1 Car Philippa Czarny Łabędź Z angielskiego przełożyła Anna Zielińska Tytuł oryginału THE BLACK SWAN 2 Morderstwo na ulicy Kiedy nadszedł list, jadłyś...
7 downloads
18 Views
1MB Size
Car Philippa Czarny Łabędź Z angielskiego przełożyła Anna Zielińska Tytuł oryginału THE BLACK SWAN
1
Morderstwo na ulicy Kiedy nadszedł list, jadłyśmy z macochą śniadanie. Nasz kamerdyner, Briggs, wniósł go z właściwym sobie ceremoniałem. List leżał na srebrnej tacy, którą kiedyś bawiłyśmy się razem z Belindą. Pękałyśmy ze śmiechu, przyglądając się naszym groteskowo zniekształconym twarzom, które odbijały się w wypolerowanej powierzchni. Macocha patrzyła na list spłoszonym wzrokiem. Celeste jest bardzo nerwową kobietą. Myślę, że powodem jej nerwowości było obcowanie z moim ojcem, człowiekiem, który u wielu ludzi wywoływał lęk. Potrafię ją zrozumieć, mimo że moje stosunki z ojcem miały bardzo szczególny charakter. List leżał na tacy, a mnie zżerała ciekawość. Celeste spojrzała na mnie przestraszona. - Nadano go w Australii - powiedziała. Tyle wiedziałam i bez niej. - Jest od Leah. Poznałam charakter pisma. - Ciekawe, co... Bardzo lubię Celeste. Jest dobra, łagodna, ale chwilami wyprowadza mnie z równowagi. - Może go otworzysz i przeczytasz? - zaproponowałam. Ostrożnie podniosła list. Celeste należy do osób, które żyją w ciągłym strachu, że za chwilę zdarzy się 2
coś okropnego. Oczywiście tak czasem bywa, ale to jeszcze nie powód, aby iść przez życie, drżąc z niepokoju. Kiedy Celeste zaczęła czytać, dostała wypieków. - Tom Marner nie żyje - powiedziała. Tom Marner! Wielki, rubaszny Australijczyk, który wiele lat temu odkupił kopalnię złota od mojego ojca. Człowiek, który zabrał do Australii naszą nianię Leah i Belindę. Gdyby nie on, długo skrywana tajemnica pewnie nigdy nie wyszłaby na jaw. Jego pojawienie się zmieniło nasze życie. A teraz Tom Marner nie żyje! - Co jeszcze Leah pisze? - spytałam. - Ona sama też niedomaga. Martwi się o Belindę. Jeżeli stanie się z nią coś złego... - Masz na myśli śmierć? Czy Leah może umrzeć? - Daje do zrozumienia, że to całkiem prawdopodobne. Źle się czuje. Kopalnia od kilku lat nie przynosi zysków. Tom stracił dużo pieniędzy, próbując ją ratować. Domyślam się, o co chodzi Leah. Przypomina mi, że jestem ciotką Belindy. - Chce, żeby Belinda wróciła? - Będę musiała porozmawiać z twoim ojcem. Tom Marner miał atak serca. Nagle. Teraz Leah jest wdową. Uważa, że atak został wywołany stresem. - Jakie to smutne! Leah była taka szczęśliwa, kiedy za niego wychodziła. Nigdy przedtem nie widziałam jej szczęśliwej. Jednocześnie niepokoiła się o Belindę i... o to wszystko. Ale kiedy sprawy ułożyły się pomyślnie, zupełnie się odmieniła, prawda? A teraz Tom nie żyje. Biedna Leah! - W dodatku jest chora. Celeste podniosła list i czytała na głos: „Co stanie się z Belindą? Kamień spadłby mi z serca, gdybym mogła odesłać ją z powrotem do Anglii. Nie mamy tu żadnej rodziny. Pani, pani Lansdon, jest jej najbliższą krewną. Oczywiście, jest jeszcze ojciec Belindy... ale nic o nim nie wiem. Pani... była zawsze taka dobra dla niej... dla obu dziewczynek... nawet zanim poznała pani prawdę. Belinda jest impulsywna..." 3
Celeste przestała czytać i spojrzała na mnie bezradnie. - Musi tu wrócić - powiedziała. Czułam się podekscytowana. Nie byłam pewna, co wywołało moje podniecenie - radość czy strach? Belinda stanowiła część mojego dzieciństwa. Miała ogromny wpływ na moje życie. Bezustannie się na mnie wyżywała, jednak kiedy wyjechała, bardzo za nią tęskniłam. Ale to było sześć, a może siedem lat temu. - Porozmawiam z twoim ojcem, kiedy wróci do domu - postanowiła Celeste. - Wczoraj obrady trwały do późna - powiedziałam. -Został na noc u Greenhamów. Celeste kiwnęła głową. - Może ty byś mu o tym napomknęła? - zaproponowała. - Dobrze. Podała mi list. Ile wywołał wspomnień! Miałam przed oczami Leah, naszą drogą, cierpliwą nianię, która była tak dobra i czuła dla mnie, przybłędy, jak to wszyscy, z wyjątkiem Leah, wówczas uważali. Oczywiście byłam u niej na drugim miejscu, po Belindzie. Nie mogła kochać mnie bardziej niż własnego dziecka. Stało się to zrozumiałe, kiedy prawda wyszła na jaw. Pojawiła się możliwość, że Belinda wróci. Byłam ciekawa, jaka ona teraz jest. Wiedziałam, ile ma lat, bo urodziłyśmy się tego samego dnia. Niedługo miałyśmy skończyć siedemnaście. Bardzo zmieniłam się od czasu, kiedy widziałyśmy się po raz ostatni. A Belinda? Jak wpłynął na nią kilkuletni pobyt w małym górniczym australijskim miasteczku? Intuicja podpowiadała mi, że, niezależnie od tego, jakie było jej życie, Belinda pozostała sobą. Przez cały poranek rozpamiętywałam wydarzenia sprzed lat. Nasza historia jest bardzo dziwna i trudno ją zrozumieć, zanim nie pozna się wszystkich osób biorących w niej udział. Główną sprawczynią całej intrygi była kornwalijska akuszerka, przy pomocy której ja i Belinda przyszłyśmy na świat. Pani Polhenny, osoba o surowych zasadach moralnych, do tego fanatycznie religijna, miała córkę -Leah. Leah pracowała u rodziny francuskich emigrantów, do 4
której należała Celeste i jej brat - Jean Pascal. Leah zaszła w ciążę. Ojcem dziecka okazał się... Jean Pascal. Zrozumiałe, że pani Polhenny była zdruzgotana. Wygłaszała umoralniające mowy w całej okolicy, a tu taki skandal pod jej własnym dachem. Uknuła więc przebiegły plan. W sąsiedztwie mieszkała obłąkana kobieta, Jenny Stubbs, której kiedyś zmarło dziecko. Od tego czasu Jenny miała urojenia. Wydawało jej się, że ma zostać matką. Pani Polhenny postanowiła wziąć Jenny do siebie do domu i po porodzie podsunąć jej dziecko Leah. Okoliczności bardzo sprzyjały akuszerce. Nie byłaby w stanie przeprowadzić swego szalonego planu, może nawet by na niego nie wpadła, gdyby nie korzystna sytuacja. Właśnie wtedy w Cador - wielkim domu w sąsiedztwie, miałam na świat przyjść ja. Panią Polhenny wezwano do porodu. Moja matka zmarła przy porodzie. Miałam bardzo nikłe szansę na przeżycie. Wówczas pani Polhenny uznała, że lepiej będzie mnie oddać Jenny, a córkę Leah podstawić na moje miejsce w Cadorze, zapewniając jej doskonałe warunki. Plan pani Polhenny powiódł się. I tak oto Leah, chcąc być blisko swego dziecka, została piastunką Belindy, a ja spędziłam pierwsze lata życia w chacie Jenny Stubbs. W tym miejscu pojawia się nowa osoba dramatu, moja przyrodnia siostra Rebeka. Rebeka zawsze okazywała mi dużo czułości. Uważa, że to nasza zmarła matka nią kierowała. Trudno powiedzieć. Muszę jednak przyznać, że od samego początku istniały między nami silne więzy. Rzeczywiście, można odnieść wrażenie, że opatrzność maczała w tym palce, bo kiedy Jenny umarła, Rebeka nalegała, by przenieść mnie do Cadoru i zająć się moim wychowaniem. Moja przeprowadzka stała się możliwa dzięki śmierci Jenny, uporowi Rebeki i wspaniałomyślności rodziny. Rebeka, jak wiele kobiet w naszej rodzinie, pisze pamiętnik. To taka tradycja. Obiecała, że gdy będę starsza, pozwoli mi go przeczytać i wtedy lepiej zrozumiem tamte wydarzenia.
5
Na razie wiem tylko, że gdy Tom Marner poprosił Leah o rękę i chciał ją wywieźć do Australii, Leah wyznała prawdę, bo nie wyobrażała sobie rozstania z córką, Belindą. To był wielki szok dla wszystkich! A największy chyba dla mojego ojca i mnie. Od tego dnia nasze stosunki bardzo się zmieniły. Odniosłam wrażenie, że ojciec pragnie nadrobić te wszystkie lata, kiedy nie wiedział, że jestem jego córką. Staliśmy się sobie niezbędni. Celeste nigdy nie odnosiła się do mnie z niechęcią. Z cichą rezygnacją przyjęła fakt, że uczucia ojca do mnie były znacznie silniejsze od tych, jakie żywił do niej. Ojciec kochał moją rodzoną matkę miłością niepodzielną i obsesyjną jeszcze długo po jej śmierci i nic nie było w stanie ukoić jego bólu. Nikt nie mógł mu jej zastąpić. Odnosiłam wrażenie, że jedynie mnie to się częściowo udaje. Zapewne dlatego, że byłam jej cząstką. Ich wspólnym dzieckiem. Stosunek ojca do Rebeki z upływem czasu złagodniał. Obawiam się jednak, że ojciec nigdy nie zaakceptował faktu, iż Rebeka jest dzieckiem matki z jej pierwszego małżeństwa. Dlatego przelał wszystkie uczucia na mnie. Ojciec był człowiekiem władczym, o budzącym szacunek wyglądzie. Emanowała z niego siła i autorytet. Kierował się w życiu ambicją. Był nieco bezwzględny i cechowała go pewna brawura, która nieraz stawała się przyczyną ryzykownych sytuacji. Tacy ludzie rzadko kiedy przechodzą przez życie, nie ocierając się o skandal. Często zastanawiałam się, czy moja matka, gdyby żyła, umiałaby poskromić tę część jego natury. Matka była jego drugą żoną, a on jej drugim mężem. Mimo że znali się od dziecka, rozdzieliły ich okoliczności życiowe, które potem sprawiły, że połączyli się w krótkim, aczkolwiek idyllicznym związku. Zawsze żałował lat, które przeżyli osobno, i nie mógł przeboleć, że kiedy się odnaleźli, wspólne szczęście trwało tak krótko. Ojciec pierwszy raz ożenił się ze względu na kopalnię. Moją matkę poślubił z miłości. A Celeste? Myślę, że szukał pocieszenia, a także kogoś, kto zadbałby o niego i potrafił ukoić tęsknotę za zmarłą żoną. 6
Biedna Celeste! Nie powiodło się jej. Myślę, że przykra musiała być dla niej świadomość, iż nie była w stanie zająć miejsca mojej matki. Gdy wyszła na jaw historia mojego pochodzenia, ojciec przelał na mnie wszystkie swoje uczucia. Twierdził, że nawet wtedy, gdy byłam jedynie przybłędą, przygarniętą dzięki ekscentrycznemu kaprysowi Rebeki, coś go do mnie ciągnęło. Mnie z kolei fascynował ten władczy mężczyzna o smutnych oczach, a fakt, że odnalazłam w nim ojca, ciągle na nowo napawał mnie zdumieniem. Bardzo pragnęłam dobrze odegrać swoją rolę - i tak właśnie narodziła się nasza zażyłość. Kiedyś ojciec powiedział mi: - Cieszę się, że to właśnie ty. Nigdy nie potrafiłem zaakceptować Belindy. Wmówiłem sobie, że to ona ponosi winę za śmierć matki. Ale to nieprawda, bo zupełnie inaczej myślę o tobie. Mam wrażenie, że matka dała mi ciebie... na pocieszenie. Kiedy Belinda wyjechała, bardzo mi jej brakowało. Stanowiła część mego życia. I chociaż czasami trudno było z nią wytrzymać, straszliwie pragnęłam jej obecności. Miałam, co prawda, przy sobie Rebekę, ale krótko po tym, jak cała ta historia wyszła na jaw, Rebeka poślubiła Pedreka Cartwrighta i wyjechała do Kornwalii. Odwiedzałam ją regularnie, bo bardzo lubiłam przebywać w jej towarzystwie. Była starsza ode mnie zaledwie o jedenaście lat, ale odkąd przeniosłam się do Cadoru, zastępowała mi matkę. Nie posłano mnie do szkoły z internatem. Ojciec nie chciał, żebym wyjechała. Kiedy uznał, że powinnam zdobyć wykształcenie, sprowadził guwernantkę, pannę Jarrett. Panna Jarrett była inteligentną kobietą w średnim wieku, o nieco sztywnych zasadach. Nieźle nam się współpracowało i sądzę, że przekazała mi tyle samo wiedzy, ile zdobyłabym w szkole. Czas spędzany z ojcem dzieliłam na pobyty w naszym domu w Londynie i wyjazdy do Manorleigh, do okręgu wyborczego ojca. Celeste i panna Jarrett zawsze nam towarzyszyły. Rebeka była zachwycona, że moje stosunki z ojcem ułożyły się tak pomyślnie. Gdyby nie nasza nowo powstała więź, zabrałaby mnie ze 7
sobą do Kornwalii. Często powtarzała, iż zaraz po moich narodzinach obiecała matce, że będzie się mną opiekować. - Odniosłam wrażenie, że matka miała jakieś przeczucie - mówiła Rebeka. - Jestem tego pewna. To niesłychane. Obiecałam jej, że się tobą zajmę. I tak było... nawet wtedy, gdy nie wiedziałam, kim naprawdę jesteś. Przyjeżdżaj do Kornwalii za każdym razem, kiedy będę ci potrzebna. Przyjeżdżaj... w każdej chwili. Uważam jednak, że twój ojciec ciebie potrzebuje. Cieszy mnie, że tak się do siebie zbliżyliście. On jest czasami taki smutny. Bardzo pomaga mi myśl, że w razie potrzeby zawsze mogę zwrócić się do Rebeki. Rozbudziły się we mnie nowe zainteresowania. Jako prawowite dziecko moich rodziców nabrałam pewności siebie, której mi wcześniej brakowało. Myślę, że to była wina Belindy. Belinda bezustannie przypominała mi, gdzie jest moje miejsce. Nikt inny tego nie robił. Mimo to Belinda dużo znaczyła w moim życiu. Po jej wyjeździe często z nostalgią wspominałam jej niepokojącą obecność. Może było tak dlatego, że razem dorastałyśmy i że związała nas tajemnica dotycząca naszych narodzin. Nasze losy splotły się, zanim miałyśmy na to jakikolwiek wpływ. Na szczęście pochłonęła mnie nowo powstała zażyłość z moim ojcem. Przedtem wydawał mi się kimś na podobieństwo Boga Ojca w naszym domu. Odnosiłam wrażenie, że nas, dzieci, w ogóle nie dostrzega. Czasami jednak czułam na sobie jego wzrok. Lubiłam jego uprzejmy, łagodny głos, kiedy się do mnie zwracał, chociaż muszę przyznać, że nie zdarzało się to zbyt często. Kiedy byłyśmy małe, Belinda często powtarzała, że go nie znosi. - To dlatego, że on mnie nienawidzi - mówiła. -Moje narodziny zabiły matkę. On myśli, że to moja wina. A ja nic nie pamiętam. Od początku naszej zażyłości ojciec rozmawiał ze mną o polityce. Niewiele z tego rozumiałam, ale powoli zaczęłam mieć jakie takie pojęcie, o czym mówi. Przewijały się nazwiska takich osobistości jak: Wil-
8
liam Ewart Gladstone*1, lord Salisbury**2 czy Joseph Chamberlain***3. Ponieważ bardzo mi zależało, żeby zadowolić ojca, zadawałam mnóstwo pytań pannie Jarrett i dużo się od niej nauczyłam. Panna Jarrett pochodziła z domu, w którym żywo interesowano się polityką. Twierdziła, że to, co dzieje się w kręgach parlamentarnych, jest bardzo zajmujące. Kiedy trochę podrosłam, ojciec rozmawiał ze mną o swojej pracy. Czytał mi nawet swoje przemówienia i sprawdzał, jakie robią na mnie wrażenie. Chwaliłam je, a czasami ośmielałam się dawać pewne propozycje. Zachęcał mnie do tego i zawsze z uwagą słuchał moich sugestii. Kiedy stałam się nastolatką, posiadałam już niezłą znajomość przedmiotu i ojciec czerpał coraz więcej przyjemności z przebywania w moim towarzystwie. Dzielił się ze mną swoimi myślami. Mówił o ogromnym szacunku, jakim darzył Williama Ewarta Gladstone'a. Uważał go za bardzo dobrego premiera. Pamiętam, był rok 1886. Partia Liberalna sprawowała władzę od mniej więcej czterech lat i miała ją jeszcze utrzymać przez bardzo krótki czas. Ojciec wytłumaczył mi to w następujący sposób: Wielką przeszkodę stanowi obsesyjne wręcz zaangażowanie Gladstone'a w sprawę ustawy o autonomii Irlandii. Ta idea nie jest zbyt popularna w naszym kraju. W partii nastąpił podział. Joseph Chamberlain, lord Hartingdon i John Bri-
1
* William Ewart Gladstone (1809-1898) - polityk, kilkakrotny premier Wielkiej Brytanii. 2
Robert Arthur Salisbury (1830-1903) - konserwatywny polityk angielski, kilkakrotny premier Wielkiej Brytanii. 3
*** Joseph Chamberlain (1863-1914) - polityk.
9
ght mają zamiar odejść. To bardzo źle, kiedy znaczący politycy zaczynają się wyłamywać. Chłonęłam każde jego słowo. Mam przed oczami tamten wieczór sprzed kilku lat. Ojciec wrócił do domu i oznajmił zrezygnowany: - Ustawa nie przeszła. Trzystu trzynastu posłów głosowało „za", a trzystu czterdziestu trzech „przeciw". Dziewięćdziesięciu trzech liberałów stworzyło lobby przeciwko ustawie. - Co to oznacza? - zapytałam. - Dymisję. Parlament zostanie rozwiązany. To klęska dla partii. I tak się rzeczywiście stało. Premierem został lord Salisbury. To wszystko działo się w 1886 roku, kiedy zaczynałam rozumieć mechanizmy rządzące polityką. Wyczuwałam, że ojciec jest rozgoryczony, iż nigdy nie udało mu się wejść do rządu. Krążyły plotki wiążące jego nazwisko z jakimiś skandalami w przeszłości, ale nikt nie chciał mi powiedzieć, o co chodzi. Byłam pewna, że kiedyś dowiem się o tym od Rebeki, podobnie jak o moim tajemniczym dzieciństwie. Ojciec nie należał do ludzi, którzy łatwo rezygnują. Nie był już zbyt młody, ale w polityce, bardziej niż wiek, liczą się przenikliwość i doświadczenie. Pani Emery, nasza gospodyni w posiadłości Manorleigh, powiedziała mi kiedyś: - Lucie, jesteś światłem jego oczu. To dobrze, że jest z ciebie taki dumny. Ale szkoda mi madame. Biedna Celeste! Obawiam się, że niewiele wtedy o niej myślałam i nie bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, że uzurpuję sobie jej miejsce. To do niej powinien wracać, z nią rozmawiać. Widzę, że Celeste boi się, iż ojciec nie będzie zachwycony perspektywą powrotu Belindy do domu. Dlatego prosiła, żebym ja mu o tym powiedziała. Z powodzeniem mogę to zrobić. Utarł się zwyczaj, że gdy obrady parlamentu przeciągały się do późna, czekałam na ojca w jego gabinecie z lekką kolacją, przygotowaną przez kucharkę. Mogła to być zupa z udkiem kurczaka, którą podgrze10
wałam na małej kuchence, lub inne niewielkie danie. Usłyszałam gdzieś, że tak robiła żona Benjamina Disraeli*4 i że on bardzo cenił sobie ten gest. Moje zachowanie bawiło ojca. Z początku łajał mnie, że o tej porze powinnam już dawno być w łóżku, ale widziałam, że jest zadowolony. Wiedziałam też, że ma wielką ochotę opowiedzieć, co zdarzyło się w ciągu dnia, i porozmawiać ze mną podczas posiłku. Była między nami umowa, że jeżeli ojciec nie wróci do dwudziestej trzeciej trzydzieści, to znaczy, że zatrzymał się na noc u swojego kolegi, sir Johna Greenhama, który mieszka w Westminsterze, niedaleko parlamentu. Tego dnia, kiedy przyszedł list, ojciec długo nie wracał do domu, więc jak zawsze przygotowałam kolację i czekałam na niego w gabinecie. Pojawił się około dwudziestej drugiej. - Wiem, że jesteście bardzo zapracowani, ale czułam, że wrócisz dzisiaj do domu. - Dużo rzeczy się dzieje ostatnio. - Przygotowujecie się do nowych wyborów? Czy sądzisz, że wejdziecie do rządu? - Myślę, że jest na to szansa. Ale potrzeba czasu na odzyskanie popularności na dole. - Szkoda! Lord Salisbury chyba nie jest zbyt lubiany. - To dobry polityk. Ludzie nadal pamiętają obchody pięćdziesięciolecia panowania królowej Wiktorii. Jubileusz zapewnił mu popularność. Wiesz, „chleb i igrzyska". - Myślałam, że głównie podziwiali królową. Pięćdziesiąt lat na tronie to nie byle co.
4
* Benjamin Disraeli, „Dizzy" (1804-1881) - polityk, premier. Przysłużył się znacznie do powiększenia i wzmocnienia Imperium Brytyjskiego. 11
- Tak, królowa ze swoim premierem u boku. Ten Salisbury jest niezły. Wprowadzenie darmowej edukacji też przemawia na jego korzyść. I królowa go lubi. Co prawda Salisbury nie płaszczy się przed nią jak Disraeli, ale królowa jest na tyle mądra, żeby go za to cenić, mimo że bardzo przypadały jej do gustu pochlebstwa Dizzy'ego. Disraeli sam przyznał, że często jej schlebiał. - Królowa nie jest równie życzliwie usposobiona do pana Gladstone'a? - Niestety, nie. Nie przepada za nim. Niezbyt to pięknie ze strony Jej Wysokości, ale takie jest życie. - Jednak wiążesz duże nadzieje... z następnymi wyborami? - Och, tak. Ludzie zawsze chcą zmian. Nieważne, czy na lepsze, czy na gorsze. Oczywiście uważam, że my będziemy lepsi. Wszyscy wiecznie krzyczą, że chcą zmian, zmian i jeszcze raz zmian. Ojciec był w dobrym nastroju, więc pomyślałam, że to właściwy moment, aby wspomnieć o Belindzie. - A tak na marginesie, przyszedł list z Australii. Tom Marner nie żyje - powiedziałam. - Tom Marner! - Tak. Miał atak serca. Z kopalnią niezbyt dobrze szło... - Zapewne doprowadził ją do ruiny. Należało się tego spodziewać. Biedny człowiek! Kto by pomyślał! - Leah przeżyła wstrząs i sama także źle się czuje. - Co jej jest? - Nie napisała. Dała do zrozumienia, że sprawa jest... raczej poważna. Napisała do Celeste, ponieważ niepokoi się o Belindę. - Uhmm. - Wpatrywał się w kości kurczaka na talerzu. - Więc napisała do Celeste? - No, cóż. Celeste jest ciotką Belindy. List przyszedł dziś rano. - Czego Leah się spodziewa? - Chce, żeby Belinda tu przyjechała. Ojciec nic nie odpowiedział, więc ciągnęłam dalej: - Myślę, że Celeste uważa, że w pewnym stopniu jest odpowiedzialna za losy Belindy. 12
- Ta dziewczyna sprawiała wiele kłopotów. - Była taka młoda. - O mało nie zrujnowała życia Rebece. Nie odezwałam się. - Przyznaję, że ulżyło mi, kiedy wyjechała - powiedział ojciec. - Wiem, ale... Nie zareagował. Brnęłam więc dalej: - Co się z nią stanie? Tak daleko... prawdopodobnie nie mają pieniędzy... Tom nie żyje... a Leah jest chora... - Uważasz, że powinniśmy ją zaprosić? - Nie ponosi winy za wszystko, co zaszło. - Zapytaj Rebekę, czy myśli podobnie. Ta okropna historia, którą wymyśliła! Opowiadała, że Pedrek ją napastował! Zrobiła to, bo nie chciała dopuścić do jego ślubu z Rebeką. - Sądziła, że tak będzie lepiej dla Rebeki. - Sądziła, że tak będzie lepiej dla niej samej! - Cóż - nalegałam - była wtedy taka młoda. Minęło tyle lat. Jest już dorosła. - I zapewne zdolna do większych matactw. - Och, myślę, że się uspokoiła. Z listów wynikało, że są szczęśliwi. - Chcesz, żeby przyjechała? Skinęłam głową. - No, cóż. Jeżeli przyjedzie, nie życzę sobie żadnych ekscesów^. - Czy to znaczy, że się zgadzasz? Wzraszył ramionami. - Celeste uważa, że powinna się nią zająć, i ty chcesz ją tu mieć. - Och! Jak się cieszę! Powiem Celeste! Myślę, że bała się, iż możesz odmówić. - Mój Boże! Przecież to jej dom. - Celeste nigdy nie odważyłaby się zaprosić kogoś, kogo nie aprobujesz. - Chyba masz rację. Cóż, to ty zdecydowałaś, prawda? Ty z Celeste do spółki. Więc niech Leah i Belinda przyjeżdżają. Byłam podekscytowana. Belinda wraca do domu! Ojciec popatrzył na mnie badawczo. - Doświadczyłaś od niej wiele złego, prawda? - Och... to cała Belinda. 13
- Właśnie, „cała Belinda"! - powiedział z przekąsem. - Zobaczymy. Ale nie życzę sobie żadnych głupstw. Jeżeli nie będzie się dobrze zachowywać, opuści nasz dom. - Ona się zmieniła. Wyrosła. Jest przecież w moim wieku. - Jasne. To wiek wielkiej mądrości. A tak przy okazji, zaprosiłem Greenhamów na jutrzejszy wieczór... na kolację. Cieszysz się, prawda? - Oczywiście! Przypuszczam, że będziecie rozmawiać o następnych wyborach. - Tego możesz być pewna - odpowiedział. Potem opowiadał jeszcze o debacie w parlamencie, ale jestem przekonana, że myślami był przy Belindzie. Lubiłam, gdy Greenhamowie nas odwiedzali, lubiłam także chodzić do nich z wizytą. Głównie z powodu Joela Greenhama, z którym jestem bardzo zaprzyjaźniona. Joel ma około dwudziestu pięciu lat. Teraz zaczynam mu dorównywać, ale dawniej musiałam mu się wydawać bardzo dziecinna. Zawsze jednak traktował mnie szalenie poważnie. Joel posiada wszystkie te zalety, które cenię u mężczyzn. Może nie jest zbyt przystojny - ma niezbyt regularne rysy, ale za to uśmiecha się w czarujący sposób. Lubię wsłuchiwać się w jego melodyjny głos. Jest wysoki, a smukła sylwetka sprawia, że wydaje się jeszcze wyższy. Joel jest jednym z najmłodszych członków parlamentu. Słyszałam, że przemawia ze swadą. Bije od niego siła, a jednocześnie jest wrażliwy. Tę rzadką u mężczyzn cechę uważam za bardzo pociągającą. Zawsze traktował mnie jak istotę myślącą. Mój ojciec przyglądał mu się z zainteresowaniem i stwierdził, że Joel ma zadatki na dobrego polityka. Zdobył dużą popularność w swoim okręgu wyborczym i wszedł do parlamentu z wysoką przewagą głosów. Joel szczerze podziwiał mojego ojca. Może właśnie dlatego ojciec go tak polubił? Trzeba być ogromnie samokrytycznym, żeby nie lubić ludzi, którzy nas podziwiają. Mój ojciec na pewno do takich osób nie należał. Joel zawsze się mną interesował. Był zadowolony, kiedy włączałam się do rozmowy, i analizował moje wypowiedzi, jakby cenił myśli w nich zawarte. 14
Kiedy mój ojciec, sir John i Joel rozmawiali podczas przyjęć, siedziałam, wsłuchując się w ich słowa. Lady Greenham usiłowała wciągnąć Celeste i mnie w konwersację, ale ja uchylałam się, by nic nie stracić z rozmowy mężczyzn. Ojciec był szalenie despotyczny, a sir John zabawny i dowcipny. Joel wdawał się w dyskusję z moim ojcem, a kiedy się z nim nie zgadzał, potrafił wyrazić swoje zdanie w sposób zwięzły i przejrzysty. Tak przynajmniej uważałam. Widziałam, że ojciec myśli podobnie. Bardzo lubiłam1 przysłuchiwać się ich dysputom. Szczerze ich obu kochałam. W rodzinie Greenhamów od stu lat panowały tradycje polityczne. Sir John piastował stanowisko posła z okręgu Marchlands przez wiele lat. Ustąpił, kiedy Joel zdecydował się pójść w jego ślady. Odkąd Joel został parlamentarzystą, w okręgu znacznie wzrosła liczba zwolenników ich partii. Posiadłość rodzinna Greenhamów znajdowała się w Marchlands, w Essex, niedaleko Epping Forest, a więc niedaleko Londynu. To było duże udogodnienie. Mieli również dom w Westminsterze. Chociaż sir John nie zajmował się już czynnie polityką, dużo czasu spędzał w Londynie, twierdząc, że lubi przebywać w cieniu Big Bena. Greenhamowie mieli jeszcze jednego syna, Geralda, który był wojskowym. Widywałam go od czasu do czasu. Był zabawny i czarujący. Ale kochałam Joela. Lady Greenham należała do tego typu kobiet, które niezwykle sprawnie zarządzają domem i uważają, że wszystko, co bezpośrednio nie dotyczy ich rodziny, jest mało istotne. Działania mężczyzn, wzbudzające w nich tyle emocji, traktowała jako pewnego rodzaju gry, podobne do tych, jakie rozgrywali w dzieciństwie. Obserwowała ich z wyrazem pobłażania na twarzy, dając do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko tym zabawom, dopóki pamiętają, kto w tym domu stoi na straży zasad. Lubiłam rozmawiać z Joelem. Celeste zawsze sadzała mnie obok niego przy stole, a ojciec to pochwalał. 15
Szczerze mówiąc, myślę, że po cichu Celeste i ojciec, a także Greenhamowie uważali, że Joel i ja powinniśmy się pobrać, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. W ten sposób nasze rodziny połączyłyby się. Jako córka Benedicta Lansdona byłam odpowiednią partią dla syna Greenhamów, a Joel bez problemów zostałby zaakceptowany przez naszą rodzinę. Świadomość tego faktu była bardzo kojąca, ale na razie wystarczała mi tylko przyjaźń. Myślę, że nasze rodziny miały ochotę się połączyć. Celeste czuła się szczęśliwa w towarzystwie lady Greenham. Obie panie rozmawiały o sprawach, na których Celeste dobrze się znała, a uznanie lady Greenham podnosiło jej wiarę w siebie. Joel rozważał możliwość spędzenia tygodnia w March-lands podczas przerwy w obradach parlamentu. Chciałam, żeby tak się stało. Greenhamowie odwiedzali nas w Manorleigh i wtedy często widywaliśmy się, zarówno w Londynie jak i na prowincji. Ojciec mówił coś o jakimś afrykańskim projekcie. Nawet lady Greenham przerwała rozmowę z Celeste, żeby posłuchać. - Właśnie trwa dyskusja - powiedział. - To dobry pomysł, by posłać tam kilku członków parlamentu. Mają ich bardzo starannie wybrać z obu partii. Rząd chce mieć obiektywny pogląd, to sprawa ponadpartyjna. - O jaką część Afryki chodzi? - zapytał sir John. - O Bugandę. Kiedy rządził Kabaka, był spokój. Odkąd władzę przejął Mwanga, zaczęły się problemy. Pamiętacie sprawę tych, co ponieśli śmierć męczeńską? Poza tym chcemy powiększyć strefę naszych wpływów. - Czy to nie jest strefa niemiecka? - upewniał się sir John. - Istniało niemiecko-angielskie porozumienie, ale niedawno wygasło i teraz Buganda ma być nasza. Stąd to żywe zainteresowanie. - Chcecie wysłać tam parlamentarzystów? - zapytałam. - To normalna procedura. Pojadą na rekonesans, sprawdzą, jakie jest nastawienie tubylców... spróbują na miejscu wypracować pogląd na to 16
wszystko. Buganda jest bogatym krajem. Chcemy mieć pewność, że jej zasoby zostaną jak najlepiej wykorzystane. - Kim byli owi męczennicy z Bugandy? - spytałam. - Afrykańskimi rzymskimi katolikami - wyjaśnił Joel. - Było ich dwudziestu trzech. To wszystko działo się kilka lat temu, około osiemdziesiątego siódmego roku... a także trochę wcześniej. Mutesa zgodził się na przyjazd misjonarzy. Kłopoty zaczęły się po dojściu do władzy Mwangi. Zorganizował masakrę misjonarzy. Razem z nimi zginął angielski biskup, James Hanning-ton. Jak więc widzisz, musimy interweniować, ponieważ zanosi się na to, że Buganda stanie się wkrótce brytyjskim protektoratem. - Kiedy nastąpi wyjazd? - zapytał sir John ojca. - Myślę, że w najbliższych dniach. Bardzo ważne, aby pojechali właściwi ludzie. Sytuacja wymaga wiele taktu. - Ojciec patrzył na Joela. - Sądzę, że udział w wyprawie byłby bardzo korzystny dla reputacji posła. - Pojedziesz? - spytałam ojca. Pokręcił głową. - Zdecydowanie nie. To zadanie dla młodych ludzi. Poza tym nie można trzymać zbyt wiele srok za ogon. Na tę wyprawę muszą jechać silni, zdrowi, młodzi ludzie. Tamtejszy klimat wymaga odporności. Ludzie, którzy pojadą, muszą cieszyć się szacunkiem i zaufaniem partii i społeczeństwa. - Patrzysz na mnie? - powiedział Joel. - Może to jest niezły pomysł? - To wszystko wydaje się szalenie ciekawe - odezwałam się. - Owszem - potwierdził Joel. - No, cóż. Kto wie? - ciągnął ojciec. - Na razie nikogo nie wyznaczono, ale uważam, Joel, że masz duże szansę. - To mogłoby być interesujące doświadczenie. - Jeśli, oczywiście, nie zjedzą cię kanibale - wtrąciła lady Greenham. - Na pewno muszą być w takich miejscach na końcu świata. Do tego jeszcze choroby i dzikie zwierzęta. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. 17
- Nie ma co się śmiać. Poza tym uważam, że nie powinniśmy przeszkadzać tym dzikusom w mordowaniu się. Niech się pozabijają nawzajem i będzie spokój. - Ale oni zamordowali angielskiego biskupa, lady Greenham - zauważyłam. - Mógł zostać w domu, w Anglii. - Moja droga - odezwał się łagodnym głosem sir John - gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby wszyscy myśleli tak jak ty? - Siedzielibyśmy tak jak teraz, przy stole, a ci, którzy pojechali, nie zginęliby z rąk dzikusów, nie zostaliby zjedzeni ani nie umarliby z powodu gorączki -odpaliła lady Greenham. Ostatnie słowo zawsze należało do lady Greenham. Zauważyłam jednak, że Joel był podekscytowany perspektywą wyjazdu z misją do Afryki. Rozmowa potoczyła się wokół terminu następnych wyborów. Wszyscy byli przekonani, że Gladstone ponownie zostanie premierem. Pytanie tylko, przy jakiej przewadze głosów. Szłam z Joelem wzdłuż Serpentine. W Londynie bardzo rzadko udawaliśmy się na konne przejażdżki po Rotten Row. Jazda konna pochłaniała nas, gdy przebywaliśmy w Marchlands albo w Manorleigh. W Londynie lubiliśmy spacerować po parkach: Green Parku, St James's Parku, Hyde Parku czy Ogrodach Kensing-tońskich. Kiedy tak szliśmy od parku do parku, mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na wsi. Czasem tylko dochodziły do nas odgłosy miasta, znacznie wygłuszone dzięki drzewom rosnącym wzdłuż alei. Usiedliśmy nad Serpentine i obserwowaliśmy kaczki. - Myślisz, że pojedziesz do Afryki? - spytałam. - Nie wiem - odpowiedział. - Pojechałbym, gdyby mnie wybrano. - Mój ojciec uważa, że to byłoby wskazane ze względu na twoją karierę. - Ma rację. On zawsze mądrze mówi. - Myślę, że wysunie twoją kandydaturę. - Jego poparcie może mieć znaczenie. 18
- Och, Joel! Jakie to byłoby dla ciebie fascynujące! - Hmm. Twój ojciec rozmawiał ze mną o misji... i innych sprawach. Bardzo mu zależy, żeby moje nazwisko zaczęło się liczyć w parlamencie. To niesłychane, że nigdy nie udało mu się wejść do rządu. - Tyle jest przypadkowości w polityce. Trzeba trafić na właściwy moment. Ogromnie liczą się... czas i miejsce. Jeżeli człowiek nie jest w stanie wykorzystać okazji, prawdopodobnie druga mu się nie nadarzy... a polityk w dodatku musi czekać, aż jego partia znajdzie się u władzy. - Masz rację. - Nie znam szczegółowo całej tej historii, ale wiem, że ojciec był raz bardzo blisko objęcia wysokiego stanowiska w rządzie. Mówiło się nawet, że będzie premierem po Gladstonie. - To się jeszcze może stać. - Kto wie? Życie jest pełne niespodzianek - przytaknęłam. - On mnie traktuje z wielką życzliwością. - Bardzo się z tego cieszę, Joel. Wiem, że cię lubi. - A moja rodzina bardzo lubi Celeste... i ciebie. - Wspaniała jest ta przyjaźń między naszymi rodzinami. - Lucie, ty jesteś jeszcze taka młoda! - Ty też nie jesteś stary. - Mam dwadzieścia pięć lat. To duża różnica wieku. - Teraz może tak, ale kiedyś nie będzie miała większego znaczenia. - Właśnie. Myślę... myślę, że oni mają w stosunku do nas pewne plany. - Masz na myśli nasze rodziny? - spytałam. Przytaknął. - Oni uważają, że to świetny pomysł, gdybyś ty i ja... w przyszłości... kiedy trochę podrośniesz... no, żebyśmy się kiedyś pobrali. - A ty uważasz, że to dobry pomysł? - zapytałam. - Uważam, że wspaniały. A jak ty się na to zapatrujesz? - Owszem, ale wiesz, ja nie mam nawet siedemnastu lat. - Myślałem... że jak skończysz osiemnaście... - Czy to są oświadczyny? Nie sądziłam, że oświadczyny mogą tak wyglądać. 19
- To nieważne... jak wyglądają, jeżeli obie strony akceptują się nawzajem. - Jeszcze jedno, Joel. Ja... nie znam życia. - Roześmiałam się, słysząc we własnych ustach tak wyświechtany frazes. - Mówię prawdę, Joel. A ty... masz doświadczenia? Nie odzywał się, więc ciągnęłam dalej. - Mało wiem o ludziach... to znaczy, o mężczyznach. To trochę tak, jakby nasze rodziny nas sobie przeznaczyły. Czy to najlepszy sposób na szukanie męża lub żony? - Znamy się tyle czasu. Przynajmniej nie będzie żadnych przykrych niespodzianek. - Nie będzie żadnych niespodzianek. - Tak czy owak, uważam, że to dobry pomysł. - Ja też - powiedziałam. Niespodziewanie obrócił się w moją stronę i pocałował mnie w policzek. / - Czy możemy uważać się za narzeczonych? - spytał. - Nieoficjalnie. I, Joel, jeżeli zdarzy ci się zakochać w kimś innym, nie wahaj się powiedzieć mi o tym. - Nic takiego się nie zdarzy. - Nigdy nie wiadomo. Słyszałam, że namiętność spada na ludzi niespodziewanie jak grom z jasnego nieba. Trudno przewidzieć, co może się stać. - Wiem, że nikogo nie będę tak kochał jak ciebie. - Skąd możesz teraz to wiedzieć? Nie miałeś okazji przekonać się o tym. Możesz spotkać jakąś atrakcyjną kobietę... której... urokowi nie będziesz w stanie się oprzeć... - Lucie, opowiadasz bzdury. - Mam nadzieję, że to bzdury. Wziął mnie za ramię i siedzieliśmy przytuleni do siebie. - Jesteśmy zaręczeni - powiedział. - W tajemnicy - przypomniałam mu. - Nie chcemy, żeby nasze rodziny zaczęły już czynić konkretne plany. Ja muszę jeszcze trochę dorosnąć, a ty pojechać do Bugandy czy gdzie tam. 20
- Jeżeli pojadę... to kiedy wrócę... - Będzie odpowiedni moment, żeby ogłosić nasze zaręczyny. Wrócisz jako bohater okryty chwałą. - Och, Lucie! To tylko niewielka misja! Pół tuzina parlamentarzystów pojedzie na to rozpoznanie. Nie ma w tym nic chwalebnego. - Ta misja za jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat utoruje ci drogę do fotela premiera. Premierzy są zazwyczaj starawi, prawda? Ogłosimy zaręczyny po twoim powrocie. Ale będzie radość! Wiem, że mój ojciec będzie niezmiernie zadowolony. - Mam nadzieję, że tak będzie. - Wiesz dobrze, że tak. Jesteś jego pupilkiem. Lubi obserwować twoje postępy. Myślę, że ojciec liczy, że ty zajmiesz stanowisko premiera, skoro jemu to się nie udało. Na pewno chciałby tego dla męża swojej córki, więc lepiej, żebyś mnie poślubił! - Mam nadzieję, że sprostam jego oczekiwaniom. - W przyszłości będziesz miał obowiązek sprostać oczekiwaniom tylko jednej osoby. Moim. Wiem jednak, jakim szacunkiem darzysz mojego ojca. On jest wspaniałym człowiekiem. Chociaż jesteśmy bardzo ze sobą zaprzyjaźnieni, czasami odnoszę wrażenie, że nie w pełni go rozumiem. Dlatego jeszcze bardziej ekscytuje mnie jego osoba. - Ja także uważam, że jest wspaniałym człowiekiem -przyznał Joel. Wróciliśmy do domu w spokojnym nastroju. Byliśmy zaręczeni. Nasze małżeństwo zostało wstępnie postanowione. Bez wątpienia ucieszy ono obie rodziny. Wydarzenia nabierały powoli korzystnego biegu. Nadeszły wiadomości z Australii. Leah napisała do Celeste, a Belinda do mnie. Listy jak zwykle przyszły podczas śniadania. List od Leah był bardzo przygnębiający. Leah była zbyt wątła i słaba, by podjąć tak daleką podróż. Nic nie mogłyśmy dla niej zrobić. Pisała, że list Celeste sprawił jej ogromną radość i że poczyniła niezbędne przygotowania. Czuła ulgę, mając świadomość, iż Belinda znajdzie w Anglii dom rodzinny. Dziękowała Bogu, że nie powołał jej do siebie niespodziewanie i dał czas na zajęcie się tą sprawą. 21
Zaznała wiele szczęścia w ostatnich latach. Tom był bardzo dobry dla niej i dla Belindy. Prowadzili szczęśliwe życie. Mimo że większa część majątku Toma przepadła, zostawił im trochę pieniędzy, więc Belinda nie będzie całkiem bez grosza. „Tak mi zależy, żeby Belinda miała prawdziwy dom -pisała Leah. 1 jestem taka szczęśliwa, że wróci do miejsca swego \dzieciristwa. Moje życie było dziwne. Chyba dzieje się tak, kiedy ktoś postępuje w sposób, który nie jest ogólnie przyjęty. Ale teraz, kiedy wiem, że Belinda może wrócić, czuję się spokojna". Celeste miała łzy w oczach. - Tak się cieszę, że Benedict zgodził się na przyjazd Belindy - powiedziała. - Biedna Leah! To taki dobry człowiek. Jąka szkoda, że jej szczęście tak nagle się skończyło. List Belindy wywołał wiele wspomnień. „Droga Lucie! - czytałam. Wiem, że moja matka pisała do Was i że jest bardzo chora. Za jakiś czas przyjadę do Anglii. Dobrze pamiętam czasy spędzone w Waszym domu, a najbardziej Ciebie. A Ty, czy mnie jeszcze pamiętasz?" Och, tak, Belindo - pomyślałam. - Nigdy cię nie zapomnę. „Wyprawiałam takie okropne rzeczy! Aż dziw, że mnie nie znienawidziłaś! Czasem chyba musiałaś mnie nie cierpieć. Ale przecież, Lucie, byłyśmy trochę jak siostry, prawda? Mam tyle wspomnień. Pamiętasz, jak przebierałam się w rzeczy Twojej matki i udawałam jej ducha? Naprawdę udało mi się Was nastraszyć, Ciebie i Celeste! Ale nie miej mi tego za złe. Może jeszcze się całkowicie nie zmieniłam, ale dojrzałam na tyle, by nie zachowywać się tak głupio. Bardzo mi smutno z powodu mojej matki. Śmierć Toma była dla nas szokiem. Zmarł nagle. Czuł się dobrze i nic nie zapowiadało tragedii. Trudno uwierzyć, że opuścił nas na zawsze. Całe nasze życie się zmieniło, a do tego mama ciężko zachorowała. Boję się o nią. Czułabym się tu obco... bez Toma... i matki. Mam wrażenie, że moje miejsce jest w Manorleigh i w Londynie... przy Tobie, Lucie. Ciekawe, kiedy się zobaczymy. To jedyna rzecz pod słońcem, której pragnę... jeżeli stracę matkę. Pozdrowienia i ucałowania 22
Belinda". List obudził wspomnienia. Miałam przed oczyma Belindę w sukni mojej matki, którą wyciągnęła z zamkniętego pokoju. Usiadła w niej w ogrodzie, na ławce, o której mówiło się, że siadywały na niej duchy. Przypomniałam sobie również, jak Belinda twierdziła, że Pedrek próbował ją napastować. Zrobiła to, bo nie chciała, by Rebeka wyszła za niego. Widziałam ją także tańczącą wokół mnie z zapaloną świecą w dłoni. Byłyśmy wtedy jeszcze bardzo małe. Nagle moja sukienka zajęła się od świecy i Jenny Stubbs, która bardzo mnie kochała, stłumiła ogień własnym ciałem. Poświęciła własne życie, żeby mnie ratować. Tak, Belindo - pomyślałam. - Przywołałaś wiele wspomnień. Rozmawiałam o Belindzie z Celeste i z ojcem. - Biedna Leah - westchnęła Celeste. - Ciekawe, czy jest nadzieja na jej wyzdrowienie. Nie pisze, co jej jest. - Nie, ale jest zbyt chora, aby podróżować. Jestem pewna, że gdyby mogła, przyjechałaby z Belinda. - Możemy jedynie czekać na to, co się stanie -stwierdził ojciec. Zaoferowaliśmy Belindzie dach nad głową. Więcej nic nie możemy zrobić. I tak temat Belindy został zamknięty. Niedługo potem wybory zdominowały wszystkie nasze rozmowy. Wyprawa do Bugandy musiała oczywiście zostać przesunięta do czasu wyjaśnienia, która partia uformuje rząd. - Zanim wyjadę, muszę mieć pewność, że utrzymam miejsce w parlamencie - stwierdził Joel. - Oczywiście, że je utrzymasz - odpowiedziałam. -To już tradycja, że ktoś z Greenhamów reprezentuje Marchlands w parlamencie. - Nigdy nie można być w stu procentach pewnym. Podniecenie rosło. Od ostatnich wyborów minęło prawie sześć lat. Byłam już dorosła i nieźle orientowałam się w wydarzeniach. Codziennie przeglądaliśmy gazety. Dużo mówiło się o wieku Gladstone'a. To bez wątpienia wielki człowiek, ale czy nie jest trochę za stary? Jest sprawny umysłowo, ale chodzi o lasce. 23
- Liczy się głowa - podsumował ojciec. Cytowano komentarz królowej do jej sekretarza: „Pomysł, by osiemdziesięciodwuletni człowiek, którym kierują emocje i iluzje, miał, wraz z tymi żałosnymi demokratami, rządzić Anglią i moim rozległym imperium, wydaje się niedorzeczny. To jakiś niesmaczny żart". - Po pierwsze bardzo źle się stało, że to powiedziała -stwierdził ojciec. - I niedobrze, że przeciekło to do prasy. - Ale przecież to ludzie wybierają rząd, a nie królowa - powiedziałam. - I powinniśmy się z tego cieszyć - podsumował sarkastycznie. Wkrótce rozpoczęła się kampania wyborcza. Greenhamowie wyjechali do Marchlands, a my do Manorleigh. Kampania nabierała rozpędu. Obie z Celeste siadywałyśmy na podium obok ojca. Nasza obecność stwarzała ciepłą, rodzinną atmosferę, którą wyborcy tak lubią, gdy chodzi o ich kandydatów. Odgrywałyśmy nasze małe role, objeżdżając okręg dwukółką. Manorleigh jest rozległym okręgiem, skupia wiele wiosek, więc jeździłyśmy i tłumaczyłyśmy ludziom, dlaczego powinni głosować na Benedicta Lansdona. Mój ojciec był znakomitym mówcą. Potrafił oczarować publiczność w wielkich salach i wiejskich świetlicach. Gdy się go słuchało, widać było, jaką moc mają słowa i jak istotny dla polityka jest dar odpowiedniego ich używania. Ojciec był człowiekiem pełnym zalet. Brakowało mu jedynie rozwagi. Przez swą popędliwość popełnił parę błędów, które spowodowały, że ludzie nie widzieli w nim następcy Gladstone'a. Ojciec znajdował również czas na wyjazdy do Marchlands, by popierać Joela. Dziwiła mnie opinia ojca, iż kandydat ani na chwilę nie powinien tracić czujności, chociaż było pewne, że ojciec utrzyma miejsce w parlamencie. Ojciec darzył Joela szczególną sympatią. Wiedziałam, że to z mojego powodu. Postanowił, że wyjdę za Joela, i zamierzał ukształtować go na swój obraz i podobieństwo. Kreował go. Chciał, aby Joel zrealizował 24
jego nie spełnione ambicje. Przeszło mi przez głowę, że tacy ludzie jak mój ojciec muszą mieć władzę. Być może widział, że pewne wydarzenia w życiu pozbawiły go możliwości zdobycia głównej nagrody, i ta myśl nie dawała mu spokoju. Rozumiałam ojca lepiej niż ktokolwiek inny. Widziałam, że chce wydać mnie za mąż za człowieka, który będzie podobny do niego. Słyszałam historię o dziadku ojca, wuju Peterze, jak go w rodzinie nazywano. Wuj Peter zadbał o karierę polityczną swego zięcia, ponieważ jemu samemu to się nie udało, podobno także z powodu skandalu. Mówiło się, że Benedict jest bardzo podobny do swojego dziadka. Kiedy patrzyłam, jak ojciec, przemawiając, potrafi utrzymać uwagę słuchaczy, czułam się szczęśliwa. Będzie zawsze stał przy mnie i przy Joelu, by się nami opiekować. Mój najdroższy ojciec. Joel też już go kochał miłością niemal bałwochwalczą. Zanim wróciliśmy do Manorleigh, zatrzymaliśmy się na jeden dzień w Marchlands. Zawsze lubiłam przyjeżdżać do Marchlands. Od naszej rozmowy z Joelem pobyt tutaj jeszcze bardziej mnie ekscytował. Kiedy wyjdę za Joela,! Marchlands stanie się moim domem. Marchlands był imponującą, starą budowlą z wieżą obronną. Z wyglądu przypominał zamek. Zbudowany z szarego kamienia, usytuowany na zboczu, dumnie dominował nad okolicą. Tereny wokół Marchlands były przepiękne. Ciągnęły się tam zalesione wzgórza i łąki, pośród których wyrastała śliczna mała wioska z normańskim kościółkiem i okiem stawu na zielonym tle. Marchlands od pokoleń był domem rodzinnym Greenhamów. Siedzieliśmy w wiejskiej świetlicy i słuchaliśmy ojca, który wygłaszał błyskotliwą mowę. Wszyscy byli pod wrażeniem. Zgotowano mu żywiołową owację. Joel mówił nieźle, z mniejszą swadą, ale przekonywał spokojem i pewnością swoich poglądów. Wieczór był bardzo udany. Wracając do domu, podziwiałam Marchlands w świetle gwiazd. Byłam taka szczęśliwa. Po wyborach Joel na pewno pojedzie do Bugandy... na kilka miesięcy, a potem, gdy wróci, ogłosimy nasze zaręczyny. 25
Później często wracałam myślami do tego wieczoru, dziwiąc się, jak szybko, w przeciągu zaledwie kilku sekund, wszystko może się zmienić. Pamiętam, jak siedzieliśmy w niewielkim przytulnym pokoju, do którego prowadził wielki hali, i jedliśmy wyborną gorącą zupę i kanapki. - To mi przypomina kolacje Lucie - odezwał się ojciec. - Czy wiecie, że moja córka czeka na mnie z pysznym posiłkiem, gdy wracam późno z obrad? - Tak jak ta wspaniała dama, pani Disraeli - zauważył sir John. Szczęściarz z ciebie, Benedikcie. - Wiem. - Ojciec uśmiechnął się do Joela. - Lucie wie, jak potraktowano steranego polityka. Nikt z nas nie lubi iść spać prosto po zajmującej debacie. Lubimy porozmawiać. Więc ja... rozmawiam z moją Lucie. - Lucie jest urocza - powiedział Joel. Nasi ojcowie wymienili wieloznaczne uśmiechy. Widać było, że mają w stosunku do nas określone plany. - Wyjazd do Bugandy jest prawie pewny - oświadczył sir John. - Jeżeli wejdę do parlamentu. - Drogi chłopcze - odezwał się mój ojciec - chyba nie masz zamiaru złamać rodzinnej tradycji? Green-hamowie są w parlamencie od dwustu lat. - Cóż, trudno przewidzieć, co się wydarzy. - Bądź spokojny, synu - powiedział sir John. - Sądzę, że nie ma powodów do obaw - poparł go mój ojciec. Oczywiście, w powietrzu wyczuwa się zmiany. Ludzie bajdurzą o zmianach. Chcą ich dla własnego dobra... nie zależy im, aby były to zmiany na lepsze. Pragną zmian dla zmian. - Cóż, zobaczymy - odezwała się lady Greenham. -Może niektórzy ludzie chcą zmian, ale nasi dzierżawcy i okoliczni mieszkańcy nie wydają się tacy nierozsądni. Nie wyobrażałam sobie, aby Joel mógł nie utrzymać miejsca w parlamencie. 26
Nadszedł pełen emocji dzień wyborów. Zebraliśmy się wszyscy w Ratuszu w Manorleigh, czekając na ogłoszenie wyników. Tak jak się spodziewaliśmy, ojciec wygrał znaczną przewagą głosów. Wieczorem do Manorleigh przyjechał posłaniec z wiadomością, że Joel przeszedł bezpiecznie, poparty przez swój stały elektorat. Natomiast partia nie odniosła wielkiego sukcesu. Gladstone otrzymał większość głosów, jednak jego przewaga była (zbyt mała, by widoki na przyszłość napawały optymizmem. Gladstone potechał do Osborne na wyspie Wight, aby ucałować dłoń królowej Wiktorii. Królowa przyjęła go oschle. Znowu ten wielki człowiek o słabym zdrowiu i niewzruszonych przekonaniach obejmował urząd. Liberałowie doszli do władzy. Odnieśli jednak tak kruche zwycięstwo, że istniało wielkie prawdopodobieństwo, iż próby reform, bojkotowane przez opozycję, mogą się nie powieść. Źle to wróżyło stabilności parlamentu. Liberałowie odnieśli pyrrusowe zwycięstwo. Rząd działał ślamazarnie i prawdopodobnie z tego powodu minął prawie rok, zanim podjęto na nowo temat misji do Bugandy. Pod koniec sierpnia, rok od chwili gdy pan Gladstone ucałował rękę królowej, ekipa parlamentarna była gotowa do wyjazdu. Joel znalazł się wśród sześciu wybranych posłów. Dwa dni przed wyjazdem mój ojciec wydał uroczyste przyjęcie na jego cześć. To był cudowny wieczór, chociaż nastroje ministrów były nieco minorowe. Zastanawiali się, jak długo przetrwa obecny rząd. Czciliśmy sukces Joela. Został wybrany do pełnienia misji w Afryce jako jeden z najmłodszych członków parlamentu. Kiedy panowie wypili porto i dołączyli do dam w salonie, Joel i ja usiedliśmy razem. - Wszystko dobrze się układa - odezwał się Joel. -Nie wiem, ile czasu mnie nie będzie, ale sądzę, że powinienem wrócić za jakieś dwa miesiące i wtedy... - Nie sądzę, aby byli zaskoczeni - odparłam. - Czy to nie wspaniałe, że postępujemy zgodnie z ich pragnieniami? - Och, tak. Miło jest sprawiać przyjemność ludziom. 27
- Chciałbym jednak, żebyś wiedziała - dodał Joel -że gdybyśmy natrafili na sprzeciw - nawet ze strony twojego ojca - nie zmieniłoby to moich zamiarów. - Cieszę się - odpowiedziałam. - Szczerze się cieszę. Podszedł do nas mój ojciec. - Czy mogę wiedzieć, o czym tak gorączkowo rozprawiacie? Zawahałam się. - To sekret? - zapytał. Spojrzałam na Joela. Widziałam, że wie, o co go pytam. Czułam, że się ze mną zgadza. - Kiedy Joel wróci z Bugandy, mamy zamiar się zaręczyć - oświadczyłam. Ojciec był wyraźnie zadowolony. - Uważam, że to wspaniały pomysł - powiedział. - Dawno już to ustaliliśmy i właśnie mówiliśmy, jacy będziecie zadowoleni z naszej decyzji. - Stąd wasze rozradowane miny. Macie rację. Od dawna wiązaliśmy z wami taką nadzieję. - Na razie to tajemnica między nami trojgiem -powiedziałam. Chcemy poczekać do powrotu Joela z Bugandy. - Doskonale to wymyśliliście. - Ojciec promieniał. Dawno nie widziałam go tak zadowolonego. Później cieszyłam się, że zdecydowaliśmy się powiedzieć mu o tym właśnie tamtego wieczoru. Ojciec, Celeste i ja pojechaliśmy do Southampton, by odprowadzić Joela. Pożegnanie odbyło się z wielką pompą. Pojawili się dziennikarze, którzy mieli pisać artykuły o wyjeździe posłów. Opinie prasy o projekcie związanym z Bugandą były raczej entuzjastyczne. Ojciec wygłosił krótkie przemówienie, a potem wszedł na pokład na pożegnalny kieliszek szampana. - Ta misja stanowi wielką szansę dla Joela jako polityka - powiedział (w drodze powrotnej do Londynu. - Joel jest jeszcze bardzo młody. To wielki zaszczyt, że wybrano właśnie jego. Szkoda tylko, że nasz rząd jest taki słaby. Salisbury jest zdecydowany wysadzić nas z 28
siodła. Przy tak małej przewadze możemy nie być w stanie mu się przeciwstawić. Krótko potem pan Gladstone przedstawił projekt ustawy o autonomii Irlandii. Ojca bardzo nurtowała ta sprawa. Podczas jednego z naszych wieczorów po obradach parlamentu zwierzył mi się, iż jest przekonany, że problem irlandzki zniszczy Gladstone'a i doprowadzi do upadku rząd liberałów. Ojciec stanął przed dylematem - to była dla niego nowa sytuacja. Zwykle pewien swoich sądów, tym razem wątpił, czy Gladstone słusznie postępuje. Ojcem szarpały wątpliwości. Widział, że działania rządu zmierzają w niewłaściwym kierunku i że jego upadek jest nieuchronny. Jego nadzieje na wysokie stanowisko w gabinecie rozwiewały się. Jako człowiek, który niełatwo rezygnuje z wytyczonego celu, nie chciał się poddać. Widziałam, że dojrzewa do podjęcia decyzji. Raz powiedział mi, że podziela zdanie opozycji w sprawie ustawy o autonomii. Ale co się stanie, jeśli przeciwstawi się swojemu liderowi? Jakie będą jego szansę na wysokie stanowisko w partii? Czy powinien być lojalny w stosunku do swego przywódcy, czy postępować zgodnie z sumieniem? Czy ma popierać ideę, w którą nie wierzy? Jeżeli jej nie poprze, okaże nielojalność w stosunku do partii. Roztrząsaliśmy ten problem bez końca. Ojciec wahał się. Był człowiekiem ambitnym i, co tu dużo mówić, nie najmłodszym. To nie był najlepszy czas na zmianę poglądów. Ludzie, którzy zmieniają poglądy, wydają się nieco podejrzani. Uważa się, że robią to ze względu na własne korzyści. Ojca naprawdę nurtowała kwestia irlandzka. - Widzisz - tłumaczył mi - premier starzeje się. Wielu ludzi uważa, że już jest za stary. Kiedyś, w swoim najlepszym okresie, miał wspaniały zmysł polityczny. Śmiem twierdzić, że był jednym z największych polityków w naszym kraju. Jednak prześladują go pewne obsesje. Tak jak ta krucjata przeciw prostytucji. 29
Słyszałam o tym. Pan Gladstone chodził późnym wieczorem po Piccadilly i Soho, czyli tam, gdzie zbierało się najwięcej kobiet lekkich obyczajów. Kiedy zaczepiały go prostytutki, rozmawiał z nimi i zapraszał do swego domu. Te, które z nim poszły, musiały być bardzo zaskoczone, gdy w domu, z kolacją i dobrą radą, czekała na nie majestatyczna pani Gladstone, dzielnie wspierająca swego męża w sprowadzaniu ich na drogę cnoty. Gladstone postępował tak od ponad czterdziestu lat. Kiedy tylko mógł, przeznaczał jeden wieczór w tygodniu na swą prywatną misję. - Oczywiście, on zawsze się wyróżnia - powiedział ojciec. - Góruje nad innymi. Trzyma się twardo swoich przekonań. Nawet nie przyjdzie mu do głowy, że może działać na własną szkodę. I podobnie jak w przypadku krucjaty przeciw prostytucji, teraz chce za wszelką cenę przeprowadzić w parlamencie ustawę o autonomii Irlandii. Pokazywanie się w towarzystwie upadłych kobiet o mało nie zrujnowało mu kariery. Krążyły plotki co do jego intencji, ale poradził sobie z nimi. Powziął zamiar i nic nie było w stanie odwieść go od niego. Widzisz, pod pewnymi względami to niezwykły człowiek. - On mocno wierzy w autonomię Irlandii - powiedziałam. - Ty natomiast zaczynasz wątpić w słuszność tego rozwiązania. Ta obsesyjna wiara może go pozbawić władzy, jednak nie sądzę, aby się cofnął. - Boję się, że może dojść do wojny domowej. Gladstone wydaje się nie zauważać, że wielu ludzi, również w Irlandii Północnej, nie życzy sobie autonomii. Gladstone przepadnie, jeżeli się nie powstrzyma. - Ma w sobie coś ze świętego - zauważyłam. - Bez względu na konsekwencje, robi to, co uważa za słuszne. Ojciec nabierał przekonania, że tym razem nie może poprzeć Gladstone'a. W końcu podjął decyzję, która okazała się dla niego fatalna. Zwyciężyło sumienie. Ojciec wygłosił mowę, w której skrytykował ustawę o autonomii. Podobnie jak inne mowy ojca, cytowano ją w gazetach. Zawsze był z niego ognisty i błyskotliwy mówca. Miał dar przyciągania uwagi. Jego charyzmatyczna osobowość, nieco skomplikowana przeszłość i fakt, że 30
przez nią stracił wspaniałą okazję życiową, podsycały ludzkie zainteresowanie. Zawsze chętnie go cytowano. Następnego ranka nazwisko ojca znalazło się na pierwszych stronach gazet. LANSDON KRYTYKUJE USTAWĘ! POPLECZNIK GLADSTONE'A ROBI RUCH NA PRAWO! KONSERWATYŚCI TRIUMFUJĄ! Weszłam do gabinetu, kiedy przerzucał prasę. - Więc jednak to zrobiłeś - stwierdziłam. - Wierzę, że tak należało postąpić - odpowiedział. Widziałam ulgę na jego twarzy. Przeżywaliśmy pełen napięcia okres. Śledziliśmy losy ustawy w parlamencie. Przeszła na wszystkich etapach proceduralnych, chociaż, jak podkreślał ojciec, niewielką przewagą głosów. A potem... została odrzucona przez Izbę Lordów. Duże, czarne nagłówki przyciągały wzrok. Prasa pisała o ustawie i porażce Gladstone'a. W wielu artykułach powtarzała się opinia, że odważne wystąpienie mojego ojca niewątpliwie przyczyniło się do owej porażki. Napięcie rosło. Ojciec wyznał, że w tej sytuacji nie ma co marzyć o stanowisku w rządzie. Gladstone był rozgoryczony. Chciał rozpisać nowe wybory pod hasłem: „Naród kontra lordowie". Starszy pan nie bardzo zdawał sobie sprawę, że ludzie są serdecznie zmęczeni tematem autonomii. Wydawało mu się, że wszyscy żyją kwestią irlandzką. - A co Gladstone myśli o tobie? - spytałam ojca. - Och... jest mną bardzo rozczarowany. Czuje się również głęboko urażony. Moje argumenty do niego nie docierają. Jest naprawdę stary i zmęczony. - Co masz zamiar zrobić? Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. Rzadko widziałam go tak pozbawionego pewności siebie. 31
- Będę... działał dalej - powiedział. - To, że nie zgadzam się z premierem, nie oznacza, że przestałem być posłem z okręgu Manorleigh. - Odejdziesz potem od polityki? - Ależ nie! Mam zaakceptować porażkę? Nie ma mowy! I nie mam zamiaru zrezygnować z głośnego wyrażania własnych sądów. - Przecież to właśnie powinni robić posłowie! - Oczywiście, ale czasami opinie posła nie idą w parze z poglądami partii. Wtedy należy dokonać wyboru. - Tak jak ty to zrobiłeś. Bardzo chciałam podtrzymać go na duchu... być u boku, gdy miał ochotę porozmawiać. I rzeczywiście, rozmawiał ze mną więcej i swobodniej niż kiedykolwiek przedtem. Nie tylko o polityce. Dochodzimy w moim opowiadaniu do tego szczególnego wieczoru, kiedyś jak zwykle czekałam na jego powrót z parlamentu/ Jak to było w /wyczaju, przygotowałam kolację w gabinecie - zupę, kurczaka i trochę chrupiącego, domowego chleba. Godziny mijały. Dochodziła dziesiąta. Wyobrażałam sobie, co może dziać się w parlamencie. Podejrzewałam, że niektórzy koledzy ojca potępiali go. Przekonywałam sama siebie, że postąpił słusznie. Ludzie muszą działać zgodnie ze swym sumieniem, nawet jeżeli godzi to w interesy partii. Parlament jest miejscem sporów i trzeba umieć przyjąć to do wiadomości. Usiłowałam zająć się czytaniem, ale zaczęłam myśleć o Joelu. Zastanawiałam się, co może teraz robić. Jak długo potrwa misja? Pewnie co najmniej sześć tygodni od przyjazdu na miejsce. Dużo jeszcze czasu upłynie, zanim wróci do domu. Dłużyło mi się. Dochodziła jedenasta. Czasami Izba obradowała prawie do świtu. Jeżeli ojciec nie wróci do dwudziestej trzeciej trzydzieści, pójdę spać. Taka była umowa. Wtedy ojciec, zgodnie ze zwyczajem, zatrzyma się u Greenhamów. Ale miałam jeszcze trochę czasu. Wyjrzałam przez okno. Silny wiatr strząsał liście z drzew. Wiele z nich leżało na chodniku po drugiej stronie jezdni. Opadły z drzew w parku, z którego korzystali mieszkańcy okolicznych kamienic. 32
Przy parkanie zauważyłam mężczyznę w pelerynie i cylindrze. Przeszedł kilka kroków w jedną stronę, zawrócił, znowu zrobił parę kroków, przystanął i wpatrywał się w głąb ulicy. Widziałam go bardzo wyraźnie w świetle latarni. Kiedy tak stałam przy oknie, usłyszałam zbliżającą się dorożkę. To musi być ojciec - pomyślałam. Wyjrzałam. Jednak dorożka pojechała dalej. Stałam w oknie rozczarowana. Wtedy zauważyłam, że mężczyzna stanął na skraju chodnika i z ręką w kieszeni patrzył na oddalającą się dorożkę. Miał wyraźnie niezadowoloną minę. Odniosłam wrażenie, że on również jest rozczarowany, że dorożka nie zatrzymała się przed naszym domem. Kiedy zastanawiałam się, co właściwie robi tu ten mężczyzna, podmuch wiatru zrzucił mu kapelusz. Cylinder potoczył się po chodniku prosto pod latarnię. Przez kilka sekund widziałam wyraźnie jego twarz. Zauważyłam ciemną linię włosów, która nad środkiem czoła tworzyła charakterystyczny trójkąt. Na lewym policzku miał biały ślad przypominający bliznę. Mężczyzna dogonił kapelusz i wsadził go na głowę. Intrygowała mnie jego obecność. Zastanawiałam się, czy zamierza stać tak całą noc. Wyraźnie na kogoś czekał. Ciekawe, na kogo? Wróciłam do książki. Próbowałam jeszcze czytać, ale ogarnęła mnie senność. Ojciec już nie wróci. Zapewne został na noc u Greenhamów. Posiedzenie musiało się bardzo przeciągnąć. Poszłam do sypialni. Zanim jednak położyłam się spać, jeszcze raz wyjrzałam przez okno. Mężczyzny nie było. Ojciec wrócił do domu następnego dnia około jedenastej. - Długo wczoraj siedzieliście - powiedziałam. - Tak, obrady trwały do pierwszej w nocy. - Co słychać u Greenhamów? - Cały czas mówiliśmy wyłącznie o Joelu. - Jak myślisz, kiedy on wróci? 33
- Sam pobyt powinien zająć jakieś sześć tygodni, do tego trzeba dodać podróż. Muszę przyznać, że możliwość zatrzymania się u Greenhamów to wielka wygoda. Mieszkają parę kroków od parlamentu. Odźwierny o każdej porze otwiera drzwi i zawsze ma przygotowany pokój. Myślę, że sir John lubi wiedzieć z pierwszej ręki, co działo się w parlamencie. Zawsze rano ma ochotę na pogawędkę. - Bates mógł cię przywieźć. Bates jest naszym woźnicą. Odwoził ojca do parlamentu. Ponieważ trudno było przewidzieć, o której skończą się obrady, ojciec wolał wracać dorożką. - Bez sensu - powiedział ojciec. - Czekałby całą noc. Układ z Greenhamami jest idealny. Mam szczęście, że moi przyjaciele mieszkają tak blisko parlamentu. Noclegi u nich stały się zwyczajem. Czuliby się urażeni, gdybym z nich zrezygnował. - Idziesz dziś do parlamentu? - Oczywiście. - Znowu zostaniesz do późna? - Kto wie? Sądzę jednak, że wszyscy będą nieco znużeni po wczorajszych obradach. Wiele się teraz dzieje. Rząd prawdopodobnie nie utrzyma się długo. Salisbury gotuje się do przejęcia władzy, a klęska ustawy w Izbie Lordów... Nie odezwałam się. Nie chciałam komentować roli ojca w porażce ustawy. Po południu ojciec był gotowy do wyjścia. - Nie sądzę, żebym miał późno wrócić. Ale na wszelki wypadek przygotuj kolację. - Dobrze - obiecałam. W hallu podałam ojcu płaszcz i okręciłam jego szyję białym jedwabnym szalikiem. - Weź go - powiedziałam. - Ten okropny wiatr przewiewa człowieka na wylot. Uśmiechnął się. Udawał, że bawi go moja troskliwość, ale widziałam, że sprawiłam mu przyjemność. 34
Powóz, wyprowadzony ze stajni przez Batesa, czekał przed domem. Koń niecierpliwie grzebał kopytem. Odprowadziłam ojca do drzwi powozu. Obrócił się do mnie uśmiechnięty, żeby się pożegnać. I wtedy to się stało. Usłyszałam głośny huk. Zobaczyłam zdziwioną twarz ojca. Krew ciekła po jego płaszczu, plamiąc jedwabny szalik, który zaledwie kilka minut wcześniej własnoręcznie mu nałożyłam. Nagle w pobliżu spostrzegłam mężczyznę... w dłoni trzymał pistolet. Ojciec zatoczył się w moim kierunku. Wyciągnęłam ręce i przytrzymałam go, kiedy powoli osuwał się na ziemię. Uklękłam obok i przerażona patrzyłam na niego bezradnie. Mężczyzna, który strzelał, to był ten sam, który przechadzał się pod naszym domem poprzedniej nocy. Nie miał peleryny, a cylinder zastąpiła nasunięta na oczy czapka z daszkiem. Przez sekundę patrzyliśmy sobie prosto w twarz. Nie widziałam charakterystycznego trójkąta, ale rozpoznałam bliznę na lewym policzku. To on czekał wczoraj w nocy na ojca. Ponieważ nie udało mu się zrealizować swego zamierzenia, spróbował zrobić to teraz. Człowiek z blizną odwrócił się i uciekł. Wokół nas gromadzili się ludzie. Słychać było krzyki. Bates klęczał obok ojca, służba wybiegła z domu. To wszystko przypominało jakiś koszmarny sen. Byłam przerażona. Może już nigdy nie będę czekać na ojca z kolacją... może nie będę więcej rozmawiać o jego planach. Ogarnęła mnie wielka żałość. Wspomnienie tamtych dni jest jak zły sen, w którym dominuje bolesne poczucie straty. Usiłowałam uciekać w przeszłość, wmawiać sobie, że to się nigdy nie wydarzyło. Na próżno. Nie wiem, skąd znalazła się przy mnie Celeste. Objęłyśmy się. Była tak samo zszokowana jak ja. Ojca zabrano do szpitala. Pojechałyśmy z nim. Czekałyśmy, ściskając się za ręce. Wydaje mi się, iż od ppczątku wiedziałam, że nie ma najmniejszej nadziei. Kula trafiła w serce. Zmarł w drodze do szpitala. 1 35
Celeste próbowała znaleźć pocieszenie w opiece nade mną. Byłam przy ojcu w tamtej tragicznej chwili, widziałam, jak to się stało. Nic dziwnego, że znajdowałam się w szoku. Wróciłam do domu. Panowała w nim żałobna cisza. Trudno uwierzyć, że to był ten sam dom. Kazano mi coś wypić i położono do łóżka. Ogarnęło mnie zbawienne odrętwienie. Jednak nie na długo. Obudziłam się ze świadomością, że koszmar trwa dalej. W krótkim czasie zdałam sobie sprawę, że moja rola w tej sprawie jest bardzo ważna, ponieważ byłam przy ojcu, kiedy wydarzyła się tragedia. Policja na pewno będzie chciała ze mną rozmawiać. I rzeczywiście nie musiałam długo czekać. Starałam się dokładnie odpowiadać na ich pytania. Ciągle pamiętam tamtą rozmowę. - Widziała pani mężczyznę z pistoletem? - Tak. Widziałam go. - Potrafiłaby go pani rozpoznać? - Tak. - Wydaje się pani bardzo pewna. - Widziałam go również poprzedniej nocy. Wydawali się poruszeni. Powiedziałam coś istotnego. Czułam się w obowiązku dokładniej to wyjaśnić. - Czekałam na ojca. Kiedy wracał późno, zawsze przygotowywałam mu kolację w jego gabinecie. Taki mieliśmy zwyczaj. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam jakiegoś mężczyznę. Stał po drugiej stronie ulicy przy płocie do ogrodu. Wydawał się na kogoś czekać. - Jak wyglądał? Czy był wysoki? - Średniego wzrostu. Było bardzo wietrznie. Kapelusz sfrunął mu z głowy. Widziałam go wyraźnie w świetle latarni. Miał ciemne włosy zarastające nisko nad czołem i białawą bliznę na lewym policzku. Policjanci wydawali się bardzo podnieceni. Popatrzyli na mnie ze zdumieniem, a potem wymienili znaczące spojrzenia. Jeden z nich, chyba inspektor, powoli pokiwał głową. 36
- Świetnie - powiedział. - Czy to ten sam mężczyzna strzelał do pani ojca? - Tak. Ale tym razem miał czapkę nasuniętą na oczy. Nie widziałam włosów, zauważyłam jedynie bliznę. Od razu wiedziałam, że to ten sam człowiek, który kręcił się przed domem poprzedniej nocy. - Bardzo dobrze. Dziękujemy pani, panno Lansdon. Gazety donosiły: BENEDICT LANSDON ZAMORDOWANY! Benedict Lansdon został dziś zastrzelony przed swoim domem. Córka, Lucie Lansdon, była przy nim w tej tragicznej chwili. Gazeciarze pokrzykiwali na ulicach. Cały Londyn mówił o śmierci Benedicta Lansdona, którego nazwisko widniało niedawno na pierwszych stronach gazet z powodu przeciwstawienia się ustawie o autonomii Gladstone'a. Wieczorem następnego dnia po śmierci ojca przyjechała z Kornwalii moja przyrodnia siostra, Rebeka. Już sam jej widok podniósł mnie nieco na duchu. Od dziecka szukałam u niej pocieszenia. Przyszła do mojego pokoju. Padłyśmy sobie w ramiona. - Moja mała, biedna Lucie! - powiedziała. - To straszne! Byłaś przy nim, kiedy to się stało. O co tu chodzi? Kto mógł coś takiego zrobić? Pokręciłam głową. - Przyszła policja. Zadiwali dużo pytań. Celeste nie chciała, żeby mnie wypytwano, ale nalegali. - Dają do zrozumienia^ że istnieje jakiś związek między tym, co zaszło, a ustawą irlandzką. - Mówią, że ustawa przepadła w Izbie Lordów, ponieważ ojciec ją skrytykował - potwierdziłam. - No i, oczywiście, ojciec głosował przeciw. - Ale to nie może być powodem zabójstwa! - Nie mam pojęcia. To tylko jakieś nie sprawdzone domniemania. Gazety się ich uchwyciły, by nadać całej sprawie bardziej sensacyjny charakter. Napomyka się również o zabójstwie w Phoenix Park. - Ależ ono wydarzyło się wiele lat temu! - Około dziesięciu. Zastrzelono lorda Fredericka Cavendisha i jego podsekretarza... podobnie jak teraz ojca. 37
Rebeka przytaknęła ruchem głowy. - Istnieje więc pewne prawdopodobieństwo - powiedziałam. - Kto inny mógłby to zrobić? - Być może ktoś, kto znał ojca z dawnych czasów. Kto wie, czy to zabójstwo nie ma przypadkiem osobistego podłoża? Myślę, że ludzie tacy jak ojciec mogą mieć wrogów. - Nie wiem, ale mam nadzieję, że policja odnajdzie sprawcę. - Lucie, pojedź ze mną do Kornwalii. - Nie mogę, Rebeko. Muszę tu zostać przez jakiś czas. Sam fakt, że stało się to na moich oczach... Policja może chcieć zadać jeszcze jakieś pytania. Później będą prowadzić śledztwo. Jak myślisz, co się stanie? Złapią tego mężczyznę? Uniosła ramiona. - Widziałam go - mówiłam dalej. - Widziałam go wyraźnie. Opowiedziałam Rebece o mężczyźnie przy ogrodzeniu w nocy poprzedzającej zabójstwo i o tym, że następnego dnia widziałam go strzelającego do ojca. Była zdumiona. - Pewnie zrobiłby to w nocy, gdyby ojciec wrócił do domu. Jesteś pewna, że to ten sam mężczyzna? -powiedziała. - Jak najbardziej. Miał takie charakterystyczne rysy. I było w jego zachowaniu coś takiego... nie potrafię tego opisać... jakaś... determinacja. - Czy opowiedziałaś o tym policji? - Tak. Wydawali się bardzo poruszeni. - Sądzisz, że mogą znać tego mężczyznę? - Nie zastanawiałam się nad tym. Ale to całkiem możliwe. Ach, Rebeko! Jak dobrze, że przyjechałaś! Jest mi raźniej, kiedy mam cię przy sobie. - Wiem - powiedziała z czułością. - Zostaniesz na dłużej? - Wyjadę po pogrzebie i zabiorę cię ze sobą. - Chyba będzie dochodzenie. 38
- Na pewno. Zostanę aż do jego zakończenia i wtedy będziesz mogła pojechać ze mną do Kornwalii. - A Celeste? Czuję, że powinnam być przy niej. - Ona też może przyjechać. Obie musicie na jakiś czas wyjechać z tego domu. - Wszystko się teraz zmieni - powiedziałam. - Myślę, że powinnyśmy zastanowić się, co robić dalej. W tej chwili mam przed oczami wyłącznie obraz ojca stojącego przed domem. Wydawał się zaskoczony. Myślę, że wszystko działo się zaledwie ułamek sekundy, ale zdawało się trwać o wiele dłużej. I ojciec... zataczający się, oblany krwią. Rebeko, to było potworne! Objęła mnie mocno ramieniem. - Musisz spróbować wymazać ten obraz z pamięci. Stało się i nic nie możemy na to poradzić. Trzeba pomyśleć o przyszłości. - Tak. Ale później... - Dzieci będą zachwycone waszym przyjazdem -powiedziała Rebeka. - Tak samo Pedrek. Pokiwałam głową ^Bardzo lubiłam odwiedzać Rebekę. Tworzyli z Pedrekiem szczęśliwą rodzinę. Mieli dwoje dzieci - sześcioletnią Alvinę i czteroletniego Jake'a. Dzieciaki były zabawne i z przyjemnością spędzałam z nimi czas. Ubóstwiałam morze, wrzosowiska i to wrażenie odosobnienia. Jednak zawsze, kiedy tam byłam, myślałam o ojcu, który z każdym dniem mojej przedłużającej się nieobecności stawał się coraz bardziej niecierpliwy. Z powodu niechęci ojca do rozstań ze mną nie przebywałam z Rebeką tyle czasu, ile bym pragnęła. Jeszcze mi dźwięczy w uszach jego głos: - Wybierasz się do Kornwalii? - Dawno tam nie byłam. - Hmm, jak długo masz zamiar zostać? - Przynajmniej przez miesiąc. Nie warto jechać na krócej. - Aż miesiąc! Całe życie będę mieć w pamięci te nasze rozmowy. Zawsze będą łamać mi serce i przypominać ojca, który odszedł na zawsze... zastrzelony przez człowieka, który zapewne nawet go nie znał. 39
Rebeka wiedziała o podejściu ojca do moich wyjazdów i nigdy nie starała się mnie zatrzymać, chociaż dawała do zrozumienia, że moja obecność jest mile widziana. W stosunku Rebeki do mnie zawsze było coś matczynego. Podobnie odnosiła się do ojca. Rozumiała go jak mało kto i dlatego traktowała z czułością. Cały Londyn żył wiadomością o zabójstwie ojca. Gazety były pełne informacji o jego śmierci. Ludzie spacerowali pod naszym domem, spoglądali w górę i coś szeptali. Nie mogliśmy ich nie zauważać. Często łapałam się na tym, że wyglądałam przez okno na chodnik, gdzie mój ojciec padł zalany krwią, albo wpatrywałam się w miejsce przy ogrodzeniu po drugiej stronie ulicy, gdzie czekał nieznajomy. Szkoda, że nie domyśliłam się jego zamiarów i nie ostrzegłam ojca! Toczące się śledztwo było dla mnie bolesnym doświadczeniem. Ponieważ moje zeznania miały kluczowe znaczenie, zainteresowanie policji skupiło się głównie na mojej osobie. Byłam na miejscu zbrodni. Widziałam zabójcę, którego rozpoznałam jako mężczyznę czekającego pod domem w noc poprzedzającą morderstwo. Śledztwo zamknięto werdyktem: „Zabójstwo zostało dokonane przez osobę lub osoby nieznane". Pisały o mnie wszystkie gazety: Panna Lucie Lansdon, osiemnastoletnia córka Benedicta Lansdona! „Uwielbiał ją" - mówi Emily Sorrel, pokojówka. „Była jego oczkiem w głowie" - twierdzi gospodyni. „Nigdy nie widziałem córki bardziej oddanej swojemu ojcu" — powiedział naszym reporterom lokaj Lansdonów. Panna Lucie Lansdon była przy ojcu w chwili śmierci! -krzyczały nagłówki. Rozpisywano się także o naszych kolacjach. Celeste uważała, że gazety należy trzymać z daleka ode mnie, ale ja chciałam wiedzieć, co piszą dziennikarze. Następnego dnia po zakończeniu śledztwa pojawił się w domu inspektor Gregory. Inspektor był postawnym mężczyzną o przenikliwych niebieskich oczach i surowych rysach. Zachowywał się uprzejmie, a w stosunku do mnie był szczególnie delikatny. 40
- Będę z panią szczery, panno Lansdon - powiedział. - Zeznania pani okazały się dla nas wielce pomocne. Pani bardzo dokładny opis przypomina mężczyznę, którego mamy zamiar przesłuchać. To Irlandczyk, fanatycznie opowiadający się za ustawą o autonomii. Żywimy w stosunku do niego wiele podejrzeń. Istnieje^przypuszczenie, że ojciec pani mógł zostać zastrzelony vv związku z opowiedzeniem się przeciwko ustawie. Człowiek, którego podejrzewamy, kilkakrotnie brał udział w przestępstwach podobnej natury. Od dłuższego czasu próbujemy się do niego dobrać. Pani świadectwo dałoby nam taką możliwość. Mielibyśmy konkretny zarzut przeciwko niemu. Obecnie został zatrzymany. Chcę, by go pani zidentyfikowała. Nie będzie sam. Jeśli go pani rozpozna jako zabójcę ojca, to wreszcie go dostaniemy. - Więc... złapaliście go? - Nie jesteśmy pewni, czy to on. Oczywiście, mamy taką nadzieję. Potrzebujemy potwierdzenia. Pani jest świadkiem zabójstwa i widziała pani sprawcę w noc przed zdarzeniem. Chcemy, by powiedziała nam pani, czy mężczyzna, którego pokażemy, jest tą osobą. Będzie go pani musiała rozpoznać w grupie innych mężczyzn. Tylko tyle. Wiem, że to dla pani nieprzyjemne, ale potrwa to tylko chwilę. Niech mi pani wierzy, aresztowanie tego człowieka będzie wielką ulgą dla wszystkich ludzi szanujących prawo. Chcemy zapobiec jego dalszym zbrodniom. - Kiedy pan chce, żebym przyszła? - Jutro rano. Przyślemy po panią powóz o dziesiątej trzydzieści. - Będę czekać. Dotknął lekko mojej dłoni. - Dziękuję, panno Lansdon. Kiedy wyszedł, myślałam o tamtym mężczyźnie i zastanawiałam się, jak to możliwe, by z zimną krwią zabić nie znanego sobie człowieka. Nie powstrzymała go myśl, że może unieszczęśliwić wielu ludzi. Krążyła opinia, że zrobił to dla „sprawy". Jakie sprawy warte są poświęcenia ludzkiego życia i spowodowania nieszczęścia innych? W nocy źle spałam. Wstałam i podeszłam do okna. Patrzyłam na pustą ulicę i wilgotny chodnik, błyszczący w świetle latarni. Drżałam na myśl, że niedługo zobaczę tego mężczyznę. Rano przyjechał powóz. 41
Wprowadzono mnie do pokoju, w którym czekał już inspektor Gregory. - Dziękuję, że pani przyjechała, panno Lansdon -powiedział. - Proszę tędy. Poszliśmy do pokoju, gdzie w szeregu stało ośmiu mężczyzn. - Proszę się przejść i sprawdzić, czy „nasz" podejrzany jest tutaj szepnął inspektor. Podeszłam bliżej. Szłam powoli wzdłuż szeregu. Byli tu mężczyźni wysocy, niscy, średniego wzrostu. Blondyni i bruneci. Stał tam - jako piąty. Poznałam go od razu. Podgolił włosy, żeby pozbyć się charakterystycznego trójkąta, ale kiedy przyjrzałam się dokładniej, zauważyłam naturalną linię włosów. Na lewym policzku widniała bladawa blizna, zamaskowana jakimś barwnikiem. Nie miałam wątpliwości. Wróciłam do inspektora. - Jest - powiedziałam. - Stoi jako piąty. Zgolił czub i zatuszował bliznę. Za drugim razem nie widziałam jego włosów, ale to ten sam mężczyzna. Jestem tego pewna. - Doskonale, panno Lansdon. Bardzo nam pani pomogła. Jesteśmy ogromnie wdzięczni. Wyprowadzono mnie. Czułam się wyczerpana. Cały czas myślałam o chwili, kiedy skrzyżowały się nasze spojrzenia. Nie potrafię opisać wyrazu jego oczu. Miał świadomość, że wiem, kim jest. Musiał zauważyć mnie w oknie tamtej nocy. Staliśmy twarzą w twarz, kiedy miał w ręce pistolet. W jego oczach widziałam bunt, ironię i chyba pogardę. Tak, dobrze wiedział, że go rozpoznaję. Po powrocie do domu udałam się prosto do mego pokoju. Celeste wniosła na tacy szklankę mleka. - Czy to byłobardzo trudne? - Przeszłam tylko wzdłuż szpaleru mężczyzn i wskazałam go. Wiedział, że go rozpoznaję. Och, Celeste, to było przerażające! To jego wyzywające, kpiące spojrzenie! - Myślę, że był wystraszony. - Nie sądzę. Ludzie jego pokroju, nie szanujący życia innych, niezbyt wysoko cenią swoje własne. Jak myślisz, co z nim będzie? 42
- Jeżeli udowodnią mu winę, zostanie powieszony. - Jest winny. To przerażająca myśl. A jeżeli moje świadectwo nie wystarczy? - Musiał się pewnie jakoś zdradzić. Zapewne już przedtem go na czymś złapano. Policjanci są niezwykle przebiegli. Przecież bardzo szybko go ujęli. Musieli go podejrzewać i wiedzieć, kim jest. Obserwowali go. Nie był im zupełnie obcy. To, że go rozpoznałaś, ułatwi im tylko postawienie go przed sądem. - Ale jeżeli go powieszą, stanie się to z moją pomocą. - Nie. Stanie się tak, bo jest mordercą, który musi umrzeć, by więcej nie zabijać. Musisz patrzeć na to w ten sposób. Gdyby uszedł bezkarnie, wkrótce znowu ktoś mógłby zginąć z jego ręki. Znowu cierpieliby czyiś krewni i przyjaciele z powodu jego bezmyślnego okrucieństwa. - Tak właśnie muszę na to patrzeć - powiedziałam z przekonaniem. - Kiedy będzie po wszystkim, zapewne pojedziesz do Rebeki? - zapytała Celeste. - Być może zatrzymam się tam na jakiś czas. - Będziemy musiały zdecydować, co mamy zamiar dalej robić. Mam nadzieję, że nie myślisz o wyjeździe na stałe? - Celeste, powinnaś pojechać ze mną do Kornwa-lii... przynajmniej na trochę. Rebeka mi to zaproponowała. - Nie wiem. Czuję się zagubiona... niezdolna do podejmowania decyzji. Jestem taka samotna... bez Benedicta... chociaż wiem, że tak naprawdę nigdy mu na mnie nie zależało. Ale stanowił cząstkę mojego życia. - Celeste, zależało mu na tobie. Naprawdę. Tylko że on tego nie okazywał. - Nie mógł okazywać tego, czego nie było. Wszystkie swoje uczucia przelał na ciebie i... twoją matkę. - Ależ, Celeste, on naprawdę cię kochał. Był ci bardzo wdzięczny. Wiem o tym. - Cóż, już po wszystkim - skwitowała ze smutkiem Celeste. - Zostałyśmy tylko we dwójkę. Trzymajmy się razem. Otoczyła mnie ramionami. 43
- Celeste, znajduję w tobie wielkie oparcie - wyznałam. - A ja w tobie - odparła. Pogrzeb ojca miał uroczysty charakter. Wolelibyśmy, żeby wszystko odbyło się po cichu, ale rozumieliśmy, że w tej sytuacji stało się to niemożliwe. Trumna tonęła w kwiatach. Trzeba było wynająć dodatkowy powóz, aby je wszystkie pomieścić. Pomyślałam z ironią, że wiele z tych wiązanek przysłali ludzie, którzy za życia ojca byli jego wrogami. Ci, którzy mu zazdrościli, mogli teraz odpocząć. Kto czuje zawiść w stosunku do zmarłego człowieka? Będzie się teraz wspominać jego błyskotliwą inteligencję, cięty dowcip, przenikliwy umysł, mówić o widokach na karierę polityczną. Wspominano o jego realnych szansach na objęcie urzędu premiera kiedyś w przyszłości... i o karierze brutalnie przerwanej ręką bezmyślnego zbrodniarza. Ojciec przez śmierć stał się bohaterem. Peany w prasie na jego cześć niemal wprawiały w zakłopotanie. Nie było słowa o skandalu w przeszłości, który^jłiegdyś zniszczył jego nadzieje i którego odgrzebania zawsze tak się obawiał. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy ojca kochali i podziwiali. Tak wygląda sława zyskana dzięki śmierci. Im gwałtowniejsza śmierć, tym większa chwała. Razem z Rebeką i Celeste przeglądałyśmy artykuły w prasie. Wiedziałyśmy, że pełno w nich frazesów, ale trochę dałyśmy się ponieść fali obłudy. Nie odnalazłam w nich jednak pocieszenia. Ojciec odszedł na zawsze i pozostała po nim pustka. Dopiero kiedy odczytano testament, dowiedziałyśmy się, jaki był bogaty. Hojnie obdarował całą lojalną mu służbę, zabezpieczył Celeste, Rebece również zapisał niezłą sumę. Reszta majątku znalazła się pod zarządem powierniczym. Przez całe życie mogłam korzystać z tej fortuny, która po mojej śmierci miała przejść na dzieci. Gdybym umarła bezdzietnie, majątek przeszedłby na Rebekę i jej potomstwo. Dom w Londynie ojciec przeznaczył Celeste, mnie przypadła posiadłość w Manorleigh. 44
Nigdy nie zastanawiałam się nad sprawami finansowymi, zbyt wiele innych rzeczy zajmowało mój umysł. Nie bardzo więc rozumiałam treść testamentu. Adwokaci powiedzieli, że kiedy otrząsnę się po śmierci ojca, wyjaśnią mi wszystko, co powinnam wiedzieć. Nie było pośpiechu. Na razie nie potrafiłam skupić uwagi na tego rodzaju sprawach. Rebeka powiedziała: - Kiedy to wszystko się skończy, będziesz musiała pomyśleć, co chcesz robić. Nie ma wątpliwości, że wiele się zmieni. Najlepszym rozwiązaniem dla ciebie i Celeste jest wyjazd ze mną do Kornwalii... daleko od tego wszystkiego. Wtedy będziesz mogła spojrzeć na wszystko z dystansem. Byłam przekonana, że ma rację, ale mimo to wahałam się. Joel powinien niedługo wrócić. Tak bardzo chciałam z nim porozmawiać. Śmierć ojca oszołomiła mnie do tego stopnia, że z początku nie byłam w stanie myśleć o niczym innym. Powoli powracały wspomnienia związane z Joelem. Nie będę sama. Joel wróci i pomoże mi dojść do siebie po tej tragedii. Miałam ochotę wyjechać z Londynu. Dużo lepiej czułabym się w Kornwalii. Kocham Cador - naszą rodzinną posiadłość, i tak bardzo lubię przebywać w towarzystwie Rebeki. Musiałam jednak pozostać w Londynie do procesu. Póki się nie zakończy, nie zaznam spokoju. Moja obecność na rozprawie będzie z pewnością konieczna, jestem wszak koronnym świadkiem. W tej sytuacji nie ma sensu jechać teraz do Kornwalii. Jestem przekonana, że do końca życia nie zapomnę atmosfery sali sądowej. Zawsze będę miała w pamięci obraz człowieka na ławie oskarżonych. Starałam się na niego nie patrzeć, ale nie mogłam się powstrzymać. Za każdym razem, gdy nasze spojrzenia spotykały się, widziałam w jego oczach nienawiść pomieszaną z ironią. Nazywał się Fergus O'Neill. Już przedtem był zamieszany w podobne sprawy. W ten sposób zapewne dorobił się blizny na policzku. Odsiadywał wyrok w irlandzkim więzieniu, gdzie wywołał zamieszki. Na45
leżał do organizacji, która postanowiła wziąć sprawiedliwość w swoje ręce. Był zabójcą służącym sprawie. Jeżeli zaszła potrzeba, odbierał życie z zimną krwią. Znajdował się pod stałą obserwacją policji. Dlatego, dzięki mojemu opisowi, ujęto go tak szybko. Oskarżycielem był pan Thomas Carstairs. Długo przedstawiał wszystkie wydarzenia. Benedict Lansdon, znany członek Partii Liberalnej, osoba wielce szanowana w sferach politycznych, kandydat na stanowisko w rządzie, został brutalnie zastrzelony przed własnym domem, na oczach córki. Potem pan Thomas Carstairs mówił o otwartym sprzeciwie ojca przeciwko ustawie o autonomii Gladstone'a i o tym, jak Fergus O'Neill, od dawna znany policji jako agitator, czekał pod domem w noc poprzedzającą morderstwo z zamiarem dokonania zabójstwa. Jego plan zniweczyło przeciągające się posiedzenie parlamentu, bo w takich wypadkach pan Lansdon rezygnował z powrotu do domu i nocował u przyjaciół w Westminsterze. Oskarżyciel powiedział, że spostrzegłam Fergusa O'Neilla stojącego pod domem. Noc była wietrzna. Cylinder Fergusa potoczył się na ziemię i dokładnie widziałam jego twarz w świetle pobliskiej latarni. Potem ujrzałam go ponownie w chwili morderstwa z bronią w ręce. Później zeznawali świadkowie oskarżenia. Wezwano kilka osób. Pierwszą była gospodyni domu, w którym Fergus O'Neill się zatrzymał. Przyjechał z Irlandii na tydzień przed zabójstwem i najwyraźniej spędził ten czas na przygotowaniach. Stawili się również dwaj sąsiedzi O'Neilla, a także patolog i lekarz, który zajął się moim ojcem, oraz jeszcze parę osób. Ja miałam być najważniejszym świadkiem, bo widziałam zabójstwo i byłam w stanie zidentyfikować sprawcę. Nawet ja, która tak mało wiedziałam o procedurze sądowej, rozumiałam doskonale, że to właśnie moje świadectwo pomoże udowodnić winę Fergusowi O'Neillowi.
46
Po pierwszym dniu procesu wróciłam do domu wyczerpana. Rebeka i Celeste przysiadły na brzegu łóżka i rozmawiały ze mną, dopóki nie zasnęłam. Ale obraz tego mężczyzny prześladował mnie nawet we śnie. Wiedziałam, że postępuję słusznie. Nie mogłam uchylić się od zeznań. Byłam pewna, że to właśnie ten człowiek zabił mojego ojca. Kiedy jednak oczyma wyobraźni widziałam sznur na jego szyi, miałam uczucie, że to ja go nałożyłam. Gdy zwierzyłam się Rebece, powiedziała: - To bzdury. Sam sobie zarzucił pętlę na szyję. Jest mordercą i musi ponieść karę. Nie można pozwolić, by zabójcy chodzili na wolności i mordowali tylko dlatego, że ktoś myśli inaczej niż oni. Wiedziałam, że ma rację, ale jak pozbyć się koszmarów? - Jak tylko będzie po wszystkim - oznajmiła Rebeka -zabieram cię do Kornwalii. A ty, Celeste, pojedziesz z nami. Należy ci się odpoczynek. Musicie obie stąd wyjechać. I nie mówcie, że nie możecie, bo będę stanowczo nalegać. - Myślę, że powinnam tu zostać - odezwała się Celeste. - Myślę, że nie - odparła z naciskiem Rebeka. - Nie musicie długo siedzieć poza domem, ale wyjazd dobrze wam zrobi. Obie przeżyłyście szok. Powinnyście jak najszybciej zmienić otoczenie. Obie wiedziałyśmy, że Rebeka ma rację. Muszę przyznać, że perspektywa wyjazdu była bardzo kusząca. Proces przeciągał się. Musiałam znowu pojechać do sądu. Pan Thomas Carstairs przypuszczał, że obrona zechce powołać mnie na świadka, by podważyć moje zeznania. Znowu znalazłam się w sądzie. Powaga sali sądowej i obecność sędziego kierującego rozprawą budziły głęboki szacunek, ja jednak najbardziej przeżywałam obecność Fergusa O'Neilla, którego twarz, jak zaczynałam się obawiać, będzie mnie prześladować do końca życia. Obrońca nie wezwał mnie na świadka. Sądzę, że obawiał się, iż moje zeznania mogą jeszcze bardziej pogrążyć oskarżonego. 47
Oskarżyciel na chwilę poprosił mnie za barierkę dla świadków. Polecił mi przyjrzeć się oskarżonemu i powiedzieć sądowi, czy widziałam go wcześniej. Powiedziałam, że widziałam go w noc przed śmiercią ojca^w momencie oddania strzału. Wyjaśniłam, na jakiej podstawie go rozpoznaję. Wszystko odbyło się bardzo szybko, ale stanowiło moment decydujący w rozprawie. Sędzia wygłosił podsumowującą mowę. Wyrok musi zapaść. Wina została udowodniona (nie tylko przeze mnie, jak przekonywałam się po cichu). Mężczyzna był anarchistą i fanatycznym terrorystą. Prawdopodobnie już przedtem dokonywał zabójstw. Policja miała go na oku. Jak bardzo pragnęłam znaleźć się poza salą sądową, kiedy przysięgli wrócili i odczytali wyrok: „winny", a sędzia nałożył czarny biret. Nigdy nie zapomnę jego głosu: „W imieniu ławy przysięgłych ogłaszam, że oskarżony został uznany za winnego. Zostanie odprowadzony na miejsce egzekucji, gdzie będzie powieszony. Ciało zostanie pochowane na terenie więzienia. Niech Bóg zlituje się nad duszą skazańca". Po raz ostatni mój spłoszony wzrok powędrował w stronę mężczyzny. Zobaczyłam na sobie jego jadowite, mściwe, a zarazem kpiące spojrzenie. Rebeka nalegała, żebyśmy natychmiast wyruszyły, ale ja nie chciałam jechać. Musiałam poczekać. - Czasami korzystają z prawa do odroczenia - powiedziałam. - Chcę tu być, mieć... pewność. - W tym przypadku nie będzie odroczenia - odparła Rebeka. - Boże drogi. Lucie! Ten człowiek zasłużył na śmierć. Zamordował twojego ojca. - Zrobił to dla sprawy. Nie ze względu na materialne korzyści. To różnica. - Morderstwo jest morderstwem - oświadczyła Rebeka. - I każe się je śmiercią. Wyjeżdżajmy! Dzieci i Pedrek uważają, że za długo tu siedzę. - Więc wracaj, a my z Celestą przyjedziemy, kiedy będzie po wszystkim. 48
Rebeka potrząsnęła głową. - Zostanę z tobą, Lucie. Pedrek mnie zrozumie. Minęły trzy tygodnie od ogłoszenia wyroku i nadszedł dzień egzekucji. Oczywiście, tak jak czułam w głębi duszy, nie było mowy o odroczeniu. Siedziałam w moim pokoju. Rebeka i Celeste chciały mi towarzyszyć, ale ja pragnęłam samotności, więc uszanowały moje życzenie. Siedziałam w pokoju, kiedy to się działo. Fergus O'Neill, człowiek, z którym nie zamieniłam ani jednego słowa, umierał, a ja, oczywiście w przenośni, byłam tą osobą, która zarzuciła mu sznur na szyję. Rebeka ma rację. To głupie tak myśleć. Jej zdrowy rozsądek jest jak zimny prysznic na moje gorączkowe rojenia. Czasami skutkuje, ale chwilami nie mogę pozbyć się tych okropnych myśli. Kto by jeszcze rok temu przewidział, że ja, prosta dziewczyna, szczęśliwie żyjąca w cieniu wielkiego ojca, stracę go i będę żyć dręczona poczuciem winy? Jak to możliwe, że życie może zmienić się aż tak radykalnie w tak krótkim czasie! - Nic nas już teraz nie zatrzymuje - oświadczyła Rebeka. - Obecnie należy zająć się planami na przyszłość. Będzie wam łatwiej z dala od tego miejsca. W Kornwalii wszystko wyda się wam jaśniejsze. Wiedziałam, że ma rację. - Więc spakujcie potrzebne rzeczy - ciągnęła dalej. -Pojedziemy jutro porannym pociągiem. - Rebeko, muszę ci o czymś powiedzieć - odezwałam się. - Chodzi o Joela Greenhama. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. -Zanim wyjechał - mówiłam - zaręczyliśmy się... wtajemnicy. Obróciła się do mnie z uśmiechem. Nie widziałam jej takiej szczęśliwej od dnia tragedii. - Och, Lucie, jak się cieszę. To cudownie! Oczywiście czułam, że dzieje się coś między tobą i Joelem. On się tobą zaopiekuje. Kiedy wraca? 49
- Nie wiem. Nie miałam jeszcze żadnych wiadomości. - Takie misje zazwyczaj nie trwają zbyt długo. Wyjechał już jakiś czas temu. Ciekawe, czy doszły do niego wiadomości... nie, chyba nie. Gdyby wiedział, co się stało, natychmiast by przyjechał. - Wydaje mi się, że nie ma go bardzo długo -powiedziałam. - Jak tylko Joel przyjedzie, możesz wrócić do Londynu... albo niech on odwiedzi nas. Lucie, trudno wyrazić, jak bardzo się cieszę! - Powinnam ci była powiedzieć wcześniej, ale postanowiliśmy ogłosić nasze zaręczyny dopiero po powrocie Joela. - Dobrze się stało. Będziesz mogła rozpocząć życie na nowo. Widzę, że nie chcesz snuć zbyt dużo planów, dopóki Joela nie ma przy tobie. Nastrój Rebeki wyraźnie się poprawił. Cieszyła się, że będę miała w kimś oparcie. Podzielałam jej zdanie. - Więc jutro wyjeżdżamy - powiedziała. Celeste jechała z nami. Musiałyśmy długo ją przekonywać, żeby się zgodziła. Myślę, że była zadowolona z możliwości wyjazdu, chociaż się wahała. Jak zwykle brakowało jej śmiałości. Wyznała mi, że nie jest pewna, czy Rebeka naprawdę chce ją gościć, czy zaprasza ją tylko z grzeczności. Biedna Celeste! Życie u boku ojca wyrobiło w niej kompleks niższości, mimo że w ciągu ostatnich paru lat ojciec próbował poprawić stosunki między nimi. Gotowałyśmy się do wyjazdu. Wmawiałam sobie, że spokój Kornwalii pozwoli mi spojrzeć na życie z innej perspektywy. Pozbędę się uczucia niepokoju w związku ze śmiercią mężczyzny, który z rozmysłem zabił mego ojca, burząc szczęście jego najbliższych. Spakowałam się. Byłam gotowa do podróży. - Powinnyśmy się dzisiaj dobrze wyspać - radziła Rebeka. Sama przyniosła szklankę mleka do mego pokoju. Usiadła na łóżku, żeby chwilę porozmawiać. - Zobaczysz, jak dobrze będzie w Kornwalii -przekonywała mnie. - Dzieci bardzo chcą się z tobą zobaczyć. Są takie urocze. A 50
dziadkowie, nasi i Pedreka -wiesz, jak lubią, kiedy się zjawiasz. Nasi zapewne spróbują porwać cię do Cadoru, ale na to nie pozwolę. - Wszystko to brzmi cudownie. - Lucie, to najlepsze rozwiązanie. I Joel na pewno niebawem wróci. Sądzę, że przyjedzie prosto do Korwalii, gdy dowie się, że tam jesteś. - Zaczynam się o niego niepokoić. Długo go nie ma. - To kawał drogi. Zapewne też niełatwo stamtąd wysyłać listy. Zobaczysz, wkrótce przyjedzie. Cieszę się, że tak dobrze rozumiecie się z Celeste. Żal mi jej! - Zawsze starałam się nią opiekować - powiedziałam. Rebeka pokiwała głową. - No, pij to swoje mleko i idź spać! Czeka nas jutro trudny dzień. Zabrała szklankę i otuliła mnie kołdrą jak kiedyś w dzieciństwie. Objęłam ją za szyję. - Rebeko, dobrze, że ciebie mam - szepnęłam. - A ja się cieszę, że mam moją małą siostrzyczkę -odpowiedziała. Ucałowała mnie i wyszła z pokoju. Myślę, że chwilę drzemałam. Potem... obudził mnie jakiś dźwięk. Przypominał drapanie w szybę. Leżałam, wpatrując się w ciemności. Światło ulicznej latarni oświetlało kontury znajomych przedmiotów. Kiedy byłam mała, bardzo cieszyłam się z bliskości latarni. Jej światło dodawało mi otuchy. A teraz latarnia odegrała zupełnie inną rolę w moim życiu. Dzięki niej zobaczyłam twarz zabójcy mojego ojca. Gdybym tamtej złowieszczej nocy nie widziała dokładnie człowieka bez kapelusza, nie miałabym pewności. Drapanie w szybę powtórzyło się. Spojrzałam w okno i dostrzegłam, jak od szyby odbiła się garść drobnych kamyków. Wstałam i podeszłam do okna. Serce na chwilę przestało mi bić. Z wrażenia wstrzymałam oddech. Pod latarnią zobaczyłam postać w pelerynie i cylindrze. To był mężczyzna. Patrzył prosto na mnie. Przez kilka sekund oboje staliśmy bez ruchu. Potem, niespodziewanie, zdjął cylinder i ukłonił mi się. W świetle latarni wyraźnie widziałam ciemny trójkąt włosów nad czołem i zarys blizny na policzku. 51
Uśmiechał się do mnie drwiąco. Stałam oniemiała. Nogi miałam jak z waty. Mężczyzna nałożył cylinder i powoli wyszedł poza krąg światła. Dygotałam. Co ja widziałam? Czy to zjawa? W pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że dusza skazańca wróciła, by mnie nękać. Zanim znalazłam się w łóżku, przez jakiś czas stałam, wpatrując się w pustą ulicę. Trzęsłam się. Potem przyszła mi do głowy jeszcze straszniejsza myśl. Czyżby człowiek, którego skazałam, nie był winny śmierci ojca? Zabójca pojawił się pod domem w noc po egzekucji tamtego mężczyzny. „Boże, pomóż mi" - modliłam się w duchu. -Skazałam niewinnego człowieka. Ale przecież mężczyzna w sądzie był tą samą osobą, którą dwukrotnie widziałam na ulicy. Jak to możliwe, że przyszedł dziś w nocy pod okno? Chciał, żebym go zobaczyła. Rzucał w okno kamykami. Kto pragnie mnie nastraszyć: zjawa czy żywy człowiek? Pedrek wyjechał po nas na stację powozem. Podróż pociągiem dłużyła się. Przez cały czas usiłowałam zapomnieć o tym, co widziałam w nocy. Chwilami wydawało mi się, że były to zwykłe urojenia. Nie byłam tak do końca sobą. Nie wyszłam jeszcze z szoku. Całkiem możliwe, że padłam ofiarą halucynacji. Chociaż niechętnie przyznawałam się przed samą sobą do zaburzeń psychicznych, uznałam, że w tej sytuacji to najszczęśliwsza konkluzja. Miałam ochotę opowiedzieć o wszystkim Rebece. Na pewno znalazłaby jakieś wyjaśnienie. Szczerze mówiąc, w nocy ledwo się powstrzymałam, aby nie pobiec do jej sypialni. Gdy tak pędziliśmy wzdłuż zielonych pól i wzgórz porośniętych lasami, mijaliśmy wioski i miasteczka wzdłuż torów, powoli odzyskiwałam równowagę. Rosło we mnie przekonanie, że to, co widziałam w nocy, było wyłącznie dziełem mojej wyobraźni. Pedrek wyściskał nas wszystkie. 52
- Długo cię nie było - powiedział do Rebeki. - Tak, ale... Pedrek pokiwał głową ze zrozumieniem. Myślę, że zawsze jest taki wyrozumiały. Wsiadłyśmy do powozu, nasze bagaże stanęły obok. - Dzieciaki nie mogą się was doczekać – powiedział Pedrek. - Niania Billings zgodziła się na wielkie ustępstwo. Z powodu waszego przyjazdu wolno im dzisiaj później pójść spać. - Kochane maleństwa! - uśmiechnęła się Rebeka. -Wyjechałam na tak długo. Mam nadzieję, że mnie nie zapomniały. - Oczywiście, że nie! - zapewnił ją Pedrek. - Niania Billings mówiła mi, że co rano pytają: „A kiedy mama wróci?" - Uff, ulżyło mi - powiedziała Rebeka. - Straszne, gdyby dzieci patrzyły na mnie jak na obcą osobę. - High Tor jest gotowy na wasze przyjęcie. Powiem wam w tajemnicy, że wszyscy biegają jak w gorączce, odkąd dowiedzieli się, że przyjeżdżacie. - Jak miło to słyszeć - odezwałam się. - To prawda, Lucie - powiedziała Rebeka. - Wszyscy będą szczęśliwi, mogąc widzieć ciebie i Celeste. Jechaliśmy aleją tak wąską, że żywopłoty ocierały się o powóz. Droga zakręcała wiele razy. Naszym oczom ukazywały się na zmianę wrzosowiska i morski brzeg. Na koniec wyjechaliśmy na równinę, gdzie z daleka mogliśmy podziwiać górującą nad okolicą posiadłość Rebeki i Pedreka. Nawet konie zdawały cieszyć się bliskością domu, a ja zaczynałam się czuć spokojniejsza. Tragedia, jaką przeżyłam, wydawała się bardziej odległa. Rebeka i Pedrek wybrali High Tor, ponieważ znajdował się mniej więcej w połowie drogi między Cadorem a Pencarronem, domem dziadków Pedreka. Oczywiście, to Pedrek obecnie zarządzał kopalnią Pencarron, przekazaną mu przez dziadka. Przypuszczam, że dziadkowie nadal mieli w niej udziały. Kopalnia znajdowała się jakąś milę od High Tor, więc Pedrek nie miał problemów z dojazdem. 53
High Tor*5 był nazwą mylącą, bo dom stał na łagodnym stoku. Miał bardzo ciekawą architekturę. Kiedyś mieszkała w nim Celeste. Należał do jej rodziny, do Bourdonów, zanim przenieśli się do Chislehurst, a później razem z wygnaną cesarzową Eugenie osiedlili się w Farnborough. Pamiętam, że w pewnym momencie Pedrek i Rebeka chcieli zrezygnować z mieszkania w High Tor, a potem na nowo pokochali ten dom. Posiadłość była bardzo stara. Zbudowano ją pod koniec szesnastego, a może na początku siedemnastego wieku. Podobno była utrzymana w stylu Inigo Jonesa*6. Kiedy pierwszy raz usłyszałam to nazwisko, zauważyłam, że robiło na wszystkich duże wrażenie. Mnie najbardziej oczarowały okna ze zwieńczeniami i szybkami oprawionymi w ołów. Lubię stare domy. Zawsze zastanawiam się nad losami ludzi, którzy kiedyś je zamieszkiwali. Dla mnie High Tor był szczególnie frapującym miejscem, bo tu została poczęta Belinda. Leah Polhenny przychodziła naprawiać przywiezione przez Bourdonów z Francji gobeliny i wtedy właśnie uwiódł ją Jean Pascal, brat Celeste. To tu, w tym domu, rozpoczęła się historia moja i Belindy. Nic więc dziwnego, że to miejsce mnie fascynowało. Wjechaliśmy przez bramę na podwórze. Stajenny wybiegł nam naprzeciw. - Witamy w domu, pani Cartwright. - Witaj, Jim! - odkrzyknęła Rebeka. - Miło być z powrotem. Rebeka wyskoczyła z powozu, gdy tylko stanął w miejscu. Nie mogła doczekać się spotkania z dziećmi.
5
* Tor - w jęz. ang. oznacza „skalisty szczyt".
6
Inigo Jones (1573-1651) - angielski architekt i scenograf. 54
Stały po obu bokach niani Billings. Kiedy spostrzegły Rebekę, rzuciły się na powitanie. Dzieci prześcigały się w opowiadaniach, piszcząc z radości. Alvina chciała pokazać mamie nową książeczkę do kolorowania, Jake nową lokomotywę. Pomyślałam, że to szczęście mieć taką rodzinę. Cały smutek i napięcie ostatnich miesięcy zniknęly z twarzy Rebeki, kiedy tuliła dzieci do siebie. - A co powiecie cioci Lucie i cioci Celeste? - zapytała Rebeka. Dzieci podeszły i stanęły przed nami. Przykucnęłam i otoczyłam oboje ramionami. - Tylko, dzieciaczki - wtrąciła niania Billings -zachowujcie się grzecznie. Dzisiaj możecie pójść spać trochę później, bo to szczególna okazja. Dzieci roześmiały się i weszliśmy do domu. Jak w innych starych domach, hali w High Tor jest ogromny. Sklepienie podtrzymują dębowe filary. W hal-lu przywitali nas lokaj i gospodyni, oznajmiając, że nasze pokoje czekają gotowe. - Umyjemy się trochę i siądziemy do kolacji -powiedziała Rebeka. - Mamy za sobą długą podróż i jesteśmy nieco zmęczone. - Kolacja w małej jadalni za pół godziny - zaproponowała gospodyni, pani Willows. - Nie będzie za szybko? - Nie, nie. W sam raz - odparła Rebeka. Dzieci poszły z nami na górę. Mój pokój sąsiadował z pokojem Celeste. Zawsze mieszkałam w tym samym pokoju, gdy przyjeżdżałam do High Tor. Rebeka przyglądała mi się z niepokojem. Musiała zauważyć mój nastrój w pociągu. Myślałam teraz o wszystkich spędzonych w tym pokoju nocach. Nic nie będzie już takie samo. Nie można cofnąć czasu. - Chodźcie, dzieci! - powiedziała niania Billings. Alvina wyraźnie miała ochotę zaprotestować. Rebeka przykucnęła, żeby ją ucałować, i szepnęła, że przyjdzie do niej otulić ją kołderką i opowiedzieć bajkę. Humor małej wyraźnie się poprawił. Kiedy zostałyśmy z Rebeką same, powiedziała: 55
- Coś się wydarzyło, prawda? Spojrzałam na nią zaskoczona. Rebeka szybko dodała: - Mam na myśli dzisiejszą noc. Czuję, że coś... Kiwnęłam głową. - Później mi opowiesz. Przyjdę do ciebie na pogawędkę - powiedziała. Odczułam ulgę. Wahałam się, czy opowiedzieć o moich rozterkach Rebece. Teraz wiedziałam, że to zrobię. - Muszę iść - dodała Rebeka. - Do zobaczenia na dole za pół godziny. Kiedy przebrałam się, zapukałam do drzwi Celeste. Była gotowa. - Jak czujesz się w swoim dawnym domu? - zapytałam. - Trochę dziwnie - odparła. - Chyba się zmienił? - Bardzo. - Przypuszczam, że musiał wyglądać imponująco z gobelinami twoich rodziców, które Leah przychodziła reperować. - Tak, było kilka przepięknych okazów... ale teraz widać tutaj... miłość. Schodziłyśmy ze schodów w milczeniu. Rebeka miała szczęście! Ciekawe, czy mnie i Joelowi uda się także stworzyć taką szczęśliwą rodzinę? Rozmowa przy stole była nieco wymuszona. Widziałam, że Pedrek postanowił omijać temat zabójstwa ojca. A ponieważ nasze myśli nadal krążyły wokół tej sprawy, czułyśmy pewne skrępowanie. Wszystkim nam ulżyło, kiedy wstaliśmy od stołu. - To był nużący dzień - powiedziała Rebeka. -Wszyscy poczujemy się lepiej po dobrze przespanej nocy. Po mniej więcej pięciu minutach usłyszałam pukanie do drzwi. To była Rebeka. Rozczesywałam włosy przed lustrem w toaletce. Rebeka usiadła w fotelu twarzą do mnie. - Lucie, co się stało? - zapytała. Kiedy jej opowiedziałam, była zaszokowana. - Ale... kto to mógł być? 56
- Nie wiem, mam jednak okropne przeczucie, że powieszono niewinnego człowieka. - Przecież go zidentyfikowałaś. Rozpoznałaś w grupie innych mężczyzn. Miał charakterystyczny wygląd. Te włosy i blizna... Policja znała go jako terrorystę. Już przedtem był wmieszany w podobne historie. - Wiem. Wszystko wydawało się oczywiste. Ale skoro został zgładzony i pochowany, jak to możliwe, że stał pod domem? - Spróbujmy popatrzeć na to racjonalnie. Mogło ci się wydawać, że go widziałaś. - Rebeko, on rzucał kamykami w okno. Był tam. Zdjął cylinder i ukłonił się... jak gdyby... kpił ze mnie. Rebeka przez chwilę siedziała zamyślona. - Lucie, twoje nerwy były... i nadal są... trochę nadszarpnięte. To zupełnie normalne. Przeżywasz szok wywołany tragicznymi przeżyciami. Wszystko stało się na twoich oczach... ojciec był ci bardzo bliski. Bliższy niż ktokolwiek inny. Takie przeżycie musi pozostawić ślad. - Rebeko, jeżeli sądzisz, że to, co widziałam, jest wytworem mojej wyobraźni, musisz również uważać, że jestem umysłowo niezrównoważona. - Wcale nie. Takie coś każdemu może się przytrafić. - Chcesz powiedzieć, że „wyobraziłam" sobie odgłos kamyków uderzających o szybę? - Myślę, że ci się to przyśniło. Obudziłaś się, podeszłaś do okna i ktoś tam akurat stał. Może cię zobaczył i ukłonił się. - On zdjął kapelusz. Stał pod latarnią. Widziałam trójkąt włosów nad czołem. On chciał, żebym go zauważyła. - Musiało ci się zdawać. - Mówię ci, widziałam wyraźnie. Rebeko, są tylko dwa wyjaśnienia: albo duch tego mężczyzny przyszedł mnie prześladować, albo powieszono niewinnego człowieka, a ja jestem za to odpowiedzialna. - Żadne z nich do mnie nie przemawia. - Ale wierzyłaś, że nasza matka przyszła do ciebie po śmierci i kazała ci się mną opiekować? Rebeka nie odpowiedziała. 57
- Więc jednak wierzysz - ciągnęłam - że zmarli mogą powracać, jeżeli mają tu coś do załatwienia? Nasza matka to zrobiła, kiedy oddano mnie Jenny Stubbs. Chciała, żebym wróciła tam, gdzie moje miejsce, i przyszła do ciebie. Zawsze w to wierzyłaś, Rebeko. Jeżeli ona mogła powrócić, dlaczego nie mógłby Fergus O'Neill? Matka przyszła czynić dobro, bo była dobrym człowiekiem. Fergus O'Neill zabijał ludzi, którzy myśleli inaczej niż on. Zabijał dla, jak on to nazywał, „sprawy". Może wrócił dla zemsty? - Lucie, musisz wybić to sobie z głowy. Jesteś wyczerpana. Przeszłaś większy szok, niż ci się wydaje. Powinnaś wrócić do rzeczywistości. Dobrze, że tu przyjechałaś. Łatwiej ci będzie dojść do siebie. Zajmę się tobą. - Tak jak zawsze, Rebeko. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. - Jesteśmy siostrami, prawda? Bardzo cierpiałam, kiedy nasza matka umarła. Nienawidziłam twojego ojca za to, że się z nią ożenił i zabrał mi ją. Było mi ciężko. Potem nasze stosunki się poprawiły. Lucie, trzeba pamiętać, że kiedy ponosimy straty, przeżywamy głęboki dramat. Nie jesteśmy do końca sobą. Tracimy równowagę, widzimy rzeczy w niewłaściwych proporcjach. Nie umiemy patrzeć realistycznie... - Chcesz powiedzieć, że w nocy nic nie widziałam? - Nie wiem. Myślę, że miałaś zły sen... obudziłaś się przestraszona i na wpół obudzona podeszłaś do okna. Zobaczyłaś mężczyznę w pelerynie. Nic dziwnego. Pewnie wracał z opery. Spojrzał w górę. Zobaczył ciebie i ukłonił się. Cóż, może wypił za dużo. Był w wesołym nastroju... zobaczył w oknie młodą kobietę... i ukłonił się. - Ale ta twarz... - Droga Lucie, widziałaś cylinder i pelerynę. Reszta to gra światła i wyobraźni. - Tak sądzisz? - To najrozsądniejsza odpowiedź. Przymknęłam oczy. Oby Rebeka miała rację. Jej spokój i zdrowy rozsądek działały na mnie kojąco. Zapewne ma rację. To nie mógł być duch ani też Fergus O'Neill. Fergus O'Neill nie żyje. Poniósł zasłużoną karę. Był mordercą. 58
Rebeka była zadowolona, że udało jej się mnie przekonać. - A teraz przyniosę ci coś do picia - powiedziała. - Gorące mleko, jak zawsze? - spytałam. - To najlepsza rzecz pod słońcem. Uwierz Rebece. Rzuciłam się jej w ramiona. - Wierzę ci. Zawsze ci wierzyłam. Kiedy cię potrzebowałam, zawsze miałam cię przy sobie. - I tak zostanie. Wiesz o tym. Wiedziałam. I poczułam się znacznie lepiej. A kiedy Rebeka przyniosła mleko, wypiłam je duszkiem i wkrótce zapadłam w mocny sen. Rebeka nie pomyliła się. Kornwalia miała na nas zbawienny wpływ. Przeżywałyśmy okres przejściowy między tragedią a nowym życiem, które musimy dla siebie stworzyć. Coraz więcej myślałam o Joelu. Niedługo wróci i ogłosimy nasze zaręczyny. Będziemy snuć plany na przyszłość. Kupimy dom w Londynie, a zamieszkamy pewnie w Marchlands. Ze względu na parlament i wyborców Joela będziemy musieli bywać w obu miejscach. W Londynie będę czekać na niego wieczorami, gdy obrady przedłużą się. Wróci dawny styl życia. Joel zajmie miejsce ojca. Muszę przestać myśleć o przeszłości. Muszę zająć się planami na przyszłość. Będzie cudownie. Trzeba tylko jakoś przetrwać obecny okres. Na szczęście most już został przerzucony. Kornwalia zawsze mnie fascynowała. Myślę, że to oczywiste, ponieważ tutaj się urodziłam. Rebeka widziała, że jestem pogrążona we własnych myślach. Rozumiała moją zadumę i rozterki. Starała się, jak mogła najlepiej, rozwiać je za pomocą swego zdrowego rozsądku. Prawie jej się to udało. Nietrudno było wypełnić dni. Ogrody w High Tor są urocze. Nie ma klombów z kwiatami, drzewa i krzewy rosną swobodnie. Podobnie wyglądają ogrody naszego Manor Grande w Manorleigh. Spędzałam dużo czasu z dziećmi na dworze. W High Tor jest także padok, na którym dzieci jeżdżą na swoich kucykach, prowadzonych za lejce. Obie z Celeste miałyśmy obowiązek przyglądać się ich wyczynom. My także jeź59
dziłyśmy konno. Nie obyło się również bez wizyty w Pencarronie, u dziadków Pedreka. Przyjęto nas bardzo wystawnie. Robiłyśmy wycieczki do Cadoru, do moich dziadków. Cador jest dla mnie miejscem szczególnym, bo tam spędziłam większą część dzieciństwa. Nie bardzo pamiętam czasy, kiedy mieszkałam w chatce z Jenny Stubbs, ale wizyty w Cadorze, domu z wieżą obronną, przywodzącym na myśl zamek, zawsze miały dla mnie szczególny urok. Istniało ciche porozumienie między Pedrekiem a moimi dziadkami, aby nie poruszać tematu śmierci ojca. Odnosiłam jednak wrażenie, że oni, podobnie jak ja, często o tym myślą i że może lepiej byłoby głośno wyrazić to, co czujemy. Chciałam zobaczyć Branok Pool. Udałyśmy się tam razem z Rebeką. Rozumiała moją potrzebę. Dla niej to miejsce kojarzyło się z przykrymi wspomnieniami. To właśnie tam, według słów Belindy, Pedrek usiłował ją uwieść. Przez ten incydent życie Rebeki o mało nie legło w gruzach. Ja łączyłam Branok Pool z moim pierwszym domem -chatą Jenny Stubbs. Jechałyśmy konno wzdłuż stawu, ponurego jak zawsze. Gałęzie wierzb zwieszały się nisko nad mętną, wzburzoną niedawnymi deszczami wodą. To posępne miejsce, pełne tajemnic i wspomnień, mogło rodzić legendy i dziwne opowieści. - Chata nadal stoi - powiedziałam. - Tak. Czasami ktoś w niej pomieszkuje. Przydaje się ludziom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji życiowej. Obecnie, mniej więcej od roku, mieszkają w niej Blakeyowie. Pokiwałam głową. Podejrzewałam, że w tej chwili Rebeka musi wspominać ludzi, którzy żyli tu, kiedy Belinda wybrała Branok Pool jako scenę swej okrutnej, na szczęście w porę wyjaśnionej, intrygi. Ja pomyślałam o biednej, szalonej Jenny Stubbs, pielęgnującej mnie z oddaniem, gdy byłam mizernym, chorym dzieckiem. Pamiętam jedynie jej cichy, śpiewny głos i dotknięcie czułych dłoni.
60
Obie z Rebeką pogrążyłyśmy się we wspomnieniach niezbyt fortunnych zdarzeń z naszego życia. Może nie należało w ogóle tu przyjeżdżać? Pani Blakey wyszła z chaty, kiedy podeszłyśmy nad staw. - Dzień dobry, pani Cartwright! - zawołała. - O, i panna Lucie jest z panią! Dzień dobry, panno Lucie! - Musimy podejść i zamienić z nią parę słów -szepnęła Rebeka. - Panna Lucie przyjechała do nas na wakacje -wyjaśniła Rebeka. - O mój Boże! Doszły mnie słuchy o... - Tak. To wszystko jest bardzo smutne - przerwała Rebeka. - Widzę, że jakoś się urządziliście. - Od roku tu siedzimy, pani Cartwright. A teraz zapraszam panie na szklaneczkę wina jabłkowego mojej roboty. Mój Tom mówi, że jest najlepsze ze wszystkiego, co podają w Fisherman's Rest. No, może nie wszyscy by tak uważali - zreflektowała się. Tak jak nasza babka Rebeka wykazywała wiele taktu w obcowaniu z okolicznymi mieszkańcami. Pani Blakey rozpływała się w uśmiechach. Najwyraźniej była dumna ze swego lśniącego czystością domu. Nad paleniskiem wisiała patelnia i błyszczała jak szczere złoto. Fajerki były doczyszczone. Linoleum i meble wypolerowane do połysku. - Dom sprawia bardzo przytulne wrażenie - zauważyła Rebeka. Znowu ogarnęły mnie wspomnienia. Tu, w pierwszych latach mego życia, był mój dom. Wydawał się znajomy, a jednocześnie obcy. Zapewne wyglądał zupełnie inaczej, gdy mieszkała w nim Jenny Stubbs. Pani Blakey wniosła wino i postawiła je na stole. - Może macie panie ochotę na paszteciki? Zaraz przyniosę. Mój Tom zawsze bierze jeden ze sobą, kiedy idzie do pracy. Mówi, że dzięki nim jest syty cały dzień. - Obawiam się, że nie damy rady - powiedziała Rebeka. - Bardzo byśmy chciały, ale czeka na nas obiad i będziemy musiały go zjeść. Wino jest przepyszne. - Doskonałe - zawtórowałam. 61
Pani Blakey była bardzo rozmowna. Wyczułam, że jest wdzięczna Pedrekowi za to, co dla nich zrobił, i chce, żeby Rebeka o tym wiedziała. - Ten atak reumatyzmu był okropnym ciosem dla Toma - wyznała, kierując się w moją stronę. - Ni stąd, ni zowąd pojawiły się bóle, a potem ledwie mógł się podnieść. Doktor powiedział, że to reumatyzm i że Tom ma zapomnieć o pracy w kopalni. Byliśmy zdruzgotani, mówię pani. Tom przepracował w kopalni całe życie, tak jak jego ojciec i dziadek. Doktor powiedział, że teraz Tom będzie mógł wykonywać tylko jakieś lekkie prace. To go przybiło. Zawsze dobrze pracował i przynosił regularnie wypłatę... To bardzo dumny człowiek. „Co my zrobimy, Janet? - pytał. -Dokąd pójdziemy?" „Cóż, potrafię nieźle szyć - pocieszałam go. - Damy sobie radę". A tu jeszcze sprawa mieszkania. Mieliśmy mały domek, ale należał do kopalni. Wiedzieliśmy, że zabiorą go, jeżeli Tom przestanie pracować. I wtedy przyszedł z pomocą pan Cartwright: - „Postaram się załatwić wam chatę w Bra-nok. Należy do rodziny pani Cartwright. Obecnie stoi pusta. Porozmawiam z rodziną żony". Tak się tu znaleźliśmy... dzięki panu Cartwrightowi i państwu z Cadoru. - Naszym dziadkom - uśmiechnęła się do mnie Rebeka. - Powiedzieli: „Bierz ten dom, Tomie, i nie przejmuj się czynszem. Po to stoi, żeby dać schronienie potrzebującym. Korzystajcie z niego, jak długo będziecie chcieli". Tom wykonuje różne drobne roboty na farmie w Cadorze. Ja dorabiam szyciem. Lepiej się mamy niż wtedy, gdy Tom pracował w kopalni. - A jak jego reumatyzm? - zapytałam. - Pojawia się i znika, panno Lucie. Można według niego przepowiadać pogodę. „Jutro będzie padać. Noga mnie kręci" - mówi Tom. I pada. Jest jak barometr. Doleję pani wina, pani Cartwright. - Nie, nie, dziękuję, pani Blakey! - protestowała Rebeka. - Jest bardzo mocne. Pani Blakey roześmiała się z zadowoleniem. Potem, patrząc na mnie uroczyście, oznajmiła: 62
- Jesteśmy tu bardzo szczęśliwi. Niektórzy ludzie uważają, że to ponure miejsce i że tu straszy, ale my się z Tomem duchów nie boimy. - Czy słyszała pani kiedykolwiek dzwony? - zapytałam. - Mówią, że dzwoni w starym klasztorze na dnie stawu. - Ludzkie bajanie! Jak by to było możliwe, żeby mnisi żyli tam, na dole, setki lat? Uważam, że to bzdury. Dobrze nam się tu mieszka i mówię pani, gdyby nie ten reumatyzm, który Tomowi od czasu do czasu dokucza, byłabym bardzo szczęśliwa. Kopalnie są bardzo niebezpieczne. Straszne rzeczy mogą zdarzyć się na dole. Zawsze bałam się o Toma. Ale mieliśmy szczęście. Tom pracował u dobrych ludzi. Nigdy nie zapomnę pana Cartwrighta i waszego dziadka, pani Cartwright. To dobrzy pracodawcy. - Miło mi to słyszeć - odparła Rebeka. - Powtórzę panu Cartwrightowi. Będzie mu przyjemnie. Zawsze starał się dbać o górników. - Niech Bóg ma go w swojej opiece za to, co dla nas zrobił - westchnęła pani Blakey. Wyszłyśmy z chaty w dobrym nastroju. .Rebeka w drodze powrotnej zauważyła: - Ona zupełnie odmieniła to miejsce. Zawsze sprawiało na mnie przygnębiające wrażenie. A teraz jest miłe i przytulne. Ciekawe, ile godzin dziennie ta kobieta spędza na polerowaniu mebli i garnków? - To jej daje zadowolenie - powiedziałam. - O, tak. Kiedy mówiłyśmy o kopalni, przyszło mi do głowy, że powinnyśmy pojechać do Pencarronu. Nie byłyśmy tam od tygodnia. Musimy zabrać ze sobą dzieci. Dziadkowie czują się urażeni, jeżeli nie widują ich dostatecznie często. - Możemy pojechać jutro? - Oczywiście - odpowiedziała Rebeka. Następnego dnia udałyśmy się z Rebeką i z dziećmi do posiadłości w Pencarron. Celeste oświadczyła, że musi pojechać po zakupy do Poldoreys. Obawiała się, że może być intruzem. Dzieci były podekscytowane. Lubiły wizyty u dziadków. W Pencarronie wszystko im było wolno. 63
Pencarron Manor był wygodnym wiktoriańskim siedliskiem. Nie miał zabytkowego charakteru jak Cador czy High. Tor. Josiah mówił, że zbudowano go do zamieszkania. Brakowało mu wież obronnych, ale za to miał wszystkie nowoczesne udogodnienia. „Odrobina komfortu jest lepsza od całego zastępu duchów" -mawiał Josiah. Josiah z przymrużeniem oka traktował przesądy i, jak twierdził, „bajdy" miejscowej ludności na temat mocy nadprzyrodzonych. Jego żywiołem było górnictwo. Przyjechał do Pencarronu zaraz po ślubie. Wybudował dom i doprowadził do rozkwitu podupadającą kopalnię. On i jego żona bardzo pragnęli mieć dziecko. Dość długo czekali na pojawienie się Morwenny. Całe ich życie obracało się wokół niej. Teraz przelali swoje uczucia na Pedreka i dzieci. Morwenna spędzała większość czasu w Londynie. Jej mąż zajmował się transportem blachy i materiałów budowlanych. Trudno byłoby prowadzić taką działalność w Kornwalii. Przywitano nas bardzo serdecznie. Zauważyłam, że Pencarronowie nie mogli oderwać oczu od dzieci. Wypytywali o Pedreka, mimo że widzieli go zaledwie parę dni temu. Gospodarze, ludzie szalenie gościnni, zaprosili nas na obfity posiłek. Dzieci siedziały razem z nami przy stole, ponieważ dziadkowie nie chcieli ich stracić z oczu ani na minutę. Było bardzo wesoło. Kiedy po obiedzie dzieci poszły bawić się do ogrodu, usiedliśmy przy dużych oknach, by móc je obserwować w trakcie rozmowy. Podano kawę. Pani Pencarron zachęcała nas do częstszych wizyt. Mówiła, że dzieci tak szybko rosną. Jake robi się bardzo podobny do Pedreka, a Alwina zmienia się w małą damę. - Wiejskie powietrze dobrze im robi - zauważył Josiah. - Nie macie pojęcia, jaka byłam szczęśliwa, kiedy Pedrek postanowił zająć się kopalnią - dodała jego żona. - Baliśmy się, że wyjedzie do Londynu. Na szczęście starczyło mu zdrowego rozsądku, by zostać tutaj. - Dzieciaki nie miałyby tam tak dobrze. - W Londynie też są parki - wtrąciłam. 64
- Parki! - prychnął Josiah. - Nie można ich porównać z morzem i wrzosowiskami. - Są bardzo ładne - poparła mnie Rebeka. - Uważam, że wiejskie powietrze jest zdrowsze -upierał się Josiah. I bezpieczniej się tu żyje. - W kopalni też czasem zdarzają się wypadki, a rybacy walczą z morzem podczas sztormów. - Wszędzie zdarzają się nieszczęścia. A posłowie parlamentu? - Większości nic nie zagraża. - Mówię o tych dwóch. Pisali dziś o nich w gazetach. Nie czytałyście? - Nie, jeszcze nie. Chciałyśmy jak najwcześniej do was przyjechać. - W takim razie nic nie wiecie. Pojechali do Afryki czy gdzieś tam. I dwóch z nich zaginęło. - Gdzie to się stało? - spytałam szybko. - Jeździli całą grupą... - Czy to było w Bugandzie? - Tak, myślę, że właśnie tę nazwę podano w gazecie. Pojechali z ramienia rządu czy coś takiego, z jakąś misją rozpoznawczą, jak to napisano. Dwóch z nich zaginęło. Reszta ma jak najprędzej wracać do kraju. Zdaje się, że tubylcy nie przyjęli ich zbyt przychylnie. - Wiem... o jakiej misji mowa - powiedziałam. -Szczerze mówiąc, znam bardzo dobrze jedną osobę, która bierze w niej udział. To przyjaciel... mojego ojca... naszej rodziny. Jak nazywają się ci, którzy zaginęli? Pan Pencarron zauważył moje zdenerwowanie. Rebeka spoglądała na mnie z niepokojem. - Może mogłybyśmy rzucić okiem na gazetę? -spytałam. - Mamuśku, wiesz, gdzie jest ta gazeta? - spytał Josiah. - Oczywiście. Rebeka, Lucie, dolejcie sobie kawy. Nie byłam w stanie skoncentrować się na rozmowie. Myślałam o Joelu i chwili, kiedy wyznaliśmy sobie uczucia i zamiary. Dwóch z nich zaginęło! - myślałam. -Oby tylko nie Joel! 65
Miałam wrażenie, że szukanie gazety trwa całe wieki. Kiedy zobaczyłam artykuł, żałowałam, że w ogóle się znalazła. Misję rządową do Bugandy trudno nazwać sukcesem -czytałam. Część miejscowej ludności uznała ją za mieszanie się w sprawy ich kraju. Delegacja nie zawsze spotykała się z życzliwym przyjęciem. W rzeczywistości miejscowa ludność wydawała się raczej wrogo nastawiona. Parlamentarzyści wracają do kraju za kilka dni. Niestety dwóch z nich zaginęło. Są to panowie: James Hunter i Joel Greenham... Serce podeszło mi do gardła. Trzymałam gazetę w drżących rękach. Po spotkaniu cała delegacja miała powrócić do hotelu. Ponieważ brakowało miejsca w powozie, panowie ci, jako najmłodsi, postanowili wrócić pieszo. Od tego czasu słuch o nich zaginął. Prowadzone są poszukiwania. Wpatrywałam się oniemiała w nazwisko Joela. Miałam przed oczami jego twarz, gdy snuliśmy wspólne plany: „Lucie, kiedy wrócę, ogłosimy zaręczyny..." Ale on nie wróci razem ze wszystkimi. Co się z nim dzieje? - Lucie, dobrze się czujesz? - spytała cicho Rebeka. - Jestem... To dla mnie szok... - A nie mówiłem? - odezwał się Josiah. - Życie na wsi jest bezpieczniejsze. Człowiek przynajmniej potrafi przewidzieć zagrożenia. Nie wiem, jak dotrwałam do wyjazdu z domu Pencarronów. W drodze powrotnej Rebeka pocieszała mnie: - Na razie niewiele wiadomo. Być może wiadomości są przesadzone. Trzeba zdobyć więcej informacji. Czułam się zupełnie zagubiona. Zaczynałam zastanawiać się, skąd spadnie na mnie następny cios. Naprawdę trudno mi było uwierzyć, że nieszczęścia mogą następować jedno po drugim w tak krótkim czasie. Celeste, która domyślała się więzi łączącej mnie i Joela, bardzo przeżywała to, co się stało. Mimo własnych problemów zawsze była gotowa współczuć innym. - Trudno uwierzyć w tę kolejną tragedię - powiedziałam. - To chyba Szekspir napisał, że kiedy pojawiają się problemy, nie przychodzą pojedynczo, ale jedno za drugim? 66
- W tym przypadku tak nie będzie - zapewniała mnie Celeste. - On wróci. - Co mu się mogło przydarzyć? - zastanawiałam się. Przerzucałyśmy gazety. Znajdowałyśmy w nich jedynie domysły i spekulacje. O misji pisano nieprzychylnie i wyrażano niepokój o los dwóch zaginionych parlamentarzystów. - Musi być jakieś wyjaśnienie - mówiła Rebeka. -Jestem przekonana, że niedługo będziemy mieć wiadomości. - Jakie wyjaśnienie? Jakie wiadomości? - pytałam. Rebeka nie umiała mi tego wytłumaczyć. - Jadę do domu - postanowiłam. - Och, nie! Jeszcze nie doszłaś do siebie. - Chcę wracać. Muszę dowiedzieć się, co zaszło. Skontaktuję się z rodziną Joela. Mogą wiedzieć coś więcej. - Nie sądzę, żeby wiedzieli więcej niż ludzie z rządu. - Jego rodzice na pewno są zdruzgotani. Bardzo go kochają. Rebeko, Joel jest takim wspaniałym człowiekiem! - Tutaj będzie ci raźniej - przekonywała Rebeka. -Zostań jeszcze trochę. Trudno mi pogodzić się z myślą o twoim powrocie do tamtego domu. - Rebeko, ja muszę jechać. - Przemyśl jeszcze swoją decyzję. Obiecałam, że się zastanowię. Codziennie szukałam nowych wiadomości w gazetach. Trafiałam wyłącznie na informację, że: Nadał nic nie wiadomo o losie Jamesa Huntera i Joela Greenhama. Musiałam wracać. Nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca w domu Rebeki. Nie bardzo wiedziałam, co osiągnę przez powrót do Londynu, ale czułam, że powinnam tam być. Kiedy przeżywałam rozterki, przesłano pocztę z domu. Przyszły dwa listy od Belindy - jeden do mnie, drugi do Celeste. Niecierpliwie otworzyłam kopertę. „Droga Lucie! - pisała Belinda. Moja matka zmarła w zeszłym tygodniu. To było straszne przeżycie. Bardzo mi jej brakuje. Od dłuższego czasu chorowała i prędzej czy 67
później musiało to nastąpić. Czuję się samotna i opuszczona. Matka zawsze była przy mnie. Nie wiem, jak sobie bez niej poradzę. Chociaż widziałam, że stan matki pogarsza się, jej śmierć była dla mnie szokiem. Matka wymogła na mnie obietnicę, że wrócę do Anglii. Była taka szczęśliwa, kiedy przyszły wasze listy zachęcające mnie do powrotu. Myślę, że nadarza się odpowiednia okazja. W Melbourne, u pewnej znajomej rodziny, goszczą krewni z Anglii. Matka spytała ich, czy w razie jej śmierci mogłabym z nimi wrócić do Anglii. Spisała wszelkie niezbędne instrukcje. Mam wrażenie, że chciała umrzeć jeszcze przed ich wyjazdem, abym mogła z nimi jechać. Opuszczam Australię w przyszłym miesiącu, oczywiście jeżeli nie napiszecie, że nie życzycie sobie mojego przyjazdu. Lucie, wiem, co się stało z Twoim ojcem. Pisano w naszych gazetach, że zastrzelił go terrorysta, bo przeciwstawił się jakiejś ustawie. To musiało być dla Ciebie straszne przeżycie. Tak bardzo pragnę się z Tobą zobaczyć. Często o Tobie myślę i zastanawiam się, jak sobie dajesz radę. Podam datę przyjazdu, kiedy będę znać szczegóły. Przesyłam ucałowania. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. Belinda". Pokazałam list Celeste. Ona dała mi swój do przeczytania. Był znacznie krótszy. „Droga Ciociu Celeste! Moja matka nie żyje. Jej ostatnim życzeniem było, abym wróciła do Anglii. Powiedziała, że zgodziłaś się na mój przyjazd. Będę bardzo wdzięczna, jeśli pozwolicie mi mieszkać u Was, póki się jakoś nie urządzę. Postaram się sprawiać jak najmniej kłopotów. W liście do Lucie napisałam o państwu Wilberforce, którzy goszczą u rodziny w Melbourne i mają zamiar wracać do Anglii w przyszłym miesiącu. Obiecali, że zaopiekują się mną w trakcie podróży. Wkrótce przyślę szczegółowe informacje dotyczące rejsu. Twoja kochająca i wdzięczna bratanica Belinda". 68
Perspektywa przyjazdu Belindy nieco poprawiła mój nastrój. Pozwoliła mi oderwać myśli od Joela. Celeste była niespokojna. Rozumiałam ją. Zbyt dobrze pamiętała, ile kłopotów sprawiała Belinda w przeszłości. Jednocześnie widziałam, że ma nadzieję, iż pojawienie się Belindy zagłuszy nieco mój niepokój o los Joela. Pokazałyśmy listy Rebece. - Teraz już naprawdę musimy się zbierać - stwierdziłam. - Być może Belinda jest w drodze. - Napisała, że da znać, kiedy przyjedzie. - Tak. Ale to tak daleko, a listy długo idą. Wyglądało na to, że okoliczności zadecydowały za mnie. - Nie wracaj do Londynu - radziła Rebeka. - Pojedź do Manorleigh. - Muszę być w Londynie. Pragnę zobaczyć się z rodzicami Joela. Poza tym chcę się przygotować do przyjazdu Belindy. Rebeka westchnęła. - Zbyt wiele rzeczy będzie przywoływać wspomnienia... - Muszę wracać, Rebeko. - Chciałabym pojechać z tobą. Ale nie mogę znowu zostawić Pedreka i dzieci. - Oczywiście, że nie. Kochana Rebeko, dam sobie radę. Nie mogę całe życie oglądać się na moją starszą siostrę. - Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć. Zawsze możesz tu przyjechać, jeżeli będzie ci źle... gdzie indziej. - Nie będzie mi źle. Muszę się otrząsnąć. Nie mogę uciekać przed życiem. Poza tym chcę się czegoś więcej dowiedzieć o Joelu. No i Belinda przyjeżdża. Rebeka zmarszczyła brwi. - Ciekawe, czy ona się zmieniła. - Oczywiście przyjedziemy cię odwiedzić. Rebeka serdecznie mnie ucałowała. - Uważaj na siebie, Lucie. Będę o tobie myślała. Powrót do Londynu sprawił, że moje napięcie wzrosło. 69
Gdy znalazłam się sama w swoim pokoju, podeszłam do okna, jakbym spodziewała się ujrzeć pod nim postać w pelerynie, mimo że był to środek dnia. Miałam ochotę przenieść się do innego pokoju. Potem doszłam do wniosku, że byłoby to tchórzostwo. Muszę przełamać lęk. Byłam skłonna przyznać Rebece rację. Wymyśliłam sobie te kamyki. Rzeczywiście, na dole stał jakiś rozbawiony mężczyzna. Ukłonił się, a moja wyobraźnia kazała mi widzieć ciemny trójkąt nad czołem i bliznę na policzku. Muszę panować nad swoją wyobraźnią! Nie pozwolę, żeby działała przeciwko mnie! Cieszyłam się, że Celeste jest ze mną. Ona także miała swoje zmartwienia, ale przynajmniej nie towarzyszyło im poczucie winy. Gdzieś w głębi duszy dręczyły mnie wątpliwości, czy nie posłałam na szubienicę niewinnego człowieka. Na drugi dzień po przyjeździe odwiedziłam Greenhamów. W domu wyczuwało się smutek i napięcie. Greenhamowie przyjęli mnie bardzo serdecznie. - Moja droga, kochana Lucie, to dla nas wielki cios - powiedziała lady Greenham. - Od początku byłam przeciwna tej eskapadzie. Jaka szkoda, że nie zdołałam go zatrzymać! - Czy są jakieś nowe informacje? Wiem tylko tyle, ile zdołałam wyczytać w kornwalijskiej prasie. - Niewiele wiemy - odezwał się sir John. - Joel jakby rozpłynął się w powietrzu. Wyszedł ze spotkania ze wszystkimi i razem z Jamesem Hunterem zdecydował się wracać pieszo. - Nie powinni byli tego robić w obcym miejscu -powiedziała lady Greenham. - Ale co się robi w związku z tą sprawą? - Przedsięwzięto pewne kroki - poinformował mnie sir John. - Widzisz, to sprawa polityczna. Rząd chce dojść prawdy... dyplomatycznie. W końcu to była misja rządowa. Jednocześnie chce uniknąć zaostrzenia stosunków z Bugandą. - Więc rząd uważa, że to zniknięcie jest związane ze sprawą, w którą Joel był zaangażowany? 70
- Taka jest wersja oficjalna. Nie sądzę, aby chodziło tu o zwykły rabunek i ewentualne... pozbycie się ofiary. - John! - krzyknęła lady Greenham. - Boże drogi! Nie mów takich rzeczy! - Kochanie, musimy być na wszystko przygotowani. W takich miejscach spacery po nocy nie są bezpieczne. - Joel na pewno by nie ryzykował - zaprotestowała lady Greenham. - Wiesz, jak było - mówił dalej sir John. - Cała delegacja nie zmieściła się w powozie, więc najmłodsi zaproponowali, że pójdą pieszo. - I zaginęli w drodze do hotelu - dokończyłam. - No, właśnie. - Ale powiada pan, że władze podjęły jakieś działania? Nie zostawili ich samym sobie? Sir John skinął głową. - Możesz być pewna, że zrobią wszystko, co w ich mocy. - Cieszę się, że przyszłaś się z nami zobaczyć -powiedziała lady Greenham. - Żyjemy w takim napięciu. Dobrze zrobiłaś, że pojechałaś do Kornwalii. - Moja siostra chciała mnie dłużej zatrzymać, ale w związku z tym, co się stało... Sir John nachylił się i poklepał mnie po dłoni. - Zawsze czuliśmy, że Joel jest ci bliski. - Szczerze mówiąc... przed jego wyjazdem odbyliśmy pewną rozmowę. Mieliśmy zamiar ogłosić nasze zaręczyny, kiedy Joel wróci z Bugandy. Oboje Greenhamowie uśmiechnęli się do mnie. - Joel wróci - pocieszał mnie sir John - i wtedy zabrzmią weselne dzwony. Szkoda, że... Wiedziałam, o czym myśli. Nie będzie tak, jak zaplanowaliśmy. Zabraknie mojego ojca, inicjatora całego planu. Ojciec zginął z ręki zabójcy bez skrupułów, a narzeczony zniknął bez śladu. Zastanawiałam się, co mnie jeszcze czeka. Kiedy rozmawiałam z Greenhamami, pojawił się Gerald Greenham. Między nim a Joelem był tylko rok różnicy. Bracia byli bardzo ze sobą 71
zżyci. Gerald służył w armii. Był sympatyczny i tryskał energią. Brakowało mu jednak tej subtelności, która tak bardzo podobała mi się u Joela. On także mówił o zaginięciu brata. W całym domu nie mówiono o niczym innym. Gerald uważał, że nie podjęto dostatecznych starań, by dowiedzieć się, co zaszło. Sir John zaoponował, twierdząc, że w takich wypadkach nie podaje się wszystkich szczegółów do wiadomości publicznej. Gerald upierał się przy swoim zdaniu. Potem spytał, co u mnie słychać, i nagle zreflektował się, przypomniawszy, że przeżyłam jeszcze większą tragedię. Oni przynajmniej mogli mieć nadzieję. Zbierałam się do domu, sir John zaproponował, by Gerald mnie odprowadził. Brat Joela ochoczo przystał na tę propozycję. Kiedy jechaliśmy dorożką, wyznał: - To wielki cios dla rodziców. Starają się tego nie okazywać, ale wiem, ile ich to kosztuje. - Trudno się dziwić. - Zaczynam tracić cierpliwość. Czuję potrzebę działania. - Co możesz zrobić? - Słuszne pytanie. Nie zniosę dalszego siedzenia w domu i czekania bezczynnie na rozwój wypadków. Denerwuje mnie to. - Zrozumiałe. - Twoje odczucia muszą być podobne. Wiem, że byliście sobie bliscy. - Tak bym chciała, żeby wrócił. - Mam ochotę pojechać tam i przeprowadzić prywatne śledztwo, oczywiście... dyskretnie. Nikt nie mógłby wiedzieć, że jestem bratem Joela. - Myślę, że rząd może więcej zdziałać niż osoba prywatna. - To zależy. Chciałbym jednak spróbować. Przyglądałam mu się spod oka. Zarys jego szczęki zdradzał człowieka obdarzonego wielką energią. W oczach widziałam determinację. 72
Bardzo go lubiłam. Szczerze zależało mu na odnalezieniu brata. Żegnając się z Geraldem, czułam się nieco podniesiona na duchu. Mijały tygodnie. Znowu przyszły dwa listy od Belindy; jeden do mnie, drugi do Celeste. Kiedy je dostałyśmy, Belinda była już w drodze. Pojechałam do Manorleigh, ale nie zatrzymałam się tam na długo, bo chciałam być w Londynie. Nocami przestałam wyglądać z niepokojem przez okno w sypialni. Po kilku tygodniach takich praktyk przekonałam się, że nikt nie wystaje na ulicy pod domem. Odbyłam jedną czy dwie sesje z adwokatami, którzy długo i zawile tłumaczyli mi zasady funkcjonowania funduszu powierniczego. Słuchałam niezbyt uważnie. Moje myśli zaprzątał los Joela. Minął ponad miesiąc od jego zniknięcia i ogarniały mnie wątpliwości, czy go jeszcze kiedyś zobaczę. Od czasu do czasu odwiedzałam Greenhamów. Ciągle żyli nadzieją. Czas płynął. Celeste, która uważała, że jest za mnie odpowiedzialna, doszła do wniosku, że powinnyśmy zakrzątnąć się wokół moich spraw. Stwierdziła, że w moim wieku należy „wejść w świat" i gdyby ojciec żył, na pewno by się tym zajął. - Chociaż wydaje mi się - dodała - że wolałby odwlec tę chwilę. Bałby się, że gdy wyjdziesz za mąż, opuścisz go. Położyłam rękę na jej dłoni. Ogarnęło nas wzruszenie i zamilkłyśmy. Celeste otrząsnęła się pierwsza. - Chyba jeszcze trochę się wstrzymamy. Zbyt wiele na nas spadło. - Cejeste, ja nie muszę wchodzić w świat - powiedziałam. - Nie mam na to ochoty. Jeżeli... kiedy Joel wróci, pobierzemy się. Bale nie są dla kobiet zamężnych. - Na pewno wróci - powiedziała z przekonaniem Celeste. Spojrzałyśmy na siebie ze smutkiem. - A niedługo - dodała Celeste - zjawi się u nas Belinda. - Zajmiemy się wprowadzeniem jej w świat - wyszeptałam. - My obie. 73
Nie do wiary, jak często osoba Belindy pojawiała się w naszych rozmowach.
Belinda A potem, pewnego wiosennego dnia, statek „African Star", z Belindą na pokładzie, zawinął do portu w Tilbury. Wyjechałyśmy do Tilbury na powitanie Belindy. Poznałam ją od razu. Ciemnowłosa i czarnooka, miała w sobie coś z urody Leah z domieszką czegoś egzotycznego, odziedziczonego zapewne po francuskich przodkach. Jej cechą charakterystyczną była ogromna witalność, która ujawniła się już w dzieciństwie. Belinda tryskała radością życia. Wcale się nie zmieniła. Wyglądała bardzo atrakcyjnie. Zostałyśmy przedstawione państwu Wilberforce, którzy sprawiali wrażenie zadowolonych, że zostają zwolnieni z obowiązku opieki. Belinda oczywiście nie uważała się za ich podopieczną. Dla niej byli oni wyłącznie towarzyszami podróży. Belinda energicznie ruszyła w moją stronę. - Lucie! Ta sama dawna Lucie! Wszędzie bym cię poznała! Och, jak się cieszę, że was widzę! Celeste przyglądała się Belindzie skrępowana. - Witaj w domu, Belindo - powiedziała. - Dziękuję - odparła Belinda i pocałowała Celeste. -Cieszę się, że mogłam przyjechać. Celeste zwróciła się do Wilberforce'ów i podziękowała za opiekę nad Belindą. - Tak naprawdę, to ja się państwem opiekowałam - poinformowała nas Belinda, uśmiechając się promiennie do pana Wilberforce, który skwapliwie odwzajemnił uśmiech. Miałam pierwszą próbkę oddziaływania uroku Belindy na ludzi. - Morze było chwilami wzburzone mówiła dalej. - Pani Wilberforce była cierpiąca. Zresztą nie ona jedna. Połowa statku chorowała. Pan Wilberforce i ja trzymaliśmy się najlepiej. 74
- Och, ta zatoka! - bąknęła pani Wilberforce. - Cóż, czas się zbierać! - Musicie nas państwo kiedyś odwiedzić - zapraszała Celeste. Chcielibyśmy wam podziękować. - Belinda ma nasz adres. Pożegnaliśmy się z Wilberforce'ami, załatwiłyśmy formalności związane z bagażami i usadowiwszy Belindę między sobą, ruszyłyśmy w drogę powrotną do domu. Belinda co rusz rozpoznawała znajome miejsca. Była szczerze zadowolona z powrotu do Anglii. Zajechałyśmy na plac przed domem. Z przyzwyczajenia spojrzałam na parkan i latarnię. Nawet w ciągu dnia podświadomie spodziewałam się ujrzeć tego mężczyznę. - Nasz stary dom! - zawołała Belinda. - Pamiętam go doskonale! A rezydencja w Manorleigh?... Manor Grande, prawda?! Często tam jeździcie? - Od czasu do czasu. - Uwielbiałam Manor Grande! Te wszystkie zabytkowe meble i tę atmosferę... to znaczy, duchy. Lucie, pamiętasz duchy? Jak mogłabym zapomnieć! Celeste również pamiętała. Poznałam to po jej minie. Nie zapomniała Belindy odgrywającej zjawę mojej matki. Bardzo się wtedy przestraszyła. Zastanawiałam się, czy ten incydent uleciał Belindzie z pamięci, czy była tak gruboskórna, żeby o tym wspominać? Przeszło mi przez myśl, że wcale się nie zmieniła. Wysiadłyśmy z powozu. Belinda spojrzała na mnie i niespodziewanie zapytała: - Czy to stało się tutaj? Przytaknęłam. - Musiałaś to bardzo przeżyć? - Proszę - szepnęłam - nie teraz. - Jasne. Oto córka marnotrawna wraca do domu! Nie byłam chyba aż tak zła? Wyjechałam, bo tak życie się ułożyło. - Wchodź do środka. Służba nie może się ciebie doczekać. Uśmiechnęła się zadowolona i wszystkie razem weszłyśmy do domu. 75
Celeste zdecydowała, że Belinda dostanie pokój sąsiadujący z moją sypialnią, z balkonem również wychodzącym na ulicę. - Cudownie! - cieszyła się Belinda. - Będę mogła patrzeć, co się dzieje na dole! Dobrze, że zamieszkamy tak blisko siebie, Lucie. Tego wieczoru jadłyśmy kolację we trójkę. Belinda paplała bez przerwy. Opowiadała o złotodajnych polach i dziwnym życiu, jakie prowadzą pracujący na nich ludzie. Ze smutkiem wspominała Leah. Jestem pewna, że kochała matkę. O Tomie Marnerze także wyrażała się z uczuciem. - Był dla nas bardzo dobry - zwierzała się. - Na początku wszystko wydawało się takie fascynujące. Potem zaczęłam tęsknić za Anglią. Mieszkaliśmy niedaleko Melbourne. Tom czasami zabierał nas do Melbourne i wtedy zatrzymywaliśmy się w mieście na kilka dni. To były najszczęśliwsze chwile. Od czasu do czasu przyjmowaliśmy gości w naszym domu. Żyliśmy raczej spokojnie. Co słychać u Rebeki? Zapewne pamięta nasz dom. - Niedługo ma przyjechać do Londynu. - Jak jej się powodzi? Ma dzieci, prawda? - Dwoje. Alvinę i Jake'a. Są bardzo udane. Zastanawiałam się, czy Belinda nie czuje się trochę nieswojo, wspominając Rebekę. Myślę, że Rebeka już jej przebaczyła. Ciekawe, czy Pedrek będzie równie wspaniałomyślny. Spotkanie może być dla nich wszystkich nieco krępujące. - Czy... mój naturalny ojciec przyjeżdża tu kiedykolwiek? - niespodziewanie spytała Belinda. Celeste zmieszała się. Belinda zauważyła jej minę, ale nie miała zamiaru zmienić tematu. - Jest przecież moim ojcem, nie? Nie zaprzeczył, prawda? Moja mama mi wszystko opowiedziała. Była wtedy młoda i niewinna. Nawet do głowy jej nie przyszło, że powinien się z nią ożenić. Sądzicie, że zechce się ze mną spotkać? - Ja... Ja nie wiem - wyjąkała Celeste. - Mam zamiar się z nim zobaczyć. - Może... kiedyś... - mamrotała Celeste. 76
- To wszystko stało się tak niespodziewanie. Jednego dnia byłam Lansdonowną, a następnego okazało się, że jestem córką Leah i monsieur Bourdona. I zaraz wyjechałam. Nieraz zastanawiałam się nad swoim dziwnym losem i nad tym, czy polubilibyśmy się z ojcem, gdybyśmy się poznali. - Czas pokaże - odparła wymijająco Celeste. Kolacja przebiegała w atmosferze skrępowania. Belinda miała zwyczaj mówić to, co myśli. Nigdy nie dbała o konwenanse. Obie z Celeste byłyśmy zadowolone, gdy posiłek dobiegł końca. Celeste zaproponowała, by udać się wcześniej spać. Dzień był pełen wrażeń. Nie musiałam długo czekać na pukanie do moich drzwi. Oczywiście to była Belinda. - Trochę sztywna ta nasza Celeste, prawda? - zauważyła. - Nie sądzę, że cieszy ją mój przyjazd. - Cieszy. Jesteś jej bratanicą. To przecież z nią jesteś spokrewniona, a nie ze mną. - Tak, ale my byłyśmy bardzo sobie bliskie, prawda? Niepotrzebne nam były rodzinne więzy. Wychowałyśmy się razem. Potem okazało się, że nas pozamieniano. Do dziś mnie to dziwi. Opowiadaj, co się tu działo. Tyle zgonów! Przede wszystkim... „ojciec". Zawsze myślę o nim jak o ojcu, chociaż naprawdę nim nie był. Trudno uwierzyć, że nie żyje. Nigdy go nie lubiłam. On mnie też nie znosił. Uważał, że moje narodziny zabiły jego żonę. A to właściwie twoja wina. - Nigdy mi tego nie wypominał. - Bo to mnie nienawidził. Nie mógł uwierzyć, że jego święta Annora dała życie takiemu potworowi jak ja. - Czasami rzeczywiście zachowywałaś się jak potwór. Roześmiała się. - Wiem. Taką mam naturę. Był zadowolony, kiedy się dowiedział, że nie jestem jego córką. Nie protestowałam. Belinda mówiła prawdę. 77
- Wtedy los zesłał mu małą, słodką Lucie. Ale musiał być szczęśliwy! - Był - potwierdziłam. - Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. - Wilberforce'owie przywieźli gazety z artykułami o jego śmierci. Czytałam o tych waszych kolacyjkach. Stąd wiem, że zginął na twoich oczach. To musiało być okropne! - Owszem - przyznałam. - Ktoś jeszcze, oprócz mnie, musiał go nie lubić. - Belindo, proszę! To nie jest temat do żartów. - Przepraszam. Naprawdę. Te wszystkie zgony w naszych rodzinach!... Leah... Tak mi ciężko, kiedy pomyślę, że nie ma jej z nami. Kochałam ją. Kochałam za wszystko, co dla mnie zrobiła. Śmierć Toma była okropnym ciosem, ale Leah... - Rozumiem, Belindo. Ciężko o tym mówić. Te przeżycia są zbyt świeże. - Wszystko się teraz zmieniło, prawda? Mała Lucie... Byłaś zawsze taka pokorna. Wręcz prowokowałaś, żeby ci dokuczać... Taka mała przybłęda. - Chyba masz rację. A ty starałaś się, jak mogłaś, bym o tym ani na chwilę nie zapomniała. - To ta moja natura potwora. Przepraszam, Lucie. Już taka nie będę. - Mam nadzieję. Przeszłyśmy z Celeste trudne chwile. Ojciec wiele znaczył dla nas obu. Musimy się otrząsnąć. Proszę, nie wywołuj problemów. - Problemów! Moja droga Lucie. Mam zamiar pomóc wam zapomnieć o tych wydarzeniach. - To nie będzie takie łatwe. - Leah zawsze powtarzała, że w Londynie byłoby mi lepiej. Że spotykałabym ciekawych ludzi. Chciała, żeby mi się życie dobrze ułożyło. - Oczywiście. Była twoją matką. - Myślę, że twój ojciec chciał tego samego dla ciebie. - Nie sądzę, aby wiele się nad tym zastanawiał. Wystarczało nam nasze własne towarzystwo. 78
- Pewnie chciał cię zatrzymać przy sobie. Oddana córka i takie tam... Nie chciałby dzielić się tobą z twoim mężem. - Nie wiem. Odszedł... - W najgorszy z możliwych sposobów. Wszystko, co mu się przydarzało, miało posmak dramatu. Jak to mówią, przerastał swoje życie. Wszystko, co robił, musiało być spektakularne. Jego śmierć była tego ukoronowaniem. - Belindo! - Dobrze, dobrze. Więcej nic nie powiem. My obie, Lucie, dorastamy. Gdyby nie te wszystkie tragiczne wydarzenia, ludzie zaczęliby przebąkiwać, że czas nam pomyśleć o zamęściu. Czy ktoś już cię poprosił o rękę? Nie odzywałam się. Belinda krzyknęła: - Więc jednak tak! Lucie! Kto by pomyślał! Opowiedz mi o tym! Wahałam się, czy zwierzyć się Belindzie. Doszłam jednak do wniosku, że prędzej czy później i tak się dowie. Była zaintrygowana. - Zniknął! Och, Lucie! Ty przyciągasz nieszczęścia! Zaginął w Bugandzie! W trakcie misji! Jakie to niesamowite. On wróci i wtedy pobierzecie się. Będzie wielkie wesele. Przyjdą ludzie z prasy. Przecież jest członkiem parlamentu... do tego ta historia z Bugandą. Musi wrócić. To niesamowite, Lucie, że ocierasz się o takie historie! - A jak tobie się powodziło? - spytałam. - Ach! Ja nie mieszkałam w takim atrakcyjnym miejscu. Nie było tam posłów, terrorystów ani podróżujących po Afryce. Jedynie złotodajne pola. - Słyszałam o nich od Rebeki. Nasza matka jej o nich opowiadała. Ludzie świętowali przy ogniskach, gdy komuś udało się znaleźć złoto. Słyszałam o piosenkach, jakie śpiewali, i o chatach, w których mieszkali wraz z rodzinami... - Rzeczywiście tak było - przerwała mi Rebeka. — Myślę, że wiele się od tego czasu zmieniło. Ja, oczywiście, mieszkałam w dużym domu. Było całkiem dobrze. Tylko tęskniłam za Anglią, szczególnie gdy jeździliśmy do Melbourne. Miasto jest piękne. Bardzo czekałam na te wyjazdy. A potem Tom zachorował. 79
- Tom tryskał energią, kiedy go widziałam. - To było serce, Lucie. Potrzebny mu był ktoś do pomocy. Wtedy pojawił się Henry Farrell. Słuchałam z zainteresowaniem. Wyraźnie widziałam, że Belinda ma ochotę powiedzieć więcej o panu Farrellu. - Był przystojny. Władczy. Jak większość mężczyzn w Australii mocno opalony. Zastąpił Toma. Umiał radzić sobie z ludźmi. - Odnoszę wrażenie, że ci się spodobał? - Tak. - A ty jemu? - Szalał na moim punkcie. - Spodziewałam się takiej odpowiedzi. - Chciał się ze mną ożenić. Widzisz, nie tylko ciebie poproszono o rękę. - A ty mu odmówiłaś? - W porę zorientowałam się, że nie mam ochoty spędzić całego życia na złotodajnych polach. Już wtedy postanowiłam wrócić do Anglii. Miałam zamiar przekonać rodziców, żeby zdecydowali się na przyjazd. Tom mógłby się leczyć w Londynie. Niestety, Tom zmarł i wtedy okazało się, że kopalnia nie przynosi takich zysków, jak powinna. Jednak Henry Farrell zdecydował się zostać i... wtedy poprosił mnie o rękę. - Pewnie miał ochotę na kopalnię. - Można tak myśleć. Tylko że ja byłam pasierbicą Toma, nie córką. Ale Tom nie miał żadnej rodziny, a mnie traktował jak własne dziecko. Lubiłam Henry'ego. To dobry człowiek. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej... - Co Henry powiedział na twój wyjazd? - Biedny chłopak! Był zrozpaczony. Słuchaj, powiedz mi, co sądzisz o moim ojcu? - Niewiele o nim wiem. Chyba zajmuje się produkcją i sprzedażą wina. Często wyjeżdża do Francji. Zdaje się, że ma dom w Londynie. Rzadko go widujemy. Podobno często odwiedza rodzinę w Farnborough. Jego rodzina wyprowadziła się z Chislehurst równocześnie z cesarzową Eugenią. W Farnborough stworzono coś na kształt dworu. 80
- Jakie to podniecające! Bardzo chciałabym tam pojechać! - To tylko dwór na wygnaniu. Nie wyobrażaj sobie, że znalazłabyś tam Wersal z czasów Króla Słońce. - Ciekawe, czy on czasem o mnie myśli? W jakim miejscu w Farnborough mieszka rodzina ojca? - Celeste wspominała o jakimś domu, który nazywa się Red House. Wydaje mi się, że jest własnością ich rodziców. Nie sądzę, aby twój ojciec posiadał tam własny dom. Zbyt dużo podróżuje. - Ojciec powinien wiedzieć o istnieniu córki. Muszę postarać się o adres i napisać do niego. Ciekawe, czy wydobędę go od Celeste. Mam wrażenie, że jest przeciwna naszemu spotkaniu. - On przecież wie, że ma córkę. Zapewne sam przyjdzie, jeżeli zechce się z tobą zobaczyć. - Niektórych ludzi trzeba trochę popchnąć. Daj mi jego adres. - Nie mam. - Chyba wystarczy, jak zaadresuję list na Red House w Farnborough? - Dlaczego nie poprosisz Celeste? - Mogłaby go uprzedzić. Miałby czas, żeby się wykręcić. - Jeżeli sądzisz, że może tak się zachować, dlaczego nie zostawisz tej sprawy w spokoju? - Nie mam zamiaru. Chcę, aby pamiętał o moim istnieniu. Mam ochotę pojechać na dwór w Farnborough. - Po co? - Imponują mi kręgi dworskie. Tak, jestem przekonana, że wszyscy wiedzą, gdzie w Farnborough znajduje się Red House. Jej oczy płonęły z emocji. Przypominała dawną Belindę. Teraz już miałam pewność, że życie na złotodajnych polach wcale jej nie zmieniło. - Lucie, wyglądasz na senną - stwierdziła Belinda. -Wracam do siebie. Wyśpij się. Chciała zostać sama. Zawsze, kiedy przychodził jej do głowy jakiś pomysł, bezzwłocznie go realizowała. Na pewno jeszcze dziś napisze do ojca. 81
Minęło kilka dni. Wciąż nie miałam żadnych wieści o Joelu. Muszę przyznać, że obecność Belindy do pewnego stopnia zmniejszała napięcie i melancholię. Belinda nie potrafiła się smucić. Trochę nas rozruszała. Była zachwycona Londynem. Mnie także porwał jej entuzjazm. Jej radość przygasała, gdy wspominała Leah, ale bardzo szybko potrafiła odpędzić od siebie smutne myśli. Nie miałam wątpliwości, że Belinda jest zadowolona z powrotu. Nawet Celeste nieco się ożywiła. Bawiła ją niespożyta energia Belindy. Myślę, że osoba bratanicy trochę ją intrygowała. Celeste zawsze była spragniona uczuć. Nigdy ich nie zaznała ze strony oschłych rodziców, a brat zawsze był zbyt zajęty własnymi sprawami. Celeste chętnie przeniosłaby swoje uczucia na Belindę. Miałam jednak wątpliwości, czy wyszłoby jej to na dobre. Zbyt dobrze znałam Belindę, by nie zdawać sobie sprawy, że nie jest w stanie spełnić oczekiwań Celeste. Belinda chciała zwiedzać Londyn. Powiedziała, że tęskniła za nim. Zachwycała się parkami i sklepami. Szczególnie sklepami, jak wkrótce odkryłam. Raz poszłyśmy razem do miasta. Oglądałyśmy modne stroje, nie zrobiłyśmy jednak żadnych zakupów. Zaszłyśmy do herbaciarni. Belinda siedziała zachmurzona nad herbatą i ciastkami. W pewnej chwili zaczęła mi się zwierzać. - Nie powinnam była tu przyjeżdżać - stwierdziła. - Co ty mówisz? Miałam wrażenie, że jesteś bardzo szczęśliwa z powrotu. - Tak. Jestem. Od dawna o nim myślałam. Ale... -Przygryzła wargę i pokręciła głową. - Nie, nie będę ci tego mówić. I tak nie zrozumiesz. Jesteś taka bogata! Spojrzałam na nią zdziwiona. - O co ci chodzi? - spytałam. - Wiem, że twój ojciec był bardzo bogaty i że większość majątku przypadła tobie. Pomyśl tylko. Możesz kupić, co tylko chcesz! A ja, Lucie, jestem biedna... bardzo biedna. 82
Zamyślona mieszała herbatę. Miała taką nieszczęśliwą minę. Zawsze mnie zdumiewało, jak szybko potrafi zmieniać nastrój. - Widzisz - mówiła dalej - moje możliwości finansowe są bardzo ograniczone. Jestem przekonana, że do śmierci Toma mocno przyczynił się stres związany z problemami z kopalnią. Takie kopalnie są jak hazard. Mogą uczynić człowieka bogatym, a potem doprowadzić go do bankructwa. Na początku kopalnia przynosiła zyski, później było dużo gorzej. Twój ojciec pozbył jej się w samą porę. Biedny Tom gryzł się tym wszystkim, aż w końcu zmarł. Oczywiście zapisał kopalnię matce. Sprzedała ją. To było jedyne rozsądne wyjście. Jej właścicielem jest obecnie Henry Farrell. Sprzedaż kopalni bardzo mocno przyczyniła się do decyzji matki o moim powrocie do Anglii. Uznała, że Celeste, która, cokolwiek by powiedzieć, jest moją ciotką, zaopiekuje się mną. Wyda mnie bogato za mąż i będę żyła w szczęściu i dobrobycie. - Być może tak się stanie. - Spójrz na mnie! No, jak ci się podobam? - Uważam, że nieźle wyglądasz. - Przestań się ze mnie wyśmiewać! Wyglądam jak prowincjuszka! Jak mam wejść do londyńskiego towarzystwa? - Kto powiedział, że wejdziesz do towarzystwa? - Przecież będę mieszkać w waszym domu. Prędzej czy później żałoba minie i zaczniecie przyjmować gości, prawda? - Nie wiem. Kiedy ojciec żył, bywało u nas bardzo dużo ludzi. - Znowu tak będzie. - Celeste nie jest zbyt towarzyska. - Na pewno urządzi bal, będzie chciała wprowadzić cię w świat. - Naprawdę, Belindo! Po tym wszystkim, co się zdarzyło, nie w głowie mi bale! - Nie, oczywiście, że nie. Ale na razie... Boże! Tak okropnie się czuję. Nie chcę wyglądać jak uboga krewna! Nie powinnam mieszkać z tobą i Celeste pod jednym dachem! - Bzdura! Jeżeli nie masz pieniędzy, mogę ci pożyczyć. Mnie ich wystarczy. 83
- Wiem, że jesteś zamożna. Lucie, dawna dobra Lucie! Czy to nie ironia losu? Wszyscy myśleli, że to ty jesteś znajdą, a ja dziedziczką. „On", nawet gdyby do końca nie poznał prawdy, i tak by mi wiele nie zapisał. - Posłuchaj, dam ci tyle, ile będziesz potrzebować, i przestańmy już mówić o pieniądzach. - Nie mogę ich przyjąć. - W takim razie umówmy się, że to pożyczka i że mi ją kiedyś zwrócisz. - W jaki sposób? - Jestem pewna, że znajdziesz jakieś wyjście. Zawsze to potrafiłaś, prawda? I przestańmy mówić na ten temat! Popatrzyła na mnie z czułością. - Och, Lucie! Kocham cię! Zawsze cię kochałam. Nawet kiedy byłam dla ciebie taka okrutna. - W takim razie ten problem mamy rozwiązany. - Lucie, naprawdę chcesz dać mi te pieniądze? Spojrzałam na nią zniecierpliwiona, ale rozbroił mnie wyraz uszczęśliwienia na jej twarzy. - Pamiętasz tę lawendową sukienkę z pliskami? Przytaknęłam, rozbawiona jej entuzjazmem. -.Gdybyśmy tak wróciły do tego sklepu... gdybym kupiła ją... i jeszcze pelerynkę, a także kostium... do niego wyjściową bluzkę... i jeszcze jedną... z falbankami, to na jakiś czas byłabym ubrana. - Dobrze, kupisz to wszystko. - Och, Lucie! Jesteś aniołem! Ale to tylko pożyczka, pamiętaj! Wróciłyśmy do sklepu i kupiłyśmy ubrania, które zapisano na mój rachunek. Byłam zadowolona. Przyjemnie było widzieć radość Belindy. Gdy wróciłyśmy do domu, jedna ze służących wyszła mi naprzeciw. - Panno Lansdon - powiedziała. - Przyszedł pan Gerald Greenham. Czeka na panią. Serce zaczęło mi szybciej bić. Może są jakieś wiadomości o Joelu? 84
Belinda pobiegła ze swymi zakupami do siebie, a ja udałam się do salonu. - Geraldzie! - zawołałam. - Jak dobrze, że przyszedłeś! Wyszedł mi na spotkanie i wziął mnie za ręce. Widziałam, że jest podekscytowany. - Wiesz coś nowego? - zapytałam z przejęciem. - Tak. Ale na razie żadnych konkretów na temat Joela. Przyszedłem ci powiedzieć, że wyjeżdżam. Dostałem urlop okolicznościowy. Lucie, jadę do Bugandy. - Naprawdę? Jak ci się udało to załatwić? Obawiam się, że twoi przełożeni w wojsku... Uśmiechnął się do mnie. - Okoliczności są dosyć szczególne. Chodzi o brata. W każdym razie jutro wyjeżdżam. Chcę, żebyś o tym wiedziała. - Co będziesz tam robił? - Postaram się odnaleźć Joela. - Och, Geraldzie! Naprawdę sądzisz, że...? - Mam taką nadzieję. Dlatego ci o tym mówię. - Dziękuję. Dobrze, że o mnie pomyślałeś. A twoi rodzice? - Uważają, że go odnajdę... i zrobię to, Lucie. - Mam nadzieję, że tak się stanie. Opowiedział mi o swoich planach. Szkoda, że podróż do Bugandy trwa tak długo. Z drugiej strony, Gerald będzie miał czas na zaplanowanie wyprawy. - Postanowiłem go odnaleźć albo przynajmniej dowiedzieć się, co zaszło. - Byłoby cudownie, gdybyś go przywiózł! Pokiwał głową. - Lucie, życz mi szczęścia! - Z całego serca ci go życzę, Geraldzie. Był taki pewien, że wyjazd zakończy się powodzeniem. Jego pewność dodała mi otuchy. Kiedy Gerald zbierał się do wyjścia, do pokoju weszła Belinda. Miała na sobie lawendową suknię z pliskami. Suknia bardzo ładnie podkreślała jej kształtną figurę. Belinda wyglądała naprawdę atrakcyjnie. 85
- Dzień dobry! - powiedziała. - Myślałam, że twój gość już poszedł. Nie mogłam wytrzymać. Musiałam ją przymierzyć. - Pan Gerald Greenham, a to bratanica Celeste, panna Belinda... Marner - zawahałam się, zanim wymówiłam jej nazwisko. Kiedy Belinda mieszkała z nami, nazywała się Lansdon. Sądzę, że naprawdę powinna nazywać się Polhenny, bo tak brzmiało panieńskie nazwisko jej matki. Kiedy Leah wyszła za mąż, Belinda przybrała, uważam, że słusznie, nazwisko ojczyma. Polhenny jakoś do niej nie pasowało. Belinda kokieteryjnie uśmiechała się do Geralda. Wydawał się oczarowany. - Miło mi panią poznać, panno Marner - powiedział. - Mnie również - odpowiedziała. Przyglądali się sobie z wzajemną aprobatą. - Pan Greenham i jego rodzina byli wielkimi przyjaciółmi mojego ojca - wyjaśniłam. - Pan zajmuje się polityką? - spytała Belinda. - Jakie to podniecające! - Niestety nie - odparł Gerald. - Jestem wojskowym. Ale mamy polityków w rodzinie. Mój ojciec, starszy brat... - A panu udało się uciec od polityki - powiedziała Belinda. - Pan wychodzi? - Wydęła lekko wargi, jakby na znak sprzeciwu. - Muszę - odpowiedział z żalem. - Pan Greenham jutro opuszcza Anglię - oznajmiłam. - Naprawdę?! Mogę spytać, dokąd pan się udaje? - Do Afryki. - Coś takiego! Oczywiście wojskowi muszą dużo podróżować... Belinda zrobiła wrażenie na Geraldzie. Widziałam, że ociąga się z wyjściem. Chwilowo zapomniał chyba nawet o celu wizyty. Po wyjściu Geralda Belinda stanęła przede mną, wygładzając plisy na sukni. - No i jak? - spytała. 86
- Starałaś się, jak mogłaś zawrócić mu w głowie. I najwyraźniej ci się to udało - stwierdziłam. Rzuciła mi filuterne spojrzenie. - Pytałam o suknię - powiedziała. - Dobrze ci w niej - odparłam. A w duchu pomyślałam, że Belinda nie zmieniła się ani krztynę. Przyjechała nie po to, by się z nami zobaczyć, ale żeby znaleźć męża, który zapewniłby jej dobrobyt do końca życia. Parę dni później pojawił się w domu jeszcze jeden gość. Był nim Jean Pascal Bourdon. Jean Pascal wcześniej uprzedził Celeste, że będzie w Londynie przez kilka dni i że pragnie odwiedzić siostrę. Byłam przekonana, że jego nagłe zainteresowanie siostrą jest wynikiem listu, jaki Belinda niewątpliwie do niego wysłała. Wiadomość o przyjeździe Jeana Pascala bardzo poruszyła Belindę. Chodziła zadumana. Zadawała tysiące pytań na jego temat. Próbowała wyciągnąć informacje od Celeste, a ponieważ ta odpowiadała dość zdawkowo, całą uwagę skupiła na mnie. Powiedziałam Belindzie, że Jean Pascal zajmuje się produkcją i handlem winem i że jego rodzina posiada zamek w Medoc. - Zdaje się, jest to jedno z tych hrabstw, gdzie hoduje się najwięcej winorośli. Jeśli dobrze pamiętam, posiadłość, w której mieszka, nazywa się Chateau Bourdon i od dawna należy do rodziny. Jean Pascal ma chyba jakieś niewielkie mieszkanie w Londynie, bo nigdy nie zatrzymuje się u Celeste podczas wojaży do Anglii. A przecież Celeste jest jego siostrą i mógłby tu mieszkać. Trochę czasu pewnie spędza u rodziny w Farnborough. - Na dworze cesarzowej Eugenii - dodała Belinda z roziskrzonymi oczami. - Celeste nigdy tam nie jeździ. - Nie, nigdy tam nie była... a oni nigdy nie pojawili się u nas. Jeżeli chcesz wiedzieć, niedawno zmarł ojciec Celeste, a matka jest zbyt słaba, żeby podróżować. - Moi dziadkowie - wyszeptała Belinda. - To ludzie o bardzo tradycyjnym sposobie bycia. Poznasz niedługo monsieur Jeana Pascala Bourdona. We wtorek zje u nas obiad. 87
Widziałam, że wszystkie myśli Belindy krążą wokół tej wizyty. Planowała, w co się ubierze. Kupiła książkę o gatunkach win i pilnie ją studiowała. Chciała zrobić wrażenie. W dniu wizyty Jeana Pascala Belinda nałożyła lawendową suknię i upięła wysoko włosy. Trudno było oderwać od niej wzrok. - Szkoda, że nie mam żadnej biżuterii - westchnęła. -Perły harmonizowałyby z suknią. - Nie potrzebujesz ozdób - powiedziałam. - Lucie, nie znasz się na tym. - Dzięki - odpowiedziałam. - W takim razie nie będę się wtrącać. A właśnie miałam zamiar powiedzieć ci, że mam broszkę z perłami, podarowaną przez ojca. - Lucie! Naprawdę?! Pokaż mi ją! Przyniosłam broszkę i Belinda przypięła ją do sukni. - Jest śliczna! - zawołała. - Pasuje idealnie. Wygląda skromnie, a zarazem elegancko, prawda? Pożyczysz mi ją, co? Skinęłam głową. Belinda rzuciła mi się na szyję i cmoknęła w policzek. Myślami była gdzie indziej. Zastanawiała się, czy spodoba się swemu ojcu. Do salonu zeszłyśmy razem. Jean Pascal siedział tam razem z Celeste. Podniósł się, kiedy weszłyśmy. Był średniego wzrostu, miał ciemne włosy, piwne, bystre oczy i regularne rysy. Można powiedzieć, że byl raczej przystojny. Posługiwał się płynną angielszczyzną z odrobiną francuskiego akcentu. Był szarmancki i uprzejmy, ale miał w sobie coś odpychającego. Nie potrafiłam tego określić. Może uległam wpływowi Rebeki, która wyrażała się o nim negatywnie. - Oto Lucie i Belinda - przedstawiła nas Celeste. Podszedł do nas. - Lucie! - pocałował mnie w rękę. - Czarująca! -wyszeptał. - Belinda! - wziął ją za obie dłonie. - Mój Boże... jesteś piękna. Myślę, że powinniśmy się lepiej poznać, nie sądzisz? Belinda promieniała. Oczy jej błyszczały. Dobrze ją znając, wiedziałam, że spodziewa się łatwej zdobyczy. Nie byłam jednak taka pewna, czy się nie myli. Nie znałam Jeana Pascala, ale przypuszczałam, że jego 88
zachowanie to tylko pozory. Trudno go będzie zgłębić. Cała nadzieja w tym, że pod pewnymi względami musi być podobny do Belindy. Może właśnie te wspólne cechy zbliżą ich ku sobie? - Zaraz podadzą obiad - powiedziała Celeste. Spojrzał na siostrę. - Czy spodziewacie się gości? - Nie. Pomyślałam, że może dobrze byłoby spotkać się wyłącznie w... rodzinnym gronie. - Doskonały pomysł. Właśnie taką miałem nadzieję. - Myślę, że możemy już iść. Dzisiaj jemy w małej jadalni. - Świetnie. Będzie bardziej intymnie - zauważył Jean Pascal. Nie spuszczał wzroku z Belindy. Myślę, że był nią zachwycony, ale czy można mieć pewność w przypadku takiego mężczyzny? - Cieszę się, że przyjechałaś - odezwał się do Belindy. - Ja też - odpowiedziała. - Nie wyglądasz na osobę, która przybyła... jak to się mówi, z końca świata. Sprawiasz wrażenie młodej, eleganckiej damy. - To, kim jest, człowiek zawdzięcza wyłącznie samemu sobie - odparła Belinda. - Święta racja. - Belinda dużo nam opowiadała o życiu na złotodajnych polach odezwała się Celeste. - To bardzo interesujące. - Będziesz musiała mi o tym opowiedzieć... przy okazji - zwrócił się Jean Pascal do Belindy. To był sygnał, że spotkają się ponownie i że owe pola nie bardzo go interesują. Belinda w lot pojęła tę informację. Biła od niej radość. Wszystko układało się zgodnie z jej planem. Konwersacja w czasie obiadu była bardzo ożywiona. Rozmawiali głównie Jean Pascal i Belinda. Obie z Celeste widziałyśmy wyraźnie, że Jean Pascal jest pod wrażeniem i że poznawanie dorosłej już córki sprawia mu przyjemność. Belinda, jak zawsze spontaniczna i bez zahamowań, wypytywała go z ożywieniem o chateau we Francji i o przemysł winny.
89
- Posiadłość znajduje się niedaleko Bordeaux - mówił Jean Pascal. Ta okolica słynie z winorośli. Klimat i ziemia bardzo sprzyjają jej uprawie. - Tam wytwarza się najszlachetniejsze wina na świecie - dodała Belinda. - Tak sądzimy. - Cały świat tak uważa. To chyba bardzo fascynujące doglądać winorośli... patrzeć, czy wszystko jest w porządku. Ach! To musi być cudowne! - Czasami to bardzo niewdzięczne zajęcie - odparł. -Trzeba zmagać się z pogodą i chorobami krzewów. - Zapewne czyni to uprawę jeszcze bardziej zajmującą. - Nie sądzę, aby hodowcy podzielali twój punkt widzenia. - Gdy wszystko przebiega zbyt gładko, doprowadzenie zamiaru do końca nie przynosi takiej satysfakcji. - Widzę, że z ciebie filozof. - Przemawia za tym zwykły zdrowy rozsądek. - Belindo, jest wiele spraw, o których nie masz pojęcia. Kilka lat temu szkodniki zniszczyły większość szczepów winorośli w całej Francji. Możesz mi wierzyć, to było mało zabawne. Przeklęte stworzenia niszczyły korzenie i wypijały soki. Jedynym sposobem, aby się ich pozbyć, było zalanie winnic. - Okropne! - zawołała Belinda. - A jednocześnie fascynujące! Proszę opowiedzieć mi o Chateau Bourdon. Czy to prawdziwy zamek? - No, nie jest tak duży jak Blois czy Chambord. We Francji było wiele zamków. Część z nich szczęśliwie ocalała podczas rewolucji. Bourdon jest zamkiem średniej wielkości. To ładne miejsce, usytuowane w przyjemnej okolicy. A dookoła rozciągają się nasze ogromne winnice. Belinda klasnęła w dłonie i wpatrywała się w ojca z entuzjazmem. Wyglądało na to, że Jean Pascal znajduje się całkowicie pod jej urokiem, ale czy można mieć pewność, że człowiek o jego charakterze nie kryje prawdziwych myśli pod płaszczykiem kurtuazji? Nie miałam na90
tomiast żadnych wątpliwości, że dostrzegł w córce niektóre własne cechy. Mnie również Jean Pascal poświęcił trochę uwagi. Wypytywał o plany na przyszłość. Powiedziałam, że na razie nie wiem, jak ułożę sobie życie. - Lucie przeszła ogromny szok - powiedziała Ce-leste. - Potrzebuje czasu. Jean Pascal pokiwał głową ze zrozumieniem. - Droga Lucie - zwrócił się do mnie - współczuję ci. Celeste opowiedziała mi, jaka byłaś dzielna. Przepraszam, że mówię o tym w tak radosnej chwili, ale ten temat sam się nasuwa i pominięcie go milczeniem byłoby nienaturalne. Szczerze współczuję tobie... i mojej siostrze. Naprawdę. Postaraj się jak najprędzej zapomnieć o wszystkim. Pokiwałam głową. - Obecność Belindy na pewno ci w tym pomoże. Cieszę się, że przyjechałaś do domu, moja droga -zwrócił się do Belindy. - My też jesteśmy zadowolone - powiedziała Celeste. - Razem pomożemy Lucie zapomnieć, prawda, Belindo? - popatrzył na mnie. - Oczywiście. Ja i Lucie jesteśmy przyjaciółkami -powiedziała Belinda. - Miło mi to słyszeć. I przepraszam, że zepsułem ten radosny nastrój. Nie chciałem, żeby Lucie i Celeste uznały mnie za osobę niewrażliwą. - Rozumiem - powiedziałam. - Proszę jeszcze opowiedzieć o chateau! - błagała Belinda. Zrobił to z przyjemnością. - Zamek stał się własnością Bourdonów w czternastym wieku, za panowania Karola Mądrego. Ma typową francuską architekturę. Takich zamków są we Francji całe setki - mówił Jean Pascal. - Większość z nich ma na rogach zaokrąglone, spiczasto zakończone wieże. - Mówi się o nich, że przypominają młynki do pieprzu - wtrąciłam. 91
- Bardzo trafne porównanie. Zamki są zbudowane z szarego kamienia i mają średniowieczny wygląd. Oczywiście nasz zamek był częściowo restaurowany, więc tu i ówdzie można znaleźć wpływy innych epok, ale w ostatnim stuleciu nic w nim nie zmieniono. Uważa się, że takie budowle powinny przetrwać do końca świata. Nasz dom oparł się nawet rewolucji. Mam nadzieję, że pewnego dnia będziecie miały okazję go zobaczyć. Belinda była zachwycona. Rzeczywistość przeszła jej najśmielsze marzenia. Mieli ze sobą sporo wspólnego i świetnie się rozumieli. Była oczarowana ojcem. On także nie wydawał się zmartwiony odkryciem, że ma pełną radości życia córkę. Kiedy Jean Pascal opuścił nasz dom, było już bardzo późno. Belinda zajrzała do mojej sypialni i przysiadła na łóżku. - Co za wieczór! Czegoś takiego dotąd nie przeżyłam. - Nieczęsto zdarza się komuś w twoim wieku stanąć twarz w twarz z ojcem, którego nigdy przedtem nie widział - zauważyłam. - Sądzisz, że mnie polubił? - Polubił to zbyt mocne słowo. Myślę, że uznał cię za osobę... interesującą. - A ja myślę, że mnie polubił. Cały czas ze mną rozmawiał i przyglądał mi się. - Ty też ciągle z nim rozmawiałaś i patrzyłaś na niego. - Jak myślisz, zaprosi mnie do Chateau Bourdon? - Nie wiem. - A na dwór do Farnborough? - Przedstawienie nieślubnej córki na dworze może nastręczać pewne trudności. - Lucie, jesteś potworem! - Po prostu stwierdzam fakt. Francuzi bardzo przestrzegają form. Wyobrażam sobie, że na dworze do konwenansów przywiązuje się jeszcze większą wagę, nawet jeśli to dwór na wygnaniu. Spostrzegłam, że dobry nastrój Belindy prysł, więc szybko dodałam: - Belindo, jestem pewna, że zrobiłaś na Jeanie Pascalu korzystne wrażenie i że zechce się z tobą ponownie zobaczyć. 92
Zarzuciła mi ramiona na szyję i wycałowała mnie. - Jesteś aniołem! - Cieszy mnie ta błyskawiczna transformacja. Ja tylko stwierdzam fakty. - Tak - powiedziała zamyślona. - Myślę, że mu się spodobałam. Ty, Lucie, też mu przypadłaś do gustu. - Jemu podobają się wszystkie kobiety, z wyjątkiem szkaradnie brzydkich. Oczywiście córki należą do innej kategorii. Jestem pewna, że jest z ciebie zadowolony i że będzie chciał się z tobą zobaczyć... Kto wie, może już niedługo. Po tej uwadze Belinda wyszła z mojej sypialni, życząc mi dobrej nocy. Jean Pascal rzeczywiście przyszedł ponownie. I to zaledwie po dwóch dniach. W tym czasie Belinda przeżywała całą gamę nastrojów od euforii po rozpacz. Przypuszczałam, że Jean Pascal był raczej rozbawiony faktem posiadania dorosłej córki, z której w dodatku mógł być dumny. Belinda kipiała energią i jeżeli nie była klasycznie piękna, to na pewno była atrakcyjna. Miała dużo wdzięku. Urok Leah polegał na jej wrażliwości. Miała w sobie coś z Madonny. Kiedy byłyśmy małe, widziałam, z jaką czułością patrzyła na swoją córkę. Belindę raczej trudno było porównywać do Madonny. Jej atutem był bujny temperament, sugerujący wiele niespodzianek dla osób, które znajdą się w jej otoczeniu. Kiedy pojawiała się w pokoju, nie można było jej nie zauważyć. Przyciągała uwagę. Nawet do naszego, pogrążonego w żałobie domu potrafiła wnieść trochę radości. Cieszyło mnie, że Jean Pascal jest skłonny uznać ją za córkę. Gdyby Belinda nie zrobiła na nim korzystnego wrażenia, prawdopodobnie wyjechałby i zapomniał o niej na zawsze. Intrygowała go ta pełna życia dziewczyna, która postanowiła wywalczyć sobie miejsce w jego życiu. Zapewne uznał tę sytuację za raczej niezwykłą.
93
Jean Pascal nigdy nie był żonaty. Zastanawiałam się dlaczego. Chodziły pogłoski, że miał ożenić się z jakąś panną związaną z francuską rodziną królewską, krewną cesarza Napoleona III i cesarzowej Eugenii, ale planom tym położyła kres detronizacja Napoleona III w 1870 roku. Jean Pascal nie należy do ludzi, którzy stają po stronie przegranych. Przynajmniej takie miałam o nim zdanie za sprawą mojej siostry Rebeki. Rebeka nie cierpiała go i niechętnie o nim rozmawiała. Przez następne tygodnie widywałyśmy Jeana Pascala regularnie. Stał się w naszym domu częstym gościem. Belinda triumfowała. Jej plan powiódł się lepiej, niż się spodziewała. Jean Pascal lubił się z nią pokazywać. Kupował jej stroje. Cenił jej gust. Powiedział kiedyś, że odziedziczyła po nim i jego rodzinie francuski szyk. Belinda zaczęła uczyć się francuskiego. Ponieważ do wszystkiego, co robiła, podchodziła z wielką pasją, nie wątpiłam, że szybko osiągnie sukcesy. Celem Belindy stało się zdobycie sympatii ojca, by przywiązać go do siebie. Postanowiła, że zamieszka w chateau we Francji, a potem zostanie przedstawiona na dworze w Famborough. Przez te wszystkie tygodnie Belinda żyła w wielkim podnieceniu, które do pewnego stopnia udzieliło się również nam. Celeste cieszyło zainteresowanie brata rodzoną córką. Kiedy Jean Pascal zaproponował Belindzie regularną pensję, jej radość nie miała granic. - Lucie, wiesz, co on mi powiedział?! - Nie mam pojęcia. - Powiedział: „Nie mogę pozwolić, aby moja córka czuła się u bogatej panny Lucie jak uboga krewna". Czy to nie cudowne? Jakie to wspaniałe odkryć niespodziewanie, że ma się takiego świetnego ojca! Miałam trzech ojców - pierwszego nie lubiłam, drugi był w porządku, ale trudno go nazwać dżentelmenem, a teraz mam wreszcie ojca idealnego! - Nie jesteś sprawiedliwa w stosunku do pierwszych dwóch - powiedziałam. 94
- Przestań, Lucie! Zawsze się o wszystko spierasz! Odnalazłam mojego prawdziwego ojca i on jest najlepszy z całej trójki! Dlaczego nie mam się z tego cieszyć? Będę mogła kupić sobie piękne stroje. Myślę, że niedługo pojadę do Francji. - Jean Pascal tak powiedział? - Niezupełnie. Ale daje mi to do zrozumienia. - Cóż, czyli wkrótce nas opuścisz, by zamieszkać w swoim wymarzonym chateau. A potem wejdziesz w dworskie kręgi. Ciekawe, jak tam jest w tym Famborough? Jak wygląda życie monarchów na wygnaniu? Trudno porównywać Famborough z Wersalem. - Może cię zaproszę. - To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony. Belindo, tak się cieszę, że wszystko idzie po twojej myśli! Istotnie wyglądało na to, że Jean Pascal ma ochotę zająć się przyszłością Belindy. Mój ojciec za nim nie przepadał, a że nie miał zwyczaju nawiązywania stosunków towarzyskich z osobami, które mu nie odpowiadały, rzadko widywałyśmy brata Celeste. Teraz Jean Pascal często zabierał nas do opery albo do teatru. Potem zazwyczaj szliśmy na kolację. Trzeba przyznać, że były to bardzo miłe wieczory. Jean Pascal lubił, gdy Belinda wypowiadała swoje sądy. Słuchał ich z uwagą i wyrazem rozbawienia na twarzy. Pamiętam wieczór, gdy po obejrzeniu „Traviaty" siedzieliśmy w restauracji na wygodnych, pokrytych czerwonym pluszem kanapach i rozmawialiśmy o operze. Oczy Belindy płonęły. Była zachwycona spektaklem. - Uważam, że postąpiła nierozsądnie, rezygnując z kochanka z powodu starego ojca - stwierdziła. – Jego postawa w ogóle mi się nie podobała. Jaki miał w tym interes? Pojawił się i wszystko zepsuł! - Uważasz, że nie powinna go posłuchać? - Ja bym nie posłuchała. - Och! Oczywiście. Ty byś tego nie zrobiła! - Gdyby zostali razem i tak szczęście nie trwałoby długo - włączyłam się do rozmowy. - Ona wkrótce miała umrzeć. 95
- O, widzisz, Lucie myśli racjonalnie - powiedział Jean Pascal. Logiczne myślenie to rzadki dar u kobiet. Bardzo je sobie cenię, panno Lucie. Belinda była niezadowolona, kiedy Jean Pascal choćby na sekundę kierował uwagę na kogoś innego. - Ja myślałam tak samo - powiedziała. - W takim razie mamy w naszym gronie dwie logicznie myślące damy. Celeste, nie sądzisz, że należałoby uczcić taką okazję? Napijmy się szampana! Obserwowałam Belindę. Zdumiewały mnie jej niespożyte pokłady energii. Celeste natomiast wyglądała na zmęczoną. Jeśli chodzi o mnie, nadal byłam myślami w teatrze przy biednej Violetcie. Jej piękny głos jeszcze brzmiał w moich uszach. Nawet na łożu śmierci śpiewała czysto i z wielką mocą. Kiedy wróciłyśmy do domu, Belinda jak zawsze wstąpiła do mojej sypialni. Wieczorne wizyty u mnie stały się zwyczajem. Musiała mi zdać sprawę z wydarzeń minionego dnia. - To był cudowny wieczór! - powiedziała. - Myślę, że jesteś zadowolona. - Tak. Opera bardzo mi się podobała. - On ma zamiar zabrać nas do teatru. Zobaczymy Ellen Terry i Henry'ego Irvinga. Czy to nie jest podniecające? Cieszę się, że do niego napisałam. Nie sądzisz, Lucie, że większość ludzi nie czyni najmniejszego wysiłku, by pokierować swoim losem? Akceptuje go takim, jaki jest. A ja mówię: chcę to i to, a potem staram się, aby wszystko działo się po mojej myśli. - Taki już masz charakter. - Nie mam racji? - Nie zawsze, Belindo. Zastanawiałam się, czy pamięta, co zrobiła Rebece i Pedrekowi. Wtedy też chciała nagiąć bieg wydarzeń do swoich zamiarów i prawie jej się to udało. Dobrze, że miała do czynienia z ludźmi tak wspaniałomyślnymi jak Pedrek i Rebeka. 96
Jednak w tym wypadku miała rację. Gdyby nie napisała do Jeana Pascala i nie doprowadziła do spotkania, nie doszłoby do obecnych wydarzeń. Zgodnie z wsześniejszą obietnicą Jean Pascal zaprosił nas do teatru. Było to dla nas olbrzymie przeżycie. Miałyśmy okazję obejrzeć legendarną Ellen Terry jako Katarzynę w „Henryku VIII". Byłyśmy oczarowane. Nawet Jean Pascal zrezygnował ze swojej pozy cynika i dał się ponieść emocjom. Po spektaklu jak zwykle udaliśmy się na kolację. - Podoba mi się postać Katarzyny - stwierdziła Belinda. - Nie miała zamiaru ustąpić. - W końcu jednak musiała się poddać - zauważył Jean Pascal. - Henryk okazał się potężniejszy. - Tylko dlatego, że był mężczyzną, i w dodatku królem - odpowiedziała Belinda. - Mężczyźni zawsze mają władzę. - Uważasz, że mężczyźni mają za dużo władzy? -spytał ją ojciec. - Myślę, że mają jej mniej, niż im się wydaje... Kobiety mogą ich zmusić, żeby robili to, co one chcą, pod warunkiem, że mężczyźni nie będą sobie z tego zdawać sprawy. Jean Pascal wybuchnął śmiechem. - Przewrotna istotka z tej mojej córki - powiedział. -Zaczynam się zastanawiać, czy nie powinienem się przed tobą strzec. - Och, nie zrobiłabym niczego, czego byś nie akceptował - pośpiesznie zapewniła Belinda. - Skąd mógłbym to wiedzieć? A jeżeli udawana uległość byłaby częścią podstępu? - Jesteś zbyt bystry. Poznałbyś. Belinda była nieco zmieszana. Obawiała się, że przesadziła ze szczerością. Wróciliśmy do rozmowy o sztuce, ale Belinda milczała nadąsana. Podczas kolacji Jean Pascal niespodziewanie oświadczył: - Niedługo wracam do Francji. Twarz Belindy zdradzała wielkie rozczarowanie. Jean Pascal zrobił smutną minę i mówił dalej: 97
- Muszę sprawdzić, co tam się dzieje. Zbyt długo przebywam poza domem. - Kiedy wrócisz? - spytała Belinda. - Trudno przewidzieć. Atmosfera przy stoliku zrobiła się raczej posępna. To zadziwiające, jak bardzo poddawałyśmy się nastrojom Belindy. Jean Pascal pierwszy przerwał milczenie. - Zastanawiałem się... - Zawahał się. - Sądzę, że spodoba ci się chateau. Belinda szeroko otworzyła oczy z zachwytu. Jej entuzjazm wywołał uśmiech na twarzy Jeana Pascala. - Mieszkamy na prowincji... - tłumaczył się. - Co prawda niedaleko od Bordeaux... - Czy to znaczy... że mogę pojechać z tobą? - Pomyślałem, że... - Cudownie! Kiedy wyruszamy? - Pod koniec tygodnia. Zdążysz? - Oczywiście. Już jutro będę gotowa! - W takim razie wszystko załatwione - powiedział Jean Pascal i z pewnym ociąganiem dodał: - Jeszcze jedno... Belinda spojrzała spłoszona. Jean Pascal zwrócił się w moją stronę. - Może Lucie też miałaby ochotę się przejechać? - Ja? - spytałam zaskoczona. - Co, Lucie, pojechałabyś? - Och, Lucie! - zawołała Belinda. - Koniecznie pojedź z nami! Będę nieszczęśliwa, jeżeli się nie zgodzisz! Odmiana dobrze jej zrobi, prawda, ciociu Celeste? - Myślę, że zmiana otoczenia mogłaby okazać się korzystna - przytaknęła Celeste. - Mam jechać do Francji? Ale... - zaczęłam. - Ach! Lucie! Nie odmawiaj! - krzyknęła Belinda. -Ona jest taka niezdecydowana, wiesz? - zwróciła się do ojca. - Wiecznie się waha! - Musisz być milsza dla Lucie - zwrócił uwagę Jean Pascal. - Jest twoją przyjaciółką. 98
- Jestem dla niej miła. Prawda, Lucie? Chcę tylko, żeby z nami pojechała. Pojedziesz, Lucie, prawda? No, powiedz „tak"! - Ja... muszę się zastanowić. - Nad czym tu się zastanawiać?! To wspaniały pomysł. Chcę, żebyś jechała. - Naprawdę, szczerze zapraszam - powiedział Jean Pascal. - I Belindzie będzie przyjemniej. - A co z Celeste? - Niech też wybierze się z nami. - Nie... nie - zaprotestowała Celeste. - Nie wyobrażam sobie wyjazdu. Ale ty, Lucie, mogłabyś wyrwać się stąd na trochę. - Byłam w Kornwalii. - Zbyt krótko. Jean Pascal nachylił się nad stolikiem i wziął mnie za rękę. - Pomyśl nad tym - zachęcał serdecznie. - Pomyślę - odpowiedziałam. - Dziękuję za zaproszenie. Wieczorem Belinda wpadła do mojego pokoju. - Oczywiście, że pojedziesz - obwieściła. - Dlaczego miałabyś nie jechać? Zawsze potrafisz wszystko zepsuć! Nie rozumiem, nad czym się zastanawiasz. Chcesz, żeby mój ojciec błagał cię na kolanach? - Nie. Tylko uważam, że wcale nie zależy mu na mojej obecności. Zaprasza mnie, żebyś miała towarzystwo. - Nieprawda. Lubi cię... bo jesteś dla mnie dobra. - Zastanowię się. Zbyt nagle spadła na mnie ta propozycja. Nie wiem... - Ale z ciebie maruda! Musisz pojechać. Ja tak chcę. Z tobą we Francji będzie zabawniej. - Co? Z taką marudą? - Oczywiście. Kontrast między nami korzystnie podkreśla moją osobowość. Poza tym z tobą będzie weselej. - Powiedziałam, że muszę się zastanowić. - No to się zastanawiaj, a jutro zastanowimy się, co ze sobą zabrać. Całą noc męczyły mnie wątpliwości. Swoją drogą, dlaczego by nie pojechać? Ale co z Celeste? Może czuć się samotna. Jednak sprawia 99
wrażenie, jakby miała ochotę zostać sama. A Belinda? Będzie mi jej brakować. Weselej mi z nią. Mogę poprosić Greenhamów, by mnie zawiadomili, jeżeli dowiedzą się czegoś nowego. Gdyby Joel przyjechał, wrócę. Nad ranem byłam przekonana, że wyjazd do Francji jest świetnym pomysłem.
Spotkanie z łabędziem Belinda przyjęła moją decyzję z radością. Potem złośliwie dodała: Od razu wiedziałam, że będziesz rozsądna. Będzie świetnie! Jak to dobrze, że przyjechałam do Anglii! Potem zaczęła zastanawiać się, co ze sobą zabrać. Planowała udać się po zakupy. Namawiała mnie, bym z nią poszła. Celeste też była zadowolona z mojej decyzji. - Dużo się zmieniło, odkąd Belinda przyjechała, prawda? - powiedziała. - Jej obecność dobrze nam robi. Trochę poweselałaś. Ten wyjazd jest ci potrzebny. Już sam fakt, że wyjedziesz z tego domu, korzystnie wpłynie na twoje samopoczucie. Chciałam, żebyś pojechała do Manorleigh, ale z tamtym miejscem wiąże się tyle wspomnień. Francja to całkowita odmiana. Przyślę Amy, żeby cię spakowała. - Jeszcze nie. - Daj znać, kiedy będziesz gotowa. Mimo woli przez następnych kilka dni chodziłam podekscytowana. Belinda bez przerwy mówiła o podróży do Francji. Była taka szczęśliwa, przyjemnie było na nią patrzeć. Radziła sobie o wiele lepiej ode mnie! Niedawno straciła matkę i człowieka, którego traktowała jak ojca, a jednak potrafiła zdusić w sobie żal i odważnie patrzeć w przyszłość. Odnalezienie rodzonego ojca to bardzo szczególne przeżycie. Umiałam to zrozumieć. Ja też przeszłam przez podobne doświadczenie. Odkryłam, że mam ojca i stałam się jego bliską przyjaciółką. Może nie powinnam dziwić się Belindzie? 100
Przygotowania do wyjazdu nieco oderwały moje myśli od Joela. Powiedziałam sobie, że zostając w Londynie i tak mu w niczym nie pomogę. Przyjazd Belindy wywołał duże zamieszanie wśród służby. Stała się głównym tematem ich plotek. Amy, dziewczyna, która pomagała mi przy pakowaniu, była nowa w naszym domu. Miała zająć miejsce pokojówki, która za miesiąc wychodziła za mąż. Szesnastoletnia Amy była bardzo ładna. Jak mi powiedziała, pochodziła ze wsi. Bardzo jej się podobało w mieście. Amy przyniosła ze strychu kufry i ustawiła je na łóżku. Zauważyłam, że co chwila zerka w stronę okna. Zapytałam, kogo spodziewa się tam zobaczyć. Amy lekko się zaczerwieniła. - Och, takiego jednego pana - powiedziała. - Szybko nawiązujesz znajomości - zauważyłam. - To nie jest zwykły znajomy, panienko. Poznałam go trzy tygodnie temu. - Kto to jest? Kolory na buzi Amy nabrały intensywności. Zachichotała. - Ma na imię Jack. - Jak go poznałaś? - Miałam wolne popołudnie i wybrałam się na spacer do parku. Powiedział, że idzie w tę samą stronę. Zaczęliśmy rozmawiać i... - I okazało się, że macie wiele wspólnych tematów, tak? - Można tak powiedzieć, panienko. On jest bardzo interesujący. Powiedziałam mu, gdzie pracuję. Był bardzo zadowolony. - Czy ostrzegano cię przed rozmowami z obcymi mężczyznami? - Tak, panienko. Ale on nie jest taki. Jest bardzo miły. Powiedział, że się znowu spotkamy. I tak było. On dużo przebywa w naszej okolicy. Doręcza różne rzeczy... takie pisma w kopertach. Powiedział, że są od adwokata. Że ludzie boją się powierzyć je poczcie. - Ciekawe. - Czy panienka bierze tę spódnicę? Jeżeli tak, to trzeba zapakować do niej żakiet. O, tutaj wisi. Zwinę go, żeby się nie pogniótł. 101
Podeszłam do okna. Po drugiej stronie ulicy, niemal w tym samym miejscu, gdzie widziałam tamtego mężczyznę, stał młody człowiek. - Amy, ktoś stoi pod oknem - powiedziałam. - Ciekawe, czy... - Amy znalazła się obok mnie. -Tak, to Jack. - Chcesz zejść i porozmawiać? - Mogę, panienko? - Idź - powiedziałam. I Amy zniknęła. Sama się spakuję. To Celeste uznała, że potrzebuję pomocy. Uśmiechałam się, myśląc o Amy i Jacku. Pewnie będzie tu przychodzić wielu takich Jacków. Ładna dziewczyna z tej Amy. Nadszedł dzień naszego wyjazdu. Jean Pascal podjechał pod dom powozem, który miał zabrać nas na stację. - To zaszczyt dotrzymywać towarzystwa dwóm młodym, pięknym damom - powiedział z galanterią. Kiedy ulokowałyśmy się w powozie, Belinda oświadczyła: - Oto zaczyna się przygoda. Nie mam na myśli ciebie, mon pere. Zbyt wiele ciekawych rzeczy zdarzyło się w twoim życiu, żeby traktować ten wyjazd jako przygodę. Belinda postanowiła nazywać Jeana Pascala mon pere. Słowo „ojciec" nie wydawało się jej właściwe. Nie można kogoś nagle zacząć nazywać „ojcem". Mon pere było znacznie bardziej na miejscu i pasowało do Jeana Pascala. - Nadal lubię przygody - odpowiedział Jean Pascal. -A ta szczególnie mnie podnieca. Wychyliłyśmy się z powozu, żeby pomachać na pożegnanie stojącej w drzwiach Celeste. Wtedy kątem oka zauważyłam chłopaka mojej pokojówki. Kiedy powóz ruszył, opowiedziałam o mojej rozmowie z Amy. - On dostarcza dokumenty - dodałam. - Dziwne zajęcie - zauważył Jean Pascal. - Pierwszy raz słyszę o czymś takim. - Może Amy źle zrozumiała, a może chłopak chciał jej zaimponować? 102
- Chyba tak. Co słychać u Rebeki? Jakie jest jej zdanie na temat twojego wyjazdu do Francji? - Wszystko stało się tak szybko. Napisałam do niej, ale nie wiem, czy dostała już mój list. - Rebeka zawsze budziła mój szacunek. To wspaniała dama. I pomyśleć, że obecnie mieszka w moim dawnym domu. Czy to nie zabawne? - Oni uwielbiają High Tor. To piękny stary dom. - Zgadzam się. - Dla mnie High Tor jest szczególnym miejscem -powiedziała Belinda z łobuzerskim uśmieszkiem. Jej ojciec zdecydował się pominąć tę uwagę milczeniem. Belinda, jak zawsze wyczulona na jego reakcje, nie kontynuowała tematu. - Wszystko dzisiaj wydaje się takie inne - stwierdziła Belinda. - To dlatego, że opuszczamy Londyn. Dojechaliśmy na stację. Mieliśmy jeszcze trochę czasu do odjazdu, ale pociąg już stał na peronie. Bagażowy zajął się naszymi kuframi, a nas poprowadzono do wagonu pierwszej klasy. - Zapewne młode damy będą chciały siedzieć przy oknie? - spytał Jean Pascal. - Och, tak! Prosimy! - zawołała Belinda. Pierwsza wsiadła do pociągu. Już miałam podążyć za nią, kiedy instynktownie obejrzałam się za siebie na peron. Ku mojemu zdumieniu spostrzegłam w pobliżu przyjaciela Amy, Jacka. Nie - pomyślałam. - To nie może być on. Co miałby tutaj robić? - Wsiadaj - ponagliła mnie Belinda. - Na co czekasz? Weszłam do wagonu. - Oto twoje miejsce przy oknie - odezwał się Jean Pascal i wziął mnie za ramię. Nie cofnął ręki, kiedy usiadłam. - Wygodnie? - zapytał. - Tak. Dziękuję. Przez cały czas nie przestawałam myśleć o Jacku Amy. Nie, to musiał być ktoś bardzo do niego podobny -myślałam. Jack nie wyróżniał się niczym szczególnym. Łatwo było o pomyłkę. 103
Belinda oparła się wygodnie i przymknęła oczy. - Czyż to wszystko nie jest cudowne? - spytała. Fitzgerałdów poznałyśmy w trakcie przeprawy przez kanał La Manche. Morze było spokojne. Siedziałyśmy z Belinda na pokładzie w towarzystwie Jeana Pascala. Belinda rozmawiała z ojcem z wielkim ożywieniem. Chwilami czułam się jak intruz. Rozumiałam ją. Chciała jak najwięcej przebywać w jego towarzystwie. Oczywiście pragnęła, żebym z nią pojechała, ale były takie momenty, gdy najchętniej zostałaby z ojcem sam na sam. Właśnie w tej chwili tak było. - Przejdę się trochę - powiedziałam, podnosząc się. - Nie odchodź daleko - ostrzegł mnie Jean Pascal. - Nie. Postaram się nie spuszczać was z oka. Odeszłam kawałek i przechyliłam się przez balustradę, by popatrzeć na morze. Nigdzie ani śladu lądu i tylko ogromna płaszczyzna wody, marszcząca się pod wpływem lekkiej bryzy. Stałam, wciągając w płuca morskie powietrze. Gdzie może teraz znajdować się Joel? Bardzo często zadawałam sobie to pytanie. Gerald nazwał swoją wyprawę pościgiem za dziką gęsią. Czy uda mu się odkryć to, co innym się nie udało? - Piękny dzień, prawda? - usłyszałam głos w pobliżu. Obejrzałam się. Obok mnie stała młoda, jasnowłosa, nieco wyższa ode mnie kobieta i uśmiechała się przyjaźnie. - Bardzo ładny - odpowiedziałam. - Mamy szczęście, że morze jest takie gładkie. Potrafi tu nieźle kołysać. - Och, na pewno. Często pani pływa przez kanał? - Niezbyt często, ale płynęłam już tędy. Wtedy nie było tak przyjemnie. Czy to pani pierwsza morska przeprawa? - Tak. - W takim razie cieszę się, że jest taka udana. Przez chwilę obie patrzyłyśmy w milczeniu na wodę. - Czy zatrzyma się pani we Francji? - zapytała nieznajoma. - Tak... na jakiś czas. - Piękny kraj. 104
- Dobrze go pani zna? - Nie bardzo. Ale bywałam we Francji kilkakrotnie. Tym razem jedziemy dalej niż zwykle, aż na południe, w okolice Bordeaux. - Och, my też! - Na wakacje? - Tak. Z wizytą. - A ja na rekonwalescencję. - Chorowała pani? - Mój brat uważa, że powinnam odpocząć od wilgotnego angielskiego klimatu. Sądzi, że południe Francji świetnie się do tego nadaje. Mówi, że jeżeli tamtejszy klimat jest dobry dla winorośli, będzie dobry i dla mnie. Dlatego mnie tam wiezie. - Jak to ładnie z jego strony. - Mam cudownego brata, tylko trochę za bardzo trzęsie się nade mną. Nie narzekam, broń Boże. To bardzo przyjemne. Widzi pani, zostaliśmy sami, we dwoje... A oto i mój brat! W naszym kierunku zmierzał wysoki mężczyzna. Uśmiechał się tak samo sympatycznie jak jego siostra. Był kilka lat od niej starszy. - Tutaj jesteś, Phillido! - powiedział, nie zwracając na mnie z początku uwagi. - Powietrze jest raczej chłodne. Zapnij płaszcz. Phillida spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: A nie mówiłam? Już miałam odejść, kiedy Phillida odezwała się: - To mój brat Roland... Roland Fitzgerald. - Bardzo mi przyjemnie - powiedziałam. Roland uścisnął mi dłoń. Patrzył na mnie wyczekująco. - Lucie Lansdon - przedstawiłam się. - Właśnie przyglądałyśmy się morzu i mówiłyśmy, jakie mamy szczęście, że jest takie spokojne. Roland popatrzył na siostrę z wyrzutem i jednocześnie uśmiechnął się z pobłażaniem. Odgadłam, że nie aprobuje jej zwyczaju rozmów z nieznajomymi. - Lucie także jedzie w okolice Bordeaux - oznajmiła Phillida. - Tak. Myślę, że to jest gdzieś blisko Bordeaux -powiedziałam. Miejsce nazywa się Bourdon. To pewnie jakaś mała wioska. 105
- Chyba o niej słyszałem - odparł Roland. - My jedziemy jeszcze dalej na południe. Czy tam przypadkiem nie ma zamku? - Jest. Właśnie tam się zatrzymam. Chyba niedługo dopływamy? - Miło było pogawędzić - powiedziała Phillida. Roland wziął siostrę pod rękę, a ja uśmiechnęłam się na pożegnanie i wróciłam do Belindy i Jeana Pascala. W trakcie długiej jazdy do Bourdon rozglądałam się, czy przypadkiem nie natrafimy na Fitzgeraldów. Zdążali przecież w tym samym kierunku. Jednak nie spotkaliśmy ich. Podróż pociągiem trwała wiele godzin. Najpierw pojechaliśmy do Paryża, by tam przesiąść się na pociąg do Bordeaux. W Bordeaux czekał na nas powóz, który miał nas dowieźć do Bourdon. Dotarliśmy na miejsce w nocy. Wjechaliśmy w obsadzoną drzewami aleję, która musiała się ciągnąć przynajmniej przez milę. Wreszcie znaleźliśmy się pod zamkiem. Kiedy podjechaliśmy, z wnętrza chateau wybiegło kilkoro ludzi. Widać było, że nasz przyjazd wywołał spore ożywienie. Trudno mi było w ciemnościach ocenić urodę zamku, ale sprawiał wrażenie potężnej budowli. Do wejścia prowadziło kilka kamiennych stopni. Belinda musiała być pod wrażeniem, bo pierwszy raz od dłuższego czasu nic nie mówiła. Dwóch mężczyzn z latarniami wyszło nam naprzeciw, by wprowadzić nas do ogromnego hallu. Nagle ogarnął mnie lęk. Naszła mnie dziwna ochota, aby odwrócić się i uciekać do domu, do Kornwalii i Rebeki. Stłumiłam w sobie to absurdalne uczucie paniki. Jestem przewrażliwiona. Zbyt wiele spadło na mnie w ostatnim czasie. Ojciec... Joel... Jak bardzo mi było brak zdrowego rozsądku ojca i delikatności Joela! Spojrzałam na Belindę. Była zachwycona. Służba gorączkowo biegała we wszystkich kierunkach. Jean Pascal wydawał krótkie polecenia po francusku. Therese... Marie... Jeanne... Jacąues... Georges! Tylu ich się tam kręciło! Przypuszczałam, że najpierw zostaniemy zaprowadzone do naszych pokoi. 106
Oddano mnie pod opiekę Therese, energicznej kobiety około czterdziestki. Poprowadziła mnie szerokimi schodami na górę, a potem wzdłuż ciemnego, długiego korytarza. Tam zapaliła świece w trójramiennym świeczniku, który niosła ze sobą. Trzymając świecznik wysoko nad głową, wprowadziła mnie do mojej sypialni. Trochę drżałam. Starałam się zwalczyć niepokój, powtarzając sobie, że w świetle dnia to miejsce nie będzie takie przytłaczające. Therese wskazała na gorącą wodę i ręczniki w małej alkowie. Później dowiedziałam się, że Francuzi nazywają to miejsce ruelle. Z tego, co mówiła Therese, zrozumiałam, że wróci za piętnaście minut, by zaprowadzić mnie do jadalni. Znalazłam misę i dzban. Umyłam się i przyczesałam włosy. Popatrzyłam na swoje odbicie w starym, zmatowiałym lustrze. Moja twarz wydawała się dziwna i obca. Po co tu przyjechałam? Mogłabym teraz siedzieć z Rebeką w High Tor. To prawda, nie miałam wielkiej ochoty na wyjazd, ale Belinda, jak zawsze przekonywająca, wpłynęła na moją decyzję. Muszę pozbyć się tych nierozsądnych myśli! Podróż była długa i męcząca, jestem w nie znanym mi miejscu, a niedawno przeżyłam szok. Rano poczuję się lepiej. Wróciła Therese i sprowadziła mnie na dół do jadalni, w której czekał już Jean Pascal. Jean Pascal wziął mnie za ręce i mocno uścisnął obie dłonie. - Lucie, bardzo zależy mi na tym, abyś dobrze się tu czuła. - Dziękuję. - Zrobię, co w mojej mocy, byś polubiła to miejsce. - Bardzo to miło z twojej strony. Do jadalni weszła Belinda. - Zamek jest niesamowity! Chcę go lepiej poznać. - Zajmiemy się tym jutro przed południem - zapewnił ją ojciec. Oprowadzę cię... Lucie, oczywiście, też. - Nie mogę się doczekać - powiedziała Belinda z entuzjazmem. - Na dziś musisz się zadowolić tym, co przygotowała służba. Nie chcę, żebyś po raz pierwszy oglądała zamek w ciemnościach. Belinda roześmiała się zadowolona. 107
Posiłek trwał bardzo długo. Poczułam się trochę lepiej. Najwyraźniej nerwy musiały odmówić mi posłuszeństwa. Nie przypuszczałam, że coś takiego może mi się przydarzyć. Zmęczenie nie pozwalało mi cieszyć się tak jak Belinda. Jean Pascal zachęcał, byśmy spróbowały wina. Powiedział, że to szczególny rocznik, trzymany wyłącznie na specjalne okazje. - To wino z twoich winnic?! - zawołała Belinda. - Drogie dziecko, czy sądzisz, że pozwoliłbym, by podawano cudze wina w moim chateau? Belinda roześmiała się. Lubiłam, gdy była w dobrym nastroju. Miała wtedy pozytywny wpływ na moje samopoczucie. Kiedy skończyliśmy jeść, Jean Pascal zaproponował, byśmy udały się do swoich sypialni. - Wszyscy odczuwamy skutki uciążliwej podróży -rzekł. - Jazda pociągiem przypomina test na wytrzymałość. Pożegnaliśmy się, a Jean Pascal zawołał służące, by odprowadziły nas do sypialni. Po mnie znowu przyszła Therese. Bez jej pomocy nie trafiłabym do swojego pokoju. Zastanawiałam się, czy mój pokój sąsiaduje z sypialnią Belindy. Wydawało mi się, że poszła w innym kierunku. Wszędzie było bardzo cicho. Spojrzałam na masywne drzwi do sypialni, rzeźbione w skomplikowany wzór przypominający motywy roślinne i ludzkie twarze. Były piękne, a jednocześnie niepokojące. Nie mogłam przełamać dziwnego nastroju, jaki mnie ogarnął. Zauważyłam tkwiący w drzwiach klucz. Przekręciłam go. Kiedy zamknęłam się od środka, poczułam się znacznie lepiej. Położyłam się do łóżka, ale długo nie mogłam zasnąć. Gdy się obudziłam, świeciło słońce. Pokój wyglądał zupełnie inaczej. Otworzyłam drzwi i wróciłam do łóżka. Była siódma rano. Leżąc, zastanawiałam się, jak będzie wyglądał mój pobyt w Bourdon. Myślałam o zmianach, jakie zaszły od śmierci ojca. Tęskniłam za dawnym trybem życia... za domem rodzinnym, rozmowami, jakie prowadziliśmy z ojcem. Ile bym dała, by znowu móc 108
czekać na jego późne powroty, a potem, towarzysząc mu przy kolacji, wysłuchiwać opowieści o wydarzeniach dnia. Pragnęłam przyszłości u boku Joela, ślubu z błogosławieństwem obu rodzin i stabilizacji w świecie, który był mi dobrze znany. Wszystko to kiedyś miałam w zasięgu ręki. Ale los zdecydował inaczej. I tak oto znalazłam się w średniowiecznym zamku pełnym wspomnień z przeszłości. Miałam wrażenie, że w jego zakamarkach czają się duchy. Ile musiało się tutaj rozegrać dramatów! Zgony... nieszczęścia... ciemne sekrety... Zapewne w jego murach zdarzały się i radosne chwile. Dlaczego takie miejsca przywodzą na myśl nieszczęścia? Osaczają niepokojącymi myślami? Co właściwie mam teraz robić? Prawdopodobnie pojawi się pokojówka z gorącą wodą. Ostatnio pracowałam trochę nad moim francuskim, którego kiedyś uczyła mnie panna Jarrett. Ale mówienie po francusku z Francuzami to zupełnie co innego niż konwersacje z panną Jarrett. Około ósmej usłyszałam pukanie do drzwi i w drzwiach pojawiła się Therese. Wniosła tacę ze słodką bułeczką, ciepłym, chrupiącym chlebem, masel-niczką, filiżanką na spodeczku i dwoma dzbanuszkami. Na dzbanuszki, jeden z gorącą kawą, drugi z ciepłym mlekiem, nałożono wełniane pokrowce, by nie wystygły. - Petit dejeuner, Mademoiselle - powiedziała pokojówka. Za nią weszła jeszcze jedna służąca z dużym, metalowym dzbanem z gorącą wodą, który postawiła w ruelle. Podziękowałam im i obie kobiety wyszły z pokoju, uśmiechając się uprzejmie. Kiedy wczoraj w nocy posilaliśmy się, przyniesiono bagaże do naszych pokoi. Byłam zbyt zmęczona, żeby się nimi od razu zająć. Wyjęłam tylko najniezbędniejsze rzeczy. Teraz włożyłam ciemnoniebieską suknię, a resztę rzeczy zaczęłam wieszać w szafie. Zajęta rozpakowywaniem kufrów usłyszałam pukanie do drzwi. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, do pokoju weszła Belinda. - Jeszcze nie jesteś gotowa? - poganiała mnie. -Świetnie jest, prawda? Jak ci się podoba twój pokój? Mój jest bardzo podobny. 109
- Przypuszczam, że większość pokoi wygląda mniej więcej tak samo. - Koniecznie muszę zwiedzić zamek. A ty? - Oczywiście, też chciałabym go zwiedzić. - Wszystko jest takie fascynujące. Masz szczęście, Lucie! - Rzeczywiście? - Ach, Lucie! - Podbiegła i przytuliła mnie opiekuńczym gestem. Palnęłam głupstwo, prawda?! Musisz o tym wszystkim zapomnieć! Życie toczy się dalej! Mon pere mówi, że musimy pomóc ci to zrozumieć. Spowodować, żebyś czuła się szczęśliwsza. - To bardzo ładnie z jego strony. - On jest dobry... naprawdę. Och, wiem, chwilami bywa cyniczny, ale tyle przeżył. Miał takie bujne życie. Potrafi być bardzo miły. Dużo o tobie mówi. Twierdzi, że powinnaś cieszyć się życiem, że masz po temu wszystkie atuty. - To miło, że poświęca mi tyle uwagi. - Lubi cię. Nie zaprosiłby cię, gdyby tak nie było. - Ach, po prostu chciał ci sprawić przyjemność. - Nie, to nie tak... Chociaż rzeczywiście cieszę się, że jesteśmy razem. Ale to on wyszedł z tą propozycją. - No Więc jestem. - Zobaczysz, będziemy się świetnie bawić! Postaram się o to. - Dziękuję, Belindo. - No, pospiesz się z tym rozpakowywaniem i schodzimy. Ciekawe, czy mon pere już wstał? - Belindo, gdzie jest twój pokój? - W drugim skrzydle. - Podeszła do okna. - Mam zupełnie inny widok. Moje okno wychodzi na jezioro. Chyba jezioro. Jest też strumień czy odnoga rzeczki, która wpada do jeziora. I pływają łabędzie. Dwa są czarne. Jeszcze nigdy nie widziałam czarnych łabędzi. Ślicznie to wygląda. - Rozlokowano nas daleko od siebie. - Cóż, zamek jest duży. - Twój ojciec mówił, że średniej wielkości. 110
- Porównywał go z zamkami królewskimi, zamkami nad Loarą czy z Blois. To jest siedziba szlachecka, nie królewska. - Uhmm. - Pospiesz się! Poczekam w hallu. Trafisz? - Mam nadzieję. Przedpołudnie spędziłyśmy na zwiedzaniu zamku. - To bardzo ważne, żebyście poznały jego rozkład -tłumaczył Jean Pascal. - W przeciwnym razie możecie się pogubić. Teraz wyprowadzę was na zewnątrz i wejdziecie tak, jakbyście dopiero co przyjechały. - W nocy było zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć - odezwała się Belinda. - Chcę, abyście obie polubiły chateau. To bardzo ważne dla naszej rodziny. - A jednak - powiedziałam - wyjechałeś stąd. - Lucie, to była smutna konieczność. W kraju zapanował zamęt. Nie wiedzieliśmy, co robić. Wspomnienia rewolucji sprzed stu lat nadal są bardzo żywe wśród arystokracji. Nie masz pojęcia, co się działo, gdy para cesarska udała się na wygnanie. Myśleliśmy, że historia może się powtórzyć. Na szczęście wydarzenia, chociaż tragiczne, nie miały takiej siły jak te sprzed stu lat. - I udało ci się zatrzymać chateau. Nadal należy do ciebie. - Tak. Bardzo dużo tu przebywam. Myślę, że więcej niż gdziekolwiek indziej. Zajmowanie się winnicami stanowi pewnego rodzaju hobby. Szkoda, że nie potrafię skłonić matki do powrotu. Woli zostać przy cesarzowej. Może kiedyś zmieni zdanie. - Celeste nigdy tu nie przyjeżdża - zauważyłam. - Celeste... Biedna Celeste! Została żoną polityka i opuściła nas. - Być może teraz miałaby ochotę wrócić - zastanawiałam się. - Nic nie mówiła. - Wzruszył ramionami. - Celeste wie, że to jej dom rodzinny. Jeżeli zechce, zawsze może tu przyjechać. - Kto wie? Ona nie czuje się zbyt szczęśliwa w Londynie. - Nie. Ale mieliśmy nie rozmawiać o smutnych sprawach. Mamy się dobrze bawić. Nalegam! Belinda również, prawda, Belindo? 111
- Tak jest. Lucie, przestań. Masz mieć dobry humor. - Widzisz? - powiedział Jean Pascal. - To rozkaz. Teraz podejdziemy do zamku i wejdziemy do środka, tak jakbyście właśnie przyjechały. Weszłyśmy po imponujących marmurowych schodach. Po bokach, u ich stóp, stały dwie ogromne donice, też z marmuru, a w nich zielone krzewy, których gałązki zwieszały się aż do podstawy donic. Za sobą mieliśmy wysadzoną drzewami aleję, wychodząca prosto na trawnik przed zamkiem. Jean Pascal skierował naszą uwagę na chateau. - Popatrzcie, nad całym zamkiem dominuje wieża -powiedział. Kiedyś była wieżą strażniczą. W niespokojnych czasach siedział na niej człowiek, którego jedynym zadaniem było obserwowanie okolicy. Miał ostrzegać, gdyby zauważył jakieś podejrzane osoby kręcące się koło zamku. Człowiek ten, żeby mu się nie nudziło, grał na flecie albo śpiewał piosenki. Do tego zajęcia zawsze wybierano muzyków, ponieważ, pilnując zamku, mogli doskonalić swą sztukę. Pamiętam, że było tak jeszcze w latach siedemdziesiątych, kiedy spodziewaliśmy się problemów. Słysząc śpiew czy głos fletu, ludzie wiedzieli, że wszystko jest w porządku. My również mieliśmy tu swojego strażnika. Często stażnicy sami układali piosenki. Nazywano je chansons de guettes. Spójrzcie, wieża jest usytuowana centralnie nad częścią mieszkalną chateau. Jean Pascal wskazał ręką trawnik. - Tam odbywały się turnieje... rycerze popisywali się zręcznością i walczyli na kopie. W średniowieczu całe życie okolicznych mieszkańców koncentrowało się wokół zamku. Widzicie te nisze pod schodami? Tam gromadzili się żebracy i przygodni wędrowcy. Po posiłkach wynoszono im resztki jedzenia z naszego stołu. Teraz wszystko się zmieniło. Weszliśmy schodami do hallu. - W czasach średniowiecznych tutaj znajdowała się główna komnata - objaśniał Jean Pascal. - Jeżeli popatrzycie do góry, zobaczycie ślad po otworze wentylacyjnym w dachu. Dopiero jakieś sto lat temu wybudo112
wano kominek i podłączono go do komina. Jeżeli dobrze się wpatrzeć, nadal widać ślad po palenisku na środku hallu. Widzicie te płaskie płyty? Oczywiście zamek został zmodernizowany, ale nasza rodzina, dumna ze swojego pochodzenia, starała się nie wprowadzać zmian tam, gdzie nie były konieczne. Jean Pascal opowiadał o zamku, a ja wyobrażałam sobie, jak to było w dawnych czasach. Widziałam żebraków pod schodami, gości w bajecznie kolorowych strojach, wygrzewających się na marmurowych stopniach w ciepłe, letnie popołudnie. Myślałam o życiu całych pokoleń Bourdonów. Miałam wrażenie, że przyglądają się nam... nawet teraz, za dnia. Jean Pascal pokazał nam salon i salle a manger pochodzące z późniejszego okresu - miały nie więcej niż dwieście lat. Potem przeszliśmy do skrzydła, które również później dobudowano, by zyskać więcej pokoi dla gości. W gotyckim chateau widać było wpływy późniejszych epok. Zrozumiałam, dlaczego Jean Pascal jest taki dumny z tego miejsca i jak wielką tragedią dla rodziny była konieczność opuszczenia go. Zastanawiałam się, dlaczego nie ściągnęli tu z powrotem. - Moi rodzice byli bardzo oddani Napoleonowi i Eugenii. Większość czasu spędzali na dworze - wyjaśnił Jean Pascal. - Kiedy para cesarska musiała udać się na wygnanie, postanowili zostać przy niej. Zwiedzanie zamku trwało bardzo długo.Tyle tu było ciekawych rzeczy do oglądania! - Kiedyś - opowiadał Jean Pascal - istniał taki zwyczaj, że rodziny szlacheckie wysyłały swoje dzieci na wychowanie daleko od domu. Prawdopodobnie dlatego, by zanadto im nie pobłażać. U nas w zamku też wychowywały się młode panny i kawalerowie. Młodzieńców przygotowywano do turniei i uczono dworskich manier, aby kiedy nadejdzie pora, umieli znaleźć się na dworze. - A dziewczęta? - spytała Belinda. - Uczyły się, jak być dobrymi żonami i matkami i dawać szczęście swoim mężom. 113
- Czy uczono mężczyzn, jak uszczęśliwiać żony? -zapytałam. - Lucie, oni to wiedzieli bez nauki. Och, widzę ten sceptycyzm w twoich oczach! Nie wierzysz, że mężczyznom ta wiedza jest dana w sposób naturalny? - Nie sądzę. Może należało ich również trochę przygotować? Jean Pascal obdarzył mnie łagodnym uśmiechem. - Pewnie masz rację - zgodził się. - A teraz pokażę wam miejsce, gdzie młode dziewczęta uczyły się haftować, śpiewać, grać na instrumentach i podobać się mężczyznom. To pomieszczenie nazywa się: „Komnata Dziewcząt" - La Chambre des Pucelles. Nic tutaj nie zostało zmienione. Lubię wyobrażać sobie te młode panny... takie ładne... uległe... i tak bardzo garnące się do nauki. Nie zrozumiałam spojrzenia, które Jean Pascal rzucił w moją stronę, ale poczułam się trochę nieswojo. Chociaż mój niepokój nie był tak silny jak poprzedniego wieczoru, w dalszym ciągu nie mogłam pozbyć się złych przeczuć, towarzyszących mi od przyjazdu do chateau. Tłumaczyłam sobie, że przyczyną jest niezwykłość scenerii i moja nadwrażliwa natura. Kiedy po zwiedzeniu całego zamku znaleźliśmy się ponownie w głównym hallu, drzwi frontowe otworzyły się i do środka weszła jakaś kobieta. Miała na sobie srebrnopopielatą amazonkę. Gęste, jasne włosy wymykały się spod szarego kapelusza. - Jean Pascal! - zawołała i podeszła do niego, uśmiechając się. Doszły mnie słuchy, że przyjechałeś! Jean Pascal miał niezadowoloną minę. Nigdy jeszcze go takiego nie widziałam. Najwyraźniej był zły. - Ach, Clotilde, jestem zajęty! Oprowadzam po zamku moich gości. - To świetnie! - odpowiedziała i popatrzyła na nas pytająco. - Zobaczymy się później! - rzucił Jean Pascal w jej stronę. Kobieta zdawała się być zaskoczona zachowaniem Jeana Pascala. Zastanawiałam się, dlaczego nas nie przedstawił. Ona najwyraźniej też się dziwiła, bo podeszła bliżej, patrząc na nas z ciekawością. 114
Jean Pascal nie miał wyjścia. Musiał zachować się zgodnie z dobrymi obyczajami. - Moja córka Belinda... Mademoiselle Lansdon -mruknął pod nosem. - A to... eeh... Madame Carleon. Wypowiedziałyśmy grzecznościowe formułki łamaną francuszczyzną. - No, musimy iść dalej - odezwał się Jean Pascal. -Do widzenia, Clotilde! Clotilde popatrzyła na niego badawczo, obróciła się na pięcie i wyszła z hallu. Słyszałam odgłos jej kroków na marmurowych stopniach. Jean Pascal momentalnie odzyskał rezon. - Jeszcze nie widziałyście wszystkiego - powiedział. -Mamy wspaniałe stajnie i mnóstwo koni. Będziecie mogły robić przejażdżki po okolicy. Dobiegł mnie stukot końskich kopyt. Domyśliłam się, że madame Carleon odjeżdżała rozgniewana. Minęło kilka dni. Jean Pascal starał się urozmaicać nasz pobyt. Ciekawe, czy planował, by Belinda zamieszkała z nim na stałe? Wzbudziła jego zainteresowanie, ale czy nie obawiał się, że życie pod jednym dachem z dorosłą córką może zacząć go nużyć? Belinda na pewno wolałaby zostać przy nim. Odpowiadał jej taki styl życia. Mieszkanie w chateau, odwiedzanie, utytułowanych głów w Farnborough i podróże z ojcem były znacznie bardziej ekscytujące niż monotonne raczej życie w naszym londyńskim domu. Jean Pascal dbał, żebym uczestniczyła we wszystkim, co się działo. Często zasięgał mojej opinii i wysłuchiwał mnie z uwagą. Odnosiłam wrażenie, że zależy mu, abym była zadowolona. Widziałam, że chwilami Belindę drażniło jego nadmierne zainteresowanie moją osobą. Oznajmił mi, że ma w sąsiedztwie znajomych, których zamierza zaprosić na obiad, że my również będziemy u nich bywać. Belinda nie mogła doczekać się przyjęcia. Zdążyła już pojechać do Bordeaux i kupić kilka sukien. Żałowała, że jesteśmy tak daleko od Paryża. Tak chciałaby zobaczyć sklepy w stolicy! 115
Od czasu do czasu nachodziła mnie myśl, by wyjechać z Bourdon. Bywały chwile, kiedy pragnęłam samotności. Codziennie wyczekiwałam wiadomości 0 Joelu. Celeste obiecała, że da znać, gdy tylko dowie się czegoś nowego. Greenhamowie, wiedząc, jak bardzo jestem niespokojna, mieli się z nią kontaktować. Bardzo lubiłam rozległe tereny wokół chateau. Był tam nieduży sosnowy las, w którym czułam się całkowicie odizolowana od ludzi. Kiedy wyszło się z lasu, wielką przyjemność sprawiał widok głównej wieży zamku i dwóch mniejszych po bokach. A piękno symetrycznej budowli wprawiało w zachwyt. Lubiłam przechadzać się nad jeziorem i obserwować łabędzie. Trzymały się z daleka od brzegu. Większy, samiec, płynął przodem, za nim podążała jego partnerka. Kaczki były znacznie bardziej towarzyskie. Chętnie podpływały po rzucane im okruchy. Pewnego dnia dręczył mnie silniejszy niż zwykle niepokój o los Joela. Czas mijał. Wkrótce powinny nadejść jakieś wiadomości. Zaczynałam popadać w rozpacz. Bałam się, że już go więcej nie zobaczę. Spacerowałam brzegiem jeziora, obserwując łabędzie, gdy samiec zaczął płynąć w moim kierunku. Jego towarzyszka potulnie trzymała się za nim. Podziwiałam ich spokój i grację. Łabędzie podpływały coraz bliżej. Trochę mnie to zdziwiło, bo zazwyczaj trzymały się w dużej odległości od brzegu. Wtedy usłyszałam tętent końskich kopyt. Obejrzałam się. Zobaczyłam Jeana Pascala jadącego galopem w moją stronę. Był sam. Poczułam się dziwnie nieswojo. Podczas pobytu w chateau ulegałam nie znanym mi dotąd nastrojom. Często ogarniał mnie niepokój. Wydawało mi się, że służba obserwuje Belindę i mnie. Kilkakrotnie wychwyciłam z ich cichych rozmów słowo anglaises. - Lucie! - zawołał Jean Pascal. Jego głos przybrał rozkazujący ton. Chodź tu! Chodź do mnie! Prędko! Usłyszałam łopot skrzydeł. Obróciłam się gwałtownie. Wielki czarny łabędź leciał prosto na mnie. Jean Pascal zeskoczył z konia i mocno odepchnął mnie na bok. Łabędź zaatakował go z ogromną siłą. Na 116
szczęście Jean Pascal wykazał dużą przytomność umysłu. Chwycił z ziemi grubą gałąź i osłonił się nią w momencie, gdy samiec próbował uderzyć go w głowę. Potem odskoczył kilka kroków i natarł na łabędzia. Ptak kilkakrotnie ponawiał atak. Potem zawrócił i odleciał nad jezioro. Po chwili, jak gdyby nigdy nic, płynął spokojnie razem ze swą towarzyszką środkiem jeziora. Jean Pascal położył rękę na moim ramieniu. - To ci przygoda! - zażartował. Potem ujął moje obie dłonie. - Ty drżysz - powiedział. - To było takie niespodziewane... Nie wiedziałam, co się dzieje. Jean Pascal puścił moje ręce i otoczył mnie ramieniem. - Lucie. Droga, mała Lucie! Niebezpieczeństwo minęło! - Przycisnął mnie do siebie tak mocno, że miałam ochotę krzyczeć ze strachu. Przerażał mnie nie mniej od czarnego łabędzia. Chciałam się wyrwać, ale nie pozwolił. - Widzisz - odezwał się Jean Pascal - byłem przy tobie. Chciałbym zawsze stać u twego boku, gdy będziesz mnie potrzebować. Wywinęłam się z jego uścisku. - Dziękuję za pomoc. Dlaczego łabędź nas zaatakował? - spytałam. - Powinienem był cię ostrzec. Ten łabędź, mimo swego pięknego wyglądu, jest złośliwym, starym ptaszyskiem. Nazywamy go Diable. Z kolei jego towarzyszka jest niezwykle łagodna. Nigdy nie wdaje się w awantury. Nie ryzykowałaby przy Diable. Daliśmy jej na imię Angel. Więc, jak widzisz, mamy tu diabła i anioła. Podeszłaś zbyt blisko jeziora. Diable uważa je za swoją własność. Nie lubi, gdy ludzie mu przeszkadzają. Trzeba uważać, żeby go nie rozzłościć. - On jest niebezpieczny. Rzucił się także na ciebie. - Nie szanuje nikogo i nie okazuje wdzięczności tym, którzy go karmią. Jest raczej arogancki. Strach pomyśleć, co mogło się stać, gdybym w porę nie nadjechał. Zaatakowałby twarz, próbowałby sięgnąć dziobem do nosa, oczu. Ma bardzo mocne skrzydła. To taki majestatyczny ptak. Mój Boże, kiedy pomyślę, że mógł cię zranić, jestem zły na siebie! Tak się wszyscy przyzwyczailiśmy do 117
obecności Diable, że często zapominamy ostrzec gości przed jego awanturniczą naturą. Stanowi zagrożenie dla tych, którzy go nie znają. Nigdy nie podchodź do brzegu jeziora, a jeżeli spacerujesz w pobliżu, na wszelki wypadek bierz ze sobą kij. - Dlaczego trzymasz takie niebezpieczne stworzenie? - Oczyszcza jezioro, no i musisz przyznać, że wygląda imponująco. - Tak, ale jest groźny! - Cóż, akceptujemy go takim, jaki jest. Służba go zna... ty także. Powoli, Lucie, stajesz się domownikiem. - Bardzo mi miło. Zobaczyłam Belindę idącą w naszym kierunku. Zmarszczyła brwi, kiedy ujrzała nas razem. Bardzo się ucieszyłam z jej obecności. Nie lubiłam przebywać sam na sam z Jeanem Pascalem. Opowiedzieliśmy Belindzie o naszej przygodzie. - Założę się, że Lucie go sprowokowała - stwierdziła Belinda. - To mogło się przytrafić każdemu, nawet tobie. - Wiem, że łabędzie bywają agresywne, szczególnie samce. Jean Pascal roześmiał się. - Widzisz, Belinda zna prawa tego świata. Wie, że samce, w przeciwieństwie do łagodnych, czarujących samiczek, są niebezpieczne. - Nie zawsze tak jest - powiedziała Belinda. - I właśnie tego trzeba się w życiu nauczyć - nigdy nie należy wszystkich mierzyć jedną miarą. Zawsze znajdą się wyjątki - podsumował rozmowę Jean Pascal. Kiedy wróciliśmy do chateau, udałam się do mojego pokoju. Przygoda z łabędziem wyprowadziła mnie z równowagi. Bardziej jednak przeraził mnie sposób, w jaki Jean Pascal przycisnął mnie do siebie i patrzył w oczy, gdy ze mną rozmawiał.
Rodzeństwo Fitzgeraldów
118
W Londynie niewiele jeździłam konno, ale kiedy przebywałyśmy z Belinda w Manorleigh, bardzo często udawałyśmy się na przejażdżki. Później, gdy Celeste została żoną ojca, razem z nią objeżdżałam okręg wyborczy, by, jak mawiał ojciec, nie utracić kontaktu z wyborcami. Takim to sposobem nauczyłam się całkiem nieźle jeździć konno. Od czasu do czasu udawaliśmy się w trójkę, z Jeanem Pascalem i Belinda, na konne wycieczki. Ja jednak szukałam okazji, aby jeździć sama. Coraz bardziej niepokoiło mnie zachowanie Jeana Pascala. To, że byłam młoda i niewinna, nie oznaczało, iż byłam zupełną ignorantką. Już dawno podejrzewałam, że Jean Pascal nie przepuści żadnej kobiecie, którą spotka na swojej drodze. Nie uważam, abym była szczególnie atrakcyjna, ale byłam pod ręką... mieszkałam z nim pod jednym dachem. Zaczynałam poważnie myśleć o wyjeździe z Bourdon. Szczerze mówiąc, bałam się Jeana Pascala. Dawałam mu do zrozumienia, że nie należę do kobiet, które lubią przelotne romanse, w których on zapewne miał duże doświadczenie. Był tyle starszy ode mnie, że mógłby być moim ojcem. Nie sądzę, aby wiek stanowił poważną przeszkodę, jeśli ludzie się kochają. Ale pokochać Jeana Pascala?! Ta myśl napawała mnie odrazą. Zgadza się, Jean Pascal był przystojny, uprzejmy i gładki w obejściu. Mógł rozkochać w sobie wiele kobiet. Jeśli chodzi o mnie, jego zbyt natarczywe zachowanie budziło we mnie wyłącznie niesmak. Czy w takiej sytuacji można się dziwić, że czułam się niepewnie, będąc gościem w jego domu? Próbowałam przekonać Belindę, że nie możemy siedzieć w Bourdon bez końca i że powinnyśmy wyznaczyć termin powrotu. Spojrzała na mnie zdumiona. - Przecież jesteśmy tu zaledwie od dwóch tygodni! - To całkiem długo jak na gościnę. - Gościnę?! Przecież jesteśmy u mojego ojca! - Ale nie mojego. I uważam, że czas pomyśleć o... - Dlaczego chcesz wracać? Źle się tu bawisz? Miałaś zapomnieć o przeszłości. Gdzie lepiej ci się to uda niż tu? - Myślałam... 119
- Lucie, jesteś niemądra! Zamiast myśleć, zacznij cieszyć się życiem! Mnie tu jest dobrze. Nie powinnaś smucić mojego ojca. - Przecież go nie smucę. - Jest taki dobry dla ciebie! Poświęca ci tyle uwagi! - Tak. Wiem. Ale uważam, że powinnam wyjechać i zostawić was samych. - Nie opowiadaj bzdur! Wiedziałam, że dalsza dyskusja o powrocie do domu nie ma sensu. Kiedy Belinda się uprze, nie trafiają do niej żadne argumenty. Największą przyjemność sprawiały mi samotne przejażdżki po okolicy. Pewnego dnia postanowiłam wybrać się na zwiedzanie terenów wokół chateau. Wiedziałam, że Jean Pascal i Belinda mają zamiar jechać z samego rana do winnic. Ponieważ nie ustaliliśmy, że pojadę z nimi, skorzystałam z okazji i wyszłam z domu, zanim jeszcze byli gotowi do drogi. Ogarnęło mnie przyjemne poczucie wolności. Poszłam do stajni i poprosiłam stajennego, by osiodłał mi konia. Słoneczny poranek zapowiadał gorący dzień. Na razie pogoda była idealna na jazdę. Starałam się dobrze zapamiętać trasę w nie znanej mi okolicy, żeby przypadkiem nie zgubić się w drodze powrotnej. Taka przygoda mogłaby skończyć się zakazem samotnych przejażdżek, które stanowiły moją jedyną przyjemność w Bourdon. Opuściłam teren należący do chateau i po jakichś dziesięciu minutach znalazłam się w sosnowym lasku. Z naprzeciwka nadjechała konno jakaś kobieta. Wydała mi się znajoma. Gdy nasze konie zrównały się ze sobą, kobieta uśmiechnęła się i powiedziała: - Już wiem! Tak jest! Płynęłyśmy tym samym statkiem. Jestem Phillida Fitzgerald. Rozmawiałyśmy ze sobą przez moment, pamięta pani? Oczywiście! To ta sympatyczna osoba, która jechała z bratem na rekonwalescencję w okolice Bordeaux! - Doskonale pamiętam! - odpowiedziałam. - A pani nazywa się...? 120
- Lucie Lansdon. - O, właśnie! Co za zbieg okoliczności! Chociaż może nie aż taki wielki, skoro jesteśmy sąsiadami. Piękna okolica, prawda? - Owszem. Czy czuje się już pani lepiej? - Oczywiście. Och, musiałam wspomnieć, że jadę tu na rekonwalescencję! Tak, czuję się znacznie lepiej. Mój brat jest bardzo zadowolony. - Czy jest tu? - Został w domu. - Zatrzymaliście się państwo w pobliżu? - Tak. Niedaleko stąd. Wynajmujemy dom. Nie chcieliśmy zatrzymać się w hotelu, więc rozejrzeliśmy się za prywatną kwaterą. Wielu przyjezdnych tak robi. - Oczywiście. - Zatrzymaliśmy się w niedużym, przyjemnie położonym domku. Jego właściciele mieszkają w małej chatce niedaleko od nas. Prowadzą nam dom. Są bardzo sympatyczni. - Jak długo państwo zostaną? - Myślę, że kilka tygodni. Nie wiemy jeszcze dokładnie. Wynajęliśmy dom na miesiąc, ale nie sądzę, żeby gospodarze stwarzali problemy, gdybyśmy chcieli przedłużyć pobyt. A teraz proszę mi opowiedzieć trochę o sobie! - Mieszkam w Chateau Bourdon. - Racja! Wspominała pani, że jedzie do przyjaciół! Co by pani powiedziała na filiżankę kawy u nas w domu? Angeliąue, nasza gospodyni, parzy pyszną kawę. - Uważam, że to świetny pomysł. - W takim razie jedźmy! Roland znowu będzie ze mnie kpił. Uważa, że ja zaczepiam nieznajomych. A ja po prostu lubię poznawać ludzi, rozmawiać z nimi. Poza tym nie jesteśmy nieznajomymi, prawda? Znamy się ze statku. - Też tak sądzę. Phillida roześmiała się i zawróciła konia. Chyba wracałyśmy tą samą drogą, którą przyjechała do lasku. Lengore, wieś, w której zatrzymali 121
się Fitzgeraldowie, była oddalona o jakąś milę od miejsca, gdzie się spotkałyśmy. - Tutaj jest najciekawiej w dni targowe - powiedziała Phillida. - Lubię chodzić po zakupy. Miejscowi śmieją się z mojego okropnego akcentu, ale to mi nie przeszkadza. Sama wiem, że źle mówię. Mieszkamy na skraju wsi. Dom był nieduży i zbudowany z szarego kamienia. Otaczał go zadbany ogród. Phillida wskazała mi chatkę, w której mieszkali Angeliąue i jej mąż. Przed chatą znajdował się mały trawnik. Grzebały w nim kury, a na niskim murku siedział kogut, z dumą obserwując swoje stadko. - Brakuje tutaj wygód - odezwała się Phillida - ale mój brat uważa, że można bez nich przeżyć kilka tygodni. Są tu dwie czy trzy stodoły, pole... Mamy wiele przestrzeni do dyspozycji. Wynajęliśmy konie. Dogląda ich Pierre, mąż Angeliąue. Zajmuje się także drobiem. Jak pani widzi, prowadzimy tu prawdziwie wiejski tryb życia. Phillida pchnęła drzwi i znalazłyśmy się w izbie ze ścianami i podłogą z kamienia. Nad paleniskiem ogromnego kominka wisiał na łańcuchu czajnik. Stamtąd przeszłyśmy do następnego pomieszczenia. Stała tam kanapa i dwa fotele. Na jednym z nich siedział brat Phillidy i czytał książkę. Gdy weszłyśmy, odłożył ją i wstał, zaskoczony widokiem niespodziewanego gościa. - Zobacz, kogo spotkałam! - zawołała Phillida. - To panna Lucie Lansdon. Nie pamiętasz, Rolandzie? Spotkaliśmy się na statku! Roland nie ma takiej pamięci do twarzy jak ja. - Ależ pamiętam - powiedział Roland i wyciągnął do mnie rękę. Dzień dobry, panno Lucie! Miło mi panią widzieć. - Czy to nie zrządzenie losu? Wjeżdżam do lasku i kogo widzę? Pannę Lansdon! Zaraz sobie przypomniałam, że rozmawiałyśmy na statku. - Bardzo to miłe - odezwał się Roland. - Napijemy się kawy? - spytała Phillida. - Zwabiłam do nas pannę Lansdon opowieściami o kawie Angeliąue. - Proszę siadać - zapraszał Roland. 122
- Tak. A ja pójdę po kawę - powiedziała Phillida. Zostaliśmy z Rolandem sami w pokoju. - Dom wydaje się bardzo wygodny - zauważyłam. - Tak. Jest tu znacznie przyjemniej niż w hotelu. - Na pewno. - Pierre i Angeliąue zajmują się nami, więc moja siostra nie musi się o nic martwić. - Czy Phillida lepiej się czuje? Mówiła, że jedzie na kurację. - To miejsce bardzo jej służy. Trudno powiedzieć, jak długo tu zostaniemy. Być może interesy zmuszą mnie do powrotu. Zanim jednak wyjedziemy, muszę mieć pewność, że Phillida wydobrzała. Ma słabe płuca. Nasz klimat jest dla niej zbyt wilgotny. Suche, ciepłe powietrze bardziej jej odpowiada. - Pana siostra wydaje się w idealnej kondycji. - To cała Phillida. Nie godzi się ze swoją chorobą. Jest niezwykle silna psychicznie. - Musicie być bardzo ze sobą zaprzyjaźnieni? - Jak to rodzeństwo. Ale rzeczywiście muszę przyznać, że jesteśmy sobie bardzo bliscy. Rodzice zginęli w wypadku kolejowym. Domyśla się pani, jakim ciosem była dla nas utrata matki i ojca. Przyrzekliśmy, że będziemy się sobą nawzajem opiekować. - Wygląda na to, że dotrzymujecie słowa. Do pokoju weszła Phillida. - Za chwilę dostaniemy kawę. Pokażę pannie Lansdon nasz dom. - Później, po kawie - zaoponował Roland. - Teraz. Wystarczy nam kilka minut. Zdążymy. -Phillida zrobiła do mnie zabawną minę. - Przegonię panią po całym domu w pięć minut. To nie Chateau Bourdon. Tak nazywa się zamek, w którym pani mieszka, prawda? - Brawo! - Musi być wielki i imponujący? - Tak. Chyba... tak można go określić.
123
- Chodźmy więc rozejrzeć się trochę po naszym skromnym domostwie. Roly, zostań tutaj na wypadek, gdyby Angeliąue przyniosła kawę. Na pierwsze piętro wchodziło się krętymi schodami prosto z salonu. Znajdowały się tam dwa pokoje. - Ten najładniejszy pokój to moje królestwo. Roland uparł się, żebym w nim mieszkała. A to jest coś w rodzaju pokoju dziennego i garderoby jednocześnie. Jest jeszcze jedno piętro, a właściwie poddasze. Wdrapałyśmy się na górę. Pokój miał jedną skośną ścianę. Żeby dojść do maleńkiego okienka, trzeba było się pochylić. Okno wychodziło na łatę zieleni, po której dreptały kury i gęsi. - Zabawnie się tu mieszka - roześmiała się Phillida. -To zupełnie co innego niż zamek. A oto sypialnia Rolanda. Biedaczek, w niektórych miejscach nie może się nawet wyprostować. Ale na wakacjach to nie przeszkadza. I to już wszystko. Całe Chateau Fitzgerald. Chodźmy na dół, na kawę! Phillida miała rację - kawa była wyśmienita! Fitzgeraldowie wydali mi się bardzo sympatyczni. Sprawili, że czułam się mile widzianym gościem. Podobał mi się również ich wzajemny stosunek do siebie. - Rolandzie, czy to nie cudowne móc porozmawiać w ojczystym języku? - śmiała się Phillida. - Nie muszę łamać sobie głowy i dobierać słów, żeby sklecić porządne zdanie. A potem jeszcze zastanawiać się, co mi odburknięto. Miejscowi myślą, że dobrze znamy francuski, a ja często w ogóle nie rozumiem, o co im chodzi. Fitzgeraldowie chcieli mnie lepiej poznać. Ale ponieważ unikali pewnych pytań, odgadłam, że musieli słyszeć o śmierci mego ojca. W końcu sama zdecydowałam się poruszyć ten temat. - Mój ojciec zginął zastrzelony pod własnym domem. Prawdopodobnie czytaliście państwo o tym w gazetach. - Tak - przyznał Roland. - To musiała być dla pani wielka tragedia. Przytaknęłam. 124
- Na szczęście mam w swoim otoczeniu wielu życzliwych ludzi. Najbardziej związana jestem z moją siostrą, która mieszka w Kornwalii. Szkoda tylko, że to tak daleko od Londynu. - Zapewne często ją pani odwiedza? - spytał Roland. - Tak. Myślę, że będę jeszcze częściej u niej bywać. Rebeka chciałaby, żebym z nimi zamieszkała. - Ale nie podjęła jeszcze pani decyzji? - zapytała Phillida. - Cóż, jestem trochę... Z wymiany spojrzeń między nimi odczytałam, że nie chcą dalej drążyć tematu. - Życie na wsi wydaje mi się dość zabawne - odezwał się Roland. Ciekawe, czy nie zmieniłbym zdania, gdybym mieszkał tu na stałe. - Skąd państwo pochodzą? - zapytałam. - Z Yorkshire. Zajmujemy się handlem wełną. Dużo przebywam w Londynie. Mamy tam niewielkie mieszkanie. Każdy, kto prowadzi jakieś interesy, musi od czasu do czasu bywać w Londynie. Mój ojciec na krótko przed śmiercią otworzył biuro w Londynie. Teraz ja je przejąłem. Lwia część naszej działalności przypada jednak na Yorkshire. - Może jeszcze po filiżance kawy - zaproponowała Phillida. - Angeliąue jest niezadowolona, kiedy nie docenia się jej sztuki kulinarnej. - To przypadłość wszystkich dobrych kucharzy -zauważył Roland. - Jak długo ma pani zamiar zostać we Francji? -spytała Phillida, dolewając mi kawy. - Nie wiem. To zależy od Belindy. - Czy to z nią tu pani przyjechała? - Tak. Belinda jest bratanicą mojej macochy. To właśnie jej ojciec jest właścicielem chateau. - Teraz rozumiem - powiedział Roland. - Mam nadzieję, że nie wyjedzie pani zbyt szybko -dodała Phillida. - Przyjemnie jest spotkać rodaka w obcym kraju. Roland popatrzył na siostrę z pobłażliwym uśmiechem. - Chyba się ze mną zgodzisz, Rolandzie? - zwróciła się do brata. - W tym wypadku akurat tak - odpowiedział. 125
- Lucie, musi nas pani jeszcze kiedyś odwiedzić -powiedziała Phillida. - Bardzo chętnie - odparłam. - Właśnie... Powinnam się zbierać. Spojrzałam na zegar ścienny. - Za godzinę podają dejeuner. Wszyscy będą się niepokoić, jeżeli nie wrócę na czas. - Odprowadzimy panią - zaproponował Roland. -Potrzebujemy jakieś pół godziny, prawda, Phillido? - Chyba tak. Mieszkamy naprawdę blisko siebie. - Nie mamy więc zbyt dużo czasu - zauważyłam. - Widzę, że panna Lucie zaczyna się denerwować -powiedział Roland. - Lepiej zacznijmy się zbierać. Podobała mi się wrażliwość Rolanda. Przypominał mi trochę Joela. Obaj byli przeciwieństwem Jeana Pascala. Uwinęliśmy się w pięć minut. Jadąc, gawędziliśmy 0 walorach krajobrazu. Ten ranek należał do bardzo udanych. Pożegnaliśmy się, kiedy chateau znalazło się w zasięgu naszego wzroku. Tak zadecydował Roland. Phillida chętnie podjechałaby bliżej w nadziei spotkania Belindy czy Jeana Pascala. Roland tym razem nie ustąpił. Uznał, że lepiej dla mnie będzie, jeżeli przyjadę sama 1 nie będę musiała tłumaczyć się z naszego spotkania. Ponownie podziwiałam jego takt. Wróciłam w porę. Byłam w świetnym humorze. Świadomość, że mam w sąsiedztwie znajomych, dodała mi pewności siebie. Kiedy zeszłam na dejeuner, Belinda i Jean Pascal byli już w domu. - Lucie, gdzie się podziewałaś? - dopytywał się Jean Pascal. - Och... pojechałam na przejażdżkę. - Szukaliśmy cię. Mon pere bardzo się niepokoił -wyrzucała mi Belinda. - Wiedziałam, że planujecie jechać do winnicy. Pomyślałam, że wolicie zostać sami. - Mieliśmy pojechać wszyscy razem - wypomniał Jean Pascal. - To była bardzo ciekawa wycieczka - dodała Belinda. - Żałuj, że nie pojechałaś! - Ja też bardzo przyjemnie spędziłam czas. 126
- A co robiłaś? - chciała wiedzieć Belinda. - Spotkałam pewnych ludzi. Zapadła cisza. Wreszcie Jean Pascal nie wytrzymał. - Ludzi? Jakich ludzi? - Na statku poznałam młodą kobietę. Chwilę rozmawiałyśmy. Nie mówiłam wam o tym? - Nic nam o tym nie wiadomo - powiedziała Belinda. - Wy zostaliście na pokładzie, a ja poszłam się przejść. I kiedy stanęłam przy balustradzie, by popatrzeć na morze, nawiązałam rozmowę z pewną młodą kobietą. Okazało się, że ona też jedzie w okolice Bordeaux. - A dziś spotkałaś ją tak przypadkiem? - zapytał Jean Pascal. - Tak. Zatrzymali się bardzo blisko stąd. - Zatrzymali się? - Ta młoda dama przyjechała z bratem. Wynajęli dom na mniej więcej miesiąc. Zaprosiła mnie do siebie na kawę. - Czy nie sądzisz, że postąpiłaś dosyć nierozważnie? -zapytał z wyrzutem Jean Pascal. - Nierozważnie? Dlaczego? - Nie znasz przecież tych ludzi! - Powiedziałam ci, że poznałam ich na statku. - Nie sądzisz, że to trochę za mało? - Ach! Jesteś takim formalistą! To normalni, sympatyczni ludzie. Oprowadzili mnie po domu i poczęstowali kawą. Czy jest w tym coś niewłaściwego? Bardzo przyjemnie spędziłam ranek. - Jak oni się nazywają? - Fitzgeraldowie. - Nigdy o nich nie słyszałem. - Mało prawdopodobne, byś mógł o nich słyszeć. Przyjechali z Anglii na wakacje. Jean Pascal był wyraźnie niezadowolony. Myślę, że rozłościło go to, że nie pojechałam z nimi do winnicy.
127
- A tak przy okazji - powiedział. - Zaprosiłem na jutro paru gości. Będzie książę i księżna de Grellon, a także pan du Pont z córką. Zrobimy małe przyjęcie. Wiadomość bardzo podnieciła Belindę. - Prawdziwy książę i księżna! - zawołała. Jean Pascal uśmiechnął się pobłażliwie. - Jeszcze trochę ich zostało. - Opowiedz nam o swoich gościach! - poprosiła Belinda. - Książę ma około sześćdziesięciu lat, księżna jest rok czy dwa młodsza. Mieszkają w zamku jakieś pięć mil stąd. Pan du Pond jest wdowcem, ma około czterdziestu lat i przyjdzie z córką, Genevieve. Panna du Pont jest bardzo sympatyczna. Na pewno się polubicie. Reszty, Belindo, musisz dowiedzieć się sama. Jean Pascal rozpogodził się. Przeszła mu złość, że nie pojechałam z nim do winnic i że bez nich przyjemnie spędziłam czas. Perspektywa przyjęcia ucieszyła Belindę. Jednocześnie bała się, że goście mogą okazać się nudni. - Skąd wiesz, jeżeli nie miałaś okazji ich poznać? -spytałam. - No, wiesz... Sześćdziesięcioletni książę i jego żona! Do tego jeszcze jeden starszawy dżentelmen z córką! Mon pere powinien zaprosić młodych ludzi... kawalerów. - Myślę, że będą jeszcze inne okazje. - Po co tracić czas? Rano następnego dnia przybył do chateau posłaniec z wiadomością dla Jeana Pascala. Dowiedziałyśmy się, o co chodzi, w trakcie dejeuner. - Będziemy mieli jeszcze jednego gościa - oznajmił Jean Pascal. Dostałem wiadomość od księcia. Niespodziewanie przyjechał do niego ktoś z Anglii i książę pyta, czy może przyprowadzić swojego gościa. Oczywiście zgodziłem się z radością. Chyba jesteście zadowolone, że będzie w towarzystwie jeszcze jedna osoba mówiąca po angielsku? Przytaknęłyśmy ochoczo. - Francuzi mówią tak szybko - narzekała Belinda. - Nie szybciej niż wy po angielsku - odparł Jean Pascal. 128
Belinda starannie przeglądała stroje. Jej francuski ojciec miał wyrafinowany gust i potrafił być bardzo krytyczny. Nieraz widziałam, jak przygląda się nam z uwagą, i muszę przyznać, że chwilami korciło mnie, aby nałożyć coś, czego by nie aprobował. Belindzie natomiast bardzo zależało, by zyskać uznanie w jego oczach. Na szczęście nie musiała się zbytnio wysilać. Miała dobry smak. Nosiła się z gracją i odrobiną ekstrawagancji, co bardzo współgrało z jej osobowością. Zeszłyśmy do hallu, by witać gości. Jako pierwsi zjawili się du Pontowie. Pan du Pont był niskiego wzrostu. Miał starannie przyczesane włosy, a pince-nez w oku dodawał jego twarzy surowego wyrazu. Panna du Pont była nieco po dwudziestce. Wydawała się sztywna i bardzo oddana ojcu. Widziałam po minie Belindy, iż sklasyfikowała ich jako nudziarzy. Pomyślałam, że chyba się nie myli. I wtedy nadjechał książę z żoną i ich tajemniczym gościem. Oczy Belindy pojaśniały z podniecenia. Towarzysz książęcej pary był wysoki, miał jasną cerę, niebieskie oczy i regularne rysy. Mógł mieć dwadzieścia kilka lat i przyznam, że wydał mi się przystojny. Książę i księżna natomiast sprawiali wrażenie typowych francuskich arystokratów, oficjalnych i nawykłych do hołdów ze strony otoczenia. Oboje mieli siwe włosy i byli bardzo elegancko ubrani. Książę pocałował mnie i Belindę w rękę, a my wymamrotałyśmy powitalne formułki. Jean Pascal pochwalił nas spojrzeniem. Potem książę przedstawił swego gościa, sir Roberta Denvera, którego ojciec był jego serdecznym przyjacielem. Sir Robert odwiedzał księcia za każdym razem, kiedy przebywał we Francji. Jean Pascal wyraził radość, że odwiedziny sir Roberta u księcia zbiegły się z przyjęciem w Bourdon. Wymienianie grzeczności trwało jeszcze jakiś czas. Potem udaliśmy się do jadalni. Sir Roberta posadzono między mną a Belinda. Obiad miał bardzo oficjalny charakter. Nie przypuszczałam, że w chateau jest tyle służby! Sir Robert, podobnie jak my z Belinda, cieszył się z tego, że może prowadzić konwersację w ojczystym języku. 129
Nawet w sztywnej atmosferze oficjalnego przyjęcia dało się zauważyć, że sir Robert ma dużo wdzięku. Był szczery i bezpretensjonalny. - Jak dobrze - powiedział - że zaproszenie przyszło akurat wtedy, gdy przyjechałem z wizytą do księcia. Przyznam jednak, że trochę się jej obawiałem. Mój francuski jest okropny. Nie rozumiem połowy z tego, co mówią. To wielka ulga móc porozmawiać po angielsku! - Dla nas też - odparła Belinda. - Jak pan więc widzi - wtrąciłam - radość jest obopólna. - Mój ojciec mówi biegle po angielsku. Dużo bywa w Anglii - powiedziała Belinda. - Słyszałem. Książę wspomniał mi o tym. - Często pan przyjeżdża do Francji? - spytałam. Belinda spojrzała na mnie ze ściągniętymi brwiami. To ona miała zamiar zaanektować sir Roberta i nie życzyła sobie, bym jej w tym przeszkadzała. - Nie. Niezbyt często - odpowiedział. - Mój świętej pamięci ojciec regularnie tu przyjeżdżał. Czuł ogromny sentyment do Francji. Miał tutaj grono dobrych przyjaciół. Czasem zabierał mnie z sobą. Książę był mu szczególnie bliski. Kiedy zdarzało się, że książę przyjeżdżał do Anglii, zazwyczaj zatrzymywał się w naszym domu. A teraz ja odwiedzam go podczas moich pobytów we Francji. - Więc pobędzie pan tutaj tylko parę dni? - powiedziała nieco rozczarowana Belinda. - Tak. Miałem szczęście, że pan Bourdon właśnie dzisiaj wydaje przyjęcie. Belinda rozpogodziła się. - Miło z pana strony, że pan tak mówi, prawda, Lucie? Przytaknęłam. - Gdzie pan mieszka w Anglii? - dowiadywała się Belinda. - W Hampshire. - Och, to niedaleko Londynu. - To prawda. - Czy zagląda pan do stolicy? - Od czasu do czasu. 130
Zamilkli na chwilę, bo właśnie podawano ryby. - Pochłaniają mnie zajęcia w naszym majątku - mówił dalej sir Robert. - Odkąd ojciec nie żyje... - Czy dawno umarł? - zapytałam. - W zeszłym roku. - Więc jest pan ziemianinem? - spytała Belinda. 152 - Można tak powiedzieć. - Jakie to interesujące! Sir Robert wzruszył ramionami. - Nie mam wielkiego doświadczenia w tej dziedzinie -powiedział. - Pewnie ktoś panu pomaga? Czy ma pan rodzinę? - Nie. Jestem jedynakiem. Ojciec zmarł nagle. Nikt się tego nie spodziewał. Sądziliśmy, że ma przed sobą wiele lat życia. - Jest pan sam? Nie ma pan żony ani dzieci? - Zupełnie sam. Zainteresowanie Belindy sir Robertem rosło z minuty na minutę. Szlachcic, właściciel ziemski, w dodatku przystojny, wydał się jej kawalerem godnym uwagi. Belinda rzuciła mi jadowite spojrzenie. Zgadła, że czytam w jej myślach. Obserwowałam, jak próbuje go omotać, a sir Robert był bardzo podatny na jej wdzięk. Życzyłam szczęścia Belindzie. Sir Robert wzbudził moją sympatię. Przy ludziach pokroju Jeana Pascala, księcia czy nawet pana du Ponta wydawał się skromny i nieśmiały. Oczywiście był od nich znacznie młodszy. Wątpię jednak, czy Jean Pascal, będąc w jego wieku, był równie świeży i niewinny. Belinda zdominowała rozmowę. Opowiadała o złotodajnych polach i o odmienności życia w Londynie. Sir Robert słuchał z zainteresowaniem i nim przyjęcie dobiegło końca, całkiem stracił dla niej głowę. Układając się tego wieczoru do snu, myślałam o przyjęciu i gościach Jeana Pascala, a szczególnie o sir Robercie. 131
Nagle usłyszałam jakiś szelest za drzwiami. Serce ze strachu podeszło mi do gardła. Szybko wyskoczyłam z łóżka. - Kto tam?! - krzyknęłam. - To ja - usłyszałam głos Belindy. - Chwileczkę! - Otworzyłam drzwi. Stała na progu w szlafroku i papciach. - Dlaczego zamykasz się na klucz? - spytała zdziwiona. - Nie wiem. Chyba z przyzwyczajenia. Była zbyt zaaferowana, by dłużej zajmować się moimi dziwnymi nawykami. Weszłam do łóżka, a ona przysiadła obok, wpatrując się we mnie z napięciem. - Co o nim myślisz? - O kim? - Nie udawaj. Przecież wiesz doskonale! - Zakładam, że masz na myśli tego kawalera bez zobowiązań, z tytułem szlacheckim i majątkiem ziemskim? - Oczywiście! - Cóż, uważam, że to sympatyczny młody człowiek. I na tyle bez doświadczenia, że należałoby go ostrzec przed towarzystwem sprytnych i drapieżnych dam. - Przestań! Prawda, że jest bardzo miły? Ciekawe, co o mnie myśli? - Że jedna z wyżej wymienionych dam wyraźnie rozpromieniła się, kiedy wyjawił swoją pozycję w świecie. - Skończ z tym! Naprawdę mi się spodobał! - Mnie również. - Lucie! Ani mi się waż! Ach! Zresztą i tak nie masz szans. - Przy tobie i twoich sztuczkach, zdecydowanie nie. - Więc nawet nie próbuj. - Nie mam najmniejszego zamiaru. - Uważam, że jest odpowiedni. - Jak najbardziej. - Zamierzam dopilnować, by bywał u nas częściej. - Tak. Nie pozwól mu się wywinąć. To byłaby wielka strata. 132
- Przestań się naigrawać! - To wielki zaszczyt, że przyszła lady Denver składa mi wizytę. - Musisz przyznać, że to całkiem nieźle brzmi -zachichotała Belinda. - Belindo, jedno małe ostrzeżenie. - Tak? - Więcej skromności. Nie sądzisz chyba, że przy wszystkich zaletach, które sir Robert posiada, jesteś pierwszą kobietą, która próbuje go usidlić? Postaraj się być bardziej powściągliwa. - Nie wiem, po co ci się zwierzam? - Ale ja wiem. Musisz podzielić się z kimś tematem, który całkowicie cię pochłania. - Jakim tematem? - Własną osobą. Moja droga Belindo, obchodzi cię tylko to, co ciebie dotyczy. Uważasz, że wszyscy powinni skakać przy tobie na dwóch łapkach. - Och! Zamilcz już! Zamierzam porozmawiać z mon pere, by znowu go do nas zaprosił. - Zrób to. Jestem przekonana, że ton pere się zgodzi. - Pójdę od razu. - Dobranoc! I życzę ci szczęścia podczas ofensywy. Belinda wyszła, a ja wstałam, by zamknąć drzwi na klucz. Belinda nie musiała długo czekać na następną wizytę sir Roberta. Przyjechał konno już następnego dnia. Belinda triumfowała. Poszło lepiej, niż się spodziewała. Jean Pascal był wyraźnie rozbawiony. Sir Robert bardzo chętnie przystał na propozycję, by zjeść z nami dejeuner. Podczas posiłku Belinda była bardzo ożywiona, a Jean Pascal wyraźnie zadowolony. Widocznie zaaprobował sir Roberta jako ewentualnego zięcia. Po obiedzie udaliśmy się do ogrodu. Jean Pascal z wielką znajomością tematu opowiadał o okolicznej faunie i florze. Sir Robert bąkał coś 133
pod nosem. Chyba miały to być wyrazy uznania. Widać jednak było wyraźnie, że jego myśli zaprząta co innego. Belinda promieniała. Nasz gość zwlekał z odjazdem, jak tylko mógł. Przy pożegnaniu Jean Pascal zapewnił go, że zawsze będzie u nas mile widziany. Czułam, że nie będziemy musiały długo czekać na następną wizytę. I rzeczywiście, następnego dnia pojawił się znowu. Przechadzałam się po terenie okalającym chateau. Bardzo to lubiłam. Okolica była przepiękna. Drzewa, krzewy i lasek sosnowy, zasłaniające chateau, dawały przyjemne poczucie izolacji. Wspominałam Joela. Mało było takich chwil, kiedy potrafiłam nie myśleć o nim. Zastanawiałam się również, czy nić sympatii między Belindą a sir Robertem znajdzie szczęśliwe zakończenie w postaci zaręczyn. Nagle usłyszałam czyjeś kroki. To Jean Pascal. Chciałam jak najszybciej znaleźć się na otwartym terenie. Nie miałam ochoty na spotkanie z nim wśród drzew. Szybko więc skierowałam się w stronę jeziora. Zawołał mnie. - Lucie, miałem nadzieję cię spotkać - powiedział. -Zauważyłem, że idziesz w tym kierunku. Podoba ci się okolica, prawda? - Jest piękna. Jean Pascal wskazał na ławkę pod jednym z drzew. Przysiedliśmy. - Chciałbym z tobą porozmawiać - oświadczył. Siedzieliśmy obok siebie, stanowczo za blisko. Nieznacznie zaczęłam się odsuwać. - Jakie jest twoje zdanie na temat sir Roberta? -zapytał. - Myślę, że jest bardzo sympatyczny. - Belinda, jak się zdaje, uważa tak samo. - Belinda... łatwo daje się ponieść emocjom - zauważyłam. - W przeciwieństwie do ciebie, Lucie. - Istotnie - odparłam. - Uważasz, że coś z tego wyjdzie? - Nie mam pojęcia. - Dobrze by było. Sir Robert wydaje się odpowiednim kandydatem. - Belinda powiedziała dokładnie to samo. 134
- O! Więc już zdążyłyście porozmawiać? Podoba się jej, prawda? - Nie mam pewności, czy podoba jej się on sam, czy to, co sobą reprezentuje. - A czy, według ciebie, te dwie sprawy nie łączą się ze sobą? - Nie wiem. Mam niewiele doświadczenia pod tym względem. - Lucie, jesteś zabawna. Podejrzewam, że udajesz bardziej naiwną, niż jesteś. - Niczego nie udaję. Jestem, jaka jestem. - I taka właśnie bardzo mi się podobasz. - Miło mi. - Spojrzałam na zegarek, który miałam przypięty do bluzki. - Jeszcze czas - odezwał się Jean Pascal. - Możemy chwilę porozmawiać. Nie spóźnimy się na dejeuner. - Martwisz się o Belindę? - spytałam. - Nie. Uważam, że sobie poradzi. Chciałem tylko poznać twoje zdanie co do tych, powiedzmy szczerze, ekspresowych zalotów. - Myślisz, że to są zaloty? - Cóż, mamy do czynienia z angielskim dżentelmenem. Mówi się, że Anglicy to ludzie honoru. - Wierzysz w uogólnienia? - Nie. Ale sir Robert wydaje się pasować do tego stereotypu. - Jestem pewna, że jest człowiekiem honoru. - W takim razie powinniśmy się spodziewać oświadczyn. - Cieszy cię to? - Nie powiem, żeby mnie martwiło. - Więc wyrazisz zgodę? - Odnoszę wrażenie, że Belinda i tak zrobi, co zechce, i nie będzie się przejmować moim zdaniem. - Jesteś jej ojcem. Na pewno chciałaby, żebyś zaakceptował jej wybór. - Możliwe. Ale jeżeli moje zdanie nie będzie pokrywać się z jej życzeniem, odrzuci konwenanse. Nie myśl, że ją krytykuję. Belinda ma silny charakter. Podoba mi się. W końcu jest moją córką. - W takim razie musisz być zadowolony z tego, co się dzieje? 135
- Nie mówię, że nie. - Zaoszczędzi ci to troski o przyszłość Belindy. - Rzeczywiście. Przyjrzałem się nieco bliżej osobie sir Roberta. W razie czego jest jeszcze mój przyjaciel książę. Jeżeli zajdzie potrzeba, mogę się dowiedzieć więcej. Wszystko, co dotąd usłyszałem, przemawia na jego korzyść. - Można powiedzieć, że sir Robert ma szczęście... ty zresztą też. - Lucie, tak dobrze z tobą porozmawiać. Masz w sobie tyle rezerwy, wydajesz się wręcz nieśmiała. Zyskujesz przy bliższym poznaniu. Rozmowa z tobą to prawdziwa przyjemność. Aha... powiedz, widziałaś się znowu z tymi ludźmi? - Jakimi ludźmi? - Tymi poznanymi na statku, którzy zaprosili cię na kawę. - Nie. - Byli wobec ciebie gościnni. Chciałabyś, abym ich do nas zaprosił? - To bardzo ładnie z twojej strony. Myślę, że byliby zadowoleni. - Zaprosimy ich na lunch. Wypada się zrewanżować. Ucieszyła mnie perspektywa ponownego zobaczenia się z rodzeństwem Fitzgeraldów. Tamto przypadkowe spotkanie było bardzo miłe. Okazali mi dużo serdeczności. Świadomość, że mam pod bokiem życzliwych mi ludzi, dodała mi pewności siebie. - Nie miałaś więcej problemów z Diable? - Nie. Bardzo uważam i nie zbliżam się do brzegu. Jean Pascal zapatrzył się na jezioro. Łabędzie, jak na zamówienie, znalazły się w zasięgu wzroku. - Mają tyle wdzięku - zauważyłam. - Są piękne. - Aż trudno uwierzyć, że pod taką doskonałą powłoką może kryć się tyle agresji, prawda? - powiedział Jean Pascal. - Nie wolno ci zapominać o ostrożności, on może zaatakować w każdej chwili. Kilka lat temu Diable wyładował swą złość na jednej ze służących. Do dziś nie widzi na jedno oko. - Okropne! Dziękuję, że przyszedłeś mi na ratunek.
136
- Byłaś nieświadoma tego, co może się stać. Ale na przyszłość uważaj. Łabędzie, podobnie jak ludzie, potrafią sprawiać fałszywe wrażenie. - Cóż, mam nadzieję, że niewiele jest takich jak Diable na świecie. Jean Pascal pochylił się ku mnie, ujął moją dłoń i powiedział: - Strzeż się ich, Lucie! Nie wiedziałam, co mam myśleć. Jean Pascal przyglądał mi się z uśmiechem. - Zawsze będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebowała - dodał. Już raz to słyszałam z jego ust. Pewnie powinnam być mu wdzięczna. Obronił mnie przed łabędziem. Starał się, bym była zadowolona z pobytu w chateau. Postanowił zaprosić obce osoby tylko dlatego, że były dla mnie miłe. A jednak nie potrafiłam pozbyć się uczucia niechęci. Cieszyłam się, że znowu jadę do Fitzgeraldów. Sir Robert bywał w chateau regularnie. Przesunął nawet termin powrotu do Anglii. Powodem była oczywiście Belinda. Sir Robert powiedział nam, że przyjaciele nazywają go Bobby. To zdrobnienie do niego pasowało. Im lepiej go poznawałam, tym bardziej go lubiłam. Był nie zepsuty. Rzadko spotyka się takich mężczyzn. Podświadomie obawiałam się, że okaże się całkowicie bezbronny wobec sztuczek Belindy. Belinda na pewno wyjdzie za niego, skoro tak postanowiła. Gdy przybyłam do Fitzgeraldów, Roland był w domu sam. Szczerze ucieszył się z mojego przyjazdu. - Rozmawialiśmy o tobie dziś rano. Phillida zastanawiała się, czy wypada wysłać do chateau list i zaprosić cię do nas na lunch. - Świetnie się składa! - zawołałam. - Bo właśnie przyjechałam zaprosić was w imieniu monsieur Bour-dona na lunch w chateau. - Dziękujemy. Jestem pewien, że Phillida będzie zachwycona. Ja także przyjmuję zaproszenie z przyjemnością. - W takim razie załatwione. Czy jutrzejszy dzień wam odpowiada? - Oczywiście. Tutaj nie wiążą nas żadne terminy. Proszę, usiądź. Poproszę Angeliąue, żeby zaparzyła kawę. 137
Siedzieliśmy, rozmawiając. Roland uważał, że powinni zostać we Francji nieco dłużej, ale Phillida zaczynała się niecierpliwić. - Ona nawet przed samą sobą nie przyzna się, że jest niezdrowa powiedział. - Ale obecnie wszystko jest z nią w porządku? - Tak. Doszła do siebie. Ale uważam, że powinna dłużej posiedzieć w ciepłym klimacie. Ma kłopoty z płucami. - Jest taka pełna życia. - Owszem. Ale trzeba o nią dbać. - Szczęście, że ma takiego troskliwego brata. - Uważam, że to ja jestem szczęściarzem. - Obojgu wam się udało. Angeliąue przyniosła kawę. - Mało mówisz o sobie - odezwał się Roland. - Czy doszłaś nieco do siebie? - Trudno zapomnieć takie przeżycie - wyznałam z wahaniem. - Zrozumiałe. Wybacz, że w ogóle poruszyłem ten temat. Nie rozmawiajmy o tym, jeżeli nie chcesz. Myślę tylko, że samo wydarzenie i wszystko, co działo się później, musiało kosztować cię dużo zdrowia. - Rzeczywiście tak było. - Ten ciągnący się proces. Rola, jaką musiałaś w nim odegrać. Konieczność stanięcia twarzą w twarz z... Kiwnęłam głową. - Denerwuję cię? Chciałem jedynie, żebyś wiedziała, że rozumiem i... współczuję. Ale nie będziemy więcej o tym mówić. Nie trzeba. - Tak - zgodziłam się. - Nie będziemy. Słyszysz? Chyba Phillida wróciła. Rzeczywiście. Weszła zarumieniona i roześmiana. Kiedy mnie spostrzegła, zobaczyłam w jej oczach szczerą radość. - Och! Cudownie, że przyjechałaś! Rozmawialiśmy o tobie! - Już wszystko Lucie opowiedziałem. Phillido, zostaliśmy zaproszeni na lunch do chateau! Co ty na to? - Naprawdę?! - Jako twój starszy brat przyjąłem zaproszenie również w twoim imieniu. Dobrze zrobiłem? 138
- Po co pytasz?! - roześmiała się radośnie. - Pójdę z ochotą. Jeszcze trochę u nich posiedziałam. Było bardzo sympatycznie. Niemiłe wrażenie po wcześniejszej rozmowie z Rolandem szybko minęło. Roland czuł się winny, że poruszył bolesny dla mnie temat. Starałam się dać mu do zrozumienia, że nie mam do niego pretensji. Cieszyłam się z rozwijającej się znajomości z Fitzgeraldami. Świadomość, że mam w pobliżu chateau pokrewne dusze, korzystnie działała na moje samopoczucie. Tak jak zostało uzgodnione, Roland i Phillida Fitzgerald przyjechali do chateau następnego dnia. Oczekiwałam ich w ogrodzie. Stajenny zabrał konie, a ja zaprowadziłam gości do głównego hallu, gdzie przedstawiłam ich Jeanowi Pascalowi, Belindzie i sir Robertowi Denverowi, który jak co dzień bawił w chateau, obecnie już w charakterze oficjalnego konkurenta. Jean Pascal przyjął gości bardzo sympatycznie. Chciał, żeby dobrze poczuli się w jego domu. - Panna Lansdon bardzo się ucieszyła, kiedy spotkała państwa ponownie, po owej krótkiej wymianie zdań na statku. To bardzo miły zbieg okoliczności. - My też byliśmy szczęśliwi - odpowiedziała Phillida. - To bardzo uprzejmie z pana strony, że zaprosił nas pan do swego pięknego chateau. - Muszę wyznać - powiedział Jean Pascal - że jestem z niego dumny. Wizyta państwa daje mi możliwość pochwalenia się nim. Dejeuner będzie podany za chwilę. Posiłek upływał w bardzo przyjemnej atmosferze. Ponieważ wszyscy czuli się swobodnie, rozmowa toczyła się gładko. Jean Pascal próbował dyskretnie wysondować naszych gości. Powiedzieli mu to samo co mnie podczas pierwszej wizyty. Mówili o śmierci rodziców, Roland wspomniał o biurze w Londynie, interesach i konieczności wyjazdów do Yorkshire. 139
- Pan zajmuje się wełną, a ja winem - powiedział Jean Pascal. - To dwa bardzo ważne towary. Myślę, że brak któregokolwiek z nich sprawiłby wielką przykrość światu. - Jesteśmy zachwyceni tutejszym winem - odezwała się Phillida. - My, ludzie z Medoc, uważamy, że mamy najlepsze wina pod słońcem. Musicie wybaczyć nam brak skromności. - Dlaczego nie być dumnym, jeśli są ku temu powody? - zapytał Roland z powagą. Rolanda bardzo interesowała uprawa winorośli. Jean Pascal zaproponował wycieczkę do winnicy. Phillida przyjęła propozycję z wielkim entuzjazmem. Roland również ucieszył się z zaproszenia, chociaż nie wyraził swojej radości tak spontanicznie jak siostra. Rozmowa zeszła na inne tematy. W pewnym momencie sir Robert poinformował nas, że dostał wiadomość z domu i że wraca do Anglii pod koniec tygodnia. Belinda była zaskoczona. Musiała również dopiero teraz się o tym dowiedzieć. Sir Robert unikał jej wzroku. - Nie mam ochoty wyjeżdżać - wyznał. - Tak mi tu dobrze. Zatrzymałem się we Francji znacznie dłużej, niż planowałem. - Cóż - odezwał się Jean Pascal. - Anglia nie leży daleko, a kanał La Manche jest zazwyczaj łaskawy dla podróżnych. Zastanawiałam się, czy niespodziewana decyzja sir Roberta ma coś wspólnego z zalotami do Belindy i czy przypadkiem nie próbuje się wycofać. Może nie wszystko szło tak gładko, jak myślałam? Znając Belindę, wiedziałam, że musi być wściekła. Przy stole zapanowało niezręczne milczenie. Na szczęście przerwał je Roland. Jeszcze raz pochwalił wyborny smak wina. Jean Pascal ochoczo podjął temat. Powiedział, że to stary rocznik przyniesiony z piwnicy na taką szczególną okazję, jaką jest wizyta znajomych Lucie. Roland spojrzał na mnie lekko zaintrygowany. Prawdopodobnie zastanawiał się, co może łączyć mnie z Jeanem Pascalem. Po obiedzie Jean Pascal zaproponował, byśmy wszyscy udali się do winnicy. Przechadzaliśmy się między rzędami winorośli i przyglądaliśmy się pracy wieśniaków. Niektórzy z nich przycinali pędy i spraw140
dzali, czy nie ma na nich śladów chorób, inni reperowali kratownice, na których potem oplatali winorośl. Rzadko widywałam Jeana Pascala tak ożywionego. Znał się na uprawie winorośli i chętnie o niej mówił. Opowiedział nam szczegółowo o wszelkich możliwych zagrożeniach dla winnicy - chorobach, szkodnikach i grzybach. Fitzgeraldowie byli bardzo zadowoleni z wycieczki. Phillida, jak zawsze spontaniczna, zasypywała Jeana Pascala pytaniami. - Monsieur Bourdon, wiem, że niektóre z moich pytań są naiwne i że musi mnie pan uważać za ignorantkę, ale to wszystko jest takie ciekawe. Jean Pascal z radością odpowiadał na wszelkie pytania. Cyniczna poza zniknęła bez śladu. Byłam wdzięczna, że tak życzliwie odnosi się do moich przyjaciół. Poszliśmy obejrzeć prasy do winogron. - Zapewniają wysoką jakość wina - tłumaczył Jean Pascal. - Nie pozwolą, aby zostało choć trochę soku w owocach. Zobaczyliśmy mężczyzn czyszczących ogromne kadzie, w których później znajdzie się moszcz. - Widzicie, są z kamionki - wyjaśniał Jean Pascal. -Kiedy zostaną wyszorowane, chłopi przepłuczą je roztworem wapna, aby usunąć wszelkie pozostałości kwasu. - Bardzo ciekawe! - odezwał się Roland. - Monsieur Bourdon - powiedziała Phillida - jak możemy podziękować za takie przyjemne, a zarazem pouczające popołudnie? - Odwiedzając nas ponownie - odparł Jean Pascal z galanterią. Wracaliśmy do chateau drogą wzdłuż jeziora. Diable przypatrywał się nam podejrzliwie. Jak zwykle towarzyszyła mu Angel. - Jakie piękne łabędzie! - zawołała Phillida. - Nigdy jeszcze nie widziałam czarnych łabędzi! Białych widywałam mnóstwo, ale czarnych nigdy. Mają w sobie tyle godności! Jean Pascal spojrzał na mnie i uśmiechnął się znacząco. - Lucie już się przekonała, że wygląd czasem potrafi wprowadzić w błąd. Samiec rzeczywiście jest piękny, ale ma paskudną naturę. Nie 141
życzy sobie, aby ktokolwiek uzurpował sobie prawo do jego terytorium. Niedawno porządnie Lucie wystraszył. - Stałam nad jeziorem i podziwiałam go, a on bez powodu rzucił się na mnie. - Na szczęście byłem w pobliżu - dodał Jean Pascal. -I ruszyłem Lucie na pomoc. Zbiłem starego diabła kijem. To było konieczne. - Chciał cię zaatakować?! - zawołała Phillida. -Przecież ciebie zna! - Nazwaliśmy go Diable, bo to imię bardzo do niego pasuje - mówił Jean Pascal. - Diable nie czuje respektu przed nikim. Lucie dostała dobrą nauczkę. Nie należy pozwolić się zwieść pięknej powłoce. Nigdy nie wiadomo, co naprawdę się pod nią kryje. - Monsieur Bourdon, jest pan cyniczny. - Dlaczego nie nazwać mnie realistą? Przynajmniej Lucie będzie w przyszłości ostrożniejsza, prawda, Lucie? - Przynajmniej jeśli chodzi o łabędzie - odparłam. Odprowadziliśmy gości do stajni. Popołudnie upłynęło nam bardzo przyjemnie. - Mili ludzie - podsumował wizytę Fitzgeraldów Jean Pascal. Poprosiliśmy sir Roberta, żeby został na kolację. Rozmowa nie kleiła się. Wszyscy myśleliśmy o jego wyjeździe. Jean Pascal stwierdził, że będzie pusto bez niego. Sir Robert powiedział, że wyjeżdża z ciężkim sercem. Popatrzył przy tym na nachmurzoną Belindę. - No, cóż - powiedział Jean Pascal, siląc się na lekki ton - myślę, że jeszcze kiedyś do nas zawitasz? - Och, tak. Z pewnością. Kiedy kolacja dobiegła końca, z ulgą wstałam od stołu i udałam się do swojego pokoju. Żal mi było Belindy. Może nie jest zakochana w sir Robercie, ale na pewno miała nadzieję na poślubienie tego przystojnego młodzieńca z wysoką pozycją towarzyską. Gdy leżąc już w łóżku, czytałam książkę, usłyszałam pukanie do drzwi. Wcale nie byłam tym zaskoczona. 142
- Kto tam? - spytałam. - To ja, Belinda. Otworzyłam drzwi. - Spodziewałam się ciebie - powiedziałam. Usiadła na łóżku rozpromieniona. - Zaręczyliśmy się! - oznajmiła. - Bobby poprosił mnie o rękę! - Cóż! Moje gratulacje. A jednak ci się udało. - Dlaczego mówisz, że mi się udało? Czyżbyś była zazdrosna? - Ja? Skąd! Raczej cię podziwiam. - Jestem taka szczęśliwa! Bobby to prawdziwy skarb! Już wcześniej chciał się oświadczyć, ale bał się, że wyda się zbyt natarczywy. Kiedy dostał wiadomość, że musi wracać, nie wiedział, co robić. Obawiał się, że odrzucę jego oświadczyny. - Coo? Z taką twarzą, tytułem i majątkiem?! On chyba jest szalony! - Nie kpij. To zbyt poważna sprawa. - Dobrze. Nie będę. A więc poprosił cię o rękę, a ty szybciutko odpowiedziałaś „tak"? Teraz pozostało jedynie czekać na weselne dzwony. - Czasami masz język ostry jak żądło. Kto by się tego po tobie spodziewał? - Przejrzałam cię na wylot, Belindo. - No i co? Bobbiemu się podobam! - Najwyraźniej. A teraz opowiedz mi wszystko dokładnie. - Bobby był bardzo przy gaszony po tym, jak powiedział nam podczas lunchu, że musi wyjechać. Nie wiedział, czy oświadczyć się teraz, czy pojechać do Anglii i przyjechać jeszcze raz. Sama wiesz, jak krótko się znamy. - Prawdziwej miłości nie zniszczy ani czas, ani odległość wtrąciłam. - Przestań już! Wszystko stało się po kolacji. Ty poszłaś do siebie, a mon pere, wiesz, jaki on jest taktowny, wymówił się jakimś ważnym zajęciem i zostawił nas samych. Widział, że chcemy porozmawiać. I wtedy Bobby wyjąkał, że jak tylko mnie zobaczył, to już wiedział. Że to uczucie od pierwszego wejrzenia. - Jeżeli przeznaczyłaś go na ofiarę, nie mogło stać się inaczej. 143
- Lucie! Oboje jesteśmy tacy szczęśliwi! Potem dołączył do nas mon pere. Powiedzieliśmy mu. A wiesz, co on odpowiedział? „Dopiero co odnalazłem Belindę, a już ją tracę dla innego mężczyzny". Czy to nie urocze? Ale widziałam, że jest zadowolony. On chce mego szczęścia. Poza tym oszczędzę mu wydatków związanych z wprowadzaniem mnie w świat, a także zachodu przy szukaniu odpowiedniego kandydata na męża. - I tym sposobem wszyscy są zadowoleni - podsumowałam. - Lucie, podoba ci się Bobby, prawda? - Tak. Ale jednej rzeczy się obawiam. - Czego? - Że on jest dla ciebie za dobry. Belinda wybuchnęła śmiechem. Potem zajęłyśmy się planami na przyszłość. - Ślub ma się odbyć jak najszybciej. Myślę, że powinien być w Londynie. Celeste może wszystkim się zająć. Nie chcę tutaj wychodzić za mąż. Mało kto wie, że mon pere ma córkę. Celeste w końcu jest moją ciotką. Bobby postara się jak najprędzej przyjechać i wtedy wszystko zorganizujemy. Co do jednego jesteśmy absolutnie zgodni. Nie chcemy zwlekać ze ślubem. Nie ukrywam, że kiedy Belinda wyszła, leżałam jakiś czas pogrążona w gorzkich myślach. Los daje jej wszystko, po co tylko wyciągnie rękę. A ja? Straciłam ukochanego ojca. Człowiek, którego pragnęłam poślubić, zaginął gdzieś w Afryce. Jestem biedną, smutną Lucie... a Belinda przeżywa chwile szczęścia. Jak na ironię, następnego ranka spadł na mnie kolejny cios. Przyszedł list od Celeste: „Droga Lucie! Wrócił Gerald Greenham. Wiadomości nie są dobre. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Joel nie żyje. Został napadnięty razem z Jamesem Hunterem po wyjściu z hotelu. Przypuszczalnie wywiązała się bójka, podczas której obaj zostali zabici przez rabusiów. Gerald natrafił na dowód w postaci sygnetu Jamesa Huntera. Władze miały opis sygnetu, 144
ponieważ był to klejnot rodzinny Hunterów o charakterystycznym wyglądzie -złoty pierścień z wygrawerowanym od spodu napisem. Stanowił dla Hunterów rodzaj talizmanu. Pani Hunter podarowała go synowi przed wyjazdem. Obawiam się, droga Lucie, że nie ma nadziei. Gerald obecnie przebywa u rodziców. Greenhamowie są pogrążeni w żałobie. Nie pisz do nich, Twój list jeszcze bardziej by ich przygnębił. Prosili, bym Cię poinformowała o tym, co się stało. Rabusie zostali złapani i skazani na śmierć. Wiem to od Greenhamów. Sama więc widzisz... trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości. Nie wiem, jak zniesiesz tę wiadomość. Może lepiej, żebyś została we Francji jeszcze przez jakiś czas. Tutaj, w domu, zbyt wiele rzeczy będzie Ci przypominać o tragedii. Sama musisz zdecydować, jak postąpić. Ja, z mojej strony, uczynię wszystko, żeby Ci pomóc. Jesteś młoda i prędzej czy później otrząśniesz się po tym nieszczęściu. Niech Bóg ma Cię w swojej opiece! Pozdrowienia i wyrazy współczucia Celeste". Nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Chciałam być sama. Poszłam nad jezioro i siedząc w bezpiecznej odległości od brzegu, przypatrywałam się Diable. Miałam wrażenie, że mnie obserwuje. Łabędzie pływające po jeziorze sprawiały sielankowe wrażenie. Kto by przypuszczał, że takie piękne, majestatyczne stworzenie może mieć w sobie tyle nienawiści? Tak samo trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno moje życie było spokojne i szczęśliwe. Długo siedziałam nad jeziorem wpatrzona w jego toń. Nie powiedziałam nikomu o liście od Celeste. Nie chciałam rozmawiać o Joelu. Belinda chodziła z głową w chmurach i nawet nie zauważyła mojego przygnębienia. Opowiadała bez końca o planach związanych z weselem. Zamierzała obejrzeć posiadłość rodową Denverów. Zastanawiała się, dokąd pojechać na miesiąc miodowy. Raz miała to być Wenecja, bo taka roman145
tyczna. Potem Florencja. Jedno było pewne, miesiąc miodowy spędzą we Włoszech. - Mon pere bardzo się stara - zwierzała się Belinda. -Przeprowadził dyskretne śledztwo co do stanu majątkowego Bobbiego i jego koneksji. Wszystko jest w najlepszym porządku, nawet według wysokich wymagań mego francuskiego papy. - Jak cudownie i wygodnie - mruknęłam pod nosem, mając przed oczami Joela idącego z Hunterem... na spotkanie śmierci. Muszę przyznać, że byłam rozgoryczona. Miałam żal do losu, że obchodzi się ze mną tak okrutnie, jednocześnie sprzyjając Belindzie. Dużo czasu spędzałam samotnie nad jeziorem. Ciągnęło mnie do łabędzi. Kilkakrotnie odważyłam się zejść na sam brzeg, na terytorium Diable. Wycofałam się dopiero wtedy, gdy łabędź zaczął płynąć w moim kierunku. Dziwne, ale widok łabędzi fascynował mnie i uspokajał jednocześnie. Zdawały się dawać mi do zrozumienia, że muszę być w życiu przygotowana na przykre niespodzianki i że szczęście może nagle zmienić się w tragedię. Myślałam o Bogu ducha winnej służącej, która podeszła zbyt blisko nad brzeg jeziora, by podziwiać piękno ptaków, i straciła oko. Ja też nieświadomie znalazłam się w niebezpieczeństwie... uratował mnie Jean Pascal. I właśnie pojawił się znowu. - Tutaj jesteś, Lucie! Fascynuje cię ich widok, prawda? Odnoszę wrażenie, że polubiłaś Diable. - Podziwiam go. Jest taki piękny. Na środku jeziora wydaje się spokojny i niegroźny. - Wiem, Lucie. Ostatnio chodzisz bardzo zamyślona. - Tak? Och, przepraszam. - Nie masz za co przepraszać. Pomyślałem, że masz może jakieś kłopoty. Czy mogę ci w czymś pomóc? - Dziękuję za troskę. - Cieszę się, że tu jesteś. - Chyba jesteś zadowolony, że masz przy sobie córkę? 146
- Na twojej obecności również mi zależy. - Okazałeś wielką uprzejmość, zapraszając mnie do siebie, ale nie chcę nadużywać twojej gościnności. Myślę, że czas wracać do domu. - Nie możesz wyjechać! A Belinda? - Belinda może zostać. - Będzie nieszczęśliwa, jeżeli wyjedziesz. Ja zresztą też. Niedługo przyjeżdża sir Robert. Wtedy oficjalnie ogłosimy zaręczyny. Myślałem, że pomożesz mi w przygotowaniach. - Belinda ci pomoże. Naprawdę, myślę, że... - Lucie! Od dłuższego czasu noszę się z pewnym zamiarem. Bardzo cię polubiłem. Wiem, jestem sporo starszy od ciebie, ale moje serce nadal jest młode. Lucie, pragnę, żebyś została moją żoną. - Twoją żoną?! - Jesteś zaskoczona. Czy nie jest nam ze sobą przyjemnie? - Tak, ale... - W takim razie, dlaczego nie? Jesteś tutaj, w chateau, szczęśliwa, prawda? Milczałam. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że dobrze czuję się w chateau. Od początku pobytu prześladował mnie dziwny niepokój. Czy podświadomie obawiałam się nadmiernego zainteresowania Jeana Pascala moją osobą? Czy dręczyło mnie wspomnienie śmierci ojca i moja rola w skazaniu na śmierć jego zabójcy? A może mój zły stan nerwów wiązał się z brakiem pewności co do losu Joela. Nie, zdecydowanie nie byłam szczęśliwa w chateau. - Och, Lucie! Widzę, że się myliłem. - To ładnie z twojej strony, że zaprosiłeś mnie i Belindę. Jesteś bardzo gościnny. Ale ja czuję się nieszczęśliwa. Mój ojciec... - Tak. Wiem. Oczywiście. Zachowałem się głupio i nietaktownie. Jean Pascal wziął mnie za rękę. -Lucie, kocham cię. Wiem, że potrafię sprawić, abyś odnalazła szczęście. Zapewnię ci ciekawe życie. Stworzymy szczęśliwą rodzinę. Zawsze będę stawiał na pierwszym miejscu twoje dobro. Miałam ochotę uciec - pobiec po marmurowych schodach prosto do mojego pokoju, spakować się i jak najprędzej wyjechać. 147
Myśl o poślubieniu Jeana Pascala napawała mnie trwogą. - Przykro mi - powiedziałam - ale nie wyjdę za ciebie. - Być może zbyt szybko cię poprosiłem. - Nie. To nie to. Nie chcę wyjść za mąż. Doceniam twoją propozycję, ale nie mogę jej przyjąć. - Zastanów się. - To niczego nie zmieni. Twarz Jeana Pascala pociemniała. Znowu ogarnęły mnie złe przeczucia. Rozgniewany Jean Pascal na pewno potrafił być niebezpieczny. Jean Pascal oparł się o ławkę i wzburzony wpatrywał się w jezioro. Diable powoli podpływał w naszą stronę. Przyszło mi do głowy, że wyczuł gniew Jeana Pascala i sądzi, iż jest skierowany przeciwko niemu. - Popatrz! - zawołałam. - Łabędź podpływa! Wstałam, żeby odejść. Wiedziałam, że Diable odpłynie na środek jeziora, gdy zobaczy, że się cofamy. Jean Pascal również się podniósł, ale nie miał zamiaru ustąpić. Rozglądał się za czymś do obrony. Szybko złamał potężną gałąź i ruszył do brzegu. Łabędź przyspieszył i zaatakował. Jean Pascal okładał go na oślep gałęzią. Przez kilka sekund trudno było zorientować się, kto wygrywa. Potem zwycięstwo przechyliło się na stronę Jeana Pascala. Łabędź też musiał to wyczuć, bo nagle odfrunął i siadł na środku jeziora obok czekającej na niego cierpliwie samicy. Byłam przerażona. Jean Pascal celowo sprowokował łabędzia. Czy było w tym jakieś ukryte znaczenie? Był wściekły na mnie, bo odrzuciłam jego oświadczyny. Postanowił wyładować swój gniew. Diable znalazł się pod ręką. Trzęsłam się ze strachu. Było coś maniakalnego w sposobie, w jaki rzucił się na to piękne stworzenie. Czy wyobrażał sobie, że bije mnie? Zawróciłam w stronę chateau. Jean Pascal dogonił mnie uśmiechnięty i opanowany. - Czasami trzeba dać mu nauczkę - powiedział. Nie odpowiedziałam. Jean Pascal mówił dalej: 148
- Lucie, nie przyjmuję twojej odmowy. Zastanów się, dobrze? Pomyśl tylko, jakie będą korzyści z małżeństwa ze mną. Będziemy razem szczęśliwi. Wiem o tym. Obiecaj mi, że jeszcze raz przemyślisz moją propozycję. Tak. Wiem. Stchórzyłam. Ale mieszkałam w jego domu. Byłam jego gościem, a scena z łabędziem nadwerężyła moje nerwy. Nie przyznałam się, że czuję do niego niechęć. Zdobyłam się jedynie na kiwnięcie głową, dając tym do zrozumienia, że się zastanowię. Tak bardzo chciałam uciec, ale nie wiedziałam, jak to zrobić. Przyjechałam z Belindą. Czy zdołam pokonać drogę powrotną samotnie? Może powinnam powiedzieć Belindzie, co się stało. Ale czy ona potrafi mnie zrozumieć? Kilkakrotnie układałam w myślach, co powiem Belindzie. Brzmiało to mniej więcej tak: „Twój ojciec poprosił mnie o rękę. Nie chcę za niego wyjść, więc nie wypada, abym dłużej przebywała w chateau". Nie, to do niczego. Belinda pomyśli, że zwariowałam, odrzucając jej ojca. Już słyszę, jak mówi: „To byłoby dla ciebie najlepsze wyjście. Ojciec jest bogaty i wpływowy. A ty, Lucie, nie jesteś Heleną Trojańską ani Kleopatrą. Powinnaś wyjść za starszego mężczyznę. Jesteś taka poważna. Młodzi mężczyźni tego nie lubią. Naprawdę, te oświadczyny to wielkie szczęście". Jak wytłumaczyć Belindzie, że jej ojciec mnie przeraża? Że dostaję gęsiej skórki na jego widok? Nigdy bym nie przypuszczała, że Jean Pascal wpadnie na pomysł, by mi się oświadczyć. Trzeba stąd jak najprędzej uciekać! Na razie muszę ukryć się gdzieś, żeby pomyśleć, co robić. Jeżeli będę błąkać się po posiadłości, mogę natknąć się na Jeana Pascala. Poszłam do stajni. Wzięłam konia i odjechałam... nie zauważona. Odruchowo skierowałam się w stronę domu Fitz-geraldów. Oczywiście, nie mogę powiedzieć im, co zaszło, ale przynajmniej pobędę w ich towarzystwie. Poczułam wielką ulgę, kiedy spotkałam ich po drodze. Jechali dokądś konno. Wyraźnie ucieszyli się, że mnie widzą. - Miałaś zamiar zajrzeć do nas? - spytała Phillida. 149
- Sama nie wiem. Pomyślałam, że miło byłoby się zobaczyć... - Pewnie, że tak. Wielka szkoda, bo akurat udajemy się z wizytą. - Przyjedź jutro po południu - zaproponował Ro-land. - Będziemy w domu. - Z przyjemnością. O której? - O drugiej... nie, lepiej o wpół do trzeciej. - Dobrze. W takim razie do zobaczenia! Pomachali na pożegnanie i odjechali. Może dobrze się stało? Muszę zastanowić się nad sytuacją. Należy unikać nie przemyślanych działań. Mogłabym poprosić ich o radę w związku z podróżą do domu. Kiedy jechałyśmy do Bourdon, byłyśmy pod opieką Jeana Pascala. Muszę przejechać przez Francję, a po francusku nie mówię zbyt biegle. Nie znam połączeń kolejowych. Będę potrzebować pomocy. Nie mam co pytać Jeana Pascala, może pokrzyżować moje plany. Muszę jeszcze raz przemyśleć, czy wtajemniczyć Fitzgeraldów w plan wyjazdu. Dobrze, że spotkam się z nimi dopiero jutro. Jakoś musiałam przetrwać dzisiejszy dzień. Siedziałam jak na rozżarzonych węglach. Zastanawiałam się, czy uda mi się wyjechać, nie wtajemniczając w przygotowania ani Belindy, ani Jeana Pascala. Nazajutrz, zaraz po obiedzie, wybrałam się do Fitzgeraldów. Kiedy do nich przyjechałam, ze zdziwieniem stwierdziłam, że mają jeszcze jednego gościa. Siedząca w salonie kobieta wydała mi się dziwnie znajoma. Kiedy usłyszałam nazwisko, wiedziałam już, gdzie ją spotkałam. - Madame Carleon - przedstawił ją Roland. - Pani jest naszą sąsiadką. - To ja zapoznałam się z panią Carleon - pochwaliła się Phillida. Prawda, że jestem sprytna? - Jak wiesz, Phillida ma talent do zawierania znajomości - uśmiechnął się Roland. Panią Carleon widziałam w zamku. To właśnie jej przyjazd wyprowadził z równowagi Jeana Pascala. - Oto panna Lucie Lansdon - przedstawił mnie Roland. - Cieszę się z możliwości poznania pani - powiedziała madame Carleon. Mówiła po angielsku z mocnym francuskim akcentem. 150
- Ja również - odpowiedziałam. - Widziałyśmy się już w Chateau Bourdon - dodała. - Tak. Przez chwilę. - Dzisiaj macie panie okazję poznać się bliżej -odezwał się Roland. - Siadaj, Lucie! Madame Carleon opowiadała nam o okolicy. Muszę przyznać, że zawarliśmy tu sporo znajomości. Madame Carleon była bardzo atrakcyjną kobietą. Miała gęste, starannie uczesane, jasne włosy. Granatowa amazonka podkreślała bladość karnacji i głębię niebieskich oczu. Mały nosek i długa górna warga dodawały jej twarzy kociej zmysłowości. Mówiła z ożywieniem, wtrącając tu i ówdzie francuskie słowa. Widziałam, że angielski sprawia jej sporo trudności, ale mimo to starała się mówić z nami w naszym języku. Spytała mnie, czy podoba mi się chateau. - To piękne miejsce - dodała. - Znam je bardzo dobrze. A pani jest przyjaciółką mademoiselle Bourdon... nowej córki Jeana Pascala? - Tak. W dzieciństwie razem się wychowywałyśmy. Kiedy miałam jakieś dziesięć lat, Belinda wyjechała do Australii. Niedawno stamtąd wróciła. - Bardzo interessante. Panna Belinda jest atrakcyjną kobietą. - Tak. Właśnie się zaręczyła. - Tutaj? - Narzeczony Belindy nie wywodzi się ze środowiska Jeana Pascala. Jest Anglikiem. Odwiedzał znajomych i razem z nimi przyjechał na obiad do chateau... Zakochał się w Belindzie od pierwszego wejrzenia. - Jakie to romantyczne! - powiedziała madame Carleon. - Czy obie rodziny aprobują ten związek? - spytał Roland. - Sir Robert został zaakceptowany przez Jeana Pascala. Natomiast on sam właściwie nie ma rodziny. Rozmowa zeszła na godne obejrzenia miejsca w okolicy. Madame Carleon mieszkała w Bordeaux. Zdążyła już opowiedzieć Fitzgeraldom wiele ciekawostek na temat miasta. - Zawsze chciałem zobaczyć Bordeaux - powiedział Roland. - Wiecie, że kiedyś należało do Anglii? Wniosła je w wianie Eleonora Akwi151
tańska, wychodząc za mąż za Henryka II. Ryszard II urodził się w Bordeaux. - Bardzo nas wciągnęła historia okolicznych miejscowości - wtrąciła Phillida. - Naprawdę, wspaniale spędzamy czas we Francji. Zastanawialiśmy się z Rolan-dem, czy nie udać się na wędrówkę do St Jacąues de Compostela szlakiem dawnych pielgrzymów. - Obawiam się, że byłoby to zbyt męczące - odezwał się Roland. Trasa wiedzie przez Medoc do Doliny Dordogne. Madame Carleon wzruszyła ramionami i rozłożyła ręce. - Państwo wydajecie się takimi pełnymi werwy ludźmi... - Kto wie, może rzeczywiście warto spróbować? -zastanawiał się Roland. Gospodyni wniosła herbatę. - Angeliąue zdaje się nie aprobować naszego zwyczaju picia herbaty po południu - zauważyła Phillida. - Dlaczego? To uroczy zwyczaj - powiedziała madame Carleon. Popołudnie minęło bardzo sympatycznie. Co prawda byłam trochę rozczarowana, bo zamierzałam porozmawiać z Fitzgeraldami o podróży do domu, a nie chciałam tego robić w obecności madame Carleon. Postanowiłam przyjechać ponownie nazajutrz. Kiedy żegnałyśmy się z Fitzgeraldami, madame Carleon powiedziała: - Odprowadzę panią kawałek. Muszę się jeszcze z kimś zobaczyć. To akurat po drodze. Nie ujechałyśmy daleko, gdy madame Carleon sprowadziła rozmowę na temat Jeana Pascala. Zaczęłam podejrzewać, że nasze spotkanie nie było tak zupełnie przypadkowe. - Jest pani zadowolona z pobytu w zamku? - spytała. - Eeeh... tak. - Mam nadzieję, że nie będzie pani zła na mnie za to, co powiem? - Zła? Dlaczego miałabym być zła? - Mogę wydać się nieco... jak to się mówi po angielsku... impertynencka, tak? - Nie wiem, póki nie usłyszę, co pani chce powiedzieć. 152
- Przyznam się pani, że bardzo dobrze znam Jeana Pascala. - Tak? - Tak dobrze, jak mogą znać się kobieta i mężczyzna. Rozumie mnie pani? - Myślę, że tak. - Raczej nie należy mu ufać... szczególnie kiedy jest się młodą dziewczyną. - Wiem, co pani ma na myśli. - On potrafi być... niebezpieczny. - Zauważyłam. - Doszłam do wniosku, że powinnam panią ostrzec. Czy jasno się wyraziłam? - Bardzo. - Ta dziewczyna, Belinda, nie jest jego jedynym dzieckiem. Ma ich więcej w okolicy. On uważa, że jeżeli zamek należy do niego, to może... - Prawo dziedzica, tak? - Właśnie. - Byliśmy kiedyś kochankami. Mój mąż... Och, byłam złą kobietą! Okłamywałam męża... Przysięgam, nie chciałam go skrzywdzić. Chyba kochałam męża, ale... uległam fascynacji, rozumie pani? - Tak. - Mój mąż... dowiedział się. To złamało mu serce. Choruje ciężko, umiera. Myślę, że to myśmy go zabili. Jean Pascal nie przejął się. Machnął na wszystko ręką. Obiecał małżeństwo... ale nie... Już nie. Znudził się mną. Szuka nowości. - Dlaczego pani mówi mi to wszystko? - Żeby panią ostrzec. - Niepotrzebne mi ostrzeżenia. - Jest pani taka młoda, panno Lansdon. Niech mi pani wierzy, niewinność stanowi wielką podnietę dla kogoś tak... zepsutego... chyba to właściwe słowo?
153
- Tak - potwierdziłam. - To odpowiednie określenie w przypadku Jeana Pascala. Zapewniam panią, że w najmniejszym stopniu nie jestem zainteresowana jego osobą. - To dobrze. Niepotrzebnie poruszyłam ten temat. - Doceniam pani dobre chęci, ale jeżeli chodzi o moje uczucia względem Jeana Pascala, może pani być spokojna. - Bardzo się cieszę. On nie jest odpowiednim mężczyzną dla pani. Nie potrafi dać szczęścia kobiecie. Och, Jean Pascal potrafi być czarujący... na początku, ale potem... - Dziękuję za ostrzeżenie. - Pani jest taka młoda, świeża, taka... niewinna. - Wszystko to prawda, ale nie jestem aż tak naiwna, jak może się wydawać, i niech mi pani wierzy, na pewno nie stanę się ofiarą Jeana Pascala. - Czy wybaczy mi pani? - Nie mam co pani wybaczyć. I proszę się o mnie nie martwić. Rozumiem pani niepokój. - Widzi pani, zostałam zraniona. Łatwo odgadnąć, co musi czuć odrzucona kochanka. Czy Jean Pascal odepchnął madame Carleon, bo postanowił zająć się mną? Muszę wyjechać! Nie mogę dłużej zostać w chateau. - Będę już zawracać - powiedziała madame Carleon. - Jestem zadowolona, że z panią porozmawiałam. Przynajmniej mam spokojne sumienie. Do widzenia! Może jeszcze się kiedyś spotkamy? Odpowiedziałam, że mam taką nadzieję, i skręciłam w kierunku zamku. Belinda koniecznie chciała się dowiedzieć, gdzie byłam. - Wszędzie cię szukałam! Miałam chęć z tobą porozmawiać. Napisałam do Celeste. Mon pere uważa, że ślub powinien odbyć się w Londynie. - Boże drogi! Belindo! Dopiero co się zaręczyłaś. Wymusiłaś na biednym chłopaku oświadczyny, bo musiał wracać do Anglii, a teraz nawet nie uzgodnisz z nim, gdzie ma się odbyć ślub? 154
- On zrobi tak, jak ja postanowię. - Uważam, że powinnaś zapytać go o zdanie. - Zapytam, ale najpierw muszę wszystko zaplanować. Ta sama niereformowalna Belinda! - Czy wszystko musi być tak, jak ty chcesz? -zapytałam. - Oczywiście. Jean Pascal również był niezadowolony, że tak długo mnie nie było. - Lucie, gdzie zniknęłaś na całe popołudnie? - Pojechałam zobaczyć się z Fitzgeraldarni. - Bardzo często do nich jeździsz. - Przyjemnie jest porozmawiać z rodakami. - Na pewno. Ale brakowało mi ciebie. Nie mogłam znieść sposobu, w jaki na mnie patrzył. Ciekawe, jak by się zachował, gdybym mu powiedziała, że spędziłam popołudnie w towarzystwie madame Carleon? I jaką miałby minę, gdybym powtórzyła mu, co o nim powiedziała. Madame Carleon potwierdziła jedynie moje przypuszczenia dotyczące Jeana Pascala. Naprawdę muszę stąd jak najprędzej wyjechać! Zwierzenie się Belindzie nie wchodziło w grę. Była zbyt zajęta własnymi sprawami. Poza tym ona wcale nie chciała wyjeżdżać. Wolała tutaj czekać na Bobby'ego. Jak długo zdołam wytrzymać w chateau? I wtedy przypomniałam sobie o Rebece. To do niej zawsze zwracałam się w kryzysowych sytuacjach. Napiszę do siostry! Wyjaśnię jej, że muszę jak najszybciej się stąd wydostać. Wiem, co zrobi. Przyjedzie do Francji razem z Pedrekiem i zabiorą mnie do Kornwalii. A może pojechałabym do nich sama? „Kochana Rebeko! Muszę stąd wyjechać. Belinda znalazła kandydata na męża i ma ochotę jeszcze zostać. Prawdopodobnie mogłabym spróbować odbyć podróż samotnie, ale brakuje mi pewności siebie. Musiałabym pojechać pociągiem do Paryża, a tam przesiąść się na pociąg do Calais. Nie wiem, czy poradziłabym sobie przy mojej słabej znajomości francuskiego. Byleby tylko dotrzeć na prom! Dopiero na nim czułabym się spokojna. 155
Rebeko, muszę jak najszybciej wrócić do domu. Proszę, pomóż mi! Czy ty albo Pedrek moglibyście po mnie przyjechać? Wiem, że dużo od Ciebie żądam, ale zawsze mi pomagałaś. Czuję się roztrzęsiona po tym, co się stało. Właśnie otrzymałam wiadomość o śmierci Joela. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Czuję się słaba i nieporadna. Wiem, że mnie zrozumiesz. Tak bardzo chcę wrócić do Was... do domu. Twoja kochająca siostra Lucie" Poczułam się lepiej. Rebeka tyle razy mi pomagała. Wiedziałam, że i w tym wypadku mnie nie zawiedzie. To wielka ulga móc podjąć jakieś działanie. Jutro nadam list. Ciekawe, ile czasu będzie szedł? Tak czy owak, wreszcie coś się zacznie dziać. Położyłam się, ale nie mogłam zasnąć. Nagle poderwał mnie szelest na korytarzu. Usiadłam przerażona. Ktoś był pod drzwiami. Wyskoczyłam z łóżka i podeszłam na palcach do drzwi. Widziałam, poruszyła się klamka. Stałam oparta plecami o drzwi. Słyszałam oddech. Wiedziałam, kto to. Dygotałam ze strachu. Belinda wołałaby, żeby ją wpuścić. Poza tym zrobiło się późno. To nie jest jej pora. Jean Pascal próbuje zaskoczyć mnie we śnie. Nasłuchiwałam. Usłyszałam pełne rozczarowania westchnienie... a potem oddalające się kroki. Poszedł. Stałam oparta o drzwi, nie mogąc opanować drżenia. Oczyma wyobraźni zobaczyłam, jak zawiedziony i wściekły okładał łabędzia. Gdybym nie zamknęła drzwi na klucz, byłby teraz w mojej sypialni. Ta myśl mnie sparaliżowała. Muszę wyjechać. Nie spędzę tu ani jednej nocy więcej. Jutro muszę podjąć niezbędne kroki. Noc spędziłam bezsennie, ale rano byłam zupełnie spokojna. Jeżeli nie wymyślę nic innego, pojadę do domu sama. Czy może być coś gorszego od spędzenia kolejnej nocy w chateau? Miałam szczęście. Nie zapukał i nie poprosił, aby go wpuścić. Pewnie wiedział, co mu odpo156
wiem. Postanowił wejść chyłkiem do mojej sypialni, zaskoczyć mnie we śnie... a potem...? Słabo mi się zrobiło, gdy wyobraziłam sobie, co mogło się stać. Wstałam i otworzyłam drzwi. Za chwilę przyszła Therese z petit dejeuner. Zmusiłam się do jedzenia. Potem umyłam się i nałożyłam amazonkę. Fitzgeraldowie na pewno znają rozkład jazdy. Oni dużo podróżują. Udzielą mi wszelkich niezbędnych wskazówek. Poszłam do stajni. Cały dom jeszcze spał. Sama osiodłałam konia i ruszyłam do Fitzgeraldów. Kiedy przyjechałam, kończyli śniadanie. - Lucie! - zawołała Phillida. - Co za niespodzianka! Roland wstał, by się przywitać. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam... - zaczęłam. - Gdzie tam! Możesz do nas przyjeżdżać o każdej porze! - Być może jestem przewrażliwiona, ale... - zająknęłam się. - Ale muszę natychmiast wyjechać z zamku. - Co się stało? - dopytywała się Phillida. Roland uciszył ją ruchem ręki. - Pojedziesz pociągiem do Paryża. Tam przesiądziesz się na pociąg do Calais. W Calais musisz pojechać dorożką do portu, żeby dostać się na prom. Mówiłaś, że chcesz dzisiaj wyjechać? Chyba nie dasz rady. Pociąg do Paryża odjeżdża o dziesiątej. Nie, to niewykonalne. - W takim razie pojadę jutro. Będę musiała spędzić jeszcze jedną noc w zamku... - Czy zdarzyło się coś nieprzyjemnego? - spytała Phillida. - Zrobimy kawę i porozmawiamy - zaproponował Roland. - Dziękuję. Nie mam ochoty na kawę. Przyglądałam się im z namysłem. To dobrzy ludzie. Mogę im zaufać. - Jean Pascal poprosił mnie o rękę - oznajmiłam. Phillida nie ukrywała oburzenia. Domyśliłam się, że madame Carleon musiała im co nieco opowiedzieć o Jeanie Pascalu. - Chyba nie przyjęłaś jego oświadczyn! - krzyknęła wzburzona. 157
- Nie. Nigdy w życiu bym tego nie zrobiła. Wymienili pełne ulgi spojrzenia. Coraz bardziej ich lubiłam. Znałam ich tak krótko, ale czułam, że mogę na nich polegać. - Prawdę mówiąc - ciągnęłam - Jean Pascal mnie przeraża. Wiem, jakim jest człowiekiem. Znam go od dawna. Zrujnował życie Leah, matce Belindy. Sprowadził ją na złą drogę. Była uczciwą kobietą i gdyby nie uległa jego wpływom, nigdy nie zrobiłaby niczego złego. Ale to już przeszłość. Leah nie żyje, a życie Belindy ułożyło się pomyślnie. Kluczyłam w mojej opowieści. Nie było mi łatwo przyznać się, co zaszło. - Cóż, myślę, że postąpiłaś słusznie, odrzucając oświadczyny powiedział Roland. - To zrozumiałe, że nie chcesz dłużej mieszkać pod jednym dachem z Jeanem Pascalem. - Wczoraj, kiedy zamknęłam drzwi na klucz - odkąd przyjechałam, zamykam się na noc, jakby wiedziona jakimś przeczuciem - więc kiedy wieczorem zamknęłam drzwi, Jean Pascal próbował dostać się do mojej sypialni. Dlatego postanowiłam jak najprędzej wyjechać. Wcześniej zdążyłam napisać list do siostry, najbliższej mi osoby na świecie, w którym prosiłam, żeby po mnie przyjechała. Ale po tym, co się stało, nie mogę zostać ani chwili dłużej. Zrezygnowałam nawet z wysłania tego listu. - Więc chcesz jutro jechać? - Tak. Jakoś sobie poradzę. Powiecie mi dokładnie, co mam robić. Mój francuski nie jest zbyt biegły i podróżowanie samotnie... Wymienili spojrzenia. - To tylko luźna propozycja, ale... - odezwał się Roland. - No, dalej, Roly! - popędzała go Phillida. - Wiem, co chcesz powiedzieć. Uważam, że to idealne rozwiązanie. I tak mieliśmy wyjeżdżać w przyszłym tygodniu. - Możemy przyspieszyć nasz wyjazd i wszyscy razem jutro wyjechać - dokończył Roland. Nie posiadałam się z radości. Kamień spadł mi z serca! Miałam ochotę ich wyściskać. - Naprawdę? - wymamrotałam. - Ale zamierzaliście jeszcze zostać! 158
- Co za różnica? - To poświęcenie z waszej strony. - Wcale nie - powiedziała Phillida. - Będzie nam razem weselej, prawda, Rolandzie? I tak miałam już ochotę wracać do domu. - Musisz jednak spędzić jeszcze jedną noc w cha-teau - zauważył Roland. - Poradzę sobie. Zaniknę drzwi na klucz. Powiadomię ich o wyjeździe. Mam nadzieję, że nie będą robić trudności. - Może zostaniesz u nas? Albo pojedziesz do Bordeaux? - zastanawiała się Phillida. - Nie. Nie wypada mi tak postąpić. Nie widziałam Jeana Pascala za drzwiami. Może to była tylko gra mojej wyobraźni? Nie, jeżeli wiem, że jutro wyjeżdżam, to bez problemu zniosę tę ostatnią noc. - W takim razie wszystko ustalone - stwierdził Roland. - Teraz musimy omówić szczegóły. Nie mogłam uwierzyć, że jestem w pociągu wiozącym mnie do Paryża. Phillida usiadła obok mnie, jej brat -naprzeciwko. Wymienialiśmy z Rolandem pobłażliwe uśmiechy, widząc podniecenie Phillidy z powodu, jak to określała, „naszej przygody". Czułam ogromną wdzięczność dla nich obojga. Przyszli mi z pomocą, kiedy tak bardzo potrzebowałam wsparcia. Wracałam do domu spokojna. Nie musiałam się o nic martwić. Poprzedni dzień nie należał do przyjemnych. Mojemu wyjazdowi z chateau towarzyszyła napięta atmosfera. Opuszczając moich gospodarzy w takim pośpiechu, czułam się jak niewdzięcznica. Gdy wróciłam od Fitzgeraldów, w zamku panowało duże zamieszanie. Szukano mnie. Ktoś ze służby widział, jak szłam do stajni. Ponieważ wyjeżdżałam wcześnie rano, nikogo nie poinformowałam o przejażdżce. Uznano moje zachowanie za co najmniej niewłaściwe. Czy miałam tłumaczyć Jeanowi Pascalowi, że postąpiłam tak, bo poprzedniej nocy usiłował wtargnąć do mojej sypialni? - Dlaczego pojechałaś, nic nikomu nie mówiąc?! -robiła mi wyrzuty Belinda. 159
- Jutro jadę do domu - oznajmiłam. Oboje z Jeanem Pascalem popatrzyli na mnie ze zdumieniem. - Jutro? - powtórzył Jean Pascal. - Dlaczego? - domagała się wyjaśnień Belinda. - Uważam, że najwyższy czas, aby pomyśleć o powrocie do domu. Ponieważ obawiam się podróżować samotnie, chcę skorzystać z okazji i zabrać się z Fitzgeraldami. - Nie rozumiem cię - oświadczył chłodno Jean Pascal. - Od dłuższego czasu męczy mnie myśl, że nadużywam twojej gościnności. Akurat trafiła się sposobność. Fitzgeraldowie jadą jutro o dziesiątej do Paryża. Pojadę z nimi. - Zaskoczyłaś nas swoją decyzją - powiedział Jean Pascal. Widziałam po jego minie, iż wie, że moje postanowienie zrodziło się pod wpływem jego nieudanych planów poprzedniej nocy. W jego oczach zapaliły się gniewne ogniki. Znowu przyszła mi na myśl walka z łabędziem. Teraz pewnie chętnie wychłostałby mnie. Boże, jaka byłam wdzięczna Fitzgeraldom! - Uważam, że wykazałaś wielki brak taktu, czyniąc przygotowania do wyjazdu za naszymi plecami - powiedziała Belinda. - Sama dopiero dzisiaj dowiedziałam się o wyjeździe Fitzgeraldów. Uznałam, że to dobry pomysł, by zabrać się z nimi. - Nie powinniśmy pozwolić ci jechać - oświadczyła Belinda, patrząc na ojca. - Obawiam się, że nie możecie mnie zatrzymać -powiedziałam ostro, po czym zwróciłam się do Jeana Pascala. - Mam nadzieję, że nie poczytujesz mojego wyjazdu za brak wdzięczności. W świetle pewnych okoliczności... Wiedział dokładnie, o czym mówię. Szybko wszedł mi w słowo. - Oczywiście, zrobisz, jak zechcesz - oświadczył chłodno. Gdybyś powiedziała, że chcesz jechać, osobiście odwiózłbym cię do domu. - Nie mogłabym na to pozwolić. Oboje z Belinda jesteście tutaj potrzebni. Będziecie mieli dużo spraw do omówienia, kiedy wróci Robert. Pójdę się teraz spakować. 160
- Jak dostaniesz się do Bordeaux? - Zamówiliśmy powóz. Najpierw przyjedzie po mnie, a potem podjedziemy do Fitzgeraldów. - Widzę, że bardzo się z nimi zaprzyjaźniłaś. Uważasz, że to rozsądne ufać zupełnie obcym ludziom? Przecież prawie ich nie znasz! - To porządni ludzie. Poza tym, co może się stać? Po prostu dotrzymają mi towarzystwa w podróży. Idę się pakować. Mam niewiele czasu. Belinda była zła. Wyraźnie mnie unikała. Jean Pascal również zostawił mnie w spokoju. Bardzo byłam mu za to wdzięczna. Wieczorem wcześnie wycofałam się do mojego pokoju, oczywiście nie zapominając o zamknięciu drzwi na klucz. Byłam zadowolona, że tak sprytnie udało mi się wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Jak się spodziewałam, miałam problemy z zaśnięciem. Kiedy wreszcie nadszedł sen, przyśniło mi się, że Jean Pascal wdziera się do mojego pokoju, a ja budzę się i widzę, jak siedząc na łóżku, zamienia się w czarnego łabędzia. Ta wizja tak mną wstrząsnęła, że do rana nie zmrużyłam oka. Kiedy nastał świt, poczułam wielką ulgę, że noc wreszcie się skończyła. Therese przyszła godzinę wcześniej niż zwykle. Przyniosła kawę i gorącą maślaną bułeczkę. - Musi panienka się posilić - powiedziała. - Czeka panienkę męczący dzień. Podziękowałam jej serdecznie. Therese uśmiechała się do mnie z sympatią. Ciekawe, czy domyślała się prawdziwego powodu mego wyjazdu? Prawdopodobnie musiała dużo wiedzieć o obyczajach pana na zamku Bourdon. Zeszłam do hallu. Jean Pascal już tam był. - Poślę kogoś na górę po twoje bagaże - powiedział. Potem wziął mnie za ręce i z powagą spojrzał mi w twarz. - Lucie, przykro mi, że wyjeżdżasz stąd w taki sposób. - Uznałam, że tak będzie najlepiej. 161
- Moje drogie dziecko. Rozumiem cię. Postaraj się także i mnie zrozumieć. Szczerze cię pokochałem. Teraz wiem, że działałem zbyt pospiesznie. Ale proszę cię, byś pamiętała, że zawsze możesz liczyć na mnie. Rozumiesz, co chcę powiedzieć, prawda? - To bardzo wspaniałomyślnie z twojej strony... -zaczęłam. Przerwał mi ruchem głowy. - Hołubiłbym cię i rozpieszczał... Jeszcze kiedyś cię przekonam. Zmienisz zdanie. - Dziękuję za gościnę. Wybacz, jeżeli mój wyjazd cię dotknął. - Nie, moja droga. To moja wina. Zostałem słusznie ukarany. Potrzeba ci więcej czasu. Tyle ostatnio przeżyłaś, a ja nie umiałem czekać. Ale to dlatego, że tak bardzo mi na tobie zależy. Odłóżmy wszystko... na jakiś czas. Wrócę. Nie daję łatwo za wygraną, kiedy na czymś mi zależy. Jak bardzo chciałam już jechać! Powóz czekał gotowy do drogi. Jean Pascal pocałował mnie w rękę. Służba skończyła ładować bagaże. Belinda nie przyszła się pożegnać. Była na mnie zła i nie miała zamiaru tego ukrywać. Powóz ruszył powoli. Jean Pascal stał na podjeździe taki smutny, że aż zrobiło mi się przykro. Mój nastrój poprawił się, gdy dosiedli się Fitzgeral-dowie. A teraz wszyscy razem pędziliśmy pociągiem do Paryża.
Cichy ślub Podróż minęła bez problemów. Dzięki Rolandowi sprawnie przejechaliśmy przez Paryż i złapaliśmy pociąg do Calais. Nie miałam wątpliwości, że bez pomocy Fitzgeraldów nie poradziłabym sobie. Później musieliśmy się jeszcze dostać na prom. Kiedy wreszcie ujrzałam Dover, poczułam wielką ulgę. Fitzgeraldowie, jak wcześniej wyjaśnił mi Roland, mieli niewielkie mieszkanie w Londynie, z którego korzystali, gdy Roland przyjeżdżał z Bradford w interesach. 162
Postanowili, że wysadzą mnie pod domem i pojadą do siebie. Nie będą zachodzić, bo nie uprzedziłam nikogo o moim przyjeździe i lepiej będzie, jeżeli sama wyjaśnię powody mego niespodziewanego powrotu. Oni natomiast zajrzą jutro przed południem, żeby upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Odwieźli mnie dorożką pod same drzwi, dorożkarz wystawił bagaże, a oni zaczekali, aż kamerdyner otworzył bramę. Odwróciłam się i pomachałam im na pożegnanie. Kamerdyner był zaskoczony moim widokiem. - Panno Lansdon, nie spodziewaliśmy się... Nie dostaliśmy żadnej wiadomości... - Nie - odpowiedziałam. - Nie miałam czasu was powiadomić. Czy pani Lansdon jest w domu? - Tak, panienko. Już idę jej powiedzieć. I przyślę kogoś, by zaniósł kufry do pani pokoju. - Gdzie jest pani Lansdon? - Powinna być w salonie, panienko. - Sama jej poszukam, a ty bądź tak dobry i zajmij się bagażami... - Dobrze, panienko. Weszłam do domu. Spotkałam Celeste na schodach. Słyszała jakiś ruch przy drzwiach, więc wyszła sprawdzić, co się dzieje. - Lucie! - zawołała. - Celeste! Jak się za tobą stęskniłam! Celeste objęła mnie mocno. - Co się stało? - pytała. - Gdzie jest Belinda i mój brat? - Zostali we Francji. Ja wróciłam ze znajomymi. - Musisz być zmęczona! - Jestem taka szczęśliwa z powrotu do domu, że na razie w ogóle nie czuję znużenia. - Co się stało? - spytała Celeste. Potem zreflektowała się. - Oczywiście! Chodzi o Joela! Tak mi przykro, Lucie. Pomyślałam, że lepiej będzie, jeżeli się dowiesz. Na początku nie wiedziałam, jak postąpić. Starałam się jak najoględniej przekazać ci tę wiadomość. Doszłam do wniosku, że musisz poznać prawdę. 163
- Tak, Celeste. Dobrze zrobiłaś. Jak... znoszą to Greenhamowie? - Bardzo źle. Widziałam się z nimi tylko jeden raz. Pojechałam z wizytą... Odniosłam wrażenie, że chcą, by ich zostawić w spokoju. Sir John trzyma się jako tako, ale lady Greenham nie potrafi ukryć rozpaczy. Czułam, że jestem niepożądanym gościem. Moja osoba musiała przywołać wspomnienia. Oni i tak na pewno cały czas o nim myślą. Bardzo szybko wyszłam stamtąd. - Widziałaś się z Geraldem? Zaprzeczyła ruchem głowy. - Taka tragedia! - westchnęła. - Tyle nadziei towarzyszyło wyjazdowi Joela! Miał wspaniałe widoki na przyszłość! Czekała go błyskotliwa kariera. A tu nagle taki cios! Ale nie rozmawiajmy już o tym. Cieszę się, że wróciłaś! Pusto było bez ciebie i Be-lindy. - Belinda wychodzi za mąż. - Tak. Wiem. - Wszystko stało się błyskawicznie. Jean Pascal aprobuje jej wybór. Sir Robert jest doskonałą partią. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. Belinda chce mieć wielkie wesele. - Tak - odparła Celeste z nutką niepokoju w głosie. -Ślub ma się odbyć tutaj. - Poradzisz sobie - uspokoiłam ją. - A jak tobie tam było? Zawahałam się, zanim zdecydowałam powiedzieć Celeste prawdę. - Sytuacja zrobiła się nieco niezręczna. Twój brat poprosił mnie o rękę. - Co ty mówisz?! - Celeste, nie mogłam go przyjąć. On uważa, że jeszcze zmienię decyzję, ale ja wiem, że nigdy do tego nie dojdzie. - Oczywiście. Rozumiem cię. - W związku z tą sytuacją nie miałam ochoty dłużej przebywać w zamku. Akurat tak się szczęśliwie złożyło, że znajomi jechali do Anglii. Postanowiłam skorzystać z okazji i zabrać się z nimi. - Czy to są Francuzi? - Nie. Anglicy. Poznałam ich przypadkiem na promie, kiedy płynęliśmy do Francji. Potem okazało się, że mieszkają niedaleko nas. Za164
przyjaźniliśmy się. Wiesz, jak to jest, gdy spotyka się rodaków na obcej ziemi. Widywaliśmy się od czasu do czasu, a kiedy dowiedziałam się, że mają zamiar wracać, postanowiłam skorzystać z okazji i przyjechać z nimi. Poznasz ich. Jutro mają nas odwiedzić. - Dobrze, że już jesteś - powiedziała Celeste. - Ja też się cieszę - odpowiedziałam. - Trochę mi było smutno bez ciebie. - Celeste, powinnaś była pojechać z nami. Zamek jest naprawdę piękny. Pewnie go znasz jak własną kieszeń? - Tam przyszłam na świat i spędziłam dzieciństwo. Ale to już przeszłość. Teraz mój dom jest tutaj. Pomyślałam, że życie ułożyło się Celeste równie tragicznie jak mnie. Poszłyśmy na górę do mojego pokoju. Bagaże już czekały. - Zawołam pokojówkę. Pomoże ci się rozpakować -powiedziała Celeste. - Wolę zrobić to sama. - Przysłać ci na górę tacę z jedzeniem? Pewnie chcesz wcześnie pójść spać? - Poproszę o gorącą wodę. Muszę odświeżyć się po podróży. A potem może coś zjem. - Pójdę się tym zająć. Później porozmawiamy. - Dziękuję. Umyłam się i zabrałam do jedzenia. Ze zdziwieniem odkryłam, że jestem porządnie głodna. Nie chciało mi się spać, więc napisałam list do Rebeki. Bardzo się za nią stęskniłam. Najchętniej już jutro pojechałabym do Kornwalii, ale nie mogłam tego zrobić. Spodziewaliśmy się Fitzgeraldów. Poza tym, nie chciałam robić przykrości Celeste, która wyraźnie ucieszyła się z mego powrotu. Posiedzę w Londynie przez jakiś tydzień. Na razie musi mi wystarczyć list do Rebeki. Opisałam siostrze pobyt we Francji, ale nie wspomniałam ani słowem o Jeanie Pascalu. Opowiem jej, kiedy się zobaczymy. Jutro wyślę list. 165
Przyszła pokojówka, by zabrać tacę i sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuję. Cieszyłam się, że jestem u siebie. Zniknęło uczucie niepokoju, które nękało mnie podczas pobytu w chateau. Czyżbym przeczuła oświadczyny Jeana Pascala? Nawet teraz myśl o małżeństwie z nim wywoływała dreszcz. Dlaczego tak reaguję? Przecież nie można zmusić nikogo do małżeństwa wbrew jego woli! Jean Pascal jest daleko. Nie muszę zamykać drzwi na klucz. Zanim położyłam się spać, podeszłam do okna i spojrzałam w kierunku ogrodu. Przez moment wydawało mi się, że w świetle latarni majaczy jakaś sylwetka. Oczywiście była to tylko gra świateł, ale zrobiło mi się nieprzyjemnie. Czy moja wyobraźnia nigdy nie przestanie mnie prześladować? Następnego dnia przyszli Fitzgeraldowie. Wesołość Phillidy i subtelny urok Rolanda zrobiły na Celeste dobre wrażenie. Phillida dowcipnie opowiadała o pobycie we Francji i kłopotach z językiem. Celeste była szczerze rozbawiona. Dawno nie widziałam jej w tak dobrym nastroju. Zaprosiłyśmy Fitzgeraldów na kolację na następny dzień. Przyjęli zaproszenie z ochotą. - Pragnę państwu podziękować za opiekę nad Lucie -powiedziała Celeste. - Nie ma o czym mówić - odpowiedział Roland. - Nieźle ubawiliśmy się podczas podróży - wtrąciła Phillida. - W pewnym momencie myśleliśmy, że spóźnimy się w Paryżu na pociąg. Okazało się, że źle zrozumieliśmy godzinę odjazdu. Oni strasznie szybko mówią. A cyfr to już w ogóle nie sposób zrozumieć. Widziałam, że wizyta Fitzgeraldów ożywiła Celeste. - To uroczy ludzie - stwierdziła po ich wyjściu. -Z miejsca poczułam się swobodnie w ich towarzystwie. Z przyjemnością ich jutro ugoszczę. Byłam zadowolona, że Fitzgeraldowie przypadli Celeste do gustu.
166
Po południu wybrałam się do Greenhamów. Zdawałam sobie sprawę, że wizyta u nich będzie bolesnym przeżyciem, ale chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o Joelu. Ponieważ byliśmy narzeczonymi, uważałam, że w pewnym sensie należę do rodziny. Wprowadzono mnie do salonu. Był tam tylko sir John. - Jak się masz, Lucie? - spytał, biorąc mnie za ręce. - Dziękuję, dobrze - odpowiedziałam. - Moja żona bardzo źle się czuje - wyjaśnił. - Nie chce nikogo widzieć. - Rozumiem. To musiał być dla niej okropny szok. - Tak jak dla nas wszystkich. Ale ona szczególnie źle to zniosła. - Czy zna pan szczegóły całego zajścia? Gerald... - Gerald wrócił do wojska. Wszystko, co wiemy, przekazaliśmy ci przez Celeste. - Cała sprawa wydaje się bardzo zagadkowa. - Cóż, Lucie. Czasami tak bywa. - Myślałam, że może... - Teraz usiłujemy jak najszybciej dojść do siebie. Rozumiesz, co staram się powiedzieć? Nic więcej nie można zrobić i trzeba się z tym pogodzić. Siedzieliśmy w milczeniu. - Masz ochotę na kieliszek sherry? - przerwał ciszę sir John. - Nie, dziękuję. Chciałam jak najszybciej wyjść od Greenhamów. Przedłużanie tej trudnej wizyty nie miało sensu. - Pójdę już - powiedziałam. - Proszę pozdrowić ode mnie lady Greenham. - Dziękuję. - Sir John wyraźnie ucieszył się, że moja wizyta dobiega końca. Trochę mnie ubodło, że zostałam potraktowana jak nieproszony gość. Dziwne... Greenhamowie zawsze odnosili się do mnie jak do członka rodziny. Oczywiście, istotną rolę odgrywała ich przyjaźń z moim ojcem. Po oświadczynach Joela stali mi się jeszcze bliżsi. A teraz potrak167
towali mnie jak intruza, który zakłóca ich żałobę. Czy nie rozumieją, że ja także cierpię? Wracałam do domu przygnębiona. Starałam się usprawiedliwić Greenhamów. Mój widok musiał na nowo rozdrapać nie zabliźnioną jeszcze ranę. Swoimi spostrzeżeniami podzieliłam się z Celeste. - Moje odczucia były podobne - odpowiedziała. - Ja również nie widziałam się z lady Greenham. Oznajmiono mi, że źle się czuje i odpoczywa w swoim pokoju. A sir John... nie wydawał się wcale zadowolony z mojej wizyty. - W pewnym sensie potrafię ich zrozumieć. Byli związani z ojcem. Przeżyli jego śmierć... teraz Joel. Nie chcą widzieć nikogo, kto budzi wspomnienia. A jednocześnie mam dziwne przeczucie, że coś ukrywają. - Co tu jest do ukrycia? Joel wyjeżdżał pełen nadziei, a spotkał go straszny koniec. To wielka tragedia dla rodziców. - Rozumiem ich, ale liczyłam, że dowiem się czegoś więcej. Nadal wiem tylko tyle, że pojechał i... zniknął. - Bo tak właśnie było, Lucie. Zapomnij o Joelu. Obie musimy zamknąć pewien rozdział w naszym życiu i zacząć patrzeć w przyszłość. Poznałaś tych sympatycznych ludzi... Myślę, że byłoby dobrze zaprzyjaźnić się z nimi. Phillida jest zabawna. Jej brat sprawia wrażenie człowieka raczej poważnego, ale to mi się w nim właśnie podoba. - Cieszę się, że ich akceptujesz. Bardzo ich polubiłam. - Zobaczymy, jak uda się kolacja. Kolacja upłynęła w bardzo miłej atmosferze. Kilka dni później Fitzgeraldowie zrewanżowali się obiadem w restauracji, bo, jak twierdzili, ich małe mieszkanie nie nadawało się do podejmowania gości. Zaczęli u nas regularnie bywać. Nasza przyjaźń coraz bardziej się pogłębiała. Ku mej wielkiej radości przyjechała z wizytą Rebeka. Postanowiła wybrać się do Londynu, jak tylko dostała mój list. Ponieważ zawsze byłam z nią szczera, zwierzyłam się jej z historii z Jeanem Pascalem. 168
W miarę jak opowiadałam, jej twarz ciemniała z oburzenia. - Lucie, słusznie postąpiłaś, wyjeżdżając stamtąd. Dobrze się złożyło, że ci mili ludzie akurat jechali do domu. - Właściwie oni planowali powrót tydzień później, ale przesunęli termin ze względu na mnie. - To dobrze o nich świadczy. - Będziesz wkrótce miała okazję ich poznać. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Celeste ich lubi. Mam nadzieję, że tobie też się spodobają. We Francji napisałam list do ciebie, ale go nie wysłałam. Prosiłam cię w nim, żebyś po mnie przyjechała. Dzień później Fitzgeraldowie zaproponowali wspólny wyjazd. Gdy doszłam w mojej opowieści do tego, jak Jean Pascal próbował wedrzeć się do mojej sypialni, Rebeka zatrzęsła się z gniewu. - Dobrze, że zamknęłaś drzwi na klucz! Trzeba mieć się na baczności przed mężczyznami jego pokroju. Byłam niespokojna, gdy dowiedziałam się, że jedziesz z nim do Francji. Ale myślałam, że chodzi mu o Belindę. - Ja też tak sądziłam. Jest bardzo dumny z córki. Belinda jest atrakcyjna i pod wieloma względami bardzo do niego podobna. - Trudno uwierzyć, że Jean Pascal poprosił cię o rękę! - Też byłam zaskoczona. Przez cały czas był w stosunku do mnie bardzo szarmancki... ale po tych oświadczynach miałam ochotę opuścić zamek jak najprędzej. Rebeka pokiwała głową. - Wiesz, o czym pomyślałieam, Lucie? - powiedziała z namysłem. Jesteś obecnie bardzo bogata. - Myślisz, że...? - Jean Pascal z pewnością jest realistą. Kiedyś miał ożenić się z panną należącą do dworu... ale takie mariaże wyszły we Francji z mody. Nieraz zastanawiałam się3 dlaczego zwlekał ze ślubem, a potem z niego zrezygnował. Teraz rozgląda się za majętną kandydatką. Ty jesteś bogata, a twoja młodość stanowi dodatkową podnietę dla kogoś w jego wieku. - Powiedział mi, że się we mnie zakochał. 169
- Jean Pascal zakochuje się tak samo łatwo jak oddycha. W jego przypadku miłość oznacza przelotne zadurzenie. Ale żeby się tobie oświadczać? Nie podoba mi się to. Dobrze, że miałaś tyle rozsądku, by nie ulec jego urokowi. - On budzi moją odrazę. - Rozumiem cię. Ja czuję do niego to samo. Jean Pascal czynił mi pewne propozycje. Nie, nie, nie chodziło o... małżeństwo. Miał czelność zaproponować, że wprowadzi mnie w arkana sztuki miłosnej, bym stała się bardziej ponętna dla męża. Pewnego razu w High Tor o mało nie wziął mnie siłą. Chciał mi pokazać, co to prawdziwa rozkosz, bo, według jego opinii, jestem za głupia i zbyt pruderyjna, żeby cokolwiek o tym wiedzieć. - Co za bezczelność! Jean Pascal potrafi uśpić czujność, bo swe podłe plany osłania polorem i kurtuazją. Przypomina mi łabędzia... - Łabędzia? - Tak. Na jeziorze, w sąsiedztwie zamku, pływa piękny i majestatyczny łabędź. Kiedy sunie po wodzie, wygląda jak uosobienie spokoju. A potem, nagle, wychodzi z niego potwór. Powiedziano mi, że jedna ze służących straciła oko, gdy ją zaatakował. - Okropne! Dobrze, że jesteś już w domu. Teraz postaraj się pomyśleć o przyszłości. Dość oglądania się wstecz. Nie wolno żyć przeszłością. To prawda, że w sposób nagły i brutalny straciłaś dwóch mężczyzn, którzy cię kochali. Ale jest w życiu wiele innych spraw. I musisz się nimi zająć. - Wiem, Rebeko. Przyrzekam, że spróbuję. Nachyliła się i pocałowała mnie. Zrobiło mi się lżej na duszy. Rebeka zawsze umiała mnie pocieszyć. Wiedziałyśmy, że Rebeka długo u nas nie zabawi, bo musi wracać do męża i dzieci. Mogłyśmy liczyć najwyżej na jakieś dwa tygodnie. Przyjechała z zamiarem zabrania mnie do High Tor, lecz odmówiłam, czując, że nie umiałabym znaleźć sobie miejsca poza domem. Fitzgeraldowie bardzo spodobali się Rebece. Widywaliśmy się z nimi codziennie. Przyjaźń między naszymi rodzinami coraz bardziej się zacieśniała. 170
Przychodzili na obiad albo kolację, a w rewanżu zapraszali nas do teatru lub opery. Rebeka stwierdziła, że powrót ze mną do domu był bardzo ładnym gestem z ich strony. Tak właśnie powinni zachować się przyjaciele. Oczywiście wtedy jeszcze nie znałam naprawdę Fitzgeraldów. Z dnia na dzień darzyłam ich coraz większym zaufaniem. Rebeka powiedziała, że brat i siostra darzący się takim uczuciem to piękny widok. Ich wzajemna troska o siebie była wzruszająca. Utrata rodziców w tragicznych okolicznościach niewątpliwie musiała mieć wpływ na ich stosunki. Wszystkie trzy uznałyśmy ich za bardzo porządnych ludzi. Byłam już bliska zdecydowania się na wyjazd z Rebeką do High Tor, gdy nadeszły listy z Francji. Jeden był od Jeana Pascala do Celeste, drugi do mnie od Belindy. „Droga Lucie! - pisała Belinda. Bobby nalega, żebyśmy pobrali się za sześć tygodni. Czy to nie cudowne, że tak bardzo mu się spieszy? Przyjechał do chateau, jak obiecał, i urządziliśmy oficjalne zaręczyny. Odbyło się wielkie przyjęcie. Muzycy przygrywali do tańca w hallu i ogrodzie. Było wspaniale! Mon pere zaprosił wielu znakomitych gości i z dumą przedstawiał mnie jako swoją ukochaną córkę. Nikt nie zadawał żadnych niezręcznych pytań. Te sprawy Francuzi traktują z wielkim taktem. Bez zdziwienia przyjęli fakt pojawienia się kochanej córki z przystojnym narzeczonym u boku. Bobby jest słodki. Robi wszystko, co mu każę. Żałował, że nie ma Cię z nami. Opowiedziałam mu, jak okropnie postąpiłaś. Zachowałaś się jak prosię, wyjeżdżając bez uprzedzenia! A my wszyscy chodziliśmy wkoło Ciebie na palcach i dbaliśmy, żeby Ci było dobrze! Bobby na to odpowiedział, że prosiaczki to miłe stworzonka i że dużo ich ma w swoim majątku. No, ale on już taki jest, ten mój Bobby. Do nikogo nie ma pretensji. To dlatego, że czuje się bardzo szczęśliwy. Niedługo przyjeżdżamy do domu. Mon pere spisał instrukcje dla Celeste, ponieważ wezmę ślub w Londynie. Chciałam, by uroczystości weselne odbyły się tutaj, w chateau, ale mon pere się nie zgodził. Mó171
wi, że Bobby miałby problemy z zawarciem małżeństwa we Francji. Stanęło więc na Londynie. Będę potrzebowała Twojej pomocy w szykowaniu wyprawy. Już wybrałam fason ślubnej sukni. Będzie... Nie, nie powiem Ci, bo na to nie zasługujesz! Mon pere dokładnie napisał Celeste, co i jak załatwić. Mój ślub ma być wydarzeniem roku. Tak postanowiliśmy. Jak mogłaś tak od nas wyjechać! Mon pere sądzi, iż wydawało Ci się, że nam zawadzasz. Co za bzdura! Mon pere wcale tak nie uważał, ale rozumie Twoje skrupuły i wybaczył Twoje zachowanie. Ja jednak nadal mam żal. Zresztą, mniejsza o to! Pomożesz mi w przygotowaniach do ślubu. Przyjeżdżamy w przyszłym tygodniu. Kiedy ten list dojdzie do Twoich rąk, mój przyjazd będzie tuż-tuż. Czy to nie śmieszne?! Do zobaczenia Belinda". List Jeana Pascala nieco zatrwożył Celeste. - Ten ślub ma być wielkim wydarzeniem - powiedziała. - Mój brat chce, żebym zajęła się przygotowaniami. - Belinda pisze to samo. Wydaje się bardzo szczęśliwa. Celeste kiwnęła głową. Nadal wyglądała na zmartwioną. - Lucie, pomożesz mi, prawda? Pomyślałam o ciszy Kornwalii i krzepiącym towarzystwie Rebeki, ale spojrzenie Celeste było takie błagalne. - Jeżeli mogę się do czegoś przydać... Oczywiście, że pomogę. Celeste odetchnęła z ulgą. Fitzgeraldowie przyjęli wiadomość o ślubie z wielkim zainteresowaniem. - Myślisz, że zostaniemy zaproszeni na wesele? -spytała Phillida. Roland spiorunował ją wzrokiem, a Celeste uśmiechnęła się: - Oczywiście. Już możecie czuć się zaproszeni. Phillida klasnęła w dłonie. - Nasze spotkanie na promie to istne zrządzenie losu! Rebeka rozumiała, że nie była to odpowiednia pora na wyjazd do Kornwalii. 172
- Przyjedziesz później - powiedziała. - Przynajmniej będziemy miały na co czekać. Belinda zjawiła się u nas razem ze swoim pere. Nie miałam wielkiej ochoty na spotkanie z Jeanem Pascalem, ale trzeba przyznać, że zachowywał się z wyszukaną grzecznością i ani razu nie nawiązał do mego, bądź co bądź niekonwencjonalnego, wyjazdu z chateau. Byłam zadowolona, że nie zatrzymał się u nas w domu. Wiedziałam, że i tak w ciągu najbliższych kilku tygodni będę zmuszona często go widywać. Belinda była w siódmym niebie. Bez końca rozprawiała o zbliżającej się uroczystości. Kilka razy zmieniała decyzję, gdzie spędzą miesiąc miodowy. Na początku planowała podróż do Rzymu. - Katakumby i wszystkie te stare budowle! Koloseum! Zobaczymy, gdzie Rzymianie rzucali chrześcijan na pożarcie lwom. Parę dni później zmieniła zamiar. - Nie wiem. Nie sądzę, byśmy mieli ochotę oglądać stare ruiny. Tylko że tam jest podobno taka fontanna, do której jak się wrzuci pieniążek, to kiedyś znowu się wróci. To mi się podoba. Ale zastanawiam się nad Florencją... Wynosiła pod niebiosa zalety Florencji, by na koniec zdecydować się na Wenecję. - Kanały... Romantyczne wycieczki gondolą z przystojnym gondolierem. - Masz zajmować się nie przystojnymi gondolierami, tylko własnym mężem - zauważyłam. - Od czasu do czasu powinnam dać mu powody do zazdrości, nie sądzisz? - Nie. - Pewnie. Ty byś nigdy tego nie zrobiła. Ale co ty wiesz o tych sprawach? - Wystarczająco dużo, by sądzić, że jeżeli panna młoda snuje plany dotyczące kokietowania mężczyzn podczas miesiąca miodowego, to nie wróży to dobrze szczęściu małżeńskiemu. 173
Pokazała mi język jak kiedyś, w dzieciństwie. Wenecja okazała się ostatecznym wyborem. - Czy biedny Bobby miał szansę wyrazić swoją opinię? - On zrobi to, co ja chcę. - Widzę, że jego jedynym zadaniem ma być spełnianie twoich zachcianek. Belinda lubiła, gdy się z nią przekomarzałam. Tylko ze mną mogła prowadzić takie rozmowy, bo mimo wszystkich wydarzeń, które nas od siebie oddaliły, ciągle istniała między nami dość silna więź. Dni szybko mijały. Miałyśmy tyle ważnych spraw na głowie, że często brakowało mi czasu na smutne myśli o ojcu i Joelu. Celeste przyznała, że z nią jest podobnie. - Ten ślub to dla nas wybawienie, Lucie - powiedziała. Wiedziałam, co chce przez to powiedzieć. - To dowód - mówiła dalej - że czas leczy wszystkie rany. Jean Pascal zdecydował, że uroczystości ślubne odbędą się z wielką pompą. Wydawał się szczerze lubić Belindę. Potrafiła mu się przypodobać i grać na jego próżności. Była atrakcyjna. Jean Pascal mógł być z niej dumny. Ciekawe, co powiedziałaby Leah, gdyby mogła zobaczyć swoją córkę? Nadeszła suknia ślubna. Uszyto ją z walenckiej koronki i atłasu. Była piękna! Belinda myślała o wianku z kwiatów pomarańczy na głowę i bukiecie z gardenii. - Wszystko ma być białe - powiedziała. - Biały kolor symbolizuje niewinność - zauważyłam. Zaskoczyła mnie reakcja Belindy na moją uwagę. Spojrzała na mnie ze złością. - Dlaczego to powiedziałaś? - Bo tak jest, prawda? - Myślałam, że... - Że co? - Och! Już nic! - Odniosłam wrażenie, że cię rozzłościłam. - A ja, że się ze mnie wyśmiewasz. 174
- Zawsze się trochę droczymy. - Tym razem nie był to dobry powód do żartów. - Co w ciebie wstąpiło? - Nic. Myślę, że to napięcie nerwowe w związku ze ślubem... - Nie żartuj! Ty i napięcie nerwowe! - A co myślisz, idiotko! Pomyślałam, że coś musi ją gryźć, ale nie miałam czasu się nad tym zastanowić i szybko zapomniałam o naszej rozmowie. Nadszedł dzień ślubu. Ponieważ Belinda oficjalnie występowała jako bratanica Benedicta Lansdona, jej ślub spotkał się z dużym zainteresowaniem ze strony prasy. Przypominano, że dom, z którego wywodzi się panna młoda, niedawno przeżył śmierć wybitnego polityka. „Jaśniejsze chwile! - donosiła jedna z gazet. - Zmory przeszłości pokonane! Dzisiaj w drzwiach, w których stanął Benedict Lansdon, zanim wyszedł na spotkanie śmierci, pojawiła się piękna panna młoda. Panna Belinda Bourdon, bratanica pani Celeste Lansdon, wyruszyła do ślubu sprzed tego samego domu, przed którym dwa lata temu zastrzelono Benedicta Lansdona". I tak Belinda została lady Denver. Była piękną panną młodą. Nigdy nie zapomnę, jak promieniała szczęściem, gdy razem z Robertem kroili weselny tort. We dwójkę z Celeste pomogłyśmy Belindzie przebrać się w kostium do podróży, uszyty z intensywnie niebieskiego materiału i oblamowany białym futerkiem. Do tego miała mały kapelusik w tonacji kostiumu przybrany piórami. Wyglądała oszałamiająco. Wycałowała nas gorąco na pożegnanie, zapewniając, że bardzo nas kocha. To raczej niezwykły gest, jeżeli chodzi o Belindę. Potem wyszliśmy przed dom, by pomachać młodej parze na do widzenia. Roland i Phillida zostali jeszcze chwilę. - Piękne wesele - powiedziała Phillida ze szczyptą zawiści w głosie. - Wyglądali na bardzo szczęśliwych. Roland przytaknął. - Państwo młodzi wyjechali i zrobiło się pusto -westchnęłam. - My zostaliśmy. 175
- Ale wśród przyjaciół - dopowiedział Roland, patrząc mi przeciągle w oczy. - Tak - zgodziłam się. - Wśród przyjaciół. Rzeczywiście w domu zrobiło się pusto. Brakowało mi słownych utarczek z Belinda, które dobrze wpływały na mój nastrój. Jean Pascal pozostał w Londynie, aby więc uniknąć ewentualnych spotkań, zaczęłam myśleć o wyjeździe. Rebeka szykowała się do powrotu do Kornwalii i namawiała mnie na wyjazd. Wahałam się. Sama nie wiedziałam, czego chcę. Z jednej strony miałam ochotę pobyć z Rebeką i jej rodziną, z drugiej, nie chciałam zostawiać Celeste samej. Poza tym, przyszło mi na myśl, że straciłabym kontakt z Fitzgeraldami. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak ważne stało się dla mnie ich towarzystwo. Potem moje myśli zaczęły krążyć wokół Manorleigh. W dzieciństwie uwielbiałam tamten dom. Otaczała go mgiełka tajemniczości, a życie wydawało się tam takie ekscytujące. Razem z Belinda jeździłyśmy po padoku na kucykach. W starym ogrodzie pod dębem stała ławka, na której Belinda udawała ducha. Teraz ten dom był mój. Ta myśl zachęciła mnie do podróży. Powiedziałam Rebece, że zamierzam wyjechać do Manorleigh na parę tygodni. - Świetny pomysł! - przytaknęła. - Wyjedziesz z Londynu, a jednocześnie będziesz blisko domu. - Zaproponuję Celeste, żeby pojechała ze mną na kilka dni. Może poczuć się samotna, kiedy wyjadę. Celeste z radością przyjęła moje zaproszenie. - Celeste, możesz jeździć do Manorleigh, kiedy tylko masz ochotę. Dom zawsze będzie stać przed tobą otworem. Odprowadziłam Rebekę na pociąg do Kornwalii. Gdybym nie zaplanowała wyjazdu do Manorleigh, popadłabym chyba w melancholię z powodu rozstania z Rebeką. Podczas wizyty Fitzgeraldów powiedziałam im o wyjeździe. Widok ich posmutniałych twarzy sprawił mi prawdziwą przyjemność.. 176
- Będę niedaleko Londynu - powiedziałam im. -Manorleigh był okręgiem wyborczym mojego ojca. Dlatego kupił Manor Grande. Teraz dom należy do mnie. To urocze miejsce. Dawno go nie odwiedzałam. Mam zamiar posiedzieć tam jakiś czas. - Może cię odwiedzimy? - zaproponował Roland. - Oczywiście! Liczę na to. Wyjeżdżam w poniedziałek. Może przyjechalibyście pod koniec tygodnia? Do tego czasu zadomowię się i przygotuję służbę na wasz przyjazd. Przyjedźcie w piątek, jeśli możecie. Roland spojrzał na Phillidę. - Przyjedziemy! Prawda, że przyjedziemy?! - zawołała Phillida. Jej oczy błyszczały z podniecenia. - Możesz być pewna, że cię odwiedzimy - powiedział Roland, patrząc mi w oczy. Pojechałyśmy do Manorleigh. Celeste chciała wrócić już w środę. Jechała wyłącznie po to, by pomóc mi się zagospodarować. Kiedyśmy przybyły, w głównym hallu przywitali nas państwo Emery, którzy od lat pracowali dla naszej rodziny, oraz pokojówka, dwie gosposie i kucharka. Moje pojawienie się w Manor Grande wywołało pewne napięcie. Pamiętano mnie jako przybłędę, która znalazła się w domu dzięki dobroci panienki Rebeki. Wtedy jeszcze nikomu nie przyszłoby na myśl, że mogę być rodzoną córką Benedicta Lansdona. Podejrzewałam, że oni do dziś nie oswoili się z tą myślą. Pani Emery uwielbiała Rebekę. Jestem pewna, że byłaby zachwycona, gdyby Manor Grande przypadł w spadku właśnie jej. A tymczasem pojawiłam się ja. Państwo Emery, jako zarządzający całą służbą, byli bardzo wrażliwi na punkcie swojej pozycji w domu. Bali się, że ktoś może nastawać na ich, dotąd nie kwestionowaną, władzę. Pewnie zastanawiali się, jaka może być przyczyna mojego niespodziewanego przyjazdu. Zaprowadzono nas do naszych pokoi. Ja dostałam pokój sąsiadujący z dawną sypialnią Rebeki i oknami wychodzącymi na dąb, pod którym stała drewniana ławeczka. Powiadano, że gromadzą się tam duchy. 177
Stałam przez chwilę przy oknie, wspominając dawne czasy. Wiedziałam, że pobyt w Manor Grande obudzi wspomnienia. Tej nocy spałam mocno. Obudziłam się wcześnie rano myśląc o przyjeździe Fitzgeraldów. Ile będzie radości, kiedy oprowadzę ich po domu! Po śniadaniu pani Emery zapytała mnie, czy nie zechciałabym zajść do jej pokoju na pogawędkę. - Panna Rebeka zawsze tak robiła - wyjaśniła mi. -Bardzo dobrze nam się dla niej pracowało. To prawdziwa dama. Mam nadzieję, że ona i pan Cartwright są w dobrym zdrowiu? - W jak najlepszym, pani Emery - zapewniłam ją. -Moja siostra miała wielką ochotę zatrzymać się tu na parę dni w drodze z wesela, ale doszła do wniosku, że nie może zostawiać rodziny na tak długo. - To zrozumiałe. - Pan Cartwright i dzieci nie lubią, kiedy przebywa poza domem. - Na pewno nie. Niech Bóg ma w opiece pana i dzieciaczki! Oby panna Rebeka była zdrowa i szczęśliwa! - Ależ jest, pani Emery! Gospodyni popatrzyła na mnie ze współczuciem. - Wiele panienka przeszła. Pokiwałam głową. - Muszę o tym wszystkim zapomnieć, pani Emery. - Zastanawiałam się, czy ma panienka jakieś plany... - Plany? - Tak. W związku z domem. Mój mąż i ja... no, nie wiemy... - Och! Już rozumiem! Nie, nie. Nadal tutaj będziecie zarządzać. Nie planuję żadnych zmian. Byłam taka przybita. Później pojechałam do Francji, a potem niespodziewanie wyskoczyło wesele Belindy. - Teraz panna Belinda jest lady Denver. Tyle lat minęło, a ja nadal mam ją przed oczami jak żywą. Musiała się zmienić. - Wydoroślała. Ale to ciągle ta sama... Belinda. - Tak, tak. Wiem, co panienka ma na myśli. - Pani Emery pokiwała głową z powagą. - Panno Lucie, czy pani tutaj zamieszka? - Jeszcze nie wiem. Tutaj właściwie jest mój dom. Ale pani Lansdon wolałaby, żebym była przy niej. Myślę, że będę trochę tutaj, trochę w 178
Londynie, a od czasu do czasu przejadę się do Kornwalii. Tak jak za dawnych lat. - Myślę, że to dobry pomysł. Panienka zawsze tak lubiła Manorleigh... a teraz on należy do panienki. To piękny dom! Oboje z mężem bardzo w niego wrośliśmy. Panienka mnie rozumie? - Oczywiście, pani Emery. I niech się pani nie obawia. Nie mam zamiaru niczego zmieniać. Czuję, że też tu się zadomowię. Aha, właśnie! Spodziewam się gości pod koniec tygodnia. Pani Emery rozpromieniła się. - Och, to doskonale! Można spytać, ile osób przyjedzie? - Dwie. Brat i siostra. Poznałam ich we Francji. - Czy to są Francuzi, panno Lucie? - Nie, Anglicy. Byli na wakacjach we Francji niedaleko miejsca, gdzie mieszkałam. Poznaliśmy się na promie. Ich sąsiedztwo bardzo umiliło mi pobyt we Francji. Potem odwiedzali mnie w Londynie. Chcę, żeby zobaczyli Manorleigh. - Brat i siostra. Myślę, że panią umieścimy w pokoju niebieskim, a co do dżentelmena, to poradzę się pana Emery. Czy spodziewamy się ich w piątek na obiad? - Myślę, że tak. - Nareszcie dom się ożywi, panno Lucie. Cieszę się, że panienka przyjechała. Pan Emery też jest szczęśliwy. Celeste wróciła do Londynu, a ja z niecierpliwością wyglądałam Fitzgeraldów. Aż się dziwiłam, że tak bardzo zależy mi na ich przyjeździe. Zjawili się rano. Ich widok natychmiast poprawił mi humor. Najpierw pokazałam im sypialnie, które czekały przygotowane na gości, a potem oprowadziłam po domu. Byli zachwyceni. Phillida chciała poznać historię związaną z duchami w ogrodzie. Słuchała z wielkim zainteresowaniem, gdy opowiadałam o młodej kobiecie, która umarła podczas porodu i przychodziła pocieszać swą córkę. Potem córka siadywała na ławeczce pod dębem i prowadziła rozmowy ze zmarłą matką. Phillida uznała, że to bardzo wzruszająca legenda. - Wierzysz, że tak było? - spytała mnie. 179
- Nie wiem. A ty byś uwierzyła? - Dlaczego nie? - odparła. - Myślę, że ludzie wracają... przynajmniej niektórzy. Jeżeli umarli niespodziewanie... jak ta kobieta, która zostawiła dziecko. Ona wróciła z miłości, prawda? Inni mogą zjawić się z nienawiści. - Phillido! - upomniał ją Roland. - Przypuśćmy, że kogoś zamordowano. Czy nie uważasz, że ofiara może wrócić, by zemścić się na swoim zabójcy? - Albo zabój czyni - wtrącił żartem Roland. - No pewnie! Naśmiewaj się ze mnie! Roland czasami uwielbia stroić sobie ze mnie żarty - zwróciła się do mnie. - Mój brat uważa, że mam wybujałą wyobraźnię. Kto wie, jak jest naprawdę? Ale ty, Lucie, nie negujesz tak całkiem istnienia duchów? - Sama nie wiem. - Jak możecie poruszać takie ponure tematy w tym ślicznym otoczeniu? - strofował nas Roland. - Właśnie to śliczne otoczenie je sprowokowało -powiedziała Phillida. - Duchy w ogrodzie... ławka pod dębem, na której straszy... Roland popatrzył na siostrę z konsternacją. - Och, widzę, Lucie, że macie tu niezłą stajnię. -Roland zmienił temat. - Dużo jeździsz konno? - Tak. Zawsze sporo tu jeździłam. To jedna z głównych atrakcji Manorleigh. - Będziemy mogli pojeździć? - Oczywiście. - Musimy odszukać jedną z tych tawern, o których krążą takie niesamowite opowieści - powiedziała Phillida. - Wiecie, o czym mówię? Mają około trzystu lat i głębokie piwnice, w których ukrywano przeszmug-lowane towary. Rabusie kierowali statki na skały, topili marynarzy, wieszali celników, a ich ciała grzebali w piwnicy. - Problem w tym, że jesteśmy kawał drogi od morza, a ja nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie twoi rabusie dokonywali swych niecnych czynów - zauważyłam. 180
- Zaczyna się! - roześmiał się Roland. - Lucie, obudziłaś w mojej siostrze niezdrowe skłonności do zajmowania się niesamowitymi historiami. - Nie drwij! - zawołała Phillida. - Podobno w nocy słychać zawodzenie nieszczęśników! Ile było śmiechu podczas tego weekendu! Zwiedzaliśmy dom i prowadziliśmy długie dyskusje przy posiłkach. Tematów nam nie brakło. Odwiedziliśmy konno wioski, w których razem z Celeste pomagałam ojcu w zbieraniu głosów podczas kampanii wyborczych. Znaleźliśmy nawet gospodę, która przemówiła Phillidzie do wyobraźni, ale ku jej wielkiemu rozczarowaniu właściciel okazał się człowiekiem prozaicznym i niezbyt skorym do rozmowy. Pobyt Fitzgeraldów w Manorleigh był bardzo udany. Ze smutkiem myślałam o ich wyjeździe. - Nie moglibyście zostać chociaż jeden dzień dłużej? -zapytałam w poniedziałek. - Och, tak! Proszę, Rolandzie, zgódź się! - zawołała Phillida. - Niestety, musimy wkrótce wracać do Yorkshire -powiedział Roland ze smutkiem. Moje spojrzenie musiało zdradzać rozczarowanie, bo Phillida podeszła do mnie i otoczyła ramieniem. - Cudownie, że cię poznaliśmy - powiedziała wzruszonym głosem. Nie mogę nadziwić się zrządzeniu losu, które kazało mi podejść do ciebie na statku. Roland uważa, że nie powinnam robić takich rzeczy, ale ja go nie słucham. Popatrz, jak cudownie czujemy się w swoim towarzystwie! Widzisz, Rolandzie, to ja mam rację. Gdybym nie zaczepiła Lucie, nigdy byśmy jej nie poznali. - W tym wypadku miałaś rację - przyznał Roland. - A więc zgódź się, żebyśmy zostali jeszcze jeden dzień - naciskała Phillida. - Sam nie wiem... - Roland wahał się. - Proszę, zostańcie! Zrobicie mi wielką przyjemność -poparłam Phillidę. - W takim razie zgoda. 181
Phillida od samego początku stała się ulubienicą pani Grant, naszej kucharki. Wychwalała jej umiejętności kulinarne i przyznała się, że sama też próbuje swych sił w kuchni, szczególnie jeśli chodzi o wyszukane dania. Na niedzielny obiad pani Gram przygotowała suflet. Phillida rozpływała się nad nim. Poprosiła kucharkę, by pokazała, jak go przyrządzić. Kucharka była w siódmym niebie. Pani Grant, kobieta pełna życzliwości, gadatliwa, pochodziła z rodziny z tradycjami. Jej matka i babka również gotowały w naszym domu. To właśnie babka pani Grant opowiedziała Rebece historię o ławce odwiedzanej przez duchy. Ustalono, że jeżeli Phillida chce zobaczyć, jak robi się suflet, kucharka chętnie przygotuje go również na obiad w poniedziałek. Phillida z radością przystała na jej propozycję. - Rozumiem, że masz zamiar spędzić dzisiejsze przedpołudnie w kuchni - powiedział Roland. - A myślałem, że wybierzemy się jeszcze raz do tej wsi z normandzkim kościołem. - Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście pojechali tam sami - odparła Phillida. Roland spojrzał na mnie. - Oczywiście, że możemy pojechać - powiedziałam. - Skoro Phillida woli gotowanie od spaceru na powietrzu, czemu nie? - zgodził się Roland. Po zwiedzeniu kościoła wyszliśmy na teren zabytkowego cmentarza. Rosły na nim stare cisy. Inskrypcje na tablicach nagrobnych były ledwo czytelne. Tu i ówdzie można było jeszcze odcyfrować daty. Niektóre z grobów miały dwieście lat. - Jak cicho - powiedział Roland. - Tutaj człowiek ma wrażenie obcowania z umarłymi - zauważyłam. - Czy to cię smuci? - Nie. Raczej udziela mi się spokój tego miejsca. Szliśmy główną aleją w kierunku studni, z której odwiedzający czerpali wodę do kwiatów. Natrafiliśmy na drewnianą ławkę. 182
- Przysiądziemy na chwilę? - zapytał Roland. -Chciałbym ci coś powiedzieć. - Dobrze. Usiedliśmy na ławce. - Pusto tu - powiedziałam. - Wszyscy pracują. Nie zapominaj, że to poniedziałek. Przypuszczam, że w niedzielę przewija się tu sporo ludzi. Lucie... muszę z tobą porozmawiać. - Słucham. - Nie jest mi łatwo... - zaczął Roland. - Wiem, że ostatnio wiele przeżyłaś... - Dzięki tobie i Phillidzie szybciej dochodzę do siebie. - Phillida ma żywe usposobienie. Trudno czuć się nieszczęśliwym w jej towarzystwie. A przy tym jest wrażliwa... - Tak. Wiem. Bardzo pomogła mi znajomość z wami. - A nam z tobą. Właśnie o tym chciałbym porozmawiać. Wywarłaś wpływ na nasze życie. Phillida cię pokochała. I... ja też. Milczałam. Nie bardzo wiedziałam, do czego zmierza. Fakt, że powiedział jednocześnie o uczuciu Phillidy i swoim, oznacza chyba, że traktują mnie trochę jak siostrę. A jeżeli Roland daje do zrozumienia, że się zakochał? - W ciągu ostatnich kilku miesięcy mieliśmy okazję dobrze się poznać - mówił dalej Roland. - Wiem, Lucie, że przeżyłaś straszną tragedię i że twoje dawne życie legło w gruzach, ale nie można kurczowo trzymać się przeszłości. Musisz zacząć myśleć o tym, co przed tobą. Rozumiem, że jesteś zagubiona i niepewna. Lucie, kocham cię. Od dnia, kiedy się poznaliśmy, bardzo dużo myślę o tobie... - Czy ty mi proponujesz małżeństwo? - Tak. Niczego na świecie bardziej nie pragnę. Myślę, że razem ze mną zaczęłabyś nowy rozdział w swoim życiu... że przy mnie zapomniałabyś o przeszłości. Zastanawiałam się w milczeniu nad jego propozycją. Trudno powiedzieć, czy go kochałam. Ale na pewno bardzo lubiłam, a myśl o jego i Phillidy wyjeździe do Yorkshire napełniała mnie melancholią. Roland zauważył moje niezdecydowanie. 183
- Lucie - spytał z niepokojem - co o tym myślisz? - Nie wiem, co powiedzieć. - Lubisz nas, prawda? Phillidę i mnie... - Tak. Cudownie się przy was czuję. - Obiecuję, że będzie jeszcze cudowniej! Wziął mnie za rękę i ścisnął ją mocno, a potem nachylił się i delikatnie pocałował w policzek. - Czy powiedziałeś Phillidzie, że zamierzasz prosić mnie o rękę? Kiwnął głową. - Phillida jest bardzo spostrzegawcza. Powiedziała mi: „Wiem, że zakochałeś się w Lucie! Oświadcz się jej! Co masz do stracenia?" Phillida ma nadzieję, że powiesz „tak". Wiesz, jaka ona jest... Oświadczyła, że wyjedzie i zostawi nas samych. Uważa, że młode małżeństwo powinno być tylko we dwoje. Lucie, moja siostra jest wspaniałą osobą. Zawsze byliśmy razem. Opowiadałem ci o śmierci rodziców... staliśmy się nierozłączni... Nie wiem, co ona ma zamiar zrobić, ale... - Nawet nie przyszłoby mi na myśl, żeby was rozdzielić! - Więc moglibyśmy mieszkać we troje! Lucie, cudownie byłoby nam razem! - Wy stanowicie zgraną parę - powiedziałam. - Jeśli chodzi o mnie... - Powinienem był jeszcze zaczekać z moją propozycją -zasępił się Roland. - Ale muszę wyjechać w najbliższym czasie i nie darowałbym sobie, gdybym cię nie spytał. - Jak długo będziesz w Yorkshire? - Trudno przewidzieć. Obecnie i tak większość interesów prowadzę w Londynie, ale od czasu do czasu załatwiam sprawy na północy i nigdy nie wiem, jak długo tam zostanę. Dlatego postanowiłem porozmawiać z tobą dzisiaj. Pomyślałam, jaka pustka zapanuje, gdy Fitzgeraldowie wyjadą. Celeste siedzi w Londynie. Mogłabym tam wrócić, ale obawiałam się wspomnień. Codziennie musiałabym przechodzić obok miejsca, w którym zginął mój ojciec. Wyglądałabym oknem, by sprawdzić, czy nie stoi pod nim mężczyzna w pelerynie. 184
Mogłabym zostać w Manorleigh. Tylko że to nie to, co kiedyś. Gdyby była ze mną Belinda! Ale ona wyszła za mąż. A ja zostałam sama. Czy naprawdę muszę być sama?! Problem w tym, że... nie kocham Rolanda. Lubię go. Nawet bardzo. Jego towarzystwo i obecność Phillidy sprawiają mi wielką przyjemność. Odkąd się pojawili, moje życie nabrało rumieńców. Żywiołowość Phillidy i opanowanie Rolanda pomogły mi znieść pobyt we Francji. Nie chcę stracić ich przyjaźni. - Widzisz, Rolandzie - tłumaczyłam się. - To, co przeżyłam, odcisnęło na mnie ogromne piętno. Wszystko stało się tak nagle. - Wiem i doskonale cię rozumiem. - Mam wrażenie, że jeszcze nie całkiem się pozbierałam. Pokiwał głową ze współczuciem. - Widzisz, nie chodzi wyłącznie o ojca. Spotkało mnie jeszcze jedno nieszczęście. - Czy możesz mi o tym opowiedzieć? - Miały zostać ogłoszone moje zaręczyny. - Twoje zaręczyny?! - Tak. Był ktoś, kogo znałam od wielu lat. Jego rodzice przyjaźnili się z moim ojcem. On też zajmował się polityką. Pojechał do Bugandy i... został zamordowany. - Lucie! Biedactwo! Nie wiedziałem. Kojarzę coś... Czy chodzi o grupę posłów, która pojechała z misją do Bugandy? - Tak. Mieliśmy ogłosić nasze zaręczyny po powrocie Joela. - Kochałaś go? - Tak. Roland objął mnie ramieniem i przytulił. Jego opiekuńczy gest przyniósł mi ulgę. - A teraz czujesz, że nie możesz pokochać nikogo innego? - spytał ze smutkiem. - Ja... nie wiem. - Musiałaś być bardzo młoda, gdy się zakochałaś? - To nie było tak bardzo dawno temu, ale mam wrażenie, że po tym wszystkim nagle się zestarzałam. 185
- Rozumiem. Jeszcze nie doszłaś do siebie. Ale lubisz nas, prawda? Mnie i Phillidę? - Tak. Bardzo was lubię. - Lucie, życie mocno cię doświadczyło. Najpierw ojciec, a potem ten młody człowiek. Dwie tragedie... w tak krótkim odstępie czasu. - Cóż, tak bywa w życiu. Nieszczęścia czasem chodzą parami. - Dobrze, że mi się zwierzyłaś. Bardzo kochałaś tamtego mężczyznę, prawda? - Myślę, że tak. - Byłaś jeszcze taka młoda. - Ale byłam bardzo szczęśliwa, kiedy poprosił mnie o rękę. A teraz go nie ma. Nie żyje. Tak jak i ojciec. - Pragnę otoczyć cię opieką. Spowodować, byś znów poczuła się szczęśliwa. Udowodnić, że życie mimo wszystko potrafi być piękne. Kiedy tak siedziałam oparta o ramię Rolanda i patrzyłam na groby, przyszli mi na myśl ci, którzy spoczywali pod nagrobnymi płytami. Oni także przeżywali radości i tragedie. Oni również musieli podejmować decyzje nadające kierunek ich losom. Chciałabym mieć Rolanda przy sobie. Nie powinnam dopuścić, żeby zniknął z mego życia. Muszę zapomnieć o przeszłości, a wesołość Phillidy i towarzystwo Rolanda bardzo mi w tym pomogą. Roland ma rację. Muszę spróbować jeszcze raz. Nawet Rebeka nie może mi pomóc. Jej osoba za bardzo kojarzy mi się z dawnymi, dobrymi czasami. A jednak nie potrafię się zdecydować. Myśl o Rebece nasunęła mi pomysł, żeby pojechać do niej po radę. - Rolandzie - powiedziałam - bardzo przywiązałam się do ciebie i Phillidy. Ale nie wiem, co odpowiedzieć. Małżeństwo to poważny krok. - Oczywiście. Czy mam rozumieć, że potrzebujesz czasu na zastanowienie? Że pragniesz przemyśleć moją propozycję? Czy to właśnie chcesz powiedzieć, Lucie? - Tak - odpowiedziałam. Roland przytulił mnie do siebie. - W takim razie nie tracę nadziei - powiedział. 186
- Myślę, że kiedy wyjedziecie z Phillidą do Yorkshire, udam się do Kornwalii, do Rebeki. - Dobry pomysł. - Ona zastępuje mi matkę. - Oboje z Phillidą uważamy, że Rebeka jest wspaniałą kobietą. Bardzo podobała się nam troska, z jaką się do ciebie odnosiła. - Tak, pojadę do Rebeki - zadecydowałam. - Czy dasz mi odpowiedź po powrocie? Skinęłam głową. - Lucie, nawet nie wiesz, jak mi zależy na twoim „tak" - powiedział Roland i musnął ustami mój policzek. Kiedy wracaliśmy po konie, Roland wziął mnie pod rękę. Poczułam wielką ochotę, by wypowiedzieć owo „tak" już teraz, ale powstrzymałam się. Najpierw muszę porozmawiać z Rebeką. Kiedy wróciliśmy, nakrywano do obiadu. Phillidą zmierzyła nas badawczym spojrzeniem. Wiedziała, że Roland ma zamiar mi się oświadczyć. Nic dziwnego. Byli sobie tacy bliscy! Poza tym Phillida należała do osób, które żywo interesują się tym, co dzieje się wokół nich. Trudno, by nie spostrzegła stosunku brata do mnie. Napięcie na jej twarzy zdradzało, że bardzo zależy jej na naszym małżeństwie. Pomyślałam, że dobrze byłoby mieć ich oboje przy sobie. Moglibyśmy wieść szczęśliwe życie. - Jak udało się przedpołudnie? - spytała Phillida. - Było bardzo ciekawie - odparł Roland. - Kościół jest bardzo stary - powiedziałam. - Aż dziw, że te normandzkie budowle oparły się działaniu czasu. A jak tam suflet? - Sami zobaczycie. Widziałam, że Phillida jest rozczarowana. W High Tor przywitano mnie bardzo serdecznie. Cudownie było znowu widzieć Rebekę. Alvina i Jake chcieli koniecznie zaprowadzić mnie do swego pokoju, by pokazać nowe zabawki, a Pedrek, szczerze ucieszony moim widokiem, łajał mnie za zbyt rzadkie wizyty w Kornwalii. Rebeka z miejsca odgadła, że mam jej coś ważnego do powiedzenia. Starym zwyczajem przyszła przed snem do mego pokoju. 187
- Coś się stało - stwierdziła od progu. - Dlatego przyjechałaś, prawda? - Muszę się ciebie poradzić. - W takim razie słucham. - Roland Fitzgerald poprosił mnie o rękę. Widziałam, że Rebeka jest zadowolona. - To bardzo miły człowiek. Polubiłam go... i jego siostrę. Pomoc, jaką ci okazali we Francji, bardzo dobrze o nich świadczy - powiedziała. - Tak. Wiem. - I co? Będziemy mieli wesele w rodzinie? - Sama nie wiem, Rebeko. Trudno mi się zdecydować. - Nadal myślisz o Joelu? - Tak. Położyła mi ręce na ramionach i popatrzyła w oczy. - Lucie, nie możesz do końca życia nosić w sercu żałoby po Joelu. - Wiem. Roland mówi to samo. - Powiedziałaś mu o... Joelu? - Tak. - Lucie, im prędzej przestaniesz rozpamiętywać przeszłość, tym lepiej dla ciebie. - Roland też tak uważa. - Ma rację. To dobry człowiek. Do tego jest w tobie zakochany. - Chyba tak. Ale czy to wystarcza? - Chcesz powiedzieć, że ty go nie kochasz? - Lubię go... I on, i jego siostra są dla mnie tacy życzliwi... - Właśnie. Jest jeszcze siostra. Pewnie poczuła się odsunięta? - Och, nie. Phillida wiedziała, że Roland ma zamiar mi się oświadczyć. Pojechaliśmy we dwójkę na przejażdżkę, ale wiem, że z nią wcześniej o tym rozmawiał. Uważam, że słusznie. Wykręciła się od spaceru z nami. Czekała na nasz powrót w domu. Była wyraźnie rozczarowana, że nie ogłaszamy zaręczyn. - Uhmm. Naprawdę sądzisz, że Phillida chce, byście się pobrali? 188
- Tak. Nam jest bardzo dobrze we trójkę. Obecność Phillidy nie jest bez znaczenia. Ona wnosi wiele radości w nasze trio. Roland jest raczej małomówny. - Widzę, że ją lubisz. - Trudno byłoby jej nie polubić. Jest miła i ma dużo uroku. - Coś mi się wydaje, że masz ochotę stać się częścią tego trio na stałe. - Chyba tak. Ale... jeszcze się waham. Niedawno snułam plany związane z Joelem. - Zapomnij o Joelu. Czy mogłabyś jeszcze trochę odwlec decyzję? - Myślę, że Roland spodziewa się konkretnej odpowiedzi. - To zrozumiałe. Ale musi wziąć pod uwagę, że potrzebujesz więcej czasu. - On to rozumie. Problem w tym, że sama nie wiem, czego chcę. - Myślę, że dobrze by się stało, gdybyś zdecydowała się na to małżeństwo. W ten sposób zaczęłabyś nowe życie, przestała myśleć o przeszłości. Póki będziesz rozpamiętywać tamte wydarzenia, nigdy nie dojdziesz do siebie. Nie powinnaś mieszkać w domu w Londynie. Najlepiej, gdyby Celeste go sprzedała. A Manor Grande... też przypomina ci o ojcu. Dużo czasu w nim razem spędziliście. - Rebeko, nigdy nie sprzedam Manor Grande. Co by się stało z państwem Emery? - Tak. Sprzedaż domu złamałaby im serca. Tyle z nami w nim przeżyli! Ten dom był świadkiem wielu radosnych chwil. - Pani Emery uwielbia cię. - Dobrze się rozumiałyśmy. Przychodziłam do saloniku pani Emery na pogawędki przy filiżance jej ulubionej herbaty Darjeeling. - Myślę, że ona mnie lubi, ale ciebie darzy szczególnym sentymentem. Sprzedaż domu byłaby dla nich wielką krzywdą. - W takim razie pojedź do Manorleigh i jeszcze raz wszystko spokojnie przemyśl. - A ty uważasz, że powinnam wyjść za Rolanda? - Co prawda niewiele o nim wiemy, ale wydaje się wartościowym człowiekiem. Bardzo mi zależy, żebyś miała kogoś takiego przy 189
sobie. Jesteś w dobrej komitywie z jego siostrą. Phillida go uwielbia. Nie sądzisz, że to także dobrze świadczy o jego charakterze? 220 Na taką miłość trzeba sobie zasłużyć. Roland jest bardzo opiekuńczy w stosunku do siostry. Tak, myślę, że ślub z Rolandem byłby dla ciebie najlepszym rozwiązaniem. - Ale wszystko jest jeszcze takie świeże. Dlatego tak mi trudno się zdecydować. - Musisz zapomnieć. Im szybciej, tym lepiej. Dobrze, że przyjechałaś. - Musiałam się ciebie poradzić, Rebeko. - No, ale pora spać! Mamy przed sobą wiele czasu na rozmowy. Rebeka pocałowała mnie na dobranoc i wyszła. Przespałam tę noc, nie budząc się ani razu. Bliskość Rebeki podziałała na mnie jak zwykle kojąco. Dni szybko mijały. Wiele czasu spędzałam w towarzystwie dzieci. Jeździłyśmy z Rebeką z wizytami na pobliskie farmy. Zawsze byłyśmy mile widzianymi gośćmi. Częstowano nas winem jabłkowym własnej roboty i domowymi wypiekami. Niegrzecznie byłoby odmówić takiego poczęstunku. Rebece odpowiadało życie na wsi. Trzeba jednak pamiętać, że miała przy sobie Pedreka i dzieci. Napomknęła Pedrekowi o moich rozterkach. On także uznał Rolanda za odpowiedniego kandydata na męża. Przyznam szczerze, że im dłużej uczestniczyłam w szczęśliwym życiu rodzinnym Rebeki i Pedreka, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że powinnam wyjść za Rolanda. Lubię Rolanda. Może go nawet kocham? Jedno jest pewne, czułabym się nieszczęśliwa, gdybym go miała więcej nie ujrzeć. Coraz wyraźniej zdawałam sobie sprawę, ile dla mnie znaczą. Phillida zawsze potrafiła mnie rozśmieszyć. W ich towarzystwie nie dręczyły mnie smutne myśli.
190
Joel był moją romantyczną miłością. Cóż, byłam młoda i naiwna. Prawda, że teraz jestem niewiele starsza, ale tragedie, które mnie dotknęły, sprawiły, że dojrzałam szybko. Bez końca rozmawiałam z Rebeką o przyszłości. Cały czas przewijał się ten sam temat. Rebeka dzielnie to znosiła. Pragnęła mi pomóc. Widziałam, że chciałaby, abym wyszła za Rolanda. Oczyma wyobraźni widziała mnie w przytulnym wnętrzu razem z nim, Phillidą i... dziećmi. Według niej nic tak dobrze nie wpływa na kobietę jak obecność dzieci. Wraz z upływem czasu rosło moje przekonanie, że Rebeka ma rację. Przed wyjazdem z Kornwalii wiedziałam już, że poślubię Rolanda. Wróciłam do Manor Grande zaledwie na parę dni przed przyjazdem rodzeństwa Fitzgeraldów. Narzekali, że mieli dużo pracy w Yorkshire. Z radością wracali na południe. Kiedy oznajmiłam Rolandowi, że zdecydowałam się wyjść za niego, był uszczęśliwiony. Mnie także udzielił się jego nastrój. Wziął mnie w ramiona i delikatnie pocałował. - Lucie, Phillida musi się o tym dowiedzieć pierwsza! Poszliśmy razem do jej pokoju. Roland zapukał. Czekaliśmy na progu, trzymając się za ręce. Oczy Phillidy zapłonęły ze szczęścia, kiedy nas zobaczyła. - Zdecydowaliście się! - zawołała. - Prawda?! Rzuciła mi się na szyję i wyściskała. - Tak się cieszę! - wołała. - Bałam się, że nic z tego nie wyjdzie. Roland, czy to nie cudowne?! Teraz będzie nas troje! - Puściła mnie i spojrzała z powagą. -Zostaniemy we troje, tak? Ale... może nie chcecie, żebym z wami była? Dwoje to para, troje to już tłum... - Bzdura! - zaprotestowałam. - Stanowimy szczególny tercet. - Tak jest! My jesteśmy wyjątkowi! - Pocałowała mnie z radością. Jej entuzjazm mnie wzruszył. - Phillida była trochę niespokojna - powiedział Roland. - Niespokojna?! - żachnęła się Phillida. - To za słabo powiedziane! Bałam się, Lucie, że przeoczysz życiową szansę, odmawiając ręki najwspanialszemu mężczyźnie pod słońcem! 191
- Phillida! - protestował ze śmiechem Roland. - To prawda! Kto może wiedzieć o tym lepiej ode mnie? Ach, Lucie! Jestem taka szczęśliwa! Cudownie się wszystko ułożyło. Tak nam ciebie brakowało w Yorkshire! Co rusz mówiłam Rolandowi: „Bez Lucie to nie to samo". Czy naprawdę chcesz, żebym z wami została? Chyba nie będę przeszkadzać? Oboje z Rolandem śmialiśmy się z Phillidy. - Oczywiście, że zostaniesz - powiedziałam. - Bez ciebie to nie to samo. Nowina rozeszła się lotem błyskawicy. Pani Emery uznała, że ten mariaż będzie „bardzo odpowiedni". - Mam nadzieję, że panienka zamieszka w Manor Grande? - Nie wiem. Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy... -Jednocześnie zapewniłam panią Emery, że wszystko w domu zostanie po staremu. Celeste była bardzo zadowolona. Kiedy dostała mój list, natychmiast zjechała do Manorleigh. - Lucie! Tak się cieszę! - powiedziała. - To najlepsze rozwiązanie. Musisz przestać żyć przeszłością. - Rebeka mówi to samo. - Zaczniesz nowe życie. Będziesz szczęśliwa. Wiem, że tak\ będzie. Roland to taki dobry, miły człowiek -mówiła rozmarzona. Pomyślałam sobie, że po doświadczeniach związku z moim ojcem Celeste kojarzy małżeństwo głównie z rozgoryczeniami i uczuciem osamotnienia. Biedna Celeste! Tak bym chciała, żeby jeszcze ułożyła sobie życie! Planowaliśmy cichy ślub. Nie chcieliśmy wzbudzać takiego zainteresowania, jakie ściągnęły na naszą rodzinę uroczystości ślubne Belindy. - Niedawno przeżywaliśmy żałobę - powiedziała Celeste. - Z Belindą to co innego. Nie była krewną twojego ojca. Ale i tak uważam, że ten szumny ślub był błędem. Roland stwierdził, że nieważne, jaki będzie ślub, byleby się odbył. Gdy Belinda dowiedziała się o moim planowanym zamążpójściu, wpadła na kilka dni do Manorleigh razem z Bobbym. 192
Jej małżeństwo okazało się bardzo udane. Chyba jeszcze wypiękniała. Nosiła bardzo efektowne stroje i nadal tryskała energią. A Bobby'ego trzymała pod pantoflem. - Małżeństwo ci służy - stwierdziłam. - Bo tak postanowiłam. - Bobby jest czarujący. - Och, on jest taki słodziutki! Ma najpiękniejszą posiadłość w okolicy! Przyjedziesz do nas z Rolandem. Ale tak między nami mówiąc, życie na wsi jest trochę nudne. Namawiam Bobby'ego, żeby kupił dom w Londynie. Moglibyśmy spędzać tam większość czasu. - Bobby się zgadza, prawda? - On zawsze się ze mną zgadza. - Teraz widzę, dlaczego twoje małżeństwo jest udane. - Nie bądź zgryźliwa. Odkąd cię pamiętam, zawsze byłaś taka drętwa! Nie sądziłam, że uda ci się wyjść za mąż. Na szczęście nawinął się ten sympatyczny Roland. Celeste uważa, że to uroczy i odpowiedni człowiek. On pochodzi z Yorkshire, prawda? Czy to oznacza, że będziesz tam mieszkać? Mam nadzieję, że nie. To tak daleko stąd. - Roland głównie przebywa w Londynie. Mają tam z siostrą niewielkie mieszkanie. Nie musi jeździć do Yorkshire zbyt często. Mam więc nadzieję, że głównie będę siedzieć tutaj. - Dom w Londynie i Manor Grande jako rezydencja na prowincji! Nasz drogi Roland ma szczęście. Żeni się z dziedziczką. Uwaga Belindy nieco wyprowadziła mnie z równowagi. Nie sądzę, aby Roland rozważał małżeństwo ze mną w tych kategoriach. Mało wiedział o moich sprawach majątkowych i nigdy nie zadawał żadnych pytań na ten temat. Mimo wszystko udało się Belindzie zasiać we mnie ziarno niepokoju. Słodka Belinda zawsze potrafiła spowodować jakiś zgrzyt! - Czy będziesz miała huczne wesele? - spytała Belinda. - Nie. Ślub będzie cichy. Belinda skrzywiła się. - Przy twoim statusie finansowym powinnaś pomyśleć o wystawnym przyjęciu - powiedziała. 193
- Nie wszyscy lubią zachowywać się z taką ostentacją jak ty - odcięłam się. Belinda roześmiała się. - Na miesiąc miodowy polecam Wenecję - powiedziała. - My byliśmy bardzo zadowoleni. Ale ty pewnie wolisz Florencję? No, wiesz Dante, Beatrycze... Chyba nie pomyliłam miast? - Nie wiem jeszcze, dokąd pojedziemy. - Szkoda. Robienie planów jest bardzo przyjemne. Mjuszę pomyśleć, w co się ubiorę na twoje wesele. te Przynajmniej będziesz miała zajęcie przez jakiś czas. Parsknęła śmiechem i wymierzyła mi żartobliwego kuksańca. - Naprawdę, Lucie! Nie przypuszczałam, że znajdziesz męża. Nigdy nie starałaś się przyciągać uwagi mężczyzn, a oni lubią być zdobywani! - Zawsze myślałam, że to oni mają zdobywać. - To dowodzi, jak mało wiesz o świecie. Zabawnie było podroczyć się z nią. Cieszyłam się, że wkrótce znowu ją zobaczę. Niestety, za drugim razem zjawiła się w towarzystwie Jeana Pascala. Celeste doniosła mi, że Jean Pascal zadawał bardzo dużo pytań na temat Rolanda. - To nie jego sprawa - zaprotestowałam. - On uważa, że jest za ciebie tak samo odpowiedzialny jak za Belindę. - Nie ma potrzeby. Miałam nadzieję, że Jean Pascal zostawi mnie w spokoju. Jednak myliłam się. Uchwycił moment, kiedy byłam sama. - Słyszałem - powiedział - że zamierzasz wyjść za mąż. - Tak. - Jestem zazdrosny o mego rywala. - Tu nie może być mowy o żadnej rywalizacji. - Tak. Dałaś mi to jasno do zrozumienia. Powinienem czuć się urażony. Ale ponieważ bardzo cię lubię, chcę mieć pewność, że nie popełniasz błędu. - Zapewniam cię, że wszystko jest w najlepszym porządku. 194
- Ten twój narzeczony zjawił się nie wiadomo skąd. Płynął promem. Był we Francji. A co wiesz o jego pochodzeniu? - Wiem tyle, ile mi potrzeba - odpowiedziałam. -Naprawdę, nie zawracaj sobie tym głowy. - Muszę. Jesteś pasierbicą Celeste, a więc moją powinowatą. Kto zadba o twoje dobro, jeżeli ja tego nie zrobię? Mąż Rebeki? Mieszka szmat drogi stąd, w Kornwalii. - Czy sądzisz, że nie obejdę się bez męskiej opieki? - Zazwyczaj kobiety mają w rodzinie mężczyznę, który nad nimi czuwa. Gdyby żył twój ojciec... - Ale nie żyje. I zapewniam cię, że sama dam sobie radę. Jean Pascal zwiesił głowę i schował ją w ramiona. - Wolałabym - mówiłam dalej - żebyś nie próbował, jak to określasz, chronić mnie. - Oczywiście, muszę przyjąć do wiadomości twoją decyzję - powiedział Jean Pascal - ale nie zapominaj, że jesteś zamożna. Dla niektórych ludzi może to stanowić poważną pokusę. Obrzuciłam go chłodnym spojrzeniem. - Tak. Dla niektórych ludzi to rzeczywiście poważna pokusa... Uśmiechnął się cynicznie. Dobrze zrozumiał aluzję, ale nie poczuł się dotknięty. Odniosłam wrażenie, że nie pomyliłam się wiele, uznając, że powodem jego oświadczyn był mój dopiero co odziedziczony majątek. Jean Pascal napawał mnie obrzydzeniem. Porównywałam go z Rolandem. Roland był zupełnie inny i, jak przypuszczałam, nie miał pojęcia o rozmiarach mojej fortuny. Czułam się szczęśliwa i bezpieczna. Ku niezadowoleniu Belindy uroczystość ślubna była bardzo skromna. Zdecydowaliśmy się na Manorleigh. Przynajmniej mieliśmy pewność, że dziennikarze nas nie wytropią. Poza tym, nie miałam ochoty w dniu własnego ślubu przechodzić koło miejsca, gdzie zginął mój ojciec. To Celeste wpadja" na pomysł, aby urządzić wesele w Manor Grande. Pojechała do Manorleigh na tydzień przed uroczystością i sama wszystkiego osobiście doglądała. 195
Przyjechała Rebeka z Pedrekiem i dziećmi. Zdecydowałyśmy, że Alvina będzie moją druhenką, a Jake paziem. Pedrek miał zaprowadzić mnie do ołtarza, a Jean Pascal zgodził się być drużbą Rolanda. - Roland nie ma krewnych - tłumaczyła się Celeste -Jean Pascal półżartem zaproponował, że będzie drużbą, i Roland się zgodził. Trochę to ironia losu, że drużbą będzie mężczyzna, który niedawno poprosił mnie o rękę, ale myślę, że ta sytuacja pasowała do specyficznego poczucia humoru Jeana Pascala. Belinda i Robert również przyjechali do Manorleigh. Poza członkami rodziny zaprosiliśmy niewielu gości. - Tylko najbliżsi - podsumowała Celeste. Pani Emery przygotowała dla mnie i Rolanda pokój, który z uporem nazywała apartamentem nowożeńców. Ten największy w całym domu pokój znajdował się nad moją sypialnią i był połączony z garderobą. Z okien było widać dąb, pod którym stała ulubiona przez duchy ławeczka. Widok był dokładnie taki sam jak z okna mojej sypialni. Powieszono świeże zasłony i wyczyszczono dywan. W pokoju stało wielkie małżeńskie loże z kolumnami. Kiedyś należało do sir Ronalda Flamsteada i jego młodej żony, lady Flamstead, tej samej, o której mówiono, że po śmierci przychodziła zajmować się dzieckiem. Następnego dnia po ślubie wyjeżdżaliśmy na miesiąc miodowy. Zdecydowaliśmy się na Amalfi we Włoszech. Phillida zostawała z Celeste w Manor Grande. Zauważyłam, że obie kobiety bardzo się ze sobą zaprzyjaźniły, mimo że dzieliła je różnica charakterów i temperamentów. Cicha i nieco sztywna Celeste świetnie zgadzała się z kipiącą życiem Phillida. Podzieliłam się moimi spostrzeżeniami z Rolandem. - Och, Phillida zawsze stara się wszystkich zjednać -powiedział. Ona jest taka szczęśliwa, że zgodziłaś się wyjść za mnie... Jest gotowa pokochać każdego, kto jest z tobą związany. - Phillida ma wspaniały charakter! Musi jej być łatwo w życiu. - Od śmierci naszych rodziców dbam o to, żeby nie spotkały jej więcej żadne nieszczęścia. - Roland spojrzał na mnie z czułością. - Mo196
im największym pragnieniem jest otoczyć także ciebie podobną opieką. Obiecuję, że dołożę wszelkich starań, aby tak było. Deklaracja Rolanda utwierdziła mnie w słuszności wyboru. Zostałam panią Rolandową Fitzgerald. Na serdecznym palcu lewej ręki lśniła złota obrączka - namacalny dowód naszego ślubu. Uczyniłam pierwszy krok w walce ze zmorami przeszłości. Oczywiście od czasu do czasu będą do mnie powracać. Nie tak łatwo jest zatrzeć w pamięci bolesne przeżycia. Ale oddalam się od nich. Zaczynam nowe życie. Obawiałam się trochę spraw intymnych, wynikających z zawarcia małżeństwa. Byłam zupełną ignorantką. Przyszedł mi na myśl Jean Pascal. A gdybym za niego wyszła?! Byłabym zapewne przerażona. Ale na szczęście nie musiałam o tym myśleć. Moim mężem jest Roland, drogi i wrażliwy Roland, którego jedynym pragnieniem jest dbać o moje szczęście. Niepotrzebnie się obawiałam. Roland, tak jak przypuszczałam, był czuły i wyrozumiały. Domyślał się mego skrępowania. Kiedy spojrzałam na wielkie małżeńskie łoże z kolumienkami, pożałowałam, że nie umieszczono nas w innym pokoju. Przyszła mi na myśl młoda lady Flamstead. Nie chciałam sąsiedztwa duchów w noc poślubną. Podeszłam do okna i zapatrzyłam się na ławeczkę pod dębem. Roland stanął obok mnie. - Nie bój się - powiedział. - Wszystko, czego pragnę, to sprawić, abyś była szczęśliwa. Dlaczego to miejsce wywołuje wręcz chorobliwą fascynację? - zapytał, podążając za moim wzrokiem. Opowiedziałam mu historię o duchu, który miał siadywać pod dębem. Przyszła mi na myśl własna matka, która, jak twierdziła Rebeka, nakazała jej wziąć mnie do domu. Czy ludzie po śmierci wracają? Jeżeli tak, to co z człowiekiem, którego skazałam na śmierć? Usiłowałam odpędzić od siebie tę, tak nieodpowiednią na noc poślubną, myśl. Obróciłam się do Rolanda. 197
- Lucie, kochanie. - Wziął mnie w ramiona. -Niczego się nie bój. Będzie tak, jak chcesz. Od dziś czuwam nad tobą. Poprowadził mnie w stronę łóżka. Leżałam cicha w jego ramionach. Potem kochał się ze mną czule i delikatnie. Nie miałam się czego bać. Często wracam myślami do naszych dwóch tygodni spędzonych w Amalfi. Mimo ciągle nie najlepszej kondycji psychicznej uważam ten okres za bardzo udany. Dokonaliśmy trafnego wyboru. Niewiele jest takich pięknych miejsc na świecie. Było ciepło, ale nie za gorąco. Mieszkaliśmy w uroczym hotelu niedaleko katedry. Z okna mieliśmy widok na najbardziej modre z mórz. Ludzie sprawiali wrażenie niezwykle życzliwych i gościnnych. Chodziliśmy na długie spacery. Odkrywaliśmy fantastyczne widoki. Oglądaliśmy wysokie urwiska i maleńkie białe domki przyklejone do zboczy wzgórz. Potrafiliśmy spędzać całe godziny na rozmowach. Odkąd zmarł mój ojciec, nigdy nie czułam się taka spokojna jak podczas naszego miodowego miesiąca. Czułam ogromną wdzięczność dla Rolanda. Bardzo się wzruszył, kiedy zwierzyłam mu się z mych uczuć. Podniósł moją dłoń do ust i pocałował. - W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że można być aż tak szczęśliwym - wyznał. - Dziękuję ci, Lucie. - Intuicja podpowiada mi, że wszystko ułoży się pomyślnie - odpowiedziałam. - Będę szczęśliwa. A wydawało mi się, że już nigdy mnie to nie spotka. Rolandzie, przeżyłam straszne chwile! Mój ojciec był dla mnie najważniejszym człowiekiem na świecie. I nagle zginął... na moich oczach! Gdyby chorował, może... miałabym czas oswoić się z myślą o jego odejściu... Nie wiem... Ale stracić życie w tak potwornych okolicznościach?! A potem ten proces... Roland położył rękę na mojej dłoni. - Lucie, nie myśl o tym. Już po wszystkim. - Tak. Ale nie potrafię zapomnieć. Widzisz, moje zeznania... Tamten mężczyzna... 198
- Nie żyje - dokończył cicho Roland. - Zabił mego ojca. Czego się spodziewał? Roland nie odpowiedział. Z dziwnym wyrazem twarzy wpatrywał się w błękitne morze. Po chwili odwrócił się do mnie, uśmiechnięty. Zaczął mnie całować, najpierw delikatnie, potem coraz bardziej namiętnie. - Rolandzie?! - krzyknęłam zaskoczona. - Nie przejmuj się, Lucie. Co ma być, to będzie -powiedział z obcą nutką w głosie, której wymowy nie potrafiłam zrozumieć. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy, obserwując morze. Uwielbialiśmy zapuszczać się w nieznane wąskie uliczki. Napotykaliśmy tyle ciekawych miejsc. Oboje byliśmy zafascynowani przeszłością. Cieszyły nas coraz to nowe odkrycia. Dotąd Amalfi było dla nas wyłącznie punktem na inapie. W trakcie pobytu tutaj dowiedzieliśmy się, -że w VI wieku, za czasów Bizancjum, to jrfiewielkie miasteczko tętniło życiem. Później przeistoczyło się w jedną z pierwszych nadmorskich republik. Lubiłam chodzić do katedry św. Andrzeja. Miała piękne drzwi z brązu pochodzące z XI wieku. W sąsiedztwie katedry znajdował się wielki dzwon i klasztor. Kochałam spacery wąskimi uliczkami i odpoczynki pod niebiesko-białymi markizami przy winie albo kawie. Rozmawialiśmy o miejscach, które zwiedziliśmy, i planowaliśmy wciąż nowe wyprawy. Roland stwierdził, że przed powrotem do domu powinniśmy pojechać do Neapolu. Spędziliśmy tam kilka dni. Każdego ranka spoglądałam na złowieszczy szczyt Wezuwiusza, górujący nad zatoką. Pojechaliśmy na jeden dzień do Pompei. Chodziliśmy po ruinach czegoś, co było wielkim miastem, zanim lawa z potężnego wulkanu dokonała dzieła zniszczenia. Wspomnienie tego wydarzenia działało na wyobraźnię. Zasmucało. Myślałam o kruchości życia i o tym, jak śmierć i nieszczęścia potrafią w jednej chwili zmienić jego bieg. - Widzę, że Pompeje zainteresowały cię i jednocześnie przygnębiły - powiedział Roland. 199
- Jak można patrzeć bez smutku na te ruiny? -spytałam. - Czy chodząc po rumowisku, które kiedyś było miastem, można nie myśleć o tragedii, która niespodziewanie dotknęła tamtych ludzi? Roland zgadł oczywiście, że myślę o innej, równie nieoczekiwanej tragedii. Wróciliśmy do Neapolu w nie najlepszym nastroju. Neapol, z dominującym nad krajobrazem, złowróżbnym wulkanem, nie wpływał najlepiej na mój humor. Pojechaliśmy z powrotem do Amalfi. W rozświetlonym słońcem, spokojnym Amalfi spędziliśmy ostatnich kilka dni naszego miodowego miesiąca.
Pożar Stałam się inną osobą. Z młodej, niedoświadczonej dziewczyny przeistoczyłam się w dojrzałą kobietę. Zmieniło się moje spojrzenie na świat. Byliśmy z Rolandem kochankami, a miłość, jak nie bez racji powiadają ludzie, jest największym darem niebios. Nie byłam samotna. Mój mąż stał się mi bliższy niż ktokolwiek przedtem, włączając nawet ojca, Joela i Rebekę. Małżeństwo daje poczucie wspólnoty i intymności. Dzięki Rolandowi nabrałam spokoju i pewności siebie. Rolanda bardzo wzruszały moje wynurzenia na ten temat. Nowe perspektywy sprawiły, że z ochotą wracałam do domu. Musieliśmy poczynić pewne plany i zastanowić się, gdzie zamierzamy mieszkać. Postanowiłam zatrzymać Manor Grande. Trudno byłoby znaleźć piękniejszy dom. Obejrzałam londyńskie lokum Fitzgeraldów. Był to wąski dom z dwoma pokojami na każdym piętrze. Pokoi było razem osiem, włączając dwa w suterenie. - Dom w zupełności wystarczał dla mnie i Phillidy -powiedział Roland. - Nie widziałem potrzeby, by rozglądać się za czymś większym. Roland wyznał, że mniej więcej rok temu sprzedał dom rodzinny w Yorkshire. - Uznałem, że tak będzie najrozsądniej. Rzadko tam jeździliśmy. Poza tym po śmierci rodziców dom budził w nas smutek i nostalgię. 200
Należało go sprzedać dużo wcześniej. Kiedy jestem w Yorkshire, zatrzymuję się w hotelu, w Bradford. - Więc obecnie masz wyłącznie dom w Londynie? - Ani ja, ani Phillida nie przywiązujemy zbyt dużej wagi do gromadzenia dóbr materialnych - wyjaśnił Roland. - W takim razie zamieszkajmy w Manor Grande, a z londyńskiego mieszkania będziesz korzystał w trakcie pobytów w Londynie. - Może rzeczywiście na razie niech tak zostanie. Zobaczymy w praktyce, czy to dobre rozwiązanie. Najważniejsze, że jesteśmy razem. W Manor Grande czekało nas wielkie powitanie. Phillida wybiegła nam naprzeciw z oczyma błyszczącymi z podniecenia. - Jak się cieszę, że wreszcie jesteście! - zawołała. -Tak się za wami stęskniłam! Dosłownie liczyłam dni do waszego powrotu! Świetnie wyglądacie. Opaliliście się. Trzeba uważać ze słońcem za granicą. - To jest to samo słońce, wiesz? - zażartował Roland. - Tak, ale świeci pod innym kątem, czy coś takiego. Zresztą nieważne. Naprawdę, wyglądacie doskonale! -Przez chwilę przypatrywała nam się niepewnie. -Wyglądacie na zadowolonych. Zabrzmiało to tak, jakby chciała się upewnić, czy wszystko między nami jest w porządku. Wzruszała mnie jej troskliwość. - Jesteśmy bardzo zadowoleni. Widzieliśmy Neapol -pochwaliłam się. - Czy nie mówi się: „Zobaczyć Neapol i umrzeć"? - To znaczy, że on jest taki piękny, iż koniecznie należy tam pojechać. - Lucie, nie sądzisz, że to trochę dziwny sposób wyrażania zachwytu? „Zobaczyć Neapol i umrzeć" -zachichotała, jakby udał się jej jakiś pyszny żart. - Było świetnie. Bardzo przyjemnie spędziliśmy czas - powiedział Roland dość ostrym tonem. - No, a teraz jesteście w domu i bardzo się z tego cieszę. Włożyłam wam termofor do łóżka. - Po co? - spytałam. 201
- Pościel może być trochę wilgotna. Kazałam też napalić w kominku. Wieczory są dość chłodne. - A jak tobie się żyło? - zapytałam. - Doskonale. Podoba mi się tutaj. To piękny, stary dom. Poszliśmy do naszego pokoju. Wyglądał tak swojsko i przytulnie. Opanowałam chęć, by podejść do okna. Roland od razu odgadłby, dlaczego wyglądam na dwór. Roland wyszedł, a ja rozpakowywałam bagaże. W pewnej chwili rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wsunęła głowę pani Emery. - Mam nadzieję, że panienka jest zadowolona? Och... chyba nie powinnam tak na panią mówić. „Pani Fitzgerald" jest teraz bardziej stosowne. - Może pani mówić, jak pani wygodniej, pani Emery. Myślę, że upłynie trochę czasu, zanim przyzwyczaję się do „pani Fitzgerald". Tak, jestem zadowolona. - Aha - powiedziała. Ze sposobu, w jaki sznurowała usta i przechylała głowę, widziałam, że coś ją nurtuje. Miałam ochotę zapytać, ate zmieniłam zdanie, bo zostało zaledwie pół godziny dó kolacji. - Pani Emery, wybieram się jutro do pani na małą pogawędkę. - Dziękuję panno Lucie. Będę bardzo wdzięczna. - Dobrze jest wrócić do domu. - Mam nadzieję, że miesiąc miodowy się udał? - Bardzo. - Pan Emery będzie bardzo szczęśliwy, jak mu to powiem... ja też się cieszę. - W takim razie, pani Emery, jutro spotykamy się na pogawędkę. Widziałam, że jest chwilowo usatysfakcjonowana. Ja natomiast poczułam lekki niepokój. Co mogło się stać? Postanowiłam za dużo o tym nie myśleć. Gdy taka wzorowa gospodyni jak pani Emery uzna, że ktoś wkracza w jej kompetencje, może bardzo łatwo poczuć się dotknięta. Phillidzie podczas kolacji nie zamykały się usta. Trudno jej było wejść w słowo. 202
- Już widzę, jak Roland zaraz powie, że szybciej mówię, niż myślę zaśmiała się. - Nic dziwnego! Tak się cieszę, że jesteście. Cały czas zastanawiałam się, co zrobić, żeby wam uprzyjemnić powrót do domu. Oczywiście tu jest bardzo wygodnie, a służba pracuje bez zarzutu, ale miałam na myśli coś naprawdę szczególnego. Postawiłam wam kwiaty w pokoju. Podobały ci się, Lucie? Przytaknęłam i podziękowałam. Rzeczywiście, zauważyłam je, wchodząc, ale skupiłam się na rozpakowywaniu, a potem przyszła z pretensjami pani Emery. Zupełnie zapomniałam o kwiatach. - Uznałam, że będą sympatycznym gestem powitalnym. - Jak najbardziej - powiedziałam. - Miło, że o tym pomyślałaś. - Bardzo chciałabym się na coś przydać, ale to twój dom, Lucie... Oboje z Rolandem spojrzeli na mnie z napięciem. - Czy tak nie jest najwygodniej? - spytałam. -Dyskutowaliśmy z Rolandem o tym, gdzie zamieszkać, i doszliśmy do wniosku, że Manor Grande stanowi idealne rozwiązanie. Dom jest duży, a kiedy Roland pojedzie w interesach do Londynu, może zatrzymać się w waszym mieszkaniu. To przecież niedaleko. - Postanowiliśmy sprawdzić, jak to będzie działało w praktyce - dorzucił Roland. - I nie masz, Lucie, nic przeciwko temu, że tu jestem? - Droga Phillido, zrozum wreszcie, że naprawdę chcę, byś z nami mieszkała. - Tak. Tak myślałam. Ale chciałam usłyszeć to od ciebie. - A tak przy okazji - wtrącił Roland - jutro rano pojadę na jeden dzień do Londynu, żeby sprawdzić, co słychać w firmie. - Muszę się do czegoś przyznać - powiedziała niepewnie Phillida. Ściągnęłam tutaj Kitty. - Naprawdę?! - zdziwił się Roland. - Kto to jest Kitty? - chciałam wiedzieć. - To kobieta, która pracowała dla nas w Londynie. Mamy tam państwa Gordonów. Oni mieszkają w suterenie, a Kitty była dochodząca. Stanowiła dla mnie coś w rodzaju osobistej służącej. Nie potrafię się 203
bez niej obejść. Więc sprowadziłam ją tu do pracy. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? - Co masz na myśli, mówiąc o pracy dla Kitty? - Będzie usługiwać wyłącznie mnie. Ona zajmuje się moimi rzeczami. Potrafi szyć. Kitty ma bardzo zręczne ręce. Kiedy Roland wyjechał, a ja siedziałam tutaj, Kitty nie miała nic do roboty w Londynie. Męczyła ją bezczynność, więc ją sprowadziłam. Mam nadzieję, że nie jesteś zła? - Oczywiście, że nie - zapewniłam Phillidę. - Opowiedz coś o niej poprosiłam. - Kitty jest w średnim wieku i ma złote ręce. Szyje i haftuje. To prawdziwy skarb. Na pewno też podrzucisz jej jakąś robotę. - Nic mi na razie nie przychodzi do głowy - odparłam. - Martwiły ją te wszystkie zmiany - mówiła dalej Phillida. - Ona żyje z tego, co zarobi. Nie miałam serca jej odprawić, a ponieważ tutaj będziemy spędzać większość czasu... - Tak. Rozumiem. Phillidzie najwyraźniej ulżyło. - Nie chciałam, żebyś pomyślała, że się wtrącam albo próbuję się rządzić - powiedziała. - Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy! - Obawiam się, że Phillida działa czasem zbyt pochopnie - odezwał się Roland. - Myślę, Phillido, że byłoby lepiej, gdybyś najpierw spytała Lucie o zgodę. - Też tak pomyślałam... ale po fakcie. Biedna kobieta, strasznie się gryzła. Musiałam ją uspokoić. No jak, Lucie, wybaczysz mi? - Nie ma o czym mówić. Czy jak nas nie było, zawarłaś jakieś znajomości w okolicy? - Nie. Byłam taka zajęta. Dużo czasu spędzałam na zwiedzaniu domu. Bardzo mnie to ekscytuje, skoro mam tutaj mieszkać, póki nie zmienicie planów. Tego wieczoru wcześnie udaliśmy się do naszego pokoju. - Podróżowanie jest bardziej wyczerpujące, niż się wydaje - zauważył Roland. 204
Byliśmy u siebie jakieś dwie, trzy minuty, gdy usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Na progu stała Phillida. W rękach trzymała tacę z dwiema szklankami. - Spróbujcie, jakie to dobre - powiedziała, wskazując na tacę. - Nazywają to „napojem na dobranoc". W St James, w Londynie, jest sklep zielarski, w którym sprzedają najróżniejsze zioła. Właściciele mówią, że mają sklep ze zdrowiem. Kupiłam te zioła i wypróbowałam. Z wyglądu przypominają kleik, tylko że są znacznie smaczniejsze. Pije się je w gorącym mleku na noc i cudownie się po nich śpi. - I ty w to wierzysz? - spytał Roland. - Drogi braciszku, nie zachęcałabym was do picia, gdybym najpierw nie wypróbowała ich na sobie. Postawiła tacę na stole. Siedzieliśmy z Rolandem obok siebie na brzegu łóżka. - Trzeba to zamieszać - mówiła Phillida. - O, proszę bardzo, Lucie, tu jest porcja dla ciebie... Wzięłam szklankę, którą mi podała. - A tu dla Rolanda. Piję te zioła codziennie przed snem - ciągnęła dalej Phillida. - No, a teraz wypijcie do dna! Przyglądała się, jak posłusznie spełniamy jej polecenie. - I co? Nie takie złe, prawda? Zgodziliśmy się, że nie najgorsze. - Teraz sobie pójdę. - Ucałowała nas oboje. - Dobranoc, skarberiki! Nie macie pojęcia, jak się cieszę, że wróciliście. Trochę się martwiłam, co się z wami dzieje w obcych stronach. Uśmiechnęła się do nas nieśmiało i wyszła, zabierając ze sobą tacę. Następnego dnia Roland wstał wcześnie, by złapać pociąg do Londynu. Zgodnie z obietnicą daną pani Emery zaszłam do jej saloniku. Zaproponowała mi filiżankę swojej ulubionej darjeeling. Wiedziałam, że moja odmowa bardzo by ją dotknęła, więc bez wahania przyjęłam propozycję. Musiałam przeczekać ceremoniał parzenia herbaty. Gdy wreszcie herbata znalazła się w filiżankach, pani Emery przeszła do rzeczy. 205
- Panno Lucie, pracuję w tym domu od wielu lat -zaczęła. - Myślę, że wiem, co do mnie należy i dobrze wywiązuję się ze swoich obowiązków. - Jak najbardziej, pani Emery. - O ile mi wiadomo, nigdy się państwo nie uskarżali. - Na pewno nie. Wszyscy, łącznie z moim ojcem, bardzo sobie panią cenili. - Sama już nie pamiętam, od ilu lat prowadzę ten dom. Zaczynałam się niepokoić. Ten zawiły wstęp zapowiadał coś znacznie poważniejszego, niż myślałam. - Pani Emery, proszę mi otwarcie powiedzieć, o co chodzi. - Cóż, panno Lucie, czy zgodzi się pani, że zatrudnianie służących należy do gospodyni i kamerdynera? Gospodyni odpowiada za żeńską część służby, a kamerdyner za mężczyzn? - Tak jest. - Niektórym ludziom wydaje się, że mogą zjawić się tak po prostu i wszystko zmienić. Już wiedziałam, o co chodzi. - Ma pani za złe pannie Fitzgerald, że ściągnęła tu swoją służącą? spytałam. - Tak, panno Lucie. To ja zawsze najmowałam pracowników i nie widzę powodu, żeby teraz było inaczej. - Nie sądzę, aby panna Fitzgerald celowo złamała ustanowioną przez panią zasadę. - Ja nie zatrudniłam Kitty, czy jak jej tam, żeby pętała się po domu. - Czy ona zrobiła coś takiego, co panią zdenerwowało? - Właściwie nie. Ale wchodzi do kuchni, a pani Grant tego nie lubi. Nie sądziłam, aby jowialna pani Grant zgłaszała jakieś obiekcje. Ona nie była taka zasadnicza jak pani Emery. - Rozmawiałam na ten temat z panem Emery. Przyznaje mi rację. Pan Emery zawsze miał tyle zdrowego rozsądku, by zgadzać się z żoną. Naruszone zostało poczucie dumy własnej pani Emery i należało coś z tym zrobić. 206
- Postaram się wytłumaczyć pani zaistniałą sytuację -zaczęłam. Fitzgeraldowie mają w Londynie niewielki dom. Prowadzi go małżeństwo, które mieszka w nim na stałe, a ta Kitty była dochodząca. Teraz zabrakło dla niej pracy, a ponieważ zajmowała się głównie panną Fitzgerald... przyjechała tutaj. Ona nie ma nic wspólnego z nami. To wyłącznie osobista pokojówka panny Fitzgerald. Rozumie pani? - Tak, ale nikt nie zapytał mnie o zdanie. - Jestem przekonana, że panna Fitzgerald uznała, iż nie musi konsultować się z panią w tej sprawie, skoro to jej służąca. Myślę, że czułaby się bardzo nieszczęśliwa, gdyby wiedziała, że pani przyjmie to tak osobiście. Pani Emery wydawała się udobruchana. - Cieszę się, że pani wróciła. Nikt nie powinien zapominać, że to pani rządzi w tym domu. - Myślę, że wszyscy o tym wiedzą. Kiedy panna Fitzgerald wspomniała mi wczoraj o Kitty, była wyraźnie skruszona. Stwierdziła, że działała spontanicznie. Zrobiło jej się żal dziewczyny i nie miała serca jej odprawić. - Dziewczyny?! Ta kobieta dobiega czterdziestki! - No tak. Nie widziałam jej jeszcze. Proszę mi jednak uwierzyć, że panna Fitzgerald nie miała niczego złego na myśli. A Kitty musi tu zostać. I proszę ją dobrze traktować. \ - Oczywiście. Ja ty|ko chciałam wiedzieć, co mam o tym wszystkim myśleć, panno Lucie. - Pani doskonale wie, jak bardzo panią cenię. Jest mi bardzo przykro, że pani tak to przeżyła. - Nic się nie stało. Zawsze staram się wykonywać moją pracę najlepiej, jak potrafię, i mam nadzieję, że zostaje to dostrzeżone. Wydawało mi się, że wiem, co należy do moich obowiązków, i że wszyscy dookoła też to wiedzą. Nie podoba mi się, gdy ktoś obcy zaczyna ustanawiać własne prawa. - Widzi pani, trudno nazwać pannę Fitzgerald obcą. Ona jest teraz moją szwagierką. I spodziewam się, że wasze stosunki ułożą się pomyślnie. 207
- Skoro tak pani mówi, panno Lucie... - Nie może być inaczej, pani Emery. Muszę pani powiedzieć, że dawno nie piłam takiej dobrej herbaty. Widziałam, że udało mi się udobruchać panią Emery. Uśmiechnęłam się do siebie. To tylko burza w szklance wody - pomyślałam. Poznałam Kitty jeszcze tego samego dnia. Wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam. Była potężną kobietą, chyba po czterdziestce. Wydawała się raczej mrukliwa. - To jest Kitty - przedstawiła ją Phillida. - Kitty naprawdę potrafi być użyteczna. - Mam nadzieję, Kitty, że podoba ci się na wsi? -powiedziałam. - Tak, proszę pani. To wszystko, co udało mi się z niej wydobyć. Wieczorem wrócił Roland. Przykro odczuwałam jego nieobecność w ciągu dnia. Gdy mu o tym powiedziałam, był bardzo zadowolony. Przy kolacji Roland uskarżał się, że pod jego nieobecność nagromadziło się wiele spraw. Jego pracownik nie wszystko potrafił pozałatwiać sam. W związku z tym Roland będzie musiał spędzić w Londynie kilka dni. - Już widzę, jak siedzisz w biurze przez trzy czwarte doby bez przerwy - powiedziała Phillida i zwracając się do mnie, dodała: - Roland albo pracuje do przesady, albo całe dnie nic nie robi. - Phillida ma rację - zgodził się Roland. - Tak rzeczywiście jest. Ale taki jest charakter mojej pracy. Muszę za dzień, dwa wyjechać. Najlepiej w poniedziałek. Nie będzie mnie w domu przez mniej więcej tydzień. - Pozwalamy ci jechać pod warunkiem, że po tygodniu wrócisz powiedziała Phillida. - Będziemy liczyć dni do twego powrotu. - Nie możemy pojechać z tobą? - spytałam. Roland wahał się z odpowiedzią. Natomiast Phillida zaoponowała: - Wiem z doświadczenia, że lepiej, jak nie będziemy mu przeszkadzać. Szybciej się wtedy upora z robotą. Jeżeli z nim pojedziemy, będzie się nami zajmował i zamiast tydzień będzie się grzebał dwa albo i 208
trzy tygodnie. Rolandzie, wyjedź w poniedziałek i wróć w piątek, to spędzimy razem beztroski weekend. Roland nadal się wahał, patrząc na mnie przepraszająco. - Myślę, że to Roland powinien zadecydować -stwierdziłam. - No, cóż - ociągał się z odpowiedzią Roland. -Phillida ma rację. Wasze towarzystwo, chociaż bardzo miłe, odrywałoby mnie od pracy. Muszę przysiąść nad robotą i nieźle wysilić głowę. - W takim razie jedź i wracaj do nas jak najprędzej -powiedziałam. - Czyli klamka zapadła - powiedział ze smutkiem Roland. - Tydzień szybko zleci - pocieszyłam go. Wieczorem Phillida znowu przyniosła nam swój specjalny napar. - I co? Czuliści się lepiej wczoraj? - spytała. Wymieniliśmy z Rolandem rozbawione spojrzenia. - Nie udawajcie. Musieliście się lepiej poczuć. Wiem to na pewno. Dużo czytałam na temat ziół. Na paczuszce są wypisane wszystkie składniki, każdy z nich ma jakieś szczególne działanie. Rolandzie, obiecaj mi, że będziesz pił te zioła w Londynie. Dopilnuję, żebyś je ze sobą zabrał. - Dobrze. Obiecuję. Spojrzała na niego badawczo. - Czy czekasz, by Roland przysiągł na Biblię? -zapytałam. - Droga Lucie, jeżeli Roland coś mi obiecuje, to na pewno dotrzyma słowa. Mój brat jest człowiekiem honoru. A teraz zachowajcie się jak grzeczne dzieci i wypijcie ziółka do dna. - Może jesteśmy grzeczni, ale na pewno nie jesteśmy już dziećmi odezwał się Roland. - Wiem, że zachowuję się jak kwoka, ale tak was kocham! I stęskniłam się za wami. Ledwo przyjechaliście, a Roland znowu ucieka. Podbiegła, by nas wycałować. W oczach miała łzy. Wypiliśmy napar. Był nawet całkiem smaczny. Potem Phillida, podobnie jak poprzedniego wieczoru, zabrała szklanki i wyszła. Roland wyjechał w poniedziałek. Obawiałam się, że będzie mi go brakować. Rozbudził moje uczucia. Joela kochałam inaczej. Byłam wtedy dziecinna i romantyczna. Moja miłość do Rolanda była bardziej 209
dojrzała. Czułam się przy nim taka bezpieczna! W małżeństwie zrozumiałam, że wcześniej brakowało mi poczucia bezpieczeństwa. Napisałam o tym, co czuję, w liście do Rebeki. Momentalnie dostałam odpowiedź. Rebeka nie posiadała się z radości, że uczyniłam trafny wybór. Przyznała, że od pierwszej chwili Roland wydal jej się odpowiednim dla mnie mężczyzną. Dużo czasu spędzałam w towarzystwie Phillidy. Jak zwykle wszystkim żywo się interesowała. Wypytywała mnie również o wrażenia z Włoch. Poszłyśmy do biblioteki - mój ojciec założył bardzo bogaty księgozbiór w Manor Grande - i szukałyśmy informacji o Neapolu, Pompejach i Amalfi. Phillida uznała, że wspaniale byłoby pojechać tam w trójkę. - Ale może byś nie życzyła sobie mego towarzystwa? -spytała trochę zasmucona. - Bardzo bym sobie życzyła - zapewniłam ją. -Roland zresztą też. Szczerze mówiąc, we Włoszech często cię wspominaliśmy. Roland wiecznie powtarzał: „Phillida byłaby zachwycona". - Czasami nachodzą mnie wątpliwości. Zastanawiam się, czy nie powinnam zostawić was samych... zamieszkać osobno. Czuję, że się narzucam. - W ogóle nie myśl w ten sposób! - Och, Lucie! Jak to dobrze, że Roland ożenił się właśnie z tobą. Zapytałam ją, jak radzi sobie Kitty. - Nie najgorzej. Na szczęście Kitty ma skórę grubą jak hipopotam. Nie zauważa docinków pod swoim adresem. - Docinków? - Ten domowy dragon, pani Emery, najwyraźniej za nią nie przepada. Ale to moja wina, bo ściągnęłam Kitty bez jej wiedzy. Wydawało mi się, że skoro Kitty jest moją osobistą służącą, nie muszę zasięgać opinii miejscowej wyroczni. - Przykro mi o tym słyszeć - westchnęłam. - Czy ona z tobą rozmawiała o Kitty? - spytała Phillida. - Tak. Bardzo ceremonialnie - przy filiżance herbaty Darjeeling, którą serwuje wyłącznie na szczególne okazje. Wprowadzenie nowej 210
służącej bez uprzedniej konsultacji z panią Emery okazało się poważnym wykroczeniem protokolarnym. - To wyłącznie moja wina. Sądzisz, że powinnam wytłumaczyć się przed panią Emery? - Kto wie... - zastanawiałam się. - Może nie byłby to zły pomysł. Pani Emery bardzo zależy na uznaniu jej statusu w domu. - W takim razie zrobię to, wykazując wielki takt i najwyższy szacunek. Wybuchnęłyśmy śmiechem. Wieczorem Phillida przyniosła do mojej sypialni kubek ziółek. Wieczorne picie ziół nabierało powoli charakteru rytuału. Tęskniłam za Rolandem. Liczyłam dni do jego powrotu. Obiecałam sobie, że następnym razem nie puszczę go samego. Na pewno znajdę sobie zajęcie w Londynie. Mogę odwiedzać Celeste albo chodzić po sklepach. Koniecznie muszę mu o tym powiedzieć, gdy wróci. Następnego wieczoru zioła przyniosła Kitty. Była potężną kobietą o silnych, zręcznych dłoniach. Na jej korzyść przemawiała pełna szacunku postawa. Odzywała się wyłącznie wtedy, gdy ją o coś pytano. Uznałam, że wypada zamienić z nią parę słów. - Ach, to ty, Kitty! - zaczepiłam ją, kiedy stawiała przede mną szklankę. - Tak. Panna Fitzgerald kazała mi to przynieść. - Dziękuję. I jak, zadomowiłaś się już u nas? - Tak, psze pani. - Inaczej tutaj niż w Londynie. - Tak, psze pani. Ponieważ nie było szansy wydobyć z niej słowa więcej, pozwoliłam jej odejść. O mało nie zapomniałam o ziołach. Nie miał mnie kto przypilnować. W końcu wypiłam je duszkiem i odstawiłam szklankę na tacę, by ją rano sprzątnięto. Od wyjazdu Rolanda minęły trzy dni. Niedługo miał już wrócić.
211
Wybrałam się na przejażdżkę. Phillida została w domu. Kiedy wróciłam, służąca podbiegła z wiadomością, że w salonie czeka na mnie gość. Zabawia go panna Fitzgerald. Kiedy weszłam do salonu, zobaczyłam Belindę! - Witaj, Lucie! - powiedziała Belinda. - Och! Cudownie, że przyjechałaś! Co za niespodzianka! - powiedziałam zaskoczona. - Czy wszystko u ciebie w porządku? - Ależ tak! - zapewniła mnie Belinda. Widziałam jednak po jej minie, że coś się stało. Wydawała się jakaś przygaszona. Czy zjawiłaby się u mnie, gdyby czegoś nie potrzebowała? - Panna Fitzgerald opowiadała mi o waszym miesiącu miodowym i o tym, że już zadomowiliście się w Manor Grande - szczebiotała Belinda. - Wyraziłam także żal, iż pani Denver przyjechała bez męża - odezwała się Phillida. - Właśnie. Dlaczego nie przywiozłaś Roberta? -spytałam. - Och! Ma trochę pracy w majątku. Pomyślałam, że wyrwę się na dzień lub dwa, żeby sprawdzić, co u ciebie słychać. - Mam nadzieję, że zatrzymasz się na dłużej. - Chętnie pobędę tu kilka dni, jeżeli ci to nie przeszkadza. - Zapraszam. Twoja wizyta sprawi nam wielką radość, prawda, Phillido? - Oczywiście. Roland byłby rozczarowany, gdybyś wyjechała przed jego powrotem. Powinien przyjechać w piątek albo w sobotę. Będziesz jeszcze, prawda? - Sama nie wiem. Muszę... Widziałam, że Belinda bardzo chce porozmawiać ze mną w cztery oczy. - Myślę, że ulokujemy cię w czerwonym pokoju -powiedziałam/ Porozumiem się z panią Emery. - Ja to zrobię - Phillida ruszyła ku drzwiom, ale na progu zawahała się. 212
- Może lepiej ja pójdę - szybko powiedziałam. Phillida w lot pojęła moją intencję. Pani Emery nadal nie była najlepiej usposobiona do Phillidy. Nie pomogło nawet to, że Phillida osobiście wytłumaczyła sytuację Kitty. - Może poszukam jej i powiem, że chcesz ją widzieć? - zaproponowała Phillida. - Tak, proszę. I powiedz którejś z pokojówek, żeby przygotowała pokój. Zostałyśmy same. - Belindo, co się stało? - zapytałam. - Coś strasznego. - Lepiej mi wszystko dokładnie opowiedz. - Ale pani Emery wejdzie tu za chwilę. - W takim razie załatwmy najpierw sprawę pokoju. Do salonu weszła pani Emery. - Och! - zawołała. - Czy to nie panna Belinda?! Oj! Przepraszam! Powinnam powiedzieć lady Denver! - We własnej osobie - powiedziała Belinda, podbiegając do pani Emery i całując ją w policzek. Pani Emery była taka uszczęśliwiona widokiem Belindy, że nawet nie miała jej za złe niekonwencjonalnego przywitania. - Miło panią widzieć, panien... lady Denver. - Dla pani na zawsze mogę zostać panienką Belindą, tą okropną, paskudną Belindą. - Cóż, nie przeczę, że czasami potrafiła pani trochę dokuczyć. Ale cieszę się, że panią widzę. Jak za dawnych dobrych czasów, panienka Lucie i panienka Belinda razem! - Pani Emery, Belinda ma zamiar zatrzymać się u nas na parę dni. - Bardzo dobrze. - Prawda? Pomyślałam, że może umieścimy ją w czerwonym pokoju? - Dopilnuję, żeby go odpowiednio przyszykowano. Naprawdę, to wielka przyjemność gościć panienkę Belindę! 213
Kiedy pani Emery wyszła, Belinda zwróciła się ku mnie. Była bliska płaczu. - No, powiedz, co się stało? - Nie tutaj. Ktoś może wejść. - Za chwilę twój pokój będzie gotowy. Wiesz, gdzie to jest? Tuż obok naszej sypialni. - Obok apartamentu dla nowożeńców? - Tak, jeżeli bardziej odpowiada ci ta nazwa. - To najładniejszy pokój w całym domu, z balkonem wychodzącym na ogród! - Widzę, Belindo, że dobrze pamiętasz nasz stary dom. - Jak mogłabym go zapomnieć? Och! Dlaczego służba tak się grzebie z tym moim pokojem! - Pani Emery nas powiadomi. Masz ochotę napić się czegoś albo trochę przekąsić? - Nic nie przeszłoby mi przez gardło. - Czy aby na pewno Bobby dobrze się czuje? - Tak. I naprawdę ma dużo pracy w majątku. Wiecznie ktoś przychodzi z problemami. Bobby całe dnie spędza poza domem. Wszystkiego dogląda osobiście. Praca bardzo go pochłania. Jego rodzina od pokoleń prowadziła ten majątek. Bobby uważa, że kontynuacja tradycji rodzinnych jest jego zaszczytnym obowiązkiem. - A ty, Belido? Nie jesteś szczęśliwa? - Byłam. - Co się w takim razie zmieniło? - Powiem ci później. Tutaj nie mogę. - Dobrze. Czy chodzi o Bobby'ego i o ciebie? Skinęła głową. - Tylko boję się, że... Och! Tak mi zależy, by wszystko dalej układało się między nami pomyślnie! - Dlaczego miałoby się przestać układać? - Jeszcze raz ci powtarzam, że nie chcę tutaj o tym rozmawiać! Miałam wrażenie, że upłynęły całe wieki, zanim zjawiła się pani Emery. 214
- Czerwony pokój gotowy, panno Belindo. Mam nadzieję, że będzie pani zadowolona - oznajmiła. - Dziękuję, pani Emery. Pani Emery uśmiechnęła się. - Zawsze był z panienki taki urwis. Nigdy nie było wiadomo, co panienka znowu wymyśli - westchnęła, kręcąc głową. - Tak. To prawda - zgodziłam się z panią Emery. -Belindo, chodźmy do twojego pokoju. Czy wniesiono bagaże? - Tak - odpowiedziała pani Emery. - Zaprowadzę Belindę na górę. - Czy panna Belinda miałaby na coś ochotę? - spytała pani Emery. Może przysłać filiżankę herbaty albo kieliszek wina? - Nie, dziękuję - odparła Belinda. - W takim razie chodźmy! - powiedziałam. Poszłyśmy na górę. Belinda oczywiście doskonale znała drogę do pokoju. - Stare kąty! - westchnęła. - Ile budzą wspomnień! Trafiłabym tu wszędzie z zawiązanymi oczami. Znalazłyśmy się w czerwonym pokoju. Belinda zamknęła drzwi i przysiadła na łóżku. Ja zajęłam fotel naprzeciwko niej. - Teraz powiedz, o co chodzi. - Lucie, znalazłam się w poważnych tarapatach. Nie wiem, co robić. Wszystko może się zawalić. - Boże drogi! Powiedz wreszcie, co się stało! - Nie wiem, od czego zacząć. Chodzi o Australię. Opowiadałam ci o Henrym Farrellu, prawda? O, nie pamiętasz! To on kupił kopalnię od ojczyma. - Już sobie przypominam. I co z tym Farrellem? - Był bardzo we mnie zakochany. Ja też myślałam przez jakiś czas, że go kocham. Miałam zaledwie szesnaście lat. On był dużo starszy ode mnie. Był już dobrze po dwudziestce. I... namówił mnie. - Do czego cię namówił? Belindo, przestań mówić zagadkami. To zupełnie do ciebie niepodobne. - Kiedy nie może mi to przejść przez gardło. Lucie, to potworna historia! Myśmy się pobrali! - Pobraliście się?! 215
- Tak. Potajemnie. W Melbourne. - On nadal żyje! Więc jak...? Kiwnęła głową zrezygnowana. - Jeżeli on żyje - dopowiedziałam za nią - nie możesz być żoną Bobby'ego. - To właśnie usiłuję ci powiedzieć. Co ja mam teraz zrobić? Patrzyłam na nią oniemiała z przerażenia. - Czy Bobby o tym wie? - Oczywiście, że nie wie. - W takim razie będziesz musiała mu powiedzieć. - Henry chce, żebym wróciła z nim do Australii. - Wróciła z nim? To on tu jest? Znowu pokiwała głową. - Lucie, co ja mam robić? Wyrwałam się z domu, żeby się z tobą spotkać. Musisz mi pomóc! - Pomóc ci? Jak? - Sama nie wiem. Może razem coś wymyślimy? - Belindo! Jak mogłaś tak postąpić?! Czy w ogóle nie myślałaś o Farrellu, kiedy urządziłaś tę komedię ze ślubem z Bobbym? - Był tak daleko stąd. Sprawa wydawała mi się przedawniana. Uznałam, że nikt się nie dowie. A teraz jeszcze cośjci powiem. Będę miała dziecko. Bobby jest taki szczęśliwy. Co robić, Lucie?! - Widniałaś się z Farrellem? - Tak. Jest w Londynie. Dzisiaj się z nim spotkałam. A potem przyjechałam prosto do ciebie. - Skąd on się wziął w Londynie? - Wszystko przez te artykuły o moim ślubie. Jakimś cudem wpadła mu w ręce angielska gazeta. Akurat była w niej relacja ze ślubu. Farrell z początku nie wierzył własnym oczom. Potem poprosił kogoś o sprawdzenie wiadomości. Kiedy uzyskał potwierdzenie, odszukał adres Celeste i napisał do mnie, powiadamiając o swoim przyjeździe. Celeste przesłała list pod moim adresem. Powiedziałam Bobby'emu, że muszę pojechać do Londynu, by skompletować wyprawkę. Wiedziałam, że Bobby nie ma czasu mi towarzyszyć. Tym sposobem znalazłam się w Londynie i spotkałam z Farrellem. On mówi, że nadal jestem jego żoną i że mam wracać z nim do Australii. Lucie, muszę się go jakoś 216
pozbyć! Na razie powiedziałam mu, że potrzebuję czasu, by to przemyśleć. Ale ja nie chcę wracać. Teraz jestem żoną Bobby'ego. - Belindo, nie jesteś żoną Bobby'ego. W świetle prawa popełniłaś bigamię. - Nie wrócę! Jestem żoną Bobby'ego! - Posłuchaj! Nie ma sensu uciekać przed prawdą. Z tego, co powiedziałaś, jasno wynika, że poślubiłaś tego mężczyznę w Australii na długo przedtem, zanim poznałaś Bobby'ego. W związku z tym Bobby nie jest twoim mężem. Taka jest prawda. Jeżeli mamy szukać jakiegoś rozwiązania, nie możemy chować głowy w piasek i udawać, że nic się nie stało. Powiedz mi dokładnie, jak to było. - Po śmierci Toma bardzo chciałam wydostać się z tego pustkowia. Póki Tom żył, a kopalnia nieźle prosperowała, było całkiem znośnie. Jeździliśmy do Melbourne. Zatrzymywaliśmy się na jakiś tydzień. Tom załatwiał interesy, a my wizytowałyśmy znajomych. Bardzo to lubiłam. Później kopalnia zaczęła podupadać, Tom rozchorował się, a ja ugrzęzłam w małym górniczym miasteczku. Było strasznie nudno. Wtedy zjawił się Henry. Był uroczy. Wydał mi się atrakcyjny. Miałam zaledwie szesnaście lat. Henry zaproponował potajemny ślub. Zgodziłam się. Moja matka nigdy się o tym nie dowiedziała. Według niej powinnam wyjechać do Londynu i zrobić dobrą partię. Zostałam wychowana jako Lansdonówna. Matka chciała, żebym żyła w takich warunkach, jakie miałabym, gdybym była córką Benedic-ta Lansdona, tak jak to wszyscy z początku myśleli. Nie powiedziałam jej o zamążpójściu. Nie chciałam jej denerwować... była już chora. Moje życie było wtedy takie przygnębiające. Musiałam coś zrobić. W tamtym czasie małżeństwo wydało mi się bardzo ekscytującym pomysłem. - Łatwo mogę sobie to wszystko wyobrazić. Tylko co z tym teraz zrobić? - zastanawiałam się. Belinda spojrzała na mnie bezradnie. - Sądzę, że powinnaś powiedzieć o wszystkim Bobby'emu - stwierdziłam. - Nie mogę. - Ta sprawa dotyczy także jego. 217
- Wiem. Ale nie mogę mu powiedzieć. On jest taki kochany! I taki szczęśliwy. A dziecko? - Ach, Belindo! Ale narobiłaś zamieszania! - Liczyłam, że znajdziesz jakieś wyjście. - Dlaczego akurat ja? - Jesteś zrównoważona i odpowiedzialna, no wiesz... Ty nigdy nie wpakowałabyś się w podobną sytuację. Myślałam, że wymyślisz jakiś sposób, żebym mogła się wyplątać. - Według mnie są tylko dwa wyjścia. - Jakie? Powiedz, jakie? - Wraca$z z Farrellem do Australii jako jego żona... - Odpada.' A to drugie wyjście? - Mówisz o wszystkim Bobby'emu. Doprowadzacie do unieważnienia małżeństwa z Farrellem i ponownie wychodzisz za Bobby'ego. Belinda odetchnęła z ulgą. - Tak. To właśnie musimy zrobić - oświadczyła. - Zapomniałaś o jednym drobnym szczególe. Potrzebujesz zgody Farrella na unieważnienie małżeństwa. Twarz Belindy spochmurniała. - On... mi jej nie da. Nie puści mnie. Sam to powiedział. Twierdzi, że mnie kocha. Chce, żebym wróciła. - Przecież pozwolił ci przyjechać do Anglii! Wtedy mógł się z tobą rozstać? - Wiesz, okropnie się kłóciliśmy. Bardzo szybko zrozumiałam, że popełniłam błąd. - Oczywiście nie omieszkałaś go o tym poinformować. - Często był na mnie zły. Bałam się, że mnie zbije. I to wszystko działo się w tajemnicy, bo nie chciałam, żeby matka dowiedziała się, co zrobiłam. Nigdy nie mieszkaliśmy razem. To nie było prawdziwe małżeństwo. - Belindo, jak mogłaś postąpić tak bezmyślnie?! - Bo jestem głupia. Wiesz sama, że często robię coś, zanim się zastanowię. Niestety, musiałam przyznać jej rację. 218
- I co ja mam zrobić? - Szczerze kochasz Bobby'ego? - spytałam. - Z każdym dniem bardziej. Lubię z nim przebywać, a on uważa, że jestem cudowna. - Tytuł lady Denver też ci pewnie odpowiada? - Oczywiście - odpowiedziała zadziornie. - Znacznie bardziej niż bycie panią Farrellową, którą, jak mi się zdaje, w rzeczywistości jesteś? - Nie chodzi wyłącznie o tytuł. Gdybyś poznała Henry'ego Farrella, od razu wiedziałabyś, dlaczego wolę Bobby'ego. - Czy ty sobie nie zdawałaś sprawy... Och, mniejsza z tym! Nie ma co znowu do tego wracać. Problem w tym, że trzeba coś postanowić. Jak, według ciebie, mogłabym ci pomóc? - Henry jest w Londynie. Gdyby tak ktoś z nim porozmawiał... - Na przykład, ty? - zapytałam. Belinda potrząsnęła głową. - Nie. Mój widok doprowadza go do szewskiej pasji. On musi mnie kochać i nienawidzić jednocześnie. Poza tym Farrell zbyt dobrze mnie zna. Nie ufa mi. Podejrzewam, że jest wściekły na siebie, iż nadal mnie pragnie. Ty, zawsze taka logiczna i opanowana, na pewno nie rozumiesz takich emocji... - Rozumiem, rozumiem. Nieraz wyprowadziłaś mnie z równowagi, a jednak cię lubię. Zdarzało ci się postępować bardzo okrutnie. Pomyśl o Pedreku i Rebece... W końcu ci wybaczyli. Sama nie wiem dlaczego. Z drugiej strony potrafię sobie wyobrazić, co czuje Henry Farrell. Belinda, jak zawsze spontaniczna, rzuciła mi się na szyję. - Lucie, pomożesz mi, prawda? Znajdziesz jakiś sposób! Ja to wiem. - Jak mam ci pomóc? - On może ciebie posłuchać. - Mnie? Dlaczego? Nie znamy się. Nigdy się nie widzieliśmy. - Zna cię z moich opowiadań. Raz nawet stwierdził: „Ta Lucie wydaje się miłą osobą. Z tego, co mówisz, sądzę, że polubiłbym ją". - Coś takiego! Nigdy bym nie przypuszczała, że twoja opinii o mnie może budzić sympatię. 219
- Przestań, ironizować. Sytuacja jest zbyt poważna. Wydaje mi s)ię, że mogłabyś z nim spokojnie porozmawiać, przekonać go, że nigdy do niego nie wrócę, bo jestem szczęśliwa z Bobbym. Znalazłam swoje miejsce w życiu. Chcę, żeby Farrell jak najszybciej o mnie zapomniał i wrócił do Australii. - Nadal jesteś jego żoną. - Nikt nie musi o tym wiedzieć. - A dziecko? Urodzisz nieślubne dziecko. - Powiedziałam już - nikt nie musi o tym wiedzieć. - Lepiej, żeby wszystko zostało wyjaśnione i prawnie rozwiązane. Nawet jeżeli Henry Farrell wycofa swoje żądanie i wróci do Australii, do końca życia będziesz żyła pod presją. Nigdy nie wiadomo, w jakich okolicznościach ta historia może wyjść na jaw. Musisz mieć na względzie dobro dziecka. - Co innego można zrobić? - Wyznać prawdę Bobby'emu. Jesteś mu to winna. Bobby jest dobrym i uczciwym człowiekiem. Szczerze ciebie kocha, więc nie musisz się obawiać, że cię zostawi. - No, dobrze. A co potem? - Mogłabyś przekonać Henry'ego Farrella, żeby wyraził zgodę na anulowanie małżeństwa. Oczywiście rozwód musiałby być przeprowadzony bardzo dyskretnie. Potem po cichu wzięlibyście z Bobbym ślub. Belinda klasnęła w dłonie i popatrzyła na mnie z uwielbieniem. - Tak jest! Lucie, masz rację! - Oczy Belindy z powrotem nabrały blasku. Zdumiewające, jak szybko zmieniała nastrój. - Musisz uzyskać zgodę Henry'ego Farrella. Mogą być z tym problemy. Tobie zawsze wydaje się, że wszyscy mają obowiązek tańczyć tak, jak im zagrasz. - Na pewno można go przekonać. Cała Belinda! Miałam ochotę przypomnieć jej, że nikt nie ma obowiązku kierować się wyłącznie jej zachciankami. Znowu jej się wydawało, że wystarczy manipulować ludźmi jak marionetkami w sztuce według naszego scenariusza, a oni z pokorą przyjmą swoje role. 220
Belinda promieniała. Możliwość działania dodała blasku jej pięknej twarzy. Uśmiechnęłam się pod nosem. Rozumiałam, na czym polega urok Belindy - trudno było jej się oprzeć. - Wiem, co zrobimy - powiedziała. Popatrzyłam na nią z zaciekawieniem. - Pojedziesz zobaczyć się z Farrellem - oznajmiła. -Powiesz mu, co ma zrobić. - Belindo! On mnie nie posłucha! - Powiesz mu, że jestem z Bobbym bardzo szczęśliwa i że noszę jego dziecko. Że musi się ze mną po cichu rozwieść, bym mogła wyjść za Bobby'ego, bo będę miała z nim dziecko, a dzieci są najważniejsze. - Uważam, że sama powinnaś mu to wszystko powiedzieć. Pokręciła głową na znak rezygnacji. - Lucie, on mnie nie wysłucha. Zacznie się wściekać. Proszę cię, zrób to dla mnie, pojedź do niego. Porozmawiaj z nim bez emocji, wytłumacz. Ty to potrafisz. Jesteś taka opanowana. Założę się, że przemówisz mu do rozsądku. - Sytuacja jest co najmniej groteskowa. Przecież ja nawet nie znam tego człowieka. - Wszystko ci opowiedziałam - błagała. - Zrobisz to dla mnie? Lucie... proszę. Tak wiele od tego zależy. - Ja... Muszę się zastanowić. Powoli na twarzy Belindy pojawił się uśmiech. - No dobrze. Zastanów się. Ale proszę, nie zwlekaj zbyt długo. Belinda sprawiała wrażenie zadowolonej z siebie. Znowu uwierzyła w swoją moc przekonywania. Przez resztę dnia myślałam tylko o problemie Belindy. Umiałam wyobrazić sobie monotonię życia w małym górniczym miasteczku, strach przed bankructwem i potrzebę ojdmiany. W takiej właśnie chwili pojawił się Henry Farell. Przystojny i władczy, stracił głowę dla kapryśnej i chimerycznej Belindy. Zaproponował potajemny ślub. Belinda miała zaledwie szesnaście lat. Chociaż wcześnie dojrzała fizycznie, psychicznie była jeszcze dzieckiem. Bez zastanowienia przyjęła propozycję Farrella, bo wniósł barwną odmianę w jej monotonne życie. Se221
kretne spotkania z Henrym Farrellem podniecały jej wyobraźnię. Potem nadeszła śmierć Toma Marnera i choroba Leah. Leah zaczęła głośno snuć marzenia na temat przyszłości ukochanej córki. Przywołała wspomnienia dostatniego życia w Starym Kraju. Belinda pamiętała szumne przyjęcia w londyńskim domu, urok Manor Grande i przepych Cadoru. Wtedy zdała sobie sprawę ze swego postępku. Zrozumiała, że zmarnowała szansę na bezpieczne życie w dostatku. Wyszła za mąż za człowieka, który kupił chylącą się ku ruinie kopalnię. Zrozpaczona, postanowiła wyplątać się z kłopotliwej sytuacji, zamykającej przed nią jakiekolwiek szansę na odmianę losu. Zaczęły się awantury z mężem. Bardzo możliwe, że to Belinda je wywoływała. Zapewne obwiniali siebie nawzajem i twierdzili, że nie chcą się więcej widzieć. Wtedy nadarzyła się okazja wyjazdu do Anglii. Belinda, swoim zwyczajem, beztrosko postanowiła zamknąć za sobą przeszłość. Spotkała Bobby'ego. Zakochany do nieprzytomności Bobby, ze swoim majątkiem i tytułem, okazał się idealnym pretendentem do ręki. Dziewczyna bez skrupułów uznała, że związek z Farrellem się nie liczy i postanowiła zacząć życie od nowa. Tu właśnie wyszła na jaw cała natura Belindy. A teraz ja prawie dałam się przekonać, że powinnam wyciągnąć ją z kłopotów, w których znalazła się dzięki swoim nierozważnym postępkom. Belinda przez cały dzień starała się mieć mnie tylko dla siebie. Niecierpliwiła ją obecność innych ludzi. Phillida musiała to zauważyć, bo w pewnej chwili szepnęła mi na ucho: - Widzę, że Belinda chce z tobą porozmawiać. Zostawię was same. Kolacja zdawała się ciągnąć bez końca. Byłam szczęśliwa, gdy wreszcie mogliśmy wstać od stołu. Czułam się rozdrażniona. Zastanawiałam się, czy słusznie zrobiłam, dając Belindzie nadzieję, że spotkam się z Farrellem. Nie wierzyłam, że jestem w stanie dokonać cudu, a tego właśnie Belinda się po mnie spodziewała. 222
Z ulgą wycofałam się do swego pokoju. Chciałam nareszcie zostać sama. Kiedy kładłam się do łóżka, ktoś zapukał do drzwi. Pomyślałam, że to Phillida. Okazało się, że tym razem zioła znowu przyniosła Kitty. - Dziękuję, Kitty. Postaw szklankę na stole. Kitty bez słowa wykonała polecenie. - Dobranoc, Kitty. - Dobranoc, psze pani. - Drzwi się zamknęły. Weszłam do łóżka, dalej myśląc o Belindzie. Czy mam zrobić to, o co prosi? Czy uda mi się przekonać Henry'ego Farrella? Chyba powinnam spróbować. Zawsze pozwalałam Belindzie rozporządzać moją osobą. Było mi jej żal. Bobby'ego zresztą też. Może Bob-by'ego nawet bardziej. Jest taki dobry. Nie wolno go skrzywdzić. Wyobrażałam sobie, jak bardzo musi być szczęśliwy, że zostanie ojcem. Belinda naprawdę może czuć się przy nim szczęśliwa. Jest wierny i oddany swojej pięknej, fascynującej żonie. Ciekawe, jaka będzie jego reakcja, gdy dowie się, że został tak perfidnie oszukany? Znowu usłyszałam pukanie do drzwi. Tym razem nie pomVliłam się. Na progu stała Belinda. - Musiałam zajrzeć do ciebie - oznajmiła, siadając na łóżku. - Nie mogę zasnąć. Zobaczysz się z Henrym, prawda? Milczałam. - Proszę cię, zgódź się. Będę załamana, jeżeli odmówisz. - Naprawdę nie sądzę, żeby to miało sens. - Ależ tak! Wszyscy ciebie słuchają. Jesteś mądra i dobra. Przypomnij sobie ojca. - Co ojciec ma z tym wspólnego? - Czy nie był zadowolony, kiedy okazało się, że to ty jesteś jego córką? - To nie jest argument.
223
- Jak to nie? Ojciec był zadowolony, że jesteś rozsądna i zrównoważona. Wszyscy tak uważają. Czy ty wiesz, jak ja się martwię? Wczoraj nie mogłam spać, dzisiaj też nie zasnę. - Zaśniesz, zaśniesz. - Jeżeli mi obiecasz, że pojedziesz zobaczyć się z Henrym... - Dobrze, pojadę. Ale nie wiem, czy coś uzyskam. - Zgadzasz się! Lucie, jesteś aniołem! Jedźmy jutro! Henry mieszka w niewielkim hoteliku w Bayswater. Lucie, dziękuję! Kamień spadł mi z serca! Wierzę w ciebie. - Obawiam się, że niezbyt trafnie ulokowałaś swoją wiarę. Belinda powoli pokręciła głową i wtedy zauważyła szklankę przy moim łóżku. - Co to? - zapytała. - To napój na dobranoc pomysłu Phillidy. Zmusza nas, mnie i Rolanda, żebyśmy to pili przed snem. Twierdzi, że zioła mają zbawienne działanie i świetnie się po nich śpi. - I co? - Nie wiem. Nie mam kłopotów z zaśnięciem. Pijemy te zioła, żeby jej sprawić przyjemność. Belinda złapała szklankę i wypiła napar. - Przepraszam, Lucie, ale mnie bardziej niż tobie jest potrzebna spokojnie przespana noc. O, nawet niezłe! Teraz ci powiem, co zrobimy. Pojedziemy jutro. Możemy zatrzymać się u Celeste. Wczoraj u niej nocowałam. Przyjmuje mnie z ochotą. Jeżeli wolisz, możesz zatrzymać się u Rolanda. Powiesz, że nie mogłaś dłużej bez niego żyć. A potem pójdziesz zobaczyć się z Henrym. - Belindo, jesteś niesamowita. Czy tobie się wydaje, że możesz wszystkich rozstawiać jak pionki na szachownicy? - Nic podobnego. Ale uważam, że czasami, jak człowiek bardzo czegoś pragnie, może sprawić, by sprawy układały się po jego myśli. Dlaczego tobie miałoby się to nie udać? Lucie, musi się udać! Ze względu na Bobby'ego i dziecko! - I Belindę - dodałam. Belinda cmoknęła mnie w policzek. 224
- Uwielbiam cię, Lucie! Nie masz pojęcia, jaka jestem szczęśliwa. Wiem, że sobie z nim poradzisz. Na pewno go przekonasz. - Nie licz na zbyt wiele. - Ulżyło mi, odkąd ci się zwierzyłam. Chyba wreszcie zasnę. - Zrobię, co w mojej mocy. - Niech cię Bóg ma w opiece! Do zobaczenia rano. Jutro wcześnie ruszamy, dobrze? - Dobrze - zgodziłam się. Przy drzwiach Belinda odwróciła się i posłała mi pocałunek. - Przyjemnych snów - powiedziała. I już jej nie było. Co ja najlepszego zrobiłam? Przecież nic z tego nie wyjdzie. Nie ma co się martwić. Jutro lub pojutrze spotkam się z Farrellem 4 myślałam. - Ciekawe, jaki on naprawdę jest? Towarzystwo Belindy bardzo mnie znużyło. Czułam się wyczerpana. Zdmuchnęłam świecę i ułożyłam się do snu. Musiałam chyba od razu zasnąć. Nagle obudził mnie dziwny hałas. Otworzyłam oczy i półprzytomna rozglądałam się po pokoju. Panowała w nim jakaś niesamowita poświata. Miałam wrażenie, że jeszcze śnię. W tajemniczym świetle zarysy mebli przybrały niezwykłe kształty. Owionęła mnie fala gorącego powietrza. Teraz byłam już całkiem przytomna. Usiadłam gwałtownie. Zobaczyłam, że draperie wokół łóżka stoją w ogniu. Moje nozdrza wypełniał gryzący dym. Płomienie lizały baldachim nad łóżkiem. Wyskoczyłam z łóżka i spojrzałam za siebie. Płonące strzępy spadały na podłogę. Wybiegłam na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi. - Pali się! - krzyknęłam, ile sił w płucach. To, co działo się później, było jak zły sen. Na szczęście pan Emery wykazał wielką przytomność umysłu. Ten spokojny człowiek okazał się nieoceniony w kryzysowej sytuacji. Tylko dzięki jego opanowaniu uniknęliśmy tragedii. Miałam szczęście, że obudziłam się, zanim płomienie ogarnęły łóżko. 225
Pan Emery pierwszy usłyszał mój krzyk. W kilka sekund znalazł się przy mnie. Złapał za kilim i usiłował zdusić największe płomienie. W tym czasie przybiegła reszta służby z panią Emery i Phillidą. Pan Emery szybko przejął kontrolę nad sytuacją. Laliśmy wodę na tlące się łóżko. W pół godziny pożar został całkowicie zgaszony. Pan Emery stal się bohaterem dnia. Phillidą wychwalała go pod niebiosa, obejmując mnie gorączkowo. - Dzięki Bogu! - szeptała. - Dzięki Bogu! Około wpół do drugiej rządy w domu przejęła pani Emery. - Panno Lucie, dzisiaj pani nie może tam wrócić -powiedziała i kazała dwóm służącym przygotować mój stary pokój. - Reszta spać - rozkazała pani Emery. - I tak do rana nic nie zrobimy. Mogliśmy wszyscy spłonąć żywcem. Tylko dzięki panu Emery jesteśmy cali i zdrowi. - Nie było tak źle - umniejszał swoje zasługi pan Emery. - Dobrze, że panienka Lucie obudziła się, zanim ogień odciął drogę ucieczki. - To wielkie szczęście - powiedziała pani Emery. I spoglądając na mnie, dodała: - Myślę, że panu Emery należy się mała nagroda. A panience i pannie Fitzgerald kropla alkoholu też nie zaszkodzi. - Chodźmy do biblioteki na kieliszek brandy -zaproponowałam. - Cały czas zastanawiam się, jak mogło do tego dojść - powiedziała Phillidą, kiedy siedzieliśmy w bibliotece razem z państwem Emery. Lucie, jak sądzisz? - Nie mam pojęcia. - Pan Emery uważa, że to świeca. Gorąca świeca mogła się przewrócić i podpalić aksamit. - Ale ja już spałam. Musiało minąć trochę czasu od zgaszenia świecy - zaprotestowałam. - Mogła się przewrócić, kiedy ją zdmuchnęłaś. Czasami coś może tlić się dłuższą chwilę, zanim zacznie palić się płomieniem. - Mniejsza z tym - powiedziałam. - Stało się. Przede wszystkim jestem wdzięczna panu Emery, że opanował ogień, zanim doszło do tragedii. 226
- Draperie spłonęły - westchnęła smutno Phillidą. -Wyobrażacie sobie, jak musi wyglądać łóżko po tym polewaniu wodą? - zaśmiała się histerycznie. - Ach, co tam łóżko,\ najważniejsze, że nic ci się nie stało. Wciąż myślę, jak to wszystko mogło się skończyć. Co ja bym powiedziała Rolandowi?! - Philljdo - uspokajałam ją - nic się nie stało. To był nieszczęśliwy wypadek. Wszystko dobrze się skończyło. - Nagle przypomniałam sobie o Belindzie. -Słuchajcie, nie widziałam Belindy! - Rzeczywiście! - zawołała Phillidą. - W tym całym zamieszaniu zupełnie zapomniałam, że ona tu jest! Wybiegłam z pokoju. Phillidą ruszyła za mną. Popędziłyśmy na górę, obok zrujnowanej sypialni, do pokoju Belindy. Otworzyłam drzwi i cicho zawołałam: - Belindo! Żadnej odpowiedzi. Belinda leżała na wznak, pogrążona w głębokim śnie. Na ustach błądził jej lekki uśmieszek, tak jakby śniła coś przyjemnego. Phillidą stanęła obok mnie. Przyłożyłam palec do ust i na palcach wyszłyśmy z pokoju. - Chyba przespała pożar - powiedziała Phillidą. - Niesamowite. Dogonili nas państwo Emery. - Co z nią? - spytała pani Emery. - Śpi jak suseł. Wróćmy do biblioteki dokończyć brandy. - Ma twardy sen - powiedziała pani Emery. -Niektórzy ludzie mają mocny sen. - Była bardzo zmęczona - zauważyłam. - Mówiła, że źle spała poprzedniej nocy. - Gdybym wiedziała, zaparzyłabym jej ziół - powiedziała Phillida. - Najwyraźniej nie były jej potrzebne - odparłam. -Chociaż... zaraz... Belinda wypiła napar, który Kitty przyniosła dla mnie. Może dlatego ona mocno zasnęła, a nie ja? Phillida roześmiała się. - I dzięki Bogu - wymruczała, a potem dodała: -Te zioła nie mają oszołomić, tylko sprowadzić spokojny, zdrowy sen. 227
- Belinda twardo śpi i to wszystko - podsumowała dyskusję pani Emery. - Myślę, że my też powinniśmy się trochę przespać -ziewnęłam. - Pokój jest już gotowy - poinformowała gospodyni. - Dziękuję, pani Emery. Pójdę na górę. Znalazłam się w moim dawnym pokoju. Ciągnęło mnie do okna. Musiałam spojrzeć na dąb i stojącą pod nim ławeczkę. To była dziwna noc. Tak jak przypuszczałam, niełatwo przyszło mi zasnąć. Musiałyśmy z Belinda odłożyć wyjazd. Cały dom żył pożarem. Wszyscy po kolei chodzili oglądać szkody. Phillida była wytrącona z równowagi. W jej wzroku widziałam mieszaninę przerażenia i tkliwości. - Phillido - uspokajałam ją - nic się nie stało. - Nie... ale mogło się stać. Co by było, gdybyś się nie obudziła...? Cały czas o tym myślę. Lucie, nie zniosłabym tego. A Roland? Jak ja bym mu o tym powiedziała? - Wszystko dobrze się skończyło. Belinda nie mogła wyjść ze zdumienia, gdy dowiedziała się o pożarze. - Pożar! W twoim pokoju! Mój Boże! A ja się nawet nie obudziłam! Oglądała zniszczony pokój. - Zasłony spalone! Leżałaś tutaj! Mogłaś spłonąć żywcem albo zostać okropnie poparzona! Lucie, spałam obok i nic nie słyszałam! Zastanawiałam się, czy Belinda, podobnie jak ja w tej chwili, niyśli o pewnym zajściu z dzieciństwa. W Boże Naradzenie zdjęła świeczkę z choinki i przytknęła ją da mojej sukienki. Sukienki, którą Rebeka podarowała mi, biednej dziewczynce z ubogiej chatki, żebym miała w czym przyjść na gwiazdkowe przyjęcie. Czy Belinda pamiętała tamten incydent? Na pewno. Jej czyn kosztował Jenny Stubbs życie. Dlatego znalazłam się w Cadorze. Potem pomyślałam, że Belindę zapewne nurtuje tylko jeden problem - zwłoka w wyjeździe do Londynu. 228
- Dziwne, że nie obudziło cię to całe zamieszanie -odezwała się Phillida. - Byłam bardzo zmęczona - odparła Belinda. -Zasnęłam, jak tylko przyłożyłam głowę do poduszki. Phillida przyglądała się Belindzie spod oka. Chyba za nią nie przepadała. - Jeżeli pozwolisz, dopilnuję, żeby wyniesiono spalone łóżko i wstawiono nowe - zwróciła się do mnie Phillida. - Nie mogę patrzeć na te szczątki. Cały czas myślę, co mogło się stać. - Phillido, przestań się zadręczać. - Kiedy nie mogę. To co, mam się tym zająć? Szczerze mówiąc, nie chciałabym, żeby Roland zobaczył pokój w takim stanie. Przeraziłby się. - No, dobrze. Zajmiesz się pokojem, kiedy wyjedziemy. - Świetnie, Lucie. Jedziesz razem z Belindą? - Tak. - Uważaj na siebie. - Co próbujesz mi powiedzieć? - Sama nie wiem. Jestem trochę przewrażliwiona po tym, co się stało. - Przewrażliwiona? Czy chodzi ci o to, że jadę z Belindą? - Ona jest jakaś dziwna. Nie potrafię tego wyjaśnić. Wydaje mi się niezrównoważona. Odniosłam wrażenie, że trudno zgadnąć, co jej chodzi po głowie. - Może masz rację. Belindą jest trochę... nieprzewidywalna. Ale znam ją od dawna i bardzo się przyjaźnimy. Phillida pokiwała głową, ale nie wydawała się uspokojona.
Powrót Następnego dnia wyruszyłyśmy z Belindą do Londynu. Pojechałyśmy prosto do Celeste. Była zachwycona naszym widokiem. 229
- Och, i Lucie przyjechała! - ucieszyła się. - Mam nadzieję, że pobędziecie u mnie parę dni? - Wiesz, Celeste, zatrzymam się u Rolanda. On też jest w Londynie odpowiedziałam. - Lucie nie mogła wytrzymać bez Rolanda - roześmiała się Belinda. - Postanowiła go odwiedzić. Po co Belinda przekręca fakty?! Dobrze wie, że przyjechałam zobaczyć się z Farrellem. Dlaczego kłamie?! - W takim razie Roland spodziewa się ciebie? -zapytała Celeste. - Nie. Nie wie, że tu jestem. Zdecydowałam się dość niespodziewanie. Pomyślałam, że zobaczę się z tobą, a potem pojadę do Rolanda. On jest bardzo zapracowany w ciągu dnia, a my z Belindą mamy parę spraw do załatwienia. Myślę, że mój wywód zabrzmiał całkiem rozsądnie. Kiedy zjadłyśmy obiad, dochodziła trzecia. Belinda zaczynała się niecierpliwić, ale ja stanowczo stwierdziłam, że z Farrellem zobaczę się jutro, bo muszę przemyśleć, co mu powiem, a dzisiaj mam zamiar pojechać do Rolanda. Belinda była niezadowolona, ale nie śmiała protestować w obawie, że mogę odmówić pomocy, jeżeli mnie obrazi. Zostawiłam ją u Celeste, a sama pojechałam dorożką do domu Rolanda i Phillidy na Welling Gardens. Domy na Welling Gardens są wąskie i wysokie. Byłam u Fitzgeraldów tylko jeden raz. Widocznie Roland i Phillida nie przepadali za zapraszaniem gości do wynajętego domu. Ja zresztą też nie widziałam potrzeby, żeby tam bywać. Zazwyczaj podejmowali nas w restauracjach. Wynajęty dom traktowali wyłącznie jako miejsce na noclegi podczas pobytów w Londynie. Wysiadłam przed domem oznaczonym numerem siedemdziesiątym i zapłaciłam dorożkarzowi. Kiedy wchodziłam po kamiennych stopniach, w suterenie mignęła mi kobieca postać. Zapewne była to gospodyni, która opiekowała się domem i mieszkała w nim na stałe. Roland powiedział mi, że Greenowie są niejako przypisani do domu. Pracują dla kolejnych dzierżawców. 230
Zapukałam do drzwi. Na progu pojawiła się pulchna kobieta w średnim wieku o rudawych włosach. - Jestem Lucie Fitzgerald - przedstawiłam się. Kobieta przypatrywała mi się przez chwilę, a potem uśmiechnęła się serdecznie. - Proszę wejść. Powiadomię pana Fitzgeralda. - Och, jest w domu?! - Przed przyjazdem zastanawiałam się, czy zastanę Rolanda. Gdyby go nie było, zaplanowałam, że zaczekam w domu i zrobię mu niespodziankę. W tej chwili zobaczyłam Rolanda schodzącego po schodach. Na mój widok stanął i przez moment wpatrywał się we mnie, jakby zobaczył ducha. - Jesteś zaskoczony?! - zawołałam. - Postanowiłam odwiedzić cię w Londynie. Zdumienie Rolanda zmieniło się w radość. - Lucie...! Wziął mnie w ramiona. Czułam na sobie uśmiechnięte spojrzenie pani Green. - Dziękuję, pani Green - rzucił do niej Roland. -To moja żona. Proszę nam zrobić herbatę. Roland otoczył mnie ramieniem. - Chodź na górę. Cudownie, że przyjechałaś. Nie masz pojęcia, jak się cieszę. - Myślałam, że będziesz w biurze. - Szczerze mówiąc, siedziałem w nim prawie bez przerwy. Dzisiaj... postanowiłem zabrać robotę do domu. Potrzebowałem odmiany. Poza tym pomyślałem, że szybciej skończę, jeżeli interesanci nie będą mnie ciągle odrywać od pracy. Chciałem jak najprędzej wrócić do Manorleigh. - Roland otworzył drzwi. - Chodźmy do salonu. Obawiam się, że w porównaniu z Manor Grande dom wyda ci się raczej obskórny. - Przecież to tylko coś w rodzaju stancji. - Tak, dom w zupełności wystarcza na moje potrzeby. Ale nie czuję się w nim u siebie, chociaż muszę przyznać, że Greenowie bardzo o nas dbają. 231
- Uważam, że jest tu całkiem przyjemnie. Tak po domowemu. Chociaż można by urządzić go trochę inaczej. - Phillida też to zawsze powtarza. Ale dom nie należy do nas... Wynajmujemy go. Nieraz rozmawialiśmy o kupnie czegoś, ale nigdy poważnie się tym nie zajęliśmy. Mniejsza z tym. Wspaniale, że jesteś! Powiedz mi, co skłoniło cię do przyjazdu? Stęskniłaś się za mną? - Oczywiście, że tak. Ale pewnie nie zdecydowałabym się przyjechać w obawie, że będę ci przeszkadzać, gdyby nie Belinda. Pojawiła się w Manorleigh i niemal wymusiła na mnie obietnicę, że pojadę z nią do Londynu na kilka dni. - To ta sama niesamowita Belinda? - Tak, właśnie ta. Miałyśmy przyjechać już wczoraj, ale odłożyłyśmy podróż z powodu pożaru. - Pożaru?! - No tak. Zaraz ci wszystko opowiem. W naszej sypialni wybuchł pożar. Spłonęło łóżko, baldachim i te piękne draperie. Nie wiadomo, jak to się stało. Emery uważa, że draperie zajęły się od przewróconej świecy. Musiały tlić się jakiś czas, zanim zaczęły płonąć. Innego wytłumaczenia nie ma. - Kiedy to się stało? - Przedwczoraj w nocy. - W nocy... kiedy ty byłaś... w łóżku! - Rolandzie, nic mi się nie stało. Obudziłam się w porę. - O mój Boże! - szepnął Roland. - Pożar dopiero się zaczynał. Wybiegłam z pokoju i obudziłam domowników. Emery bardzo sprawnie go ugasił. - Lucie... - Roland mocno przycisnął mnie do piersi. - Rolandzie, już wszystko dobrze. Phillida jeszcze nie może dojść do siebie. - Och, tak... Phillida. - Ciągle powtarza, że mogło to się strasznie skończyć. Na szczęście, nic się nie stało. Mam nauczkę, żeby w przyszłości bardziej uważać. - Nie rozumiem, jak mogło dojść do pożaru. 232
- Emery jest przekonany, że to świeca. Chyba ma rację. Ale szybko zdusiliśmy ogień. Roland puścił mnie, usiadł i zakrył twarz dłońmi. Podeszłam i wzięłam go za ręce. Wyraz cierpienia na jego twarzy wzbudził we mnie wielką czułość. Kocha mnie, myślałam. Ja też postaram się zawsze go kochać, przyrzekałam sobie w duchu. Ogarnęła mnie potrzeba opieki nad nim. - Rolandzie, nie myśl już o tym - tłumaczyłam łagodnie. - Nic się nie stało. Phillida dopilnuje, żeby uprzątnięto skutki pożaru. Gdy wrócimy, pokój będzie jak nowy. Miałam wrażenie, że moje słowa do niego nie docierają. Patrzył przed siebie nieruchomym wzrokiem. Byłam pewna, że wyobraża sobie języki ognia ogarniające draperie i mnie, uśpioną pod nią. Usłyszeliśmy pukanie do drzwi. To pani Green przyniosła herbatę. Przy herbacie opowiedziałam Rolandowi o wizycie Belindy. Wydawał się nieobecny. Jego myśli krążyły wokół pożaru. - Jutro wychodzę z Belindą do miasta - oznajmiłam. Zastanawiałam się, czy powinnam wspomnieć o kłopotach mojej szalonej przyjaciółki. Doszłam do wniosku, że raczej nie. Belinda zwierzyła mi się w sekrecie i nie byłaby zadowolona, gdybym roztrząsała jej prywatne sprawy z mężem. - Aha - odpowiedział Roland. - Ty zapewne będziesz zajęty? Sądzisz, że uporasz się z pracą do piątku? - O tak. Wrócimy do domu razem. Rozmowa zeszła na nasze sprawy. Roland przyznał się, że bardzo za mną tęsknił. - Powinnam była pojechać z tobą - stwierdziłam. Pokiwał głową z uśmiechem, ale zaraz dodał: - Phillida byłaby nieszczęśliwa. Nie lubi zostawać sama w Manor Grande. Ma wrażenie, że służba jej nie akceptuje. Oni uważają, że Phillida uzurpuje sobie miejsce pani domu. W duchu przyznałam, że w uwadze Rolanda jest trochę racji. 233
- Wiesz, jacy potrafią być służący - tłumaczyłam zachowanie gospodyni. - Emery pracowali u nas jeszcze za życia mojej matki. Znam matkę wyłącznie z opowiadań Rebeki, ale umiem wyobrazić ją sobie jak żywą. Wcześniej państwo Emery pracowali dla matki w jej domu, w Londynie. Potem ściągnęła ich do Manor Grande. Pomyśl, ile już lat prowadzą nam dom. - Tak. Phillida to rozumie. Chwilami odnoszę wrażenie, że wolałaby mieszkać sama. - Nic takiego mi nie mówiła. - Nie, ona ci tego nie powie, ale wiem, że w niektórych sytuacjach czuje się jak piąte koło u wozu. Rozważa, czy nie powinna się od nas wyprowadzić - wyznał Roland. - Nie, nie. Dokąd by poszła? Pożartym, lubię ją. Tobie też by jej brakowało. - Zawsze byliśmy razem. Rozstanie byłoby dla nas bardzo bolesnym przeżyciem. - Dla mnie również. Przywiązałam się do Phillidy. Jest dla mnie jak siostra - uspokajałam Rolanda. - Ona myśli podobnie o tobie. - Bardzo przejęła się pożarem. - Wyobrażam sobie. Słuchaj, Lucie, co byś powiedziała na przeprowadzkę do Yorkshire? Powiedzmy, gdzieś w okolice Bradford? To są bardzo ładne tereny. Nie odpowiedziałam. Nie miałam ochoty jechać gdzieś daleko od Manorleigh i Londynu. - Zatrzymalibyśmy, oczywiście, ten dom - próbował dalej Roland. Rozejrzałam się po pokoju. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym tu mieszkać nawet przejściowo. Wąski, wysoki budynek, w szeregu bliźniaczo podobnych domów sprawiał przytłaczające wrażenie po naszej kamienicy w Londynie i Manor Grande. Przestrzenny, owiany mgiełką tajemniczości Manor Grande znaczył dla mnie tak wiele. - Nie mogłabyś sprzedać Manor Grande? - spytał nieśmiało Roland. - Nie sądzę. Nawet gdybym miała na to ochotę. Kiedy zmarł ojciec, byłam w takim szoku, że niewiele z tego, co prawnicy mówili o testa234
mencie, docierało do mnie. Jedno zrozumiałam. Cały mój majątek jest pod zarządem powierniczym. Nie wolno mi samowolnie dysponować kapitałem, w który wchodzi również posiadłość w Manorleigh. Zanim podejmę jakąkolwiek decyzję, muszę skonsultować się z prawnikami. Ojciec chciał mnie w ten sposób uchronić przed łowcami posagów. Roland wydawał się speszony. Rozbawiła mnie jego mina. - Rolandzie, przecież nie mam na myśli ciebie! Ale jak wiesz, są tacy mężczyźni... - Stanął mi przed oczyma Jean Pascal. - Ojciec był bardzo przewidującym człowiekiem - ciągnęłam. - Pragnął mnie zabezpieczyć. Oczywiście nie sądził, że umrze przedwcześnie. W każdym razie stworzył fundusz powierniczy na moją rzecz. Oznacza to, że nie wolno mi tknąć podstawowego kapitału. Ma on przejść na moje dzieci, a jeżeli pozostanę bezdzietna, na dzieci Rebeki. Dlatego sądzę, że niełatwo by mi przyszło spieniężyć Manor Grande. - Rozumiem - powiedział Roland. - To właściwie był pomysł Phillidy. Ona bardzo lubi Manor Grande, ale działa jej na nerwy zachowanie służby... - To minie. Państwo Emery są bardzo porządnymi ludźmi. Cóż, ustanowili pewne zasady postępowania i spodziewają się, że będą one respektowane. - A Phillida naruszyła jedną z nich. - Sprowadziła Kitty bez konsultacji z gospodynią. Pani Emery uważa, że tylko ona ma prawo decydować o zatrudnianiu nowych pracowników. - Szkoda, że nie wiedzieliśmy tego wcześniej -westchnął Roland. - Nic się nie stało. Prędzej czy później pani Emery zapomni. Oj, cieszę się, że przyjechałam! Mogę wreszcie sprawdzić, jak wyglądasz u siebie w domu. - W jakim tam domu! To tylko miejsce na noclegi. Przynajmniej tak z Phillida traktujemy Welling Gardens. Ale odkąd tu jesteś, zrobiło się jakoś przytulniej. Uśmiechnęłam się, zadowolona.
235
Następnego dnia spełniłam obietnicę daną Belindzie. Wzięłam dorożkę i pojechałam do Bayswater. Tak jak Belinda mówiła, pod adresem, który mi dała, znajdował się niewielki hotel. Poszłam do recepcji i zapytałam o pana Henry'ego Farrella. Niestety, nie było go, ale miał zaraz wrócić. Postanowiłam zaczekać. Sytuacja była niezręczna, bo powinnam była wcześniej zawiadomić Farrella o wizycie. Ale miałam podstawy, by się obawiać, że nie zgodzi się na spotkanie. Przez dziesięć minut powtarzałam w myślach to, co mam zamiar powiedzieć Farrellowi. Im dłużej o wszystkim myślałam, tym bardziej sobie uświadamiałam swój brak rozwagi, dając się wplątać w tę historię. Jakim człowiekiem okaże się Farrell? Pewnie jest bardzo gwałtowny. Przyjechał wyegzekwować swoje prawa. Nie zechce mnie wysłuchać. Najlepiej byłoby wstać i opuścić hotel, póki jeszcze nie jest za późno. Szkoda, że nie poradziłam się Rolanda. Pewnie powiedziałby, żebym się nie wtrącała i zostawiła Belindę z jej problemami. Zapewne tak należało postąpić. Trudno to wytłumaczyć, ale... Belinda jest mi na swój sposób bliska. Naprawdę ucieszyłam się na jej widok. Kiedy tak biłam się z myślami, usłyszałam, jak recepcjonista mówi: - Panie Farrell, jakaś dama czeka na pana. Zobaczyłam mężczyznę średniego wzrostu o włosach wypłowiałych od słońca i ogorzałej cerze. Ciemna karnacja jeszcze bardziej podkreślała niebieski kolor oczu. Regularne rysy nadawały twarzy wyraz zdecydowania. Ten młody człowiek sprawiał całkiem sympatyczne wrażenie. Nic dziwnego, że Belinda dała się ponieść jego urokowi, zanim zdała sobie sprawę, że życie na złotodajnych polach nie jest najlepszą perspektywą. - Pan Farrell? - zapytałam, podnosząc się. - Tak. Czy pani czeka na mnie? - spytał z wyraźnym australijskim akcentem. - Nazywam się Lucie Lansdon. Nie wiem, czy Belinda panu o mnie wspominała? - Och! To pani jest Lucie?! - zawołał i serdecznie uścisnął mi dłoń. Miło mi panią poznać. 236
Farrell zaczynał budzić moją sympatię. - Przyszła pani zobaczyć się ze mną? - spytał wyraźnie zdziwiony, ale i zadowolony. - Czy możemy tu gdzieś spokojnie porozmawiać? - Chodźmy do hallu. O tej porze powinien być pusty. - Dziękuję. Będę zobowiązana, jeżeli zechce mnie pan wysłuchać. Kiedy szliśmy, Farrell przyglądał mi się spod oka. W hallu rzeczywiście nie było nikogo. Nie ukrywam, że byłam zadowolona z takiego obrotu sprawy. - Proszę usiąść i powiedzieć mi, co panią sprowadza. Usiedliśmy na fotelach w rogu. - Belinda przyjechała się ze mną zobaczyć. Jest bardzo przygnębiona. - Cóż, sama sobie winna. - Tak. Wiem. Opowiedziała mi wszystko. Postąpiła okropnie. Farrell skinął głową. Siedziałam w milczeniu, nie bardzo wiedząc, jak zacząć. - Co właściwie chciała mi pani powiedzieć? - Widzi pan... ona była taka młoda - zaczęłam z wahaniem. - To nie zmienia faktu, że działała dobrowolnie. Wiedziała, co robi. Parła do tego małżeństwa. Jak można było tak postąpić? - Wyobrażam sobie, co pan czuje. - Nie rozumiem, po co panią przysłała. Czego się spodziewa? - Właściwie nie „przysłała" mnie. Sama postanowiłam się z panem zobaczyć. Belinda jest bardzo nieszczęśliwa. Szczerze żałuje... - Już to wszystko od niej słyszałem. Jednak nadal jest moją żoną i mam zamiar zabrać ją z powrotem do Australii. - Sądzi pan, że wyjdzie to panu na dobre? Że w takich okolicznościach możecie być szczęśliwi? - O co pani chodzi? - Obie strony muszą być chętne. - Ale ja mam za sobą prawo. - Oczywiście. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Tylko prawo to jedno, a szczęście to już zupełnie inna sprawa. 237
- Proszę posłuchać! Nie widzę sensu... - Chce pan powiedzieć, że wtrącam się w nie swoje sprawy? Że to nie mój interes? - Właśnie. - Jednak bardzo cenię pana za to, że zgodził się pan mnie wysłuchać. Nawet jeżeli to nie mój interes. Jestem mocno związana z Belinda. Dorastałyśmy razem. To, a także fakt, że ona teraz bardzo cierpi, daje mi prawo do tej rozmowy. - A ja pani jeszcze raz powtarzam, że Belinda jest moją żoną. - Wiem. Ale czy można na siłę zmusić kogoś, by z nami był, jeżeli tego nie chce? - Tak, można - odpowiedział ostro. - Ona się zmieni, gdy wróci do domu. Pokręciłam głową. - Wątpię. - Znam ją - upierał się. - Ja też. Niech mi wolno będzie coś panu powiedzieć. Szczerze cenię sobie, że pan ze mną rozmawia. Zapewne odbiera pan moją wizytę jako impertynencję... I właściwie ma pan rację. - Więc dlaczego pani nie zrezygnuje? - Belinda pojechała na złotodajne pola jako dziecko -mówiłam. - Na początku fascynowała ją egzotyka tamtego miejsca. Przez pewien czas była szczęśliwa. Ale musi pan pamiętać, że Belinda wychowała się w Anglii i że przywykła do innego modelu życia. Nie wiem, co stało się z waszym małżeństwem, ale zdaje się, że nie było zbyt udane, prawda? Czyż nie zgodził się pan na jej wyjazd? - Przyznam, że czasem działam w afekcie. - Uznał pan, że lepiej będzie, jeżeli się rozstaniecie? Farrell nie odpowiedział. - Belinda przyjechała tutaj - mówiłam dalej. - Tu, do Anglii, na drugi koniec świata. To, co stało się w Australii, wydało jej się bardzo odległe. Postanowiła wymazać tamte wydarzenia z pamięci. Spotkała mężczyznę. Zakochała się z wzajemnością i wyszła za niego. - Jak mogła, skoro była już moją żoną? 238
- Odbył się normalny ślub. Temu drugiemu mężczyźnie nawet do głowy nie przyjdzie, że nie jest mężem Belindy. Są bardzo dobraną parą. Belinda jest przy nadziei. - Co? Nie powiedziała mi o tym. - Niech pan to przemyśli. Wierzę, że jest pan dobrym, wyrozumiałym człowiekiem. - Przecież pani mnie nie zna. - Patrzył na mnie wyraźnie zdumiony. - Ufam mojej intuicji. Moja odpowiedź wywołała u niego lekki uśmiech. Poczułam się pewniej. Dobrze, że napomknęłam o dziecku. Postanowiłam dalej ciągnąć ten wątek. - Czy pozwoli pan, żeby maleństwo przyszło na świat z piętnem nieślubnego dziecka? Farrell nie spuszczał ze mnie wzroku. - A cóż ja mam z tym wspólnego? - obruszył się. -To jej bękart, nie mój. A ja nadal jestem jej mężem. - Zgoda. - Czego więc się pani spodziewa? - Chcę, żeby wszystko dobrze się skończyło dla Belindy... dla was wszystkich. - Jaki pani ma w tym interes? - Bo mam na uwadze jej szczęście. Pan to doskonale rozumie, jeżeli Belinda nie jest panu obojętna. Farrell milczał. - Wiem, że Belinda fatalnie pana potraktowała - nie rezygnowałam. - Ze mną także nie zawsze uczciwie postępowała. Ale zależy mi na niej. Wierzę, że ma szansę na szczęśliwe życie. - O tak. Wielka z niej teraz dama. - Jeżeli to jej odpowiada... Natomiast jeśli zmusi ją pan do powrotu, oboje będziecie przechodzić piekło. A dziecko? - Może je tu urodzić i zostawić. - Panie Farrell, która matka odda swoje dziecko? - Niektóre tak robią. Podejrzewam, że Belinda byłaby do tego zdolna, gdyby jej to pasowało. 239
- Nie wierzę. No, dobrze - zmieniłam ton. - Niech pan zniszczy to szczęśliwe stadło! Niech pan w ogóle nie bierze dziecka pod uwagę! Proszę bardzo! Niech pan się kieruje wyłącznie swoim egoizmem, jeżeli taka jest pańska recepta na życie! Na twarzy Farrella powoli pojawił się uśmiech, - Pani mówi jak prawnik. Wie pani co? Gdybym wpadł w kłopoty, zwróciłbym się do pani o pomoc. - Dziękuję. Byłabym zobowiązana, gdyby traktował mnie pan poważnie. - Z przyjemnością pani słucham. Proszę dalej. Proszę powiedzieć, dlaczego ona panią do mnie przysłała. - Jest jedno wyjście z tej sytuacji - powiedziałam. - Korzystne dla niej? - zapytał rozbawiony, ściągając brwi. - Dla niej i dla wszystkich pozostałych. - Taak? - Proszę posłuchać. Wasze małżeństwo praktycznie nie istnieje... - Przysięga małżeńska jest wiążąca... na zawsze. - Oczywiście, jeżeli małżonkowie nie zdecydują się zerwać więzów. - Ma pani na myśli rozwód? - Widziałabym to w następujący sposób: rozwodzicie się po cichu i Belinda wychodzi za Roberta Denvera. Wszystko musiałoby się odbyć bardzo dyskretnie. - Rozwód - powtórzył Farrell z niedowierzaniem. - Ma pan wystarczające powody, by żądać rozwodu, prawda? - podpowiedziałam. - Tak, ale... - kręcił głową. - Nigdy nie będziecie szczęśliwi ze sobą - powiedziałam z naciskiem. - Co było, minęło. - Dlaczego miałbym się zgodzić, skoro potraktowała mnie w taki sposób? - Czy jest pan mściwy? - O co pani chodzi? Próbuję wyłącznie wyegzekwować swoje prawa. - Pańskie prawa? A co one warte bez uczucia, bez miłości? 240
- Kiedyś mówiła, że mnie kocha. - Była jeszcze podlotkiem. - Belinda to egoistyczna mała diablica. - Być może. Ale już pana nie pokocha. Zawsze będzie tęsknić za życiem, które tu zostawiła. Lepiej będzie panu bez niej. Pozna pan kogoś, pokocha i założy szczęśliwą rodzinę. Powinien pan o tym pomyśleć. - Dlaczego pani tak uważa? - Bo jest pan mądrym, zdrowo myślącym człowiekiem. Do tego ma pan dobre serce. Farrell wybuchnął śmiechem. - Pani naprawdę wie, jak owinąć mężczyznę wokół małego palca! Lucie, chyba panią polubiłem. - To dobrze, bo ja pana również. - Założę się, że Belinda ma w pani oddaną przyjaciółkę. - Znam ją tak dobrze. - W takim razie dziwię się, że pani tyle dla niej robi. - No proszę! A nie mówiłam, że lepiej będzie panu bez niej?! - Niewątpliwie. - W takim razie, po co pan obstaje przy tym, żeby ją ze sobą zabrać? - Sam nie wiem. Ma w sobie coś takiego... To egoistka czystej wody. Potrafi dopiec do żywego. Mimo to chcę, żeby wróciła. - Zapomni pan o niej. - Nie jestem pewien. - Zobaczy pan. Gdy spotka pan kogoś... miłego... wrażliwego i założy rodzinę, jeszcze będzie pan wdzięczny, że uwolnił się od Belindy. - Proszę mówić mi Henry. - Dobrze, Henry. Gorąco proszę, żebyś przemyślał to, co powiedziałam. Pamiętaj też o dziecku. - Taak - zadumał się. - Jest jeszcze dziecko. - Daj szansę Belindzie. Myślę, że może znaleźć swoje miejsce w życiu. Spróbować jeszcze raz. Czy ona opowiadała ci o swoim dzieciństwie? - Trochę. 241
- Belinda miała trudne dzieciństwo. Człowiek, którego uważała za rodzonego ojca, traktował ją bardzo oschle. Od samego początku był do niej wrogo nastawiony. Ta sytuacja niewątpliwie miała wpływ na jej charakter. Teraz otwiera się przed nią szansa na normalne życie. Nie odbieraj jej Belindzie, Henry. Farrell siedział pogrążony w myślach. - Belinda mnie skrzywdziła - odezwał się. - W imię czego mam ustąpić? Czy po to, żeby jej sprawić przyjemność? - Pomyśl, że w ten sposób ty sam będziesz szczęśliwszy. - Niby bez niej? Kiwnęłam głową. - Chyba masz rację. - Oczywiście, możesz się zemścić. Ale co ci to da? Natomiast gdybyś pozwolił jej odejść... Co, Henry, dasz jej rozwód? Zastanowisz się nad tym? Farrell niespodziewanie wyciągnął rękę i położył ją na mojej dłoni. - Zgoda, Lucie - powiedział. - Pomyślę o tym. Ale zrobię to wyłącznie dla ciebie. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę. Jestem pewna, że podejmiesz właściwą decyzję. Czy mogę się z tobą zobaczyć, by usłyszeć, co postanowiłeś? Skinął głową. - W takim razie, jutro? - Nie dajesz mi zbyt wiele czasu. - Bardzo mi zależy, żeby rozwikłać tę historię, zanim wyjadę z Londynu - napierałam. - Trudno mi cokolwiek obiecać... Ponieważ jesteś w stosunku do mnie taka otwarta i szczera, czuję się w obowiązku... Ale to nie znaczy, że... - Wiem, że kiedy to wszystko przeanalizujesz, zgodzisz się ze mną. - Znasz takie powiedzenie: „mydlić komuś oczy"? Usłyszałem je od matki. - Tak. Znam. - Czy to nie znaczy przypadkiem ugłaskać kogoś za pomocą pochlebstw? 242
- Chyba tak. - Zdaje się, dużo mydła dzisiaj zużyłaś. - Wcale nie. Starałam się jedynie uprzytomnić ci pewne fakty. Farrell wybuchnął śmiechem. - Czym przyjechałaś? - zapytał. - Dorożką. - Poczekaj. Zawołam dorożkę. Wracałam do domu w szampańskim humorze. Byłam pewna, że wygramy. Pojechałam prosto do Celeste. Belinda na pewno musi się niecierpliwić. Wybiegła mi naprzeciw ze swego pokoju. - I co? - Być może... - Być może, co? - Być może zgodzi się na ciche unieważnienie małżeństwa. - Naprawdę?! Lucie, jesteś cudowna! Wiedziałam, że ci się uda! Wszystko dzięki tej twojej powadze. Ty jesteś jak guwernantka albo dyrektorka pensji. - Farrell porównał mnie do prawnika. - Niech ci będzie. Co powiedział? - Powiedział, że fatalnie go potraktowałaś. I niestety miał rację. Belinda wysunęła czubek języka. Ten nawyk został jej jeszcze z dzieciństwa. - Oj, przestań! - ucięła zniecierpliwiona. - Powiedziałam mu o dziecku. - Spojrzałam uważnie na Belindę. Mam nadzieję, że z tym dzieckiem to prawda? - Tak. W stu procentach. Nie myślisz chyba, że skłamałabym w tak poważnej sprawie. - Myślę - odpowiedziałam. - No i co dalej? - Uprzytomniłam mu, że gdybyś wróciła, zamieniłabyś mu życie w piekło... Zgodził się z tym. 243
- Lucie, jesteś kochana! - Daj mi skończyć. Na razie obiecał jedynie wszystko przemyśleć. - Och, zgodzi się. Zobaczysz. Musi się zgodzić. Jak on ci się podoba? - Trochę szorstki, ale to dobry człowiek. Uważam, że miał pecha, trafiając na ciebie. - Tak, chyba tak. Biedny Henry! Czy sądzisz, że się zgodzi? - Nie wiem. Obiecał, że pomyśli. - Jak długo? - Kto wie? Ale mam się z nim jutro zobaczyć. - Cudownie! I pomyśleć, że mogłaś zginąć w płomieniach! - To by dopiero było! Kto załatwiałby, za ciebie twoje sprawy? - Wcale nie o to mi chodziło! - Widocznie źle cię zrozumiałam. Na szczęście przeżyłam, by spotkać się z Henrym Farrellem. Belinda rzuciła mi się na szyję. Kiedy tak ściskała mnie jak szalona, pomyślałam, jak bardzo różni się od Phillidy czy od Rolanda. Im naprawdę na mnie zależy. Trudno, Belinda już się nie zmieni. Mnie samą zdumiała łatwość, z jaką udało mi się przekonać Farrella. Podejrzewam, że dużą rolę odegrała jego łagodna natura. Nie bez znaczenia zapewne był także fakt, że Belinda spodziewa się dziecka. Henry Farrell miał poczucie krzywdy. Był zły na Belindę, ale na szczęście zachował tyle rozsądku, by widzieć, że jej powrót nie przyniósłby mu nic dobrego. Kiedy dzień później weszłam do hotelu Bayswater, Farrell czekał na mnie w hallu. Widziałam po jego minie, że jest zadowolony z mojej wizyty. Nie od razu wyznał, co postanowił. Przeczuwałam jednak, że podjął decyzję. Wyraźnie miał ochotę potrzymać mnie trochę w napięciu i wysłuchać ewentualnych dalszych argumentów w obronie Belindy. Powtórzyłam jeszcze raz wszystko to, co powiedziałam poprzedniego dnia. Wysłuchał mnie cierpliwie, a na koniec spytał: - Jak załatwia się rozwód? 244
Przyznałam się, że nie wiem, i obiecałam, że zorientuję się, jak wygląda procedura rozwodowa. - Zajmiemy się wszystkim - zapewniłam go. - A potem Belinda jeszcze raz poślubi Jego Lordowską Mość stwierdził z przekąsem Henry. - Poślubi sir Roberta Denvera. - A on się na to zgadza? - Myślę, że jeszcze o niczym nie wie. - Co?! - Belinda musi mu dopiero wyznać całą prawdę. - A jeżeli Denver odmówi? - Nie sądzę. - Szaleje za nią, co? - Chyba tak. Na chwilę zaległa krępująca cisza. Henry'ego ogarnęła nostalgia. Belinda potrafiła wywrzeć wrażenie na mężczyznach. Bobby był zakochany po uszy, a Henry w pościgu za nią przyjechał z antypodów. Wielkie szczęście, że udało mi się przemówić mu do rozsądku, mimo iż Belinda nadal nie wywietrzała mu z głowy. Zwyciężyło racjonalne myślenie. Zalegalizowanie ich rozstania pozwoli wszystkim ułożyć życie na nowo. Na pożegnanie Henry obiecał mi, że założy sprawę o rozwód. Strony nie będą wysuwać żadnych roszczeń, co, być może, pozwoli uniknąć przecieków do prasy. Wróciłam do domu triumfująca. - Zgodził się - oznajmiłam Belindzie. - Lucie, jesteś fantastyczna! Wiedziałam, że ci się uda! Zawsze byłaś moją najlepszą przyjaciółką! - Nie zapominaj, że to dopiero początek. - Ostudziłam jej entuzjazm. - Teraz musisz o wszystkim powiedzieć Bobby'emu. - Wiem - odparła, wzdychając. - Powinnaś jak najprędzej pojechać do domu. Jeżeli Bobby pozwoli ci zostać, właściwie będzie to oznaczać, iż żyjecie w konkubinacie. Miejmy nadzieję, że cała sprawa nie wyjdzie na jaw. Znalazłabyś się w 245
bardzo niezręcznej sytuacji. Ale musisz się liczyć z taką ewentualnością. Chociaż to i tak byłaby niewielka cena za twoją bezmyślność. - Dobrze, Lucie. Już jadę. I wszystko uczciwie wyznam Bobby'emu. - Oby tylko okazał się taki wyrozumiały i tolerancyjny, jak się spodziewasz. - Oczywiście, że tak. On nie widzi świata poza mną. Przygnębienie Belindy zniknęło bez śladu. Znowu mogła działać i manipulować życiem innych ludzi podług własnego widzimisię. Wyjechała jeszcze tego samego dnia. Ja spędziłam następną dobę na Welling Gardens, a potem razem z Rolandem wróciliśmy do domu. Phillida przywitała nas niezwykle wylewnie. - Ktoś mógłby pomyśleć, że nie było nas przynajmniej przez miesiąc - zaśmiał się Roland. - Strasznie mi było pusto. Zostawiliście mnie zupełnie samą. Świetnie, że już jesteście! Chodźcie zobaczyć wasz pokój. Roland, czy Lucie ci mówiła... Euforia Phillidy zniknęła. Jej miejsce zajęła obawa. - Tak - odezwałam się. - Opowiedziałam o pożarze. Phillida zwróciła się do Rolanda. W oczach miała łzy. - Nie darowałabym sobie, gdyby coś się stało... - Ale się nie stało - powiedziałam. - Rolandzie, aż trudno to sobie wyobrazić. - Tak. Strach pomyśleć, jak mogło się to skończyć -powiedział Roland. - Musisz przestać się zamartwiać. Mieliśmy szczęście. Wszystko dobrze się skończyło. Chodźmy wreszcie obejrzeć pokój. Bez łoża z kolumnami i baldachimem sypialnia wyglądała zupełnie inaczej. Nowe łóżko było znacznie skromniejsze niż poprzednie, lecz wyglądało bardzo efektownie i elegancko. - Pokój bardzo się zmienił - powiedziałam. - Wydaje się bardziej przestronny - przytaknął Roland. - Doskonały wybór, Phillido. - Nigdy więcej draperii i baldachimów - oznajmiła Phillida. - Zawsze budziłyby złe wspomnienia. 246
Roland wziął ją pod rękę. - Przestań myśleć o pożarze! - rozkazał. - Staram się, Rolandzie. Cieszyłam się z powrotu do domu. W dodatku byłam dumna z siebie, że tak zmyślnie poprowadziłam sprawy Belindy. Postanowiłam nie zaprzątać sobie głowy Belindą i skupić się na własnym życiu, które coraz bardziej mi się podobało. Już następnego dnia rano przyjemną atmosferę zakłóciło zaproszenie pani Emery na pogawędkę do jej saloniku. Kiedy na stole pojawił się dzbanek z herbatą Darjeeling, wiedziałam, że nadciąga burza. - Nie chciałabym wyrażać opinii nie pytana - oświadczyła pani Emery, po czym od razu przystąpiła do rzeczy. - Wiem, że ona jest siostrą... ale to nie znaczy, że stała się panią tego domu. Chwilami odnoszę wrażenie, a pan Emery zgadza się ze mną, że ona tak właśnie myśli. - Pani Emery, jestem pewna, że pani się myli. - Obawiam się, że nie. - Co panią tak zbulwersowało? - Na przykład ta historia z łóżkiem. Rządzi się, jakby była u siebie. Spytałam pana Emery'ego, czy uważa, że to jej sprawa wybierać łóżko i pozbywać się starego. To było bardzo piękne łoże. Stało tu od wieków. Na pewno było dużo warte. Kazała się go pozbyć. Nie wiadomo, gdzie się podziało. - Było nadpalone i zalane wodą - broniłam Phillidy. - Nadpalone, zalane! Mój Boże! Przecież można je było odnowić. - Pani Emery, Phillida bardzo przejęła się pożarem. Postanowiła usunąć wszystko, co mogłoby nam o nim przypominać. Miała dobre intencje. - Uważam, że o takich sprawach powinna decydować pani domu. Ani ja, ani pan Emery nie odważylibyśmy się wyrzucić czegokolwiek bez pani zgody, panno Lucie. To mi się nie podoba. Co będzie dalej? Oboje się nad tym zastanawiamy. - No cóż, mam nadzieję, że nie będziemy pozbywać się innych łóżek. I ja, i pan Fitzgerald jesteśmy bardzo zadowoleni ze zmiany. 247
- Jeżeli pani tak mówi, niech będzie. Ale nie wydaje mi się to w porządku. Jest jeszcze coś... - Tak? Co takiego? - Szperanie. Ona była na strychu i przeglądała stare kufry i inne rzeczy... - Pani Emery, Phillidę fascynuje nasz stary dom. Trzeba pamiętać, że ona będzie tu z nami mieszkać i ma się czuć jak domownik. - Właśnie. Szczerze powiem, że to mnie niepokoi. Dwie gospodynie pod jednym dachem... Taka sytuacja nie wróży nic dobrego. - Wszystko będzie dobrze. Phillida jest moją szwa-gierką i bardzo się przyjaźnimy. Myślę, że nawet do głowy jej nie przyszło, że mogła panią urazić. - Ja tylko usiłuję dać do zrozumienia, że ona myszkuje. I nie chodzi wyłącznie o strych. Bardzo dokładnie oglądała ogród. Zaczepiała służbę... wypytywała o ducha. - Czy to im przeszkadzało? - Im?! Gdzie tam! Byli zachwyceni. Większość z nich ma pstro w głowie. Ani myślą o tym, co dobre dla domu. Ale jeżeli pani mówi, że mam się nie przejmować... Tylko nie lubię patrzeć, jak wykorzystuje się czyjąś dobroć. - Pani Emery, doceniam pani troskę, ale nie sądzę, by Phillida zrobiła coś złego. Myślę, że byłoby jej niezmiernie przykro, gdyby wiedziała, że poczuła się pani obrażona. Pani Emery skinęła głową i nie powiedziała ani słowa więcej. Jednak ze sposobu, w jaki mieszała herbatę, odgadłam, że nie podziela mego zdania. Minęło kilka dni. Zastanawiałam się, co słychać u Belindy. Pewnie wszystko poszło gładko, skoro nie mam od niej wiadomości. Belinda odzywa się tylko wtedy, gdy ma kłopoty. Wyobrażałam sobie, jak wyznaje winę przed Bobbym. Uległy Bobby na pewno zgodzi się na wszystkie jej warunki. Wynajmą najlepszych adwokatów i jeżeli Henry Farrell rzeczywiście wystąpi o rozwód, uzyskają go raz-dwa. 248
Oby tylko udało się go załatwić, zanim dziecko przyjdzie na świat. I żeby obyło się bez rozgłosu. Belinda zostanie matką! Trudno to sobie wyobrazić. Z drugiej strony, macierzyństwo potrafi bardzo zmienić kobietę. Minął prawie tydzień od przyjazdu z Londynu. Wróciliśmy do naszego normalnego trybu życia. Roland jakoś nie wybierał się do Londynu. Sądziłam, że jego częste pobyty w Londynie będą koniecznością narzuconą przez pracę, ale myliłam się. Postanowiłam więc dotrzymać mu towarzystwa, kiedy będzie jechał w interesach na północ Anglii. Ten dzień spędziliśmy bardzo przyjemnie. Długo siedzieliśmy przy kolacji, wspominając Francję. Phillida z humorem opowiadała o gafach, które stały się jej udziałem podczas pobytu na wakacjach. Świetnie się bawiliśmy. Po kolacji przeszliśmy do salonu na pogawędkę. Phillida pożegnała nas pierwsza, twierdząc, że chce jej się spać. Niedługo potem my również poszliśmy na górę. Wieczór był raczej chłodny i pani Emery poleciła rozpalić ogień w kominku. Pokój oświetlony żarem z płonących polan sprawiał bardzo przytulne wrażenie. - Wydaje mi się, że Phillida doszła już do siebie po pożarze, prawda, Rolandzie? - powiedziałam. - Tak, myślę, że tak. Ale bardzo mocno go przeżyła. Nie widziałem jej takiej roztrzęsionej od śmierci rodziców. Obawiam się, że ten dom zawsze będzie kojarzył się jej z pożarem. Przestała przychodzić do naszego pokoju. - Rzeczywiście. Roland leżał w łóżku, obserwując, jak krzątam się po pokoju. Zawsze przed snem rozsuwałam zasłony. Lubiliśmy, gdy budził nas brzask. Odsuwając storę, jak zawsze odruchowo spojrzałam w dół, na ławeczkę pod dębem. Dreszcz przebiegł mi po plecach. W świetle księżyca wyraźnie zobaczyłam jakąś postać siedzącą na ławce. Wtedy ten „ktoś" podniósł się. Ubrany był w pelerynę. Na głowie miał cylinder. Stałam w oknie jak skamieniała. Nie byłam w stanie wy249
konać najmniejszego ruchu ani wydobyć słowa. Kiedy tak stałam, ten „ktoś" na dole zdjął cylinder i ukłonił się, nie spuszczając wzroku z okna naszej sypialni. Dokładnie widziałam ciemny trójkąt włosów nad jego czołem. To był ten sam mężczyzna, który stał pod oknem naszego londyńskiego domu. Morderca ojca, człowiek wysłany przeze mnie na szubienicę. - Lucie...? Lucie... co ci jest? - doszedł mnie głos Rolanda. Odwróciłam się od okna i opadłam na fotel, zakrywając twarz dłońmi. Roland natychmiast znalazł się przy mnie. - Co się stało? O co chodzi? - Tam... na dole. Roland podszedł do okna. - Co tam było? Co cię tak przestraszyło? Podniosłam się z fotela i stanęłam obok Rolanda. Na dole nie było nikogo. - Widziałam go! Wyraźnie go widziałam! Tak samo jak tamtej nocy w Londynie. To był Fergus O'Neill. - Fergus O'Neill? - powtórzył Roland, nie bardzo kojarząc, o kim mowa. - Mężczyzna, który zabił mego ojca. - Lucie, uspokój się. Opowiedz dokładnie, co widziałaś. Mówiłaś, że kto to był? - Fergus 0'Neill - powtórzyłam. - Zeznawałam przeciwko niemu w sądzie. W noc poprzedzającą śmierć ojca zauważyłam go pod naszymi oknami. Czekał przed domem... Potem rozpoznałam w nim mordercę ojca. - Lucie, porozmawiajmy spokojnie. Jak to możliwe, żeby ten człowiek znalazł się tutaj? Przecież go powieszono. Przytaknęłam ruchem głowy. - Myślisz, że to...? - Myślę, że przyszedł mnie straszyć. - Niemożliwe! To jakieś przywidzenia. 250
- Nie! Widziałam go bardzo wyraźnie. Nie myślałam o nim, podchodząc do okna. Dlaczego akurat teraz moja wyobraźnia miałaby przywołać obraz tego człowieka? - Chodź, połóż się. Już wszystko dobrze. Nie musisz się niczego bać... jestem przy tobie. Leżałam przytulona do Rolanda, a on uspokajał mnie i pocieszał. Zwierzyłam mu się z moich obaw. Być może posłałam na śmierć niewinnego człowieka. Przecież w noc po egzekucji widziałam pod moim oknem postać w pelerynie. Ten incydent wpędził mnie w depresję. Długo trwało, zanim się otrząsnęłam. 290 Dopiero Rebeka przekonała mnie, że to, co widziałam, jest wytworem mojej nadwerężonej przez przeżycia wyobraźni. Ale tym razem nie mam wątpliwości. Ta charakterystyczna fryzura... - Przywidziało ci się. - Tak ni stąd, ni zowąd? Widziałam go bardzo dokładnie! - Lucie, to stary dom. Tyle się w nim opowiada o duchach. Czy przypadkiem z tą ławką nie łączy się jakaś historia? - Tak - potwierdziłam. - No widzisz. Zasugerowałaś się. Zobaczyłaś to, co podsunęła twoja imaginacja... - Nie. Od dłuższego czasu nie myślałam o tamtym mężczyźnie. - Lucie, to była wyłącznie gra wyobraźni. - Nie wierzysz, że ludzie po śmierci wracają? - Nie - zaprzeczył Roland z przekonaniem. - Nawet jeżeli umarli tragicznie albo jeżeli ktoś przyczynił się do ich śmierci? - Nie. Nie wierzę. I tobie także nie wolno tak myśleć. Musiałaś być zmęczona i obraz z przeszłości stanął ci przed oczami. Powiedziałaś, że już przedtem zdarzyło ci się widzieć... tego mordercę. To znaczy, że gdzieś w pamięci zakodowałaś jego obraz. Teraz byłaś senna, a historia o nawiedzanej przez duchy ławeczce zrobiła swoje. - To, co mówisz, brzmi tak logicznie, tak przekonywająco. 251
- Bo każde zjawisko musi mieć racjonalne wytłumaczenie. Czasami tylko trudno je znaleźć. - Rolandzie, bardzo mi pomogłeś. - Cieszę się, kochanie. Roland nawijał na palec pasmo moich włosów. - Jestem przy tobie - powiedział cicho. - Ochronię cię przed wszystkimi duchami na tej ziemi. Leżałam przytulona do niego, czerpiąc spokój z ciepła jego ciała. Może rzeczywiście postać w pelerynie była wytworem mojej imaginacji? Ale dlaczego?! Przecież od dawna nie myślę o tamtej sprawie. - I co? Ciągle jesteś myślami za oknem? - spytał niespodziewanie Roland. - To jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że powinniśmy stąd wyjechać. - Wyjechać?! - Od jakiegoś czasu chodzi mi taki pomysł po głowie. Zrozum, to jest twój dom. Jesteś moją żoną i powinniśmy mieszkać u siebie. W domu, który kupiłbym dla nas. - Nie mogłabym zrezygnować z Manor Grande. - Przyjeżdżałabyś tu od czasu do czasu. Musimy to rozważyć. Oczywiście nie trzeba niczego robić pochopnie. Widzisz, wszystko stało się takie skomplikowane. Powinienem mieszkać bliżej Bradford. Dawno tam nie byłem. Nasza znajomość i ślub wybiły mnie z rytmu. Muszę jednak bardziej skupić się na pracy. Jeżeli nie podejmiemy jakiejś decyzji, moje wyjazdy będą oznaczać częstą rozłąkę. A tego bym nie chciał. Mam nadzieję, że też wolisz, byśmy przebywali razem? - Oczywiście. - W związku z tym pomyślałem, że powinniśmy się przenieść bliżej Bradford i tam stworzyć nasz wspólny dom. - To właśnie tam mielibyśmy spędzać większość czasu? - No, niekoniecznie. Zatrzymalibyśmy kamienicę w Londynie. Sądzę, że dość często będziemy tam jeździć. Ty miałabyś swój Manor Grande. Wiem, jakie to dla ciebie ważne. Rozumiem twoje przywiązanie do ludzi, którzy tu pracują. Od dłuższego czasu myślę jednak poważnie o przeprowadzce na północ. Poza tym uważam, że Manor Gran252
de ci nie służy. Za dużo tu wspomnień. Dzisiejszy incydent zdaje się to potwierdzać. Proszę cię, przemyśl moją sugestię. - Nie wiem, Rolandzie. Manor Grande to moje gniazdo. Jestem do niego znacznie bardziej przywiązana niż do domu w Londynie. - A te przywidzenia...? - Prawda, krążą pogłoski, że tu straszy, ale to miały być dobre duchy... Podobno pojawiała się kochająca matka, by czuwać nad swym małym dzieckiem. To zupełnie co innego niż to, co dziś zobaczyłam. - Lucie, musisz zrozumieć, że przeżyłaś ogromny stres. Takie sprawy nie pozostają bez śladu na psychice. A tu, w tym domu, otacza cię przeszłość. - Myślisz, że jeżeli wyjedziemy...? - Tak, tak myślę. Ale nie musimy się spieszyć. Możemy wynająć coś na pewien czas i spokojnie rozglądać się za odpowiednim domem dla nas. Ponieważ muszę bywać w Yorkshire, byłoby najlepiej, żebyśmy zamieszkali w pobliżu Bradford. Lucie, spróbujmy. To może być lekarstwo na twoje problemy. Nie chciałam wyjeżdżać z Manor Grande, mimo że nie spełnił wszystkich moich nadziei. Denerwowała mnie niechęć pani Emery do Phillidy, a dzisiejszy incydent z duchem bardzo mną wstrząsnął. Może rzeczywiście powinniśmy zamieszkać gdzie indziej? - Porozmawiajmy o tym kiedy indziej - poprosiłam, czując, że potrzebuję czasu na podjęcie decyzji. - Dobrze, kochanie - zgodził się Roland. - Postąpiłem niedelikatnie, poruszając dzisiaj ten temat. Ale tak jakoś wyszło. - Nie, to świadczy o twojej dobroci. Jesteś taki czuły i wrażliwy. Pewnie masz rację. To wszystko przez ten dom, opowieści o duchach i... wspomnienia związane ze śmiercią ojca. - Zastanów się nad przeprowadzką, Lucie - poprosił jeszcze raz Roland. Tej nocy długo nie mogłam zasnąć, a kiedy wreszcie mi się to udało, miałam okropny sen. Oglądałam dom, który zamierzałam kupić. Przypominał nieco Manor Grande. Kiedy znalazłam się w hallu, na schodach ujrzałam postać w pelerynie i cylindrze. Postać zdjęła cylinder i 253
nisko mi się ukłoniła. Wtedy zobaczyłam ciemny trójkąt włosów i białą bliznę na policzku. Obudziłam się z krzykiem. Roland przygarnął mnie do siebie i szeptał słowa otuchy. Rano długo spałam. Gdy obudziłam się, przy łóżku czuwała Phillida. - Lucie - powiedziała cicho - Roland mi mówił, że miałaś ciężką noc. Mój wzrok bezwiednie powędrował ku oknu. Phillida podążyła za moim spojrzeniem. Roland zapewne powiedział jej, że dręczyły mnie halucynacje. - Myślę, że powinnaś poleżeć i odpocząć - mówiła Phillida. - Poprawię ci poduszki. Poczujesz się lepiej, jak coś zjesz. Przyniosłam ci śniadanie. Sama je zrobiłam. Proszę, tu jest kawa, grzanka, marmolada i jajko na miękko. - Phillido, nie ma potrzeby, żebym jadła w łóżku. Czuję się dobrze. - Wcale nie. - Phillida potrafiła być uparta. To właśnie musiało tak drażnić panią Emery. Przez to śniadanie też będą kłopoty. Pani Emery pewnie chodzi teraz po domu i opowiada, że niektórzy ludzie nie wiedzą, iż robienie śniadań należy do obowiązków kucharki. Phillida uparła się, by mnie obłożyć poduszkami. Gdy ustąpiłam, z dumą postawiła przede mną tacę ze śniadaniem. Nie czułam głodu, ale odruchowo zjadłam to, co przygotowała. I naprawdę poczułam się lepiej. Niesamowite, jak wszystko inaczej wygląda za dnia. Teraz nie miałam wątpliwości, że wczoraj poniosła mnie wyobraźnia. Obraz tamtego człowieka mocno wrył mi się w pamięć. Nic dziwnego, że od czasu do czasu jego osoba staje mi przed oczyma. Czy to nie znamienne, że zobaczyłam go właśnie na „nawiedzanej ławeczce"? - No, teraz lepiej - stwierdziła Phillida. - Lucie, Roland mi wszystko opowiedział. Chyba nie masz mu tego za złe? On się bardzo zmartwił. Musiał się kogoś poradzić. - To pewnie przemęczenie. Tylko że nie mam powodu być zmęczona. - A ja uważam, że to przez te wszystkie historie o duchach zamieszkujących ten dom. 254
- Kto opowiada takie rzeczy? - Służba. Zaklinają się, że dawno zmarła lady Jakaśtam cały czas krąży po domu. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy. A tyle czasu spędziłam tu z Celeste i z ojcem. - Całkiem poważnie rozważamy z Rolandem możliwość wyprowadzenia się stąd. - Roland wspominał mi o tym. - Ostatnio zaniedbał interesy w Yorkshire. Powinniśmy mieszkać gdzieś bliżej Bradford. - Tak. Roland też tak uważa. - Manor Grande to piękny dom. Naprawdę nam się tu podoba, ale Roland ma wrażenie, że żyjemy na twój koszt. Wiesz, jacy są mężczyźni. Oni wolą utrzymywać, niż być utrzymywani. - Zrozumiałe. - Cieszę się, że tak mówisz. Roland szanuje twoje uczucia co do tego miejsca. Wie, że nigdy nie sprzedałabyś Manor Grande. Wspominał coś o zarządzie powierniczym... - Nie wiem, czy dotyczy to również domu. - Zupełnie nie znam się na tych sprawach. Ale wiem, jaki masz sentyment do Manor Grande. I oczywiście, nie pozbawiłabyś pani Emery dachu nad głową. -Phillida skrzywiła się. - Nadal nie mogę dojść z nią do porozumienia. Ale mam nadzieję, że z czasem nasze stosunki się ułożą. - Na pewno. - Wiem, że pani Emery wolałaby, bym zniknęła jej z oczu. Zgaduję, o co jej chodzi. Ona uważa, że jesteśmy u ciebie na garnuszku. Można ją po trosze zrozumieć. Czy nie sądzisz, że wszyscy czulibyśmy się lepiej... w jakimś innym miejscu? Roland pragnie, byś wybrała dom w okolicy Bradford. Co ty na to? - Zdajesz sobie sprawę, że zatrzymam Manor Grande niezależnie od tego, co postanowimy? - upewniłam się. - Oczywiście. Będziemy tu często zaglądać po drodze do Londynu. Pani Emery będzie szczęśliwa. 255
- Ona lubi, kiedy w domu są goście. Za życia ojca... Phillida przyłożyła palec do ust i pokręciła głową, dając do zrozumienia, bym nie poruszała tego tematu. - Więc jak? Obiecujesz się rozejrzeć? - naciskała Phillida. - No, dobrze. - Uwielbiam oglądać domy. To takie ekscytujące, prawda? - Tak. Chyba tak - odparłam. - Może wolałabyś nowo zbudowany dom, taki, w którym jeszcze nikt nie mieszkał? Nowe domy nie mają sekretów, nie wiążą się z nimi żadne mroczne historie. - Sama nie wiem. Lubię stare domy. - Czeka nas dużo atrakcji. Roland chce, byś osobiście dokonała wyboru. Tak się w nocy tobą zmartwił! - Gdzie on jest? - Na dole. Dostał list z Bradford. Jest nieszczęśliwy, bo musi wyjechać w przyszłym tygodniu. Pewnie będzie chciał, żebyś mu towarzyszyła. Ja oczywiście też się zabiorę. Mam parę spraw do załatwienia. Poza tym nie chciałabym cię zostawiać samej. - Roland jest zawsze taki troskliwy. - Przecież to twój mąż. Ja też cię kocham. Często myślę o tamtym pożarze i o tym, co mogło się stać. Wiesz co?! To musi być wynik szoku! - Co masz na myśli? - No, to... co widziałaś. - Nie sądzę, żeby pożar miał z tym coś wspólnego. - Wszystko działo się tu, w tym samym domu. Może ty...? Nie, lepiej nie mówić. To po prostu szok. Taki wstrząs może mieć różne dziwne efekty. Z pozoru jesteś całkiem spokojna, ale głęboko stłumione emocje znalazły ujście w postaci halucynacji. - To zupełnie bez sensu - powiedziałam, czując, że nie mogę opanować śmiechu. Phillida śmiała się razem ze mną. - Widzę, że cię rozbawiłam - mówiła. - Stanowicie z Rolandem dobraną parę. On też zawsze stroi żarty z tego, co mówię. Uważa, że opo256
wiadam bzdury. A ja sądzę, że znalazłam całkiem logiczne wytłumaczenie dla twojej wizji. - Phillida zrobiła poważną minę. -Lucie, obiecuję, że będę dbać o ciebie tak, jak... zawsze dbałam o Rolanda. A im więcej myślę o wyjeździe stąd, tym bardziej jestem przekonana o słuszności tej decyzji. Phillida z zadowoleniem spojrzała na pustą tacę po śniadaniu. - Wstaję - oznajmiłam. - Czuję się całkiem dobrze. Nachyliła się nade mną i lekko pocałowała w czoło. - Dziękuję, Phillido - powiedziałam. - Niczym się nie przejmuj. Oboje z Rolandem jesteśmy przy tobie. Razem stanowimy silny triumwirat. Jeśli zajdzie potrzeba, stawimy czoło wszystkim upiorom w całej Anglii. Krzepiąca obecność Phillidy w dużej mierze rozwiała mój ciężki nastrój związany z wydarzeniami ostatniej nocy. Przez kilka następnych dni wiele rozmawialiśmy o poszukiwaniu lokum w Yorkshire. Zaczynałam myśleć o przeprowadzce z dość dużym entuzjazmem, choć wciąż jeszcze na wspomnienie „zjawy" ogarniał mnie lęk. Każdego wieczoru wyglądałam przez okno w obawie, że znów ujrzę na ławeczce postać w pelerynie. Czułam strach, kiedy zbliżałam się do okna, 1 wielką ulgę, gdy nikogo pod dębem nie znajdowałam. W ciągu dnia też często siadywałam przy oknie, zatopiona w myślach o przeszłości. Nie mogłam odpędzić od siebie wspomnienia tamtej nocy, kiedy ojciec po wyjściu z parlamentu zatrzymał się u Greenhamów. Zyskał w ten sposób parę godzin życia. Wracało wspomnienie następnego ranka, gdy, na parę sekund przed zabójstwem, spojrzałam prosto w twarz mordercy. Przeszłość wisi nade mną. Nigdy nie uda mi się od niej wyzwolić. Będzie mnie prześladować, póki się nie dowiem, czy postać, którą widziałam, jest żywym człowiekiem, czy tylko wytworem moich rozstrojonych nerwów. Jeżeli posłałam na śmierć niewinnego człowieka, jak to możliwe, że prawdziwy morderca odnalazł mnie tu, w Manor Grande? Skąd wiedział o ławeczce pod dębem? Może rzeczywiście ciągle jeszcze byłam 257
w szoku, a przeżycia związane z pożarem dodatkowo przyczyniły się do złego stanu mojej psychiki? Nie było dnia, by takie myśli nie zaprzątały mojej głowy. Tymczasem niespodziewanie spotkał mnie kolejny wstrząs. Codziennie rano przynoszono lokalną prasę. Tego dnia wzięłam gazetę i poszłam do ogrodu. Odważnie usiadłam na „nawiedzanej ławeczce" pod dębem i zaczęłam przeglądać gazetę. Były w niej doniesienia o jednym ślubie, dwóch pogrzebach i innych lokalnych wydarzeniach. Takie małe, zamknięte społeczności, jak nasza, o wiele bardziej interesują się tym, co dzieje się w okolicy niż wielką polityką. Niespodziewanie mój wzrok natrafił na niewielką, suchą notatkę. Serce zaczęło mi bić jak młotem: James Hunter i Joel Greenham, dwaj posłowie uznani za zaginionych, wracają do kraju. Przypominamy, że panowie ci brali udział w misji parlamentu w Bugandzie. Po jednym ze spotkań z miejscową ludnością nie wrócili do hotelu. Zachodziło podejrzenie, że obrabowano ich i zamordowano. Okazało się, że nasi posłowie zostali porwani i spędzili kilka miesięcy w niewoli. Szczęśliwie nasz rząd wynegocjował ich uwołnienie i obaj parlamentarzyści są w drodze do domu. Nie wierząc własnym oczom, kilkakrotnie przeczytałam notatkę. Czy ja śnię? A może moja wyobraźnia płata mi kolejnego figla? Czy to możliwe, że Joel żyje? Uciekłam do mojej sypialni. Poczułam ulgę, że nie spotkałam nikogo po drodze. Nie miałam zamiaru dzielić się wiadomością, że Joel żyje i wraca do domu. Wspomnienia związane z Joelem kłębiły się w mojej głowie. Taka byłam w nim zakochana! Wiadomość o jego śmierci, krótko po zabójstwie ojca, zupełnie mnie ogłuszyła. Zostałam sama, zagubiona i zdezorientowana. Joel żyje! Wraca do domu! Trudno w to uwierzyć. Co to dla mnie oznacza? Jestem przecież mężatką. Ogarnęła mnie rozpacz i wielki smutek. Joel wraca, a ja jestem żoną Rolanda Fitzgeralda! 258
Wmawiałam sobie, że kocham Rolanda. Jest przecież dobrym i czułym mężem. Ale... Joel wraca. Przyrzekliśmy sobie, że będziemy się kochać na wieki, a ja... poślubiłam Rolanda! Roland i Phillida dostrzegli, że coś mnie nurtuje. Z niechęcią pomyślałam, że zawsze wszystko zauważają. Moją depresję złożyli na karb niedawnych halucynacji. Phillida poiła mnie jakimiś środkami. Do „ziół na dobranoc" doszły nowe napary. - Następnym razem, jak będziemy w Londynie, zaprowadzę cię do sklepu zielarskiego - oznajmiła. -Mają tam wszystko, co sprzyja dobremu zdrowiu. Phillida i Roland bez przerwy rozmawiali o zakupie domu w Yorkshire. Phillida doskonale wiedziała, ile pokoi będziemy potrzebować. Udawałam zainteresowanie. Nie chciałam, by odgadła moją obojętność. Zastanawiałam się, gdzie może być teraz Joel. Napisano, że wraca do domu. W londyńskich gazetach na pewno znalazłabym więcej informacji. Jaka szkoda, że nie jestem w Londynie! Jakie myśli towarzyszą Joelowi? Pewnie wspomina mnie i wierzy, że czekam na niego tak, jak obiecałam. Wyjazd do Yorkshire zdominował wszystkie rozmowy Phillidy i Rolanda. Z trudem śledziłam to, o czym mówią. - Myślę, że powinniśmy najpierw wynająć jakiś dom, by mieć czas się rozejrzeć - doszedł mnie głos Rolanda. -Musimy mieć pewność, że dokonujemy właściwego wyboru. - Świetny pomysł! - przyklasnęła Phillida. - Lucie, co ty na to? - Tak... chyba masz rację. - Na pewno tak uważasz? - dopytywał się Roland. - Oczywiście, że Lucie tak sądzi - odpowiedziała za mnie Phillida. - W takim razie wyjeżdżamy w przyszłym tygodniu. Najwyższy czas, bym pojawił się w Yorkshire. Przy okazji możemy zająć się poszukiwaniem domu. - Nie mogę się doczekać! - entuzjazmowała się Phillida. - Oglądanie domów to świetna zabawa. Prawda, Lucie? 259
- Och, tak. - Wrzosowiska są przepiękne - mówiła Phillida. -Marzy mi się dom na wrzosowiskach. Oczywiście niezbyt oddalony od ludzkich siedzib. Pamiętasz, Rolandzie, ruiny starych opactw - Fountains i Rievaulx? Zburzono je, zdaje się, za Henryka VIII? Jak można tak było postąpić?! Ale ruiny naprawdę robią wrażenie. Mówiłeś, że jedziemy w przyszłym tygodniu?! Ach! Nie mogę się już doczekać! Miałam ochotę wrzasnąć: przestańcie trajkotać o domu w Yorkshire! Joel wraca do domu! Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym! Następnego dnia dostałam list od Belindy. „Droga Lucie! Wybieramy się z Bobbym do Londynu. Bardzo chcemy się z Tobą zobaczyć. Wszystko dobrze się ułożyło. Najdroższy Bobby wszystko mi wybaczył. Opowiedziałam mu, ile Ci zawdzięczamy. Uważa, że jesteś wspaniała. Oboje bardzo pragniemy się z Tobą spotkać. Zatrzymamy się u Celeste, która nie jest w najlepszej kondycji. Myślę, że dokucza jej samotność. Lucie, wybierz się do Londynu na parę dni. Zrób to dla nas. Celeste będzie zachwycona. Ucałowania Belinda". W przyszłym tygodniu mam szukać domu... domu, który zupełnie mnie nie obchodzi, bo Joel wraca, a ja myślę wyłącznie o tym, co uczyniłam ze swoim życiem. Powrót Joela tak mnie pochłonął, że zapomniałam nawet, by sprawdzać, czy na ławeczce pod dębem nie czai się jakiś cień. W nocy przyszedł mi do głowy świetny pomysł. Nie pojadę z nimi do Yorkshire. Nie mam ochoty oglądać domów. Pojadę do Londynu. Sprawdzę, co dzieje się z Joelem. Dręczył mnie brak nowych wiadomości. Zdobyłam się na małą przewrotność. - Belinda przysłała list - oznajmiłam na drugi dzień. -Pisze, że jedzie do Londynu, bo Celeste niedomaga. - O mój Boże - zmartwił się, jak zawsze współczujący, Roland. 260
- Belinda uważa, że powinnam odwiedzić Celeste. - Może zajrzysz do Londynu po powrocie z York-shire? - zasugerował Roland. - Nie wiem, czy... czy niepokój o Celeste nie zepsuje mi pobytu w Yorkshire. Powinnam być przy niej. - Co dolega Celeste? - Nie wiem. Czuję, że muszę pojechać do Londynu i sprawdzić, jak przedstawia się sytuacja. - Kiedy chcesz jechać? - spytała Phillida. - Cóż, jak najprędzej. - Czy z Celeste jest aż tak źle? - Belinda dała do zrozumienia, że tak... - tu dramatycznie zawiesiłam głos, a w duchu pomyślałam: Czy muszę tłumaczyć się i lawirować tylko dlatego, że nie mam ochoty jechać z nimi, bo obecnie interesuje mnie wyłącznie los Joela? - Po czym dodałam stanowczo: -Najlepiej będzie, jak sami pojedziecie do Yorkshire. To wasze rodzinne strony. Moja obecność na niewiele się przyda. - Ale miałaś ochotę szukać domu razem z nami -odezwał się Roland. - Rozglądanie się za odpowiednim domem zajmie trochę czasu. Pojedźcie beze mnie, a jak znajdziecie coś odpowiedniego, dojadę do was. To wszystko może trochę potrwać. Siedząc w Yorkshire, zamartwiałabym się o Celeste. - Bez ciebie to nie to samo - nadąsała się Phillida. - Znam Lucie. Cały czas niepokoiłaby się o Celeste -stanął po mojej stronie Roland. - Właśnie - poparłam go z wdzięcznością. - W takim razie, Lucie, zrobimy tak, jak mówisz. Ja pojadę z Phillidą do Yorkshire. Jeżeli znajdę godny uwagi dom, dam ci znać i wtedy przyjedziesz go obejrzeć. Możesz być pewna, że bez ciebie nie podejmiemy żadnej wiążącej decyzji. Uśmiechnęłam się czule do Rolanda. Wzruszyła mnie jego dobroć i wrażliwość. 261
Moją radość zakłócało trochę lekkie poczucie wstydu. Ale przecież nie mogłam powiedzieć im prawdy. Zaprzątała mnie myśl, czy uda mi się spotkać z Joelem i jaka będzie jego reakcja. Takim to sposobem znalazłam się w pociągu do Londynu. Na dworcu wzięłam dorożkę i pojechałam prosto do Celeste. Kiedy stanęłam w drzwiach, Celeste rzuciła mi się na szyję. - Cudownie, że przyjechałaś! - Belinda pisała, że źle się czujesz. Musiałam sprawdzić, co się dzieje. - Belinda trochę przesadziła. - Dzięki Bogu, że wszystko w porządku. Kiedy ona przyjeżdża? - Jutro. Cieszę się, że przyjechałaś przed nią. Będzie okazja trochę pogawędzić. A gdzie jest Roland? - W tej chwili jedzie z Phillidą do Yorkshire. Celeste, znalazłam w gazecie artykuł... o Joelu. - Tak. Wiele londyńskich gazet o tym pisało, choć muszę przyznać, że nie na pierwszych stronach. Być może wstrzymują się z sensacjami do jego powrotu. - Kiedy przyjedzie? - Myślę, że wkrótce. - Czy wiesz, co zaszło? - Nie. Przyszło mi na myśl, żeby skontaktować się z Greenhamami, ale zrezygnowałam. Kiedy Joel zniknął, zachowywali się w stosunku do mnie tak dziwnie, że zaczęłam ich unikać. - Miałam nadzieję, że w Londynie dowiem się więcej - powiedziałam rozczarowana. - Prasa jest nad wyraz powściągliwa. A mogłoby się wydawać, że porwanie dwóch posłów powinno stanowić doskonałą pożywkę dla dziennikarzy... - Czy zapłacono okup? - Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, ile przeczytałam w gazetach. - Ciekawe, kiedy Joel dotrze do Londynu. - To już nie będzie to samo, prawda? Mam na myśli was dwoje. Jesteś zamężna. 262
- Celeste, powiedziano mi, że Joel nie żyje. Celeste patrzyła na mnie z niepokojem. - Jesteś przecież szczęśliwa? Roland jest dobrym mężem. Biedny Joel! Może to ja powinnam się z nim zobaczyć i wszystko mu wyjaśnić? - Chcę osobiście wytłumaczyć mu, co zaszło. - Jeżeli uważasz, że to rozsądne. On... mógł się bardzo zmienić. - Nie upłynęło aż tak wiele czasu. - Pamiętaj, że jesteś zamężna. Przytaknęłam, odwracając wzrok. - Jak długo Roland i Phillida zostaną w Yorkshire? -zapytała Celeste. - Nie wiem. Mają zamiar szukać domu. - Domu? W Yorkshire? - Roland prowadzi tam interesy. Dla niego Yorkshire jest bliższe sercu niż południe Anglii. Postanowił kupić dom. Sądzę, że nie czuje się w Manor Grande u siebie. Chce stworzyć dla nas nasz wspólny dom. Celeste pokiwała głową ze zrozumieniem. - To wydaje się oczywiste - powiedziała. - A co z Manor Grande? Sprzedasz go? - Nie jestem pewna, czy ze względu na zarząd powierniczy mogłabym go sprzedać, nawet jeślibym chciała. Nie orientuję się w tej procedurze. Niezbyt uważnie słuchałam, co mówili prawnicy. - Byłyśmy zaprzątnięte zupełnie czym innym. Przypuszczam, że członkowie zarządu musieliby wyrazić zgodę. Ale przyznam się, że też niewiele z tego rozumiem. - Tak czy owak, nie sprzedałabym Manor Grande. Pomyśl tylko o Emerych! - Rozumiem cię. Ale jeżeli będziesz mieszkać na północy... - Zamierzam często przyjeżdżać na południe. Chcę się widywać z tobą i z Belindą. Nie mam zamiaru dać się tak zupełnie odciąć. - Możesz zawsze u mnie przenocować, kiedy będziesz w Londynie. Kto wie, może zachowanie Manor Grande jest dobrym pomysłem?! Będziesz mogła pomieszkiwać w Manorleigh od czasu do czasu. No 263
dobrze, a co będzie, jeżeli Roland i Phillida znajdą odpowiednią rezydencję? - Wtedy dojadę do nich i jeżeli wszyscy troje zaakceptujemy wybór, Roland ją kupi. - Dobrze pomyślane - skwitowała Celeste. - Tak się cieszę, że cię widzę! Belinda zjawiła się w Londynie następnego dnia, niezwykle podniecona. Bobby przyjechał razem z nią. Wydawał się tak szczęśliwy jak w dniu ślubu. Wyobrażałam sobie, co musiał przeżyć, gdy Belinda wyznała mu prawdę. Belinda jak zwykle wpadła do mego pokoju na pogawędkę. - Wszystko świetnie się układa - doniosła. - Bobby jest cudowny, a Henry zachowuje się prawie jak dżentelmen. Nigdy bym go o to nie podejrzewała. - Co w praktyce oznacza, że Henry robi wszystko pod twoje dyktando - stwierdziłam. - Ta sama dawna Lucie! - powiedziała Belinda i pokazała mi koniuszek języka. - Kosztuje mnie to trochę pracy. Dlaczego ludzie tak bardzo lubią zwlekać z decyzjami? Ja tego nie rozumiem. Ale najważniejsze, że wszystko ma się odbyć bez zbędnego zamieszania. Mamy nadzieję, iż o całej sprawie dowiedzą się tylko te osoby, które bezwzględnie muszą w niej uczestniczyć. Niedługo zostanę żoną Bobby'ego zgodnie z wszelkimi wymogami prawa. Nigdy nie zapomnimy, co dla nas zrobiłaś! - Nie zrobiłam nic szczególnego. Poza tym to było jedyne rozsądne wyjście. - Miałaś zbawienny wpływ na Henry'ego. Wyraża się o tobie z dużym szacunkiem. Przyznał nawet, co prawda niechętnie, że mój powrót do Australii nie miałby sensu. A poza tym... dziecko. - Myślisz, że dziecko stanowiło decydujący argument? Belinda poklepała się po brzuchu. - Drogie maleństwo! - roześmiała się. - Będzie z niego zuch! Jeszcze się nie urodziło, a popatrz tylko, ile już zdziałało! 264
Kolejny raz zdumiała mnie u Belindy rzadka umiejętność przerzucania odpowiedzialności na innych i ta jej wiara, że los musi nagiąć się do jej życzeń. Co dziwniejsze, w jakiś niezrozumiały sposób, tak się zawsze w końcu działo. - Przeczytałam w gazetach, że Joel Greenham wraca do domu - powiedziała niespodziewanie Belinda i popatrzyła na mnie badawczo. Zdaje się, byliście po słowie? - Że też akurat ty o tym pamiętasz! - odpowiedziałam z nutką sarkazmu w głosie. - Pewnie, że pamiętam! Mieliście się pobrać. A teraz on wraca! Belinda obserwowała mnie błyszczącymi z podniecenia oczyma. - Siedział w niewoli, ale już wraca. - Podobno. - Nie udawaj, że cię to nie obchodzi! - Niczego nie udaję. I obchodzi mnie jego los. Przecież Joela uznano za zmarłego. To wspaniale, że żyje i że... wraca do Anglii. Belinda przyjęła do wiadomości moją odpowiedź, ale czułam, że w duchu rozważa ewentualne konsekwencje wypływające z powrotu Joela. Prawdę mówiąc, ja też bezustannie o tym myślałam. Od kiedy przeczytałam notatkę, moje myśli cały czas krążyły wokół Joela. Bardzo pragnęłam się z nim zobaczyć, a jednocześnie bałam się tego spotkania. Minął kolejny dzień. Celeste, której życie upływało w samotności, cieszyła się z możliwości goszczenia nas. Belinda, przekonana, że jej problemy wkrótce znajdą pomyślny finał, zachowywała kamienny spokój. Bobby wydawał się trochę zmieszany, ale widać było, że nadal jest zakochany po uszy, a myśl o mającym narodzić się dziecku napełniała go dumą i podnieceniem. W skrytości ducha zazdrościłam Belindzie jej podejścia do życia. Bgz przerwy przerzucałam gazety szukając świeżych wiadomości. Niestety, niczego nowego nie znalazłam. Belinda oświadczyła, że musi wykorzystać pobyt w Londynie na zakupy. 265
- Muszę coś kupić dla dziecka. Nie poszłabyś ze mną, Lucie? - zaproponowała. Udałyśmy się do miasta. Belinda, przy okazji zakupów dla dziecka, nakupiła również mnóstwo rzeczy dla siebie. Kiedy wróciłyśmy do domu, Celeste wydała mi się jakaś podniecona. Gdy znalazłyśmy się same, szepnęła: - Był Joel. Bardzo się zdenerwował. - Chciał się ze mną widzieć? - Tak. Rodzice powiedzieli mu, że wyszłaś za mąż, ale chciał usłyszeć o tym od ciebie osobiście. Gdy mu oznajmiłam, że akurat jesteś w Londynie, zadawał mnóstwo pytań. Przybyło mu kilka lat. - Wszyscy się starzejemy. To, co przeżył, musiało zostawić ślad. - Joel wie, co stało się z twoim ojcem. Powiedział, że musi się z tobą zobaczyć. - Celeste patrzyła na mnie z niepokojem. - Przypuszczałam, że Joel zechce się ze mną skontaktować - powiedziałam. - Zostawił dla ciebie wiadomość. - Wiadomość?! Gdzie ona jest? - Mam ją tutaj. - Celeste sięgnęła do kieszeni sukni i z ociąganiem wyjęła kopertę. Schwyciłam ją pośpiesznie. Chciałam bez świadków przeczytać list Joela. Poszłam do sypialni i usiadłszy na łóżku, rozcięłam kopertę. „Droga Lucie! Pragnę się z Tobą spotkać. Rodzice powiedzieli mi, że wyszłaś za mąż. Starali się wszystko wyjaśnić. Tak trudno mi w to uwierzyć! Muszę się z Tobą jak najszybciej widzieć. Czy moglibyśmy spotkać się jutro? Czekam przy Okrągłym Stawie w Ogrodach Kensingtońskich o dziesiątej trzydzieści. Proszę, przyjdź. Będę czekał. Joel". Oczywiście, że pójdę. Muszę go zobaczyć i wytłumaczyć się z tego, co zrobiłam.
266
Dzień wlókł się bez końca. Byłam wdzięczna losowi, że Belinda, pochłonięta własnymi sprawami, nie zauważyła mojego podłego nastroju. W nocy nie mogłam zasnąć. Z niepokojem czekałam na spotkanie z Joelem. Nic dziwnego, że wybrał Okrągły Staw w Ogrodach Kensingtońskich. W dzieciństwie często się tam spotykaliśmy. Dzień był słoneczny. Kilkoro dzieci puszczało po stawie łódeczki pod czujnym okiem niań. 308 Spostrzegłam Joela. Zauważył mnie i ruszył szybkim krokiem w moją stronę. Objął mnie i przez chwilę nie wypuszczał z ramion. Potem odsunął się i spojrzał mi w oczy. W jego spojrzeniu zobaczyłam cierpienie nie mniejsze niż moje własne. Przytrzymał mnie za łokieć, nie odrywając wzroku od mojej twarzy. - Lucie... - zaczął. - Och, Joelu! - wyrzuciłam z siebie - nie wierzyłam, że cię jeszcze kiedyś zobaczę! Zdałam sobie sprawę, jak wielki błąd popełniłam. Kochałam tylko Joela. Nigdy już nie będę szczęśliwa. - Jak mogłaś? - wyszeptał. - Muszę ci to wytłumaczyć. - Chodźmy stąd. Poszukajmy jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie moglibyśmy porozmawiać. Wziął mnie pod rękę i poprowadził obsadzoną kwiatami alejką do ławki pod kępą drzew. - Lucie, dlaczego? - zapytał Joel, gdy usiedliśmy. - Powiedzieli mi, że nie żyjesz. To było nie do zniesienia... Krótko przedtem zginął ojciec... - Wiem, co się stało z twoim ojcem. Powiedzieli ci, że nie żyję? Co dokładnie mówili? - Że po wyjściu z hotelu zostałeś napadnięty przez złodziei i wszelki słuch o tobie zaginął. A potem... Potem odnaleziono twoje ciało. Twoje i Johna Huntera. 267
- Dlaczego nie powiedzieli ci prawdy? Nigdy nie zdecydowałbym się na tę mistyfikację, gdybym wiedział, że nie zostaniesz wtajemniczona. - O czym ty mówisz?! - zawołałam. - Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, mnie i Hunterowi przedstawiono pewną propozycję. Jako najmłodsi i najbardziej sprawni mieliśmy wykonać tajne zadanie. Dlatego włączono nas do ekspedycji. Zresztą robiliśmy podobne rzeczy już przedtem. Buganda została niedawno włączona pod brytyjski protektorat. Jak to często bywa w takich sytuacjach, zawsze znajdzie się grupa niezadowolonych. Zachodziło podejrzenie, że opozycja szykuje powstanie przeciwko Brytyjczykom. Mieliśmy z Hunterem wytropić jego przywódców. Zadanie wymagało wielkiej dyskrecji. Oczywiście jako posłowie spotykalibyśmy się z nieufnością, dlatego musieliśmy przybrać nową tożsamość. Nasi agenci sfingowali więc porwanie. Zostaliśmy o tym wcześniej uprzedzeni. Mieliśmy niby zaginąć, a potem zostać zamordowani. Zastrzegłem sobie, by moja rodzina i narzeczona zostali o wszystkim powiadomieni. Wyrażono zgodę na poinformowanie ojca, jako osoby publicznej i godnej zaufania. - Twój ojciec nic mi nie powiedział! - Uznał, że jesteś zbyt młoda, by móc ci powierzyć tak poważną tajemnicę. Nie byliśmy oficjalnie zaręczeni. Oznajmił moim zwierzchnikom, że nie mam narzeczonej. Lucie, musisz mu wybaczyć, on się o mnie bał! Jedno nieostrożne słowo mogło kosztować nas życie. - Nie powinien był się obawiać. - Wiem. - Pojechałam do twoich rodziców. Ojciec zachowywał się dziwnie. Wydawał się pełen rezerwy... Joel zwiesił głowę. - Joel, gdybym wiedziała! - Wygląda na to, że los się sprzysiągł przeciw nam. Lucie, jesteś teraz żoną innego! - Byłam taka samotna i zagubiona. Rebeka i wszyscy dokoła przekonywali mnie do tego małżeństwa. Powtarzali bez końca, że muszę 268
rozpocząć nowe życie. Zabójstwo ojca i twoja śmierć... to było nie do zniesienia. Wiesz, byłam przy ojcu, kiedy zginął. Widziałam zabójcę, rewolwer, widziałam, jak ojciec osuwa się na ziemię. A potem był proces, a ja zostałam koronnym świadkiem. To moje zeznanie posłało tamtego człowieka na szubienicę. Niedługo potem doszła mnie wieść o twojej śmierci. Byłam akurat we Francji. Pojechałam tam z Belindą i Jeanem Pascalem, jej ojcem. Wszyscy twierdzili, że po śmierci ojca zmiana miejsca dobrze mi zrobi. Na promie poznałam Phillidę i Rolanda Fitzgeraldów. - To za niego wyszłaś? - Byli mi tacy życzliwi. Roland jest dla mnie bardzo dobry. Ogromnie mi pomógł. W pewnym momencie miałam wrażenie, że się pozbierałam... - Gdzie on teraz jest? - W Yorkshire. Zamierzamy kupić dom w okolicach Bradford, by mieszkać bliżej miejsca, skąd Roland prowadzi interesy. On zajmuje się handlem wełną. - Zapomniałaś o mnie. - Próbowałam... ale to mi się nie udało. Zawsze bym cię pamiętała. Ale mogłabym być szczęśliwa u boku Rolanda, bo jest wrażliwy i czuły. Nigdy jednak nie umiałabym zapomnieć o tobie ani o ojcu. Do dziś dręczy mnie potworny lęk. - Co takiego? - Chodzi o tego człowieka, który zastrzelił ojca. - O Fergusa 0'Neilla? - Słyszałeś o nim? - Był terrorystą obserwowanym przez policję. Dlatego tak szybko go ujęli. Już wcześniej był zamieszany w różne historie. Kilka razy o mało go nie złapano na gorącym uczynku. - Jesteś dobrze zorientowany. - Wspomniałem ci, że powierzano mi różne tajne zadania. Kłopoty z Irlandczykami ciągną się od lat. Ktoś powiedział: „Gdyby rozwiązać kwestię irlandzką, Irlandczycy z miejsca znaleźliby nowy problem". I tak jest od czasów Cromwella. Cokolwiek by się postanowiło, nigdy nie 269
będzie dobrze. Myślę, że nie powinnaś mieć wyrzutów sumienia. Pomagając skazać O'Neilla, oszczędziłaś wiele ludzkich istnień. - Joel, jak dobrze móc z tobą rozmawiać! Odkąd wyjechałeś, z nikim, oprócz Rebeki, nie byłam taka szczera. Posłuchaj, jest jeszcze coś. Joel ścisnął mocniej moją dłoń, a ja mówiłam dalej: - W noc poprzedzającą zabójstwo ojca z okna mojego pokoju widziałam mężczyznę, który przechadzał się po drugiej stronie ulicy, od czasu do czasu spoglądając na nasz dom. W pewnym momencie wiatr zrzucił mu kapelusz. Moją uwagę zwróciła przedziwna linia włosów tworzących pośrodku czoła ciemny trójkąt, i biaława blizna na policzku. - To był Fergus 0'Neill. Ten charakterystyczny układ włosów nieraz był jego problemem. Łatwo go było rozpoznać. - Joel! Ja widziałam tego samego człowieka, w tym samym miejscu również po egzekucji! - Jak to?! - Sama się nad tym zastanawiam. Czy jest ktoś tak bardzo podobny do niego? A może przyczyniłam się do skazania niewinnego człowieka? - Byłaś po ciężkich przeżyciach. Może ci się przywidziało? - Wszyscy tak mówią. Rebeka uważa, że to jedyne rozsądne wytłumaczenie. Ale sytuacja się powtórzyła. - W tym samym miejscu? - Nie. W Manor Grande. - W Manor Grande? - Tak. Kilka dni temu. Pamiętasz „nawiedzaną ławeczkę" za domem? - Tak. - Wyjrzałam przez okno. Ten mężczyzna siedział na niej. Kiedy zobaczył, że patrzę na niego, zdjął cylinder i ukłonił się. Wyraźnie widziałam te włosy... i bliznę. - No, nie! - Przysięgam, że tak było. - Musiało ci się wydawać. Czy ktoś jeszcze to widział? - Nie. - Byłaś wtedy sama? 270
- Roland był ze mną w pokoju. Podszedł do okna i... nikogo nie zauważył. - Dziwne. - Wiem, co powiesz. Wszyscy mówią, że to halucynacje. - A jakie mogłoby być inne wytłumaczenie? Można jedynie założyć mało prawdopodobną wersję, że Fergus 0'Neill ma brata bliźniaka, że są do siebie podobni jak dwie krople wody, albo przyjąć, że sam Fergus wstał z grobu, by cię dręczyć. Jeżeli rzeczywiście miałby to być brat, rozumiałbym jego pojawienie się w Londynie. Ale skąd wziąłby się w Manorleigh? Gdzie przebierałby się w pelerynę i cylinder? Czy nikt nie zwróciłby uwagi na mężczyznę maszerującego ze stacji w takim stroju? To wszystko jest bez sensu. - Masz rację. Moje urojenia przekonały Rolanda, że powinniśmy wyprowadzić się z Manorleigh. - Do Yorkshire? - Roland i Phillida pojechali rozejrzeć się za odpowiednim domem. Miałam jechać z nimi, ale kiedy dowiedziałam się, że wróciłeś, postanowiłam zostać. Joel wziął mnie za rękę. - Lucie, co my teraz zrobimy? - zapytał. - A co możemy zrobić? - Rzućmy wszystko i ucieknijmy stąd! Pokręciłam głową. - Czy to znaczy, że zamierzasz z nim zostać? - Jest moim mężem. - Więc nie da się tego odkręcić? - Jak? - A co będzie z nami? - Ty masz swoją karierę polityczną. Misja w Bugandzie gwarantuje ci wielkie widoki na przyszłość. - Co mi po karierze, jeżeli ciebie przy mnie nie będzie? - Pogodzisz się z tym. Pochłonie cię praca w parlamencie. - Pewnego dnia wrócę po ciebie. Nie zamierzam biernie przyjąć tego, co zgotował los. 271
- Joelu, nie mamy wyjścia. Zostałam żoną Rolanda, bo w tamtym czasie wydawało mi się to słuszne. Może byłam egoistką, traktując go jak lekarstwo na mój smutek. Los zabrał mi jedynych dwóch mężczyzn, na których naprawdę mi zależało. Zrobiłam ten krok i nie mam odwrotu. Musisz o mnie zapomnieć. Lepiej, żebyśmy się więcej nie spotykali. Zajmiesz się swoją karierą. Na pewno będzie wspaniała. Ojciec zawsze wyrażał się o tobie z wielkim uznaniem. On tak bardzo chciał... żebyśmy byli razem... ale życie zadecydowało inaczej. Musimy to uszanować. - Nie - powiedział z naciskiem Joel. - Nigdy się z tym nie pogodzę. Lucie, powinnaś była zaczekać. - Gdybym tylko wiedziała! Joelu, dobrze wiesz, jak bardzo kochałam ojca. Nie zdążyłam pozbierać się po jego śmierci, a już dosięgną! mnie drugi cios. Straciłam was obu. Dwóch mężczyzn, których kochałam i którzy zawsze mieli na względzie moje dobro. Byłam zdruzgotana. Musiałam coś przedsięwziąć. Podnieść się po tej tragedii. Wszyscy mi to doradzali. Pojawienie się Rolanda wydawało się światłem w tunelu. - Potrafię to zrozumieć. Jesteś do niego przywiązana, prawda? - Bardzo go lubię. Jest dobry. Troszczy się o mnie. Joel skrzywił się. - Lucie, chciałbym o nim trochę więcej wiedzieć -powiedział. - Roland jest ogromnie zżyty ze swoją siostrą. Ona też jest dla mnie bardzo miła. Lubię ich oboje. Roland ma biuro w Londynie, ale nie wydaje mi się, aby pracował zbyt intensywnie. Od czasu do czasu wyjeżdża do Yorkshire. Większość interesów prowadzi jednak z Londynu. - I byliście razem we Francji? - Tak. Przez miesiąc. - Gdzie znajduje się jego biuro? - Nigdy w nim nie byłam. Zdaje się, wspominał coś o Marcus Court. To gdzieś w centrum. - Uhmm. Czy on ma jakiś dom w Yorkshire? - Nie. W Londynie wynajmują kamienicę, ale obecnie nie mają żadnej rezydencji w Yorkshire. Dlatego Roland i Phillida wyjechali. Mają poszukać czegoś odpowiedniego i wtedy tam zamieszkamy. 272
- Aha. Masz zamiar pozbyć się Manor Grande? - Nie. Zatrzymam go. Co prawda Roland po pożarze zasugerował, żeby go sprzedać, ale ja się nie zgodziłam. - O jakim pożarze mówisz? Opowiedziałam Joelowi, co się stało. Był przerażony. - Mogłaś zginąć! - Na szczęście w porę się obudziłam. Joel patrzył przed siebie, gdzieś w dal. - Myślę, że powinniśmy już iść. Wszyscy będą się zastanawiać, gdzie zniknęłam - powiedziałam. - Nie, jeszcze nie. Siedzieliśmy pogrążeni w myślach. Joel pierwszy przerwał ciszę. - Wyjedźmy! Zostawmy wszystko i wyjedźmy! - Nie, Joelu. Nie wolno mi skrzywdzić Rolanda. - A więc jednak ci na nim zależy?! - To nie byłoby w porządku. Roland wiele dla mnie zrobił. Zawsze był przy mnie, kiedy potrzebowałam pomocy. Muszę pogodzić się z sytuacją. I ty także. To, co proponujesz, jest złe. Ja także mam taką pokusę... zawsze chciałam być z tobą... ale to niemożliwe. Ty zajmiesz się polityką, a ja pozostanę żoną Rolanda. - Przez cały pobyt w Bugandzie marzyłem o powrocie do ciebie wyszeptał Joel. - Joelu, cieszę się, że mówisz mi o tym, choć jednocześnie wbijasz mi nóż w serce. Zajmij się swoją karierą. Ja wyjadę do Yorkshire. To jedyne słuszne rozwiązanie. - Nigdy nie pogodzę się z tym, co zaszło - powtórzył Joel. - Nie masz wyjścia. Jeszcze chwilę siedzieliśmy na ławce. - Joelu, muszę wracać - powiedziałam, wstając. Nie protestował. Z ciężkim sercem poszliśmy w stronę domu Celeste. Ledwie znalazłam się w swoim pokoju, a już pojawiła się Belinda. - Spotkałaś się z Joelem! - stwierdziła oskarżycielskim tonem. - Skąd wiesz? 273
- Widziałam, jak całował cię w rękę na ulicy. Lucie, jaka ty jesteś smutna! Kochasz go? - Nie mam ochoty o tym rozmawiać. - Trzeba rozmawiać! Może mogłabym ci pomóc? - Ty?! Jak? - Dlaczego tak się dziwisz? Oboje z Bobbym stanęlibyśmy na głowie, żeby ci pomóc. Tyle dla nas zrobiłaś! Zostawisz Rolanda i wyjedziesz z Joelem? - Nie opowiadaj bzdur! - To nie są żadne bzdury. Wyszłaś za Rolanda tylko dlatego, iż byłaś przekonana, że Joel nie żyje. Teraz jest tutaj, „wstał z grobu". Widać, co do siebie czujecie. - Naprawdę? - Nawet ślepy by zauważył. - Belindo, zostaw mnie w spokoju! Belinda podeszła do mnie i pocałowała w policzek. Zdumiała mnie jej czułość. - Lucie, wiem, że uważasz mnie za pozbawionego uczuć potwora, ale ja naprawdę cię kocham. Pragnę spłacić mój dług wdzięczności. Zrobię to któregoś dnia, zobaczysz! - Wierzę, Belindo. Ale na razie zostaw mnie w spokoju. Wyszła przygnębiona, a ja dalej siedziałam pogrążona w niewesołych myślach. Wyjechać z Joelem? Byłby straszny skandal. To oznaczałoby koniec jego kariery. Mój ojciec nie doczekał się wysokiego stanowiska z powodu skandalu. Polityka i, jak przypuszczałam, sekretne misje, o których Joel wspominał, stanowiły sens jego życia. A ja? Jak mogłabym postąpić tak nieuczciwie z kochającym mnie Rolandem? Byłam pewna jego uczucia. Roland jest człowiekiem wrażliwym. Tacy ludzie kochają głęboko. Jak mogłabym zadać mu taki cios?! Nie mam wyjścia. Wszystko musi pozostać tak jak jest. Żegnaj, szczęście. Muszę wybrać kompromis. Nagle naszła mnie pokusa, by nie oglądać się na nic i uciec z Joelem. Oszukano nas. Pragniemy być razem. Ale cokolwiek postanowię, szczęście nie będzie pełne. 274
Gdybym odeszła z Joelem, nie uwolniłabym się od myśli o Rolandzie, od smutnego spojrzenia jego dobrych oczu. Wyobrażałam sobie, jaki byłby zdesperowany, gdybym go zostawiła. Ale jeżeli zostanę z Rolandem, będę ciągle myśleć o Joelu. Cokolwiek zrobię i tak będę nieszczęśliwa. Widziałam się z Joelem jeszcze raz. Tak bardzo chciał się ze mną spotkać, że przyszedł do domu Celeste. Potem umówiliśmy się w Ogrodach. Siedzieliśmy na tej samej ławce, co za pierwszym razem, i rozmawialiśmy. Joel wypytywał mnie o Rolanda i Phillidę. Opowiedziałam mu o tragicznej śmierci ich rodziców i dzieciństwie, w którym, zdani wyłącznie na siebie, stali się tacy nierozłączni. Niewiele potrafiłam powiedzieć 0 prowadzonych przez Rolanda interesach. Na pewno dowiem się więcej, kiedy zamieszkam w Yorkshire. Zresztą nie bardzo mnie te sprawy interesowały. Patrząc na Joela, powtarzałam sobie w duchu, że muszę przestać go widywać, bo chęć ucieczki z nim może okazać się nie do odparcia. Siedziałam w Londynie od tygodnia i coraz częściej myślałam, że czas zbierać się do domu. Belinda i Bobby niedługo pojadą do siebie. Celeste zachęcała, bym została dłużej, ale nie nalegała, widząc, że dzieje się ze mną coś niedobrego. W przeciwieństwie do Belindy Celeste nie była wścibska. Żyła w cieniu innych. Biedactwo! Jej życie także nie było usłane różami. A czyje było? Los wydawał się łaskawy jedynie dla takich Belind, które za wszelką cenę dążyły do celu i osiągały go. Przyszedł list od Rolanda. „Moja Najdroższa Lucie! Codziennie żałujemy, że Cię z nami nie ma. Poszukiwania domu nie szły najlepiej. To zdumiewające, jak trudno jest znaleźć coś odpowiedniego. W końcu jednak nam się poszczęściło. Jest do wynajęcia rezydencja, która mniej więcej odpowiada naszym wymaganiom. Można w niej zamieszkać, póki nie kupimy czegoś odpowiedniego. Oczywiście, może to potrwać jakiś czas. 275
Postanowiliśmy wynająć ten dom i spokojnie szukać dalej. Jak Ci się podoba taki pomysł? Miejsce, o którym mowa, nazywa się Dom z Szarego Kamienia i znajduje się w pewnej odległości od wsi Bracken, oddalonej o parę mil od Bradford. Są tu stajnie, można więc będzie wypożyczyć konie. Planuję wynająć dom, na, powiedzmy, trzy miesiące z możliwością przedłużenia umowy, jeżeli okaże się to konieczne. W ten sposób będziemy mieli czas na kupno domu i jego urządzenie. Co o tym myślisz, Lucie? Poczyniliśmy już wstępne uzgodnienia. Phillida jest zachwycona. Sądzę, że Tobie również dom się spodoba. Jest obszerny i nowocześnie wyposażony. Może trudno go nazwać luksusowym, ale z pewnością da się w nim mieszkać. Wpadliśmy na pomysł, żebyś przyjechała prosto do Yorkshire. Nie ma sensu, byśmy wracali do Manorleigh. Co powiesz na przyszłą środę? Zdążysz przygotować się do podróży do tego czasu? Oczywiście możesz przesunąć termin, jeżeli ten Ci nie odpowiada. Phillida jest bardzo ożywiona. Wiesz, jak ona lubi, gdy coś się dzieje. Zapewne i Tobie udzieli się jej podniecenie, kiedy zaczniecie oglądać domy na sprzedaż. Nie mogę doczekać się środy! Wydaje mi się, że nie widziałem Cię całe wieki. Mam nadzieję, że pobyt w Londynie był udany. Pozdrów ode mnie Belindę, Bobby'ego i Celeste. Łączę ucałowania. Twój kochający mąż Roland". Ten list ściągnął mnie na ziemię. Oczywiście, muszę wyjechać do Yorkshire, kładąc w ten sposób kres naiwnym marzeniom, które nie mogą zostać spełnione. W wieczór poprzedzający wyjazd Belindy i Bobby'ego Belinda przyszła do mego pokoju. Ja wyjeżdżałam dzień później. Belinda patrzyła na mnie ze szczerym niepokojem. - Widzę, co się z tobą dzieje. To przez Joela, prawda? Nigdy nie kochałaś Rolanda. Był miły i dobry, więc wszyscy uznaliśmy, że będzie dla ciebie odpowiednim mężem. Kto mógł przypuszczać, że Joel wróci? 276
Ach, Lucie, tak ci współczuję! To niesprawiedliwe! Byłam dla ciebie taka paskudna, a ty mi zawsze odpłacałaś dobrocią. Ja mam swojego Bobby'ego, Henry zgadza się na wszystko, niedługo znikną nasze problemy, a ty...? Szczerze martwię się o ciebie... - Naprawdę? - Co cię tak dziwi? Bardzo chciałabym ci pomóc. Udowodnić, że obchodzi mnie los innych ludzi. No, może nie wszystkich, ale twój, tak. - Nic nie można zrobić, Belindo. Muszę jechać do Yorkshire. Wszystko jakoś się ułoży. Tak jak dotąd. - Akurat! Wszystko szło gładko, dopóki myślałaś, że Joel nie żyje. Fitzgeraldowie zapełnili pewną lukę. Chciałaś sobie ułożyć życie, bo byłaś przekonana, że Joel nie żyje. Lucie, nie można nic zrobić, kiedy ktoś umiera, ale należy walczyć, gdy chodzi o żywych! - Belindo, doceniam twoją troskę, ale niepotrzebnie się martwisz. Jadę do Yorkshire. Wszystko będzie jak dawniej. - Naprawdę chcesz tam kupić dom? - Tak planujemy. - Kiedy wyjeżdżasz? - Zaraz po tobie. Roland wynajął dom w pobliżu Bradford. Zdaje się, że Bradford stanowi centrum przemysłu wełnianego. - To strasznie daleko! - Nie jest aż tak źle. Z czasem kupimy dom pod Bradford albo może w samym mieście. Na razie zamieszkamy w małej wsi o nazwie Bracken. - Będziesz tam bardzo samotna. - Mamy stajnię. Planujemy wynająć konie. Poza tym zajmę się poszukiwaniem domu, a potem będę go urządzać. Myślę, że zbyt długo nie zagrzejemy miejsca w Domu z Szarego Kamienia. - Dom z Szarego Kamienia? Tak nazywa się dom, do którego jedziesz? - Tak. - Raczej odpychająca nazwa. 277
- Kamienie przeważnie są szarawe. Podobno okolica jest bardzo malownicza. No i, jak ci mówiłam, to tylko tymczasowe lokum. Belinda uścisnęła mnie. - Lucie, będę o tobie myśleć. - A ja o tobie. - Jaka szkoda, że ty i Joel... Uważam, że jesteście dla siebie stworzeni. - Belindo, proszę cię! - Roland to miły chłopak - ciągnęła niezrażona -ale nieco nudnawy... nie? Taki polityk, który bierze udział w niebezpiecznych wyprawach i naraża się na porwania, to dopiero coś! - Co to ma do rzeczy, Belindo! - Zobaczysz, jeszcze zmienisz zdanie - stwierdziła Belinda, a w jej oczach zapaliły się iskierki. - Musisz zdobyć się na odwagę i zrobić jakiś ruch. - Wyjeżdżam do Yorkshire, do męża. - Do Domu z Szarego Kamienia we wsi Bracken. Kiwnęłam głową. - Oj, Lucie! Lucie! Ze zdumieniem stwierdziłam, że Belinda ma łzy w oczach. Unikałam spotkania z Joelem. Bałam się, że pokusa, by zostawić wszystko i uciec z nim, może okazać się zbyt silna. Belinda i Bobby wyjechali. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Cieszyło mnie, że ich problemy mają się ku końcowi. - Lucie musi koniecznie zawitać do nas w najbliższym czasie, prawda, Bobby? - powiedziała Belinda. - Im szybciej, tym lepiej - poparł ją mąż. - Cieszyłabym się, gdybyś była przy mnie, kiedy nadejdzie termin rozwiązania. - Pomyślimy o tym - obiecał Bobby. Mimo problemów, które stały się ich udziałem, Belinda i Bobby wydawali się bardzo szczęśliwi. Belinda była pewna, że wszystko zakończy się pomyślnie, a jej optymizm udzielił się Bobby'emu.
278
Jak postąpiłaby Belinda, gdyby znalazła się na moim miejscu? Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że uciekłaby z Joelem. Kłopoty, które powstałyby w wyniku takiego kroku, spadłyby na otoczenie. A ja wracałam do Rolanda. Celeste była przygnębiona z powodu mojego wyjazdu. Chciała odprowadzić mnie na dworzec, ale się nie zgodziłam. Nie znoszę pożegnań. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu na peronie spostrzegłam Joela. Zajechał do Celeste, a kiedy dowiedział się, że wyjechałam, popędził prosto na dworzec. Odprowadził mnie do drzwi wagonu i pomógł wsiąść do pociągu. Patrzył błagalnym wzrokiem. - Lucie, jeszcze nie wszystko stracone - powiedział. -Nie wyjeżdżaj! - Joelu, muszę jechać. Trzymał mnie kurczowo za rękę. Rozległy się gwizdki, pociąg powoli ruszał. - Lucie, jeżeli kiedykolwiek zmienisz zdanie... czekam na ciebie. Zamglonymi od łez oczyma patrzyłam, jak sylwetka Joela maleje na peronie.
Dom z Szarego Kamienia Z dworca zabrałam się dorożką. Kiedy stanęłam na progu Domu z Szarego Kamienia, nie wiadomo dlaczego ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie. Dom bowiem wyglądał mniej więcej tak, jak się spodziewałam. Zgodnie z nazwą zbudowany był z kamiennych ciosów i miał przyciężką sylwetkę. Ale stał na uboczu. I właśnie ta jego izolacja musiała zrobić na mnie przykre wrażenie. Otaczały go wrzosowiska, teren był płaski i zarazem nierówny. Jak okiem sięgnąć, żadnych siedzib ludzkich. Sam budynek musiał kiedyś stanowić część farmy. Phillida obserwowała mnie z niepokojem. 279
- Blisko stąd do Bradford. Poza tym nie będziemy tu długo mieszkać - powiedziała. - Nie, na pewno nie. - Chodź, obejrzysz dom wewnątrz. Weszłam do hallu i moje przygnębienie wzrosło jeszcze bardziej. Wmawiałam sobie, że wywołało je rozstanie z Joelem, myśl, że już nigdy go nie zobaczę, że postawiłam obowiązek przed miłością. Szyby były oprawione w ołów, a okna niewielkie, dlatego wnętrze domu było raczej mroczne. W obszernym hallu znajdowało się wiele drzwi prowadzących do pomieszczeń mieszkalnych. - Przede wszystkim Lucie musi wszystko dokładnie obejrzeć oznajmiła Phillida. - I ciągle miej na uwadze, że nie będziemy tu długo - dodała, zwracając się do mnie. Roland wziął mnie pod rękę. - Dom, który kupimy, będzie zupełnie inny - usprawiedliwiał się. Ale uznaliśmy, że warto wynająć to miejsce na jakiś czas. - Cudze meble zawsze wydają się nieodpowiednie -wtrąciła Phillida i pchnęła na oścież jedne z drzwi. Moim oczom ukazało się pomieszczenie, które zapewne było salonem. W oknach wisiały ciężkie kotary. Panował półmrok. Na półce nad kominkiem stały dwa wazony ozdobione roślinnymi motywami i mosiężny zegar. Całe umeblowanie stanowiła kanapa i kilka foteli. Jadalnia, pralnia i kuchnia znajdowały się obok siebie. Kiedy Phillida otworzyła drzwi do kuchni, zobaczyłam Kitty. - Witaj, Kitty! - pozdrowiłam ją. - Dzień dobry, pani Fitzgerald - odpowiedziała. - Oczywiście ściągnęliśmy tu Kitty - powiedziała Phillida. - Prawda, Kitty, że dobrze o nas dbasz? - Staram się - wymamrotała Kitty. - Czy podać obiad? - Oczywiście! - odparła Phillida i zamknęła drzwi do kuchni. - Skoro już tu jesteśmy, muszę ci coś pokazać -ciągnęła. - Jest tu, na dole, jeszcze jedno pomieszczenie. Niewielkie, ale bardzo mi odpowiada. Mam nadzieję, że nie masz pretensji, iż je zaanektowałam? To mój pokój zielarski. 280
- To tutaj trzymasz swoje „lekarstwa"? - Właśnie. W rogu pokoju stal duży kufer. Phillida, podążając za moim spojrzeniem, wyjaśniła: - Nie znalazłam dla niego miejsca na górze. W dodatku jest dosyć ciężki. Trzymam w nim książki i trochę ubrań. Niech tu sobie stoi. Zresztą i tak długo tu nie pomieszkamy. - Pamiętasz ciągoty Phillidy do zielarstwa, prawda? -odezwał się Roland. - Och, tak. Brakowało mi jej „ziółek na dobranoc". - I bardzo ci ich potrzeba. Zmizerniałaś podczas pobytu w Londynie. Ale szybko dojdziesz do formy - odezwała się Phillida. - Oczywiście... zajmiemy się tobą - powiedział Roland, patrząc na mnie z czułością. A ja pomyślałam: Jak mogłabym ich zranić? A Joel? Co z Joelem? Przecież to jego najbardziej skrzywdziłam. - Lucie, kochanie, wydajesz się taka nieobecna -powiedziała raźno Phillida. - Coś mi się zdaje, że nie jesteś zachwycona domem? - No, cóż. Tak jak mówiliście, to tylko tymczasowe lokum. - Tak właśnie jest. Chodź, pokażę ci górę. Są tam cztery pokoje. Największy jest waszą sypialnią, drugi co do wielkości jest mój. Pozostają dwie małe sypialnie. Obejrzeliśmy pomieszczenia na górze. Zauważyłam kręte schody prowadzące na poddasze. - To królestwo Kitty - wyjaśniła Phillida. - Czy Kitty da radę sama poprowadzić dom? -spytałam. - Tak, dopóki się nie przeprowadzimy. A to będzie już wkrótce. - Tak, bardzo niedługo - poparł ją Roland. Phillida spojrzała na Rolanda i roześmiała się. - To wszystko wydaje mi się takie ekscytujące. Bardzo chciałam móc się z nią zgodzić. Zapadł zmierzch. Kitty nalała nafty do lamp i zapaliła knoty. W pełgającym świetle naftowych lamp dom wydał się jeszcze bardziej mroczny. Miałam ochotę uciekać. 281
Kitty podała obiad. Jedzenie było gorące i smaczne. Trochę się odprężyłam. Roland z niepokojem obserwował moje reakcje. - Przyzwyczaisz się - powiedział półgłosem. - Wkrótce coś znajdziemy i będziesz się śmiała ze swego dzisiejszego nastroju. - Mnie się całkiem podoba - dodała Phillida. Kitty z dumą wniosła szarlotkę. - Mają tu dobry piec - stwierdziła. - Kitty, dokonujesz cudów! - zachwycała się Phillida. - Nie mam racji, Lucie? - Tak. Masz. Po obiedzie oznajmiłam, że pójdę skończyć rozpakowywanie rzeczy. Roland wybierał się rzucić okiem na stajnię. Jutro miał poszukać dla nas koni. Postanowił zaczekać z tym do mojego przyjazdu. Poszłam na górę, do sypialni, którą Phillida przydzieliła mnie i Rolandowi. W jednej ze ścian znajdowała się głęboka szafa. Uznałam to za bardzo sprytne rozwiązanie. Cały czas walczyłam z moim nastrojem, powtarzając w myślach za Phillida i Rolandem, że to wszystko jest tylko chwilowe. Nie, nieprawda, nic nie jest chwilowe! Rozważałam, czy nie powiedzieć prawdy Rolandowi. Wiedziałam, że potrafiłby mnie zrozumieć. Może tak byłoby najlepiej? Inaczej pomyśli, że odwróciłam się od niego. Nie zniosłabym teraz jego dotyku. Tylko Joel liczy się w moim życiu. Ktoś zapukał do drzwi. Przyszła Phillida, radosna i jak zawsze pełna życia. - Jak sobie radzisz? - spytała. - Całkiem nieźle. - Jesteś rozczarowana? - zapytała. - Nie, nie jest tak źle. Tylko to pustkowie dookoła. - Masz poczucie izolacji? Posłuchaj, jest nas troje. Będzie nam razem dobrze. My z Rolandem już trochę przywykliśmy. Naprawdę nic innego nie było, pomyśleliśmy, że jakiś czas... wytrzymamy. - Wszystko wyda się jaśniejsze, kiedy poprawi się pogoda. 282
- Od jutra zaczynamy na serio rozglądać się za domem dla nas. Uwielbiam oglądać domy, a już szczególnie, kiedy chodzi o kupno. Zawsze uważałam, że domy mają szczególny rodzaj magnetyzmu. Oj, trochę tu chłodno, nie sądzisz? - Może trochę. - Okno jest otwarte. Zamkniemy je? - Tak - odpowiedziałam i podeszłam do okna. Nagle zamarłam z przerażenia. Na dole, wpatrzona w moje okno, stała postać w pelerynie i cylindrze. Krzyknęłam cicho. - Jest chłodno - mówiła Phillida. - Przydałyby się kominki w sypialniach. Nie słuchałam, co mówi. Stałam jak wmurowana, wpatrując się w podwórko. Wtedy „on" uchylił cylindra. Wyraźnie widziałam ciemny trójkąt włosów. - Lucie, co tam robisz? - dotarł do mnie głos Phillidy. Phillida stanęła obok mnie. Obróciłam się do niej niemal z satysfakcją, bo „on" nie znikał. Phillida beznamiętnie patrzyła przez okno. - Co jest? - spytała. - W co się tak wpatrujesz? - Patrz... Zobacz, „on" tam jest! - Co? Gdzie? - Tam, na dole! - Obróciłam się do niej. - Nie mogłaś go nie zauważyć! Phillida przypatrywała się mi ze zdumieniem i trwogą. - O mój Boże... - wyszeptała i opadła na łóżko. Stanęłam nad nią. - Phillido, sama widziałaś... Nikt nie może mi teraz wmawiać, że mam halucynacje. Phillida podniosła na mnie pełen współczucia wzrok. - Och, Boże, Lucie! - westchnęła. - Nie wiem, co powiedzieć. Pociągnęłam ją z powrotem do okna. Nikogo pod nim nie było. - Widziałaś... możesz potwierdzić... Phillida kręciła głową, unikając mojego spojrzenia. - Lucie, przykro mi, ale niczego nie widziałam. 283
- Kłamiesz! - Lucie, chciałabym, żeby tak było. Byłam zdumiona i rozżalona. - Widziałaś! - krzyknęłam. - Na pewno widziałaś! - Lucie, kochanie, czasami musi upłynąć wiele czasu, zanim człowiek otrząśnie się po trudnych przeżyciach. - Nie mówisz prawdy! Dlaczego kłamiesz?! - Jak bardzo chciałabym móc przyznać, że też go widziałam! Wszystko bym dała, żeby tak było. Ale nie widziałam! Naprawdę, nikogo tam nie było! Ukryłam twarz w dłoniach. Phillida kłamie, myślałam gorączkowo. Jaki ma w tym cel? Do sypialni wszedł Roland. - Co się dzieje? - zapytał. - Och, Rolandzie, to okropne... - zaczęła Phillida. - Co takiego? - Lucie widziała, a właściwie zdawało jej się, że widzi... - Widziałam, naprawdę widziałam! - krzyknęłam. - To znowu ten duch - wyjaśniła Phillida. - Gdzie? - Na dole, pod oknem. - Lucie, moja najdroższa - uspokajał mnie Roland. - Byłam tu przez cały czas, Rolandzie - mówiła Phillida. - Nikogo na dole nie widziałam. - Widziała go - upierałam się. - Musiała go widzieć. Phillida kłamie! Dlaczego ona to robi?! - Lucie, powinnaś się położyć. Phillido... - Roland rozkazał jej wzrokiem, by wyszła. Czuł, że obecność Phillidy działa mi na nerwy. - Lucie, opowiedz, co widziałaś - zachęcił mnie. - Czy to... było tak jak zawsze? Phillida zatrzymała się w drzwiach. - Przyniosę jej coś do picia - powiedziała. - Powinno pomóc. Roland usiadł obok mnie. - Opowiedz wszystko po kolei - poprosił łagodnie.
284
- Podeszłam do okna i wtedy go zobaczyłam. Zawołałam Phillidę. Stanęła obok mnie. Stwierdziła, że nic nie widzi. To nieprawda! Był tu! Pod naszym oknem! Roland gładził mnie po głowie. - Lucie, połóż się. Musisz być zmęczona. - Proszę cię, nie traktuj mnie jak wariatkę - powiedziałam z gniewem. - To ostatnia rzecz, jaka przyszłaby mi do głowy. Podróż musiała cię zmęczyć. - Nie podoba mi się tutaj. - Tak mi przykro. - Wiem, co zaraz powiesz! Że nie będziemy tu długo! Nie mam ochoty spędzić w tym domu jednej nocy, a co dopiero mówić o całym miesiącu! - Posłuchaj, Lucie. Nie jesteś sama. Czuwam nad tobą. Wszystko się ułoży. Znajdziemy taki dom, jaki będzie ci odpowiadał. Ledwo się opanowałam, aby mu nie wykrzyczeć, że nie chcę żadnego domu, że pragnę wrócić do Joela. - A może byś się rozebrała i położyła spać? Rano wszystko wyda ci się zupełnie inne. - Dlaczego Phillida mówi, że niczego nie widziała? -zastanawiałam się na głos. - To mogła być gra świateł. - Bzdura! Był tam. Widziałam cylinder i te okropne włosy. - Phillida jednak mówi, że nikogo nie zauważyła. Może światło, które... Dalsza rozmowa z Rolandem nie miała sensu. Rozebrałam się i wsunęłam pod kołdrę. Jak bardzo pragnęłam odciąć się od tego wszystkiego. Przenieść się z powrotem do czasów sprzed śmierci ojca. Ogarnęła mnie przemożna ochota, by jak najprędzej uciec z tego domu. Jutro wrócę do Celeste. Spotkam się z Joelem nad Okrągłym Stawem i coś uradzimy. Powiem mu, że chcę z nim być i że nie wyobrażam sobie innego życia. 285
Usłyszałam pukanie do drzwi. To Phillida wniosła na tacy dwa kubki z parującymi ziołami. - Po jednym dla każdego - powiedziała, stawiając tacę. - Mieliście ciężki dzień. Śpijcie dobrze! - dodała i wyszła, zostawiając nas samych. Rzeczywiście spałam mocno. Kiedy się obudziłam, byłam w pokoju sama. Spojrzałam na zegar. Była dziewiąta. Zdziwiło mnie to. Normalnie budzę się o siódmej. Wstałam z łóżka i podeszłam do okna. Spojrzałam w dół przez oprawione w ołów szybki. Zobaczyłam jedynie ciągnące się bez końca wrzosowiska. Teren był nieco pofałdowany. Gdzieniegdzie spod ziemi wyłaniały się nagie skały, pocięte wąskimi strumyczkami, migoczącymi srebrzyście w promieniach słońca. Musiałam przyznać, że ten dziki krajobraz był na swój sposób piękny. Kitty wsunęła głowę do sypialni, pytając, czy chcę gorącej wody. Kiedy ją przyniosła, umyłam się i ubrałam. Byłam wyspana, czułam się lepiej niż poprzedniego dnia. Nie mogłam jednak przestać myśleć o wczorajszym zajściu. Próbowałam analizować je bez emocji. Byłam przekonana, że widziałam tego człowieka. Phillida twierdzi, że nikogo nie widziała. Czy to możliwe, że był on wytworem mojej imaginacji? Widziałam go wyraźnie. Jeżeli Phillida utrzymuje, że nic nie zauważyła, to znaczy, że musi to być duch, który wyłącznie mnie się ukazuje. A może Phillida kłamie? Z drugiej strony, dlaczego miałaby to robić? W innych przypadkach, gdy widziałam tego człowieka, znikał, zanim udało mi się zawołać Rolanda. Ciekawe, czy Roland też by go nie widział? Jeżeli tak, to znaczy, że jednak mam zaburzenia jaźni. Czy proces i moja rola w nim mogły wywrzeć na mnie aż tak mocne wrażenie? Byłam wczoraj wściekła na Phillidę. Niepotrzebnie. Bardzo chciała mi pomóc i przyznać, że też coś widziała, ale musiałaby skłamać. Nie chciała tego robić. Nie mogę winić Phillidy za to, że stałam się nieco... niezrównoważona. 286
Niezrównoważona. Czy to takie dziwne po tym wszystkim, co przeszłam? Ukochany człowiek ginie na moich oczach od kuli. Potem identyfikuję zabójcę. Morderca umiera śmiercią skazańca. Mówi się, że dusze ludzi, którzy nie umarli w sposób naturalny, lubią się błąkać. Rebeka wierzy, że zmarli wracają. Jest przekonana, że nasza matka przyszła pokierować nią, by się mną zajęła. Tyle razy opowiadała o tym z wielkim przekonaniem. Dlaczego nie miałby wrócić człowiek, którego powieszono? A komu miałby się ukazywać, jak nie temu, kto go posłał na śmierć? Tamten człowiek był mordercą. Zasłużył na śmierć. Zabił ojca i gdyby ocalał, pewnie nie poprzestałby na jednym zabójstwie. Przecież już wcześniej próbował podobnych czynów. Był terrorystą i anarchistą. Muszę zaakceptować fakty. Jeżeli ja go widziałam, a Phillida nie, to znaczy, że mam halucynacje. Może i lepiej... Inaczej miałabym podstawy myśleć, że przyczyniłam się do śmierci niewinnego człowieka, a morderca, ciągle na wolności, przychodzi naigrawać się ze mnie. Tak mi się przecież wydawało zaraz po śmierci ojca. Potem przestałam tyle o tym myśleć. Może w ogóle nie powinnam się była zadręczać? Wydarzenia wczorajszego wieczoru odsunęły na dalszy plan problem mojego dalszego życia z Rolandem. Teraz, za dnia, ta sprawa znowu do mnie powróciła. Zeszłam na dół. W jadalni natknęłam się na Phillidę. - Dzień dobry, Lucie! - powitała mnie radośnie, jak gdyby nic nie zaszło. - Dobrze spałaś? - Tak, dziękuję - odparłam. - To ta ziołowa herbatka. Jest niezawodna. Ogromnie zalecana przez sklep zielarski w Londynie, o którym ci mówiłam. Miałyśmy się tam wybrać razem, pamiętasz? - Tak. Słuchaj... tak mi przykro z powodu mojego wczorajszego zachowania. Powiedziałam... że kłamiesz. - Ach! - roześmiała się Phillida. - Nie ma o czym mówić! Byłaś bardzo zdenerwowana. Rozumiem to. Pewnie też bym tak zareagowała. 287
Nie mogłam ci pomóc. Zobaczysz, to przejdzie. Słyszałam o takich przypadkach. Najlepiej nie przejmować się. Prędzej czy później samo minie. Rolanda nie ma. Pojechał w sprawie koni. Uważa, że najważniejsze, byśmy mogli poruszać się swobodnie. No i ma jeszcze sprawdzić, czy wystawiono jakieś domy na sprzedaż. Co będziesz robić? - Myślę, że przejdę się trochę. - Nie pogniewasz się, jeśli nie pójdę z tobą? Muszę załatwić parę spraw w domu. Nie chcę ich powierzać Kitty. Nalej sobie kawy, a ja poproszę Kitty, żeby zrobiła ci grzanki. Trzeba chyba kupić trochę jedzenia. Ale nie przejmuj się tym. Idź na spacer... tylko nie odchodź daleko, żebyś się nie zgubiła! Na szczęście teren jest płaski i widać wszystko jak na dłoni. Phillida wyszła do kuchni. Słyszałam, jak wydaje polecenia Kitty. - Zaraz będziesz miała grzanki. Kitty to prawdziwy skarb. Chyba jest zadowolona z przyjazdu tutaj. Czuła się szykanowana przez panią Emery. Pani Emery nie powinna była odgrywać się na Kitty. To wszystko moja wina. Mnie zresztą też nieźle się dostało. - Trzeba było przymknąć oko. Pani Emery jest bardzo dobrym człowiekiem. Może tylko zanadto dba o zasady. - Właśnie. A ja miałam pecha je naruszyć. - O to w przypadku pani Emery nietrudno. Phillida wy buchnęła śmiechem. Śmiałam się razem z nią. - Spacer ci nie zaszkodzi - powiedziała Phillida. -Wiesz co? Przydałaby nam się dwukółka. Mogłybyśmy wygodnie jeździć po zakupy do Bradford. - Mówisz tak, jakbyś zamierzała zatrzymać się tu na dłużej. - Ależ nie. Liczę, że zostaniemy w tym domu jakieś dwa, może trzy tygodnie. Dwukółka przyda nam się, gdziekolwiek będziemy. - Może i tak. - Porozmawiam o tym z Rolandem. Obie mu powiemy. Zadumałam się. Z zamyślenia wyrwało mnie wejście Kitty ze świeżą kawą i grzankami. Po śniadaniu wyszłam na dwór. Krystalicznie czyste powietrze dodało mi wigoru. Rozglądałam się dokoła, zastanawiając się, w którą stronę 288
ruszyć. Na horyzoncie zobaczyłam zarys jakiejś osady. Postanowiłam pójść w jej kierunku. Szłam energicznym krokiem, z uwagą wybierając drogę na uginającej się pod stopami darni. Zastanawiałam się, czy powinnam powiedzieć Rolan-dowi o spotkaniu z Joelem. Chwilami wydawało mi się, że tak byłoby najlepiej. Roland był taki wyrozumiały. Zaraz potem ogarniały mnie wątpliwości. Coraz wyraźniej rysowały się przede mną zabudowania farmy. Leżała w małej dolince, zapewne dla osłony przed wiatrem, który musiał często hulać na tej otwartej, pustej przestrzeni. Farma wyglądała na dobrze utrzymaną. Podszedłszy bliżej, dostrzegłam dom mieszkalny, otoczony sadem, oborę, owce skubiące trawę i mnóstwo domowego ptactwa. Ludzie, którzy tu mieszkają, są zapewne naszymi najbliższymi sąsiadami. Oczywiście tylko chwilowo, jak by powiedziała Phillida. Przeszło mi przez myśl, że dobrze mieć sąsiadów, nawet jeżeli mieszkają w odległości mili. Znalazłam się blisko domu, zbudowanego, podobnie jak nasz, z szarego kamienia. Spośród drzew dobiegł mnie dziecięcy głosik: - Dzień dobry! Ujrzałam dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Mogły mieć jakieś osiem, dziewięć lat. Chłopiec kołysał dziewczynkę na zawieszonej między drzewami huśtawce. - Dzień dobry! - odkrzyknęłam. - Mieszkacie tutaj? Dzieci pokiwały głowami, a chłopczyk wskazał na dom. Dziewczynka w tym czasie machała nogami, by mocniej rozbujać huśtawkę. Przystanęłam na chwilę, by popatrzeć na dzieci. - Pani jest z Domu z Szarego Kamienia? - Tak. Jesteście pewnie naszymi najbliższymi sąsiadami? - Tak, proszę pani. Dziewczynka zatrzymała huśtawkę, szorując stopami po ziemi. - Pewnie długo tu nie pobędziecie - powiedziała. -Wszyscy szybko się wynoszą. 289
Stałam jeszcze przez chwilę i kiedy miałam ruszyć dalej, dobiegł mnie kobiecy głos: - Daisy, jesteście w ogrodzie?! - Tak, mamusiu! Zobaczyłam kobietę w bawełnianej bluzce i ciemnobrązowej spódnicy, przykrytej wzorzystym fartuchem. Włosy miała upięte w kok nisko nad karkiem. Kilka pasemek wymknęło się i wiło wokół twarzy. - Och, pani musi być z Szarego Domu! - powiedziała, przystając na mój widok. - Tak. Właśnie się wprowadziliśmy - odparłam. - Na jak długo? Ludzie nie zatrzymują się na dłużej w Szarym Domu. - To prawda. Myślę, że nikt nie ma ochoty wynajmować go na dłużej. - Cóż, skoro jesteśmy sąsiadkami, nawet na krótko, zapraszam na szklaneczkę jabłkowego wina. Nie wypadało odrzucić takiego spontanicznego zaproszenia. Ruszyłyśmy przez sad w kierunku domu. Przeszłyśmy przez podwórze, na którym grzebały kury, i znalazłyśmy się w przestronnej kuchni. Duży kuchenny piec buchał gorącem, a w powietrzu unosił się apetyczny zapach gotującego się jedzenia. - Nazywam się Hellman - przedstawiła się kobieta. -Mój mąż prowadzi tę farmę. Ta dwójka przy huśtawce to nasze dzieciaki, Jim i Daisy. - Miło mi panią poznać. Jestem Lucie Fitzgerald. - Nie pochodzi pani z tych stron? - Nie. - Jest pani z południa? - Tak. - Mieszka pani w Szarym Domu z mężem? - Z mężem i szwagierką. - O, jest was troje? Macie kogoś do pomocy? - Przywieźliśmy służącą. 290
- To dobrze. Trudno tu znaleźć kogoś dochodzącego. Jedyna możliwość to zgodzić kobietę na stałe. - Tak. Dom stoi na odludziu. Pani Hellman podeszła do beczki i odkręciwszy mały kranik, nalała wina do dwóch cynowych kubeczków. Postawiła je na stole, uśmiechając się do mnie. - My, tutejsi, cenimy sobie sąsiadów - powiedziała. -Jesteśmy uczciwi i mówimy szczerze, co myślimy. Nie silimy się na piękne słówka. A jak się komuś to nie podoba, to trudno. - Tak jest chyba najlepiej. - Znaczy, wynajęliście dom tylko na jakiś czas? - Jesteśmy w trakcie poszukiwań czegoś na stałe. - Macie zamiar osiedlić się w okolicy? - Jeżeli znajdziemy coś odpowiedniego. - Pewnie chcecie przenieść się do Bradford? Ładne miasto. - Zamierzam je obejrzeć. - A jaki dom was interesuje? - Myślę o czymś niezbyt nowym. Lubię domy z charakterem. - Dużo tu takich dookoła. Przyjechałam tu zaraz po ślubie i nie ruszę się stąd, póki nie wyniosą mnie w trumnie. Hellmanowie od lat utrzymują się z pracy na farmie. Robota tu ciężka, bo dużo wrzosowisk. Mój mąż często mawia, że powinniśmy sprzedać farmę i ruszyć tam, gdzie lepsza ziemia. Ale tu są dobre tereny dla owiec. - Wiem. Mój mąż zajmuje się handlem wełną. - To dlatego tu przyjechaliście. I jak, wino smakuje? - Bardzo! - Widzi pani tę beczkę? Babka mojego męża, a przed nią jeszcze jej babka, stawiały w niej wino jabłkowe. Musi być coś szczególnego w tym drewnie. Wszystko, co jemy, jest własnej roboty. - Pewnie ma pani dużo pracy? Pani Hellman była wyraźnie rozbawiona. - Kręcę się na nogach przez cały dzień. Dlatego tak miło jest przysiąść i porozmawiać z sąsiadką przy kubku wina. Mój mąż zna wszyst291
kich w okolicy. Mieszka tu od urodzenia. Często jeździ do Bradford. Ma kontakty z ludźmi zajmującymi się wełną. Pani mówiła, że nazywa się Fitzgerald? Mnie to nazwisko nie obiło się o uszy, ale mój musi znać pani męża. - Mąż nie przyjeżdżał tutaj zbyt często. Prowadzi interesy z biura w Londynie. Doszedł jednak do wniosku, że powinien pracować na miejscu. Dlatego szukamy domu. - To dobrze. Szary Dom od ponad roku stał nie zamieszkany. Nie lubię pustych domów, no i, jak mówiłam, dobrze mieć sąsiadów. Jak będzie pani czegoś potrzebować, proszę po prostu zajrzeć. - Dziękuję. Tylko że to dość daleko. - Cóż, jest pani na wsi. Tutaj ludzie nie mieszkają jeden na drugim. Pani pewnie jest z Londynu? Przynajmniej takie sprawia pani wrażenie. W jej uśmiechu rozbawienie mieszało się z odrobiną pogardy dla mieszczucha, któremu obcy jest widok przestrzeni i zapach wiejących na niej wiatrów. - Rzeczywiście długo mieszkałam w Londynie, jednak dużo czasu spędzałam także na prowincji. - Ale nie w Yorkshire? - Nie. Pod Londynem. W Manorleigh. - Manorleigh? Nazwa wydaje mi się jakaś znajoma. Przeszło mi przez myśl, że niepotrzebnie wspomniałam o Manorleigh. Pani Hellman może skojarzyć miejsce z nagłówkami w prasie. Ciągle miałam je przed oczyma: „Poseł z okręgu Manorleigh ginie od kuli przed swym londyńskim domem!" Od chwili gdy ujrzałam bawiące się w ogrodzie dzieci, zupełnie zapomniałam o moich problemach. - Tak, tak - zastanawiała się na głos pani Hellman -musiałam gdzieś słyszeć o tej miejscowości. - I tak postanowiliśmy zamieszkać w Yorkshire, jeśli oczywiście trafimy na odpowiedni dom - powiedziałam szybko. - Piękniejszego miejsca nie znajdziecie w całej Anglii.
292
- Ma pani rację - potwierdziłam. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Udało mi się odwrócić uwagę mojej rozmówczyni od Manorleigh. - A, właśnie! Gdyby pani potrzebowała świeżych jaj, któreś z dzieciaków zawsze może podrzucić. Albo nawet sama przyniosę. Mąż uważa, że jajka to moja sprawa. W ten sposób mam trochę własnego grosza. A kłopot nieduży. - Może wzięłabym parę ze sobą? - zastanawiałam się. - Jeśli ma pani ochotę. - Pani Hellman podeszła do drzwi i zawołała: - Patty! Usłyszałam, jak ktoś odpowiedział z daleka. Pani Hellman wróciła do stołu. - Patty to moja dziewczyna do krów - wyjaśniła. -Powiem jej, żeby przyniosła jajka. Ile pani chce? Tuzin? - Tak. Powinno wystarczyć. Drzwi się otworzyły i do kuchni weszła Patty. Była tak samo pulchna jak jej chlebodawczyni. Miała różowe policzki i jasne, kręcone włosy. - Patty, to pani Fitzgerald. Właśnie wprowadziła się do Szarego Domu. - Aha - powiedziała Patty. - Pani chce tuzin jajek. Wybierz z tych dużych, brązowych. Pani Fitzgerald jest z Londynu. Niech pozna, jak smakują prawdziwe, wiejskie jajka. - Dobrze, pani Hellman. Poszukam ładnych, brązowych jajek. Kiedy popijałyśmy wino, pani Hellman opowiadała mi o kłopotach związanych z prowadzeniem farmy: susze, porywiste wiatry, trudne do przewidzenia kaprysy pogody. Moja sąsiadka miała nadzieję, że przywyknę do życia w Domu z Szarego Kamienia. Dom nie stoi na końcu świata, bardzo blisko stąd do Bracken. - Bracken to tylko wieś, ale jest tam trochę sklepów. Leży jakąś milę stąd. Mój mąż jeździ tam co parę dni po pocztę. Trudno wymagać, żeby przywożono listy aż tutaj. W Bracken jest wiejska poczta. Działa 293
bardzo sprawnie. Zobaczy pani, można przywyknąć do Szarego Domu. Stoi nieco wyżej niż nasza farma i dlatego, kiedy wieją silne wiatry, wrażenie może być nieco szokujące. Ludzie mówią, że w domu straszy, ale nie trzeba ich słuchać. Pani nie wygląda na osobę, która wierzy w takie bajdy. Wy tam w Londynie na pewno nie przejmujecie się przesądami. Ja też nie wierzę w duchy. Ale niektórym ludziom przychodzą głupstwa do głowy, zwłaszcza kiedy dom tyle czasu stoi nie zamieszkany. Wie pani, jak to jest... - Nie wiedziałam, że dom ma taką złą sławę. - Każdy stary, opuszczony dom obrasta w legendy. - Od kiedy jest wynajmowany? - Od śmierci starego Hargreaves'a. Jakieś siedem, może osiem lat. Pan Hargreaves mieszkał w nim tylko ze swoją gospodynią. Rodzina nie bardzo się nim interesowała, dopóki nie poczuła, że może liczyć na spadek. Wtedy pojawił się syn z żoną. Wkrótce potem stary Hargreaves wylądował w grobie. Oczywiście powstały plotki. Ludzie zastanawiali się, czy stary umarł sam, czy przy lekkiej pomocy rodziny. Syn odziedziczył dom. Myśleliśmy, że go sprzeda, ale nie. Zaczął go wynajmować. Pojawiali się jacyś ludzie... ale nigdy na długo. Do kuchni weszła Patty z koszykiem jaj. - Proszę - powiedziała pani Hellman, podając mi jajka. - Najpiękniejszy tuzin. Zapłaciłam, a ona, z nie ukrywaną radością, schowała pieniądze do pudełeczka na półce. Czułam się wdzięczna za poczęstunek i pogawędkę. Świadomość sympatycznego sąsiedztwa dodała mi otuchy. - Co prawda prowadzeniem domu zajmuje się moja szwagierka, ale na pewno nieraz będziemy potrzebować jajek - zapewniłam panią Hellman. - Czy można liczyć na następny tuzin w przyszłym tygodniu? Pani Hellman promieniała. - Przyniosę je sama albo poślę któreś z dzieci. Widziałam, że pani Hellman ma ochotę osobiście pofatygować się do Domu z Szarego Kamienia, by przyjrzeć się nowym sąsiadom. Kie294
dy się żegnałam, zapewniła mnie jeszcze raz, że bardzo cieszy się z mojej wizyty. - Dobrze mieć sąsiadów - powiedziała. - Zawsze raźniej na tym pustkowiu. Szczęśliwy przypadek, że się poznałyśmy. Roland zdążył wrócić do domu przede mną. Kiedy weszłam, spojrzał z niepokojem. - Jak się czujesz? - zapytał. - Znacznie lepiej. Dziękuję. Poszłam na długi spacer. Przy okazji poznałam naszych sąsiadów i kupiłam od nich trochę jaj. Zamówiłam tuzin na przyszły tydzień. Dobrze zrobiłam? - zwróciłam się do Phillidy. - Bardzo dobrze - powiedziała Phillida, wyjmując jajko. - O, jakie piękne! Tym sposobem będziemy zawsze mieli świeże jaja. - Nie trzeba będzie ich wozić bryczką z Bradford - dodałam. - O jakiej bryczce mówisz? - spytał Roland. Powiedziałyśmy mu o naszym pomyśle. - Zostałam zaproszona na wino z jabłek - pochwaliłam się. - No, proszę - roześmiał się Roland. - Dobrze sobie radzisz. - Ludzie tutaj są bardzo życzliwi. Na pierwszy rzut oka wydają się nieco grubo ciosani, gdy porównać ich z mieszkańcami południa Anglii, i mają zwyczaj mówić to, co myślą, ale pod tą szorstką powłoką... - Bije złote serce, prawda? - dokończyła Phillida i dodała: - Cieszę się z tych jajek! - Nasi sąsiedzi nazywają się Hellmanowie - opowiadałam. - Mają dwoje dzieci, Jima i Daisy. - Jak na pierwszy raz dużo się dowiedziałaś. - Dziadek i ojciec Hellmana też prowadzili farmę i hodowali owce. Pani Hellman twierdzi, że jej mąż zna wszystkich ludzi z okolic Bradford, którzy mają do czynienia z branżą wełnianą. - Tak? - powiedział cicho Roland. - Czy mówiłaś pani Hellman, że handlujemy wełną? -zapytała Phillida. - Oczywiście. Dlaczego miałabym z tego robić tajemnicę? Pani Hellman twierdzi, że nigdy nie słyszała nazwiska Fitzgerald. 295
- Mam nadzieję, że przyjemnie spędziłaś czas -uśmiechnęła się Phillida. - Pani Hellman na pewno brakuje towarzystwa. Musiałaś być mile widzianym gościem. - Mam wrażenie, że tak. Dobrze, że jesteś zadowolona z jajek. - A teraz posłuchaj, co Roland ma do powiedzenia -odezwała się Phillida. - Załatwiłem konie - oznajmił Roland. - Dostarczą je dziś po południu. Dla ciebie, Lucie, wybrałem śliczną kasztankę. - Cudownie! Dziś je przywiozą? - Poprosiłem, by się pospieszyli. Chcę, żebyście były zadowolone. - Och, będziemy! Na pewno! - zawołała Phillida. - Nadarza się również sposobność kupna domu na przedmieściu Bradford. Z tego, co usłyszałem, oferta wydaje się dość interesująca. - Czy to stary dom? - W twoim guście, Lucie. Z osiemnastego wieku. Podobno bardzo elegancki, przestronny i z ciekawą architekturą. - Kiedy możemy go obejrzeć? - Właściciele jeszcze się nie wyprowadzili. - Może potrwać, zanim dom będzie gotowy do zamieszkania. - Nie sądzę. Ci ludzie wyprowadzą się, jak tylko podpiszemy umowę kupna. W tej chwili ich nie ma. Ale mają wrócić za parę dni i wtedy pojedziemy na rekonesans. - Czy to nie wspaniała nowina?! - ekscytowała się Phillida. - Lucie, podobnie jak ty, nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyprowadzimy. - Musimy uzbroić się w cierpliwość na te parę dni -powiedział Roland. - Miejmy nadzieję, że dom rzeczywiście jest taki, jak opisał go pośrednik. - Dzisiejsze przedpołudnie obfitowało w dobre wydarzenia stwierdziłam. - Tak. A najważniejsze, Lucie, że lepiej się czujesz -odpowiedział Roland. 296
- Niedługo będzie obiad. Co powiecie na omlet z jajek pani Hellman? - zapytała Phillida. - Dobry pomysł - pochwaliłam ją. - Pójdę na górę zmienić buty. - Wracaj zaraz. A ja tymczasem zaniosę jajka do kuchni - powiedziała Phillida. Poszłam do sypialni, którą dzieliłam z Rolandem. Nie chcę kupować domu, myślałam. Muszę uczciwie porozmawiać z Rolandem i wszystko mu wyjaśnić. Jestem mu to winna. Roland jest wrażliwy i prędzej czy później zauważy różnicę w moim zachowaniu. Muszę mu powiedzieć prawdę. Zdjęłam buty do jazdy i włożyłam pantofle. W dzbanku znalazłam resztkę wody z rannego mycia, więc opłukałam ręce. Kiedy zeszłam na dół, Phillida i Roland siedzieli w jadalni. Rozmawiali o czymś cicho i z wielkim ożywieniem. Sprawiali wrażenie, jakby się kłócili, co w ich przypadku było raczej niezwykłe. Uchwyciłam urywek z tego, co mówiła Phillida: „Trzeba szybko działać. Już powinno być po wszystkim. To twoja wina, po co to odwlekasz?!" Gdy weszłam do jadalni, oboje gwałtownie zamilkli. Wydawali się jakby zmieszani. - Nawymyślałam Rolandowi, że nie rozejrzał się prędzej za końmi. Już moglibyśmy swobodnie poruszać się po okolicy - lekkim tonem przerwała ciszę Phillida. -Byłam na niego szczerze zła. Niepotrzebnie! roześmiała się. - No, nie dajmy czekać omletom! Kitty wniosła jedzenie. Zgodnie stwierdziliśmy, że omlety są pyszne. - Jajka musiały być bardzo świeże, pewnie dzisiejsze - powiedziała Phillida. - Lucie, twoje badanie lokalnego kolorytu przyniosło bardzo konkretne rezultaty. Minęło kilka dni. Kilkakrotnie byłam o krok od rozmowy z Rolandem. Cały czas zbierałam się, by mu powiedzieć, że kocham Joela i w związku z tym nasze małżeństwo nie może wyglądać tak, jak przedtem. Paraliżowała mnie myśl, iż kiedyś wmówiłam sobie, że kocham Rolanda i pragnę małżeństwa z nim. Teraz, po spotkaniu z Joelem, uprzytomniłam sobie, co straciłam. Byłam zdruzgotana. 297
Roland kładł moje zachowanie na karb załamania nerwowego, wywołanego „wizjami". Rzeczywiście, byłam załamana, trochę halucynacjami, ale przede wszystkim utratą Joela. Roland nie był zbyt namiętny. Nie kochaliśmy się często. Ponieważ miałam niewielkie doświadczenie w tym względzie, uznałam, że jako człowiek delikatny i wrażliwy postawił sobie za główny cel otaczanie mnie opieką. Wiedziałam, że, jak mało kto, potrafi współczuć mi po śmierci ojca. Trudno byłoby znaleźć męża bardziej subtelnego i taktownego. Kiedy zostawaliśmy w sypialni sami, dyskretnie dawał mi do zrozumienia, że nie ma do mnie pretensji o unikanie z nim kontaktów. Kiedyś dojdę do siebie, a teraz potrzeba mi spokoju i snu. Miotałam się. Miałam w stosunku do Rolanda dług wdzięczności. Z drugiej strony, chciałam się od niego wyzwolić. Rozwiązać małżeństwo tak jak Belinda i poślubić Joela. Jeżeli Belindzie tak łatwo to przyszło, dlaczego mnie nie ma się udać? Wyobrażałam sobie reakcję Belindy na moje rozterki. Uznałaby, że głupotą byłoby nie spróbować. Tylko że jej sytuacja była zupełnie inna. Żyła z Farrellem w separacji. Zanim wyjechała, kłóciła się z nim często i gwałtownie. Ja żyłam z mężem w wielkiej harmonii i przyjaźni. Wiedziałam, że Rolandowi na mnie zależy. Jak mogłabym go tak zranić?! Ale... co z Joelem? Jeżeli wybiorę życie z Joelem, zawsze będę pamiętać krzywdę wyrządzoną Rolandowi. Jeżeli zostanę z Rolandem, nigdy nie zapomnę o Joelu. Wydawało mi się, że jestem skazana na życie, w którym albo będą targać mną wyrzuty sumienia, albo bezustanna tęsknota za spełnieniem. Każdego dnia budziły mnie wątpliwości. Co robić? Jak długo jeszcze potrafię żyć tak, jak obecnie? Dlatego byłam wdzięczna Rolandowi, że nie podejmował prób zbliżenia się do mnie. Mieliśmy już konie. Możliwość swobodnego poruszania się stanowiła dla mnie wielką ulgę. Czasami zwiedzaliśmy okolicę we trójkę, naj298
częściej jednak jeździłam tylko z Rolandem. W trakcie tych przejażdżek we dwoje korciło mnie, by zwierzyć się Rolandowi. I zawsze w ostatniej chwili opuszczała mnie odwaga. Ucieszyłam się ogromnie, kiedy Roland oznajmił, że musi na parę dni udać się w interesach do Bradford. Oznaczało to, że zostanę w domu tylko z Phillidą. Phillida była w stosunku do mnie bardzo miła i uprzejma. Zajmowało ją głównie dbanie o zdrowie całej rodziny. Uważała się za swojego rodzaju eksperta w sprawach medycznych. Zapytałam ją, czy nie brakuje jej londyńskiego sklepu zielarskiego. - Och, kto wie - odpowiedziała lekkim tonem - może w Bradford mają podobny sklep? Nastała na nie ogromna moda. Sklepy tego typu wyrastają w całym kraju jak grzyby po deszczu. Gwarantuję, Lucie, że cię wyleczę. Trzeba tylko trochę cierpliwości. - Z czego chcesz mnie leczyć? - Z nerwicy. Nie odpowiedziałam. Phillida poklepała mnie po dłoni. - Potrzeba ci więcej ruchu - powiedziała. - Dobrze, że są konie. Wyglądałaś tak czerstwo po przejażdżce, że aż pomyślałam: No tak, tego właśnie jej potrzeba. W zdrowym ciele zdrowy duch, Lucie. Zdaje się, że powiedział tak kiedyś jakiś mędrzec. I miał rację! A od czasu do czasu powinnaś pić moje zdrowotne napary. - Oboje z Rolandem wykazujecie tyle troski o mnie. - To normalne. - Pomyśl tylko, spotkanie na promie, a potem to wszystko... Życie jest nieprzewidywalne, prawda? - I dlatego jest takie cudowne. Trzeba brać z niego to, co najlepsze. - A więc uważasz, że należy pomagać losowi? Phillida odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się serdecznie. - Dlaczego nie? Kto ci pomoże, jeżeli sama nie zajmiesz się swoimi sprawami? Czy, na przykład, nie dodaje ci chęci do życia fakt, że jedziemy dziś oglądać dom? - O tak. Na pewno. - Nie słyszę zbyt wiele entuzjazmu w twoim głosie. 299
- Phillido, sama nie wiem. Mam wrażenie, że jesteśmy na końcu świata... - Bzdura! Kiedy już się zagospodarujemy, będziesz jeździć do Manorleigh i Londynu. Nie zapominaj, że Roland także w Londynie prowadzi interesy. - Tak. Oczywiście. - Więc rozchmurz się! Chyba zjemy dziś wcześniej i pojedziemy zobaczyć dom. Roland powinien wrócić lada chwila. Zaraz... zdaje się, że właśnie nadjeżdża. Rzeczywiście. Roland wszedł do domu. - Lucie, chcesz zobaczyć dom? - zapytał niepewnie, niemal błagalnie. - Oczywiście - skłamałam. Wyruszyliśmy zaraz po obiedzie. Przejechaliśmy przez Bracken. Wieś zdawała się składać z jednej długiej ulicy, kościoła i gospody. Zauważyłam sklep kolonialny, a nad nim symbol poczty. Przypomniało mi się, co pani Hellman mówiła o odbieraniu korespondencji. Nie będzie do mnie żadnych listów. Nie zostawiłam adresu. Muszę napisać do Celeste i Rebeki. Może także do Belindy? Wiadomości od nich sprawiłyby, że nie czułabym się taka odcięta od świata. Bez trudu znaleźliśmy posiadłość. Leżała w pewnej odległości od drogi. Okolica sprawiała sympatyczne wrażenie. Wjechaliśmy na podjazd. Pojawił się stajenny, by odprowadzić nasze konie. W drzwiach stanęli kobieta i mężczyzna. Najwyraźniej oczekiwali naszego przyjazdu. - Państwo Fitzgerald? - odezwał się mężczyzna. -Prosimy do środka. Bardzo nam miło, że zechcieliście się do nas pofatygować. - Piękny dom - powiedziała Phillida. - I ogród taki zadbany. Bardzo odpowiada mi ten typ architektury. - Zawsze uważałem, że zbudowano go w bardzo ciekawym okresie. Pozwólcie państwo, że się przedstawię. Nazywam się George Glenning, a to moja żona. Podaliśmy sobie ręce i weszliśmy po kamiennych stopniach przed frontowe drzwi z szybkami ułożonymi na kształt wachlarza. Drzwi 300
prowadziły do przestronnego, jasnego hallu, z którego wiodły na górę łagodnie zakręcające schody. - Pokoje znajdują się na pierwszym piętrze - wyjaśniła pani Glenning. - Mamy bardzo ładny salon. Można w nim nawet wydawać bale, prawda, George? Przeszliśmy przez kilka pomieszczeń. Nie chcę tu mieszkać! - dudniło mi w głowie. - Muszę z tym skończyć! Dom jest ładny. Pewnie, że Roland chce go mieć, ale trzeba to w końcu wyjaśnić! Weszliśmy do salonu. Rzeczywiście był piękny. Pani Glenning obserwowała mnie spod oka, chcąc zapewne odgadnąć, jakie jest moje wrażenie. Nie potrafiłam się skupić. Phillida głośno wyrażała swój entuzjazm. - I co pani powie? - zwróciła się do mnie pani Glenning. Chciałam przynajmniej udać zainteresowanie. - Szwagierka nie czuje się ostatnio najlepiej - z troską w głosie oznajmiła Phillida i popatrzyła porozumiewawczo na panią Glenning. Lucie bardzo podoba się dom, prawda, Lucie? - zwróciła się do mnie w sposób, w jaki zazwyczaj dorośli przemawiają do małych dzieci. - Tak, tak - potwierdziłam z roztargnieniem. - Jest uroczy. - Zwróćcie państwo uwagę na okna - mówiła dalej pani Glenning. Są typowe dla tego stylu, prawda, George? Kiedy się tu wprowadziliśmy, George był zafascynowany detalami architektonicznymi. - Myślę, że każdy by był - odezwał się Roland. Phillida otoczyła mnie protekcjonalnie ramieniem. - Prawda, że tu pięknie, Lucie? Przez cały czas, gdy chodziliśmy po domu, głośno wyrażała swój zachwyt. Dom na pewno był ciekawy. Gdybym oglądała go z Joelem, też byłabym zachwycona. Weszliśmy na ostatnie piętro i zajrzeliśmy do dwóch pokoi dziecinnych. Były duże i jasne, w oknach miały kraty. - Kraty założono ze względu na bezpieczeństwo dzieci - wyjaśniła pani Glenning. - Można je bez problemu wyjąć. - Och, nie. Niech zostaną - pospiesznie powiedziała Phillida. - Mogą się przydać. 301
- Kiedy przyjdą na świat dzieci? - uśmiechnęła się pani Glenning. - Tak sobie pomyślałam - powiedziała Phillida z odrobiną zakłopotania w głosie. Kiedy obejrzeliśmy już cały dom, państwo Glenning zaprosili nas na herbatę do salonu. - Bardzo to miłe z państwa strony - podziękowała Phillida. - Dom jest śliczny. Mam nadzieję, że niedługo będzie nasz. Roland z niepokojem starał się odgadnąć moje wrażenie. - Myślę, że musimy się jeszcze zastanowić - powiedział. Glenningowie przypatrywali mi się z zainteresowaniem. - Oczywiście - odezwała się pani Glenning. - Nie można podejmować takich decyzji w pośpiechu. Muszę jednak państwa uprzedzić, że jutro przychodzą kolejni zainteresowani. W związku z tym proszę jak najszybciej o wiadomość, gdybyście się państwo zdecydowali. - Takie domy długo nie czekają - powiedziała Phillida i patrząc na mnie nieomal błagalnie, zapytała: - Lucie, podoba ci się tutaj, prawda? - Uważam, że dom jest bardzo ładny - przytaknęłam. - Cudownie! - Teraz Phillida przeniosła wyczekujący wzrok na Rolanda. - Muszę się jeszcze naradzić z Lucie - powiedział Roland. Phillida westchnęła. Była wyraźnie niezadowolona. Jak zawsze życzyła sobie, by Roland natychmiast spełniał jej żądania. - Gdybyście państwo chcieli jeszcze raz obejrzeć dom... - odezwała się pani Glenning. - Nie ma potrzeby - ucięła Phillida. - Prawda, Rolandzie? Spodobał ci się. Widzę przecież, że tak jest. Dokładnie o coś takiego nam chodziło. I miejsce jest bardzo dobre. Blisko do stacji, można łatwo dotrzeć na pociąg do Londynu. - Tak, dom odpowiada naszym wymaganiom -powiedział Roland, patrząc na mnie wyczekująco. Nie odezwałam się ani słowem. Skończyliśmy herbatę i pomału zbieraliśmy się do wyjścia. Stałam w hallu z Rolandem. Phillida na chwilę poszła do kuchni. Chciała tam na coś jeszcze raz rzucić okiem. 302
Roland wdał się w dyskusję z panem Glenningiem o jakichś detalach zabytkowych odrzwi. Czekałam, stojąc trochę na uboczu. Wtedy doszedł mnie głos Phillidy: „Myślę, że to pewne. Mnie i bratu bardzo się podoba. A szwagierka... ostatnio jest jakaś dziwna. Trzeba na nią uważać". - Potem nastąpiła chwila ciszy i wymiana zdań szeptem. - Biedna pani Fitzgerald - usłyszałam głos naszej gospodyni. - Mam nadzieję, że wyzdrowieje. - Dopilnujemy, żeby tak się stało - odpowiedziała Phillida. - Jestem pewna, że to kwestia czasu i odpowiedniego leczenia. Obie panie wyszły z kuchni i dołączyły do nas, uśmiechając się promiennie. Czułam na sobie współczujący wzrok pani Glenning. Przy pożegnaniu Roland obiecał naszym gospodarzom, że w najbliższym czasie da znać, co postanowiliśmy. Widok Domu z Szarego Kamienia po wizycie w posiadłości Głenningów tylko spotęgował moje przygnębienie. - Ale różnica! - powiedziała Phillida. - Mam nadzieję, że długo już tu nie pomieszkamy. Uważam, że dom państwa Głenningów jest śliczny. Akurat taki, jakiego szukamy. Lucie, co tobie w nim nie odpowiadało? - Ja... ja też uważam, że dom jest bardzo ładny, tylko nie wiem, czy w ogóle mam ochotę mieszkać w tej okolicy. - Nadal tęsknisz za Londynem i Manorleigh? Cóż, to zrozumiałe, prawda, Rolandzie? Stamtąd się wywodzisz. Masz prawo czuć się tutaj trochę dziwnie, ale to minie. Kiedy odzyskasz równowagę, docenisz urok tego miejsca. - Phillido, ja nie jestem chora! - powiedziałam stanowczo. - Kto mówi, że jesteś? To tylko rozstrój nerwowy. Wszystko będzie dobrze. Dojdziesz do siebie. Oboje z Rolandem się tobą zajmiemy. Skrzywiłam się. Być może to brak wdzięczności z mojej strony, ale zachowanie Phillidy zaczynało mi grać na nerwach. Tego wieczoru wreszcie doszło do rozmowy z Rolandem. Byliśmy sami w naszej sypialni. Phillida zostawiła „napar na dobranoc" i wyszła, życząc nam spokojnej nocy. 303
- Rolandzie, muszę z tobą porozmawiać, wyjaśnić pewne sprawy! wyrzuciłam z siebie jednym tchem. - To dobrze. Widzę przecież, że coś cię gryzie. To nie tylko ten... Roland zawahał się. Wiedział, że nie cierpię, kiedy wmawia mi się, że widuję duchy. - Chodzi o Joela Greenhama. Roland patrzył na mnie znieruchomiały, a ja gorączkowo mówiłam dalej: - Byliśmy zaręczeni, mieliśmy się pobrać. Taka była cicha umowa między nami. Potem Joel wyjechał i doszła do mnie wiadomość o jego tragicznej śmierci. Dlatego, widzisz... Ach! Wszystko wydawało się takie beznadziejne. Ojciec... potem Joel... Rolandzie, nie powinnam była za ciebie wychodzić! - Lucie! - Nie przerywaj! - krzyknęłam. - Daj mi skończyć, co chcę powiedzieć! Kocham Joela. Zawsze go kochałam. Nawet kiedy byłam małą dziewczynką. Czekaliśmy ze ślubem, bo byłam za młoda. Mieliśmy ogłosić zaręczyny po jego powrocie. - A teraz okazało się, że on żyje - przerwał mi ze smutkiem Roland. - Chyba zrozumiałem, co chcesz powiedzieć. Byłaś zrozpaczona, kiedy Joel zaginął, a ja i Phillida wypełniliśmy pustkę w twoim życiu. Dobrze nam było razem, prawda, Lucie? Pokiwałam głową. - Byłoby dla ciebie lepiej... gdyby Joel nie wrócił -powiedział Roland. To prawda. Powoli zaczynałam cieszyć się życiem. Czułam, że mogę być szczęśliwa u boku Ro-landa. Potem przyszłyby na świat dzieci i scemento-wałyby nasz związek. Miałam też przyjaciółkę w Phil-lidzie. - Może masz rację - przyznałam - ale Joel wrócił. - Widziałaś się z nim? - Tak. W Londynie. - Rozmawialiście... o nas? - Tak. - Czego on oczekuje? 304
Nie odpowiedziałam. Roland zrobił to za mnie. - Wiem, o co mu chodzi. Chce, żebyś mnie zostawiła. W pokoju zapanowała cisza. Patrzyłam na Rolanda ze smutkiem. Czułam, że już nigdy nie będę szczęśliwa, obojętnie, jak potoczą się moje dalsze losy. - A ty, Lucie, czego chcesz? - przerwał milczenie Roland. - Ja... ja... - jąkałam się. Roland wykrzywił twarz w gorzkim uśmiechu. - Co zamierzasz, Lucie? Powiedz, nie bój się. Nie mogłam wydusić z siebie ani słowa. - Kocham cię, Lucie - powiedział Roland. - Tak. Wiem. - Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. - Byłeś zawsze dla mnie taki dobry. Nigdy tego nie zapomnę. - Ale kochasz Joela. - Rolandzie, nie jesteś mi obojętny. Cierpię na myśl, jak bardzo cię ranie. - Tak dobrze mi z tobą, Lucie. Nie wiem, czy powinienem pozwolić ci odejść. Bo tego ode mnie oczekujesz, prawda? Znowu zapadła cisza. - Podejrzewałem, że coś musiało się wydarzyć -odezwał się Roland. - Zmieniłaś się po powrocie z Londynu. A może nawet wcześniej. Roland podszedł do okna i zapatrzył się gdzieś przed siebie. Miałam wrażenie, że nie może znieść mojego widoku. Podeszłam do niego i stanęłam obok. Spojrzałam na dół, z lekką obawą, że znów ujrzę tam ową postać, ale nikogo nie było. Jak okiem sięgnąć, tylko pustkowie, tylko wrzosowiska. I żałosne wycie wiatru, przyginającego wrzosy do ziemi. Roland obrócił się do mnie i wziął mnie za rękę. - Lucie, proszę, nie podejmuj żadnych pochopnych decyzji - powiedział. - Pochopnych decyzji? - powtórzyłam. 305
- Wstrzymaj się. Przemyśl wszystko jeszcze raz. Obiecaj, że nie zrobisz niczego, nie uprzedzając mnie o tym. Tyle chyba mi się należy? - Rolandzie, zasługujesz na znacznie więcej! Żałuję... - Żałujesz, że sprawy nie ułożyły się inaczej? Ja też, Lucie. Ja też. Moglibyśmy być tacy szczęśliwi. Lucie, nie możesz tak po prostu odejść. - To wcale nie jest „tak po prostu", Rolandzie. Nigdy ciebie nie zapomnę... obojętnie, jak potoczą się nasze losy. - Lucie, pamiętaj, musisz mieć pewność, że to, co robisz, przyniesie ci szczęście. Szczerze pragnę, abyś była szczęśliwa. - Czy to znaczy, że jeżeli uznasz, że tak będzie lepiej, zgodzisz się, bym odeszła? - Nie wiem. Nie potrafię w tej chwili pozbierać myśli. To dla mnie zbyt wielki szok. Nie mogę cię winić, oczywiście. Tak ułożyły się okoliczności. Daj mi trochę czasu. Muszę się z tym oswoić. Daj czas nam obojgu. Razem się zastanówmy. Nie wiem, czy zdobędę się na takie poświęcenie, by pozwolić ci odejść. Zdaję sobie sprawę, że byłby to bardzo szlachetny i wspaniałomyślny gest, ale nie wiem, czy znajdę w sobie tyle siły... Może gdybym był przekonany, że tak byłoby lepiej dla ciebie... ale nie jestem, Lucie, nie jestem. Niczego nie jestem pewien, nic nie rozumiem. - Wiem, Rolandzie. - Wydaje mi się, że ty też nie jesteś taka zupełnie pewna, czego chcesz. Roland wziął moją twarz w dłonie i złożył na mym czole delikatny pocałunek. - Poczekajmy - powiedział. - Nie podejmujmy nie przemyślanych decyzji. Pokiwałam głową na zgodę. - Rolandzie - szepnęłam - dobrze, że zdobyłam się na szczerość wobec ciebie. - Tak, Lucie. Nawet w takiej sytuacji lepiej znać prawdę. Następnego ranka Roland wyjechał, jeszcze zanim zdążyłam wstać. Rozmowa z nim przyniosła mi pewne ukojenie. On sam powiedział, że 306
lepiej znać prawdę. Miał rację. Zastanawiałam się, jak postąpi. Roland nie miał w sobie za grosz egoizmu. Jeżeli rzeczywiście uzna, że lepiej dla mnie, bym odeszła, zwróci mi wolność i zgodzi się na rozwód, tak jak Henry Farrell zgodził się dać rozwód Belindzie. Wtedy będę mogła poślubić Joela. Świadomość, że odchodząc od Rolanda, bardzo go zranię, tłumiła moją radość. Jego uczucia nie były mi obojętne, bo przecież szczerze mnie kochał. Może kiedyś jakaś kobieta zajmie moje miejsce w jego sercu? Może ożeni się jeszcze raz i będzie miał dzieci? Phillida byłaby idealną ciotką. Może ona także znajdzie męża? Dlaczego właściwie nikt się o nią nie stara? Jest przecież atrakcyjna i taka pełna życia. A do tego zawsze zadbana i elegancka. Phillida jest o rok lub dwa młodsza od Rolanda. Nie jest za stara, by mieć adoratorów. Zeszłam na dół, na śniadanie. Phillida zmierzyła mnie pełnym niepokoju spojrzeniem. - Jak się czujesz? - spytała. - Dobrze, dziękuję. A ty? - Doskonale - odpowiedziała. - Roland coś dziś nie najlepiej wyglądał. Przyrządziłam mu owsiankę. To szalenie zdrowe. Biedulek, nie chciał jeść, ale ją w niego wmusiłam. Gdyby nie był taki silny i odporny, martwiłabym się, że bierze go jakaś choroba. Powiedział tylko, że marnie spał. - Czy mówił, kiedy wróci? - Nie wiedział dokładnie. Ma dużo pracy. Ostatnio dość poważnie zaniedbał interesy. Po obiedzie pojechałam do Bracken. Mijając sklep z szyldem poczty, przypomniałam sobie, że powinnam napisać do Rebeki. Tyle miałam jej do opowiedzenia. List nie załatwi wszystkiego. Nie mogłam odżałować, że nie ma jej przy mnie. Na pewno by coś poradziła. Kiedy późnym popołudniem wróciłam do domu, znalazłam Phillidę w salonie nad książką. Zapytała mnie, czy przejażdżka była udana. - Tak - odparłam. - Pojechałam aż do Bracken. Znalazłam pocztę, o której wspominała pani Hellman. Wiesz, że stamtąd samemu trzeba odbierać korespondencję? 307
- Przecież nikt nie zna naszego adresu. - No właśnie. Należałoby go podać. Miałam napisać do Celeste i do siostry, ale tak mi jakoś zeszło. - Mamy dużo czasu. Czy zastanawiałaś się nad tamtym domem? Zupełnie zapomniałam o domu. Jak mogłam myśleć o kupnie domu, kiedy mnie i Rolanda czekały fundamentalne decyzje życiowe? - Powinniśmy zdeklarować się jak najszybciej -wyrwał mnie z zamyślenia głos Phillidy. - Wydaje się, że jest więcej chętnych. - Mogli tak powiedzieć, by nas ponaglić - zauważyłam. - Być może. Ale dom jest naprawdę śliczny. - Pójdę na górę się przebrać. Kiedy znalazłam się w moim pokoju, zabrałam się do listu do Rebeki. „Droga Rebeko! Jestem bardzo nieszczęśliwa. Jaka szkoda, że Ciebie tu nie ma! Tak chciałabym z Tobą porozmawiać. Joel żyje! Nie powinnam była wychodzić za Rolanda. Joel chce, żebym od niego odeszła. Kocham go. Co mam robić? Przecież ślubowałam Rolandowi. Posłużyłam się nim, kiedy czułam się samotna. Niestety, tak wygląda prawda. Wtedy myślałam, że postępuję słusznie. Roland jest dla mnie taki dobry. Powiedziałam mu o Joelu. Bardzo się przejął, ale obiecał, że wybierze najlepsze dla mnie rozwiązanie. Nie wiem, czy to znaczy, że pozwoli mi odejść. Poprosił o czas do namysłu. Przypuszczam, że zgodzi się na rozwód. To jedyny sposób na odzyskanie wolności. Ale czy związek z rozwódką nie przekreśli kariery młodego polityka? Rebeko, co robić?! Cokolwiek postanowię, ktoś będzie cierpiał..." Podarłam list. Nie mogłam go wysłać. Najlepiej, gdybym porozmawiała z Rebeką w cztery oczy. Może pojechać do Kornwalii? Wytłumaczyłabym Rolandowi, że Rebeka, jako najbliższa mi osoba, zawsze umiała znaleźć wyjście w trudnych sytuacjach. Setki myśli wirowały mi w głowie. Jednak napiszę do Rebeki! - postanowiłam. „Droga Rebeko! 308
Mieszkam obecnie pod tym adresem. Planujemy zostać tutaj, dopóki nie kupimy domu. Roland znalazł odpowiednią posiadłość niedaleko miejsca, w którym obecnie mieszkamy. Bardzo szkoda, że Cię przy mnie nie ma. Może przyjechałabym do Ciebie? Muszę z Tobą pilnie porozmawiać. Belinda przeżywa pewne komplikacje życiowe, ale powoli wszystko zaczyna się dobrze układać. Opowiem Ci, jak się spotkamy. Może do tego czasu jej kłopoty zostaną rozwiązane? Najdroższa Rebeko, muszę się z Tobą zobaczyć! Trudno to wyjaśnić w paru słowach. Niedługo zjawię się w High Tor. Sama mówiłaś, że mogę przyjeżdżać, kiedy tylko zechcę. Spodziewaj się mnie w najbliższym czasie. Muszę się z Tobą naradzić. Pozdrowienia dla Pedreka i dzieci. Ściskam Cię serdecznie, najdroższa siostrzyczko! Twoja Lucie". Przebiegłam list wzrokiem. Był dziwny i pełen niedomówień. Rebeka od razu wyczuje, że coś jest nie w porządku. Powiem Rolandowi, że muszę niezwłocznie pojechać do Rebeki. Ona jest mądra i zrównoważona. I zawsze ma na względzie moje dobro. Muszę się z nią zobaczyć. Zapieczętowałam list i schowałam do szuflady. Jutro wyślę go z Bracken, a dziś jeszcze porozmawiam z Rolandem o wyjeździe do Kornwalii. Roland wrócił krótko przed kolacją. Nie było okazji do rozmowy aż do chwili, kiedy znaleźliśmy się w naszym pokoju. Roland był blady i przygnębiony. Kiedy oznajmiłam mu, że wybieram się do Rebeki, spojrzał na mnie ze smutkiem. - Chcesz jechać do Kornwalii?! - Tak. Wiesz przecież, jak bardzo kocham moją przyrodnią siostrę. Mam zamiar powiedzieć jej o wszystkim. Roland westchnął zdesperowany i pokiwał głową. - Gdybym mogła poradzić się kogoś, o kim wiem, że jest mi życzliwy, że mnie rozumie... 309
- Ja ci nie wystarczam? Nie możemy sami rozwiązać naszych problemów? - Podchodzimy do tego zbyt emocjonalnie. Czuję się okropnie. Wiem, że sprawiam ci ból, a jednocześnie nie potrafię zrezygnować z Joela. Rebeka jest taka rozsądna, zrównoważona. - Lucie, jeżeli teraz wyjedziesz, nie będziesz chciała wrócić. Wstrzymaj się! Przemyśl wszystko jeszcze raz! Rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Na progu stanęła Phillida. Rozpływała się w uśmiechach. W rękach trzymała tacę. - Będziecie po tym mocno spać - powiedziała, wskazując na kubki z ziołami. - Roland, coś mi się zdaje, że mój napar bardzo ci się dziś przyda. Kiedy stawiała tacę na stole, usłyszałam kroki pod domem. Podeszłam do okna, by zobaczyć, co się dzieje. Krzyknęłam z przerażenia. „On" przyszedł znowu! Zdjął kapelusz i patrząc w górę, uśmiechał się szyderczo. Na mój krzyk Roland podbiegł do okna. Phillida również znalazła się przy mnie. Postać stała nieruchomo, z cylindrem w ręce. Potem ukłoniła się z drwiną. Czułam, jak obezwładnia mnie znajomy strach. Roland otoczył mnie ramieniem. - Tam! Na dole! - krzyczałam. - Rolandzie, widzisz?! Oboje musicie widzieć! Roland kręcił głową. - Lucie, kochanie - mówiła łagodnym głosem Phillida - nikogo nie ma. - Co?! - krzyknęłam. - Przyjrzyjcie się! Jak możecie mówić, że...?! Roland odciągnął mnie od okna i przytulił moją głowę do piersi. Na siłę uwolniłam się z jego uścisku. - Schodzę na dół, muszę zobaczyć się z nim -powiedziałam stanowczo. - Lucie, nikogo tam nie ma - uspokajał mnie Roland. - Idę! Nie wierzę, że go nie widzieliście! - O Boże! - wyjąkała Phillida. - Co robić? - spytała, patrząc z rozpaczą na Rolanda. 310
Oboje doprowadzali mnie do szału. - Muszę sprawdzić, kto tam jest! - Zobacz, nie ma nikogo - powiedział Roland, prowadząc mnie do okna. Rzeczywiście, postać zniknęła. - Kto to był? - rozpłakałam się. - Nikt, Lucie. To twoja wyobraźnia. - Przecież wcale o nim nie myślałam! - A jednak - zawołała Phillida - musiałaś myśleć! Takie rzeczy się czasem zdarzają. Ludzie miewają halucynacje. To zaburzenia wywołane przeżyciami. Zniecierpliwiona, machnęłam ręką. Wszystko to słyszałam już wiele razy. - Widziałam - powtarzałam z uporem. - Dokładnie go widziałam! Wy też musieliście widzieć. Oboje patrzyliście prosto na „niego". - Nikogo na dole nie było - powiedziała z przekonaniem Phillida. Musisz nam uwierzyć. Zrezygnowana, opadłam na łóżko. Roland przysiadł przy mnie i otoczywszy ramieniem, gładził mnie po głowie. - Spróbuj się przespać - powiedział. - Tylko przedtem napij się ziółek - wtrąciła Phillida. - I tak już ostygły. Oboje posłusznie wypiliśmy zioła. - Poczujecie się lepiej po dobrze przespanej nocy -stwierdziła Phillida. - Nie przejmuj się, Lucie - zwróciła się do mnie, kładąc mi rękę na ramieniu. - Takie rzeczy się zdarzają. To minie. Musisz zająć myśli czymś innym. Pomyśl o nowym domu, o tym, jak będziemy go urządzać. Za dużo rozpamiętywałaś. Ale nie ma się co dziwić. No, pójdę już. Dobranoc! Pocałowała mnie i Rolanda i wyszła z pokoju. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Roland powiedział: - Dzisiaj żadnych więcej dyskusji. Połóż się i staraj się jak najprędzej zasnąć. Phillida ma rację. Sen jest najlepszym lekarstwem. Rano spojrzysz na to wszystko inaczej. 311
Mam zasnąć? Odprężyć się? Tym razem zioła Phillidy nie podziałały. Całą noc nie zmrużyłam oka. Co to wszystko znaczy? - myślałam. Dlaczego prześladuje mnie ta wizja?" Roland i Phillida nic nie widzieli. W takim razie mam do czynienia ze zjawą. Z duchem Fergusa 0'Neilla, którego posłałam na szubienicę. Zapadłam w sen dopiero o świcie. Obudził mnie odgłos kół. Siadłam półprzytomna na łóżku. Było późno, zbliżała się dziesiąta. Rolanda nie było w pokoju. Phillida prawdopodobnie powiedziała Kitty, by mnie nie budziła. Nie bez oporu podeszłam do okna. Chciałam sprawdzić, kto przyjechał. Zobaczyłam panią Hellman wysiadającą z dwukółki. Była z córeczką. Usłyszałam, jak pani Hellman woła donośnym głosem: - Dzień dobry, panno Fitzgerald! Pani bratowa mówiła, że będziecie chciały jajek. Phillida, uśmiechnięta i czarująca jak zawsze, stanęła w drzwiach. - Jak to ładnie z pani strony! Jajka były wspaniałe. Z chęcią znowu kupimy. - Czy pani Fitzgeraldowa jest w domu? - spytała pani Hellman. - Śpi. Nie czuje się zbyt dobrze - odparła Phillida. - O mój Boże! Mam nadzieję, że to nic poważnego? - Martwimy się o nią. Taak, jesteśmy szczerze z bratem zmartwieni jej stanem - westchnęła Phillida. - Mój ty Panie! - Moja bratowa dziwnie się zachowuje. - Tak? - Ma urojenia. To przerażające, ale mamy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Byłam wściekła. Jakim prawem Phillida opowiada takie historie osobie, którą widzi pierwszy raz w życiu?! - A mnie pani Fitzgeraldowa wydała się normalną, młodą, zdrową kobietą - powiedziała pani Hellman, zbliżając się do Phillidy. 312
- Ona miewa te ataki sporadycznie - wyjaśniła Phillida. - Coś nie tego...? - Pani Hellman popukała się w czoło. - Zajdzie pani? - zapytała Phillida. - Może na chwileczkę. Daisy, chodź! Jadę do Bra-cken - słyszałam głos pani Hellman w hallu. - Pomyślałam, że podrzucę po drodze trochę jaj. Byłam tak wstrząśnięta, że musiałam chwilę posiedzieć. Więc to tak. Oni uważają, że jestem psychicznie chora. A Phillida powiedziała o tym pani Hellman w taki sposób, jakby chciała ją przede mną ostrzec. Muszę się opanować. Wczoraj zachowałam się jak histeryczka. Według mnie pod oknem stała postać w pelerynie, a jednak ani Phillida, ani Roland jej nie widzieli. Nie miałam ochoty wychodzić z sypialni. Około południa moja szwagierka wsunęła głowę do pokoju. - Już nie śpisz? Świetnie - powiedziała, uśmiechając się słodko. Uradziliśmy z Rolandem, że nie będziemy cię budzić. Jak się czujesz? - Lepiej. - Chwała Bogu! Kitty poda ci śniadanie do łóżka. Zjesz coś? - Z chęcią. Mam zamiar wstać. - Pewnie. Jeśli tylko czujesz się na siłach. Przyślę Kitty z gorącą wodą. - Uhm. Umyję się, a potem coś zjem. - Doskonale. Zjedz spokojnie w swoim pokoju i może wyjdź trochę na powietrze? - Dobrze. Dziękuję, Phillido. - Nie ma za co. Z radością troszczę się o ciebie. Kiedy tak szczebiotała radośnie uśmiechnięta, zastanawiałam się, jak to możliwe, że opowiadała o mnie takie rzeczy zupełnie obcej kobiecie. Z drugiej strony, czy kłamała? Przecież zdarzały mi się wizje... - Lucie, co powiesz na omlet? Mam świeże jajka. Rano zajrzała do nas twoja pani Hellman. Spałaś jeszcze. Pytała o ciebie. Ale z niej gaduła! Trudno się dziwić. Pewnie nie ma do kogo otworzyć ust na farmie. - Słyszałam, że była. 313
- O, nie spałaś już? No, do roboty! Zaraz przyjdzie Kitty z wodą. Phillida uśmiechnęła się do mnie serdecznie i wyszła z pokoju. Dobrze, że zostałam sama. Nie miałam ochoty na jej towarzystwo. Mogłabym nie wytrzymać i powiedzieć, że słyszałam rozmowę z panią Hellman na mój temat. Tak bardzo tęskniłam za Rebeką, że z trudem powstrzymywałam się, by nie pojechać do Bradford. Złapałabym pociąg do Londynu, przenocowałabym u Celeste, a na drugi dzień ruszyłabym do Kornwalii. Ale po co mi takie dramatyczne gesty? Dziś porozmawiam z Rolandem i oświadczę kategorycznie, że chcę się zobaczyć z Rebeką. Roland musi zaakceptować moją decyzję. Przyszedł mi na myśl list, który napisałam do Rebeki. Otworzyłam szufladę. Leżał tam, gdzie go położyłam. Postanowiłam, że po obiedzie pojadę na pocztę do Bracken. Zrobię chociaż tyle, jeżeli nie mogę porozmawiać z Rebeką. Ta myśl dodała mi chęci do działania. Kiedy Kitty przyniosła wodę, umyłam się i zjadłam omlet. Zdziwił mnie własny apetyt. Jadłam naprawdę z przyjemnością. Potem nałożyłam amazonkę i zeszłam na dół. Phillidę zastałam w pokoju zielarskim. Zdziwiła się, widząc mnie ubraną do jazdy. - Na pewno masz tyle siły? - spytała z niepokojem. - Tak. Myślę, że przejażdżka dobrze mi zrobi. - Tylko jedź powoli i nie oddalaj się zanadto. Kiwnęłam głową. Phillida pomachała mi z progu. Na powietrzu poczułam się jakby lżejsza. Może pojechać do Joela? Bardzo pragnęłam się z nim zobaczyć. Nie, to nie jest dobry pomysł. Jeszcze przekonałby mnie, żebym została. Nie mogę potraktować Rolanda w taki sposób. Najpierw skontaktuję się z Rebeką. Potrzeba mi zdrowego rozsądku mojej siostry. Włożyłam rękę do kieszeni i dotknęłam listu. Ciekawe, jak długo będzie szedł? Zresztą nie muszę czekać na odpowiedź. Zjawię się w High Tor bez zaproszenia. 314
Zawsze jestem tam mile widziana. Ach, jaka szkoda, że Rebeki przy mnie nie ma! Poczułam nagły przypływ energii. Sprawiła to świadomość, że wreszcie zdecydowałam się podjąć jakieś działanie. Wieczorem powiem Rolandowi, że jutro wyjeżdżam do siostry. W Bracken skierowałam się prosto na pocztę. Przywiązałam konia przed budynkiem i weszłam do środka. Znalazłam się wewnątrz typowego, wiejskiego sklepu. Było tu wszystko, co może okazać się potrzebne w przeciętnym gospodarstwie domowym. Sklep zaopatrywał w niezbędne towary niewielką grupę okolicznych mieszkańców. Oprócz produktów spożywczych - cukru, słodyczy, herbaty, zauważyłam ubrania, buty, owoce, syrop na kaszel i podstawowe medykamenty. W rogu pomieszczenia sklepowego znajdował się kantorek z napisem: „Poczta". Za metalową kratą z okienkiem u dołu siedziała kobieta w średnim wieku. Podeszłam, by kupić znaczek. W sklepie było raczej pustawo, nic więc dziwnego, że kobieta przyglądała mi się z dużym zainteresowaniem, zastanawiając się zapewne, kim jestem. Musiała znać wszystkich swoich klientów, a ja byłam „nową twarzą". Kobieta w okienku zrobiła uwagę na temat pogody i zapytała mnie wprost, czy przyjechałam z daleka. - Z Domu z Szarego Kamienia - odpowiedziałam. -Wie pani, gdzie to jest? - Oczywiście - odparła żywo. Odgadywałam, że musiała o nas słyszeć. Trudno w takiej okolicy nie wiedzieć o nowych mieszkańcach, którzy w dodatku jeżdżą tu i tam, oglądając domy na sprzedaż. Moje myśli natychmiast powędrowały ku pani Hellman, która na pewno opowiadała o nas każdemu, kto tylko miał ochotę słuchać. - Dobrze się składa, że pani do nas zajrzała -powiedziała kobieta. - Czy mam do czynienia z panią czy panną Fitzgerald? - Z panią.
315
- Właśnie zamierzałam przesłać wiadomość do pani. Nie rozwozimy korespondencji. W przypadku ludzi mieszkających poza Bracken listy czekają na odbiorców na poczcie. Muszą sami po nie przyjechać. - Wiem o tym od naszej sąsiadki. Czyżby było coś do mnie? - Pewnie słyszała pani od Hellmanowej? To przez nią chciałam podać wiadomość, ale nie zjawiła się dzisiaj. - Czy ma pani dla mnie list? - ponagliłam moją rozmówczynię. - Chwileczkę. - Kobieta otworzyła szufladę. - Proszę. Przyszedł wczoraj. - Dziękuję! - Rzuciłam okiem na kopertę. Pismo Belindy! - Proszę zaglądać do nas ze dwa razy w tygodniu. Przydzielę pani skrytkę. Numer 22. Proszę powiedzieć, by pisano na adres: Poczta w Bracken, powiat Bradford, skrytka 22. Rozumie pani? Będę odkładać korespondencję i wtedy może ją pani zabierać, kiedy się pani podoba. - Jak dobrze, że tu zajrzałam! Kobieta uśmiechnęła się. Pragnęłam jak najszybciej przeczytać list Belindy, ale moja rozmówczyni najwyraźniej nie miała ochoty pozwolić mi odejść. - Widzi pani adres na kopercie? „Dom z Szarego Kamienia, Bracken, Bradford". Oczywiście wydam list, bo wiem, kim pani jest, ale najlepiej, by zapamiętała pani numer skrytki. - Dziękuję serdecznie za pomoc. - Jak się pani żyje w Szarym Domu? - Całkiem nieźle. - Proszę tu podpisać. Ten wasz dom stoi na takim pustkowiu! - Sądzę, że nie pomieszkamy tam długo. Jeszcze raz dziękuję. Cieszę się, że zajrzałam do pani. Kobieta chętnie przytrzymałaby mnie jeszcze dłużej, ale na moje szczęście do sklepu weszła klientka. - O, pani Copland! Witam panią! Jak się miewa synowa? Nie zostałam, by wysłuchać sprawozdania o stanie zdrowia synowej pani Copland. Wyszłam czym prędzej, ściskając w dłoni list od Belindy. 316
Chciałam jak najszybciej go przeczytać. Nie wypadało otworzyć go przed sklepem. Wskoczyłam na konia i wyjechałam z Bracken. Zaraz za wsią znalazłam pole osłonięte drzewami. Zeskoczyłam z konia, uwiązałam go do ogrodzenia i usiadłam z listem pod drzewem. „Droga Lucie! Mam nadzieję, że ten list jakoś do Ciebie dotrze. Chyba taki adres wystarczy? Pamiętam, jak mówiłaś o Domu z Szarego Kamienia pod Bracken. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. U mnie wszystko układa się pomyślnie. Henry nie robi kłopotów, a ja wzięłam winę na siebie. Niedługo cała sprawa powinna zakończyć się szczęśliwie. Trochę obawiamy się wścibstwa prasy, ale, jak wiesz, rodzina Bobby'ego jest niezwykle wpływowa i bardzo zależy jej na uniknięciu rozgłosu. Niewątpliwie pomaga mi fakt, że niedługo urodzi się dziecko. Krewni Bobby'ego pragną, by dziecko przyszło na świat w legalnym związku. Jeżeli nie zdążymy ze ślubem przed narodzinami, wszystko zostanie odpowiednio zakamuflowane, ceremonia odbędzie się szybko i bez rozgłosu, jak tylko uzyskam rozwód. Nie mam więc się czym martwić. Żałuję, że nie możesz do nas przyjechać. Byłoby nam wszystkim weselej. Naprawdę nie mam powodów do zmartwień. W majątku nikt nie wie o naszych problemach. Mam nadzieję utrzymać całą sprawę w tajemnicy. Tak sobie myślę, że kiedy ta historia się skończy, będę ją wspominać z rozbawieniem. Nawet teraz odnoszę wrażenie, że dodaje ona naszemu życiu trochę pikanterii. Drażni mnie tylko, że sprawa tak się ciągnie w sądzie. Tyle o mnie. Co słychać u Ciebie? Jak Ci się żyje w Szarym Domu? Już sama nazwa wydaje się raczej odpychająca. A jak tam drogi Roland i jego siostrzyczka? Teraz najważniejsze. Odwiedził nas Joel. Zatrzymał się u nas na noc. Oczywiście przyjechał porozmawiać o Tobie. Pytał mnie, czy wiem, gdzie jesteś. Dałam mu taki sam adres jak na kopercie. Spytał, czy mam zamiar napisać do Ciebie i bardzo prosił, żeby Ci przekazać pewną informację. To jest główny powód tego listu. 317
Joel powiedział tak: »Powiedz Lucie, że powoli udaje mi się zgłębić tę historię. Potem opowiadał, że cała sprawa jest otoczona wielką tajemnicą i że ma zamiar odkryć prawdę. Najważniejsze w tym wszystkim, co mam Ci przekazać, jest to, że Fergus O'Neill miał brata..." Na chwilę przestałam czytać. Fergus O'Neill miał brata! Czy to znaczy, że brat podszywa się pod niego? Czy byli podobni? Czy im obu włosy zarastały czoło w taki sam charakterystyczny sposób? Czy możliwe, że brat postanowił mnie straszyć? A jeżeli tak jest, dlaczego ani Roland, ani Phillida nie widzą tego, co ja? Joel coś odkrył. Świadomość, że Joel działa, przyniosła mi wielką ulgę. Gdybym tak mogła się z nim zobaczyć! Wróciłam do listu. „Joel powiedział, że brat Fergusa jest również zaangażowany w to, co oni nazywają «sprawą». Joel prowadzi szczegółowe dochodzenie, ale parę kwestii jest nadal niejasnych. Ma zamiar przyjechać do Ciebie, gdy tylko je rozwikła. Póki co - powiedział - i bardzo mocno to podkreślił, musisz zachować szczególną ostrożność. Wolałby, żebyś wróciła do Londynu. Powiedział to bardzo serio. Muszę przyznać, że Joel jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną. Gdybym nie była tak oddana Bobby'emu... kto wie, czy... No, ale dość żartów! Lucie, proszę, przyjedź! Myśl o Tobie, mieszkającej tak daleko, spędza mi sen z powiek. Mam nadzieję, że ten list do Ciebie trafi. Dlaczego dotąd do mnie nie napisałaś? Miałabym przynajmniej Twój dokładny adres. Jeżeli przyślesz list, podam adres Joelowi. Ucałowania ode mnie, Bobby'ego i maleństwa, które już niedługo z wielką pompą pojawi się na tym świecie". Uśmiechnęłam się i przeczytałam list jeszcze raz. Joel myśli o mnie! Prowadzi śledztwo. Jak bardzo chciałabym znaleźć się przy nim! Byłam zadowolona, że postanowiłam właśnie dzisiaj wysłać list do Rebeki. To intuicja sprawiła, że pojechałam do Bracken. Prędzej czy 318
później list Belindy trafiłby do moich rąk, ale tego dnia byłam szczególnie za niego wdzięczna losowi.
Powrót do normalnego świata
Odprowadziłam konia do stajni i weszłam do domu. Zawołałam do Phillidy, że wróciłam, ale nie usłyszałam odpowiedzi. Pomyślałam, że poproszę Kitty, by zrobiła mi filiżankę herbaty. Kiedy weszłam do kuchni, znalazłam Kitty drzemiącą na krześle. Zdecydowałam się jej nie budzić. Nie byłam pewna, czy powinnam powiedzieć Rolan-dowi i Phillidzie o liście od Belindy. Gdyby dowiedzieli się, że Fergus 0'Neill miał brata, na nowo roztrząsaliby temat moich „wizji". Nie miałam również ochoty, by doszło do nich, że Belinda dowiedziała się o bracie Fergusa od Joela. Ponieważ była pora, kiedy zazwyczaj piłyśmy z Phillidą herbatę, postanowiłam jej poszukać. Przyszło mi na myśl, że może jest w swoim „zielarskim pokoju". Lubiła tam przesiadywać i produkować najróżniejsze mieszanki z ziół. Podeszłam pod drzwi i zapukałam. Nie doczekałam się odpowiedzi, więc nacisnęłam na klamkę i zajrzałam do środka. Rzadko tu bywałam. Roland nazywał ten pokoik „sanktuarium Phillidy". Otoczył mnie bardzo intensywny aromat suszących się ziół. Zrobiłam kilka kroków. Pęki roślin zwisały przyczepione do gwoździ na ścianie. Phillida z wielką gorliwością oddawała się studiom zielarskim. Może to i ciekawe? 319
Na biurku spostrzegłam suchy bukiet kwiatów bardzo podobnych do słoneczników. Obok leżała suszka. Moją uwagę zwrócił odcisk na bibule suszki, ponieważ przypominał moje imię. Tylko że litery odwrócone były jak w lusterku. Oczywiście, stało się tak dlatego, że zostały odbite od papieru. Wyglądało na to, że ktoś napisał moje imię, a potem osuszył atrament suszką. Czy Phillida pisała coś o mnie? - zaciekawiłam się. Przyjrzałam się suszce dokładniej. Było na niej więcej atramentowych śladów, ale nie mogłam ich rozszyfrować. Tylko moje imię pod spodem wydawało się całkiem wyraźne. Wszystko razem przypominało list z moim podpisem. O dziwo, charakter pisma był bardzo podobny do mojego. Postanowiłam dowiedzieć się, co to wszystko znaczy. Prawdopodobnie wiadomość o istnieniu brata Fergusa O'Neilla wyostrzyła moje zmysły. Podejrzenie, że być może to on, a nie duch, przychodzi mnie straszyć, zapaliło w mojej głowie ostrzegawcze światełko. Tylko dlaczego w takim razie „postać" pozostaje niewidoczna dla Rolanda i jego siostry? Czyżby Phillida robiła o mnie jakieś notatki? Jej rozmowa z panią Hellman wzbudziła we mnie pewien niepokój. Wiedziałam, że oboje z Rolandem uważają mnie za histeryczkę. Usprawiedliwiałam ich - mieli prawo tak myśleć. Ale to jeszcze nie powód, by opowiadać o mnie takie rzeczy obcej kobiecie! Nieodparta chęć, by dowiedzieć się czegoś więcej, popchnęła mnie ku czynowi, który w normalnych okolicznościach uznałabym za niedopuszczalny. Otworzyłam szufladę i zajrzałam do środka. Leżało w niej pióro, atrament i kilka czystych arkuszy papieru. Wyciągnęłam kolejną szufladę. Zobaczyłam poradnik zielarski. Pod poradnikiem spostrzegłam jakieś zapisane kartki. Pismo do złudzenia przypominało moje własne. Wzdrygnęłam się na myśl, że Phillida może podrabiać mój charakter pisma. Rozpoznawałam ozdobny zawijas, od którego zaczynałam wielkie litery, i nie dokończone ogonki przy literze „g". 320
Złapałam za jedną z kartek. Przerażona czytałam: „Drogi Rolandzie! Proszę, wybacz mi! Czuję, że opuszczają mnie zmysły. Próbowałam walczyć. Na darmo. Dziękuję Ci za wszystko. Byłeś dla mnie dobrym mężem, a Phillida najlepszą przyjaciółką. Dłużej tego nie zniosę. Oboje wiemy, że mój stan będzie się stopniowo pogarszał. To najlepsze rozwiązanie dla nas wszystkich. Żegnaj! Twoja Lucie". Tak może pisać tylko samobójca! Uderzyła mnie przerażająca myśl, że Phillida zamierza mnie zgładzić, pozorując samobójstwo. W mojej głowie kłębiły się najróżniejsze potworne podejrzenia. Jakie inne straszne sekrety kryją się w tym pokoju? Podbiegłam do drzwi i zamknęłam je od środka na klucz. Muszę wiedzieć, co się tu dzieje. Gorączkowo przeszukiwałam szuflady. Nic nie znalazłam. Podeszłam do kufra w kącie. Był zamknięty na klucz. Rzuciłam się z powrotem do biurka. Pamiętałam, że widziałam jakiś klucz pod papierami w szufladzie. Pasował. Otworzyłam kufer i zajrzałam do środka. Były w nim ubrania Phillidy. Odgarnęłam je i wtedy znalazłam to, czego podświadomie szukałam: cylinder, a obok niego pelerynę i ciemną perukę, taką, jak włosy Fergusa O'Neilla. Phillida! To wszystko Phillida! - myślałam gorączkowo. A Roland? Czy on o tym wie? Czasami, gdy widziałam postać, Phillida była ze mną. Czyżby Roland odgrywał sceny pod oknem? Raz zdarzyło się, że byliśmy w pokoju wszyscy troje... Kto w takim razie...? Nie mogłam uwierzyć, by Roland był zdolny robić coś takiego. Kiedy stałam wpatrzona w zawartość kufra, usłyszałam kroki na kamiennych stopniach przed domem. To musiała być Phillida. Nie mogę dopuścić, by znalazła, mnie w tym pokoju. Złapałam ubranie, perukę i list i pobiegłam schodami na górę. Gdy Phillida wraz z Rolandem weszli do domu, byłam już na podeście. 321
Muszę uciekać... jak najprędzej! Osiodłam konia, pojadę do Bradford i złapię pociąg do Londynu! Żadne z nich nie może się niczego domyślić. Muszę natychmiast opuścić to miejsce. Ukryłam przebranie w szafie, a samobójczy list schowałam do kieszeni. Nasłuchiwałam, co dzieje się na parterze, ale słyszałam wyłącznie bicie własnego serca. Jak się stąd wydostać? Oby Roland i Phillida zdecydowali się ponownie wyjść z domu! Potem usłyszałam ich głosy. Muszę zachowywać się tak, jakby nic się nie stało i czekać pierwszej okazji do ucieczki. Nie mogłam uwierzyć, że Roland uczestniczył w tej maskaradzie. A jednak... stał obok mnie i patrzył na tego kogoś, twierdząc, że nic nie widzi! Oprócz nas w domu jest tylko Kitty. Czy to była Kitty? Oczywiście! Czy możliwe, że Roland i Phillida nic o tym nie wiedzą? Ale czy Kitty umiałaby napisać taki list? Po co wkładałaby go do szuflady w biurku Phillidy? Mógłby ją ktoś przyłapać. Roland i Phillida zaklinali się, iż nie widzą postaci w pelerynie. Oboje traktowali mnie, jakbym była nienormalna. Trudno to wszystko zrozumieć. Jedno jest pewne. Muszę jak najprędzej opuścić ten dom. Fitzgeraldowie ciągle siedzieli na dole. Słyszałam ich głosy. Potem Roland wszedł na górę i zajrzał do pokoju. - Lucie... kochanie... co się dzieje? - Wyjeżdżam do Rebeki - oświadczyłam. - Chyba nie dzisiaj? - Dzisiaj. Tak będzie najlepiej. - Co się stało? Wydajesz się wzburzona. - Jestem poruszona, bo coś się wydarzyło - odpowiedziałam. - Co takiego? Powiedz mi, Lucie. - Dostałam wiadomość od Belindy. - Skąd wiedziała, jak cię znaleźć? 322
- Powiedziałam jej, dokąd jadę. List czekał na mnie na poczcie w Bracken. Dzisiaj go odebrałam. - List od Belindy - powiedział w zamyśleniu Roland. - Tak. Fergus O'Neill miał brata - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Nie potrafiłam rozszyfrować wyrazu twarzy Rolanda. - Skąd wiesz? - zapytał bardzo cicho. - Joel to odkrył. Przy jego pozycji istnieją takie możliwości. Jest jeszcze coś! - Kiedy już zaczęłam, nie potrafiłam się zatrzymać. Poza tym uważałam, że Roland jest zbyt poczciwy, by maczać palce w straszeniu mnie. Podeszłam do szafy i wyjęłam z niej pelerynę, cylinder i perukę. - Proszę bardzo. Co powiesz na to? - spytałam, rzucając rzeczy na łóżko. Przez chwilę przyglądał się przebraniu z wyrazem przerażenia na twarzy. - Gdzie je znalazłaś? - wyjąkał. - W zielarskim pokoju Phillidy. Leżały w skrzyni. Ale to jeszcze nie koniec. Natrafiłam również na list pożegnalny napisany moim charakterem pisma, w którym wyjaśniam, dlaczego popełniłam samobójstwo. - O Boże! - wyszeptał Roland. Potem zwrócił się do mnie: - Lucie, musimy uciekać. Nie ma chwili do stracenia! Musimy po cichu dostać się do stajni, wziąć konie i jak najprędzej jechać na stację. Tam wsiądziemy w pierwszy lepszy pociąg. Oby okazało się, że jedzie do Londynu! Najważniejsze, żeby szybko stąd uciec! W życiu nie widziałam kogoś tak zdruzgotanego jak Roland w tej chwili. Przemknęło mi przez myśl, że on zdaje sobie sprawę, iż mistyfikacja jest dziełem Phillidy. - Chodź! - ponaglił mnie Roland. - Nie traćmy czasu! Boże! Co robić?! Zaczął gorączkowo szukać pieniędzy. Znalazł jakieś banknoty w szufladzie i wepchnął je do kieszeni. - Pospieszmy się! Otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz. - Idziemy! - Skinął na mnie. 323
Schodziliśmy po schodach na palcach. Cicho otworzyliśmy frontowe drzwi i w milczeniu pobiegliśmy do stajni. Kiedy zasapani siodłaliśmy konie, usłyszałam hałas za plecami. W drzwiach pojawiła się Phillida. Obserwowała nas z szyderczą miną. To nie była ta sama Phillida, którą tak dobrze znałam. Mój umysł przywołał na moment obraz czarnego łabędzia ze stawu w posiadłości Jeana Pascala. Pełen gracji i uroku... a przy tym ziejący nienawiścią. Jean Pascal ostrzegał: „Są tacy ludzie. Lepiej, żebyś o tym wiedziała". Ku mojemu przerażeniu zobaczyłam, że Phillida trzyma strzelbę. Roland też musiał ją zauważyć, bo z jego piersi wyrwało się pełne przerażenia westchnienie. Phillida wlepiła wzrok w brata. - Ty tchórzu! - syczała jadowicie. - Ty zdrajco! Dawno należało to zrobić. - Na głowę Rolanda posypały się inwektywy. Phillida nie ukrywała pogardy dla brata. Patrzyłam na nią obezwładniona strachem i zdumieniem. - Te twoje pomysły! - wrzeszczała. - Najlepiej zostawić ją żywą! - przedrzeźniała Rolanda. - A wszystko dlatego, że chciałeś ją ocalić! Jak mogłeś?! Zdradziłeś nas! Roland nie odzywał się. Otoczył mnie tylko ramieniem, jakby chciał osłonić przed siostrą. - Ale plany się zmieniły, drogi braciszku! - krzyczała Phillida. Trzeba pomyśleć o innym rozwiązaniu! Dlaczego nie miałoby się to stać tutaj, w stajni? Tak jest! Właśnie w stajni! Phillida zrobiła parę kroków w naszą stronę. Wiedziałam, że zamierza mnie zabić. Potem podłoży list w naszej sypialni. Nadal miałam go w kieszeni sukni. Może nie domyśli się, żeby tam zajrzeć? Pewnie sądzi, że list nadal leży w szufladzie. Ale co z tego? Napisze jeszcze jeden. List wytłumaczy moje narastające szaleństwo. Miałam halucynacje. Mówiłam o nich Rebece... Joelowi... Wszystko wydaje się dość wiarygodne. Potem Phillida spali przebranie i perukę, podrzuci list. Ludzie z domu, który oglądaliśmy, i pani Hellman zaświadczą, że ostrzegano ich o moich dziwacznych obsesjach. 324
Phillida zaplanowała wszystko do ostatniego szczegółu. Dlaczego to zrobiła? A Roland... jaka jest jego rola? Nigdy się nie dowiem, bo za chwilę umrę. Phillida podchodziła coraz bliżej, mierząc do mnie ze strzelby. Jeżeli ma to być samobójstwo, strzał musi paść z bliska. Na pewno istnieją sposoby, by to sprawdzić w trakcie śledztwa. Za moment... w każdej sekundzie... Palec Phillidy jest na spuście. Nagle Roland rzucił się do przodu i zasłonił mnie sobą. Usłyszałam dwa wystrzały. Oboje z Rolandem padliśmy na ziemię. Czułam, jak po twarzy cieknie mi strumyczek ciepłej krwi... dalej już nic nie pamiętałam. Miałam wrażenie, że wynurzam się z gęstej mgły. Jakiś głos mówił: „Ona jest tylko lekko ranna. Dostała w ramię". Nadal leżałam w stajni. Ktoś oświetlał mnie latarnią. - Trzeba ich zabrać do szpitala. - Usłyszałem strzały i natychmiast przyjechałem. Wziąłem ze sobą pastuchów - opowiadał męski głos. - Nazywam się Hellman. Myślałem, że to może złodzieje. Znowu straciłam przytomność. Ocknęłam się w szpitalu, jak się potem okazało, dzień później. Do pokoju weszła pielęgniarka. - Roland...? Pan Fitzgerald? - zapytałam z napięciem. - Jest pod dobrą opieką. - Czy on...? - Lekarze robią wszystko, co w ich mocy - odpowiedziała pielęgniarka po chwili wahania. Co to wszystko znaczy? Dlaczego Phillida chciała zabić Rolanda? Powoli dochodziło do mnie, że zupełnie nieświadoma niebezpieczeństwa, znalazłam się w środku jakiejś intrygi, w której Roland również grał rolę. Przed południem do pokoju zajrzał lekarz. - Miała pani szczęście - oznajmił pogodnym tonem. -Kula przeszła bokiem i zaledwie panią drasnęła. Za tydzień będzie pani zdrowa. 325
- A mój mąż? - spytałam. - Zajmujemy się nim. - Czy...? - Robimy wszystko, co leży w ludzkich możliwościach - odparł wymijająco. Zrozumiałam, że Roland musi być ciężko ranny. To jego trafiła kula przeznaczona dla mnie. Chwilę potem przyszła pielęgniarka z pytaniem, kogo ma powiadomić. Podałam jej adres Celeste, Rebeki i Belindy. Po chwili wahania dodałam adres Joela. Wiedziałam, że wszyscy się zjadą. Ta myśl napełniła mnie błogim spokojem. Późnym popołudniem pielęgniarka przysiadła na moim łóżku. - Pani mąż cały czas pyta o panią - powiedziała. Usiłowałam się podnieść, ale powstrzymała mnie. - Nie, nie. Proszę nie wstawać. Zawieziemy panią do niego. Mąż... jest bardzo słaby. - Czy on umiera? - spytałam. - Mąż może pani nie poznać. Ale jest bardzo pobudzony. Doktor uważa, że w tych okolicznościach powinna go pani zobaczyć. - Proszę mnie więc jak najszybciej do niego zabrać. Zawieziono mnie do niewielkiej salki, w której leżał Roland. Był bardzo zmieniony. - Rolandzie... - zawołałam cicho. Otworzył oczy. Mój widok wyraźnie sprawił mu ulgę. Spojrzałam wymownie na pielęgniarkę. - Zostawię państwa samych - powiedziała. - Ale tylko na chwilę. - Dziękuję - odparłam. - Lucie. - Roland zdobył się na uśmiech. - Najdroższa Lucie... przyszłaś jednak... - Dlaczego miałabym nie przyjść? 326
- To już długo nie potrwa - powiedział cicho Roland. W milczeniu nakryłam dłonią jego rękę, bezwładnie spoczywającą na kołdrze. Roland uśmiechnął się. - Kocham cię. Ja... nie... nie mogłem tego zrobić. - Rolandzie, nic nie mów, jeżeli to dla ciebie za duży wysiłek. - Nie. Musisz poznać prawdę. Jestem bratem Fergusa O’Neilla. - Ty?! W takim razie Phillida jest jego siostrą. - To wszystko dla sprawy, dla wolności naszego kraju. Wierzyliśmy w słuszność tego, co robimy. Cała nasza rodzina... mój ojciec... wszyscy. - Twój ojciec nie żyje. Sam mi powiedziałeś. Razem z matką zginął w wypadku kolejowym. - Nie... nie. On jest jednym z przywódców. My, jego dzieci, od początku byliśmy tak wychowywani, by kontynuować jego dzieło. Kiedy stracono Fergusa, planowaliśmy cię zabić. Śmierć za śmierć. Chcieliśmy pokazać światu, że nie wolno traktować naszych bojowników na równi z pospolitymi przestępcami. Fergus stał się męczennikiem. Musiał zostać pomszczony. Potem przyszedł nam do głowy inny plan. Jesteś bogata. Postanowiono, że ożenię się z tobą, a potem upozorujemy samobójstwo. Spadek, który bym po tobie odziedziczył, stałby się własnością organizacji. Zabawne, prawda? Pieniądze naszego wroga zostałyby wykorzystane dla sprawy. Do pozbywania się z tego świata naszych przeciwników. - Nieprawdopodobne... - Lucie, ty tego nigdy nie zrozumiesz. Wszyscy jesteśmy bardzo oddani sprawie. Ja też byłem, dopóki... Oni będą dalej działać... Tylko mnie już nie będzie... -Roland uśmiechnął się gorzko. - Potrzebowaliśmy pieniędzy. Operacje, które prowadzimy, są bardzo kosztowne. Podróże do Francji, domy w różnych miejscach w kraju. Kiedy okazało się, że twój majątek został ci powierzony w formie trustu i nic nie dostaniemy, postanowiliśmy zmienić plan. Zamierzaliśmy nie czekać i zgładzić cię jak najszybciej. Pamiętasz pożar? Phillida świetnie zna się na ziołach. Przynosiła co wieczór zioła, by przyzwyczaić cię do tego 327
rytuału, i gdy będzie trzeba, podać silne zioła nasenne. Zazwyczaj dostawałaś ziółka nieszkodliwe. Przypomniał mi się wieczór, kiedy Belinda wychyliła zawartość kubka przeznaczonego dla mnie. Gdyby tego nie zrobiła, nie obudziłabym się w porę. - To Belinda uratowała mi życie - wyszeptałam. - Tak. Gdybyś wypiła tamte zioła, byłabyś zbyt odurzona, by się ocknąć, zanim dosięgłyby cię płomienie. Według planu miało mnie nie być w domu podczas pożaru. Myślę, że właśnie wtedy zrozumiałem, że nie jesteś mi obojętna. Kiedy zobaczyłem cię w Londynie i okazało się, że żyjesz, ogarnęła mnie euforia. Tak - myślałam - wyszłam z pożaru cało, bo to Belinda spała jak kamień całą noc, a nie ja. - Czy twoje powiązania z handlem wełną w Bradford są fikcją? spytałam powoli. - Musieliśmy wymyślić jakieś prawdopodobne tło dla naszych zamierzeń. Miałem się z tobą ożenić, wejść w posiadanie twojej fortuny, a potem spowodować twą śmierć. Otwarta egzekucja nie wchodziła w grę jako zbyt niebezpieczna. Myśleliśmy o upozorowaniu samobójstwa. Wszystko musiało zostać bardzo starannie przemyślane i przygotowane, by nie narażać nas na niepotrzebne ryzyko. Od waszej służącej, która romansowała z jednym z naszych ludzi, dowiedzieliśmy się, że wybierasz się do Francji. Bardzo łatwo przyszło nam uzyskać od niej wszystkie niezbędne informacje. Przypomniałam sobie nowo przyjętą dziewczynę. Na imię, zdaje się, miała Amy. I ten chłopak, Jack, który „roznosił dokumenty". Boże mój, jak oni to wszystko misternie zaplanowali! - Powoli zaczynam rozumieć - powiedziałam. - Nasz plan nie powiódłby się, gdyby Joel Greenham nie został uznany za zmarłego. Jeżeli nie zgodziłabyś się wyjść za mnie, musielibyśmy pomyśleć o innym sposobie zgładzenia ciebie. A tak mieliśmy szansę dodatkowo zagarnąć twoje pieniądze. - Nie do wiary... 328
- Gdybyś więcej wiedziała o naszej organizacji, zrozumiałabyś, że rzeczy niemożliwe stanowią nasz chleb powszedni. Phillida zawsze była bardziej oddana sprawie niż ja. Ona, podobnie jak ojciec, była bardzo przywiązana do Fergusa. Fergus miał wielką fantazję. Kochał to, co robił, tak ze względu na „sprawę", jak i ryzyko, które pociągały za sobą jego akcje. Phillida jest bardzo do niego podobna. To ja zawsze byłem inny. Rodzina patrzyła na mnie z lekkim politowaniem. Teraz będą mną pogardzać. - Rolandzie - zaczęłam zamyślona - przygotowałeś cały plan... a na koniec uratowałeś mi życie. Jak to możliwe? - Tak... bo widzisz... ja się w tobie zakochałem i wszystko inne stało się nieważne - odpowiedział z prostotą Roland. Siedziałam nieruchomo. Gardło miałam tak ściśnięte, że przez chwilę nie mogłam wydobyć głosu. - Rolandzie... - wydusiłam po chwili - co teraz będzie? - Ze mną? - zapytał. - Ja umieram. - Lekarze walczą o twoje życie. Robią, co w ich mocy, żeby cię uratować - zapewniałam go. Pokręcił głową. - Po co? Lepiej, żebym umarł. Opadł bezsilnie na poduszkę. Leżał z zamkniętymi oczami. Usta miał sine. Zdałam sobie sprawę, jak wielki wysiłek sprawiała mu rozmowa ze mną. Siedziałam wpatrzona w jego twarz i myślałam: Uratował mi życie. On, terrorysta, który z zimną krwią planował zamordowanie mnie, oddał za mnie życie. Zrobił to z miłości. W jakim dziwnym świecie musiał żyć! W jakiej rygorystycznej rodzinie się wychował! Ojciec - fanatyczny rewolucjonista i ukształtowana na jego obraz siostra. Phillida. Co za skomplikowana natura! Wydawała się taka miła, przyjazna, zawsze wesoła, choć nieco roztrzepana i nonszalancka. A tak naprawdę całe jej życie było konsekwentnie podporządkowane jednemu celowi, z którego ani na chwilę nie rezygnowała. Miałam być jej ofiarą. Udawała uczucie, kiedy w duszy musiała mnie szczerze nienawidzić. 329
Myśl o Phillidzie znowu przywołała obraz czarnego łabędzia majestatycznie kołyszącego się na tafli jeziora, który tylko czeka, by podjąć atak, gdy podejdzie się do niego zbyt blisko. Zanadto zbliżyłam się do Phillidy i znalazłam się w zasięgu jej destrukcyjnej siły. Do pokoju weszła pielęgniarka. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na twarz Rolanda, by zorientować się, że rozmowa skrajnie go wyczerpała. Czym prędzej odwieziono mnie do mojej sali, a przy łóżku Rolanda zgromadzili się lekarze. Jeszcze tej nocy mój mąż zmarł. Leżałam w szpitalu w Bradford przez tydzień. W tym czasie bardzo wiele wydarzyło się w moim życiu. Byłam wstrząśnięta, że otarłam się o śmierć i przeżyłam tylko dzięki ofierze życia złożonej przez drugą osobę. Przez jakiś czas nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Wiedziałam, że na zawsze zachowam Rolanda w pamięci. Myślałam o nim z tkliwością. Muszę też przyznać, że podziwiałam Phillidę. Okazała się mistrzynią kamuflażu. Nazywałam ją w myślach Czarnym Łabędziem. Jeśli chodzi o Rolanda, nie mogłam uwierzyć, że na początku naszego związku planował pozbawić mnie życia. Jak łatwo dałam się oszukać! Leżałam w szpitalnym łóżku i wyobrażałam sobie, jak mogły potoczyć się wypadki, kiedy straciłam przytomność. Dopiero później miałam okazję skonfrontować przypuszczenia z rzeczywistością. Okazało się, że nie odbiegała ona zbyt daleko od moich domysłów. Kiedy Phillida zobaczyła, że oboje z Rolandem leżymy na ziemi w kałuży krwi, postanowiła naprędce zmienić scenariusz i wymyśliła wersję, że w przypływie szaleństwa zabiłam męża, a potem siebie. Ciekawe, czy była wstrząśnięta, iż zastrzeliła własnego brata? Czy ludzi tak fanatycznie oddanych jakiejś idei obchodzą losy jednostek? Ale jednak to rodzony brat... Współpracowali ze sobą. Może czuła się uczuciowo z nim związana, a może w jej oczach stał się zdrajcą, przez którego nie powiódł się spisek? Roland zawiódł, bo po drodze zakochał się we mnie. Postawił uczucie ponad obowiązek. 330
Widok naszych zakrwawionych ciał musiał jednak na tyle wstrząsnąć Phillida, że straciła na chwilę głowę. Wsadziła mi do ręki strzelbę, nie sprawdziwszy nawet, czy jestem martwa. Uległa panice, bo przygotowany scenariusz zawiódł. Pierwszym problemem okazał się brak listu pożegnalnego. Skąd mogła wiedzieć, że mam go w kieszeni? Sfabrykowanie na poczekaniu nowego okazało się zadaniem zbyt trudnym. Phillida wykonała kilka prób. Prawdopodobnie właśnie wtedy pojawił się Hellman z pastuchami. Jego ludzie natychmiast udali się po pomoc do Bracken. Lekarz i policjant przybyli, zanim Phillida zdołała zakończyć aranżowanie samobójstwa. Policja zaskoczyła ją nad pożegnalnym listem. Znaleźli przy niej kilka kartek o podobnej treści, a w moim pokoju natrafili na cylinder i pelerynę. Następnie Phillida dowiedziała się, że nie umarłam i że w krótkim czasie będę zdolna do złożenia zeznań. Z łatwością przyszłoby udowodnić, że Phillida Fitzgerald naprawdę nazywała się Deidre O'Neill. To nazwisko od dawna figurowało w policyjnych kartotekach, a argumentem obciążającym ją dodatkowo było pokrewieństwo z Fergusem, zabójcą mojego ojca. Zawiodła cała misternie przygotowana intryga. Zamiast mnie zabiła brata, a od osadzenia w więzieniu dzieliły ją godziny. Wtedy Phillida wykonała jedyny możliwy w jej sytuacji ruch. Myślę, że każdy, kto działa w konspiracji, musi się liczyć z tym, że pewnego dnia przyjdzie mu zdobyć się na ten krok. Chwyciła strzelbę i zastrzeliła się. Znowu wielkie nagłówki w gazetach zwróciły uwagę na naszą rodzinę. Odżyły wspomnienia. Musieliśmy jeszcze raz przejść przez koszmar niezdrowej popularności. Ale to niewielka cena za wolność. Koniec z wizjami! Moje zdrowie psychiczne zostało uratowane. Wreszcie byłam bezpieczna. Koszmar, który zaczął się w noc, gdy, czekając na powrót ojca z parlamentu, po raz pierwszy pod oknem zobaczyłam Fergusa CNeilla, wreszcie się skończył. 331
Tydzień po śmierci Rolanda wyszłam ze szpitala w Bradford. W asyście Rebeki, Celeste i Joela wróciłam do Londynu. - Jak tylko nabierzesz sił, zawiozę cię do Kornwalii -obiecała Rebeka. - Pogodna atmosfera High Tor idealnie sprzyja rekonwalescencji dodała z uśmiechem. Marzyłam o wyjeździe do Rebeki. Pragnęłam się komuś zwierzyć. Porozmawiać o Rolandzie. Przecież to on, mój niedoszły zabójca, zakończył życie, stając w mojej obronie. Dużo o nim myślałam. Wierzyłam, że szczerze mnie kochał. Biedny Roland! Prostolinijny i wrażliwy, nie pasował do rodziny, w której rządziło prawo pięści. Wychowany w atmosferze nienawiści, oddał życie za miłość. Jak cudownie było znowu widzieć Kornwalię! Przyjechałam razem z Rebeką, a Pedrek i dzieci zgotowali mi gorące powitanie. Delektowałam się spokojem High Tor. Co rano na nowo odkrywałam urok tego miejsca. Zdarzało mi się, co prawda, z obawą spoglądać na okno, jednak momentalnie przypominałam sobie perukę, cylinder i pelerynę leżące na mym łóżku w Domu z Szarego Kamienia. Miewałam też złe sny, ale coraz częściej moja podświadomość podpowiadała mi, że śnię o przeszłości: Przyjechał do nas z wizytą Joel. Jeździliśmy konno. Pewnego razu udaliśmy się na przejażdżkę do Branok Pool. Przyszła mi na myśl Jenny Stubbs, która, tak jak Roland, oddała za mnie życie. Jakie to dziwne, że spotkałam na swej drodze aż dwoje ludzi, którzy byli zdolni do tak wielkiego poświęcenia! Joel wiedział, ile dla mnie znaczy Branok Pool. Kiedy tak staliśmy wpatrzeni w tajemniczą otchłań jeziora, zapytał nagle: - Pamiętasz, planowaliśmy ogłosić zaręczyny po moim powrocie z Bugandy? Oczywiście, że pamiętałam. - Nie sądzisz, że zbyt długo z tym zwlekamy? Zgodziłam się z nim z całego serca. 332
W rok po tragicznych wydarzeniach w Domu z Szarego Kamienia wzięliśmy z Joelem ślub. Uroczystość była bardzo skromna, bo tak oboje sobie życzyliśmy. Zjawiła się Belinda ze swym prawowitym małżonkiem Bobbym. Oboje bardzo szczęśliwi i dumni z małego synka Roberta, przyszłego spadkobiercy tytułu i fortuny. Ja też jestem niezmiernie szczęśliwa. Nie myślę o przeszłości. Czasem tylko wraca do mnie sen o czarnym łabędziu, sunącym majestatycznie po jeziorze. Łabędź płynie do mnie, a kiedy jest blisko, przemienia się w postać w pelerynie i cylindrze. Potem zdejmuje cylinder i kłania się nisko. Budzę się wtedy z krzykiem. Ale obok jest Joel. Bierze mnie w ramiona i uspokaja: - To nic, kochanie. Jestem przy tobie. Nie ma się czego bać. Później śmieję się sama z siebie. Wiem, że za jakiś czas rzeczywistość pokona koszmary i przestanę śnić o czarnym łabędziu.
333