Susan Hill PANI DE WINTER Część pierwsza 1 Ludzie z zakładu pogrzebowego przypominali wrony, sztywni i czarni; i samochody, zaparkowane jeden za drugi...
5 downloads
29 Views
1MB Size
Susan Hill PANI DE WINTER
Część pierwsza
1 Ludzie z zakładu pogrzebowego przypominali wrony, sztywni i czarni; i samochody, zaparkowane jeden za drugim w alejce prowadzącej do kościoła, również były czarne; i my, my też byliśmy w czerni, staliśmy tak - patetyczna grupka skrępowanych osób, czekająca aż karawaniarze uniosą trumnę na ramionach, a ksiądz ustawi się za nimi - jeszcze jedna czarna wrona w długim płaszczu. I naraz z drzew i pól zerwały się prawdziwe wrony, zawirowały niby skrawki zwęglonego w ognisku papieru i zakołowały, kracząc, nad naszymi głowami. Wydawałoby się, że w takim dniu ich krakanie zabrzmi w moich uszach groźnie i melancholijnie. Ale tak się nie stało, ich krzyki uradowały moje serce, jak poprzedniej nocy krzyk sowy i dalekie piski mew o zmierzchu, i poczułam, że dławią mnie łzy. To naprawdę, powiedziałam sobie. Teraz. Jesteśmy tutaj. W domu. Uniosłam wzrok i ujrzałam trumnę. Tę trumnę. Ale ta trumna nie była czarna, ten budzący grozę kształt był jasny - z gładkiego, jasnego dębu, a uchwyty i ozdobne okucia połyskiwały w słońcu, i kwiaty ułożone na wieku były teraz złote, wielki krzyż z chryzantem, mieniący się w popołudniowym świetle wszystkimi kolorami otaczającego nas październikowego krajobrazu - brązem i miedzianą rudością, i cytrynową żółcią, i zielonkawą bielą - ale przede wszystkim tym nieporównanym złotem. Ten dzień był również złoty, ten dzień nie był czarny. To był cudowny dzień. Na zalesionym stoku wszystko płonęło ognistą czerwienią, buki i jawory były już szkarłatne, choć dęby dopiero lekko zżółkły i ich korony wewnątrz wciąż jeszcze były zielone. Obok bramy cmentarnej stały ciemne cisy, wysokie obeliski. Ale ponad nimi bezlistny orzech rozpościerał
kunsztowną, delikatną koronkę gałęzi. To miejsce, właściwie mi nie znane, położone było na miłym, łagodnym, osłoniętym zboczu w rozległej, niegościnnej krainie - wysokie wrzosowiska, skały i urwiska, i otwarte morze wydawały się stąd bardzo odległe. Nieopodal miękko zarysowane drzewa pochylały się nad niewidoczną rzeką. Nawet nie odwracając głowy i starając się nie przyglądać dokładnie i nie gapić - byłoby to wielce niewłaściwe spostrzegłam tak dużo, tak wiele różnych drzew i próbowałam przypomnieć sobie ich nazwy, bo to były te rzeczy, o których myślałam i marzyłam i które wspominałam ze wszystkimi szczegółami prawie każdego dnia przez tyle lat. To były moje sekretne wspomnienia, które skrzętnie ukrywałam, moja nie do opisania pociecha. Drzewa takie jak te, miejsca, dnie takie jak ten dzień. Jesion, wiąz, kasztan, lipa. Wiecznie zielony dąb. Mocne, krępe, niskie żywopłoty, pełne krwistoczerwonych jagód, jak ciasto rodzynek. A potem przypomniałam sobie, jak powinny teraz wyglądać orlice, co to za cudowna złota plątanina, jak dokładnie zwijają się ich liście, i wyobrażając je sobie, czując, jak podczas marszu ocierają się o moje nogi i o jedwabistą sierść psów, i słysząc w myślach suchy szelest i trzask gałązek pod stopami, prawie omdlałam, jeszcze raz obezwładniona tą wielką, narastającą we mnie falą uczucia, która od tygodnia, od kiedy nadeszło wezwanie, a najbardziej, najsilniej, zeszłej nocy - sprawiała, że traciłam orientację i spokój ducha. Nie wiedziałam, jak sobie z nią poradzić ani jak nad nią zapanować, była mi tak obca, tak dawno nie doznawałam już podobnych uczuć - staraliśmy się bowiem prowadzić niezmiennie jednostajne, pozbawione emocji życie, my, którzy przeżyliśmy takie sztormy, i zdani na łaskę rozszalałych uczuć, w końcu wylądowaliśmy na spokojnym, nudnym, odległym brzegu z wielką ulgą, wdzięczni losowi. Odtąd
uczucia będące naszym udziałem były pewne, niezmienne i głębokie, płynęły w nas jak podziemna rzeka, mogliśmy polegać na ich sile, nigdy nie zmieniały swego rytmu i nigdy nie szarpały nami w tę czy inną stronę, nie pozwalały nam się załamywać, przede wszystkim zaś nie panowały nad nami. Ale teraz nie byłam już spokojna ani silna, teraz zdana byłam na łaskę i niełaskę tych nowych uczuć, tej ogromnej fali, która od owego poranka mną owładnęła, nasilała się i rosła, pozbawiając mnie tchu i przytomności. Takie uczucia poznałam, wracając do domu, będąc znowu tutaj, na angielskiej wsi, po tylu latach wygnania. Zacisnęłam mocno dłonie, poczułam, jak czarne rękawiczki napinają się na kostkach. Na zboczu za kościołem ktoś orał, nadając ostatniemu skrawkowi ziemi głęboki odcień czerwonawego brązu. Widziałam traktor, powoli posuwający się wzdłuż starannie wykrojonej bruzdy, i mężczyznę, który odwracał się, żeby popatrzeć do tyłu, i ptaki, lecące za nim jak chmura komarów. To był październik. Ale świeciło słońce i ogrzewało nasze twarze, i tak pięknie opromieniało ziemię, że chciałam odwrócić się do niego, nie chronić się i nie zasłaniać oczu, jak miałam zwyczaj czynić pod tym innym, ostrym, jaskrawym słońcem, pod którym żyłam. To było słońce takie, jakie chciało się zamknąć w uścisku, a nie uciekać przed nim, promienie, za którymi tęskniłam, których tak było mi brak, które tak często wspominałam. Wrony znowu zakrakały, po czym znienacka opadły w dół, zapadając w drzewa, i zapanowała cisza, błękitne niebo opustoszało. Mężczyźni unieśli trumnę i zawrócili, i my też zawróciliśmy i ustawiliśmy się za nimi. Obok mnie stał sztywno wyprostowany Maxim, a kiedy powoli ruszyliśmy za trumną, poruszał się dziwnie, jakimiś
szarpnięciami, jakby był zrobiony z kawałków drewna. Jego ramię znajdowało się tak blisko mojego, jak tylko to było możliwe bez ocierania się o nie; popatrzyłam na niego i ujrzałam naprężone mięśnie dookoła ust i drobne zmarszczki w kącikach oczu, zobaczyłam, że jest śmiertelnie blady; a ja byłam oddalona o tysiące mil i nie potrafiłam się do niego zbliżyć, odszedł ode mnie w przeszłość do swego własnego, prywatnego, zamkniętego świata, do tego świata, w który wkroczył w dniu, kiedy dotarła do nas ta wiadomość, i do którego nigdy nie mogłam za nim podążyć. Zastanawiałam się, czy pamięta ten poprzedni, powolny, okropny marsz za trumną, ten ostatni pogrzeb. Nie wiedziałam. Błędem jest wierzyć, że możemy zawsze dzielić czyjeś myśli, żebyśmy byli nie wiedzieć jak sobie bliscy, żebyśmy nie wiedzieć jak czuli się częścią czyjejś najgłębiej skrywanej jaźni. Nie możemy. Przez dwanaście lat żyliśmy jak jedna osoba, dzieliliśmy się wszystkim, nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. Tylko przeszłość wciąż skrywała sekrety, przeszłość rzucała swój cień i ten cień czasami nas rozdzielał. Oderwałam wzrok od Maxima, rozejrzałam się dookoła i znowu ogarnęła mnie ta dzika fala emocji, a z nią poczucie nierealności, i jeszcze raz zakręciło mi się w głowie i musiałam mocno się starać, żeby się opanować. To niemożliwe. Nie ma mnie tutaj. Z pewnością nie mogliśmy tu powrócić. Powróciliśmy, i to było tak, jakbym całymi latami głodowała i nagle zasiadła do uczty przy stole zastawionym najsoczystszym i najapetyczniejszym jedzeniem albo jakbym znękana pragnieniem, z rdzą, piaskiem i popiołem w spieczonych ustach, leżała teraz nad zimnym, czystym strumieniem i mogła naczerpać dłońmi wody, unieść ją do ust i pić, pić. Byłam głodna i jadłam, spragniona - i piłam, byłam
ślepa, a teraz przejrzałam. Nie mogłam się nasycić, nigdy nie będę miała dość tego wszystkiego, co mnie otaczało - pól, nachylonych zboczy, żywopłotów, drzew, pagórka przede mną, zoranej ziemi, stoku ze złotymi drzewami, zapachu gleby i szelestu późnych liści, wreszcie świadomości, że tam gdzieś dalej jest morze; wąskie dróżki, małe domki, dalekie odgłosy strzelania, powarkiwania psa przy bramie, obok której przechodziliśmy w kondukcie; nitki błękitnych dymów, snujących się z kominów w złote, rozświetlone słońcem powietrze. Nigdy nie będę miała dość mężczyzny na koniu, wspaniałego, lśniącego zadu klaczy, okrągłego jak kasztan. Mężczyzna, widząc nas, zwolnił, po czym zatrzymał się i kiedy kondukt przechodził obok niego, zdjął kapelusz, a ja z półuśmiechem zerknęłam na niego przez okno samochodu, ale siedział, skupiony, i nie spojrzał na mnie. Zastanawiałam się, czy to był przyjaciel, może sąsiad - odwróciłam się do Maxima, żeby zapytać. Ale Maxim nie zauważył stojącego jeźdźca, pomyślałam, że nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności, ani z tego, co dziś za dzień, ani dokąd dotarliśmy w naszej podróży. Maxim wpatrywał się przed siebie, widząc albo raczej desperacko próbując nie widzieć innych miejsc, innych scen. Lecz ja nie potrafiłam już powstrzymać się przed rozglądaniem dookoła, upajaniem się wszystkim, co widziałam, tak jak nie potrafiłam zakazać bić własnemu sercu. Pomimo iż przyczyną naszej obecności tutaj była tragedia, ja wciąż mogłam być tylko zadowolona, radowałam się pięknem, wspaniałością tego świata za oknem czarnego samochodu, osłabła z niedowierzania i wdzięczności - choć moja radość sprawiała też, że czułam się winna i musiałam zatrzymać ją tylko dla siebie. Nie mogłam się do niej przyznać, ani Maximowi, ani nikomu. Poprzedniej nocy wciąż budziłam się w obcym, zimnym łóżku, mój umysł i ciało wciąż były niespokojne z powodu
niewygodnej i nudnej podróży, aż wreszcie obudziłam się z poplątanego, męczącego półsnu o kołach pociągu i płaskich, szarych, nieciekawych francuskich polach i na parę sekund oszołomiła mnie doskonała cisza, doskonały spokój. Nie byłam pewna, gdzie jestem i dlaczego. Ale w tej samej chwili przypomniałam sobie, poczułam pierwszy wstrząs podniecenia i szczęścia. Być tutaj, być w Anglii po tych latach wygnania i tęsknoty za domem - radość z tego powodu zagłuszyła wszystko inne. Pokój pełen był cudownych, łagodnych promieni księżyca - dotykały biało pomalowanej komody, dodawały blasku bladym ścianom, kładły się na powierzchni lustra, na szkle obrazka i na srebrnych grzbietach moich szczotek, tak że lśniły jak woda. Cicho przeszłam przez pokój, bojąc się uczynić hałas, który mógłby obudzić Maxima, obawiając się nawet spojrzeć na długą, przygarbioną sylwetkę, zwiniętą w kłębek na łóżku. Widziałam, jak jest wyczerpany, zmęczony fizycznie i psychicznie, i że potrzeba mu ucieczki, którą daje sen. Spakowałam nasze rzeczy w takim pośpiechu, niepewna, jakie ubrania zabrać ze sobą - nie było teraz żadnej służby, która by tego dopatrzyła, wszystko spadło na mnie - i przez parę minut musiałam grzebać w walizce, zanim poczułam w palcach miękką bawełnę szlafroka. Owinąwszy się nim, wróciłam do mojego miejsca przy oknie i odciągnęłam nieco zasłonę. Maxim spał, więc po chwili odsunęłam zasuwkę i otworzyłam okno. Ten ogród, kiedy na niego patrzyłam z okna, był czarodziejskim miejscem, sceną z bajki. Widziałam krajobraz tak pełen drżącej urody, tak cudowny, że patrząc, wiedziałam - jak czasem wie się z całą pewnością - że nigdy nie zapomnę tych chwil. Cokolwiek przydarzyłoby się nam w dalszym życiu, pozostaną wspomnienia, którymi będę się karmiła, jak
czasami w tajemnicy karmiłam się wspomnieniem widoku ogrodu różanego z naszego starego okna w Manderley. Na środku trawnika stało duże, okrągłe drzewko ostrokrzewu, rzucając idealnie okrągły cień, wyglądający niby porzucona na bladej trawie szeroka spódnica. Przez szczelinę w szpalerze cisów na odległym krańcu trawnika widziałam srebrny pieniążek stawu we wklęsłym kamiennym obmurowaniu. Główki ostatnich dalii i chryzantem zwisały sztywne i czarne, lecz ich łodygi rozjaśniało światło księżyca, a łupkowe dachówki na starej przybudówce lśniły srebrną szarością. Za ogrodem - sad z ostatnimi niewielu jabłkami, srebrzącymi się tu i ówdzie pośród ciemnych gałęzi, za sadem - trochę wyżej - padok, a na padoku dwa konie, siwki blade jak duchy. Patrzyłam i patrzyłam, i myślałam, że nigdy nie będę miała dość, a kiedy tak patrzyłam, przyszło mi do głowy parę wersów, przypuszczam, że to wiersz, którego uczyłam się w szkole i którego nigdy dotąd sobie nie przypomniałam. Powoli, cicho, księżyc srebrny Idzie przez noc w poświacie zwiewnej. Tędy, owędy zerka czasem Srebrny owoc nad srebrnym lasem. Ale nie mogłam przypomnieć sobie nic więcej. Nie tylko widok ogrodu tak mnie poruszył, tak głęboko uradował i zaspokoił; zapach nocnego powietrza, wpadającego przez otwarte okno, był nieopisanie słodki, niepodobny do gorącego, odurzającego zapachu nocy, do którego się przyzwyczailiśmy, a o którym odruchowo pomyślałam, że to zapach naszego wygnania. Czasem egzotyczny, często upajający, duszący, czasami cuchnący. Ale zawsze obcy. Ta zaś noc pachniała dzieciństwem i młodością, pachniała domem. Czułam węchem chłód, zmrożoną trawę i korę drzew, słabo pachnący dym, jesienną ziemię i wilgotne żelazo, glinę i orlicę, i konie, czułam to wszystko, choć niedokładnie, czułam
węchem ogród i całą okolicę za nim, i wszystko dookoła czułam to w powietrzu w październikową noc pod żeglującym na niebie księżycem. Kiedy przyjechaliśmy wieczorem, było już późno i całkiem ciemno. Zjedliśmy kolację, nie czując w ogóle smaku jedzenia, zupełnie tak samo jak pospieszne, byle jakie posiłki, jadane w drodze - i zapadliśmy w otępienie, wyczerpani oszałamiającą podróżą, brudni i w niewygodnych ubraniach. Czułam, że moja twarz jest sztywna, usta wydawały się poruszać z trudnością, a język był jakoś dziwnie spuchnięty. Popatrzyłam na drugą stronę stołu i ujrzałam, że skóra Maxima jest przezroczysta, pod oczami rysują się ślady zmęczenia, a same oczy są puste. Uśmiechnął się leciutko, zmęczony, jakby chciał, by dodać mu otuchy, a ja spróbowałam to uczynić, choć wydawał się teraz tak daleki, tak dziwnie nieznajomy, taki, jakiego pamiętałam z dawnych, innych czasów. Kawa miała podejrzany smak, była gorzka i mulista; w jadalni zimno, a lampa nad nami ledwo rozświetlała pomieszczenie. Zauważyłam rozdarcie na jednym z obrzydliwych, żółtych pergaminowych abażurów. Piękne meble straciły połysk, a dywan był lekko poplamiony. Wydawało się, że wszystkiemu brak tu miłości, brak starania. Z trudem przebrnęliśmy przez posiłek, a kiedy już znaleźliśmy się na górze, niewiele rozmawialiśmy, mamrotaliśmy jedynie coś tam bez znaczenia, jakieś uwagi o podróży, ponurej, nudnej drodze przez smutną, szarą Europę. Przecierpieliśmy ją, wyglądając przez okna pociągu, widząc wszędzie tyle zniszczenia, tyle zaniedbanych, opuszczonych miejsc i mnóstwo smutnych ziemistych twarzy, patrzących bez wyrazu na nas, jadących ociężałym pociągiem. Raz zamachałam ręką do grupki małych dzieci, czekających na przejeździe gdzieś w środkowej Francji. Żadne nich nie pomachało w odpowiedzi,
może dlatego, że mnie nawet nie zauważyły, one też miały pusty wzrok. Ale z powodu zmęczenia, emocji, mdlącego niepokoju w żołądku, a przede wszystkim po wstrząsie i nagłym wzburzeniu, poczułam się dziwnie odrzucona i zasmucona tym wypadkiem, tak że pogrążyłam się w zadumie i nie byłam w stanie kierować własnymi myślami. Ale teraz, pilnie obserwując zalany księżycowym światłem ogród, byłam spokojna i silna. Siedziałam i siedziałam, aż usłyszałam, jak gdzieś w głębi domu zegar wybija trzecią. I trwałam tak, wciąż rozbudzona, i cieszyłam się, że tak trwam, wdzięczna za ciszę dookoła i za chłód cichego ogrodu, za słodycz powietrza. Czułam, choć wstydziłam się tego, głębokie zadowolenie, wielki spokój. Nie poruszyłam się jeszcze przez blisko godzinę, aż Maxim obrócił się nagle, zamachał gwałtownie rękami i wymamrotał coś bez związku. Zamknęłam wówczas okno przed chłodem, który zakradał się do pokoju, i wślizgnęłam się z powrotem do łóżka. Ale najpierw uporządkowałam kołdrę Maxima, pogładziłam jego twarz, otuliłam go, jak się otula niespokojne dziecko. Nie obudził się, a tuż przed świtem ja również usnęłam. Rano, gdy tylko się obudziłam, spostrzegłam przede wszystkim światło - jakże inne było, jak wyczekiwane i znajome. Ponownie podeszłam do okna i popatrzyłam na blade niebo, lekko przymglony błękit. Nad dotkniętym przymrozkiem ogrodem wstawał świt. Mogłabym żyć tylko tutaj, nie jeździć nigdzie po świecie, i prawie rozpłakałam się na widok tego wczesnego poranka, jego jasności, subtelności i łagodności. Podczas gdy szykowaliśmy się do kościoła, wśród drzew snuły się strzępki mgły, które na naszych oczach niknęły w słońcu, w miarę jak cofał się przymrozek, i instynktownie popatrzyłam w kierunku, gdzie, całe mile stąd, znajdowało się
morze. Kiedy poprzedniego wieczoru przybyliśmy do Dover, było już ciemno, a podczas przeprawy przez Kanał morze było posępne, szare i falowało za oknami statku, tak że w jakiś dziwny sposób nie miałam poczucia, iż to w ogóle morze, a potem samochód uwiózł nas w długą drogę. Pomimo całego zła, nieszczęścia, jakie wiązało się dla nas z tym morzem, za granicą tęskniłam za nim. Tęskniłam za powolnym przypływem, wodą syczącą i wsysającą kamienie, łoskotem fal uderzających o brzeg zatoczki - poczuciem, że morze zawsze tam jest, wyczuwalne nawet podczas najgęstszej mgły, tłumiącej wszelkie dźwięki, i że kiedykolwiek zechcę, mogę zejść i po prostu popatrzeć na nie, śledzić jego ruchy, grę świateł nad nim, obserwować, jak się zmienia, jak nadchodzi cień, marszczy się powierzchnia. Często o nim marzyłam, marzyłam, że przychodzę na brzeg nocą, kiedy morze jest spokojne i nieruchome, że z jakiegoś wzniesienia patrzę w dół na zalaną światłem księżyca wodę. Morze, nad którym mieszkaliśmy i nad którym spacerowaliśmy w czasie naszego wygnania, było bezodpływowe, połyskliwe, półprzezroczyste, jaskrawoniebieskie, fioletowe, szmaragdowozielone, kuszące malowane morze. Zupełnie nierealne. Tego ranka, wsiadając do samochodu, na chwilę znieruchomiałam, usiłując słuchem i wzrokiem lepiej je poczuć. Ale to na nic, było za daleko, a nawet gdyby było już tuż - tuż, na końcu ogrodu, Maxim wzdrygnąłby się na samą myśl o morzu. Odwróciłam się i usiadłam obok niego w samochodzie. Mężczyźni w czerni doszli do kościelnego przedsionka i zatrzymali się tam, żeby poprawić sobie trumnę na ramionach, lepiej rozłożyć jej ciężar. Staliśmy za nimi niezdecydowani, gdy nagle do ciemnego przedsionka wleciał drozd i zaraz wyfrunął - ten widok podniósł mnie na duchu. Miałam
uczucie, że jesteśmy aktorami w jakiejś sztuce i czekamy za kulisami na wkroczenie na scenę, jasną, otwartą przestrzeń przed nami. Było nas bardzo niewielu. Ale kiedy przechodziliśmy pod łukiem wejścia, ujrzałam, że w kościele jest pełno ludzi. Usłyszawszy nas, wstali, przypuszczam, że wszystko to byli starzy sąsiedzi, starzy przyjaciele - choć nie sądziłam, bym mogła wielu z nich rozpoznać. Jam jest zmartwychwstaniem i życiem, rzecze Pan. Kto we mnie wierzy, choć umrze, żył będzie... Weszliśmy do środka i ciężkie drzwi zamknęły się za nami, zostawiając na zewnątrz jesienny dzień, światło słoneczne i puste pola, mężczyznę za pługiem i ulatujące w górę skowronki, i drozda śpiewającego na gałęzi ostrokrzewu, rozwrzeszczane, czarne wrony. Kiedy przechodziliśmy do ławek na przedzie, zgromadzenie wiernych zakołysało się jak zboże na polu, a spojrzenia paliły moje plecy. Czułam ciekawość i zafascynowanie ludzi, i wszystkie wiszące w powietrzu, nie wypowiedziane pytania. Kościół był piękny, jego piękno sprawiło, że zabrakło mi tchu. Nigdy nie chciałam przyznać się przed sobą, że tęsknię do takich miejsc. Był to zwyczajny, nie odznaczający się niczym szczególnym, angielski wiejski kościół, a jednak mnie wydawał się teraz wyjątkowy i piękny jak najwspanialsza katedra. Czasami za granicą, w jakiejś wiosce czy miasteczku, wślizgiwałam się do świątyni i klękałam w ciemnościach pomiędzy kobietami w czarnych szalach, mamroczącymi modlitwy pod nosem, a zapach kadzidła i topiących się świec był mi tak obcy, jak wszystko inne dookoła, wydawał się należeć do jakiejś egzotycznej religii, wygnanej gdzieś daleko z prostego, kamiennego, rodzimego kościoła. Ciągnęło mnie tam, ceniłam ciszę i atmosferę czci, na wpół nęciły mnie, na
wpół odstraszały posągi, konfesjonały. Nigdy nie udało mi się ująć modlitwy w słowa, nigdy nie wymawiałam konkretnych słów - ani ustami, ani w duchu - wyznania czy prośby. Ale niekiedy doznawałam jakiejś nieokreślonej, lecz niezmiernie silnej emocji, jakby wypychanej z głębi mnie pod silnym ciśnieniem. Dochodziła tuż do powierzchni, lecz nigdy nie wybuchła. Nie da się tego należycie określić słowami i przypuszczam, że przypominało to zabobonne odpukiwanie w nie malowane drewno, żeby... Żeby co? Ochronić się? Uratować? Czy żeby po prostu pozostawiono nas na resztę życia w naszym bezpiecznym, nieciekawym schronieniu, nie niepokojonych przez duchy?... Nie chciałam się przyznać sama przed sobą, jak bardzo brakuje mi angielskiego kościoła i jak do niego tęsknię. Lecz czasami, czytając od deski do deski i jeszcze raz gazety, kiedy udało się nam je zdobyć, natykałam się na ogłoszenia o niedzielnych nabożeństwach i powoli odczytując je, czułam, jak ich słowa przepełniają mnie ogromną nostalgią. Nabożeństwo wieczorne. Nabożeństwo poranne. Hymny. Chór taki a taki. Jako jeleń... Prowadź mnie, światło... Kaznodzieja, dziekan, kantor, biskup - po cichu powtarzałam sobie te słowa. Rozglądając się teraz ukradkiem dookoła, a potem patrząc na ołtarz przed nami, ujrzałam szare, kamienne łuki i schody, i skromnie rzeźbione płyty nagrobne dawno zmarłych miejscowych właścicieli ziemskich, i litery biblijnych tekstów na przejrzystych szybach okiennych. Chodźcie do mnie wszyscy pogrążeni w smutku. Jam jest winoroślą, wy jej gałęziami. Błogosławieni, którzy czynią pokój. Odczytywałam uroczyste, wyważone słowa, podczas gdy nasze kroki, niby kroki żołnierzy, rozbrzmiewały głuchym
marszem po wyłożonej kamiennymi płytami nawie do miejsca, gdzie stały drewniane podpórki. W wielkich wazonach na stole, obok chrzcielnicy, stały kwiaty, złote i białe, jak słońce i gwiazdy. Myślałam, że wszystko, co otacza kościół, zostawiliśmy na zewnątrz, ale tak nie było, bo rażące promienie słoneczne padały przez boczne okna na drewno ław i blade, cudowne, przejrzyste światło angielskiej jesieni, które napełniało mnie taką radością, przywodziło na myśl tyle wspomnień i dawało poczucie powrotu do domu, to światło rozjaśniało tyły głów i uniesione modlitewniki. I w jednej chwili sprawiało, iż srebrny krzyż płonął jakby ogniem. To światło miękko, łagodnie padło na prostą, solidną, dębową trumnę Beatrice, kiedy mężczyźni zdejmowali ją z ramion.
2 Maxim przyniósł mi list. Zostawił mnie siedzącą przy naszym zwykłym stoliku z widokiem na placyk, do którego tak się już przywiązaliśmy, i poszedł do hotelu po papierosy. Pamiętam, że nie było upału, chmury wciąż się przesuwały, zasłaniając słońce, a wiatr nagłym porywem wpadł w jedną z bocznych uliczek pomiędzy wysokimi domami, unosząc w górę skrawki papieru i liście. Zarzuciłam żakiet na ramiona. Lato minęło. Może trochę później tego popołudnia nadciągnie jedna z tych burz, które zapoczątkowały zmianę pogody w zeszłym tygodniu. Znowu napłynęły chmury i placyk nawiedziła szara, nieokreślona, dziwna melancholia. Kilkoro małych, ciemnowłosych dzieci bawiło się w wypełnionym błotem zagłębieniu, które wydłubały pomiędzy kamieniami brukowymi, mieszały w nim patykami, dosypywały brudnego piasku małymi, drewnianymi łyżeczkami do lodów. Dolatywał do mnie świergot ich pogodnych, przypominających ptasie, głosów. Zawsze obserwowałam dzieci, zawsze nasłuchiwałam i uśmiechałam się. Próbowałam nie dopuścić do tego, by wytrąciło mnie to z równowagi. Kelner przeszedł obok i rzucił krótkie spojrzenie na moją pustą filiżankę, ale pokręciłam głową. Powinnam poczekać na Maxima. A potem dzwon kościelny zaczął wybijać godzinę - cienki, wysoki, blaszany dźwięk - i słońce zaczęło znowu wylewać się zza chmur, pogłębiając zarysy długich cieni, ogrzewając mnie, podnosząc na duchu. Mali chłopcy wszyscy klaskali i pokrzykiwali z powodu czegoś, co ich w błocie zachwyciło. A potem podniosłam wzrok i ujrzałam idącego ku mnie Maxima, zgarbionego, z twarzą - maską za którą zawsze próbował ukrywać wszystkie zmartwienia. Miał w ręce list i, siadając na kruchym, metalowym krzesełku kawiarnianym, zanim
zamachał i strzelił palcami w kierunku kelnera w sposób, w który teraz rzadko to czynił, w dawny, nonszalancki sposób, rzucił list na stół. Nie rozpoznałam charakteru pisma. Ale zobaczyłam znaczek i przykryłam dłoń Maxima swoją dłonią. List był od Gilesa. Maxim nie patrzył na mnie, kiedy czytałam pospiesznie. ... znalazłem ją na podłodze w sypialni... usłyszałem łoskot... udało mi się ją podnieść... Przybiegły pokojówki... lekki ruch z lewej strony prawie natychmiast... mówi źle, ale trochę się poprawia... mnie poznaje. .. w klinice i lekarze niewiele mówią... straszne... żyję nadzieją... Ponownie spojrzałam na kopertę. Nosiła datę sprzed trzech tygodni. Nasza poczta czasami spóźniała się fatalnie, od końca wojny łączność chyba się pogorszyła. Powiedziałam: - Ona na pewno czuje się lepiej, Maxim. Może nawet całkiem wróciła do zdrowia. Inaczej do tej pory już dostalibyśmy jakąś wiadomość. Wzruszył ramionami, zapalił papierosa. - Biedna Bea. Nie będzie mogła zatrąbić na cztery hrabstwa. Już nie dla niej polowania. - No, jeśli uda się im ją skłonić, żeby tego zaniechała, to tylko lepiej dla niej. Nie sądzę, by to było rozsądne w wypadku sześćdziesięcioletniej kobiety. - To ona wszystkim kierowała. Nie miała ze mnie żadnego pożytku. Nie zasługuje na coś takiego. - Wstał gwałtownie. - Chodź. - Wyjął kilka monet, rzucił je na stolik i ruszył przez placyk. Obejrzałam się, żeby uśmiechem przeprosić kelnera, ale był wewnątrz kawiarni i rozmawiał z kimś, odwrócony do nas plecami. Nie wiem, dlaczego wydało mi się to tak ważne - żeby jeszcze raz wejść z nim w kontakt. Potknęłam się i prawie poślizgnęłam na bruku w pogoni za
Maximem. Mali chłopcy przykucnęli i w ciszy pochylili nad czymś głowy. Maxim szedł w kierunku ścieżki obiegającej jezioro. - Maxim! - Dogoniłam go, dotknęłam jego ramienia. Wiał wiatr i marszczył wodę. - Ona na pewno już jest zdrowa... w porządku... Jestem tego pewna. Może spróbujemy dziś wieczorem zadzwonić do Gilesa, dobrze? Ale na pewno już byśmy wiedzieli... on chciałby cię zawiadomić, i to okropne, że ten list tak się spóźnił... mógł nawet napisać jeszcze raz, choć wiesz, że nie lubi pisać, żadne z nich nie lubi. To była prawda. Przez wszystkie te lata otrzymywaliśmy okazjonalne, krótkie listy, pisane dziecinnym charakterem sumienną ręką Beatrice. Niewiele nam mówiły, donosiły czasem o sąsiadach, o podróżach do Londynu, o wojnie, zaciemnieniu, wysiedleńcach, reglamentacji, kurach, koniach i ostrożnie, taktownie - nic bardzo osobistego - wspominały sprawy rodzinne, przeszłość. Jakbyśmy byli dalekimi kuzynami, od dawna nie widzianymi. Ponieważ stale się przenosiliśmy i w końcu po wojnie osiedliśmy tutaj, listy często adresowane były na poste restante i przez długi czas przychodziły tylko raz lub dwa razy w roku, beznadziejnie opóźnione. To ja na nie odpowiadałam, w ten sam ostrożny, nienaturalny sposób, podobnym do Beatrice, niewyrobionym charakterem pisma, zawstydzona trywialnością naszych drobnych nowinek. Ponieważ Beatrice nigdy nie nawiązywała do nich, nie miałam pojęcia, czy w ogóle dostaje moje listy. - Proszę, nie smuć się. Wiem, że udar to straszna rzecz, a dla niej szczególnie frustrująca, bo ona uwielbia aktywne życie i nie znosi bezruchu, przesiadywania w domu. Na pewno choroba jej nie zmieni. - Ujrzałam przebłysk uśmiechu na jego ustach i wiedziałam, że wspomina. - Przecież mnóstwo ludzi miewa udary, zupełnie lekkie, i całkowicie wraca do zdrowia dodałam.
Staliśmy wpatrzeni w puste, stalowoszare jezioro, otoczone drzewami i żwirowaną ścieżką. Słyszałam swoje własne, banalne uwagi, mające dodać mu otuchy. Nie odniosły skutku. Ponieważ, oczywiście, myślał nie tylko o Beatrice. Ten list, znaczek, pismo Gilesa, adres u góry kartki, to wszystko, jak zwykle, ściągało jego myśli w przeszłość, zmuszało do wspomnień. Chciałabym móc go oszczędzić, ale nie byłoby dobrze chować przed nim listy. Wiedziałam, że nawet gdyby mi się to udawało, byłoby to oszustwo, a nie oszukiwaliśmy się, w każdym razie nie w sprawach, które się liczą. Prócz tego nie chciałabym, żebyśmy udawali, że on nie ma siostry ani żadnej rodziny poza mną. To Beatrice od dnia naszego wyjazdu zajmowała się wszystkimi sprawami, podpisywała papiery, podejmowała decyzje, Beatrice i przez pierwszy rok czy dwa lata - Frank Crawley. Maxim nie chciał wiedzieć o niczym, w ogóle o niczym. Tak, pomyślałam teraz, może to był dla niej zbyt wielki ciężar, zanadto wykorzystywaliśmy jej siły i dobry, otwarty charakter. A w dodatku wojna. - W niczym jej nie pomagałem. - Nigdy tego nie oczekiwała, nigdy nic nie mówiła, wiesz o tym. Naraz odwrócił się do mnie, w jego oczach malowała się desperacja. - Boję się. - Maxim, czego? Beatrice wyzdrowieje, wiem to, ona... - Nie. Czy wyzdrowieje, czy nie... nie tego. - No to... - Coś się zmieniło, nie widzisz? Boję się wszelkich zmian. Chciałbym, żeby każdy dzień był taki jak dzisiejszy, kiedy się obudziliśmy. Wszystko, co było - to było, i jeśli nic się nie zmienia, mogę udawać, nie muszę o tym myśleć. Na to nie istniała odpowiedź, żaden banał, który mógłby pomóc, wiedziałam. Przestałam paplać bez sensu o tym, jak to Beatrice z pewnością wyzdrowieje. Szłam tylko powoli obok
niego wzdłuż brzegu jeziora, a potem, po jakiejś mili, z powrotem w kierunku hotelu. Zatrzymaliśmy się, żeby popatrzeć na gęsi na wodzie. Rzuciłam parze wróbli trochę okruchów, które znalazłam w kieszeni. Prawie nikogo nie spotkaliśmy. Sezon wakacyjny już minął. Kiedy wrócimy, będą gazety i krótka, cenna chwila lektury przed kieliszkiem wermutu i prostym lunchem - co dzień o tej samej porze. Przez całą drogę milczeliśmy, a ja myślałam o Beatrice. Biedna Beatrice. Ale częściowo wróciła jej zdolność ruchu, przecież to było w liście, poznawała Gilesa, mówiła. Zadzwonimy, jeśli to będzie możliwe, poślemy telegraficznie kwiaty, złagodzimy w ten sposób naszą winę. Na chwilę, kiedy wchodziliśmy po hotelowych schodach, przed moimi oczyma pojawił się jej obraz, bardzo wyraźny. Szła w moim kierunku przez trawnik w Manderley, psy radośnie szczekały u jej stóp, mówiła coś dźwięcznie. Droga, droga, lojalna Beatrice, która swe myśli zatrzymywała dla siebie i nigdy nie zadawała pytań, kochała nas i całkowicie akceptowała wszystko, co czyniliśmy. Łzy napłynęły mi do oczu. Ale teraz już chyba znowu chodzi. Zaczęłam nawet rozmyślać nad listem, w którym napiszę jej, żeby zwolniła tempo, bardziej dbała o siebie, zaniechała polowań. Kiedy wchodziliśmy w drzwi, Maxim odwrócił się i z jego twarzy wyczytałam, że on też przekonał sam siebie, mógł więc zrzucić maskę, z ulgą powrócić do naszej własnej, kruchej, ale wygodnej egzystencji. Dziś się wstydzę, i to jest wstyd, który będzie mi towarzyszył do końca życia, że tego wieczoru byliśmy tak szczęśliwi, że tak lekko nam było na sercu, że wyrzuciliśmy z myśli wszystko, co nie dotyczyło nas i wygodnego klosza, pod którym się umościliśmy. Jakże wydawaliśmy się zadowoleni z siebie, jak samolubni i nieczuli, z całym rozmysłem perswadując sobie, ponieważ tak nam było wygodnie, że udar
Beatrice musiał być lekki i do dziś na pewno wstała już z łóżka i znowu jest taka jak dawniej. Po południu zrobiłam małe zakupy. Kupiłam nawet wodę kolońską - nową, której jeszcze nie znałam, i drogocenną tabliczkę gorzkiej czekolady, od czasu do czasu znowu dla nas dostępnej. Zupełnie jakbym była jedną z tych bogatych, znudzonych, lekkomyślnych kobiet, które tak często widywaliśmy, spędzające czas na kupowaniu tego i owego, zaspokajające swoje luksusowe zachcianki. To było nie w moim stylu i nie wiem, czemu tamtego dnia zachowałam się w taki sposób. Wypiliśmy herbatę, potem był obiad, a po obiedzie znowu, jak zwykle, spacerowaliśmy nad jeziorem i zaszliśmy na kawę do jednego z ostatnich hoteli, które wciąż jeszcze wieczorami miały czynne tarasy i stoliki na zewnątrz pod markizami. Nad naszymi głowami paliły się bajkowe światełka, jaskrawogranatowe, purpurowe i paskudnie pomarańczowe. Oświetlały stoliki, a kiedy sięgaliśmy po filiżanki - również nasze ramiona i dłonie. Było nam trochę cieplej, wiatr ucichł. Oprócz nas była jeszcze jedna czy dwie pary, które również spacerowały i wpadły na drinka, kawę oraz malutkie wiśniowe i migdałowe ciasteczka, tutejszą specjalność. Jeśli Maxim chwilami nie zdołał uchronić się przed myślami o sprawach dziejących się tak daleko stąd, bardzo dobrze to przede mną ukrywał. Rozparty wygodnie na swoim krzesełku, palił - ten sam mężczyzna, tylko trochę bardziej porysowany zmarszczkami i posiwiały, obok którego w poprzednim życiu siedziałam w kabriolecie jadącym górskimi drogami w Monte i który polecił mi, niezręcznej i czerwonej z zakłopotania, usiąść przy swoim stoliku, kiedy samotnie jadłam lunch i przewróciłam szklankę z wodą.
„Nie może pani siedzieć przy mokrym stole, to odbiera apetyt. Proszę wstać". I do kelnera: „Proszę położyć nakrycie na moim stoliku. Mademoiselle zje lunch ze mną". Teraz rzadko bywał taki władczy czy też impulsywny. Jego temperament jakby się wyrównał, Maxim częściej godził się z różnymi rzeczami, a przede wszystkim z nudą. Zmienił się. Choć kiedy patrzyłam na niego w tej chwili, zobaczyłam starego Maxima, tego, którego znałam niegdyś. To powinien być wieczór taki sam jak wiele innych, kiedy siadywałam obok niego, mówiłam o drobiazgach, wiedząc, że trzeba mu jedynie pewności, iż jestem. Dziś przyzwyczaiłam się, że muszę być silna, że on na mnie polega. I jeśli gdzieś w głębi duszy teraz, tak jak w czasie nielicznych wieczorów w ciągu ostatnich dwóch lat czy roku, uświadomiłam sobie, że odczuwam ślad niepokoju, jakbym się z czymś zmagała, jakby coś mnie przyzywało, jakbym odczuwała coś, czego nie potrafię wyjaśnić ani określić, ale co jest jedynie „chmurką nie większą od dłoni" - jak zwykle, starannie to ignorowałam, nie chcąc ani z tym walczyć, ani się do tego przyznać. Przyniesiono jeszcze kawę, gęstą i czarną, w malutkich, lśniących filiżankach, a Maxim zamówił koniak. Powiedziałam: - Idzie chemik - i uchwyciłam porozumiewawcze spojrzenie Maxi - ma, jak zwykle lekko rozbawione, kiedy oboje odwracaliśmy się nieznacznie, żeby spojrzeć na przechodzącego obok nas, nad jeziorem, wyprostowanego, szczupłego mężczyznę, który był miejscowym farmaceutą i cały dzień paradował w nieskazitelnie białym, długim fartuchu, a co wieczór, dokładnie o tej samej porze, przemierzał tam i z powrotem nadbrzeżną ścieżkę, ubrany w długi, czarny płaszcz, prowadząc na smyczy małego, tłustego, zasapanego psa. Bardzo nas śmieszył, był szalenie uroczysty, poważny od stóp do głów, krój jego ubrania i fryzura, sposób
trzymania głowy, starannie wyłożony kołnierzyk, nawet smycz psa były bez wątpienia obce, cudzoziemskie. Tego rodzaju drobne, powtarzające się spostrzeżenia, takie nieszkodliwe wspólne rozrywki znaczyły nasze dni. Pamiętam, jak zaczęliśmy rozmawiać o nim, zgadywać, jaki jest jego stan cywilny - nigdy nie widzieliśmy go z żoną ani też z żadną inną osobą - swatać go z różnymi damami ze sklepów czy też hoteli i zza stolików kawiarnianych tego małego miasteczka zerkać na spacerowiczki z psami jako na możliwe kandydatki. A potem, kiedy znowu zrobiło się chłodno i bajkowe światła na tarasie wygasły, wracaliśmy, trzymając się za ręce, nad ciemną, cichą wodą i udawaliśmy, nie mówiąc o tym ani słowa, że wszystko jest, jak było. Nie wspominaliśmy o liście. To dziwne, że kiedy rekonstruujemy dramat życia, chwile kryzysu i tragedii, czasy, kiedy cierpieliśmy i kiedy docierały do nas straszliwe nowiny, okazuje się, że w pamięci odciskają się nie tylko ważne wypadki, lecz jeszcze częściej drobne, nic nie znaczące szczegóły. Te mogą pozostać wyraźne i żywe, doczepione do głównego wydarzenia, niby trwała etykietka, na całą resztę naszego życia, choć mogłoby się wydawać, iż panika, wstrząs i dotkliwe nieszczęście zachwiało naszą świadomością, a nawet sprawiło, iż nasze umysły opanowała pustka. Niektórych szczegółów z tej nocy nie pamiętam w ogóle, lecz inne widzę wciąż niczym na scenie, jaskrawo oświetlone. Weszliśmy, śmiejąc się z czegoś, do hotelu i Max wyjątkowo, ponieważ zdawał się w zdecydowanie wesołym nastroju, zaproponował, byśmy się napili likieru. Nasz hotel był skromny, ale być może przed laty ktoś postanowił spróbować przyciągnąć gości i w jednym z mrocznych, małych pomieszczeń obok jadalni urządził bar, dodając lampom abażury z frędzlami i ustawiając tu i tam kilka
stołków. W dzień wyglądało to raczej odpychająco, posępnie i nędznie i nigdy nie przyszłoby nam do głowy, żeby tam wejść. Lecz wieczorem czasami nachodzi człowieka taki przelotny nastrój; udajemy wówczas, że jesteśmy tacy wyrafinowani. A ponieważ nie mieliśmy już ochoty na elegancję, którą znaleźlibyśmy w barach i restauracjach wielkich hoteli, zaszliśmy przy jakiejś okazji do tego baru i spodobało się nam. Polubiliśmy go i traktowaliśmy pobłażliwie, jak się traktuje brzydkie dziecko, wystrojone w balowy strój dla dorosłych. Raz albo dwa w barze usiadła para rozplotkowanych, dobrze ubranych kobiet w średnim wieku; raz tłusta matrona z córką o gęsiej szyi zasiadły wyprostowane na stołkach, paląc i zachłannie rozglądając się dookoła. My przycupnęliśmy w kącie, tyłem do wszystkich, z lekko pochylonymi głowami, bo wciąż obawialiśmy się, że natkniemy się na kogoś, kto nas zna i po prostu rozpozna nasze twarze. Wciąż po cichu baliśmy się nagłego, odkrywczego spojrzenia u jakiegoś nieznajomego, który zacznie sobie przypominać naszą historię. Mimo to z radością snuliśmy spekulacje na temat tych kobiet, ukradkiem spoglądając na ich ręce, obuwie, biżuterię, usiłując je ocenić i znaleźć ich miejsce w społeczeństwie, zastanawiając się nad tym wszystkim tak, jak zastanawialiśmy się nad życiem ponurego farmaceuty. Tego wieczoru w barze było pusto i usiedliśmy, pamiętam to, nie tam, gdzie zawsze, przy stoliku z tyłu, lecz przy trochę lepiej oświetlonym, bliżej kontuaru. Ale kiedy się usadowiliśmy, zanim chłopak zdążył przyjąć nasze zamówienie, pojawił się, szukając nas, zarządca hotelu. - Dzwonił jakiś dżentelmen, ale państwa nie było. Powiedział, że niedługo spróbuje zadzwonić jeszcze raz. Zaniemówiliśmy. Serce biło mi mocno i bardzo szybko i kiedy wyciągnęłam rękę, żeby chwycić dłoń Maxima, wydała
mi się niesłychanie ciężka, jakby obca, bezwładna. To właśnie wtedy z jakiegoś niezrozumiałego powodu zauważyłam zielone paciorki na końcach frędzli przy lampach, straszliwą, szklaną, żabią zieleń, i spostrzegłam, że kilku brakuje, że powstały w ten sposób luki psujące wzór, który tamte tworzyły z innymi, różowymi paciorkami. Pomyślałam, że miały przypominać odwrócone liście tulipanów. Do dziś stoją mi przed oczyma, okropne, tanie ozdóbki, które ktoś wybrał, ponieważ sądził, że są szykowne, a tak niewiele pamiętam z naszej rozmowy. Może wcale nie rozmawialiśmy. Przyniesiono nam nasze drinki, dwa duże koniaki, ale swój ledwo tknęłam. Zegar wybił godzinę. Raz lub dwa usłyszeliśmy czyjeś kroki na piętrze nad nami, jakiś szmer głosów, po czym zapanowała cisza. W pełni sezonu na zewnątrz hałasowali goście, my zaś w ciepłe wieczory siadywaliśmy na chwilę na tarasie, a bajkowe światła dookoła jeziora nie gasły aż do północy. Było mnóstwo spacerowiczów, miejscowych i przyjezdnych. To miejsce zapewniało nam dość przyjemne życie, w miarę aktywne i wypełnione rozrywkami, nawet pewnego rodzaju gorzką radością. Spoglądając wstecz, jestem zdumiona, jak niewiele żądaliśmy wówczas od życia; tamte lata minęły w równowadze i spokoju, niczym okres ciszy pomiędzy burzami. Siedzieliśmy blisko godzinę, lecz telefon nie zadzwonił, więc w końcu, ponieważ jasne było, że czekają ze zgaszeniem świateł i zamknięciem baru, aż wyjdziemy, zaczęliśmy zbierać się do odejścia. Maxim skończył swój koniak, a potem mój. Maska powróciła na jego twarz, oczy, kiedy od czasu do czasu spoglądał na mnie w poszukiwaniu pociechy, miał puste. Wróciliśmy do naszego pokoju. Był niewielki, lecz w lecie można było otworzyć dwoje drzwi prowadzących na wąski balkonik. Pokój położony był z tyłu hotelu, z widokiem na
ogród, nie na jezioro, ale tak było lepiej, nie chcieliśmy, żeby nas wciąż oglądano. Ledwo zamknęliśmy za sobą drzwi, zadudniły kroki, a potem usłyszeliśmy energiczne stukanie. Maxim odwrócił się do mnie. - Ty idź. Otworzyłam. - Proszę pani, znowu telefon do pana de Wintera, ale nie mogę przełączyć na pokój państwa. Połączenie jest fatalne. Zechciałby pan zejść? Spojrzałam na Maxima, ale pokręcił głową i gestem nakazał mi iść, tak jak się spodziewałam. - Ja odbiorę - powiedziałam. - Mąż jest zmęczony. - I przeprosiwszy zarządcę, ruszyłam szybko korytarzem, a potem w dół po schodach. To szczegóły zapamiętuje się przede wszystkim. Zarządca zaprowadził mnie do telefonu w swoim biurze, gdzie stało biurko oświetlone lampą. Poza tym hotel tonął w ciemnościach i ciszy. Pamiętam odgłos własnych kroków na czarno - białych kafelkach holu, pamiętam małą drewnianą figurkę tańczącego niedźwiedzia na półeczce obok telefonu, popielniczkę pełną niedopałków cygar. - Halo... halo... Cisza. Po czym słaby głos, mnóstwo trzasków, jakby słowa płonęły. Znowu cisza. Nie przestawałam gorliwie i głupio wykrzykiwać do słuchawki, usiłowałam coś usłyszeć, nawiązać kontakt. I naraz ktoś krzyknął mi do ucha: - Maxim? Maxim, jesteś tam? To ty? - Giles - powiedziałam. - Giles, to ja... - Halo... halo... - Maxim jest na górze. On... Giles...
- Och... - Głos Gilesa znowu umilkł, a kiedy wrócił, dochodził jakby z głębi morza, miał jakieś dziwne, huczące echo. - Giles, słyszysz mnie? Giles, co z Beatrice? Dostaliśmy twój list dopiero dzisiaj, przyszedł okropnie spóźniony. Usłyszałam dziwny dźwięk, który początkowo wzięłam za jeszcze jedno zakłócenie na linii. Po czym zdałam sobie sprawę, że to nie zakłócenia. To Giles. Płakał. Pamiętam, że wzięłam małego, rzeźbionego, drewnianego niedźwiedzia i zaczęłam obracać go w dłoni, gładzić, toczyć. - Dziś rano... dziś wcześnie rano... - mówił, jakby dziwnie coś przełykając, a potem jego głos utonął we łzach. Giles umilkł na parę sekund, żeby je opanować, ale nie udało mu się. - Była nadal w klinice, nie zabraliśmy jej do domu... chciała wrócić do domu... Próbowałem to zorganizować, rozumiesz? Chciałem, żeby była w domu... - Znowu zaszlochał, a ja nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, jak się zachować. Było mi go żal, ale byłam też zakłopotana, chciałam rzucić słuchawkę, uciec. - Giles. - Ona nie żyje. Umarła dziś rano. Dziś wcześnie rano. Mnie tam nawet nie było. Pojechałem do domu, rozumiesz, nie miałem pojęcia... nie powiedzieli mi. - Wziął głęboki, bardzo głęboki oddech, a potem powiedział głośno i powoli, tak jakbym mogła nie dosłyszeć lub nie zrozumieć, jakbym była głucha albo jakbym była małym dzieckiem: - Dzwonię, żeby zawiadomić Maxima, że jego siostra nie żyje. Otworzył drzwi i stanął na balkonie, wpatrzony w ciemny ogród. Paliła się tylko jedna lampka, obok łóżka. Kiedy powtórzyłam mu wiadomość, nie odezwał się, nie poruszył ani nie spojrzał na mnie. - Nie wiem, co powiedzieć - wydukałam. - Czuję się okropnie. On płakał. Giles płakał.
Znów przypomniałam sobie jego głos, dochodzący do mnie po nie najlepszych łączach, szlochanie i głębokie westchnienia, kiedy próbował powstrzymać płacz i nie mógł, i naraz zdałam sobie sprawę, że przez cały czas, kiedy tam stałam w zagraconym biurze zarządcy, ściskając słuchawkę, miałam w oczach straszliwy obraz Gilesa, ale nie siedzącego gdzieś na krześle w domu, w gabinecie czy w holu, tylko Gilesa przebranego za arabskiego szejka, w powłóczystym białym szlafroku, skrywającym jego otyłą sylwetkę, i w jakimś obrusie zawiązanym na głowie. Tak wyglądał owej okropnej nocy w Manderley w czasie balu kostiumowego. Wyobrażałam sobie łzy spływające po jego policzkach spaniela, żłobiące rowki w brązowej, pracowicie nałożonej warstwie pudru. Tamtej nocy płakał nie on, on był jedynie skrępowany i zakłopotany; łzy, wywołane wstrząsem, oszołomieniem i wstydem, były tylko moim udziałem. Nie chciałam teraz o tym myśleć, chciałam owe czasy wymazać z pamięci, lecz niestety, wydawały się coraz żywsze, i nie potrafiłam powstrzymać wspomnień, rozmaitych obrazów również z innych okresów, obrazów, które jawiły się nieproszone przed oczyma mojej duszy. Przez otwarte okno wpadł chłodny powiew. Nagle Maxim powiedział: - Biedna Beatrice. - I po chwili jeszcze raz: - Biedna Beatrice - ale dziwnie głuchym, bezdźwięcznym głosem, jakby nie żywił wobec niej żadnych uczuć. Wiedziałam, że żywił, musiał. Kochał Beatrice, ponad trzy lata starszą i tak bardzo od niego różną, w czasie kiedy nikt inny w ogóle nie był w stanie wzbudzić jego uczucia. Od dzieciństwa spędzali wspólnie niewiele czasu, ale ona wspierała go, zawsze bez wahania stawała po jego stronie, kochała go z całą swą prostolinijną i lojalną naturą, mimo szorstkiego, pełnego rezerwy sposobu bycia, a Maxim - zawsze w stosunku do niej
niecierpliwy i apodyktyczny - Maxim także ją kochał, polegał na niej i wiele razy w przeszłości czuł dla niej niewypowiedzianą wdzięczność. Odsunęłam się od okna i zaczęłam niespokojnie krzątać się po pokoju, otwierać szuflady i zaglądać do nich, zastanawiać się nad pakowaniem, niezdolna do jasnego myślenia ani skupienia uwagi, zmęczona, lecz zbyt napięta, żeby zasnąć. W końcu Maxim wszedł do pokoju i zamknął drzwi balkonowe. Powiedziałam: - Dziś już za późno, żeby dowiadywać się o bilety i jaką trasą najlepiej pojechać. Nie wiemy nawet, kiedy jest pogrzeb, nie zapytałam o to. Głupio, powinnam była zapytać, spróbuję dodzwonić się do Gilesa jutro rano i potem wszystko załatwię. - Spojrzałam na niego, w mojej głowie kłębiły się myśli, pytania i nie do końca sprecyzowane plany. - Maxim? Wpatrywał się we mnie z przerażonym, pełnym niedowierzania wyrazem twarzy. - Maxim, oczywiście musimy jechać. Z pewnością to rozumiesz. Jakże moglibyśmy nie pojechać na pogrzeb Beatrice? Był biały jak papier, z jego warg odpłynęła krew. - Ty jedź. Ja nie mogę. - Maxim, musisz. Podeszłam do niego, objęłam go, nie mówiąc nic poza cichymi słowami otuchy; przywarliśmy do siebie, przytłoczeni przerażającą oczywistością. Powiedzieliśmy sobie, że nigdy nie wrócimy, a teraz musieliśmy wrócić. Co jeszcze mogłoby nas do tego skłonić? Nie odważyliśmy się nawet zacząć o tym mówić, potworność tego, co się wydarzyło, legła pomiędzy nami i nie pozostało już nic, nic do powiedzenia.
W końcu położyliśmy się do łóżka, choć nie spaliśmy, i wiedziałam, że nie zaśniemy. Słyszeliśmy, jak bije dzwon w wieży na placyku o drugiej, trzeciej, czwartej. Uciekliśmy z Anglii ponad dziesięć lat temu, nasza ucieczka zaczęła się tej nocy, gdy wybuchł pożar. Maxim po prostu zawrócił samochód i odjechał od płonącego Manderley i od przeszłości z jej wszystkimi duchami. Prawie nic ze sobą nie zabraliśmy, niczego nie planowaliśmy, nie zostawiliśmy ani słowa wyjaśnienia, choć w końcu przysłaliśmy adres. Napisałam do Beatrice i otrzymaliśmy oficjalny list i dwa pliki dokumentów, od Franka Crawleya i od radcy prawnego, a potem z londyńskiego banku. Maxim nie czytał tego, ledwo spojrzał na papiery, nabazgrał swój podpis i odsunął je z powrotem w moją stronę, jakby one też płonęły. Zajęłam się więc sama całą naszą ubogą korespondencją, a potem nastąpił mniej więcej rok kruchego spokoju, zanim wojna nie kazała nam poszukać innego schronienia, a potem jeszcze innego. Po wojnie w końcu przybyliśmy do tego kraju, następnie zaś do tego uzdrowiska nad jeziorem. Znowu odetchnęliśmy z ulgą, osiedliliśmy się i zawęzili nasze cenne, nudne, puste życie do nas samych, nie potrzebując i nie pragnąc niczyjego towarzystwa; i jeśli teraz zaczęłam się niepokoić, znowu wspominać, i przyznałam, że ona tu jest, ta chmurka nie większa od męskiej dłoni, nigdy bym Maximowi o tym nie powiedziała, raczej odcięłabym sobie język. Myślę, że tej nocy byłam nie tylko zbyt napięta, by spać, ale także bałam się, bałam się koszmarów sennych, wyobrażeń, których nie mogłabym znieść ani nad nimi zapanować, rzeczy, które chciałam na zawsze zapomnieć. Lecz zamiast nich, kiedy na krótko przed świtem zapadłam w półsen, obrazy, jakie pojawiły się pod moimi powiekami, były całkowicie uspokajające i radosne, obrazy miejsc, które odwiedzaliśmy razem i kochaliśmy, widoki błękitnego Morza
Śródziemnego, laguny w Wenecji z kościołami wyłaniającymi się z perłowej porannej mgiełki, tak że kiedy znowu się obudziłam, byłam zupełnie spokojna i wypoczęta. Leżałam w ciemnościach obok Maxima, pragnąc, by udzielił mu się mój nastrój. Nie przyznałam się przed sobą, co jeszcze nawiedziło mnie we śnie - dziwne podniecenie i radość. Zbyt się tego wstydziłam. Ale teraz spokojnie się do nich przyznaję. Beatrice nie żyła. Było mi ogromnie smutno. Kochałam ją bardzo i myślę, że ona kochała mnie. Po pewnym czasie, czułam to, będę po niej płakała i tęskniła za nią, i rozpaczała. I będę musiała stawić czoło bólowi Maxima, nie tylko z powodu utraty siostry, lecz także z powodu tego, co teraz musieliśmy uczynić. Musieliśmy wrócić. I leżąc tak w naszym hotelowym pokoju, w cudzoziemskim mieście nad jeziorem, pozwoliłam sobie w tajemnicy, pełna poczucia winy, na cudowne przewidywania, choć nie wolne od lęku - bo nie potrafiłam wyobrazić sobie, co zastaniemy, co nas spotka i, przede wszystkim, jak będzie się czuł Maxim i jaką udręką będzie dla niego nasz powrót. Rankiem widać było wyraźnie, że ogromną, lecz Maxim zaczął instynktownie, na swój stary sposób, z nią walczyć, zamykając się w sobie i odmawiając myślenia czy czucia, skrywając wszystko za maską i zachowując się niczym robot poruszający się obojętnie, mechanicznie, z najwyższą precyzją. Prawie się nie odzywał, z wyjątkiem banalnych uwag dotyczących przygotowań do wyjazdu. Stał w oknie albo na balkonie, wpatrując się w ogród, spokojny, blady, odległy. To ja organizowałam wszystko: podróż, telefony, telegramy, rezerwację biletów, połączenia. Ja pakowałam nasze rzeczy, jak to zwykłam teraz czynić, i stojąc wpatrzona w rząd ubrań w szafie, uczułam, że powraca moje dawne
poczucie niższości. Bo wciąż nie byłam elegancką kobietą, wciąż nie poświęcałam dostatecznie dużo czasu na wybieranie ubrań, choć Bóg wie, że miałam ich bardzo wiele. Z niezręcznej, źle ubranej dziewczyny zmieniłam się w nieciekawie ubraną mężatkę. I rzeczywiście, patrząc teraz na moje suknie, stwierdziłam, że są to rzeczy osoby w średnim wieku, w spokojnych, nie rzucających się w oczy kolorach. I nagle uderzyło mnie, że pod tym względem też nigdy nie byłam młoda, nigdy nie byłam lekkomyślna i radosna, nie mówiąc już o modzie i elegancji. Na początku, nie wspierana niczyją radą, przerażona nowym życiem i stanowiskiem i pozostająca w cieniu Rebeki, nieśmiertelnie pięknej i nieskazitelnie, efektownie ubranej, wybierałam bezpieczne, obojętne rzeczy, nie ośmielając się eksperymentować. Poza tym Maxim tego nie pragnął, ożenił się ze mną właśnie z powodu - a nie pomimo - moich niedobranych, nieodpowiednich ubrań, które były częścią niewinnej, prostej osoby. Bo taką byłam. Tak więc wyjęłam proste, kremowe bluzki, praktyczne beżowe, szare i wiśniowe spódnice, ciemne kardigany i skromne pantofle i starannie je zapakowałam. Jakoś dziwnie nie byłam w stanie przewidzieć, czy w Anglii będzie ciepło, czy zimno, a bałam się zapytać o to Maxi - ma, bo wiedziałam, że zamknąłby się w sobie i zbył ten temat. Wszystko działo się bardzo szybko i reszta naszej garderoby pozostała zamknięta w szafach i szufladach. Wrócimy tu przecież, to oczywiste, choć nie wiem kiedy. Zeszłam na dół, aby zawiadomić zarządcę hotelu, że zatrzymujemy pokój. Usiłował wyciągnąć od nas zaliczkę i zakłopotana, chcąc mieć to wszystko za sobą, już miałam się zgodzić, sądząc, że taki jest zwyczaj i że żądanie jest słuszne. Lecz kiedy Maxim o tym usłyszał, obudził się naraz do życia, jak pies, który spał; zerwał się ze złością i nawarczał na
zarządcę w swój stary, władczy sposób. Przez zaciśnięte wargi powiedział, że nie mamy zamiaru płacić więcej, niż zapłacilibyśmy w normalnych okolicznościach, a zarządca musi polegać na naszym zapewnieniu, że wrócimy. Nie ma żadnych szans wynajęcia tego pokoju komuś innemu, jest koniec sezonu i on dobrze o tym wie. Wszystko pustoszeje. To prawdziwe szczęście, że ma nas, bo jest tu mnóstwo innych hoteli. Zagryzłam wargi i nie mogłam spojrzeć zarządcy w oczy, kiedy obserwował, jak wsiadamy do taksówki. Ale wybuch gniewu Maxima skończył się i przez całą resztę naszej podróży, cały dzień i noc, i cały następny dzień Maxim był zamknięty w sobie, milczący, choć do mnie odnosił się uprzejmie, przyjmując jedzenie i napoje, kiedy mu je podawałam, zupełnie jak dziecko. - Wszystko się ułoży - powiedziałam raz czy dwa Maximie, nie będzie tak źle, jak się tego spodziewasz. Uśmiechnął się słabo i odwrócił głowę, żeby popatrzeć przez okno pociągu na nie kończące się, szare równiny Europy. Nie oświetlało ich jesienne słońce, nie padały na nie cudowne, przedzierające się przez chmury promienie, wokół rozciągały się jedynie rozmokłe na deszczu pola i stały postrzępione drzewa oraz migały nieciekawe, bezładnie zabudowane wioski i smutne małe miasteczka. Była jeszcze tylko jedna rzecz, która - wprawdzie przelotnie, na chwilę - przerażała mnie, pojawiając się w moich myślach tak nieoczekiwanie i z taką siłą, że aż mi serce zamierało. Byliśmy na jednej ze stacji granicznych, a ponieważ zmieniano parowozy, musieliśmy pół godziny czekać. To dość czasu, by wysiąść i pospacerować po długim peronie, rozprostować nogi. Był tam kiosk, w którym sprzedawano gorące kiełbaski, dobrą, gorącą kawę, wódkę na kieliszki i
słodkie korzenne ciasteczka, które maczaliśmy w kawie i zjadali zachłannie. Maxim z rozbawieniem obserwował szarpaninę jakiegoś człowieka z olbrzymim stosem bagażu na rozchwianym wózku, a ja, stojąc obok niego, nie myślałam w tej chwili o niczym, o niczym szczególnym, ani o przeszłości, ani o przyszłości, po prostu cieszyłam się przerwą w podróży, smakiem ciastka i kawy. Wreszcie Maxim odwrócił się i spojrzał na mnie, uchwycił mój wzrok i uśmiechnął się, a kiedy patrzyłam w jego twarz, usłyszałam słowa kapiące w moje serce tak wyraźnie, jak krople wody kapią na kamień: „Ten człowiek jest mordercą. Zastrzelił Rebekę. To mężczyzna, który zabił swoją żonę". I przez jedną straszliwą chwilę, patrząc na Maxima, widziałam kogoś obcego, kto nie ma ze mną nic wspólnego, kogoś, kogo w ogóle nie znam. Na szczęście rozległ się gwizdek wzywający nas z powrotem do pociągu.
3 - Krótki jest żywot człowieka zrodzonego z kobiety mówił pastor nad otwartą mogiłą. Po niebie znowu krążyły wrony, wzlatywały wysoko, rozpraszały się, opadały. Mężczyzna na zboczu wciąż orał. Słońce wciąż świeciło. Świat trwał nie zmieniony. - W pełni życia stajemy w obliczu śmierci; któż przyjdzie nam z pomocą, jeśli nie Ty, o Panie, który sądzisz sprawiedliwie nasze grzechy? - ciągnął pastor. Wstrzymałam oddech, jakbym spodziewała się, że coś się wydarzy. I wkrótce, oczywiście, wydarzyło się: grabarze ruszyli do przodu i zaczęli wyciągać liny. Podniosłam wzrok. Maxim stał o kilka kroków ode mnie jak skamieniały. Czarny cień. Wszyscy byliśmy czarni w złotych promieniach słońca. Ale ja ponad otwartym grobem patrzyłam na twarz Gilesa, Gilesa o obwisłych policzkach, zapadniętych oczach, szlochającego i nie czyniącego najmniejszej próby powstrzymania łez. Gilesa z Rogerem u boku. Ale nie potrafiłam spojrzeć w twarz Rogera i w zakłopotaniu umknęłam wzrokiem. Teraz podeszli do grobu. - Jako że Bóg Wszechmogący w swoim wielkim miłosierdziu zechciał zabrać do siebie duszę naszej drogiej siostry, my powierzamy ziemi jej ciało. Wszyscy pochylali się i rzucali garstkami ziemi. Sięgnęłam po dłoń Maxima. Jego palce były obojętne i zimne, a kiedy go dotknęłam, ujrzałam znowu jaskrawy obraz Beatrice takiej, jaką ją wciąż teraz widziałam: Beatrice w tweedowym kostiumie i sportowych butach, kroczącą ku mnie przez trawnik. Ujrzałam jej szczerą, otwartą twarz, z wyrazem zaciekawienia, zainteresowania, przyjaźni. Beatrice nigdy nie powiedziała mi niemiłego ani krzywdzącego słowa.
- I usłyszałem głos z nieba mówiący do mnie, głoś odtąd, błogosławiony będzie ten, kto umarł w Panu. Żałowałam, że nie mogę zapłakać. Powinnam była płakać, moje oczy były suche nie dlatego, że byłam nieczuła. Zamiast tego pomyślałam, jak piękny jest dzień i jak ona by się nim rozkoszowała, jadąc dokądś na jednym ze swych koni do polowania albo maszerując z psami - w dzień prawie nie przebywała w domu. A potem znowu pomyślałam: jakie to niesprawiedliwe. Beatrice powinna była spaść z konia jako staruszka biorąca udział w polowaniu, szczęśliwa i nieostrożna, w taki dzień jak dziś, a nie umierać osłabiona i upokorzona z powodu udaru, nie mając nawet sześćdziesięciu lat. To raczej powinien być Giles, otyły, niezdrowo wyglądający Giles, teraz załamany, z okrągłą jak księżyc w pełni twarzą, pomarszczoną i mokrą, z wielką białą chusteczką przy ustach. Albo Roger. Spojrzałam na niego znowu - stał obok ojca - i nawiedziła mnie zatrważająca myśl, że lepsza byłaby śmierć niż takie zniekształcenie, ale wiedziałam, że to tylko dla nas, żeby oszczędzić nam niemiłej konieczności patrzenia na niego. Nastała cisza. Staliśmy dokoła grobu, spoglądając w dół, na jasną dębową trumnę i rozsypane na niej ciemne grudki ziemi. Złociste kwiaty zdjęto z wieka i ułożono na trawie. Zobaczyłam teraz, jak dużo jest tu innych kwiatów dookoła grobu i jak wielki ich stos przy ścieżce: wieńce, krzyże i wiązanki złota, bieli, brązu i purpury, osadzone niczym drogie kamienie w zielonych oprawach. A kiedy się odwróciłam, ujrzałam, jak wiele ludzi przyszło. Stali trochę z tyłu, pełni szacunku, robiąc nam przejście. Na pewno jakieś pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt osób. Jakże wielu przyjaciół miała Beatrice, jak była kochana, znana, lubiana i szanowana. Kiedy po wszystkim niepewnie ruszyliśmy z powrotem do samochodów, Maxim trzymał mnie mocno za rękę. Ludzie
gapili się na nas, choć usiłowali tego nie robić. Myśleli, zastanawiali się, spekulowali, czułam ich wzrok, mimo że sama patrzyłam w dół. Zastanawiałam się, jak damy sobie radę i jak staniemy przed nimi twarzą w twarz potem, w domu; czy Maxim w ogóle będzie w stanie temu podołać? Kiedy moje myśli tak wirowały w panice, w najgorszym momencie, gdy zostaliśmy otoczeni przez ludzi tłoczących się dookoła niby las czarnych drzew, przechodząc z trawy na żwirowaną ścieżkę, potknęłam się. I w tej samej chwili poczułam, że ktoś mnie podtrzymuje z drugiej strony, nie z tej, z której szedł Maxim. Więc nie upadłam, uniosłam wzrok i spojrzałam prosto w zatroskaną, skromną, cudownie znajomą twarz Franka Crawleya. Dużo później uprzytomniłam sobie, jak bardzo jego obecność wszystko dla nas zmieniła, całą resztę dnia, i jak udało nam się ją przeżyć. Jak wspierał nas i dodawał otuchy i siły. Pamiętałam, że zawsze tak czynił, bardzo wiele mu zawdzięczamy. Był pełnomocnikiem Maxima, lojalnym, kompetentnym. Ciężko pracował - najwierniejszy, najbardziej oddany przyjaciel - cierpiał razem z nim. Był prawie tak samo ofiarą Rebeki, jak Maxim. Znał prawdę i milczał. Lecz dla mnie był czymś więcej - opoką, kiedy wydawało mi się, że otacza mnie pełne wirów, rozszalałe morze, w którym za chwilę zatonę. Obecny od mojego pierwszego dnia w Manderley, kiedy byłam młodą żoną - wrażliwy, dyskretny, uprzedzający moje życzenia, wygładzający moje ścieżki, zadowolony, że jestem, jaka jestem: młoda, niezręczna, niedoświadczona, nerwowa, szczera, i dostrzegający pod tym wszystkim mój właściwy charakter. Prawdopodobnie nigdy nie uświadomiłabym sobie, jak wiele winna jestem Frankowi Crawleyowi, ile razy żywo spieszył mi z pomocą. Często w czasie tych lat za granicą myślałam o nim, pełna ciepłych uczuć, i dziękowałam za to, że istnieje, klękając na krótko w
obcych kościołach. Pomyślałam, że być może znam w życiu tylko dwie osoby, które są absolutnie, bez zastrzeżeń dobre: Franka i Beatrice. I dziś są tu obie, tylko że Frank żyje, choć trochę się zmienił, a Beatrice umarła. I cała przeszłość wróciła do mnie, okrążyła mnie rzeką opływającą nagi, suchy ląd teraźniejszości. Kiedy pogrzeb się skończył i staliśmy na ścieżce za cmentarzem, oficjalnie, sztywno ściskając dłonie mnóstwu ludzi, z których większości nie znaliśmy, i kiedy w końcu zawróciliśmy w stronę czekających na nas za plecami Gilesa i Rogera czarnych samochodów, wiedziałam, że Maxim uciekłby, gdyby to było możliwe. Nie musiał mi mówić, że tego właśnie pragnie. Wsiadłby do jednego z samochodów i polecił jechać. Nie powiedziałby nawet „do widzenia". Odjeżdżalibyśmy coraz prędzej i coraz dalej, do pociągu i promu, z powrotem na nasze wygnanie. Przybyliśmy. Spełniliśmy nasz obowiązek. Beatrice umarła i została należycie pochowana. Nic nas tu już nie zatrzymuje. Ale oczywiście należało zostać i nie dopuszczać nawet innej możliwości. - Tak się cieszę, że widziałam Franka - powiedziałam. Pogrzebowy samochód zaturkotał pod bramą wjazdową i skręcił wolno w aleję. - Wygląda prawie tak samo, chociaż włosy mu posiwiały. Ale cóż, jest teraz starszy. - Tak. - Wszyscy jesteśmy starsi. Myślę, że i my wydajemy się inni. To znaczy starsi. - Tak. - To już ponad dziesięć łat. Dlaczego to powiedziałam? Dlaczego tak mówiłam, wiedząc, że w ten sposób skieruję jedynie nasze myśli w przeszłość? Spoczywała pogrążona w cieniu, niewyjawiona,
ale przecież dzieliła nas. Dlaczego wyciągałam ją na pełne, jasne światło, żebyśmy musieli jej się przyglądać? Maxim odwrócił się do mnie z płonącym wzrokiem. - Na miłość boską, co ci się stało, czy sądzisz, że nie wiem, jak długo? Czy myślisz, że w ogóle zastanawiam się nad czymś innym? Czy nie wiesz, że tylko o tym byłem w stanie myśleć przez te trzy dni? Co próbujesz zrobić? - Wybacz. Nie chciałam... tak tylko powiedziałam... - Po co w ogóle mówisz? Trzeba ci pogawędki? - Nie, nie. Przepraszam... Maxim, nie chciałam... - Nie pomyślałaś. - Przepraszam. - Albo może pomyślałaś. - Maxim, proszę... to było idiotyczne z mojej strony, głupia, po prostu głupia uwaga. Nie powinniśmy się kłócić. Nie teraz. Nigdy. Nigdy się nie kłócimy. To była prawda. Nie kłóciliśmy się od dnia śledztwa w sprawie śmierci Rebeki i koszmarnej podróży z pułkownikiem Julyanem do Londynu, żeby zobaczyć się z jej lekarzem, od nocy, w której wybuchł pożar. Zbyt blisko otarliśmy się o śmiertelne niebezpieczeństwo, zbyt wiele było nieporozumień, w rezultacie o mało nie utraciliśmy jedno drugiego. Byliśmy świadomi, że mieliśmy szczęście, znaliśmy wartość tego, co posiadamy, zbyt dobrze, by odważyć się zaryzykować nawet najdrobniejsze gniewne słówko na temat jakiejś błahostki. Kiedy ludzie mają za sobą to, co my, nie kuszą losu. Ujęłam jego dłoń. - Wkrótce będzie po wszystkim - powiedziałam. Musimy być uprzejmi dla każdego z nich, mówić to, co trzeba. Dla Gilesa, dla Beatrice. Ale potem oni wszyscy pójdą. - I będziemy mogli odjechać. Jutro z samego rana. A może nawet w nocy.
- Nie, z pewnością będziemy musieli zostać i podtrzymać Gilesa na duchu trochę dłużej. Dzień lub dwa. On tak strasznie wygląda, biedny człowiek, taki jest załamany. - Ma Rogera. Zamilkliśmy. Roger? Nie było o czym mówić. - Ma mnóstwo przyjaciół. Oni zawsze mieli. Nic mu nie przyjdzie z naszej obecności. Nie upierałam się, nie naciskałam, nie teraz. Nie ośmieliłam się powiedzieć, że chcę zostać nie z powodu Gilesa, Rogera czy Beatrice, ale dlatego, że jesteśmy tutaj, w domu. Nareszcie wróciliśmy i serce przepełniała mi radość. Tu czuję się wyzwolona, nowo narodzona. Pragnęłam tego z powodu tęsknoty za widokiem jesiennych pól, drzew i żywopłotów, nieba i słońca, a nawet czarnych stad wirujących, roztrzepotanych wron. Czułam się winna i wstydziłam się, jakbym zdradzała Maxima i była w stosunku do niego nielojalna, dlatego nieznacznym, patetycznym ruchem, którego znaczenie tylko ja rozumiałam, z rozmysłem odwróciłam głowę od okna i odmówiłam sobie patrzenia na to, co kochałam, i przyglądałam się tylko bladej, chorobliwie wyglądającej twarzy męża i mojej własnej dłoni, trzymającej jego dłoń, i czarnym, skórzanym siedzeniom samochodu, i ramionom kierowcy w czarnym płaszczu. Zwalnialiśmy, widać było dom, zobaczyliśmy, jak Roger pomaga ojcu wysiąść z samochodu. - Nie zniosę tego. Nie zniosę tego, co będą mówić i jak będą na nas patrzeć. Był tam Julyan, widziałaś go? powiedział Maxim. Nie widziałam. - O dwóch laskach. I Cartwrightowie, i Tredintowie. - To nie ma znaczenia, Maximie. Ja z nimi porozmawiam, ja się nimi wszystkimi zajmę, ty będziesz musiał tylko podać
im rękę. Poza tym oni będą chcieli porozmawiać o Beatrice. Nikt w ogóle nie wspomni o niczym innym. - Nie będzie musiał. Wszyscy będą to mieli wypisane na twarzach, a ja będę na to patrzył i wiedział, o czym myślą. Milczałam, a kiedy drzwi samochodu były już otwarte, w tym ułamku sekundy, zanim wysiadłam, dotarło do mnie, że to, co Maxim powiedział, to słowa, które w kółko powtarzałam sobie w myślach. Więc ta sekunda wydała mi się wiecznością, znieruchomiałam, sparaliżowana na zawsze, wszystko zamknęło się dla mnie w tych słowach, które usłyszałam: „Będą to mieli wypisane na twarzach. Będę wiedział, o czym myślą". A mój własny cichutki, sekretny, jadowity głos uzupełniał: „To morderca. Zastrzelił Rebekę. Maxim de Winter zabił swoją żonę". - Teraz jest tu Frank. Chryste! - Maximie, Frank na pewno nic nie powie. Frank nam pomoże, wiesz o tym. Frank zrozumie. - Nie sądzę, żebym mógł znieść to zrozumienie. Po czym, odwracając się ode mnie, wysiadł z samochodu, widziałam, jak idzie przez podjazd, widziałam, jak Frank Crawley wychodzi mu naprzeciw, podaje dłoń, widziałam, jak dotyka ramieniem Maxi - ma, biorąc go pod swą opiekę. Współczujący. Pełen zrozumienia. A złote październikowe słońce świeciło na nas - zbierające się na ucztę czarne wrony. Ludzie byli wobec mnie i Maxima bardzo życzliwi. Ich życzliwość otulała jak ciepły, duszący koc. Taktowni, usiłowali nie gapić się na nas. Widziałam, jak usiłują. Żony zapowiedziały przed wyjściem swoim mężom: „Pamiętaj, żebyś, jeśli przypadkiem będą tam de Winterowie - a słyszałam, że mogą przyjechać - żebyś nie pytał... nie wspominał... nie gapił się". Dlatego unikano nas, przechodząc
na drugą stronę pomieszczenia, lub przeciwnie, kroczono otwarcie w naszym kierunku, żeby mieć już to wszystko za sobą, patrzono nam prosto w oczy, ściskano ręce i natychmiast odwracano się do stołu, zajmując się sherry i whisky, i kanapkami, i ciastem, napychając sobie usta, żeby usprawiedliwić swoje milczenie. To nie było ważne, nie dbałam o to, czułam się wśród nich bezpieczna. Krążyłam z półmiskiem po pokoju, częstowałam zakąskami i cały czas rozmawiałam o Beatrice. Wspominałam ją, zgadzałam się, że jej choroba i śmierć były tak ciężkie, tak niesprawiedliwe, i tęskniłam za nią, brakowało mi tu jej pomocy, marzyłam o tym, by usłyszeć jakąś jej głośną uwagę, która wywołałaby burzę śmiechu, nie mogłam uwierzyć, że nie pojawi się znienacka w drzwiach. Wszyscy byli tak bardzo życzliwi. Tylko kiedy odwracałam się plecami do tego czy owego, czułam, że moją twarz palą pomyślane i nie wypowiedziane, zawisłe w powietrzu słowa. Spotykałam spojrzenia i widziałam pytania, pytania, pytania. Tak często, jak mogłam, podchodziłam do Maxima i stawałam blisko niego, dotykając jego dłoni lub ramienia, żeby dodać mu otuchy, kiedy słuchał kogoś, kto wspominał jego siostrę albo snuł monotonnym głosem nieskończone opowieści o tym, jak tu było podczas wojny. Maxim sam rzadko się odzywał, uśmiechał się tylko słabo i co parę minut przechodził w inne miejsce, bojąc się zostać z kimś dłużej, na wypadek, na wypadek... Raz usłyszałam słowo „Manderley". Brzmiało to jak dźwięk dzwonu w czasie nagłej ciszy, w samym środku pokoju. Odwróciłam się błyskawicznie, rażona paniką, prawie upuszczając półmisek, wiedząc, że z pewnością to usłyszał, że ja muszę go ochronić, że to się nie może powtórzyć. Lecz naraz rozbrzmiały rozmowy i zamknęły się nad tym słowem, i słowo to utonęło. A kiedy spojrzałam potem na Maxima, dostrzegłam jego
sztywno wyprostowane plecy po drugiej stronie pokoju, znowu przechodził w inne miejsce. Niedługo później znalazłam się obok przeszklonych drzwi, wychodzących na ogród i okolicę za ogrodem, i naraz udało mi się odciąć od ludzi, udawać, że w ogóle nikogo tu nie ma. Mogłam wpatrywać się i wpatrywać w światło i drzewa, brązy i zielenie oraz płomienne jagody, którymi nabity był żywopłot. - Myślę, że byłoby zupełnie w porządku, gdybyś wyszła na dwór. Chyba przydałaby ci się chwila wytchnienia, prawda? Frank Crawley, drogi, niezawodny, uprzedzający, delikatny Frank, ten sam Frank, pełen troski, tak wrażliwy, jakim był zawsze, jak zawsze to czułam. Spojrzałam na pokój przez ramię. Frank powiedział: - Z Maximem wszystko w porządku, właśnie z nim stałem. Lady Tredint zanudza go opowieścią o wysiedleńcach. Wojna skończyła się prawie cztery lata temu, ale tutaj wciąż jest głównym tematem rozmowy. Nie jej szersze aspekty, oczywiście, ale opowieści o tym, jak kto zadeklarował niższą liczbę jajek, które znosiły jego kury, żeby zatrzymać więcej dla siebie - sprawa, którą niełatwo wybaczyć czy zapomnieć. Zaczęliśmy powoli zagłębiać się w ogród i oddalać od domu; w miarę oddalania się czułam, że opuszcza mnie napięcie i troska i że mogę zwrócić twarz do słońca. Powiedziałam: - Obawiam się, że niewiele wiemy o tym, jak było tutaj. Listy ginęły. Słyszeliśmy tylko najgorsze wieści, o bombardowaniach i o tym, co działo się w innych krajach. Przystanęłam. - Przypuszczam, że właśnie od tego uciekliśmy. Czy tak mówią ludzie?
- Myślę - odparł ostrożnie - że ludzie stali się bardziej zamknięci w sobie i zbyt zajęci własnymi sprawami. - Och, Frank, dziękuję ci. Jakiż jesteś dobry. Nawet wymówki robisz mi w możliwie najmilszy sposób. Chcesz powiedzieć, że co z oczu, to i z myśli. Rzeczywiście byliśmy o wiele za mało ważni, żeby o nas myślano czy plotkowano. Ludzie po prostu o nas zapomnieli. Frank wymijająco wzruszył ramionami, jak zawsze uprzejmy. - Widzisz, straciliśmy właściwą perspektywę, Maxim i ja. W... w dawnych czasach byliśmy - albo raczej Manderley było - ośrodkiem wszystkiego tutaj. Wiesz o tym, wszyscy się interesowali, wszyscy mówili... ale świat poszedł naprzód, prawda? Miał dużo poważniejsze zmartwienia. My teraz nic nie znaczymy. - Oczywiście, że was pamiętają, oczywiście... tylko... - Frank, nie przejmuj się, nie martw... Bóg wie, że tego dla nas obojga chciałam, żebyśmy stali się mali i nic nie znaczący, byśmy stali się częścią przeszłości, byleby tylko o nas zapomniano. Musisz to wiedzieć. - Tak, naturalnie. Doszliśmy do starego sadu, skąd mogliśmy spojrzeć na solidny biały dom lub wyżej, na konie na łące. - Biedactwa - powiedziałam, spostrzegając, że na nasz widok uniosły łby i poruszyły się niespokojnie. - Zaniesiemy im trochę jabłek? Zaczęliśmy zbierać w trawie opadłe jabłka, potem powoli poszliśmy w kierunku płotu, a konie dojrzały nas i podbiegły kłusem, lśniące i zgrabne, kasztany i siwki. - Kto teraz na nich jeździ? Czy Giles jeszcze jeździ konno? Albo Roger? Nie wiem, co się dzieje, co będzie.
- Obawiam się, że ja też nie. Utrzymywałem z nimi jedynie bardzo nieregularne kontakty w ciągu ostatnich paru lat. Wiedziałam, że Frank przeniósł się do Szkocji, gdzie zarządzał olbrzymim majątkiem, wiedziałam też, że gdy tylko skończyła się wojna, ożenił się i od razu urodziło mu się dwóch synów, i wiedziałam, patrząc na niego teraz, że jest szczęśliwy, ustabilizowany i prawie zupełnie oderwał się od przeszłości. Poczułam dziwny ból, nie wiem dokładnie czym spowodowany - żalem? Poczuciem straty? Frank był jedyną osobą, która dbała o Manderley prawie tak samo jak Maxim, był ostatnim ogniwem, które łączyło nas z Manderley. Teraz uczułam, że choć w inny sposób niż Beatrice, Frank również odszedł. Staliśmy przy płocie, konie żuły jabłka, wyjmując je delikatnie z naszych dłoni obnażonymi zębami. Pogłaskałam ciepły, aksamitny pysk siwka i powiedziałam: - Frank, tak bardzo chciałabym zostać w Anglii, nie wiem, czy potrafię powiedzieć ci, jak tęskniłam za powrotem do domu. Jak o tym marzyłam. Nigdy nie mówiłam tego Maximowi - jakżebym mogła? Nie jestem pewna, jak to będzie. Ale mniejsza o ludzi, mniejsza o to, co myślą i czy w ogóle ich to interesuje. Nie chodzi mi o ludzi. - Rozumiem. - Chodzi mi o miejsca. O to miejsce, tutaj, te pola... niebo... wiejski krajobraz. Wiem, że Maxim czuje to samo, jestem absolutnie pewna, nie śmie tylko przed sobą się do tego przyznać. Tak samo tęsknił do domu jak ja, tyle że on... Głos mi zamarł. Słychać było tylko spokojnie przeżuwające konie i gdzieś w górze, na pogodnym niebie, szybował i śpiewał skowronek. Słowo „Manderley" zawisło nie wypowiedziane pomiędzy nami, czuliśmy to, wszystko,
czym było i co znaczyło Manderley, naładowało powietrze jakby elektrycznością. W końcu dodałam: - Czuję się taka nielojalna. Nie powinnam była mówić takich rzeczy. - Nie sądzę - powiedział Frank z namysłem. Wyjął z kieszeni fajkę i zaczął ją nabijać tytoniem ze starego, skórzanego kapciucha, którego, pamiętałam, zawsze używał i którego widok przypomniał mi inną, podobną do tej scenę, kiedy wylewałam przed Frankiem Crawleyem moje żale, a w odpowiedzi usłyszałam słowa poparcia i otuchy. - To całkowicie naturalne, z pewnością. Jesteś Angielką. Bardzo angielską Angielką. Tu jest twój dom, choć tyle lat spędziłaś, mieszkając za granicą. Masz rację, to samo dotyczy Maxima, i jestem pewien, że on o tym wie. - Moglibyśmy wrócić? Czy... - zawahałam się, dobierając słowa - ... Frank, czy tu istnieje... cokolwiek, co mogłoby nam stanąć na przeszkodzie? Przez kilka minut pykał swoją fajeczkę i obserwowałam, jak pierwszy, rzadki, błękitny obłoczek dymu wyfrunął w powietrze. Głaskałam i głaskałam konia, gładziłam jego pysk, serce biło mi mocno, a koń, zachwycony tym przypływem zainteresowania i uczucia po być może zbyt długim okresie zaniedbania, grzebnął kopytem i wtulił pysk w moją dłoń. - To znaczy coś, co ma związek... z tamtym? - Tak. I naraz powróciło śledztwo i wyrok sądu, zajmując swe widmowe miejsce obok ducha Manderley, choć o nich też wspominaliśmy głośno. - Naprawdę nie widzę żadnej przeszkody, która miałaby was powstrzymać, gdybyście oboje chcieli tu powrócić powiedział Frank. Serce we mnie podskoczyło. Stanęło. Znowu zabiło mocno. A potem zapytałam:
- Franku, a ty wróciłeś tam? Popatrzył na mnie poważnym, pełnym troski wzrokiem i odparł: - Oczywiście. Musiałem wrócić. Wstrzymałam oddech. Wtedy on ujął mnie pod rękę i zaczął delikatnie prowadzić z powrotem w kierunku domu. - To wszystko minęło - powiedział. Nie odpowiedziałam. Ale świeżo obudzona pokusa pełzła za nami po trawie. Ludzie odeszli, mówiłam sobie w duszy, ale to nie o nich myślałam. Rebeka nie żyła i jej duch nie mógł mnie już straszyć, w ogóle nie myślałam o niej w ten październikowy, słoneczny ranek. Jedynie o tym miejscu, o domu, ogrodzie, o Dolinie Szczęścia, ukrytej zatoczce, plaży. Morzu. I, sekretnie tuląc tę pokusę do siebie, z radością ją powitałam. Ciekawe, że to nie spotkanie z Frankiem Crawleyem przyniosło kłopoty Maximowi - wiedziałam to z wyrazu jego twarzy, ze sposobu, w jaki jego oczy wpadły w głąb, tak że oczodoły wydawały się na wpół puste. Frank niósł jedynie uspokojenie. Oboje czuliśmy się z nim swobodnie. Usiedliśmy później, słuchając jego opowieści o Invernesshire, górach, jeziorach, jeleniach, urokach dzikiego krajobrazu, który pokochał, i o jego żonie, Janet, i dwóch małych chłopcach. Miał ze sobą zdjęcia, oglądaliśmy je, a pokój wypełniała tylko teraźniejszość. Wydawało się, że między nami nie krąży żaden cień - z wyjątkiem cienia bardzo szczególnego rodzaju, do którego obecności nie mogłam się przyznać. Ale słuchając o dwóch chłopcach, Hamishu i Fergusie, i oglądając ich podobizny, poczułam pustkę, do której już się przyzwyczaiłam, a potem nagły przypływ szaleńczej nadziei. Dotychczas w ogóle nie rozmawialiśmy o tym, że moglibyśmy mieć dzieci. Teraz mogłoby być inaczej, mielibyśmy przed sobą świetlaną przyszłość i - jako
dziedzictwo dla nich - Manderley. Nie byłam nawet pewna, czy Maxim chciałby mieć dzieci, wydawało się, że nie ma dla nich miejsca na naszym wygnaniu. Ale jeśli wrócilibyśmy do domu... Podniosłam wzrok, spojrzałam prosto w oczy pułkownika Julyana i poczułam, jak mróz warzy wszystkie moje nadzieje i drobne, sekretne, radosne plany. Zostało tylko kilka osób, Giles i Roger, Maxim i ja, jakiś starszy kuzyn i Julyan z córką. Jego żona już nie żyła, a córka, pulchna, prostolinijna, wesoła młoda kobieta zamieszkała z nim i poświęciła się, najwyraźniej z zadowoleniem, opiece nad starym ojcem. Rozmawialiśmy właśnie o Europie, o krajach, w których się zatrzymywaliśmy, o miejscu, w którym teraz mieszkamy. Naraz Julyan powiedział: - Pamiętam, że doradzałem Szwajcarię. Tego wieczoru, po tej całej sprawie w Londynie. W pokoju natychmiast zapadła złowieszcza cisza. Ujrzałam, że Frank spojrzał na Maxima, słyszałam, jak odchrząknął. Ale Julyan ciągnął dalej, wydawał się nie wyczuwać zmiany atmosfery, nie rozumieć, o czym właściwie mówi. - Oczywiście, myślałem o wakacjach, tylko do czasu, aż to wszystko przeminie i ucichną plotki. Ale zaraz potem była ta wstrząsająca sprawa z Manderley, a później wojna. Człowiek zapomina. Nigdy się nie spodziewałem, że na dobre wyjedziecie... i nie będzie was. Ile? Dziesięć lat czy więcej? Chyba dziesięć lat. Po czym, kiedy siedzieliśmy jak skamieniali, osłupiali ze zgrozy i zakłopotania, niezdolni do wypowiedzenia słowa, pułkownik zaczął z trudem wstawać, niezdarnie podpierając się swoimi laskami, upuszczając jedną na podłogę i czekając, aż Frank mu ją z powrotem poda. A ponieważ nikt nie był pewien, co Julyan zamierza, nikt nic nie zrobił, by go
powstrzymać. Tylko jego córka położyła mu dłoń na ramieniu i kiedy sięgnął po okulary i uniósł je, przemówiła: - Ojcze, nie sądzisz... Lecz on strząsnął jej dłoń i poddała się, zaczerwieniona, rzucając mi zakłopotane spojrzenie. Julyan odchrząknął. - Sądzę, że trzeba o tym pomówić. Bez względu na tę smutną okazję. .. przyczynę, dla której jesteśmy tu wszyscy... Spojrzał na Maxi - ma, a potem na mnie. - Brakowało nam was, i to jest szczera prawda. Często tu bywałem, Giles to potwierdzi, i siadywaliśmy w tym pokoju, rozmawiali o was. - Przerwał. Spojrzałam na Gilesa, lekko pochylonego do przodu, wpatrzonego w stół, z zabarwionymi na śliwkowo policzkami. Spojrzałam na Rogera i natychmiast uciekłam wzrokiem. - To do mnie należy powiedzieć to. Przeszłość umarła i została pogrzebana... - ciągnął dalej Julyan. Skuliłam się w sobie, nie śmiejąc spojrzeć w oczy Maximowi. Starszy pan nie miał chyba pojęcia, co właśnie powiedział. - ... załatwiona. No i niech tak pozostanie. - Oparł się ciężko na laskach, zakołysał niezgrabnie. Zegar w holu wybił trzecią. - Co chciałem rzec, to że cholernie dobrze widzieć znowu was oboje i... witajcie w domu. Uniósł kieliszek w naszym kierunku, a potem samotnie, powoli i uroczyście spełnił swój toast. Przez chwilę myślałam, że umrę, zacznę płakać, krzyczeć albo zemdleję, albo po prostu wstanę i ucieknę. Byłam chora z zakłopotania i niedowierzania, doprowadzona do rozpaczy z lęku o Maxima i jego uczucia, o to, co mógłby teraz zrobić. Nawet Frank wydawał się sparaliżowany i niezdolny wymówić słowa, nawet on nie znalazł sposobu przyjścia nam z pomocą. Lecz ku mojemu zaskoczeniu, Maxim siedział bardzo spokojny, bardzo opanowany, i po chwili, patrząc na Julyana, wypił łyk ze swojego kieliszka.
- Dziękuję - powiedział cicho. Tylko tyle, ale to znaczyło, że mogę znowu jakoś odetchnąć, choć czułam ból w piersiach, a twarz mi pałała. Lecz wszystko było w porządku, nic strasznego się nie stało, wciąż byliśmy tutaj, przy stole, wszyscy, ile nas było, i to działo się dzisiaj, w październiku, w dzień pogrzebu Beatrice. Przeszłość była przeszłością i nie miała nad nami władzy. W końcu wyszli, córce Julyana całe wieki zajęło doprowadzenie ojca do drzwi samochodu, ponieważ upierał się, że będzie szedł bez niczyjej pomocy, a było mu trudno iść po żwirze, wręcz sprawiało ból. A potem trzeba było go usadowić, zakręcić korbą, aż wreszcie samochód, prowadzony przez starszego pana, zawarczał i zakołysał się w przód i w tył. Lecz w końcu odjechali; pozostała jeszcze godzina do wyjazdu Franka. On też musiał ruszyć w drogę. Samochód miał go odwieźć na stację, skąd Frank wyjeżdżał do Londynu, a potem sypialnym do domu, do Szkocji. Popołudniowe światło kładło się miękko na polach koloru cytryny, liście wirowały i szybowały w dół, ostatnie jabłka opadały. Było zupełnie ciepło. Chciałam wyjść na dwór, ponieważ było tak pięknie, i nie mogłam znieść myśli, że miałabym utracić choć chwilę tego piękna po tylu latach oddalenia. Nie mogłam też znieść zamknięcia w domu, wsłuchiwania się w zegar i skrzypienia schodów, po których biegały psy, wędrujące po pokojach w poszukiwaniu Beatrice, wreszcie głębokich, ciężkich westchnień Gilesa. Ale Maxim by nie wyszedł. Zauważyłam, że poszarzał na twarzy ze zmęczenia i napięcia. - Położę się - powiedział - i może zdrzemnę. Będziemy musieli wytrzymać jeszcze tylko do końca dnia. Nie odpowiedziałam. Staliśmy w holu, skąd otwarte drzwi prowadziły do ogrodu. Odurzająco pachniało jabłkami. Gdzieś
z boku taktownie krążył Frank Crawley, czekając, aż będzie mógł się przydać - na swój zwykły sposób, który tak irytował Beatrice. „Co to za nudna kreatura - powiedziała mi pierwszego dnia. - Nigdy nie ma nic ciekawego do powiedzenia". Teraz wiem, że myliła się, odsuwając od siebie nudnego Franka, jego solidność, jego niezdolność do ekscytacji. Myliła się, traktując go z niecierpliwą irytacją, i zastanawiałam się, czy w końcu odkryła jego zalety, dojrzała jego prawdziwą wartość. - Idź na dwór - powiedział teraz Maxim - tego przecież pragniesz. Idź, dopóki możesz. I spoglądając w jego twarz, ujrzałam, że on wie, wie dokładnie, co ja czuję i za czym tęskniłam, co tak usilnie próbowałam ukryć. Uśmiechnął się słabym, zmęczonym uśmiechem i pochylił, by lekko ucałować mnie w czoło. - Idź. Po czym odwrócił się i, jakby mnie porzucał, ruszył schodami w górę. Wyszłam z domu.
4 Poprzedniej nocy nie spałam z powodu oszołomienia po długiej podróży i szoku, jaki spowodował powrót do domu. Teraz zbudził mnie dźwięk, zbudził mnie z najgłębszego z niezakłóconych snów, i przez parę sekund, siedząc w łóżku, znowu poczułam się oszołomiona, myślałam, że jestem znów w naszym pokoju hotelowym, i zastanawiałam się mgliście, dlaczego okno wydaje się nie na swoim miejscu. Maxim leżał nieruchomo, oboje byliśmy wyczerpani emocjonalnie napięciem spowodowanym przez ostatnie wydarzenia. Czułam się senna i ogłupiała ze zmęczenia. Co takiego usłyszałam? Nic. Panowała zupełna cisza i ciemność w pokoju, dzisiejszej nocy nie było księżyca. Naraz powtórzył się dźwięk, który musiał mnie obudzić, dziwny, stłumiony hałas, niemożliwy do zlokalizowania. Mógł pochodzić od zwierzęcia lub człowieka. Położyłam się, ale gdy tylko dotknęłam głową poduszki, powtórzył się jeszcze raz, głośniej i bliżej. Wydawało się, że dochodzi do mnie poprzez podłogę albo ściany domu, więc w końcu wstałam i ruszyłam cicho ku drzwiom. Stojąc w ciemnym korytarzu, myślałam początkowo, że to jeden z psów, wciąż smutny z powodu nieobecności Beatrice i wytrącony z równowagi zmianami w domowym porządku dnia, krąży po pokojach i skomli. Ale psy były zamknięte niżej, w kuchennej części domu. A ten dźwięk dochodził z sypialni. I naraz zdałam sobie sprawę, że to, co słyszę, to szlochanie, szlochanie mężczyzny, przeplatane mamrotaniem i nagłymi, krótkimi okrzykami. Nie chciałam iść do niego. Czułam jakąś straszliwą zgrozę i zawstydzenie, chciałam prędko wrócić do łóżka i zatkać sobie uszy dłońmi, przykryć głowę poduszką, żeby nie słyszeć
tego płaczu i zbyt długo skrywanych emocji, które nagle się ujawniły. Lecz zaraz potem, wiedziona poczuciem winy, współczuciem i wrodzoną chęcią niesienia pomocy, uspokojenia, wodząc dłonią po ścianach, poszłam korytarzem i zakręciłam w stronę frontu domu. Stopy zziębły mi na starym, zniszczonym chodniku, biegnącym środkiem wypolerowanych płyt. Giles i Beatrice najwidoczniej nie zadawali sobie trudu, by mieszkać luksusowo. Dom wyglądał tak samo jak wówczas, gdy wprowadzili się do niego trzydzieści kilka lat temu. Nie troszczyli się specjalnie o wymiany czy naprawy, prawdopodobnie nawet nie zauważali, jak rzeczy wyglądają i że się zniszczyły. Zawsze woleli przebywać poza domem, poświęcając tyle samo uwagi koniom, psom i ogrodowi, co przyjaciołom. To była jedna z tych cech, którymi podbili moje serce. Za każdym razem, kiedy gościłam w tym domu, po przerażającej dla mnie i niemożliwej do przestrzegania etykiecie i wspaniałości Manderley, czułam się w nim dobrze i swobodnie. Zatrzymałam się w odległym końcu korytarza, przed sypialnią Beatrice. Usłyszałam wyraźnie płacz, trochę tylko stłumiony przez zamknięte drzwi. Zawahałam się, usiłując, pełna niechęci, nastawić się wewnętrznie na to, co zastanę. Po czym weszłam. - Giles! Przez dłuższą chwilę nie widział ani nie słyszał, nie podniósł wzroku, więc zakasłałam i parę razy poruszyłam klamką, aż wreszcie jeszcze raz łagodnie wymówiłam jego imię. - Giles, usłyszałam cię, nie mogłam tego znieść. Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić, cokolwiek? Lampki nocne paliły się, a on siedział przy śmiesznej, staroświeckiej toaletce Beatrice. Widziałam w potrójnym
lustrze odbicie jego tłustej szyi nad granatowym kołnierzem szlafroka. Drzwi szafy były otwarte, a także jedna czy dwie szuflady komody, i część ubrań Beatrice leżała rozrzucona na podłodze, na łóżku, wisiała na oparciach krzeseł, jej tweedowe spódnice i praktyczne wełniane swetry, purpurowa sukienka, brązowy kardigan, szale, bielizna, płaszcz z wielbłądziej wełny, etola z głową lisa, która zwisała w dół, a oczy z paciorków błyszczały przerażająco. Giles przyciskał do twarzy starą atłasową pelerynę koloru brzoskwini - pamiętałam, że raz, całe lata temu, widziałam w niej Beatrice. Teraz, zagapiona, stałam w drzwiach, nie wiedząc, co mogłabym jeszcze zrobić czy powiedzieć. I po chwili, nie drgnąwszy nawet, bez zdziwienia, Giles podniósł wzrok. Oczy miał opuchnięte, zaczerwienione i pełne łez. Twarz też miał całą we łzach, płynęły po sinej skórze brody, mogłam nie tylko widzieć i słyszeć, mogłam prawie poczuć węchem i dotykiem jego cierpienie, głębię jego beznadziejnego żalu. Nie odezwał się, tylko patrzył na mnie jak dziecko, a potem znowu zaczął szlochać, ramiona mu drżały, nie starał się w ogóle powstrzymać, przyciskał tylko brzoskwiniową pelerynę do twarzy i płakał w nią, wycierał nią oczy i od czasu do czasu chwytał wielkimi haustami powietrze jak ktoś, kto tonie. To było okropne, byłam przerażona - również sobą, ponieważ ten jego samotny żal budził we mnie odrazę. Przywykłam do Maxima, był jedynym mężczyzną, którego w ogóle znałam, a Maxim nigdy nie zapłakał, ani razu, to było nie do wyobrażenia. Nie sądzę, żeby płakał od czasu, gdy skończył trzy czy cztery lata. Kiedy głęboko coś przeżywał, zdradzała to jego twarz. Robił się blady i skóra mu tężała, oczy spoglądały surowo, czasem mrocznie, ale zawsze doskonale panował nad sobą. Nie ośmieliłam się nawet pomyśleć, jak zareagowałby teraz na zachowanie Gilesa.
W końcu zamknęłam drzwi, weszłam, usiadłam na brzegu jego łóżka i przez długi czas po prostu siedziałam, milcząca, nieszczęśliwa, kuląc się w szlafroku, a Giles szlochał, i po chwili coś we mnie, jakaś duma czy rezerwa, się po prostu załamało i przestałam się denerwować, przeciwnie, wydało mi się słuszne, by pozwolić mu okazać uczucia w taki właśnie sposób, a samej być wyrozumiałą towarzyszką. - Co ja teraz zrobię? - powiedział, a potem powtórzył, spoglądając na mnie, choć naprawdę nie zwracał się do mnie, ani nie oczekiwał odpowiedzi: - Co ja zrobię bez niej? Przez trzydzieści siedem lat była całym moim życiem. Wiesz, gdzie się spotkaliśmy? Czy ci kiedyś powiedziała? Spadłem z konia, a ona schyliła się, podniosła mnie, usadowiła z powrotem w siodle i odstawiła do domu. Złamałem sobie rękę w nadgarstku, ona zaś wzięła po prostu jakiś pasek czy szarfę i poprowadziła mojego konia razem ze swoim. A to był trudny koń, ale poszedł spokojnie jak dziecinny kucyk, jakby od zawsze jadł jej z ręki. Powinienem poczuć się jak ostatni gamoń - byłem cholernie pewny, że tak wyglądam - ale jakoś się nie czułem, w ogóle się nie przejąłem, od razu tak na mnie podziałała. Z Beą nigdy nie przejmowałem się niczym, polegałem na niej, wiesz o tym, całkowicie, pod każdym względem. Chcę powiedzieć, że ona była szefem, ona wszystkiego doglądała. No, oczywiście, ty o tym wiesz. Nigdy nie bytem wiele wart, nigdy bym się na nic nie zdobył, choć byłem zupełnie w porządku. To Bea w sobie tylko znany sposób puściła wszystko w ruch i postawiła mnie na nogi. I potem było mi jak u Pana Boga za piecem; nie miałem żadnych trosk, byłem bardzo szczęśliwy. To tak trudno wytłumaczyć. Patrzył na mnie, a jego oczy szukały czegoś w mojej twarzy - uspokojenia, aprobaty? Nie wiem. Wyglądał jak stary piesek salonowy o poczerwieniałych, załzawionych oczach.
- Wiem - powiedziałam. - Zawsze widziałam, jacy jesteście szczęśliwi, jak do siebie pasujecie. To było... no, wszyscy to widzieli. - Naprawdę? - Jego twarz nagle zajaśniała jakimś patetycznym, rzewnym blaskiem. - Oczywiście - powiedziałam niepotrzebnie. - Oczywiście, że widzieli. - Wszyscy ją kochali, wszyscy ją uwielbiali, nigdy nie miała żadnego wroga, mimo swojego ostrego języka. Tylko ona potrafiła powiedzieć, co myśli, podzielić się z kimś swoim zdaniem, a potem koniec, przebaczone i zapomniane. Miała tak wielu przyjaciół, wiesz - ci wszyscy ludzie dzisiaj, ci wszyscy ludzie na pogrzebie - widziałaś ich wszystkich? - Tak, tak, Giles, widziałam ich - byłam bardzo wzruszona - to musiało być dla ciebie wielką pomocą. - Pomocą? - Rozejrzał się naraz po pokoju nieprzytomnie, jakby na chwilę zapomniał, gdzie jest, a potem spojrzał na mnie i jego oczy też chyba mnie nie rozpoznały. - Pomocą? powtórzył głucho. - Tak, bo bardzo wielu ludzi oddanych Beatrice tam przyszło. - Ale to przecież żadna pomoc - powiedział po prostu, zupełnie jakby wyjaśniał coś głupiemu dziecku. - Rozumiesz, ona nie żyje i umarła, kiedy mnie przy niej nie było. Umarła w szpitalu, nie w domu, mnie przy niej nie było, zawiodłem ją, opuściłem. A ona mnie nigdy nie zawiodła, ani razu. - Nie, Giles, nie, nie powinieneś się obwiniać. Bezużyteczne słowa. - Ale się obwiniam. Nie powtórzyłam „nie", w ogóle się nie odezwałam. Nie było sensu. Nic nie można było powiedzieć. - Ona nie żyje, a ja nie wiem, jak dam sobie ze wszystkim radę, rozumiesz. Jestem teraz niczym, niczym bez niej. Nigdy
nie byłem wiele wart sam, nie wiem, co robić. Co ja teraz pocznę? Nie potrafię żyć bez niej, rozumiesz, w ogóle nie umiem istnieć bez Beatrice. I znowu łzy trysnęły mu z oczu i niepowstrzymane popłynęły po twarzy. Zaszlochał głośno, ochryple, jak zrozpaczone dziecko. A ja niezgrabnie podeszłam bliżej, usiadłam obok niego i objęłam go, rozdygotanego, bezradnego, samotnego, zbolałego, otyłego starego mężczyznę, aż w końcu zapłakałam razem z nim i płakałam nad nim i nad Beatrice, bo ją kochałam... ale nie tylko nad Beatrice, w jakiś dziwny sposób były to łzy spowodowane czymś jeszcze, innymi stratami, innymi smutkami. A kiedy zabrakło nam łez, siedzieliśmy w milczeniu, ja obejmowałam biednego Gilesa, nie obserwowałam go już, byłam jedynie zadowolona, że jestem obok niego, że niosę mu jakąś niewielką pociechę w tym cichym, wypełnionym smutkiem domu. Po chwili Giles znowu zaczął mówić, a kiedy już zaczął, nie mógł skończyć. Opowiedział mi bardzo wiele, o Beatrice, o wspólnie z nią spędzonych latach - krótkie, radosne historyjki, własne wspomnienia, żarty rodzinne, ukazał mi całe ich niewinne życie. Dowiedziałam się sporo o ich ślubie, o tym, jak kupili ten dom, o narodzinach i wychowaniu Rogera, o ich przyjaciołach, ogrodzie i sąsiadach, i koniach, psach, partiach brydża, kolacjach, piknikach, wycieczkach do Londynu, Bożych Narodzeniach, urodzinach, ale w miarę jak Giles mówił, a ja słuchałam, dotarło do mnie, że ledwo wspominał Maxima czy Manderley, w ogóle cokolwiek, co miało związek z tą częścią życia, nie dlatego że był taktowny zbytnio się zagalopował, zbytnio pogrążył w sobie i w przeszłości, by na to zważać, ledwo uświadamiał sobie moją obecność, a co dopiero moje uczucia - ale wyglądało na to, że Manderley i lata, które tam spędziła Beatrice i jej rodzina,
miały niewielki wpływ na jego własne życie i nie zapadły mu w świadomość. Przypomniałam sobie, jak pierwszy raz w tamten upalny dzień w Manderley spotkałam Beatrice i Gilesa, całe wieki temu i w innym życiu. Ja też byłam inną osobą, dzieckiem, i patrzyłam, jak po lunchu on kładł się na słońcu i chrapał, a ja z niekłamanym zdumieniem zastanawiałam się, dlaczego, na Boga, Beatrice za niego wyszła, i myślałam - ponieważ Giles już był otyły, wyglądał nieatrakcyjnie i najprawdopodobniej dawno wkroczył w wiek średni - że wykluczone jest, by się kochali. Co za dziecinada! Jakże byłam naiwna i głupia i jak nic nie wiedziałam! Wierzyłam, że nie można kochać i poślubić kogoś, kto nie jest przystojny, dowcipny, uwodzicielski i nie ma wyszukanych manier, a więc nie przypomina Maxima. Nie rozumiałam nic, nic w ogóle, teraz zaczerwieniłam się na samą myśl o tym. Wiedziałam tylko coś niecoś o pierwszej, namiętnej, ślepej miłości, która ścięła mnie z nóg - miłości, którą teraz postrzegałam bardziej jako pensjonarskie zauroczenie niż prawdziwe uczucie. Nie wiedziałam nic o miłości, która przychodzi jedynie z czasem i z wiekiem, i z każdym dniem wspólnego życia, ani o miłości, która przetrwała nieszczęścia i smutki, i cierpienia, i wszystko, co napełnia goryczą i niszczy uczucie równie łatwo, jak je hartuje. Poczułam się tej nocy dziwnie stara, nieskończenie starsza niż biedny, bezradny Giles. Silniejsza, mądrzejsza, potrafiłam o wiele więcej. Bardzo go żałowałam. Wiedziałam, że i tak jakoś przetrwa to wszystko, borykając się, ale przezwyciężając trudności, mimo iż nigdy nie będzie już jak dawniej, i że najlepszą część swego życia ma już za sobą. Beatrice nie żyje, a Roger jest straszliwie okaleczony, zeszpecony po katastrofie lotniczej. Choć może fakt, że jego syn z powodu inwalidztwa prawdopodobnie zostanie z nim w domu na zawsze, stanie się
powodem, dla którego postara się jakoś wziąć w garść i dawać sobie radę, a także, być może, znowu cieszyć się życiem. Nie wiem. Giles nie wspominał o Rogerze, dziś w nocy myślał tylko o Beatrice, tylko za nią tęsknił. Nie mam pojęcia, jak długo siedzieliśmy razem. Ja płakałam trochę, ale Giles w ogóle nie przestawał. Nawet kiedy mówił, płakał i nie usiłował powstrzymać czy opanować łez. A choć początkowo czułam się z tego powodu zakłopotana, po chwili byłam zdolna uszanować uczucia Gilesa, wzruszyło mnie jego głębokie przywiązanie do Beatrice i jego ból, a także fakt, że uważa mnie za osobę na tyle bliską, by szlochać w mojej obecności. Co najmniej dwa razy spytałam, czy chce, by przynieść mu herbatę albo brandy, ale odmówił, i po prostu siedzieliśmy nocą pośród porozrzucanych ubrań w coraz zimniejszej sypialni, a noc trwała. A potem, kiedy doszedł do siebie po jakimś paroksyzmie czy transie, nad którym nie panował, rozejrzał się po pokoju, prawie zdziwiony i niepewny, jak to się stało, że jesteśmy tam oboje. Znalazł gdzieś chusteczkę i kilkakrotnie głośno wydmuchał nos. - Wybacz - powiedział - wybacz, staruszko, widzisz, musiałem tu przyjść, nie dałbym sobie rady. - Wiem, Giles. Wszystko w porządku. Rozumiem. Wstałam i dodałam nieprzekonująco: - Też bardzo kochałam Beatrice, wiesz. - Wszyscy ją kochali. Wszyscy. Ci wszyscy ludzie, ci przyjaciele. - Otarł oczy, a potem podnosząc wzrok, dodał: Nie miała na całym świecie ani jednego wroga. Z wyjątkiem Rebeki... Wpatrzyłam się w niego ogłupiała, bo z jakiegoś powodu nie spodziewałam się już nigdy usłyszeć tego imienia. Zabrzmiało dziwnie, niby słowo w obcym języku. Słowo z
innego życia. Nigdy go nie wymawialiśmy. Nie sądziłam, że po tamtej straszliwej nocy wymknie się jeszcze z naszych ust. Przez parę sekund wydawało się, że w tym cichym pokoju jakiś potwór, uważany od dawna za zmarłego, ostrzegawczo uniósł ciężki łeb i zaryczał, wzbudzając we mnie strach, ale zaraz umilkł i znieruchomiał, a ten strach był tylko słabym echem starego strachu, jak wspomnienie dawnego bólu. I nic poza tym. - Wybacz - powtórzył Giles - wybacz, staruszko. Ale czy przepraszał za wspomnienie imienia Rebeki, czy za to, że nie mogłam spać z powodu jego rozpaczy i że zatrzymał mnie tak długo - tego nie wiedziałam. - Giles, myślę, że powinnam wrócić do łóżka, jestem naprawdę okropnie zmęczona, a Maxim mógłby się obudzić i zastanawiać, gdzie się podziałam. - Tak, oczywiście, idź. Dobry Boże, jest wpół do piątej. Wybacz... Tak mi przykro... - Nie, nie martw się, wszystko w porządku. Naprawdę. Kiedy doszłam do drzwi, rzekł: - Chciałbym, żebyście teraz wrócili. Zawahałam się. - Stary Julyan miał rację, a Beatrice też zawsze to powtarzała. Cholernie głupio, mówiła, że tak długo siedzą gdzieś daleko, kiedy nie ma żadnej potrzeby. - Ale musieliśmy. Och, Giles! Myślę, że Maxim byłby w stanie wrócić do domu... kiedy... kiedy nie ma już Manderley... i... och, wszystkiego... - Możecie kupić inny dom, zamieszkać tutaj. Tu jest dość miejsca - nie, nie, nie zechcecie. Szkoda, że ona przedtem nie widziała się z Maximem - nie była osobą, która rozprawia o uczuciach, ale tęskniła za nim przez całą wojnę i choć nieczęsto mówiła o tym, ja wiem. Szkoda, że go już nie zobaczyła.
- Tak - przytaknęłam. - Tak. Bardzo mi przykro z tego powodu. Spoglądał na brzoskwiniową atłasową szatkę, którą wciąż ściskał w dłoni. - Giles, przyjdę i pomogę wszystko posprzątać, zostaw to, tak jak jest. Myślę, że powinieneś spróbować zasnąć powiedziałam. Popatrzył niepewnie na mnie, a potem na pelerynę. - To nie była rzecz, w której często chodziła. Nie ubierała się w atłasy, jedwabie i tego rodzaju rzeczy. Wolała praktyczne ubrania. - Wpatrywał się i wpatrywał w lśniący, śliski materiał. - Myślę, że to musiała jej dać Rebeka. Kiedy to powiedział, w moim umyśle zarysował się straszliwy, żywy obraz, tak wyraźny, jakbym widziała go naprawdę - obraz Rebeki, której nigdy w życiu nie widziałam - wysokiej, smukłej, czarnowłosej Rebeki, widowiskowo pięknej, stojącej na szczycie schodów w Manderley z dłonią spoczywającą na poręczy, z lekkim, ironicznym uśmiechem na wargach, spoglądającej prosto na mnie, taksującej mnie, z pogardą i rozbawieniem, ubranej w brzoskwiniową atłasową szatę, którą teraz miął w tłustych, serdelkowatych palcach Giles. Opuściłam pokój i pobiegłam korytarzem. Ledwo uniknęłam potknięcia, boleśnie uderzając ramieniem o ścianę na zakręcie. Wreszcie znalazłam mój pokój, wpadłam do środka, drżąc z przestrachu, ponieważ ona wróciła do mnie, znowu mnie straszyła, a ja wierzyłam, że została już zupełnie, na zawsze zapomniana. Lecz w naszym pokoju, w pierwszym, słabym świetle poranka, sączącym się przez stare, bawełniane zasłony, ujrzałam twardo śpiącego Maxima, skulonego w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiłam. Nie poruszył się, a ja znieruchomiałam, a potem niesłychanie ostrożnie zamknęłam drzwi, ponieważ nie chciałam go obudzić. Nie potrafiłabym z
nim rozmawiać ani opowiedzieć mu, co się stało. Musiałam poradzić sobie z tym sama, uśpić upiora, wysłać bestię z powrotem do jej schronienia, całkiem samodzielnie. Nie wolno mi niepokoić tym Maxima, nie powinien się o tym dowiedzieć. Nigdy! Nie położyłam się do łóżka, usiadłam na taborecie obok okna, wyglądając przez szczelinę w zasłonach na ogród, sad, na padok za nimi - wszystko w porze przedświtu zszarzałe, bezbarwne, bezkształtne, ale dla mnie jak zawsze piękne. Ten widok ponownie napełnił mnie tęsknotą i naraz strach mnie opuścił. Byłam wściekła, wściekła na wspomnienie, wściekła na siebie, wściekła na przeszłość, na to, że potrafiła mi to wszystko zepsuć i przepoić goryczą, ale przede wszystkim wściekła straszną, zimną, gorzką wściekłością na nią, za to, czym była, i za to, że uczyniła nam coś, czego nigdy nie będzie można odrobić, za to, w jaki sposób nękała nas przez tyle lat, równie boleśnie po śmierci, jak za życia. Rebeka! Kiedy jednak zrobiło się jaśniej i ujrzałam, jak drzewa i krzewy, a potem konie, odzyskują swoje kształty, wreszcie, jak podnosi się blada, perłowa mgiełka i zaczyna niespokojnie, cicho je opływać - niby rozwijany niewidzialną ręką, falujący jedwab - poczułam, jak rośnie we mnie dziwne uczucie triumfu; cieszyłam się z pięknego poranka, nowego dnia, tego miejsca, domu, Anglii, życia przed nami. Miałam ochotę otworzyć szeroko okno i krzyknąć na całą okolicę, tak żeby słychać mnie było całe mile stąd, tam gdzie leżała samotnie w ciemnej, milczącej krypcie. „Żyję - chciałam krzyknąć - słyszysz? Żyję, i on też, i jesteśmy razem. A ty jesteś martwa i nigdy już nas nie skrzywdzisz. Jesteś martwa, Rebeko!"
5 Śniadanie zjedliśmy sami w jadalni. Giles spał, a kiedy się ubierałam, widziałam, jak Roger idzie do koni. Stąpał powoli i ciężko, z tyłu przypominał ojca. Gruby kark tak samo przechodził w szerokie ramiona. Wyglądał zwyczajnie, jak mężczyzna około trzydziestki, nudny, choć miły, interesujący się właściwie tylko końmi i psami, niczym więcej. Nie znałam go dobrze, mało mieliśmy z nim do czynienia. Ale Roger służył w lotnictwie i walczył na wojnie. Był odważny, wyróżnił się, zasłużył na DFC (Distinguished Flying Cross - odznaczenie przyznawane oficerom lotnictwa.) i w końcu został zestrzelony i tak poparzony, że trudno go było rozpoznać, więc gdyby się teraz odwrócił, ujrzałabym nie dawnego Rogera, zaokrąglonego i świeżego, o sympatycznej, szczerej twarzy, lecz odrażającą maskę napiętej, lśniącej, łuszczącej się skóry, na przemian białej i jaskrawoczerwonej, ze zwężonymi oczami, spoglądającymi spod pokrytych bliznami, bezrzęsych powiek, więc za każdym razem musiałam usilnie się starać, by się nie cofnąć, nie uciec spojrzeniem zbyt szybko. Całe jego ciało odniosło nieprawdopodobne obrażenia. Roger, wołający teraz i czekający, aż siwek, a potem ciemny kasztan podbiegną kłusem, Roger z jego zniszczoną na zawsze przyszłością... W moich myślach jeszcze raz pojawił się inny obraz, kiedy tak siedziałam, pijąc powoli kawę i patrząc, jak Maxim obiera jabłko. Widok trzymających owoc dłoni Maxima przywołał, jak co dzień, wspomnienie tamtego pierwszego śniadania, przy którym go widziałam, poranek w Monte Carlo. Przyszłam wtedy, chora z miłości, nieszczęśliwa, powiedzieć mu, że muszę jeszcze dziś wyjechać z panią van Hopper do Nowego Jorku.
Każdy szczegół jego ubrania, sposób jedzenia, picia, każde słowo, które wypowiedział, pozostały nieśmiertelne, żaden szczegół nigdy się nie zatarł, nie pomylił ani nie został zapomniany, to było niemożliwe. Spojrzał na mnie i cokolwiek wyrażała moja twarz, odczytał to. Nieomylnie rozpoznawał moje uczucia i myśli. Wciąż nie nauczyłam się ukrywać swoich nadziei i obaw, każde wahnięcie emocji, które przeżywam, nadal wyraźnie maluje się na mojej twarzy, niby na twarzy dziecka. Jestem tego świadoma. Pod tym względem wciąż nie dorosłam. Myślę, że on nie pragnąłby, bym była inna. Teraz, w tej jadalni, pełnej staroświeckich dębowych mebli, wciąż chłodnej po nocy, ponieważ grzejnik nie działał prawidłowo, i przywodzącej na myśl wczorajszy okropny lunch, kiedy to stary pułkownik Julyan z trudem wstał, żeby wznieść toast na cześć naszego powrotu, teraz Maxim odłożył jabłko i nożyk starannie na swoje miejsce, sięgnął przez stół i ujął moją dłoń. - Och, moja ukochana dziewczyno, jak rozpaczliwie pragniesz zostać tutaj dłużej, prawda? Jak bardzo się boisz, że wstanę i powiem, że już powinniśmy się spakować, natychmiast, i żeby samochód odwiózł nas tak szybko, jak to możliwe. Zmieniłaś się, odkąd wróciliśmy, wiesz o tym? Wyglądasz inaczej, coś się stało z twoimi oczami, z twoją twarzą. Zawstydziłam się, głęboko zawstydziłam, poczułam się winna, że nie potrafię nic przed nim ukryć, że mam swoje sekrety. Wciąż odczuwając radość z powodu pobytu w domu, której, obawiałam się, Maxim ze mną nie dzieli, byłam jednocześnie przerażona, tak jak powiedział, koniecznością rychłego wyjazdu. - Słuchaj! - Wstał i podszedł do okna, po czym przyzwał mnie gestem, a ja natychmiast podeszłam, by stanąć obok
niego. Najwyższa brama stała otworem, Roger wyprowadzał konie. - Nie mogę tam pojechać, wiesz o tym. - Oczywiście! Och, Maxim, nawet mi się nie śniło, by cię prosić. To nie ulega kwestii, ja zresztą też nie zniosłabym powrotu do Manderley. Jednakże gdy mówiłam to tak pewnie, bez zająknienia, wiedziałam, że kłamię, i zbudziło się we mnie poczucie winy, które niepostrzeżenie zaczęło się rozrastać. Poczucie winy i jego stały towarzysz - oszustwo. Bo myślałam o Manderley w dzień i w nocy, zawsze tkwiło gdzieś ukryte w moim mózgu, czekając na mnie; wymarzone. Manderley. Nie takie odległe. Wystarczy tylko przejechać przez hrabstwo, oddalić się od tej nizinnej, uroczej wioski w środku lądu, dążyć poprzez wysoką, nie zarośniętą krawędź wrzosowiska dalej, pomiędzy pagórki, wzdłuż rozpadliny, którą płynie rzeka, aż do morza. I oto ono, Manderley, należące do innego życia całe lata temu, do przeszłości, a jednak tak bliskie jak następny oddech. Puste? Porzucone? Zrównane z ziemią? Zabudowane? Dziko zarośnięte? Lub odnowione, znowu żywe? Kto wie? Chciałam się przekonać. Nie miałam odwagi. Manderley. Prawie się zachwiałam; wszystko to pojawiło się w moich myślach i przed moimi oczyma w ciągu jednej sekundy. - Nie myślałam o... o Manderley - powiedziałam, wciąż trudno mi było wymówić tę nazwę, wyczułam, że Maxim natychmiast stężał. - Ale... och, Maxim, tak dobrze jest być w Anglii. Ty też to czujesz, prawda? Jak tu wygląda - światło, drzewa, wszystko. Nie moglibyśmy zostać trochę dłużej? Pojechać może w kilka miejsc - innych, to znaczy, nie tam, gdzie... gdzie przedtem. Nowych miejsc. Nikt nas nie będzie znał ani oglądał. A potem możemy wrócić i zabrać ze sobą wspomnienia - będą nam towarzyszyły aż do... cały czas. Poza
tym sądzę, że nie powinniśmy zostawiać teraz Gilesa, to byłoby takie okrutne. - Opowiedziałam Maximowi w dużym skrócie o poprzedniej nocy. - Tylko jeszcze parę dni tutaj, żeby pomóc mu ułożyć sobie wszystko, a potem - Frank zaprosił nas do Szkocji. Moglibyśmy tam pojechać? Bardzo chciałabym ją zobaczyć. Nigdy tam nie byłam i... poznać jego rodzinę. To dobrze, że jest taki szczęśliwy i ustabilizowany, prawda? Toczyłam tak swoją batalię, a on uległ mi jak dawniej, i wszystko między nami stało się jasne i proste. Sekrety, które zachowałam tylko dla siebie, pozostały głęboko ukryte. I jakże były niewiarygodnie drobne, pomyślałam nagle, wracając do naszego pokoju, Bóg wie, że zbyt drobne, by z ich powodu znosić udrękę poczucia winy. Z łatwością ustaliliśmy, że zostaniemy z Gilesem i Rogerem do końca tygodnia, a potem od razu pojedziemy do Szkocji i zatrzymamy się u Crawleyów. Maxim wydawał się zupełnie szczęśliwy. Wiedziałam, że moje zapewnienie, iż nie powrócimy do żadnego ze starych, znanych miejsc ani tam, gdzie mieszkają jacyś jego krewni, a przede wszystkim do okolic, w których ktoś mógłby go pamiętać i rozpoznać, wiele dla niego znaczy. Sądzę, że uciszyło to jego najpoważniejsze lęki. Nie chciał widzieć nic, nigdzie, nikogo, kto miał jakikolwiek związek z jego przeszłością i starym życiem, z Manderley, a przede wszystkim z Rebeką i jej śmiercią. Z domem Beatrice, jak sądzę, już potrafił dać sobie radę, a nawet będzie mógł się cieszyć krótkimi spacerami po drogach i polach. Tak przewidywałam. Co do mnie, byłam cudownie, promiennie szczęśliwa, że możemy zostać tu dłużej, potem pojechać do Szkocji, a później, być może, choć ledwo ośmielałam się precyzować moje pomysły, sformułować je nawet na własny użytek później, kiedy Maxim choć częściowo pozbędzie się stresów i
lęków, kiedy odkryje, jak łatwo jest tu być i że nie istnieje żadne zagrożenie, moglibyśmy jeszcze dokądś się wybrać, spędzić ostatnie dni złotej jesieni na zwiedzaniu jakiegoś spokojnego zakątka Anglii, którego jeszcze nie znam. Czyż każda tak spędzona chwila nie będzie dla niego równie dobra, spokojna i bezpieczna, jak pobyt za granicą? Przecież będziemy trzymać się z dala, z dala od starych miejsc - od Manderley. Idąc po schodach, żeby się przebrać, śpiewałam, i kiedy się na tym przyłapałam, okazało się, że śpiewam „On Richmond Hill" i że nie śpiewałam ani nie słyszałam tego od lat, od czasu szkoły, a teraz przypomniałam sobie tę piosenkę wyraźnie i dokładnie. Stwierdziłam, że pamiętam każde słowo. Nie mogłam namówić Maxima na wyjście z domu. Zaczeka, aż wstanie Giles, bo musi spróbować z nim porozmawiać o interesach, na wypadek gdyby musiał coś wiedzieć lub czymś się zająć, jakimiś sprawami Beatrice. Byłam zdumiona. Myślałam, że będzie unikał wszystkiego, co mogłoby mu wskazać dokładniej, jakie decyzje podjęto w sprawie Manderley, lecz on zachował się stanowczo; zabrał „Timesa" do małego saloniku i zamknął za sobą drzwi. A kiedy zajrzałam tam z ogrodu, zobaczyłam, że siedzi plecami do okna z wysoko uniesioną gazetą. Teraz już wiedziałam, jak rani go pobyt tutaj; nie potrafił nawet znieść widoku starego ogrodu ani sadu Beatrice i Gilesa, które w niczym, ale to niczym nie przypominały żadnego z ogrodów w Manderley. Robi to dla mnie, pomyślałam. Robi to z miłości. I nagle obudziła się we mnie dawna niepewność, niewiara, że ktoś mógłby mnie kochać - jakikolwiek mężczyzna, a przede wszystkim ten mężczyzna, ponieważ wciąż uważałam go w pewnym sensie za Boga, i pomimo tego, jak ułożyły się
sprawy między nami podczas całego naszego wygnania, jak bardzo się starałam być silna, jak on uzależniał się ode mnie, otóż pomimo tego wszystkiego gdzieś w głębi ducha nie wierzyłam, że jestem kobietą tak kochaną. Wciąż od czasu do czasu przyłapywałam się na tym, że spoglądam na swoją obrączkę, jakby tkwiła na palcu jakiejś obcej kobiety niemożliwe, żeby należała do mnie. I obracałam ją, tak jak to czyniłam przez cały czas podróży poślubnej we Włoszech. Jakbym chciała się upewnić, że naprawdę istnieje. Wciąż miałam w pamięci swoje własne słowa wypowiedziane w ten słoneczny poranek w Monte Carlo: „Nie zdajesz sobie sprawy, że nie jestem osobą, która nadaje się do małżeństwa". Ale teraz uśmiechnęłam się, usłyszawszy je w duchu jeszcze raz. Zmierzałam przez gęstą, mokrą od rosy trawę padoku w stronę wzgórza, drzew i żywopłotów, tam gdzie rozciągał się rozległy, cudowny, wyzłocony krajobraz. Szłam ponad godzinę, najpierw ścieżką, a potem zboczyłam z niej i ruszyłam przez pola. Od samego początku żałowałam, że Maxim nie wybrał się ze mną. Tak bardzo chciałam, żeby to wszystko zobaczył, miałam nadzieję, że może na nowo się w tym pejzażu zakocha, że powab tego kraju, Anglii, jej rozświetlonego powietrza i ziemi, będzie tak silny, iż Maxim nie będzie mógł mu się oprzeć. Wyobraziłam sobie, że przystaje tu czy gdzieś indziej, choćby na tym niewielkim wzniesieniu, obok bramki prowadzącej do małego zagajnika, i odwraca się do mnie. „Musimy tu wrócić, to oczywiste - mówi. - Teraz dopiero widzę, jak tęskniłem za Anglią. Nie zniósłbym powrotu za granicę. Musimy tu zostać i już nigdy nie wyjedziemy, cokolwiek się stanie". A ja zapewniłabym go, że wszystko się dobrze ułoży i nikt nas nie będzie niepokoił, że przeszłość już nigdy nas nie skrzywdzi. A jeśli cokolwiek się wydarzy, razem stawimy temu czoło.
Przyłapałam się na tym, że snuję owe fantazje i nawet poruszam wargami w wyimaginowanej rozmowie, i uśmiechnęłam się, bo był to mój stary zwyczaj. Kiedyś snułam w ten sposób wszystkie pensjonarskie marzenia, zanim dopadła mnie rzeczywistość. Ale w ostatnich latach nie pozwalałam sobie na to za często, byłam zbyt zajęta dorastaniem, opieką nad Maximem, osłanianiem go, byciem jego jedyną towarzyszką, uczeniem się różnych sztuczek, by powstrzymać gorzkie i wciąż bardzo silne wspomnienia. Żeby nie owładnęły nim, teraz tak bezbronnym. Tylko w moich ściśle prywatnych, sekretnych, samotnych marzeniach o domu pozwalałam swobodnie królować fantazji. Jedynie na tych wyimaginowanych spacerach przez nagie, zimowe wyżyny albo po kobiercu dzikich kwiatów w lesie na wiosnę, jedynie tam mogłam, kiedy zechciałam, posłuchać rozbrzmiewających w mojej głowie trelów skowronka, szczekania lisa ciemną nocą, nieprzerwanego krzyku mew. Teraz, kiedy szłam w kierunku buków rosnących na przeciwległym zboczu, wyciągając rękę, by otrzeć się o żywopłot z głogu i wysokiej dzikiej róży, pozwoliłam się rozszaleć wyobraźni. Ujrzałam, jak oboje spacerujemy tak co dzień, a przed nami biegną psy - lub może nawet mali chłopcy. Wymieniamy błahe, zwyczajne uwagi o tym, jakie szkody wyrządziła ostatnia wichura albo jak wspaniale dojrzewa zboże, czy prędko skończy się susza, a może raz wreszcie spadnie śnieg na Boże Narodzenie. Widzę, jak Maxim idzie, jak zawsze, o krok lub dwa przede mną, wskazuje coś, zatrzymuje się, by wyciągnąć cierń z psiej łapy, odwraca się z uśmiechem do mnie, znowu szczęśliwy i swobodny. Bylibyśmy sobie bliscy, związani ze sobą równie mocno, jak podczas lat wygnania. Tylko nie będzie to takie nienaturalne, takie klaustrofobiczne, pojawią się w naszym życiu inni
ludzie, nowi przyjaciele, dzieci. Z tego, co przeżyliśmy, weźmiemy wszystko, co najlepsze. Wyjdziemy na jasne światło słońca, nie będziemy musieli się ukrywać. Schodziłam długą trawiastą ścieżką po zboczu i gdy tak oto myślałam, marzyłam i plotłam lśniący płaszcz ze swych nadziei, by się nim otulić, spostrzegłam nagle, że znalazłam się na tyłach małego kościoła z szarego kamienia, w którym wczoraj odbył się pogrzeb Beatrice. Zatrzymałam się. Przed sobą miałam furtkę w niskim murze, otaczającym cmentarz, gdzie stare nagrobki chyliły się ku ziemi, napisy na nich zarosły mchem lub prawie się zatarły, i gdzie z mojego miejsca mogłam dostrzec nowy grób, grób Beatrice. Kopczyk był prawie cały pokryty świeżymi, jaskrawymi kwiatami. Przez parę chwil stałam, oparta rękami o furtkę. Nikogo nie było w pobliżu, lecz nagle ptak w ostrokrzewie zaśpiewał kilka nutek, a potem przefrunął, przestraszony, nisko nad trawą, kwiląc ostrzegawczo - wyczuł moją obecność. Znowu zapanowała cisza i poczułam wielki spokój, smutek i tęsknotę za Beatrice. Wyobrażałam ją sobie, pragnęłam jeszcze raz zobaczyć, myślałam o wszystkich tych chwilach, o których mogłybyśmy porozmawiać. Smutek nie był bolesny, był jedynie gorzki w tym miejscu zupełnej ciszy. Przypomniałam sobie biednego Gilesa, szlochającego minionej nocy w nieutulonym żalu, biednego, nieruchawego Gilesa, osamotnionego, kruchego i nagle starego. Zastanawiałam się, jak Beatrice dałaby sobie z nim radę, jakich to elektryzujących słów użyłaby, by go postawić na nogi. Patrząc wstecz, widzę siebie, stojącą tam w porannym słońcu, które rozproszyło najmniejszy ślad wcześniejszej mgły i tak ogrzewało moją twarz, że zdawałoby się, iż to letni dzień, a nie październikowy. Potrafię, jak wówczas, spojrzeć na siebie z boku, jakbym zastygła w czasie i przestrzeni, i to jest
tak, jakby większa część mojego życia składała się z kolejnych fotografii, pomiędzy którymi nie ma nic poza nieokreśloną szarością. Ponieważ w tych chwilach byłam spokojna, byłam zadowolona, byłam, jak sądzę, szczęśliwa. Lubiłam samotność i szybko pogodziłam się z tym, że Maxim nie jest jeszcze gotowy, by spacerować i czuć się swobodnie. Powiedziałam sobie, że to przyjdzie z czasem; tak się stanie, jeśli nie będę go ponaglała. Byłam o tym przekonana. A zatem cieszyłam się samotnością, rozkoszując się dniem, miejscami, do których tak tęskniłam. Mój smutek z powodu śmierci Beatrice stał się stłumionym, pełnym melancholii, jesiennym uczuciem. Zaakceptowałam je i nie mogło ono zniszczyć ani odebrać mi mojej radości. Nie wydawało się, by powinno być inaczej. Przynajmniej raz nie czułam się zawstydzona lub winna, przynajmniej raz upajałam się własną wiarą w siebie. Pomyślałam, że chętnie weszłabym na cmentarz, stanęła nad grobem i w ciszy, samotnie, pomyślała o Beatrice z miłością i wdzięcznością. Łatwiej byłoby mi uczynić to dziś niż w czasie pogrzebu, wśród tylu otaczających nas ludzi, pod niebem z krążącymi wysoko w górze czarnymi wronami. Prześlizgnęłam się przez furtkę, zamknęłam ją za sobą i ruszyłam przez trawę ku ścieżce. Beatrice, pomyślałam, kochana Beatrice. I prawie ją sobie tutaj wyobraziłam, ale niezbyt wyraziście; to było dla niej zbyt uroczyste, zbyt spokojne miejsce. Lepiej jawiła mi się żwawo krocząca przez rozległe pola. Na pogrzebie było tylu ludzi, tylu przyjaciół, i chyba wszyscy przysłali kwiaty. Leżały spiętrzone, i wzdłuż ścieżki, i rozsypane na trawie dookoła świeżego grobu - misterne krzyże, sztywne wieńce i zwykłe, domowe wiązanki. Niektóre kwiaty były zbyt oficjalne i wyglądały jak sztuczne, woskowane, albo jakby były zrobione z kartonu czy
glansowanego papieru, niepodobne do tych, które kiedykolwiek rosły w jakimkolwiek ogrodzie; inne były proste i skromne. Pochyliłam się, żeby przeczytać napisy. Znalazłam znane nazwiska i takie, które nic mi nie mówiły. „Pozostaniesz w pamięci..." „Czułe wspomnienie..." „Z szacunkiem..." Nasze: „Najdroższej Beatrice..." Gilesa: „Mojej ukochanej żonie". Rogera: „Najukochańszej". Niektóre karty z napisami były oderwane, niektóre ukryte - nie chciałam oglądać wszystkich. Wydawało mi się niedelikatne szperać w poszukiwaniu słów, które były wszak przeznaczone dla samej Beatrice. I wtedy - kiedy wyprostowałam się i odstąpiłam krok do tyłu - zobaczyłam to. Wieniec ze śmietankowobiałych lilii na tle ciemnozielonych liści. Najokazalszy ze wszystkich, rzucał się w oczy. Był drogi, choć nie ostentacyjny, wytworny, nobliwy, a fakt, że leżał osobno, podkreślał jego nieskazitelną elegancję. Widziałam go teraz, odcinał się od reszty, jakby ktoś go oddzielnie i najstaranniej, jak mógł, umieścił. Widziałam go, nawet kiedy przymknęłam oczy, nie mogłam od niego oderwać wzroku. Pochyliłam się. Dotknęłam chłodnych, delikatnych, śmietankowych, nieskończenie pięknych płatków, lekko żebrowanych, grubych liści, a do moich nozdrzy dotarł słodki zapach, upajający i jednocześnie jakby z lekka podniecający, kuszący, groźny. Zatknięto w wieniec kartę, grubą, kremową z czarnym brzegiem, z napisem: „Z najgłębszą czcią". Ale to nie kwiaty napełniły mnie przerażeniem ani też wytłoczone i pokryte elegancką czernią słowa, rozbijające w drobne kawałki niebo i uciszające piosenkę kosa, przesłaniające słońce. To pojedyncza, ręcznie wypisana litera, czarne i wyraźne, smukłe i pochyłe R.
6 Najgorsze, i od razu to sobie uświadomiłam, nawet zanim w mojej głowie zakłębiło się od pytań, jak kłębi się woda wpadająca podczas sztormu do skalistego zagłębienia, zanim ogarnął mnie prawdziwy lęk, najgorsze było to, że wiedziałam, iż będę musiała uporać się z tym zupełnie sama, nie będę mogła nikomu, ale to nikomu na świecie o tym opowiedzieć. A potem, w ślad za szokiem, przyszedł strach, przerażenie takie, że poczułam słabość i zawroty głowy. Usiadłam na ścieżce obok grobu Beatrice i stosu kwiatów i oparłam głowę na kolanach. To mnie uratowało. Poczułam, że serce znowu bije mi mocno, a krew napłynęła do mózgu, więc wstałam natychmiast, by ktoś nie przyszedł i mnie nie zobaczył, ale nie dostrzegłam nikogo, cmentarz był cichy i pusty, oświetlony porannym słońcem, taki sam jak wtedy, gdy weszłam przez furtkę. Tylko kos raz lub dwa ćwierknął ostrzegawczo z krzewu laurowego. Wieniec białych kwiatów zahipnotyzował mnie, nie chciałam go więcej oglądać, lecz nie mogłam się powstrzymać, a skłaniała mnie do tego również jego uroda. Był tak doskonały, biały, bez skazy. Zapatrzyłam się weń; prawdopodobnie, kiedy klękałam pospiesznie, odwróciłam niechcący kartkę z napisem, nie widziałam więc już wytłoczonych słów. A potem zaczęłam się cofać, jak gdyby wieniec był trujący, niczym niektóre rośliny w bajkach, tak śmiertelnie trujący, że jeślibym się o niego choćby otarła, natychmiast padłabym martwa. Odwróciłam się plecami do niego, do grobu, do wszystkich pozostałych, jaskrawokolorowych, bezużytecznych kwiatów i prędko ruszyłam żwirowaną ścieżką w stronę kościoła.
Kościół był otwarty, zimny i raczej ciemny. Wewnątrz nie zastałam nikogo. Słońce nie przedostało się jeszcze przez przejrzyste, górne okna. Poczułam mdłości i usiadłam na ławce na samym końcu, a potem zaczęłam drżeć. Moje ręce trzęsły się i nie mogłam opanować tego dygotu, nogi miałam jak z waty. Wyobrażam sobie, że tak musi czuć się ktoś, kto zobaczył ducha. Wstrząśnięta, oszołomiona, zwątpiłam we wszelkie pewniki i w zdrowy rozsądek - były jak zabawki porozrzucane ręką złośliwego, rozdokazywanego dziecka. Wieniec był upiorny, biały, obcy, nierealny - choć widziałam go i dotykałam. I gdybym wróciła do grobu, na pewno (albo prawie na pewno) wciąż by tam tkwił. Lecz najbardziej ze wszystkiego przerażający był podpis, ta pojedyncza, czarna, elegancko pochyła litera R. R jak Rebeka, wykaligrafowana tym samym, od dawna mi znanym charakterem pisma, który utrwalił się w mojej pamięci niby wypalony kwasem. To była jej litera. Jej ręka. Ale przecież nie mogła tego napisać ona. Jakże? I naraz przypływ ruszył, a wszystkie spróchniałe szczątki, poruszone po tylu latach spokoju, wynurzyły się na powierzchnię i wypełniły mój umysł, potrącając się, zderzając, domagając się mojej uwagi. Rebeka nie żyje. Została pochowana. Dawno temu. I nie ma już o czym mówić. Wiedziałam to. A więc kto przysłał ten wieniec? Kto wybrał go tak starannie, dokładnie taki sam, jaki zamówiłaby ona? Kto napisał literę u dołu karty? Czyżby ktoś obrzydliwie, okrutnie zażartował, zastawił pułapkę, podjął małoduszną, przebiegłą, tajemniczą akcję? Ktoś sprytny i świadomy swego postępku, ktoś, kto nas nienawidzi? Lecz dlaczego? Dlaczego? Po tylu latach? Co takiego uczyniliśmy? Bo intuicyjnie czułam, że choć wieniec leży przy grobie Beatrice, przeznaczony jest dla
nas, dla mnie i Maxima. Nikt nie życzył źle Beatrice i Gilesowi, ani Rogerowi. I musiałam zatrzymać to dla siebie, nie mówić nikomu, nie mogłam opowiedzieć o swym przerażeniu i strapieniu mężowi. W dodatku musiałam udawać. W chwili gdy wrócę do domu, powinnam być opanowana, promienna i radosna, spokojna i uspokajająca, kochająca, silna - prawdziwa podpora. Maxim nie może się o niczym dowiedzieć, niczego domyślić, nawet z błysku w moim oku, z mojego głosu czy wyrazu twarzy. Jakże żałowałam, że Frank Crawley wyjechał! Jemu mogłabym powiedzieć. Był właśnie tą jedyną na świecie osobą, lecz wyjechał do domu, do Szkocji, do swojego nowego życia, nie był już jednym z nas. Siedziałam w kościele, a moje uczucia zmieniły się. Przestałam się bać, ogarnął mnie natomiast gniew na tego, kto zamierzał nas zranić i tak łatwo mu się to udało. A potem znowu, oszołomiona, zadawałam sobie pytanie: dlaczego, dlaczego? Jaki miał cel? Tak skromne były nasze pragnienia, chcieliśmy mieć tylko siebie i spokojne, nudne, małżeńskie szczęście. Chcieliśmy, by przeszłość umarła na zawsze. I mieliśmy to. Byliśmy nieopisanie szczęśliwi. A teraz znowu znalazłam się w środku koszmaru. Wspomnienia zbudziły się i osaczyły mnie jak widma: sceny, ludzie, głosy, uczucia, Rebeka - duch duchów. Manderley. Choć dziwne, nie zawładnęły mną, wydawały się ubogie, wyblakłe. Same w sobie nie były silne. Były martwe. Minęły, ledwo zostawiając ślad po sobie. To teraźniejszość mnie przerażała, to, co się wydarzyło, ten biały wieniec i karta z czarnymi brzegami. Litera R. Kiedy w końcu powoli, niepewnie wyszłam z kościoła na blade słońce, spodziewałam się trochę w głębi duszy, że
wieniec zniknie. Okaże się, iż nigdy go nie było, że to figiel, jaki czasem płata mi moja podświadomość, moje własne głęboko ukryte lęki, w jakiś sposób na chwilę zmaterializowane. Słyszałam o takich rzeczach, choć tylko częściowo w nie wierzyłam. Lecz wieniec tam był. Zobaczyłam go natychmiast, przyciągał mój wzrok i nie mogłam go od niego oderwać. Biały na ciemnym tle, doskonale okrągły na trawie. - Nie chcę myśleć o Manderley. - To właśnie powiedziałam. Usłyszałam swój głos, przekonujący, ale fałszywy. Jakbym zwracała się do Maxima: „Nie chcę myśleć o Manderley". Ale właśnie Manderley zajmowało moje myśli w o wiele większym stopniu niż kiedykolwiek Maxim. I choć uświadomiłam to sobie w tak krótkim czasie i w tak rozpaczliwie nie sprzyjających okolicznościach, Manderley stało się moją obsesją. Wciąż do mnie powracało. Kiedy szłam do domu, leżało przede mną, było po drugiej stronie każdego wzniesienia i za każdym zakrętem ścieżki. Przestałam widzieć cokolwiek dookoła, drzewa, pola, wzgórza i lasy, i łagodne niebo, wszystko - widziałam jedynie Manderley. Choć nienawidziłam go, dręczyło mnie i przerażało, przygniatało. Było zimne, obce i przerażające. Szydziło ze mnie, nigdy tam nie przynależałam, nigdy nie miałam całkowitej pewności, dokąd prowadzą liczne korytarze, schody i pozamykane drzwi. Manderley. To nie ludzie stamtąd wrócili teraz, by ze mnie zadrwić; Frith, Robert, Klara, mała pokojówka, Jack Favell, pani Danvers, Rebeka - gdzież oni są? Nie wiedziałam. Rebeka nie żyła, tylko to było pewne. Co do reszty, prawie nigdy o nich nie myślałam, reszta mnie nie obchodziła. Nigdy ich już nie zobaczę, nie mają dla mnie żadnego znaczenia.
Ale ten dom. To za nim tęskniłam, to jego się obawiałam, to on mnie do siebie przyciągał. Manderley. Nienawidziłam samej siebie. Nie wolno mi, nie wolno mi o nim myśleć, muszę się od niego oderwać, bo nas zniszczy. Powinnam myśleć o Maximie, tylko o Maximie. Ocaliliśmy się nawzajem, nie wolno mi kusić losu. Byłam wściekła na siebie, schodząc powoli z ostatniego wzniesienia w kierunku padoku, patrząc na miły, wygodny, niczym się nie wyróżniający dom Beatrice i Gilesa, leżący poniżej, na wątłą smużkę dymu, ulatującą z komina. Teraz mały salonik, on tam będzie, wciąż jeszcze na pewno czyta gazetę, od czasu do czasu spoglądając na zegarek i niecierpliwie czekając na mój powrót. Żałowałam, że nie mam lusterka, żebym mogła zobaczyć swoją twarz, przybrać odpowiednią minę, maskę, tak jak on to potrafił. Musiałam udawać, że nie widziałam tego, co widziałam, że nie wydarzyło się to, co się wydarzyło. Usunęłam z myśli Manderley i jeśli nie uda mi się to samo z wieńcem białych kwiatów, odwrócę się od nich, nie będę patrzyła, zostawię kartę leżącą tak, jak leżała, napisem do ziemi. Usłyszałam dzwoniący w domu telefon i szczekanie psów. Konie już wróciły. Po przejażdżce z zadowoleniem skubały trawę. Tak więc wracałam do tego wszystkiego i z każdym krokiem zmuszałam się do patrzenia w przód, do przybrania takiej miny, żeby moja twarz wydawała się szczera i radosna... Olbrzymim wysiłkiem woli wykreśliłam ze świadomości wieniec i kartę podpisaną inicjałem oraz to, co mogły oznaczać - choć wiedziałam, że zapadną głębiej i osiądą na zawsze, dołączą do wszystkich tych myśli, których nigdy nie przegnam, nie pozbędę się ani nie zapomnę.
Zapragnęłam Maxima. Chciałam usiąść z nim gdzieś w domu, w kącie. Poranne słońce niech wlewa się przez okna, niosąc spokój mojemu sercu. Potrzebowałam codzienności i zwyczajności, żeby osłaniały mnie i dodały mi otuchy. Zaczęłam wyliczać sobie w myślach, gdzie byłam, jakie ptaki i drzewa widziałam, jakimi słowy powitałam staruszka pracującego w polu i rozmawiałam z nim o plonach i pogodzie. Ujrzałam jego znoszony, wytłuszczony kapelusz, a teraz dodałam mu sznurek, którym obwiązał nogawki starych spodni tuż nad butami. Kiedy maszerowałam przez ogród, był mi już prawie przyjacielem. Spotkałam też kobietę z parą psów myśliwskich, podziwiałam je, głaskałam. Próbowałam wymyślić dla nich imiona, ale do głowy przychodziło mi tylko: Jasper, Jasper. Prędko zajęłam umysł czymś innym. Pragnęłam, by Maxim mnie uspokoił, ale nie mogłam o to prosić, powinnam wydawać się absolutnie spokojna i pogodna, zajęta tylko nim. Muszę udawać, udawać. Lecz ten wieniec był wszędzie, gdzie tylko spojrzałam: na ścieżce, w gąszczu krzewów, obok furtki, nad drzwiami chłodny, blady i doskonały. Stał między mną i wszystkim, co widziałam, a karta trzepotała i odwróciła się tak, że czarne litery zuchwale tańczyły przede mną. R. R. R. W holu przystanęłam. Usłyszałam, jak w gabinecie Giles huczy do telefonu. Poczułam słodki zapach dymu ze świeżego drewna. Przymknęłam oczy, zacisnęłam dłonie w pięści i rozwarłam je, wzięłam głęboki oddech. Siedział w małym saloniku przy kominku, profilem do mnie. Gazeta leżała obok na podłodze. Był nieruchomy i, od razu to zauważyłam, przebywał gdzieś daleko, całe mile stąd, przez chwilę w ogóle nie był świadom, że weszłam do pokoju. Popatrzyłam na niego, ujrzałam dobrze znaną twarz, teraz porysowaną zmarszczkami, wciąż gęste, choć posiwiałe włosy, ujrzałam jego dłonie o długich palcach, spoczywające
na poręczach fotela, lecz w ułamku sekundy, zanim z ulgą i w przypływie miłości wyciągnęłam do niego ramiona, usłyszałam głos cedzący sylaby, zimno, wyraźnie i beznamiętnie, jakby ktoś wrzucał po jednym kamienie do wody: „Ten mężczyzna to morderca. Zastrzelił Rebekę. To człowiek, który zabił swoją żonę". I pomyślałam natychmiast, że być może naprawdę ktoś złośliwie, rozmyślnie podesłał ten wieniec, żeby doprowadzić mnie do obłędu, ale szaleńczym wysiłkiem woli odsunęłam od siebie tę myśl, przełamałam się i wyciągnęłam ręce do Maxima w samą porę, by ujrzeć, że podnosi wzrok, przytomnieje, a potem uśmiecha się z miłością, radośnie i wdzięcznie witając mnie na powrót w domu. Potem piliśmy kawę, podaną w prostym dzbanku, bez pretensji do elegancji, i tym lepiej, a słońce naprawdę wlewało się przez wysokie okna; jeden z psów, odkrywszy to, ułożył się w jego cieple, podczas gdy pozostałe tłoczyły się przy kominku, który trochę dymił, tak że Maxim, a potem i ja, musieliśmy się nim zająć. Nawet byłam z tego zadowolona. Wciąż niespokojna i zdenerwowana, potrzebowałam jakiegoś zajęcia, by to ukryć. Powiedziałam: - Słyszałam, że Giles rozmawiał przez telefon. - Tak. - Widziałeś się z nim? - Wszedł tu i zaraz wyszedł, przepraszał i wycierał nos. - Biedny Giles. - Zaczyna mnie irytować, obawiam się, że nie zniosę tego. Chyba rozsypuje się na kawałki. Zabrzmiało to szorstko i niecierpliwie. Maxim nigdy nie czuł się dobrze w obliczu przejawów cudzej słabości, ale chciałam, by był dla Gilesa łagodny, by go zrozumiał. Ta chłodna, odpychająca postawa przypominała mi aż za bardzo,
jaki czasami bywał, zanim poznałam prawdę i zanim pozwolił mi zbliżyć się do siebie. Przysiadłam na piętach przy kominku. - To beznadziejne. Drewno jest zbyt mokre - rzekł Maxim. - Tak. - Ale nie odrywałam wzroku od słabej smużki dymu, pragnąc, by zmieniła się w wielki kłąb. - Usiłowałem przedyskutować z nim kilka spraw związanych z interesami. Nie bardzo się w tym orientuje. Wszystko tu to jeden wielki bałagan. Wiedziałam, że kiedy byliśmy za granicą i przychodziły jakieś papiery, Maxim podpisywał je, ledwo na nie spoglądając. - Rozmawiałem z prawnikami. Muszą się ze mną spotkać. Nie mogę się z tego wyplątać. Do diabła! Serce we mnie zamarło. Nie wiedziałam nic w ogóle o stanie finansów ani interesach Maxima, ale kiedyś był prawnik w Kerrith. Być może będziemy musieli tam pojechać, być może... - Nie tutejsi - wyjaśnił Maxim, jakby czytał w moich myślach. - Chodzi o prawników w Londynie. - W Londynie? - Nie byłam w stanie powiedzieć tego obojętnie, podniecona na samą myśl o wyjeździe do stolicy. Londyn. A zatem może będziemy musieli tam pojechać, nie w pośpiechu, ukradkiem, jak uciekinierzy, z opuszczonymi głowami, przesiadać się z pociągu do pociągu i natychmiast wracać, lecz w interesach. Zostać na cały dzień, niewykluczone, że i na noc, mając czas nawet na krótkie leniuchowanie. Londyn, och, choć raz, proszę. Nigdy naprawdę go nie lubiłam, w końcu nie byłam mieszczuchem, w mieście nie potrafiłam się odprężyć ani poczuć jak w domu. Ale na naszym wygnaniu od czasu do czasu myślałam o tym. Śniłam na jawie, przeczytawszy coś w starej gazecie
angielskiej. Od czasu do czasu moje oczy wychwytywały jakąś nazwę lub nazwisko: Old Bailey, Parlament, Hill Fields, East India Dock, Mall, St. James, Mansion House, Kensington Gardens... a potem spędzałam szczęśliwe chwile, spacerując tam, zaglądając w wielkie okna wystawowe, pijąc herbatę, słuchając orkiestry w parku w wiosenny poranek, odkrywając pewien wąski, dickensowski zaułek, gdzie domy pochylają się ku sobie, a rynsztoki pachną farbą drukarską. Niewinna, miła, romantyczna rozrywka, jeszcze jedno wspomnienie domu. Wiedziałam, że wojna nie obeszła się z Londynem łaskawie, spodziewałam się, że nie wygląda tam tak samo, jak przedtem, że jest sporo zniszczeń i śladów po ruinach; porzuciłam wszelkie myśli o tej ostatniej, straszliwej wizycie w Londynie z Maximem, Favellem i pułkownikiem Julyanem, żeby zobaczyć się z doktorem Rebeki, i o znaczeniu tej wizyty, o tym wszystkim, co nastąpiło później. Cóż, to już osobny rozdział. Nigdy więcej nie będziemy musieli oglądać tej właśnie ulicy, z łatwością można się przecież trzymać od niej z daleka. Londyn. Byłam wieśniaczką, wiedziałam, że pragnę spędzić resztę moich dni wśród zielonych pól i alej, wzgórz oraz zapachu zoranej ziemi i łagodnego nawoływania turkawek w głębi chłodnych lasów. Nigdy nie będę szczęśliwa, pozostając dłużej w ruchliwym mieście, na twardym miejskim bruku, w labiryncie przytłaczających mnie, wysokich domów. Ale Londyn! Jeszcze raz, tylko raz, na jeden dzień, nie dłużej. Och, proszę. Odwróciłam się do Maxima i prawie błagałam go wzrokiem. - Jeden z nich przyjedzie tu pojutrze, żeby zobaczyć się z Gilesem i ze mną - powiedział. Twarz miał zamkniętą, jego głos brzmiał obojętnie, od razu zrozumiałam ostrzeżenie. Zamknęłam usta i ani pisnęłam.
- Obawiam się, że to zajmie parę godzin. Chciałbym przez to przebrnąć od razu i uporządkować wszystko w ciągu jednego dnia. Nie chcę, żeby coś nade mną wisiało. Będziesz musiała sama zająć się sobą, ale tego właśnie pragniesz, prawda? Będziesz mogła wyjść. Jeśli coś zauważył, nie pokazał tego po sobie. Uśmiechał się znowu pobłażliwie, przemawiając do mnie jak do dziecka. To ten powrót, teraz byliśmy tutaj. Powiedział, że się zmieniłam, odkąd wróciliśmy, ale on też, od czasu do czasu odzywał się w nim ten dawny, inny Maxim. Uśmiechnęłam się i znowu odwróciłam do ognia, chwyciłam miech i zaczęłam go naciskać, z opuszczoną głową, tak by nie było widać mojej twarzy. Londyn przepadł. Nie pojedziemy. - Mam nadzieję, że to cię zanadto nie wyprowadzi z równowagi - powiedziałam. - Nie dopuszczę do tego. Trzeba to zrobić, po prostu musimy wszystko załatwić. Sprawy Beatrice są... są prowadzone całkowicie oddzielnie od moich i od spraw reszty rodziny. Oczywiście od czasu jej ślubu. Ale cokolwiek należy załatwić, trzeba to zrobić teraz, żebyśmy mogli na dobre wyjechać. Wstał i podszedł do mnie. Stanął, wysoki i silny, tuż za mną. Czułam go za plecami. - Może spróbuję, zobaczymy, czy dam sobie radę z tym ogniem. Wręczyłam mu miech i wstałam. - Ale będziemy mogli pojechać do Szkocji? Uśmiechnął się i zobaczyłam, że jest zmęczony, wyczerpany, jego delikatna skóra pod oczami zabarwiła się na sino. Znowu wydawał się kruchy, nieodporny na ciosy i zastanawiałam się, czego się tak dziwnie obawiam.
- Oczywiście - powiedział ze znużeniem. - Będziesz miała swoje wakacje. - I pochylił się, żeby pocałować mnie w czoło, a potem się odwrócił, żeby podsycić przygasający ogień.
7 Przez cały wieczór i następny dzień, bez względu na to, co ujrzałam, usłyszałam lub powiedziałam, zwracałam się do Maxima beztrosko i uspokajającym tonem, lecz on wciąż pozostawał jakby obok mnie, nie ze mną. Nacisnęłam guzik i życie toczyło się dalej, lecz nie było to prawdziwe życie, nie miało żadnego znaczenia. Jedyną rzeczywistość stanowił biały wieniec, leżący na trawie obok grobu, i czarna litera, elegancka, zgrabna, upiorna - na sztywnej karcie. Towarzyszyła mi wszędzie, tańczyła mi przed oczyma, żyła, obserwowała i szeptała, krążyła nad moim ramieniem, nie opuszczała ani na chwilę, nie dawała mi spokoju. Kto? Ilekroć pozostawałam sama, nieustannie zadawałam sobie to pytanie: kto to zrobił? Jak? Dlaczego? Kto chciał nas przestraszyć? Kto nas nienawidził? Kiedy przyszedł? Czy był tam, w czasie gdy znalazłam wieniec? Nie - wiedziałam, miałam dziwną, spokojną pewność, że nie mógł być. Kiedy przeszłam przez cmentarz i stanęłam u grobu Beatrice, kiedy pochyliłam się, by obejrzeć kwiaty, i pierwszy raz dostrzegłam wieniec, byłam zupełnie sama. Wyczułabym, gdyby był tam ktoś jeszcze. Nikogo nie było, żaden obserwator nie czaił się w ukryciu, wytrącił mnie z równowagi tylko widok wieńca. Bałam się, lecz przede wszystkim byłam ciekawa. Chciałam wiedzieć, nie rozumiałam, a najgorsze, że musiałam borykać się z tym zupełnie sama, usunąć najlżejszy ślad niepokoju z twarzy i głosu, ukrywać lęk przed Maximem. Byłam tym tak pochłonięta, że nawet kiedy tego wieczoru i następnego dnia zajęłam się zwykłymi czynnościami, tamto towarzyszyło mi jak natrętna melodia. W końcu po prostu przyzwyczaiłam się i zaakceptowałam ten stan rzeczy, więc nieco się uspokoiłam.
- Będziesz musiała przez pół dnia sama zająć się sobą, ale z tym nie będzie kłopotu, prawda? Usłyszałam jego głos, gdy szczotkowałam włosy przy toaletce. Nie wiedziałam, że pobyt w domu tak na niego wpłynie i że Maxim, do którego przywykłam, cierpliwy, spokojny, opanowany Maxim, z którym żyłam przez tyle lat za granicą, wyślizgnie mi się z taką łatwością, objawiając tyle cech dawnego Maxima, tego, którego znałam kiedyś. Z każdą godziną w Anglii zmieniał się trochę; to było tak, jakby wiatr rozsuwał zasłony, aby ukazać coraz więcej i więcej tego, co było jedynie ukrywane, lecz bynajmniej nie zniknęło całkowicie. „Będziesz musiała przez pół dnia sama zająć się sobą". Gdyby to się zdarzyło rok temu, nawet miesiąc, gdyby wyniknęła jakaś sprawa, którą należałoby rozstrzygnąć, usiłowałby jakoś tego uniknąć, ukryć się, konieczność załatwienia czegoś wyprowadziłaby go z równowagi w sposób przekraczający wszelkie wyobrażenie, i bez wątpienia nalegałby, bym mu przynajmniej towarzyszyła, słuchała, czytała papiery, przeglądała je razem z nim. Nie potrafiłby dać sobie rady beze mnie. Nigdy nie sądziłam, że może się zmienić, że znowu objawi swą dawną, niczym nie ograniczoną, dumną niezależność, oznaki zdolności i chęci zajęcia się czymś samodzielnie, że choć przez chwilę będzie chciał, bym się usunęła. To był wstrząs: oto obserwowałam, jak bezradny, niesprawny inwalida zaczyna dochodzić do siebie, odzyskiwać siły, przejawiać dawną moc ducha. Wstaje, a potem odważnie rusza do przodu, niecierpliwie odtrącając kochające, powstrzymujące go, niespokojne ramiona. Nie wiem, co czułam i jak bardzo mnie to obeszło, lecz nie bolało. Nie wzięłam jego szorstkich słów za odprawę. Myślę, że chyba poczułam ulgę. W dodatku zmiana nie była całkowita, wiele rzeczy pozostało tak jak dawniej. Cały dzień
spędziliśmy spokojnie w domu - z wyjątkiem paru spacerów po ogrodzie - cały dzień i wieczór Maxim nie wychodził, nie chciał. Zrobiło się mokro i bardzo wietrznie. Szare chmury pędziły po niebie, a mgła podeszła aż pod dom. Nie widzieliśmy więc nawet koni na padoku. Czytaliśmy przy kominku, graliśmy w bezika i rozwiązaliśmy krzyżówkę w gazecie, a psy rozłożyły się pomiędzy nami na dywaniku przed kominkiem. Przy lunchu i kolacji towarzyszył nam Giles, milczący, zatopiony w sobie, z czerwonymi, podpuchniętymi i podsinionymi oczami. Wyglądał nieporządnie, rozczochrany, w wymiętym ubraniu, załamany i zdruzgotany, i zupełnie tego nieświadom. Nie wiedziałam, co zrobić ani co powiedzieć. Usiłowałam jedynie traktować go łagodnie. Dolewałam mu herbaty i uśmiechałam się, kiedy parę razy na mnie popatrzył. Myślę, że na swój patetycznie dziecinny sposób był mi wdzięczny, lecz potem odchodził, by w samotności spędzać całe godziny w swoim gabinecie. Nie było nawet Rogera, by poprawić nastrój, pojechał z wizytą do przyjaciół i nie musiałam na niego patrzeć ani mieć wyrzutów sumienia z powodu uczuć, które we mnie budził. Przez cały ten dzień byliśmy jakby zawieszeni w czasie, spędziliśmy go niby w jakiejś poczekalni między przystankami. Nie należeliśmy do tego domu, był nam mało znany i mimo wszystko wciąż obcy. Dużo swobodniej czulibyśmy się w hotelu. Maxim niewiele mówił i przez większość dnia sprawiał wrażenie roztargnionego, zamyślonego, choć myślę, że był zadowolony, kiedy podczas picia herbaty próbowałam go jakoś rozerwać lub gdy zaproponowałam grę w pikietę. Miałam jednak dziwne wrażenie, że w istocie po prostu ulega, by mnie uszczęśliwić. Poczułam, że znowu wracam do swojej poprzedniej podrzędnej roli, do roli jakby dziecka.
Dzień mijał powoli. Deszcz siekł w szyby okienne, mgła się nie rozpraszała. Zmierzch nadszedł wcześnie. „Będziesz musiała przez pół dnia sama zająć się sobą, ale z tym nie będzie kłopotu, prawda?" Tak. Kiedy tego wieczoru zasłaniałam okna, serce naraz zabiło mi mocniej. Miałam swoją tajemnicę i nawet myśl o niej zapierała mi dech w piersiach. Mogę zająć się sama sobą przez pół dnia. Wiem, co powinnam zrobić, lecz odsunęłam się na swoją stronę łóżka, jak najdalej od Maxima. Nie mogłam pozwolić, by zobaczył moją twarz. Czułam, że to zdrada, najgorszy rodzaj oszustwa i niewierności. Mgła zniknęła, a po czystym, bladym niebie, gnane wiatrem, płynęły chmury. Było prawie jak na wiosnę, tylko ziemia została grubo usłana liśćmi strąconymi z drzew poprzedniego dnia. Leżały stosami w ogrodzie i na podjeździe. Prawnik przyjedzie około jedenastej. Przywiezie go ze stacji zamówiona taksówka. Spojrzałam na drugą stronę stołu śniadaniowego. Giles nie zszedł na dół. Maxim wyglądał bardzo oficjalnie w garniturze i wykrochmalonej koszuli, był daleki, obcy. Między nami unosił się blady i widmowy biały wieniec. Kto? Jak? Kiedy? Dlaczego? Czego oni jeszcze od nas chcieli? Usłyszałam swój własny, zupełnie spokojny głos. - Zastanawiam się, czy Giles pożyczyłby mi samochód? Dziś chyba jest targ w Hemmock. Chętnie bym pojechała. Nauczyłam się prowadzić prawie natychmiast po naszym wyjeździe za granicę, choć nie mieliśmy samochodu, jedynie wynajmowaliśmy jakiś od czasu do czasu, kiedy chcieliśmy odbyć krótką wycieczkę do dalszego kościoła czy klasztoru, albo zobaczyć coś szczególnego, o czym przeczytaliśmy. Maxim zdawał się lubić, kiedy go woziłam, to stanowiło część
zmiany, jaka się w nim dokonała, choć dawniej nigdy nawet by mu się nie śniło coś takiego mi zaproponować. Ja zaś prowadziłam chętnie, cieszyło mnie to i napawało dumą, miałam poczucie, że teraz jestem inną osobą, tą, która przewodzi i ponosi odpowiedzialność. „Prowadzenie samochodu to taka dorosła umiejętność" - powiedziałam kiedyś, a Maxim się uśmiechnął. Teraz ledwo uniósł wzrok znad gazety. - Dlaczego nie? Giles musi zostać w domu, nie będzie go potrzebował. Możesz pojechać na targ. A więc w porządku, pozwoli mi pojechać, nie zmienił zdania, nie będzie mnie potrzebował. Lecz zanim poszłam po płaszcz, targnął mną nagły ból. Ociągałam się, trzymając dłoń Maxima w swojej, czekając na zapewnienie, że poradzi sobie beze mnie z prawnikiem, papierami i tym, co może przynieść rozmowa o interesach. - Wszystko w porządku - powiedział. - Wszystko w porządku. Nie ma się czym martwić. Tylko wieńcem, pomyślałam, i nagle ujrzałam cień litery na jego twarzy. R. Rebeka. Ani razu nie przyszło mi do głowy, że to R mogłoby oznaczać kogoś innego. Spostrzegłam, że Maxim mnie obserwuje, zmusiłam się więc do promiennego uśmiechu. Powiedział: - To jest jak sen, nawet nie niemiły. Po prostu prześnię go - i co dziwniejsze, nie ma on nic wspólnego ze mną. A jutro obudzę się i znowu wszystko będzie normalnie, i będziemy mogli żyć dalej. Rozumiesz to? - Chyba tak. - Bądź cierpliwa. - Kochanie, nie wolałbyś, żebym tu została, po prostu była w sąsiednim pokoju?
- Nie. - Wierzchem dłoni dotknął mojego policzka, a ja chwyciłam tę dłoń, przycisnęłam do niej twarz z miłością i poczuciem winy, winy. - Dziś wieczorem zadzwonię do Franka - powiedział Maxim z uśmiechem. - Jutro możemy być daleko stąd. A potem Giles wyszedł ze swojego gabinetu i popatrzył na Maxima. Trzymał w ręce jakieś papiery, a ja mogłam zapytać o samochód, pojechać, zejść im z drogi, opuścić dom z czystym sumieniem, żeby sama zająć się sobą. O czym myślałam? Co planowałam? Dlaczego ruszałam w tę podróż, podróż, której, jak zapewniałam i wierzyłam, nie miałam już nigdy odbyć? Dlaczego kusiłam los? Byłam niemądra, to, czego chciałam, było złe, a także niebezpieczne. W najlepszym razie będę nieszczęśliwa i straszliwie rozczarowana. W najgorszym - jeśli Maxim kiedykolwiek się o tym dowie - mogę wszystko zniszczyć: nasze kruche szczęście, miłość i zaufanie, które budowaliśmy z takim staraniem i cierpliwością, jego, siebie, resztę mojego i Maxima życia. A jednak chciałam pojechać. Sądzę, że od dnia, w którym uświadomiłam sobie powrót, wiedziałam, że pojadę. Nie potrafiłam się oprzeć. Pragnęłam tego. To było jak sekretny romans, któremu nie da się zapobiec. Marzyłam o tym, tęskniłam, chciałam i musiałam wiedzieć. Nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał. Ja sama nikogo nie ośmieliłam się zapytać. Jedyną osobą, której o tym wspomniałam, był Frank Crawley. I nawet wtedy nie wymówiłam tej nazwy... Manderley. Istnieją pokusy, którym nie sposób się oprzeć, lekcje, z których nigdy nie wyciągniemy stosownych wniosków. Bez względu na ryzyko musiałam tam pojechać, zobaczyć wszystko na własne oczy. Musiałam wiedzieć.
Manderley. Wzięło mnie, na wpół kochającą, na wpół przerażoną, w niewolę i nigdy nie wypuściło, jego urok wciąż trwał. Uświadomiłam to sobie, kierując stary, czarny, wielkonosy samochód w stronę łagodnego zakrętu, za którym droga biegnie już prosto nad morze. To było o trzydzieści mil stąd, po drugiej stronie hrabstwa, dlatego mijane wioski i małe targowe miasteczka nie były mi znane. Skłamałam, że pojadę do Hemmock, pochodzę po targu, może zjem lekki lunch w małym lokaliku z widokiem na rynek. Widziałam drogowskaz, ale nie skręciłam. Skierowałam się w inną drogę. Nie pozwoliłam sobie na długie rozważania, nie rozpamiętywałam żadnej ze scen z przeszłości, cieszyłam się niebem, drzewami i rozległym wrzosowiskiem. Opuściłam szyby, żeby czuć zapach jesiennej ziemi. Czułam się wolna, szczęśliwa, z przyjemnością prowadziłam samochód. Byłam jak dziecko na wycieczce, nie odważyłam się być nikim innym. Ale cóż spodziewałam się znaleźć? Co chciałam, żeby tam było? Skorupa wśród plątaniny drzew i zarośli? Zwęglona, poskręcana i pusta? Dawno wystygłe popioły, gdzie wszystko dławią pnącza, a chwasty zarastają podjazd jak w moim powtarzającym się śnie? Nie miałam pojęcia, nikt nie odważył się powiedzieć nam, co tam teraz jest, nie pozwoliliśmy nikomu nawet wymówić tej nazwy. Na naszym wygnaniu nie dostawaliśmy listów z nowinami dotyczącymi tego miejsca. Myślę, że prawie przekonałam samą siebie, gdy ruszyłam w romantyczną pielgrzymkę, że to, co zastanę, będzie smutnym, wzruszającym, pełnym melancholii miejscem opustoszałym, zmienionym w dziwnie piękną ruinę. Nie obawiałam się, niczego się nie lękałam. Przerażały mnie inne rzeczy: milczący, czający się w ciemnościach do skoku kot,
biały wieniec, karta, inicjał. Czyjaś starannie, przebiegle skierowana wrogość. Nie Manderley. Zatrzymałam się raz tylko w wiosce leżącej w połowie drogi, żeby kupić sobie oranżadę w małym sklepiku, ale kiedy żegnałam się ze sprzedawczynią i wychodziłam na słońce, na dźwięk dzwonka poczułam, jak ogarnia mnie fala wspomnień. Uprzytomniłam sobie, mrugając i rozglądając się dookoła, że już tu kiedyś byłam, wiele lat temu, jako dziewczynka na wakacjach z rodzicami. I kupiłam pocztówkę do mojej kolekcji, ponieważ spodobał mi się dom, który przedstawiała, a ten dom to było właśnie Manderley. Stojąc tak i patrząc na niską, bieloną, pokrytą słomą stodołę w gospodarstwie naprzeciwko, poczułam, iż ta przeszłość znajduje się tuż obok, a ja w niej tkwię. Była żywa, mogłam jej dotknąć, nic się w ogóle nie zmieniło. Pomyślałam, że i mnie tu nic nie może się przydarzyć. Długo siedziałam w samochodzie, popijając słodką, ciepłą oranżadę w dziwnym odrętwieniu - jakby zawieszona w próżni, znieruchomiała. Nie byłam w pełni świadoma, kim czy też czym jestem i dlaczego znalazłam się tutaj w ten październikowy dzień. Po dłuższej chwili zapaliłam silnik i ruszyłam w dalszą drogę. Zostawiłam w tej cichej wiosce swoje dzieciństwo. I naraz, znienacka, droga stała się znajoma, za zakrętem ujrzałam drogowskaz: KERRITH 3 MILE Zatrzymałam się, zgasiłam silnik i przez okna poczułam niesiony wiatrem, słaby, słony zapach morza. Moje serce biło bardzo prędko, dłonie mi zwilgotniały. Kerrith. Kerrith. Wpatrywałam się w tę nazwę, aż litery stały się nic nie znaczącymi rysuneczkami. Tańczyły mi przed oczyma aż do bólu jak komary - razem, a potem osobno.
Kerrith. Wieś, port i łodzie; plaża i małe domki, wreszcie brukowana droga do mola, a nawet dyndający szyld gospody i przekrzywione drzwi kościoła. Zobaczyłam to wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Niecałą milę dalej droga skręci i zobaczę pasmo drzew oraz szczyt pagórka, którego zbocze schodzi w dolinę, a dalej bladobłękitną wstążkę morza. Usłyszałam głos Maxima. Gdybym się obejrzała, zobaczyłabym go tuż obok. „Tam właśnie jest Manderley. A to są lasy". Jechałam tędy pierwszy raz tamtego dnia, podobnego do wielu innych dni, podobnych do siebie niby paciorki w długim sznurze, a każdy był dokładnie oddzielony od drugiego, każdy tak dokładnie zapamiętany. Po czym, zupełnie przypadkowo, nieoczekiwanie, usłyszałam inny głos i przypomniałam sobie kobietę, którą widziałam - kobietę z małym synkiem. Było to tego dnia, gdy statek osiadł we mgle na mieliźnie na skałach poniżej Manderley. To byli wycieczkowicze z Kerrith, ludzie, którzy przyjechali tam na wakacje. Ujrzałam jej tłustą twarz, piegowatą od słońca, i pasiastą sukienkę. „Mój mąż mówi, że wszystkie te wielkie majątki zostaną z czasem rozparcelowane, a na tych terenach zbuduje się małe domki - powiedziała. - Zgodziłabym się na mały domek w tej okolicy, nad brzegiem morza". Nagle poczułam mdłości. Czy to właśnie stało się z Manderley? Co mnie czeka na końcu tej podróży? Wycięte lasy, dom zrównany z ziemią, tuziny małych domków schludnych, z różowymi, zielonymi i jasnoniebieskimi okiennicami, i ostatnie, przekwitłe letnie kwiaty, więdnące w ogródkach. Będzie też, być może, klomb z rododendronami, banalny, wystrzyżony; może tyle tylko pozostało z
rododendronowych zarośli, które kiedyś tam rosły? Czy w zatoczce będą uwiązane łódki, a na brzegu ujrzę szereg drewnianych, plażowych domków z wymalowanymi nad futryną drzwi nazwami i z małymi werandami? Może ukrywano przed nami miłosiernie tę profanację, ten straszliwy, prozaiczny koniec wszystkiego. Musiałam się przekonać, zapaliłam więc silnik i ruszyłam dalej, kusząc los, ryzykując wszystko, otwierając stare rany. Minęłam zakręt. Ujrzałam pasmo drzew na wzgórzu, początek zbocza spadającego w dolinę. Nie było żadnych nowych drogowskazów, wszystko wydawało się takie samo jak niegdyś. Jeśli były tu w ogóle małe domki, to głęboko ukryte. Lecz naraz uświadomiłam sobie, że ich nie ma i że jest jak w moich marzeniach: ruina, dom, zarośnięty podjazd, drzewa nad tym wszystkim, a za nimi, gdzieś tam - zatoczka, plaża, skały - zupełnie nie zmienione. Wysiadłam z samochodu i postąpiłam krok czy dwa do przodu. Popatrzyłam przed siebie. Tam, och, tam, tak blisko, dojdę. Tuż za wzniesieniem. Dlaczego nie? Dlaczego? Idź, idź, idź, powiedział głos w mojej głowie, kuszący, cichy, zimny głos. Idę. Manderley. Ziemia wirowała, niebo nade mną wydawało się uczynione z jakiejś przezroczystej, kruchej substancji, która w każdej chwili może rozsypać się w kawałki i runąć w dół. Wiał lekki wiatr, marszcząc trawę, pieszcząc moją twarz jak miękka, jedwabista, niewidzialna ręka. Uciekłam. Uciekałam z powrotem, drogami i przez wrzosowisko, pędząc jak oszalała, choć z niesłychaną, zrodzoną z paniki koncentracją. Samochód zarzucał na ostrych zakrętach, staczał się ze wzgórz, raz o mało nie wpadł na furgonetkę.
Dostrzegłam w przelocie osłupiałą męską twarz, otwarte usta w kształcie litery o. Omal też nie przejechałam psa. Uciekałam z powrotem przez wioski. Mijałam drogowskazy, które mnie tu przywiodły. Uciekałam jeszcze przez otwartą bramę i podjazd, wreszcie uciekłam do domu i natychmiast natknęłam się na Maxima wychodzącego z gabinetu, a za nim przez otwarte drzwi ujrzałam pozostałych dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach. Jeden stał obok kominka z Gilesem. Nie powiedziałam ani słowa, nie musiałam. Rozpostarł ramiona, objął mnie i uspokoił. I trzymał, aż przestałam dygotać, aż przestałam płakać. Wiedział. Nie musiałam mu nic mówić. Wiedział, choć nigdy nie padło na ten temat ani jedno słowo. I przebaczył mi, to też wiedziałam, choć nie ośmieliłabym się prosić o przebaczenie. Prawnicy zostali na lunch, przyjechało jednak dwóch, lecz nie musiałam im towarzyszyć. Zjadłam podane na tacy kanapki, siedząc spokojnie przy kominku w salonie, choć nie byłam w ogóle głodna i ledwo udało mi się wmusić je w siebie, oraz trochę owoców, żeby nie urazić gospodyni. Potem po prostu siedziałam, spoglądając przez okno na ogród tonący w popołudniowym słońcu. I to była jeszcze jedna niewielka, żywa przyjemność, którą się delektowałam. Byłam wyczerpana, a jednocześnie czułam ulgę. Uciekłam, choć to nie moja zasługa, uciekłam przed konsekwencjami własnej samowoli i przed demonem, który mną kierował. Byłam znowu bezpieczna, nic mi się nie stało, nic mnie nie zraniło, ale, co jeszcze ważniejsze, nic nie zostało zniszczone, gładka powierzchnia przeszłości leżała nietknięta. Czymkolwiek było teraz Manderley, mnie to nie dotyczyło. Należało do przeszłości i niekiedy do moich snów. Nie powinnam tam wracać.
Później, gdy prawnicy wyjechali, poszliśmy na padok. Maxim powiedział tylko parę niewiele znaczących słów o sprawach Beatrice. - Załatwione. Wszystko ustalone. Nie ma już żadnych kłopotów, niczego, co by nas dotyczyło. Zatrzymałam się przy furtce. Konie znajdowały się w najwyższym punkcie swojego wybiegu i nie podeszły do nas, nawet nie uniosły łbów znad trawy. Zadrżałam. Maxim powiedział: - Jutro Szkocja. Chciałbym wyjechać wcześnie rano. - Po kolacji zapakuję rzeczy. Nie ma tego dużo. - Masz dosyć ciepłych ubrań? Nie będziesz musiała robić przerwy w podróży? Myślę, że tam będzie dość chłodno. Pokręciłam głową. - Po prostu chcę się tam już znaleźć. - Tak. To była prawda. Chciałam odjechać daleko stąd, choć nie z powodu tego domu, Gilesa czy Rogera, nawet nie dlatego, że bez Beatrice było tu tak ponuro, pusto i niechlujnie. Nie ośmieliłam się myśleć o naszym powrocie za granicę. Nie potrafiłabym tego znieść, nie chciałam jechać. Wyobrażałam sobie natomiast podróż pociągiem przez Anglię, godziny, które będę mogła spędzić na wpatrywaniu się w nią bez końca przez okno, na oglądaniu miast, wsi, lasów, pól, rzek, pagórków, ziemi, morza i nieba. Chciałam zobaczyć jak najwięcej, nie mogłam się doczekać. Pożyczymy tu książki i dokupimy jeszcze inne na stacji. Kiedy nie będę wyglądać przez okno, będziemy razem czytać, wspólnie jeść w wagonie restauracyjnym i grać w bezika. To będzie cudowny czas, i wszystko, co się tu wydarzyło, utraci znaczenie i zblaknie, aż stanie się całkiem nierealne. Wracaliśmy w milczeniu, zadowoleni, ku naszej ostatniej nocy w tym domu.
Przy kolacji Maxim znienacka podniósł wzrok znad swojej ryby i powiedział: - Zanim wyjedziemy, chciałbym rano pójść na grób. Wlepiłam w niego spojrzenie. Moja twarz nagle zapałała ogniem. Odparłam: - Ależ nie możesz, to znaczy, nie będzie czasu, samochód przyjedzie o dziewiątej. - No to pójdę o ósmej. - Uniósł widelec do ust i jadł, spokojnie jadł, podczas gdy moje jedzenie jakby zamarzło i stało się ciężkie i gorzkie w ustach. Gardło miałam tak ściśnięte, że nie mogłam ani przełknąć, ani mówić. On nie może tam iść, nie wolno mu, ale jak mam go powstrzymać? Jaki powód mogłabym podać? Żaden! Spojrzałam na Gilesa. On też na pewno pójdzie, pomyślałam, zobaczy to, natknie się na kartę i przeczyta ją. I zacznie gadać, zadawać pytania. Zobaczyłam, że łzy niepowstrzymanie płyną mu po policzkach i że Maxim patrzy na niego z zakłopotaniem, a potem prędko przenosi wzrok na swój talerz. - Wybaczcie. - Widelec stuknął o talerz, a Giles zaczął niezręcznie szukać chustki do nosa. - Wybaczcie. Chyba na chwilę was opuszczę. - Na litość boską, co się z nim dzieje? - rzucił z furią po jego wyjściu Maxim. - Jego żona umarła. - Wiedziałam, że mój głos brzmi szorstko i niecierpliwie, choć nie powinien. Wiedziałam, że Maxim po prostu odsuwa od siebie nieszczęście Gilesa, nie chce być jego świadkiem, choć tak naprawdę wszystko rozumie. - Cóż, im wcześniej jutro wyjedziemy, a on przyjdzie z powrotem do siebie, tym dla niego lepiej. To tylko przedłużanie agonii. Musi teraz jakoś dać sobie z tym radę.
- Może się dowiem, czy samochód mógłby przyjechać wcześniej - moglibyśmy zatrzymać się na śniadanie gdzieś po drodze. Wiem, jak nie znosisz takich rzeczy. Poczułam się obrzydliwą, przebiegłą oszustką, której skwapliwe, gładkie słowa tak łatwo wyślizgują się z ust. Ale robiłam to dla Maxi - ma, żeby go ochronić, oszczędzić, to wszystko dla niego! - Nie - powiedział. - Niech zostanie tak, ma być. Zadzwoń, żeby sprzątnęli ze stołu, dobrze? Nie mam już ochoty najedzenie. Zadzwoniłam, a temat naszego jutrzejszego wyjazdu upadł. Do końca kolacji siedziałam chora ze strachu, grzebiąc w talerzu, lecz nie jedząc, a w mojej głowie bezustannie pulsowało jedno pytanie. Co robić? Co robić? Co robić? Niewiele spałam tej nocy, nie pozwoliłam sobie na długi sen. Zerwałam się o świcie, pospiesznie ubrałam - ukradkiem, jak zmykający kochanek, i wyślizgnęłam się z cichego domu, przerażona, że obudzę psy lub zaniepokoję konie; lecz nic takiego się nie stało, nikt mnie nie usłyszał, nikogo nie obudziłam, więc pobiegłam boso po trawie, żeby nie słychać było zgrzytania żwiru, aż dotarłam do alei. Świat wczesnym rankiem, w miarę jak robiło się jaśniej, był cichy, blady i nieopisanie piękny. Ale ja nie bardzo byłam tego świadoma, skupiona na własnych krokach, żeby nie upaść, słyszałam jedynie bicie swego serca i nic nie widziałam. Pamiętam, że nie byłam ani trochę przestraszona, nie było na to czasu, moje zadanie było tajne i pilne, i kiedy biegłam, a potem kilka razy odpoczywałam przez chwilę, żeby zaczerpnąć tchu, a potem bardzo szybko maszerowałam, modliłam się tylko o to, żebym zdążyła dojść, uczynić to, co muszę uczynić, i wrócić. I żeby nikt się o niczym nie dowiedział.
Raz przez dziurę w żywopłocie wynurzył się lis i przeciął mi drogę; raz, spoglądając w górę, zajrzałam w wielkooką twarz siedzącej o poranku na gałęzi sowy. Było bardzo zimno, lecz biegnąc, ledwo czułam chłód. Jeśli ktoś mnie zobaczy, co sobie pomyśli? Kobietę, która biegnie, biegnie przez aleje, polne drogi, przez pola na zboczach, sama o bladym świcie, wreszcie wślizguje się przez furtkę na cichy cmentarz. Stop. Zatrzymałam się, żeby złapać oddech. Pomyślałam znienacka, choć wciąż bez strachu, że jeśli ktoś miałby zobaczyć ducha, to z pewnością o tej porze, w takim miejscu jak to; lecz ja nie zobaczyłam. Nie zobaczyłam niczego. Widziałam jedynie kopiec obok żwirowanej ścieżki. Pokrywała go teraz świeża, nie zrośnięta darń, a na wierzchu leżał samotny krzyż z brązowawych chryzantem. Nie musiałam się dokładnie przyglądać, pamiętałam, że był od Gilesa i Rogera. Reszta kwiatów zniknęła. Kiedy przeszłam na drugą stronę kościoła, ujrzałam drewnianą skrzynię, do której wrzucił je ogrodnik. Z wierzchu przykrył ziemię kilkoma obciętymi gałęziami. Tak więc gdziekolwiek leżał wieniec, był całkowicie zasłonięty. Ruszyłam z powrotem, ulga przyprawiła mnie o zawrót głowy, lecz gdy mijałam rosnący w kącie ostrokrzew, zauważyłam, że coś w nim tkwi, kawałek kartonu, uczepiony zerwanym kawałkiem wstążeczki pomiędzy cierniami i ciemnozielonymi liśćmi. Sięgnęłam dłonią i wyjęłam go, trzymałam, zahipnotyzowana, kremową kartę z czarnymi brzegami, czarnymi literami i tym czarnym, pochyłym inicjałem R, a ostrokrzew ukłuł mnie w palec, więc kiedy
chowałam kartę głęboko do kieszeni, oznaczyłam ją swoją krwią.
8 Podczas naszej podróży przez Anglię cały czas padał deszcz, monotonny, nudny, nieubłagany deszcz. Niebo napuchło gołębioszarymi chmurami i po pewnym czasie nawet ja poczułam się tym znużona, więc odwróciłam się od okna do swojej gazety i książki. Powinnam była być bardzo szczęśliwa, spodziewałam się, że będę, lecz zmęczenie i następstwa wydarzeń wytrącających z równowagi i przerażających sprawiły, iż poczułam się zupełnie pozbawiona energii. Mimo wszystko wydawało się, że pobyt tutaj nie jest tak radosny, podniecający. Przez ten krótki czas przyzwyczaiłam się już do Anglii i traktowałam ją jako coś oczywistego. Zniknęło też poczucie wolności, za którym tęskniłam. Czułam się uwięziona i przytłoczona. Żałowałam, że nie potrafię haftować ani robić koronek, miałabym czym zająć ręce, gdy zmęczę się czytaniem. Sprawiałabym wrażenie skrzętnej, pracowitej kobiety. Maxim też by to wolał, wiem, wierzył, że jestem zrównoważoną, spokojną towarzyszką, nie byłby zadowolony, gdyby wyczuł moje rozdrażnienie, bo jak dotychczas, usiłowałam dać mu to, czego pragnął - podtrzymywać go na duchu. Środkowa Anglia była ciemnoszara. Dachy lśniły czarno. Jechaliśmy na północ, a deszcz siekł ukośnie po wzgórzach ich szczyty tonęły we mgle. Dom, powiedziałam sobie, jesteśmy w domu, lecz nie czułam tego teraz. Maxim czytał gazety, książkę, raz lub dwa wyszedł na korytarz, stał, oparłszy się łokciami o ramę okienną. Tak na to czekałam, a ktoś mi to zepsuł, przepoił goryczą, Maxim zaś wydawał się taki odległy, bo też i moje myśli nas dzieliły. Miałam teraz swoje tajemnice i musiałam je zachować.
Pytania, które monotonnie powtarzały się w mojej głowie, rozbrzmiewały nadal, choć ciszej. Kto? Jak? Dlaczego? Skąd pochodził ten wieniec? Kto go przysłał czy też przyniósł i zostawił? Czego chcieli? Oni? Kto? I dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Słowa układały się w rytm kół pociągu. Drzwi przedziału znowu się otworzyły. Wrócił Maxim. - Pójdziemy na kawę? - zapytałam. Lecz on pokręcił głową i wrócił do swojej gazety - gazety, którą, byłam pewna, już dawno przeczytał - i nie odzywał się do mnie. To była moja wina, wiedziałam o tym, lecz nic nie mogłam na to poradzić. Pociąg gnał w kierunku granicy Szkocji i wzgórza były nagie i spłowiałe. Anglia była pusta, nic do niej nie czułam, a zamiast moich łez deszcz spływał po szybach okiennych. Raz zobaczyłam kobietę na korytarzu, mijała nasz przedział i zerknęła do środka, a ja akurat przypadkowo podniosłam wzrok i napotkałam jej spojrzenie na ułamek sekundy. Nic. Lecz naraz spostrzegłam, jak w jej twarzy mignęło pytanie, jakby sobie coś uświadomiła. Zatrzymała się, cofnęła o krok i spojrzała na nas uważniej. Pospiesznie uniosłam książkę i odwróciłam się, a kiedy odważyłam się spojrzeć ponownie, już jej nie było. To nic, powiedziałam sobie, w ogóle nic. Nie byliśmy w Anglii ponad dziesięć lat. Wszystko minęło i zostało zapomniane. Wojna niby głęboki jar rozdzieliła tamte czasy i dzień dzisiejszy. Lecz nieco później poszliśmy pierwszy raz do wagonu restauracyjnego i kiedy rozwinęłam swoją serwetkę i kruszyłam twardy chleb na talerzu, ujrzałam, że ona tam jest, przy stoliku po drugiej stronie przejścia. Miała na sobie purpurową bluzkę, widziałam ją kącikiem oka.
Kiedy kelner przyniósł naszą zupę, pociąg nagle szarpnął i trochę wychlapało się na obrus. Maxim z irytacją poprosił o czysty, a ja próbowałam go ułagodzić i pośród tego małego, głupiego zamieszania znowu spojrzałam tamtej kobiecie prosto w oczy. Poczułam, że twarz mi czerwienieje i rozzłościłam się na mój brak opanowania. Kobieta miała młodszą towarzyszkę i pochyliła się teraz ku niej z błyskiem w oku, najwyraźniej nas rozpoznała. Widziałam, jak jej pulchne wargi formułują słowa, widziałam, że szepcze, czułam, że wymawia nasze nazwiska, a dopiero później, bezpieczna w swoim przedziale, po kilku jeszcze ukradkowych, upewniających się spojrzeniach, opowie resztę: „Tak, Maxim de Winter, a to jego druga żona... całe lata siedzieli za granicą - mówili, że on musiał. .. Manderley... Rebeka. Z pewnością pamiętasz..." Obrzydliwie przypominała panią van Hopper odkładającą widelec i unoszącą do oczu lorgnon w restauracji hotelowej w Monte. „To jest Max de Winter, właściciel Manderley. Słyszałaś, oczywiście, o tej posiadłości..." Położyłam dłoń na dłoni Maxima i prędko powiedziałam coś o widoku za oknem, coś głupiego, zdaje się, że tak dużo tam owiec. Rozpaczliwie pragnęłam, żeby nic nie zauważył, jedyne, czego się bał, to że ktoś go rozpozna i wskaże palcem. Oprócz tego chciałam dotykiem, jakimś drobnym gestem, przybliżyć go z powrotem do siebie. Uśmiechnął się blado. Powiedział: - Ta ryba jest paskudnie wysuszona. - Nie szkodzi - odparłam - nie szkodzi. - W porządku. Popatrzmy na te owce. Roześmiałam się, a on uniósł brwi, twarz mu złagodniała z rozbawienia, upiłam duży łyk wina z kieliszka, bo poczułam
ulgę i nagły przypływ radości. Spoglądając ponownie przez okno pociągu, ujrzałam, że robi się ciemno. - Jesteśmy w Szkocji - powiedział Maxim, a w jego głosie zabrzmiał optymizm, jakaś nowa niefrasobliwość. Szkocja to był inny kraj. Noc spędziliśmy w małym hotelu w Dunaig, mieście najbliższym majątku, którym zarządzał Frank Crawley. To Frank tak wszystko załatwił, sądząc, że kiedy się pojawimy, będzie już zbyt późno, byśmy chcieli kontynuować podróż. Czekała na nas wiadomość, że zabierze nas następnego dnia zaraz po śniadaniu. Pod koniec naszej podróży na północ deszcz gdzieś zniknął i wiał ostry wiatr. Ucieszyliśmy się, znalazłszy się pod dachem. Właścicielka hotelu powitała nas z powściągliwą życzliwością. Oprócz nas nocowało tam tylko jedno starsze małżeństwo. Mogliśmy teraz odpocząć w staroświeckich, wysokich pokojach i nie musieliśmy się martwić, że ktoś nas tutaj rozpozna. Czułam się dziwnie, jak w jednym z naszych zagranicznych hoteli, ale właściwie to byłam do tego przyzwyczajona, przyzwyczajona do układania ubrań w jeszcze jednej przepaścistej, pustej szafie, wieszania ich na miękkich wieszakach, których przedtem używali inni ludzie, przyzwyczajona do siadania na jednym końcu nieznajomego łóżka, żeby sprawdzić, czy jest twarde, czy miękkie, przyzwyczajona do anonimowych łazienek i hałaśliwych przewodów kanalizacyjnych, zbyt cienkich lub zbyt grubych zasłon, szuflad, które nie otwierają się lekko. To tylko na jedną noc, a potem zamieszkamy znowu w domu. Ale ustawiając ranne pantofle przy nocnym stoliku, pomyślałam, że mam już dość, choćby nie wiem jak dobrze nam było u Franka i jego rodziny, dość mam pokoi hotelowych i cudzych domów, chcę mieć swój własny. Nie
chcę dłużej tułać się na wygnaniu, nigdzie nie zakorzeniona, bez stałego miejsca na świecie. Jestem na to za stara. Nigdy nie miałam domu, od dzieciństwa - a to zupełnie co innego. Były tylko hotele i przez krótki czas - Manderley. Ale Manderley nie było moje, tam również czułam się, mimo wszelkich pozorów, gościem hotelowym, nie domownikiem. Spodziewałam się, że tej nocy nie zasnę, zbyt wiele czarnych myśli kłębiło się w mojej głowie. Byłam spięta i ostrożna, prawie bałam się mówić ze strachu, że wymknie mi się jakieś słowo, które zaalarmuje Maxima. Ani na chwilę nie przestałam myśleć o wieńcu, wciąż jawił mi się nieruchomy, biały i piękny - obraz, na który musiałam patrzeć, a kiedy wsunęłam rękę do kieszeni, wzdrygnęłam się, czując ostrą krawędź karty, i przeraziłam się. Jakże głupia, głupia byłam, zatrzymując ją, dlaczego nie zagrzebałam jej w samym środku stosu, który starannie ułożył ogrodnik, żeby spłonęła razem z kwiatami? Twarz kobiety z pociągu też mnie prześladowała. Ponownie ujrzałam błysk w jej oku, pochyloną głowę, szepczące w podnieceniu wargi. Maxim miał rację. Nie powinniśmy byli nigdy wracać. Wyglądało na to, że to już zostanie zawsze, zawsze będzie istniał ten piekący strach, że coś się stanie, że ktoś nas zobaczy, pozna, przemówi do nas, zapyta, zburzy nasz spokój. Ale przecież on już legł w gruzach, biedny, kruchy, szklany. Nigdzie nie byliśmy bezpieczni. Tak sobie myślałam, zrozpaczona, siedząc naprzeciwko Maxima w ciemnej restauracji hotelowej i później na górze. Szyby w oknach drżały, wiatr dziko smagał ścianę domu. Od lat nie słyszałam takiej wichury. „Dom" - mówił wiatr, ale gdzie jest ten dom? Nigdzie.
- Biedactwo kochane, jesteś biała ze zmęczenia. To był taki straszliwy wysiłek, a ja nic ci nie pomogłem. Zbyt wiele zostawiłem na twojej głowie, byłem obrzydliwym egoistą. Maxim trzymał mnie, kochający, troskliwy, czuły, jego nastrój zmienił się, jak to często bywało, w jednej chwili. Jakaś chmurność i rozdrażnienie, które odsuwały mnie od niego, zniknęły. Uprzytomniłam sobie, że jestem, jak powiedział, wyczerpana, osłabiona, rozbita, boli mnie serce. Kiedy już leżałam, pokój wydawał się nade mną kołysać, ściany i sufit falowały, a potem stapiały się ze sobą. Ale nie byłam chora, wiedziałam, że to tylko zmęczenie - zmęczenie i głęboka, rozkoszna ulga. Nie spałam tak dobrze od tygodnia i prawie nic mi się nie śniło. Kiedy się obudziłam, niebo było lodowatobłękitne, a powietrze lekko mroźne, jak to rankiem na północy. Bardzo potrzebowałam snu - i z pewnością sen pomógł też Maximowi, który obudził się w lepszym nastroju, głębokie zmarszczki wokół jego oczu i ust wygładziły się, a moje przygnębienie z poprzedniego dnia podróży okazało się przelotne, powierzchowne i uleciało razem z deszczowymi chmurami. Frank pojawił się tuż przed dziesiątą w antycznym landroverze, pełnym spanieli i wędek za kratą, żeby zawieźć nas do majątku i swojego domu w Inveralloch. - Przepraszam - powiedział, otwierając drzwiczki obawiam się, że jest tu trochę prymitywnie, nie przywykliśmy do wytworności. Ujrzałam, że spogląda z niepokojem na Maxima, jak zwykle eleganckiego, i na moją jasnobeżową spódnicę, lecz tył samochodu był wyczyszczony, a na siedzeniu rozłożono kilimy. - Codziennie trzeba przemierzać spory szmat dzikiego kraju, a w zimie oczy wiście jest szczególnie trudno. Śnieg
zupełnie nas zasypuje na kilka tygodni przed i po Bożym Narodzeniu. Mówił o tym wszystkim spokojnie i wesoło, i patrząc na niego, siedzącego swobodnie za kierownicą, zrozumiałam, że odnalazł swoje miejsce w życiu i jest zupełnie szczęśliwy, przeszłość odeszła w cień, wszystkie więzy łączące go z Manderley zostały zerwane. Jechaliśmy ponad czterdzieści mil, a po drodze prawie nie widzieliśmy zabudowań, poza osobliwym, samotnym domkiem nadzorcy i domkiem myśliwskim. Wspinaliśmy się na szerokie zbocza pagórków i zjeżdżaliśmy w dół, wąską, porytą koleinami drogą, a słońce wędrowało coraz wyżej. Coraz więcej wzgórz pojawiało się dookoła nas, jedno za drugim ciągnęły się ku odległemu pasmu gór. Ziemia i drzewa stanowiły mieszankę kolorów, których nigdy przedtem nie oglądałam, czytałam tylko o nich. Były tu wszelkie odcienie tweedu: wrzosowy, torfowy brąz i ciemny fiolet, linia zaś odległych szczytów lśniła srebrem. Raz czy dwa spojrzałam na Maxima i zobaczyłam, że patrzy przed siebie i rozgląda się na boki z wielkim zainteresowaniem i zapałem, pierwszy raz odkąd wróciliśmy do Anglii. Dla niego to również była nowość, inny świat, nie przywołujący żadnych wspomnień, Maxim mógł więc otworzyć się i okazać swoje uczucia. Pomyślałam, że może zechce zostać, może teraz będziemy mogli tu zamieszkać i nigdy nie trzeba będzie wyjeżdżać. Rozejrzałam się, rozważając, czy ta północna, szkocka kraina mogłaby być nam domem. Myślę, iż od razu stwierdziłam, że z pewnością nie, że będziemy tu na wakacjach, jakby zawieszeni w przestrzeni i czasie, by odpocząć i zregenerować siły, i że to nie może trwać, nie będzie nam odpowiadało. Lecz dziś było doskonale. Byliśmy zachwyceni, a ten dzień zlał się z trzema następującymi po nim, podczas gdy
szkocka jesień, złota i błękitna, rozjaśniona późnymi, ostatnimi promieniami słońca powoli przechodziła w zimę. Nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek będziemy jeszcze tak szczęśliwi. Maxim znów przemienił się w młodzieńca, większą część dnia, aż do zmierzchu, przebywał na powietrzu, łowił wraz z Frankiem ryby, przemierzał tysiące akrów torfowisk i wrzosowisk położonych na wzgórzach, lasów i plaży, spacerował, jeździł, strzelał. Twarz pojaśniała mu od radości i powietrza, był to dawny, wesoły Maxim, lecz jeszcze bardziej beztroski niż kiedykolwiek. Dom Franka, bielony, kwadratowy, leżał na zboczu naprzeciwko wielkiego jeziora. Z górnych okien widać było ciągnącą się milami wodę, której powierzchnia zmieniała się dziesięć razy na dzień - od srebrnej przez stalową do burzowoszarej, poczerniałej w środku. Przed domem nad przełęczą między wzgórzami jaśniało niebo i była tam w pobliżu wyspa, o srebrnym, kamienistym brzegu, z molem i paroma łodziami wiosłowymi; za domem szerokim pasmem ciągnęły się wrzosowiska na wzgórzach. Wioska leżała w odległości ośmiu mil i w pobliżu nie było żadnych sąsiadów. Właściciel majątku większość czasu przebywał za granicą i pozostawiał Frankowi nadzór nad swoją własnością oraz obowiązek czuwania nad rozmaitymi pracami w różnych miejscach posiadłości. W rodzinie Franka panowały bliskie, serdeczne stosunki. Żyli skromnie, mali chłopcy byli pełni energii, niezmordowani i bardzo, gdy minęła ich początkowa wobec nas rezerwa, przyjacielscy. Janet Crawley, zaskakująco młoda kobieta, odznaczała się zarówno inteligencją i błyskotliwym dowcipem, jak i wrodzoną, ciepłą życzliwością. To była idylla, tęczowa bańka mydlana, okrywająca nas swą kruchą, przejrzystą powłoką. Wypłynęliśmy łódkami na jezioro, dowiosłowaliśmy do wyspy i urządziliśmy sobie piknik, Maxim i Frank dokazywali z chłopcami, a obserwując
to, pozbyłam się troski o moje własne nadzieje i plany. Mnóstwo spacerowaliśmy, albo ja z Janet, albo wszyscy razem. Chłopcy i psy niezmiennie nas wyprzedzali. Każdego wieczoru z Maximem wychodziliśmy na samotny, spokojniejszy spacer, trochę rozmawialiśmy, a duchy z powrotem umknęły do swych kryjówek i nie odważały się pokazywać. To ja wypuściłam je na wolność, ja je przywołałam z powrotem, ja nie zostawiłam ich w spokoju. Nic nie dzieje się przypadkiem. Doszłam do wniosku, że sami wykuwamy nasz los. Gdybym nic nie mówiła i nie oglądała się bezustannie do tyłu, być może przeżylibyśmy spokojnie resztę życia, nikt by nam jej nie zakłócił. Choć nie sądzę, bym zawiniła. Dźwigałam ciężar, a on, jak to z ciężarami bywa, wydawał się coraz cięższy, wreszcie musiałam go zrzucić lub skorzystać z czyjejś pomocy. Byłam zdezorientowana, zmartwiona i przestraszona. Tak, to przede wszystkim, i coraz trudniej było mi to ukrywać. - Miło widzieć Maxima w takim nastroju - powiedział Frank Crawley. Jechaliśmy szlakiem, który prowadził w górę od domu i brzegu jeziora ku najwyższym wzgórzom w majątku, a teraz wysiedliśmy z dżipa i szliśmy pieszo. Frank musiał sprawdzić jakąś zwierzynę, więc reszta towarzystwa pozostała na dole, ale ja pojechałam z nim, bo zaczynałam kochać tę dolinę, kochać spacery po niej, obserwowanie, poznawanie jej nastrojów, zmian światła i pogody. Polubiłam wrażenie, jakie wywierały na mnie przestrzeń i posępna uroda krajobrazu. Teraz, przystanąwszy na chwilę dla złapania tchu, spojrzeliśmy w dół, w stronę lśniącego jeziora, cichego i spokojnego w promieniach wczesnopopołudniowego słońca. - Dziś bestia jest spokojna - powiedział przy śniadaniu mały Fergus. - Nie podskoczy.
Zorientowałam się, że jezioro jest dla nich żywym stworzeniem, dziwacznym i nieobliczalnym, którego nastroje mają wpływ na każdy dzień ich życia. - Czuje się lepiej, niż mógłbym się spodziewać - taki odprężony, tak dobrze wygląda. I młodziej - nie sądzisz? Powinniście zostać dłużej, pani de Winter, nie ma żadnych przeszkód, nieprawdaż? Pogoda ustaliła się na jakiś tydzień, zima nie nadejdzie przed listopadem. Nie odpowiedziałam, spojrzałam tylko na otaczające mnie piękno i zatęskniłam, zatęskniłam za czymś, czego nie potrafiłam nazwać - lecz sądzę, że było to proste, zwyczajne, niczym nie wyróżniające się szczęście, takie, jakie znalazł Frank. - Kiedy rozmawialiśmy po pogrzebie pani Lacey, spytałaś, czy istnieje jakaś przeszkoda, która nie pozwoliłaby wam teraz wrócić. Dużo o tym myślałem, pytałem sam siebie. I jestem przekonany, że nie istnieje. Należycie tutaj - a raczej do Anglii, jak sądzę - bo nie jestem pewien, czy takie życie będzie odpowiadało tobie i Maximowi. Moglibyście nigdy nie wracać. Tutaj bylibyście może szczęśliwsi, może byłoby wam łatwiej gdzieś indziej - ale nie sądzę, żeby życie za granicą zadowoliło was na zawsze. Maxim nie wyobrażał sobie siebie w takiej sytuacji, choć wiem, że często wyjeżdżał. I, oczywiście, to tam poznał ciebie. - Tak. - Ale kiedy przyglądałem mu się przez ostatnich parę dni, zdałem sobie sprawę, że to człowiek, który należy do ojczyzny, bo nawet smutek z powodu śmierci pani Lacey nie zepsuł jego nastroju - prawda? On chyba całkiem wyszedł już z przeszłości. Została poza nim, poza wami obojgiem. Jeśli wasz przyjazd tutaj coś pomógł, to bardzo mnie to cieszy.
Daleko poniżej frunęła dzika kaczka, musnęła powierzchnię wody. Niebo na horyzoncie miało kolor winorośli. Słońce stało wysoko, wciąż jeszcze grzało. Trzymałam dłoń głęboko w kieszeni, palcem pocierałam krawędź karty, tam i z powrotem, tam i z powrotem, jak krawędź bolącego zęba. Miałam ją przy sobie, nie wyjęłam z kieszeni, nie oglądałam ponownie, bałam się zostawić kartę gdzieś, gdzie Maxim mógłby przypadkowo ją zobaczyć. Powinnam była ją spalić albo podrzeć na drobne kawałeczki i zakopać. Dlaczego tego nie uczyniłam? Frank spoglądał na mnie. Umilkł. Odeszłam od niego parę kroków, odwróciłam się i spojrzałam do góry, tam gdzie stał jeleń, wspaniały, dumny, lśniący, czujny - na wysokim zboczu. Gdybym nic nie powiedziała, kartka byłaby przywidzeniem. Gdybym nie powiedziała Frankowi, byłaby jeszcze jednym kapryśnym, nocnym koszmarem. Nie musimy obciążać innych swoimi koszmarami, budzimy się i one znikają. Gdybym nie powiedziała. Nie powiedziałam. Po prostu wyjęłam kartę z kieszeni i wręczyłam ją Frankowi. Po czym, ponieważ nie mogłam patrzeć na jego twarz, odwróciłam się znów w stronę jelenia. W tej samej chwili zobaczyłam orła. To coś, czego nigdy nie zapomnę. Błękitne niebo, cisza, zadziwiająca cisza i nagle, znikąd, ten wspaniały, szybujący w powietrzu ptak, wysoko ponad skałami - widok, który, jak to obiecywali od chwili przyjazdu Crawleyowie, miał przynieść nam szczęście. Lecz nic z tego, nawet ta tak rzadka i zarazem tak prosta radość została skażona. Myślę, że nie czułam nic, ani gniewu, ani frustracji, i oczywiście, nie było to dla mnie niespodzianką bo czyż nie przywykłam?...
W milczeniu obejrzałam się na Franka i zobaczyłam, że też zauważył ptaka; przez parę sekund obserwowaliśmy razem, jak kołuje leniwie, bez wysiłku, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, lecz nie zamieniliśmy na ten temat ani słowa. Nie było o czym mówić. - Skąd to przyszło? - Nie wiem. Poszłam sama na grób i zobaczyłam wieniec leżący na trawie. Był bardzo piękny - białe kwiaty wśród ciemnozielonych liści. Dokładnie taki jak trzeba. - Ale nie widziałem tego wieńca na pogrzebie, zauważylibyśmy go wszyscy. - Och, nie. Pojawił się później. Został przysłany osobno, przysłany albo przyniesiony. Tak, przyniesiony, ktoś go tam położył, z dala od reszty kwiatów. Z tą kartą. Frank - kto? Kto? Dlaczego? Te pytania cały czas krążyły w mojej głowie niczym chmara komarów. Twarz Franka ściągnęła się i spoważniała. Obrócił kartę w palcach raz czy dwa razy. Zadrżałam. - Ktoś chce nas przestraszyć albo nam zaszkodzić. - Och, nie sądzę, żeby chodziło o to ostatnie - powiedział natychmiast dawny Frank, zawsze spieszący ze słowami otuchy. - Ale dlaczego? - Nienawiść. - Przecież nie ma nikogo, kto by was nienawidził - ciebie czy Maxima. To wszystko było tak dawno. I... - Ponownie spojrzał na kartę. - ... i Rebeka nie żyje - dopowiedziałam. - Tak. - Frank, musimy porozmawiać. Musisz mi powiedzieć to wszystko, o czym nie wiem. Ujrzałam, jak wygląd Franka się zmienia, jak twarz mu się jakoś zamyka, starzeje.
- Muszę wiedzieć. Muszę osłaniać Maxima, to najważniejsze, ale muszę też dowiedzieć się o tej sprawie wszystkiego. - Naprawdę, nie ma o czym mówić, nie istnieją żadne sekrety. Zgadzam się z tobą - Maxim jest szczęśliwy, szczęśliwszy niż kiedykolwiek. To, co go przytłaczało, zniknęło. Nigdy nie powinien dowiedzieć się o tym paskudnym żarcie. - Żarcie? - No, powiedzmy, świństwie. - Złośliwym, bolesnym, obrzydliwym. - Tak, zgoda. Niemniej nie doszukiwałbym się w tym zbyt wiele. Chcesz, żebym to zabrał i zniszczył? Tak z pewnością będzie bezpieczniej. Popatrzyłam na białą kartę w jego dłoni. Miał oczywiście rację, powinnam po prostu zostawić mu ją, niech się nią zajmie. Troskliwy, rozumny, wrażliwy Frank. Lecz ta karta fascynowała mnie, wpatrywałam się w czarną literę, a ona przyciągała mnie jak zaczarowana. - Słuchaj, jestem pewien, że to ten wyrzutek, Jack Favell. On wciąż się gdzieś kręci w pobliżu, natknąłem się na niego podczas wojny, widziałem jego nazwisko w papierach związanych z paskudnym szantażem i tak dalej. Doprawdy, to do niego pasuje. Miał pokręcony, wypaczony umysł i skłonności do czarnego humoru. Byłby zdolny uczynić coś takiego. Jack Favell? Odwróciłam się, żeby popatrzeć na skały, uspokoić się, przywołać do rzeczywistości, dobrej, pięknej i prawdziwej... Ale podczas gdy rozmawialiśmy, orzeł odleciał. Już go nie zobaczę, pomyślałam, utraciłam go i nigdy nie będę w stanie przypomnieć sobie jego wspaniałego widoku bez całej reszty: karty, Franka usiłującego zbagatelizować sprawę, a teraz i tego nazwiska.
Jack Favell. Kuzyn Rebeki, jeden z jej mężczyzn, którymi pogardzała i których czarowała, zepsuty, pożądliwy, pijany Jack Favell. Pamiętam, jak zostałam z nim sama w małym saloniku w Manderley i jak się czułam, gdy obrzucił mnie bezczelnym spojrzeniem od stóp do głów. „Chciałbym mieć taką młodą żonę, która czekałaby na mnie w domu!" - Frank - zaczęłam ostrożnie - proszę, powiedz mi prawdę. - Myślę, że już to zrobiłem. - Ukrywasz coś przede mną. Coś o Rebece? Coś, czego nigdy nie wiedziałam? - Nie. Mogę ci dać słowo. - Czy... czy to - wskazałam kartę - będzie miało wpływ na naszą decyzję? Czy to znaczy, że nie możemy wrócić do Anglii? Rozpaczliwie pragnęłam, by wszystko wyprostował, by potwierdził naszą przyszłość, rozpaczliwie pragnęłam uwierzyć w to, co powiedział - że ten wieniec to okropny, głupi żart. Jack Favell. Tak, oczywiście, to do niego podobne. Śmiałby się, pryskając śliną, przy układaniu tego planu, z przyjemnością wcielałby go w życie. Spróbowałam wyobrazić sobie, jak pisze kartę, wtyka ją w zielony krąg, najmuje kogoś, by dostarczył wieniec, instruuje posłańca - bo jakoś nie sądziłam, by osobiście przyniósł go na cmentarz. Jack Favell. Tak, oczywiście. - Czy też nie musimy niczego się obawiać? - zapytałam Franka. Słońce zaszło i ostry wietrzyk powiał przez wrzosowisko. Wracaliśmy do dżipa. - Niczego. Daj Maximowi trochę więcej czasu. Zostańcie tu, jak długo zechcecie, a potem - czemu nie mielibyście wynająć samochodu i pojeździć trochę po Anglii? Przyzwyczaić się do niej na nowo, zwiedzić miejsca, których nigdy przedtem nie widzieliście?
- Och, tak, Frank, to wspaniały pomysł! Nie ma żadnych przeszkód, prawda? - Nie potrafię wymyślić ani jednej. Pomagając mi wsiąść do dżipa, uśmiechnął się przyjaźnie, z ulgą. - Dziękuję - powiedziałam i w nagłym przypływie szczęścia i odprężenia pochyliłam się i pocałowałam go w policzek, bo zwrócił mi spokój ducha. Niepokój i lęk ustąpiły, zmalały, przyszłość znowu zapowiadała się bezpiecznie. Zaczerwienił się i prędko zamknął drzwi auta, a ja się uśmiechnęłam. Szkoda, że nie mogę opowiedzieć o tym Maximowi, pośmialibyśmy się razem, ale, oczywiście, nic z tego. Poczułam taką ulgę. Frank sprawił, że odzyskałam pewność, iż wszystko będzie dobrze. Zawsze potrafił rozwiewać moje troski. Upewnił mnie, że to nic, że to tylko paskudny kawał. Nigdy o nich nie opowiem, o troskach, kłopotach, strachu i o ich źródle, muszą pozostać w ukryciu. - Tak się cieszę, że zobaczyliśmy orła. Maxim będzie zazdrosny. - Rzeczywiście. - Tyle że chciałabym, żeby to się zdarzyło w jakiejś innej chwili. - Tak. - I żeby on wtedy był, i... - Rozumiem. - Frank, czy sądzisz, że coś jeszcze się wydarzy? - Bóg wie. Cóż, nie będzie miał okazji, nieprawdaż? - Jeśli to był Jack Favell. - Założyłbym się. - Tak, tak, sądzę, że masz rację. - Nie myśl o tym. Naprawdę nie powinnaś. To podłe, ale nie pozwól, by cię gryzło. Tylko by się z tego cieszył.
- Masz rację, spróbuję nie myśleć. Dziękuję ci, Frank. - Lepiej się teraz czujesz? - Tak - powiedziałam. - Tak, oczywiście. Kłamstwo przyszło mi lekko, ponieważ w nie uwierzyłam. Zjeżdżaliśmy stromą drogą w kierunku jeziora i niskiego, białego domu, a napływające szybko chmury toczyły się w dół za nami, tak że gdy dotarliśmy do drzwi wejściowych, już lało. Z domu ledwo można było dojrzeć widok za oknem. Maxim obok rozpalonego kominka czytał „Kamień księżycowy", chłopcy w jednej ze starych przybudówek urządzali sobie piracką kryjówkę. Nieco później Frank miał pojechać z Janet do Dunaig na zakupy. To był spokojny, zwyczajny, szczęśliwy, samowystarczalny świat. Poczułam się w nim bezpieczna, nikt nas tu nie potrafił dosięgnąć ani zranić, chciałam pozostać w nim na zawsze. Lecz nie mogliśmy, w dodatku nabiłam sobie głowę pomysłem Franka. Odsunęłam od siebie wszelkie myśli o wieńcu i karcie, jak mi przykazał, i udało mi się to, bo opracowywałam plan spędzenia czasu po wyjeździe na zwiedzaniu, przejechaniu razem z Maximem przez te okolice w Anglii, których nie znaliśmy. Zwiedzanie - tak, wiedziałam, że tego pragnę: wędrować i oglądać, aż znajdziemy jakieś miejsce. Nie miałam pojęcia, gdzie i jakie powinno być, jedynie pewność, że gdy je znajdziemy, będę czuła, że to ono. Chciałam wybrać właściwy moment, by przedstawić swój plan Maximowi. Jeszcze nie teraz, pomyślałam, siedząc naprzeciw niego, słuchając krzyków i dudnienia stóp na dworze, gdzie bawili się rozradowani chłopcy. Byłoby jak tu, pomyślałam, też moglibyśmy mieć to wszystko. Maxim podniósł wzrok, uśmiechnął się z roztargnieniem. Był pochłonięty książką. Teraz nie potrafiłabym do niego dotrzeć. Oprócz tego musiałam być pewna, bo bałam się, że pułapka się zatrzaśnie, zburzy moje kruche nadzieje i plany, że on
krótko, zdecydowanie odmówi, znowu napięty i stroskany, że przeszłość jeszcze raz przypomni mu, dlaczego nie powinniśmy zostawać, dlaczego musimy uciec daleko i na zawsze.
9 Lecz tak się nie stało. Nie od razu. Mieliśmy swoje słoneczne dni. Zły los wycofał się i zostawił nas w spokoju, darowując chwilę wytchnienia, piastowałam więc moje nadzieje i marzenia, tuliłam w dłoniach i ogrzewałam je, aż buchnęły jasnym płomieniem. Myślę, że tydzień, który wówczas nastąpił, był najszczęśliwszym tygodniem w moim życiu. Straszliwym wysiłkiem woli, świadomie, każdego ranka po przebudzeniu i każdego wieczoru przed zaśnięciem tłumiłam wszelkie myśli o wieńcu i stwierdziłam, że gdy nabierze się już nieco wprawy, to bardzo łatwe - myśleć o czymś innym i nie pozwalać, by gnębiło mnie jakiekolwiek wspomnienie przeszłości ani to, co się wydarzyło. Teraźniejszość, mówiłam sobie, jest zbyt cenna, by ją marnować, by zniszczyć nasze obecne szczęście. I byliśmy szczęśliwi. Dni powoli, leniwie spływały ku nadchodzącej zimie niby liście z drzew. Złote światło słoneczne wciąż jeszcze miło opromieniało ziemię, przesączając się przez nagie gałęzie i łagodząc ostre kontury zabudowań. Znad rzeki i moczarów, a i znad ziemi o świcie wznosiły się kłęby mgły. Nocą chwytał przymrozek, nad ostrokrzewami zaś błyszczała obok sierpa księżyca Wenus. Słońce zachodziło, a my w ciszy nocnej leżeliśmy, nie śpiąc i nasłuchując pohukiwania sów. Maxim odmłodniał. Miał w sobie spokój i radość, których u niego prawie nie znałam, i ja też czułam się młodo i beztrosko. Zostaliśmy u Crawleyów na jeszcze jedną, dodatkową noc, po czym - tak jak proponował Frank - wynajęliśmy samochód i opuścili Szkocję, której Maxim nagle miał już dosyć. To nie było to, czego pragnął. Jechaliśmy spokojnie, zatrzymując się tam, gdzie nam się spodobało. Rozległe, nagie
wzgórza i wrzosowiska na północy, kraina owiec, a potem bardziej miękkie, bujniejsze pola i lasy i, dalej, na południu, małe, zbudowane z kamienia miasteczka - wszystko to czarowało nas swą urodą i zapraszało, wszystko witało spokojem. Byłam zaskoczona, że Maxim tak mało zna Anglię, że tak niewiele podróżował. Wyjąwszy okolice Manderley, wiele miejsc za granicą było mu dużo lepiej znanych niż rodzinny kraj. A ja nie jeździłam prawie nigdzie, dlatego wszystko było dla mnie nowe i zachwycające, tak więc wspólnie zwiedzaliśmy, odkrywaliśmy i cieszyliśmy się. Nie wspominałam nic o przyszłości. Sądziłam, że nie muszę, że Maxim wie, czego pragnę, a w miarę upływu dni zaczynałam wierzyć, że on pragnie tego samego. I moje plany stały się wyraźniejsze, były teraz czymś więcej niż marzeniami. Powinniśmy wrócić, to oczywiste, wszystko jest przecież w porządku. Nie istnieje żadne niebezpieczeństwo. Już wkrótce powinniśmy wrócić tu na stałe. Nie. Nie mówiłam o tym, ale też nie spodziewałam się tak szybko znaleźć miejsca, o którym od razu mogłabym powiedzieć, że to jest to, że tutaj zamieszkamy - nie miałam jeszcze pewności. Nie tak prędko. Myśl o domu - mimo woli opętała mnie niczym miłość; bo to było to samo, to był rodzaj zakochania. Dotarliśmy do tej części Anglii, którą osłania wąski, wysoki grzbiet wzgórz Cotswold, do krainy drzew, układających się w szachownicę pól i bujnych pastwisk, poprzecinanych małymi strumieniami, do krainy łagodnej, zwyczajnej, nieco sennej, gdzie codzienne życie toczy się powoli swoim własnym rytmem. A przecież byliśmy tu
zupełnie szczęśliwi, nic nas nie niepokoiło, jedynymi cieniami były te, które kładły się na ziemi. Maxim prowadził leniwie, z ramieniem wspartym zazwyczaj na ramie opuszczonej szyby. Rozmawialiśmy o drobnych, zachwycających rzeczach, żartowaliśmy, a wskazując sobie ten lub ów uroczy domek lub widok, zaśmiewaliśmy się jak dzieci. Wydaje mi się teraz, że byliśmy dziećmi wynagradzającymi sobie zbyt długi okres, w którym musiały stać się dorosłe. Raz tylko drobna wzmianka, coś, co Maxim powiedział, obudziła we mnie słabe echo, niby zamierający, odległy pogłos dzwonu, przypominając mi dawny niepokój. W późnym popołudniowym słońcu wysiadaliśmy z samochodu przed małym hotelikiem. Biorąc od Maxima swoją torbę, rozejrzałam się po wiejskim placyku, popatrzyłam na domy z kamienia koloru masła, wieżę kościoła za nimi i powiedziałam: - Och, uwielbiam to, uwielbiam tę część Anglii! Maxim spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem. - Ty też, prawda? - zapytałam. - Tak. Dlatego, że leży najdalej, jak tylko można, od morza - powiedział i odwrócił się nagle, wchodząc przede mną do hotelu. Znieruchomiałam na chwilę, patrząc z głupią miną za nim i nie rozumiejąc, dlaczego nagłe przyszło mu to do głowy. Obawiałam się, że w tajemnicy rozmyślał o przeszłości: o morzu, zatoczce w Manderley, łodzi, śmierci Rebeki. Lecz kiedy znalazłam się w chłodnym, ciemnym małym holu o kamiennej podłodze, wypełnionym wonią palonego drewna, kiedy dotknęłam ramienia Maxima i ponownie spojrzałam mu w twarz, ujrzałam, że jest całkiem beztroski. Spojrzał mi prosto w oczy, a nawet powiedział coś zabawnego o urodzie miejsc, na które przypadkiem trafiamy.
I rzeczywiście, jakże można nie czuć się tu szczęśliwym? Kiedy sobie to dziś przypominam, co przychodzi mi z łatwością - moja pamięć do miejsc jest dużo lepsza niż do twarzy, nawet najbliższych - kiedy znów staję obok wypolerowanego stołu służącego jako recepcyjny kontuar, z małym brązowym dzwoneczkiem i oprawną w zieloną skórę księgą gości, wiem, że gdyby nie jeden straszliwy, przypadkowy figiel losu, owo wspomnienie byłoby pod każdym względem doskonałe. Wioska była dość duża, domy i chatki otaczała wybujała zieleń z dwoma wielkimi, szlachetnymi dębami pośrodku i szerokim strumieniem po jednej stronie, bystro spływającym po kamieniach pod most na drodze, niedaleko hotelu. Byliśmy już doświadczonymi gośćmi hotelowymi. Umieliśmy oceniać pokoje, wybierać najlepszy lub największy, skromnie usuwać się w cień, prosić o stolik jak najdalej od drzwi; w kącie, gdzie nie czuliśmy się wystawieni na ciekawskie spojrzenia. Ten sposób życia stał się naszym przyzwyczajeniem, którego trudno było się pozbyć, choć czasami miałam go dość. Chciałam wkroczyć na sam środek sali, wyzywająco, z podniesioną głową, no bo czego się wstydzić? Co mieliśmy do ukrycia? Ale oczywiście nigdy tego nie uczyniłam ze względu na Maxima, który był tak wyczulony na każde spojrzenie, każdy wyimaginowany błysk rozpoznania czy domysłu w czyimś oku, że za nic nie pozwoliłabym sobie ściągnąć na nas uwagi obcych. W hotelu było tylko osiem pokoi, choć dodatkowi goście stołowali się tutaj, jak nam powiedziano. Do jadalni schodziło się po kilku schodkach, widać z niej było ogród z małym kamiennym basenikiem pośrodku. Po wysokim murze pięły się cudowne, późne róże. W hotelu były zaciszne, dyskretne kąciki ze starymi, wygodnymi fotelami i głębokimi sofami,
kamienne kominki, siedzenia obok niewielkich okien z szybkami oprawnymi w ołów. Był zegar, który wygrywał kuranty, i drugi, który głośno tykał. Był stary, siwy na pysku labrador, który leżał przed kominkiem i ciężko wstał, gdyśmy weszli, po czym natychmiast podszedł do Maxima, wtykając nos w jego dłoń i opierając się o niego całym ciałem. Max też tęskni, pomyślałam, widząc, jak się pochyla, by poczochrać i pogłaskać zwierzę. Och, ja także, mnie też brak psa, z którym mogłabym się włóczyć po okolicy, towarzysza przy kominku. Tyle jest rzeczy, które moglibyśmy znowu mieć. I błagałam o to, impulsywną, żarliwą modlitwą: „Obyśmy wrócili. Obyśmy wrócili". Nie pytałam Maxima o plany, nie miałam odwagi. Przypuszczałam, że ostatecznie pojedziemy do domu Beatrice i spotkamy się jeszcze raz z Gilesem i Rogerem. Wiedziałam, że musimy wrócić za granicę, ponieważ wszystkie nasze rzeczy leżą zamknięte w pokoju hotelowym nad jeziorem. Lecz moim marzeniem, któremu pozwoliłam szybować gdzieś w zakamarkach umysłu, było, że pojedziemy tam tylko na krótko, spakujemy wszystko i wyślemy do domu - choć nie wiedziałam jeszcze, gdzie będzie ów dom. To bez znaczenia, dawałam się ponieść fantazji, możemy wynająć dom gdziekolwiek. Ważne było jedynie, żebyśmy wrócili. Lecz bałam się wypowiedzieć na głos, o czym marzę, miałam tylko nadzieję, tylko odmawiałam swoją okolicznościową, sekretną modlitwę. Z zadowoleniem spędziliśmy w naszym hotelu trzy spokojne noce, zakłócane jedynie szmerem spływającego po kamieniach strumyka, i codziennie wychodziliśmy pospacerować, pooglądać, nacieszyć się promieniami jesiennego słońca. Czwartego dnia wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy dalej - piętnaście lub dwadzieścia mil przez kręte, wąskie
drogi między niskimi żywopłotami - spoglądając przez pola na rzędy i gęstwiny buków, dębów, kasztanów, jesionów, wiązów. Niektóre z drzew były nagie, na innych wciąż jeszcze kołysały się ostatnie liście. Pod górę, z góry, jechaliśmy bez ściśle określonego celu; zatrzymywaliśmy się, żeby zjeść trochę chleba i sera w wiejskim pubie, chwilę drzemaliśmy i ruszali dalej. Żywopłoty wciąż pełne były połyskliwych jeżyn i ciemnych owoców tarniny. Zboże skoszono już dawno i ziemia była teraz brunatna. Gdzieniegdzie stały żółte stogi siana i w każdym mijanym przez nas przydomowym ogródku widzieliśmy szałasy z fasoli, zwarzonej i poczerniałej u koniuszków z powodu nocnego przymrozku. Widzieliśmy mężczyzn kopiących ziemniaki i wszędzie ogniska, ogniska. Dojechaliśmy do skrzyżowania drogą obsadzoną wysokimi drzewami, lecz za nimi, pomiędzy szarymi pniami, rysowały się ciche, rozległe pola, błękitne niebo i słońce. Maxim zatrzymał się. - Gdzie jesteśmy? - Nie wiem. - Minęliśmy drogowskaz. - Przepraszam, nie zwróciłam uwagi. Uśmiechnął się. On wie, pomyślałam, nie muszę mu mówić. On wie, o czym marzę. Droga stopniowo wznosiła się i skręcała gdzieś w nieznane. Po prawej stronie mieliśmy jeszcze węższą; pięła się pomiędzy omszałymi, wysokimi poboczami. - Tędy - powiedziałam. Nie wiedziałam dlaczego, nie było tu żadnego drogowskazu, ale nie miałam wyboru, po prostu coś mnie tam wiodło. - Już się zgubiliśmy. Będzie jeszcze gorzej. - Niemożliwe, zresztą nie zgubiliśmy się, naprawdę. Do ostatniej wioski jest tylko parę mil i z łatwością możemy
znaleźć stąd drogę powrotną, jest tak oznakowana, że nawet dziecko dałoby sobie radę. - No, tutaj - sprzeciwił się Maxim, zapalając znowu silnik - to chyba nie. - Och, cóż to ma za znaczenie? - Poczułam się naraz beztrosko, lekko. - Po prostu jedźmy. I pojechaliśmy. Droga stała się wąska, zanurzyła się głęboko pomiędzy wysokie, porośnięte mchem pobocza, z których wyrastały szarozielone pnie drzew, a potem stopniowo zaczęła się wznosić. Drzewa tu były wyższe, wznosiły się hen, nad nami. W lecie, pomyślałam, byłyby gęste i ciemne, bo gałęzie splatają się, tworząc dach. Naraz, znienacka droga wyprowadziła nas na półokrągłą polanę. Zatrzymaliśmy się przy drewnianym drogowskazie z pozieleniałym napisem na łuszczącej się z farby tabliczce. Wysiadłam z samochodu i podeszłam bliżej. Spojrzałam w górę. Było cicho, tylko od czasu do czasu lekko, jedwabiście szeleściły suche listki, gdy orzech lub gałązka odłamywały się i opadały, prześlizgując się między nimi. Maxim przez chwilę siedział w samochodzie. Poczułam wówczas tym niewytłumaczalnym szóstym zmysłem, dzięki temu nieomylnemu, choć nieokreślonemu, nieuchwytnemu przeczuciu przyszłości, że coś się zbliża. Nic nie widziałam, stałam jedynie pod drogowskazem na środku drogi. Chociaż nie. Wiedziałam. Czułam wewnętrzną pewność i podniecenie. To tutaj znaleźliśmy to - tuż za zakrętem, tuż, tuż. Drogowskaz skierowany był na drogę, a właściwie błotnistą, pokrytą liśćmi ścieżkę pomiędzy drzewami. DO COBBETT'S BRAKE Powtórzyłam to sobie, poruszając bezgłośnie wargami, ćwicząc te słowa.
- Cobbett's Brake. - Byłam pewna. Skinęłam na Maxima. Przeszliśmy po opadłych liściach jakieś sto jardów. Ścieżka biegła w dół stoku, tak że musieliśmy stąpać uważnie i podtrzymywać się nawzajem. W pewnej chwili wiewiórka przeskoczyła przed nami z gałęzi na gałąź, ale poza tym panowała cisza, zakłócana jedynie odgłosami naszych kroków, wszystko, prócz nas, trwało w bezruchu. Zastanawiałam się, jak długo będziemy tak schodzić, wyobrażałam sobie powrotną wspinaczkę do samochodu. Wzrok miałam wbity w ziemię, stąpałam ostrożnie, więc pierwsze, co dostrzegłam, to - że ścieżka się kończy, rozszerza i że popołudniowe słońce pada przez ostatnie, cienkie gałązki drzew na ziemię. Uniosłam głowę. Nierówna, krótka dróżka wiodła do wielkiej bramy o misternych, wysokich, kutych z żelaza skrzydłach pomiędzy dwoma kamiennymi słupami. Podeszliśmy, niemal wstrzymując oddech. I staliśmy w milczeniu patrząc, patrząc w dół. Poniżej, przy końcu podjazdu, w zagłębieniu otoczonym trawiastymi zboczami, stał najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widziałam, dom - piękniejszy niż Manderley, bo nie tak imponujący, nie tak przerażająco wielki i wspaniały, lecz dom, który natychmiast zapadł mi w serce. Prędko zamknęłam oczy, znowu je otworzyłam, spodziewając się, że zniknie, że to złudzenie zrodzone z moich własnych życzeń, ale był tam wciąż. Nieruchomy, stał w słońcu - dom z czarów, dom z bajki, lecz nie wymyślny zamek z wieżami i wieżyczkami różowoczerwony elżbietański dworek o wielu kominach. Otaczały go trawniki i różane rabaty, pergole i fontanny oraz małe dekoracyjne sadzawki. Wszystko było trochę zaniedbane i zarośnięte, choć nie całkiem zapuszczone, jakby ten, kto tu mieszkał, nie mógł już dać sobie rady, próbował, ale nie udało
mu się uporządkować wszystkiego bez pomocy. Całą kotlinkę wypełniała zieleń rosnąca dookoła domu, z porozrzucanymi tu i ówdzie wyższymi drzewami; kominy niby pałeczki z cukru i ściany, blade, brunatnożółte i koloru pelargonii, i skóry, i morelowe, i różowe jak muszla - wszystko to nurzało się w zieleni niby dachy i mury jakiegoś włoskiego zalanego słońcem miasteczka na wzgórzu. Nie dostrzegliśmy żadnych oznak życia, nie słychać było ani ludzkich głosów, ani szczekania psów. Z żadnego komina nie unosił się dym. Cobbett's Brake było teraz puste, lecz nie sądziłam, by zostało porzucone czy nie kochane, to nie był na stałe opuszczony dom. Staliśmy, trzymając się za ręce, z zapartym tchem, jak dzieci w zaczarowanym lesie, przypatrując się na wpół z lękiem, na wpół z ciekawością. W zeszłym tygodniu, podróżując, widywaliśmy często wspaniałe domy, dwory i dworki, i pałace, ogromne, pompatyczne, a ja odwracałam od nich wzrok i uciekałam. Nie miały dla mnie żadnego znaczenia, a życie w nich było nie dla nas. Ale ten dom był zupełnie inny. Nie był mały, lecz nie narzucał się ze swą ważnością. Pociągał do wnętrza, kiwał na ciebie, witał, absolutnie nie wydawał się ponury. Pomimo iż teraz opustoszały, cichy i zarośnięty, miał w sobie ciepło. To był dom radosnej aprobaty. Stojąc tak, rozmarzyłam się, i dom w moich marzeniach wziął nas w swoje objęcia, wszystkich. Widziałam, jak Maxim idzie przez podjazd, widziałam dzieci wdrapujące się na trawiaste zbocza, gdzie pasą się owce. Słyszałam piskliwe okrzyki, widziałam, jak malcy machają do mnie, klęczącej w ogrodzie i pielącej rabaty. Widziałam dym płynący z cukrowej pałeczki komina i małego, kosmatego kuca obok starego płotu za domem.
Mogłabym tu być szczęśliwa, byłam tego zupełnie pewna, ponieważ uczyniłabym ten dom moim, zarządzała nim z błogosławieństwem Maxima na swój własny sposób. Uświadomiłam sobie, że nigdy przecież nie miałam domu, ani razu w życiu, ale ten mógłby być moim, bo nigdy nie było nim Manderley. Manderley należało do innych, do Maxima, do jego rodziny, do poprzednich pokoleń i do wszystkich, do połowy hrabstwa, do służących. Do pani Danvers. Do Rebeki. Nigdy nie należało do mnie. Lecz teraz nie żałowałam tego, nie obchodziło mnie to, tego popołudnia Manderley zniknęło, wypaliło się po prostu jak świeca i już go nie było. Ten, pomyślałam, spoglądając w dół na przepiękny dom, obserwując, jak w miarę zbliżania się wieczoru mięknie i ciemnieje światło, zmienia się kolor ścian. Ten będzie mój tutaj zamieszkamy. Wiedziałam o tym. To był rodzaj szaleństwa, fantazja, która owładnęła mną silniej niż rzeczywistość, zostałam jej niewolnicą i nie miałam żadnych wątpliwości, czułam spokój i pewność. Moje przeświadczenie i wiara, że oto znalazłam dom i że wszystko pewnego dnia jakoś się ułoży, były oczywiste i absolutne. Powiedziałam: - Chcę tam wejść. - Nie możemy. Na bramie jest kłódka. - Płot jest połamany, zobacz. - Nie. Ale nie odchodził. Stał za mną z ręką na moim ramieniu i wiedziałam, że czuje to samo co ja. Nie miałam najmniejszych wątpliwości. - Chodź - powtórzyłam i zaczęłam ostrożnie posuwać się wzdłuż nasypu, równolegle do płotu, cały czas wpatrując się w dom.
Po chwili Maxim ruszył za mną, a odwróciwszy się do tyłu, ujrzałam, że też nie może oderwać wzroku od domu. Och, te moje ówczesne marzenia, świat, w który wstąpiłam, moje nadzieje. Tak dobrze je pamiętam. Obeszliśmy dom od wschodu, tam gdzie ogród był najbardziej zaniedbany. Stara pergola biegła w dwie strony, ze zwisającymi w pasmach resztkami bluszczu, róż i kapryfolium. Wszędzie pięła się nie przycinana wistaria, a ścieżka pomiędzy filarami wiodła do zamkniętej furtki. Rabaty i grządki przy pergoli były zarośnięte, choć niewiele wysiłku trzeba by włożyć w przywrócenie im dawnego wyglądu - nie robiły wrażenia zaniedbanych od bardzo dawna. Ujrzałam siebie, jak tu wszystko rozplanowuję; to usuwam, tamto naprawiam, tutaj jeszcze coś sadzę, pracuję ciężko z jakimś tutejszym pomocnikiem, który zna to miejsce. W ciągu paru lat przywrócimy ogrodowi dawną świetność. Na tyłach domu były stajnie i brukowany dziedziniec z posążkiem klęczącego chłopca na środku. W pobliżu stał stary wóz i połamane taczki, zobaczyłam też cieplarnię z powybijanymi szybami, a na gałęzi śpiewał zapamiętale rudzik. Powiodłam wzrokiem w górę ścian, aż do małych, oprawnych w ołów szybek okien pod samym dachem. Słońce stało nisko, jego promienie ześlizgiwały się z domu. - Maxim... - Najprawdopodobniej gdzieś wyjechali. - Nie - powiedziałam - nie, myślę, że byli tu jeszcze przed chwilą, ale teraz wyszli. Lecz zaraz potem, spoglądając na niego, ujrzałam smutek w jego twarzy; właściwie cały pogrążył się w smutku. Zobaczyłam, że wygląda staro i nigdy już naprawdę nie będzie w stanie porzucić przeszłości, ponieważ tego nie chce.
Odwróciłam się. Cobbett's Brake tonęło teraz w cieniu, ściany i kamienne ścieżki przybrały kolor łagodnego fioletu, przechodzącego w szarość, a we mnie odezwała się nie tylko miłość do tego domu, lecz coś jeszcze, rodzaj niezłomnej determinacji. Tego, czego pragnęłam teraz, pragnęłam dla siebie - i byłam przestraszona, a nawet przerażona własnym buntem. Maxim zostawił mnie i powoli szedł z powrotem, z opuszczoną głową, nie patrząc na dom. Nic nie powie, myślałam, po prostu odjedziemy, wsiądziemy do samochodu i odjedziemy, a jutro i pojutrze będziemy daleko stąd, na zawsze. Niczego mi nie odmówi, po prostu nie przyjmie do wiadomości moich marzeń i nigdy już nie wspomni o tym miejscu. W ten sposób się z tym upora. Poczułam urazę, gorycz i straszliwą litość nad sobą. Już przewidywałam rozczarowanie i żal. Straciłam wszelkie poczucie rzeczywistości, straciłam rozsądek. Powoli, krok za krokiem, wspinałam się z powrotem do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód, a Maxim przez cały czas szedł parę kroków przede mną. Raz, tylko raz zatrzymałam się, żeby złapać oddech i pozwoliłam sobie spojrzeć do tyłu, w prześwit pomiędzy drzewami. I on tam stał, cichy, zamknięty w sobie, tonący w cieniu, ostatnie promienie zachodzącego słońca objęły trzy czy cztery kominy po zachodniej stronie i rozżarzały je jak węgielki. Moja radość i nadzieja zmieniły się w nieutulony żal. Poczułam nagły chłód. W samochodzie również było zimno. Ściskałam własne dłonie, żeby powstrzymać ich drżenie. Maxim nie odzywał się. Siedział, jakby na coś czekał. Popatrzyłam na niego. - Chyba spóźnimy się na podwieczorek - powiedziałam głupio. - Kiedy wrócimy, muszę wziąć gorącą kąpiel. Ujął obie moje dłonie i ścisnął je razem w swoich.
- Biedne maleństwo - powiedział i ujrzałam, że patrzy na mnie z nieskończoną miłością, nieskończoną miłością, tak jak kiedyś. - Tak bardzo próbujesz mnie osłaniać i chronić! Doprawdy, nie ma potrzeby, byś tak bardzo próbowała ukryć to, czego pragniesz, co czujesz, bo oczywiście tego nie potrafisz. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytałam, nagle rozgniewana i bliska łez, zawiedziona i rozczarowana sama sobą. - Co, na litość, chcesz przez to powiedzieć? Mów prędko, bo bardzo zmarzłam. - Znam cię - oświadczył, wciąż trzymając moje dłonie. Znam cię tak dobrze. - Nie mów do mnie, jakbym była głupia, jakbym była jakimś niemądrym maleństwem, któremu trzeba pobłażać i które trzeba prowadzić za rączkę. - Tak. Tak, tak się zachowałem. Przepraszam. - Maxim... - Nie, masz rację, że protestujesz. - Tylko... - Wiem. - Wiesz? - Cobbett's Brake - powiedział wówczas w zamyśleniu. Dziwna nazwa. Jak myślisz, kto to był Cobbett? Ale ja nie odpowiedziałam, nie chciałam żadnych jałowych spekulacji na temat tego domu, jakby to był jeden z tych, na które natykaliśmy się po drodze i gapili, niby ludzie zwiedzający obce, cudzoziemskie miasto, tylko przelotnie nim zainteresowani. Odjeżdżamy, już go nie zobaczymy. Byłoby lepiej, zwróciłam się w myślach do Boga, gdyby nigdy nie dane było nam go zobaczyć. - Masz rację co do podwieczorku. - Nic nie szkodzi. - Nie, choć przyznam się, że chętnie bym coś zjadł. - Przepraszam, to moja wina.
- Tak? Dlaczego? - Dużo czasu tu straciliśmy. Powinieneś był mi powiedzieć, ponaglić mnie. - Nie chciałem. A teraz, jako że nie będzie podwieczorku, wykorzystajmy ten czas pożyteczniej. - Co masz na myśli? Puścił moje dłonie i zapalił silnik. - Mijaliśmy farmę, pamiętasz? Jakieś ćwierć mili przed skrzyżowaniem, tuż przedtem, zanim się zgubiliśmy. Nazywała się Home Farm. Po mistrzowsku zawrócił na polanie. - Przypuszczam, że jeśli zatrzymamy się tam i zapytamy, będą mogli powiedzieć ci, co tylko zechcesz, o tym domu. Poczęstowano nas tam herbatą, mocną, słodką herbatą, z najlepszych filiżanek, przyniesionych z paradnego pokoju, kromkami ciepłego placka z masłem i owocami. Powiedzieli, że bardzo się cieszą, niewielu gości do nich zagląda, jest spokojnie, zawsze spokojnie. Czułam się tu dobrze, omal nie powiedziałam: „My jesteśmy też spokojni, jesteśmy do tego przyzwyczajeni". Maxim rozmawiał z farmerem o żniwach, o owcach i bydle, o tym, że trzeba pielęgnować drzewa i że po wojnie brakuje siły roboczej, o czynszach i polowaniu. Obszedł podwórko i ruszył w stronę pól. Jest szczęśliwy, myślałam, zawsze to lubił w Manderley, chodzić z Frankiem do dzierżawców, na farmy i do domów - instynktownie wiedział, jak rozmawiać z ludźmi, więc z łatwością się z nimi dogadywał w sposób, w który ja nigdy nie potrafiłam. Byłam zbyt niezręczna i niepewna własnej pozycji. Zostałam z gospodynią, panią Peck, w kuchni, jedząc placek, ogrzewając dłonie o filiżankę z herbatą, beztroska, ponieważ wszystko zmierzało ku dobremu. Wiedziałam o tym. Wiedziałam. Na podwórku dojrzałam kury, za nimi na mocnych nóżkach chodziło małe dziecko. Będziemy tu często
przyjeżdżać, myślałam, będę przywoziła dzieci, będą się uczyły wszystkiego o zwierzętach, pomagały karmić świnie, wyjdą na pastwisko z jagniętami. To będą nasi sąsiedzi. Pani Peck dolała mi herbaty, napełniwszy dzbanek z kociołka na piecu, i jednocześnie mówiła: - Przyszła wojna - powiedziała - i zrobiło się ciężko, a potem oczywiście nie było nikogo do pomocy. Mężczyźni musieli pójść i zostali tylko chłopcy. Przez jakiś czas mieli kilku więźniów wojennych, z obozu. To byli Włosi, nie mówili słowa po angielsku i tylko jeden czy dwóch chciało się trochę nauczyć. Myślę, że to dlatego, iż czuli się obco, i z powodu szoku, że są z dala od własnego kraju. Człowiek traci orientację. Tak, pomyślałam, och, tak - traci. Traci. - Jeden z nich przyniósł winorośl, może ją pani widziała, usiłował ją hodować i rzeczywiście wyrosła, tam, z boku, pod osłoną tego starego muru. Ale winogrona są wciąż małe, czarne i gorzkie... - Czy ci ludzie wrócą, czy spróbują znowu otworzyć ten dom? W kuchni tykał zegar, tykał głośno, w rytm uderzeń mojego serca. - Ci starsi państwo? Nie, nie. Widziałam, że nie dają sobie rady, na długo przedtem, zanim się do tego przyznali. Nie mogłam im tego powiedzieć. Musieli sami się o tym przekonać. To przecież nie moja posiadłość. Siedziała naprzeciwko mnie przy kuchennym stole, przystojna kobieta, z delikatną aureolą jasnokasztanowatych włosów wokół szerokiej, wyrazistej twarzy. Podobała mi się. Wyobrażałam sobie, jak siaduję tutaj, rozmawiamy sobie po południu, zwierzam się jej, dowiaduję się różnych rzeczy o domu i ogrodzie, i o dzieciach - bo będę, ile tylko zdołam, pracowała sama z pomocą jakiejś miejscowej dziewczyny i kucharki. Nie chcę gromady służących biegających po domu,
tak jak w Manderley, ich onieśmielającej, przerażającej hierarchii. - Nie, oni nie wrócą. Serce we mnie podskoczyło. - Jest jeszcze syn, pan Roderick. Kiedy skończy służbę, spodziewam się, że przyjedzie i znowu otworzy stary dom. Jego siostra to mężatka i ma własny dom, wątpię, by była zainteresowana. Nie, to będzie raczej pan Roderick. Od czasu do czasu pisze do nas, chce, żeby zrobić to czy owo - no i, oczywiście, pan Tarrant, rządca, prawdziwy opiekun. Usłyszałam płacz na podwórku, dziecko potknęło się o kamień i pani Peck wyszła. Uspokajała je, wzięła na ręce, a ja zobaczyłam, że Maxim i farmer wrócili, stoją, rozmawiając, przy furtce. Niebo było niebieskawe jak kacze jajo, poprzecinane pasmami chmur koloru jeżyny, śliwki i indygo. Słońce prędko zachodziło. W odległym kącie podwórka świnia hałaśliwie ryła w swoim korycie. Nie chciałam odjeżdżać, nie chciałam, by ten dzień się skończył. Obejrzałam się na nich, machali nam na pożegnanie, i patrzyłam jeszcze długo w tę stronę, choć byliśmy już tak daleko, że zupełnie zniknęli nam z oczu.
10 W ciągu pierwszych tygodni naszego małżeństwa każdego ranka przy śniadaniu i każdego wieczoru przy kolacji siadywałam naprzeciw Maxima z tak wyolbrzymionym poczuciem nierealności wszystkiego, że często musiałam spoglądać na własne nadgarstki lub palce albo nawet przepraszać i wychodzić w poszukiwaniu lustra w jakiejś garderobie, by wpatrywać się we własną twarz w poszukiwaniu czegoś od dawna znajomego, co byłoby dla mnie punktem zaczepienia. Nie byłam w stanie w ogóle przyjąć do wiadomości, że oto tu jestem, w tych miejscach, że mam do tego prawo, że Maxim poślubił mnie, więc jestem teraz panią de Winter. Pamiętam stoliki przy oknach wychodzących na lagunę w Wenecji, stoliki na świeżym powietrzu, na małych, brukowanych kostką placykach, stoliki oświetlone światłem świec, światłem słońca, stoliki w cętki cienia rzucanego przez zwisające nad nimi gałęzie drzew, i barwy na białych talerzach, nawet lamówkę na kurtce kelnera. To nie może być prawda, myślałam, kimże ja jestem? Gdzie ja jestem? Nie mogę tu być, nie jestem już sobą, to niemożliwe, że czeka mnie takie szczęście. Przyzwyczaiłam się do tych uczuć, bo nigdy mnie naprawdę nie opuściły, potem zaś, kiedy wróciliśmy do Manderley, miałam odmienne znów poczucie nierealności. A teraz siedziałam przy innym stoliku, niedaleko od dużego, kamiennego kominka, w którym płonął ogień, naprzeciwko Maxima, w naszym wiejskim hoteliku, w kręgu światła lampy z pergaminowym abażurem. Ogarnęło mnie to dawne uczucie, że śnię, i rozpaczliwie próbowałam pojąć, co się ze mną dzieje. Nie musieliśmy się już ukrywać w obcym kraju, jeść byle czego, dla bezpieczeństwa nie odstępować od siebie, uważać na własne słowa, obawiać się obcych, przeszłości. Uwolniliśmy się od tego, wyszliśmy na słońce.
Wrócimy do domu, wiedziałam to. Nie musimy już uciekać, Maxim został zmuszony do stawienia czoła temu wszystkiemu, nie było innego wyjścia, ale najgorsze prędko minęło, wyciągnął żądło pamięci. Wszystko było dobrze. Wciąż skrycie marzyłam o Cobbett's Brake, różowoczerwonym, pięknym, stojącym w dolince o trawiastych zboczach. I wciąż, wciąż na nowo w marzeniach odwracałam się, żeby na nie spojrzeć. Przepełniała mnie radość. Nie miałam podstaw, by sądzić, iż kiedykolwiek będzie nasze, ale wiedziałam, że będzie. Pragnęłam tego, a intensywność mojego pragnienia musi sprawić, iż tak się stanie. Nigdy dotąd nie byłam o niczym tak głęboko przekonana, wierzyłam z żarliwością neofitki, że dokonam tego siłą woli. Wieczorem podano nam wyśmienicie przyrządzone dania, i w przeciwieństwie do pierwszych tutaj kolacji, gdy byłam zbyt beztroska i upojona, by jeść, teraz jadłam z apetytem, wygłodniała, odprężona, pewna siebie. Był pstrąg z rusztu, pieczony bażant z ciemną, chrupiącą skórką i puszyste ziemniaki, posypane ostrą w smaku pietruszką, oraz rodzaj puddingu z jabłek, lepkiego od słodyczy i pełnego rodzynek. Jedliśmy powoli i wypiliśmy dużą butelkę czerwonego wina, spoglądając na płonący w kominku ogień, na ryciny o tematyce sportowej i dwa olejne obrazy nad kredensem, przedstawiające psy. Kelnerka była powolna, niezręczna i miała pieprzyk koło oka, a w solniczce nie było soli i musieliśmy o nią poprosić. Patrzyłam na własne ręce, na starą białą bliznę przy paznokciu, na moją obrączkę, teraz już od dawna znajomą. Pomyślałam, że z pewnością takie głębokie, ogromne, trwałe szczęście, ten cudowny nowy początek nie może być prawdziwy. Bałam się, że wystarczy, bym mrugnęła okiem, a znajdziemy się znowu w tej małej, brzydkiej,
banalnej sali jadalnej w naszym hotelu, obok cudzoziemskiego jeziora. Popatrzyłam na siedzącego naprzeciw mnie Maxima. To się działo naprawdę, to było prawdziwe. Upewniłam się, widziałam to na jego twarzy, że wszystkie trudności są już za nami. Cios spadł dopiero trochę później. Od czasu do czasu wymienialiśmy uwagi o domu, nic konkretnego, przemyślanego, rozważnego. Czy w ogóle będzie sprzedany? Albo może wynajęty? Czy starsi państwo będą chcieli wrócić albo czy ich syn znowu tam zamieszka? Jak się o tym dowiemy? Jaki jest wewnątrz? Czy wymaga remontu, jest zimny, zniszczony, nieatrakcyjny? Nie musiałam się nad tym zastanawiać. Będzie w porządku, nie miałam najmniejszej wątpliwości, nie martwiłam się o to. Zastanawiał nas jedynie fakt, że sprawił nam taką niespodziankę, że stał tam tajemniczo i czekał na nas, że zgubiliśmy się i przypadkowo wybrali drogę, która zaprowadziła nas właśnie do niego. Nie chciałam mówić Maximowi, czego pragnę, ani też go prosić. Być może nie miałam odwagi, bo czasami podrywał się, burczał coś niechętnie, czasami potrafił być zniecierpliwiony, zimny, gwałtownie się odwracał, zamykając mi w ten sposób usta. Nie zaryzykowałam więc teraz, dom znaczył zbyt wiele; to, co sobą przedstawiał - albo co chciałam, by przedstawiał - było zbyt ważne. Czy budowałam starannie zwykły domek z kart? Zamek na lodzie? „Tak - szeptał cichy, złośliwy głos. - Tak". Ale ja nie słuchałam, śmiałam się z tego, zuchwała, pełna buntu. Zamieszkamy w Cobbett's Brake, każdy etap naszej podróży, nie tylko ten tydzień, lecz całe jej lata wiodły ku temu
domowi. Wierzyłam w to zabobonnie, z nie znaną mi dotychczas, gwałtowną siłą. Tylko raz owego wieczoru, zanim nastąpił ten najgorszy moment, dotarło do mnie krótkie, słabe, przelotne ostrzeżenie, choć natychmiast je od siebie odsunęłam. Poszłam na górę, żeby przynieść Maximowi książkę, i otwierając drzwi, ujrzałam, że księżyc świeci przez okno prosto na moje łóżko, formując jasną, bladą plamę światła. Ten nagły widok żywo przypomniał mi wieniec z białych kwiatów, sprawiając, iż mój żołądek ścisnął się ze strachu; były tam, mogłam wyciągnąć rękę i dotknąć płatków, czułam w palcach krawędź kremowej karty, wpatrywałam się w pięknie wywiedziony, czarny inicjał, literę R. - Nie - wyszeptałam żarliwie, głośno, w pustym pokoju. Nie. - I prędko zapaliłam światło, tak że wszystko znowu stało się zwyczajne. Znalazłam książkę Maxima i wybiegłam z pokoju. Choć wiedziałam, że wciąż noszę w myślach obraz tego wieńca i być może zostanie on tam na zawsze, a ja nigdy przed nim nie zdołam uciec, byłam silniejsza, niż on będzie kiedykolwiek. W jakiś sposób widok domu obdarzył mnie ogromną, prawie magiczną siłą. Wieniec i karta nie mogły mnie zranić, były niczym, błahostką, żartem, głupim kawałem. Pomyślałam o domu i to mnie natychmiast pokrzepiło. Z wdzięcznością ujrzałam jego spokojne, czyste kształty, napełniające mnie ogromną siłą, życzliwością i spokojem. Zatrzymałam się w drzwiach do holu i z wielką miłością i satysfakcją spojrzałam na to, co mnie tam czekało. Podano już kawę. Dzbanuszki i filiżanki stały na niskim stoliku obok kominka. Maxim siedział wygodnie rozparty na jednym z wielkich foteli, głaszcząc wyciągniętego przy ogniu labradora, który pomrukiwał basem z rozkoszy. Nikogo poza tym w holu nie było, tak że mogło się wydawać, iż należy do nas, że to pokój w naszym własnym domu, a nie w hotelu.
Miałam książkę, lecz nie chciało mi się czytać, byłam zbyt uszczęśliwiona bieżącą chwilą i światem, który utkałam z własnej wyobraźni, by pragnąć zanurzyć się w cudzym. Tak więc przez chwilę po prostu siedziałam obok Maxima, piłam kawę, wygrzewałam się w cieple ognia, słuchałam tykania, a potem kurantów zegara, i nic mnie nie niepokoiło. Wydawało się, że nic nie może zakłócić mego błogostanu. Lecz po chwili rozejrzałam się za jakimś zajęciem, znowu żałując, że nie jestem kobietą z igłą lub szydełkiem, zamierzając z czasem przeistoczyć się w taką. Cóż, kiedy już tu zostaniemy, stanę się nią, będę miała również koszyk z robótkami. Teraz go ujrzałam, okrągły koszyk, wiklinowy, wyścielony bawełnianą materią, z porcelanową gałką na wieczku. W kącie stał kredens z uchylonymi drzwiczkami. Podeszłam, żeby do niego zajrzeć, i znalazłam tam różne gry, pudełka z warcabami i szachami, układanki dla dzieci, stary album z pocztówkami, parę map okolicy i spis nazw geograficznych. Lecz nie było pośród tego nic, co zajęłoby mnie na dłużej. Byłam szczęśliwa, po prostu siedząc, lecz wiedziałam, że to irytuje Maxima. Surowo spoglądał na mnie znad książki, rozdrażniony, chciał, bym się czymś zajęła. Podeszłam więc do stojącego na środku holu stołu i przyniosłam sobie oprawiony plik czasopism. To były prowincjonalne pisma ilustrowane sprzed wojny, starannie składane dzień po dniu i zszywane. Przypuszczam, że dbano tak o nie, ponieważ dziś już nie były osiągalne. Zaczęłam je więc przeglądać. Patrzyłam na niemodne fasony sukienek, ogłoszenia drukowane dziwnymi, oryginalnymi literami, zdjęcia przedstawiające sceny balu po polowaniu i kobiety na koniach, siedzące w damskich siodłach. Przeczytałam artykuł o katedrze Świętego Pawła i drugi - o królikach. To była pełna nostalgii przyjemność.
Przypomniały mi się czasopisma, które czasami czytywałam na naszym wygnaniu, stare egzemplarze „The Field"; uczyłam się ich prawie na pamięć, bo opisy i rysunki, drobne szczegóły angielskiego krajobrazu, zaspokajały trochę moją tęsknotę. Pamiętałam, jak musiałam ukrywać je przed Maximem, w obawie, że wzbudzą w nim zbyt wiele wspomnień i tęsknot, że go zranią. Ogień przygasł, rozsypując iskry. Labrador przesunął się, warknął i spał dalej. Gdzieś z głębi hotelu dosłyszałam jakiś głos, potem drugi; krótki śmiech i szczęk talerzy. Znowu cisza. Goście, którzy jedli kolację, wyszli już lub wrócili do swoich pokoi. Maxim podniósł wzrok znad książki, żeby się do mnie uśmiechnąć, a potem wrzucić polano do kominka. To jest szczęście, myślałam, teraz to jest szczęście. A dom, Cobbett's Brake, stał niby okręt na kotwicy, cichy, pełen oczekiwania w świetle księżyca. Od niechcenia przewróciłam stronę. Ten wstrząs był nie do opisania. Czasopismo pochodziło sprzed ponad piętnastu lat. W tamtych czasach, przed wojną, interesowano się takim wytwornym życiem. To była cała strona fotografii. Rebeka stała u szczytu schodów, z jedną ręką na poręczy; drugą ujęła się w talii, prawie jak manekin. Poza była sztuczna, choć doskonale wyważona, światło dokładnie takie, jak trzeba. Rebeka miała na sobie wieczorową suknię z atłasu, w jakimś ciemnym kolorze, bez rękawów, marszczony stanik podtrzymywała obróżka wokół szyi, z ramienia spływała starannie udrapowana sobolowa pelerynka. Głowę lekko odchyliła do tyłu, prezentując długą, białą szyję, czarne włosy opadały w nieskazitelnie wyszczotkowanych falach, długie, lśniące.
„Widziała pani jej szczotki? - usłyszałam szept. - Gdy wyszła za mąż, włosy sięgały jej niżej pasa. Pan de Winter sam je wówczas szczotkował". Dostrzegłam galerię tuż za nią, balustradę i ginący w mroku korytarz. Uświadomiłam sobie, że nigdy przedtem jej nie widziałam. Wszyscy o niej mówili, każdy ją opisywał, wiedziałam w najdrobniejszych szczegółach, jak wyglądała, jaka była wysoka, smukła, elegancka, jaką białą miała skórę, jakie czarne włosy. Prawdziwa piękność. Ale nigdzie nie znalazłam żadnej fotografii ani rysunku, ani portretu. Właściwie do dziś jej nie widziałam. Patrzyłyśmy na siebie i teraz ujrzałam jej urodę i arogancję; prowokacyjny błysk w oku, chłód, siłę woli. Spoglądała na mnie z rozbawieniem, politowaniem, pogardą ze swych wyżyn - władczyni na szerokich schodach nad holem. „Myślisz, że umarli wracają, żeby śledzić żywych?" spytała szeptem. Prędko odwróciłam wzrok, uciekłam od jej zuchwałego, triumfującego spojrzenia do wydrukowanych poniżej słów, zwykłych, nieciekawych, czarno - białych słów sprzed lat. Do podpisu, jakich wiele co tydzień umieszczano pod fotografiami osób z towarzystwa: PANI MAXIMOWA DE WINTER W MANDERLEY Potem zaczął się koszmar i obudziliśmy się z niego może po roku, a może wcale. Wyjęcie pisma zajęło mi zaledwie parę sekund, zafascynował mnie w końcu widok tej kobiety, byłam wstrząśnięta faktem, że ta fotografia, pośród wielu innych, musiała tu być, musiała tkwić na stole w odległym, małym hoteliku, czekając na mnie, czekając przez całe lata, aż przyjedziemy.
PANI MAXIMOWA DE WINTER W MANDERLEY Odłożyłam zszywkę, mruknęłam coś pod nosem i uciekłam, o mało nie przewracając się o własną torebkę, która stała na podłodze, tak że Maxim spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Słyszałam, że mnie o coś pyta, ale nie zatrzymałam się, żeby odpowiedzieć, nie mogłam. Nie wolno mu tego zobaczyć, nie może wiedzieć. Popędziłam po schodach na górę, serce jak oszalałe bilo mi w piersiach, w głowie, a ona była ze mną, jej blada, wyniosła, roześmiana twarz, jej lekko pogardliwa mina; patrzyła na mnie, patrzyła na mnie, odrzuciwszy czarne włosy do tyłu i lekko opierając rękę na poręczy schodów. Rebeka. Zawsze chciałam ją widzieć, przez całe lata odpychała mnie i przyciągała, ale nie żyła, i myślałam, że uwolniłam się od niej. On nie może nigdy zobaczyć tego zdjęcia. Kiedy znalazłam się w naszym pokoju, zaczęłam wyrywać stronę z fotografią. Ręce mi się trzęsły, papier był sztywny, błyszczący. Ciężko szło, nie mogłam sobie poradzić, a gdy w końcu mi się udało, stronica rozerwała się tak, że ramię Rebeki i bok jej lśniącej, eleganckiej sukni znaczył wystrzępiony ślad, a część kartki wciąż mocno siedziała w oprawie. Lecz twarz na fotografii pozostawała nietknięta. Spoglądała na mnie z lekkim uśmiechem, wyniosła, i w tej chwili Maxim energicznie otworzył drzwi. A potem wszystko stało się nagle przerażające, świat zaś, jak ta lśniąca, wytworna fotografia, został rozerwany na dwoje. Potem istniał tylko mój strach i gniew Maxima, i jego odwrót - bo natychmiast zachował się tak, jakbym to ja w czymś zawiniła i zrobiła to wszystko celowo. Nie miałam czasu ukryć tego kawałka papieru, wyjął go z moich rąk i ujrzałam, jak jego twarz bieleje, a usta się zaciskają, kiedy rzucił nań krótkie spojrzenie. PANI MAXIMOWA DE WINTER W MANDERLEY
Gdybym mogła cofnąć czas i zastanowić się, jak on by się zachował, odpowiedziałabym: łagodnie, martwiłby się o mnie, byłby czuły, obejmowałby mnie, mówiłby, żebym o tym nie myślała, nie pozwoliła, by mnie to martwiło, bo to nic, to minęło, ona już nie może nam zrobić nic złego. Ale zachował się inaczej, stąd wiedziałam, że ona wciąż ma nad nim władzę w takim samym stopniu, jak nade mną. Całe lata myliłam się, łudziłam, żyłam w fałszywym raju. Tego wieczoru zatrzasnęły się wrota przed przyszłością, którą dla nas planowałam. To był koniec wszelkich nadziei, wszelkich marzeń, wszelkiego szczęścia. Poczułam mdłości, mój żołądek zareagował na nieszczęście, zaczęłam obgryzać paznokieć, tak jak to czyniłam kiedyś, w dawnych, nerwowych czasach. Zobaczyłam, że Maxim to zauważył i odwrócił się z irytacją. Zmiął fotografię w dłoni, gniótł ją i gniótł, lecz nie wypuszczał z ręki; resztę czasopisma rzucił przez cały pokój do kosza na śmieci. - Lepiej wyciągnij wszystkie walizki i zacznij je pakować. Jeszcze nie jest tak późno, pójdę zobaczyć, czy będą mogli przygotować nam rachunek. Odwróciłam się do niego. - Dokąd jedziemy? Co zrobimy? - Wyniesiemy się stąd. - Ale kiedy? - Rano, jak się da najwcześniej, przed śniadaniem, jeśli to będzie możliwe. Zatrzymamy się i zjemy coś po drodze, jeśli będziesz głodna. Nie odważyłam się dalej pytać. Przypuszczałam, że zechce skrócić naszą podróż i wrócić do Gilesa. Ale potem, co potem? Nie chciałam o tym myśleć. Wyszedł i zostałam sama. Zgnieciona fotografia wciąż tkwiła w jego dłoni. Przypuszczałam, że wrzuci ją na dole do
ognia, i pragnęłam zobaczyć, jak płonie, ale jednocześnie zabobonnie, wiedziona jakimś dziwnym impulsem, chciałam zejść za Maximem i powstrzymać go przed tym. Bałam się, że może nam się przydarzyć coś złego. Bałam się jej odwetu. Nie bądź głupia, nie zachowuj się jak dziecko, powiedziałam sobie, wyjmując walizki z szafy, ona nie żyje, to tylko stara fotografia, nic nam nie może teraz zrobić. Ale zrobiła, pomyślałam przygnębiona, pakując sukienki, piżamy, skarpety, odkładając te nieliczne rzeczy, których będziemy potrzebowali rano. Zburzyła moje nadzieje, zdmuchnęła moją kruchą, cieniutką bańkę marzeń o przyszłości. Nie zamieszkamy w Cobbett's Brake, nigdy nie wrócimy do tej części Anglii. Ta okolica została również skażona, Maxim nigdy nie zechce oglądać żadnego z tych miejsc. Zatem dokąd? Przycisnęłam ręką stertę chusteczek do nosa, żeby leżały płasko. Z powrotem do domu Gilesa? A potem? Z pewnością znalazłby się gdzieś jakiś kącik, w którym moglibyśmy się ukryć. Zaczęłam pospiesznie przypominać sobie naszą podróż do Szkocji, próbując sobie przypomnieć jakieś ładne, niewielkie, zaciszne miejsce, które spodobałoby się nam obojgu, ale żadne nie przychodziło mi na myśl. Widziałam wciąż ten dom, którego pragnęłam, zwyciężył wszystkie inne, a także przeszłość, jak sądziłam, na zawsze. To było coś więcej niż dom, i teraz, ponieważ już nigdy tam nie pojedziemy, nie zobaczymy go więcej, nabrał w moich myślach jeszcze idealniejszej doskonałości, stał się rajem utraconym, a ja zostałam na zawsze wygnana poza jego zamknięte bramy, skazana na oglądanie jego nieosiągalnej, różowoczerwonej urody, wiecznotrwałej w kotlince o trawiastych zboczach. Tej nocy spałam męczącym, pełnym lęków snem, który nie przyniósł mi wypoczynku, i obudziłam się bardzo
wcześnie, jeszcze nawet nie było jasno. Leżałam, osłabła i zgorzkniała z powodu swej niedoli i rozczarowania. Maxim prawie się do mnie nie odzywał, stał tylko posępnie przy oknie, kiedy kończyłam pakowanie, rachunek był zapłacony, nic nas już nie zatrzymywało. - Bardzo mi się tu podobało - odezwałam się. - Tak. - Maxim. - Nie. - Podszedł i stanął przede mną, patrząc mi prosto w twarz. Skórę miał szarą, zmarszczki od czoła do nosa chyba pogłębiły się jeszcze w ciągu ostatniej godziny. Jego wzrok błądził gdzieś daleko. Czułam, że odszedł ode mnie, i nie mogłam do niego dotrzeć. - To nie ma żadnego znaczenia - powiedziałam. - Cokolwiek się stanie - rzekł niskim, ochrypłym głosem gdziekolwiek pojedziemy, cokolwiek uczynimy, spotka nas to samo. Jak długo tu pozostaniemy, nie zaznamy spokoju. Nie mamy szans, zawsze będzie coś takiego jak... jak to. Będzie leżało i czekało, jakaś pułapka, gotowa się zatrzasnąć. Poza tym to akurat było głupstwo, nic. Inne rzeczy mogą być... Zamilkł w pół słowa. Ujęłam jego dłoń, podniosłam i przytuliłam do swojej twarzy, naraz rozpaczliwie pragnąc, byśmy coś z tego ocalili; zaczęłam go błagać. - Jesteśmy słabi - tłumaczyłam. - Maxim, to takie niemądre, niegodne dorosłych. Nie możemy uciekać z powodu, jak sam mówiłeś, czegoś bez znaczenia, jakiegoś głupiego, drobnego incydentu. Jesteśmy razem, wszystko będzie dobrze. - Nie. - Nic nie może nas dotknąć. - Ale to może. Wiesz o tym, prawda? Łagodnie wysunął swoją dłoń z moich. Nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy, byłam bliska łez. A zatem wszystko,
wszystko stracone, nigdy już tu nie wrócimy. I przepełniła mnie ukryta, gorzka nienawiść do niej za to, kim była, i co gorsze, do Maxima, za to, co uczynił. I to mnie przeraziło, odmieniło. Nigdy przedtem nie czułam do niego nic poza miłością. Miłością pomieszaną z lękiem. Wyjechaliśmy wkrótce po świcie, słońce wynurzało się z miękkich kłębów mgły. Siedziałam, wpatrując się przed siebie, nie zniosłabym spojrzenia w tył na małe kamienne domki, otaczające placyk. Wychodząc, nie spotkaliśmy nikogo poza pulchną, znużoną kelnerką, nakrywającą do śniadania. Spojrzałam na mijany hol. Kominek wyczyszczono, na zimnym ruszcie leżały świeże polana. Plik czasopism odłożono na parapet. Pies gdzieś zniknął. - Pozwól, że ja poprowadzę - powiedziałam. Chciałam jechać powoli, poczuć, jak ta podróż wyślizguje mi się z rąk. Poza tym, prowadząc, nie będę miała czasu na rozmyślania. Lecz nie pozwolił, gestem wskazał mi drzwi od strony pasażera i niecierpliwie zapalił silnik, bębniąc palcami po kole kierownicy, zanim wsiadłam. A potem nie potrafiłam już dłużej milczeć, moja cierpliwość się wyczerpała, ból spowodowany naszym wyjazdem, moim rozczarowaniem i niedolą wezbrał i rozlał się szeroko. Wykrzyknęłam: - Och, dlaczego? Dlaczego musiało tak być? Dlaczego wszystko musiało się popsuć? Nie powinniśmy wciąż uciekać i uciekać. Wiem, że nie mogłeś na to patrzeć i ja też, przeżyłam straszliwy wstrząs. Ale, Maxim, cóż to było? Nic. Fotografia. Nic więcej, nic gorszego, po prostu stara fotografia w starej gazecie. Nie odpowiedział, prowadził, przeraźliwie skupiony, po mistrzowsku, bardzo prędko. Wyjechaliśmy już spośród łagodnych wzgórz Cotswold i kierowaliśmy się na zachód.
- Nie chcę, żeby to się tak skończyło, żebyśmy wyrzucili to z pamięci, jakby się nigdy nic nie zdarzyło. - Co? - Ten tydzień. Szkocję. Naszą podróż. - Cóż, to skończone. - Musi się skończyć? Na środku drogi kłębiło się stado owiec, przepędzanych z jednego pastwiska na drugie. Trzeba było się zatrzymać. Pomyślałam, że za granicą człowiek nigdy nie zobaczy prawdziwej owcy, tylko zabawne, małe kózki - chude, kościste, podskakujące stworzenia. Nie mocne, kremowe, angielskie owce, na które spogląda się z prawdziwą satysfakcją. Na zielonych zboczach nad Cobbett's Brake pasły się takie. Poczułam piekące łzy w oczach. - Dzwoniłem do Gilesa, żeby mu powiedzieć, co zamierzamy - powiedział Maxim, kiedy powoli znów ruszaliśmy do przodu - ale nikt nie odbierał. Nie szkodzi, możemy się zatrzymać i zatelegrafować skądś po drodze. Patrzyłam przez łzy na widok za oknem. Czarno - biały pies uganiał się za owcami, miotał, przysiadał, sprytnie przepędzając je przez bramę. Opuściłam trochę szybę. Przyszło mi do głowy, że powinien nazywać się Pasterz. Pasterz albo Zuch. Ale kiedy mijaliśmy farmera, który powitał nas, unosząc rękę, usłyszałam, jak woła: - Jess! Chodź, piesku. Jess! Nie chciałam pytać, co Maxim zamierza powiedzieć Gilesowi. Zadecydował już, co uczynimy, ja musiałam się podporządkować. Znowu prowadził z dużą prędkością, wpatrując się ponuro wprost przed siebie, jakby miał klapy na oczach. - Cobbett's Brake - powiedziałam prawie szeptem. - Co? - Ten dom.
- Co ten dom? - Pokochałam go. Pragnę go. Nigdy dotąd nie pragnęłam w ten sposób żadnego miejsca. Nigdy nie czułam, nie miałam wrażenia, że gdzieś przynależę. Czy ty to wszystko rozumiesz? Czekałam, lecz nie było odpowiedzi. Powinnam wówczas zamilknąć, gdybym tylko zachowała szczyptę rozsądku i wyczucia, i trochę życzliwości; ale nie mogłam, czułam się skrzywdzona i byłam rozgniewana, nastawiona nieżyczliwie. - Ty miałeś Manderley. Kochałeś je bardziej niż cokolwiek innego, kochałeś je namiętnie. Z pewnością wiesz, o co mi chodzi. - Czy musimy o tym wszystkim rozmawiać? - Ale ono nigdy nie było moje, nigdy nie przynależałam tam naprawdę. - Cóż, teraz nikt do niego nie przynależy. - Pragnę czegoś, co będzie moje, nasze, gdzie moglibyśmy osiąść i... nasze, moje. Nie znajdowałam słów. - Przykro mi. To nie wchodzi w rachubę. - Dlaczego? Dlaczego tak musi być? Nie byłeś szczęśliwy w ostatnim tygodniu? Nie cieszyłeś się, że jesteś w domu, w Anglii? Myślę, że się cieszyłeś. - Tak - powiedział bardzo cicho. - Tak. Byłem szczęśliwy, szczęśliwszy, niż potrafię opisać. Ale to nie jest dozwolone szczęście ani takie, które może trwać. - A ten dom? - Ten dom to marzenie. Kaprys. Musisz o nim zapomnieć. Wjechaliśmy do miasta i Maxim zaparkował samochód. - Chodź, zjedzmy lepiej śniadanie. Tu jest hotel, wygląda na całkiem przyzwoity. Idź, usiądź i zamów coś dla nas, a ja wyślę telegram do Gilesa.
W milczeniu wysiadłam i zrobiłam, co kazał. To była duża, raczej niesympatyczna restauracja z bufetem zastawionym półmiskami pełnymi jedzenia, obsługiwały sztywne, nadęte kelnerki. Usiadłam i zamówiłam kawę, grzankę i ciepłe danie dla Maxima. Nie mogłabym nic przełknąć, grzanka była tylko po to, żebym miała czym zająć ręce; wciąż zresztą pokutował we mnie strach przed kelnerami. Stale musiałam się do nich przymilać, starać się ich zadowolić. Przy stolikach siedziało kilku mężczyzn, posilali się flegmatycznie, czytając gazety. Kawa, słaba, lecz gorąca, pojawiła się równocześnie z Maximem. - Rozmawiałem z nim - powiedział, rozwijając swoją serwetkę. - Był jakiś przerażająco spokojny. Wygląda na to, że nie może się w ogóle pozbierać. Piłam swoją kawę, ponieważ nie chciałam rozmawiać, wpatrywałam się nieszczęśliwym wzrokiem w obrus, gdyż nie mogłabym spojrzeć na Maxima. Czułam się jak ktoś porządkujący ostatnie drobiazgi przed rozstaniem, gdy romans się kończy. Świat przestał mnie interesować, stracił barwy, umarł. - Będzie musiał wrócić do pracy. Radziłem mu, żeby pojechał na tydzień do Londynu, zainteresował się czymś. - Nie poznaję cię - rzekłam. A potem spojrzałam na niego. Szybkimi ruchami, sprawnie smarował grzanki masłem i kroił je na małe kwadraciki. Widziałam, jak robił to co rano przez jedenaście lat. - Co? - Nie poznaję cię. Kim ty jesteś? Nie rozumiem, co się z tobą dzieje. I to była prawda. Coś go odmieniło, coś wywołało znowu ten szorstki, bezceremonialny sposób bycia, który, jak sądziłam, już minął na dobre, a stanowił jedyną obronę przeciw dawnym nieszczęściom, choć nie istniała najmniejsza potrzeba takiej obrony.
- Twoje słowa brzmią tak obojętnie i okrutnie, mówisz o Gilesie z taką niechęcią, jakbyś nim pogardzał. A co z Beatrice? Była twoją siostrą. Myślałam, że ją kochałeś. Ja ją kochałam. Kochałam ją i brak mi jej, rozumiem, co czuje Giles. To potworne, że nie potrafisz... - Wybacz mi. - Odłożył nóż i sięgnął po moją dłoń. Przez chwilę, pierwszy raz w życiu, zawahałam się, zanim mu ją podałam. - Wiem, po prostu nie mogę znieść reakcji Gilesa, ale to nie dlatego, że nie rozumiem, co on czuje. - Nie akceptujesz sposobu, w jaki to okazuje. - Chyba tak. Tak. - Czego się obawiasz, Maxim? Zajął się ponownie jedzeniem. - Niczego - powiedział. - Niczego. Skończ swoją grzankę. - Nie jestem głodna. - Nie chcę się już zatrzymywać. - Zanim tam dojedziemy? - Podniosłam dzbanek z kawą. To jednak długa droga, chyba powinnam się napić. - Nie wracamy tam - powiedział Maxim. - Poprosiłem Gilesa, żeby spakował drobiazgi, które zostawiliśmy, i odesłał nam. Nie widzę powodu, żebyśmy mieli wracać. Zobaczysz, wszystko dobrze się ułoży. Obiecuję ci. Jak znowu wyjedziemy daleko, wszystko będzie dobrze. - Znowu daleko - powtórzyłam, i słowa te jakoś dziwnie zabrzmiały w moich ustach, jakbym miała odmrożone wargi i nie mogła nimi poruszać. - Tak. Spojrzałam przez okno restauracji, przez tiulową zasłonkę, na ulicę. Małe dziecko w niebieskiej czapeczce siedziało na środku chodnika, wrzeszcząc i waląc nogami, a obok stała oszołomiona, zakłopotana matka. Śmieszne czy smutne, to mnie nie interesowało, nic mnie już nie interesowało. Nie
wolno mi się przejmować, pomyślałam, nie wolno mi się przejmować. Jestem z Maximem, muszę się nim opiekować, dzielić jego uczucia. - Dokąd jedziemy? - zdołałam zapytać i uczułam nikły przypływ nadziei, że być może wszystko będzie dobrze, tak jak powiedział. Wszystko się jakoś ułoży. Zdziwiony, uniósł swoją filiżankę, chciał jeszcze kawy. - Nie! - powiedziałam prędko. - Tak, oczywiście. Wzięłam do rąk srebrny dzbanek i przez chwilę nasze odbicia spoglądały na nas z jego powierzchni, zniekształcone, obce. Głupio pytam. Wiem dobrze, że wracamy. - Nie ma innego wyjścia. To niemożliwe. Rozumiesz to, kochanie, rozumiesz, prawda? Spojrzałam w jego twarz i uśmiechnęłam się słodkim, fałszywym, nieuczciwym uśmiechem. - Tak - powiedziałam. - Tak, Maximie, oczywiście. Bardzo prędko, bardzo łatwo się to dokonało, ta nasza ucieczka. Po prostu jechaliśmy i jechaliśmy przez Anglię niczym po sznurku, aż do wybrzeża. Tak jak Maxim zapowiedział, nie zatrzymywaliśmy się, raz tylko, żeby zatankować. Dojechaliśmy do Dover późnym popołudniem. Załatwił, by samochód odstawiono do garażu, ktoś go miał potem odebrać, zresztą nie pytałam. Wcześniej Maxim telegrafował też w sprawie biletów. Wszystko było zamówione, wszystko załatwione. Wcześnie wsiedliśmy na wieczorny prom. Było tam tylko kilku pasażerów. - Złapiemy nocny pociąg z Calais - oświadczył Maxim. Zarezerwowałem miejsca sypialne, będziesz mogła zaraz po kolacji się położyć. Spać, pomyślałam z niedowierzaniem, spać. Kolacja. Tak. Wszystko załatwione, wszystko będzie tak jak podczas tylu innych naszych podróży. A potem nagle zrobiło mi się to obojętne, po prostu przestałam cokolwiek czuć, przestałam
myśleć, byłam zbyt zmęczona. Miniony tydzień stanowił mieszaninę różnorodnych wydarzeń, wyczerpujących emocjonalnie, denerwujących. Nie byłam w stanie ich uporządkować ani ocenić, które z uczuć dominowały, które najwięcej znaczyły: wstrząs, obawa, przyjemność czy ból. Maxim prędko przeszedł przez nabrzeże i trap, patrząc prosto przed siebie, zniecierpliwiony powolnością bagażowego ciągnącego wózek z naszymi walizkami. Teraz siedział w sali dla pasażerów i czytał wieczorną gazetę. I kiedy na niego popatrzyłam, ujrzałam ulgę na jego twarzy; drobne zmarszczki, wyryte przez troskę i złe przeczucia, zupełnie się wygładziły. Odwróciłam się, wyszłam na pokład i stanęłam przy poręczy, obserwując krzątaninę poprzedzającą początek podróży. A potem pozwoliłam sobie po raz ostatni pomarzyć. Cobbett's Brake pojawiło się w mej wyobraźni jako jeszcze jeden statek stojący na kotwicy na spokojnej wodzie, nieskończenie piękny; później obok niego wyrósł jeszcze jeden, wspanialszy, surowszy, lecz na swój groźny sposób również piękny, srebrnoszary i tajemniczy w świetle księżyca - Manderley. Poczułam się naraz stara, jakby minęła już więcej niż połowa mojego życia i wszystko, co ważne, też już przeszło, a nie miało się dopiero zdarzyć. Stara, zanim zaznałam prawdziwej młodości. Zostałam na pokładzie, oparłszy ramiona na poręczy, i spoglądałam w dół, dopóki nie zabrzmiały syreny i nie odbiliśmy; wpatrywałam się w coraz większą szczelinę między statkiem a nabrzeżem, widziałam, jak woda faluje coraz szerszym i szerszym pasmem. Obserwowałam, jak Anglia odpływa ode mnie - już nieosiągalna. I niebawem, gdy zapadł zmierzch, nie mogłam jej nawet zobaczyć.
Część druga
11 Tak więc wszystko się skończyło i bardzo szybko się z tym pogodziłam. Prawie zupełnie odwróciłam się od marzeń o tym domu, jawiły mi się jedynie jego niewyraźne fragmenty, a kiedy próbowałam przywołać w myślach pełny obraz, przekonałam się, że nie potrafię. Jakże prędko potrafimy dostosować się do sytuacji! W naszym starym hotelu zostaliśmy tylko na jedną noc, jedynie po to, żeby zapakować resztę rzeczy i zapłacić zarządcy, który zachował się dość niegrzecznie, ponieważ stracił dobrych gości, a liczył, że zostaną na zimę. Nie zwracaliśmy na niego uwagi. - Tak wiele chcę ci pokazać - powiedział Maxim. Biedna dziewczyno, byłaś jak więzień zamknięty w obskurnej celi, okazałaś wielką cierpliwość. No, teraz odrobimy to wszystko. Nie możemy marnować życia, wiecznie się ukrywając. Był podniecony i pełen planów, a ja zaraziłam się jego nastrojem. Oczywiście, co za ulga, nasze życie stanie się ciekawsze, intensywniejsze, a co więcej, Maxim znowu był otwarty, radosny i beztroski. Mały hotel nad jeziorem wydał mi się nagle nędzny i brudny, nasz pokój - ciasny i odrapany. Bez wahania zamknęłam po raz ostatni jego drzwi; stał się równie anonimowy jak inne. Choć spędziliśmy w nim tyle czasu, nic ważnego się tu nie wydarzyło, nic godnego zapamiętania. Ale pewnego dnia przypomnę sobie o nim, bez jakiegoś wyraźnego powodu, po prostu wypłynie na powierzchnię, gdy będę czymś zajęta, czymś, co nie ma żadnego związku ani z nim samym, ani z dawnymi laty. Tutaj minęła część mojego życia, czas, który nigdy nie powróci. Powinnam być wdzięczna, myślałam, idąc korytarzem, to był jeden z pokoi, w których nie przeżywałam obaw, zmartwień, lęków. Byliśmy doskonale, tępo zadowoleni.
Wyjechaliśmy, podróżowaliśmy niezmordowanie, wciąż w poszukiwaniu nowych widoków, nowych doświadczeń, siedzieliśmy nad mapami i przewodnikami w kawiarniach, rozkładając je, wodząc po nich palcem, sprawdzając trasy i rozkłady jazdy. Tak jakby Maxim głodny był wciąż nowych miejsc, rozpaczliwie zdecydowany ruszać dalej, bawić się, niczego nie przegapić. Mówił: „pojedziemy tu..." albo „wiesz, zabiorę cię tam...", albo „nigdy nie widziałem..." - i już nas nie było. Mylą mi się teraz kolejne hotele, pensjonaty, schludne domki, w których się zatrzymywaliśmy, nigdy nie zapamiętałam żadnego, jedynie czasem jakiś wzór na firance, wyraz twarzy kelnera, skrzypienie zamykanego okna. Oglądaliśmy rzeczy piękne, zapierające dech w piersiach, niezapomniane, domy i góry, i ogrody, i pałace, morza i nieba, i kościoły, i jeziora. Powoli spływaliśmy w dół Renu staroświeckim statkiem, wykończonym złoceniami i mahoniem. Godzinami stałam przy burcie lub siedziałam w salonie, oglądając blade wieżyczki i wieże bajkowych zamków, wyrastających z ciemnej zieleni lasów na drugim brzegu, pałace Śpiącej Królewny i Rumpelstiltskina, odbijające się w szerokich wodach. Myślę, że zapałałam do nich tak namiętnym uczuciem, ponieważ były dalekie od tego, co ukochałam i czego pragnęłam, tak różniły się w każdym szczególe od wszystkiego, co widziałam lub za czym mogłam tęsknić. Chciałam, by ta podróż po spokojnej rzece nigdy się nie skończyła. Maxim wciąż wystrzegał się spotkania kogoś, kto mógłby cokolwiek o nas wiedzieć, lecz wszyscy nasi towarzysze podróży byli Niemcami lub Holendrami. Nikt poza nami nie mówił po angielsku. Znowu zbliżyliśmy się do siebie, poczuli, jak ani razu podczas krótkiego pobytu w ojczyźnie, wzajemną zależność. Spacerowaliśmy lub milczeli razem, w doskonalej zgodzie. Tylko raz bez żadnego powodu, kiedy staliśmy
oparci o poręcz i patrzyli na mijany bajkowy las, spojrzałam na dłoń Maxima, na jego długie palce lekko obejmujące mosiądz, a jakiś glos w mojej głowie odezwał się: „To dłoń mordercy. To ręka, która trzymała broń. Ten człowiek zabił swoją żonę. Rebekę". Omal wtedy nie krzyknęłam, wstrząśnięta i zdenerwowana. Zaniepokojona, dlaczego to się zdarzyło, przerażona tym, co - ukryte w głębiach mojej podświadomości - najwidoczniej mnie dręczyło. Musiałam jednak i to również, podobnie jak całą resztę, po prostu zaakceptować. Jak daleko byśmy uciekli, gdziekolwiek byśmy byli, to się nigdy nie skończy, nigdy nie zostanie zapomniane, donikąd nie będziemy w stanie przed tym uciec. Raz zdarzyło się coś gorszego - pomyłka, figiel wyobraźni rozbrzmiewający echem przeszłości, który o wiele gwałtowniej podrażnił moje uśpione lęki, budząc je pospiesznie do ich niszczycielskiego życia. Kiedy płynęliśmy Renem, było bardzo zimno, lecz gdy znaleźliśmy się we Włoszech, trafiliśmy jeszcze na ostatnie dni lata. Znowu w dzień świeciło słońce i było ciepło. Wygrzewaliśmy się w jego promieniach, choć rankami i wieczorami wkładaliśmy grubsze ubrania. Tutaj wciąż jeszcze były ptaki. Jaskółki krążyły po błękitnym niebie, to nurkując w szczelinach szacownych budowli, to się z nich wynurzając. Muszę to zapamiętać, powiedziałam sobie, i muszę tu być szczęśliwa, bo ten czas już się nie powtórzy. I nagle pomyślałam o tym, jakby to było, gdyby Maxim mnie nie uratował. Byłabym dziś dużo bardziej doświadczoną podróżniczką, spędziłabym młodość na wyczerpujących podróżach dookoła świata w charakterze płatnej damy do towarzystwa coraz to innej, okropnej, bogatej, wulgarnej kobiety. A obserwując zmarszczki, jakie tworzyłyby się w kącikach moich oczu, czułabym zimny lęk przed samotnością i pustką starości w ubóstwie. Kiedy nachodziły mnie takie
myśli, gardziłam sobą za najlżejsze choćby uczucie nielojalności, jakie mogłam kiedykolwiek, przelotnie, żywić w stosunku do Maxima, za każde chwilowe znudzenie lub niezadowolenie, i żarliwie odmawiałam swoje modlitwy, czując ulgę i wdzięczność dla losu. Rankiem tego dnia weszliśmy z zatłoczonych ulic i placów, spod radosnych promieni słońca do wnętrz wielkich, chłodnych budowli, ciemnych kościołów, o sklepionych i pełnych złoceń sufitach, gdzie ukryte w niszach rzędy aniołów na rozpostartych skrzydłach wzbijały się do nieba, i do cichych korytarzy galerii, w których grobowym echem rozbrzmiewały nasze kroki. Przechodziliśmy między bladymi, pełnymi spokoju posągami ludzi i bogów, i nieprzeniknionych świętych o poważnych twarzach, i dziewic, i ekstatycznych śpiewaków, słodkich cherubów o marmurowych ciałach. Wizerunki, które oglądaliśmy, pokrzepiły mnie i podniosły na duchu, tak że moje własne drobne życiowe i przyziemne troski ujrzałam, przynajmniej wówczas, w szerszej, bardziej ponadczasowej perspektywie. - Cudownie tu - powiedziałam, kiedy doszliśmy do końca długiego krużganka, który prowadził z powrotem na świat. Chciałabym tutaj zostać. To mnie skłania ku myślom o tym, co jest naprawdę ważne, a reszta to nic, to tylko coś, co drażni - jak brzęcząca mucha. - Zatem powinniśmy już iść. - Dlaczego? - Żebyśmy nie zaszkodzili sobie przesytem. Wielka sztuka, wzniosłość i nieśmiertelne tęsknoty powinny być starannie wydzielane - dla większego efektu. Rozśmieszył mnie, stojąc tak, flegmatyczny i angielski, obok marmurowej kolumny, i przemawiając do mnie z tą bezceremonialną nonszalancją, którą kiedyś od razu pokochałam. Z radości, że coraz bardziej i bardziej przeistacza
się znowu w tę dawną osobę, poczułam przypływ miłości i ujęłam jego dłoń, gdy powoli wychodziliśmy z cienia na pełne słońce. - Jeśli nie zostajemy tutaj, to dokąd pójdziemy? - Na lunch i do parku. Tym razem zjedliśmy lunch nie w małej kafejce gdzieś na bocznej ulicy, lecz w całkiem sporym lokalu. - Mam już tego dość - powiedział. - Idziemy. Wiedziałam, że chodzi mu o ukrywanie się, odwracanie twarzy, kiedy ktoś przechodzi i spojrzy na nas. Miał dość lęków i zawstydzenia. Z radości zakręciło mi się w głowie, chciałam biec, śmiać się, tańczyć na ulicy; cieszyłam się zresztą nie tyle z własnego powodu - byłam wciąż dostatecznie szczęśliwa, by chronienie się przed ludźmi i pozostawanie osobą anonimową nie miało dla mnie znaczenia - lecz z jego, Maxima. Jedliśmy w hotelu, na tarasie pod markizą. Na stole stały kwiaty i leżał gładki, ciężki, biały obrus. Nóżki wysokich kieliszków były kruche niby cienkie gałązki, a ostrygi miały słodkawy smak morza. Nic nas nie mogło dotknąć. W pewnej chwili powiedziałam: - Mam szczęście. Zapomniałam o tym, a teraz sobie przypomniałam. Maxim się roześmiał i kiedy spojrzałam mu w twarz, widziałam na niej wyłącznie zadowolenie. To wystarczy, tłumaczyłam sobie, jeśli nie mogę mieć nic innego, to wystarczy - to słońce i ciepło, i spokój, te piękne miejsca. I pomyślałam, jak wielu, wielu nam zazdrości. Sekret leży w teraźniejszości, uznałam, spoglądając na swoje wino, smakując jego lekką, cytrynową świeżość na języku. Sekret leży w dniu dzisiejszym; przeszłość, jutro i cała reszta naszego życia - o tym nie należy myśleć, w ogóle nie należy się nad tym zastanawiać.
Przeciągnęliśmy lunch do prawie dwóch godzin, jedząc więcej niż zwykle, a potem wsiedliśmy do zatłoczonego autobusu i pojechaliśmy za miasto, na otaczające je łagodne wzgórza. Ostatnią milę przebyliśmy pieszo i było cudownie cicho. Szliśmy w górę wśród rzędów drzew w późnym, popołudniowym słońcu. Sekret leży w teraźniejszości, powtarzałam sobie, w teraźniejszości, i pomyślałam, że mogłabym tu zostać, żyć spokojnie w tym pięknym miejscu, chodzić na targ po zakupy, dbać o mały, biały, schludny domek z okiennicami, z doniczkami kwiatów na skraju każdego schodka. - Tam - powiedział Maxim, przystając i chwytając mnie za rękę. - Popatrz. Willa stała przed nami, na krańcu ostatniego zbocza, wznosząc się nad szeroką aleją, otoczona starannie pielęgnowanym ogrodem. Był to prosty budynek, elegancki, pełen gracji, z dwoma ciągami schodów, które spotykały się przed portykiem. - Pierwszy raz zobaczyłem tę willę, gdy miałem siedemnaście lat - rzekł Maxim - i nigdy jej nie zapomnę. Nigdy nie zapomnę, w jaki sposób łączy wszelkie zasady proporcji, cieszy moje oko bardziej niż wszystkie domy, które widziałem w życiu, z wyjątkiem mojego własnego. Wpatrywałam się w budowlę. Nie byłam pewna. Willa wydawała mi się zbyt oficjalna, zbyt surowa, nie potrafiłam poczuć do niej sympatii, trzymała mnie na dystans i spoglądała surowo. Kiedy szliśmy po gładkiej, wyżwirowanej pochyłości, ujrzałam po obu stronach ogrody, które też były jakieś oficjalne. Były tam długie kamienne kanały z wodą i fontanny tryskające doskonałymi łukami i pióropuszami, starannie obmurowane. Ujrzałam sylwetki cyprysów i pedantycznie
przystrzyżone żywopłoty, a dąb i topole rzucały długie, wymierzone cienie. Z wyjątkiem białego geranium w wielkich urnach po obu stronach schodów nie było chyba innych kwiatów. Ale za domem wypielęgnowany ogród wiódł na bardziej zarośnięte zbocze, gdzie wśród wysokiej trawy rosły oliwki i drzewa pomarańczowe, małe, pokręcone, romantyczne. - Powinnaś zobaczyć to na wiosnę - powiedział Maxim jest tu cały dywan niebieskich i białych kwiatów, a pączki wyrastają z niego jak płatki śniegu. Przyjedziemy tu na wiosnę. Wiosna. Nie powinnam myśleć o tak odległym czasie, nie powinnam w ogóle myśleć naprzód, w obawie że nie potrafię zapomnieć, jakie miałam plany. Po chwili zaczęłam z wolna rozumieć, na czym polega urok tej willi, jej doskonałe, chłodne kształty; jej spokojne, konwencjonalne piękno dotarło do mnie wreszcie. Pozwolono, by dom zapanował nad człowiekiem, nie można by go zmienić, zdominować. Może w końcu dorosłam, może teraz jestem w pełni dojrzała, pomyślałam. Nigdy nie miałam młodości - choć dzieciństwo owszem, ale tak dawno temu, że zdało się dzieciństwem z opowieści, którą niegdyś przeczytałam, nigdy jednak nie byłam młoda, w żaden lekkomyślny, frywolny, niemądry sposób. Poślubiłam Maxima, poświęciłam mu się, a w Manderley, w czasie tego wszystkiego, co nas tam spotkało - choć wiedziałam, że w głębi, w istocie rzeczy nie jestem dorosła, dojrzała, nie jestem dojrzałą kobietą - często czułam się, jakbym była w średnim wieku lub nawet dużo starsza; zapamiętałam to jako bardzo dziwny stan. Byłam jednocześnie żoną Maxima i dzieckiem, a w początkach naszego wygnania czułam się, jakbym była jego matką, prowadzącą go z uwagą za rękę.
Powoli obeszliśmy ogrody, które zachęcały do spokojnego, statecznego spaceru; trudno sobie wyobrazić, by ktoś tutaj biegał, rozmawiał swobodnie, by śmiały się dzieci. Jak Manderley, pomyślałam. To dlatego on jest tu szczęśliwy, dlatego z przyjemnością patrzy na ten dom, który jest podobny do Manderley - szary, wspaniały, niezwyciężony, władczy, harmonijny, cichy. Oprócz nas spacerowało tylko parę osób - poważne, małomówne pary. A kiedy z powrotem zbliżyliśmy się do frontu willi, ukazało się jeszcze kilka i stanęło w grupce u stóp schodów. Maxim spojrzał na zegarek. - Czwarta. Będzie zwiedzanie domu, przewodnik przyszedł i czeka, możemy się dołączyć. Jest tu trochę za dużo ozdób, ale są też wspaniałe rzeczy - myślę, że i obrazy. Już nie pamiętam. Nie wiedziałam właściwie, czy chcę wejść do środka. Byłam szczęśliwa, przechadzając się po żwirowanych ścieżkach, pomiędzy fontannami. Nie tak dawno temu Maxim uciekał od takich miejsc, bo ludzie, którzy je zwiedzali, mogliby nas zobaczyć, poznać, gapić się na nas i szeptać. Teraz wydawał się zupełnie nad tym nie zastanawiać. Obok schodów prowadzących na górę, do wejścia, stała młoda kobieta, wysoka, smukła, ubrana z nieskazitelną włoską elegancją, z włosami gładko odgarniętymi od kościstej twarzy i przytrzymanymi czarnym grzebieniem, z tego rodzaju kobiet, które natychmiast sprawiały, że czułam się nieświeża, wybrakowana, flejtuchowata. Uświadomiłam sobie połamane guziki u swetra, własną niezręczność. Nie obawiałam się, że takie kobiety zagrożą memu związkowi z Maximem, nie postał mi w głowie nawet cień myśli, że mógłby zainteresować się kimś innym. Nigdy, nawet przez chwilę nie lękałam się, że mógłby być niewierny, choć
czasami, jak zwykle, zastanawiałam się, dlaczego się ze mną ożenił. Dlaczego był taki najoczywiściej szczęśliwy. Jak to się stało, że się pokochaliśmy. Często wpatrywałam się we własną twarz w lustrze i nie rozumiałam. Obawiałam się tylko jednej kobiety, jednej rywalki, ale to było dawno temu. Lecz teraz widok tej Włoszki, lekko wbiegającej po schodach z jakąś ptasią gracją, zaniepokoił mnie. Przypomniała mi się fotografia Rebeki. Wyobraziłam sobie, jak ona, gdyby była tu panią, podbiegałaby do drzwi willi za balustradą. Całą grupką - około dwunastu osób - posłusznie ruszyliśmy za przewodniczką pełni zainteresowania, uprzejmi. Ponieważ Maxim chciał wejść do środka, ja również poszłam, lecz wchodząc do dużego, cienistego holu, byłam pewna, że mi się tu nie spodoba, że wnętrze willi będzie odpychające, pełne ciężkich, zimnych, bezosobowych sprzętów i przedmiotów. I tak też było, a przewodniczka mówiła po włosku ostrym, wysokim głosem i bardzo prędko. Nie mogłam nic zrozumieć, Maxim zaś wydawał się zirytowany. Kiedy coś wskazywała, patrzył gdzie indziej, oglądał inną część pomieszczenia. Zastanawiałam się, dlaczego tu wszedł, może po prostu po to, żeby powspominać. Powiedział, że pierwszy raz był tutaj, gdy miał siedemnaście lat. Zastanawiałam się, jak wówczas wyglądał, czy był bardzo chłopięcy i niezgrabny. Ale nie potrafiłam go sobie wyobrazić. Wchodziliśmy i wychodziliśmy z wysokich pokoi. Były tam posadzki z płytek o geometrycznych wzorach i bogato malowane sufity, i rzeźbione owoce, i gałązki winorośli, i wieńce z bluszczu na gzymsach nad drzwiami. Ludzie tutaj powinni słuchać muzyki, stojąc grupkami, i wymieniać uprzejme uwagi. Powinni jeść pięknie ułożone na półmiskach potrawy i nigdy nie zachowywać się impulsywnie czy
ukazywać się w nieodpowiednim stroju. Nie można tu było wykonywać normalnych, codziennych czynności, śmiać się, biegać ani kłócić, ani upuszczać przedmiotów, ani pozwolić hałasować dzieciom. Im głębiej zapuszczaliśmy się w ten imponujący, doskonały dom, tym bardziej mnie odrzucał. Nie podobał mi się, lecz nie bałam się go, bo mnie nie onieśmielał, i byłam z tego dziwnie dumna. Szłam pokornie obok Maxima za przewodniczką przez pół godziny, lecz czułam się coraz bardziej znudzona, zniecierpliwiona i spragniona widoku skąpanego w słońcu ogrodu. Zaczęłam więc powoli zostawać w tyle. Podczas gdy wszyscy ruszyli w kierunku odległej galerii, ja zamarudziłam niepostrzeżenie na korytarzu, udając, iż chcę przyjrzeć się bliżej jakimś banalnym wizerunkom amfiteatrów, wiszącym na ścianie. Były dziwnie kojące, działały niczym łagodny okład na moje zniecierpliwienie. Głos przewodniczki i szuranie stóp milkły. Nikt nie zauważył, że zostaję w tyle, choć przypuszczałam, że niebawem Maxim mnie odszuka. Parę jardów przede mną, na końcu szerokiego, pustego korytarza były schody, prowadziły gdzieś w górę, poszłam nimi, a mijając zamknięte drzwi, czułam się jak dziecko wędrujące we śnie samotnie po domu, szukające czegoś lub kogoś nieokreślonego. Nikogo w pobliżu nie było i przypuszczałam, że willa zwykle stoi pusta, a tylko od czasu do czasu pojawiają się tu przewodnicy i zwiedzający goście. Schody stały się wąskie, a ostatni ich ciąg okazał się bardzo stromy. Było tu ciemniej, małe okna umieszczono wysoko - szczeliny, które rzucały jedynie wąskie smugi zakurzonego światła. Nie było tu co oglądać, żadnych obrazów, żadnych mebli.
Zamierzałam wejść na samą górę, ogarnięta zabobonnym przekonaniem, że muszę stanąć na najwyższym stopniu, zanim zacznę schodzić, lecz kiedy stanęłam, ujrzałam przed sobą prostokąt światła na nagiej podłodze i, idąc w jego kierunku, spostrzegłam duże, uchylone okiennice. Pchnęłam je delikatnie, a kiedy się otworzyły, weszłam do niewielkiej, otwartej niszy okiennej, z poręczą, jak na balkonie. Zdałam sobie sprawę, że owa nisza jest jedną z szeregu identycznych, biegnących przez całą długość budynku z tylu willi. Widok, który ujrzałam, zaskoczył mnie. Wyglądało na to, że ostatecznie odkryłam tajemnicę tego domu. Sad i gaj oliwny były niewidoczne, wypielęgnowane ogrody rozpościerały się niby dywan o starannie rozplanowanym wzorze, a za nimi, opadając ku podjazdowi i wielkim bramom, leżały zalesione zbocza, na które wspinaliśmy się, aby tutaj dotrzeć. Za nimi, w oddaleniu, pod koniec dnia błękitne, szare i fioletowe, widniały dachy i kopuły, wieżyczki i dzwonnice miasta, z ledwo widoczną przepływającą przez nie rzeką. To było piękne, zapierające dech w piersiach i tylko moje - tajemnica, którą odkryłam i zatrzymałam dla siebie, udając, że nikt inny jeszcze tu przede mną nie dotarł. Tu - gdzie jest bez porównania piękniej niż w nudnych, pompatycznych pokojach z posągami i zimnych korytarzach. A potem, pochylając się lekko do przodu, spojrzałam nie w dal i przed siebie, lecz prosto w dół, na kamienny taras z urnami i lwami, i donicami małych, poprzycinanych drzewek, które wydawały się na mnie czekać, kiwać do mnie, kusić. Zaczęłam drżeć, w gardle mi zaschło, dłonie ściskające poręcz stały się wilgotne i śliskie. Ogrody były puste, zupełnie puste, cienie długie i ciemne, jakby rzucane przez wysoką kobietę, surową, wyczekującą. Nagle dobiegł mnie szept, prawie czułam jej oddech na szyi i widziałam czarny jedwab rękawa oraz rękę spoczywającą na
okiennicy obok mojej. Gdybym się obejrzała, zobaczyłabym ją. - To daremne, prawda? Nigdy nie będziesz od niej lepsza... Ona wciąż jest prawdziwą panią de Winter, nie ty. A on? Znasz prawdę i ja też, i nie możesz o niej zapomnieć. Nigdy nie pozwolimy ci zapomnieć. Ona nie pozwoli. Ona tu wciąż jest, ona zawsze tu jest. Myślisz, że zniknęła w przeszłości, że będzie leżała cicho i spokojnie, ale tak nigdy się nie stanie, ja na to nie pozwolę. Ona chce, bym jej pomogła, i ja to uczynię. Nigdy jej nie zawiodłam, nigdy, i nie zawiodę jej teraz. Będę tu, będę mówiła za nią, bo ona nie może. On ją zabił, prawda? Wszyscy to wiemy. Ja wiem. Ona wie. Ty wiesz. On ją zamordował. Maxim de Winter zastrzelił swoją żonę, ułożył ciało w łódce, wyprowadził ją na morze i pozwolił jej zatonąć, tak żeby to wyglądało na wypadek. Ale to nie był wypadek. To było morderstwo. Ona nie utonęła. Widzisz, że znam prawdę. Zawsze to podejrzewałam, a teraz wiem. I ty wiesz, i to dla ciebie jest jeszcze gorsze, prawda? Bardzo trudne. Musisz żyć z tym do końca swoich dni i nigdy nie będziesz mogła nie wiedzieć. Nigdy nie uciekniesz, gdziekolwiek byś się udała, w jakieś inne piękne miejsca, do jakichś spokojnych, ukrytych miasteczek, wszystko jedno gdzie. Musisz z tym żyć i żyć z nim. Kiedy będziesz się budziła każdego ranka, wystarczy, że spojrzysz na niego, a przypomnisz sobie. Ten człowiek jest mordercą. Ten człowiek zastrzelił swoją żonę. Zabił Rebekę. Teraz jest twoim mężem. Kiedy zasypiasz w nocy, widzisz go obok siebie, i to twoja ostatnia świadoma myśl, która wstępuje za tobą w twoje sny i tak je mąci, że stają się straszne, przerażające. Głos nie milkł; nie odchodził, nie wznosił się ani nie opadał, był monotonny, cichy, słowa padały jedno za drugim, uwodzicielskie jak muzyka, której musiałam słuchać, bo nie miałam wyboru. Ten głos rozbrzmiewał w mojej głowie, a
jednocześnie na zewnątrz. Poczułam się straszliwie słaba, choć nie mogłam stracić przytomności, by w ten sposób od niego uciec. Otworzyłam na wpół przymknięte oczy i spojrzałam w dół. Światło, w miarę upływu dnia, zmieniło się, cudownie bursztynowe i różowe, wonne, przejrzyste światło słoneczne, które ciągnęło mnie ku sobie. - Tak - wyszeptał głos. - To jest wyjście, prawda? Wiesz o tym teraz, pamiętasz. Spójrz tam w dół, to łatwe, prawda? Dlaczego nie skoczysz? Nie będzie bolało, nie skręcisz karku. To szybki, łagodny sposób. Czemu nie spróbujesz? Czemu nie? To rozwiązałoby wszystko. Nie będziesz musiała pamiętać, nikt cię tam nie dosięgnie. Nie bój się. Nie popchnę cię. Nie zrobiłam tego wtedy, prawda? Nie, będę stała obok. Możesz skoczyć o własnych siłach. On się nigdy nie dowie, to będzie wyglądało na straszliwy przypadek, i tak też się stanie, prawda? On się nie dowie, że tu byłam. On myśli, że ja nie żyję. I ty też. Wszyscy tak myślą. Pani Danvers, martwa jak jej pani. Dlaczego nie odejdziesz od nas na zawsze? Chcesz tego, prawda? Nigdy się nie odważyłaś, żeby mu powiedzieć, że czasami się go boisz, bo jest mordercą. Nigdy nie będziesz z nim szczęśliwa, żebyście nie wiem jak daleko uciekli, i nawet jeśli wrócisz i spróbujecie zacząć to nowe życie, którego pragniesz, a przynajmniej tak myślisz, nie uda się wam, nie da się uciec od nas. Dlaczego nie skoczysz, żeby raz się to wszystko skończyło? - Nie - wyszeptałam w odpowiedzi. - Nie. Odejdź ode mnie, nie istniejesz naprawdę, żadna z was nie istnieje, ona nie może mnie zranić i ty też nie. Niech pani ode mnie odejdzie, pani Danvers. - A potem krzyknęłam, zrobiłam krok do tyłu i usłyszałam własny głos niby głuche echo z głębi morza: - Nie, nie, nie! - i upadłam.
Wszyscy okazywali troskę, wszyscy chcieli pomóc, a Maxim był najbardziej zaniepokojony. Wspomnienie jego czułości budziło we mnie wdzięczność. Przez kilka następnych dni wciąż wracałam do tego wspomnienia, siedząc w małym, słonecznym saloniku z widokiem na dziedziniec naszego pensjonatu i boczną uliczkę. Signora upierała się, by mnie tu umieścić, bo nie mogę cały dzień przebywać w sypialni, powiedziała, to byłoby przygnębiające, a mnie należy podnosić na duchu. Nie pozwoli, bym pogrążała się w czarnych myślach. W dodatku nie byłam chora, po prostu potrzebowałam wypoczynku, starannej opieki. I po pewnym czasie, kiedy krzątała się dyskretnie, zaaferowana, przynosząc małe, kuszące talerzyki z owocami - świeżymi, dojrzałymi figami, ostatnimi brzoskwiniami - albo wodę sodową i małe migdałowe ciasteczka, z zakłopotaniem uświadomiłam sobie, że sądzi, iż spodziewam się dziecka. Na jej twarzy malowało się pobłażanie, nieśmiałość połączona ze współczującym zrozumieniem. To mnie ujęło. Chciałam móc uradować ją, wyznając, że tak, tak, to prawda. Po drugiej stronie dziedzińca była brama, przez którą wychodziło się na aleję, na końcu której, jak się dowiedziałam, stał klasztor, gdzie prowadzono ochronkę. Często siadywałam i przysłuchiwałam się głosom dzieci, wysokim, jasnym. Słuchałam paplaniny małych ptasząt, gromadnie spieszących do szkoły, roześmianych, rozkrzyczanych podczas zabawy za wysokim murem. Przez otwarte okno dochodziły ich chóralne recytacje i słodkie, niezdecydowane śpiewy. Nigdy ich nie widziałam, nie musiałam, doskonale potrafiłam je sobie wyobrazić. Nie byłam pewna, czy ich obecność mnie uszczęśliwia, czy pogłębia moje rozczarowanie.
Nie byłam chora, wciąż musiałam temu zaprzeczać. Czułam się okropnie głupio, byłam zakłopotana, kiedy powoli sprowadzano mnie po kamiennych schodach i sadowiono na olbrzymim, przypominającym tron fotelu w holu wejściowym. Przyniesiono wodę z lodem, posłano po samochód, byłam świadoma, iż ludzie zerkają na mnie dyskretnie. Poczułam jedynie nagły zawrót głowy, to z powodu wysokości, powiedziałam, albo z powodu jaskrawego światła na zewnątrz, kiedy wyjrzałam, a może podczas lunchu wypiłam nierozsądnie o jeden kieliszek wina za dużo, raczej rzadko mi się to zdarza. W tym holu, w samochodzie i w pensjonacie Maxim spoglądał na mnie z taką miłością, tak pełną niepokoju czułością, że wciąż przypominałam sobie jego twarz i wówczas przepełniało mnie poczucie winy i zawstydzenie z powodu tego, co o nim myślałam, co pozwoliłam szeptać głosowi w mojej głowie; bo on istniał jedynie w mojej głowie, wiedziałam o tym. Wymyśliłam go, doprowadziłam się do halucynacji i nie zrobiłam nic, by go uciszyć. Byłam sparaliżowana, zahipnotyzowana i w jakiś straszliwy sposób prawie w tym zasmakowałam. Pomyślałam, jaka to szkoda, że nie istnieje nikt, z kim mogłabym porozmawiać, i w tej samej chwili uprzytomniłam sobie, że nie mam przyjaciół. Nigdy ich nie miałam - ani tych beztroskich, radosnych powierniczek, które zawsze mają inne kobiety, ani przyjaciół ze szkoły, ani sióstr czy kuzynów, ani żon kolegów męża - nikogo. Z nikim nie utrzymuję znajomości. Byłam jedynaczką, nie mieliśmy krewnych, zostałam płatną towarzyszką pani van Hopper, ale to nie była przyjaźń, nigdy o niczym nie mogłam z nią porozmawiać, a kiedy z nią byłam, wciąż musiałam ukrywać różne rzeczy. Potem był Maxim. Od tego czasu nie potrzebowałam nikogo, nie miałam też możliwości nikogo poznać. Były hordy gości, nie kończące się wizyty znajomych, sąsiadów, wszyscy oni
starsi ode mnie, żaden nie zbliżył się do mnie, żaden nie interesował się mną, chyba tylko jako obiektem lubieżnych zamysłów. Był jedynie Frank Crawley, lojalny w stosunku do Maxima, zapamiętale dyskretny, opoka, na której w potrzebie mogłam się oprzeć, lecz nie przyjaciel, o jakiego mi chodziło, którego teraz potrzebowałam. A potem Beatrice - mogłabym z nią porozmawiać, była do mnie przywiązana, pomyślałam. Ale Frank był pracownikiem Maxima, Beatrice - jego siostrą, żadne z nich nie było tylko moje, nie stało po mojej stronie choć nie powinno tu być kwestii „stron". Zaczęłam w owych dniach użalać się nad sobą i to przyprawiało mnie o mdłości. Pewnego popołudnia przyłapałam się na tym, iż się upajam rozżaleniem - że nigdy nie byłam młoda, że brak mi własnych przyjaciół, że dla Maxima musiałam porzucić to, czego pragnęłam, że chciałam mieć dzieci i nie miałam ich - być może nie mogłam. Maxim zostawił mnie samą, poszedł zwiedzić jeszcze raz jedną ze swoich ulubionych galerii, w której sztywne, pełne sztuczności malowidła nie bardzo przypadły mi do gustu, choć powiedziałam, że chętnie z nim pójdę, że nie mogę tu bez końca przesiadywać. - Nie jestem chora - mówiłam. - Czuję się doskonale, Maximie, nie chcę, żeby robiono wokół mnie tyle szumu, nie jestem inwalidką. Stał, patrząc na mnie z góry, wielkoduszny, uprzejmy, i powinnam była odpowiednio na to zareagować, powinnam być kochająca, wdzięczna, ale mnie to złościło, poczułam irytację, traktowana protekcjonalnie, znowu jak dziecko. - Idź - powiedziałam. - Spotkamy się później. Możemy zjeść lody w tej kawiarni obok starej fontanny. - Będziesz odpoczywała? - Nie jestem zmęczona. - Lecz naraz ponownie poczułam się winna, bo odrzucałam jego troskę, więc dodałam: - Może
byłam chora, ale nie jestem. Proszę, wierz mi, to naprawdę nic. Naprawdę nic. Popołudnie trwało nieruchomo, jesienne słońce niezmiennie oświetlało stare ściany korytarza. Słyszałam, jak signora rozmawia przed domem, a potem wychodzi, zamykając drzwi. Dzieci były cicho, być może był to czas ich poobiedniego odpoczynku. Zastanawiałam się, jak długo to potrwa, ta nasza wędrówka po różnych przypadkowych miejscach, czy będziemy się tak błąkać już do końca życia. Podejrzewałam, że tak. Nie mogłam zapytać o to Maxima, nie odważyłam się z nim o tym rozmawiać. Jesteśmy sobie tak dalecy, pomyślałam naraz, i nawet nie rozumiem, dlaczego ani jak to się stało. Przechodziliśmy pomyślnie wszelkie ciężkie próby i byliśmy wówczas tak sobie bliscy, jak to tylko możliwe. A teraz nasze poczucie wspólnoty gdzieś zniknęło i zastanawiałam się, czy zawsze tak się dzieje z małżeństwem, że nieustannie się zmienia, rzuca człowieka to tu, to tam, najpierw razem z tą drugą osobą, a potem osobno, prawie na ślepo, jakbyśmy unosili się na falach niezmierzonego morza. A może sami przyczyniamy się do tego, może tego pragniemy, może ściągamy to na siebie przez nasze pragnienia i myśli, i słowa, i uczynki? Czy nasze losy są tak podatne na wpływy jak wszystkie inne zewnętrzne okoliczności? Ponad godzinę spędziłam, zastanawiając się, stawiając sobie pytania, zgadując, i w rezultacie byłam tylko bardziej zdezorientowana i oszołomiona, a nawet nie wiedziałam, dlaczego muszę o tym myśleć, dlaczego nie pozwolę życiu po prostu toczyć się bez sondowania go i analizowania lęków, które niepokoją mnie, a co za tym idzie, również Maxima. A może się mylę, a może nie jestem całkiem zdrowa. Czułam się bardzo zmęczona, zobojętniała, apatyczna. Może to dlatego usłyszałam ten szept i zemdlałam. W mojej głowie
nieustannie kłębiły się myśli, pytania, starałam się za nimi nadążyć i znużona, w cichym domu, usnęłam. Przyśnił mi się dziwny, ulotny, dręczący sen. Obudziłam się łagodnie późnym popołudniem, patrzyłam na mur po drugiej stronie dziedzińca. Musiałam prawdopodobnie spoglądać na niego, zapadając w sen, choć nie rejestrowałam świadomie tego, co widziałam, lecz widok zrobił swoje i w jakiś dziwny sposób znałam już odpowiedź na coś, co musiało gnębić mnie bardziej, niż zdawałam sobie z tego sprawę - przyszła mi do głowy jasna i wyczerpująca. Stary mur obrastało pnącze - rozpościerało gałązki we wszystkie strony jak wyciągnięte ramiona - i oplatało szczyt bramy; było piękne, z przyjemnością się je oglądało, liście miało jaskrawozielone, lśniące, a pokryte było setkami śnieżnobiałych kwiatów przypominających gwiazdki, których lekki, słodki zapach czułam w powietrzu. Nie wiedziałam, jak się nazywało, lecz uprzytomniłam sobie, że obrastało jeden łuk willi. Te białe kwiaty na zielonym tle przypominały mi o innych. I już byłam pewna, że to one mnie rozdrażniły, oddziaływały na moją podświadomość. To one były źródłem niespokojnych myśli i szepczących głosów, miały swój udział w tym, co się wydarzyło w willi. Frank Crawley próbował dodać mi otuchy. Rozwiał moje niepokoje co do wieńca pozostawionego na grobie Beatrice, usiłował przekonać mnie, że nie jest naprawdę ważny, zlekceważył i wieniec, i kartę. Powiedział, iż to tylko kawał, obłąkańczy, straszliwy dowcip. Jack Favell, mówił z przekonaniem, słyszałem, że wciąż gdzieś tam się plącze, raz go nawet widziałem. To on musiał uknuć ten plan, oczywiście, takie rzeczy go bawią. Zignoruj to, zapomnij o tym. To nie ma znaczenia.
Ale nie, pomyślałam teraz. Nie, to nie Jack Favell, to absolutnie nie w jego stylu. Jack Favell był nieprzyjemnym, zdemoralizowanym człowiekiem bez charakteru, tchórzem, kłamcą i łapówkarzem, ale nie złoczyńcą. Jack Favell był pasożytem i oszustem, przypomniałam go sobie teraz: duży, o obwisłych mięśniach, ze śladami dawnej urody, miękki, słaby człowiek, z cofniętą brodą, zionący alkoholem, z kosym, pożądliwym, dwuznacznym spojrzeniem. Rebeka gardziła nim, Maxim również. I ja też, choć się go bałam, ale w owych czasach bałam się każdego. Dziś nie obawiałabym się Jacka Favella. To nie on przysłał ten wieniec. Nie miał na tyle smaku, subtelności, wyrafinowania, zepsułby wszystko, nawet gdyby coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy. Nigdy nie potrafiłby wybrać tak nieskazitelnych kwiatów i zorganizować ich dostarczenia cichcem, z tak precyzyjną pomysłowością. Mógł pojawić się na pogrzebie Beatrice - rzeczywiście, uprzytomniłam sobie, że jakoś skrycie na wpół spodziewałam się tego; nie byłabym zaskoczona, gdybym rozejrzała się po kościele i zobaczyła go gdzieś z tyłu, jak spogląda na mnie swoimi wodnistymi, rybimi oczami, łysawy, o grubym karku. Ale nie przyjechał, prawdopodobnie nawet nie wiedział o śmierci Beatrice. Wieniec nie był jego dziełem. Nie potrafiłby wykaligrafować litery R, tak wiernie naśladując charakter pisma Rebeki na śmietankowobiałej karcie. Brakowało mu subtelności. Jego postępowanie odznaczało się otwartością, tępotą i toporną brutalnością. Istniała tylko jedna osoba na świecie, która potrafiłaby zaplanować całe przedsięwzięcie z wieńcem tak drobiazgowo, przeprowadzić tak zręczną, okrutną mistyfikację i podrobić literę R na karcie.
Dzieci wychodziły z ochronki, słyszałam zza muru srebrny strumień ich głosów, słyszałam, jak stopniowo cichnie ich tupanie, i dziedziniec ponownie ogarnęła cisza. Ale ona tu była. Była w moich myślach i przed moimi oczyma, rzucając cień nawet na to niewinne, odosobnione miejsce. Ujrzałam ją ubraną, jak zwykle, w jedwabną czerń, z długimi, kościstymi dłońmi wystającymi niby szpony z czarnych rękawów, ujrzałam jej trupią twarz, pergaminowobiałą z wystającymi kośćmi policzkowymi i głęboko osadzonymi oczami. Widziałam jej ściągnięte gładko do tyłu włosy, lśniące jak włosy przewodniczki w willi, i ręce złożone na piersiach. Widziałam wyraz jej twarzy, kiedy spoglądała na mnie pogardliwie, z wyższością. I później, kiedy w jej oczach pojawiała się nienawiść i odraza, kiedy drwiła ze mnie i usiłowała, wroga mi i przenikliwa, na różne sposoby podkopać moje kruche szczęście i nikłe poczucie bezpieczeństwa i spokoju, którego nie chciałam za żadną cenę utracić. Ujrzałam, jak stoi na czele służby na schodach w Manderley, żeby oficjalnie mnie powitać, kiedy pierwszy raz pojawiłam się tam jako młoda mężatka. Stała na szczycie szerokich schodów obok galerii minstreli, spoglądająca na mnie pustym, zimnym wzrokiem, i w drzwiach sypialni w zachodnim skrzydle, uszczęśliwiona, triumfująca, że przyłapała mnie znienacka, aż poczułam się winna. Ujrzałam jej zadowolone, triumfalne spojrzenie w noc balu w Manderley, kiedy z taką łatwością wpadłam w zastawioną przez nią pułapkę. Usłyszałam też znowu jej szept, poufały, niemiły, wężowo śliski. Nie wiedziałam, co się z nią stało. Nigdy jej więcej nie widzieliśmy. Mówiono, że spakowała się i wyjechała, że po południu przed tą ostatnią, straszliwą nocą jej pokój był już pusty. No a potem pożar. Nie chciałam o niej słyszeć,
chciałam wykreślić ją z naszego życia i z mojej świadomości, nigdy o niej nie myślałam, nigdy nie pozwoliłam, by jej cień pojawił się na mojej ścieżce lub wkroczył pomiędzy mnie i Maxima. Pani Danvers należała do Rebeki, do Rebeki i do Manderley. Nie chciałam jej. Ale pani Danvers wysłała ten wieniec. Wiedziałam to. Wiedziałam. Wyszłam, nie biorąc nawet żakietu ani torebki, na wpół biegłam wąskimi uliczkami z pensjonatu do fontanny. Już tam siedział, założywszy nogę na nogę, ze szklanką herbaty na stoliku przed sobą. - Maxim! - zawołałam bez tchu, usiłując pozbierać się, stać się tak samo beztroska, tak samo nonszalancka jak on. Podniósł wzrok. - Czuję się lepiej - powiedziałam radośnie. - Czy to nie cudowne? W słońcu wciąż jest tak ciepło. Czuję się naprawdę doskonale. Ujrzałam, jak ledwo dostrzegalnie zmarszczył brwi, jak w jego oczach mignęło zaskoczenie. Dlaczego zapewniałam go z taką żarliwością, dlaczego musiałam tak nagle, natarczywie i beztrosko zaprzeczyć, że nie jestem chora? Zamówiłam herbatę i lody cytrynowe. Byłam spokojna, bardzo spokojna. Sączyłam herbatę, powoli zlizywałam malusieńkie porcje lodów ze smukłej łyżeczki o kościanej rączce i uśmiechałam się do niego. Nie zdradziłam się ani słowem. Lecz w końcu powiedziałam: - Wyjedźmy stąd. Pragnę odmiany, a ty? Przecież zanim nadejdzie zima, możemy zwiedzić jeszcze jakieś miejsca. Nie dyskutowaliśmy nad tym. Przypuszczałam, że kiedy pogoda się zmieni, będziemy musieli gdzieś osiąść, lecz wydawało się nie mieć znaczenia gdzie. Wciąż nie miało znaczenia. Rozpaczliwie pragnęłam jedynie wyjechać stąd,
ponieważ to miejsce było już skażone, nie potrafiłabym tu odzyskać spokoju, nie potrafiłabym spacerować po tych ulicach i placach bez uczucia, że muszę się obejrzeć za siebie. Musimy ruszyć dalej, znaleźć miejsce jeszcze nie obciążone skazą. Teraz ja byłam niespokojna, ja musiałam nieustannie uciekać, choć daremnie, bo to, przed czym uciekałam, tkwiło we mnie; i tak zabiorę to z sobą, dokądkolwiek pojedziemy. Maxim nie odrywał oczu od mojej twarzy. Lody przyprawiły mnie nieraz o ból gardła. Nie mogę go poprosić jeszcze raz, pomyślałam, stanie się podejrzliwy i będzie zadawał pytania, a ja nie będę mogła na nie odpowiedzieć. Nie potrafię wymówić jej nazwiska, żadnego nazwiska pochodzącego z tamtego świata. I wtedy on się uśmiechnął. - Tak - powiedział. - Myślę, że powinniśmy jeszcze raz pojechać do Wenecji. Zanim wróciliśmy do pensjonatu, zapadł zmrok, zrobiło się zimno. Wiedziona jakimś kaprysem, nie podeszłam do frontowego wejścia, lecz przeszłam jeszcze kilka jardów małą alejką prowadzącą do bramy dziedzińca. - Chcę ci tu coś pokazać - zwróciłam się do Maxima. Nie zauważyłam tego wcześniej, ale potem, kiedy obudziłam się dziś po południu, zobaczyłam to. To cudowne, pachnie tak słodko, ale nie wiem, co to jest. Dlaczego chciałam ujrzeć, jak stoi przy tym pnączu? Nie zamierzałam powiedzieć Maximowi o wieńcu, a pokazując mu pnącze, w jakiś sposób jednak mówiłam, pnącze i wieniec uzyskiwały w moich myślach związek z Maximem, potrzeba zaś pokazania mu tej rośliny była tak dojmująca i silna, że aż się przestraszyłam. - Popatrz. W ciemnościach liście stały się prawie niewidoczne, a drobne kwiatki odbijały od nich, blade i widmowe.
Wyciągnęłam dłoń i dotknęłam płatków. Twarz Maxima była także blada. - Tak - powiedział. - Ładne. Często występują w krajach śródziemnomorskich - kwitną późno, tuż przed zimą. Sięgnął, odłamał gałązkę i wyciągnął ją w moim kierunku. - Nazywają je altanką dziewicy - powiedział i czekał, więc w końcu musiałam wziąć kwiaty i zabrać je ze sobą do domu. Zanim dotarliśmy do Wenecji, płynąc pod koniec dnia przez rozległe wody laguny w kierunku tego czarodziejskiego miasta, lato i jesień zmieniły się w zimę, nie zostawiając po sobie ani śladu. Wiatr był zimny, dął nam w twarze, bryzgając wodą, schowaliśmy się więc we wnętrzu łodzi, a kiedy wysiedliśmy na San Marco, kamienie ulic i placu przed nami lśniły od deszczu. Było cicho, płynęli z nami tylko wenecjanie, mężczyźni z teczkami, którzy postawiwszy kołnierze, prędko zniknęli, wracali do domów, i kilka starszych kobiet w czerni z pochylonymi głowami, niosących torby z rafii. Wciąż jest piękna, pomyślałam, nigdy nie zawiedzie, wciąż mogłam zobaczyć za wodą kopułę Santa Maria delia Salute i nieco dalej wysepkę z wieżą San Giorgio, a obróciwszy się - jak daleko sięgnę wzrokiem - Canal Grande, skręcający w mrok, ginący gdzieś między dwoma wysokimi domami. Patrząc, odczuwałam nie tylko przyjemność, miałam dziwne poczucie nierealności tego wszystkiego, tak że gdybym zamknęła oczy, cała ta sceneria mogłaby w jednej sekundzie zniknąć. Kiedy byliśmy tu ostatnim razem - to było wiosną i budynki lśniły w słabym, bladym świetle wschodzącego słońca - pogrążona byłam w o wiele większym niedowierzaniu. Byłam wówczas świeżo poślubioną żoną Maxima i czułam się kompletnie zdezorientowana, wstrząśnięta faktem, że wszystko to stało się tak
niespodziewanie i tak prędko, oczarowana Maximem i tym, co się działo, niezdolna do myślenia, spragniona, oszołomiona, w ekstazie szczęścia. Tak niewiele z tego czasu pamiętam, właściwie całkiem niewiele, to było interludium niecodziennej beztroskiej radości i lekkomyślności przed powrotem do rzeczywistego świata, zanim owładnęły nami znowu jego troski i cierpienia, zmartwienia i wstrząsy. Z tego, co wydarzyło się później w Manderley, pamiętam każdy szczegół, to było jak film, który mogłam puszczać na żądanie. Lecz jeśli chodzi o Wenecję i inne miejsca, które przedtem razem odwiedziliśmy, pamiętam jedynie drobne, z niczym nie związane szczegóły w rozedrganym, wszechogarniającym morzu optymizmu i beztroski. Teraz jawiła mi się jako zupełnie inne miejsce, posępniejsze, mroczniejsze w wyrazie. Podziwiałam je, patrzyłam na nie z szacunkiem, lecz idąc wąskim chodnikiem nad kanałem, za człowiekiem, który niósł nasze bagaże, zadrżałam, nie tylko dlatego, że byłam zmęczona i zziębnięta, lecz ponieważ poczułam lęk przed tym starożytnym, tajemniczym miastem, które wydawało się nigdy nie ukazywać nam prawdziwej twarzy, lecz szereg masek, zmieniających się w zależności od nastroju. Wynaleźliśmy następny cichy, skromny pensjonat byliśmy w tym genialni, pomyślałam, w znajdowaniu miejsc, które nam odpowiadały, i pozostawaniu w cieniu, starannym odwracaniu twarzy. Zdążyłam się już do tego przyzwyczaić, tylko wieszając ubrania, składając rzeczy i wysuwając ciężkie szuflady, czułam przypływ bolesnej tęsknoty za własnymi pokojami, własnymi meblami, domem. Czasem pozwalałam się jej porwać, a w moich myślach pojawiał się nieruchomy i spokojny, niczym nie zakłócony obraz Cobbett's Brake.
Starannie wydzieliłam czas, który pozwoliłam sobie mu poświęcić, zanim wyruszę na poszukiwanie Maxima. Bardzo prędko się zadomowiliśmy. Maxim powiedział, że zostaniemy tu na zimę - dlaczego nie? Doprawdy, mieliśmy swoje słoneczne dni. Byłam zdziwiona, z jaką łatwością przywróciliśmy codzienną rutynę, jak sprawnie powielaliśmy wzorzec, chodząc po gazety, jedząc późne śniadanie, spacerując, odkrywając, oglądając obrazy w kościołach, w domach, patrząc na twarze wenecjan, na łódki ślizgające się cicho po jedwabiście czarnej wodzie, na niebo - poranne i wieczorne nad dzwonnicą. Kiedy byliśmy tu ostatnim razem, patrzyliśmy na siebie, nie widziałam więc miasta, tylko twarz Maxima. Pogoda przeważnie była ponura. Ostry wiatr, wiejący między domami i hulający po otwartych przestrzeniach placów, zapędzał nas do zamkniętych pomieszczeń. Lecz od czasu do czasu niebo przejaśniało się i wówczas odbicia domów znowu zerkały na nas z powierzchni wody, a złocenia na ścianach i kopułach nabierały blasku. Zdarzały się też mgły, które tłumiły nigdy nie milknące w Wenecji odgłosy kroków, dźwięki dzwonów i uderzenia wioseł w wodę, a my nie opuszczaliśmy ciemnego, wybitego czerwonym pluszem zakątka, chyba żeby pójść na kawę. I wówczas czas się dłużył, wówczas pragnęłam widoku niezmierzonego nieba, myślałam o zoranych polach i nagich drzewach, a czasem marzyłam, że stoję na urwisku nad Kerrith, obserwując, jak fale biegną i rozbijają się na skałach. Na początku Maxim był taki sam jak w dawnych czasach naszego wygnania, pragnął mego towarzystwa, dużo czytał, interesował się banalnymi, o parę dni spóźnionymi nowinkami z Anglii. Nie chciał, by mu przypominać o wcześniejszych, bolesnych wydarzeniach. Tak więc przyzwyczaiłam się uważać na to, co mówię, oszczędzać go, ukrywać niektóre
myśli. Poznaliśmy Wenecję - większość jej dzieł sztuki i życie codzienne - tak dobrze jak każdy z jej stałych mieszkańców. Staliśmy się ekspertami, prawie nie potrzebowaliśmy przewodników, urządzaliśmy sobie konkursy na temat dat, stylów, dożów i malarzy. To był miły, a pewnie i pożyteczny sposób spędzania czasu. Czasami przyłapywałam na sobie jego spojrzenie; wtedy twarz mu mroczniała. Nie wiedziałam, o czym myślał. Czasami czułam, że zamknął się przede mną, i z łatwością się wycofywałam, pielęgnowałam marzenia, w których mogłam, w razie potrzeby, naprędce przeżyć dziesięć minut nostalgii i kruche spełnienie pragnień. Przychodziły listy. Pisał Giles, raz napisał Frank Crawley, przysyłano czasami papiery dotyczące interesów, którymi należało się zająć, ale wydawało się, że nic w nich nie niepokoi Maxima. Poświęcał im godzinę lub dwie przy stoliku pod oknem w naszym pokoju, a ja wówczas wychodziłam samotnie, błądziłam po uliczkach albo jeździłam vaporet - to po Canal Grandetania, ot, nieszkodliwa godzina przyjemności. Nadeszły święta Bożego Narodzenia i były dziwne i obce, jak co roku na naszym wygnaniu. Byłam już do tego przyzwyczajona. Pomyślałam, że nie odczuję żadnej różnicy. Wymienimy prezenty i zjemy to, co zwykle się jada w danym miejscu; pójdę do obcego kościoła i wysłucham mszy w języku, którego nie znam, ale poza tym dzień minie jak każdy inny. Nie poszłam do żadnego z głównych kościołów, pełnego wystrojonych tłumów, do San Marco czy Salute. Mniej niż kiedykolwiek pragnęłam publicznego widowiska. Zamiast tego wstałam wcześnie, zostawiając Maxima na wpół śpiącego, i ruszyłam bocznymi uliczkami przez ponure, puste place, przez most Rialto do kościoła, który znalazłam pewnego dnia podczas moich samotnych spacerów i który
polubiłam, ponieważ był cichy i zwyczajniejszy niż inne w Wenecji. Nie kapał od złota i nie był pełen cennych malowideł, lecz skromniejszy, bardziej prawdziwy. Nikt tam nie przyjdzie, by oglądać i być oglądanym. Ja wślizgnę się niepostrzeżenie w swoim szarym płaszczu z futrzanym kołnierzem i kapeluszu. Maxim nigdy nie chodził do kościoła. Nie wierzył, powiedział, w nic z wyjątkiem „paru prawd", i nigdy go nie nagabywałam w sprawach wiary. W gruncie rzeczy sama nie byłam pewna, w co wierzę, byłam niedouczona zarówno w tej, jak i w wielu innych dziedzinach, choć przeszłam zwykłe nauki, lecz odmawiałam własne, żarliwe modlitwy, te z ostatnich lat, i w zamian otrzymałam dla nas chwilę wytchnienia, spokój i szczęście bliskości. Przecisnęłam się pomiędzy rodzinami i starymi, ubranymi w czerń kobietami, które posuwały się, szurając nogami, ramię przy ramieniu; kiwając głową w odpowiedzi na obojętne uśmiechy, wślizgnęłam się na tyły kościoła, żeby wysłuchać świątecznej mszy, a potem w blasku zapalonych świec i wśród wielkich urn z gałęziami i woskowymi kwiatami modliłam się jeszcze raz, żeby móc się oczyścić z myśli i wspomnień, szepczących głosów, i żeby móc zapomnieć, zapomnieć. Chciałam pomodlić się również o to, bym była zadowolona z tego, co mam, podziękować za to, dać wyraz pokornej wdzięczności, lecz kiedy uklękłam, wiedziałam, że nie potrafię. Poczułam, jak rośnie we mnie przerażający, bolesny gniew i pragnienie. Ten dom, Cobbett's Brake, był tam, przede mną, i tęskniłam za nim, i nie mogłam od niego oderwać myśli. Pragnęłam Bożego Narodzenia, jakie nam się już należało, Bożego Narodzenia w domu, naszym własnym domu, z wielkimi zielonymi gałęziami pozatykanymi za obramowania kominków i polanami płonącymi w kominku; szkarłatnymi i
białymi, na wpół przejrzystymi jagodami i starą angielszczyzną, znanymi kolędami, gorącymi, kopiastymi półmiskami ze świątecznym jedzeniem. Usychałam z tęsknoty, więc nie mogłam się modlić, nie mogłam pomodlić się szczerze, siedziałam tylko, słuchając śpiewów i szurania rzędów komunikantów, i szczęknięć łańcucha podczas machania kadzielnicą, i czekałam, aż to się skończy i będę wolna. Znad laguny nadpełzła mgła i wciskała się w szczeliny pomiędzy posępnymi, starymi domami. Wisiała nad powierzchnią czarnej wody kanału, kwaśna, zasiarczona. Do domu wracałam szybkim krokiem, z pochyloną głową. Maxim stał w holu, z kieliszkiem wina w ręce, uśmiechnięty, mówił coś do szefa hoteliku. - Jesteś - rzekł i wyciągnął do mnie rękę, a twarz miał pełną radości, że wróciłam, i jak mogłam na to nie odpowiedzieć, nie ucieszyć się, jak mogłam nie podejść prędko, wiedziona niczym innym jak tylko miłością? Odpowiedziałam, odpowiedziałam, więc przyniesiono jeszcze jeden kieliszek, a właściciel ucałował moją dłoń i życzyliśmy sobie wesołych świąt w obcym języku, i uśmiechałam się, i w ogóle nie przypominało to świąt Bożego Narodzenia. Lecz moje nastroje, jak wszystko, miały swój rytm i w każdych okolicznościach zatrzymywałam je dla siebie, za punkt honoru uważając, by Maxim nie dowiedział się, co czuję - a zatem za punkt honoru uważając krańcowe oszustwo. Ale przyzwyczaiłam się już do tego, tak było lepiej. Tak więc zawsze dni biegły równo, były podobne do siebie, lekkie, przyjemne, i prędko przyzwyczailiśmy się nawet do tego dziwacznego, niezwykłego miasta, więc w końcu ledwo je dostrzegaliśmy, mogliśmy równie dobrze przebywać gdzieś indziej.
Fakt, że Maxim teraz także miał swoje sekrety, że przyłapywałam go na tym, jak patrzy na mnie dziwnym, pytającym wzrokiem, że wydaje się potrzebować czasu na dopilnowanie interesów - to mnie nie niepokoiło, choć byłam zdziwiona. Cieszyłam się z tego, myślałam, iż to musi oznaczać, że ma sprawy do załatwienia gdzieś indziej, poza naszym zamkniętym, zapatrzonym w siebie, małym światem. Styczeń minął w mrokach i szarości - późne świty i wczesne zachody - wśród ostrych wiatrów i deszczu nieubłaganie smagających lagunę. Woda podchodziła coraz wyżej i zalała schody i przystanie, wspinała się po ścianach domów, przelewała się na place, a cuchnący, wilgotny zapach napełniał nasze nozdrza za każdym razem, gdy wychodziliśmy z domu. Nigdy nie gaszono lamp, paliły się dzień i noc. Nadeszła zmiana, ale nie spowodowana jedynie widokiem słońca po tylu tygodniach szarości, śladem czegoś czystego i nowego w powietrzu, co przypomniało nam, że idzie wiosna; to było coś całkiem innego i zupełnie nieoczekiwanego, groteskowa komedia, która przyniosła wspomnienia czasów, gdy dopiero co poznałam Maxima, wspomnienia nie budzące, w przeciwieństwie do wielu innych, smutku ani przykrości. Przypomniałam sobie mój pierwszy wybuch miłości i moją naiwność, i uświadomiłam sobie raz jeszcze, że Maxim mnie ocalił. To były moje urodziny, dzień szczęśliwszy niż Boże Narodzenie, ponieważ mąż zawsze nie tylko po prostu obdarowywał mnie prezentem, lecz przygotowywał jakąś wspaniałą niespodziankę, jakąś przyjemność, której nie potrafiłam przewidzieć. Był w tym niedościgniony, więc gdy tylko się budziłam i uświadamiałam sobie, co to za dzień, przepełniało mnie dziecinne oczekiwanie, ogarniał dreszczyk podniecenia.
Słońce świeciło jasno i wyszliśmy wcześnie, mieliśmy zjeść śniadanie nie jak zwykle skromne, w naszym pensjonacie, lecz U Floriana, i kiedy szliśmy tak przez most i w dół w kierunku placu, wśród wenecjan spieszących do pracy, kobiet z wózkami i dziećmi, małych chłopców biegnących do szkoły, niebo przybrało kolor błękitnej emalii z renesansowych malowideł i doprawdy to było właściwe jego określenie. - Nowe urodziny - powiedziałam, kiedy wolno szliśmy. Nowy początek. Maxim uśmiechnął się i naraz ujrzałam jego twarz tak, jak zobaczyłam ją pierwszy raz, siedząc na kanapce w hotelu Cote d'Azur, tyle pełnych udręki lat temu. A potem ta twarz wydała mi się w jakiś dziwny sposób twarzą średniowieczną, a może twarzą z piętnastowiecznego portretu, należącą do miasta takiego jak to, pełnego wąskich, brukowanych uliczek; miała w sobie tę samą ostrość i elegancję, tak że Maxim doskonale tutaj pasował, choć w niczym nie przypominał ostronosych i rudowłosych wenecjan. Kawa była lepsza niż ta, którą piliśmy tak długo, prawdziwa, aromatyczna, włoska, o smaku z dawnych lat, sprzed wojny i wszelkich strat, które przyniosła. Na ogół bywała rzadka, szara, mulista, lecz ta była aromatyczna, gęsta i ciemna, a filiżanki duże, z delikatnie złoconym brzeżkiem, i kiedy usiedliśmy, nie na zewnątrz - było jeszcze na to za zimno i za wcześnie - lecz na jednej z pluszowych ławeczek przy oknie, gołębie zerwały się całą chmarą i trzepotały dookoła lśniących kopuł San Marco, swobodnie krążąc pomiędzy masywnymi lwami i tańczącymi końmi, a potem zaraz opadły na bruk. Maxim odchylił się do tyłu, spoglądając na mnie z rozbawieniem.
- Niewiele czasu ci już zostało - powiedział. - Lepiej dobrze go wykorzystaj. Natychmiast domyśliłam się, o co mu chodzi. - Co zamierzasz? - zapytałam. - Lepiej się naradźmy. I nie będziesz mnie wtedy lubił. - Jasne. Wyprę się ciebie z uderzeniem północy, zostaniesz wtrącona w wieczną ciemność. Kiedy poznałam Maxima, jednego z tych upajających, niezapomnianych, pierwszych dni, kiedy wracaliśmy jego samochodem do Monte Carlo i coś, jakaś uwaga uprzytomniła mi moją sytuację, wybuchnęłam w chwili frustracji i cierpienia: „Chciałabym być kobietą trzydziestosześcioletnią, w czarnej, jedwabnej sukni, ze sznurem pereł na szyi". Ponieważ zdawało mi się, że Maxim wolałby kobietę światową, wykształconą i w tym właśnie wieku, a ja byłam dużo młodsza, niezręczna i dziecinna, niedoświadczona i głupia. Ale to ze mną się ożenił, to mnie pragnął. Zadziwiające, niewiarygodne - i wciąż takie jest, pomyślałam, spoglądając na niego ponad różowym obrusem U Floriana, wciąż takie jest. Kobieta w wieku lat trzydziestu sześciu w czarnym jedwabiu i ze sznurem pereł była wszystkim, czego nienawidził i przed czym chciał uciec, była kobietą podobną do Rebeki. Teraz o tym wiedziałam. Lecz za parę lat będę miała właśnie trzydzieści sześć lat. Choć nigdy nie nosiłam czarnych jedwabiów, raz czy dwa zamarzyłam o perłach; zaspokoiłyby moją próżność, były eleganckie i łagodniejsze niż większość biżuterii, która zawsze wydawała mi się ostra, krucha i odpychająca. Wiek nie ma żadnego znaczenia, wiedziałam, że w pewne dni bywam starsza od własnej matki, tak stara, jak to tylko możliwe, a w inne, nieliczne - jeden z nich był dzisiaj - w wieku, gdy pierwszy raz spotkałam Maxima, i nigdy się nie zmienię i nie postarzeję. Przez większość czasu, jeśli się
zastanowić, byłam w nudnym, nie kończącym się średnim wieku. Lecz tego ranka, ranka moich urodzin, byłam jak nowo narodzona, a słońce, powietrze, roziskrzone miasto napełniały mnie radością. Nigdy już nie będę jęczeć, nigdy nie będę niezadowolona, nigdy nie obejrzę się wstecz, tęskniąc za utraconym. Nie muszę. Cały dzień przyniósł mi mnóstwo drobnych przyjemności, lecz Maxim z największą niespodzianką czekał aż do zmierzchu, kazał mi się przebrać w strój wieczorowy i włożyć futrzaną pelerynkę, a potem zostawił mnie samą, żebym się przygotowała. Przypuszczałam, że wybierzemy się do jednej z naszych ulubionych restauracyjek koło mostu Rialto, ale poszliśmy tylko kawałek boczną uliczką, do przystani, a tam, niby
elegancki, czarny łabędź, czekała gondola z zapalonymi złotymi pochodniami na dziobie. Pływaliśmy tak wówczas, gdy byliśmy tu ostatnim razem, w czasie naszej podróży poślubnej, ale teraz nasze życie było inne, zapomniałam już, jak Maxim potrafi dodać mu blasku. Chciałam, by czas się zatrzymał i by nasza cicha podróż jedwabistym kanałem nigdy się nie skończyła. Nie spoglądałam w przeszłość ani nie tęskniłam do niczego więcej, pragnęłam jedynie tego, co właśnie trwa w tym miejscu - takie chwile są tym cenniejsze, im rzadsze. Lecz nie trwało to długo, łódka wślizgnęła się na wolne miejsce w przystani i ujrzałam otwierane przez służbę drzwi hotelu. Światła zalśniły i zatańczyły na wodzie. Nigdy naprawdę nie lubiłam takich eleganckich miejsc, oboje z tym wszystkim skończyliśmy, choć od czasu do czasu było to podniecające, te krótkotrwałe, miłe epizody - wystroić się, usiąść pod kandelabrami i pozwolić się obsługiwać; było to też nieszkodliwe, bo teraz to stanowiło grę, zabawę, nie sposób życia, nie istotę naszego o sobie wyobrażenia, jak w wypadku wielu osób, które Maxim niegdyś znał - Maxim i Rebeka. Maxim bardzo długo wystrzegał się takich miejsc, w obawie że ktoś zauważy go i wskaże palcem, a także lękał się odżywających wspomnień, które były dla niego bolesne - więc przyzwyczaiłam się, że się ukrywamy, i nie miałam nic przeciwko temu. Teraz poczułam się zaskoczona, że chce zjeść kolację w najstarszym, najelegantszym hotelu w Wenecji. - Zasługujesz na coś specjalnego - powiedział. - Tak mało tego miałaś. Stałem się dla ciebie zbyt nudny. - Nie. To najlepsze - to jest to, co lubię. Wiesz o tym. - Zatem za bardzo zapatrzyłem się w siebie. Mam zamiar wziąć się w garść.
Zatrzymałam się tuż przed wejściem, pomiędzy portierami w szamerowanych uniformach, przytrzymującymi szklane drzwi. - Nie zmieniaj się, nie rób tego za często. - Oczywiście że nie, jestem za stary na zmiany. - Będzie cudownie! Tak często spacerowałam obok i zaglądałam tutaj. Zawsze wydawał mi się tak piękny i - jakby pałac, a nie hotel. - To właśnie jest pałac. Weszliśmy, wstępując na królewski dywan. - I chyba nikogo nie spotkamy. Jeśli ludzie wciąż jeszcze zważają na te rzeczy, to nie jest elegancko być teraz w Wenecji. Może i nie było, niemniej jednak w hotelu tego wieczoru jadło kolację wiele wytwornych osób, głównie starszych, najwyraźniej bogatych, lecz okazujących to w banalny, staroświecki sposób. Kobiety w niewielkich futrzanych narzutkach i szmaragdach, z łysiejącymi mężczyznami; pary, które siedziały i wpatrywały się przed siebie z wyrazem samozadowolenia na twarzy, prawie się do siebie nie odzywając. Przeszliśmy między nimi nie zauważeni i zastanawiałam się, czy my też wydajemy się starzy i czy w ogóle przychodzą tu jacyś młodzi ludzie. I naraz dostrzegłam jednego młodzieńca. Szedł aksamitnym chodnikiem pomiędzy obitymi brokatem kanapkami, głębokimi rubinowoczerwonymi fotelami, i nie mogłam oderwać od niego wzroku, ponieważ był młody, tak młody jak młodsi kelnerzy, lecz w stylu i w typie, których nie mogłam rozpoznać ani umiejscowić. Był bardzo szczupły, z pięknie ułożonymi, ciemnymi włosami, które wyglądały, jakby zostały przed chwilą starannie przyczesane. Miał na sobie smoking i czarny atłasowy krawat, na którego widok Maxim prawdopodobnie zmarszczyłby brwi, bo był trochę za
szeroki. Takie rzeczy zawsze dostrzegał i uważał za ważne mały, wrodzony snobizm, a wyglądało na to, że i ja go sobie przyswoiłam, bo oceniałam tego ładnego młodzieńca krytycznym, choć zaciekawionym okiem. Zatrzymał się na chwilę, żeby pozwolić naszemu kelnerowi wycofać się z jego drogi, i ujrzałam, jak pięknie ma wykrojone usta, jak doskonałą cerę, lecz także niezadowolony, lekko wyniosły wyraz twarzy. Młodszy syn albo wnuk, zdecydowałam, na wakacjach ze starszymi krewnymi, tęskniący tylko do tego, żeby się od nich uwolnić, lecz obowiązany siedzieć i słuchać rozmów o ludziach, którzy go nie interesują, i grać w brydża oraz powoli spacerować po Wenecji i być na posyłki - trzymał bowiem kopertę i futerał do okularów, które z pewnością nie należały do niego. Przypuszczałam, że miał nadzieję na spadek, musiał więc spełniać swe obowiązki i starać się nie urazić nikogo, w obawie że zostanie wykreślony z testamentu. Wszelkie spekulacje na temat tego młodego człowieka trwały zaledwie chwilę. Został podsumowany, zaklasyfikowany i porzucony. Poczułam się tak zawstydzona, że kiedy napotkał mój wzrok, patrząc na nas z oddalenia, lekko się uśmiechnęłam i z zakłopotaniem odwróciłam głowę. Zanim ruszył w dalszą drogę, oczy mu błysnęły i drgnęły kąciki ust. Ujrzałam, że Maxim unosi brwi, odkrywając natychmiast wszystko, co pomyślałam, i zgadzając się ze mną całkowicie, byłam o tym przekonana, nie musiał nic mówić. Miał rozbawioną minę. Po czym usłyszałam głos z kanapki tuż za nami, donośny, skrzywdzony, zrzędny - głos, który znów dotarł do mnie sprzed lat i przemienił mnie w niezgrabną, źle ubraną dwudziestolatkę. - Mój Boże, cokolwiek robisz, zabiera ci to tyle czasu! Dlaczego, na litość, nie potrafiłeś znaleźć ich od razu? Po prostu nie potrafię sobie tego wyobrazić.
Popatrzyliśmy na siebie z Maximem, a nasze oczy stały się okrągłe z niedowierzania. - Siadaj wreszcie, tak się kręcisz, a wiesz, że nie mogę znieść czegoś takiego. Nie, nie tu, tu. No. Daj mi tę kopertę, jestem pewna, że jest w niej wycinek, którego potrzebuję, to była fotografia z „Paris Soir". Och, wiem, że była stara, sprzed wojny, zresztą to nie może być on. On już z pewnością nie żyje, jak cała ich reszta - tylko że zauważyłam coś znajomego w kształcie jego głowy od tyłu. Założyłabym się, że to był Compte - on miał taki styl, nie wyobrażasz sobie - cóż, nie, nie potrafiłbyś - taki francuski, całował mnie w rękę za każdym razem, gdy się spotkaliśmy, z taką finezją. Tylko Francuzi tak umieją, oni wiedzą dokładnie, jak traktować kobiety. Co się z tobą ciągłe dzieje, dlaczego jesteś taki niespokojny? Za dziesięć minut pójdziemy na kolację. Kiedy ostatni raz widziałam panią van Hopper, spojrzała na mnie, przerywając pudrowanie nosa przed lusterkiem ze swojej torebki, żeby powiedzieć mi, iż zgadzając się na ślub z Maximem de Winterem, popełniam duży błąd, którego gorzko pożałuję. Wątpiła w moją zdolność działania jako pani na Manderley, wyszydziła moje nadzieje i marzenia, mierząc mnie wścibskim, nieprzyjemnym wzrokiem. Nie przejmowałam się tym jednak, potrafiłam przeciwstawić się jej pierwszy raz, odkąd zostałam przez nią zatrudniona w charakterze płatnej towarzyszki, i zignorować wszystko, co powiedziała, ponieważ byłam kochana, miałam wziąć ślub, zostać panią Maximową de Winter i zdecydowałabym się na podjęcie każdego wyzwania, stawienie czoła wszystkiemu. Jej władza nade mną w jednej chwili ustała, nie byłam już jej płatną pracownicą, i nie mogła sprawić, bym poczuła się gorsza, głupia, nie na miejscu, niezgrabna, jakbym nie była człowiekiem. Skończyły się tygodnie zdenerwowania, upokorzenia i nudy, nieskończone partyjki brydża i koktajle w
pokojach hotelowych, bieganie po drobiazgi, posiłki, podczas których kelnerzy traktowali mnie z ledwo skrywaną pogardą, konieczność znoszenia snobizmów pani van Hopper i jej opinii, wszystko się skończyło, a ja byłam ocalona, bezpieczna. Wyszłam wówczas z pokoju, zeszłam na dół, gdzie niecierpliwie czekał na mnie w hotelu Maxim, i nigdy już jej nie zobaczyłam ani nie miałam od niej żadnej wiadomości. Raz tylko, nie mając nic lepszego do roboty, napisałam do niej krótki liścik. Nie odpisała, a potem porwały mnie wszystkie te straszliwe wydarzenia, które waliły się na nas jedno po drugim jak fale sztormowe. Nie sądzę, bym w czasie późniejszego spokoju poświęciła jej więcej niż parę przelotnych myśli. Nigdy nie zastanawiałam się, gdzie ona jest, a nawet czy jeszcze żyje. Nie miała ze mną nic wspólnego, zniknęła z mojego życia w tym dniu w hotelu Cote d'Azur w Monte Carlo. Choć jeśli winni jesteśmy myśleć o ludziach, którzy byli dla nas tak ważni, powinnam była o niej pomyśleć. Gdybym nigdy nie była jej towarzyszką, gdyby nie miała zwyczaju czyhać i bezlitośnie przypierać do muru każdego, kogo uważała za wytwornego i wartego znajomości, każdego, kto był kimś, nie znalazłabym się tutaj jako pani Maximowa de Winter. Moje życie byłoby pod każdym możliwym względem inne. Zakładałam, że Maxim będzie chciał uniknąć jej wzroku, że posiedzimy tutaj, skuleni na naszych kanapkach z wysokimi oparciami, aż ona pójdzie na kolację, a potem uciekniemy, pójdziemy coś zjeść w jakimś ustronniejszym miejscu; lecz wróciło mu coś z dawnej pewności siebie, a nawet lekkiej arogancji, może się nie przejmował, może czuł się mniej podatny na ciosy - nie potrafię powiedzieć. W każdym razie pochylił się z ustami wciąż zaokrąglonymi w uśmiechu rozbawienia i szepnął do mnie:
- Kończ swojego drinka. Myślę, że możemy już wejść. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem, tak, uśmiechał się, a jego uśmiech był figlarny. Spostrzegłam, że zamierza nie tylko stawić czoło sytuacji, lecz także dobrze się bawić, i przypomniałam sobie, z jakim wyrafinowanym okrucieństwem traktował niegdyś panią van Hopper. Teraz wstał. Na twarzy miał doskonałą maskę. Z całych sił starałam się nie rozchichotać. - Nie patrz - powiedział. Kelner poprowadził nas do sali jadalnej. „Nie patrz". Nie patrzyłam. Lecz oczywiście niczego to nie zmieniło. Kiedy mijaliśmy jej kącik, spoglądając prosto przed siebie, z obojętnym wyrazem twarzy, usłyszałam, jak nabiera tchu, a potem rozległ się ten straszliwy odgłos, który ponownie przeniósł mnie w przeszłość - trzask jej lorgnon. - Ależ to jest... mój Boże, szybko, zatrzymaj ich, wstawaj, rusz się, głupi chłopaku! To jest... tak, Maxim de Winter! Czego pragnęła naprawdę, to naturalnie, żebyśmy zjedli razem kolację. Nic się nie zmieniła, działała tak bezpardonowo, tak zręcznie kierowała rozmową jak zawsze. Zamierzała zaprosić nas do swego stolika. - Tyle lat, tacy starzy przyjaciele, jakże mogłabym stracić okazję - naprawdę nie przyjmę żadnych tłumaczeń. Ale musiała. - Tak mi przykro - powiedział Maxim z czarującą, nieskazitelną uprzejmością - ale to szczególna sytuacja, jesteśmy dopiero od paru dni w Wenecji, i dziś są urodziny mojej żony. Mamy zamówiony stolik. Z pewnością nam pani wybaczy. Nie chciała. Ujrzałam, jak otwiera i zamyka usta, jakby gorączkowo szukała słów, żeby nas powstrzymać, zmienić nasze zamiary. Lecz Maxim był szybszy.
- Z przyjemnością po kolacji wypijemy kawę z panią - tu figlarnie błysnął okiem w stronę młodego człowieka, który, kiedy się zatrzymywaliśmy, na wpół uniósł się z krzesła, a teraz znowu siedział z ponurą miną - i pani przyjacielem. - Po czym natychmiast ujął mnie pod rękę i poprowadził do sali jadalnej. Chciałam się odwrócić, żeby zobaczyć minę pani van Hopper, lecz się nie ośmieliłam. Ale wiedziałam, że młodzieniec nie był tak zmieszany i zakłopotany z jej powodu jak ja, spostrzegłam, że jest zarozumiały i wyniosły. Nie podobało mi się to, więc nie wzbudził mojej sympatii, wcale mu nie współczułam. Żal mi było natomiast pani van Hopper, ponieważ nie sądziłam, by ten młody człowiek pozostał z nią dłużej ani by był dla niej miły. Kupiła jego towarzystwo, jak niegdyś kupiła moje, lecz nasz układ był interesem, całkiem zwyczajnym interesem, i nawet jeśli mnie wykorzystywała, to przecież było to w takich sytuacjach zwyczajne. Ludzie tacy jak ja stanowili szczególny rodzaj służących, którzy powinni znać swoje miejsce. Tym razem, pomyślałam, może być zupełnie inaczej. Pani van Hopper była starą kobietą, przesadnie wystrojoną, przesadnie wymalowaną, czaszka prześwitywała jej przez rzadkie, siwe włosy, dłonie miała tłuste, z wrzynającymi się w palce pierścionkami, a oczy dziwnie matowe, zapadłe. Pod żadnym innym względem się nie zmieniła, była tak samo wulgarna, wścibska i niewrażliwa jak dawniej. Posadzono ich po drugiej stronie sali, z dala od nas, co najwidoczniej ją zirytowało; musiała się poczuć zawiedziona, ponieważ zobaczyłam, że natychmiast wezwała kierownika sali i zaczęła wskazywać inne stoliki - lecz bez powodzenia, bo mężczyzna tylko stanowczo pokręcił głową i odszedł. Ona
zaś zabawiała się swoim lorgnon, ostentacyjnie machając nim podczas kolacji, najwyraźniej w naszym kierunku. - Zastanawiam się, od jak dawna wlecze ze sobą tego młodego człowieka? - Człowieka tak, lecz z pewnością nie dżentelmena przytaknął Maxim. - Biedna pani van Hopper - od ciebie, idealnie uczciwej małej, płatnej przyjaciółki od serca dojść do czegoś takiego! Jak sądzisz, co się stało, że tak nisko upadła? - Nie podoba mi się jego spojrzenie - powiedziałam. - Mam nadzieję. To głupia, stara snobka, ale nie zasługuje na kogoś takiego jak on. Kątem oka zauważyłam, że pani van Hopper obraca się, by spojrzeć na starszą parę, która właśnie wchodziła do sali, lecz prawie natychmiast lorgnon opadło, wykreślając tych gości z kręgu jej zainteresowania. Ale ja z jakichś powodów wciąż ich obserwowałam. Usiedli przy stoliku niedaleko naszego. On był wątły, miał skórę cienką jak papier, żółtawą, ściśle obciągającą czaszkę, i długie, kościste dłonie, oraz załzawione oczy, a ona troskliwie się nim opiekowała, z miłością, cierpliwie pomagała mu usiąść, odstawiając jego laskę, mówiąc coś, żeby go rozśmieszyć. Była żoną starszego pana, to oczywiste; choć dużo od niego młodsza, nie mogła być jego córką, a oprócz tego była między nimi jakaś czułość, zażyłość w spojrzeniu i gestach, której nigdy nie ma między ojcem i córką. On wkrótce umrze, pomyślałam, ma w sobie tę dziwną przezroczystość, która pojawia się u starych ludzi tuż przed śmiercią, otacza go aura lekkiego zobojętnienia i rozrzewnienia, jakby już na wpół opuścił ten świat. Przeniosłam spojrzenie na Maxima i ujrzałam nas za trzydzieści lat, bliskich sobie, kochających, choć jak oni czekających na rozdzielenie przez śmierć, ujrzałam nas wciąż
na wygnaniu, mieszkańców hoteli, ludzi bezdzietnych - bo przeczuwałam, że i oni nie mają dzieci. Prędko spojrzałam przez okno na latarnie na gondoli, powoli ginące w mroku. Nie powinnam o tym myśleć, nie wolno mi się tym przejmować. Mimo wszystko mogłam siedzieć tu po drugiej stronie sali, z dala od pani van Hopper. Kiedy piliśmy kawę w holu, Maxim traktował ją z pełną śmiertelnej powagi kurtuazją. Usiadł obok pani van Hopper na kanapce, podał jej usłużnie filiżankę, ona certowała się i czerwieniła, uderzała go swoim lorgnon, a ja czułam się spokojna, silna i wyrozumiała. Bardzo zręcznie skłonił ją, by mówiła o sobie, o tym, gdzie mieszka, o jej rodzinie, a nawet o nieszczęsnym kuzynie Billym, którego rzekomo „wprowadzała w świat". Była zadowolona i szczebiotała o swoich podróżach. - Doprawdy, cóż to za ulga być znowu w Europie po tych wszystkich straszliwych latach, kiedy tkwiłam w Ameryce i nigdzie się nie ruszałam. Tak za wszystkim tęskniłam, za Paryżem i Rzymem, i Londynem, i Monte, za choćby śladem tutejszego stylu życia, a czytać o tych wszystkich okropnościach i nędzy, które były waszym udziałem, to było zbyt okropne, nie do zniesienia. - Tak, racja - przytaknął Maxim - to musiało być straszne. Prędko odwróciłam się w stronę młodzieńca. Był Amerykaninem i, jak powiedział, „projektantem", ale nie miał ochoty rozmawiać i był dla mnie ledwo grzeczny. Nie interesowałam go, widziałam to, nijaka, nudna kobieta u progu wieku średniego, nie liczyłam się. Dostrzegłam jednak, że ukradkiem zerka na Maxima, spogląda spod rzęs, ocenia jego strój, słucha i starannie gromadzi informacje. Raz pani van Hopper wysłała go po fotografię, którą nam chciała pokazać, oddalając go pod tym pretekstem, choć nie
tak apodyktycznym tonem, jak niegdyś oddaliłaby mnie. Wstał bez słowa, ale wyraźnie okazał, że równie dobrze mógłby nie pójść, i jeszcze mniej mi się podobał. Czułam coraz większą przykrość, widząc ją razem z nim. A potem, znienacka, niby kot błyskawicznie wysuwający pazury, atakujący bez ostrzeżenia swoją ofiarę, zwróciła się do Maxima: - Pewnie wszystko uległo całkowitemu zniszczeniu, kiedy Manderley się spaliło, czytaliśmy o tym, oczywiście, wszyscy o tym mówili. Taka straszna, potworna tragedia. Widziałam, jak lekko zaczerwieniona z podniecenia zaciska wargi. - Tak - odparł Maxim. - Ależ opowiadajcie! Co się właściwie stało? Czy ktoś to zrobił umyślnie? Chociaż nie, z pewnością nie, któż mógłby uczynić coś tak strasznego? Wypadek, jak przypuszczam, jakaś nieuważna, głupia pokojówka nie odsunęła ekranu od kominka. Mam nadzieję, że służba dostała za swoje. Cały wasz świat poszedł z dymem - te wszystkie bezcenne skarby. - Tak. - Czy ktoś spłonął żywcem? Chyba byli tam wówczas jacyś ludzie? - Nie, na szczęście nikomu nic się nie stało. - No cóż, was tam nie było, jak rozumiem, byliście... byliście w Londynie, tak? Krążyły różne plotki, nie sposób ich powtórzyć. Spojrzała na młodzieńca, który siedział milczący i ponury koło mnie. - No, idź teraz prędko jeszcze raz na górę i przynieś mi ten krokodylowy portfel, ten z wszystkimi moimi wycinkami, wiem, że go zabrałam. Idź, idź. - Odwróciła się do Maxima, mnie ignorując całkowicie.
- Tyle było o tym w prasie i oczywiście o śledztwie - cóż to musiała być za okropność; trzeba przyznać, że sprawa jest naprawdę dziwna. Nie sądzę, byście widzieli połowę tego, co wówczas napisano. Umknęliście Bóg wie dokąd, pewnie, żeby dojść do siebie po wstrząsie, jak sądzę. Nie dlatego, żeby ucieczka na dobre była w ogóle możliwa, swoje kłopoty zabiera się zawsze ze sobą - zresztą założę się, że sami się o tym przekonaliście. Niech mi pan powie, uznano, że to samobójstwo... Ale na litość, dlaczego piękna, bogata, młoda kobieta, która ma wszystko, o czym mogłaby zamarzyć, wspaniały dom, atrakcyjnego męża, świat u swoich stóp, miałaby chcieć się zabić? To po prostu nie do wiary. Tego już nie mogłam znieść, choć było mi obojętne, że nadal mnie ignoruje i udaje, że nie istnieję. Istniałam. Powiedziałam: - Pani van Hopper, proszę nie... - lecz Maxim mi przerwał, wstając i spoglądając na nią z góry z odrazą, ledwie skrywaną pod maską chłodnej grzeczności: - Ten pani świat może sobie myśleć, co chce - rzekł - ale przecież opinia publiczna i plotki nic nie znaczą w obliczu prawdy, z pewnością się pani ze mną zgodzi. A teraz, wiem, że pani nam wybaczy, musimy już iść. To było doprawdy nadzwyczajne, że się spotkaliśmy. Kiedy spojrzałam na nią po raz ostatni, miała bezradną minę, była obrażona, zaskoczona, że tak nagle ją porzucono, postawiono w głupiej sytuacji i że nic na to nie może poradzić. Udało jej się wstać, chciała pójść za nami, lecz Maxim był szybszy, a ona poruszała się niepewnie, bo była stara i gruba oraz, jak widziałam, chodziła o lasce. Prawie się do mnie nie odzywała. Zauważyłam też - daleka od zerwania się, żeby przyjść jej z pomocą, jak to niegdyś zawsze nerwowo czyniłam - że młodzieniec nie ruszył się z miejsca, ignorując jej wezwanie z absolutną, bezczelną obojętnością.
Akurat tak się złożyło, że obsługa nie mogła odnaleźć naszych płaszczy, i w końcu zniecierpliwiony Maxim wszedł do szatni, żeby poszukać ich osobiście. Czekałam, bezmyślnie wpatrując się w kopię starej mapy Wenecji na ścianie, skryta za jedną z grubych marmurowych kolumn, tak że pani van Hopper i młody człowiek nie spostrzegli mnie, wychodząc ona kulała, wspierając się na jego niechętnym ramieniu - z holu, gdzie piliśmy kawę. - On był wtedy takim wspaniałym mężczyzną, naprawdę dobrą partią, ale z jakichś nieznanych powodów - nigdy nie mogłam zrozumieć dlaczego - ożenił się z tą małą myszą, a teraz popatrz - mój Boże, co za nudna, okropna z nich para! Myśl sobie, co chcesz, ale w tej aferze z jego pierwszą żoną kryje się o wiele więcej, niż kiedykolwiek wyszło na jaw. Nie ciągnij mnie tak, masz mnie podtrzymywać. Wciąż jeszcze mówiła coś zrzędliwym, nosowym głosem, kiedy przeszli z holu w kierunku wind. - Przepraszam - powiedziałam nagle do Maxima, kiedy wychodziliśmy. - Przepraszam. - Za co, na Boga? - No, za tę straszną kobietę, za to, co mówiła... - I to też twoja wina? - Nie, oczywiście że nie, wiem, ale... Zdawało mi się, że powinnam była ją uciszyć, ochronić Maxima przed nią, nie zniosłabym, gdyby go zraniła i musiałby znowu cierpieć. Kiedy wsiadaliśmy do gondoli, tym razem zwykłej, bez dodatkowych, uroczystych pochodni, Maxim trzymał mnie mocno za łokieć. Gdy wpłynęliśmy na Canal Grande, powiał ostry, zimny, pachnący morzem wiatr. - Zapomnij o tym - rzekł Maxim. - To głupia, stara kobieta, zresztą oboje są siebie warci.
Lecz nie mogłam zapomnieć, zaczęłam przypominać sobie, co powiedziała: że ma wycinki prasowe dotyczące śledztwa i pożaru, zachowała je, rozmawiała o nich z przyjaciółmi, wciąż słyszałam jej pełne podejrzliwości słowa: „... o wiele więcej, niż kiedykolwiek wyszło na jaw. Dlaczego miałaby chcieć się zabić? To po prostu nie do wiary..." Tak, pomyślałam. Tak, nie do wiary, bo to nieprawda. To było dla nich oczywiste, a ja znałam prawdę. Rebeka nie zabiła się sama. Maxim ją zamordował. I patrzyłam na jego profil, podczas gdy gondola skręciła, wypływając z Canal Grande, a wiatr uderzył w jej burtę i lekko nią zakołysał. Maxim miał kamienną twarz, nie potrafiłabym powiedzieć, o czym teraz myśli ani co czuje, był znowu niedostępny. Spojrzałam na czarne domy z pozamykanymi okiennicami i znowu usłyszałam głosy szepczące z ciemności. Być może nie leży w naturze ludzkiej zadowolenie z własnego losu, jakkolwiek człowiek byłby szczęśliwy na tym świecie; ponieważ życie to ciąg następujących po sobie zmian, wzlotów i upadków, musimy widocznie być niecierpliwi, musimy przeżywać depresje, tęsknoty, nadzieje, pragnienia i nic na to nie możemy poradzić. A zatem i ja nic nie mogłam na to poradzić, gdy stałam przy wąskim oknie naszego pokoju i patrząc na budynki po drugiej stronie albo w dół, na kanał, i czułam, że wbrew rozsądkowi pragnę czegoś innego, pragnę być gdzie indziej. Lecz dziś, spoglądając wstecz, zdaję sobie sprawę, że niedostatecznie ceniłam teraźniejszość, nie dość często za nią dziękowałam, nie byłam zadowolona, choć naprawdę powinnam być, z tego, że staliśmy się „nudną, okropną parą" w opinii pani van Hopper. To przecież nie będzie trwało długo, nie może, bo po prostu nic długo nie trwa, a co więcej, ja pragnęłam, by nie trwało, i wybrałam własną drogę.
Przypominam sobie, że ktoś kiedyś, gdy jako dziecko domagałam się czegoś natarczywie, powiedział: „Nigdy nie chciej za dużo, bo mogłabyś to otrzymać" - a ja nie zrozumiałam, co miał na myśli. Teraz rozumiem. Czy to wszystko? - pytałam samą siebie. Czy naprawdę nie istnieje nic więcej niż to życie w drodze, życie bez celu, toczące się przez wiek średni aż do starości i niedołęstwa, utraty ukochanej osoby - aż po śmierć? Czy to wszystko? Nie. Nie. To dobrze, że nie możemy zajrzeć w przyszłość. To nam zostało oszczędzone. Na zawsze wnosimy do teraźniejszości naszą przeszłość, co w zupełności wystarczy. Maxim znowu miał mnóstwo spraw do załatwienia. Pisał listy, wysyłał telegramy, był bardzo zajęty. Nie pytałam o nic, lecz martwiłam się, że nie mówi ze mną o tym, nie dlatego, że chciałabym poznać jakieś szczegóły, lecz dlatego, że dotąd wszystkim się dzieliliśmy, a teraz pojawiły się tajemnice. Zima nareszcie ustąpiła miejsca wiośnie i Wenecja ożyła, znowu rozpoczął się sezon. Wyjechaliśmy na wschód, do Grecji, do gór pokrytych kwiatami i powietrza pachnącego miodem. Znowu poczułam się szczęśliwsza, ponieważ byliśmy w drodze - nie miałam czasu cierpieć, zbyt wiele nowych wrażeń mnie zaprzątało. W maju popłynęliśmy do Istambułu, choć nie bardzo miałam na to ochotę. Z jakichś powodów obawiałam się tak cudzoziemskiego, tak pod każdym względem obcego miejsca. Pragnęłam zmiany i nowych widoków, lecz jednocześnie bałam się przekroczenia pewnych granic. Byłoby mi łatwiej, gdyby Maxim nie wydawał się również obcy, oddalony ode mnie, zaniepokojony czymś, często spoglądający gdzieś w przestrzeń z lekkim zmarszczeniem brwi. Nie ośmielałam się pytać o przyczyny, bezpieczniej było pozostawać w niewiedzy, lecz bez końca snułam przypuszczenia, że to ma
związek z tym, co powiedziała pani van Hopper, albo że wyniknęły jakieś kłopoty w związku z interesami rodzinnymi po śmierci Beatrice, może nawet finansowe. Ostatnie dni, które spędziliśmy w Grecji, wspominam jako pełne napięcia i przykre. Dystans, który Maxim zdawał się stwarzać między nami, był większy niż zwykle. Rozmawialiśmy cicho, chłodno o tym, co widzieliśmy, jaki będzie następny etap podróży, a ja tęskniłam do naszej dawnej bliskości, do jego zależności ode mnie. Lecz im człowiek jest starszy, tym staje się cierpliwszy. Bywało tak już przedtem, powiedziałam sobie, przetrwam i to. On wróci. Ale nie wyobrażałam sobie jak. Pogoda była cudowna - ciepła, wonna, odurzająca woniami wiosny, cały świat zdawał się umyty do czysta. Temperatura w dzień równoważyła chłodne wschody i zmierzchy, tak więc większość czasu spędziłam na pokładzie parowca, który wiózł nas przez Bosfor do Istambułu. A teraz już prawie dopływaliśmy na miejsce. Widziałam, jak zbliżają się kopuły starego miasta, jakby niematerialne, połyskujące, otoczone drżącą poświatą w promieniach zachodzącego słońca, które złotymi liśćmi kładło się na powierzchni spokojnej wody. Maxim w milczeniu stał obok mnie. Światło się zmieniło, rumieniło się różową czerwienią, która pokryła całe niebo na zachodzie, a linia zabudowań pociemniała i spłaszczyła się, kopuły, wieżyczki i iglice były jak wycięte z papieru na tle barwnego nieba. Nie spodziewałam się, że polubię to miejsce, sądziłam, iż wszystko tu sprawi, że poczuję się obco, i kiedy w końcu dobiliśmy do brzegu, chyba właśnie tak się czułam. Lecz teraz patrzyłam i patrzyłam bez końca z pokładu. Byłam oczarowana i poruszona tak, jak rzadko mi się to zdarzało na
widok czegokolwiek. Z wyjątkiem domu. Różowoczerwonego domu. - A teraz popatrz - rzekł Maxim po chwili. Podążyłam spojrzeniem za jego wzrokiem. Nad linią domów, powyżej barw zachodu, zaczynało się nocne niebo, cudownie ciemne, a na jego tle widniał sierp księżyca, najcieńszy, najbardziej lśniący skrawek srebra. Gdy zamknę oczy, widzę go jeszcze teraz, natychmiast pojawia się z całkowitą wyrazistością, jak spokój i ból, i koi mnie, i napawam się jego widokiem, i znowu słyszę głos Maxima, a następnie jego słowa: - Proszę - powiedział. Zobaczyłam, że wyciąga do mnie dłoń z kopertą. - Lepiej to od razu przeczytaj. - Odwrócił się i odszedł na drugą stronę statku. Czuję do dziś tę kopertę w palcach, gładką, rozdartą z boku, gdzie została otwarta. Stałam i trzymałam ją, wpatrując się w niebo, lecz słońce już zaszło i ostatnie plamy jasnych kolorów zniknęły, kopuły ponownie wchłonęła ciemność. Pozostał tylko księżyc, czysty, jasny drucik. Moje serce biło zbyt mocno. Nie wiedziałam, co takiego może zawierać ta koperta, jakie słowa mam zaraz przeczytać. Nie chciałam, wolałam pozostać w nieświadomości, zawieszona w tych czasach, gdy wszystko było jeszcze bezpieczne i ukryte, i nie miałam się czego bać. Ale się bałam. Wszystko się zmieni, powiedziałam sobie. To w jakiś sposób położy kres obecnemu stanowi rzeczy. I tak się stało. Usiadłam na niewygodnej, pochyłej ławce, pod osłoną mostka. Była tam lampa sztormowa na tyle jasna, by można było przy niej czytać, oświetlała papier brudnym, pomarańczowym światłem. Zastanawiałam się, dlaczego Maxim zostawił mnie samą, czego się obawiał. W tej kopercie musi być coś strasznego, coś, o czym nie mógł mi powiedzieć.
To nie mogą być po prostu zwykłe, złe nowiny o jakiejś śmierci, chorobie czy nieszczęściu, bo wtedy na pewno zostałby ze mną, powiedziałby mi, bylibyśmy razem. Ale byliśmy osobno. Poczułam, jak łzy napełniają mi oczy, małe, krągłe, gorzkie łzy, nie takie, które z łatwością spływają i niosą ulgę i ukojenie. Minął mnie jeden z członków załogi, brzeg jego czapki zabielił się w ciemnościach. Spojrzał na mnie z ciekawością, lecz nie zatrzymał się. Z mojego miejsca nie widziałam księżyca, jedynie odległe drobne światełka na brzegu. Czułam zapach oleju z maszyn, słyszałam głuche tętnienie za plecami. Błagam, powiedziałam w duchu, choć nie wiedziałam, o co tak desperacko proszę. Błagam. Wołam o pomoc. A potem wyjęłam z koperty pojedynczą kartkę i zbliżyłam się do światła. Inveralloch, środa Drogi mój Maximie. Spieszno mi donieść o ostatecznym rezultacie. Wysyłam ten list ekspresem, na poste restante w Wenecji, w nadziei iż dojdzie, zanim stamtąd wyjedziecie. Dziś rano dowiedziałem się, że moja, w Twoim imieniu złożona, oferta nabycia Cobbett's Brake została przyjęta. Gdy tylko otrzymasz ten list, proszę, przyślij telegraficznie potwierdzenie, to będę mógł w przyszłym tygodniu spotkać się z Archiem Nicholsonem, żeby przygotować dla Ciebie papiery do podpisu, jak tylko wrócisz. Cieszyłbym się, gdybyś podał mi datę. Jest jeszcze parę szczegółów do uzgodnienia, ale dopiero gdy dokumenty zostaną skompletowane, dom będzie Twój i możesz się wprowadzić w każdym dogodnym dla Ciebie terminie po powrocie do Anglii. Jestem tym tak uszczęśliwiony, jak - mam nadzieję - i Wy oboje. Wasz jak zawsze Frank
Ręka mi drżała, musiałam ściskać papier, w obawie że wypadnie mi spomiędzy palców i odfrunie. Uniosłam wzrok. Maxim wrócił. - Dopłynęliśmy - powiedział. Stanęliśmy więc przy poręczy i patrzyliśmy, jak nasz statek powoli wpływa w gościnne objęcia starego, tajemniczego miasta.
Część trzecia
12 Powróciliśmy do Cobbett's Brake w maju, tak jak niegdyś do Manderley, lecz jakże inne to były powroty, jak różniły się pod każdym względem! Nowy początek. I kiedykolwiek sobie o tym przypominam, choć widzę wszystko w perspektywie przyszłych wydarzeń, to zawsze w świetle, nie ma tu żadnego cienia, i moje wspomnienia z tego czasu są wspaniałe i radosne. Naprawdę niczego nie żałuję, nie chciałabym nic zmienić. Myśląc o Manderley, co wciąż czynię, przypominam sobie, jak tam nie pasowałam jak się czułam nie na swoim miejscu, pamiętam własne skrępowanie, niezręczność i to, w jaki sposób ten dom mnie przytłaczał. Cała drżąca, przepełniona niespokojnym, pełnym niedowierzania szczęściem, przyjechałam tam pierwszy raz i od początku wszystko się zmieniło, utonęło w lęku. Do Cobbett's Brake jednak przybyłam ufna i odprężona, w przypływie na nowo rozgorzałej, żywej miłości do Maxima, który to wszystko zaaranżował, pełna optymizmu i pewności. Czułam się tak, jakbym całe lata czekała, by we właściwy sposób rozpocząć życie, że wszystko inne było tylko przygotowaniem, a także czymś, co jedynie obserwowałam; sztuką, w której inni grali prawdziwe role, a ja przesuwałam się po scenie. Nie odzywałam się, nigdzie nie przynależałam. Nigdy nie uczyniłam żadnego ruchu, by popchnąć akcję do przodu. Wszyscy się na mnie gapili, czasami, kiedy pojawiałam się w pełnym świetle, zapadała szczególna, groźna cisza, choć nie miało to dla mnie żadnych niemiłych konsekwencji. Teraz to nie była sztuka, to było życie, więc z zapałem rzuciłam się w sam jego środek i pozwoliłam się nieść. Cały czas, jaki nam jeszcze pozostał za granicą, przeżyliśmy jakby na dwóch płaszczyznach. Listy i telegramy przepływały w obu kierunkach pomiędzy Frankiem
Crawleyem, Maximem, agentami, prawnikami, Gilesem i mieszkańcami farmy obok Cobbett's Brake. Maxim cale godziny spędzał na jednym końcu źle działającej linii telefonicznej, wykrzykując instrukcje, próbując się dowiedzieć, czy to lub tamto będzie zrobione, ale jednocześnie nurzaliśmy się w tajemniczym, egzotycznym zgiełku życia w Istambule. Podziwialiśmy krajobraz Turcji i uwielbiałam ją, wcale mnie nie przerażała, tak, uwielbiałam tu dosłownie wszystko. Czułam, widziałam, słyszałam i zapamiętywałam z taką intensywnością, ponieważ wiedziałam, że wyjadę i że to ostatnie dni naszego wygnania. Tylko że teraz to nie było wygnanie, to była zwyczajna przyjemność, a gdy się ona skończy, pojedziemy do domu i zaczniemy prawdziwe życie. Wędrowaliśmy ulicami zatłoczonymi nadmiarem ludzi i zwierząt, kupujących i sprzedających, żebraków i dzieci, wchodziliśmy do meczetów pełnych dzwonów i śpiewnych głosów, oszałamiających, odurzających zapachów, dziwnych, nieprzyjemnych, niepodobnych do żadnych innych, jakie kiedykolwiek wąchałam, a które teraz zostały zamknięte na zawsze w jakimś pudełeczku, do którego nie mam klucza. Gdybym miała, gdybym otworzyła to pudełeczko, to miejsce, ten czas, te wspomnienia, tak ciasno upakowane razem z zapachem, obezwładniłyby mnie. Były też smaki, słodkie, korzenne, ze śladami dymu, wciąż czuliśmy je w ustach - czasami chwytam słaby ich ślad, jedząc jakiś kawałek mięsa lub słodycze i po chwili oszołomienia ląduję z powrotem w tamtych czasach. Nie istniały wówczas między nami żadne nieporozumienia ani przemilczenia - tylko miłość i dobra wola. Byliśmy nieprzytomnie szczęśliwi, tak że opłakiwałam nasz wyjazd. Uroda Istambułu była czymś więcej niż zjawiskiem fizycznym, to było coś osobistego i głęboko wzruszającego, a zarazem kruchego i nietrwałego. Kiedy wyjechaliśmy i
lśniące, kolorowe miasto w końcu zniknęło nam z oczu, wierzyłam, że naprawdę mogło po prostu zniknąć, przestać istnieć w ogóle, ponieważ my nie mogliśmy go już widzieć. Wracaliśmy przez Europę bez pośpiechu, powoli, przedłużając naszą podróż. Frank dopilnował ostatnich szczegółów transakcji, lecz dopiero po powrocie i obejrzeniu domu mieliśmy przekonać się, ile pracy jeszcze trzeba będzie weń włożyć i czy zechcemy zatrzymać w całości umeblowanie, które kupiliśmy wraz z domem. Starsi państwo nie chcieli do niego wracać, a ich świeżo zdemobilizowany syn zabrał tylko rzeczy osobiste i wartościowe. Większość mebli została, lecz Frank nie miał czasu przeprowadzić inwentaryzacji i sądził chyba, że nie będziemy z nich mieli wielkiego pożytku. Wynajął dla nas w pobliżu niewielki domek, gdzie moglibyśmy się zatrzymać na krótszy lub dłuższy czas - bo wiedziałam, że nawet gdybyśmy musieli opróżnić całe Cobbett's Brake i remontować je, będę chciała być w pobliżu. Nie miałam nic przeciwko małemu mieszkanku na jakiś okres. Tam przynależymy, nie gdzie indziej, niewygody i niedogodności nie będą trwały wiecznie. Ludzie mówili, że to najpiękniejszy maj od lat, naprawdę o tak wczesnej porze nie bywało równie ciepło. Nie wiadomo, co się dzieje z tą pogodą, lecz wykorzystajmy ją, cieszmy się nią, dopóki możemy. I cieszyliśmy się, och, jakże się cieszyliśmy! Anglia pachniała wiosną, kwiatami i trawą. Dzwonki już prawie przekwitły, lecz tu i ówdzie, w małym lasku lub cichym zagajniku, błyskał ten nieporównany błękit, skryty gdzieś głęboko pod pierwszymi zielonymi liśćmi. Dwa razy zatrzymaliśmy się po drodze, żeby przejść przez płot. Nad naszymi głowami wznosiło się niebo misternie obramowane gałęziami drzew, a u naszych stóp rosły wilgotne, świeże
kwiaty. Pochyliłam się i zanurzyłam w nich ręce, przymknęłam oczy i wdychałam słodki zapach. - Nie ma sensu ich zrywać - powiedział Maxim. Zwiędną w ciągu godziny. Przypomniałam sobie naręcza bladych, żółtozielonych roślinek, ich zwisające z koszyka przy rowerze wątłe łodyżki. Nie potrafiłam, będąc dziewczynką, oprzeć się chęci zrywania ich i przynoszenia matce, by włożyła je do wazonów, pewna, że w jakiś magiczny sposób potrafi przywrócić je do życia. - Ale oczywiście nie potrafiła - zakończyłam swoją opowieść, wstając - A ty miałaś nauczkę. - Być może. I ujrzałam naraz, kiedy tak stał i patrzył na mnie, jak zmieniła się jego twarz, zmiękła i pojaśniała, jak naraz odmłodniał - wyglądał, jakby był o całe lata młodszy niż wtedy, gdy go poznałam - lecz oczywiście wówczas wydawał mi się stary. To była jedna z jego cech. Żonkile i kwiaty jabłoni już opadły, lecz kwitły bzy. W każdym ogródku rosły drzewka, białe i bladoliliowe, a żywopłoty po obu stronach dróg były wstęgami zakurzonych białych głogów w pełnym rozkwicie. Gdziekolwiek wysiedliśmy z samochodu, czuliśmy ich dziwny, cierpki zapach, rozgrzany popołudniowym słońcem. A był to jeszcze jeden zapach dzieciństwa, przypomniałam sobie, że kiedy miałam pięć lub sześć lat, siadywałam pod wielkim krzewem głogu w ogrodzie jakiejś staruszki, odrywałam ukwiecone łodyżki z wielkich kiści i bawiłam się nimi, układając je na ziemi w różne wzory. Czułam się tak, jakby moje dzieciństwo, to najszczęśliwsze, z wczesnych lat, które tak * brutalnie zamknęła śmierć mojego ojca, teraz do mnie wróciło. Jawiło mi się wyraźniej i bardziej kolorowo niż kiedykolwiek. Czas, który nastał potem, lata przed Maximem i lata z Maximem w
Manderley, i jeszcze później, aż do dziś, wszystko to zbladło, zamazało się, odeszło w cień. Teraźniejszość pomijała to wszystko, łącząc się mocno z czasami dzieciństwa. Wjeżdżaliśmy coraz dalej w głąb kraju, a ja spostrzegłam, że wszystko jest białe - białe jagnięta i wysokie, kremowobiałe kwiaty trybuli leśnej, wyrastającej wysoko z każdego rowu, i konwalie w cienistych zakątkach ogrodów, pod niskimi murkami z kamienia. Poczułam się znowu jak młoda mężatka, tak jak wówczas, gdy jechaliśmy do Manderley, lecz spoglądając w samochodzie na Maxima, nie mówiłam o tym. Nie chciałam, żeby jakaś wzmianka lub wspomnienie z tych czasów rzuciło choćby najmniejszy cień na urok tego dnia. Nie spieszyliśmy się, nie było powodu. Zachwycaliśmy się każdym widokiem, każdym drobiazgiem. Zjedliśmy powoli późny lunch, trochę później zatrzymaliśmy się, żeby zwiedzić katedrę, w której przechadzaliśmy się i oglądaliśmy okna i wspaniałe, kamienne sklepienie, jak turyści, którzy jeszcze nigdy nic takiego nie widzieli. Kiedy wyszliśmy, światło zmieniło się, zabarwiło budynki na kolor bladej cytryny. Wieczór był coraz bliżej. Skłoniłam Maxima, by ostatnie parę mil jechał bardzo powoli, utrwalałam wszystko w pamięci, uczyłam się dróg na pamięć. Umówiliśmy się, że pani Peck z farmy otworzy dom. Teraz mieliśmy jedynie się rozejrzeć, a nazajutrz wrócić, żeby zacząć podejmować decyzje, planować, urządzać. I nikt nie będzie na nas czekał, żadna ustawiona w dwuszereg na podjeździe służba, nie zobaczę żadnych wgapionych we mnie, ciekawskich oczu - żadnej pani Danvers. Ten dom ma być tylko mój, mój i Maxima. Dojechaliśmy do drogi, na której niegdyś przystanęliśmy przed starym drewnianym drogowskazem. - Zatrzymaj się - powiedziałam do Maxima.
Otworzyłam drzwi i gdy umilkł silnik, w lekko dzwoniącej ciszy usłyszałam nawoływania dzikich gołębi na drzewie, wysoko ponad naszymi głowami. Powietrze było balsamiczne, pachniało wilgocią. - Jedź sam. Ja mam ochotę się przejść. Nie chciałam wyniośle pojawić się na podjeździe przed domem. Pragnęłam zbliżyć się do niego stopniowo, niemal przypadkowo, zobaczyć go jeszcze raz z krawędzi trawiastej dolinki, w której stał, a potem cicho i samotnie ześlizgnąć się ze zbocza i przemknąć przez jakieś małe boczne drzwi. I całkiem nieoczekiwanie gwałtownie zapragnęłam nie dzielić tego uczucia nawet z Maximem, na krótki czas opanowało mnie pragnienie, by ten dom był wyłącznie mój. Zrozumiał. Uśmiechnął się, zakręcił i samochód począł toczyć się po drodze. Zostałam sama. Stałam z zamkniętymi oczami, czując, jak bije mi serce, słuchając, jak gałęzie drzew poruszają się, trącane skrzydłami przelatujących wśród nich ptaków. A potem zaczęłam iść w dół po wąskiej drodze, porośniętej teraz dzikim czosnkiem, wysokimi pokrzywami i trawą, wśród nisko zwisających gałęzi, które musiałam rozgarniać. Światło było zielone jak woda, lecz nie było tu nic złowieszczego, wszystko zielone, świeżo wyrosłe i niewinne. Nie było żadnych wysokich nad głowę krwistoczerwonych rododendronów, nic rzadkiego ani dziwnego, wszystko było znajome i zwyczajne. Królik przebiegł mi drogę i wpadł do nory, ujrzałam w przelocie jedno jego przerażone, przejrzyste oko. Kiedy byłam tu ostatnio, słońce świeciło przez prawie nagie gałęzie, więc miałam widok na otwartą przestrzeń przed sobą, lecz teraz drzewa okryły się liśćmi, tak że byłam zamknięta w zielonym tunelu, aż odgarnęłam ostatnią zwisającą gałąź i wyszłam na trawę oświetloną wieczornym
słońcem. I oto ujrzałam przed sobą Cobbett's Brake, ciche, spokojne i piękne. Patrzyłam na nie i mogłam je zobaczyć w całości, nie było tak duże, by nie ogarnąć go jednym spojrzeniem. Wydawało mi się, że ściskam i tulę je w milczeniu: bramy, podjazd, ściany i kominy, okna, dachy i otaczające je ogrody. To było tak, jakby człowiek po dłuższej nieobecności spotkał kogoś kochanego. Wszelkie zwątpienia i niepokoje znikają przy pierwszym spojrzeniu, a zostaje jedynie pewność. Zaczęłam powoli, na wpół ześlizgując się, z wyciągniętą dla równowagi ręką, schodzić po zboczu między pasącymi się owcami do miejsca, gdzie ujrzałam Maxima, do wejścia do domu. W holu stał dzbanek pełen polnych kwiatów i drugi, mniejszy, na środku kuchennego stołu. Obok jajek, mleka i ciasta z owocami naszykowano drewno na opał w kominkach, choć nie rozpalono, paliło się za to pod kotłem na ciepłą wodę. To był dziwny dom, nigdy dotąd do niego nie wchodziliśmy, meble, które zostały, były stare i obce, a jednak czułam od pierwszej chwili, że jest nasz. Nie byliśmy tutaj intruzami. - Mogę tu zostać - oświadczyłam - od razu tu zamieszkać, nie ma potrzeby przenosić się gdzie indziej. W milczeniu przechodziliśmy z pokoju do pokoju. Były sprzątane, froterowane i porządkowane, ale co więcej, były kochane. Troszczono się o nie przez całe lata w przeszłości, pomyślałam, choć niektóre z nich najwyraźniej długo stały nie używane. Nie było w nich nic oficjalnego ani zimnego, nic, co by mi się nie spodobało. Rozejrzałam się i spostrzegłam, że fotel wymaga nowego pokrycia, drzwi trzeba lepiej zamocować, wybrać parę obrazów, by wypełnić puste miejsca na kilku ścianach, lecz nie ma niczego, co wymagałoby natychmiastowego działania lub wzbudzało we mnie niechęć.
- Urządzimy to po swojemu - zadecydowałam. - Nie musimy się spieszyć. Ostatecznie nic nie posiadaliśmy, ogień strawił cały nasz dobytek, musieliśmy zaczynać od nowa. Czułam się szczęśliwa z tego powodu, Te piękne, drogocenne przedmioty, porcelana i portrety, srebra i rzadkie meble nie były moje, nigdy wśród nich nie czułam się u siebie. Należały do rodziny Maxima - i do Rebeki. Przedmioty w Cobbett's Brake również nie były moje, ale miałam do nich inny stosunek, nawet jeszcze teraz mi się wydaje, że nie tyle kupiliśmy je, co odziedziczyliśmy; były żywą tkanką domu i zamierzaliśmy dbać o nie tak samo jak o dom. Weszliśmy do pokoi na poddaszu, teraz zakurzonych i pustych, o nagich, białych ścianach, lecz ja już meblowałam je w myślach dla dzieci i układałam w kredensach bieliznę, ustawiałam szkło i porcelanę. Odwróciłam się i spojrzałam na Maxima, przepełniona na nowo odnalezionym zachwytem i zadowoleniem. Powiedziałam: - Teraz jestem szczęśliwa. Rozumiesz to? Lecz prawie natychmiast pożałowałam mych słów i chętnie bym je cofnęła, bo może on nie był taki pewny, może uczynił to tylko dla mnie i nigdy nie osiedliłby się tutaj - to przecież nie było Manderley. - Wyjdźmy na zewnątrz - zaproponował. Wciąż jeszcze było ciepło, lecz powietrze pachniało już wieczorem, w krzaku bzu drozd śpiewał jak oszalały. Zaczęliśmy spacerować po ogrodzie, pod starą pergolą, która biegła po jego południowej stronie. Róże i klematis rozrosły się bujnie i opadały kaskadami jak rozwiane, poplątane, poczochrane włosy. Trzeba je uporządkować, przystrzyc i będą wyglądały pięknie, białe gwiazdki kwiatów klematisu już opadły, niezliczone pączki róż dopiero nabrzmiały.
Wszystko dookoła nas, rabaty, krzewy, pnącza były rozpaczliwie zaniedbane, lecz byłam uszczęśliwiona ich widokiem i planowałam, że stopniowo, powoli, doprowadzę je do porządku. Nie pragnęłam schludnego, przystrzyżonego, nieskazitelnego ogrodu, urządzonego przez fachowych ogrodników, w obawie że ich obrażę albo zdradzę się z własną ignorancję. Byłam ignorantką, to prawda, ale mój ojciec miał ogród i wciąż go pamiętałam. Prędko się wszystkiego nauczę. Wiedziałam o tym, miałam to we krwi. - Myślałem - powiedział Maxim - że to będzie miejsce, którego ty pragnęłaś, ale teraz to jest to, czego i ja pragnę. Kiedy dziś zobaczyłem je znowu i wszedłem do domu, uświadomiłem sobie, że będzie również mój. Zatrzymał się i powoli rozejrzał po trawiastych zboczach z pasącymi się owcami, popatrzył na drzewa za nimi. - Nigdy nie sądziłem, że będę w stanie przegnać widmo Manderley, ale potrafię to zrobić. Tutaj. Tamto się skończyło, to przeszłość. Manderley dla mnie umarło. - Spojrzał na mnie. - Zajęło mi to ponad dziesięć lat. Wybacz, że trwało to tak długo. Podeszłam do niego, ale jakiś głos we mnie mówił: „Nie tylko dom umarł, nie tylko dom". Nie powiedziałam ani słowa, po prostu szliśmy powoli, rozglądając się, i Maxim zaczął mówić o dokupieniu ziemi, być może - gospodarstwa. - Spróbuję, może uda mi się skusić Franka, razem dalibyśmy sobie radę. - Nigdy nie będzie chciał opuścić Szkocji. - Zobaczymy. Pomyślałam, że może nam się uda, ponieważ lojalność i przywiązanie Franka należały nie tyle do Manderley, co do Maxima, więc kto wie, czy nie zechce razem z nim pracować.
I tak chodziliśmy, układając małe, rozkoszne plany, słońce zaszło, noc otuliła dom i ogród i mogliśmy tylko z radością oczekiwać jutra.
13 Zachowywałam się jak dziecko, które się bawi w dom, tak mówił Maxim, i to była prawda. W takim podnieceniu, z taką co dzień radością robiłam wszystko, że rzeczywiście trochę przypominało to zabawę: przyjazd do Cobbett's Brake, staranny przegląd pokoi, decyzje, co zatrzymać, co zmienić. Lecz pod tym wszystkim, w głębi, czułam się, jakbym pierwszy raz żyła prawdziwym życiem. Teraźniejszość była ważniejsza od wszelkiej przeszłości, a przyszłość ważna jedynie jako prosta kontynuacja. Początkowo pani Peck z farmy przyszła mi pomagać, a po paru tygodniach znalazła młodą kobietę, Dorę, która przyjechała na rowerze z sąsiedniej wsi, gotowa robić w domu wszystko. Czułam się z nią swobodnie, przypuszczam, że dlatego, iż była młodsza, prosta, przyjazna i chciała się przydać. Nie czułam, że jest służącą. Kiedy sporządzałyśmy listę zakupów, zdejmowałyśmy kotary i badałyśmy wnętrza kredensów - chichotałyśmy razem. Opowiadała mi o swojej rodzinie, a milkła i wydawała się zalękniona, jedynie gdy pojawiał się Maxim. Raz czy dwa przyłapałam ją, jak nam się przygląda, zaintrygowana, być może, różnicą wieku między nami i tym, jak bardzo każde z nas jest inne. Bo co dnia, gdy się budziłam, czułam się młodsza, jakbym odzyskiwała utracone lata, odrzucała całą stateczność, wszelkie przygnębiające oznaki średniego wieku. Chodziłam rozśpiewana, czułam się lekko i beztrosko. I stopniowo zaczęłam panować nad tym domem, poznałam jego sekrety, wiedziałam, które drzwi nie zamykają się dobrze, przez które okno wieje, gdzie wpada słońce rano i wieczorem, jakie nierówne są deski na górnym podeście schodów. Przyszli robotnicy, malowali pokój po pokoju. Niektóre stare, zżarte przez robactwo meble kuchenne i kilka dywaników wyrzuciłam, zdecydowałam się na nowe fotele do
uroczego, wąskiego, jasnego saloniku z widokiem na najpiękniejszą część ogrodu. Cobbett's Brake było przyjazne kiedy obchodziłam je wcześnie rano, zaczynając od kuchni, poprzez salon i hol, otwierałam okna i drzwi i spoglądałam na otaczające nas trawiaste zbocza - czułam, że życzliwie mnie wita, że niemal czekało, spodziewało się nas. Maxim zaczął objeżdżać okolicę, rozmawiać z farmerami i właścicielami ziemskimi, dowiadywać się o ziemię, którą mógłby kupić. Chciałby mieć owce, jak mówił, mnóstwo leśnych terenów, trzodę mleczną i dobrą trawę - ale postanowił się poradzić, nie działać pospiesznie. Cztery domki, podobnie jak domek Price'ów, należały do Cobbett's Brake, zaczął więc szukać pomocy, poznawać ludzi we wsi. Nie była to duża posiadłość, niewielka w porównaniu z Manderley, lecz ponieważ nie zamierzaliśmy zatrudniać wiele służby, spadało na Maxi - ma więcej pracy. Obserwowałam, jak on również młodnieje, widziałam, jak kroczy po podjeździe, żwawo wspina się po zboczach. Widziałam, jaki kolor przybiera jego skóra na słońcu - bo mieliśmy ciepłą, suchą, cudowną wiosnę i wczesne lato. Czuł się dobrze, był całkowicie zadowolony; myślałam, że to szczęśliwe zakończenie tamtych lat. A jednak czegoś nam brakowało, choć nigdy o tym nie mówiliśmy, i kiedy wczesne lato minęło, a róże rozwinęły się i opadały kaskadami z każdego muru, kolumienki i płotu, cudowne pnące róże, różowe, koloru muszli i amarantowe, i śnieżnobiałe, kiedy wszystko rozkwitło i bujnie się rozrosło, i drzewa stały w gęstej zieleni, tak że chodziliśmy pijani latem, zaczęłam coraz wyraźniej to sobie uświadamiać. Gdzieś w samym środku wszystkiego była pustka. Pewnego dnia pod koniec czerwca obudziłam się o piątej i już nie mogłam zasnąć, noc była przygniatająco duszna i czułam się zmęczona, powieki miałam ciężkie. Zapach róż, w
wielkich pękach zwisających z niskiego daszku pod otwartym oknem naszej sypialni, był piżmowo słodki, odurzający, wypełniał cały pokój. Cicho zeszłam po schodach i wyślizgnęłam się z domu bocznymi drzwiami. Powietrze było świeże i całkiem chłodne, słońce jeszcze nie wzeszło, owce odpoczywały, ciężkie i nieruchome, rozproszone po zboczach. Przeszłam pergolą na ścieżkę, która prowadziła do dużego stawu. Nie zdążyliśmy jeszcze go oczyścić ani naprawić fontanny, popatrzyłam przez plątaninę starych, płaskich liści lilii wodnych w głąb ciemnej, nieruchomej, zielonej wody, zastanawiając się, czy pływają gdzieś tam duże ryby, żyjące swoim odwiecznym, powolnym, tajemniczym życiem. Usiadłam na płaskim kamiennym obmurowaniu. Niebo było perłowoszare, trawa ciemna od wilgoci. To jest szczęście, pomyślałam, i ja jestem w samym środku niego. Tutaj. Teraz. I podniosłam wzrok, i ujrzałam je, idące przez ogród, od strony połyskujących zboczy, ujrzałam je tak wyraźnie, jakby naprawdę tam były, troje dzieci, chłopców, bo byli chłopcami, kiedy wyobraziłam ich sobie w Manderley - dwóch starszych, silnych, śmiałych, żywych, pokrzykujących i popychających się nawzajem, i jednego młodszego, cichszego, bardziej zamyślonego, bardziej zamkniętego w sobie. Biegali po trawie, po żwirowej ścieżce, jeden zerwał kwiat, drugi wymachiwał patykiem nad głową. Ujrzałam ich jasne twarze, ujrzałam, że są otwarci i weseli, ujrzałam ich sylwetki i potargane głowy o takim samym pięknym kształcie jak głowa Maxima. Widziałam ich tak wyraźnie, że mogłabym otworzyć ramiona, a oni wpadliby w nie, przepychając się na wyścigi, żeby mi coś powiedzieć, czymś mnie rozśmieszyć. Czułam ich przy sobie, wiedziałam, jakie są w dotyku ich włosy, gęste, trochę suche, sprężyste. Obejrzałam się na tego młodszego, pomachałam do niego, a
on uśmiechnął się - podejdzie do mnie później, kiedy ci dwaj odbiegną, i będziemy mieli trochę spokoju dla siebie. Potem może posiedzimy i pogapimy się w ciemną, głęboką wodę w kamiennym stawie, i poczekamy, aż pojawią się w niej blade smugi, ryby. Nie będzie nic mówił ani się nie przestraszy, będzie siedział bez ruchu, cierpliwie, zadowolony, że może być ze mną i czekać, aż krzyki jego rozdokazywanych braci dobiegną nas z końca podjazdu. Siedziałam, zanurzywszy dłoń w wodzie i pozwoliwszy jej przepływać pomiędzy moimi palcami, a słońce wzeszło, rozlewając blade złoto po trawie i głaszcząc pączki róż, które rosły pod wschodnią ścianą. Każdego wieczoru w zeszłym tygodniu szkicowałam nowe plany ogrodu, sporządzając listy, rysując widoki różnych zakątków po paru latach; a teraz, wyobrażając sobie dzieci, ujrzałam ogród taki, jaki kiedyś będzie, i zatęskniłam również do niego. To marzenie było łatwiej spełnić, to tylko kwestia czasu i odpowiednich starań. Usłyszałam, że na piętrze otworzyło się okno, a potem dobiegł mnie słaby szum lejącej się wody. Za parę minut przyjdzie tu Maxim, obejdziemy razem cały ogród, będę mówiła: „Myślę, że to trzeba usunąć, to przyciąć, tu wykopać nowy rowek, naprawić kratkę, muszę pomyśleć o tej fontannie, pani Peck ma przysłać człowieka, który zajmie się jarzynami, może nawet przyjdzie dzisiaj". To wszystko było łatwe, mogłam mówić o tym radośnie, czuć się pewnie, ale dzieci! Nie potrafiłam o nich rozmawiać. Z jakiegoś powodu bałam się, że jeśli w ogóle wspomnę coś na ten temat Maximowi, to sprowadzę nieszczęście, nigdy mi się nie uda. Rebeka nie mogła mieć dzieci, odkryli to pod sam koniec. Ja nie będę taka jak Rebeka. Wstałam, nagle już wiedziałam, co zrobię, podjęłam decyzję. Nie mogłam porozmawiać z Maximem, a w każdym razie nie w tej chwili, ale nie mogłam też całe miesiące, lata,
żyć tylko nadzieją, liczyć na szczęście, nic w tej sprawie nie czyniąc. Zawsze zakładałam - oboje zakładaliśmy - że będziemy mieli dzieci, jak dotąd nie było powodu, by sądzić, że któreś z nas nie może ich mieć, ale nie byłam pewna. W ogóle bardzo mało o sobie wiedziałam, nigdy nie czułam się źle, rzadko bywałam u lekarza. Dopiero teraz, kiedy podjęłam tę decyzję, zdałam sobie sprawę, że nie znam żadnych lekarzy. Ostatnim, którego widziałam, był ten specjalista w Londynie pojechaliśmy do niego wszyscy tamtego straszliwego, dusznego popołudnia, kiedy potrzebna nam była karta zdrowia Rebeki. Doktor Baker. Do dziś go widzę, jak wchodzi do pokoju we flanelowych spodniach - przerwaliśmy mu grę w tenisa. Nie mogłam udać się do niego. Zatem do kogo? Jak znaleźć lekarza? Nie miałam kogo zapytać. Gdyby któreś z nas zachorowało, wyobrażałam sobie, z łatwością uzyskalibyśmy od Dory albo pani Peck nazwisko miejscowego doktora. Ale natychmiast zrezygnowałam z pomysłu pójścia do kogoś, kogo mogliśmy któregoś dnia spotkać na gruncie towarzyskim - bo z pewnością poznamy różnych ludzi. Chciałam pozawierać przyjaźnie, dopasować się do naszych sąsiadów, a lekarz był osobą, którą zawsze obowiązkowo się zaprasza. Czułam, że nie może to być ktoś, kogo znam albo poznam w przyszłości. Sprawa dotyczyła zbyt intymnej strony naszego życia. Chciałam pojechać do Londynu, tak jak to uczyniła Rebeka, by z zachowaniem dyskrecji poradzić się kogoś oficjalnie, kogoś, kto nic o mnie nie wiedział. W dawnych czasach zapytałabym o radę Beatrice. Teraz nie znałam nikogo. Jak się znajduje doktora w Londynie? Po raz pierwszy poczułam się dziwnie wystraszona i bezradna, odizolowana, daleka od kontaktów ze światem.
Maxim wyszedł z domu, stał kilka sekund, rozglądając się, patrzył na dom, ogród, trawiaste zbocza i ujrzałam, jak radość rozjaśnia mu twarz, jak bardzo jest zadowolony. On też był szczęśliwy, kochał Cobbett's Brake. Nie możemy zagrzebać się tutaj w samotności, niewielki byłby sens odnawiać dom, dokupywać ziemię, dobudowywać cokolwiek, jeśli mielibyśmy zestarzeć się tak jak poprzedni właściciele i znowu zostawić wszystko puste, zaniedbane, gdyż już nie będziemy sobie sami radzić na starość, a nie zostawimy nikogo, kto mógłby tu dalej gospodarować. Muszę mieć tych chłopców, pomyślałam żarliwie, muszę, będę ich miała - dla siebie - ponieważ ich widziałam, prawie ich znam, ale co więcej - dla Maxima i dla Cobbett's Brake. I ruszyłam ścieżką w stronę Maxima, a dzieci, choć niewidoczne, postępowały za mną.
14 Zapomniałam o wizytach, tym straszliwym, panującym dawniej na wsi zwyczaju, który w Manderley tyle razy powodował, iż umierałam z zakłopotania i skrępowania. Przychodzili wszyscy, wydawało się, że każdego popołudnia był nowy gość, wścibskie kobiety, od czasu do czasu z mężami, ciekawe młodej mężatki. Musiałam siedzieć na brzeżku krzesła w oficjalnym salonie, prowadzić lekką konwersację, próbować odpowiadać na pytania przez około pół godziny, a nawet gorzej, jeździć z rewizytami. Nigdy nie wiedziałam, co powiedzieć, czekałam, aż zegar odtyka wreszcie czas ciężkiej próby. Ale to było całe wieki temu. Tak długo żyliśmy daleko od kraju, a potem ta wojna, która wiele zmieniła - przekonałam się w ciągu tych paru pierwszych tygodni w Cobbet's Brake, że niektóre ze starych formalności i barier społecznych zostały zniesione, i czułam ulgę, zadowolona, że wszystko będzie mniej sztywne i mniej dokładnie z góry rozstrzygnięte. Nigdy nie czułam się swobodnie, nigdy nie byłam pewna, czy postępuję zgodnie z etykietą, a Maxim w dawnych czasach bardzo na to zważał, więc z całych sił starałam się go nie zawieść. Wiedziałam, że przedstawił się kilku sąsiednim właścicielom ziemskim i miejscowym farmerom, i byłam pewna, że pani Peck i Dora rozmawiają o nas, choć usiłowałam wyjaśnić, że jesteśmy zwykłymi ludźmi, lubiącymi własne towarzystwo i spokojne życie. Nie chciałam, by wieść o naszym przyjeździe rozniosła się zbyt szeroko. Ludzie nie znali, być może, naszej historii, ale ktoś mógł pamiętać, poszukać w starych gazetach, porozmawiać z krewnymi, niewykluczone, że należącymi do naszego dawnego świata. Tak więc słysząc obcy samochód, chrzęst żwiru pod oponami przed domem, poczułam nagły lęk. Rozmawiałam z
Nedem Farradayem, który właśnie pracował w ogrodzie, o tym, czy odbudować stary, rozwalający się mur z południowej strony, czy też jest on już w takim stanie, że trzeba by raczej postawić nowy. W czasach Manderley, oczywiście, przyszedłby do mnie Frith, poważnie, statecznie, niosąc kartę wizytową na srebrnej tacce. Teraz Ned zerknął na podjazd i powiedział: - To pani Butterley, chyba już ją pani poznała? - Nie - zaprzeczyłam i natychmiast uświadomiłam sobie, że mój żołądek zaczyna się skręcać, a dłonie mam mocno zaciśnięte. - Nie, chyba nie. Czy to sąsiadka? - Można tak powiedzieć - uśmiechnął się Ned. - Mieszka w Thixed, to żona starego pułkownika. Wszyscy w promieniu czterdziestu mil są sąsiadami tej pani Butterley. - Rozumiem. Opuściłam go, pełna lęku, formułując w myślach uprzejme zdania i wymijające odpowiedzi, zła, że ktoś nas niepokoi. Tak samolubnie, zachłannie broniłam moich dni w Cobbett's Brake! Miałam uczucie, że czas ucieka, że tyle go już straciliśmy, nie mogłam znieść myśli, że marnuję go jeszcze dla ludzi, których nie musiałam znać. Chciałam urządzić dom, rozplanować ogród, przebywać z Maximem. I rozmyślać, marzyć, snuć plany. Zazdrośnie pragnęłam strzec naszej prywatności jak stary, zrzędliwy pustelnik. - Dzień dobry - powiedziałam i uśmiechnęłam się sztywnym, sama to czułam, fałszywym uśmiechem. - Jak to miło z pani strony. - Ale już kiedy mówiłam, zanim jeszcze ona otworzyła usta, wiedziałam, że się myliłam, całkowicie się myliłam co do niej. I poczułam, że wszelkie bariery opadły, a moja rezerwa zniknęła. Patrzyłam na szeroką, pełną entuzjazmu, otwartą twarz i nagle ujrzałam w tej kobiecie przyjaciółkę, kogoś, kto absolutnie w niczym mi nie zagrozi.
Była to kobieta wysoka, szeroka w ramionach, o nieposłusznych, kasztanowatych włosach, posiwiałych na skroniach. Dźwigała cały owinięty w gazetę krzak róż i coś jeszcze w niewielkiej serwetce. - Ha! - zawołała i roześmiała się perliście. - Noszę wodę do studni, jak widzę, mogłam się spodziewać, że odhodujecie wszystkie stare róże - ale po prostu pokusa była silniejsza! Wiem zresztą, że były tak dobrze posadzone, że same o siebie się troszczą i zakwitną, kiedy przyjdzie pora. Ale proszę, oto trochę naszych, nigdy ich nie ma za dużo, lubię pełne wazony w całym domu, a pani? - Mocno ścisnęła moją dłoń w swoich. - Dzień dobry. Jestem Bunty Butterley, powiedzmy, sąsiadka, oczywiście, znaliśmy dobrze biednych starych Dennisów. Za długo się z tym wszystkim tutaj zmagali, cieszę się, że posiadłość dostała się komuś, kto obdarzy ją miłością i troską. To wszystko, czego potrzebuje dom, prawda? Miłości - jak każdy młody i stary. - Odwróciła się, z satysfakcją spoglądając na Cobbett's Brake. - I mój Boże, co to za dom, doskonały, prawda, nie ma żadnych wad? Powinna pani zobaczyć nasze wiktoriańskie monstrum. Kocham je na swój sposób, oczywiście, nie mogłabym mieszkać gdzie indziej, lecz wciąż złościmy się na jego brzydotę i niewygody. Tutaj pani może tylko podziwiać i cieszyć się i nie musi pani niczego zmieniać. - Zechce pani wejść, właśnie chciałam napić się kawy. Dora poprosiłaby mnie za pięć minut. - Tak, ma pani tego anioła, Dorę Ruby. Ta rodzina to sól ziemi. Weszła za mną bocznymi drzwiami, kierując się w stronę kuchni. Wiedziałam, że wszystko jest w porządku i nie ma czym się niepokoić - to przyjaciółka, a nie „gość". Mogę spokojnie zabrać ją do któregokolwiek pokoju. - Przywiozłam pani ciasto, czułam, że powinnam, instynkt karmienia i tak dalej. No i co to za radość móc ofiarować
komuś coś do jedzenia po tych straszliwych latach, kiedy wszyscy musieliśmy w sekrecie chomikować żywność we własnych ubogich spiżarniach. Chociaż mając Dorę, nie potrzebuje pani ani mnie, ani moich prezentów. Witaj, Doro, moja droga, widzisz, dotarłam tu w końcu. Nie sądzę, by pani de Winter cierpiała od nadmiaru gości, raczej zarzuciliśmy tutaj te wszystkie wizyty towarzyskie, i bardzo dobrze. Jesteśmy teraz ogromnie zajęci i odwiedzamy się wtedy, kiedy naprawdę mamy na to ochotę, a nie wówczas, gdy sądzimy, że należy. Ona jest jak Beatrice, pomyślałam, stojąc uśmiechnięta i przysłuchując się radosnym kaskadom jej słów. Zdawała się wypełniać sobą całą kuchnię, tak samo szczerze i otwarcie jak Beatrice odnosiła się do ludzi, bez wyniosłości, bez fałszu. To dlatego swobodnie się przy niej czułam. Podeszłam i wzięłam od Dory tacę. - Cieszę się, że pani przyszła - powiedziałam. Zastanawiałam się, kiedy będę mogła z kimś pogadać. - I uświadomiłam sobie, że to absolutna prawda, chciałam porozmawiać, zapytać o różne rzeczy, nacieszyć się jej towarzystwem. - Bunty Butterley - mówiła, idąc za mną do małego saloniku, który o tej porze był pełen słońca. - Czy to nie zabawne nazwisko? Urodziłam się jako Barbara Mount, to o wiele poważniej brzmi, ale jakoś dla pokolenia naszych matek wszystkie Barbary stały się Bunty, a potem wzniosłam się w górę; poślubiłam Billa i zmieniłam nazwisko na Butterley. Teraz oczywiście już do tego przywykłam. - Opadła na fotel przy oknie i natychmiast rozejrzała się po pokoju. - Tak. Kochasz to, widzę. Odświeżyć, wymuskać, lecz serce i duszę pozostawić nietkniętą. To pochwalam.
- Kiedy przyjechaliśmy, wszystko wyglądało zupełnie dobrze. Nie chciałam nic zmieniać. A zakochałam się w tym domu, oglądając go z zewnątrz. - Któż by się nie zakochał? Chociaż było tu raczej niewesoło, wie pani, przyjechaliśmy do tego domu pewnego popołudnia dwa lata temu w zimie, było zimno jak w grobie, a wszystko zastaliśmy podniszczone i, prawdę mówiąc, trochę brudne. Trzeba było dobrze obejrzeć łyżeczkę, zanim włożyło się ją do herbaty, i najpierw ukradkiem wytrzeć ją w spódnicę! Wszyscy się zastanawialiśmy, komu to przypadnie, bo jasne było, że Raymond nie jest zainteresowany. To zawodowy wojskowy, cóż, nie mógł czekać na następną wojnę, że tak powiem. Mój Bill był zawsze inny, a mimo to został pułkownikiem. Jest ode mnie o całe lata starszy. Nie wiem, czy ktoś już pani o tym nie powiedział - miał wcześniej jedną żonę, umarła po paru miesiącach, biedaczka, a potem odbywał służbę wojskową i tak dalej. Byłam już dość dorosła, po trzydziestce, kiedy się ze mną związał, ale i tak nam się udało - cztery dziewczynki - wszystkie już opuściły dom, oczywiście, choć przyjadą na ten weekend ze swoimi chłopcami i kimś tam jeszcze, ach, co za młyn! Ale nie będziemy tego zmieniać, jak długo w dni powszednie zostawiają nas w spokoju. Pani dzieci, przypuszczam, wyjechały do szkoły? - Nie - odpowiedziałam krótko - nie, nie mamy dzieci, to... - Och, kochanie, to jest problem? Moja droga, proszę mi wybaczyć, doprawdy, jakże jestem nietaktowna - to doprawdy nie moja sprawa, przepraszam, że zapytałam. - Nie szkodzi. - Szybko wstałam i napełniłam ponownie swoją filiżankę. Słońce lśniło, zalewając mały, wygodny pokoik, i poczułam nagłą chęć mówienia, wylania z siebie uczuć i trosk, które trzymałam w ukryciu przez tyle lat. Nigdy
nie spotkałam nikogo, z kim od pierwszej chwili poczułabym się tak swobodnie, komu mogłabym zaufać. Nie była kobietą subtelną ani przewrażliwioną, ale życzliwą, ciepłą, dobroduszną, czułam, że nie oceni mnie krytycznie ani lekceważąco. - Rzeczywiście - powiedziałam - prawdę mówiąc, to jest problem, to bardzo trudne. Może mogłaby pani doradzić mi jakiegoś lekarza? Byliśmy za granicą, nie znam tu nikogo ani nie wiem, jak znaleźć kogoś odpowiedniego. Ale nie chcę, żeby o tym mówiono dookoła. Czułam, że moja twarz płonie. Popatrzyła na mnie z ukosa, całkiem poważnie. - To zupełnie zrozumiałe. Może pani będzie zaskoczona, ale potrafię nie paplać - ojciec mnie tego nauczył. Gadu, gadu o jakichś głupstewkach, mawiał, ale nigdy nie zdradzaj nic ważnego. Staram się tego trzymać. - Tak - odparłam. - Wierzę. Dziękuję. - A co do lekarza, muszę się dyskretnie wypytać. Mój wie pani, opiekował się mną stary Broadford, miejscowy doktor - jest już na emeryturze. Jest tu ostry, nowy młodzieniec, z którym niewiele miałam do czynienia, ale umie pomóc na różne katary, kaszle i artretyzm Billa. Nigdy wiele nie chorowaliśmy, jednak na starość trzeba uważać. Mam siostrę i siostrzenicę w Londynie, one na pewno coś doradzą. Zawiadomię panią natychmiast, gdy tylko się czegoś dowiem. Możemy teraz wyjść do ogrodu i spojrzeć na róże, a ja pani powiem, co zniszczało z powodu zaniedbania, jeśli potrafię. Może będzie pani chciała przywrócić coś z dawnego stanu, choć z pewnością ma pani własne pomysły. Lubi pani ogrodnictwo? My tak, strasznie. I już jej nie było, wyszła wielkimi krokami z domu, wołała Neda. Zastanawiałam się, co by o niej powiedział Maxim, czy uznałby ją za nudziarę. Ale to nie miało znaczenia. Była dla
mnie kimś, kogo właśnie potrzebowałam, pragnęłam właśnie takiej szczerości, otwartości. O nic nie wypytywała, wydawała się akceptować fakt, że teraz jesteśmy tutaj, i to stanowiło wystarczającą podstawę naszej znajomości. Wyszłyśmy do zalanego słońcem ogrodu. Zatelefonowała wczesnym wieczorem. - On się nazywa Lovelady. Musi pani przyznać, że to niesłychanie dziewicze nazwisko jak na ginekologa, ale moja siostrzenica mówi, że jest absolutnie najlepszym lekarzem, nie szukałaby żadnego innego, i bardzo sympatycznym człowiekiem. Z pewnością o to pani chodziło. No i niczego nie owija w bawełnę, nazywa rzeczy po imieniu. - Myślę, że to właśnie mi odpowiada. - No oczywiście, musi pani wiedzieć, na czym stoi. Na szczęście nie przyjmuje na Harley Street, co, powiadam pani, jest prawdziwym błogosławieństwem, to taka okropna ulica. Ma gabinet w Kensmgton, przy miłym, cichym placu. - Podała mi adres i numer telefonu. - Chętnie pojechałabym z panią, nie mam nic przeciwko spędzeniu dnia w mieście, bo przecież musi się pani tylko poradzić, prawda, ale sądzę, że woli pani pojechać raczej sama, czy tak? - Tak, rzeczywiście, wolałabym. Ale dziękuję. - Niech się pani nie martwi, nie martw się, moja droga przeszła na ty. - Co ma być, to będzie, podejdź do tego filozoficznie - oczywiście, to głupio z mojej strony, że tak mówię. Powodzenia! Zapisałam nazwisko, adres i numer telefonu na kartce, a słysząc na schodach kroki Maxima, schowałam ją do kieszeni, jakby w poczuciu winy. Czułam się nie w porządku. Nie pojmowałam dlaczego, lecz chciałam zrobić to wszystko w sekrecie, nic mu nie mówić. Gdyby doktor zasugerował, że chciałby zbadać również i jego, powiem po prostu, że to niemożliwe, i zamknę całą sprawę; uważałam niemal za punkt
honoru samotne stawienie temu czoła. Teraz nigdy nie rozmawialiśmy o dzieciach. Próbowałam starannie zaplanować, jak poruszę sprawę wyjazdu do Londynu, w kółko układałam w myślach zdania i powody, jakie podam, a nawet przepowiadałam je sobie szeptem. Uznałam, że powinnam wybrać jakiś właściwy moment, wspomnieć o tym na przykład, wychodząc z pokoju, zwyczajnie, jakby to nie miało żadnego szczególnego znaczenia, nie miało się stać powodem rozważań. Lecz teraz, kiedy Bunty podała mi nazwisko doktora, nie mogłam myśleć o niczym innym, wydawało mi się to bardzo pilne, nie mogłam czekać. W środku kolacji powiedziałam: - Maxim, chcę pojechać do Londynu. - I zarumieniłam się tak, że spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Nigdy nie chciałaś jechać do Londynu. Nienawidzisz Londynu, szczególnie w taką pogodę. - Tak, wiem - to znaczy, muszę pojechać, naprawdę muszę kupić parę letnich sukienek, prawie nic nie mam, no i parę rzeczy do domu. Wiedziałam, co musi czuć kobieta kłamiąca, by spotkać się z kochankiem. Byłam pewna, że Maxim będzie podejrzliwy. Proszę, modliłam się w duchu, proszę, nie. - Chcesz, żebym pojechał z tobą? - Och, nie - zaprzeczyłam zbyt gwałtownie - nie, tylko byś się znudził. - Aha. - Podwieź mnie po prostu na stację - chciałabym wyjechać wcześnie któregoś dnia w przyszłym tygodniu, jak sądzę. - Świetnie. Mam nadzieję, że Frank napisze - naprawdę chciałbym już wiedzieć, czy przyjedzie i zajmie się razem ze mną tą farmą i lasem, potrzebuję jego rady.
Z ulgą pogrążyłam się w dyskusji o ziemi, gorliwie pragnęłam wykazać zainteresowanie, gorliwie pragnęłam, by temat Londynu został zapomniany. I tak łatwo mi poszło. Ale dalej nie wszystko było takie proste. Doktor Lovelady ma bardzo dużo umówionych pacjentek, usłyszałam przez telefon wczesnym rankiem następnego dnia, można się zapisać na wizytę mniej więcej za miesiąc. - Och, nie pomyślałam o tym - powiedziałam oczywiście, rozumiem, ale to nic, to nic, chociaż ja... ja bardzo chciałabym się z nim zobaczyć. Ku swojemu zawstydzeniu, usłyszałam łzy we własnym głosie, niepokój i podniecenie. Nie uświadamiałam sobie, jak bardzo pragnę tej wizyty. Teraz, kiedy już podjęłam decyzję, nie mogłam znieść konieczności kilkutygodniowej zwłoki. - Może pani będzie uprzejma zaczekać chwilkę. Moja rozmówczyni odeszła dokądś. Słyszałam jej kroki, głosy w sąsiednim pokoju. Wyobraziłam sobie, że mówi: „Wydaje się bardzo niespokojna, z pewnością jest coś niedobrze, może mógłby ją pan jakoś przyjąć?" - i poczułam się głupio. - Pani de Winter, doktor Lovelady przyjmie panią po obchodzie w szpitalu we czwartek. Czy może pani być o trzeciej? - Tak. Tak, oczywiście. Och, bardzo pani dziękuję. Chciało mi się płakać i tańczyć, i pobiec do Maxima. „Wszystko będzie dobrze, będziemy mieli nasze dzieci" - i ujrzałam je znowu, pędzące po trawniku, wbiegające na zbocze, żeby schwytać kucyki. Bo posunęłam się bardzo do przodu, problem został załatwiony, zniknął mój niepokój, wszystko powinno doskonale się ułożyć, tak samo, jak było z domem. Weszła Dora, słyszałam, że zaczyna wstawiać naczynia do zlewu, radośnie podśpiewując.
- Jadę do Londynu, Doro - powiedziałam. - W czwartek. Wrócę późno. Czy mogłabyś przygotować panu de Winter lekką kolację? - I zaczęłyśmy dyskusję, czy będzie to pstrąg, czy łosoś, i czy pomidory już dojrzewają, a ja uświadomiłam sobie, że jakoś inaczej się czuję, pewniej, doroślej. Nareszcie! - Jesteś taka podniecona - powiedział rozbawiony Maxim. - Wyglądasz, jakbyś się wybierała na randkę. Poczułam, że moja twarz płonie. - I powinnaś, potrzebujesz wolnego dnia. Tak mi przykro, że nie masz jakiejś przyjaciółki, żeby z nią pojechać. - Jestem szczęśliwa, jadąc sama, Maximie, tak mi się o wiele bardziej podoba. - No, zafunduj sobie wspaniały lunch. - Och, nie, przegryzę gdzieś jakąś kanapkę, źle bym się czuła, jedząc lunch samotnie. Nie, nie dlatego, pomyślałam, wsiadając do pociągu i patrząc przez okno na machającego do mnie Maxima, ale dlatego, że nie będę mogła jeść, nie przełknę nawet kanapki, dopóki nie zobaczę się z lekarzem, nie wysłucham tego, co powie, i nie wyjdę z powrotem na ulicę, wiedząc, nareszcie wiedząc, co będzie dalej. Tego dnia Londyn wydał mi się piękny. Ulice błyszczały, okna autobusów i taksówek niby lśniące lustra odbijały słońce, a drzewa były altankami, pod którymi przystawałam, żeby się odświeżyć i ochłodzić. Budynki wydawały się piękniejsze, okazalsze, niż je zapamiętałam, a linia pleców siedzącego na swym pomniku Alberta wydała mi się niesłychanie wytworna. Ujrzałam ją, jak wszystko, na nowo. Przeszłam przez park, przypatrując się rozdokazywanym dzieciom i grupkom nianiek z wózkami, ubranych w granatowe stroje, ptakom i łódkom. W sercu czułam lekkość, beztroskę, bo to mogły być moje niemowlęta, moje dokazujące w słońcu dzieci, puszczające latawce w pogodne niebo, dzieciaki o jasnych
twarzyczkach, z roziskrzonymi oczami, rozbawione i roześmiane. Musiałam przedtem zajrzeć do sklepów i kupić parę spódnic i bluzek, wziąć kilka próbek tkanin, bo z czymże wróciłabym z mojej grzesznej wycieczki? Ale załatwiłam to szybko, wybrałam pierwsze lepsze rzeczy, a potem zawędrowałam pomiędzy ubranka dla niemowląt, mebelki i łóżeczka, domki dla lalek i kije do krykieta, wyobrażając sobie, gdzie to lub owo będzie stało w Cobbett's Brake, i uśmiechając się porozumiewawczo do sprzedawczyń. Nie mogłabym tak się tym rozkoszować, gdybym nie była sama. Hołubiłam tę rozkosz, smakowałam ją, przedłużałam. Nigdy tego nie zapomnę, myślałam sobie. Nie widziałam śladów po bombach ani wciąż pełnych gruzów, obrzydliwych lejów, lecz jedynie dzikie kwiaty wśród na wpół zburzonych, poczerniałych murów i stosów kamieni. Było bardzo gorąco, ale nie czułam zmęczenia, niemal unosiłam się w powietrzu nad chodnikami, lekka i szczęśliwa. Plac był duży, otaczały go wysokie, jasnokremowe domy, a kasztany i platany tworzyły zatoczki głębokiego cienia. Na środku znajdował się ogrodzony teren zabaw, gdzie wśród bujnych krzewów bawiły się dzieci. Słyszałam ich głosy. Znowu dzieci! A potem ten dom z mosiężną tabliczką, która wydawała mi się złota, z czarodziejskim napisem. Wsiadłam do staroświeckiej windy, która dostojnie wznosiła się w górę ciemnawego, cichego domu. - Zechce pani wejść do poczekalni, pani de Winter? Doktor Love - lady powinien zaraz przyjść. Nie miałam nic przeciwko temu, z radością czekałam w tym chłodnym, wysokim pokoju, pełnym tykania zegara i dolatujących z oddali krzyków dzieci na skwerze, trochę antyseptycznym, trochę pachnącym lawendą. Nie tknęłam
żadnego z czasopism, nie spojrzałam na starannie złożoną gazetę ani nawet na obrazki na ścianach. Pragnęłam siedzieć, chroniąc siebie i własną świadomość faktu, gdzie i po co jestem, niby jakiś drogocenny klejnot. - Pani de Winter? Był młodszy, niż się spodziewałam, jasnowłosy, poruszał się trochę ociężale. Spoglądał na mnie przenikliwie, tak że poczułam się natychmiast oceniona i zaszeregowana. Usiadłam w gabinecie i nagle opuściła mnie odwaga, poczułam, że mocno splatam palce leżących na kolanach dłoni. Zaczęłam odpowiadać na pytania.
15 Na rogu ulicy, nie opodal stacji metra, stara kobieta sprzedawała fiołki, siedziała cierpliwie na małym stołeczku, zwróciwszy twarz do słońca. Kupiłam u niej bukiecik, dałam jej za dużo pieniędzy i odeszłam, nie biorąc reszty. Przypięłam kwiaty do klapy płaszcza broszką. Zwiędną, nim minie popołudnie, lecz nie przejmowałam się tym, teraz były wilgotne i świeże i pachniały słodko. Przypominały mi lasy nad domem i chłodne brzegi strumienia płynącego ze wzgórza ku najniżej położonej części ogrodu. Znowu szłam przez gorące, lśniące o wczesnopopołudniowej godzinie ulice. Szłam, lecz chciało mi się tańczyć i biec, i kręcić się w kółko, zatrzymywać przechodniów i zwierzać się im. Zatańczyć razem z nimi. - Poza tym żadnych kłopotów? - zapytał. Do dziś słyszę jego głos, przyjazny, swobodny, lecz rzeczowy. - Poza oczywistym kłopotem, że nie zaszła pani w ciążę? - Nie - powiedziałam. - Żadnych. Ponieważ nie było naprawdę prawdziwych kłopotów ani zmartwień. Przykrości z wieńcem, szepczącymi głosami, to wszystko się skończyło, odsunęłam je od siebie - ot, fantazje, które wyolbrzymiłam. Tego wieczoru, kiedy Maxim wręczył mi list Franka dotyczący Cobbett's Brake, niemal widziałam, jak wypadły przez burtę statku i utonęły w czarnych wodach Bosforu; od tamtego czasu nie poświęciłam im ani jednej myśli. - Odżywia się pani dobrze? Zajmuje się pani tym, co sprawia pani przyjemność? - Och, tak. Opowiedziałam mu o domu, ogrodzie i swojej radości z ich posiadania. Wydawał się zadowolony, kiwał głową i notował. Czułam, że to pochwala, i było to dla mnie bardzo istotne, jakby jego zadowolenie ze mnie mogło wpłynąć na
werdykt, jakby jego aprobata miała nade mną jakąś czarodziejską moc. Byłam zdenerwowana, nie z powodu badania czy pytań nigdy nie czułam się czymś takim skrępowana, miałam rozsądną matkę - lecz z powodu ich wagi. Siedziałam w tym ciemnawym, cichym pokoju, ze stiukami na suficie, z zasłonami u wysokich okien, z solidnym, wielkim biurkiem - i wszystko wydawało się zawieszone na cieniutkiej nitce. Doktor nie spieszył się, w chwilach ciszy przemyśliwał nad tym, co mu właśnie powiedziałam, albo coś notował. Mijając ozdobne fasady muzeów i kaplicę, idąc szerokim chodnikiem, wciąż wracałam do tej sceny, oglądałam ją w myślach niby powtarzający się film. Wciąż nie mogłam się nią nasycić, chciałam być pewna, że zapadnie mi w pamięć na zawsze. Wiedziałam, gdzie jestem, lecz szłam naprzód, nie patrząc, nie zdając sobie z tego sprawy. Doktor odchylił się do tyłu na krześle, splótł dłonie. Zauważyłam, że ma bardzo czyste ręce, starannie przycięte paznokcie. To były dobre ręce, przyjemnie było na nie patrzeć. - Oczywiście - powiedział - nie ma gwarancji. Jestem pewien, że pani to rozumie. Chodzi o bardzo delikatne, bardzo czułe mechanizmy. Czasem zastanawiam się, czy częściej nie decyduje o tych sprawach zwykły los szczęścia niż cokolwiek innego. Lecz musi pani pamiętać, natura stoi po pani stronie, a to niezwykle potężna siła. Stoi po stronie życia - pragnie, by pani miała dzieci, to leży w jej interesie. Chce, byśmy wszyscy byli płodni i mnożyli się - to jej raison d'etre. Pomyślałam, że prawdopodobnie miał tę mowę przygotowaną już wcześniej - może wygłaszał ją niemal codziennie - ale słuchałam jej, jakby była boskim objawieniem, niepodważalną prawdą.
- Od razu mogę panią zapewnić, że nie znalazłem u pani żadnych nieprawidłowości - żadnych fizycznych ani innych powodów, dla których nie mogłaby pani począć dziecka. Naturalnie, są rzeczy, których nie mogę stwierdzić podczas takiego badania i za jakiś czas, jeśli sprawy nie pójdą zgodnie z planem, mogę zlecić dalsze analizy, lecz spodziewam się, że nie będą konieczne. Chciałbym za wszelką cenę skłonić panią do optymizmu. Po prostu proszę się niczym nie martwic. Mam przekonanie, że teraz, kiedy jest pani szczęśliwa i ustabilizowana, wszystko potoczy się właściwym torem i niedługo przyjdzie pani ponownie, a ja będę mógł potwierdzić dobrą nowinę. Jestem tego prawie pewien. Ja też byłam tego pewna, och, tak. Skoro powiedział, że on też jest tego prawie pewien, to musi to być prawda. Poczułam, że jest mi gorąco, że jestem zmęczona i bardzo spragniona. Zaszłam za daleko. Złapałam taksówkę i kazałam zawieźć się na uliczkę odchodzącą od Piccadilly, gdzie znałam spokojny hotel, w którym mogłabym się napić herbaty. Siedziałam na tylnym siedzeniu, wciągając w nozdrza słaby zapach fiołków, i byłam przeświadczona, że będzie on na zawsze związany z tym dniem, z tym poczuciem pewności i początkiem nowego życia. Wylot ulicy zablokował wóz z piwem i taksówkarz musiał się zatrzymać. Mogłam dojść pieszo te parę jardów do hotelu. Doprawdy, panował straszny upał, chodniki były rozpalone, nawierzchnia jezdni gdzieniegdzie lepka, ostro pachnąca, jakby się roztopiła. Myślałam, że pójdę dalej, zajrzę do sklepów na Piccadilly albo usiądę wśród fontann na Trafalgar Square, lecz teraz marzyłam jedynie o odpoczynku i herbacie, a potem o powrocie do domu. Zatęskniłam do ogrodu w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, do zapachu róż, rozmowy z Maximem, chciałam zanurzyć dłoń w chłodnej, nieruchomej wodzie stawu.
Obeszłam wóz z piwem i mężczyźni toczący po deskach wielkie beczki o stalowych obręczach do ciemnych piwnic pod chodnikiem przepuścili mnie, pokrzykując radośnie. Naraz usłyszałam jeszcze jeden głos, innego rodzaju krzyk. Stała tam budka telefoniczna, której drzwi uchyliły się, kiedy mężczyzna w środku oparł się o nie plecami. Miał walizkę, która również się o nie opierała i wystawała na zewnątrz, rozpadającą się, staromodną, poplamioną walizkę z tektury, ściągniętą wystrzępionym brązowym paskiem skórzanym. Z walizki wysuwały się jakieś rzeczy, brudne ubranie i coś, co wyglądało na pożółkłe gazety. Mężczyzna trzymał słuchawkę telefonu, jakby to była broń, ściskał i wymachiwał nią, wściekle wykrzykując. Słowa nie wiązały się ze sobą, jakby bredził, i przechodząc pomyślałam, że to może jeden z tych szaleńców - ofiar wojny - którzy błądzą po ulicach Londynu: przerażające, dziwne postacie, zamknięte we własnych, straszliwych światach. Instynktownie odstąpiłam, obawiając się, że wypadnie z budki prosto na mnie, ale coś zmusiło mnie, bym na niego spojrzała. Miał na sobie płaszcz od deszczu, na kołnierz opadały mu długie, potargane włosy, brązowe spodnie były powypychane. Kiedy mijałam na wpół otwartą budkę, odwrócił się i popatrzył prosto na mnie. Oczy miał dzikie i przekrwione. Poznałam je. Zaczęłam biec, potykając się, w butach, które nagle stały się ciasne i niewygodne po tak długim marszu, chcąc uciec, zanim mnie rozpozna i zacznie gonić. W panice mocno pchnęłam obrotowe drzwi do hotelowego holu. Był bezpieczny, solidny, spokojny i tonął w przyćmionym świetle. Recepcjonistka spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. - Dzień dobry pani. Podeszłam do niej, czując ulgę i powiedziałam, że chciałabym się napić herbaty.
- Oczywiście, portier zaprowadzi panią do niebieskiego saloniku. Jest chłodny i cichy, naprawdę miły po tym upale. - Dziękuję. Aha, i chciałabym skorzystać z telefonu. Zauważyłam, że zostawiłam coś w sklepie, robiąc zakupy. Wiedziona impulsem, kupiłam rano jedwabny szal, chcąc podarować go w podzięce Bunty Butterley, i u doktora zorientowałam się, że zostawiłam go na ladzie w sklepie. Nie było go wśród innych moich rzeczy. Potrwało trochę, zanim połączyłam się z właściwym działem i wyjaśniłam, co się stało, lecz w końcu szal znaleziono, a ja podałam nazwisko i adres, prosząc, by mi go odesłano, zaniepokojona, iż oznacza to zwłokę. Chciałam zobaczyć się z Bunty, czułam dla niej serdeczną wdzięczność za to, że mogłam z nią porozmawiać i zaufać jej, i że tak prędko znalazła mi doktora. - Byłabym zobowiązana, gdybyście wysłali szal jeszcze dzisiaj, to prezent, i nie chciałabym, żeby się spóźnił poprosiłam i powtórzyłam powoli adres. Ależ wszystko będzie w porządku, zapewniła mnie ekspedientka, zaraz wyślę chłopca, żeby zapakował szal i zaniósł natychmiast na pocztę, otrzyma go pani jutro rano. - Dziękuję - powiedziałam. Bardzo dziękuję. - Odłożyłam słuchawkę i odwróciłam się, by stanąć twarzą w twarz z Jackiem Favellem, mężczyzną z walizką, który stał tak blisko kabiny telefonicznej, że kiedy z niej wyszłam, nie miałam jak uciec, nie mogłam uniknąć spotkania. To jego oczy zwróciły moją uwagę, gdy pierwszy raz ujrzałam go w saloniku owego popołudnia w Manderley, lecz teraz były to szalone, dzikie oczy, z żółknącymi, przekrwionymi białkami, z utkwionymi we mnie źrenicami: odbierały mi odwagę, musiałam w nie patrzeć. Zmusił mnie do tego, stając bliżej i nie odwracając wzroku.
- No - powiedział - no, no, no, pani de Winter - i w jego głosie zabrzmiało szyderstwo, lecz i coś jeszcze, jakby nutka triumfu. - Jakie to dziwne, tak wpaść na panią tutaj. - Tak? - usłyszałam własny, zachrypły ze zdenerwowania głos. - No cóż, tak sądzę. Chciałam przejść obok niego, znaleźć się w jakimś neutralnym miejscu, w dużym holu, lecz nie przepuścił mnie, jego wielka, ciężka postać w wyświechtanym, długim płaszczu przeciwdeszczowym i walizka wciąż zagradzały mi drogę. Poczułam się zepchnięta do kąta, osaczona, i przestraszyłam się. - Dziwne, kiedy pani tu szła, spojrzałem na panią, prawda? Pani mnie rozpoznała. Pomyślałem, dobry Boże, to ta mała dama. Nie spodziewałem się takiego szczęścia. - Szczęścia? - O, tak. - Łypał na mnie z półotwartymi ustami, tak że mogłam dostrzec, jakie ma popsute zęby. Policzki mu się zapadły, podbródek zwisał w pomarszczonych fałdach, niebieskawy w miejscu, gdzie rosła broda. Kiedyś dobrze wyglądał, oczywiście mnie nie wydawał się atrakcyjny, lecz teraz był odrażający. Postarzał się znacznie, był obszarpany. I szalony, pomyślałam, wbrew woli spoglądając mu znowu w oczy. Nie rozmawiał z nikim w tej budce, pomyślałam naraz, krzyczał do głuchej słuchawki, żył w świecie jakiejś paranoidalnej fantazji. - Przepraszam - powiedziałam zdecydowanie, bo wciąż nie ruszał się z miejsca. - Mam coś do załatwienia w recepcji. Nie odezwał się, a potem odstąpił o krok, lecz kiedy prześlizgnęłam się obok niego, natychmiast poszedł za mną, więc gdy stanęłam przy kontuarze, znalazł się przy moim boku. - Udało się pani wszystko załatwić? - Tak, dziękuję, wszystko w porządku.
- No, to z pewnością może pani napić się herbaty. Portier wskaże pani drogę. - Herbaty! - powiedział Favell. - Nie powiem, to cholernie dobry pomysł. Mógłbym zjeść przyzwoitą grzankę i parę kanapek. Tak, potowarzyszę pani przy herbacie, mamy mnóstwo do omówienia. - No cóż - oznajmiłam, sięgając po torebkę - właściwie nie mam już czasu, chyba poproszę o wezwanie taksówki, Maxim będzie na mnie czekał. - Nie. - Podniósł tę okropną walizkę. - Nalegam. Oczywiście, że wypije pani herbatę. Nie chce pani usłyszeć, co się działo z dawno utraconym przyjacielem? - Prawdę mówiąc, niespecjalnie. - Aha - zatrzymał się w drzwiach do saloniku. - Prawdę. No, wszyscy coś o tym wiemy, czyż nie? Poczułam, że się czerwienię. - Myślę, że napije się pani jednak herbaty - powtórzył. I ruszył pierwszy w stronę foteli w odległym kącie sali, gdzie wytworni starsi państwo, parami lub pojedynczo, schroniwszy się przed upałem, siedzieli przy srebrnych dzbankach i czajniczkach oraz białych talerzach z placuszkami. Poczułam straszliwe zawstydzenie z powodu towarzystwa Jacka. Wszyscy spoglądali na nas i pospiesznie odwracali wzrok. Chciałam odwrócić się i uciec, natychmiast, jak najprędzej, z hotelu na ulicę. Ale on trzymał mnie za łokieć i nic nie mogłam zrobić. - Proszę herbatę - zamówiłam. - Chińską. - Z kanapkami i ciastem, proszę pani? - Nie, dziękuję. - Och, tak, mnóstwo - powiedział Favell, wybuchając nieprzyjemnym, głośnym śmiechem i poczułam, że głowy znowu się odwracają w naszą stronę.
- To wszystko, bułeczki, placuszki, co tam macie, z tym że dla mnie whisky z wodą sodową zamiast herbaty. Możesz ją przynieść od razu. - Przykro mi, proszę pana, obawiam się, że bar o tej porze jest nieczynny. - Nieczynny? Do cholery, i to ma być obsługa w upalny dzień? - Bardzo mi przykro, proszę pana. - Tak, dobrze, a nie mógłbyś... no, wiesz? - Mrugnął do kelnera i wykonał gest liczenia pieniędzy, tak że zapragnęłam zapaść się pod ziemię ze wstydu i zakłopotania. I kiedyś pewnie bym się zapadła, ale teraz byłam starsza, potrafiłam lepiej sobie radzić i pamiętałam wciąż, że jestem szczęśliwa, że wszystko będzie dobrze i że Jack Favell nie jest w stanie mi zaszkodzić. - Dziękuję - powiedziałam do kelnera bardzo spokojnie. Tylko herbata, to wystarczy, i coś do przegryzienia. - Hej, dajcie człowiekowi szansę, nic nie jadłem cały dzień. - Zatem parę kanapek dla jednej osoby. Próbowałam uśmiechnąć się czarująco do kelnera, pozyskać jego sympatię, ale nie potrafiłam, jego twarz była niewzruszona, ledwo maskował niesmak i niechęć. Nie mogłam go winić. Favell wyglądał jak włóczęga, spodnie miał stare i wymięte, buty poobijane na noskach, z poodrywanymi podeszwami. Kołnierzyk był zatłuszczony, włosy nie ostrzyżone, nie umyte. Pomyślałam z przerażeniem, że sądząc po walizce, naprawdę może mieszkać na ulicy albo w jakimś obskurnym, prowizorycznym schronisku. - O tak - powiedział; jego oczy, palące, niebieskie i dzikie, wpatrywały się, wpatrywały w moją twarz. - Przyjrzyj się dobrze. Podczas gdy ty i Maxim żyliście sobie przyjemnie
w waszej miłej, małej kryjówce za granicą, na niektórych z nas naprawdę przyszły ciężkie czasy. On ma wiele do odrobienia, możesz mu to ode mnie powiedzieć, moja pani. - Obawiam się, że nie rozumiem. - Och, tak, rozumie pani, niech pani nie wytrzeszcza na mnie oczu jak niewinne dziecko. - Jak pan śmie tak nas atakować? Cóż takiego uczyniliśmy? - Wy? No, przyznaję, pani naprawdę nic nie zrobiła, nawet tam pani nie było, nawet go pani wtedy nie znała, prawda? Jest pani niewinna, zgoda, można na to patrzeć w ten sposób. Sprytna, oczywiście, i intrygantka - nie taka znowu mała panna niedotykalska i niewiniątko, jakie lubiła pani odgrywać. Bo poznałaś prawdę, powiedział ci, moja pani, może nie? Więc jesteś wspólniczką, jesteś współwinna. Podniósł głos. - Panie Favell! - Spędziłem większość czasu przez ostatnie dziesięć lat od końca tej cholernej wojny do dziś - próbując jakoś posunąć sprawy do przodu. Bez powodzenia. Żadnej radości. Aż do dziś. I co za szczęście, wynagrodzę sobie wszystko, no, prawie. - Zechce pan mówić ciszej, ludzie na nas patrzą. - Och, nie możemy sobie na to pozwolić. Och, za nic. Pochylił się do przodu, oparł ręce na rozstawionych kolanach, grube dłonie, ze zmarszczkami w stawach, o brudnych paznokciach. - Ma pani papierosy? - Niestety nie, nie palę. - Nie, oczywiście że nie, nigdy pani nie paliła, pamiętam. Wszystko jedno. - Odwrócił się i zaczął rozglądać po sali. - Z pewnością wyżebrzę jednego od któregoś z tych staruszków. Ma się rozumieć, nie mam pieniędzy.
- Nie, proszę, nie. - Otworzyłam torebkę. - Proszę iść i kupić, nie nagabywać nikogo. Uśmiechnął się szeroko miękkimi, różowymi wargami i sięgnął po banknot funtowy. - Dzięki - powiedział beznamiętnie i naraz, kiedy już ruszył do drzwi, zatrzymał się i spojrzał na mnie. - Niech pani nie odchodzi - ostrzegł. - Mamy coś do omówienia. Patrzyłam, jak kroczy przez salonik w poszukiwaniu papierosów. Zostawił walizkę obok mojego fotelika, niewykluczone, że znalazł ją na wysypisku, okucia były zardzewiałe i połamane, rogi poprzecierane, w środku nie było nic, pewnie stare gazety i szmaty, może kilka jego drobiazgów. Był na wpół obłąkanym nędzarzem i zamierzał mnie czymś nastraszyć. Dam mu trochę pieniędzy, postanowiłam, mam przy sobie książeczkę czekową i nieco gotówki. To powinno być proste, zapytam, ile chce za to, żeby sobie pójść. Nie wie, gdzie mieszkamy, a kiedy będę wychodziła trochę później, upewnię się, że za mną nie idzie. Zaczął coś mamrotać na temat prawdy, ale pamiętałam, jak zachował się po zakończeniu śledztwa i orzeczeniu o samobójstwie; chciał wówczas tylko pieniędzy. Kelner przyniósł herbatę. Zestawił dwa małe stoliki i ostrożnie postawił na nich tacę, a ja przypomniałam sobie, jak każdego popołudnia w Manderley Frith i Robert podawali nam herbatę; pamiętałam ten skomplikowany, oficjalny, mały rytuał, srebrne dzbanuszki, talerze ze stosem trójkątnych kanapek, gorące placuszki, tosty ociekające masłem, naleśniki, bułeczki, różne rodzaje ciasteczek. Teraz taca była dużo skromniejsza, lecz zapach gorącej wody, parującej z dziobka, zapach gorącej grzanki przywołały z powrotem scenę sprzed lat. Kelner miał wyniosłą minę, nie przypominał pod tym względem Fritha. Ujrzałam, jak spogląda na pusty fotelik
naprzeciwko mnie i na walizkę, a jego usta krzywią się w wyrazie niesmaku, i usiłowałam napotkać jego wzrok, by pokazać, że myślę o tym to samo, ale jestem bezradna, że Favell nie jest moim przyjacielem, że wolałabym wszystko niż siedzieć tu z nim, kelner jednak nie spojrzał na mnie. - Dziękuję - rzuciłam. Skłonił się lekko i odwrócił. Nic nie powiem Maximowi, pomyślałam, nalewając herbatę. Wyglądała na dobrą, była mocna i gorąca. Potrzebowałam jej, i wypiłam ją natychmiast, nie zważając, że parzę sobie usta. Po prostu dam Favellowi to, o co poprosi, i pozbędę się go. Maxim nigdy się nie dowie. Favell jest skończony, to żałosny, powłóczący nogami, na wpół obłąkany człowiek. Zaczęłam czuć dla niego litość. Kiedy pojawił się znowu, jego chód zdradzał ślady dawnej arogancji, szedł przez długą salę z papierosem w ustach i rękami w kieszeniach. Był odpychający, brzydki, ale nie bałam się go teraz, nie mógł nam nic zrobić. Znowu rozwalił się w foteliku, paląc, pozwalając, bym mu nalała herbaty. Przez dobrych parę chwil milczał, pożerając żarłocznie, pakował sobie jedzenie do ust, jednocześnie popijając. Raz lub dwa spojrzał na mnie znad swojej filiżanki. Niebieskie, przekrwione oczy wpatrywały się we mnie, wciąż szalone. Czekałam, nic nie jedząc, pijąc herbatę i nie patrząc na niego. Ile zażąda, zastanawiałam się, czy mam tyle na koncie, czy też będę musiała pospiesznie, potajemnie jakoś to załatwić? Miałam nadzieję, że nie, chciałam się go pozbyć raz na zawsze, nie mieć już nigdy do czynienia z Jackiem Favellem w przyszłości. Wreszcie niedbale odstawił swoją filiżankę, tak że krzywo stała na spodeczku, a ja musiałam się pochylić i poprawić ją. Czułam na sobie jego wzrok, obserwujący każde moje
poruszenie. Usiłowałam nie patrzeć na niego. Zapalił następnego papierosa i rozparł się na siedzeniu. - Niezła herbata - oznajmił wyniośle - ale nie lepsza niż ta, którą winien mi stary Max, oczywiście. Nie lepsza. A zatem zbliża się do sedna. Byłam na to przygotowana. Czekałam. Powiedział: - Spodziewam się, że chciałaby pani wiedzieć, co się stało. - Stało? - Tej nocy - och, niech mi pani nie mówi, że nie snuliście domysłów, nie zastanawialiście się przez te wszystkie lata. Nikt nie wie, mówię to pani. Frank Crawley, ta stara baba, węszył wszędzie, obserwował mnie i wypytywał, a potem Julyan - ale obu odesłałem z kwitkiem... Danny też. - Panią Danvers? Poczułam ukłucie bólu pod sercem. Rozpoznałam go, to był stary, znany ból z tamtych czasów. - Gdzie ona jest? Myślałam... - Co? Co pani myślała? Nie odpowiedziałam. Nie mogłam. Favell założył nogę na nogę. - Och, Danny wciąż gdzieś się kręci. Nie wiem, nie widziałem jej od lat. - Zamrugał oczami. - Manderley - powiedział - co za widowisko! Przerażające. Przypuszczam, że wiecie. Przełknęłam ślinę, język spęczniał mi w suchym gardle. - Oczywiście, ja tego nie widziałem. Byłem w Londynie, przecież pani wie. Pamięta pani dobrze, u tego cholernego doktora. Wiedziałam teraz, że wszystko, co podejrzewałam, było prawdą, wiedziałam, jak to się odbyło.
Słyszałam tamtej nocy głos Favella, który mówił do Maxima, uśmiechając się zapewne nieprzyjemnie: „Myśli pan, że pan wygrał, co? Ale sprawiedliwość może jeszcze pana dosięgnie, i ja także, choć w inny sposób..." Ten sposób był natychmiastowy i prosty. Zadzwonił do Manderley, telefon odebrała pani Danvers. Przeprowadziła długą rozmowę zamiejscową, Frith to zapamiętał. Favell opowiedział jej bardzo prędko, co się stało, i razem wszystko zorganizowali. Zastanawiałam się, czy to był jego pomysł, czy jej. Ale ona to zrobiła. Ona podłożyła ogień i rozlała strużkę nafty w drugiej części domu. Zapaliła zapałkę, kiedy nikt nie widział. Wyobrażałam sobie jej zachwyconą, podnieconą twarz w ciemnym korytarzu. A potem opuściła dom, przyjechała taksówka, wstawiła do niej swoje bagaże i odjechała. Później zadzwoniła skądś do Favella, żeby mu opowiedzieć. „... i ja także, choć w inny sposób". Popatrzyłam na niego, głupio uśmiechniętego, niechlujnego, obmierzłego. W końcu nie było go tam. Nie miał tej przyjemności, by obserwować, jak Manderley płonie. Jego zemsta nie była całkowita. Pomyślałam sobie coś jeszcze, dopijając ostatni łyk gorącej herbaty. Przedtem nie wierzyłam, by Favell był zdolny zorganizować dostarczenie białego wieńca na grób Beatrice. Teraz, patrząc na niego, nie byłam już taka pewna. Było w nim coś nowego, jakaś śliska, wężowa przebiegłość. Wyobraziłam sobie, jak śmieje się dziko. Pozostawała jednak kwestia pieniędzy. On ich nie miał, był nędzarzem, to oczywiste. Wieniec musiał być bardzo drogi. - Muszę już iść - powiedziałam. - Nie chcę o niczym słyszeć. - Jaka szkoda. Miałem nadzieję, że tyle sobie opowiemy, dziesięć lat zasługuje na porządne poplotkowanie. Nie żebym
miał wiele do gadania, miałem warsztat samochodowy, straciłem go, oczywiście, wszystko poszło w diabły, kiedy przyszła wojna. Ale od czasu do czasu robię jakiś interesik, jeśli mi się uda. To nie takie łatwe. Pani nic o tym nie wie, co? Nigdy niczego pani nie brakowało. Szczęśliwa kobitka. Nagle pochylił się do przodu. - On powinien wisieć wyszeptał gwałtownie, zapluwając się. - Wie pani o tym równie dobrze jak ja. Poczułam wewnętrzny wstrząs, lecz na zewnątrz byłam spokojna, zupełnie spokojna. Powiedziałam: - Rozumiem, że chce pan pieniędzy, do tego pan zmierza. Już pan próbował kiedyś szantażu, prawda? No cóż, dam panu pieniądze, bo nie chcę niepokoić niczym Maxima. Jest szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, oboje jesteśmy. Nic tego nie zakłóci. - Och, oczywiście że nie, oczywiście. - Drwił ze mnie miną, spojrzeniem, wzrokiem. - Proszę powiedzieć, ile pan się spodziewa dostać. Chcę jechać do domu i skończyć wreszcie z tym wszystkim. - Dziesięć funtów? Wpatrzyłam się w niego, powtarzając głupio jego słowa: - Dziesięć funtów? To wszystko? - Dla mnie to dużo, moja droga. Ale dobrze, jeśli to panią bardziej uszczęśliwi, powiedzmy, pięćdziesiąt. Nie rozumiałam. Spodziewałam się, że zażąda setek, może tysięcy, by stanąć na nogi, kupić jakieś przedsiębiorstwo. Sięgnęłam do torebki i zaczęłam przeliczać banknoty. - Nie mam tyle. Mogę panu dać czek na resztę. - Zatem niech go pani wypisze. Wypisałam. Wziął czek i gotówkę i złożył je starannie razem. Papieros wypalił mu się prawie do końca, niedopałek zwisał z kącika ust.
- Niech pani lepiej zapłaci za herbatę - przypomniał. Nienawidzę go, pomyślałam, nienawidzę sposobu, w jaki mówi, i tego, że sprawia, iż czuję się zakłopotana, zawstydzona i czegoś winna. Wstałam bez słowa. - To były dobre dni - powiedział. - W Manderley. Dobre czasy, zanim wszystko źle się skończyło. Te dni już nie wrócą. Mieliśmy ich tyle dla siebie, Rebeka i ja, tyle zabawy, tyle wspaniałych kawałów. Biedna dziewczyna. - Do widzenia. Zerwał się na równe nogi i jego ręce wystrzeliły do przodu, chwycił mnie za ramię. Zadrżałam na myśl o jego brudnych paznokciach, wbitych w mój płaszcz. - Myślisz, że to koniec, co? - zapytał. Mówił beztroskim tonem, prawie wesoło, jakby był czymś wielce rozbawiony. - Przepraszam? - Tak. Pięćdziesiąt funtów! Mój Boże! - Proszę mnie puścić i mówić ciszej. - Powiedz Maximowi. - Nie. - Powiedz mu, że pieniądze to ostatnia rzecz. - Nie rozumiem. - Nie powiem, że to dla mnie niemożliwe, bo możliwe, i nie powiem, że nie zechcę więcej, bo zechcę. Ale to może poczekać, to nie jest najważniejsze. - Puścił moje ramię. Chcę od niego czegoś więcej niż pieniędzy. - Mówi pan bzdury - odparłam. - Jest pan szalony. - O nie. - Roześmiał się znowu, a jego oczy były straszliwe, żałowałam, że w nie spojrzałam. Wiedziałam, że teraz nigdy nie potrafię ich zapomnieć. - O nie. Niech pani lepiej biegnie do swojego pociągu. Przez parę sekund nie mogłam się zdobyć na tak prostą rzecz, jak wyjście z tej sali, czułam się oszołomiona,
sparaliżowana, jakby moje ciało odmówiło wszelkiego działania, a mózg nie potrafił go skoordynować. - Dzięki za miłą herbatkę. Spodziewałam się, że pójdzie za mną, ale opadł ciężko na fotelik. - Myślę, że zostanę tu, aż zdecydują się otworzyć bar, i napiję się whisky. Może pani od razu za nią zapłacić, prawda? Wyszłam rozgniewana, w straszliwym odurzeniu, bliska łez. Uciekłam z tej sali, gdy tylko znalazłam dziewczynę, która przyjęła ode mnie pieniądze, co zrobiła tak miło i z tak układną, niespieszną grzecznością, że chciało mi się wyć. Wybiegłam z hotelu na ulicę, a żar bijący od chodnika uderzył mnie w twarz z taką siłą, że mogłam jedynie starać się nie zemdleć, kiedy czekałam, aż nadjedzie pusta taksówka.
16 Szczęście czy nieszczęście, miłość czy samotność, bezpieczeństwo czy jego brak, i ostateczny ich rezultat - tego dnia sądziłam, że to wszystko przychodzi z zewnątrz, wynika z przypadku i działania innych. Nie nauczyłam się jeszcze, że sami wykuwamy swój los, że on kiełkuje wewnątrz nas. Ważne są nie zdarzenia, lecz to, co z nimi uczynimy. Ślepy los sprawił, że spotkałam Jacka Favella, który zepsuł mi radość tego dnia, ponieważ mu na to pozwoliłam. Siedziałam więc teraz w pociągu, wyglądając przez okno i myśląc, myśląc o nim i o tym, jakie będą skutki naszego spotkania. Nie cieszyło mnie to, co widziałam za oknem, nie potrafiłabym opisać oświetlającego pola słońca ani stwierdzić, czy drzewa tracą już swą intensywną, świeżą zieleń na rzecz przykurzonych, ciemniejących letnich barw. Na stacji miałam dużo czasu, wypiłam jeszcze filiżankę nieświeżej herbaty, która osiadła mi smakiem goryczy na ustach, a potem czekałam bezczynnie na ławce, patrząc bezmyślnie na dziobiące u moich stóp gołębie. Kupiłam jakieś czasopismo i gazetę, które leżały złożone obok. Byłam odrętwiała i czułam się chora. Nie zapomniałam poranka i mojej późniejszej radości, i poczucia siły. Pamiętałam je, lecz już ich nie czułam. Po prostu już minęły. Pewność zmieniła się w zwątpienie, bo cóż ostatecznie powiedział, co to za różnica? Nie znalazł powodu - lecz nie wszystko musi się udawać, bez względu na to, czy istnieje po temu powód, czy nie. Mnóstwo ludzi nie ma dzieci, wydaje się, że bez powodu. Zbadał mnie tylko pobieżnie, potem rozmawialiśmy. Czegóż się dowiedział? Co zmienił? Nie powiedziałam Maximowi, dokąd się wybieram, ale wychodząc od doktora Lovelady na tę ozłoconą słońcem ulicę, wiedziałam, że będę mogła mu powiedzieć, i to natychmiast. Nie potrafię utrzymać sekretu. „Możemy mieć dzieci".
Planowałam że stanie się to wieczorem w ogrodzie, będziemy powoli przechadzać się wśród róż. „Nie istnieją żadne przeszkody i wszystko przemawia za tym, jesteśmy ustabilizowani i szczęśliwi, dlaczego by nie". Teraz nie mogłabym mu tego powiedzieć. Czeka mnie nudna rozmowa o sklepach i upale, będę musiała podbarwić to lub owo i porzucić temat tak szybko, jak tylko się da. Przede wszystkim nie mogę opowiedzieć Maximowi o Favellu. Jest szczęśliwy, sam to przyznał, Manderley już się nie liczyło i przeszłość nie miała nad nim władzy. Nikomu nie wolno tego zmienić. Uświadomiłam sobie, że nienawidzę Jacka Favella i gardzę nim, że budzi we mnie niesmak: byłam na niego wściekła za to, że zepsuł mi dzień, lecz nie obawiałam się go. Był zbyt słaby, zbyt żałosny. I stopniowo, w miarę jak zwiększała się odległość między nami, a Londyn oddalał się i miałam świadomość, że jestem coraz bliżej domu, czułam, że najgorsze mam za sobą, że to była tylko krótkotrwała nieprzyjemność, nic więcej. Nie śledził mnie, nie wiedział, gdzie mieszkamy, a nawet - uświadomiłam to sobie - że przyjechaliśmy tu na dłużej. Nie zadawał pytań - byłam tym zdziwiona - lecz to znaczyło, że nie jesteśmy dla niego zbyt ważni. Jedynie kilka zdań wciąż kołatało mi w głowie. „Bo poznałaś prawdę, powiedział ci, moja pani, nie? Więc jesteś wspólniczką, jesteś współwinna". „On powinien wisieć. Wie pani o tym równie dobrze jak ja". „Powiedz Maximowi - pieniądze to ostatnia rzecz. Chcę od niego czegoś więcej niż pieniędzy". Ale Favell zawsze wygłaszał nieprzemyślane, czcze pogróżki, usiłował wywrzeć na mnie wrażenie, insynuując coś, rzucając zagadkowe uwagi. Nic się nie zmienił.
Zanim pociąg zwolnił, dojeżdżając do wiejskiej stacyjki, ujrzałam rzeczy we właściwej perspektywie, udało mi się przekonać samą siebie, jak sądziłam, że wszystko jest w porządku i prawie całkowicie wyrzuciłam z myśli Favella, tak że mogłam podejść do Maxima radośnie uśmiechnięta, gotowa wygłosić zdania, które dla niego ułożyłam, o tym, jak spędziłam dzień. Ale Favell mi się przyśnił. Nie potrafiłam zapanować nad podświadomością. Przyjechał do Manderley, by pochwalić się swoim sportowym samochodem - biedny Max nigdy nie miał tak szybkiego samochodu: więc przyśnił mi się Jack Favell w samochodzie. Jechaliśmy stromą, wiejską drogą i myślałam, że jadę z Maximem, lecz naraz on odwrócił głowę, żeby się do mnie uśmiechnąć, i jego twarz - obwisła niebieskawa broda i przekrwione oczy - okazała się twarzą Favella, a tłuste paluchy o czarnych paznokciach trzymały kierownicę. Było ciemno, jakby za chwilę miała się rozpętać burza, a przy drodze rosły wysokie drzewa. Ich ciemne, lśniące pnie wznosiły się nad nami groźnie, jeden tuż obok drugiego, jak zęby w wyszczerzonych ustach, bezlistne do samych wierzchołków, choć z gałęziami rozpostartymi gęsto nad naszymi głowami, gałęziami, które do reszty zasłaniały światło. Wiedziałam, że wkrótce wyjedziemy na pagórek i na otwartą przestrzeń, lecz samochód posuwał się zgrzytliwie i powoli. Rozpaczliwie pragnęłam jechać prędzej, ponieważ wiedziałam, że Maxim będzie czekał na mnie w swoim samochodzie. Nie rozumiałam, dlaczego nie jestem teraz z nim. Favell wciąż spoglądał w moją stronę, łypał ze straszliwym triumfem, czułam, że naśmiewa się ze mnie, choć nie wiedziałam, o co mu chodzi, i nic nie mogłam na to poradzić.
W końcu omal nie krzyknęłam z poczucia nagłej ulgi i radości, drzewa zaczęły rzednąć, a niebo było jaśniejsze, jaskrawoniebieskie, powietrze nie cuchnęło tak jak wówczas, gdy wspinaliśmy się pomiędzy pniami i błotnistymi nasypami. Zobaczyłam przed sobą słońce pod wielkim łukiem bramy. Samochód przyspieszył, jechał równo, bez hałasu, coraz szybciej i szybciej, ledwo dotykając ziemi. - Zatrzymaj się - powiedziałam, a raczej krzyknęłam, bo najwyraźniej pędziliśmy w kierunku światła, nic nie mogło nas powstrzymać, uratować. - Zatrzymaj się, proszę, och, zatrzymaj. Zatrzymaj! Lecz nie stanęliśmy, jechaliśmy jeszcze szybciej, zabrakło mi tchu, zaczęłam się dusić i naraz uświadomiłam sobie, jak uświadomiłam sobie już kiedyś, dawniej, że to światło to nie światło słoneczne, lecz pożar. Pożar. - To pożar! Obudziłam się, siedziałam i łapałam powietrze, i usiłowałam zasłonić twarz przed ogniem. Okno było otwarte, powietrze chłodne, pachnące nocnym ogrodem. Obudziłam Maxima, był tuz obok, pochylał się nade mną. - To nic. Było mi za gorąco i byłam zmęczona. Londyn jest taki wyczerpujący. Miałeś rację. Wstałam z łóżka, żeby pójść po szklankę wody. - Nienawidzę tego. - I opowiedziałam mu zmyślony koszmar o rozpalonych chodnikach i hałaśliwym ruchu ulicznym i opisałam dokładnie nieprawdziwe szczegóły, a nawet pozwoliłam się uspokajać, podczas gdy twarz Favella uśmiechała się głupawo, twarz z prawdziwego snu. To skończone i załatwione raz na zawsze, powiedziałam sobie. Jack Favell nie mógł nam nic zrobić, ale zrobił, bo pozwoliłam na to, nie mogłam o tym zapomnieć. Był przeszłością, a ja odwróciłam się, żeby spojrzeć na nią przez
ramię, ale był też teraźniejszością i obawiałam się go tak samo, jak nim gardziłam. Obawiałam się z powodu tego, co powiedział. Nienawidził nas i znał prawdę, więc nie ufałam mu. Nie był też psychicznie zdrowy i to mnie przerażało. Co dzień, budząc się, miałam świadomość, że jest gdzieś w Londynie, i pozwalałam tej świadomości tkwić we mnie jak cierń, nie potrafiłam wyciągnąć go szybko, by nie pozostawił śladu. Swój los wykuwamy sobie sami. Pogoda zmieniła się, zrobiło się chłodniej, poranki były szare i od czasu do czasu padało, a ze Szkocji przyjechał na cztery dni Frank Crawley, żeby towarzyszyć Maximowi podczas licytacji farmy. Potem rozmawiali o planach na przyszłość i zamiarze powiększenia majątku. Miło było go gościć w Cobbett's Brake, jak dawniej zrównoważonego, uspokajającego samą swą obecnością, lojalnego, pełnego radości i zdrowego rozsądku. Chociaż i on również należał w zasadzie do przeszłości, tak że jakaś cząstka mnie nie życzyła sobie jego obecności. Manderley było tak samo Franka, jak Maxima. Uświadomiłam sobie, że nie chcę, by Cobbett's Brake zajęło w sercu Franka jakieś miejsce, tu mieliśmy żyć nowym życiem, naszym, tylko naszym. Żałowałam jednak, że nie mogę porozmawiać z nim swobodniej. Gdyby był kobietą, prawdopodobnie podzieliłabym się z nim swoimi nadziejami, tak jak z Bunty Butterley, bo za dużo już myśli musiałam ukrywać. Pragnęłam mieć kogoś, komu mogłabym się zwierzyć z obaw i planów. Bunty, tak jak się spodziewałam, była pełna zainteresowania i uradowana, dodawała mi też otuchy. - A teraz coś ci doradzę, moja droga. Jestem o parę dobrych lat starsza, więc przemówię do ciebie jak kwoka. Spróbuj zająć się czymś innym, tak żebyś nie miała zbyt wiele
wolnego czasu. Nie rozmyślaj, nie obserwuj i nie czekaj, to nie przyniesie nic dobrego. - Tak. Sądzę, że masz rację. - Pozbyłaś się już wątpliwości. I co ma być, to będzie. Słuchałam jej słów i byłam wzruszona. Czułam się podniesiona na duchu: wierzyła w to, co mówi, żyła, kierując się prostymi, zdrowymi zasadami, a one jej nie zawiodły. Powinnam brać z niej przykład, powinnam nie bać się najgorszego, nie rozmyślać, jak powiedziała, nie rozmyślać. Bardziej niż kiedykolwiek przypominała mi Beatrice, bo dała mi cząstkę tego, co zawdzięczałam Bei. Chętnie to przyjęłam i byłam Bunty wielce wdzięczna. I stopniowo, w miarę jak płynęły tygodnie i mijało lato, rozluźniłam się, a moje lęki straciły swą siłę. Pojechaliśmy na parę dni na pogranicze Walii. Maxim i Frank kupili drugą farmę i duży pas starego lasu, który trzeba było uratować i odnowić. Wybraliśmy się też na przyjęcie do Butterleyów, choć Maxim się opierał. - Ktoś będzie wiedział - przekonywał mnie rankiem w dniu przyjęcia. - Ktoś coś powie albo będą patrzyli w sposób, którego nie znoszę. Ale nic takiego nie zaszło. Nasze nazwisko wydawało się nic dla nich nie znaczyć, czuliśmy, że chętnie nas widzą, interesowali się nami, bo byliśmy nowi. Nic więcej. Przeżyłam tylko jedną chwilę przerażenia - tak nieoczekiwanie i gwałtownie, że poczułam, iż pokój wiruje jak szalony, straciłam ostrość widzenia. Nie wiem, skąd to nadeszło. Nikt nic nie powiedział, nikt nie spojrzał. To wybuchło we mnie, ja to spowodowałam. Maxim przy oknie rozmawiał z kimś, kogo nie znałam, i na chwilę znalazłam się sama po drugiej stronie pokoju, na jednej z tych nieoczekiwanych, dziwnych wysepek spokoju, które niekiedy pojawiają się na hałaśliwym, pełnym wirów
morzu przyjęcia. To było tak, jakby mnie wmurowało w podłogę, mogłam patrzeć, lecz nie mogłam niczego dotknąć ani przemówić do nikogo, a wszystkie rozmowy dokoła wydawały mi się idiotyczną paplaniną w obcym języku. Spojrzałam w stronę Maxima. On jest mordercą, pomyślałam. Zastrzelił Rebekę. To człowiek, który zabił swoją żonę. I wydał mi się całkowicie obcy, jakbym go nigdy nie znała i nie miała z nim nic wspólnego. Ale potem przypomniałam sobie Favella. „Powiedział ci, moja pani, nie? Więc jesteś wspólniczką, jesteś współwinna". Uwierzyłam w to w tej chwili. Przecież wiedziałam. Poczułam, że w miarę jak uświadamiam sobie tę prawdę, wzbiera we mnie panika. Nie wiedziałam, co będzie dalej, bo nie czułam się dość silna, by zachować to w tajemnicy, przeżyć resztę życia, nic nie mówiąc, nic nie robiąc, tylko wiedząc, wiedząc. „Ten człowiek to morderca". Lecz on odwrócił się, spojrzał w moją stronę i zobaczył mnie. Uśmiechał się, ten morderca, i niedostrzegalnie skinął głową, co znaczyło, że chce, bym podeszła i wybawiła go, być może, od jakiejś nudnej rozmowy. Podeszłam, przeciskając się pomiędzy szerokimi plecami, rozgestykulowanymi rękami i huczącymi głosami, byłam posłuszna, i kiedy stanęłam u jego boku, zachowywałam się zupełnie normalnie, mówiłam i poruszałam się jak zwykle, ale się bałam. Patrzyłam na niego, błagając oczyma, by mnie zapewnił, że ten koszmar zniknie, a słowa, słowa prawdy, które dźwięczały w mojej głowie, umilkną. Nic się nie zmienił, pod żadnym względem, ani też nie zmieniło się nic dookoła. Staliśmy razem w salonie pełnym fotografii, kwiatów i małych, irytujących stolików, pan i pani de Winter z Cobbett's Brake. To wszystko wciąż było prawdą. Kochałam go. Byłam jego żoną. Będziemy mieli
dzieci. Kupiliśmy nową farmę i las, ogród wyrośnie, owce pasły się dziś na zboczach dookoła domu, a ranek był chłodny i świeży. Przebiegłam myślą wszystko, podczas gdy mężczyzna z brodawką koło nosa mówił i mówił, i wszystko było w porządku, wszystko było prawdą, nic się nie zmieniło. Tylko ten jeden fakt, te słowa w mojej głowie i to ziarenko strachu, które zostało zasiane i głęboko się we mnie zakorzeniło. Czasami ledwo je sobie uświadamiałam, wszystko inne było o wiele ważniejsze. Czasami zakłuło mnie gwałtownie, jak niczym nie zapowiedziany ból. Ale nigdy nie zanikło całkiem, nie przestało istnieć i zmieniło przyszłość, rzuciło na nią cień. Parę dni później popołudniową pocztą przyszedł list. Dora przyniosła mi go do ogrodu, gdzie przycinałam nierówne krawędzie jednego z żywopłotów. Koperta była tania, brązowa, zaadresowana brzydkim, koślawym pismem, którego nie znałam. Pani de Winter - bez imienia czy inicjału. Zdjęłam ogrodowe rękawice i usiadłam na ławce. Wciąż było chłodno, słońce kaprysiło zupełnie nie jak w lipcu, lecz dzięki temu ostatnie róże jeszcze kwitły, choć trawa pod nimi co rano pełna była opadłych płatków. Obok mnie stała taca z herbatą. Dora ją tu postawiła. Pamiętam, że nalałam sobie filiżankę, zanim otworzyłam list. Przypuszczam, że potem ktoś ją znalazł, dużo później, zimną i nieruchomą jak staw, i zaniósł z powrotem do domu - bo nie wypiłam ani łyka. W kopercie był tylko stary wycinek z gazety, pożółkły na brzegach i dziwnie spłaszczony, z zagnieceniami, sprasowany niczym kwiat między stronicami książki. Było na nim zdjęcie. Katastrofalny pożar w Manderley głosił tytuł, a poniżej widniały słowa: Spłonął dom rodziny de Winter.
Nie czytałam dalej, siedziałam, trzymając w ręku ten skrawek gazety. Wiedziałam przecież, że to tylko kwestia czasu, czekałam na to, co się wydarzy, no i wydarzyło się; byłam dziwnie spokojna, zimno, drętwo spokojna. Nie bałam się. Siedziałam i siedziałam, bezmyślnie, ociężale, lecz w końcu zrobiło się za zimno, więc wróciłam do domu. Powinnam była zniszczyć ten wycinek, wrzucić go do pieca i natychmiast spalić. Zamiast tego złożyłam go, zaniosłam na górę i schowałam do starego, brązowego piórnika, którego używałam jeszcze w czasach szkolnych. Maxim nigdy go tam nie znajdzie.
17 Następny przyszedł tydzień później. Maxim podał mi go przy stole podczas śniadania, nie musiałam czytać, wiedziałam, gdy tylko zobaczyłam koślawe litery na brązowej kopercie. Sam nie zwrócił na niego uwagi. Dostałam jeszcze dwa inne, wsunęłam między nie kopertę, a Maxim był zajęty czytaniem listu od Franka Crawleya. Poszłam na górę. Tym razem tekst był dłuższy, sprawozdanie lokalnej gazety z przesłuchania w sprawie śmierci Rebeki. Orzeczenie o samobójstwie Śledztwo w sprawie śmierci pani Maximowej de Winter... Dziwne, pomyślałam. To przecież moje nazwisko, noszę je przez ponad dziesięć lat, a teraz, kiedy je widzę w druku, należy tylko do niej. Rebeka była panią de Winter; nigdy nie pomyślałam tak o sobie w związku z tym wszystkim. Zastanawiałam się w panice, czy walizka Favella była wypełniona tego rodzaju wycinkami i czy zamierzał wysyłać je do mnie kolejno przez całe lata. Lecz prędzej czy później z pewnością napisze i zażąda pieniędzy, nie zadowoli się dręczeniem mnie na odległość. Będzie chciał zobaczyć na własne oczy rezultat swoich działań. Wyglądało na to, że żyją we mnie dwie osoby, jedna tajemnicza, ukryta, która otrzymuje te straszne listy, pospiesznie je chowa, i czeka na następne, bojąc się, że znajdzie w nich coś, o czym jeszcze nie wie, jakąś straszną rewelację: ta osoba myślała jednotorowo, o Rebece i Manderley, Favellu i wycinkach, o tym, czego on właściwie chce, jak się go pozbyć, jak ukryć to wszystko przed Maximem; druga zachowywała się jak dawniej, uprawiała ogród, rozmawiała z Dorą i Nedem, objeżdżała z Maximem nowe ziemie, zapraszała Bunty Butterley na lunch, a czasami,
bardzo wczesnym rankiem albo w cichy, spokojny wieczór, spędzany samotnie w ogrodzie, wyobrażała sobie dzieci, słyszała ich głosy w oddali, cieszyła się niespodziewanym widokiem ich świeżych, jasnych twarzyczek. Jestem w tym bardzo dobra, pomyślałam. Maxim nic nie podejrzewał, ani razu mi się nie przyglądał podejrzliwie, nie zadawał pytań. Wciąż był taki sam, pełen sił, energiczny, podejmował decyzje dotyczące przyszłości. Zwykle przez cały dzień go nie było, lecz wieczorami siadywaliśmy razem, tak jak to sobie wyobrażałam, kiedy przebywaliśmy za granicą. Czytaliśmy książki, czasami słuchaliśmy radia, ja robiłam notatki w sprawie ogrodu. Zaczęłam prowadzić terminarz ogrodowy i wypełniałam rubryki, siedząc przy małym biureczku w kącie, obok oszklonych drzwi. Myślałam już o przyszłej wiośnie, to pomagało mi zachować równowagę. Nadszedł katalog cebulek i zamówiłam ich ponad setkę, jakbym gorączkowo pragnęła ujrzeć trawniki i grządki, i wszystkie trawiaste zbocza usiane gęsto kwiatami; żółte jak słońce żonkile i narcyzy, krokusy niebieskie jak niebo będą płynąć niczym rzeki w trawie. Ale nic białego. Nie chciałam żadnych białych kwiatów. Graliśmy w karty albo w trik - traka i rozwiązywaliśmy krzyżówki, a zmierzch zapadał coraz wcześniej. Nocami cicho padał deszcz, uwalniając z ziemi słodkie zapachy, wpadające do domu przez otwarte okna. Miałam to, czego pragnęłam. Było tu, teraz, dzisiaj. Uważaj, byś nie pragnęła czegoś zbyt silnie, powiedział kiedyś mój ojciec, bo możesz to otrzymać. Pragnęłam tego tak desperacko, a teraz to był proch i pył, stałam się obojętna i odrętwiała; miałam to, czego pragnęłam, i nie mogłam się tym cieszyć, zostało mi jednocześnie dane i odebrane. Nadeszła fotografia, pomięte zdjęcie łódki w małej zatoczce. Niewiele mnie obchodziła, ale serce stanęło mi na
widok Jaspera, dobrego, silnego, gorliwego, wiernego Jaspera, szczeniaka wówczas, stojącego obok łódki na piasku, z zainteresowaniem wpatrującego się w coś w górze. Zapłakałam i dręczyłam się tym zdjęciem, wyjmując je i oglądając wiele razy, jakbym chciała wskrzesić Jaspera. Chciałam je spalić, ale nie mogłam. - Musimy mieć szczeniaka - zwróciłam się do Maxima, wchodząc do gabinetu, gdzie stał nad jakimś planem, wodząc po nim palcem. - Ta stara ścieżka została kompletnie zniszczona, zaorana, a teraz jest całkiem zarośnięta. Musimy ją przywrócić do dawnego stanu. - Uśmiechnął się do mnie. - Szczeniak rozgrzebie ci cały ogród. - Nie szkodzi, to długo nie potrwa, przyuczę go. Miałam zamiar z tym poczekać, aż pojawią się dzieci, ale teraz bardzo chciałam mieć psa. - Na pewno gdzieś będą jakieś szczeniaki. Zapytaj Pecków. Jakiś dobry labrador albo lepiej ostry, mały terier. Co tylko zechcesz. Jasper, pomyślałam. Chcę Jaspera. - Dobrze. - Ja też będę się rozglądał. Chodź i spójrz na to. Maxim pokazywał mi na planie linię starej ścieżki, a kiedy stanęłam obok, spojrzałam na jego dłoń z wysuniętym wskazującym palcem. Zawsze kochałam jego dłonie, były smukłe i kształtne, paznokcie miał zawsze starannie obcięte. Lecz teraz potrafiłam widzieć w nich jedynie ręce, które trzymały broń i zastrzeliły Rebekę, przeniosły jej ciało do łódki, otworzyły zawór, po czym wyprowadziły łódkę na otwarte morze, żeby zatonęła. Nie przeczytałam wycinka o przesłuchaniu, lecz słowa przeniknęły do mojej świadomości i zaległy w mózgu. Wiedziałam, co się mówiło, ponieważ tam byłam, widziałam opis, zeznania świadków, słyszałam słowa
Maxima, a teraz spojrzałam na niego w ten nowy, przerażający sposób. Bałam się samej siebie, wydawało się, że nie panuję nad własnymi myślami i uczuciami, to było jak jakieś szaleństwo, wyciągnęłam do niego rękę, by się uspokoić, położyłam dłoń na jego dłoni i pogłaskałam palce. Spojrzał na mnie z uśmiechem, pytająco. - Co się stało? - Nic. - Jesteś bardzo napięta, wydajesz się zmęczona. - To ta pogoda. Lato mija, a nie było ciepło, brakowało słońca - to trochę przygnębia, i tyle. - Coś się jeszcze zmieni. Zobaczysz, będzie babie lato. - Mam nadzieję. Nachylił się i pocałował mnie w czoło, już zajęty czymś innym. Co się stało? - pomyślałam, wędrując po ogrodzie, w którym wiatr kołysał wierzchołkami drzew i targał ostatnie pnące róże. Co się zmieniło? Dlaczego nie jest tak, jak sobie wymarzyłam i zaplanowałam? Czy tylko dlatego, że ślepy los rzucił mi na spotkanie Jacka Favella, a teraz on mnie dręczy, wydobywając przeszłość na światło dzienne, tak jak ciało Rebeki dobyto z morza? Ale wiedziałam, że to nie dlatego, że głos w mojej głowie szeptał dużo wcześniej, już na peronie stacji kolejowej, podczas melancholijnej podróży do Anglii na pogrzeb Beatrice. „Ten mężczyzna jest mordercą - ten człowiek zabił swoją żonę". Ziarenka leżały we mnie i jak chwasty, które kiełkują tu i tam, bez żadnej przyczyny, lecz nieuchronnie, tak i one w końcu wykiełkowały. Ja to spowodowałam, to była moja wina. Swój los wykuwamy sobie sami. Przez prawie dwa tygodnie poczta nic mi nie przyniosła, lecz nie wierzyłam, by to był koniec. To tylko chwila zwłoki,
jeszcze jedna część tortur. Czasem zastanawiałam się, czy przyśle coś, co będzie dla mnie niespodzianką lub zaszokuje mnie. Wycinki i fotografia leżały schowane w moim piórniku, a kiedy mijałam szufladę, w której go ukryłam, czułam, że powietrze jest jak naładowane elektrycznością; te papiery atakowały mnie, odbierały mi odwagę i zmuszały, bym wyjmowała piórnik i w kółko je oglądała. Następną przesyłką była kartka liniowanego papieru wydarta z zeszytu z napisem „20 funtów" i adresem urzędu pocztowego w Londynie. Odczułam dziwną ulgę, to mnie nie niepokoiło, było wszak do przewidzenia i wiedziałam, jak to załatwić. A więc zażądał pieniędzy w tak oczywisty, brutalny sposób. Podarłam kartkę, gdy tylko zostałam sama w domu, i wrzuciłam ją do pieca, mocno przyciskając pogrzebaczem, kiedy się paliła; zapragnęłam, by to się już raz skończyło. Znowu zrobiło się cieplej, słońce wstawało wcześnie i cały dzień przypiekało, ale było już inaczej niźli podczas dni szarości i deszczu. Rok mijał, teraz pachniało już późnym latem, każdego ranka na trawniku pojawiała się gęsta rosa, a niekiedy blada mgła unosiła się między drzewami. Róże przekwitły, malwy wyrosły i stały w kwiatach o barwie starego, wypłowiałego perkalu, a liście były matowe, choć zielone, całkiem nieruchome i zakurzone w samym środku dnia. Maxim pojechał na trzy dni do Szkocji, żeby poradzić się Franka i, jak myślę, spróbować namówić go na przeprowadzkę do Anglii. Nie sądziłam, że mu się to uda. Frank podczas pobytu u nas zachowywał się jakoś powściągliwie, jakby z dystansem podchodził do planów Maxima, interesował się nimi, popierał je, lecz nie chciał się wiązać. Teraz był całą duszą w Szkocji, szczęśliwy i zakochany, miał tam rodzinę. Cobbett's Brake nigdy nie
będzie dla niego tym, czym dla nas, ani tym, czym dla niego i Maxima było Manderley. Maxim martwił się, że mnie zostawia samą, i usiłował namówić na tę podróż, ale chciałam tu zostać, i to właśnie samotnie. Marzyłam o spacerach w ogrodzie, wieczorem i bardzo wcześnie rano, jeszcze przed wschodem słońca, żeby poczuć, jak dom osiada dookoła mnie, wchłonąć jeszcze głębiej w siebie to miejsce, niemal łykać je razem z powietrzem. Rok temu nie potrafiłabym nawet wyobrazić sobie tego, że mogłabym chcieć się rozstać z Maximem, byłabym zaniepokojona, nie czułabym się bezpiecznie, wydawałoby mi się, że została ze mnie tylko połowa, bałabym się też o niego, był tak ode mnie uzależniony. Lecz zmieniliśmy się, tamten czas minął, nie odczuwaliśmy już potrzeby tak desperackiego trzymania się siebie nawzajem jak przestraszone, bezbronne dzieci, które nieustannie muszą sobie dodawać odwagi. To z pewnością dobry znak, myślałam, nie chodzi o to, że oddalamy się od siebie, po prostu jesteśmy silniejsi; chwile, kiedy spoglądałam na Maxima i czułam lęk, były coraz rzadsze, szepczące głosy ledwo słyszalne, tak że mogłam uznać, iż właściwie umilkły. Zrobiło się cieplej, noce były lepkie i duszne. Spalam przy szeroko otwartych oknach, zasypiałam, dopiero gdy nadchodził lekki chłód, tuż przed świtem. Nie czułam żadnego niepokoju czy zdenerwowania, byłam w tym domu absolutnie bezpieczna, a każdy pokój, kiedy obchodziłam je po prostu dla przyjemności, życzliwie mnie przyjmował i był dla mnie schronieniem. Tęskniłam do Maxima przyjemną, niczym nie zmąconą tęsknotą. Prawda była taka, że - w każdym razie wówczas odnalazłam w samotności głębokie zadowolenie i poczucie spełnienia.
W dwa dni po wyjeździe Maxima poszłam na farmę po parę jajek, chciałam też porozmawiać z panią Peck przy herbacie, pobawić się z dzieckiem i poobserwować krowy, dostojnie kroczące drogą na podwórze, na udój. Nie spieszyłam się, to był miły, pogodny dzień; kiedy wracałam, wciąż jeszcze było ciepło, żywopłoty i pobocza drogi okrywał kurz, strumyk ledwo płynął. Zatrzymałam się na chwilę i patrzyłam na leżące w dole Cobbett's Brake, czerwonozłote w późnym popołudniowym słońcu. Ostrokrzewy, kasztan i topole rzucały na trawę długie cienie i wciąż miałam wrażenie, że to dom zaczarowany, że nie zbudował go człowiek, lecz on sam w jakiś czarodziejski sposób wynurzył się spod ziemi, tak jak teraz stoi, w całości. Później znowu wrócę w to miejsce, gdy tylko pozapalam wszystkie lampy w domu, nawet na poddaszu - wtedy dom będzie piękny w inny sposób, jak wielki, lśniący okręt popłynie po morzu ciemności. Tak mocno kochałam go tego dnia! Czułam, że stanowimy jedność, że jestem częścią jego żywej tkanki, związana z jego przeszłością, podobnie jak z teraźniejszością i przyszłością. Tak samo było pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłam, jakby tu stał i tylko na mnie czekał. Wchodząc do domu, poczułam, że jakby delikatnie wciąga mnie z powrotem do swego wnętrza. Weszłam do chłodnej spiżarni, żeby położyć jajka na kamiennej płycie. I wówczas z odległego końca długiego korytarza usłyszałam dzwonek do drzwi. Zdziwiłam się. Nie słyszałam żadnego samochodu, ale, bądź co bądź, byłam w najbardziej oddalonej od podjazdu części domu. Idąc do drzwi, pomyślałam, że to musi być Bunty, która przyszła, by mnie trochę rozerwać, pogadać o głupstwach, tak jak obiecała. „To dobrze przez chwilę odetchnąć od nich,
myślisz, że sama tego nie wiem? - oświadczyła mi na wieść, że Maxim wyjeżdża. - Ale nie byłoby dobrze, gdybyś wpadła w ponury nastrój i zaczęła zadręczać się myślami". Nie byłam ponura, byłam doskonale szczęśliwa, ale mimo to chętnie spędziłabym godzinkę z Bunty. Mogłybyśmy wypić spóźnioną herbatę w ogrodzie - wciąż było wystarczająco ciepło. Otworzyłam drzwi. - Dobry wieczór pani. Nie wiem, czy moja twarz pobladła, nie wiem, czy potężny szok, po którym napłynął wielką falą strach, był w ogóle widoczny. Nie wierzę, by nie był, tak nagle i gwałtownie nastąpił. Nie było żadnego samochodu ani żadnej innej osoby. Stała zupełnie sama, bardzo blisko drzwi. Wyglądała trochę starzej, nie widziałam jej też nigdy w zwykłym ubraniu - tak, niemal natychmiast to sobie uświadomiłam. W domu zawsze nosiła czarną, matową, lecz jednocześnie nieprzyjemnie jedwabistą suknię, długą, z obcisłymi rękawami, wysoko zapiętą pod szyją. Teraz też była w czerni, mimo ciepła - w płaszczu po kostki. Miała torebkę i rękawiczki, lecz była bez kapelusza. Włosy miała ściągnięte do tyłu, jak dawniej gładko przylegały do okrągłej czaszki, upięte w węzeł na karku. Lecz teraz były siwe. Twarz stała się węższa i bardziej porysowana zmarszczkami, wydawało się, że okrywa ją mniej mięśni, a oczy zapadły się głębiej. Na zewnątrz, w świecie, który leżał za nią, panowała absolutna cisza, martwa cisza późnego lata, pobekujące jagnięta dorosły już i odeszły, nie śpiewał żaden ptak. - Pani Danvers. - Mam nadzieję, że pani nie zaskoczyłam?
Wyciągnęła białą dłoń w czarnej rękawiczce. Była twarda, wąska i zimna. - Ależ nie, a raczej tak, oczywiście, jestem zdziwiona pani widokiem, choć... - Tak mi przykro, nie miałam możliwości pani uprzedzić. Jeśli sprawiam kłopot, proszę mi tylko powiedzieć. - Nie. Proszę wejść. - Właśnie znalazłam trochę czasu, słyszałam, że pani mieszka teraz tu, w sąsiedztwie, i naturalnie chciałam złożyć pani wizytę i życzyć powodzenia. Cofnęłam się. Weszła do holu i czekała, nie rozglądała się, lecz wpatrywała we mnie, jej głęboko zapadnięte oczy patrzyły nieruchomo na moją twarz. Tutaj było zbyt ciemno, zbyt dużo cienia, chciałam znaleźć się na tyłach domu, gdzie słońce jeszcze opromieniało mały salonik, a okna do ogrodu były otwarte. Chciałam móc od niej uciec, znaleźć się na otwartej przestrzeni, z szerokim niebem nad głową. Uduszę się, jeśli będę musiała zostać z nią w zamkniętym pomieszczeniu. Jej kroki twardo i ostro rozlegały się na kamiennej posadzce, usłyszałam szelest spódnicy, który zbudził we mnie straszliwe wspomnienie. Byłam przerażona, prawie biegłam w kierunku światła. - Napije się pani herbaty, pani Danvers? Ja jeszcze nie piłam, właśnie miałam zaparzyć. - Dziękuję pani, będzie mi bardzo miło. Stanęła w saloniku plecami do okien, ogrodu i całego świata na zewnątrz, tak jakby go nie dostrzegała, nie interesowała się nim, i uprzytomniłam sobie, że tak jak nigdy nie widziałam jej w innych sukienkach poza służbową, tak nie widziałam jej w żadnym innym miejscu poza wnętrzem domu w Manderley.
- Może chciałaby pani wyjść i obejrzeć ogród? Obawiam się, że róże już przekwitły, lecz są jeszcze kwiaty na rabatkach, choć doprawdy dopiero zaczęłam przywracać ogród do porządku, był tak zaniedbany, że potrwa to całe lata. Nie rozejrzała się. Nie spuszczała wzroku z mojej twarzy. - Tak, jesteście tu państwo dopiero od wiosny, jak sądzę. - To prawda, przyjechaliśmy w maju, byliśmy za granicą przez... przez parę lat. - Ach tak. Zapadło milczenie. Nie miałam zamiaru czuć się winna, nie miałam powodu, lecz kiedy wciąż tak na mnie patrzyła, poczułam, że się rumienię, i prędko odwróciłam wzrok. Słowa zawisły między nami i nie trzeba było ich wypowiadać, powód naszego pobytu za granicą i wszystko, co wydarzyło się przedtem, było jasne i oczywiste jak wzór na dywaniku. - Proszę, niech pani usiądzie. Ja... ja zaparzę herbatę. To nie potrwa długo. Na parę sekund uwolniła mnie od swego wzroku, lekko uniosła brwi. Gardzi mną, pomyślałam, naigrawa się ze mnie. - Obawiam się, że po wojnie trudno o odpowiednią osobę do pomocy, młodzi ludzie nie wydają się zainteresowani zawodem służących. Lecz z pewnością kiedy się pani zadomowi, znajdzie pani właściwą służbę. - Och, mam pomoc - powiedziałam pospiesznie - to znaczy tyle, ile potrzebuję. To naprawdę nie tak jak dawniej... - Słowa „w Manderley" zawisły w powietrzu. - Codziennie przychodzi Dora, a pani Peck z farmy pomaga od czasu do czasu. - Rozumiem. - Lekceważenie w jej głosie sprawiło, że znowu się zaczerwieniłam, wbrew sobie, i byłam wściekła, że ona wciąż potrafi mnie upokorzyć. - Doprawdy nie potrzebuję armii służących, pani Danvers, nigdy mi to nie odpowiadało.
- Tak. - Tutaj jest dużo mniej oficjalnie. - Tak, i dom jest oczywiście o wiele mniejszy. - Tak - powiedziałam. - Tak. - I uciekłam od niej do kuchni. Ręce tak mi się trzęsły, że obawiałam się, iż upuszczę porcelanę, a kiedy nalewałam wodę, rozprysnęłam jej trochę i oparzyłam sobie grzbiet dłoni. Zrobił się na niej długi, szkarłatny ślad, ostro piekący. Pytania trzepotały w mojej głowie niczym ptaki w klatce, ptaki o przykrych, natarczywych głosach. Jak ona nas znalazła? Skąd przyszła? Mieszka w sąsiedztwie? Jeśli tak, czy to przypadek? Co wie o naszym życiu przedtem i teraz, odkąd tu jesteśmy? Wyobrażałam sobie, że mieszka niedaleko i śledzi każdy nasz ruch, obserwuje nas, szpieguje. I jak się tu znalazła dzisiejszego popołudnia? Wydawało się nieprawdopodobne, żeby przyszła pieszo. Taca była ciężka, więc zanim ją podniosłam, musiałam stanąć, oprzeć się o ścianę i uspokoić, oddychając głęboko. Nie mogę pozwolić, by mnie zastraszyła. Nie wolno mi, nie ma powodu. Ona nie posiada nade mną żadnej władzy. Ale wiedziałam, że posiada, taką, jakiej nigdy nie miał i nie będzie miał Jack Favell. Zawsze miała nade mną władzę, bałam się i nienawidziłam jej, a ona mną pogardzała i lekceważyła mnie. Jej wzrok niszczył, czułam się przy niej niczym. W obecności Favella i w każdych innych okolicznościach byłam teraz silniejsza, bardziej pewna siebie, lecz na widok pani Danvers stałam się zalęknionym, niezgrabnym, pełnym samoponiżenia stworzeniem, które kiedyś zjawiło się w Manderley jako młoda mężatka i ośmieliło się próbować zająć miejsce Rebeki.
Ruszyłam jednak tak żwawo, jak potrafiłam, przez korytarz i tylko piekąca dłoń przypomniała mi, co udało się pani Danvers w parę zaledwie chwil osiągnąć. Wyglądało na to, że w ogóle się nie poruszyła, wciąż odwrócona była plecami do ogrodu. Jej oczy natychmiast odnalazły moją twarz i już jej nie opuściły, duże, lśniące. Obserwowała, jak stawiam tacę i przesuwam dwa małe stoliki, rozmieszczam na nich czajniczek i filiżanki. Nie uczyniła żadnego gestu, nie zaofiarowała pomocy. Poczułam się głupia i niezgrabna, nie powinnam była tego robić, powinien tu być dzwonek i choć jedna służąca, by przynieść nam herbatę. Jej twarz po dawnemu wykrzywiła się ze wzgardą. Byłam niczym. Bez wysiłku uzyskała nade mną przewagę. - To taki miły dom, proszę pani. Pani i pan de Winter będziecie tu bardzo szczęśliwi, jestem o tym przekonana. - Tak, tak, dziękuję pani, pani Danvers, jesteśmy... kochamy ten dom i dokupujemy jeszcze ziemię obok. To dokładnie to, o co nam chodzi. - Oczywiście, tu jest zupełnie inaczej niż w Manderley. Nie da się nawet porównać, nieprawdaż? - Myślę, że nie. - Ale niczego nie da się porównać z Manderley, nigdy. Siedziała wyprostowana na brzeżku krzesła, trzymając swoją filiżankę w dłoni. Pragnęłam, by nie wpatrywała się w moją twarz tak uporczywie. Ręka bardzo mnie bolała. Powiedziałam: - Obawiam się, że niewiele teraz myślę o Manderley. - Tak? No, ale nigdy nie była tam pani bardzo szczęśliwa, czyż nie? Nigdy naprawdę nie należało do pani. Jestem pewna, że pan de Winter myśli o nim cały czas. - Nie. Nie sądzę. - Bo ja osobiście tak. Ono zawsze istnieje. Nigdy mnie nie opuszcza.
Przyniosłam ciasteczka cytrynowe na talerzu, a teraz podsunęłam jej, by się poczęstowała, i naraz uświadomiłam sobie, że nie podałam do nich małych talerzyków, więc wstałam, żeby to zrobić. I strąciłam ciasteczka na podłogę. Leżały pokruszone na dywanie, biedne, suche, nieświeże. Patrzyłam na nie i łzy napłynęły mi do oczu, łzy gniewu i upokorzenia. Uklękłam, żeby je zgarnąć, a ona obserwowała mnie z politowaniem, choć kiedy przysiadłam na piętach i spojrzałam na nią, jej biała, koścista twarz była jak maska, tylko oczy lśniły. - Pani Danvers! - wybuchnęłam. - Jak pani nas tu znalazła? Odpowiedziała bez wahania, bez zająknienia, miękkim, śliskim głosem: - Mam bardzo przyjemną posadę niedaleko stąd, w wiosce Fernwode. Może pani ją zna? - Nie, nie, nie znam. Zebrałam resztki ciasteczek na tacę. - Jestem gospodynią i osobą do towarzystwa u pewnej starszej damy. Ona jest całkiem sama na świecie i, doprawdy, moje obowiązki są całkiem łatwe. Jestem bardzo zadowolona, choć oczywiście nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej, prawda? - Tak, myślę, że nie będzie. - A pan de Winter ma się dobrze? Chciałam ją wypytać, dowiedzieć się, co robiła przez te wszystkie lata, dokąd się udała z Manderley, co wydarzyło się podczas wojny, ale nie mogłam. Sposób, w jaki siedziała, sztywno, groźnie znieruchomiała, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy, spowodował, że słowa zamierały mi na ustach, nie ośmielałam się ich wypowiedzieć. - Tak - powiedziałam. - Maxim ma się dobrze. Teraz jest w Szkocji, pojechał do Franka Crawleya w sprawie posiadłości.
- Ach tak. W tej samej chwili pożałowałam, że jej to powiedziałam. Nie chciałam, żeby wiedziała, że jestem sama. - Tylko na parę dni. Myślę, że może wrócić nawet jutro. Usłyszałam zdenerwowanie we własnym głosie i byłam pewna, że z łatwością przejrzała moje kłamstwo. To było nie tylko przerażające, lecz i dziwne uczucie siedzieć w tym saloniku naprzeciw niej. Ona zawsze stała, pozornie pełna szacunku, czekając na polecenia albo rozkazy, i choć nigdy nie czułam się jej zwierzchniczką, niezmiennie nad sobą panowała. Teraz ja podałam jej herbatę, siedziała na krześle w moim domu, i wciąż czułam się źle, choć w inny, nowy sposób. Ja nie byłam jej chlebodawczynią, ona nie była mi równa, ale czułam się od niej gorsza, jak zawsze. Słońce powoli wycofywało się z saloniku, nad ogrodem zaległ cień. Było duszno i wciąż niesamowicie cicho. - Z taką przykrością dowiedziałam się o pani Lacey, oboje państwo musieliście przyjąć to z wielkim smutkiem. I już wiedziałam. Ujrzałam to w jej twarzy, choć wciąż była bez wyrazu, ujrzałam to w jej oczach, które wydawały się dwoma ostrymi, jaskrawymi punkcikami światła w ciemnych oczodołach. To byłaś ty. Oczywiście, zgadłam i miałam rację: to byłaś ty, to ty przysłałaś biały wieniec. Lecz usta miałam suche. Obserwowała mnie, jej twarz w gęstniejącym mroku była biała jak kość. Czego chcesz, chciałam zawołać, na litość boską, czego jeszcze chcesz? Ode mnie? Od Maxima? Czego się po nas spodziewasz? Naraz usłyszałam cichy chrzęst żwiru na podjeździe. Pani Danvers poruszyła się. - To samochód. - Wstała, jej spódnica wydała jedwabisty szelest. - Poprosiłam, żeby zaczekał przed wjazdem, na drodze. Mam szczęście, że moja pani rzadko go używa. Mogę z niego korzystać, kiedy jest wolny, razem z kierowcą.
W osłupieniu towarzyszyłam jej do holu. Na podjeździe czekał czarny samochód, kierowca przytrzymywał otwarte drzwi. Powinnam czuć się rozbawiona, pomyślałam. Maxim roześmiałby się, widząc, jak niosę tacę z herbatą, usługuję pani Danvers, patrzę, jak kierowca pomaga jej wsiąść do wozu i rusza. „Zaufaj pani Danvers - powiedziałby - zawsze miała swój styl, nieprawdaż?" A potem zapomniałby o niej, osobie, która nie jest już ważna w naszym życiu. Ale ja wiedziałam, że to nieprawda. Podałam jej rękę, a ona odwróciła się, odeszła i bez słowa wsiadła do samochodu, który natychmiast odjechał. Niefortunnie, robiąc jak zawsze niewłaściwy gest, uniosłam w górę dłoń. Nie pomachała w odpowiedzi, siedziała bez ruchu, lecz patrzyła na mnie, kiedy samochód zawracał, jej koścista twarz jaśniała blado w oknie, wzrok był niezmiennie utkwiony w mojej twarzy. Kiedy opuściłam rękę, poczułam, że oparzenie pali mnie jak ogień.
18 - Dobrze się czujesz? - Tak, tak, oczywiście. Jest tylko gorąco, to wszystko. Tak. - Wszystko w porządku, Maxim. - Tu jest cudownie. Bardzo byś im zazdrościła, mieli chłodną, spóźnioną wiosnę, tak że wszystko również się opóźniło. Róże Janet wciąż wspaniale kwitną. - Och, tak. Wyobrażam sobie, że są wspaniałe. - Jedyną męczącą rzeczą są komary. Dziś na wrzosowisku o mało nie pożarty mnie żywcem. - Mhm. - Jesteś pewna, że wszystko jest w porządku? - Dlaczego tak mnie wypytujesz? Usłyszałam własny fałszywy śmieszek. - Zachowujesz się troszkę dziwnie. - Doprawdy, czuję się doskonale. Podoba mi się tu, jestem absolutnie szczęśliwa. Byłam na farmie po jajka. Rozmawiałam z gabinetu. Stałam plecami do okna, lecz teraz się odwróciłam. Nie chciałam, żeby ktoś obserwował mnie z zewnątrz. Ale na zewnątrz nie było nikogo, wiedziałam o tym doskonale. - Frank chciałby, żebym został jeszcze parę dni, wybralibyśmy się na ryby. - Och. - Jeśli wolisz, wrócę w środę, tak jak było zaplanowane. - Nie, nie, Maxim, oczywiście, że powinieneś zostać. Spodoba ci się to. Nie, pomyślałam, błagam, nie. Wczoraj wieczorem z poczuciem winy nalegałabym, by został, wczoraj wieczorem rozkoszowałam się samotnością. Dziś nie. Ale powiedziałam: - Wracaj, kiedy zechcesz.
- Zatem w sobotę. - Świetnie. - Nie siedź za dużo sama. Pojedź do Bunty Butterley albo do kogoś. - Maxim, nic mi nie będzie. Pozdrów ich ode mnie. - Dobrze. A więc do zobaczenia. Chciało mi się krzyczeć. - Dobranoc, kochany. Kiedy odłożyłam słuchawkę, dom naokoło mnie zdawał się trzeszczeć, jakby osiadał, a potem zapadła niesamowita cisza. Stałam przez parę chwil, niezdolna nawet zasunąć zasłon, zahipnotyzowana ciemnością za oknami, wpatrzonymi we mnie jak puste oczy. Udało jej się wszystko zniszczyć, podważyć moją odnalezioną pewność siebie i poczucie spokoju - byłam niespokojna, czujna i wystraszona. Obawiałam się domu i mojej w nim samotności, przechodzenia z pokoju do pokoju, nocy na zewnątrz, opuszczonego ogrodu, całej okolicy. Czułam się szpiegowana, jakby coś lub ktoś leżał i czyhał na mnie, wstrzymując oddech. Lecz zmusiłam się do zasunięcia zamaszyście wszystkich zasłon, pozapalania tylu lamp, ile mogłam. Z początku nawet śpiewałam, lecz mój głos brzmiał dziwnie głucho, umilkłam więc i słychać było tylko moje kroki. Włączyłam radio, lecz nie chciałam, by skrzekliwe głosy burzyły spokój pomieszczenia, nie mogłabym usłyszeć też żadnych innych dźwięków. Kiedy je zgasiłam, znowu zapanowała głucha cisza. Najbezpieczniej czułam się na górze. Wcześnie poszłam do łóżka, zabrawszy ze sobą parę tostów i ugotowane jajko na tacy, i leżałam, usiłując czytać. Było parno i duszno. Okno było otwarte, parę razy wstawałam i przechylałam się w ciemność, próbując rozpoznać cienie w ogrodzie, lecz noc
była bezksiężycowa i nic nie widziałam. Nie słychać było zwykłych szelestów małych zwierząt, drzewa nie poruszały się. Nie rozumiałam czytanych słów, po pewnym czasie odłożyłam więc książkę i zgasiłam lampę. I wówczas jej twarz przypłynęła i zawisła obok mnie w powietrzu. Widziałam tylko ją, tylko o niej mogłam myśleć, o tej postaci w czerni, o białej czaszce, głębokich oczodołach, lśniących, wypukłych oczach, gładko zaczesanych włosach. Jej głos cicho przemawiał w mojej głowie, szeptał niezmordowanie i po chwili jej słowa, wypowiedziane dziś w tym domu, zlały się w mojej pamięci z tymi, które wypowiadała w Manderley, i z przerażającym szeptem, słyszanym w tamtej willi we Włoszech. Zapadałam w półsen, budziłam się, lecz nie było sposobu, by przed nią uciec, z łatwością dotrzymywała mi kroku, wiedziałam, że teraz nigdy nie pozwoli mi odejść. „To taki miły dom, proszę pani. Pani i pan de Winter będziecie tu bardzo szczęśliwi, jestem o tym przekonana". „Oczywiście tu jest zupełnie inaczej niż w Manderley. Nie da się nawet porównać, nieprawdaż?" „Czy myślisz, że zmarli wracają, by obserwować żywych?" „Przyjeżdża pani tutaj, wyobrażając sobie, że zajmie miejsce mojej pani de Winter! Pani miałaby zająć jej miejsce! Nawet służba śmiała się z pani, kiedy państwo przyjechali do Manderley". „Powinna pani opuścić ten dom. Nikt tu pani nie chce. To takie łatwe. Niech pani skoczy". „To pan de Winter. Twój mąż. Jej mąż. Ten mężczyzna to morderca. Ten człowiek zabił swoją żonę. Zastrzelił Rebekę. Czy pomyślałaś kiedyś, że mógłby to zrobić jeszcze raz?" Chciałam się obudzić, tak jak wynurzyłam się z krzykiem ze snu o szybkiej jeździe samochodem z Jackiem Favellem,
lecz tym razem nie mogłam. Jakaś dłoń, koścista dłoń leżała na mojej twarzy i usiłowała ją przytrzymać, zamknąć mi usta, żebym nie mogła oddychać, krzyczeć, byłam wciskana z powrotem w duszącą głębię snu, tam gdzie unosiła się jej twarz i jej głos szeptał i szeptał. W końcu nie obudziłam się, lecz na pewien czas usnęłam mocniej, zanurzyłam się gdzieś głębiej, poza ten koszmar, i to była jedyna ulga, jakiej w końcu doznałam. Jej twarz i jej głos zniknęły, zostały gdzieś daleko. Naraz usiadłam i zapaliłam lampę, zatrzepotała ćma, uderzając miękkim, bladym, kosmatym ciałem o abażur. Wciąż było duszno, z ogrodu nie dochodził żaden chłodniejszy powiew. Było parę minut po drugiej. Byłam głodna i spragniona, lecz bałam się wstać i pójść na dół, co dotąd nigdy nie miało miejsca, leżałam tylko, zesztywniała i przerażona - i wściekła, przede wszystkim wściekła na nią za to, co uczyniła mnie i temu domowi. Jej jad trysnął niby trujący gaz, przenikając wszystko, co było jasne i przyjazne, pełne miłości i aprobaty, napełniając to goryczą i brukając. Nienawidziłam jej, jak nigdy naprawdę nie nienawidziłam Rebeki, bo jak mogłam nienawidzić kogoś, kto nie żyje, kogoś, kogo nigdy nie widziałam, z kim nigdy nie rozmawiałam, o kim wiedziałam od innych? Nic dla mnie nie znaczyła, nie czułam ani strachu przed nią, ani zazdrości, ani śladu urazy. To pani Danvers miała nade mną władzę, to pani Danvers bałam się i nienawidziłam, sfrustrowana, w szalony, nieokreślony sposób, który nie mógł jej zaszkodzić, a ona musiała o tym wiedzieć, raniąc mnie boleśniej, niż kiedykolwiek potrafiłaby to uczynić Rebeka. Nie zasnęłam już, czekałam tylko na ulgę, która przyszła wraz z pierwszym bladym, bezbarwnym światłem świtu, kiedy to wreszcie mogłam zejść na dół i zaparzyć sobie herbaty.
Wcześnie rano pojechałam do miasteczka i zrobiłam zakupy. Potem dzień ciągnął się powoli i nie wiedziałam, co mam robić. Znowu był upał, duszący, męczący sierpniowy upał, ulice były zakurzone, ludzie rozdrażnieni. Przemarudziłam godzinę nad kawą, ale nie miałam ochoty na lunch, poszłam aż do mostu nad rzeką i stanęłam na nim, wpatrując się w wodę, od czasu do czasu spoglądając ponad dachy na smukłą wieżę kościoła parafialnego, wznoszącą się wysoko nad równiną. Próbowałam pomyśleć jak zwykle o Cobbett's Brake, zatęsknić do niego, zobaczyć domostwo oczyma duszy; jest takie samo, mówiłam sobie, nie zmieniło się, ona odjechała, nie może nam nic zrobić, ale wiedziałam, że to nieprawda i że cios już został zadany. Nie mogłam patrzeć w przyszłość, byłam beznadziejnie przywiązana do teraźniejszości, w kółko roztrząsałam naszą wczorajszą rozmowę i wygląd pani Danvers, i uczucia, jakie we mnie wzbudziła. Chciało mi się płakać gorzkimi łzami z powodu unicestwienia moich nadziei, z poczucia niesprawiedliwości, z wściekłości. Dlaczego, chciałam zakrzyknąć do nieba i wody, i niewinnych przechodniów, dlaczego tak się musiało stać, dlaczego to do nas wróciło, czy nigdy się od tego nie uwolnimy, dlaczego? Ale dobrze wiedziałam dlaczego. W końcu pojechałam do Bunty Butterley pod pretekstem, że szukam dobrego dentysty. Nie uwierzyła mi, poznałam to od razu po sposobie, w jaki patrzyła na mnie, gdy mówiłam. Lecz poczęstowała mnie herbatą, usiadłyśmy na starej, zacienionej ławie pod cedrem i gadałyśmy o niczym. Poczułam się lepiej, byłam zadowolona, że przyjechałam, ale cały czas zdawałam sobie sprawę, że coś, jakaś fizyczna dolegliwość w okolicach dołka, jak mała zaciśnięta piąstka wciska się we mnie. I wiedziałam, że to strach.
- Twój mąż powinien już wrócić - powiedziała Bunty, odprowadzając mnie do samochodu. Trzymałam w ręce pęk groszku pachnącego, który dla mnie ścięła. - Tak. - Wpadłaś w melancholię. - Nie, naprawdę. - Znowu skłamałam gładko. - Wszystko w porządku. - Trzeba ci jednego lub dwóch wieczorów w Londynie, jakiegoś dobrego przedstawienia no i żeby mąż zabrał cię na dansing. To zwykle wprawiało mnie na powrót w dobry humor. Wyobraziłam sobie, jak radośnie tańczy fokstrota na jakimś parkiecie, ubrana raczej niestosownie w suknię z lśniącej, jaskrawej materii, doskonale szczęśliwa i nie przejmująca się nikim. Jak Beatrice. Uściskałam odruchowo Bunty, bo tak mi ją przypominała. - I pamiętaj, co ci mówiłam - żadnych rozmyślań. - Dobrze, nie będę rozmyślać. Dziękuję ci, Bunty. Stała i machała, duża, rozpromieniona, radosna, a jednak bystra, czujna - ktoś, kogo nie można zwieść. Jeśli zrobi się chłodniej, wypielę i oczyszczę z przekwitłych kwiatów całą dróżkę po południowej stronie, nie pozwolę sobie na rozmyślania, nie poddam się lękom. Brązowa koperta leżała na wierzchu na stosie listów, które Dora położyła na stoliku w holu. Rozerwałam ją natychmiast, chciałam mieć to już za sobą. Ten wycinek nie był stary ani pożółkły, pochodził ze świeżej gazety. Rzeczywiście, już to widziałam, ale prędko odwróciłam stronę. Były tam rzeczy, o których nigdy nie chciałam wiedzieć. Urzędnik powieszony za zabójstwo kochanki Egzekucja o świcie w więzieniu Pentonville. Była też fotografia, marna, formatu znaczka pocztowego, przedstawiająca mężczyznę o
wystraszonych oczach. Był urzędnikiem na poczcie, zabił kobietę po jakiejś gwałtownej kłótni na tle zazdrości. Ale to było co innego, pamiętam, że tak pomyślałam, zupełnie co innego. On nie miał pistoletu. Dźgnął ją, dopiero kiedy ona pierwsza zaatakowała go nożem. Adwokat twierdził, że mężczyzna działał w obronie własnej, ale i tak powieszono go parę tygodni temu. Zgniotłam papier w kulkę, ściskając go tak mocno, że paznokcie wbiły mi się w dłoń. To nie miało z nami nic wspólnego, tego nie musiałam zatrzymywać. Spaliłam wycinek. Piąstka w moim żołądku zmieniła się w palący kłębek bólu. Lecz w ogrodzie było pięknie, fioletowe cienie kładły się na trawie. Wzięłam z szopy motyczkę i uklękłam, żeby spulchnić ziemię i wykopać chwasty dookoła starych goździków, rosnących na skraju rabaty. W czerwcu pachniały słodko, upajająco. Zamierzałam podzielić je i dosadzić nowe, tak żeby w przyszłym roku cała ta rabata pełna była kwiatów. Stopniowo, posuwając się wzdłuż grządki i nie pozwalając sobie na myślenie, uspokoiłam się trochę, ból w moim żołądku zelżał. Z krzaków jaśminu wynurzył się kos i obserwował mnie lśniącym jak paciorek okiem, czekał, aż odejdę, a on będzie mógł w świeżo spulchnionej ziemi poszukać robaków. Spodziewałam się, że w zimie będą tu całe chmary wszelkiego rodzaju ptaków, zlatujących się na jagody. Nigdy nie pozwolę dzieciom zabierać im jajeczek, pomyślałam; ponad wszystko chciałam, żeby wychowały się na wsi. I na parę sekund ogarnęło mnie cudowne poczucie, że są tu ze mną, że roześmiane twarze migają w krzakach, że dzieciaki chowają się i kryją przed moim spojrzeniem, bo boją się, że zechcę zagonić je do łóżek. Och, możecie zostać jeszcze parę
minut, pomyślałam pobłażliwie, przecież jest lato i nie można zasnąć w takie ciepłe wieczory. Będę udawała, że was nie zauważyłam. I pochyliłam się znowu nad rabatą. Nic nie słyszałam, żadnych kroków na żwirze ani na trawie, ani najlżejszego szelestu ubrania. Zawsze tak robiła, pojawiała się znienacka i cicho, w drzwiach, na końcu korytarza, tuż za mną, to była jedna z tych rzeczy, które mnie u niej najbardziej przerażały. Teraz jej cień pojawił się na mojej ścieżce, zasłaniając ostatnie, ukośnie padające promienie słoneczne. - Ogród wieczorem to bardzo przyjemne miejsce, przyznaję. Serce we mnie zamarło. Odwróciłam się prędko i omal nie straciłam równowagi. Żeby się nie przewrócić, wetknęłam dłoń głęboko w miękki, świeżo skopany grunt. Patrzyła z góry z ledwo dostrzegalnym śladem rozbawienia na wargach, jak usiłuję usunąć ziemię spod paznokci i spomiędzy palców rąbkiem spódnicy. - Czyżbym panią przestraszyła? Tak mi przykro. Powinnam była zawołać ze ścieżki. - Ja... nie słyszałam dzwonka. - Zobaczyłam panią, idąc w stronę domu, więc oczywiście nie zadzwoniłam. Wiedziałam, że nie ma tam nikogo. - Czy pani... czy pani znowu przyszła na herbatę? usłyszałam własny głos, nienaturalnie przyjazny i radosny. Jest chyba trochę później niż wczoraj, ale mogę zaparzyć, a może kieliszek sherry? Instynktownie czułam, że powinnam być uprzejma, gościnna, byłam bardzo dobrze wychowana, choć ona wciąż gardziła mną za moją niepewność, a ja nie wiedziałam, jak powinny się ułożyć nasze nowe stosunki. Nie była już służącą i ja nie byłam jej panią, a w każdym razie chyba taki porządek
rzeczy zniknął już wszędzie. Słyszałam, jak Bunty i inni ze smutkiem mawiali, że wojna „wprowadziła równość". - Przejeżdżałam tędy przypadkowo i poprosiłam Purvissa, żeby się zatrzymał. Chciałabym pani coś pokazać. - Ach tak? Co takiego, pani Danvers? - Nie tu. W moim obecnym domu. - Aha. - Pomyślałam, że pewnie zechce mnie pani odwiedzić. To naprawdę przyjemny dom i mam całkiem lekkie obowiązki. Jeśli ma pani czas jutro po południu, przyślę po panią samochód. - Och nie, dziękuję. Powinnam była powiedzieć od razu: „Nie. Nie chcę tam jechać. To nie będzie możliwe, pani Danvers. Lepiej powiem to od razu, żeby nie było nieporozumień. Pan de Winter i ja nie życzymy sobie żadnych wspomnień. Wiem, że pani to zrozumie", albo po prostu: „Nie, mój mąż jutro wraca". To nie była prawda, ale ona nie musiała o tym wiedzieć. Nie powiedziałam jednak nic i przepadło. Byłam roztrzęsiona, zdenerwowana, niespokojna i niepewna siebie, ona uczyniła ze mnie natychmiast gorsze, głupie stworzenie, które znała poprzednio. Już taka nie jestem, rozpaczliwie pragnął mnie przekonać jakiś głos wewnętrzny, jestem starsza, stanowcza, bezpieczna. Nie boję się ciebie. - Powiedzmy, o trzeciej, proszę pani? Purviss jest po południu zawsze wolny, moja pani wówczas odpoczywa. Stała, wysoka, chuda i czarna, parę kroków przede mną. Ogród za nią i zbocze były złote i spokojne w nieruchomych promieniach wieczornego słońca, lecz jakże dla mnie niedostępne. Znieruchomiałam tuż przed nią i w krótkiej chwili milczenia, kiedy patrzyłam na jej kredowobiałą, beznamiętną twarz, wydawała się jeszcze rosnąć, górować nade mną, coraz wyżej i wyżej, coraz groźniej. I skurczyłam
się, byłam biedną, małą istotą, która się nie liczy, ona mogła zrobić krok i rozdeptać mnie. - Będę z niecierpliwością wyczekiwała jutra - powiedziała łagodnie, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy. - Z taką radością dowiedziałam się, że państwo mieszkają niedaleko. Usłyszałam własny głos, choć nie wiedziałam, jak udało mi się przemówić, mój język wydawał się spuchnięty i sztywny, nie byłam pewna, czy uda mi się wydobyć jakiś dźwięk. - Dziękuję pani, pani Danvers. - Lecz to nie był mój zwykły głos, choć nie sądzę, by dostrzegła różnicę. Odwróciła się i odeszła, a ja nie poszłam za nią. Nie mogłam się poruszyć, zostałam w ciszy, spoglądając w górę, osłabiona ulgą, na niebo i wznoszące się zbocza, których już nie zasłaniała. Lecz zdawało mi się, że tam, gdzie stała, trawa zwarzyła się i poczerniała. Nie powinnam jechać, oczywiście, że nie powinnam, dlaczego miałabym ją odwiedzać? Nie muszę robić tego, co ona mi każe. Cokolwiek ma mi do pokazania, z pewnością nie pragnę tego zobaczyć. Usiadłam ciężko przy stole w kuchni. Nie powinnam jechać, a potem wróci Maxim, muszę przetrzymać jeszcze tylko trzy dni. Ona nie odważy się przyjść, kiedy on tu będzie. Ale będzie obserwowała, powiedział głos w mojej głowie, będzie szpiegowała i zobaczy, kiedy on wyjdzie. Będzie o tym wiedziała i wtedy się zjawi. Ale nie mogłam mu powiedzieć. Nigdy nie rozumiał, dlaczego się jej boję, dla niego zawsze była zaledwie gospodynią. Ani nie lubił jej, ani nie nienawidził - to nie są uczucia, którymi darzy się służbę - choć sądzę, że zawsze podziwiał ją za jej kompetencję. Cóż, ja także, prowadziła dom w Manderley bez zarzutu. Dzieliliśmy wówczas wszystko, Maxim i ja, ale nigdy nie byłam w stanie powiedzieć mu, co zaszło między panią Danvers i mną, jak
mówiła, rozpływając się w zachwytach, o Rebece, nienawistnie o nim i pogardliwie o mnie. Nie było powodu, nawet gdybym znalazła właściwe słowa. To się skończyło, powiedziałam sobie, ona odeszła. Nigdy już o niej nie pomyślę. Lecz gdzieś głęboko zawsze kryła się wątpliwość, lekki, nie dający mi spokoju lęk. I słusznie, oczywiście, zawsze o tym wiedziałam. Nie powinnam jechać. Nie muszę. Powinnam wyjść z domu. Nie siedzieć tu. Powinnam pojechać do Butterleyów. Ale następnego ranka zadzwoniła Bunty, żeby powiedzieć, że wybierają się na tydzień do Paryża. - Kochany staruszek zadecydował, że potrzeba mi trochę przyjemności. Bóg wie, jak tam będzie, to przecież koniec lata, fermeture annuelle, i tak dalej, ale jeśli wszystko wymarło, pojedziemy na wybrzeże, może do Biarritz. Powinniście tam być z nami, nie możesz powiedzieć Maximowi, żeby rzucił wszystko i przyjechał? Nie sądziłam, że kiedykolwiek zechcę znowu uciec za granicę, myślałam, że będę chciała przez resztę życia każdy dzień spędzić w Cobbett's Brake. Lecz gdy Bunty mówiła, miałam wielką ochotę zgodzić się, namówić Maxima, pomyślałam o ucieczce, wolności, o tarasie w słońcu i bezmyślnym popijaniu pastisu pod markizą, o możności pojechania gdzieś, gdzie ona nie dotrze, i zapragnęłam tego rozpaczliwie. To bez sensu. Maxim z pewnością nie marzy o podróżach, a ja nie potrafiłabym w żaden sposób wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo chcę wyjechać. Nie mogę uciekać, nie wolno mi, to by znaczyło okazać słabość, zachować się dziecinnie, tchórzliwie.
Czego się obawiasz? - zadawałam sobie bez końca pytanie. Co takiego może się stać, co ona może ci zrobić? Nic, odpowiadałam na nie w duchu. Nic. Nic. I zdałam sobie sprawę, że kiedy przyjedzie po mnie samochód, wsiądę do niego, ponieważ muszę stanąć przed nią twarzą w twarz, mam jej coś do powiedzenia, mam pytanie, które chcę zadać. Muszę jej pokazać, że teraz jestem inna, zupełnie opanowana, i powiedzieć, żeby już nigdy nie przychodziła do Cobbett's Brake, bo to rozgniewałoby Maxima i wyprowadziło go z równowagi. Ćwiczyłam zdania, wypowiadałam je na głos, obchodząc dom i ogród, słyszałam własny głos brzmiący spokojnie i rozsądnie, chłodny, lecz nie nieprzyjazny. Będę grała, udawała, i gra stanie się rzeczywistością. Tego popołudnia ubrałam się bardzo starannie, wybrałam najelegantszą sukienkę i żakiet, czym normalnie nie zawracałabym sobie na wsi głowy, wyszczotkowałam włosy. Ona wiedziała, że nie potrafię dobrze się ubierać, nosiłam kiedyś nieodpowiednie dla mojego wieku fasony i kolory, porównywała mnie, obrzucając wzrokiem od stóp do głów, z Rebeką, która miała tak dobry gust i styl. Ucieszyłam się, spojrzawszy w lustro, w niebieskim było mi do twarzy, poczułam się pewnie. „Och, londyńskie ubranie, londyńskie ubranie, mamusiu!" - wołaliby chłopcy, skacząc dookoła mnie radośnie, tylko ten mały odwróciłby się bez słowa, nie chcąc, żebym wychodziła. Samochód powoli, prawie bezgłośnie, podjechał po żwirze. Czekałam na niego, więc gdy tylko usłyszałam, że nadjeżdża, otworzyłam drzwi, i to oczywiście nie było właściwe, powinnam odczekać parę minut. Widziałam, że kierowca jest tego świadom. Był to krępy, milczący mężczyzna o surowym wyglądzie.
- Dziękuję - powiedziałam, kiedy otworzył drzwi samochodu, i przełknęłam jakieś uprzejme uwagi na temat pogody, których omal nie wygłosiłam, bo on mógłby je jej powtórzyć, byłam pewna, byli tacy sami, Purviss i pani Danvers. Kiedy wyjeżdżaliśmy przez bramę, obejrzałam się na stojący w słońcu dom, tak harmonijnie wkomponowany w zielone zbocza, i pomyślałam, że stał się dla nas i naszych działań jakiś nieprzenikliwy, zamknięty, po prostu istniał, jak istniał zawsze, a my kręciliśmy się niby mrówki po powierzchni jakiegoś odwiecznego pagórka, ledwo zaznaczając swoją obecność. Wszystko będzie dobrze, powiedziałam sobie stanowczo, będzie, jak było, jutro już poczuję się lepiej, to tylko szok i jej wizyta tak wpłynęły na mój stosunek do domu. To nie potrwa długo. Nie może. Gdybym nie była tak napięta, nie powtarzała sobie w zdenerwowaniu tego, co mam powiedzieć, przypuszczam, iż dostrzegłabym komizm mojego położenia w owo popołudnie. To, że pani Danvers mogła korzystać z samochodu z kierowcą, kiedy chciała, i że po wielkopańsku przysłała go po mnie, było zabawne i śmieszne, jednak nie mogłam się śmiać, zbyt uparcie starałam się nie poczuć znowu bezsilna i gorsza od niej, z taką łatwością, tak złowieszczo panowała nie tylko nad moimi działaniami, lecz nad każdym prawie zakątkiem mojej świadomości, nad każdym najbardziej skrytym uczuciem i myślą. Usiłowałam skupić się na powrocie do domu, kiedy będę miała już tę wizytę za sobą, i na przyjeździe Maxima, lecz czułam się tak, jakby otaczało mnie chmurą milczenie i fałsz, przez które nie sposób się przebić. Nie ujechaliśmy daleko, może cztery albo pięć mil, kierując się na wschód, do wioski, której jeszcze nie znałam.
Stanowiło nieciekawy, długi ciąg niczym nie wyróżniających się domów wzdłuż głównej ulicy, a otaczające je pola były płaskie i równe. Skręciliśmy w aleję obok kościoła, który zamiast wieży miał, jak to się tu często zdarzało, iglicę, i kryty był dziwnie do niego nie pasującą szarą, łupkową dachówką, jak w kościołach przedmiejskich. Pomalowana na brązowo brama z daszkiem prowadziła na cmentarz. Dalej znajdowała się plebania, a za nią jeszcze jeden samotny dom, nie wiejski, lecz jakby wiktoriańska willa przeniesiona tu z miasta. Była całkiem spora, z wysokimi, wąskimi oknami. Zasłony wydawały się na wpół zasunięte. Nie chciałam się tu znaleźć, dałabym wszystko, żeby nie musieć wysiąść z samochodu, to było obce miejsce, równie dobrze mogło się znajdować w jakimś obcym kraju, pragnęłam wrócić do domu. Kierowca otworzył mi drzwi i czekał, a kiedy podniosłam wzrok, ujrzałam, że ona też czeka. Stała na najwyższym schodku, w swojej czarnej sukni, ręce założyła na piersiach, wyglądała tak samo jak wtedy, pierwszego dnia. Nic się nie zmieniło i nie zamierzało się zmienić. I choć wysiadłam z samochodu i ruszyłam ścieżką w jej stronę dosyć śmiało, nie oszukałam jej, widziałam to doskonale. - Dzień dobry pani. Zrobiło mi się zimno. - Proszę, proszę wejść. Nie, chciałam powiedzieć, nie. Zostaw mnie tutaj, w świetle, na powietrzu, cokolwiek mamy sobie do powiedzenia, powiedzmy to tutaj i odjadę. Nie musimy się więcej spotykać. Cofnęła się o krok i znów przystanęła, czekając na mnie. Samochód odjechał, podjazd był pusty. Odwróciłam się i weszłam za nią do domu. Był nieprzyjemny, ciemny, duszny i zagracony. Kiedy drzwi się zamknęły, chciałam uciec, pobiec podjazdem tak daleko, jak tylko się da.
Za otwartymi drzwiami widać było ciemnawe pokoje z na wpół zasuniętymi zasłonami, stoliki i fotele kryte pluszem, olbrzymie, ponure portrety w złoconych ramach, gablotki z motylami, wypchanymi rybami i martwymi ptakami. Cała okolica mogłaby nie istnieć, pomyślałam, nikt nigdy nie otwierał tu okien, nigdy świeże, słodko pachnące powietrze nie napełniło tych straszliwych, przytłaczających pokoi. Lecz oto już wchodziłam za panią Danvers po czerwonym chodniku na piętro, a potem jeszcze wyżej. Tutaj wszystkie drzwi były zamknięte. Słychać było tylko nasze kroki. Mogło w ogóle nie być nikogo w tym domu. Jej suknia lekko szeleściła. Pani Danvers nie oglądała się, by sprawdzić, czy idę za nią. Nie musiała. - Proszę wejść, proszę pani. To moje własne pokoje, wychodzą na ogród. Otworzyła drzwi na końcu korytarza i stanęła w nich, tak że musiałam się prawie o nią otrzeć, kiedy wchodziłam do środka. - Mam dużo szczęścia, moja chlebodawczyni oddała mi sporą część tego piętra. Mam tu salonik, sypialnię i jeszcze jeden pokój do własnego użytku. Odetchnęłam z ulgą. To był zwyczajny, wygodnie umeblowany pokój, z dwoma wysokimi oknami, które wpuszczały mnóstwo światła, trochę anonimowy, lecz nie odpychający, nie przerażający. Nie miał w sobie nic z charakteru pani Danvers. Schludny, zwykły pokój, który mógł należeć do każdego i do nikogo, jak w jakimś prywatnym hotelu. - Proszę, niech pani siada. Zaraz zadzwonię po herbatę. Stała przede mną, uśmiechając się szczerze, z doskonałą uprzejmością, lecz nie umknęła mi ironia jej zaproszenia i fakt, iż jest świadoma swojej tu pozycji. - Od jak dawna pani tutaj pracuje, pani Danvers?
- Niedługo, proszę pani, kilka miesięcy. Czemu pani pyta? - Och, to... taki niezwykły zbieg okoliczności. Nic nie odpowiedziała, a kiedy na nią spojrzałam, miała wciąż ten sam półuśmiech na twarzy, lecz jakiś dziwny, pozbawiony wyrazu. - Mam na myśli to, że znalazła się pani tak blisko nas. Podeszła do okna i stała, wyglądając na zewnątrz. - Tutaj jest bardzo cicho, bardzo spokojnie, bywa niewielu gości. - Pani... pani chlebodawczyni jest osobą starszą? - Och, tak... Często tu staję, wyglądam przez okno. Oczywiście, brakuje mi morza. Czy kiedyś zatęskniła pani za morzem? Za cichym pluskiem i uderzeniami fal o kamienie, kiedy jest burza? Często leżę, nie śpię i wydaje mi się, że je słyszę. A pani? Poczułam, że mam suche wargi. Jej głos brzmiał cicho i monotonnie. - Pani Danvers... - Ależ proszę usiąść, proszę pani. - Nie, nie, dziękuję. Zapadło milczenie. Stała plecami do światła i nie ruszała się, tylko wciąż beznamiętnie patrzyła na mnie. Uprzytomniłam sobie, że nie wiem właściwie, gdzie jestem. Nie zauważyłam nazwy domu, a samochód i kierowca, przy którego pomocy mogłabym się dostać do domu, zniknęły. Czekała, więc żeby nie okazać, że czuję się niepewna czy przestraszona, usiadłam, postawiwszy torebkę na podłodze obok. - To bardzo miły pokój - powiedziałam. - Musi tu pani być bardzo wygodnie.
- Och tak, i obowiązki mam doprawdy niewielkie. Nie jestem już młoda, nie podjęłabym się prowadzenia dużego domu. Ona sama nie usiadła. - Czy pani o tym kiedyś myślała? Nie odpowiedziałam. - Ja myślę o tym cały czas. Codziennie. Z pewnością pani też. Była tam pani? - Nie - odparłam. Mój głos zabrzmiał dziwnie, miałam suche gardło. - Nie. - Nie. Lepiej nie wracać. Pojechałam tam raz. Musiałam zobaczyć. To było straszne. Absolutnie straszne. I w pewnym sensie sprawiedliwe, nie sądzi pani? W Manderley nigdy nie było szczęścia po tym, kiedy ona odeszła. Pani oczywiście o tym wie. Pani też to czuła. Ogień to taka oczyszczająca rzecz. Nie było innego sposobu. Wpatrzyłam się w nią, a jej oczy świdrowały mnie, niby dwie lśniące szpileczki. Ujrzałam, jak błyskają triumfem i podnieceniem. Przyznała się teraz, choć nic mi nie powiedziała. Gdyby ktoś ją oskarżył, z łatwością by zaprzeczyła. - Znalazłam inne miejsce, na północy. Nie chciałam pracować gdzieś blisko, a przez całą wojnę byłam guwernantką i osobą do towarzystwa. Nic już nie było takie samo, oczywiście. I nic nigdy nie będzie, ale nie spodziewam się tego. To zresztą nie ma znaczenia. - Cóż, chcieliśmy wiedzieć, czy pani... czy się pani dobrze urządziła. - Doprawdy? Rozmawiali państwo o tym? - Nie, nie. My, to znaczy... pan de Winter nie pragnie rozmawiać o dawnych czasach. - Oczywiście. Ale nie może o nich zapomnieć, prawda? Jakżeby mógł? - Czas sprawia, że wszystko przemija.
- Doprawdy? Nie zauważyłam. - Jesteśmy teraz bardzo szczęśliwi. - Doprawdy? - Tak - wyrzekłam gwałtownie i usłyszałam, że mój głos nabrzmiewa łzami, a ja nie mogę nad nimi zapanować. - Tak, kochamy Cobbett's Brake, to wszystko, czego zawsze pragnęliśmy. Jest piękne, a my uczynimy je jeszcze piękniejszym. - Ale to nie Manderley. - Dlatego je kochamy - wyszeptałam. Nie byłam w stanie na nią spojrzeć, ale miałam straszliwą świadomość jej obecności, ciemna sylwetka odcinała się na tle okna. Usiłowałam zebrać całą swoją odwagę i zimną krew, zacisnąwszy palce na brzegu krzesła. - Pani Danvers, muszę pani coś powiedzieć. Nie odezwała się. - To bardzo... bardzo dziwny, moim zdaniem, zbieg okoliczności, że pani tu jest, tak blisko nas. Oczywiście, to bardzo dobrze, że pani znalazła się w takich korzystnych warunkach, ale panu de Winter nie należy nigdy przypominać o... o przeszłości. Mam nadzieję, że więcej już pani do nas nie przyjedzie. Mógłby panią zobaczyć i... - Umilkłam, a potem wstałam i stanęłam przed nią. Moja odwaga rosła. Dlaczego miałabym się tej kobiety bać, dlaczego? Co mogła mi zrobić? Pogardzałam teraz własną słabością. - Pani Danvers, czy pani... czy pani pisała do mnie? Przysyłała mi jakieś rzeczy? Jej twarz pozostała bez wyrazu. - Absolutnie nie, proszę pani. Nigdy się do pani nie zwracałam. - Zatem to musiał być pan Favell. Spotkałam go w Londynie. On... on przysłał mi pocztą wycinki z gazet. Próbował mnie szantażować. Ale wie pani o tym, prawda? Była pani z nim w kontakcie. Znalazła nas pani, bo on podał
pani nasz adres. - Umilkłam. Z pewnością miałam rację. Musiałam mieć rację, i zresztą dlaczego ona miałaby zaprzeczać? Stała wciąż bez ruchu, bez słowa, ze wzrokiem utkwionym w moją twarz. To wszystko, co musiała zrobić, i wiedziała o tym. Ręce mi drżały. A potem ruszyła się, przeszła obok mnie do drzwi po drugiej stronie pokoju. Otworzyła je szeroko, po czym odwróciła się do mnie. - Mówiłam, że mam pani coś do pokazania - powiedziała. - Proszę tu wejść. To nie było uprzejme zaproszenie, dosłyszałam w jej głosie nutkę, której nie mogłam się sprzeciwić. Przeszłam powoli przez drzwi, które przytrzymywała. - Próbowałam zrobić z tego piękny pokój - powiedziała cicho. Och, doprawdy... Były tu zasłony w delikatny wzorek i draperie na łóżku oraz toaletce, kilim haftowany w róże, cudownie wyszyty. Przez ułamek sekundy pomyślałam: to zaskakujące, że pani Danvers ma taką przestronną, jasną sypialnię, z tak nieskazitelnie poukładanymi rzeczami, tak starannie dobranymi. Lecz jeszcze zanim przyszło mi to do głowy, spojrzałam na blat toaletki, na szczotki, które tam leżały, o lśniących, srebrnych grzbietach. - Tak, oczywiście, pani je poznaje. Kiedyś pani ich dotykała, pamięta pani? Wzięła je pani do ręki, myśląc, że jest pani sama i że nikt w całym domu nie wie, gdzie pani przebywa. Miałam tak niewiele własnych rzeczy i były takie nieważne, bez żadnej wartości - łatwe do zastąpienia. Wszystko, co tamtego dnia zapakowałam i zabrałam ze sobą, to były jej rzeczy. Wszystko, co zdołałam unieść. Miałam je u siebie przez wszystkie te lata. Nigdy się z nimi nie rozstawałam. Czekałam, widzi pani, na dom, w którym mogłabym poukładać je tak, jak zechcę - jak przypuszczalnie
ona by chciała. Oczywiście, to nie to samo - ten dom nie sprostałby jej wymaganiom w zakresie urządzenia i komfortu. Nie spodobałby się jej. Jest taki wstrętny, taki ciemny i niesympatyczny. Pani się ze mną z pewnością zgodzi. Ale to nieważne, bo bardzo mi odpowiada - mogłam tu zrobić dokładnie to, co chciałam, udekorować i umeblować pokoje według własnego gustu. Mam wolną rękę, moja chlebodawczyni w ogóle się tym nie interesuje, jest zadowolona, że zechciałam zostać. Miała trudności ze znalezieniem kogoś, kto podjąłby się pracy tutaj, lecz w chwili gdy pokazano mi te pokoje i powiedziano, że mogę z nich korzystać, wiedziałam, że znalazłam to, czego pragnęłam. Pomyślałam, że ona musi być szalona. Mimo że jej głos nie brzmiał jak głos osoby szalonej, był cichy i monotonny jak zawsze, i mówiła całkiem rozsądnie, z wszelkimi pozorami wszelkiego prawdopodobieństwa. Jej twarz była biała, oczy błyszczały. Czy to są oznaki szaleństwa? Przypomniałam sobie oczy Favella, dzikie, przekrwione. One wyglądały na oczy szaleńca. - Proszę spojrzeć - powiedziała. Otworzyła drzwi szafy. Nie chciałam patrzeć, dobrze wiedziałam, co tam będzie. - Nie mogłam zabrać jej sukien, futer i tak dalej. Zostawiłam prawie wszystko. Nieważne. Wzięłam tylko tę suknię. To była jej ulubiona, no i naturalnie moja. Proszę spojrzeć. Musiałam to zrobić. To był zielony, wąski futerał koloru ciemnych szmaragdów, z obróżką wokół szyi. Przypomniałam sobie tamtą fotografię w czasopiśmie, pojawiła się przed moimi oczyma, każdy jej szczegół; odrzucona w tył głowa, aroganckie spojrzenie, ręka wsparta na poręczy, olśniewająca uroda. Pomyślałam, że właśnie tę suknię Rebeka musiała wówczas mieć na sobie.
- Miała takie lekkie, delikatne rzeczy, łatwo je było zapakować do moich walizek. Otwierała teraz szuflady, tak jak kiedyś, wyjmując bieliznę, koszule nocne, obszytą futrem narzutkę, złote pantofelki. Saszetkę z wyhaftowanymi inicjałami: R. de W. - Proszę spojrzeć - powiedziała, a w jej głosie zabrzmiała zachłanność posiadaczki - jakie piękne, cudowne rzeczy mojej pani. Jesteś szalona, chciałam wykrzyknąć, kompletnie zwariowałaś, masz obsesję, i to ona cię do tego doprowadziła. Byłam przerażona i zafascynowana zarazem. Teraz zamykała komodę i szuflady. - Proszę podejść i wyjrzeć przez okno - rzekła. Nie poruszyłam się. - Proszę się nie obawiać. - Nie. - Przełknęłam ślinę. - Nie. - Och, nie uczynię pani krzywdy. Nie chcę też, żeby pani sama się skrzywdziła. Przyzwyczaiłam się pani nienawidzić. Pani mnie teraz nie obchodzi. Pani się w ogóle nie liczy. Mniej niż nic. - Co mi pani próbuje powiedzieć? Jaki jest cel tego wszystkiego? Czego pani chce, pani Danvers? Sprzymierzyła się pani z Jackiem Favellem? Zasyczała szyderczo, lecz już kiedy mówiłam te słowa, wiedziałam, że bardzo się mylę. - Był użyteczny - powiedziała - więc użyłam go. Pozwoliłam mu żebrać, temu głupcowi. Niech dostanie, co może. Dlaczego nie? To nie ma nic wspólnego ze mną. Dlaczego pieniądze miałyby mieć jakieś znaczenie? - Zatem czego pani chce? O co tu chodzi? - Nagle usiadłam na atłasowej narzucie łóżka, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Poczułam, że mogłabym zapłakać, byłam jak dziecko, znalazłam się w pułapce i nie wiedziałam, jak się z
niej wydostać. Nic nie rozumiałam i czułam się bezradna, ale ona nie była potworem, była istotą ludzką, więc dlaczego nie miała dla mnie choćby iskierki współczucia? Poczułam się skrzywdzona i rozżalona, biedna ofiara. - Pani Danvers, proszę, niech mi pani powie, czego pani chce i po co mnie tu pani ściągnęła. Nie rozumiem. - Doprawdy? - Wiem, że mnie pani nienawidziła za to, że wyszłam za Maxima. - Och, nie, nigdy o to nie dbałam. Niechby się żenił, z kim chciał. To mnie nie obchodziło. Gardziłam panią tylko za to, że ośmieliła się pani próbować zająć jej miejsce w Manderley. - Przykro mi, lecz to minęło, skończyło się dawno temu. Nie może pani zapomnieć? Nie może pani zostawić przeszłości w spokoju? - Ta przeszłość to wszystko, co posiadam, co kiedykolwiek posiadałam i co będę posiadała. Tak, ta przeszłość jest dla mnie wszystkim. - Z pewnością tak nie musi być, powinna pani sobie stworzyć nowe życie. Tak jak my. - A więc stworzyliście je sobie? Naprawdę pani w to wierzy? - Tak - prawie krzyknęłam. - Tak, jeśli nam pani pozwoli je zachować. Jeśli zostawi nas pani w spokoju. - Nigdy! Spojrzałam, wstrząśnięta faktem, ile jadu wydobyło się z jej ust wraz z tym jednym słowem. Na kościstych policzkach ukazały się dwie małe, jaskrawe, szkarłatne plamki, niewiele większe od kropek, oczy błyszczały przerażająco. - Jak to jest, kiedy się ma męża mordercę? Oto kim on jest, i pani to wie, i ja to wiem, i on to wie, i zastanawiam się, kto jeszcze o tym wie? On ją zabił. On ją zastrzelił. Samobójstwo? Zabiła się? Moja pani? Nigdy. Nigdy by tego
nie zrobiła, bez względu na to, co znalazł ten doktor. Była najodważniejszą osobą na świecie. Nigdy nie postąpiłaby jak tchórz. Czy mogłaby? Mogła? - Ja... ja nie wiem. Nigdy jej nie znałam. No i było przesłuchanie, śledztwo, orzeczenie. To pani tam była. - Głupcy! - Słyszała pani zeznania świadków. - Ale nie prawdę. Zresztą wszystko jedno. Prawda wyjdzie na jaw w ten czy inny sposób... To dla tej sprawy żyję, rozumie pani? To dla niej żyłam przez ponad dziesięć lat, czekając cierpliwie na właściwy moment, bo byłam pewna, że nadejdzie. Ona mną kieruje, widzi pani. Ona jest ze mną, prowadzi mnie, mówi. Ona wie. Moja pani nigdy mnie nie opuszcza. Nigdy nie opuściła. Wiedziała, kto spośród wszystkich ludzi na świecie, którzy twierdzili, że ją kochają, myśleli, że ją kochają, z jej własną matką i ojcem włącznie, naprawdę ją kochał. Wiedziała, że ją uwielbiam i umarłabym dla niej na jedno skinięcie jej małego paluszka. Ona wciąż o tym wie. Zemsta, Danny, mówi. Przychodzi do mnie co noc. Budzę się, i ona tu jest, uśmiechnięta, szepcze do mnie. Niech zapłacą, Danny, tylko ty możesz to sprawić. Niech prawda wyjdzie na jaw. Nie opuszczaj mnie. Ale ona sobie tylko tak żartuje. Opuścić ją? Czyż musi mnie prosić? Zemdlałam podczas przesłuchania i w wieżyczce włoskiej willi. Teraz chciałam zemdleć, chciałam stracić przytomność, to był jedyny sposób, by przed nią uciec, przed tą czarną postacią, białą, kościstą twarzą z płonącymi policzkami i oczami, i przed tym straszliwym, nieubłaganym, obłąkanym głosem. Ale nie potrafiłam zemdleć. Siedziałam tylko, dygocząc cała, na brzegu łóżka. I w końcu uwolniła mnie. To było tak, jakby znalazła się w jakimś hipnotycznym transie, myślała i mówiła o Rebece,
ale nagle, w ciągu kilku sekund z niego wyszła. Odezwała się zupełnie normalnym głosem: - Proszę do saloniku, jak będzie pani gotowa. Zadzwonię po herbatę. - I spokojnie opuściła sypialnię. Nie chciałam tu zostawać, w tej zimnej, pięknie udekorowanej kaplicy, w pomieszczeniu poświęconym pamięci osoby, która nie tylko od dawna nie żyła, lecz nigdy nie była w tym pokoju, w tym miejscu chorobliwych fantazji, zaludnianych widmami przez wyobraźnię szalonej kobiety. Ale nie wstałam, żeby wyjść tuż za nią, byłam zbyt wstrząśnięta i wystraszona. Zostawiła jedną z szuflad nie domkniętą - jakaś bladomorelowa jedwabna szmatka zwisała z niej, leciutka niby tchnienie. Zastanowiłam się, czy Rebeka kiedykolwiek miała ją na sobie, ale nie niepokoiłam się tym, nie bałam się ducha Rebeki, to nie ona mnie przerażała. Usłyszałam pukanie do drzwi w drugim pokoju, głosy. Wstałam i weszłam, nie oglądając się za siebie, do pokoju, gdzie młoda pokojówka nakrywała stolik do herbaty pod surowym, krytycznym okiem pani Danvers i gdzie panowała atmosfera codziennej rzeczywistości, która przyniosła mi pewną ulgę i dodała nieco odwagi. - Proszę, proszę usiąść, proszę pani. Zobaczyłam, że dziewczyna spogląda na mnie. Dla niej też zabrzmiało to trochę dziwnie, że pani Danvers tak się do mnie zwraca, ale cóż mogła poradzić? Wiedziałam, że w stosunku do mnie słowa „pani de Winter" nigdy nie przejdą przez usta tej kobiety. Herbata była dobrze zaparzona i gorąca i piłam ją chciwie, lecz siedziałyśmy dłuższą chwilę w milczeniu, bo jak mogłam zacząć prowadzić zwykłą, lekką konwersację po tym, co się stało? Ona popijała herbatę, obserwując mnie, żadna z nas nic nie jadła, ciasto stało nie pokrojone, placuszki stygły.
Chciałam zapytać, czy znalazła sobie to miejsce specjalnie, gdy tylko Favell jej o nas powiedział, chciałam powiedzieć: „Widziałam wieniec, który pani przysłała, mam kartę, którą pani napisała. Zrobiła to pani, żeby mnie przestraszyć, prawda? Dlaczego? Dlaczego? Mówi pani, że ona do pani szepcze i że nigdy pani nas nie opuści, nigdy nie zostawi w spokoju, dopóki... dopóki co? Co pani zamierza? Co panią zadowoli? Czy nie dość pani dokonała, niszcząc Manderley? Pani to uczyniła, to była pani, prawda?" Wszystkie te pytania zawisły między nami w powietrzu, cisza była nimi naelektryzowana, ale nie mogły być zadane; niektóre słowa nigdy nie powinny zostać wymówione. Udało mi się jedynie zapytać, wypowiedziałam zresztą to zdanie znienacka, bez przygotowania, tak że sama się zdziwiłam, gdyż nie wiedziałam, że zamierzam je wygłosić: - Jest pani tu szczęśliwa, pani Danvers? Popatrzyła na mnie z politowaniem, jak się patrzy na bardzo głupią osobę albo małe, niemądre dziecko. - Szczęśliwa? Nigdy nie byłam szczęśliwa, odkąd moja pani umarła, pani musi o tym wiedzieć, i nigdy nie spodziewałam się, że będę. - Z pewnością powinna pani spróbować i stworzyć sobie teraz jakieś nowe życie, wiem... - Pani? Co pani wie? Że ona była dla mnie wszystkim, od pierwszego dnia, kiedy ją zobaczyłam, i tak będzie aż do dnia mojej śmierci? Jeśli nie wie pani nic więcej, niech pani wie chociaż to. - Tak - powiedziałam. - Dobrze. Poczułam się naraz potwornie zmęczona. Pomyślałam, że mogłabym się położyć na podłodze i zasnąć. - Uważam za błogosławieństwo, że mogłam ją mieć, kochać i znać. Nic poza tym się nie liczyło. Na to nie było odpowiedzi. Dopiłam swoją herbatę.
- Purviss podjedzie, gdy tylko będzie pani gotowa, proszę pani. A zatem to wszystko? Chciała po prostu pokazać mi ten pokój, przypomnieć o przeszłości? Wypić ze mną herbatę i odesłać mnie do domu? To wydawało się wprost nierzeczywiste. Zachciało mi się histerycznie zaśmiać, kiedy tak popijałam herbatę, siedząc naprzeciwko niej, a ona trwała sztywno i bez ruchu, czarna, posępna, wpatrzona we mnie. Jesteś starszą kobietą, pomyślałam, samotną i żałosną, żyjesz w przeszłości i dla przeszłości, podczas gdy ja mam przyszłość. I znów ujrzałam dzieci zbiegające ze zbocza, ujrzałam wchodzącego do domu Maxima, ze znajomym, rozmarzonym uśmiechem na twarzy. Jak mogłaby to zepsuć, jak mogłaby ta jedna, stara kobieta odebrać mi choć część tego wszystkiego? I naraz poczułam wielki przypływ nowych sił, rosnącą we mnie stanowczość. Nie byłam już bojaźliwą, wstydliwą, niepewną istotą, byłam kobietą, kobietą pewną siebie, i miałam trochę doświadczenia, nie bałam się pani Danvers. Byłam na nią wściekła, nie tylko za to, co próbowała zrobić teraz, lecz za to, co uczyniła wcześniej, za sposób, w jaki usiłowała poniżyć mnie i upokorzyć, wygnać z Manderley, rozdzielić z Maximem. Przez chwilę w tym anonimowym saloniku patrzyłyśmy na siebie. Ona mnie nie zna, pomyślałam, pamięta dziewczynę, jaką byłam, i wykorzystuje moje dawne lęki. Wstałam. - Pani Danvers, nie sądzę, by pani rozumiała, jak dalece teraz wszystko się zmieniło. Żyje pani w innym świecie, w innym czasie. Wszystko się zmieniło, powtarzam. Wpatrywała się we mnie, oczy miała nieubłagane, błyszczące. Nie wiedziałam, co się dzieje w jej umyśle. - Proszę, niech pani mnie posłucha. Wydaje mi się bardzo dziwne i zarazem smutne, że pani żyje w ten sposób, rozwodzi
się nad przeszłością, opowiada o Rebece de Winter, utrzymuje tę... tę jej kapliczkę. Czy pani to nie wydaje się nienormalne? Chore? Co spodziewa się pani osiągnąć? Tylko jeszcze bardziej się pani unieszczęśliwia. Nie można żyć w ten sposób. Nie rozumie pani tego? - Jak pani śmie mówić mi, co mogę robić? Pani? Co pani wie? Nic pani nie wie. Nigdy pani jej nie znała. - Nie, choć czuję się, jakbym ją znała, żyłam w jej cieniu, żyłam wśród wspomnień o niej przez połowę mojego dorosłego życia. Wydaje się wręcz dziwne, że nigdy jej nie znałam. - Pogardzałaby panią, wyśmiewała. - Prawdopodobnie. Tak. Tak jak pani. - To pewne. - Ale widzi pani, to mnie nie boli, nie dotyka. Nie obchodzi mnie to. Mam Maxima. Mamy nowy dom, nowe życie. Przyszłość. Przeszłość nie może nas dotknąć. To była prawda. Mówiłam serio. Pani Danvers nie może nas skrzywdzić. Nie było przyjemnie przebywać z nią w jednym pomieszczeniu, ta czarna postać i posępna, biała twarz bez wyrazu wciąż wywoływała we mnie dreszcze. Ale wyrwałam jej żądło, stojąc tak teraz, czułam przewagę nad nią. Coś się stało, co dodało mi odwagi, odwagi i stanowczości. Miałam ochotę roześmiać jej się w twarz. - Do widzenia, pani Danvers - powiedziałam i wyciągnęłam do niej rękę. Nie podała mi swojej, tylko wciąż się we mnie wpatrywała, ale nie czułam się zakłopotana ani niespokojna, po prostu cofnęłam dłoń i, nie mrugnąwszy okiem, wytrzymałam jej spojrzenie. Podeszła do dzwonka, a potem, kiedy szłam za nią do wyjścia, zatrzymała się i, nie patrząc na mnie, powiedziała: - On powinien się przyznać. To byłby najlepszy sposób. To tego ona chce - żeby wszystko wyszło na jaw i zostało
wreszcie załatwione. Wtedy to się skończy. Wcześniej nie pozwoli mi spocząć. To jest mój cel, po to żyję. Ale pani o tym wie, prawda? Pani rozumie. I poszła przede mną przez cichy, chłodny dom, już bez słowa, a kiedy znalazłam się w samochodzie i odjeżdżałam powoli, stała wpatrując się we mnie intensywnie, z białą, zesztywniałą twarzą bez wyrazu. Dopiero gdy skręciliśmy pomiędzy duże, rozłożyste krzewy laurowe, rosnące po obu stronach podjazdu, zniknęła mi z oczu.
19 Nie mogłam nic jeść tego wieczoru, sądziłam też, że nie zasnę, lecz popołudnie wyczerpało mnie, zapadłam natychmiast w głęboki sen z wyczerpania, gdy tylko się położyłam, odrzuciwszy kołdrę, bo tak było chłodniej. Nie śniły mi się żadne sny, żadne głosy, obudziłam się całkiem spokojnie, w ciszy. Pokój zalany był światłem księżyca. Wstałam z łóżka i podeszłam do okna, by popatrzeć na ogród, przypomniałam sobie Manderley letnią nocą i ogród po śmierci Beatrice i pomyślałam, że nigdy dotąd nie mogłam być spokojna i swobodna na dłużej, zawsze zagrażała mi jakaś straszna rzecz albo raczej tkwiłam w samym środku groźnego wiru. Tak było i teraz, i zastanawiałam się, czy kiedykolwiek się to zmieni. Wszystko jednak wskazywało na to, że tak. Nie chciałam stać godzinami w oknie, rozmyślając, przeżywać wciąż na nowo wczorajsze popołudnie. Uznałam, że równie dobrze mogę wyjść na dwór i usiąść w ogrodzie, który teraz tak wiele dla mnie znaczył i w którym przez parę tygodni czułam się taka szczęśliwa. Było gorąco i bezwietrznie, lecz kiedy wyszłam bocznymi drzwiami na taras, oprócz srebrnobiałego światła księżyca uderzył mnie mocny zapach kwiatów kapryfoliam, które w ciężkich, przerośniętych pękach zwisało z ceglanego muru, i białych lewkonii obok ścieżki, i goździków, których pełna była skrzynka przy bramie. Stałam bez ruchu, wciągałam w nozdrza tę woń i nie miałam jej dosyć, ten zapach przepełniał mnie i uspokajał, przywracał mi świadomość teraźniejszości i przypomniał słodko pachnące pnącze we Włoszech, którego kwiatki niczym śniegowe gwiazdki odcinały się na tle zielonych liści na murze. I natychmiast moje wspomnienia, podobnie jak przyjemność, którą sprawiły mi wówczas te włoskie kwiatki,
skaziły inne, doskonale białe kwiaty, leżące na cmentarnej trawie. Ale teraz byłam już do tego przyzwyczajona, wiedziałam, że muszę się z tym po prostu pogodzić tak już będzie. Jedna myśl zwykłe sprowadzała następną i wszystkie tańczyły pospołu wokół mnie, oplatały mnie i próbowały usidlić. Wędrowałam po ścieżkach, po suchej trawie, w stronę starej, wygodnej ławki pod jabłonią - jej owoce były ciężkie i srebrne. Niedługo dojrzeją i opadną. Popołudniami słyszałam, jak hałasują na polach młockarnie i jak wyładowane wozy jadą drogą pod koniec dnia. Żniwa. Jesień. Mijają pory roku. Zastanawiałam się, jakie to będzie miało dla mnie znaczenie i czy polubię zimę, kiedy nadejdzie. Usiadłam i przez parę chwil pod tym pięknym drzewem wydawało mi się, że unoszę się w powietrzu, że oderwałam się od swego ciała i spoglądam na ogród z góry. Byłam wciąż jeszcze bardzo zmęczona i popołudnie wydawało mi się jakąś dziwaczną halucynacją. Wracając myślą do tego ciemnego domu i pani Danvers w pięknej sypialni z nocnego koszmaru, zastanawiałam się, czy to się naprawdę zdarzyło, czy też wymyśliłam całą tę historię, jak dziecko, które snuje fantazje, wplatające się w jego codzienne życie tak żywo i barwnie, że nie potrafi oddzielić ich od rzeczywistości. I nagle, siedząc tak samotnie w nocnym ogrodzie, zaczęłam dygotać, ogarnięta zimnym strachem, że też jestem szalona, że w końcu wszystko, co się wydarzyło, co przeżyłam i co tak długo kryłam w sobie, doprowadziło mnie do obłędu. Może jestem taka jak Favell i pani Danvers, może moje oczy są dzikie i obce, może ślad szaleństwa już jest widoczny na mojej twarzy. Wyciągnęłam dłoń i dotknęłam nią wierzchu drugiej, przesunęłam nią po ręce aż do ramienia. Wszystko w porządku, powiedziałam sobie, wszystko w najdoskonalszym
porządku. Pojutrze wróci Maxim. Wszystko potoczy się zwykłym torem. Maxim. Usiłowałam go sobie wyobrazić i nie mogłam. Pojawiły się przede mną chyba wszystkie twarze, które w życiu widziałam i które były dla mnie zupełnie nieważne: twarze portierów hotelowych i kelnerów z cudzoziemskich kawiarni, twarz mojej pokojówki Klarysy i Jacka Favella, i pastora z pogrzebu Beatrice, twarz mojego ojca, twarz młodzieńca, towarzyszącego pani van Hopper. Twarz Fritha. Pułkownika Julyana. A potem pani Danvers, biała, koścista twarz z zapadłymi oczodołami i błyszczącymi, obłąkanymi oczyma. Ale nie twarz Maxima. Ilekroć próbowałam, nie było nic, mgła, nazwisko, nie mogłam go zobaczyć, nie miałam pojęcia, jak wygląda mój mąż. Naraz posłyszałam szelest, lekki ruch w wysokiej trawie obok żywopłotu z tyłu. Ogród stał się zimnym, nieznanym, strasznym miejscem. Nie poznawałam niczego. Jakbym nigdy przedtem tu nie była. Coś znowu się poruszyło. To mógł być jakiś nocny ptak albo małe, ukryte stworzonko, ale nie było, wiedziałam, że to nie to. Czekałam, aż ona się ukaże, aż jej cień padnie na trawę przede mną, zasłaniając światło księżyca, ale nie ukazała się, przypuszczałam, że woli zostać niewidzialna i dręczyć mnie bardziej wymyślnie i z ukrycia. Niczego nie dostrzegłam, był tylko ten głos, ten szepczący głos, przenikał mnie, zimny, cichy i przejrzysty jak woda. „Pani się nie liczy. Mniej niż nic. To on musi się przyznać. Po to żyję, żeby prawda wyszła na jaw. Ona mnie prowadzi, rozumie pani. Ona wie, ona mi powie. On jest mordercą. Jakie to uczucie? Z pewnością pani o tym myśli. Tak, wiem, że tak, widzę to w pani twarzy, oczach. Kiedy pani na niego patrzy, zerka na niego niepostrzeżenie. Kiedy jesteście razem. Kiedy jego dłonie pani dotykają. Jego dłonie trzymały pistolet, jego dłonie pokryły się jej krwią, jego dłonie dźwigały jej ciało do
łodzi. Jego dłonie... Czekałam tak długo. Jestem taka zmęczona. Ona nie. Ona nigdy nie będzie zmęczona. Bo czekała w nieskończoność. Danny, mówi, musisz mi pomóc. Pomogę. Już jej pomagam. Prawda wyjdzie na jaw, oczywiście, wie pani, że musi. Czy rzeczywiście spodziewała się pani, że wrócicie i będziecie żyli tu szczęśliwie i spokojnie jak niewinni ludzie? Cieszyli się tym uroczym domem? Jest uroczy, lecz nie przypomina Manderley. Ze będziecie mieli dzieci i one będą rosły nie znając prawdy, bo będziecie udawali, że przeszłość nie istnieje? Oczywiście, że tak się nie stanie. Nigdy nie spocznę. Nigdy nie zostawię was w spokoju, dopóki nie osiągnę tego, czego ona chce. Ułatwcie to nam. Wówczas i dla was się to skończy". Głos szeptał i szeptał, a ja siedziałam i słuchałam go w zimnych promieniach księżyca, i nie mogłam ani zasłonić sobie uszu, ani ruszyć się z miejsca. Wreszcie poszła, uwolniła mnie od siebie. W mojej głowie zapadła cisza i ogród stał się pusty. Wróciłam do łóżka i spałam jak zabita aż do świtu. Było jeszcze wcześnie, powieki same mi się zamykały i byłam półprzytomna, kiedy zadzwonił telefon. - Maxim złapał pierwszy pociąg, jaki był - powiedział Frank Crawley. - Uznał, że powinien wyjechać od razu, skoro się zdecydował. Nie chciał czekać, aż będzie mógł sam do ciebie zadzwonić. - Głos jego brzmiał tak rzeczowo i pogodnie; stary, niezawodny Frank, słysząc go, prawie zapłakałam. - Och, Frank, dziękuję. Myślałam, że może... no nic, to nieważne. - Czy wszystko w porządku? - Tak, tak, oczywiście. - Jesteś zdenerwowana. Coś się stało? Dlaczego mu nie powiedzieć? Nie miałam nikogo, komu mogłabym zaufać, kto zrozumiałby natychmiast każdy niuans,
każdy cień znaczenia moich słów, rozpaczliwie pragnęłam z nim porozmawiać, głowa płonęła mi od lęków i myśli, i szeptów, i wspomnień, które się w niej kłębiły. Gdybym powiedziała Frankowi, wszystko by się uspokoiło. Poradziłby coś, dodał mi otuchy, wiedziałby od razu, co powinnam zrobić. Frank to opoka, jest solidny i rozsądny. Był mi przyjacielem w Manderley, zdezorientowanej i przerażonej, opowiedział mi o Rebece, wspierał mnie. Zawsze stał po mojej stronie. Nie miałam wówczas do kogo się zwrócić i wciąż nie mam. Wiedziałam, że powinnam mu powiedzieć. Ale nie powiedziałam. - Byłam dość długo sama - odparłam. - Cieszę się, że Maxim wróci wieczorem. Nic się poza tym nie stało. Cały dzień spędziłam samotnie. Dora przesłała przez Neda wiadomość, że boli ją ząb i musi pojechać do miasta, a Ned pracował w najdalszym końcu ogrodu, ledwo go od czasu do czasu widziałam. Nikt nie telefonował, listów przyszło mało, do mnie nie było żadnego, nikt mnie też nie odwiedził. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, błądziłam po pokojach, przekładając bezmyślnie to i owo, nieszczęśliwa. Chwytałam się jakiejś pracy i nie kończyłam jej. Wciąż panował upał, lecz słońca nie było widać, ciężkie, niskie chmury koloru miedzi wypływały spomiędzy wzgórz i wisiały nad domem. Małe obłoczki komarów brzęczały nad stawem, pod drzewami. Byłam nieswoja, zdenerwowana, dziwnie przestraszona, lecz nie słyszałam żadnych głosów, żadnych szeptów, żadne cienie ani ślady kroków nie pojawiły się na trawie. To wszystko nonsens, pomyślałam znowu, ona jest obłąkana, jak może nam zaszkodzić? I poszłam na górę, żeby się przebrać, przerzucałam szafę, pełną prostych, miłych, praktycznych ubrań, w poszukiwaniu czegoś, co, jak sądziłam, spodoba się Maximowi. Wspomniałam śliskie jedwabie i szyfony, rzędy drogich, pięknych sukien, lecz bez zawiści, bo
cóż dobrego przyniosły Rebece, czy dały jej miłość i szczęście? Dla kogo były ważne z wyjątkiem podstępnej, opętanej, starej kobiety? Powoli rozejrzałam się po pokoju. To cichy, pomyślałam, miły, skromny zakątek, schronienie, uspokajające jak cały dom; wydało mi się, że czekał spokojnie, aż wrócę z jakiegoś rozgorączkowanego, koszmarnego snu, w którym dziko się miotałam, choć bez własnej winy; dom wiedział o tym i przyjął mnie wyrozumiale, niczym niesforne, porywcze dziecko, które odrzuciło go w napadzie złości. Włożyłam kremową lnianą sukienkę i związałam włosy z tyłu, ale ujrzałam w lustrze na toaletce siwe pasma na skroniach i zaczęłam je zaczesywać; nie udawało mi się jakoś ich ukryć, a potem pomyślałam, że to i tak nie ma znaczenia. No i coś jeszcze. Byłam wciąż młodą kobietą, lecz o parę lat starszą niż Rebeka, i uznałam to za pewnego rodzaju zwycięstwo. Ona nie miała siwych włosów, powiedziałam sobie, na sekundę jej obraz z fotografii pojawił się w moich myślach, i poczułam tylko słabą, obojętną litość. Gdzie była Rebeka? Umarła. Nigdzie. Nie wiedziałam, nigdy nie myślałam w ten sposób. Nie byłam dociekliwa, dotąd nie zastanawiałam się nad tym głęboko, lecz teraz przypomniałam sobie dziecko, jakim niegdyś byłam, i dorastającą dziewczynę, a potem niezręczną młodą kobietę, która poznała Maxima, i młodą mężatkę, która przyjechała do Manderley, namiętną, kochającą, oszołomioną żonę, zalęknioną i przerażoną tym wszystkim, miejscem, ludźmi, wspomnieniami. Ujrzałam, jak pojawiają się po kolei, jedno znika, ustępując miejsca następnemu. Prowadziły tutaj, do tej kobiety z siwiejącymi włosami, wpatrzonej w lustro. Były tą osobą. Mną. A jednocześnie nie były, były duchami, zniknęły. Dokąd poszły? Gdzie? Nie umarły tak jak ona, ale już nie istniały, tak jak nie istniało niemowlę czy dziecko, którym
kiedyś byłam. Jak wiele osób w sobie mamy - niczym rosyjskie matrioszki, kryjące się jedna w drugiej. Przez chwilę byłam śmiertelnie przerażona, że straciłam kontakt z osobą, którą znałam tak dobrze od tylu lat, z tą spokojną, nudną, niezmiennie kochającą żoną, tak zadowoloną z życia na wygnaniu; ślepo lojalną, bez sekretów, nie znającą duchów, nie słyszącą szeptów. Była mi potrzebna, potrzebowałam jej siły i spokoju, musiałam wesprzeć się na niej i zaufać jej. Zmieniłam się i zmieniałam się dalej, ale nie pamiętałam dobrze, jak to się stało, ani nie rozumiałam dlaczego. Lecz naraz usłyszałam alarmujący gwizd kosa, nisko w krzakach po drugiej stronie ogrodu, i szmer kół samochodowych na podjeździe, a po chwili szybkie kroki Maxima i jego głos. Wołał mnie, i te dźwięki sprawiły, że oprzytomniałam, przyszłam do siebie, pobiegłam korytarzem i w dół po schodach, tam gdzie stał w holu i szukał mnie wzrokiem.
20 Cobbett's Brake było niemal szczelnie zamknięte w małej kotlince z rosnącymi powyżej drzewami, lecz w jednym miejscu można było wyjrzeć z dolinki na zewnątrz, przez przełęcz w fałdzie wzgórza. Była po zachodniej stronie, na drugim końcu ogrodu warzywnego, i kiedy przyjechaliśmy, widniała tam tylko zarośnięta i kamienista ścieżka, prowadząca do szpaleru starych buków. Często wyglądałam przez tę przełęcz, żeby nacieszyć się niespodziewanym widokiem odległej, srebrnej iglicy kościoła, która w pewnych porach dnia odbijała słońce, a najpiękniejsza była wieczorem wydawała się odpływać w fioletowoniebieskiej mgiełce, stapiającej się z ciemniejącym krajobrazem i niebem. W czasie ostatnich miesięcy ten cichy zakątek ogrodu pociągał mnie szczególnie. Przeglądałam wieczorami stare książki i czasopisma - bo bardzo starałam się nauczyć, ile tylko się da i sporządzałam plan, szkicowałam go kilkakrotnie, aż ostatecznie przedstawiłam gotowy Nedowi. Ned oczyścił grunt i uzyskaliśmy małą przesiekę, za furtką w murze ogrodu warzywnego, a na dole przesieki obsadziliśmy leszczynami alejkę, tak że wierzchołki wysokich krzewów utworzyły łuk. Szpaler buków został ścięty i zamknęliśmy alejkę małą furtką; kiedyś, może za rok, postawię tu wygodną ławkę, tak że będę mogła przejść przesieką pod leszczyną i usiąść, żeby popatrzeć przez przełęcz na wzgórze i srebrną iglicę; teraz wystarczą mi pnie starych drzew i położona na nich deska. Byłam dumna z tego zakątka, kochałam go, ponieważ był mój i, co ważniejsze, ja go obmyśliłam. Nie odziedziczyłam ani nie odwzorowałam według czyjegoś planu. Nigdy przedtem nie zaznałam tak przyjemnego poczucia własności, choć wiedziałam, że w porównaniu z innymi, wspanialszymi częściami ogrodu ta moja niewiele znaczy.
Jesienią razem z Nedem zasadzimy pod drzewami setki cebulek. Ned odkrył nawet stare źródło, które zniknęło pod kamieniami, i zastanawiał się, czy uda mu się je jakoś z powrotem wyprowadzić na powierzchnię i zbudować kanał, którym popłynie. To był najpiękniejszy wieczór, teraz najlepsze były chwile pod koniec dnia, kiedy znikała gdzieś duchota późnego lata, powietrze pachniało słodko, czuło się lekką mgiełkę, snującą się pod drzewami. Zabraliśmy swoje drinki i poszliśmy przez ogród do alejki leszczynowej i prowizorycznej ławki, Maxim opowiadał o Szkocji, o tym, jak łowił z Frankiem ryby, o chłopcach, o planach na przyszłość, a ja słuchałam i czułam się bardzo spokojna, i niewzruszona, i obojętna, jakby był kimś, kogo ledwo znam. Maxim, którego poznałam całe lata temu, wydawał się człowiekiem miasta, człowiekiem hoteli, Londynu, garniturów i towarzystwa, nawet w Manderley sprawiał wrażenie kogoś takiego. Bardzo dbał o krój swoich koszul, o to, gdzie kupuje się jego krem do golenia i czy poczta pojawia się punktualnie. Bałam się go wówczas, spłoszona jego przyzwyczajeniami i wymaganiami, a choć nigdy nie żądał ode mnie rzeczy niemożliwych, cały czas drżałam, że w każdej chwili może czegoś zechcieć, a ja nie sprostam jego oczekiwaniom. Lecz potem wszystko się zmieniło, stał się człowiekiem załamanym i zagubionym podczas lat naszego wygnania, zależnym ode mnie, od mojej siły i poświęcenia, i bliskości. Przyzwyczaiłam się do tego, kochałam i czułam się szczęśliwa z tym nowym Maximem, i potrafiłam się odprężyć i nie niepokoić tak długo, jak długo tkwiliśmy w naszej bezpiecznej, małej, precyzyjnie wytyczonej rutynie. Teraz, spoglądając na niego, kiedy tak siedział obok mnie, zdałam sobie sprawę, jak bardzo znowu się zmienił. To ja pragnęłam Cobbett's Brake, ja pierwsza je zobaczyłam i
pokochałam, i namiętnie pożądałam, to tylko ja marzyłam, by tu zamieszkać. Tak by się zdawało, tak sądziłam, lecz to Maxim zmienił się pod jego wpływem. Stał się ziemianinem, na inny sposób uczył się poznawać i kochać to miejsce, te akry, tę część Anglii. W intymny sposób, z głęboką satysfakcją, chodził po polach i spoglądał na lasy i żywopłoty, rozumiał rośliny i zwierzęta, poznawał dzierżawców, stał się prawdziwym właścicielem ziemskim nie na ten raczej feudalny sposób, czyli z dala od wszystkiego, jak to było w Manderley. Wyglądał młodziej, skóra ogorzała mu, bo wiele czasu spędzał na powietrzu, utracił prawie całkiem miejski wygląd, choć wciąż był, dzięki wrodzonemu wyczuciu elegancki, dobrze ubrany. Prezentował się doskonale bez żadnych starań, tak jak ja nigdy nie potrafiłam i nie potrafię. Siedziałam, popijałam sherry, słuchałam i patrzyłam na niego, a kiedy po chwili umilkł, mogłam usłyszeć słaby, cieniutki, dobiegający z odległego kościoła dźwięk dzwonu, który wybijał godzinę. Uśmiechnęłam się i pokiwałam głową, jakbym teraz dopiero witała Maxima, a to, co się zdarzyło podczas jego nieobecności, pogrzebałam głęboko i odwróciłam się. Nigdy mu nie powiem, że ona tu była i rzuciła swój czarny cień na trawę, skaziła powietrze i przeraziła mnie swoim szaleństwem, tak że nigdy nie potrafię już czuć się w tym domu jak przedtem. To będzie możliwe tylko w tym zakątku, za przecinką, na końcu małej leszczynowej alejki. To miejsce jest moje, tu jej nie było, nie widziała go, nie wie o nim. Tego nie mogła mi popsuć. - Coś się stało? - zapytał Maxim. Nagle zrobiło się zimno, a ja nie miałam żakietu. Powoli wracaliśmy do domu. - Myślisz, że Frank naprawdę będzie mógł przyjechać?
Bo o tym rozmawialiśmy. Crawleyowie mieli się do nas wybrać na parę dni we wrześniu, żeby zobaczyć, jak im się tu spodoba, i obejrzeć Tinutt's Farm, która stała pusta, a którą oferował im Maxim. Potrzebował Franka, posiadłość była zbyt duża, by mógł sam prowadzić ją tak, jak chciał, na własny sposób. - Byłabym szczęśliwa, mając ich w pobliżu. Czuję się tak, jakbyśmy byli rodziną. Zatrzymał się przede mną, a teraz patrzył na mnie. Utkwił wzrok w mojej twarzy, dłonie położył mi na ramionach. - Nie zwiedziesz mnie, nie ukryjesz nic przede mną ani mnie nie oszukasz, wiesz, że nie mamy przed sobą sekretów. Nie mogłam wydobyć głosu, pomyślałam tylko o tej cienkiej warstewce tajemnic, które zaczęły się gromadzić, odkąd wróciliśmy do Anglii. I przedtem, przedtem. - Co się stało? Patrz na mnie. - Mówił w dawny, szorstki, zwięzły sposób, jak na samym początku naszej znajomości. Znam cię zbyt dobrze. Myślisz, że zapomniałem? Wiem, że były troski, niepokoje, nawet strachy. Leżałem bezsennie w nocy obok ciebie i widziałem to, widziałem w twoich oczach. Jesteś kochana, usiłujesz być ożywiona i ukryć to przede mną. Bardzo się starałaś, także kiedy byliśmy za granicą, ale zawsze to zauważałem, zawsze wiedziałem. Poczułam, że łzy pieką mnie pod powiekami, chciałam oprzeć się o niego i zapłakać, i opowiedzieć mu o wszystkim, ze szczegółami, wyrzucić z siebie wszystko o tym, co się stało, od kiedy znalazłam wieniec, o Jacku Favellu i pani Danvers, a przede wszystkim o tych przerażających, szepczących głosach. Czułam jego dłonie na sobie. Znałam je tak dobrze, dłonie, na które patrzyłam i patrzyłam, jak trzymały kierownicę, jak obierały mandarynkę i piłowały paznokcie, i spoczywały na poręczy statku, dłonie, których kształt mogłam dokładnie ujrzeć oczyma duszy i które tak
bardzo kochałam, które dla mnie znaczyły więcej niż oczy czy usta Maxima, głos czy kształt jego głowy. Ale nie mogłam uciszyć głosu, złego, zdradzieckiego, wstrząsającego, który szeptał mi o tych samych dłoniach, że są rękami mordercy. - Jestem zmęczona - powiedziałam. - Było tak gorąco. I nie znoszę, kiedy jesteś daleko. Odwróciłam się i weszłam do domu. Dlaczego mu nie powiedziałam? Wiem teraz, że powinnam była to uczynić, nie rozgniewałby się, był teraz dość silny. Nie obawiał się już przeszłości, nie musiałam go ochraniać. Miał to za sobą. Ale nie powiedziałam nic. Bałam się, byłam niepewna i daleka, a kiedy wszedł za mną do domu, znów zaczęłam wypytywać go o Crawleyów. Odpowiadał krótko, a potem zniknął w gabinecie zamykając za sobą drzwi. Właściwa chwila minęła. Zostałam ze swoimi tajemnicami, a były doprawdy ponure i gorzkie. Kiedy później przyszłam do sypialni, Maxim stał przy otwartym oknie. Na zboczach nad domem małe sówki fruwały pomiędzy drzewami, wydając krótkie, ochrypłe piski. - Chciałabym, żeby spadł deszcz - odezwałam się. Nie odpowiedział. Stanęłam obok niego, lecz nie dotknął mnie ani się nie odwrócił. Zaskoczona wyczułam, że zamknął się w sobie w jakiś inny, nowy sposób, ale nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić. To ja zawiniłam, ukrywałam coś przed nim, a on to wyczuwał i był urażony. Nie. Było coś jeszcze. Czułam się, jakbyśmy zostali schwytani i coraz ciaśniej wplątywani w pajęczynę zawile skłębionych, niewidocznych nici; cokolwiek bym zrobiła, aby wyrwać się z nich albo je rozplątać, zacisnęłyby się jeszcze bardziej. Długo leżałam obok Maxima, zgnębiona, przestraszona, słuchałam sówek i nie mogłam zasnąć.
Przy śniadaniu jednak spojrzał na mnie znad gazety i powiedział: - Pogoda się ustaliła. Może powinniśmy zorganizować przyjęcie. - Przyjęcie? Dla kogo? Jakie przyjęcie? Dlaczego? - Moja kochana, nie rób takiej przerażonej miny. Będziesz mogła pochwalić się ogrodem. - Nie ma się czym chwalić, kiedyś był ładniejszy, a poza tym dopiero zaczęłam go porządkować. - Jakie to ma znaczenie? Według mnie jest w porządku, zadbany, rosną w nim kwiaty. Ludzie będą go podziwiać. - Jacy ludzie? - Sąsiedzi, znajomi z okolicy - nie możemy być pustelnikami, kupujemy ziemię i powiększamy posiadłość, wszyscy są nas ciekawi. I po prostu ważne jest utrzymywanie dobrych stosunków z ludźmi. Butterleyowie chyba wszystkich tutaj znają, zapytaj ją, kogo zaprosić. Ja już poznałem kilka osób, oczywiście. Ale trzeba rozejrzeć się trochę szerzej, jest tu mnóstwo wsi wokół. Tak. Wiedziałam, wiedziałam. Nie chciałam o tym myśleć. W Manderley bez końca jeździło się z wizytami, pół hrabstwa przyjeżdżało w gości, i wciąż spodziewano się przyjęć. Rebeka je wydawała, była z tego słynna. Przypomniałam sobie moje jedyne przyjęcie, na którym byłam gospodynią, ekstrawagancki bal kostiumowy, kiedy to popełniłam ową straszliwą gafę. - Myślałam, że będziemy tu żyć spokojnie powiedziałam. - Nigdy nie lubiłeś tych wszystkich spotkań towarzyskich. Powiedziałeś, że chcesz, żebyśmy wrócili i... Przygryzłam wargi. Ukryli się? Tego nie mogłam powiedzieć. Ale on tak się zmienił, stał się taki jak niegdyś, pomyślałam, jak dawny, pewny siebie, władczy Maxim. Wiedział dokładnie, czego chce i jak to ma wyglądać, czasy,
gdy wydawał się zagubiony i wyobcowany, minęły na zawsze. Uświadomiłam sobie, że pragnę, by wróciły, ponieważ tylko Maxim z lat wygnania był mi naprawdę bliski. Wstał. - Nie myślę o wielkiej imprezie - chodzi o zwykłe przyjęcie w ogrodzie. Drinki. Możesz dopilnować tej sprawy, prawda? Tego ci potrzeba. - Chcesz powiedzieć: czegoś, czym bym się zajęła? Czegoś, żeby zabić czas? - Nie, nie to miałem na myśli. - Jestem doskonale szczęśliwa. - Doprawdy? - Tak, Maxim, tak, tak. Ale co się dzieje? Dlaczego się sprzeczamy? Nigdy się nie sprzeczaliśmy, nigdy się nie kłóciliśmy. Był przy drzwiach. - Czasem uczucie doskonałego szczęścia nie wystarcza rzekł i wyszedł. Stałam, patrząc na jego pustą filiżankę i skórkę jabłka, starannie odłożoną na talerzyk. Nie rozumiałam, co chciał powiedzieć. Wszystko to było dziwne i jakieś inne, a ja nie wiedziałam, dlaczego tak się stało i co mam z tym począć. Zgnębiona, poszłam zadzwonić do Bunty Butterley, by dowiedzieć się o sąsiadów.
21 Ale to będzie moje przyjęcie. Ja je zaplanuję i zaaranżuję, i przygotuję wszystko, tylko ja, nikt inny. To będzie wspaniały dzień, ponieważ ja go takim uczynię. Gdy to sobie uświadomiłam, poczułam się zupełnie inaczej, nie mogłam się go doczekać, cienie natychmiast zniknęły i nie było już żadnych szeptów. Kiedy Maxim pierwszy raz o tym wspomniał, pomyślałam o balu w Manderley i przeraziłam się. Cały ten wieczór wrócił do mnie szeregiem obrazów zastygłych w moim mózgu, patrzyłam na nie i na siebie, i czułam się tak, jakby serce we mnie zamarło. Lecz tamto nie miało ze mną nic wspólnego, była to wystawna, okazała impreza, z rodzaju takich, jakich nigdy nie lubiłam i nie pragnęłam, i urządzono ją - Bóg wie dlaczego bez żadnego określonego powodu. Naprawdę bez, bo nikt z nas jej nie chciał. To była tradycja i obowiązek, coś, czemu służyło Manderley, i całe hrabstwo tego oczekiwało. „To była zawsze główna atrakcja letniego sezonu w naszej okolicy - powiedziała jakaś nudna kobieta. - Tak nam brakuje wesołych zabaw w Manderley". Zabaw Rebeki, to chciała powiedzieć. Bale i przyjęcia - w ten sposób imponowała, dzięki nim ludzie ją uwielbiali. Na wielkich galach wyglądała najlepiej. Stworzyła te przyjęcia, ona i pani Danvers, i służba, gdy zaś zabrakło Rebeki, wszystko toczyło się ustalonym torem, a ja nie brałam w tym żadnego udziału, nie miałam nic do powiedzenia. Być może, teraz dopiero to rozumiałam, gdybym chciała poznać szczegółowo plany, zdecydowała się zmienić to lub owo lub wprowadzić jakąś innowację, bardziej by mnie cieszyły te przygotowania - w każdym razie przed ową straszliwą sprawą z moim kostiumem, z pułapką, w którą
złośliwie wciągnęła mnie pani Danvers - ale byłam zanadto zdenerwowana, irytowali mnie nawet chłopcy wnoszący krzesła, tak więc wszystko płynęło obok mnie niczym wezbrana rzeka, a ja stałam tylko bezradnie na brzegu i obserwowałam rwący nurt. Nie wypada teraz wydawać wystawnych przyjęć, w latach powojennych wydawałoby się to rażąco nie na miejscu. Maxim nawet tego nie proponował. Nie będzie homarów ani szampana, orkiestry ani lampionów na drzewach, ani specjalnie ułożonego parkietu do tańca, ani sztucznych ogni, ani wymyślnych strojów. W Manderley cale zastępy robotników z posiadłości rzucały swoją normalną pracę na długie tygodnie, żeby zająć się przygotowaniami do balu. Służba nie mówiła i nie myślała o niczym innym. Lecz tutaj nie było robotników, z wyjątkiem prawdziwych farmerów i ich pracowników, którzy stopniowo stawali się naszymi dzierżawcami. Nie rozporządzaliśmy kohortami służby - miałam Dorę i Neda, poza tym od czasu do czasu dziewczynę ze wsi albo panią Peck, jeśli naprawdę potrzebowałam. Cobbett's Brake to nie Manderley, nie przytłaczało wspaniałością, było kochane i skromne, i stare, i piękne, i nie należała doń połowa ziem hrabstwa. Wyszłam z domu, wspięłam się na zbocze i usiadłam na trawie, spoglądając na Cobbett's Brake. Pani Danvers zabrała mi je tylko chwilowo, a teraz pławiło się znowu w jasnym świetle, znowu moje bez reszty. Zaczęłam bez entuzjazmu planować przyjęcie, ponieważ nie potrafiłam podać żadnego powodu, który pozwoliłby mi przeciwstawić się pomysłowi Maxima. Lecz w miarę jak mijały dni - parę razy odwiedziłam Bunty, a ona mnie dwukrotnie - zaczęłam odczuwać przyjemność, przyjęcie stało się zabawą, wyzwaniem. To ostatecznie będzie moje przyjęcie.
Zorganizuję garden party, późnym popołudniem. Będą stoliki, tyle, ile uda mi się znaleźć lub pożyczyć, poustawiane pod drzewami, na tarasie, na trawniku, salon i salonik w domu będą też otwarte, starsi będą mogli usiąść wygodnie i wypić swoją herbatę w chłodzie - bo będzie gorąco, tego byłam pewna, długie, upalne, złote dni płynęły jeden za drugim i nic nie zapowiadało ich końca. Ale zaproszę nie tylko dorosłych, powiedziałam Bunty. - Chcę tu mieć młodych, mogłabyś namówić swoje dziewczęta i poprosić je, żeby przyprowadziły przyjaciół. Ned obejrzy stary kort tenisowy, skosi go i zobaczy, czy da się naprawić siatkę, można też zagrać w krokieta, znalazłam wszystko, co trzeba, w piwnicy. Muszę to tylko odczyścić. Chciałabym zobaczyć młodych ludzi, roześmianych i rozbawionych. Zaplanowałam, że będzie herbata, w kuchni i pod markizą koło domu, dobra, staroświecka, tradycyjna herbata, której wszyscy oczekują, kanapki i ciasteczka, i paluszki, i keks, i maliny ze śmietaną. Później tym, którzy się zasiedzą, ciesząc się ostatnimi promieniami słońca, podam drinki. Jedyną dekoracją, jaką przewidywałam były kwiaty, tyle kwiatów, ile uda mi się poustawiać w dzbankach, wazonach, czarach, na wszystkich stolikach i w całym domu. Bunty obiecała przynieść od siebie, co będzie mogła, tak samo Dora i Ned. Będą to zwykłe, wiejskie kwiaty, nie sztywne, nienaturalne wiązanki z kwiaciarni. - Muszę powiedzieć, że to cudowny pomysł - orzekła Bunty. Twarz jej promieniała i dopisywała nazwiska do listy w takiej kolejności, jak jej się przypominały - ufałam zresztą całkowicie, że wybierze właściwych gości. - Nie mieliśmy tu przyjęcia od czasów przedwojennych, jeśli nie liczyć zwykłych dożynek i tego rodzaju wiejskich uroczystości. Ostatnie wielkie przyjęcie odbyło się, kiedy córka Kirkleyów
wychodziła za mąż, były tańce w starej stodole i bito w dzwony o północy! Myślę, że to będzie wielkie wydarzenie. Jak to miło z waszej strony! A więc nikt nie uważał, że to tylko nasz obowiązek, wszyscy zatem będą wdzięczni i uszczęśliwieni, mogąc przyjść, i nie będzie gadania o tym, jakie to poniesiemy olbrzymie wydatki i ile trudu sobie zadamy, ponieważ ludzie w hrabstwie wiedzą, czego można od nas oczekiwać. Cobbett's Brake to nie Manderley, tutaj nikt nie rozmyśla wciąż o de Winterach. - Miałeś rację - powiedziałam później do Maxima. Cieszę się, że pomyślałeś o przyjęciu. - To dobrze. - Nie odrywał wzroku od swojej książki. - Wciąż jestem zdziwiona, to wszystko. Zawsze się martwiłeś, że ludzie będą pytać, poruszać różne tematy. - Tak. - I nic takiego się nie stało, prawda? - Nie. Odeszłam. Nie mogłam do niego dotrzeć, ta rozmowa była bezcelowa. Ale chciałam cieszyć się przyjęciem, powinnam. To ma być początek, powiedziałam sobie. I zdawało się, że będzie. Pogoda utrzymywała się, pracowaliśmy całe dnie na słońcu, Dora i jej siostra, pani Peck, Ned. Teraz znosiliśmy stoliki i krzesła, pożyczone w siedzibie władz wiejskich, zestawialiśmy je i rozścielaliśmy świeżo wyprane obrusy. Kwiaty stały w wiadrach i w miskach, w każdym zlewie, wielkie pęki chryzantem, traw, liści buku, ostatnich róż. Wszyscy byli rozradowani, roześmiani, rozfiglowani, wszyscy chcieli, by się udało, a ja byłam w samym środku przygotowań, prosiłam o to, proponowałam owo, pracowałam wraz z nimi, przychodzili zapytać, czego sobie życzę, jak to czy tamto powinno być
zrobione. Dostrzegałam istotę, sens tego przedsięwzięcia, jak nigdy nie dostrzegałam go w niczym w Manderley. Maxim część poranku spędził poza domem, lecz tuż przed lunchem, który miał być zimny, odnalazł mnie w ogrodzie. - Chyba jesteś zadowolona. Odsunęłam włosy znad oczu. - To jest zabawne - powiedziałam. - Świetnie się bawię. A co? - Spojrzałam na niego. - Co takiego? - powtórzyłam. - Co się stało? Coś było w jego oczach, lecz nie potrafiłam określić, co. - Wszystko będzie w porządku - zapewniłam. - Wszyscy będą na pewno bardzo mili. - Oczywiście. - Maxim? Lekko dotknął mojej twarzy wierzchem dłoni. O co chodzi? Co się dzieje? Ujęłam jego rękę i przytrzymałam ją. Nie chciałam między nami żadnych cieni. - Czy mam postawić jeszcze jeden stół na tarasie, pani Winter? Dora mówi, że kuchnia pęka w szwach, właściwie zaraz pęknie. Ponownie pogrążyliśmy się w przygotowaniach, dzień toczył się własnym trybem. I ostatecznie wart był tego, to najpiękniejszy dzień, pomyślałam, obchodząc ogród na chwilę przedtem, zanim się wszystko zaczęło. Będzie cudownie. Słońce wciąż grzało, ale teraz łagodnie, żar południa osłabł, a kiedy szłam przez ogród pod drzewami, pod łukiem róż, trawa sprężyście uginała się pod moimi stopami. Ned przystrzygł ją lekko, i wydawała teraz słaby, słodki, urzekający zapach. Wszystko już tylko czekało, żeby zabawa się rozpoczęła. Wszystko było świeże, nietknięte. Obrusy spływały w fałdach, obok stały krzesła; młotki do krokieta i piłki tenisowe leżały na swoim miejscu, czekając na początek gry. Przeszłam przez furtkę w ogrodzie warzywnym, a potem alejką leszczynową,
pełną cętkowanych cieni, uniosłam ręce, by przesunąć nimi po gałęziach, światło zafalowało jak woda na pokrytej liśćmi ziemi. Przed sobą ujrzałam pod zielonym łukiem równie zielony krajobraz i iglicę kościoła. Usiadłam na ławce, czułam, że resztki zdenerwowania i trosk opuszczają mnie wraz z każdym oddechem. Uprzytomniłam sobie, że jestem podniecona jak dziecko. Wszystko pójdzie dobrze, nie będzie żadnych straszliwych gaf, wszyscy przyjdą i powitamy ich serdecznie, powita ich dom i ogród. Sprawimy im prawdziwą przyjemność. Za chwilę muszę wrócić, za chwilę pojawią się pierwsze samochody, głosy, ludzie. Wszystko się zacznie. Ale teraz czekałam w ciszy pod leszczynami i nikt nie nadchodził, żeby mnie znaleźć, nikogo nie obchodziło, że tu jestem. Gdybym teraz uciekła, pomyślałam nagle, nikt by nawet tego nie zauważył, wszystko potoczyłoby się według planu, beze mnie. Ale to była nieprawda, tak jak prawdą byłoby to na balu w Manderley. Tam byłam przypadkowym gościem, nie miałam własnego miejsca, nic nie znaczyłam. Tutaj - byłam w centrum. To było moje przyjęcie. Usłyszałam z oddali głos, wołanie, szczęk talerzy, lecz nawet wówczas czekałam, nie poruszyłam się, stałam, hołubiąc tę chwilę, pragnąc, by świat się zatrzymał w biegu. Lecz w chwilę później, rozejrzawszy się dookoła, znów ujrzałam nadchodzące cicho dzieci. Trzymały się za ręce, twarze miały rozjaśnione oczekiwaniem. „Chodź z nami mówiły. - Chodź już". I poszłam, odwracając się plecami do rozległego krajobrazu i srebrnej iglicy, ruszyłam spod leszczyn i przez furtkę do ogrodu, gdzie zaczęli pojawiać się goście. Ilekroć sobie przypominałam przez te wszystkie lata ów dzień, jawił mi się uroczy, doskonały pod każdym względem.
Tyle gości, tyle śmiechu i rozmów w słońcu, tyle szczęśliwych, zwróconych do siebie i do nas twarzy; i młodzi ludzie, którzy przybyli z Butterleyami, odbijający piłki tenisowe, biegnący, by je schwytać, zanim wypadną przez dziury w starej siatce. Pamiętam odgłos uderzania piłki o rakietę i mocniejszy stuk krokietowego młotka, i lekki szmer aplauzu. Słońce świeciło i płynęło po niebie, a fioletowe cienie wypełzły na zbocza, ale my wszyscy byliśmy w jasnym świetle i tak mieliśmy trwać jeszcze całe godziny. I nagle Maxim i ja spotkaliśmy się, i pomyślałam, że nic się nie stało, nic, to wszystko tylko moje lęki i fantazja. Poruszaliśmy się wśród gości osobno, witaliśmy ich, rozmawialiśmy z nimi, śmiali się, przedstawiano nas, ale od czasu do czasu napotykaliśmy na siebie i szliśmy przez trawnik, trzymając się za ręce lub objęci przez chwilę. I wówczas nie było między nami cieni, tylko szczęście i miłość. Jest taka chwila, którą mogę zobaczyć, kiedy zechcę, wyraźna niczym obrazek w ramce; chwila, gdy stoimy razem i rozglądamy się dookoła, zawieszona, zastygła w czasie. Dora wychodzi z kuchni z tacą z białej porcelany, za nią Ned dźwiga parujący czajnik gorącej wody, jakaś kobieta odstawia filiżankę, jakiś mężczyzna unosi dłoń, żeby odłamać suchy kwiat pnącej róży, Bunty Butterley na korcie tenisowym z rakietą w ręce grozi, że zagra. Głowę odrzuciła do tyłu i śmieje się. Maxim się uśmiecha, widzę dokładnie linię jego szyi, wyciąga rękę z zapalniczką w kierunku czyjegoś papierosa. Trawnik jest wyblakły, koloru siana w suchszych miejscach, a za nami wznosi się dom; kominy, przypory po drugiej stronie, stoły i okna, i różowoczerwone ściany, każda jego cząstka, składają się na obraz, który mam przed oczyma. Chłopcy są tu również, bawią się w chowanego, gonią piłki, ten najmłodszy chowa się pod stołem, niedaleko mnie.
Tyle że ich nie widać. Lecz kogo widzę najwyraźniej, to siebie samą, w samym środku wszystkiego, w mojej kremowej, lnianej sukience, a najżywiej pamiętam przepełniające mnie wówczas uczucia: radość i miłość, i dumę, i głębokie, autentyczne zadowolenie. Czuję je znowu, choć to było tak dawno, jest jak znany zapach ze świeżo otwartej butelki. Kiedykolwiek nawiedzi mnie choć ślad tamtych uczuć, wracam do tego ostatniego, doskonale pogodnego dnia, zanim wszystko, wszystko tak nagle się skończyło. Ktoś się poruszył, potrząsnął kalejdoskopem, kolorowe cząstki ułożyły się w inny wzór. Promienie słońca padły na jedno z okien i szyba zalśniła, zapłonęła barwą rozżarzonej miedzi. Bunty była o parę kroków ode mnie, słyszałam więc całkiem wyraźnie jej słowa: - Wielki Boże! Przyjechała stara lady Beddow. Udało mi się. Ona teraz prawie nigdzie nie bywa, ale nie lubi tracić kontaktów. Naprawdę możecie uważać swoje przyjęcie za udane! Przypuszczam, że wiedziałam na ułamek sekundy wcześniej, zanim podniosłam wzrok i spojrzałam na nowych gości wchodzących pod łukiem zieleni do ogrodu, choć nazwisko i adres, kiedy przepisywałam je z listy sporządzonej przez Bunty, były mi nieznajome. Teraz wiedziałam, wiedziałam. Wiedziałam, choć na ułamek sekundy ten widok mną wstrząsnął. Nie bałam się jej, a jednak widok wysokiej, czarnej, powoli zbliżającej się postaci przyprawił mnie jak dawniej o dreszcze. Sprowadził głuche uczucie bezradności. To wrażenie nigdy mnie nie opuści. Lecz czułam jednocześnie do głębi, że to, co powiedziałam w jej saloniku tamtego popołudnia, to szczera prawda. Była tym, kim była,
dziwaczną, starą, smutną, szaloną kobietą, która straciła kontakt z rzeczywistością i nie miała nade mną żadnej władzy. Ale Maxim nie wiedział. Nie wiedział, że się z nią spotkałam, a teraz niepokoiłam się jedynie o to, jak wpłynie na niego jej obecność, co mój mąż pomyśli i poczuje, i ta sprawa zaprzątnęła mnie całkowicie. Ujrzałam jej czarny cień na rozświetlonej słońcem trawie. Maxim nadchodził z przeciwnej strony. Nie odważyłam się spojrzeć na jego twarz, przewidywałam, jaka będzie szczelna maska o bladych wargach, uprzejma, opanowana, beznamiętna. Jedna czy dwie osoby obejrzały się, a tam, gdzie stanęła ze starą kobietą, trzymającą się kurczowo jej ramienia, wydawało się, że powstała wolna przestrzeń, krąg, w którym zapanowała cisza, bezruch i zimno. Pospieszyłam odsunąć krzesło, zebrać ze stołu brudne naczynia. - Dzień dobry, panie de Winter. Przyjechałam z lady Beddow, która bardzo pragnęła państwa poznać. Bywała tu dawniej. Może mógłby pan mówić głośniej, lady Beddow nie słyszy dobrze. - Rozejrzała się i poczułam jej wzrok na swojej twarzy, oczy jarzące się w głębokich oczodołach. Ujrzałam w nich rozbawienie. - Dzień dobry, proszę pani. Jak ładnie, jak miło wygląda ten ogród, choć oczywiście od czasu gdy tu byłam ostatnio, mnóstwo kwiatów już zwiędło. Poczułam, że Maxim zesztywniał, lecz nie spojrzał na mnie. Ujął starszą panią pod ramię i usadowił ją na krześle, prawiąc jakieś uprzejmości, podczas gdy pani Danvers stała, sztywna i czarna jak wrona, z rękami złożonymi na podołku. Uciekłam do kuchni po wrzątek, świeżą herbatę, zsunęłam jakieś ciasta na półmisek, ale ręce trzęsły mi się tak, że wszystko spadło, i musiałam zacząć od nowa. Bałam się tylko reakcji Maxima.
- Dobrze się pani czuje, pani de Winter? Taka pani blada. Czy coś się stało? Ja to zaraz zrobię, proszę się nie martwić. Dora schyliła się, naprawiając z uśmiechem szkody, które wyrządziłam. - Dziękuję, przepraszam, Doro, przepraszam, ja tylko... To nic. - To wielki zaszczyt, że przyszła lady Beddow. - Tak. Tak mi powiedziano. - Nie bywa prawie nigdzie, od lat. No, w porządku. Proszę pozwolić, że ja to zrobię, poparzy się pani wrzątkiem. Proszę usiąść na chwilę, jest pani zmęczona, to dlatego. Tyle pracy, przygotowań, a potem całe to podniecenie, słońce. Naleję pani gorącej herbaty i proszę tu chwilkę po prostu zostać. Tam wszystko idzie doskonale, obejdą się bez pani. Usiadłam, tak jak zaproponowała, wdzięczna za jej życzliwe, przyjazne zainteresowanie, słuchając, co mówi podczas przygotowywania herbaty i układania świeżych przysmaków na półmiskach. Położyłam ręce na stole, oparłam na nich głowę i odpoczywałam. Miała rację, byłam zmęczona, ale uczucie wyczerpania i słabości w kończynach, i dziwne zawroty głowy nie wynikały ze zmęczenia; przyszły wraz z szokiem, przerażeniem i złymi przeczuciami. Zastanawiałam się, co robi i mówi Maxim, a przede wszystkim, co myśli. Nic innego się nie liczyło. - Proszę pić, póki gorąca. Ośmielę się też zauważyć, że pani nic nie jadła, prawda? Za bardzo była pani zajęta częstowaniem innych. Cóż, tak zwykle bywa na przyjęciach. Proszę zjeść te kanapki z jajkiem, przed chwilą je zrobiłam. - Dziękuję, Doro. Wszystko w porządku. Tylko nagle poczułam zmęczenie, tak jak powiedziałaś. Popatrzyłam na biały chleb z plasterkami jajka i poczułam się nagle bardzo chora, najchętniej wstałabym i poszła na górę, ale usłyszałam głos Maxima od drzwi.
- Lepiej wróć do ogrodu, dobrze? - powiedział zimno. Nie ośmieliłam się na niego spojrzeć. Mogłam sobie wyobrazić jego twarz, już go takiego widziałam, na tamtym ostatnim przyjęciu, które ona zepsuła, inaczej, lecz równie przemyślnie. Dzisiejszy dzień nie był już rozkoszny, przyjemny, został zniszczony, rozbity, a kawałki porozrzucano byle gdzie. Musimy go jakoś przeżyć, tylko tyle. Nie potrwa to długo. Wszyscy odjadą, ona odjedzie. I zostanę z nim sama, będę musiała się wytłumaczyć. Co mam mu powiedzieć? Cóż mogę mu powiedzieć? Dora obserwowała mnie, widziałam niepokój i troskę na jej twarzy. Nigdy nie słyszała, by Maxim zwracał się do mnie takim tonem, nigdy nie widziała między nami nic prócz miłości. Próbowałam się uśmiechnąć, dodać jej otuchy. - Zapytam Maxima, kiedy mamy podać drinki, jestem pewna, że mnóstwo ludzi będzie chciało zostać, chyba dobrze się bawią - odezwałam się. I rzeczywiście bawili się dobrze, zobaczyłam to, kiedy wyszłam do ogrodu. Słońce zsunęło się trochę niżej, późne popołudnie przechodziło w wieczór, powietrze pachniało już zmierzchem. Gra w tenisa chyba się skończyła, tylko kilka osób grało jeszcze w krokieta. Reszta siedziała przy stolikach albo na leżakach, rozmawiała spokojnie, przechadzała się po ścieżkach, niektórzy poszli w kierunku ogrodu warzywnego i leszczynowej alejki. Czują się tu jak w domu, pomyślałam, albo w hotelu, w którym zapłacili za pobyt. Wydawało się, że przynajmniej chwilowo wszystko tu należy do nich. Nie znosiłam czegoś takiego, byłam zła, ale nic nie mogłam na to poradzić. Podeszłam tam, gdzie stał Maxim, pośród grupki gości. Mówił coś na temat farm, wspominał dla przykładu jakiś majątek. Z jego miny i głosu nie dało się nic wyczytać, był taki miły i naturalny. Rozpoznawałam twarze, nie mogłam
dopasować do nich nazwisk, uśmiechałam się niepewnie do gości. Byłam gospodynią, wszyscy na mnie patrzyli, musiałam się zachowywać jak należy, i to mi trochę pomogło. - Zastanawiam się, czy nie powinniśmy już podać drinków. Dora i Gwen sprzątają po herbacie. - Ja się tym zajmę. Wszyscy chętnie się napiją, prawda? Uśmiechał się, gdy ja się uśmiechałam, i wszyscy uśmiechali się w odpowiedzi. Widziałam, jak poruszają ustami, słyszałam szmer aprobaty. Chciałam, żeby już sobie poszli, a zarazem nie chciałam. Pragnęłam dotknąć Maxima, powiedzieć do niego jakieś słowa, które wyjaśniłyby wszystko. Być z nim w ogrodzie sama. Ale nie mogłam. Chciałam, żeby to nigdy się nie wydarzyło. - Musi pani być bardzo dumna z tego wszystkiego tutaj. Usłyszałam, jak mówi to najsłodszym ze słodkich głosów. Cicho przeszła po trawie i znalazła się teraz bardzo blisko nas, czułam lekko piżmowy zapach jej ubrania. Stała bez ruchu, nie spuszczała wzroku z naszych twarzy, dłonie koloru białej kości złożyła na podołku czarnej sukni. Dlaczego zawsze ta czerń, chciałam wrzasnąć, dlaczego? - Z czasem to będzie naprawdę uroczy dom. Odwróciła się bokiem, a goście stojący koło nas, jakieś sześć osób, wydawali się zahipnotyzowani przez nią, a w każdym razie zainteresowani jej słowami. Nikt się nie odezwał, czekali tylko, cisi, grzeczni, słuchali, co jeszcze powie. - Oczywiście, nic nigdy nie zastąpi Manderley. Pan i pani de Winter mieszkali w cudownym domu. Minęło już od tego czasu parę lat - a ja miałam szczęście być tam wówczas. Z pewnością państwo o tym wiedzą. - Pani Danvers! I ta tragedia. Wszyscy o niej słyszeli, prawda?
- Tak, teraz, kiedy pani wspomniała tę nazwę, Manderley... Manderley, chyba coś pamiętam - powiedział jakiś gruby, żarłoczny mężczyzna, z żółtymi białkami wokół niebieskich tęczówek. Miałam ochotę go udusić. - Tak, to było bardzo znane miejsce, z wielu powodów. Jestem pewna, że pan i pani de Winter zgodzą się ze mną co do tego. Odwróciła się lekko, żeby zerknąć na Maxima, ujrzałam twarze obojga z profilu, ona miała skórę napiętą na kościach policzkowych, oczy pełne nienawiści. Poczułam się nagle mała i słaba, niby jakieś bezradne, bezkształtne stworzenie, uwięzione pośród skał. Mnie nie było, inni nie widzieli mnie, nie zauważali, nie miałam teraz żadnego znaczenia. - To wielkie szczęście, że odnaleźliście tu radość życia. Mam nadzieję, że na długo. Zapanowało dziwne milczenie. Nikt się nie poruszył. Spojrzałam na twarz jakiejś kobiety w czerwonej sukni i ujrzałam, jak pospiesznie odwraca wzrok od pani Danvers. Była zakłopotana, lecz nie wiedziałam dlaczego. Maxim jakby skamieniał. Stałam pomiędzy nim a panią Danvers, świadoma, że z pewnością uda jej się osiągnąć to, co zamierzała i co, według niej, nakazywała Rebeka. Ta kobieta nas zniszczy. Wiedziałam, że wówczas, w ogrodzie, nadszedł ten moment, kiedy powinnam po raz ostatni zebrać wszystkie siły i odwagę i podjąć wyzwanie, stawić jej czoło. Ale nie wykorzystałam sposobności, nie powiedziałam pani Danvers, że nie ma nad nami władzy, nie może nas dosięgnąć, że staliśmy się odporni, a ona jest tylko obłąkaną, mściwą, starą kobietą. Pozwoliłam, by chwila minęła, i nie wykorzystałam jej. Minęła bezpowrotnie.
Dziwne, lecz przyjęcie udało się doskonale. Niektórzy wyszli wcześniej, lady Beddow i pani Danvers nie zostały na drinka. Patrzyłam, jak czarny samochód powoli sunie po podjeździe i wyjeżdża za bramę, i odczułam to tak, jakby przejaśniło się po burzy. Wróciłam do ogrodu i chciało mi się śmiać, tańczyć na trawie i uściskać wszystkich, którzy zostali. Uśmiechałam się do gości, wydawali mi się starymi, drogimi, dobrymi przyjaciółmi. Nie patrzyłam na Maxima. Młodzież znowu grała w tenisa, w niemądrą grę, w której wszyscy zamieniali się rakietami, miejscami i partnerami, a piłki szybowały w najrozmaitszych kierunkach, słychać było radosne piski, krzyki, żarty. Stałam dłuższą chwilę i obserwowałam graczy, a potem sama zagrałam w krokieta z miłym, zabawnym Regiem Butterleyem, który flirtował ze mną, prawił mi komplementy i rozśmieszał mnie. Wyniesiono drinki, całe tace podzwaniających lekko kieliszków, goście zakrzyknęli ochoczo, wznieśli je, wypili i zdawali się bardzo zadowoleni. Zapanował beztroski nastrój. Znowu ludzie zbierali się w grupki, starzy przyjaciele stali razem, widziałam gości spacerujących pod pergolą i zmierzających w stronę leszczynowej alejki, przesuwających stoliki pod ostatnie promienie słońca. Zrobiło się chłodniej, fioletowe cienie leżały na trawie. Weszłam do domu i zapaliłam lampy, a dom wydawał się lśnić i jarzyć, i żeglować niczym statek w wieczornych, coraz głębszych ciemnościach. Nie patrzyłam na Maxima. Kilkoro młodych ludzi opuściło kort i wdrapało się na trawiaste zbocze, jedni wciągali drugich, śmiali się i nawoływali, lecz naraz ucichli i zadowoleni usiedli w małych, nieruchomych grupkach; przyjęcie powoli zbliżało się ku końcowi. Sama poczułam przyjemne zadowolenie i spokój, byłam jakby schowana pod szklanym kloszem, dziwnie opanowana. Nie myślałam o przyszłości; zdawało mi się, że to
koniec wszystkiego, nie tylko przyjęcia, i że muszę o tym pamiętać, zatrzymać tę chwilę, teraz, zanim przeminie. Chwyciłam żakiet i sama też wspięłam się na zbocze, lecz z dala od innych, po drugiej stronie. Oparłam się o pień drzewa, spojrzałam w dół i poczułam się szczęśliwa, że oni wszyscy tam są. Pewnie w drodze do domu będą rozmawiali o tym, jak było przyjemnie, wspominali ten miły dzień. Wyszłam przez furtkę ciemniejącego już ogrodu warzywnego i ruszyłam leszczynową alejką. Nie było tu teraz nikogo. Dotykałam dłonią smukłych pni młodych drzewek po obu stronach, zimnych, miękkich liści nad głową. Nie mogłam nic dojrzeć przez łuk na końcu alei, zrobiło się zbyt ciemno, nie było księżyca ani gwiazd. Zaczęły nadciągać chmury, ale wiedziałam, że ona tam jest, spojrzałam przed siebie na otwartą przestrzeń i ujrzałam w wyobraźni odległą srebrną iglicę. Tak jak widzę ją teraz, kiedy tylko zechcę. Lecz w końcu usłyszałam głosy wołające „dobranoc" i trzask drzwiczek samochodów, więc musiałam wrócić i mówić „do widzenia" i „dziękuję, że przyszliście", „tak, było uroczo", „to doprawdy piękny dzień", „jesteśmy bardzo szczęśliwi", „tak, podobno pogoda ma się zmienić, nie mogliśmy wybrać lepszego dnia". Kiedy opuszczali nas ostatni goście, ujrzałam nadjeżdżający zbyt szybko samochód, pędził jak szalony podjazdem, oślepiając wszystkich światłami, tak że inni musieli zboczyć i przyhamować, żeby uniknąć kolizji. Maxim ruszył ku autom, ale w końcu jakoś odjechały. Wiedziałam, kto przyjechał, zanim ujrzałam jego twarz, gdy wysiadł z okropnego, poobijanego samochodu. A więc to będzie tak, pomyślałam; choć nie wiedziałam jeszcze dokładnie, co nastąpi, zrozumiałam, że ona, albo oni we dwoje zaaranżowali to w ten sposób.
- Cholerna dziura w drodze - rzucił Jack Favell, lekko się zataczając. - Spóźniłem się przez nią na wasze przyjęcie. Niech cię diabli, Max, cały pomysł polegał na tym, żeby nabruździć wam na przyjęciu, mnóstwo łudzi, rozumiecie, mnóstwo świadków. Cholerna dziura. Mniejsza o to, jesteście wy dwoje, to najważniejsze, nie? Maxim stał pół metra przede mną. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam jego ramienia, lecz nie byłam w stanie na niego patrzeć, a on nie odwrócił się do mnie. Słyszałam głos Dory w domu, a potem brzęk kieliszków ustawianych na tacy. - Wynoś się stąd - powiedział Maxim. Zrobił krok do przodu. W świetle padającym z domu widziałam, że Favell jest gruby i brudny; wodził oczami od Maxima do mnie i z powrotem, lecz stał nadal i sięgnął do kieszeni po papierosy. - Nikt cię tu nie zapraszał, nie mamy sobie nic do powiedzenia. Wynoś się. - Och, nie, choć nie zamierzam wdzierać się do twojego uroczego domu. Ale może życzysz sobie sceny na podjeździe, która ściągnie tu całą służbę? Masz chyba służbę? Założę się, że tak. Piękne sobie wymościłeś gniazdko, cóż, wiedzieliśmy, że tak się stanie. Muszę się napić. Usłyszałam jakieś kroki i zobaczyłam Dorę, która wahała się, czy podejść do mnie, chciała mi coś powiedzieć. - W porządku - odezwałam się do Maxima. - Zobaczę, co się stało. Wy lepiej wejdźcie do domu. Uporałam się ze wszystkim w kuchni, mówiłam zadziwiająco normalnym głosem. Robiliśmy porządek po przyjęciu, w ogrodzie Ned zestawiał stoły w jedno miejsce, Dora i Gwen zmywały kieliszki.
Dora spojrzała na mnie raz czy dwa. Dziewczęta były przyciszone, nie śpiewały i nie żartowały jak zwykle. A zatem coś musiało się odbić na mojej twarzy. - Zostaw to, Doro, resztę zrobisz rano. - Skończę od razu, jeśli pani pozwoli, pani de Winter. Chciałabym dzisiaj wszystko pozmywać. - Dobrze. - Zostało trochę zupy i półmisek z zimnym mięsem, a w piecyku są kartofle. Owoce stawiam tutaj. Ned chce wnieść krzesła do środka, podobno dziś w nocy pogoda się zmieni. - Tak. Ktoś o tym mówił. - Niech pani usiądzie na chwilę, jest pani wykończona, widzę to. Nie, pomyślałam. Och, nie. To nie tak. Przyjęcie było cudowne, przyjęcie mnie nie zmęczyło. Zawsze będę je kochała. - Dziękuję, Doro. Bardzo mi pomogłaś. Wszyscy mi tak nadzwyczajnie pomagaliście. Mówiąc te słowa, byłam bliska łez. Naraz usłyszałam podniesione głosy Maxima i Favella. Dora spojrzała na mnie. - Dziękuję, Doro - powiedziałam jeszcze raz. - Chyba pójdę i zobaczę, czy Maxim mnie nie potrzebuje. - Dobranoc, pani de Winter, wymkniemy się po cichu, kiedy już wszystko będzie zrobione, a ja wrócę tu raniutko. Zamknęłam drzwi do kuchni i drzwi z holu do korytarza. Nie chciałam, żeby słyszeli. Maxim i Favell stali w małym salonie. Okna na ogród były szeroko otwarte, weszłam i zamknęłam je. Zerwał się wiatr i zasłony frunęły do środka. Maxim podał Favellowi szklankę whisky, ale sam nie pił. - Maxim... - zaczęłam. - Ona ci powie. Zapytaj ją, na pewno nie skłamie. Nie jesteś kłamczuchą, co? - Favell łypnął na mnie z ukosa.
Wyglądał gorzej niż wówczas w hotelu, kołnierzyk miał wystrzępiony i brudny, włosy tłuste, przyklejone do głowy. Ręka, którą trzymał szklankę, lekko drżała. - Opowiedziałem Maximowi o naszej miłej herbatce w Londynie. Maxim nie spojrzał na mnie. - Po co pan tu przyjechał? - powiedziałam. - Mówiłam panu, nie mamy sobie nic do powiedzenia. Nie ma żadnego powodu, żeby się spotykać. Słyszałam, że Maxim mówił już panu, żeby pan stąd poszedł. Proszę wypić swoją whisky i zrobić, o co prosił. - Ostatnim razem też powiedział, żebym się wynosił. Pamiętam. Założę się, że pani także. Nie odpowiedziałam. Żadne z nas nie odpowiedziało. Staliśmy przed Favellem, a jednak nie byliśmy razem, dzieliły nas całe kontynenty. Myślę, że Favell o tym wiedział. - Przywiozłem to. Ujrzałam w jego drugiej ręce grubą kopertę. Pomachał nią bezczelnie tuż przed moim nosem. - Oto dowód. - Co pan, na litość boską, chce przez to powiedzieć? Jaki dowód? Czego? - Nie pozwól mu zdobyć przewagi - rzucił Maxim szorstko. - Nie pytaj go. Tylko na to czeka. Jest pijany i obłąkany. Favell roześmiał się, otwierając szeroko usta i ukazując połamane, popsute zęby oraz język z żółtym nalotem. To był najbardziej nieprzyjemny śmiech, jaki w życiu słyszałam; słyszę go jeszcze dziś. - Danny powiedziała mi o przyjęciu. Oblewanie domu, nowi sąsiedzi. Cholerna dziura. To ani trochę nie przypomina Manderley, spadliście nieco niżej, co? Ale dość tu miło, dość miło. Teraz już nie mógłbyś utrzymać takiego cholernego pałacu jak tamten. A w każdym razie potrzebowałbyś do tego
Rebeki, ale jej tu nie ma, co? Ani tam. Wszyscy wiemy, gdzie jest. Znowu pomachał kopertą. - Nie próżnowałem. Ani Danny, chociaż trochę się oderwała od rzeczywistości. - Postukał się zgiętym palcem w czoło i znowu się roześmiał. - Przekroczyła granicę, powiedziałbym. Nie można jej winić, co? Wszystko, dla czego żyła, to Rebeka. Nigdy nie dbała bardziej o nikogo ani o nic niż o Manderley, a to z powodu Rebeki, to był jedyny powód. Nie robiła tego dla ciebie, Max. Ona zna prawdę. Wszyscy ją znamy. Mnóstwo osób zna. No, oczywiście, ty o tym wiesz. Ale musiałem ryć i myszkować, i zadawać pytania, i cierpliwie szukać dowodów przez te ostatnie lata. Wojna weszła mi w paradę. Ale wiedziałem, że w końcu tu przyjadę, i przyjechałem, jestem. - Maxim... - On blefuje i kłamie, jest pijany i szalony. - Maxim mówił bardzo cicho, bardzo spokojnie. - Już raz tak zrobił. Pamiętasz to doskonale. - Ty ją zabiłeś. - Kiedy skończy pić, odjedzie. - Ty ją zastrzeliłeś, do cholery, zamierzam zobaczyć, jak za to wisisz. Oto dowód. - Znowu potrząsnął kopertą. - Nie wiecie, co tu mam. - Maxim, weź to od niego, nie wiadomo, co on tam ma, a... - Wykluczone, nie dotknę ani tej koperty, ani jego. - Cholernie się nad tym napracowaliśmy, Danny i ja. Ona jest po mojej stronie, wiesz. - Wątpię. - Mam tego trochę więcej. Maxim postąpił dwa kroki naprzód i wyciągnął rękę. Favell wręczył mu szklankę, łypiąc z ukosa. Zastanawiałam
się, czy Maxim go uderzy, jak ostatnim razem - pamiętałam obrzydliwy odgłos, gdy jego pięść trafiła w szczękę Favella. Ale postawił po prostu szklankę na tacy i odwrócił się. - Wynoś się, Favell. Wynoś się i nie waż się tu wracać. Jeśli nie wyjdziesz, zadzwonię na policję i natychmiast cię aresztują za prowadzenie po pijanemu. Proponuję, żebyś zaparkował tu gdzieś na parę godzin i przespał się, bo jeszcze kogoś zabijesz. Nastała chwila, gdy wszystko znieruchomiało jak na fotografii. Było cicho, tylko szyby w oknach lekko drżały pod uderzeniami wiatru. Myślałam, że Favell się roześmieje, uderzy Maxima, wyjmie jakiś potwierdzający straszliwą prawdę dokument z koperty albo nawet, rozwścieczony, rzuci się na mnie. Czułam się chora i słaba, ale wiedziałam, że nie zemdleję, tego byłam pewna, nigdy nie umiałam skorzystać z takiego wyjścia. Ten obraz został mi w pamięci, a my utrwaliliśmy się na nim. Potem, bez słowa, jakby coś w nim pękło, Favell zachwiał się, odwrócił i wyszedł z saloniku. Spodziewałam się gróźb, szyderstw, krzyków na temat dowodu, ale nic takiego się nie stało. Byłam świadoma, że teraz on wie, nawet w stanie zamroczenia, pijany, wie z całą pewnością, że już wyrządził to zło, które zamierzał, wyrządził krzywdę, puścił w ruch ostatni rozpędzony wagonik. On i pani Danvers działali razem, choć teraz był tu tylko Favell. Zaplanowali to, wszystko zaczęło się dawno temu. A to teraz to była tylko końcówka. Łatwo dopięli swego. Swój los wykuwamy sobie sami. Nikt się więcej nie odezwał ani słowem. Maxim poszedł do drzwi. Ja zostałam, czekałam w saloniku. Nie mogłam nic zrobić.
Usłyszałam warkot silnika. Zgrzyt. Motor zgasł. Znowu warkot, a potem pryśnięcie żwiru spod kół, trzask przekładni. Miałam nadzieję, że Favell zrobi, co Maxim mu doradził, i zaparkuje gdzieś, żeby się przespać. Obojętne, co się z nim stanie, lecz nie wolno mu nikogo skrzywdzić. Nie wolno mu skrzywdzić niewinnego człowieka. Wystarczy, że skrzywdził nas. Usiadłam przy pustym kominku. Drżałam, w pokoju było chłodno. Zasłony unosiły się lekko, wiatr wdzierał się przez szpary wokół okien. Koniec lata, pomyślałam. Powinno się już palić. Mogłabym przynieść papier i drzazgi, w szopie było kilka suchych polan, ale czułam się zbyt zmęczona. Siedziałam po prostu, oparłszy łokcie na kolanach, wpatrzona w wystygłe palenisko. Byłam przerażona, pamiętam to, i uświadomiłam sobie wtedy, że ten stan będzie trwał długi czas. Byłam zmęczona, zmęczona wszystkim. Wydawało mi się, że od dawna nie miałam chwili odpoczynku, wolnej od zdenerwowania, nie zakłócanej szepczącymi głosami i cieniami. A potem wrócił Maxim. Usłyszałam, jak drzwi zamykają się cicho. Pomyślałam: może mnie też zabije? I to będzie najlepsze wyjście, zasłużyłam na nie. Popatrzyłam na niego. Był bardzo spokojny, ale twarz miał bez miary zmęczoną, nieskończenie czułą, nieskończenie smutną. Kochałam go w tej chwili tak, jak myślę, że nigdy go nie kochałam, ani w tych wczesnych, młodzieńczych latach, kiedy miłość zapierała mi dech, ani desperacko, rozpaczliwie, kiedy w najgorszych dniach w Manderley przylgnęliśmy do siebie z przerażeniem i ulgą. Ta miłość była pełnią samą w sobie, nieskalaną, bezwarunkową. Stanem ducha, który pozwalał mi kochać absolutnie i transcendentalnie, bez względu na wszystko.
Ale nie odezwałam się do Maxima ani nie uczyniłam w jego kierunku żadnego gestu, tylko patrzyłam na niego i kochałam go, a potem odwróciłam wzrok. Zapytał: - Kiedy się zaczęły? - Co? - Tajemnice. Usiłowałam znaleźć jakieś słowa, lecz nie mogłam. - Od tego? Zobaczyłam, że wyjął coś z kieszeni; wyciągnął rękę w moją stronę. - Tak, tak sądzę. Nie jestem pewna. Tak. Karta była jasna, lecz wydawała się płonąć w jego dłoni. - Skąd to przyszło? - Było na wieńcu. Ona go wysłała. Nie przyznała się, ale ja wiem. To były piękne, idealnie białe kwiaty na ciemnozielonych liściach, wieniec leżał na ścieżce obok grobu Beatrice. - Skąd wiesz? - Ja... ja chciałam pobyć tam chwilę sama, poszłam na cmentarz wcześnie rano i znalazłam go. Chciała, żebym go znalazła, ja albo ty. Któreś z nas. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Nie chciałam ci sprawić bólu, Maximie, musisz mi uwierzyć. - Ukrywanie czegoś, tajemnice są bardziej bolesne, kiedy znienacka wyjdą na jaw. - Mogłeś przecież tego nie znaleźć. Nie chciałam, żebyś znalazł. - Zgubiłaś to w garderobie - powiedział. Podszedł do tacy i nalał sobie whisky, zaproponował też mnie, ale pokręciłam głową przecząco.
- Przez ten cały czas - zapytał cicho - przez całe miesiące ukrywałaś to? - Tak. Przykro mi. - Myślałem, że ona nie żyje. - Tak. - A potem? - Co potem? - Favell? - Tak. - To prawda, że spotkałaś go w Londynie? - Przypadkowo, Maxim, nie sądzisz chyba, że wybrałam się tam specjalnie, żeby się z nim zobaczyć. - Nie wiem. Mógł próbować coś od ciebie wyciągnąć. Pieniądze. To w jego stylu. - Próbował, ale później. - Zdziwiło mnie to, rozumiesz. Nigdy nie jeździłaś do Londynu. Nienawidziłaś Londynu. - Tak. - Gdzie to było? - Poszłam na herbatę... do hotelu. Było tak gorąco. On był... myślę, że on jest obłąkany. - Tak. - Stał w budce telefonicznej, z walizką. Chyba nie dzwonił do nikogo. .. on... on wrzeszczał do słuchawki, ale nie sądzę, żeby ktoś był po drugiej stronie linii. A ja przechodziłam obok, zobaczył mnie i poszedł za mną. Musiałam zadzwonić do sklepu - zostawiłam tam paczkę - i przypuszczam, że wtedy podsłuchał moją rozmowę. Stąd znał nasz adres. - Ale przecież ty nigdy nie jeździłaś do Londynu. Dlaczego, na litość boską, nagle postanowiłaś pojechać? - Chciałam pójść do lekarza - powiedziałam żałośnie. Usłyszałam własne słowa i zdałam sobie sprawę, co muszą dla
niego znaczyć, ile mu przypominają, ale nie byłam w stanie na niego spojrzeć, dodałam tylko: - Nie, nie, nie jestem chora. Nigdy nie byłam, tylko... - Do jakiego lekarza? - Tak bardzo chciałam mieć dziecko. Kiedy tu przyjechaliśmy, pragnęłam tylko tego. Musiałam się dowiedzieć. - I dowiedziałaś się? Ledwo go słyszałam. - Tak. Powiedział, że my... że możemy... że nie widzi powodu, dla którego nie moglibyśmy... - I nawet mi o tym nie powiedziałaś? - Och, Maxim, chciałam, oczywiście, że chciałam, zaraz po powrocie. Obmyślałam, co ci powiem, ale potem spotkałam jego, Favella. - I? - I nie mogłam. To on zepsuł wszystko i... nie mogłam ci powiedzieć. - A kiedy ona się tu zjawiła? - Potem. Parę tygodni później. - Parę tygodni. - Tak mi przykro, nie chciałam, żebyś się martwił, że mogą nam zaszkodzić. - A cóż oni mogą zrobić? Ona jest szalona, oboje są szaleni. Mają obsesję, są obłąkani, zazdroszczą nam. Dwoje smutnych, chorych ludzi. Jaką krzywdę mogą nam wyrządzić? - Są rzeczy, których nie mogę ci powiedzieć. - A więc coraz więcej tajemnic. - Nie, po prostu nie chcę cię zranić. - Ale robisz to. - Ona jest diablicą, nienawidzi ciebie... nas. Chce nas zniszczyć. Oboje. To pokrętne, chore i szalone, tak, ale ona tego chce. Wspomagają się wzajemnie, on chce... och, nie wiem... chyba pieniędzy albo jakiejś innej zapłaty.
- Sprawiedliwości - powiedział Maxim. Zaalarmowana podniosłam wzrok. Mówił tak spokojnie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - usłyszałam własny głos, ale nie poznawałam go. Wpatrywałam się w Maxima. - Myślę o pewnej sprawie - rzekł Maxim. - Wtedy, kiedy to wszystko się wydarzyło, i przez całe lata później jedyną pewną rzeczą było to, że jesteśmy razem i nie mamy przed sobą tajemnic. Że łączy nas miłość i zaufanie. Nie ma żadnych podstępów, żadnych gierek, żadnego lęku - i tak było, jeśli chodzi o mnie. Dźwigałem świadomość, że popełniłem zbrodnię i mój wyrok został odroczony, ale ty wiedziałaś o tym. - To nie ma znaczenia. Nigdy nie miało. - Czyżby? Nie potrafiłam odpowiedzieć. Winna jestem Maximowi prawdę, pomyślałam, ostatnio tak mu jej skąpiłam. Przypomniałam sobie szepczące głosy: „Ten człowiek jest mordercą, ten człowiek zabił swoją żonę. Zabił Rebekę". Patrzyłam teraz na jego dłonie i kochałam je. - To wszystko moja wina - powiedziałam. - Dlatego że chciałam tu wrócić. Nigdy nie pragnij niczego zbyt mocno, bo możesz to otrzymać. - Tak. - Ale wszystko jest w porządku. - Wstałam i podeszłam do niego. - Favell odszedł, ona odeszła, nie mogą nas zranić. Sam to powiedziałeś, Maxim, wszystko jest w porządku. To nie ma znaczenia. Nie mogą nam wyrządzić żadnej krzywdy. - Wyrządzili. - To nieważne. - Czy jest coś jeszcze? - Jeszcze? - Jakieś inne tajemnice?
Pomyślałam o wycinkach i fotografiach w moim piórniku na górze. - Nie - powiedziałam. - Nie ma innych tajemnic. Popatrzył w moją twarz. - Dlaczego? - zapytał nagle. - Dlaczego? Na miłość boską, dlaczego? Nie potrafiłam odpowiedzieć. - Nie powinniśmy nigdy wracać. Tak jak nie powinniśmy wracać do Manderley. A jednak musieliśmy. Uciekanie jest bez sensu. Oni chcą sprawiedliwości. - Nie, zemsty, okrutnej zemsty. Oni są obłąkani. - Tak, ale według nich to sprawiedliwość. - Sprawiedliwość? - Jeśli nic nie powiem, nic nie zrobię, jeśli tu zostaniemy, zawsze będzie tak jak teraz. Nigdy się z tego nie wydobędziemy. Nie będziesz mi ufała. Będziesz się wciąż bała ich i mnie. - Nie boję się ciebie. - Nie? Odwróciłam wzrok. - Dziękuję ci za to - rzekł Maxim. - Kocham cię - powiedziałam. - Kocham cię. Kocham cię. - Tak. - Maxim, wszystko będzie dobrze. Błagam cię, błagam. Ujęłam jego dłonie i trzymałam je mocno. Przytuliłam do twarzy. Zobaczyłam, że patrzy na mnie, łagodnie, z żalem, współczuciem i miłością. - Błagam cię. Oni nie powinni zwyciężyć, nie mogą. Nie pozwól im. - Tak - przyznał łagodnie - tak, oni nie, to przypadkowe osoby. Poczułam straszliwy spokój i chłód, przeraźliwy chłód. - Co chcesz zrobić? - Muszę powiedzieć prawdę. - Nie! Nie odpowiedział, pozwolił tylko, bym trzymała jego dłonie przy swojej twarzy.
Wiatr uderzył nagle w okna, szyby zadygotały i uświadomiłam sobie, że słyszymy już od dłuższego czasu, jak wichura się nasila, gwiżdże w ciemnych, pustych kominach, wciska się pod drzwi. - Jestem zmęczony - powiedział Maxim. - Bardzo zmęczony. - Tak. - Idź do łóżka. I bez tego byłaś już wykończona. - Wykończona? - Po przyjęciu. Przyjęcie? Zapomniałam o nim. Chciałam się uśmiechnąć. Przyjęcie? To było tysiąc lat temu. - A co ty będziesz robił? - Zostanę jeszcze chwilę. Mam parę listów. - Maxim, bardzo się gniewasz? - Nie - odparł ze znużeniem. - Nie. Ale odsunął się ode mnie, zabierając dłonie z moich rąk. - Nie chciałam tych tajemnic. Nic mi nie dały i wcale nie były przyjemne. - Wiem. - Cóż mogłam na to poradzić? Jedno pociągało za sobą drugie, ale chciałam cię chronić, żeby cię nie zranili. Pochylił się i pocałował mnie, był to bardzo lekki i czysty pocałunek, taki, jakim ojciec całuje dziecko, a ja nie byłam w stanie się ruszyć i przytulić Maxima do siebie. Jutro, pomyślałam. Jesteśmy oboje zmęczeni, sami nie wiemy, co robimy i mówimy. - Jutro. Popatrzył na mnie. - Idź teraz do łóżka. Jutro zaczniemy od nowa. Tajemnice się skończyły, już żadnych więcej nie będzie. I żadnych strachów, powiedziałam sobie. Żadnych strachów.
Idąc w stronę drzwi, chwiejąc się, prawie zataczając ze zmęczenia, powiedziałam nagle: - Czy Frank opuści Szkocję i przyjedzie tu? Zdecydowali się? Napisał? Maxim milczał, patrzył na mnie, jakby mój głos dobiegał gdzieś z daleka i jakby nie mógł się skupić na tym, co powiedziałam ani nawet przypomnieć sobie, kim jestem. Wreszcie odpowiedział: - Och, tak, tak, myślę, że chyba się zdecydują. A zatem wszystko dobrze się ułoży. Z tą myślą opuściłam salonik. Frank przyjedzie i to będzie nowy początek. Wszystko dobrze się ułoży. Kiedy się kładłam do łóżka, słyszałam wzmagającą się wichurę, przyginała drzewa, gnała ze zboczy przez ogród, żeby uderzać i uderzać bez końca w ściany i drzwi domu. Ale naciągnęłam kołdrę na głowę i słyszałam tylko jakby plusk morza na kamieniach plaży, to morze kołysało mnie, wciągało coraz głębiej. Przez całą tę noc rzucałam się na łóżku z powodu koszmarnych snów i odgłosów wichury. Kilka razy udało mi się obudzić, ale nie wiedziałam, czy to sen, czy jawa, i usypiałam znowu. Nigdy jeszcze nie przeżyłam takiej wichury, przedzierała się przez drzewa, waliła bezustannie w dom, cały świat wydawał się rozsypywać z hukiem. Usłyszałam, że wołam Maxima, i zdawało mi się, że odezwał się cicho, uspokajając mnie, lecz potem jego głos wessał wir w środku wichury i uniósł gdzieś daleko. Moje sny były przerażające, szalone, pogmatwane, pełne szeptów, nagłych podmuchów wiatru i poruszających się groźnych cieni, lecz przede wszystkim w tych snach najgwałtowniej ożyły moje uczucia: strach i oszołomienie oraz straszliwa, głucha tęsknota. Szukałam kogoś, czegoś, biegłam za swoim głosem, który przede mną uciekał, jakby żył własnym życiem. A
potem zapadłam w ciemną, bezdenną głębię, gdzie nie docierał żaden dźwięk, żadne światełko. Obudziłam się w panice, nie tylko z powodu drapieżnych, gniewnych, wyjących odgłosów wiatru na dworze, lecz z powodu uczucia przerażającego lęku. Zapaliłam lampę. Łóżko Maxima było rozrzucone, ale puste, drzwi szafy otwarte. We śnie, a właściwie gdzieś głębiej, przemawiałam do niego, sprzeczałam się z nim namiętnie, więc teraz poczułam tę samą siłę i gniew, jakie czułam wobec pani Danvers. To było jak wichura na dworze, waliło we mnie, popędzało, i wiedziałam, że nie pozwoli mi spocząć, dopóki go nie znajdę i nie powiem tego, co muszę powiedzieć, a on zrozumie. Dziesięć lat kierowania nim, chronienia go przed prawdą i przeszłością, osłaniania przed wspomnieniami, zapobiegania rozmyślaniom, podejmowania decyzji i budowania własnego, kruchego zaufania, dziesięć lat dorastania - to wszystko nagle przyszło mi na myśl. Wiedziałam, o co mi chodzi, potrafiłam wyłuskać z tego sens. Będę walczyła o to, co zdobyliśmy, o nasze spokojne życie. Wiedziałam, czego chcę, co musi się stać, nie mogłam pozwolić na zmarnowanie najmniejszej cząstki tego, co osiągnęliśmy, ani na to, by Maxim, powodowany impulsem, w pomieszaniu i rozpaczy uciekł. Zbiegłam na dół, po drodze ciasno zawiązując pasek szlafroka, nie zatrzymując się nawet, by włożyć pantofle. Wiatr przycichł, by po chwili całkowitego spokoju znowu nabierać sił i uderzyć w okna, i zatańczyć wokół kominów. Pod drzwiami gabinetu ujrzałam światło. - Maxim. Podniósł wzrok. Zobaczyłam, że coś pisze. - Maxim, dlaczego się ubrałeś? Dokąd się wybierasz? Nie możesz wyjść, jest straszna burza.
- Wracaj do łóżka. Wybacz, że cię obudziłem, nie chciałem. Mówił znowu bardzo łagodnie, z największą troską i czułością. - Maxim, muszę z tobą porozmawiać. Są rzeczy, których ci nigdy nie powiedziałam, i chcę je powiedzieć teraz. - Chyba lepiej nie, nie sądzisz? - Dlaczego? Żebyśmy się nie rozumieli? To nonsens. - Nie ma między nami niezrozumienia. Żadnego. - Jest. Nie zrozumiałeś mnie. Maxim, wszystko mamy tutaj, przeszliśmy tyle po to, żeby dojść do tego. - Mamy? - Tak, tak, to była słuszna decyzja, że tu przyjechaliśmy wiesz o tym. Nic tego nie zmieni. Mówisz, że się boisz? Czego? Ja się nie boję. - Tak - powiedział. - Nie boisz się, prawda? Nie teraz. Widzę to. - I mam rację. Nie pozwolę, żeby ktoś obrzydził nam ten powrót. Obserwowałam cię - wiem. To jest to, czego ci było trzeba, czego sam chciałeś. - Tak. Możliwe, że masz rację. - Byłeś zmęczony, wstrząśnięty i załamany. Ale nie musisz się niczego obawiać, nie masz nic do ukrycia. - Mam. Wiesz, że mam. - Co oni mogą ci zrobić? - Nie wiem, ale zrobią to. I ja nie potrafię żyć w takim zagrożeniu ani chwili dłużej. - A co ze mną? - Z tobą? - Przez chwilę wydawał się bardzo daleki, ale potem podszedł do mnie i delikatnie dotknął mojej twarzy. - Myślę o tobie - powiedział. - Wierz mi. Cały czas. - Nie, nie myślisz, nie możesz. Nic nie odpowiedział, przesunął się tylko obok mnie i wyszedł z pokoju. Poszłam za nim.
- Maxim, chodź na górę, postaraj się zasnąć. Możemy o tym porozmawiać jutro, jeśli to konieczne. Nie spieszył się, a jednak poruszał się szybko, przeszedł przez hol, zdjął z haczyka płaszcz i kluczyki do samochodu. - Dokąd jedziesz? Nie odpowiedział. Podbiegłam i stanęłam w drzwiach, zagradzając mu drogę, a on przystanął i pocałował mnie, jakby wychodził na godzinę. Chwyciłam go mocno za rękę, ale był silniejszy ode mnie i bez trudu się oswobodził. Kiedy otworzył drzwi, wiatr wtargnął do holu z opętańczym rykiem, nie słyszałam, co Maxim powiedział, jeśli w ogóle coś powiedział. Zastanawiałam się, czy ma zamiar pojechać do Franka, czy do Londynu. Nie byłam w stanie myśleć. Wiatr wywiewał mi wszelkie myśli z głowy, chciałam tylko zatrzasnąć drzwi i uciec, schować się przed nim. - Maxim! Maxim, wróć, zaczekaj! Nie jedź teraz nigdzie! Proszę, zaczekaj. Lecz on szedł prędko przez podjazd, pod wiatr. Było ciemno, nie widziałam go dobrze. Chciałam pójść za nim, lecz wiatr targał moje włosy i ubranie, żwir ranił mi stopy. Zalśniły światła samochodu, a ja pobiegłam, nie zważając na burzę, prawie zabiegłam mu drogę, lecz ominął mnie bez trudu. Widziałam jego twarz, zaciętą i bladą, wpatrywał się przed siebie i nie patrzył, celowo nie patrzył na mnie, a potem odjechał, zniknął za zboczem i w porywistym wietrze, zjechał w dół, w ciemność. Kiedy weszłam do domu - bo cóż innego mogłam zrobić natychmiast rzuciłam się do telefonu, choć wiedziałam, że to środek nocy. Obudzę ich, nic nie szkodzi, nie będą mieli pretensji! Nie zastanawiałam się długo. Wiedziałam, że nie zamierzał pojechać do Szkocji, ale jakoś wierzyłam w to, że skontaktuje się z Frankiem.
Nie było sygnału. Wichura zerwała przewody, telefon był głuchy. Potem nie miałam już nic do roboty, siedziałam tylko samotnie, przerażona, wsłuchując się w uderzenia wichru i trzaski wyrywanych z korzeniami i rozdzieranych drzew. To było straszne i bałam się wyobrażać sobie, jak prowadzi się samochód podczas takiego wiatru, nie chciałam nawet myśleć o tym. Modliłam się, zanosiłam rozpaczliwe, desperackie błagania, szantażowałam Boga. W końcu położyłam się na łóżku, słuchałam wycia wichru i zaklinałam los, by Maximowi nic się nie stało, jakbym mogła to wymóc dzięki całej mojej nowo odnalezionej sile i pewności siebie. Musiałam w końcu zasnąć, jeszcze bardziej niespokojnym, męczącym snem, osaczona przez koszmary i strach, i odgłosy z zewnątrz. Obudziłam się o niezwykle spokojnym poranku. Światło w pokoju było zadziwiająco blade. Podeszłam do okna, wyjrzałam i zobaczyłam czysty, jasny świat i obraz straszliwego zniszczenia. W ogrodzie wszystko było poprzewracane i połamane. Zbocza zasłane były gałęziami i kawałkami drzew, ciśniętych tam przez wichurę, a ponad krawędziami trawiastej dolinki ziały dziury. Widziałam niebo i światło tam, gdzie przedtem ich nie było. Zeszłam na dół. Maxim nie wrócił. Garaż był pusty. Spróbowałam znów zadzwonić, lecz telefon wciąż był głuchy, a ponieważ nie mogłam zrobić nic więcej, włożyłam szlafrok i prędko wyszłam, by obejrzeć szkody uczynione przez wiatr. Mój lęk o Maxima i wspomnienia z nocy jakby się odsunęły, czekały przyczajone, a ja potrafiłam jakoś utrzymać je na odległość, przerażona i zaprzątnięta szkodami, których narobił wiatr. Szłam ostrożnie pośród wyrwanych z korzeniami, powalonych, połamanych resztek mojego ogrodu, niczego nie
dotykając, tylko patrząc, patrząc. Nie płakałam. Łzy byłyby słabą, niewystarczającą, nieadekwatną reakcją na to wszystko. Weszłam do ogrodu warzywnego. Myślałam, że ogrodzenie stanowiło jakąś osłonę, ale po drugiej stronie leżało w gruzach, tak że wiatr przedostał się także tutaj i szalał, wyrywając, drąc, unosząc w powietrze wszystko, co napotkał na drodze. Furtka miała wyłamane zawiasy, musiałam pchać i pchać, by się przez nią przedostać. A kiedy wreszcie, potykając się, przeszłam, gorzko tego pożałowałam. Leszczynowa alejka zniknęła. Tam gdzie wznosiły się łukiem piękne, giętkie, młode drzewka, gdzie przechadzałam się, żeby patrzeć na krajobraz w oddali i lśniącą srebrną iglicę, leżała plątanina gałęzi i biednych, bladych pni. Zaszlochałam, lecz były to łzy bez pożytku i prędko obeschły. Było dość zimno. Niebo rozciągało się gładką, szarą równiną, emanując wodniste światło. Buty mi przemokły, a poły szlafroka przyklejały się do nóg. I naraz żarliwie, desperacko zapragnęłam obecności Maxima. Nie mogłabym znieść samotności tutaj. Nie pamiętałam, co sobie powiedzieliśmy, jak wiele było między nami nieporozumień. Wiedziałam, że nie wyjaśniłam mu wszystkiego, nie wytłumaczyłam się. Nie podałam powodów, dla których w ciągu ostatniego roku, a nawet wcześniej, tak go zdradziłam. Nie powiedziałam, że go przepraszam. Prawie biegłam przez trawnik i taras do domu. Ubiorę się, a potem jakoś spróbuję się dowiedzieć, dokąd pojechał, i postaram się go namówić na powrót. Lecz kiedy szłam przez hol, ujrzałam otwarte drzwi do gabinetu i opartą o kałamarz kopertę. Weszłam do środka. To była zwykła, biała koperta, bez adresu. Ale wiedziałam, że list w środku jest do mnie, więc usiadłam na krześle, otworzyłam ją i przeczytałam go.
Choć wiedziałam, nie musiałam czytać, widziałam, co się działo w głowie i sercu Maxima, co stało się jego obsesją, wiedziałam o jego winie. Nie jesteśmy karani za nasze grzechy, to one same nas karzą. Nie potrafimy żyć z poczuciem winy. Kiedy skończyłam czytać, usłyszałam głosy. Wołała mnie Dora. Przyszła z Nedem zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, jakie szkody wyrządziła wichura. Zaszlochałam z wdzięczności za ich troskę i współczucie, i szlochając, opowiedziałam, co mogłam, o Maximie. Potem już wszystko wymknęło mi się z rąk, rozesłano depesze, ludzie przychodzili i wychodzili przez całe godziny, a ja mogłam tylko czekać, czekać na wiadomości i naprawę telefonu; w końcu naprawiono go, a kiedy zadzwonił, mogłam podnieść słuchawkę i usłyszeć, co się stało z Maximem.
22 Prawie tam dojechał. Znaleziono samochód na poboczu, roztrzaskany o drzewo przy jednej z wąskich, krętych dróg, niedaleko Manderley. Jechałam nią rok temu, oboje jeździliśmy tamtędy tyle razy. Nie chciałam tego widzieć. Poprosiłam, żeby sprowadzono Franka Crawleya. To stary przyjaciel, powiedziałam, zidentyfikuje zwłoki bez trudu, cóż to za różnica? Ale nie zgodzili się, nie zezwolili na to. Byłam najbliższą rodziną - żoną, panią de Winter. Musiałam pojechać. Był prawie zupełnie nie okaleczony, miał tylko niewielki siniak na czole. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie żyje. Ale nie myślałam o tym. Nie pamiętam go tam. Widzę go wszędzie, gdzie byliśmy razem, widzę, jak jedziemy drogą do Monte Carlo, idziemy przez Dolinę Szczęścia z podskakującym Jasperem u nóg, stoimy obok siebie, spoglądając przez burtę starego parowca podczas podróży do Istambułu, po zachodzie słońca, zanim wzeszedł sierp księżyca, wreszcie jak patrzymy z trawiastego zbocza na dolinkę Cobbett's Brake. Nie, tam go nie pamiętam. Początkowo nie chciałam żadnego pogrzebu, ale musiał się odbyć, inni tego chcieli, Giles i Roger, Frank Crawley, stary pułkownik Julyan. Nie pozwoliłam jednak, by stało się to w kaplicy w Kerrith ani nawet w kościele wiejskim w Cobbett's Brake. Byłam zdumiona własną determinacją. I nie może być żadnego grobu, powiedziałam. Nie mogę złożyć go w krypcie, obok niej, nie zniosłabym tego, a nie było innego miejsca, a więc w ogóle nie powinien być pogrzebany, nie powinno być żadnego ciała, które można by pogrzebać. Załatwię to w inny sposób.
Pojechaliśmy do małego, pretensjonalnie urządzonego, nowego zakładu, dwadzieścia mil od miejsca, gdzie samochód wpadł na drzewo. Nigdy wcześniej tam nie byłam i nigdy już więcej nie pojadę, jest zbyt anonimowy, by go w ogóle zapamiętać. Dlatego go wybrałam, Frank mi pomógł. Wszystko załatwił. Było nas siedmioro i pastor, w kilka minut było po wszystkim. Nie przyjechała ani ona, ani Favell. Upewniłam się, że nikt poza nami o tym nie wie. Ale potem, kiedy zasłonki odsunęły się i znowu zasunęły, i już go nie było, a my powoli wychodziliśmy na szare, wilgotne powietrze, pachnące jesienią i morzem, ujrzałam jakąś postać w płaszczu, wysoką, szczupłą, jakby znajomą, lecz kiedy spojrzałam jeszcze raz, zniknęła. Dużo później Frank powiedział mi, że to był młody Robert, lokaj z Manderley, do którego doszły jakieś pogłoski i przyjechał z Kerrith, gdzie wciąż mieszkał, lecz trzymał się z dala, nie chciał przeszkadzać. Robert. Odsunęłam w pamięci jego imię gdzieś na bok, żeby wrócić do niego później. Nie zapomnieć. Nie było nic więcej, żadnej herbaty, żadnych wspominków. Ona nie przyjechała. Ani Jack Favell. Ale wiedziałam, że nie mieli potrzeby przyjeżdżać, i tak dopięli swego. Zemścili się. Tak ja bym powiedziała. Maxim nazwał to sprawiedliwością. Pozostała jeszcze jedna rzecz, i tę musiałam uczynić sama. Frank, kochany Frank bardzo się niepokoił, sądził, że powinien mi towarzyszyć. Ale kiedy się uparłam, nie nalegał, zrozumiał. Przyjechałam wynajętym samochodem, zabrałam drewnianą skrzynkę z nazwiskiem Maxima i pojechaliśmy do portu, gdzie czekała łódź; zobaczyłam, że należy do syna Tabba, a więc choć tego nie chciałam, został wmieszany w tę
sprawę ktoś znajomy. Naprawdę jednak właściwie go nie znałam i wszystko było w porządku, cieszyłam się, że to on. Było wciąż wilgotno, szaro i mgliście, czułam jakby lekką mżawkę na twarzy, kiedy stałam w łódce płynącej przez zatokę ku małej zatoczce. Woda była spokojna. Sądzę, iż młody Tabb myślał, że tak należy, i płynął powoli. Silnik pracował cicho; wydawało się, że wszystko bardzo długo trwa. Nie odzywaliśmy się do siebie, aż nagle ujrzałam wznoszące się nad brzegiem drzewa, poszycie skłębione jak dżungla, a za tym wszystkim, niemal niewidoczne, całkowicie ukryte to, co pozostało z Manderley. - Tutaj - powiedziałam. - Stań tutaj. Wyłączył silnik łodzi i nagle zapanowała zupełna cisza, słychać było tylko krzyki mew. Ujrzałam przed sobą zatoczkę i plażę, ale nie chciałam podpływać bliżej. Podeszłam do burty i odczekałam chwilę, a potem otworzyłam małą skrzynkę i przewróciłam ją łagodnym ruchem, wysypując drobne, szare prochy, a one wzbiły się w powietrze i odfrunęły ode mnie. Słony, morski wiatr uniósł je w stronę Manderley.