Plik już NIE jest zabezpieczony znakiem wodnym!
Łukasz Orbitowski
Horror Show
Korporacja Ha!art
Łukasz Orbitowski Horror Show Kraków 2014 Copyright © by Łukasz Orbitowski, 2014 Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2014 ISBN 978-83-64057-45-8 Projekt okładki | Agnieszka Zgud Redaktor serii | Piotr Marecki Adiustacja i korekta | Dorota Bucka Wersja epub, mobi | Graphito studio graficzne, www.graphito.pl Wydawnictwo i księgarnia Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel. 12 426 46 03 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro) e-mail:
[email protected] http://www.ha.art.pl/ Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Horror Show Spis treści Okładka Karta tytułowa Karta redakcyjna Rozdział pierwszy, w którym Giełdziarz znajduje układankę, Szpad traci pracę, a Wuj poucza Zygzaka Rozdział drugi, w którym pojawia się Brandon i pokazuje Giełdziarzowi zupełnie nową drogę do domu, a Szpad znajduje kolejne zajęcie Rozdział trzeci, w którym Brandon przerywa Giełdziarzowi miłe spotkanie, Wuj udziela Szpadowi dobrych rad, a później ucina sobie z Arturem pogawędkę Rozdział czwarty, w którym Giełdziarz dowiaduje się wielu istotnych rzeczy o kobietach, przyjaciołach, a przede wszystkim o sobie Rozdział piąty, w którym Giełdziarz ma problemy z odnalezieniem się w niecodziennej sytuacji, Szpad traci rodzinę, ale za to zyskuje nowy dom Rozdział szósty, w którym dowiadujemy się, jaki los spotkał Wuja i jego kota, a Giełdziarz wchodzi w posiadanie worka kości Rozdział ostatni, w którym Giełdziarz odbywa podróż na północ, gdzie odnajduje siebie Seria prozatorska pod redakcją Piotra Mareckiego
Rozdział pierwszy, w którym Giełdziarz znajduje układankę, Szpad traci pracę, a Wuj poucza Zygzaka „Najdroższy dilu”, pomyślał Giełdziarz, „daj mi fety na kreskę”. Ostatnia piątka powędrowała do kieszeni. Pomyślał o Grubym, potworze z osiedla, który za młodu wpadł do gara ze spidem. Chodź no popatrzeć, jak Grubego nosi. Porządny człowiek śpi, a ten pulchny sukinsyn w pomarańczowych spodniach kręci się jak kawa w młynku. „Dobry Boże piratów komputerowych, daj mi jego siłę”, myślał Giełdziarz, „w ten piątkowy wieczór, gdy nawet stolec jest z ołowiu”. Rynek. Czerwone słońce. W domu płyty do spakowania. Za tydzień – Monika. Lewy dowód w kieszeni. A tutaj – szklana kula. I nie mów, że nie wiesz, o co chodzi. O ciszę w głowie, tę ciszę z wnętrza dzwonu. Giełdziarz patrzył na Sukiennice, na blizny po maszkaronach, i starał się wprowadzić w dobry nastrój. To zabawne, jak przelewa się czas na mieście. Nie wracasz do domu, bo nie czeka cię tam nic miłego. – Jasna cholera, Dziełdziarz?! Znów ten mały gość. – Tak, Dziełdziarz. – Jak biznes? – Jak zawsze. W poniedziałek rozbijasz się taksówkami. W piątek nie idziesz do sracza, bo żal rozmieniać piątki. – Jasne, jasne. Piątka rozmieniona to piątka wydana. – Nie inaczej, stary. Siewka. „Rób na giełdzie, poznasz ludzi”, mówili. Giełdziarz miał wrażenie, że przychodzi do niego tylko jeden człowiek, raz duży, raz mały, raz kobieta, raz stary metal w spranej koszulce Saxon – jeden wyłazi z drugiego, dopada stoiska i, kupując płytkę, wciska nudną historię. Potem idziesz przez miasto i ten człowiek pojawia się znowu. Wypływa z tłumu jak kropla z wrzodu. „Możesz myśleć, że masz wielu znajomych, ale to zawsze jeden gość”, powiedziano kiedyś Giełdziarzowi i ten śmiał się z tego. „To jest tak: kupi płytę za dwie jawki, nie?
Potem drugi raz, trzeci. I potem ma cię za kumpla. Opowiada. Pyta, co u ciebie. Bo jesteście, kolego, wspólnikami w małym draństwie. A ten kretyn myśli, że was to zbliża”. „Piątka rozmieniona to piątka wydana”, pomyślał Giełdziarz i ruszył do publicznego sracza. Przeszedł środkiem Sukiennic i powędrował w dół. „Mogliby wyłożyć złotem całe miasto, a tutaj zostanie ten sam smród”. Rozmienił piątkę i ruszył na poszukiwanie wolnej kabiny. Uchylił drzwi i dostrzegł półprzytomnego chłopca gustownie ozdobionego brązowymi plamami wymiocin. Z nosa zwisał mu perłowy śpik. Giełdziarz stanął w kolejce. Miał przed sobą niemieckie go turystę we flejersie i spodniach z siłowni, studenciaka i starszego faceta wspartego na lasce. Temu śpieszyło się najbardziej – przestępował z nogi na nogę, nadymał wargi i giął się wpół. – Zawsze mówię, że gdyby każdy miał broń, najwięcej morderstw byłoby w publicznym sraczu – odezwał się student. – Bardzo możliwe – burknął Giełdziarz. – No popatrz, przecież każdy życzy tu każdemu śmierci. Z kabiny wymknął się zabiedzony gość i Niemiec zajął jego miejsce. – Nieprawda – rzekł Giełdziarz – co najwyżej ja tobie. Studenciak pomyślał chwilę i wybuchnął śmiechem. – To dobre, dobre, człowieku. – Zobacz – kontynuował rozbawiony Giełdziarz – można by pójść w drugą stronę. Wprowadzić limity. Na dobrą sprawę każdy przyzwoity syn naszego narodu jest władny oddać stolec w minutę. Pytasz, czy z podcieraniem? No, z podcieraniem. Więc, kolego, montujemy wyrzutnię na muszli i jak gość się nie wyrobi – srrrru! Wylatuje przez zamknięte drzwi i ląduje z gównem na plecach. Albo obrotowe ostrze, które ucina, co trzeba, ale... Niemiec wyszedł. Studenciak położył rękę na klamce i patrzył na Giełdziarza z bezbrzeżnym zdumieniem. – Wówczas cwaniaki nie wkładałyby fiuta do muszli – dokończył Giełdziarz. – No sraj, koleś, póki jeszcze można. Studenciak zniknął. Giełdziarz obrzucił spojrzeniem pozostałych. Facet o lasce patrzył na niego poważnie. „Założę się, że jak wyjdzie, będzie rozpowiadał o zepsuciu młodzieży. To jeden z tych, którzy wiszą nad tobą w tramwaju i prawie liżą cię w głowę, aż nie wstaniesz. Ale jak trzeba wsiadać do tramwaju, mają turbiny w tyłkach”. Facet uśmiechnął się słabo, jakby wiedział, że Giełdziarz o nim myśli. – Będę się streszczał – powiedział. Studenciak wyszedł. Facet o lasce pokuśtykał do środka. Wzrok Giełdziarza zatrzymał
się na jego szerokich plecach. Gość musiał być żołnierzem czy kimś podobnym. Kogo to obchodzi? Stoi nad grobem i pluje na trumnę. Giełdziarz oparł się o drzwi i usłyszał, że facet wymiotuje. Giełdziarz przeżył wiele imprez i widział wiele pawi: były pawie nieśmiałe i drobne, pawie, które nie chciały się skończyć, pawie leguminowe, pawie „szybkie piłki”, granulkowe pawie, glonowe pawie, pawie wodne, pawie maratony i wreszcie pawie do spodu, kiedy żołądek wywraca się na lewą stronę. Ale gość po drugiej stronie wyrzygiwał chyba wszystkie grzechy świata. Wymiotował w rytm szarpnięć i nie chciał skończyć. Wszyscy się rozeszli. Facet przestał i oparł się o drzwi. Giełdziarz się odsunął. Facet wyszedł powoli, wsparty o lasce, z głową schowaną między ramionami. – Dziadek, dobrze tam? – rzucił Giełdziarz, ale nie czekał na odpowiedź. „Mógłby chociaż spuścić wodę”, pomyślał i wszedł do kabiny. Zdjął plecak i zabrał się za pasek od spodni. Sięgnął po spłuczkę, starając się nie patrzeć do muszli. Ale zerknął i natychmiast puścił pawia na kafelki. W kiblu pełzały setki białych robaczków. Przypominały ożywione niedopałki. Biała, zbita masa spieniła się na wodzie jak wielki kożuch na mleku, spływała po muszli, a pojedyncze sztuki wiły się na desce. Giełdziarz odwrócił się, chciał wybiec, ale wyrósł przed nim facet o lasce. Zatarasował wyjście. Rozchylił wargi i Giełdziarz dostrzegł robaka w kąciku ust. Stworzonko wiło się gwałtownie. Facet strącił je językiem. „Teraz powinno przelecieć mi przed oczami całe życie”, pomyślał Giełdziarz. Facet pogmerał w kieszeni i wydobył zdjęcie. Podsunął Giełdziarzowi pod nos. Zwykły polaroid. Fotografia przedstawiała chłopaka na tle kamienicy. Chłopak miał czarny Tshirt i spodnie dresowe. – Znasz go? – zapytał. Odsunął się, by zrobić Giełdziarzowi przejście, pokazać, że nic mu nie grozi. – Jezu Chryste – wyszeptał Giełdziarz – w życiu go nie widziałem. Szpad uśpił synka i zmagał się ze światem komputerowej pornografii. Uruchomił przeglądarkę, wklepał „young teens” i czekał. Nic. Spróbował „perfect tits”, „asian”, „bondage”, wreszcie przy „dildo” wyskoczył link i Szpad pomyślał, że to pierwszy sukces tego dnia. Znalazł piwo w lodówce i trzask otwieranej puszki zbiegł się z zerwaniem połączenia. Szpad zaklął i włączył wyszukiwarkę. „Young teens + free + mpg”. „I proszę. Milion linków”. Cztery pierwsze prowadziły do stron płatnych i Szpad je szybko zamknął. Trafił na portal pełen odnośników. Kliknął na trzy. „Nie można wyświetlić strony”. Kolejny spis. Nastolatka z brzuchem jak po porodzie i stogiem siana na małej głowie. Inna w kostiumie
kąpielowym. Tyle. Po zabawie. Kuba wiercił się w łóżku. Szpad zerknął na zegarek. Dochodziła dwunasta. Strony wyskakiwały jak diabły z elektronicznego pudełka, a „instant access” mienił się pikselowym złotem. Gwiazdy, kolory nieba i słońca nachodziły na biusty z silikonowego disneylandu. Szpad wiedział świetnie, że gdzieś jest lepszy świat, odległy o cztery dolary i kartę kredytową. Zamknął wszystkie strony, zrestartował komputer i gdy włączył go ponownie, pojawiła się tylko jedna. „Busty pornstars”. Machają do ciebie z ekranu, ich cipy są owocowo słodkie, więc kolego, płać i do dzieła, bo koniobijstwo to jedyna rozrywka, na jaką wciąż stać Polaka. „Musisz wiedzieć”, czytał Szpad między wierszami, „że kobiety dzielą się na dwa rodzaje: te, które możesz mieć i te, których nie. A czy chciałbyś mieć dziewczynę, która leci na Szpada?”. Ale wyrok już zapadł. Szpad pociągnął łyk piwa i zapalił czterdziestkę. Pomyślał, że jego życie da się opisać poprzez papierosy – w zawodówce palił davidoffy, wówczas niebotycznie drogie, ale nie zużywał ich dużo. Poszedł do liceum, przerzucił się na czerwone setki marlboro, a gdy przyszła praca (roznoszenie mleka, pieprzony interes z wstawaniem o trzeciej i dobijaniem się do drzwi), wraz z nią zjawiły się L&M-y. Potem Agnieszka, pierwsza dziewczyna, na poważnie i w ogóle, więc dzielił się z nią tym, co miał i trafił na półkę zarezerwowaną dla Sobieskich. Potem Agnieszce urósł brzuch, ślub klepnięto, a Szpad przerzucił się na czterdziestki. Tyleż sztuk za sześć złotych, w czarnej, pękatej paczce. Można pomyśleć, że trzymasz usta w kominie. Nie trzeba dodawać, że mleczarnię trafił szlag i Szpad musiał sobie jakoś radzić. Jak każdy. Agnieszka także miała swój sposób. Ani jego, ani jej nie był dość dobry, by nakarmić dziecko. Szpad kochał swojego brzdąca. Zabawne, jak człowiek się zmienia. Rozmowę o skrobance pamiętał, jakby odbyła się wczoraj. Te cudowne ogłoszenia w prasie: „Ginekologia – wszystko”. Ksiądz może sobie gadać, aż językiem dotknie pępka, ale naród ma swoje zdanie i Szpad nie wahałby się ani chwili. Aborcja, wyrostek – jeden chuj, trochę tkanki. Nie zmienił zdania do dziś. Pochylił się nad łóżeczkiem i pomyślał o drodze, jaką przewędrowała ta mała istota. – Najpierw skakałeś mi z jajka na jajko – powiedział – potem, cwaniaku, prześcignąłeś innych Ogonkowych Skurwieli, a droga z brzuszka tutaj była jak otwarcie piwa. Usiadł i dodał: – Oczywiście z perspektywy tej nory. Z żalem spojrzał na wypite piwo. Czuł senność. Agnieszka powinna niedługo wrócić. Najczęściej zjawiała się o drugiej. Szpad próbował zasnąć bez niej. Wpadał w płytki sen i budził się gwałtownie wraz z jej powrotem. Potem nie mógł zasnąć, leżąc dwie godziny
na wznak i wędrując wzrokiem za cieniami samochodów na suficie, aż Kuba zaczynał koncert i Szpad wstawał. Agnieszka mogłaby pomylić go z butelką. Uruchomił starą grę. Wszedł w jej świat bez entuzjazmu. Biegał szarymi korytarzami, strzelał, ginął i odradzał się w ten sam bezbarwny sposób. Porzucił rozrywkę wraz ze szczękiem zamka. Podniósł się z krzesła i podszedł do żony. – Dochodzi pierwsza – powiedział. Agnieszka zrzuciła płaszcz i usiadła na brzegu łóżka. Natychmiast opadły z niej siły. Podniosła pijane oczy. – Skurwysyn taksówkarz. – Co takiego ci zrobił, ten taksówkarz? – Prosiłam, by zawiózł mnie na róg Kazimierza i Opolskiej – odgarnęła włosy z czoła. – A on na to, że takiego rogu nie ma. Ja, że tak, bo wysiadam tutaj co drugi dzień, a on, kurwa, że nie. I tak w kółko, aż stanęło na flaszce. No i dałam mu na flaszkę, a on wysadził mnie tutaj i rechotał, cholerny kutas, przecież wiedział, że jestem pijana. – Zakład jest zakład. – Powiesz mi teraz, że postąpiłbyś tak jak on? – Zakład jest zakład. – Myślałam, że nie weźmie tych pieniędzy. – Taryfiarz? – roześmiał się Szpad. Agnieszka spróbowała wstać. Oklapła na łóżko. – Też byś się śmiał, co? Właśnie o ten śmiech mi chodzi! „Dziewczyna tak pijana, że nie wie, gdzie mieszka, jest zabawna”, chciał powiedzieć Szpad, ale ugryzł się w język. – Z jego punktu widzenia to jest śmieszne. A zakładanie się z taryfiarzem o to, co gdzie jest na mieście, to głupi pomysł. – Rozczarowałam się – powiedziała Agnieszka bez śladu rozbawienia. – Ciebie to też cieszy. Wszystkich to bawi. Jesteś takim samym skurwysynem jak twój ojciec. Szpad wstrzymał oddech, jakby dostał szybki cios w splot słoneczny. – Śpij już. Agnieszka zrzuciła buty i owinęła się w kołdrę. – Nie śpij w ubraniu! – rzucił z kuchni. Przesiedział przy komputerze jeszcze pół godziny – wędrował przez wyludnione statki kosmiczne, walczył z makabrycznymi wytworami genetyki, a przez kroki, strzały i wybuchy słyszał, jak Agnieszka rozbiera się w półśnie i mości sobie miejsce. Wreszcie zgasił monitor, wypalił papierosa na balkonie, rozebrał się do slipek i wśliznął się pod kołdrę. Agnieszka drgnęła.
Leżał i myślał o swoim ojcu – dobry Boże, otocz opieką tę zapitą duszę – i o rowerze, który ojciec połamał mu, całkiem na trzeźwo. Rower był czerwony i piękniejszy od wszystkich samochodów. Ojciec był silny i potrafił wygiąć ramę i koła w ósemki. Matka mówiła, że cały się zasapał. – Kocham cię – szepnęła Agnieszka. Oto giełda w Balicach. Wejdźmy przez bramę, dwa zeta dla ochroniarzy. Mijamy paru chłopców patrzących we wszystkie strony. Jeszcze kilku stoi za wejściem i patrzy na ulicę. Pilnują, czy nie zbliża się nalot. Widzimy rzędy stoisk przecięte trzema alejkami. Wiatr wybrzusza ogrodowe parasole – szare, bez względu na poprzedni kolor. Wiruje śnieg. Dobiega nas szum, owiewający niczym zimne powietrze. Falują dźwięki z dziesiątek głośników, kroki, rozmowy. Pójdźmy naprzód. Muzyka za piętnaście złotych. Podrabiane ciuchy. Radia samochodowe, telewizory, wieże stereo, niekiedy większe od budki klozetowej przed papieską pielgrzymką, telefony w gablotkach, futerały, portfele, papierosy, części do głośników, łańcuchy, kobieta z psem, a dalej straszy gość z trzema kotami w wiklinowym koszu. Zastanówmy się razem, jak rozróżnić giełdziarza od jelenia? Jeleń jest młody i stoi z piratami. Czuje się już pewnie, ale wciąż patrzy na boki. Starzy giełdziarze to inna glina. Stoją pewnie, kiełbaski przepijają herbatą i wódką. Wiedzą co robić, gdy pojawi się zagrożenie. Bo prawie wszystko tutaj jest trefne, a nikt nie płaci podatków. Powędrujmy w stronę hali, przed wejściem szerokie stoły z grami komputerowymi. Przyjrzyjmy się uważnie, tu nie ma ani jednej płyty. Same zafoliowane okładki i nowości wypisane grubym flamastrem na targanej wiatrem kartce. Ale gdy zapytać czatującego przy stoisku chłopaka, najpierw zmierzy nas wzrokiem, potem zniknie i wciśnie w rękę kopertę z płytą. Żadne z nas nie podniesie ręki. Transakcja na wysokości kieszeni. Dach hali wygląda jak w wymarłym statku kosmicznym. Niżej prawdziwy pchli targ. Przestrzeń zgniata ludzi. Wędrujemy chwilę w tym ulu, sprawdzamy, czy portfel wciąż wypycha kieszeń i zawracamy. Wędrujemy z hali na lewo i skręcamy wzdłuż jej muru. Tutaj stoją odpadkowcy. Giełda składa się z trzech części. Pierwszą stanowią stoiska na zewnątrz hali, drugą ciżba ludzka w środku, a trzecia to niedobitki, rozkładające małe skarby w najmniej uczęszczanym miejscu. Niektórzy znaleźli się w nagłej potrzebie i wyprzedają, co mieli pod ręką. Inni tworzą pozory małego przedsiębiorstwa, licząc, że pewnego dnia trafi się rzecz warta grubych pieniędzy: stolik – pierwszy stopień, z którego widać słońce. Giełda jest dla biednych i bogatych. Biedny odda dwie dychy na stoisku z kompaktami,
bogaty wróci z telefonem za połowę ceny, nowym radiem, a jak się pokręci, dorwie wódkę w kartonie i najprawdziwszą klamkę z pełnym magazynkiem. „Trzeba być zdrowo popierdolonym, by kupić tutaj gnata”, pomyślał Giełdziarz, ruszając na obchód stoisk. „Kula z każdej spluwy wygląda inaczej. Chcesz mieć broń, z której posłano kogoś do aniołków? Świetnie, wspomagasz kombinatorów i jeszcze zwiększysz statystykę w psiarni. Chwała ci, bezmózgi patrioto”. Z papierosem i herbatą powędrował między stoiska. Najpierw odwiedził Baśkę, dziewczynę kumpla, którą posadził tu z litości, ale chronił, jak tylko potrafił. Stała, tupiąc nogami. Październik. Zimno. – Herbaty? Ujęła kubek i pociągnęła ostrożny łyk. – Coś się dzieje? – zapytał. Pokręciła głową. – Jakby coś się działo, zwijaj się, kochanie – uśmiechnął się. – Coś mi strzyka, że może być cieplutko. – Warszawa? – ściszyła głos. – Nie, Duch Święty. Tylko te dwie rzeczy nas rozpierdolą. – Powiedz Czarnemu. – Właśnie tam się wybieram. Zostawił Baśkę z herbatą. Maćkowi tylko pomachał. Nie potrzebował ani wsparcia, ani ochrony. Szesnastolatek, cwany jak stara kurwa. Nie zagrzeje tu miejsca. Lubi powietrze dobrych klubów i trafi do nich, nie dziś, to jutro. Na giełdę krzywi się, jakby mu pod nosem śmierdziało. Ale stoi, bo wie, że musi, i za to Giełdziarz darzył go dziwnym rodzajem sympatii. „Maciek”, myślał, „to prawdziwy sukinsyn. Nie zrobi ci koło pióra dla czystej frajdy. Boże, chroń mnie od ludzi uczciwych – ze skurwysynami jakoś dam sobie radę”. Taka była modlitwa Giełdziarza. Szpad stał przy turystycznym stoliku i jadł kiełbaskę. Giełdziarz podał mu rękę. – Leci? – Jak trup na dno. Popatrz, jaki dzień. Giełdziarz podniósł oczy na stalowe niebo. – Zaraz lunie. Prędzej, niż ja pogonię płytę. – A ile zeszło? – Dwunastka. Popatrz, jaki syf. Po coś to, na przykład, wziął? – Szpad wskazał na płytę pewnego krakowskiego zespołu, grającego od dwóch dekad, jednego z tych, które zaczęły od punka, by na stare lata wylądować w koszyku dla spokojnych trzydziestolatek. – Wyszło, to wziąłem. Wszyscy klną.
– Widziałem w telewizorze – rzekł Giełdziarz – jak ta babka... Kara Janowska, tak? – Coś takiego. – Nawet była szefowa tej, no, Federacji Antypirackiej. – Było coś takiego – zgodził się Giełdziarz. – Rozpaczała, że jej płyty nie schodzą, bo już są spiracone. Ciekaw jestem, czy słucha własnych nagrań. Szpad parsknął śmiechem i trącił Giełdziarza. – Mam pomysł. Zbierzmy wszystkie płyty, jak nie zejdą, i wyślijmy tej babce, co? Z listem, że nawet tutaj nie schodzą. Wyobrażasz sobie podpis? „Rozczarowani złodzieje własności intelektualnej”. Giełdziarz myślał obrazami. Wyobraził sobie kilkaset płyt ściągniętych z całej giełdy, tę ogromną paczkę na wadze pocztowej i wreszcie minę babeczki, gdy otwiera ją, wyjmuje list i pięćdziesięcioletnie serce zgasłej rockmenki zaczyna wściekle tłuc. Śmiał się tak, że łzy nabiegły mu do oczu. Klepnął Szpada w bark, poradził, żeby jednak coś pogonił i poszedł w stronę odpadkowców. Z dobrym okiem można dorwać skarby. Trzeba umieć je wyłowić z plątaniny kabli, tonerów, obudów, drukarek i innego dziadostwa, rozrzuconego niedbale na szarych kartonach. Giełdziarz szedł powoli i zwrócił uwagę na chłopaka, który najwyraźniej pomylił giełdę elektroniki z pchlim targiem. Dzieciak był szczupły i zabiedzony. Kucał nad kupką skarbów. Miał świecznik, parę talerzy, stary zegarek na rękę, trochę sztućców i układankę bez obrazka, wrzuconą do foliowego worka. Giełdziarzowi spodobał się świecznik. Z małą fantazją można przerobić taki na lampę i sprzedać drożej niż za pięć złotych. Giełdziarz dał chłopakowi piątkę, zabrał świecznik i spytał: – Skąd masz te graty? – Tak się do mnie przykleiły – wyjaśnił i Giełdziarz wiedział wszystko. To rzeczy z domu starego człowieka. Chłopak był niedobrym wnuczkiem albo cwaniakiem, przetrząsającym szuflady staruszków. „No... nie można obłowić się na tym biznesie i prędzej czy później chłopak wpadnie”, myślał Giełdziarz, „co obrobi to jego”. Schował świecznik i wrócił do przyjaciół, na swoje stoisko. – Czarny – powiedział – mam ci do przekazania, że Duch Święty cię rozpierdoli. Czarny wzruszył ramionami. Miał sztruksy, sweter, spod którego wychodził kołnierzyk koszuli i kurtkę typu złodziej samochodów. Bardziej przypominał inżyniera niż handlarza. Patrzył ponuro w niebo. – Na razie męczy mnie pogoda. – Idzie jakoś? – chciał wiedzieć Giełdziarz.
Czarny handlował horror rockiem, metalem, punkiem, zdany na łaskę i niełaskę wiernej, lecz szczupłej i ubogiej klienteli. – Sami apacze. Giełdziarz spojrzał pytająco. – No wiesz, „a, patrzę”. Tym razem Giełdziarz się nie śmiał. – Widzę, że miłość kwitnie – zagadał Artur, gruby facet z sygnetem. – Tak to widać? – Jesteś trzeźwy – rzekł Artur. – Poskładałem się. – Kiedy wpada? – Za tydzień. – Zawsze mówiłem – Czarny smętnie przerzucał karton z płytami – że dziewczyna na odległość to najlepsze, co można mieć. Nie kłócisz się o pierdoły. Spotykasz się rzadko i cieszysz się nią jak nikim innym. – A potem zaczynasz mieszkać i jest rozczarowanie – zauważył Artur. – Ja tak nie chcę. Myślę o niej poważnie. – To czemu nie przyjeżdża częściej? – spytał Czarny. – Ma studia i pracę w Katowicach. Studia raz na dwa tygodnie. – Co studiuje? – Chyba marketing. No i ma okienko co drugi weekend. Wtedy się zjawia. Nastała chwila ciszy. Do stoiska Czarnego podszedł zabiedzony metal. Poprzerzucał płyty, dał zmiętą dwudziestkę i odszedł zgarbiony w stronę stoiska z grami. – Metale – rzekł Artur – subkultura zwycięzców. Ale Czarny go nie słuchał. Zgarnął płyty do torby pod stolikiem. Wystarcza rzut oka – ze stolików znika towar, kolesie nikną między samochodami. Część policjantów spóźnia się, napotyka tylko puste stoliki. Czasem płyta leży na środku. Oryginał – w sam raz, by wziąć w rękę, podrzucić jak złotą dolarówkę, spojrzeć po ludziach i zrozumieć: panocku, nie mocie wy scenścia. Artur dalej stał z pornolami. Gliniarz podszedł, przejechał wzorkiem po rzędach kaset, spojrzał na Artura, jakby ten zatłukł mu ojca w bożonarodzeniowy poranek i odszedł. Giełdziarz wbił ręce w kieszenie, splunął niedopałkiem, zdążył pomyśleć, że cały ten dzień przypomina gówno i dostrzegł otoczone stoisko Szpada. Szpad uniósł ręce w górę, wyglądał jak połączenie gwiazdy rocka z kubańskim terrorystą. Mówił gwałtownie. Giełdziarz widział, że kłapie szczęką, próbuje opuścić dłonie, wreszcie sięga po dokumenty. Biedny facet. Do wczoraj miał dziecko i pijącą żonę. Dzisiaj doszła sprawa. Giełdziarz był
spokojny. Szpad go nie wyda. Dlatego rozrzucamy po stolikach tylko sprawdzonych kumpli. Po nalocie giełda wygląda jak wyludnione miasto. Policja obstawiła wyjścia. Pochwycili Szpada i zatrąbią w mediach o sukcesie porównywalnym ze znalezieniem grama fety w agencji towarzyskiej. Wiatr gna papiery po asfalcie, a hala straszy czarną mordą. Pośrodku syfu Giełdziarz starał się odnaleźć drogę do domu. Jest nalot, nie ma giełdy, ciapeńki. Krakowska policja nie wejdzie, bo to zwykła mysz kościelna i kupić ją można za parę groszy, plus sukces w rodzaju zaciągnięcia Szpada do paki. Warszawka za daleko. Wpadają. Psują święto. Chuj strzelił w bombki, choinki nie będzie. Pustka aż wyje. Wyje jak żona Szpada odciągnięta od kurka z gorzałą. Giełdziarz chciał iść do domu. Gdy Warszawka robi blokadę, nikt nie wyjdzie bez rewizji, a Giełdziarz miał trochę towaru w bagażniku i nie zamierzał go tracić tylko dlatego, że płyta kompaktowa w sklepie przy rynku kosztuje jedną dziesiątą najniższej pensji. Włóczył się po opustoszałym placu i patrzył na nielicznych handlarzy, którzy zostali z legalnym towarem. Nalot psuje interes jednym i drugim. Ale najszybciej zmyli się odpadkowcy. Zostawili nagą przestrzeń, tekturę i blachę. Giełdziarz szedł przez ich królestwo. Doszedł do wniosku, że przestępca, oszust – nazwijmy go jak chcemy – jest kolesiem, który chce normalnie żyć. Ma rodzinę, wrzeszczącego stworka w łóżeczku i nie stać go na robotę za osiemset złotych. Taki facet wpada najprędzej, patrz Szpad, czyli pół roku proszenia, miesiąc handlowania. Do widzenia, stary. Giełdziarz wędrował powoli przez rewir odpadkowców i dostrzegł układankę pozostawioną przez chłopaka. Zbyt mało warta, by wracać z nią do domu, dość cenna, by się po nią schylić. Podniósł ją i zaczął się zastanawiać, ile może mieć elementów. Wrócił z nią do samochodu. Podjechał do bramy. Policjanci tworzyli czarno-niebieską zaaferowaną plamę. Metala, który kupił płytę od Czarnego, wywrócili na lewą stronę. – Co wieziemy, kolego? Giełdziarz nie znosił, gdy mówiono do niego „kolego”. Gliniarz kazał wyjść mu z samochodu i podnieść fotele. Rzucił pośpieszne spojrzenie. – Co masz w bagażniku? – Graty – wyszczerzył się Giełdziarz. – Proszę otworzyć. Gliniarz schylił się nad bagażnikiem. „Oddam pół życia, że poszedłeś na glinę,
bo chciałeś zostać Donem Johnsonem”, myślał wesoło Giełdziarz, zaciągnął się i zajrzał policjantowi przez ramię. Bagażnik przypominał rozbabrany ul. – Co jest w tym worku? – Pranie – wyjaśnił Giełdziarz. Gliniarz pokiwał głową. Worek był czarny i miał sto litrów. Gliniarz wyciągnął spodnie, potem podkoszulek, wreszcie majtki, które natychmiast wrzucił z powrotem. – Co, draska? – zapytał wesoło Giełdziarz. „Najwyżej przymknie mnie na cztery osiem”, dodał w myślach. Ale gliniarz zatrzasnął bagażnik i pokazał drogę. Giełdziarz wyjechał i włączył się do ruchu. Klął na straconą giełdę, ale z każdą minutą czuł się coraz lepiej. Był do przodu o układankę i ocalił trzysta krążków bez pudełek, ukrytych pod górą prania. – Co, draska? – powiedział do siebie i wyrzucił niedopałek przez okno. Giełdziarz stał nad układanką i nie wiedział, co począć. Pił drinka po polsku, wódkę z sokiem. Dziesiątki kartoników zajęły stół. W środku stała popielniczka. Ściszył muzykę. Usiadł, pomyślał o stu sprawach, za które powinien się zabrać i podniósł element z fragmentem nieba. Pogładził go. Doszedł do wniosku, że układanka powstała na zamówienie. Ktoś zrobił zdjęcie, powiększył i oddał do punktu. Taka usługa kosztuje kilkadziesiąt złotych. Możesz, kolego, sfotografować nagą matkę i dać kumplom do układania. Palce Giełdziarza zanurzyły się w morzu kartoników. Przez opuszki przebiegł dreszcz, jakby dostały się pod strumień zimnych opiłków. Przyjemne na swój dziwny sposób. Giełdziarz zaczął rozkładać kartoniki tak, by żaden nie leżał na innym i wszystkie były zwrócone w jedną stronę. Gdy skończył, zrobił nowego drinka i zachodził w głowę, co przedstawia obrazek. Zdjęcie zrobiono w ciemnym pomieszczeniu. Giełdziarz wychwycił trzy jasne plamy. Pierwsza najpewniej stanowiła okno, druga twarz (Giełdziarz wyróżnił fragment oka, linię ust i rzadkie włosy), a trzecia – najprawdopodobniej ręce, ale kto zaręczy, czy zdjęcie przedstawiało jednego człowieka? Reszta była plątaniną ciemnych barw. Giełdziarz długą chwilę próbował rozpracować choć dwa elementy. Zaczął od nieba, wydało mu się najłatwiejsze. Po kilkunastu minutach osiągnął sukces – postrzępiona chmura odsłaniała białe słońce. Cztery kawałki. Nie złoży tego i za dziesięć lat. „Tak poza wszystkim, co mnie to obchodzi?”, myślał, bębniąc paznokciami w szklankę. Miał przecież świecznik, tak na oko z początku wieku, przyzwoicie posrebrzony. Lubił takie graty. Zresztą nie ma lepszego interesu niż handel antykami. Jeździsz po wsiach, wynajdujesz graty, kupujesz za grosze albo flaszkę – i dalej, na magazyn. Wynajmujesz
studenciaków, płacisz czwórkę za godzinę i po tygodniu masz piękny mebel – pogonisz w Desie albo gdzieś. Odrobina wiedzy, odrobina sprytu. Telefon. Giełdziarz był zły, żal zostawiać układankę i przyjemne myśli. W słuchawce usłyszał Szpada. – Puścili mnie. – Wspaniale – Giełdziarz nie znosił takich rozmów. – Mam problem. Giełdziarz opadł w fotel. Zatęsknił za papierosem. Paczka została przy lodówce. – Co ci zrobili? – Kolegium. – Teraz nie ma kolegiów. Nie martw się. Takie sprawy lubią się pociągnąć i parę latek, jak będziesz dobrze ściemniał. Jesteś na bezrobociu, więc nic ci nie zrobią. Dziecko też atut. – Pięć tysięcy co najmniej. – Bzdura. Pewno wyślą cię najpierw do kuratora. – Nie mam dziesięciu lat. – Jest kurator dla dorosłych – wyjaśnił Giełdziarz – i uderza właśnie do takich jak ty, z problemami. Gnij się jak smark na wietrze, to ci nawet robotę załatwi, może sprawę umorzą. – Nie o to chodzi. Kolegium przeżyję. Ale płyty idą do eksperta. – No idą. – I ten ekspert ocenia, czy są pirackie, czy nie. I bierze trzydzieści pięć od sztuki, oryginał nie oryginał. Płyt jest dwieście. Siedem tysięcy. – Poważna sprawa – rzekł Giełdziarz, rozdrażniony proszalnym tonem Szpada. Załatw komuś robotę, to ci się wywdzięczy. Przyjdzie we włosiennicy pod twoje drzwi. – Nie sypnąłem cię. Jakbym sypnął, odpuściliby. – Serdeczne dzięki – zaśmiał się Giełdziarz. – Słuchaj, po to są kumple, aby sobie pomagać, co do tego się zgadzamy. Gdyby Szpad był królikiem, uszy stanęłyby mu jak dwa słupy. – Przydałaby mi się pomoc – Szpad przeszedł do sedna. – Jeszcze nie będę chciał od ciebie kasy za te płyty. Cisza. – Miałeś dwieście moich płyt, nie? Przepadły, nie? – wyjaśniał dalej Giełdziarz. – Myślisz, że sram nimi? Jakbyś był kim innym, to wiesz... A teraz, póki co, zapomnij. Oddasz, jak będziesz miał. Za sześć tygodni. Mówię ci to, żebyś tym też się nie martwił. – Dzięki – Szpad mówił, jakby właśnie połknął oset.
– No, leć do dzieciaka – rzekł Giełdziarz zmęczony. Cisza w słuchawce i Szpad się rozłączył. Giełdziarz podniósł się z fotela i stwierdził, że wybór między drinkiem a układanką jest do pogodzenia. Zygzak dopiero na osiedlu zorientował się, że zapomniał układanki. Wyrzucił wszystko z plecaka, schował z powrotem i stwierdził, że to mała strata. Wuj patrzył, jak chłopak zarzuca plecak na jedno ramię i naciąga kaptur głębiej na czoło. Poczekał, aż oddali się na bezpieczną odległość. Ruszył za nim. Wuj nie lubił listopada. Laska grzęzła w błocie. Napuchnięte nogi chwiały się, do butów przenikała wilgoć. Liczył, że chłopak zatrzyma się przy znajomych, pójdzie do sklepu, do kiosku po fajki. Rzeczywiście, Zygzak przystanął przy boisku (swoją drogą, tego, kto wymyślił, by boiska szkolne zalewać asfaltem, należałoby ukamienować), przybił piątkę rówieśnikom. Zaczęli palić. Wuj stał daleko, ale wiedział, że to nie papierosy. Jakby złapał wnuczkę na paleniu zielska, wyrwałby jej nogi z dupy i kazał zeżreć. Wuj przesuwał się powoli wzdłuż alejki. Facet pielący ogródek przed blokiem obrzucił Wuja dziwnym spojrzeniem. Wuj wiedział, że nie wygląda najlepiej. Cóż, nie można wiele wymagać od siebie. Szczególnie po osiemdziesiątce. Przez lata patrzył, jak Kraków Przybyszewskiego i Wyspiańskiego zjada kolejne wioski, brunatnieje, obrasta swastykami, tonie w czerwieni nowego ładu, jak pnie się w górę, rozrzuca brązowe osiedla i czuł, że miasto staje się obce. Tak obce jak żona, która po czterdziestu latach nie ma odwagi powiedzieć „spadaj, pierdzielu” i znika, sam diabeł nie wie gdzie. Jego Kraków zatonął wśród reklam, wysokich bloków, parasoli z logiem browaru, odleciał jak maszkarony porwane przez reklamę Tchibo. Tu, na Białym Prądniku, czuł się przybyszem z innej planety. Zygzak zostawił kolegów. Wuj ruszył za nim. Minęli czteropiętrowe bloki, przeszli uliczkę i dotarli nad pasmo zieleni przecięte osiedlową rzeczką. Wuj wiedział, że Zygzak kieruje się do McDonalda po drugiej stronie Opolskiej. Sto metrów dalej wisiał most. Po lewej kładka. Zygzak wybrał najprostszą drogę, przez grubą rurę przerzuconą nad rzeczką. Obleczono ją cienkim metalem, teraz wygniecionym przez dziesiątki butów. Wuj przyśpieszył i gdy Zygzak stanął na rurze, zobaczył brudny nurt sunący po betonowych stopniach. Ten ściek nosił nazwę Sudołu. Wuj pamiętał jeszcze, jak kilkadziesiąt lat temu Sudoł srebrzył się wśród drzew. Łowił w nim wtedy traszki i zanosił do domu. Matka topiła je w ubikacji, a on przynosił nowe – krąg się przetaczał.
Widział chłopca stawiającego ostrożne kroki. Poczekał, aż zbliży się do środka i przyśpieszył. W okamgnieniu znalazł się za plecami Zygzaka. Wojskowe buty przywarły do rury. Zygzak znieruchomiał, jakby nie wiedział czy odwrócić się, czy biec do przodu. Wuj użył laski jak haka i przycisnął go do siebie. – Masz coś, co należy do mnie, mały – powiedział. Zygzak bez powodzenia szarpnął laską. – Poluzuję, a ty się odwrócisz. Nie próbuj uciekać, bo strącę cię do rzeki. Popatrz. Jest płytka, ma wybetonowane dno. Rozumiesz? Zygzak skinął głową. Wuj zwolnił uścisk, chłopiec przez moment stał jak słup soli, wreszcie obrócił się, starannie przekładając stopy na śliskiej powierzchni. Wuj wydał mu się ogromny. Słońce padało na jego wysokie czoło i brązowe usta. Zygzak wiedział, skąd go zna i pomyślał, że skok w dół nie jest najgorszym rozwiązaniem. – Kurwa – szepnął. – No, niech ślag zwali – prychnął Wuj. – Masz to jeszcze? Zygzak zerwał plecak z ramion, drżącymi dłońmi odpiął zamek, chcąc wyjąć zawartość. Wuj wyrwał mu plecak i zajrzał do środka. Wyrzucił kanapkę, komiks, gazetę i paczkę fajek. Buszował na dnie. Laską trącał biodro chłopca. – Tu nie ma wszystkiego. – To prawda – w oku Zygzaka zawirowała łza. Wielki śpik zabłyszczał na wardze jak fałszywa perła. – Wyszła, co? – uśmiechał się Wuj. – Proszę? – Sprzedałeś, nie? – Wuj zawiesił sobie plecak na ramieniu. Uniósł laskę i zbliżył do nosa chłopca. Trącił go jak niechcianą zabawkę i gwałtownie uderzył Zygzaka w udo. Chłopak skulił się, rozczapierzył ręce, ale dopiero ramię Wuja uchroniło go przed upadkiem. – Uważaj – rzekł Wuj – ślisko. – Wszyscy nas widzą – rozpłakał się Zygzak. – Zrób mi coś, to jesteś w dupie. To moje... moje osiedle. – No, poszczałeś się jak u siebie – Wuj z zadowoleniem patrzył na brązową plamę w kroczu Zygzaka. – A wiesz, znam takich jak ty. Trzynastoletni bandyci, co nie boją się nikogo. Prawdziwi twardziele. Dużo masz tu przyjaciół, co? Zygzak skinął głową. „Niech powie, czego chce. Boże, niech on zniknie. Chryste z pokoju mojej matki, fosforyzujący Boże do krzyża przybity, pomóż mi”. – Telefon.
Zygzak patrzył bez zrozumienia. – Daj komórkę. Dzięki – Wuj podrzucił siemensa, otworzył książkę telefoniczną i zaczął jeździć po numerach. – Kaśka. Twoja dziewczyna? Zygzak zaprzeczył. – Siwy. Kumpel, przyjaciel? – Kumpel. Tylko kumpel. Nie stąd nawet. – Dobrze. A Loren? To ktoś ci bliski? Przyjaciel, tak? Zygzak pokiwał głową. Struga moczu dotarła do butów, po adidasach rozlał się ciepły wstyd. Wuj wybrał numer i przyłożył telefon do ucha. „Mógłbym teraz uciec”, myślał Zygzak. „Przebiec parę kroków i skoczyć na trawę. Dobiegnę do ulicy, będę bezpieczny. Teraz, póki jest zajęty”. Ale nie drgnął. Pamiętał, że Wuj w niewytłumaczalny sposób znalazł się tuż za nim. – Cześć, Loren. Dzwonię z telefonu twojego przyjaciela. Nie, nie zgubił. Jest tu przede mną i gwarzymy wesoło. Jesteśmy na rurze, nad Sudołem i chyba zaraz sprawię mu kąpiel ze złamaniem karku. Jeśli chcesz mu pomóc, skrzyknij, kogo trzeba, co? Żeby było jak na tefauenie. I nie ma czego się bać, jestem przecież... – zawiesił głos, opuścił aparat i dodał z udawanym zdziwieniem – ...strasznie stary. Siemens poleciał trzy metry niżej, do rzeczki. – Teraz myślę, że możemy wreszcie porozmawiać. Brakuje, jak widzę, świecznika i układanki. Ile wziąłeś? – Jezu, człowieku – Zygzak pożałował, że nie spróbował ucieczki – piątkę. – Za oba? – Tylko za świecznik. Układankę zostawiłem, przypadek, człowieku. Nalot był, nie chciałem, by to złapali, by mnie... – Bo kradzione, co? Zygzak skinął głową. Wuj zbliżył się do niego. Zygzak poczuł oddech Wuja. Śmierdział, jakby coś gniło mu w żołądku. – Kto kupił świecznik? – Proszę, facet. Gość jak gość, takich jest setki, no... – Zygzak usiłował wyłowić z pamięci cokolwiek, co uratowałoby go od upadku – myślisz, że pamiętam? Czekaj, czekaj... – Jak wyglądał? – Chyba robi na giełdzie. Okrągła twarz. Duży nos. W ogóle, duży facet. I miał, czekaj... srebrne spodnie. Tak. Dżinsy. – Gdzie mogę go spotkać? – Posłuchaj, facet – Zygzak zebrał resztki odwagi, spojrzał za siebie – myślałem, że
to niczyje. Naprawdę. Nie tknąłbym, gdybym wiedział, że to twoje. Znajdę tego gościa i odbiorę. Wrócę teraz na giełdę. Może układanka wciąż leży, przyniosę ci i... Odwrócił się gwałtownie i skoczył do przodu. Schylił się odruchowo i laska śmignęła mu nad głową. Trzema susami dotarł do końca rury i jak strzała pobiegł w górę, w stronę ulicy. Na szczycie spojrzał za siebie. Wuj stał wciąż na rurze, z plecakiem i laską w rozłożonych dłoniach. Pokazał mu środkowy palec i wybiegł na Opolską. Ciało Zygzaka lepiło się od potu. Usiłował wypatrzyć lukę w mknących samochodach. Widział McDonalda i stację benzynową. Zaraz zmienią się światła, samochody staną i będzie bezpieczny. Potężna siła uniosła go w górę. Obejrzał się i zobaczył Wuja, faceta bez twarzy. Poczuł, że leci, że chmury i asfalt wirują jak w bębnie. Zapiszczały hamulce. Upadł na plecy, niebo wyglądało jak zadymione szkiełko, zdążył jeszcze spojrzeć w lewo, dostrzec ciężarówkę i zacisnąć oczy. Uderzenie nie było głośniejsze od otwarcia puszki z piwem. Zygzak poleciał w ciszę i w ciemność.
Rozdział drugi, w którym pojawia się Brandon i pokazuje Giełdziarzowi zupełnie nową drogę do domu, a Szpad znajduje kolejne zajęcie Giełdziarz znalazł suche miejsce na chodniku, usiadł i zastanawiał się, co dalej. Dochodziła druga w nocy. Jeszcze nigdy perspektywa łóżka i pijackiego snu nie była tak odległa. Mieszkanie zamykało się na zatrzask, a Giełdziarz zostawił klucze w domu. Jeśli sforsuje domofon, pozostaną wzmacniane drzwi. Spojrzał w niebo. Przemarznie do kości. Istniały trzy wyjścia: znaleźć znajomego z łóżkiem, poszukać hotelu studenckiego, albo spróbować dostać się na klatkę. Skończy się na tym, że trafi do ula za włamanie do własnego mieszkania. – Hej, masz fajka? Przed Giełdziarzem wyrósł drobny chłopak. Miał rudą czuprynę, piegi i kościuszkowski nos. Giełdziarz podał mu paczkę. – Sam weź. Nie zimno ci, koleś? Rudzielec miał na sobie koszulę i wytartą skórzaną kurtkę. – Problemy? – Można tak powiedzieć – Giełdziarz ucieszył się, że znalazł towarzystwo. Nawet tego wypłosza. Dał chłopakowi ognia i wskazał na ostatnie piętro. – Tam mieszkam – wyjaśnił. – Żona wywaliła? – Jestem aż tak pijany? – prychnął Giełdziarz i opowiedział o kluczu. – Najzabawniejsze, że wiem dokładnie, gdzie leży. Na stoliku przy łóżku, między czapką a książką Mastertona. – Lubisz horrory? – Tak sobie. Ale Mastertona uwielbiam. Widzisz, koleś, taki King nudzi, po prostu facet nie uśnie, jak nie walnie opisu na rozdział, jak baba je kotleta czy coś podobnego. Ma momenty, koleś, ale... – Mam na imię Brandon – przerwał Rudzielec. Giełdziarz próbował skończyć zdanie, ale
zamilkł i spojrzał ze zdziwieniem na rozmówcę. – Jak? – Brandon. I nie lubię, jak mówią do mnie koleś. Giełdziarz miał moment wahania. Mógł wzruszyć ramionami i kazać gnojkowi zjeżdżać, ale zapragnął towarzystwa. – Na mnie mówią Giełdziarz – zdjął rękawiczkę i podali sobie dłonie. Giełdziarz patrzył na Brandona z uwagą. – Jesteś nie-Polakiem? – Fajne słowo. Nie-Polak – Brandon przydeptał niedopałek. – Urodziłem się tutaj. Mówię tylko po polsku... Giełdziarzowi zrobiło się głupio. – Pytam, bo masz egzotyczne imię. – Może moja mama obejrzała „Kruka” o jeden raz za dużo? – Brandon. Brandon – powtarzał Giełdziarz, patrząc na ciemne rzędy okien. – Mam przejebane, wiesz? – Kisiel napisał, że to zła rzecz kpić z imion i nazwisk. Ale co robić, skoro to takie śmieszne. Tak właśnie napisał. – Kto napisał? – zapytał Giełdziarz, zadzierając głowę. – Kisielewski. Konserwatysta. – Nie czytam, a konserwatyzm kojarzy mi się z rózgą od świętego Mikołaja. Jesteś Brandon i tyle. Mam inne problemy i dla mnie możesz nazywać się Walisz-Płacisz. – Skąd wiesz? – zapytał Brandon. Giełdziarz popatrzył na niego ze zdumieniem. Rudzielec stał przez chwilę z kamienną twarzą, po czym zadrżały mu kąciki ust i wybuchnął śmiechem. Rechotali obaj. Brandon poklepał Giełdziarza po ramieniu. – Co do twojego problemu... Mam rozwiązanie. Brandon przyjrzał się kamienicy, chwycił za piorunochron i podciągnął się do góry. Giełdziarz nigdy nie widział, by ktoś wspinał się tak szybko. Rudzielec w okamgnieniu dotarł do pierwszego piętra, zawisnął na jednej ręce niczym niekształtny drogowskaz i krzyknął. – Boisz się czegoś? – Prawie niczego – odparł Giełdziarz. – Połamania kości, wędrówki do piachu, jeszcze paru innych drobiazgów. – Żartujesz. – Mam pomysł, facet. Przede wszystkim, nie drzyjmy się po nocy. Po drugie – skoro lubisz wspinaczki, wskakuj na czwarte piętro i rzuć mi klucze. Postawię wódkę, co chcesz. Może być? – Dobra – rzucił Brandon. Zeskoczył.
Wylądował obok niego, zakręcił się i, nim Giełdziarz zdążył się połapać, chłopak wyjął mu portfel („z wewnętrznej kieszeni, jak skurwiel to zrobił?”), włożył w zęby i wskoczył na piorunochron – wszystko nim zdążyłbyś strzelić palcami. Giełdziarz podbiegł, machnął ręką, ale rudzielec wspiął się w górę. – Weł go łobie – powiedział. Portfel w zębach przypominał martwą rybę. „Gdybym miał pistolet, rozwaliłbym go bez wahania”, pomyślał. W portfelu był utarg z trzech stoisk. A portfel dostał od Moniki. – Będziesz tego żałował. – Ob...ągnij mi. – Jak sobie chcesz – warknął Giełdziarz, założył rękawiczkę i chwycił piorunochron. Wspinał się niepewnymi, urywanymi szarpnięciami. Kiedy dotarł na pierwsze piętro, miał wrażenie, że jego ręce płoną żywym ogniem. Brandon zręcznie wyszedł wyżej. Giełdziarz chciał powiedzieć, co o nim myśli, ale zabrakło mu powietrza w płucach. Spojrzał w dół. Ostatnia szansa, aby się wycofać. Brandon czekał, wisząc na jednej ręce. Portfel wepchał w kieszeń. Giełdziarz zebrał siły. Wciąż mógł przypierdolić, ale podciąganie się przerastało jego siły. Przez moment myślał, że zrezygnuje. To tylko forsa. Dał się zrobić jak dziecko. „Proszę bardzo, jak miło możemy dać się zaskoczyć”, pomyślał i zaczął się wspinać. Wiedział, że Brandon zaczeka na niego. Zamknął oczy i spróbował skupić się na czymś, co pomogłoby mu przestać patrzeć w dół. Podciągnął się i odniósł wrażenie, że stawy bezgłośnie odłączyły się od siebie i wisi na płatach skóry. Zaraz spadnie. – Posłuchaj mnie, Brandon – wysapał. Miał nadzieję, że mówiąc, zapomni o wysiłku – wiem, że jesteś szybszy. Ale... – Oszczędzaj oddech. Trzecie piętro. Giełdziarz spojrzał w dół. Chodnik tonął w pomarańczowym świetle i wydawał się niewiarygodnie odległy. – Mam tego dosyć. Chcę ci powiedzieć... bo nie wiem, czy wiesz... Można by powiedzieć, że na piorunochronie wyrosły kolce. Albo ktoś go nagrzewa. – Zmierzam do tego, że wejść jest łatwiej, niż zejść. Więc, kochanieńki... Prawie koniec. Zaraz dotrze do swoich okien. – To tutaj? – zapytał Brandon, ale Giełdziarz słuchał tylko własnych słów: – Jak będziesz już na górze – sapał – radzę ci czekać. Inaczej zrzucę ci na łeb największe gówno, jakie tam znajdę. „Zaraz dach się załamie i zobaczę niebo”. Buty Brandona majtały metr nad Giełdziarzem. – Na filmach zawsze jest tak, że gdy jesteś przy samym szczycie, coś się psuje. Zrywa się
zapięcie. Kamień usuwa się spod nóg. Więc powiedz, twoje okno czy nie twoje? Giełdziarz z trudem podniósł głowę. Przez czoło przemknęła struga potu, załamując światło. – Tutaj – sapnął i nim zdążył zareagować, ramię Brandona wykonało zgrabny obrót, łokieć uderzył w szybę. Giełdziarz przycisnął twarz do tynku. Odłamki szkła spadły na głowę i ramiona. Gdy znów spojrzał w górę, dostrzegł, że Brandon wystawia głowę przez otwarte okno. – Będziesz tak wisiał? Ostatni etap był najgorszy. Skóra na dłoniach nabrzmiała. Giełdziarz mógł przysiąc, że opuszki wystrzelą czerwonym fajerwerkiem. Po barkach, rękach i plecach płynął ołów. Spojrzał w dół. Poczuł, że nie ma siły podnieść głowy, że się przeliczył. Podciągnął się i znieruchomiał w pół ruchu, niezdolny go dokończyć i zbyt przerażony, by wrócić. Ręka Brandona trąciła go w czubek głowy. Zaufał jej jak nigdy nikomu. Szpad nie wiedział, czy chce spotykać się z tym dziwnym gościem, a tym bardziej, czy chce od niego pieniądze. Na zdrowy rozum, facet miał szmergla. Szpad siedział przy barze, pił piwo z puszki i wypatrywał kogoś w płetwach zamiast butów, z czołem pełnym guzów, paznokciami jak u jaszczurki. Wuj wyglądał zwyczajnie, miał szary płaszcz, brodę i grube białe palce. Przypominał trochę zadowolonego z życia szczurzego króla, który siedzi na górze sera i obserwuje poddanych. – Dobrze, że pan jest – rzekł Wuj. Uścisnął Szpadowi rękę. Wuj zdjął płaszcz, usiadł i poprosił o piwo. – Lane. I do cienkiego szkła. Barman oddalił się i Szpad szepnął, że piwo beczkowe jest chrzczone. – Pan może pić z puszki – odparł Wuj – pan jest młodym barbarzyńcą. Szpad nie wiedział, czy ma się śmiać. – Jak pan mnie znalazł? – Ludzie na giełdzie mówili, że szukasz roboty. – Kto mówił? – Gdybyś miał osiemdziesiąt jeden lat, wszyscy młodzi wyglądaliby dla ciebie podobnie. Stał z kompaktami. – Giełdziarz? – Pewno i giełdziarz – opowiedział Wuj. – Z moich informacji wynika, że wszyscy są tam giełdziarzami. – Giełdziarz to jego ksywka. Taki facet podobny do nikogo.
– Można tak powiedzieć – Wuj mówił powoli, starannie dobierając słowa. – Podobny do nikogo. Szpad westchnął z ulgą. Giełdziarz nie opuścił go w potrzebie. – Panowie są przyjaciółmi? – chciał wiedzieć Wuj. – Od dzisiaj na pewno. – Moja robota jest prosta – zaczął Wuj. Wyjął z teczki cegłę zadrukowanych kartek. – Masz to, ma pan, rozklejać na mieście. Gdzie będzie to możliwe. Szpad wziął pojedynczą kartkę, a Wuj ciągnął dalej. – Chciałbym, aby rozmieszczał je pan gęsto. Niech pan unika miejsc, gdzie przyklejanie jest zabronione. Ogłoszenia mają być widoczne. – Nie wiem, czy nie są za małe – Szpad patrzył w kartkę, zastanawiając się, czy „ogłoszenie” to dobre słowo. – Przyklejaj po kilka. Zalepiaj całe szyby. Gdyby się skończyły – Wuj pogmerał w kieszeni – tu są jakieś pieniądze. Kseruj, ile się da. Szpad położył dłoń na stuzłotówkach. – Reszta dla ciebie. Ale się nie oszczędzaj, rozumiesz? Wiem, że potrzebujesz pieniędzy, więc ganiaj od rana do nocy i rozlepiaj. Niech będą na każdej klatce. Każdym słupie. I jak najszybciej. Masz samochód? Chłopak pokręcił głową. – Niedobrze. Kup sobie kartę. Za tydzień spotkamy się tutaj. Powiesz, ile rozwiesiłeś i ile mam ci zapłacić. Nie obrazisz mnie tym. Wuj wstał, uścisnął Szpadowi rękę i poszedł, wsparty na lasce. Szpad widział jego szerokie plecy. Zupełnie jakby pod płaszczem chował skrzydła. Nie wiedział, ile czasu leżał na podłodze. Brandon kręcił się po mieszkaniu. Giełdziarz usłyszał brzęk szklanek, trzask kapsla i poczuł w ręce zimne szkło. Brandon kucał nad nimi ścierał pot z czoła. – Napij się. Tylko podnieś głowę. Portfel kładę na kanapie. Giełdziarz przechylił szklankę i wylał piwo na brodę. – Lepiej się podnieś. Z trudem dotarł na kanapę. Każdy staw grał inną piosenkę. Giełdziarz wypił piwo duszkiem, łapczywie chwycił następne i podrzucił portfel w dłoni. Śmiech utknął w suchym kaszlu. – Gdybyś nie wyszedł, rzuciłbym ci go z dachu – Brandon obchodził mieszkanie. – Słowo. W ogóle, fajna chata. Fajny sprzęt. Giełdziarz miał ogromny, zagracony pokój z wydzieloną kuchnią. Wypełniała go szafa,
kartony płyt i zestaw kina domowego. Plazmowy telewizor słusznie królował pośrodku. – Za grosze, człowieku – sapał – można mieć takie rzeczy, jak kręcisz, jak... – Kradzione? – zapytał Brandon beznamiętnie. – Niektórzy gubią karty płatnicze, niektórzy je znajdują. Po co ci to mówię? Spadaj stąd. – Nie po to pchałem się z tobą na górę, żeby iść w cholerę. Masz jakieś filmy? Barek mi imponuje. – Posłuchaj, koleś... – Nie koleś. – Brandon, tak? Jesteś pierdolonym amiszem, co? Czy innym mormońskim fiutem? Jednym z tych, co śpiewają hymny na ulicach? A siedź se cicho lepiej, bo posłuchasz. Podpierdalasz portfel. Pchasz się na dach... po piorunochronie. Mogłem zlecieć, kurwa. Na stówę bym zleciał. – Guzik prawda. – Może i guzik. Szarogęsisz się teraz, a ja ci mówię, korzystaj z okazji. Za chwilę pożałujesz. Brandon uśmiechnął się. Giełdziarz widział go po raz pierwszy w jasnym świetle. Chłopak miał piegi, jakby rozsmarować mu gotowaną marchew na nosie i policzkach. – Dziesięć minut temu kręciłeś się po ulicy bez szans na odpoczynek. Teraz pijesz piwo u siebie w domu. Szklarz wyniesie cię taniej niż ślusarz. Giełdziarz zdążył ochłonąć. Wygrzebał papierosa, zapalił. Popiół poleciał na parkiet. – Ile masz lat, Brandon? – Mam trzy latka. Trzy i pół. – Sięgam chujem ponad stół – dokończył Giełdziarz. – Serio pytam. – Serio, to osiemnaście. – Gówniarz. – A ty? – Dwadzieścia parę. – Sam to wszystko kupiłeś? Giełdziarz wyciągnął butelkę wódki i nalał do dwóch szklanek. – Z kombinowania. Giełdziarz jestem – tym razem zdołał się uśmiechnąć. Brandon spacerował po mieszkaniu. Pogładził zdjęcie przy komputerze. Giełdziarz skinął głową i rudzielec podniósł je, by lepiej się przyjrzeć. – Twoja dziewczyna? – Aha. – Bardzo ładna. – Też mi się podoba.
Brandon wodził palcem po twarzy dziewczyny. Obracał ramkę w rękach, ścisnął ją delikatnie z dwóch stron. Zmarszczył brwi. Nim Giełdziarz zdążył zaprotestować, chłopak otworzył ramkę. Na podłogę posypały się zdjęcia. Giełdziarz westchnął. Brandon podniósł fotografie i usiadł przy Giełdziarzu. – Ja piję czystą – rzekł Giełdziarz. – Powiedziałbym ci, żebyś czuł się jak u siebie, ale to chyba niepotrzebne. – Są tu wszystkie? – zapytał Brandon. Giełdziarz pokiwał głową. – Poza pierwszą. Zdjęcie gdzieś przepadło. Ramkę dostałem od drugiej. Jesteś pierwszym, który rozgryzł moją tajemnicę. Ale mało kto mnie odwiedza. – Ta wygląda sympatycznie. – No to za nią, żeby się jej wiodło – Giełdziarz uniósł kieliszek. Wypił, ożywczy dreszcz przeszedł przez ciało. Popatrzył na wybite okno i powiedział: – Takich się wystrzegam. Typ dziewczyny „zaopiekuj się mną”. Taka ma twardy charakter i jest wredna, jak nie wiem. – Ja nic nie wiem. Mówią, że miło się wspomina. – Kiedyś się z tego nawet cieszyłem. Z tego, że wielka miłość i wielkie rozczarowanie są już za mną. Że nie przyszło na przykład teraz. Wtedy zgłupiałem. Świat stał mi się obcy. Ale dzieciak byłem i nic mi nie groziło. Gdyby dopadło mnie teraz, stary, po prostu tego nie widzę. Nie ma nic gorszego niż dorosły facet z dziecinnym stosunkiem do kobiet. – Ale rozczarowanie przyszło znowu – rzekł Brandon i podał Giełdziarzowi fotografię. – Musieliście być razem kupę czasu. – Cztery lata, bystrzaku – Giełdziarz z trudem skrywał podziw – cztery lata, facet, w pysk strzelił. Szybko się zaczęło i nagle poszło w pizdu. – Ciężko było? – To zależy – Giełdziarz pomyślał, że nie ma co okłamywać faceta, z którym weszło się do mieszkania po piorunochronie. – Kochałem, co będę pierdolił, ale nie wylądowałem w pustce. Miałem przyjaciół. Miałem giełdę. Poznałem Monikę i jest dobrze. – Długo się znacie? – Dwa miesiące. Przyszła na giełdę. Tak się zaczęło. Myślę, że jak skończy studia, to ściągnę ją do Krakowa. Uwiję tu gniazdko i jakoś to będzie. Wiesz, to zawsze jakaś próba. – Pewnie. Wielka miłość? – Może w ten sposób: ja tam się w życiu wyszumiałem, od kobiet chcę spokoju. Nie oparcia, bo jeszcze trochę w mózgu mi zostało – nie oczekuję takich rzeczy. Ale nie wiem, czy łapiesz. Ot, pierwsza dziewczyna, przy której czuję spokój. Wraca do siebie, a ten spokój zostaje ze mną.
– Nie mieszka w Krakowie? – Nie – westchnął Giełdziarz. – Katowice. Studiuje zaocznie i tłucze pieniądze w jakiejś firmie. Jeszcze tam nie byłem. Przyjeżdża raz na dwa tygodnie, jak ma wolne. Fajna dziewczyna, mówię ci. A zapatrzona we mnie jak w obraz, sam nie wiem czemu, ale kręci mnie to, facet. Ego rośnie mi tak szybko jak kutas, gdy widzę jej cycki. Giełdziarz zorientował się, że Brandon go nie słucha. Chłopak stał nad stołem i przyglądał się układance. Wziął jeden z elementów, podrzucił w dłoni i spytał: – Kręci cię? – Jeszcze nie wiem – Giełdziarz podszedł do stołu. – Znalazłem to gówno. Rok układania. Nie mam wzoru. – Wywal to i po sprawie. Giełdziarz spostrzegł, że Brandon ma chrapkę na układankę, ale nie zamierzał sprawiać mu przyjemności. – Poradzę sobie. Zostanie mi na starość. Będę kuśtykał o lasce, miał kota i układał. Brandon uśmiechnął się. Jego ręce zaczęły krążyć po stole. Odnalazł dwa elementy, dopasował, sięgnął po następny i dał na właściwe miejsce. Szczupłe dłonie śmigały nad stołem, a obrazek się rozrastał. Z bezładnych puzzli wyłoniło się okno z jesiennym krajobrazem, ptak i zbrązowiała ściana. Niebo przecinał czerwony maszt. W doniczkach stały kwiaty. Brandon przygryzał wargi. Pot lśnił na brodzie. – Świetnie ci idzie – rzekł oszołomiony Giełdziarz. – Dalej, stary. I Brandon przestał. Dyszał z wysiłku. – No – zachęcał Giełdziarz – jeszcze trochę i będzie ułożone. Brandon oklapnął na sofę, otarł czoło i opróżnił szklankę. – Jesteś jakimś joginem, tak? Pracowałeś nad koncentracją? – I jem prosto z szamba – prychnął Brandon. – Resztę zostawiam tobie. Twoja radość i twoja układanka. – Mówię znowu, że jesteś w tym lepszy. – Ludzie dzielą się na dwie kategorie – powiedział Brandon – na tych, którzy układają i tych, którzy chcą mieć coś ułożone. Giełdziarz popatrzył na Brandona jak krowa na Buddę. – Wątpię, abym podołał – zgarbił się nad stołem. – Nie będzie ci przeszkadzało, jak trochę nad tym posiedzę? Nie czekając na odpowiedź, podniósł element układanki i znalazł dla niego miejsce. Dochodziła druga. Brandon kucał pod ścianą, Giełdziarz z trudem utrzymywał się nad stołem. Kończyli drugą butelkę. Układanka falowała niczym rozgrzane szkło, elementy
zaczęły krążyć i wybrzuszać się. Giełdziarz widział pęcherzyki powietrza pęczniejące pod tekturą. Zrezygnowany usiadł przy Brandonie. – Jak poszło? – zapytał chłopak. – Wszedłem na faceta – odparł. – Mam rękę i kawałek swetra. – Skąd wiesz, że to facet? – Bo ma rękę jak bochen, a w ręce trzyma fiuta – parsknął. Popatrzył na kieliszek z boleścią. – Jutro to skończę. – Opowiem ci coś. Słyszałem o pewnym studencie, który pisał pracę magisterską. A że nie miał dobrego zdania o polskiej kulturze, powtórzył numer Gałczyńskiego. Wiesz, co to za numer? – Nie, ale zaraz mi to powiesz. – Gałczyński – ciągnął Brandon – wymyślił poetę i napisał o nim artykuł. Z wypowiedziami krytyków, ze wszystkim. Nasz koleś studiował chyba kulturoznawstwo, więc zrobił monografię fikcyjnego kościoła na Białostocczyźnie, we wsi Kernerówka. Jest taka wieś. Z historią, kolejnymi proboszczami i badaniem ankietowym wśród parafian. Wziął jakiegoś popa i dał jego zdjęcie. Zrobił zdjęcia jakiejś białoruskiej cerkwi, poprzekręcał w Photoshopie i oddał. – Niech zgadnę, przeszło. – To dość oczywiste. Dowcip w tym, że ten kościół się pojawił. Facet opisał prawdziwą miejscowość − Kernerówkę i fikcyjny kościół, łapiesz? A tu pewnego dnia wyrosły fundamenty. Następnego dnia mury, trzeciego cerkiew już stała. Mogłeś podejść, zastukać, ukruszyć drewno, podpierdolić ikonę. Jak z każdą cerkwią. Giełdziarz uśmiechnął się jak facet, któremu wciska się kserowaną stuzłotówkę. – Tego nie było w telewizji. – Podobno nikt tam nie wszedł, ale wieś czekała przed cerkwią na popa. Widzieli światło, słyszeli kroki w sieni, ale pop się nie zjawił. Cerkiew dalej stoi. Przejedź się do Kernerówki, zobacz sobie. Giełdziarz pomyślał, że nie dojedzie nawet do łóżka. – Po co mi to mówisz? – Chcę powiedzieć tyle, że nie wiesz, co ułożysz. Co i dla kogo. Giełdziarz obudził się i natychmiast usiadł na łóżku. Obrzucił spojrzeniem pozostałości po wariackiej nocy – butelki i Brandona skulonego na kocu. Na twarzy rudzielca rozciągnął się pijacki uśmiech. Giełdziarz pomyślał ciepło o nowym znajomym. Wstał. Zakręciło mu się w głowie. Był pijany, jakby dopiero co wrócił z knajpy. W powietrzu wisiał smród papierosów i niemytych ciał. Giełdziarz podszedł do okna, zaczerpnął powietrza i szarpnął za piorunochron. Siedział mocno. Przyjrzał się fioletowym
wnętrzom dłoni i przeniósł wzrok na chodnik, cztery piętra niżej. „Mogłeś zdrowo gwizdnąć o ziemię”, pomyślał. Zadowolony zabrał się za śniadanie. – Brandon, chcesz jajka? Chłopak nie drgnął. – Jak sobie chcesz – mruknął Giełdziarz. – Mi żołądek przyrósł do pleców. Zagotował wodę, posolił i wybrał pięć jajek. Zanurzył je ostrożnie we wrzątku – jedno od razu pękło i białko rozlało się jasną smugą. Giełdziarz oparł się o stół. Przymknął oczy i natychmiast przyleciał helikopter. „Proszę, dzień stracony. Najpierw doprowadzisz do porządku siebie, potem dom, a siły starczy ci na tyle, by gapić się na wideo. Kacu, pozwól żyć”. Giełdziarz myślał, że kac, obok bólu zęba i przedwczesnego wytrysku, jest dowodem na nieistnienie Boga. Jedno z jajek uniosło się na powierzchnię. Giełdziarz utkwił w nim najtępsze ze spojrzeń. Skorupka pękła, rozłożyła się jak otwarty właśnie kokon, a z wnętrza wydobyło się pisklę, nagie, czerwone i ślepe. Ptak zamachał skrzydełkami, jakby chciał ulecieć z tego piekła, otworzył dziobek w niemej skardze i osunął się martwy na dno. Kolejne pisklę wyzwoliło się i dotarło na powierzchnię, Giełdziarz niezdolny do ruchu obserwował, jak dwa kolejne ptaki czerwienieją, skrzeczą i umierają we wrzątku. Otrząsnął się, chwycił szmatę i gwałtownym ruchem wylał garnek do zlewu. Ostatnie jajko pękło, ale zamiast ptaka siedział w nim maleńki człowieczek, zupełnie bezwłosy, z wąską linią ust i ramionami cienkimi jak zapałki. Różową skórę obrastały bąble. Człowieczek spróbował podnieść się na rękach i Giełdziarz poczuł, że jeśli konająca istota odezwie się choćby słowem, oszaleje. Zatoczył się, a pokój razem z nim. Giełdziarz wpadł na jawę jak piłka do bramki. Rozmawianie ze sobą to nic złego, ale Szpad czuł się niezręcznie. Siedział przy kuchennym stole, w samych majtkach i patrzył na kupę ulotek. Mówił ściszonym głosem – o Wuju, nowej pracy i wszystkim, czego od niej oczekiwał. Za ścianą spała Agnieszka. „Chcesz być dobry dla innych, zacznij od siebie”, pomyślał i pierwsze ogłoszenie powiesił na tablicy korkowej, obok zdjęć, paragonów i rachunków. Szpad zbierał je od roku. Trafiały do szuflady, do równych, spiętych gumkami rzędów. Każdą kwotę Szpad wpisywał do notesu. Konstruował długie kolumny – potrafił dwie linijki zmieścić w rzędzie kratkowanego zeszytu. Co tydzień podkreślał wydatki, bez których mógł się obyć. Rzeczy zbędne miały kolor czerwony. Czarnym markerem zamazywał to, co chciał ukryć przed Agnieszką. Tajne wydatki trafiały na fiszki. I tak, w ostatnim tygodniu Szpad kupił: jedną płytę z magazynu erotycznego pod halą targową – 3,50 zł, paczkę cukierków z nadzieniem
śliwkowym – 2,39 zł, długopis kulkowy z gładką i miękką główką – 5,60 zł i czystą płytę CD-R w pudełku slim – 2,00 zł, razem – 14,39 zł. Cukierki i długopis mógł sobie darować. Złożył fiszkę i schował w książeczce kompaktu. – Chcesz jajka? – krzyknął w stronę Agnieszki. Odpowiedział mu przeciągły pomruk. Znaczyło, że tak. Szpad zalał jajka zimną wodą i obrał. Dwa odłożył dla Agnieszki, resztę przełożył na swój talerz. Jajka dla żony posypał solą i postawił przy łóżku. – Mogę herbatkę? – zabrzmiało. – Mamy kaca, co? – roześmiał się. – Strasznego. – Z kim chlałaś? – Z Anką i Magdą. – Też mi brygada. Szpad wrócił do kuchni i nastawił wodę. Zjadł swoje jajka. Zalał herbatę, przyszedł do Agnieszki. Dziewczyna jadła łapczywie, oparta o ścianę. Chude nogi wystawały poza łóżko. Kołdra zsunęła się, odsłaniając kościste ramiona i drobne piersi o pomarszczonych sutkach. Pieprzyki, podobne do rodzynków, odcinały się od białej skóry. Niezmyty makijaż zlewał się z cieniem pod oczami. – Powiedz mi – Szpad usiadł przy niej – czy jak tak siedzisz w knajpie, nie, to podrywają cię faceci? Przez moment nie była pewna, czy żartuje. – Jasne – uśmiechnęła się zalotnie – całymi tabunami. – A ty? – objął ją. – Co wtedy robisz? – Wymiotuję im do kufla. Szpad pocałował ją w czoło. Ubrał kurtkę i schował ulotki to torby. – Prędko wrócisz? – Nieprędko. Mam robotę. – Znowu giełda? – Giełda jest w weekend. Mamy środę. – Naprawdę? Dopiero środę? – Już środę. Zajmij się dzieckiem. – A ty weź klucze. Pogwizdując, wsiadł do windy. To pierwszy dzień pracy i warto wprowadzić się w dobry nastrój. Na dole kupił taśmę klejącą i nożyczki. Postanowił zacząć od klatki sąsiadów. Obrzucił wzrokiem osiedle, bloki siedzące okrakiem na brązowej ziemi. Przylepił na szybie. Cztery kartki ułożyły się w spory prostokąt.
Było nam dobrze, a teraz zaginął I tęsknię za nim jak za dziewczyną. Powiedzcie mu, uciekać nie warto. Ma rude włosy i imię – Brandon. Żadnego adresu. Żadnego telefonu. Cztery linijki. Szpad przygotował kartki i poszedł w stronę następnej bramy.
Rozdział trzeci, w którym Brandon przerywa Giełdziarzowi miłe spotkanie, Wuj udziela Szpadowi dobrych rad, a później ucina sobie z Arturem pogawędkę – Nie uwierzysz, kochanie, co mi się przydarzyło. Siedzieli w „Alchemii” na Kazimierzu. Monika piła Białego Rosjanina, Giełdziarz grzane piwo. Spletli ręce. – Znowu zapiłeś? – Trudno żyć z tęsknotą – odparł. Gdy był z Moniką, czuł spokój. Gdy przyjeżdżała, zabierał ją do knajpy, choć nie chciał pić. Najbardziej na świecie pragnął z trzaskiem guzików zdjąć z niej bluzkę, zatonąć w jej piersiach, obrócić dziewczynę trzy, cztery razy, a potem zasnąć przy niej. Proszę państwa, Giełdziarz harlekinowy. „Alchemia” potęgowała napięcie. Patrzył na jasne włosy, smukłą szyję i sutki rysujące się pod bluzką. Monika nigdy nie nosiła stanika. – Nazywał się Brandon – rzekł Giełdziarz i opowiedział wszystko. – To nie w twoim stylu – usłyszał, gdy skończył. – Nie wiem, co jest w moim stylu. – Na pewno nie wychodzenie na dach po piorunochronie. I nie upijanie chłopaka, który cię tam zaciągnął. – Nie wiem, kochanie. Przypadł mi do gustu. – Za bardzo ufasz ludziom. Szeroki uśmiech rozpiął się nad kuflem. – Ufam tylko tobie. Po prostu patrzę na człowieka i myślę sobie: „mógłby mi zaszkodzić czy nie?”. Popatrzyłem na tego wychudzonego rudzielca i pomyślałem: „no, ta bidula to ani dudu”. – Przedziwne imię. – Brandon? Imię jak imię. Na pewno z „Kruka”. – Albo z „Beverly Hills” i dalej numerki. – Nonsens – rzekł Giełdziarz – facet ma osiemnaście lat. Wtedy nikomu nie śniło się
o serialach ze Stanów. Był „Święty” i tyle. – Jeśli tak, to „Kruka” też nie było. – Święta racja. Nie mamy o czym myśleć? Jest Brandon i tyle. Znam Aretuzę Folfas. A w książce telefonicznej jest Dolores Miednica i Fryderyk Marchewka. Mój kumpel jest synem jakiegoś profesora, plastyka. I miał, plastyk, nie kumpel, studentkę, która nazywała się Nadzieja Pociupana. – Teraz zmyślasz. – Ani trochę. Kochanie – ujął jej twarz w dłonie – mogłabyś zacząć mi wierzyć. – Przecież jesteś starym kłamcą. – Jeszcze paru rzeczy o mnie nie wiesz. Nie pokazywałem ci na przykład tego, co zaprząta mi głowę. – No i widzisz – Giełdziarz wskazał na układankę – siedzę nad tym wieczorami i nie dochodzę. Jak w życiu. Monika pochyliła się nad stołem. – Nieźle ci idzie. – Bzdura. Większość ułożył Brandon. Dokładam po dziesięć elementów dziennie. – Z każdym powinno iść szybciej. – Nie mam pojęcia, co tam jest. Inaczej dawno bym to rzucił. Mam okno i kawałek faceta. – I laskę. – Fajniejszej mieć nie mogłem – Giełdziarz objął Monikę. Przesunął wargami po jej karku. Dziewczyna zadrżała. – Mówiłam o lasce. Popatrz, tu jest rączka i biegnie dalej. Czekaj, czekaj... Dziewczyna przerzuciła kilka elementów, znalazła właściwy i dołączyła do ułożonego obrazka. Giełdziarz widział już wyraźnie – laska była brązowa, z czarnym ornamentem. – Nie zauważyłem tego, ciekawe... Popatrz. To jest układanka zrobiona na zamówienie. Prawdopodobnie dali ją temu staruszkowi, żeby układał samego siebie – roześmiał się Giełdziarz. Wzrok Moniki spoczywał już na czymś innym. Podniosła świecznik z półki. – O to cię nie podejrzewałam. – Może kiedyś coś ugotuję i zjemy przy świecach? – Prędzej zamówisz pizzę. – Bardzo możliwe. Ale świecznik mam. Szkoda, że nie dwa. – Ładny. Dość oryginalny.
Świecznik przyozdabiała płaskorzeźba myśliwego z psem. Pies dotykał pyskiem własnego ogona i wyglądał, jakby zaraz zamierzał go zjeść. – Chcesz go? – zapytał. Monika odpowiedziała pocałunkiem. Jej wargi zsunęły się powoli po brodzie Giełdziarza. Dotarły do szyi. Giełdziarz westchnął. Dziewczyna przylgnęła do niego. Bezradnie usiłował dostać się do jej piersi. Delikatnie przesuwał dłońmi po plecach Moniki. – Mógłbym przerobić ci go na lampę. Wystarczy puścić środkiem kabel i zamontować... Podniósł delikatnie Monikę i położył na stole. Części układanki spadły na podłogę. Giełdziarz powoli rozpinał guziki. Dziewczyna podniosła się na ramionach, aby mu pomóc. Dotknął jej piersi i poczuł, że tym razem gra wstępna nie będzie długa. – Świecznik – szepnął do siebie – świecznik i układanka. Czarny nie znosił tego klubu – drażniły go spocone ciała, narkotyczne pląsy i brzydkie dziewczyny wijące się na rurach. Ale Artur miał tu własny stolik i mógł pozwolić sobie na atrakcje, które nie przeszłyby gdzie indziej. W rękach Artura pojawił się czarny młyneczek. Pokręcił korbką, uśmiechając się jak święty Mikołaj na przedszkolnej wigilii. – Widzisz – powiedział – marihuana to mała meksykańska dziewczynka. Wóda to stara rosyjska kurwa. A to, panie kolego, wielka diwa operowa. Wysypał kokainę i rozdzielił cztery kreski. Czarny zwinął stuzłotówkę w rurkę i wyrównał ją, uderzając o stolik. Wciągnął swoją porcję i podał Arturowi. – W życiu piękne są tylko chwile – próbował nucić. Odgiął głowę do tyłu. Kokaina popędziła w głąb czaszki i rozbiegła się po neuronach. Artur zapalił papierosa. – Fajna zapalniczka – Czarny nie palił, ale lubił gadżety. Artur miał potężną zapalniczkę Zippo na benzynę. – Dostałem od dziewczyny – rzekł i dodał po chwili: – Coś jednak cię gnębi. – Dziś sobota. – Giełdziarz? – Giełdziarz. Właściwie jak on ma na imię? Znamy się z pięć lat, a ja dalej nie wiem. – Teraz dzieją się różne cuda. Możesz sobie zmienić imię na Giełdziarz i zmienić tak rejestrację w maluchu. Polański ma „Romek” na swojej tablicy. – Pytałem serio. – Serio, to trzeba spytać jego dziewczyny. – Przestań – burknął Czarny. – Ona chyba wie. – Myślę o czymś innym. Chyba przesadziliśmy.
Artur uśmiechnął się najszerzej, jak umiał. – To był twój pomysł. Czarny bawił się szklanką, odbijając ją między dłońmi. – Nasz. – I nie mogliśmy tego rozwiązać lepiej. – Gorzej, gdy sprawa się rypnie. – A czemu miałaby się rypnąć? Patrz lepiej na foczki. Zaraz trzeba by ruszyć, coś zadziałać. Czarny nie miał ochoty na kobiety. Po kokainie mógł wlać w siebie wiadro wódy i głównie o to szło. – To twój kumpel – rzekł Artur – ty znasz go lepiej. – Ludzie mówią tak: „Nie wkładaj rąk w tryby, gdy maszyna idzie”. A my włożyliśmy łapy po łokcie. I mamy je w syfie, po równo, ja i ty. – Daj spokój. Przyszedłem się wyluzować. Oczy Artura wędrowały za krótko ostrzyżoną brunetką w obcisłych dżinsach. Miała bluzeczkę z głębokim dekoltem. Trójkątne piersi podskakiwały radośnie. – Słyszę, jak tam piszczą: „weź mnie”, „weź mnie” – rozmarzył się Artur. – Weź i pomlaszcz – dodał Czarny. – Dasz wreszcie spokój? Pamiętasz, jaki był kiedyś, jaki jest teraz. Pomogliśmy facetowi. Gdyby nie my, zapiłby się na śmierć. Pamiętasz, jak przychodził? Ledwo stał na nogach. – Solidarność giełdziarska. – Gówno, nie solidarność. Jest przyjaźń. A ja lubię tego gnojka i nie chcę, aby się marnował. Tyle. Poza tym, to twój pomysł. – Wtedy wydawał mi się wspaniały. – Powiem ci jedno – Artur miał dość tej rozmowy – ja mam jeden pomysł. Chcę zaciągnąć tę małą na wciąganą prywatkę. Czarny pomyślał, że warto byłoby się o to założyć. Nie zrobił tego i dobrze, boby przegrał. Tym razem Giełdziarz nie śnił o jajkach. Stał na giełdzie w letni dzień, a wkoło były same Szpady. Obok zamiast Artura i Czarnego stało dwóch – chude ramiona pierwszego pokrywały tatuaże, drugi stał w skórzanej kurtce i obracał sygnet. Kobieta Szpad naprzeciw sprzedawała podrabiane ubrania. Tatuś Szpad ze Szpadem brzdącem w skupieniu oglądali płyty. Ze stoisk obok spoglądały identyczne pociągłe twarze w czapkach z daszkiem, z włosami spiętymi i rozpuszczonymi, łyse czaszki Szpadów odbijały słońce. Giełdziarz patrzył z leniwym zdziwieniem.
Opuścił stoisko, trącił małego Szpada (dzieciak rzucił mu wściekłe spojrzenie) i ruszył na spacer po giełdzie. Rzucił okiem na płyty stolik obok. Anna Maria Szpad, „The Best Of”, Depeche Szpad, Iron Szpad, „The number of the loser”. Dalej filmy: „Szpad and the last crusade”, „Star Wars Part II: Attack of Szpads”, „American Szpad in London”, „Szpad V: The Revenge”. Giełdziarz wiedział już, że śni i świat wypełniony Szpadami nie przerażał go ani trochę. Bał się tylko, że w lustrze dostrzeże tę smutną twarz oszukanego szczura. Giełdziarz Szpad. To się nazywa wyrzut sumienia z opóźnionym zapłonem. Spróbował się obudzić, ale nie potrafił. Zrezygnowany, ale i zaciekawiony poszedł zwiedzać nowy, wspaniały świat, w którym nikt nie umie podetrzeć sobie tyłka bez rozsmarowania gówna po same łopatki. Nagle zjawił się Brandon, jedyny nie-Szpad na giełdzie. Sadził potężne susy, wywrócił stolik Szpada Komórkowca i wylądował przy Giełdziarzu. Stali naprzeciw siebie. Brandon uderzył w najbliższy stolik. Płyty spadły z łoskotem. Giełdziarz usiłował zatrzymać Brandona. Chłopak wyśliznął mu się z rąk i dopadł do stoiska z grami. Kolorowa płachta z nowościami poszybowała nad parasole, a stolik upadł przy Giełdziarzu. – Brandon, przestań! – krzyknął Giełdziarz, ale nie usłyszał samego siebie. Musiał się uchylić – drukarka przefrunęła mu nad głową. Giełdziarz usiłował coś powiedzieć, ale Brandon skoczył na niego i przygniótł do ziemi. Bolało jak na jawie. Z czarnej mgły wyłonił się Brandon. – Tęsknię za nim jak za dziewczyną – powiedział. – Powiedzcie, uciekać nie warto. Ma rude włosy i imię. – Brandon! – krzyknął Giełdziarz, chcąc zrzucić napastnika, ale w rękach trzymał tylko zmiętą pościel. Siedział na łóżku, zegar wskazywał dziesiątą. Zaspana Monika patrzyła ze zdumieniem. – Śpij dalej – wysapał Giełdziarz. – Śnił mi się ten palant z piorunochronu. Monika zamknęła oczy i Giełdziarz przyglądał się jej, szukając uspokojenia. Nigdy nie był typem kobieciarza i wszystkie swoje kobiety mógł policzyć na palcach jednej ręki. Wiedział jedno: nie warto zwracać uwagi na wygląd kobiety w dzień. Prawda pojawiała się nad ranem i w przypadku Moniki Giełdziarz był gotów ją przyjąć. – Podejrzewałby cię ktoś o miłość? – czerwony diabełek usiadł mu na ramieniu. – Ciebie, giełdowego oszusta, wystawiającego kumpli na nalotach? Chyba nabierasz samego siebie, że coś ci tam w głębi jeszcze kołacze. Łubu-dubu, łubu-dubu. Taka lawinowa miłość dla poprawienia nastroju. – Nieprawda – odrzekł aniołek – ten gość tutaj stara się żyć. Nie widział zbyt wiele, a jeszcze mniej zrozumiał. Taka bezrefleksyjna zbieranina komórek. Kocha i kochałby
więcej, gdyby sam dał sobie szansę. – Społeczeństwo skrzywdziło biedaka – skrzeczał diabeł. – Nie społeczeństwo, tylko on sam – odparł anioł. – Na razie zdobył się na jedno uczucie. W jego sytuacji to i tak sporo. – Możliwe – diabeł miał już dość rozmowy. – Każde bydlę kogoś kocha. Krowa byka, a Hitler Ewę Braun. „Muszę przestać jarać”, stwierdził Giełdziarz. Nie zdążył dotrzeć do łazienki, gdy rozległo się pukanie. Giełdziarz pomyślał o układance. Zerknął w stronę stołu. Część elementów leżała na podłodze, ale ułożony fragment ocalał. Giełdziarz podszedł do drzwi. Na progu stał Brandon, równie przerażony jak we śnie. Z kieszeni wystawały mu dziesiątki kartek. Trzy razy tyle trzymał w rękach. Znaczyły ślady przez klatkę i schody. – Pomóż mi – rzucił. „A co ja, Caritas jestem?”, chciał powiedzieć Giełdziarz. Milcząc, pokierował Brandona do kuchni. – Jestem trochę zajęty – wyjaśnił. Brandon zerknął przez uchylone drzwi na łóżko i pokiwał głową. – Napijesz się czegoś? Wódka, woda i mleko z wczoraj. – Może być mleko. – Powiem w ten sposób – Giełdziarz usiadł przy zlewie – moja dziewczyna przyjeżdża do mnie raz na dwa tygodnie. Nawijaj, o co chodzi i spadaj. – Dowiedział się, że tu jestem – powiedział Brandon i wcisnął kartkę w rękę Giełdziarza. Było nam dobrze, a teraz zaginął I tęsknię za nim jak za dziewczyną. Powiedzcie mu, uciekać nie warto. Ma rude włosy i imię – Brandon. Giełdziarz przeczytał na głos. Tekst wydał mu się znajomy. – Ktoś porozwieszał to na całym osiedlu – mówił gorączkowo Brandon. – Nie ma bramy czy słupa bez tego. Często po cztery, czasem są w całych rzędach. – Spokojnie – Giełdziarz przyglądał się kartce, jakby słowa miały odkryć swój tajemny sens. – Jest twoje imię, zgoda. Ale to tylko imię. – Brandonów jest na metry tutaj, co? – Może i racja. Nie ma adresu. Żadnej informacji o nagrodzie. Moim zdaniem, to jakiś
tam poetycki wygłup. Popierdolonych artystów jest na metry. Czują się tu jak gówna w szambie. – Kto przyszedł, kochanie? – z pokoju dobiegł głos Moniki. – Brandon – odrzekł nerwowo Giełdziarz. – Zaraz do ciebie wrócę. Zapalił papierosa, nastawił kawę i popatrzył współczująco na Brandona. Nie było w nim śladu dawnego wigoru. – Przyszedłem do ciebie, bo nie mam nikogo innego. „Wzruszające”, chciał powiedzieć Giełdziarz. – Nowy w mieście? – Można tak powiedzieć – rzekł Brandon. – Posłuchaj. Wiem, co to znaczy i to nie jest żart. On jest już na tropie i jeśli mi nie pomożesz, niedługo mnie dopadnie. – Zaraz, zaraz – wyszczerzył się Giełdziarz. – Czyli jest ten moment w filmie, kiedy pojawiają się Oni. Kosmici. Organizacja rządowa trudniejsza do ruszenia niż papież. A twoi Oni są w twojej głowie czy poza nią? – Nie Oni, tylko On. – Co to za jeden? – Nie wiem, jak ma na imię. Znałem go jako Wuja. Nie był moim krewnym. Wuj i tyle. – Rozumiem. Giełdziarz myślał głównie o Monice i godzinach, które zostały do pociągu. – A co chce ci zrobić ten Wuj? – Zaufałeś mi raz. Zaufaj i drugi. Wątpię, żebyś się ze mną zamienił. – Ciężki z ciebie facet – Giełdziarz dmuchał na kawę. – Może w ten sposób: czego, do cholery, chcesz ode mnie? – Przechowaj mnie. Tylko na trochę. Giełdziarz próbował się nie roześmiać. – Popatrz na mnie. Czy ja wyglądam na bodyguarda? – Jesteś jedynym, którego znam tutaj. – Posłuchaj – Giełdziarz wziął Brandona za ramię i pokierował do wyjścia – tutaj jest moja dziewczyna. Widujemy się raz na dwa tygodnie. To nie jest dużo, prawda? Domyślam się, że ten twój Wuj to strasznie wielki skurwiel? – Można tak powiedzieć. Poczuł, że Brandon jest mokry od potu. Chłopak dygotał i Giełdziarzowi zrobiło się głupio, że wyrzuca go za drzwi. – Dlatego teraz spadaj stąd. Idź do super marketu czy gdzieś, gdzie jest dużo ludzi. Albo zatrzaśnij się na cztery spusty. Gdzie ty właściwie mieszkasz? – Proszę, człowieku – Brandon przywarł do ściany. Giełdziarzowi skojarzył się z psem
Pluto wleczonym na kąpiel. – Gdzie mieszkasz? – Niedaleko. Sąsiedni blok. Ostatnia klatka. Ostatnie piętro. Drzwi po prawej. – Trochę to niejasne – mruknął Giełdziarz – ale niech ci będzie. Posłuchaj, możesz myśleć, że jestem zasranym egoistycznym fiutem, ale powiedz mi, jakie masz radości, oprócz biegania po dachach? Ja ci powiem – ściszył głos – że ta laska za ścianą jest moją jedyną radością i nie dam jej sobie wyrwać tych paru godzin. Chwycił Brandona za ramię, oderwał od ściany i pchnął do wyjścia. – Ma pociąg o siódmej. Potem przyjdę do ciebie, zabierzemy twoje graty i mieszkaj sobie tutaj, aż sprawa nie przycichnie. A przycichnie szybko, bo powiem ci jeszcze, że zaraz zamknę za tobą drzwi i zadzwonię, gdzie trzeba. Dowiem się, kto rozlepia te ogłoszenia i wyjmą mu flaki przez dupę. – Nie wiem, czy to takie proste. – A ja wiem. Nie musisz mi dziękować. Spadaj. Otworzył drzwi. Brandon zesztywniał i nie chciał iść. – Poczekam w kuchni. Na balkonie. – Ojciec Święty nie potraktowałby cię lepiej – rzekł Giełdziarz, wypchnął rudzielca na klatkę i zatrzasnął drzwi. Przez judasza zobaczył, że Brandon siada w kucki i zaciska dłonie na głowie, jakby zaraz miała eksplodować. – Kto to był? – pytała Monika. – Mówiłem już, że Brandon – rzekł wściekły Giełdziarz i poszukał numeru do Artura. W słuchawce zabrzmiał zaspany głos. – Cześć Artur – rzucił Giełdziarz. – Boże jedyny, kogo przywiało. – Prośba jest, Artur. Jakaś menda łazi za moim kumplem – Giełdziarz wyjaśnił sytuację. Przeczytał wiersz z kartki i powtórzył historię Brandona. – Dowiedz się, kto rozkleja te kartki i dojedź go w miarę możliwości. – Co to za koleś, ten Brandon? Giełdziarz nie miał pojęcia, jak go opisać. – Stary znajomy. Po prostu jestem mu coś winny. – To niepodobne do ciebie – powiedziała Monika. Siedzieli na peronie, szarym i cuchnącym jak martwy gołąb. Giełdziarz nie znosił pożegnań. Wolałby wsadzić dziewczynę w taksówkę, pomachać i wrócić do dawnego życia. Cały poniedziałek będzie czuł się dziwnie, a od wtorku zacznie tęsknić. – Co jest do mnie niepodobne?
– Ta historia z Brandonem. Pocałował ją. – Może dzięki tobie staję się lepszy? – A może powinieneś go przyjąć? Niepotrzebnie się mną przejąłeś. – Może zrobiłem to dla siebie. Kiedy wreszcie twoi rodzice zmiękną i będę mógł przyjechać? – Przerabialiśmy to setki razy. Mój dom nasiąka dobrem z radioodbiornika. Matka leży krzyżem w kościele. Wiesz, co by się stało, gdyby wiedzieli, że sypiam u ciebie? – To na wigilię też nie mam co liczyć – roześmiał się Giełdziarz. – Umarliby na twój widok. Giełdziarz miał dresowe spodnie, wytarty polar i żółtą czapkę z szerokim daszkiem rzucającym cień na opuchnięte od trawy policzki. – Przecież wiesz. Kończę pracę o siódmej. Ojciec czeka i patrzy w zegar. Dzwoni po koleżankach. Można powiedzieć – przytuliła się do niego – że jesteś całą wolnością, jaką mam. – Marna to wolność – mruknął Giełdziarz. – Mnie intryguje ten Brandon. – Brandon to świr. Szalony kapelusznik naszego osiedla. Pewnie zrobił numer taki jak mnie, ale komuś bez poczucia humoru. A że jest popieprzony, to pewno wyolbrzymia sytuację. – Patrzyłam. Te ogłoszenia są wszędzie. – No, są. Artur przetrzepie tego Wuja. Wpadnę do gościa, zrobimy flaszkę, to poprawi mu się humor. Pewno mieszka sam i nie ma przyjaciół. – Podobnie jak ty. – Ale nie ma swojej Moniki. Na peron z brudnym zgrzytem wjechał pociąg. Giełdziarz westchnął. Popatrzył na Monikę i poczuł się bezbronny jak wobec pierwszej miłości. Lubił myśleć, co będzie, gdy dziewczyna skończy studia i będzie mogła przenieść się do Krakowa. Pal diabli, ożeni się, zaprenumeruje „Nasz Dziennik” i padnie teściom do stóp. Monika była warta mszy. Artur wiedział, że ogłoszenia rozkleja się o świcie lub po zmroku. Było już po siódmej i sterczał na osiedlu od trzech godzin. Wypalił paczkę papierosów, wypił cztery piwa i żałował serdecznie, że wszedł w tę historię. Giełdziarz to miły facet, ale czasem robi z igły widły. Osiedle zbielało od ogłoszeń. Wcześniej Artur zrobił rundę po mieście. Białe karteczki wisiały w centrum, Krowodrzy, obu Prądnikach, Nowej Hucie. Facet musiał ganiać z tym
od rana do wieczora. Albo było ich kilku. Nie trzeba wielkiego rozumu, aby domyślić się, że nie chodzi o studencki dowcip i Artur wcale nie miał ochoty pakować się w tę historię. Ogłoszenia rozwieszano codziennie, jak Artur rozpoznał po ich resztkach, już zerwanych, ale jeszcze świeżych. Ponaklejano na nie nowe. „Nieznośna, mrówcza praca”, myślał Artur zdziwiony, że komuś się chciało. Musiałby dostać furę forsy, żeby ubrać się w taką robotę. Na razie miał niewiele lepszą i to gratis. Zadzwonił do Czarnego i usłyszał, że powinien zwijać dupę w troki. – Są dwa wyjścia – powiedział Czarny – albo ta sprawa to zwykła ściema i nie ma sensu się nią zajmować, albo to gówno, w które wdepniesz po uszy, więc podnoś żagle i pomyślnych wiatrów. Nie wiem, po co ci to. Artur został z dwóch powodów. Popełnił w życiu dość draństwa, by trafić do piekielnego kotła („będziesz, stary, dawał do ognia – będziesz, będziesz, co byś tam pod nosem nie pierdolił”) i pilnował ostatnich bastionów przyzwoitości. Nie zdradzać przyjaciół. Nie krzywdzić bez potrzeby. Nie spać z laskami, które oczekiwałyby czegoś więcej niż jednej nocy – przecież chętnych przygody foczek jest wystarczająco wiele. Obiecał Giełdziarzowi załatwienie tej sprawy i zrobi wszystko, aby obietnicy dotrzymać. Historia z karteczkami przypominała mu film kung-fu z Hongkongu albo włoski horror z lat osiemdziesiątych. Wszystko stało na głowie. Najpierw dzwoni Giełdziarz i wariacko bredzi o jeszcze bardziej popieprzonym kumplu stojącym w szambie po czubek głowy. Potem te karteczki z bezsensownym tekstem, bez adresu, porozlepiane po mieście. „Daję dzień trzeźwości, by dowiedzieć się, co to znaczy”, pomyślał i zobaczył Szpada. Szpad sunął przy ścianie, przygięty torbą. Dotarł do przystanku, sprawnie przykleił siedem kartek i poszedł dalej. Artur przeciął mu drogę gotów do uderzenia. – Cześć – powiedział. – Nie chcę problemów – rzekł Szpad – nie mam pieniędzy. – Daj spokój – Artur uśmiechnął się przyjaźnie. – Znam cię z giełdy. Szedłem i zaciekawiło mnie, co robisz. Rzucił okiem na ogłoszenie i dodał: – Dziwna sprawa. Szpad przygryzł wargi. Nerwowo miętosił kosmyk włosów. – Mnie to nie obchodzi. Płacą mi, rozklejam i tyle. – Dobrze, świetnie. Rozumiem. Też chciałbym mieć taką robotę – rzekł spokojnie Artur. – Może zaprosisz mnie na spotkanie ze swoim szefem? – Naprawdę nie wiem. Powiem mu o tobie. – Kiedy będziesz się z nim widział? Jeśli chcesz, możemy przejść się razem. Daj w ogóle tę torbę. Chętnie ci pomogę.
Szpad zacisnął rękę na pasku. – Nie to nie – Artur wzruszył ramionami – ty pomożesz mnie, ja pomogę tobie. Załatw mi tę robotę, a ja zamieszam, zakręcę i wrócisz na giełdę. Mogę więcej niż Giełdziarz i będę cię lepiej chronił. – Masz mój telefon – Szpad nabazgrał numer na jednym z ogłoszeń – zadzwoń do mnie jutro o siódmej. Powinienem być już po spotkaniu. – Zapalisz? – Artur wyciągnął do Szpada otwartą paczkę. Chłopak wziął lucky strike’a. Artur podał mu ogień. – Fajna zapalniczka. – Dostałem od dziewczyny. To umówmy się od razu – nalegał Artur. – Gdzie się z nim widzisz? – W osiedlance przy Wrocławskiej. O siódmej mogę dotrzeć na Kleparz. – No to Kleparz, siódma – Artur potrząsnął rękę Szpada. – Bardzo, bardzo ci dziękuję. Zadowolony z siebie poszedł na róg ulicy i zadzwonił po taksówkę. Z daleka obserwował Szpada. Chłopak wędrował od bramy do bramy. Artur zerknął na ogłoszenie. Cokolwiek oznaczało, jutro tajemnica zostanie rozwiązana. To zabawne, jak mało wiemy o domach w naszym otoczeniu. Giełdziarz nie miał pojęcia o istnieniu tej ponurej rudery, wciśniętej pomiędzy bloki jak zepsuty owoc w koszyku. Stał i wodził wzrokiem po ścianach odartych z brunatnego tynku, smolistych oknach, parapetach upstrzonych przez gołębie i wyblakłych zdjęciach papieża. Nic dziwnego, że Brandonowi przesunęły się klepki. Tu można oszaleć. Wyrzucił papierosa i wszedł do środka. Uderzył go cierpki smród potu. Po zielonych ścianach rozsypały się graffiti. Niedopałki ozdabiały kąty. Większość drzwi przypominała przegniłe trumny i Giełdziarz współczuł nielicznym chcącym żyć jak ludzie w tym przeklętym miejscu. Czyste futryny wyglądały jak plama światła na zniszczonym obrazie. – Przepraszam, przepraszam... – Giełdziarz zaczepił wychudzonego mężczyznę w nieokreślonym wieku, sunącego z toalety – szukam znajomego. W paru słowach opisał Brandona. – Panie, na dziesiątym to tylko gołębie. Gołębie i męty – przejechał dłonią po szczecinie na brodzie, odpluł się i zniknął w mieszkaniu. Winda nie działała. Wędrując na dziesiąte piętro, Giełdziarz wyobrażał sobie, jak opowiadałby o tym miejscu: „Stary, smród jakiś. Patrzysz na sufit i szukasz korzeni drzew, no, daję słowo, czujesz się jak w norze trędowatych. Jakieś zombie sunie korytarzem, z butelczyną i garbem; żywy dowód, że Boże miłosierdzie przypomina sito. Dalej kolesie, no, zesrałbyś
się w buty na widok takiej gęby. Nie stwierdzisz, ile mają lat; dziesięciolatek, piętnastolatek – wyglądają tak samo, w dresach, ze ślepiami zarośniętymi od podłego dołpa. Jesteś na piątym piętrze i wątpisz, czy wrócisz na dół, czy ten budynek nie zeżre cię, nie zmieli. Myśl sobie, co chcesz, ale nie wrócę tu za skarby świata i wiem już świetnie, czemu Brandon woli wchodzić do siebie po piorunochronie”. Tak umilając sobie czas, Giełdziarz dotarł na dziesiąte piętro. Korytarz przypominał więzienie, z którego wyłamano kraty. Na końcu, w wybitym oknie gniazdo uwił gołąb – inny ptak przemknął nad głową Giełdziarza. – Brandon? Zajrzał do pierwszego mieszkania. W ścianie działowej ziała dziura wielkości plażowej piłki. W rogu pod oknem spali pijak i pijaczka – ona bezzębna, z nosem czarownicy. Jej Romeo leżał na plecach i świszczał. Giełdziarz wycofał się na korytarz. Kolejne drzwi zasłaniał osmolony koc. Za nim znajdował się czarny pokój, rozjaśniony przez samotną świecę. Pomarańczowe światło padało na goły materac, stolik i trzech mężczyzn siedzących nad butelką wina. Giełdziarz zastukał w ścianę. Oddychał ustami. – Proszę, proszę! – odezwał się pierwszy pijak. Miał złamany nos i dziurę w gardle. Mówił jak z dna wiadra. – Szukam kogoś – rzekł Giełdziarz. – Rudego chłopaka o imieniu Brandon. – Masz może fajka, przyjacielu? – odezwał się drugi pijak. Siedział na parapecie. Długie ręce wisiały mu za kolana. – Jasne – Giełdziarz wyciągnął paczkę. – Mogę dwa? Żylasta ręka chwyciła go za przegub. Odrapana twarz wyrosła przed Giełdziarzem. Oddech pijaka przyprawiał o mdłości. – Nie znam Brandona, ale szukał go już taki jeden facet. Jesteście z tej samej drużyny? Giełdziarz zaprzeczył. – No to uważaj mały. Ja tam wolałbym, żebyście byli. Giełdziarz wypuścił paczkę z ręki i poszedł do wyjścia. Na korytarzu usłyszał wołanie człowieka po tracheotomii. – Idź do końca i na lewo. Jeśli gdzieś da się mieszkać, to tylko tam. Giełdziarz darował sobie podziękowanie. Marzył, by zabrać stąd Brandona i wypić spokojną wódkę. Ale gdy dotarł do ostatniego mieszkania po lewej, zrozumiał, że Wuj był tu pierwszy. Tutaj na pewno mieszkał Brandon. Ściany i podłoga były brudne jak wszędzie, ale nietrudno było dostrzec, że ktoś dbał o czystość jedynej miski, materaca i półeczki na przybory do golenia. Śmieci (głównie kartony po mleku i konserwy rybne) zgromadzono
w reklamówce najwyraźniej przygotowanej do wyniesienia. Nietrudno też było dostrzec, że w pomieszczeniu rozegrała się walka. Materac stał wciśnięty pod ścianą. Jedną z książek ciśnięto w róg. Na brudnym tynku straszyła czerwona plama. Giełdziarz dotknął jej. Mokra. Spóźnił się i po raz pierwszy, odkąd pamiętał, poczuł wstyd. Przez materac biegła szrama, jakby ktoś wbił paznokcie głęboko w materiał i szarpnął. „Jeśli nie wiecie, jak wygląda prawdziwe gówno, to właśnie tak”. I chciał spadać, gnać do domu, zatrzasnąć tę sprawę, gdy zobaczył małego białego robaczka wijącego się między klepkami. Biegnij, stary, biegnij. Przywyknij do tego. Giełdziarz grał na komputerze przynajmniej trzy godziny dziennie. W takie wieczory wędrówka korytarzami z karabinem w dłoni wydłużała się do rana. Pił, grał i układał myśli. Od dwudziestej jego pikselowy żołnierz zastrzelił więcej Niemców niż wszyscy Francuzi na II wojnie światowej. Dawno doszedł do wniosku, że bezbarwni ludzie wybierają gry o wysokim stopniu komplikacji – strategie czasu rzeczywistego z rozbudowanym wątkiem ekonomicznym albo gry first person w rodzaju „Deus Ex”, gdzie musisz znaleźć cztery klucze, dwadzieścia troje drzwi i terminal, nim kogoś ukatrupisz. Z drugiej strony, Giełdziarz znał kolesia, chudego teatrologa o twarzy najgorszej szui, którego w wieku dwudziestu sześciu lat okrzyknięto przyszłością krytyki i pieprzenia o scenie, ciskając pod nogi perły i granty. Koleś podchodził do stolika i pytał: – Czy są jakieś gry dla odrażających, zdegenerowanych psychopatów? Nim Giełdziarz zdążył zebrać myśli, koleś dodawał: – I żeby nie trzeba było myśleć – po czym odchodził z „Serious Samem” albo „Maxem Payne” pod pachą, wzbogacając Giełdziarza i o piętnaście złotych, i o knajpianą historyjkę. To dzięki niemu Giełdziarz odkrył i uogólnił swoją – chyba jedyną w ogóle – teorię na temat związku gracza z grą, którą wybiera. Sam ciupał w najprostsze strzelanki, nie dorabiając do tego ideologii. Po trzecim drinku odzyskał spokój. Siedział przy oknie i starał się ułożyć fakty. Jest na mieście dwóch świrów. Pierwszy, rudzielec biegający po dachach i drugi, starzec wymiotujący robalami. Nic dziwnego, że Brandon bał się Wuja bardziej niż diabła. Jeśli czemuś Giełdziarz się dziwił, to własnej głupocie. Spotkał Wuja i widział zdjęcie Brandona w jego ręce. Ten facet to pedofil. „Tęsknię za nim jak za dziewczyną”. Może krewny chłopaka. Brandon pewno jest młodszy, niż mówił.
„Mam trzy latka. Trzy i pół”. I znajdował się pod opieką starego degenerata. Giełdziarz doszedł do wniosku, że Wuj musi być opiekunem prawnym Brandona. Chłopak nie wytrzymał, nawiał z domu i skrył się w zrujnowanej kamienicy. Miał pecha, wybierając przyjaciół, ale gówniarze zawsze są tacy, szczególnie, jeśli trzymamy ich w szafie – tak zapewne postępował Wuj. Zadzwonił telefon. Giełdziarz odebrał z wahaniem. Artur. – No, cześć. Namierzyłem tego faceta. – Jutro idę z tobą na randkę. – Nie zgadniesz, kto rozlepia te kartki. Pamiętasz tego chudego metala z giełdy, co go psiurnia zwinęła zeszłej niedzieli? – To dopiero... Szpad – niespodziankom nie było końca. – Nie poturbowałeś go za mocno? – Gość pracuje dla kogoś innego – wyjaśnił Artur. – Grałem głupka, ale wiem, gdzie się spotykają. Jutro potrząsnę skurwielem i wszystkiego się dowiemy. – Powiem ci lepszą rzecz. Ten mój kumpel, co o niego idzie sprawa, nie, wyparował. – Nawiał – westchnął Artur. – Prawdopodobnie zwinął go przyjaciel naszego przyjaciela. – Wiesz coś o nim? – Niewiele. To starszy gość. I popieprzony. – No to masz problem z głowy, stary. Możesz szykować chochlę. – Wedle uznania – odpowiedział Giełdziarz i odłożył słuchawkę. Usiadł przed komputerem, wrócił do gry, zapalił przekonany, że jutro sprawa wcale się nie zakończy. Wuj czekał na Szpada i pił piwo. Gdy tylko chłopak się pojawił, wręczył mu pieniądze, informując, że koniec z robotą. Szpad był wyraźnie zawiedziony. – Znalazł pan tego Brandona? – Nie, powiedziałem, że koniec roboty na wieki wieków amen. Robimy sobie małą przerwę. Jesteś bystry i znajdziesz nową pracę. Jak będę potrzebował kogoś, będziesz pierwszym, po którego zadzwonię. Szpad potarł koniec nosa. To zabawne – człowiek łapie byle robotę, złapie trochę grosza i zaraz myśli, że zawojuje świat. Witaj z powrotem na ziemi, maleńki. Dobrze, że chociaż tyle. – Może przydam się do czegoś innego? Mógłbym, dajmy na to, chodzić po zakupy. Albo sprzątać mieszkanie z żoną. Wuj uśmiechnął się szeroko. – Twoim zdaniem, jestem zombiakiem?
– Nie chciałem tego powiedzieć. – Wiem, chłopcze. Może w ten sposób: jestem stary, na oko mam trzysta lat, tak naprawdę, osiemdziesiąt jeden. W tym wieku jak raz się siądzie, to już się nie wstanie. Z łóżka przeniosą mnie do trumny. Jeszcze mogę ponieść siatkę i przygrzmocić laską, jak trzeba, nawet jeśli nie chcesz wierzyć. Odnośnie mieszkania, to pomyślimy. Na razie mogę postawić ci parę piw, żeby zmniejszyć twoje rozczarowanie. Szpad miał ochotę na piwo, ale pamiętał o spotkaniu na Kleparzu o siódmej. – No tak – skwitował Wuj odmowę – ktoś w domu musi być trzeźwy. – Skąd pan to wie? – Nie mówił mi pan tego? – Wuj zlizał pianę z brzegu kufla. – Chyba tak. Na marginesie, zawsze miło mi się z panem rozmawiało, a jeśli nawet nie, to staram się wiedzieć to i owo o ludziach, z którymi pracuję. Jeśli kiedyś chciałby pan porozmawiać na ten temat, służę radą. Moim zdaniem, są dwa rozwiązania – albo gryzie ją coś związanego z konkretną sytuacją i wówczas powinien pan skoncentrować wszystkie swoje siły na odnalezieniu źródła tego smutku. Druga możliwość jest taka, że pana żona żyje z poczuciem zmarnowanego życia, mając na względzie również twoją osobę. Wówczas powinieneś zrobić wszystko, by zapewnić dobre życie dziecku, a żonę ukarać. Chociażby zabierając jej źródło utrzymania, czyli, mówiąc w skrócie, wnosząc o rozwód z jej winy. – Skoro wie pan tak dużo, to wie pan zapewne o facecie, który czeka na mnie na Kleparzu. Wuj zaprzeczył i Szpad streścił mu spotkanie z Arturem. – Jeśli obawia się pan, że mam do pana jakieś pretensje, to zupełnie niepotrzebnie – zaznaczył Wuj. – Postąpił pan w gruncie rzeczy rozsądnie, nie zapraszając go tutaj. Informowanie tego człowieka, gdzie się spotykamy, możemy co najwyżej nazwać przeoczeniem. Będzie jednak lepiej, jak pójdę. Tobie radzę wziąć taksówkę. Niebezpiecznie chodzić z taką forsą po nocy. Wuj włożył swoją rękę w wyciągniętą dłoń Szpada, zostawił na stoliku pięć złotych i powędrował do wyjścia. W drzwiach odwrócił się i zapytał: – Pamiętasz komiks o Kajku i Kokoszu? – Zajebisty. – Wiem, że zajebisty. Czytałem go wnuczce dziesiątki razy, jak była mała. I dobry kasztelan Mirmił dostał taki wierszyk: „Biada takiej oborze, w której krowa wołem orze”. I zastanawiał się, co to może znaczyć. Ty się nie zastanawiaj. Artur nie pojechał na Kleparz. Obserwował z samochodu, jak Wuj rozmawia ze Szpadem i wychodzi z osiedlanki. Wuj szedł wyprostowany i wydał się Arturowi szalenie wysoki.
Poczekał, aż Wuj wejdzie głębiej między bloki i zaszedł go od tyłu. – Dziadku... Wuj nie zareagował. Artur szarpnął go za ramię, na tyle mocno, że staruszek powinien upaść. Wuj zachwiał się, wsparł na lasce i odwrócił powoli. – Trudno to nazwać miłym powitaniem. Sądziłem, że będziesz na Kleparzu. Artur obrzucił wzrokiem jego szary, ubłocony płaszcz, worek tłuszczu zwisający pod rzadką brodą, zapadnięte oczy i poczuł wstyd, że napastuje bezbronnego człowieka. – Posłuchaj, dziadku. Nie jestem z tych, co biją staruszków. Powiedz, gdzie jest mój kumpel, pojedziemy tam razem i dam ci spokój. – Nie wiedziałem, że znasz Brandona. – To nie twoja rzecz. – A jeśli odmówię, to co mi zrobisz? – zapytał spokojnie Wuj. Artur nie spodziewał się takiej odpowiedzi. – Powiedzmy, że nic miłego. – Powiedz mi konkretnie, to pójdę z tobą. – Dobrze – westchnął Artur – wyłamię parę palców, potem przejadę się po żebrach, a na koniec wpakuję ci laskę w dupę, dziadku. Ale uwierz, nie chcę tego robić, więc zabieraj się ze mną i nic ci nie będzie. – Naprawdę? – uśmiechnięta twarz Wuja przypominała księżyc w pełni. – Zastanawiałeś się, co by o tym powiedział Ojciec Święty? Laska zatoczyła łuk. Są dwa miejsca, na które nie ma mocnych: nasada nosa i podbródek. Nawet tak duży gość pada na ziemię, gdy dostaje między oczy. Artur runął jak golem, któremu starto magiczne imię z czoła. Obudził się dziesięć minut później. Wuj kucał naprzeciw, wsparty o lasce i znów wyglądał jak zwyczajny staruszek. Artur spróbował się ruszyć. Przywiązano go do drzewa. Spojrzał po sobie. Siedział po kolana w śniegu. – Możemy kontynuować rozmowę, jeśli chcesz. Artur przygryzł wargi. Rozejrzał się po okolicy. Zapomniany zaułek zapomnianego osiedla. Możesz krzyczeć do woli. Prędzej wyplujesz krtań, nim ktoś się zjawi. – O co ci chodzi? – Zabawne – rzekł Wuj – sam zadaję sobie to pytanie. Wracam z piwa i zostaję napadnięty. Czy zrobiłem ci coś złego? Skrzywdziłem w jakiś sposób kogoś z twoich przyjaciół? Czym sobie zasłużyłem na tę sytuację? – Porwałeś chłopaka. – A to dopiero – Wuj obracał laską i Artur dostrzegł ostre, metalowe zwieńczenie. – Nie uprowadziłem żadnego chłopaka. Ciekaw jestem, kto ci o tym powiedział?
Artur pojął, że stracił kolejny punkt. Dwa do zera. Prowadzi Wuj. – Takie słuchy chodzą po osiedlu. Prosiłbym cię o niewielką przysługę. Nie lubię niewyjaśnionych spraw. Opowiedz mi prędko o swoim przyjacielu i rozstaniemy się we wzajemnym zrozumieniu. Chyba nie obawiasz się, że zrobię mu krzywdę. Mam osiemdziesiąt jeden lat i przeraża mnie własny zwieracz. – Jestem tu we własnej sprawie – skłamał Artur. Rozglądał się, wypatrując pomocy. Otaczały ich drzewa, śmietnik i ściana bez okien. Wkoło walały się butelki. – Daj spokój. Oszczędzisz sobie czasu i zimna. Widać, że jesteś chłopcem na posyłki. To jak będzie? Artur zebrał resztki odwagi i poradził Wujowi, aby wsadził sobie laskę w dupę. – Jak sobie chcesz – powiedział Wuj spokojnie. Przetrząsnął mu kieszenie. Lucky striki w miękkiej paczce, portfel, dowód osobisty, kluczyki od samochodu z brelokiem w kształcie czaszki, komórka i notes poleciały na śnieg. Wuj bawił się zapalniczką. Z wahaniem wyjął papierosa, włożył w usta, zapalił. – Pierwszy od dwudziestu lat. Uwierzyłbyś? W pewnym wieku nie obawiasz się śmierci. Wylał benzynę z zapalniczki na twarz Artura. Mężczyzna zacisnął powieki. Po chwili otworzył oczy i zobaczył twarz Wuja, z wetkniętym papierosem, tuż przed sobą. Wuj zbliżył lucky strike’a do policzka Artura. – To nie będzie przyjemne. – Wygrałeś – Artur myślał tylko o sobie – ale niewiele wiem. To mój kumpel z giełdy. Giełdziarz. Taką ma ksywkę. – Mogłem się tego spodziewać – rzekł Wuj. – Jak naprawdę nazywa się ten facet? – Nie wiem – jęczał Artur. Papieros płonął mu przed okiem. – Naprawdę nie wiem. Na giełdzie nikt się nie przedstawia. Powiedziałem ci dość... Puść mnie człowieku, proszę... – Gdzie mieszka? – Wuj bawił się papierosem. Czerwony punkcik kreślił ósemki przed przerażonym Arturem. – Dwa osiedla dalej. Co, mam ci adres powiedzieć? Blok chyba czterdzieści dwa. Tyle wiem... Ostatnie piętro. Jest domofon. Jak wygląda? Chryste, odsuń to trochę, to ci powiem. Wuj spełnił prośbę. – Jest szczupły. Blondyn, pociągła twarz. Bez okularów. Nosi dżinsy. Ma czarną kurtkę Ecco. Podróbka, jak chcesz wiedzieć. I polar Adidasa. Nie ma czyraka na czole, blizny, niczego, co go wyróżnia. Koleś jak inni. Wiesz już dosyć, skurwysynu? Wiesz już dosyć? Ku radości Artura, Wuj wstał i zgasił papierosa pod butem. – Nie dość, ale już sporo. Serdecznie ci dziękuję i mam nadzieję, że nigdy się nie spotkamy.
Otrzepał płaszcz ze śniegu i wsparty na lasce pokuśtykał w stronę bloków. – Hej! Hej! – wrzasnął Artur. – Przecież mnie samego nie zostawisz! – Broń Boże – rzucił Wuj przez ramię. – Zostawiam cię tutaj z ludzkim miłosierdziem. Na twarz Artura spadł płatek śniegu. Podobno marznie się bardziej idąc, niż stojąc. Gdy pozostajesz nieruchomy, powietrze wokoło ogrzewa się i korzystasz z tego ciepła. Jeśli Artur wiedział o tym, niewiele mu to pomogło, bo co może pomóc, gdy gardło przemarza od krzyku, a lód zjada nogi, miażdży stawy, wgryza się pod paznokcie, zamienia oczy w srebrzyste świecidełka? Nie myśl o niczym i nie próbuj żałować. Dookoła ciemność – światła, samochody, domy, drzewa i koty wpadły do jednej zupy. Tylko śnieg przewala się wkoło, spływa z fioletowego nieba, śmiercionośny puch. Przysiada na wardze, rozpływa się. Powyżej Bóg miesza w kotle skłębionej chmury. Ruch nogą i kupa śniegu wzbija się w górę. To jak szklana kula z domkiem w środku – śnieg opada nieubłaganie. Która może być godzina, że jest tak cicho? Krzyczeć już nie można. W gardle siedzi Dziadek Mróz. Druga noga nie chce drgnąć. Do rąk wlano ołów. Trzeba znieruchomieć, przeczekać, oszczędzać oddech na późnego spacerowicza. Dwadzieścia osiem lat. Skoro skazano nas na bezruch, wędrujemy do środka. Nie myślimy o niczym, nie chcemy żałować. Mijamy pierwsze stoliki ze wspomnieniami z dzieciństwa, ale, powiedzmy to sobie, tu leży kupa. Baba w chuście sprzedaje zabawki, starszy facet górkę i sanki, mały chłopczyk morze i wielką plażową piłkę. Więc chodźmy dalej. Główny korytarz prowadzi do hali. Wkoło zapchane stoiska. Jest nasza dziewczyna, jak zwykle śliczna i trochę smutna, bo nie wrócimy już do domu, dalej rodzice, nieświadomi, z czego żył ich synek, Czarny biedzi się nad płytami, wreszcie Giełdziarz z kotem na ramieniu, składa jakąś kretyńską układankę. Pomachajmy mu. Giełdziarz podnosi głowę. Usta wyginają się. Znowu pokpiłeś sprawę. Boże, tu jest miniaturowa knajpa i parę dziwek, które można by przelecieć, gdyby kutas nie zmienił się w sopel. Więc wędrujmy dalej. Oto hala, ciemna i brzydka. Centrum giełdy. Tutaj są rzeczy, których żałujemy. A jeśli, stojąc w wejściu, spojrzymy pod nogi, zobaczymy mały biały przedmiot. To wacik, taki jaki wkładamy do nosa, by powstrzymać krwawienie po nazbyt hojnym raczeniu się kokainą. Tam nie czeka nas nic przyjemnego. Otwórzmy lepiej oczy. Czas wybrać się na wycieczkę, zamiast rozdziawiać idiotycznie gębę. Nie myśl o niczym i nie próbuj żałować.
Rozdział czwarty, w którym Giełdziarz dowiaduje się wielu istotnych rzeczy o kobietach, przyjaciołach, a przede wszystkim o sobie Very Groovy Boots... I think she’s ready to go-go Very Groovy Boots... I think I’ll tell her so I like the way she moves I love the way she grooves ...in Very Groovy Boots... go, baby, go-go! Electric Hellfire Club
Kiedy spotykamy się z czymś miłym, dzwonimy do dziewczyny. Trudności każą iść do przyjaciela. Czarny mieszkał w zapomnianej przez Boga i diabła kamienicy w Podgórzu. Jego klitkę wypełniały płyty i rzeźby. Z półeczek na kwiaty straszyły czarne diabły. – Znaleziono go dopiero w południe. Uwierzyłbyś? – Giełdziarz zgiął się na krześle. – Tkwił w śniegu, ludzie mijali go, srały na niego psy i dopiero o dwunastej... Jezus Maria! – Dobrze, że nie robili sobie zdjęć z trupem – odparł Czarny. – Wiesz, jacy są ludzie. Giełdziarz podniósł na Czarnego podkrążone oczy. – Znasz sytuację. – Nie mów, że obwiniasz się o jego śmierć. – Nie tylko o to. Popatrz. Przychodzi do mnie facet i błaga o pomoc. Odmawiam mu. Każdy by odmówił, bo myślę: „ocipiała bidula z biedy i samotności”. Parę godzin później faceta wcina amba. Proszę Artura, by zajął się tą sprawą i znajdujemy go zamarzniętego. Tak, wiem, zamarzł przypadkiem. A wcześniej – Giełdziarz oddychał ciężko – obił sobie mordę, a potem się związał. – Myślę, że człowiek taki jak Artur wie, w co wchodzi – Czarny z trudem maskował smutek – i nie powinieneś mieć do siebie żalu. – Powiem ci jedno. Chcę dorwać tego skurwysyna. – Jak na niego wołasz? Dziadunio?
– Wuj. – No więc Wuj. Są dwie drogi. Pierwszą jest człowiek, o którym mi mówiłeś. Ten Szpad. Źródło pewne, tylko trzeba je przykręcić – Czarny wykonał ruch, jakby otwierał butelkę. – Drugą są rzeczy Brandona, które zapewne masz w mieszkaniu. – Nic nie zostawił. – Ależ zostawił – Czarny usiadł obok Giełdziarza. – Mówiłeś, że układankę znał na pamięć. Wniosek prosty, musiał układać ją wcześniej. Układanka i świecznik pochodzą z tego samego źródła. Giełdziarz przypomniał sobie, że Brandon z uwagą oglądał świecznik. – No widzisz – Czarny wyraźnie się ożywił. – Drogi może być taki świecznik? – Jest stary i srebrny. – Bingo. Czyli można go opchnąć. Na twoim miejscu posłużyłbym się metodą naszego przyjaciela. Ogłoszenia. Niewiele stracimy, a ktoś zgłosi się po ten świecznik. Brandon albo, co pewniejsze, ktoś od Brandona. Może sam Wuj. Mówisz, że ten Wuj to pedzio i chłopak nawiał od niego? – Tylko przypuszczenia. – No dobrze. Co robi chłopak, który chce nawiać z domu? Przy założeniu, że jest bez kasy? Zgarnia z domu parę cenniejszych rzeczy i zanosi tam, gdzie może je szybko sprzedać, choćby i za jedną dziesiątą ceny, łapiesz? Wuj może chcieć odzyskać swoje rzeczy. Giełdziarz zbierał myśli. Wodził oczyma po diabłach wyrzeźbionych przez Czarnego w glinie, wielkiej mandali nad łóżkiem, magicznych figurkach i worku na kryształ, zawieszonym na gwoździu przy płytach. Cała sytuacja wydała mu się niedorzeczna. – Pięknie. Czarny, posłuchaj ty mnie teraz – próbował zrobić minę gderliwego profesora. – Najpierw spotykam w publicznym sraczu gościa, który wymiotuje robakami. Fakt numer jeden. Kupuję świecznik i znajduję układankę. Fakt numer dwa. Faktem numer trzy jest kolega Brandon i jego lęk przed gościem wymienionym w fakcie numer jeden. Tak? Dla Wuja pracuje koleś z mojego stolika, to fakt numer cztery. Nie za dużo trochę tego? Te wszystkie wydarzenia brałem do niedawna za te, no... Kurwa, szukam słowa... – Niepowiązane – podrzucił Czarny. – Dokładnie. Czemuś ty na studia nie poszedł? Już wtedy byłoby to wszystko trochę dziwne. A teraz nagle wszystko się wiąże i powiem ci szczerze, że wiąże się na mojej dupie. Co mi się ani chuja nie podoba. – No to widzisz. Wniosek jest jeden, że naprawdę chodzi o ciebie. – Bzdura – rzekł zakłopotany Giełdziarz. – Wyobraź sobie, że teraz mówię: „OK, pierdolę”. Nie obchodzi mnie zaginiony kumpel. Pierdzę na grób Artura. Szpada olewam
ciepłym moczem i zapominam o Wuju, co nie jest trudne, bo faceta widziałem raz w życiu, jeśli oczywiście to on był w tym sraczu. I wiesz, co się dzieje? Pomyśl, Czarny. Czarny stał nad stolikiem i mieszał herbatę. Ze szczerym współczuciem na twarzy przypominał dobrego łotra, zdjętego cudownie z krzyża. – No, zabij mnie, nie wiem. – Właśnie, chuja się dzieje. Sprawy nie ma – strzelił palcami – ot tak! Wszystko się toczy jak zawsze. – Tylko na giełdzie pusto – Czarny podał mu herbatę – więc może chodzi o to, aby zmusić cię do działania. Właśnie ciebie. Żebyś wyszedł ze swojej nory. Zadecydował w jakiejś sprawie. Pokazał, że na czymś ci zależy. – Pomyliłeś kościoły. – Tylko głośno myślę. Jasne, nie musisz tego słuchać. Nie wiem, co tu jest grane. Ale tylko to przychodzi mi do głowy. Zawsze śmiałeś się, a ja ci powiem, że na świecie są siły, które ja przeczuwam, a na które ty wypinasz dupę. I może one rozdają tutaj karty. Dostrzegł pogardę w oczach Giełdziarza. – Myśl sobie, co chcesz. Mówisz, że za wszystko odpowiada ten twój Wuj. Staruszek, który rozłożył takiego byka jak Artur. Artur łamał ludziom ręce na krawężniku. A twój starzec już pierdzi śmiercią. Powiem ci jeszcze jedno. Na twoim miejscu ułożyłbym układankę. – Co mi to da? – Spokój i szansę na zebranie myśli, to na stówę – Czarny starał się mówić swobodnie, nie wpadać w mentorski ton. – Pewne rzeczy może się odsłonią. A jeśli zrobiono ją na zamówienie, ze zdjęcia, to jest szansa, że złapiemy ślad, który doprowadzi nas do celu. I skopiemy dupę Wujowi, bo przecież o to tu chodzi. – Wolę zabrać się za Szpada. Pomyślę o świeczniku – Giełdziarz odstawił herbatę. – Dzięki za radę. – Nie zapominaj – rzekł poważnie Czarny – od tej chwili to jest nasza sprawa. Jestem w tym tak samo jak ty – ze względu na Artura. Artur dojechał Szpada i jak to się skończyło? Artur spieprzył sprawę. Ja bym się za to wziął od innej strony. Żona Szpada podobno chleje dzień w dzień. Widziałem ją w klubie „Piękny Pies” na Jana. Podobno siedzi tam codziennie. Przysiądź się, pogadaj. Może coś wyciągniesz. – Nie zapominasz o czymś? – ofuknął go Giełdziarz. – No tak. Monika... Nikt nie każe ci brać jej na chatę. Pogadaj, może wyciągniesz coś od pijanej. I koniecznie pokombinuj z tym świecznikiem. – Czemu ty się za nią nie zabierzesz? – Czytałem ostatnio, że metale po trzydziestce coraz rzadziej biegają za symbol seksu.
Co innego ty, nasz giełdowy Casanova. – Spierdalaj. – Też się nie puszczaj. Czarny wyciągnął rękę i Giełdziarz uścisnął ją mocno. Zrobili misia i Giełdziarz miał wrażenie, że zaraz pójdą mu żebra. Powinieneś ułożyć układankę. Łatwo powiedzieć. Czarny, wpadnij na chwilę, zrób swoje czary-mary i niech kawałki posklecają się same. Żarty żartami, ale tak źle jeszcze nie było. Giełdziarz tęsknił za Moniką. Nie można zrobić głupszego kroku, niż oczekiwać wsparcia od kobiety. Giełdziarz myślał o jej drobnej dłoni, śmigającej nad układanką. Tak poszłoby szybciej. Jezus Maria, to robota dla całej kompanii. Ślęczał nad układanką od piątej. Dochodziła jedenasta. Jeśli w tym obrazku ukryta jest prawda, jej odkrywaniu powinien towarzyszyć dreszcz emocji, drżenie przed spotkaniem z nieznanym, bicie serca u dziecka nad gwiazdkowym prezentem – nazwijcie to, jak chcecie, Giełdziarz był po prostu wkurwiony. Podejrzewał, że gnojek z giełdy pogubił część elementów. Ułożył sylwetkę faceta, bez głowy i lewej nogi. Facet trzymał na rękach kota. Dachowiec, z wąsami jak druty, patrzył bezczelnie na Giełdziarza. Zrobił sobie drinka. W kolanach ciążył ołów. Schodził cały dzień, rozlepiając ogłoszenia. Obskoczył wszystkie redakcje. „Znaleziono antyczny świecznik. Znalazca nie oczekuje nagrody”. I numer telefonu. Cała historia zakończy się wizytą tabunu kolekcjonerów sztuki. Obsiądą cię jak sępy, wyniosą świecznik razem z matką i dziewczyną. Zasrana rasa. Giełdziarz klął na czym świat stoi, wypił szybko drinka i zamówił taksówkę pod „Pięknego Psa”. Wyobraźmy sobie zabawę – każda knajpa jest psem. Dyskoteka dla bananowych chłopców z Szewskiej to kundel, którego starają się przerobić na rasowca – zupełnie jak robił to dobry wojak Szwejk. Jeżdżą pędzlem po mordzie, tną uszy na żywca, szczotkują i wlewają setkę rumu w gardło, żeby zwierzak się ożywił, nabrał sympatii do świata i nie rozszarpał nabywcy przed zakupem. „Tower” u wylotu Grodzkiej to knajpa dla metali, dumnych zwycięzców siedzących w piątkę nad jednym piwem, o sokolim wzroku – paczkę papierosów wypatrzą na trzy stoliki. Ta knajpa to czarny pinczer z oczyma jak koła młyńskie, krzywymi łapami i wiecznie rozwartym pyskiem. Pinczer ujada, oszalały z nienawiści do każdego, kto chce go nakarmić.
„Kulturalny” jest psem, z którego śmiercią trudno się pogodzić. Piękny był, pewnie szpic, podpalany i zawsze wesoły. Teraz wypchano go, wepchnięto kółka w łapy, postawiono przed miską i dalej: głaszczemy, czeszemy, ganiamy po weterynarzach, a nade wszystko, chwalimy się, głosimy, jaki ten Bóg jest dobry, że zesłał na ziemię takie cudowne zwierzę. Nabierają się tylko dzieci i starcy. Wreszcie, „Piękny Pies” na Jana. Knajpa artystów, którzy nawiali z „Kulturalnego” w obawie przed przygnieceniem przez truchło. Pies jest piękny, rudy, rozszczekany i kudłaty. Ujada, bo wie, że to najlepsze lata w krótkim życiu. Łasi się do każdego, czochra o nogi, zrzuca pchły. Pies-świnia. Najbardziej lubi surowe mięso. Tak myślał Giełdziarz, stojąc w bramie obok i paląc lufę. Nie znosił artystów. „Piękny Pies” jest sklepem przerobionym na knajpę – szyby wystawowe zostały i można obserwować ludzi przy stolikach. Giełdziarz dostrzegł Agnieszkę, minął ją i zamówił piwo. Udał, że szuka miejsca. Ludzie wokoło napawali go obrzydzeniem. – Hej, cześć! Agnieszka go nie rozpoznała. Zbliżył się, postawił piwo na stoliku. Dziewczyna była w pesteczkę pijana. Siedziała z koleżanką. – Jestem kumplem twojego męża. Wołają na mnie Giełdziarz. – Michał mówił mi o tobie. – Niestety, to wszystko prawda – rzekł wesoło Giełdziarz. – Można na chwilę? Wracam z miasta i wpadłem na jedno. Agnieszka zgodziła się niechętnie. Giełdziarz przedstawił się koleżance (dziewczynie z garbatym nosem i zimnymi, złymi oczami). Zapadła kłopotliwa cisza. – Dziwnie tutaj – rzekł Giełdziarz. – Często tu przychodzicie? – Dosyć. – Co to za miejsce? Rozdają tu autografy? – wskazał na dwóch facetów w golfach przy stoliku obok. – Muszę już iść – obwieściła koleżanka o złych oczach. Agnieszka usiłowała ją powstrzymać. Ucałowały się na pożegnanie. Dziewczyna obrzuciła Giełdziarza pogardliwym spojrzeniem. – Nie gniewaj się na nią – poprosiła Agnieszka – to dobry człowiek, ale ma przewrócone w głowie. Wszystko w życiu przygotowywało ją na to, by zaczęła tu przychodzić. Córka artystów. Poetka. Giełdziarz bawił się suwakiem od polaru. – Dla mnie to bez różnicy – rzekł Giełdziarz – dopóki ktoś się nie wywyższa, może być, kim chce. – Wiesz, czasem sobie myślę, że oni wszyscy... Bo wiesz, co drugi stolik to malarz albo
poeta. Więc oni wszyscy tu przychodzą. Bo są kimś tu, w tej knajpie. Poznaje się ich. Barman patrzy z uznaniem. Głupie dziewczyny, jak ta przed chwilą, wodzą za nimi oczyma. A potem wychodzą na ulicę i nie ma. Giną w tłumie. Są nieistotni. Bo kogo naprawdę to obchodzi? Zanosiło się na dłuższy monolog. – Lepiej powiedz, co u Michała – przerwał Giełdziarz. – Wiesz, że zwinęli go z giełdy? – Niestety, tak. Nie mogłem nic poradzić. Spróbuję mu załatwić powrót, ale to nie takie proste. Raz zwinięty jest spalony. Ale Michał nie dał plamy i... – Co przez to rozumiesz? – wysapała Agnieszka. „Rozumiesz” brzmiało jak „rozuzesz”. – Nie zakablował mnie. Dlatego postaram się pomóc mu. Ma jakąś pracę? – Dorywczą. Robi u jakiegoś dziwnego faceta. – Postawić ci piwo? Agnieszka nie odmówiła. Jej drobna, śliczna główka kołysała się nad stolikiem jak księżyc odbity w wodzie. Giełdziarz postawił przed nią kufel i obiecał sobie, że odwiezie dziewczynę do domu. – Dziwnie to zabrzmiało – zagaił. – Co to za facet? – Michał niewiele o nim mówił. Spotyka się z nim w osiedlance na Wrocławskiej. Nazywa go Wujem, ale nie są krewnymi. Podobno gość jest dobrze szurnięty. Boję się, żeby nie wszedł w jakieś gówno. – Może powinnaś być przy nim. A nie tutaj. Agnieszka spuściła głowę. – Dziękuję za troskę. Gdyby nie dziecko, wszystko byłoby inaczej. Może pokochałabym go, jak powinnam. Nie miałam czasu, by to przemyśleć. Nie miałam czasu wybrać, wiesz, kiedy wchodzimy w dorosłość, myślimy „chcę robić to, a tamto nie”. – Mój kumpel mówi, że każdy powinien zapytać siebie, o tak: „czy stać cię na twoje marzenie?” – Bardzo ładne – policzki Agnieszki zmiął pijacki uśmiech. – A ja nawet o to nie pytałam. Za szybko wszystko się stało. I nie ma kogo winić. Nie Michała, nie mnie, nie ten świat, nie Boga. Stało się. Przepraszam, że o tym mówię. Czasem lepiej wyżalić się obcemu – powiedziała. – Nie jestem obcy. Jestem przyjacielem Michała, ale wszystko, co powiesz, zostanie między nami. Wyciągnęła rękę na stół i Giełdziarz ujął ją delikatnie, po przyjacielsku. Była zimna. – Przy okazji – zagadnął Wuj – jak się ma twój dzieciak? – Mama z nim została – odparł Szpad. Wuj pokiwał głową.
– Myślę, że widziałeś dosyć, by wyrobić sobie zdanie o tym facecie. – Stali w cieniu, przed „Pięknym Psem”. – Chodźmy stąd – Szpad splunął na ziemię. Chciał rozerwać Giełdziarza na strzępy. Ruszyli w stronę dworca. – To twoja sprawa, choć ten facet też zalazł mi za skórę. Chcesz skopać mu dupę? Świetnie. Plan jest taki. Wuj mówił długo, a oczy Szpada stawały się szersze i szersze. – Myślisz, że to go załatwi? – Szepnął. – Na cacy – zapewnił Wuj. – Potem jeszcze ja z nim porozmawiam. Nie bój się, nic mu nie zrobię. Wiem o nim coś, czego on nawet nie przeczuwa. Giełdziarz wrócił do domu na zdrowym cyku. Stał chwilę przed blokiem, patrzył na piorunochron i myślał o żonie Szpada. Była ładna, na swój sposób nawet sympatyczna i żałował, że spotkał ją taki los. Niektórzy ludzie mogą pracować do zdarcia skóry z palców. Ich ręce będą czerwone jak wieczorne słońce, głowa poraniona i nie dojdą do niczego. Stoją na pierwszym szczeblu drabiny i kombinują, jak by nie zsunąć się w dół. Można żałować Szpada, wylać wiadro łez nad jego żoną, ale dziewczyna miała oczy i widziała, kogo bierze. Może mieć pretensje tylko do siebie. „Właśnie, otóż to”, pomyślał Giełdziarz i sięgnął po klucze. „Mogę kopsnąć jej współczucie”. Przekręcił klucz. Mała zabawa. Jesteś teraz Agnieszką Szpadową. Czy chciałbyś, aby Giełdziarz ci współczuł? Czy można być jeszcze niżej niż człowiek, któremu współczuje Giełdziarz? A czy Brandon miał kiedyś dziewczynę (oprócz Wuja)? Giełdziarz wsiadł do windy. Zabijcie mnie, jeśli Monika jutro zadzwoni i powie: „jestem w ciąży”, powiem: „spoko, wchodzę w to”. Dragi odstawię na półkę. Przestanę pić i zabiorę się za nowe wyzwanie. Zbuduję dom. Można pierdolić pod nosem, że wyzwanie to przegonienie innych fiutów w wyścigu do michy, łażenie po ośmiotysięcznikach albo zaliczenie najładniejszej panienki w knajpie. Gówno. Srać na takie banialuki. Spróbujcie założyć rodzinę, postawcie sobie za punkt honoru: „mój syn nie będzie Giełdziarzem ani Szpadem”. Ale ja jestem gotowy. Z tą dziewczyną, tu i teraz. Wypiłem sporo i najchętniej zasnąłbym tu, w windzie. Ale mówię szczerze, więc spadaj bucu, jebany przez Żydów, Arabów i antysemitów. Giełdziarz był tak pijany, że długo celował w ostatni przycisk. Winda ruszyła. Oparł się o lustro, przymknął oczy. Myślał o łóżku i Brandonie zaglądającym przez okno. Między drugim a trzecim piętrem winda stanęła. Giełdziarz zaklął i zaczął się tłuc. Dźwig pamiętał Gomułkę, miał prawo spieprzyć się w każdej chwili, ale tu i teraz to, panowie,
jest skurwysyństwo. Kumulacja pecha. – Hej! Hej! – wrzeszczał Giełdziarz. – Utknąłem! Przy dobrych wiatrach zostanie tu do rana. Nacisnął alarm i zgasło światło. Wściekły Giełdziarz uderzał o ściany, podskakiwał, zdzierał gardło, wreszcie oparł spocone plecy o lustro i poszukał fajek. Wracając z knajpy, zostawiał jedną na rano. Włożył chesterfielda w usta i odetchnął. Było zupełnie ciemno – pijany Giełdziarz czuł się jak nurek zagubiony w oceanicznej jaskini. Odnalazł zapalniczkę. Przed nim, spowity pomarańczowym światłem, stał Brandon. – Ciebie nie ma – powiedział Giełdziarz. – Ciebie nie ma – powtórzył Brandon. Twarz miał białą jak pośmiertna maska. Winda ruszyła. Znowu było jasno. Brandon zniknął. Giełdziarz kucał w rogu. – Przepraszam, stary – szepnął – jakkolwiek by to nie brzmiało. – Dziewczyna Szpada nie wypaliła. – Giełdziarz siedział na klozecie, trzymał bezprzewodowy telefon i przeglądał wymiętego „Chipa”. – Nie puściła farby. Zresztą, chyba nic nie wie. – Miło było? – spytał Czarny. – Sympatycznie, ale nie tak, jak myślisz. Zależy mi na Monice, jak już musisz wiedzieć, zresztą, to biedna dziewczyna. Ta żona Szpada. – Gdybym był żoną Szpada, chyba bym hopnął się o ścianę. – Trafna uwaga. Powiem ci coś lepszego. Z ogłoszeniami to był strzał w dziesiątkę. Wczoraj... – Znowu rozmawiasz na kiblu. – Nieeeee. To znaczy tak. Nie moja wina, że zawsze wtedy dzwonisz. – I tak właśnie robisz? Bierzesz telefon z widełek czy stamtąd, gdzie akurat stoi i heja! do sracza. Czekasz, aż zadzwonię. Co to za wiadomość? – Pomysł z ogłoszeniami wypalił. Odezwała się jakaś babka. Jestem umówiony jutro w „Europejskiej”. – Brawo. Nie wykręć jakiegoś numeru. – Niby jakiego? – No, ja nie wiem, Giełdziarz. Jak ty właściwie masz na imię? Giełdziarz oderwał papier, tak, by Czarny to usłyszał.
– Giełdziarz. Dla ciebie pan Giełdziarz. Jeśli prawnicy są najgorsi, to artyści są za nimi o jedną długość. „Europejska” to ekskluzywny lokal dla zombich. Jeśli chcesz robić w tak gównianym gatunku jak horror, odwiedź tę restaurację. Wrócisz z pomysłem na powieść. „Ta historia mogła zacząć się od tego”, pomyślał Giełdziarz, biorąc piwo od kelnera. – To z panem się umówiłam? – zapytała Bardzo Brzydka Dziewczyna. Giełdziarz przytaknął. Przyjaciele artystów są jeszcze na miejscu punktowanym. – Jestem Gabrysia. Przypominała pszczołę. Jasne włosy, szczupła talia i wielki odwłok. – Giełdziarz – podniósł się z krzesła. – Można jeszcze raz? – Gabrysia usłyszała wyraźnie. – Nazywam się Giełdziarz i niech tak zostanie. Napije się pani? – Jestem Gabrysia – powtórzyła. Usiadła. Miała różowy sweterek. Giełdziarza owiał zapach perfum. – No to może piwo? Jestem jak Willi Sonnenbruch. Lubię jasne sytuacje – Giełdziarz wyjął świecznik. – To twoje? Oczy dziewczyny rozszerzyły się. – Nie. To mojego dziadka. Skąd to masz? Kelner postawił drugie piwo. Giełdziarz patrzył smutno na Gabrysię. Niektórzy ludzie są po prostu brzydcy, jak Gabrysia – mają duże nosy, małe oczka drgające pod płatami skóry, pomidorowe policzki i palce drwala. Gabriela była brzydka wewnątrz, co Giełdziarz stwierdził na pierwszy rzut oka. – Tak się do mnie przykleiło. – Też lubię jasne sytuacje. Ty to ukradłeś? Giełdziarz się skrzywił. – Ktoś okradł dom dziadka. Nie zdobył niczego cennego, bo dziadek niewiele miał. Kota i dużo żółci. Ale ten świecznik jest naprawdę cenny – pogładziła płaskorzeźbę – jest śliczny, prawda? Panicznie bałam się go jako dziecko. Nie śmiałam wejść sama do pokoju, w którym stał. – Wyrwałem to jakiemuś gnojkowi na giełdzie. Może być twoje. Nie chcę pieniędzy. Jestem człowiekiem ciekawym. Powiedziałaś, że ten świecznik nie należy do ciebie. Czemu właściciel sam się nie pofatygował? – Właściciel nie żyje – powiedziała Gabrysia tak, jak mówi się dziecku o śmierci świnki morskiej. – Twój dziadek?
– Tak – wsparła brodę na dłoni. – Wuj. Gabriela aż podskoczyła. – Skąd wiesz? – Tak się do mnie przykleiło. Po prostu obiło mi się o uszy. Kiedy umarł twój dziadek? – Znaleźliśmy go martwego. Przepraszam. Nie spodziewałam się... Umarł w swoje osiemdziesiąte pierwsze urodziny. – To rzeczywiście przykre – przyznał Giełdziarz. – Był stary i chory. – Oczywiście, rozumiem. Świecznik oddam ci tak czy inaczej, ale chciałem zapytać o coś jeszcze. Masz może brata? Zaprzeczyła ruchem głowy. – Wiem, że twój dziadek znał chłopca o imieniu Brandon. Chciałem zapytać cię, co to za gość – Giełdziarz przesunął świecznik w stronę Gabrieli. Dziewczyna nie kryła zdziwienia. – Chłopak? Brandon? – Dokładnie – potwierdził Giełdziarz. Wyglądało, że palnął straszne głupstwo. – Jesteś pewien? – Prawie. – Mój dziadek znał dobrze Brandona. Byli przyjaciółmi. Więcej niż przyjaciółmi – podjęła. – Dziadek kochał Brandona tak bardzo, jak człowiek może kochać kota. To jak niespodziewany cios w nerki. Giełdziarz zgiął się nad piwem. Zapalił. Uśmiechnął się szeroko do Gabrieli. – Kot? – wykrztusił. – Kot. Nie wiem, czemu cię to dziwi. – Nie dziwi ani trochę – odzyskał panowanie nad głosem. – Niech zgadnę. Kot był rudy? – Jak ogień. Czemu ty zadajesz pytania? – Bo źle mi idzie z odpowiedziami. Pierwsza próba rozbawienia sztywnej dziewczyny. Gabriela – jeden. Giełdziarz – zero. – Na początku to był mój kot – ciągnęła Gabrysia. – Kupiłam go sześć lat temu. Miałam czternaście lat i nazwałam go tak na cześć Brandona z „Beverly Hills 90210”. Trochę podrosłam, a dziadek zakochał się w kociaku i w końcu zabrał go do siebie. Tam razem umarli. – Koty nie umierają – rzekł Giełdziarz. – Zdychają. Może masz rację. Brandon chyba zdechł z żalu. Mówi się, że koty przywiązują się do miejsc, nie do ludzi. Z Brandonem było inaczej. Kochał dziadka. Było
to widać na pierwszy rzut oka. – A układanka? – Układankę też ukradłeś? – Czy gdybym ukradł ci cokolwiek – Giełdziarz próbował zapanować nad sobą – to czy oddawałbym ci to teraz? Postawił świecznik przed Gabrielą. – Układankę chciałbym zatrzymać. – To był kolejny prezent dla dziadka. Lubił takie rozrywki. Kochał krzyżówki, sklejanie modeli, a najbardziej zabawy z kotem. Pieścił go godzinami. Pomyślałam, że mogę sprawić mu radość i zrobiłam układankę na zamówienie. Ułóż ją. Zobaczysz, jak wyglądali mój dziadek i Brandon – odsunęła niedopite piwo i schowała świecznik do torebki. – To chyba wszystko, co mogę ci powiedzieć. – Wciąż uważasz mnie za złodzieja? – Ty pewno myślisz o sobie inaczej? Pewnie, zmarłych nie można okraść – narzuciła płaszcz. Zostawiła pieniądze za rachunek. – Gaba – zawołał Giełdziarz – twój dziadek był wysoki? Szary płaszcz? I laska? – Widzę, że ułożyłeś już układankę – rzuciła przez ramię. – Powiedz mi, gdzie mieszkał? Gdybym go okradł, nie pytałbym, prawda? Gabriela obdarzyła Giełdziarza znudzonym spojrzeniem. – Jeśli mogę coś powiedzieć o swoim dziadku, jeśli tak bardzo chcesz tego słuchać... Był zimnym, ponurym egoistą, bez serca dla innych. Kochał tylko swojego kota i cieszę się, że nie żyje. Giełdziarz chciał za nią pobiec. Czuł się, jakby zjadł kawał granitu, który przycisnął go do krzesła. Stał nad układanką i spoglądał na twarz Wuja. Ułożył ją prawie tak szybko, jak zrobiłby to Brandon. Wuj uśmiechał się szeroko znad brązowego golfa. Złożył ciężką rękę na głowie zwierzęcia. Giełdziarz układał dalej, odkrywając ponure mieszkanie samotnego starca – brązowe książki w smutnych rzędach, sklejone modele, lampkę przy biurku i brązową laskę. Giełdziarz przesunął palcem po starej twarzy. Zamknął oczy i przywołał obraz z męskiej ubikacji, dwa tygodnie temu. Spojrzał znowu na Wuja, na zmęczone życiem oczy, wąskie i ciemne jak szpary w ścianie. Zacięte usta. Siwa broda i śmieszna łysina ozdobiona kępkami białych włosów. – Co ci się stało? – szepnął Giełdziarz. Czy powinien zadzwonić do Gabrieli?
Wuj. Przyjaciel kotów i wymiotujący robakami potwór. Brandon drżał na myśl o nim. Brandon? Co, rudzielcu? Śpisz na kolanach swojego pana. Masz mocne łapy, tłusty ogon i najszczęśliwszą mordę pod słońcem. Czemu przyszedłeś do mnie? Wybrałeś na ślepo, czy coś cię tu przywiodło? Jezu! Co ja gadam?! Jest chłopak Brandon i kot Brandon. Ktoś może robić cię w jajo, z nieznanych przyczyn kombinuje, by popchnąć cię w obłęd. Mało to kolesi przekręciłeś w życiu? Lepiej wkręcić sobie spiskową historię, niż uwierzyć, że staruch i jego kot wrócili zza grobu. Ale znów spojrzał na Wuja. – Co ci się stało? Dlaczego umarłeś? A ty, odkąd gadasz do siebie? Telefon. – Tu piekło – powiedział Giełdziarz do słuchawki. – A tu Szpad. Giełdziarza zatkało. – Jest ważna sprawa. Muszę ci coś pokazać. – Podobno widziałeś Artura? – zapytał zimno Giełdziarz. – O tym też pogadamy. I o twoim przyjacielu, Wuju, także. W gruncie rzeczy – rzekł Szpad – mam ci sporo do przekazania. Wiesz, gdzie jest klub „Tandem” na Kazimierzu? Znał tę nazwę od Artura. – To klub nocny. Z panienkami. Szpad – udał rozbawienie – ja mam dziewczynę, ty żonę, może damy sobie spokój, co? Spotkamy się, wypalimy, będzie luz. – Tam będzie bezpiecznie. Możesz jutro? Dwudziesta pierwsza? Nie czekając na odpowiedź, Szpad odłożył słuchawkę. Giełdziarz bezradnie popatrzył na Wuja, jakby ten mógł zejść z układanki i udzielić dobrej rady. A najlepiej, posłać wszystkich wkoło do diabła. – Zapewne będziesz zaskoczony, ale to wszystko ma swoją wewnętrzną logikę. Trochę pojebana, ale to jednak logika. Czarny rzadko odwiedzał Giełdziarza. Znali się od lat i ten facet wciąż stanowił dla Giełdziarza zagadkę. Nie pracował, na giełdzie zarabiał grosze. Nie miał dziewczyny. Złapanie Czarnego w domu graniczyło z cudem porównywalnym do wyczarowania grama fety w pustym woreczku. Czarny żył z biegania. Giełdziarz wielokrotnie widział tę szczupłą postać, jak gna przez miasto z plikiem papierów pod pachą, wrzeszczy przez komórkę i tłucze zapamiętale po klawiaturze w kafejce internetowej. Obiecywał sobie, że spije chłopa i weźmie na spytki. Ale dzisiaj Czarny miał odpowiadać na inne pytania.
– Powinieneś zostać wróżem – rzekł Giełdziarz. – Osiemdziesiąt jeden – rzekł Czarny. – Tyle lat miał ten nasz Wuj, prawda? Osiemdziesiąt jeden to wielokrotność dziewiątki. – Nieźle ci idzie – roześmiał się Giełdziarz. Wziął piwo, przed Czarnym postawił karton soku i szklankę. – Może tobie pójdzie lepiej. Na początek, dodaj osiem do jednego. Ile wyszło? – Tyle, ile miało wyjść. – Teraz będzie trudniej. Pomyśl jakąś liczbę. Już? – Już – Giełdziarza ogarniała irytacja. Zastana sytuacja zmusiła go do zasięgnięcia rady u najmniej odpowiedniego człowieka. Nie miał ochoty na grę w liczby. – Pomnóż ją przez dziewięć. – Ej! Tego nie było w planie – żartował Giełdziarz. – Daj mi chwilę. Powiedzmy. – Dodaj cyfry do siebie. Jeśli wyszło ci czterdzieści pięć, dodaj czwórkę do piątki. – Nie trafiłeś, ale jest. Wyszła dziewiątka, nic dziwnego, nie? Jak znam życie i zasraną matematykę, tak dzieje się zawsze. – Dokładnie – Czarny rozsiadł się wygodnie. – Dziewiątka uważana jest za symbol cyklu. Po życiu przychodzi śmierć, z której powstaje nowe życie. Dziadkowie robią dobrze wnukom, strzelając w kalendarz. Po zimie wiosna. Banialuki, ale wspólne dla wielu miejsc na ziemi. – No, powiedzmy. – Dziewiątka jest również cyfrą szatana, a sześćset sześćdziesiąt sześć dzieli się przez dziewięć – głos Czarnego wzmocnił się – a w starożytnej Grecji oznaczała liczbę muz. W przypadku naszego przyjaciela, podniesiona do potęgi. – To wszystko wspaniałe, Czarny – powiedział Giełdziarz znad kufla. Wraz z piwem odzyskiwał spokój. – Ale gdzie ty, cholera, mnie prowadzisz? – Posłuchaj dalej. Ten twój Wuj umarł w swoje urodziny, prawda? Ci sami Grecy wierzyli, że umierający w dzień urodzin zyskuje nieśmiertelność. – A Wuj sprężył się w trumnie, wywalił denko i znów spaceruje między nami. – Póki co, sprawa właśnie tak wygląda. Zapadło kłopotliwe milczenie. Czarny zajął się przeglądaniem płyt, Giełdziarz – wodzeniem dłonią po brzegu puszki. – Są dziwne rzeczy – rzekł Czarny głosem nawiedzonej staruszki. – Czytałem o facecie. Gość był pisarzem. I napisał opowiadanie o cerkwi. Miejscowość była prawdziwa, pewno znalazł ją w atlasie. Opisał, że jest tam cerkiew. I wiesz co? Pewnego dnia tam stanęła. Nie, że ją wybudowali. – Wiem – przerwał Giełdziarz – po prostu pojawiła się, a ludzie ocipieli z bezradności.
Znałem tę historię, ale ze studentem i pracą magisterską. Wieś nazywa się Kernerówka. Popularna w waszych kręgach? – Nie musiałeś tego mówić. – Wiem, to nie było ani miłe, ani mądre. Przyszedłem do ciebie, sam nie wiem po co. Żebym uwierzył, że cała ta akcja jest bzdurą na resorach. Pocieszę cię. Wcale nie jest lepiej. Wchodzimy. Kazimierz, dawna dzielnica żydowska, gdzie brud i przepych wzięły ślub. Wieczorem można tu wygrać butelkę, zakładając się, że następnych dziesięciu przechodniów będzie kompletnie zalanych. Zabytkami da się podbić oczy. Większość starych cwaniaków przeniosła się na osiedla, gdzie żyją jak dawniej i tylko klną na czym świat stoi, że ich wypierdolili. Pozostali najtwardsi albo najmniej zaradni – ale i na nich przyjdzie pora. Na razie okupują bramy, zaułki i ławki nad Wisłą, a odnowiona synagoga jest dla nich symbolem niszczycielskiej siły. Ale ulica Starowiślna to prawie nie Kazimierz, przecięta przez szyny, gwarna, rozświetlona rzędami witryn. Prawie zawsze zatkana – tylko w nocy, gdy znikają tramwaje i samochody, ulica Starowiślna zdaje się poszerzać. Kamienice robią krok w tył, a chodnik pręży się jak kot. Jest tu kilka klubów dla dorosłych działających oficjalnie i przynajmniej drugie tyle działających na dziko, pełnych ofiarnych cichodajek. „Tandem”, jak wieść niesie, jest najlepszy na ulicy Starowiślnej. Sprawia pozory zwykłej dyskoteki. Przy drzwiach dwóch drabów z pryszczami wielkości chrabąszcza prosi o dwadzieścia złotych. Mają skórzane kurtki, luźne spodnie i karki grubsze od niejednego uda. Odprowadzają cię wzrokiem i schodzisz po krętych schodach. Sala jest obszerna i wykręcona w ósemkę. Kilka stolików, przy ścianach krzesła jak w kinie. Dziewczyn jest kilkanaście, ani tak ładne, jak chciałoby się marzyć, ani tak szkaradne, jak można by się obawiać. Większość przypomina studentki kosmetycznej wieczorówki albo kursu komputerowego dla abiturientek. Część jest zupełnie przeciętna. Jednej, chyba najmłodszej, nogi zaczynają się przy gardle. Obok podpiera stolik tłustawa blondynka o wdzięku kioskarki. Biust ma ogromny, ułożony na czarnym blacie. Sutek kojarzy się z czekoladową monetą. Jest jeszcze zagubiona szatynka, zrobiona tanim kosztem na licealistkę. Takie uderzenie w target pedofilów. Siedzi jak na paczce gwoździ, kręci głową, zagaduje koleżankę. Koleżanka wyrozumiale kiwa głową. Chyba jej ostatni rok. Makijaż z trudem kryje zmarszczki. Póki co, siedzą razem – neofitka i seniorka burdelu. Ściągają cię wzrokiem. Lepiej najpierw wypić drinka. Barman nalewa w milczeniu i robi
kreskę na twoim bilecie. Za wszystko zapłacisz przy wyjściu. Dziewczyna tańczy na rurce. Ma potężne biodra, w sam raz do rodzenia dzieci. Niemiecki turysta zawiesza wzrok na jej udach. Kilku studentów siedzi smętnie nad jednym piwem. Ochrona patrzy na nich z pogardą. Niemiecki turysta wygląda jak William Wharton. Poczciwy staruszek urwał się od wnuczków. Twarz ma pozbawioną wyrazu, tylko na czole zbierają się krople potu. Dopija drinka i zmierza w stronę długonogiej dziewczyny. Ta uśmiecha się wdzięcznie. Dzielą ich może dwa metry, gdy cycata kioskarka zagradza Niemcowi drogę. Potrząsa biustem. Niemiec waha się moment, posyła długonogiej przepraszające spojrzenie i wędruje z blondynką po schodach, do pokoju. Drzwi zamykają się za Niemcem. Przy barze stoi Giełdziarz i patrzy w osłupieniu na Monikę. – To był pomysł Artura, ale skłamałbym, mówiąc, że nie przyłożyłem do tego ręki – powiedział Czarny, unikając wzroku Giełdziarza. – Kiedy zaczęliśmy, nie mieliśmy pojęcia, jak to się skończy. Chętnie by sobie chlapnął. – Artur był twoim przyjacielem. Wiem, że dziwnie to brzmi. Podobno tacy jak Artur nie mają przyjaciół. Martwiliśmy się o ciebie, stary. I ja mówię: „Artur, wynajmijmy mu dziwkę”. A Artur na to, że przecież idzie o coś innego. Popatrz na życie tego faceta, powiedział mi. W nim nic nie jest pewne. Burdel i syf. Chłopak chce przeżyć, kombinuje. Stała panienka, to go trzyma, by się nie rozsypał. Tak powiedział, a teraz mówię to tobie. I wpadł na pomysł z tą komedią. Mówiłem mu, że to nonsens, w końcu dałem się przekonać. I graliśmy tę maskaradę. Dziewczyna wysiadała na stacji Kraków Łobzów i wracała do domu. Nie przypuszczaliśmy, że się dowiesz. Nerwowo jeździł palcem po brodzie. – Jeśli ma to jakieś znaczenie, to dziewczyna, Monika. Tak, to jej prawdziwe imię. Ta dziewczyna czuła to podobnie jak ty. Od tygodni nie brała pieniędzy za spotkania z tobą. Chwila odpoczynku. Wytchnienia. Ma to dla ciebie jakieś znaczenie, Giełdziarz? Gdy raz kopniesz psa, odgryzie. Ale gdy skopiesz porządnie, pójdzie do kąta lizać rany. Giełdziarz zabrał smutki do knajpy osiedlowej. Pił wśród obcych, bo swoich miał dosyć. Nie przeszkadzało mu, że piwo jest chrzczone, że telewizor nadaje durne mecze, a ludzie śmierdzą. W głębi radio grało starego rocka. Stoisz na kuli, a wszystkie drogi
Biegną jak mrówki do tysiąca mrowisk. Nie poniosą dalej twe maślane nogi, Lepiej usiąść i płakać, niż w obłędzie chodzić. – Srutu-tutu – burknął Giełdziarz – pierdzi baba dupą z drutu. Barman przesłał mu zdumione spojrzenie. „Popatrz, jaki byłeś cwany” – dołożył kolejny element. – „Zawsze wyjdzie cało i każdego ze trzy razy przekręci. A zrobili cię jak dziecko. Wystawiłeś brzuch światu i wyszczekałeś radośnie: «Kopnij, proszę». Stary a głupi”. Piosenka z radia: Stoisz na kuli, a wszystkie drogi Biegną jak mrówki do tysiąca mrowisk. Nie poniosą dalej twe maślane nogi, Lepiej usiąść i płakać, niż w obłędzie chodzić. Godzinę temu myślał tylko o dobrze upieczonym Szpadzie, z czerwonym jabłkiem w ustach, teraz już nie wiedział, co robić, ani nawet, czy może zrobić cokolwiek. Gniew minął po połowie kufla. Szpad nie działał z własnej inicjatywy. Prostoduszny gnojek, powinien mieć przybite do czoła: „Owiń mnie wokół palca”. A na dupie tatuaż: „Tu celuj”. „Boże, chroń mnie przed ludźmi prawymi. Przed skurwysynami obronię się sam”... Giełdziarz powtarzał te słowa jak refren: „Założę się, że Czarny siedzi teraz i myśli, jak bardzo go skrzywdzono. Chciał pomóc, chciał dobrze, chciał najlepiej ze wszystkich. A ja wiem tyle, że na całym świecie nie ma człowieka, który chciałby źle. Każdy kraj ma swojego Hitlera, a kieszenie takiego aż brzęczą od dobrych chęci. A największy skurwiel ma pewno więcej dobrych pomysłów na uszczęśliwienie świata, niż sam waży”. Tak myślał Giełdziarz, wzrok wbijał w piwo przed sobą, a gdy podniósł oczy, przed nim siedział Wuj. W innych okolicznościach Giełdziarz rzuciłby mu się do gardła. – Siema – burknął – jak żołądek? Wuj pił herbatę. – Mogłoby być lepiej, przyznam. Ale też gorzej, prawda? – Jeśli przyszedłeś się ze mnie nabijać, to pomyśl lepiej o sobie – rzekł Giełdziarz. – Jak się ma kochany Brandon? – Myślałem, że ty mi powiesz. Przyjaźnicie się podobno. Giełdziarz popatrzył spode łba. – Nie leć, dziadku, ze mną w ciula – poradził. – Po co tu przyszedłeś? Oceniał sytuację. Wuj dobrze wybrał miejsce spotkania – w knajpie kłębili się klienci,
za szybą sunęli przechodnie. Giełdziarzowi było wszystko jedno. Wuj, Brandon – niech bawią się sami. – Pomyślałem sobie, że możemy wreszcie się poznać – Wuj wyciągnął rękę – mówią na mnie Wuj. – Giełdziarz. Uścisk Wuja był mocny. – Jak masz na imię, Giełdziarz? – A czemu mówią na ciebie Wuj? – Opowiedz mi o swojej matce – wypalił Wuj. Bawił się łyżeczką. – Lepiej opowiedz mi o swojej – odpowiedział natychmiast Giełdziarz. – Dobrze ją pamiętam – rozpoczął Wuj – była niska i drobna, ale gdy się uśmiechała, cały świat nabierał kolorów. Pracowała w pralni i miała bardzo zniszczone dłonie. Obierała mi jabłka, topiła moje traszki i umarła, gdy miałem dwanaście lat. A u ciebie, Giełdziarz? Giełdziarz otworzył usta, ale nic nie powiedział i zrobił zrozpaczoną minę. – Jak masz na imię, Giełdziarz? – nacisnął Wuj. Giełdziarz sapnął, splótł dłonie na czole. – Nie wiem, co wam wszystkim się ubrdało z tym imieniem. Nikt nie może nawet się wysrać bez informacji, jak naprawdę się nazywam. Kurwa – mówił – czuję się jak pierdolony John Lennon. Niech ci świeci!... Krzysiek. Zadowolony? Nazywam się Krzysiek. – Kłamiesz, Giełdziarz – odpowiedział Wuj. Giełdziarz poczerwieniał. Przygryzł wargi. – Głupio to mówić – dyszał. – Zapomniałem. Wiesz, stary, ty do mnie mówisz: „Giełdziarz”, kumple, dziewczyna, to w końcu myślisz: „jestem Giełdziarz”. Ile to już lat? Nieważne. – Matkę też zapomniałeś? – Wuj podniósł głos. – A dziecinny pokój? Giełdziarz zastygł, zbity z tropu, a Wuj mówił dalej: – Założę się, że ojca również nie pamiętasz. Możesz mieć pewne trudności z przywołaniem wspomnień związanych z dziecinnym pokojem, kolegami z piaskownicy albo numeru szkoły podstawowej. Skończyłeś zawodówkę czy technikum, Giełdziarz? – Przestań! – Jakie miałeś dziewczyny poza tą kurewką? Masz ich zdjęcia? Pooglądaj sobie! Giełdziarz rzucił się na Wuja, chwycił go za poły płaszcza, przycisnął do blatu. Ludzie w knajpie odwrócili głowy. Dwóch mężczyzn wstało, Giełdziarz puścił Wuja, a ten dał znak ręką, że wszystko jest w porządku. – Rozumiem, że teraz może być ci ciężko – powiedział.
– Spierdalaj – Giełdziarz próbował się roześmiać. – Skąd wniosek, że chcę dla ciebie źle? – zdziwił się Wuj. – Czy próbowałem zrobić ci kiedyś krzywdę? Jako jedyny mówię ci prawdę – cmoknął. – Ten twój Brandon, myślisz, że on nie wiedział? Ano, wiedział od początku, tylko miał cię w czterech literach. Brandon – wyjaśnił – interesuje się tylko sobą. Oczy Giełdziarza nabiegły łzami. – Kim jestem? – zapytał. – Znasz odpowiedź – odparł Wuj. – Tak – skinął głową – Giełdziarz. Jestem Giełdziarzem. – Wyobraź sobie giełdę. Nie ma takiego drugiego miejsca na świecie. Kraina małych obrzydliwości. Tu kogoś oszukasz. Sprzedasz broń, wydasz kolegę, by zachować stolik, okradasz artystów... – Ci akurat nie zbiednieją. – Co z tego? – zauważył przytomnie Wuj. – I nie robisz tego ty. Nie pan Artur czy pan Szpad. Robi to Giełdziarz. Najpierw o nim się myśli, potem mówi. Potem się zjawia. I jest. Jak komponowanie muzyki. Najpierw melodia wpada ci do głowy, potem próbujesz ją zagrać najprościej, jak się da, a na końcu masz wielowarstwowy utwór w zapisie nutowym. I jest. – Dzięki za porównanie. – Na twoim miejscu pocieszałbym się tym, że umiesz wywołać emocje. Nie jesteś ludziom obojętny. – Brandonowi? Tobie? – prychnął Giełdziarz. – A ty, Wuj, skąd wiesz to wszystko? – Jeśli pytasz, kto to zrobił, to nie mam pojęcia. To stało się samo i nie biegaj, proszę, po stolikach z siekierą. Nikt nie jest winny, a może przeciwnie. Bo to ludzie giełdy dali ci życie i mógłbyś spróbować okazywać im wdzięczność. – Jasne – prychnął Giełdziarz – wskoczę w prześcieradło i zacznę dzwonić łańcuchami. – No, to raczej moja działka – rzekł mimochodem Wuj. Dopił herbatę. Giełdziarz wetknął papierosa w usta. – Swoją drogą, jesteś skurwiel. Mogłeś tego nie mówić. – Ale wiesz, że to prawda? Giełdziarz zapalił zapalniczkę i przytaknął smutno. – Dowiedziałbyś się tak czy inaczej. Domyślił się. Ciężko być wymyślonym kolesiem i na to nie wpaść. – Nie urodziłem się – rzekł Giełdziarz, który właśnie pojął, na czym stoi – nie mam mamy i taty. Po prostu przyszedłem pewnego dnia na giełdę. – Jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało.
– Właśnie – powtórzył Giełdziarz. – Jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało. – I myślę, że tyle starczy – Wuj podniósł się, uścisnął rękę Giełdziarza – nie powinniśmy się już więcej widzieć – podrapał się po brodzie – każdy powinien zająć się swoim sprawami. Giełdziarz mechanicznie pokiwał głową. – Możesz oczywiście iść za mną i poderżnąć mi gardło – ciągnął Wuj – ale nie sądzisz, że powinniśmy już dać sobie spokój? Giełdziarz nie odpowiedział. – Taka sytuacja ma mnóstwo plusów, tylko trzeba je odkryć – rzekł wesoło Wuj. Stał w drzwiach do osiedlanki. – No, nie martw się nic, Giełdziarz! Uszy do góry! Giełdziarz zamówił kolejne piwo, wypił, a wracając do domu, nabył czteropak. Pierwszym, co zrobił po wejściu do mieszkania, było otwarcie oprawki na zdjęcia. Monika uśmiechała się do niego, ale następne fotografie były czarne. Zupełnie.
Rozdział piąty, w którym Giełdziarz ma problemy z odnalezieniem się w niecodziennej sytuacji, Szpad traci rodzinę, ale za to zyskuje nowy dom – Ale jaja – powiedział do siebie Giełdziarz – jaja zupełne. Wypłakał się już i upił, wypalił trochę i, mimo późnej pory, wciąż nie mógł zasnąć. Im dłużej myślał, tym lepiej rozumiał, że Wuj mówił prawdę. Nie pamiętał swoich rodziców, nie wiedział, jaką szkołę skończył, a na pierwsze wspomnienia składały się rzędy stolików na Balickiej. Giełdziarz zastanawiał się, czy nie popada w obłęd. Cóż, Wuj też jest trochę nie z tego świata. Giełdziarz zastanawiał się, co teraz zmieni się w jego życiu i w jaki sposób umrze. Jeśli jego koniec można nazwać śmiercią. Zniknie tak, jak przyszedł na świat. Rozwieje się między stolikami. Patrzył na wnętrza swoich dłoni, wydawały się przezroczyste. Ubił jeszcze lufę, spalił, nie pomogło. Usiadł przed układanką, dołożył przypadkowy element, zamyślił się znowu. Przymknął oczy, a jego ręce zaczęły śmigać nad blatem, układał po omacku, a gdy spojrzał ponownie, brakowało tylko paru elementów. – Nie ma cię, stary – szepnął do siebie – ludzie cię wymyślili. „Co znaczy, że mnie nie ma?” – szepnął wewnętrzny głos. – „Myślisz, czujesz”. – To znaczy – powiedział głośno Giełdziarz – że jestem widmem, cieniem, bez wyboru. Szpad może przestać być Szpadem, a Czarny Czarnym. Mogą wyjechać, ożenić się albo rozwieść, zająć się czymś innym. Ja nie mogę. Jestem Giełdziarzem. Dołożył kolejny element. Z otwartymi oczyma układało się trudniej. „Czemu on ci to powiedział?” – zabrzmiało. I zaraz, echo słów Wuja: „nie powinniśmy się już więcej widzieć” – podrapał się po brodzie – „każdy powinien zająć się swoim sprawami”. – On się boi – zauważył Giełdziarz – stary cap się przestraszył. „Wuj, Brandon, to wszystko rozbija się o ciebie. Jesteś w dwóch światach, ich i żywych ludzi”.
– No to w pytę – powiedział – i mam teraz odpuścić, tak? Przymknął oczy i skończył układankę. – Odpuścić, co? Niedoczekanie twoje, pierdzielu. Oparł się o blat i patrzył na swoje dzieło. Oczywiście nic się nie stało. Na wpół świadomie Giełdziarz oczekiwał olśnienia: Wuja wychodzącego ze zdjęcia, tabunu duchów harcujących w pokoju albo chociaż napisu w magicznym języku. Przykro mi, stary. To tylko nora martwego starca, jego zasranego kota i niemniej zasranych gaci. Powieś to sobie. Niech przypomina ci dawną głupotę. A teraz bania i lulu. Giełdziarz skończył piwo, pusta puszka wylądowała w kącie. Uśmiechnął się do Wuja na układance i wtedy przyszło olśnienie. Szpad siedział z Wujem w osiedlance i zastanawiał się, czy Giełdziarz wrócił już do domu jakie wrażenia wyniósł z klubu „Tandem”. Nie chciał siedzieć w skórze tego faceta. Agnieszka miała mnóstwo wad, ale przynajmniej była prawdziwą żoną, nie wycieruchem podkupionym za parę złotych. Wyobraził sobie bladą twarz Giełdziarza, jak rozszerza usta w zdziwieniu, a oczy pękają mu niczym jajka w gorącej wodzie. Powiedział do Wuja, że był to świetny pomysł. – Zależy, jak na to spojrzeć, młody człowieku. – Chce mi pan zepsuć humor? – Gdzież bym śmiał – Wuj uniósł kufel – to dzień twojego zwycięstwa. Musisz odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jesteś gotowy na jego przyjęcie. Na konsekwencje. Szpad, który myślał, że sprawa z Giełdziarzem została pogrzebana, znieruchomiał i popatrzył pytająco na Wuja. – Nie ma Giełdziarza. Siedzi w domu i wyje. – Twój problem – rozpoczął Wuj – polega na tym, że zrobiłeś coś, a zarazem nie zrobiłeś. Zjadłeś ciastko i masz ciastko. Rozumiesz? Szpad potrząsnął głową. Wuj sapnął. Brzeg kufla zaszedł parą. Za szybą wirował śnieg. – To nie ty wynająłeś dziwkę, by oszukiwała Giełdziarza. Przekazałeś wiadomość i zapewne domyślił się, że to wiadomość ode mnie. Najczęściej bywa tak, że to posłańcowi ścinają głowę. – Wykorzystałeś mnie – zadowolenie uleciało ze Szpada. – Nic z tych rzeczy. Chciałeś mu dokopać i znalazłem najprostszy sposób, aby ci to umożliwić. Ten oszalały z bólu dureń będzie próbował się odegrać. I jak zraniony byk uderzy na oślep. W najbliższy cel. W ciebie.
Telewizor nadawał powtórkę meczu. Szpad ponuro wodził wzrokiem za piłką. – Nie musisz niczego się obawiać. On jest głupi, ty nie. On działa chaotycznie, ty wprost przeciwnie. – Co, pana zdaniem, zrobi? – Skąd mam wiedzieć? To szajbus i zły człowiek. Powinieneś być ostrożny i gotowy na wszystko. Nie chcę ci psuć humoru, ale może posunąć się do ostateczności. Szpad dalej nie rozumiał. – Zapewne przyjdzie sklepać ci mordę albo spróbuje odbić twoją żonę. Tacy już są ludzie. Obrażają się za prawdę. Ty mu odpowiesz. On tobie. Coraz silniej. Okrutna i bardzo smutna spirala. Dokąd nas zaprowadzi? – Głodne kawałki – Szpad odstawił niedopite piwo. – Już po północy. Czas na mnie. – Poczekaj – Wuj zacisnął dłoń na nadgarstku chłopaka. – Nie zostawię cię z tym. Możesz na mnie liczyć. Szpad nie zdobył się na wdzięczność. Na dworze było biało. Szpad poszedł przez zaspy. Postawił wysoko kołnierz, naciągnął czapkę, ale śnieg znalazł drogę pod sweter. Chłopak drżał. Próbował poukładać w głowie słowa Wuja. Może trzeba było zostawić Giełdziarza w spokoju albo zwyczajnie zadzwonić i powiedzieć: „koleś, odpierdol mi się od żony”? – Ściągnąłeś sobie syf na głowę – przez zamieć nie słyszał własnych słów. Jakby miał mało problemów. Brak pracy, pijana żona i teraz oszalały z rozpaczy Giełdziarz, gotów do każdej potworności. Nagle doszedł do wniosku, że Wuj go oszukał. Przystanął. Z biorących udział w tej grze (Wuj, Giełdziarz, Artur i ten tajemniczy Brandon) właśnie Szpad wiedział najmniej – a zrobił najwięcej. Zasypał miasto ogłoszeniami. Wystawił Artura i pokazał Giełdziarzowi prawdziwe życie. Gdy Wuj przepadnie, cały syf zwali się Szpadowi na głowę. Zajebiście. No, w dupę anioła. Koniec ze wszystkim. Wuj zapłacił dobrze, ale nie dość dobrze, by zbierać za to po ryju. Nie ma tej historii. Drogi Szpada i starego pierdoły rozbiegają się. A Giełdziarz dojdzie do siebie. Nigdy nie zostaną przyjaciółmi, ale rachunki zostały wyrównane. Polski, zimowy western. Szpad szedł w stronę domu. Spoglądał za siebie i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w zamieci majaczy potężna sylwetka. Jakby Wuj nie chciał go opuścić. – Cześć! – zawołał Szpad w głąb ciemnego mieszkania. Owiał go zapach papierosów. Zapalił światło w przedpokoju, otrzepał kurtkę i buty. Westchnął ciężko i poszedł otworzyć okno.
Najpierw zobaczył Agnieszkę. Leżała nieprzytomna w poprzek łóżka. Na policzku błyszczała zaschnięta ślina. Szpad wziął koc i chciał przykryć żonę, gdy dostrzegł Kubę leżącego obok łóżeczka. Nie musiał się zbliżać, by wiedzieć, że dziecko nie żyje. Szpad cisnął niedbale koc i schował twarz w dłoniach. Wypalił trzy papierosy, nim podszedł do synka. Dotknął rączki. Zimna. Podniósł dziecko i przycisnął do siebie. Wycałował policzki, rączki, usta, jakby wierzył w ożywczą moc łez. Kiedy to się stało? Agnieszka musiała wrócić pijana, bardziej pijana niż zawsze. Pewnie próbowała go nakarmić, zwyczajnie przytulić, ale Kuba wysunął się jej z dłoni. Małe dzieci mają plastelinowe główki. Szpad położył synka i poszedł do kuchni na papierosa i mocnego drinka. Czemu siedział z Wujem? Czemu nie wrócił wcześniej do domu? Dlaczego nie potłukł tej suce butelki na głowie? Można rozpaczać w nieskończoność, ale, jak mówią, człowiek chory myśli, zdrowy – działa. Stanął nad Agnieszką i słuchał jak oddycha. Cisnął papierosa na ziemię i chwycił żonę oburącz za gardło. Zacisnął. Nie rozumiał, czemu nie zrobił tego wcześniej. Czuł, że nie można postąpić inaczej i każdy zachowałby się podobnie. I nigdy nie powie nikomu, że Agnieszka przed śmiercią otworzyła oczy, że próbowała mówić, bo, kochanie, trochę za późno na przeprosiny. Szpad zwolnił ucisk, gdy był pewny, że żona nie żyje. Odwrócił się i spostrzegł Wuja, siedzącego na parapecie. Nie zdziwił się ani trochę. – To był właściwy ruch – powiedział Wuj. – Niech pan stąd wyjdzie. – Wiem, że jest ci ciężko – Wuj wskazał na łóżeczko – ale postąpiłeś dobrze. Sam zachowałbym się podobnie. – Wynoś się – warknął Szpad. – Najlepiej tą drogą, którą przyszedłeś. Wuj nie drgnął. – Żałuję, ale to niemożliwe – odparł. – Nie sądzisz, że głupio odrzucać życzliwą dłoń, jedyną, jak sądzę, w twojej dość rozpaczliwej sytuacji? Wuj zbliżył się do łóżka, wziął Agnieszkę za przegub i pokręcił głową. – Niewątpliwie dobrze wykonana robota. Są dwie możliwości. Albo zgłosisz się na policję, albo tego nie zrobisz. – Jest mi wszystko jedno – rzekł szczerze Szpad. – Nie wątpię, że w tej chwili mówisz prawdę. Ale w pierdlu możesz zweryfikować ten pogląd. Nalejesz mi coś do picia? Szpad bez słowa zniknął w kuchni i wrócił ze szklanką wódki. Wuj siedział na brzegu
łóżka. Chłopak patrzył na niego z nienawiścią. – Chyba nie obawiasz się, że cię wydam? – rzekł Wuj przyjaźnie. – Z tego, co się orientuję, jestem jedyną osobą, która jeszcze nie nadużyła twojego zaufania. Są dwie realne możliwości. Policja uwierzy w twoją historię i dostaniesz parę lat za zbrodnię w afekcie. Możliwe, że wyrok będzie w zawiasach. Ale jest druga ewentualność. Przyszedłeś do domu, zabiłeś dziecko, a potem żonę. – Bzdura – Szpad był na granicy płaczu. – Byłem wtedy z tobą. – Marny ze mnie świadek. A są ludzie, którzy życzą ci źle. Bardzo źle. Idę o zakład, że ten nasz Giełdziarz marzy o wsadzeniu cię do pudła. On ma znajomości, ty nie. Zdziwiłbym się bardzo, gdybyś uzbierał na obrońcę. Pociągnął wódki i mówił dalej. – Matka zabijająca dziecko, to mało prawdopodobne. A ojciec? Już miał problemy z prawem. Bezrobotny. Sfrustrowany. Rodzina Agnieszki stanie murem przeciw tobie. A ty? Masz jakąś rodzinę? Masz kogokolwiek? Szpad rozpłakał się. – Nie pora na to – Wuj stanął nad Szpadem. Siłą oderwał mu rękę od policzka. – Posłuchaj, mały. Lubię cię i chcę ci pomóc. Znam miejsce, gdzie będziesz bezpieczny. Przynajmniej – przygryzł wargi – na razie. – Dzwonię do ciebie, chociaż nie powinnam – głos Moniki w słuchawce. Giełdziarz wciąż trzeźwiał. – Fajnie. Miło z tobą pogadać. – Wtedy byłam zbyt zaskoczona, żeby ci to powiedzieć. To wszystko między nami. Byłeś moją nadzieją na lepsze jutro. Całym lepszym światem. Odnalazł ostatniego papierosa. – To wspaniale. – Nie wiem, po co dzwonię. „Ja też”. – Przecież nic straconego – Giełdziarz pozbierał resztki wesołości. – Możemy zachować stare zasady. Artur gryzie ziemię, ale mnie stać, żeby ci płacić. Będziesz mnie kochała w piątki i niedziele od szesnastej do dwudziestej drugiej. Będzie lepiej niż na pierwszej komunii. Ale najpierw przedstawię cię mojej mamie. Odłożył słuchawkę zdziwiony, jak polepszył mu się humor. Zebrał fragment układanki na sztywną tekturkę, owinął szczelnie folią i wybiegł z domu. Wejście do czytelni w Bibliotece Jagiellońskiej jest porównywalne tylko z wproszeniem się na obiad u księcia Karola. Najpierw Giełdziarza zatrzymała ochrona i skierowała na drugą stronę budynku,
celem rejestracji. Tam długo tłumaczył się, czemu chce coś poczytać, skoro nie studiuje, wreszcie, uboższy o osiem złotych, z plastikową kartą w kieszeni, wrócił do głównego wejścia. Ochroniarz skierował go do szatni. Giełdziarz zapytał, czy może rozebrać się do gaci. – Nie cwaniakuj, nie cwaniakuj, tu kulturalni ludzie przychodzą – usłyszał. – Gdzie pan pójdzie? – zapytała szatniarka. – Do nieba – odrzekł. Wolny od kurtki i plecaka, wbiegł na drugie piętro. Akurat zamykano salę celem jej wywietrzenia, więc poszedł na papierosa. Jedynym miejscem, gdzie mógł palić, był mały balkonik z widokiem na Akademię Rolniczą. Obok przytulała się para metali. Giełdziarz palił, patrzył i próbował zapomnieć o swoim losie, szukając sposobu, w jaki metalowcy rozpoznają swoje dziewczyny. Przecież wszystkie są takie same – czarne włosy, ciemna szminka i, ku zaskoczeniu, czarne ciuchy. Mnóstwo żelastwa na palcach i szyi. – Zima – powiedział metalowiec. – Zobacz, jakie to jest piękne. Wszystko śpi. Jest martwe, ale się przebudzi. „Jak doszedłeś do tego, stary?”. – Zastanawiam się – kontynuował – gdyby tak zapytać ludzi, co jest dla nich najważniejsze, ilu odpowiedziałoby, że honor. Wątpię, by choćby jeden. – Bo ludzie teraz myślą o pieniądzach – odparła dziewczyna. – Albo o małym, egoistycznym szczęściu. I jak ma być tutaj dobrze? Teraz sprzedajemy nasz kraj za parę euro. Wiarę ojców już sprzedaliśmy. Krzyże depczą naszą ziemię. Powiesz teraz: wierzę w honor, wyśmieją cię. Powiem: duma jest dla mnie najważniejsza, usłyszę: to idź szukaj pracy gdzie indziej. Nic, tylko lizać Żydom dupy. Giełdziarz miał dosyć. Spalił papierosa do dwóch trzecich, ale zgasił go butem i poszedł w stronę drzwi. – Ej! – zawołał metalowiec. – Taką dobrą pojarę wyrzuciłeś? Giełdziarz spojrzał w jego szczere oczy, na niedopałka, znowu na metalowca, wyjął paczkę chesterfieldów i rzucił mu pod nogi. „Przedziwny dzień”, pomyślał i poszedł do czytelni. Nim dostarczono książki, wypalił dwa papierosy przekonany, że ludzie, których nie ma, nie chorują na raka. Zamówił albumy o Krakowie. Chciał wszystkie, które się ukazały. Dostał pięć. Wyjął kserokopię i zaczął przeglądać. Co chwilę podnosił głowę i patrzył po sali. Większość stolików stała pusta. Studenci grzebali w podręcznikach. Brodaty facet ze śmieszną, wysuniętą szczęką przerzucał akta sądowe. W zębach miał długopis i wyglądał, jakby chciał się nim zaciągnąć.
„Zapłaciłbym żywą flotą, żeby zrzucić tę robotę na studenciaka”, pomyślał Giełdziarz. „Mogę tu spędzić pół życia”. Uświadomił sobie, że nie wie, ile żył, ile życia zostało i znalazł właściwe zdjęcie. Przyjrzał mu się uważnie, porównał z kserokopią i nie miał wątpliwości. Album pochodził z lat sześćdziesiątych, kiedy Kraków zjadał kolejne wioski. Zdjęcie przedstawiało wiejskie domki i maszt radiowo-telewizyjny, sterczący z kępy czarnobiałych drzew. Bronowice – przeczytał Giełdziarz półgłosem, rozejrzał się i wyrwał kartkę. Odłożył książki na kupę, oddał bibliotekarce i zadowolony z siebie („ale jajcarz z ciebie, Giełdziarz”) pobiegł do wyjścia. „Gdzie jestem? Co to za miejsce?”. Szpad widział tylko kontury mebli. Podkurczył nogi na fotelu. Zawołał Wuja. Cisza. Dobrze. Potrzebował samotności. Nie czuł bólu ani strachu, tylko żal, że sprawy musiały pójść tym torem. Wuj miał rację w jednej kwestii – nikt go nie zrozumie. „Łatwo osądzać ludzi, myślał, bo fakty zawsze są proste. Był gość, zrobił to, co zrobił, więc stawiamy na nim krzyżyk i odgradzamy od społeczeństwa. Ma to swoją mądrość i czuję ją na swojej dupie”. A może tak jest lepiej? Wszystko, co cię wkurwia, odeszło: Rumuni i ich harmonie, staruszki wiszące na poręczy niczym siwe nietoperze, tłuści goście i ich cycatki, sprzedawcy precli, biurwy za biurwową szybą, zasmarkana jesień, zapluta wiosna. Jest ten przedziwny dom, cisza za oknem, szorstki śnieg. Tak jest lepiej, bo ile zdołałbyś żyć? Twoje życie to zmiany papierosów, od davidoffów do czarnych czterdziestek. Potem są sporty, a na końcu paliłbyś zasuszone gówno w srajtaśmie. Uwierz, że stało się lepiej. Zdarłeś strupa i żyjesz, na przekór wszystkiemu. Ale oni po ciebie przyjdą. Oni, oni, nie ma żadnych „onych”, tylko złe trybiki i jeden skurwiel. Giełdziarz ci nie odpuści, on już jest taki. Bo ludzie są źli. Tak, sami z siebie. Wpierdolili nie to jabłko, co trzeba i teraz ciągną się przez stulecia. Taki bezdziejowy śpik. Nic ich nie obchodzisz. Tylko Giełdziarza. Ile nienawiści jest w tym gnojku. Pamiętasz, jak wygląda? Podobny do nikogo. Szara morda. Włosy schowane pod czapką. Gruby czy chudy? Wysoki czy niski? Pamiętasz tylko oczy. Jak sunęły po ciele twojej żony. Jak patrzyły na ciebie. Gnój. Szmaciarz. Pizda dwunożna. Nie wie, gdzie jestem. A zresztą, niech przyjdzie. Niech przyjdą wszyscy. Pogrzebał za fotelem i wydobył coś, co w pierwszej chwili wziął za kij. Laskę.
Wszedł między domy i zwątpił w swoje siły. Bronowice z zabitej dechami dziury stały się zbitką luksusowych osiedli. Przepadły chaty o łamiących się dachach, diabeł porwał kury, psy i pijanych chłopów. W oczy biła czerwień dachówek („kto, cholera, zrzucał z nich śnieg?”). Giełdziarz palił, wędrował i ani się spostrzegł, jak zostawił Kraków za sobą. Niedaleko biegła droga na Zabierzów, ale Giełdziarz czuł się zagubiony. Wypatrywał masztu i gdy myślał, że się pomylił – dostrzegł go. Sterczał nad dachami, czerwony i szkaradny. Giełdziarz porównał go ze zdjęciem. Zadanie wydało mu się jeszcze bardziej beznadziejne. Maszt wyglądał jak tysiąc innych. Na kserokopii nie było punktu odniesienia, tylko niebo i żelazny fallus. Nie wiedział, gdzie iść. Zapadał zmrok. Chciał zapytać o drogę, ale ludzie zamknęli się w domach jak w twierdzach. Giełdziarz błądził bezradnie wąskimi ulicami. Spożywczak był jedynym miejscem, gdzie mógł zaciągnąć języka. Kobieta zza lady wyglądała, jakby stała tu od zawsze, piwo stało obok proszków, cukierki przy prezerwatywach, a mineralna w szklanych, brązowych butelkach straszyła obok czerwonych chipsów. Giełdziarz poprosił o papierosy i małą colę. – Szukam człowieka, którego nazywają Wujem. – Toś się, chłopcze, spóźnił – zagdakała kobieta. – Nie żyje. A szkoda. Fajny był staruszek. Przychodził po płatki, piwo i karmę dla kota. Po co go szukasz? Rozmowie przysłuchiwał się stary pijak. Kończył piwo w rogu sklepu. – Mam coś, co należy do niego. Może mi pani powie, gdzie mieszkał? Dam, co mam jego rodzinie i spadam przed nocą. Kobieta wydała resztę. – Nie wiem, czy mówisz prawdę, czy chcesz ich okraść, ale jak dla mnie, wychodzi na jedno. Nawet psia noga nie stanęła w tej ruderze, odkąd go zabrali. – To co ja mam robić? – Wypić colę. Wracać. Albo idź tam, chłopcze. Giełdziarz postawił butelkę na stole. – Co mu się stało? – Temu twojemu Wujowi? Pewno przeciw ludziom albo Bogu grzeszył. Pamiętam, dziesięć, no, piętnaście lat temu, to miał wszystko. Sekretarzem tu był, ale dusza, nie człowiek. To ludzie walili drzwiami i oknami. Ty pewno nie pamiętasz, ale kiedyś to ho, trzeba było wszystko zdobywać. Jak psu z gardła, mówię ci. Giełdziarz przytaknął ze zrozumieniem. – To ludzie go na rękach nosili. Tam swoje grzechy miał, ale mówiłam, niech Bóg błogosławi tego człowieka. Modliłam się za niego, bo myślę sobie, że Bóg patrzy, co człowiek robi, a nie, czy krzyżem w kościele leży. No i potem spadł szybko, szybciutko.
Ludzie zapomnieli. Jeszcze kiedyś to rodzina bywała. Potem widywałam jego wnuczkę. Na końcu nawet ona nie przychodziła. I co ci mam powiedzieć? Umarł samotnie. Ja nawet chciałam na pogrzeb iść, ale chyba dobrze, że nie poszłam, bo sama bym była – przetarła oko, zabrała butelkę i rzuciła, zmienionym tonem: – Mogę ci jakoś pomóc? Giełdziarz podziękował i wyszedł na drogę. Na zewnątrz było już ciemno. Nie doszedł do zakrętu, gdy dogonił go pijak ze sklepu. Sztywną nogę ciągnął jak worek cementu. – Kierowniku, ja za bełta zaprowadzę. Giełdziarz zmierzył go wzrokiem. Z wahaniem położył dziesięć złotych na brudnej ręce. – Masz na dwa. Ale opowiesz mi to i owo. – Pewnie, pewnie – Pijak pochwycił banknot jak diabeł dobrą duszę. – Tylko wolniej, kierowniku, bo noga nie ta. A tej ropy nie słuchaj, to zły człowiek i drugiemu żałuje. O, tutaj, tutaj... Zeszli na nieodśnieżoną alejkę. Domy stały coraz rzadziej. Nagie drzewa rozpychały się gałęziami. – Bo ona starego nie cierpiała jak wszyscy. Dla mnie bucem był za życia, to przecież w grobie się nie poprawi, nie. A głupio im, bo to oni dziada do grobu wpędzili. Już niedaleko. Śnieg sięgał po kolana. Giełdziarz spojrzał za siebie. Na oko sto metrów do najbliższych świateł. – Chorował na coś, a czy chodzić nie mógł, ja tam dokładnie nie wiem. Co się będę do mendy zapuszczał. I zmarł bez opieki. Pewno żyłby, jak ludzie by pomogli. Ja tam nie pomogłem, ale nie pierdolę za ladą, bo na chuja trupowi pomnik. I tak każdy wie, jaki był. Widzisz ten płot? Giełdziarz wytężył wzrok. Najpierw myślał, że to zmarznięta kopa nawozu i drzewa w około. Wypatrzył płot i postrzępiony dach. – To tam. Nie wiem, czego tam chcesz, ja wziąłem swoje i zabieram dupę – poklepał się po kieszeni. – Pomyślnych wiatrów, kierowniku! Giełdziarz delikatnie przytrzymał go za ramię. Mężczyzna był miękki, jakby gnił od środka. – Za doprowadzenie i za mówienie. Nie wysiliłeś się, kierowniku. Pijak spuścił głowę. – Ja tam nie wejdę. Strasz mnie, nawet dychę oddam, proszę – pomachał banknotem przed nosem Giełdziarza. – Nie wchodzę i tyle. – Dobrze, ale powiesz mi, czemu. Mężczyzna kaszlnął, spuścił głowę, w końcu machnął ręką i rzekł:
– Niektórzy twierdzą, że on tu wciąż się kręci. Co będę pierdolił, w paru robiliśmy sobie metę w tej chałupie, bo i ciepło, i, kurwa, spokój. Spiłem się trochę i przysięgam, nie jak ta ropa ze sklepu, ja przysięgam naprawdę, żem się w nocy obudził i widziałem jego cień w fotelu, a jak spojrzałem, to oparł się na lasce i chciał wstawać. Kierowniku, mi tam noga ozdrowiała i niosła razem z drugą, aż do świateł. Idź tam i śmiej się ze mnie. Wyrwał się Giełdziarzowi i pokuśtykał z powrotem. Giełdziarz uznał, że nie warto go ścigać. „Więc tu mieszkałeś?”, pomyślał Giełdziarz, gdy przeszedł przez płot i stanął naprzeciw zrujnowanej budowli. Zapadnięty dach przypominał mu złamany kręgosłup, wybite szyby – wyłupione oczy. Szedł po skrzypiącym śniegu i miał wrażenie, że to dom, grobowiec Wuja, jęczy w oczekiwaniu. Ściany, kiedyś brązowe, sczerniały. Drzwi wyważono. Spojrzał za siebie – czarne drzewa. Poczuł się odcięty od świata. „Po co tu przyszedłeś? Myślałeś, że prawda stanie przed tobą, naga jak dziwka na rurze? Raz ci tę najważniejszą prawdę już powiedziano”. – Jest tutaj ktoś? Wszedł przez wybite okno. Pod butem zachrzęściło szkło. Zapalił latarkę. Snop światła padł na butelki, niedopałki i pogruchotane meble. Fotel, który pamiętał ze zdjęcia, stracił jedną nogę. Szmata przerzucona przez oparcie dawała złudzenie, że ktoś tam siedzi. Ocalały książki. Były ich całe rzędy, popielate od kurzu. Giełdziarz przejechał palcem po grzbietach. Nazwiska nic mu nie mówiły: Putrament, Andrzejewski, Breza, Słonimski. Na najniższej półce leżała sterta krzyżówek wypełnionych lekko pochyłym, bardzo eleganckim pismem. Obok – resztki posklejanego samolotu. A jeszcze niżej – album ze zdjęciami. Giełdziarz usiadł i zaczął go przeglądać z latarką w zębach. Wuj jako dziecko, gruby chłopczyk w szkolnym mundurku. Dalej młodzieniec, szczupły i muskularny, w samych slipkach i z wędką w ręce. Jakieś szkolne miłości. Fajna cycatka w bereciku. Pani artystka. Mogłeś się, dziadku, wystrzegać takich. Tu Wuj jest już żołnierzem w stopniu porucznika. Pozuje z kolegami do pamiątkowego zdjęcia. Wuj w Moskwie i w Bułgarii. Wuj z dziewczyną. Ślub Wuja. Córeczka w wózku. Kilka kartek dalej jest już dorosła i trzyma za rękę własne dziecko – Gabrysię można poznać po złych oczach. Misia trzyma jak kat odrąbaną głowę. Połowę albumu wypełniają zdjęcia Brandona. Brandon liże łokieć Wuja. Gryzie go w nos. Pręży grzbiet. Wcina whiskas z michy. Śpi na oparciu fotela. Spogląda za okno. Je śnieg. Obgryza mebel. Jest też zdjęcie z układanki. A obok Wuj, siwy i stareńki, tuli swojego kota.
To, co zostało z Brandona, leży w kącie. Kupka białych kości i nieduża czaszka. Giełdziarz kucnął, wziął drobną kość i patrzył na nią, próbując odgadnąć koszmar, który tu się dokonał. Nerwowo zapalił papierosa i myślał, co robić. – No, stary. Pogrzebu nie będzie – powiedział. Za twarda ziemia. Zebrał kości na kupkę i przesypał do znalezionego obok worka. Przynajmniej tak jest na filmach, prawda? Grzebie się zwłoki, a potem duchy uzyskują spokój. Brandon pójdzie w zaświaty i, przy odrobinie szczęścia, zabierze ze sobą Wuja. – Masz, stary. Wreszcie Giełdziarz robi coś za darmo. Kominek. Znany z układanki. Bezbarwnym wzrokiem wodził po pokoju. Spojrzał na fotel i mógł przysiąc, że cień na nim się powiększył. Przełknął ślinę. Samotna kropla powędrowała w dół wysuszonego gardła. – Jest tu kto? „Jeśli z tego fotela podniesie się Wuj i zacznie wymiotować robalami, posram się ze strachu!... Pomyśl o jego wyjedzonych oczach i brzuchu, w którym tańcuje wszelkie paskudztwo. Czasem nie warto być odważnym, więc spierdalaj, póki możesz”. – Nie jestem twoim wrogiem – wykrztusił. – Chcę pomóc wam to wszystko zakończyć. Może to tylko cień. Ciemność płata ci figle. Giełdziarz zrobił krok w stronę fotela. Mebel zaskrzypiał. Giełdziarz uniósł ręce do góry, pokazując, że nie ma złych zamiarów. Cień drgnął, skoczył. Laska mignęła na tle okna. Uniesione ręce Giełdziarza ocaliły głowę i cios spadł na bark. Drugi, mocniejszy, uderzył w żebra. Trzask. Giełdziarz zaatakował nisko, przeleciał pod laską i obalił przeciwnika na ziemię. Ten jęknął i Giełdziarz pojął, że to nie żaden duch, ale Szpad. Docisnął go do ziemi. Laska upadła na podłogę. – Uspokój się. Szpad znieruchomiał. – Nie chcę ci zrobić krzywdy. Słyszysz mnie? Policzę do dziesięciu, a potem cię puszczę. Nie chcę zrobić ci krzywdy. Chcę tylko wiedzieć. Szpad wykaszlał, że się zgadza. Wystarczyło na niego spojrzeć, by wiedzieć, że stało się coś strasznego. Giełdziarz doszedł do sześciu, gdy chłopak zebrał siły i pchnięciem nóg zrzucił go z siebie. Nim Giełdziarz zdążył wstać, kolejne ciosy spadły na plecy. Próbował się podnieść, ale tego było za dużo. Skulił się na ziemi i osłaniał głowę. Szpad uderzył go w palce i żółte plamy wlały się pod powieki Giełdziarza. Wiedział tyle,
że Szpad zwariował, i że jeśli go nie powstrzyma, zaraz powędruje za Wujem i Brandonem. Chwycił nogę chłopaka i szarpnął. Szpad nie był na to przygotowany. Poleciał na plecy, uderzył głową o róg kominka i znieruchomiał. Giełdziarz próbował wstać. Leży się tak przyjemnie. Giełdziarz przekręcił się na obolałe plecy. Czekał, aż oddech się uspokoi. Uniósł głowę i spojrzał na Szpada. Chłopak leżał skulony. Z włosów i ust spływała krew, a szklane oczy mówiły, że Szpad już nie wstanie. „O kurwa, zabiłem faceta”, pomyślał Giełdziarz, „o kurwa, ja pierdolę”. Wstawaj, bo będziesz miał przesrane jak dobry gangster na filmie. Kto cię widział? Pijak i sprzedawczyni. Pierwszy nieważny. Kobieta to problem. Ale kto wiedział, że tu jest Szpad? Czyli możesz poleżeć tu trochę. Tylko trochę. Giełdziarz zamknął oczy, a gdy je otworzył, pokój był schludny. W fotelu siedział Wuj.
Rozdział szósty, w którym dowiadujemy się, jaki los spotkał Wuja i jego kota, a Giełdziarz wchodzi w posiadanie worka kości Wuj siedzi w fotelu. Szalik oplata długą szyję. W głębi gra radio. Ręce Wuja błądzą nad układanką, ale ta układanka jest inna, przedstawia domek w ogrodzie i włochatego psa na pierwszym planie. Wuj układa ją szybko. Spomiędzy warg wysuwa się różowy język. Zjawia się Gabriela z koszykiem w dłoni. Jest małą, grubą dziewczynką z warkoczykami. Ma tyle uroku co hipopotam, ale twarz Wuja promienieje radością. Podchodzi do wnuczki, całuje w oba policzki. Nie spodziewał się tej wizyty. Rozgląda się po mieszkaniu, szukając czegoś, co mógłby ofiarować dziewczynce. Znajduje blaszane pudełko z landrynkami i stawia przed Gabrysią. – Zobacz, dziadku, co mam – mówi Gabriela i otwiera wiklinowy koszyk. Nieśmiało ukazują się dwie łapki i rudy pysk. Brandon z wahaniem zeskakuje na podłogę. Rozgląda się po nowym terenie, pragnie czmychnąć, ale unoszą go silne dłonie Wuja. Brandon przygląda mu się podejrzliwie. Wuj zbliża kota do swojej twarzy i Brandon błyskawicznie gryzie go w nos. – Mały drań – śmieje się Wuj. – Chodź, Gabrysiu, damy mu trochę mleka. Jak go nazwałaś? – Brandon. – Dziwne imię. – Tak ma na imię bohater „Beverly Hills”. Jest boski. Wuj stoi przed Gabrysią z talerzykiem mleka. – Większość ludzi twierdzi, że nadawanie zwierzętom ludzkich imion uwłacza ludziom. Ja sądzę, że jest na odwrót. Srutu-tu. Żaden kwas nie da ci takiej jazdy. Leżysz, każda kość jest gdzie indziej, niż powinna, a kino zawinęło ci się koło głowy. Umieram? Hej, hop. Pomówmy o zagładzie Murzynów. Ciemno.
Dwa głosy. Kobiecy i męski. – Martwię się, że ona chodzi do tego skurwysyna. – Podrośnie. Zainteresuje się chłopcami i odstawi dziadka na boczny tor. – Czemu ta menda po prostu nie zdechnie? – Obawiam się czegoś innego. Opieki nad tym skurwielem. – Nie ma mowy. Będzie trzeba, wynajmę pielęgniarkę. Na razie chcę, żeby odpierdolił się od naszej córki. Nie może być lepiej. Gabriela siedzi w kucki na gołej podłodze. Wuj usadowił się na stołku. Brandon trze grzbietem o jego stopy, a Giełdziarz ma wrażenie, że jego głowa jest piłką i toczy się po podłodze. Wuj ma ogromne stopy, jasne i wilgotne jak brzuch ryby. Brandon gryzie skarpetkę. – Kiedy kot jest mały – mówi Wuj, nie spuszczając oczu z czworonoga – matka przenosi go za płat skóry na karku. On to dobrze pamięta, więc jeśli nie chcesz, żeby kot szarpał się przy przenoszeniu, chwyć go w ten sposób. Wuj chwyta Brandona za luźny fałd skóry i podnosi na wysokość twarzy wnuczki. Kot ma najgłupszy wyraz pyska, jaki może przybrać zwierzę. Orientuje się, że robią z niego durnia, skręca głowę i próbuje ugryźć rękę. Podkula nogi. Wściekle bije ogonem. – Połapał się – mówi Wuj ze śmiechem. Kot ląduje na jego rękach. Wuj głaszcze go po głowie – no, kochany. Idź do swojej pani. Ale Brandon nie chce odejść. Wściekły atakuje nogawkę Wuja. – Z kotem możesz dogadać się tylko w jeden sposób – wyjaśnia – przyjmując jego zasady. Zobacz, przecież to głupie. Kochamy tego małego drania, prawda? A on nas nie. Interesuje się tylko sobą i miejscem, w którym przebywa. Ale przychodzi i chce być pieszczony. Jest oswojony, ale jednocześnie jest drapieżnikiem. No, popatrz, popatrz tylko. Brandon wspina się po nogawce i wbija zęby w kolano. – Kiedy zamontują ci telefon, dziadku? – A po co mi telefon? Przecież możesz przyjść, kiedy chcesz. Prawie nie ruszam się z domu. – Mógłbyś zadzwonić, gdyby coś ci się stało. Wuj sili się na żart. – Dziękuję, że przypomniałaś mi, jaki jestem stary. W oczach Gabrieli widać zmęczenie. To ci historia. Nasza Gabrysia zawsze była wredną cipą i dobrze na tym wyszła, w każdym razie lepiej
niż Giełdziarz. Drewno i ciemność to fajny bajer. Niedoceniany. Dalej, wąchamy klepki. Dziesięć wdechów i próbujemy wstać. – Czemu mama do ciebie nie przychodzi? – Z tego samego powodu, dla którego byłem dla ciebie Wujem. Gabriela śmieje się i głaszcze Brandona. Jest starsza. Ma już piersi, ale jeszcze się nie maluje. Siedzi naprzeciw dziadka i pije sok. Przez okno wlewa się gęste słońce i można pomyśleć, że to trójwymiarowa pocztówka. – Powiedz mi. Wuj patrzy na Gabrielę. – Nigdy nie twierdziłem, że jestem święty. Ludzie dzielą się na dwie kategorie. Na świętych i tych, którzy świętym podsuwają miskę, poduszkę i bronią przed światem. Mnie przypadła ta druga rola. – Nie rozumiem. – Nie musisz. Na pewno ci opowiedzą. Ja powiem ci tyle, że wychowywałem twoją mamę najlepiej, jak umiałem. Dałem jej pieniądze. Załatwiłem studia. A ona jak pelikan. Kłap. Kolejna ryba. Znalazłem jej pracę i, gdy obrosła w tłuszczyk, mogła powiedzieć: „ta komunistyczna świnia”, „ten pijak”, „ten dziwkarz”. Ale żarła mi z ręki przez dwadzieścia lat. Popatrz, Gabrysiu. Zanurza dłoń w jej włosach. – Z prawdą jest jak z dupą. Każdy ma swoją. Wszystkie trudności, jakie spotykamy w życiu, zależą od tego, jak się urządzimy. Czasem przeszkadza ci brak pieniędzy na chleb, a czasem twój własny ojciec. Jak sądzę, dla twojej mamy to luksus. Wuj wstaje i widać wyraźnie, jak bardzo się zmienił. Idzie powoli, nogi podnosi z wysiłkiem. W połowie drogi przystaje i opiera się o blat. Twarz nachodzi bielą. – Pomóc ci? – pyta Gabriela. – Daję sobie radę – mówi Wuj, sięga po dzbanek i zawraca. Przygryza wargi z wysiłku. Siada, a Brandon wskakuje mu na kolana. Pamiętasz jeszcze basen i swoje płuca jak miechy? „I like the way she moves!”. Srutu-tutu. Umiałeś przepłynąć basen pod wodą. Stałeś przy płytszej części, oddychałeś do dziesięciu. Siedem głębokich wdechów i trzy normalne. Ruszałeś przy dnie, nie podnosząc głowy. I znów liczyłeś do dziesięciu. Potem patrzyłeś przed siebie. Basen
schodził w dół, ale nie widziałeś drugiego końca. Nic tak nie pociąga, jak szybka droga do góry. Płuca kurczą się, ale ruszamy dalej. Zamykamy oczy, a gdy je otwieramy, widzimy już koniec. Kilka ruchów ramionami i nagle już koniec. Jakby magiczna siła przyniosła cię tutaj. Dotykasz kafelków i w górę. Powietrze pcha się w gardło. Pamiętasz? No to do dziesięciu i wstawaj. Znowu ciemno. Wąchamy szpary w podłodze. – Gabrysiu? – Tato? – Nie myślałaś oddać kota dziadkowi na wakacje? I znowu jasno. I znowu Wuj. Jest siwy. Komunistyczny gołąb. Zapada wieczór. Wuj obojętnie patrzy w telewizor. Przed ekranem siedzi Brandon. Nie sposób go oderwać. Wuj woła go, ale kot nie reaguje. Wuj śmieje się, aż coś trzeszczy mu w gardle. Teraz widać cały pokój, jakby nagle oddalić kamerę (albo kopnąć do kąta głowę Giełdziarza). Szaro. Lepki kurz siedzi na meblach. Postrzępione kłęby toczą się po podłodze. Jeden zbliża się pod nos Giełdziarza. Warto by kichnąć. Wuj wstaje i idzie o lasce. Bierze Brandona. Kot patrzy zdziwiony. Starzec zawraca. Chwieje się, pewno zaraz padnie – ale nie. Dociera do fotela i opada bezwładnie. Trzask. To Wuj śmieje się do kota, a śmiech jest suchy jak pieprz. Brandon gryzie go w nos i zeskakuje. Teraz widać, jak bardzo urósł. Muskularne łapy unoszą krągły korpus. Brandon obraca głowę. Niezwykły kolor. Marchewkowy kot. Ile czasu już minęło? Trzask. Wesolutko. Wuj i Giełdziarz śmieją się do łez. Lepiej teraz, na plecach. Kurwa, ciemno jak w dupie samego diabła. – Dawno nie byłaś – mówi Wuj do Gabrieli. Na dworze musi być zimno. Gabriela ma brązowy płaszcz, sweter i beret. Stoi przed Wujem. – Nie mam czasu – suchy głos. – Ale mam dla ciebie prezent. Wręcza mu układankę. – Co to jest? – pyta Wuj.
– Ułożysz, to zobaczysz. Wuj próbuje wstać na jej powitanie, ale nie potrafi. Gabriela patrzy ze współczuciem. Obrzuca wzrokiem zniszczone mieszkanie: górę garów z resztkami jedzenia, skarpetki podobne do zrzuconej wylinki, tumany kurzu gnane przez jesienny wiatr, wpadający przez otwarte okna. – Nie zimno, dziadku? Wuj klepie się po swetrze. – Jeszcze nie umarłem. – Nie wyglądasz najlepiej. – I nie najlepiej się czuję. Może powinnaś przestać przychodzić? – mówi szczerze. Wygina wargi, jakby wypluwał słowa. – Będę przychodzić częściej. Nie było mnie trochę... Zdałam na studia. A rodzice powiedzieli, że zapłacą mi za kurs aktorski. Matura, egzaminy, sam wiesz, ile pracy... – Jestem z ciebie dumny. Tęskniłem za tobą – zawiesza głos, bo pewnie chce dodać, żeby nie przychodziła. Po co ma znaleźć jego trupa? – Nie potrzebujesz pomocy? – powtarza pytanie. Wuj kręci głową. – Będę przychodziła co tydzień. Nie. Dwa razy w tygodniu. I kupowała ci jedzenie. Zrobi się ślisko, nie chcę, żebyś wychodził. Obiecałeś, że zatańczysz na moim weselu. „Gówno prawda. Gabrysia właśnie zaczyna dupowanie”. Wuj kiwa głową. Pojawia się Brandon. Podchodzi do Gabrysi jak do obcej. Dziewczyna bierze go na ręce. Kot jest spokojny. – Boże, jaki on rudy. Ile razy go widzę, żałuję, że go oddałam. Wypuszczasz go – kot wskazuje na okno. – Nie boisz się, że ucieknie? Kolejna próba wstania. Z powodzeniem. Wuj opiera się na stole jak zalany grabarz na katafalku. – Wychodzi, kiedy chce. Prędzej ja go zostawię niż on mnie. – Też cię nie zostawię. Matka może pieprzyć, co chce... – Skurcz przebiega przez twarz Wuja. – Ale ty zawsze będziesz moim kochanym dziadkiem. A Giełdziarz już wie, że ostatni raz widzi tu Gabrielę. No i wróciliśmy do punktu wyjścia. Karuzela wiruje, a my ciągle z mordą na deskach. Łatwo znaleźć pocieszenie – taki Szpad ma jeszcze gorzej. Tak, ale ty byłeś martwy za życia. Głodne kawałki. Popatrzymy trochę, a potem wstajemy.
Nie na dziesięć, ale na raz – dwa – trzy. Wiele można powiedzieć o Wuju, ale nie to, że mu się polepsza. Teraz Giełdziarz widzi go z sufitu. Jakby był kotem i wyskoczył na szafę. Głowa Wuja jest łysa i przypomina rzepę. Tylko z tyłu strzępią się kępki włosów podobne do kurzu na podłodze. Może to nawet kurz, a Wuj jest tylko zapomnianym meblem. Zaraz kot zaznaczy teren na jego nodze. Wuj je suchy chleb. Żuchwa rusza się jak maszyna, która zaraz wyskoczy z łożyska. To dziwne, bo Wuj mógłby podbić sobie szmalem oczy, a to ostatnia kromka. Trudno przypuszczać, żeby dołączył do grona starych skąpiradeł z tysiącami dolców pod podłogą, pustą lodówką i żołądkiem. Wyjmuje portfel. Sprawdza, czy ma pieniądze i wstaje. Robi chwiejny krok i upada. Uderza głową o podłogę i parę minut leży nieprzytomny. Brandon przybiega, liże go po twarzy z troską, na jaką stać kota. Wuj otwiera oczy. – Brandon – mówi z trudem. Kaszle. – Pan ci się posypał. Jestem gruszką z drzewa. Obraca się na plecy, a Brandon wskakuje mu na klatkę piersiową. Wuj unosi głowę i patrzy na kota. – Cóż, powoli będziemy się przeprowadzać. Przymyka oczy i wiemy, że myśli o własnym pogrzebie. Zastanawia się, czy będzie na nim Gabriela. Zwilża wargi językiem i uświadamia sobie, że nie widział wnuczki od wielu miesięcy. – Zostaliśmy sami, kocie. Co się z tobą stanie, gdy umrę? Pójdziesz w dobre ręce. Pozbieram się i znajdę ci kogoś. Jutro przejdę się po wsi. Sprawy oczywiście nie wyglądają tak różowo. – A jak ty umrzesz, spotkamy się w niebie. Będziesz tak duży jak ja i będziesz umiał mówić. Co mi powiesz, kocie? Brandon leży na piersi Wuja. Starzec usiłuje go pogłaskać, ale ręka spada bezwładnie na koci grzbiet. Brandon otwiera ślepia i obdarza Wuja obojętnym spojrzeniem. – Pogadamy sobie wtedy, co? Pewno powiesz: „czemu obciąłeś mi jaja?”. Nie martw się, Brandon, w niebie będziesz z jajami. Przyciska kota do twarzy, całuje go i wybucha płaczem. Giełdziarz odwraca się z zawstydzenia. Kot liże Wuja po policzku. – Czekaj! – Wuj odzyskał panowanie nad sobą. – Podłogi są dla kotów, nie dla Wuja. Próbuje wstać i odkrywa, że nogi są bezwładne. Nieruchomieje, oddycha ciężko i ponawia próbę. Zaciska wargi z wysiłku. Wyrzuca powietrze przez nos.
– Trzeba było kupić ten pieprzony telefon. Znów leży na brzuchu i podnosi się na łokciach. Sapie z wysiłku. Napręża tułów, ale nogi pozostają nieruchome. Ślina sunie po nieogolonej brodzie. Obok Brandon patrzy z zainteresowaniem. Wuj podciąga się i sunie po podłodze. Podciąga się ponownie, jęcząc z wysiłku. Dociera do fotela, ale na dworze już jest ciemno. Z perspektywy Wuja fotel musi przypominać czarną górę. Z szafy Wuj wygląda jak wysuszona foka, ostatkiem sił wlokąca się do morza. Opiera skroń na nodze fotela i zasypia, by zaraz się obudzić. Na fotelu siedzi Brandon. Wuj podnosi głowę. Wyrzucona w powietrze ręka opada na siedzenie fotela. Wuj wbija palce w tapicerkę. Podnosi się. Pomaga sobie drugą ręką i głowa Wuja spoczywa już na siedzeniu. Okulary starca zaszły parą. Pora na odpoczynek. Brandon przeskakuje na oparcie. Wuj znalazł sposób na wciągnięcie nieruchomych nóg. Chwyta dłońmi za oparcie i podciąga się ze wszystkich sił. Sukces osiąga za trzecim razem. Ostatni obrót i siedzi na fotelu. Nogi ma rozrzucone szeroko. Pierś unosi się i opada. Wuj przymyka oczy. Brandon wskakuje mu na kolana i kładzie się na brzuchu. Rusza leniwie ogonem. Wuj szuka spokoju w jego oczach. Chce pogłaskać, ale nie ma siły. – Kocham cię, stary draniu – mówi i zapada w sen. Czy patrzył na Gabrielę jak na kobietę? Nie wiadomo, ale teraz jest półtruchłem. Za to ty, Giełdziarz, masz się świetnie. Wstajesz czy nie? Dajmy na moment nura w ciemność. Ranek. Wuj budzi się na fotelu. Drapie się w głowę. Długo patrzy na rękę, jakby zastanawiając się, czy to jego własna. Pogodził się chyba z niemocą nóg. Rozgląda się bezradnie i wiadomo, co jest grane. Wuj jest głodny. Mija chwila, nim rozumie powagę sytuacji. Patrzy ponuro na Brandona i mówi z całą sympatią, na jaką go stać: – Wiesz, czekałem na ciebie. Kiedy tu spałeś, zdążyłem się nawet zestarzeć. Kot siada na Wuju. Liże raz łapkę, raz nos starca. Wuj zaczyna krzyczeć. Tym krzykiem można pociąć szkło. Brandon ucieka i patrzy przerażony. A Wuj ma wzrok utkwiony w okno, jakby oczekiwał cudu. Zsuwa się z fotela i odkrywa, że ręce także osłabły. Wuj, mimo wieku, jest potężnym
facetem i z najwyższym trudem przesuwa ciało po podłodze. Pewno myśli, że gdyby odrąbać nogi, szłoby łatwiej. Gdyby był już w niebie, ogromny Brandon odgryzłby je litościwie. Póki co, liczą się własne siły. Wuj dociera do kranu, podciąga usta pod kran i chłepcze wodę. Zimny strumień spływa po brodzie i swetrze. Zaintrygowany Brandon skacze mu na plecy i gryzie w ucho. Wuj krztusi się i spuszcza głowę na dno zlewu. Zaraz podnosi, znów pije. Znów jest na podłodze. Chciałby zawołać wnuczkę, ale usta układają się w imię kota. Zdziera opuszki w mozolnej drodze pod okno. Szczęśliwie parapet jest nisko. Plecy Wuja gną się. Brodata twarz wygląda przez szybę. Od najbliższych domów dzieli go kilkaset metrów. Wuj wie o tym, ale krzyczy. Próbuje otworzyć okno, ale framugi są nieruchome – uderzają go w twarz. Wuj chwieje się. Łapie równowagę. Opiera brodę na parapecie i szepcze. Uderza w szybę. Deszcz odłamków spada na głowę i plecy, a dłoń Wuja krwawi. Syk bólu. Wuj liże skaleczenie i osuwa się na szkło. Szybko, za szybko, ręka opada bezwładnie. Rana jest płytka, ale paskudna – ciągnie się przez kciuk aż za nadgarstek. Brandon zbiega z fotela i zlizuje krew. – Wiesz, czekałem na ciebie. Kiedy tu spałeś, zdążyłem się nawet zestarzeć – powtarza Wuj przed omdleniem. „Ja cię nie jebię”. Ci z tefauenu oszaleliby na punkcie tej historii. Chuj z Wujem i jego zgonem. Ruszmy się. Brawo. Podkurczamy nogi. Tak jest. Jedna do drugiej, jak zasrany harcerz-smarcerz. Prawie siedzisz. Chwila odpoczynku i dalej. Otwórz oczy. Może wciąż leci tamten kanał. Wuj wciąż leży pod oknem i wiadomo, że minął kawał czasu. Może dlatego, że słońce za oknem przybladło, a Wuj wychudł – skóra przyrosła do policzków. Rana zdążyła się zasklepić. Czarny strup biegnie przez rękę. Tylko kot wygląda dobrze. Musi wychodzić po jedzenie przez rozbite okno. To dopiero komedia – Brandon wraca i kładzie mysz przed Wujem. Oczy Wuja zrobiłyby się szkliste jak świece. Ale nic takiego się nie dzieje. Leżą naprzeciw siebie. Syty Brandon i Wuj oszalały z głodu. Na kroczu starca wykwita ciemna plama. I tak, dziadziu. Kichy puściły. Wystarczy spojrzeć w oczy Wuja, by zrozumieć skalę przetasowań pod czaszką. Wodzi
pustym wzrokiem po pokoju. Oszczędza siły. Nie próbuje ruszać ręką. Tylko jego olbrzymia głowa unosi się i opada, wraz z oddechem. Z ust dobywa się świszczący śpiew. – Bo kaczory są kwaki, a koty mruczaki. Powtarza to w nieskończoność. Brandon nic sobie z tego nie robi. Patrzy na Wuja, jakby widział go po raz pierwszy. Z pewnym wahaniem podbiega, liże go po twarzy. Wuj patrzy na niego, otumanienie znika na moment. Próbuje się uśmiechnąć. Wysuwa język i dotyka kociego nosa. Język Wuja przypomina pogryziony czarny klocek, ale Brandon odwzajemnia pieszczotę. Cofamy się pod ścianę. Straaasznie tu ciemno. Jak w szafie pełnej duchów. Ale jesteś żywy i cały. Ten sukinsyn poturbował cię mocno, ale już jest dobrze. No, bliżej ci przecież do ducha niż człowieka. Spróbuj wznieść się nad ziemię i podziwiać własne ścierwo. – Bo kaczory są kwaki, a koty mruczaki – charczy Wuj. – Brandon! Czy wiesz, że dzisiaj są moje urodziny? Wydaje się być przezroczysty. Usta łapią powietrze. W oczach próżno szukać śladów rozsądku. Wuj zwariował z głodu. – Brandon – piszczy. Kot patrzy z zainteresowaniem. Ma niewielki brzuszek i tłusty kark. Liże łapkę i czochra się po brodzie. Wuj próbuje śpiewać. – Bo kaczory są kwaki, a koty mruczaki. Ta. Laj, laj. Bo kaczory są kwaki, a koty mruczaki. I dalej, ile pary w gardle. – Brandon! Kot ucieka pod szafę. Wuj czerwienieje z wysiłku, mruga powiekami. Pewno ma tam potępieńczy film. Ochłapy wspomnień suną lawiną. – Kotek – szepcze – przyjacielu... Chodź do mnie. Bo kaczory są kwaki, a koty mruczaki. No, nie bój się. To ja, twój Wuj. Bębni w podłogę, a Brandon wybiega na środek pokoju. Patrzy na swojego pana, jakby się zastanawiał, czy można mu ufać. Wuj się śmieje. Usta przypominają świeżo otwartą ranę. – Nie bój się, stary. Bo kaczory są kwaki, a koty mruczaki. I Brandon podbiega. Wskakuje na martwe nogi. Patrzą na siebie.
Twarz Wuja robi się żółta jak plaster miodu. Wyrzuca ręce do przodu i przyciąga kota. Brandon wyrywa się, drapie Wuja po twarzy. W oczach starca pojawia się błysk zrozumienia. Ręce drętwieją, ale zaraz Wuj przyciąga miauczącego Brandona i wgryza się w rudą szyję. Wgryza się głębiej, dociera do mięsa, wyszarpuje kolejne strzępy. Brandon miauczy rozdzierająco, bije łapami słabiej i słabiej, wreszcie nieruchomieje. Wuj wsysa się w niego łapczywie. Każdy kęs jest wolniejszy od poprzedniego. Po policzkach starca ciekną łzy. Wreszcie upuszcza kota i szlocha. Przytomnieje, spogląda ze zdumieniem na zakrwawione ubranie, czerwone dłonie i Brandona, podobnego teraz do rudej ścierki. Bo kaczory są kwaki, a koty mruczaki.
Rozdział ostatni, w którym Giełdziarz odbywa podróż na północ, gdzie odnajduje siebie Wchodzimy na cmentarz tuż za Giełdziarzem, przeskakujemy płot i lądujemy między grobami. Giełdziarz przykuca, sapie, jest bardzo zmęczony. Podnosi saperkę, zarzuca na ramię. W siatce niesie kości Brandona, ma też wór marynarski. Giełdziarz rusza w ciemność i oglądamy Rakowice zza jego pleców. Jest druga, nie płonie żaden znicz, a niebo wisi nisko, groby przypominają dekoracje z dykty. Po lewej – gęsta ciemność, z prawej – migają światła miasta. Tu nie ma duchów, tylko ptaki i szum aut. Giełdziarz nie zna drogi, nie ma latarki. Rusza przed siebie. Szukanie grobu na Rakowicach, nie wiedząc, jaki to grób, gdzie leży, do tego po nocy, to trudne zajęcie, ale Giełdziarz uwierzył już w magię, tę samą magię, która powołała go do życia, odebrała Wuja śmierci, przeobraziła Brandona. Więc idzie, gałęzie chrzęszczą mu pod stopami. Giełdziarz się garbi. Wciąż patrzymy zza jego pleców – widzimy krzaki, które poruszają się, gdy Giełdziarz je trąca, ciemne smugi chmur i tłusty księżyc. Jest za późno na nietoperze, ale jeden właśnie przelatuje nad nami, podobny do czarnej szmatki. Giełdziarz podnosi głowę, śmieje się i czeka na hukanie sowy. Ale jest cicho. Dochodzimy do głównej alejki, tu groby są starsze i większe, w srebrnym świetle widzimy wyraźnie grube litery, całe rzędy nazwisk i jednego półżywego człowieka – leży między grobami, a w nogach wala się butelka. Giełdziarz skręca, garbi się nad nim, a my zerkamy mu przez ramię. Pijak jest stary, patrzy zdumiony, jakby zobaczył ducha i otula się mocniej. Odchodzimy, nie ma na co patrzeć. Wędrujemy między grobami, niemal po omacku. Giełdziarz spuszcza głowę. Siatka, łopata trochę mu ciążą, ale nie zwalnia. Widzimy już białą kaplicę podobną do wielkiego mauzoleum. Przed nią – biała puszka na datki, Giełdziarz schyla się, potrząsa i ze śmiechem ciska w ciemność. Stoimy, a kości Brandona grzechoczą, choć Giełdziarz nie rusza siatką. Krążymy od alejki do alejki.
– Ciepło, zimno – mówi cicho Giełdziarz i czeka na sygnał. Jest alejka biegnąca pod ostrym kątem, w prawo od kaplicy, kości znów grzechoczą. Giełdziarz wzdycha, przyśpiesza, a my z nim. Znów cisza, groby są już niższe, niektóre ziemne, z krzywymi krzyżami. Tylko jeden grób jest pusty, przypomina wielkie kretowisko. Kości znów grzechoczą, coraz głośniej, gdy Giełdziarz przyklęka. Ciemność gęstnieje. Wycofujemy się, to nie dla naszych oczu. Z końca alejki widzimy, jak Giełdziarz otwiera puszkę, wypija duszkiem i zaczyna kopać. To była najdziwniejsza podróż w życiu Giełdziarza, mimo że nic się nie wydarzyło. Czuł się niezręcznie jak nigdy wcześniej, ale też nigdy wcześniej nie jechał przez Polskę, ile fabryka dała, mając kości kota na siedzeniu i wykopanego trupa w bagażniku. A jeśli w coś wierzył, to w cuda. Niezauważony wykopał trumnę z grobu, do którego zawiodły go grzechoczące kości kolegi, zdołał następnie wpakować kości do marynarskiego worka i niczym święty Mikołaj powędrować z tym worem na plecach do samochodu. Przy takim spacerze droga po piorunochronie wydaje się luksusem, a i tak nic to w porównaniu z jazdą, gdy trup, choć w bagażniku, śmierdzi na cały samochód. Akurat policji było w mieście pełno, więc Giełdziarz jechał byle jak, wiedząc, że jeśli poprowadzi ostrożnie, na pewno go zatrzymają. W pierwszym odruchu od razu chciał pruć na północ, mieć wszystko za sobą (mieć za sobą siebie), ale stwierdził, że pośpiech niewiele pomoże. Już siedząc w domu, z drinkiem w łapie i szczątkami Wuja w przedpokoju, po raz pierwszy śmiał się z sytuacji: – No dobra, nie ma mnie – powiedział w stronę ciśniętego na kanapę worka z kośćmi Brandona – i pewno zniknę razem z wami. Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej. Nie można mnie aresztować, może nawet zabić. Mógłbym pić więcej, bo kogo wezmą na izbę, mój cień? Heh – splunął na podłogę – życie francowate. Jak ja wynająłem mieszkanie? Jakim cudem mam sny? Niewiele spał tej nocy. Skulił się na fotelu i przedrzemał parę godzin – śniły mu się tysiące kotów o oczach Wuja lub Szpada, garnących się do wielkiej michy, ustawionej w miejscu kaplicy na cmentarzu Rakowickim. Nie umiał tego wytłumaczyć, ale – jak to bywa w zakrzywionej przestrzeni snów – micha miała twarz Giełdziarza. Rano wypił kawę i zabrał się do pracy. Ciało Wuja zdawało się o wiele cięższe niż wczoraj, gdy targał je na czwarte piętro. Z trudem dociągnął wór na środek pokoju. Otworzył i po raz pierwszy zobaczył, jak Wuj naprawdę wygląda: kości z resztkami mięsa, rząd czarnych zębów i wielkie oczodoły pełne ziemi. Smród przyprawiał Giełdziarza o mdłości. Ze sklepu na dole przyniósł czarne worki na śmieci i rolki taśmy klejącej. Chlapnął sobie, żeby się przemóc. Żałował, że tak mało wie – pewno istnieje milion sposobów
na estetyczne spakowanie ciała. Po dwóch godzinach stał w brudzie i smrodzie, koniec pracy zaś wydawał się coraz bardziej odległy. Mieszkanie przeszło już trupem. To trudny do określenia zapach, coś pomiędzy zgniłym żarciem, orzechowym likierem i narkotyczną sraką. Do tego te robale, naprawdę szkoda, że Wuj nie wyrzygał ich wszystkich. Giełdziarz próbował się tym nie przejmować. Wątpił, aby kiedykolwiek miał tu powrócić. Co chwilę podchodził do okna, wystawiał głowę i gapił się na miasto. Zastanawiał się, czy naprawdę jest tym jedynym – co jeśli istnieją widmowi nauczyciele, szpiedzy ZAiKSu, psy, komornicy i zwykłe dziwki; co jeśli cały świat już tak się popierdolił, że ci, którzy są i ci, których nie ma, mieszają się ze sobą, aż zmieszają się całkiem i wyjdzie na to, że żyjemy w pustce? A może to nowe życie, na miarę zjebanych czasów, najpierw trzeba było być na pół gwizdka, potem na jedną czwartą, teraz zaś lepiej nie być wcale. Około piątej skończył. Odniósł wrażenie, że owinięty w worki trup cuchnie gorzej niż przedtem. Giełdziarz długo mył się i nie opuszczało go wrażenie, że ręce ma zimne i brązowe jak ziemia. Potem poszedł do szafy wybrać ciuchy na ostatnią drogę i zrobiło mu się smutno. Długo wybierał ubrania: srebrne spodnie z czerwonymi lampasami, hawajskie koszule, koszule w płomienie kupowane za dwieście złotych, czerwone bluzy Lonsdale, czapki we wszystkich kolorach, łańcuchy i smycze, barwne dresy, trzy paski Adidasa, wreszcie biała puchówka Fubu z czerwoną podszewką. Giełdziarz ubrał czarny dres z pomarańczowym szlaczkiem przez całą długość, niebiesko-białe buty, obszerną koszulę z czaszkami po bokach, bluzę z kapturem i czapkę zdobioną wielkooką mordą aliena. Długo stał przed lustrem. Kolorowe ciuchy. Giełdziarz zawsze był dwunożną choinką, jakby przeczuwał, że pod ubraniami nie ma niczego poza fantomem ciała. Przyglądał się sobie i nie umiał już ocenić, czy nos ma duży czy mały, jakiego koloru są oczy, czy rzeczywiście ma zmarszczki na czole, czy tylko mu się tak wydaje. Schował twarz w dłoniach. Gdy wchodził na górę zabrać torbę i worek z Brandonem, kości zagrzechotały. Wuja wpakował do plecaka, plecak do bagażnika i nakrył górą brudnych ciuchów. – Co, draska? – parsknął i zapalił. To była dziwna podróż. Jechał na północ, prosto jak strzelił. Co sto kilometrów skręcał w las, bił lufę i wypalał oparty o drzewo. Niebo tego dnia było tak niebieskie, że Giełdziarz chętnie wykroiłby z niego kolejną koszulę. – No co, Brandon? – zagadywał do worka. – Mam iść na turniej duchów w pełnej przytomności. Bądź, człowieku, poważny – prychnął. – No bądź poważny, kocie.
Lufa, sczerniała od palenia, poleciała w trawę. Giełdziarz odwrócił się i aż podskoczył ze zdziwienia. Tuż przed nim stała prostytutka. Bóg wie, ile mogła mieć lat, szesnaście albo sześćdziesiąt, bardzo koścista, z ustami, które wyglądały, jakby właśnie zeszło z nich powietrze. – Masz trochę? Giełdziarz pokręcił głową, a dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie. – Trzydzieści złotych – zapewniła, a Giełdziarz wiedział, że to niedrogo. Dziewczyna zbliżyła się. – Z kim rozmawiałeś? – Z nikim szczególnym – wyszczerzył się Giełdziarz. – A może z kimś szczególnym właśnie – z Brandonem. A Brandon to kot mojego przyjaciela. Szybkim ruchem chwycił woreczek i wyjął czaszkę kota. Miała rozmiar mandarynki. – Poznajcie się – powiedział. – Brandon, powiedz „miau”. Nigdy wcześniej Giełdziarz nie widział, by ktoś tak gwałtownie zmienił wyraz twarzy. Dziewczyna pognała między drzewa. Stanęła, gdy była już pewna, że Giełdziarz jej nie dogoni. – Ty pojebie! – zawołała i popędziła dalej. – Zaczekaj! – krzyknął. – Nawet nie poznałem twojego imienia! Po zmroku ujarany po czubki uszu Giełdziarz nie miał pojęcia, dokąd jedzie. Dawno już zostawił główną drogę i snuł się między wsiami, przystając przy każdym skrzyżowaniu. Zastanawiał się nad umysłem człowieka, który orientuje się w drodze od wioski do wioski, a zwłaszcza, która wieś jest która. Te identyczne domy poprzedzielane czarnymi kępami drzew, ogromne pola, podobne w ciemności do cmentarzy i pobojowisk. Giełdziarz westchnął i zaczął rozważać znaczenie słowa „stereotyp”. Za oknem – las i garść domów. Domy były maleńkie, a las ogromny. Dojechał do Kernerówki. Zostawił samochód na poboczu i poszedł, nie zamknąwszy drzwi. Niósł worek z Brandonem, wielki plecak z Wujem i łopatę, w wargach zaś trzymał peta, nie wiedząc, jak go zapalić. Klnąc, sapiąc i dziwiąc się sobie, jakim sposobem wmanewrował się w tę historię, wszedł między domy. Być może na lesistej północy ludzie rzeczywiście chodzą spać z kurami. Tylko w jednym budynku paliło się światło. Giełdziarz stanął przy płocie i zobaczył chudego chłopaka, który dłubał w nosie z taką zawziętością, jakby właśnie natrafił na żyłę złota. Chłopak posłał Giełdziarzowi obojętne spojrzenie. – Dobry wieczór! – zawołał Giełdziarz. – Do cerkwi którędy? Chłopak natychmiast przestał dłubać.
– Tu nie ma żadnej cerkwi – fuknął – i nigdy nie było! Wściekły odwrócił się i zniknął za drzwiami. – Może panu chodzi o nasz kościółek – zabrzmiało. Giełdziarz odwrócił się i stanął twarzą w twarz z przysadzistą kobieciną w chuście, kwiaciastej spódnicy i dresowej bluzie. – Z placu to kilometr w górę. Pan sobie znajdzie, pan sobie podjedzie. – Chodzi mi o cerkiew – wyjaśnił Giełdziarz – macie tu taką od niedawna. Kobieta pokiwała głową. Jej wzrok krążył po kolorowych ciuchach Giełdziarza. – Myśli pan? O jaką wieś panu chodzi? U nas to żadnej cerkwi... – Mówiłem, że jest od niedawna. – W jakiej wsi? – Tutaj. – Tutaj nie ma cerkwi – powtórzyła stanowczo kobieta. Giełdziarz podsunął jej papierosy pod nos. – Przyjechałem kawał drogi. – A co ja panu poradzę? – wypaliła. Giełdziarz ze zdumieniem stwierdził, że ma równe i białe zęby. – Toż jej panu nie stworzę. – Więc nie ma tej cerkwi – podrapał się po głowie, popiół spadł mu na włosy. – A w którym kierunku nie ma jej najmniej? Kobieta popatrzyła na Giełdziarza poważnie, matczynym gestem strąciła mu popiół z głowy. Przygryzła wargi. – Co znaczy: „najmniej”? – Pomyślałem sobie, że jak nie macie tej cerkwi, to w jednym kierunku może nie być jej bardziej, a w innym mniej. Tak jakby na lewo była jedna mała, a po prawej dwie duże, rozumie pani? – zatoczył ręką okrąg. – Dokładnie tak, tylko całkiem na odwrót. Uśmiechnął się najśliczniej, jak umiał i kobieta również się uśmiechnęła. – Najmniej? – pokiwała głową – to chyba dobrze pan szedł. Za wieś i między drzewa, droga będzie. Tylko czemu tak późno? Nie może pan poczekać do rana? Giełdziarz odparł: – Szczęść Boże. Bardzo pani dziękuję. – Szczęść Boże. Odwrócił się i podreptał między domami. Już wchodził między drzewa, gdy dobiegło go pytanie: – A po co tam panu iść? – Muszę pochować człowieka i kota! – Uniósł rękę w pożegnalnym geście. – To raczej nie może czekać! Kobieta wciąż stała na drodze, kolorowa bombka w czerni wsi.
– Ano, nie może! Z Bogiem, chłopcze! Z Bogiem! Cerkiew stała w istocie. Już wędrując przez zagajnik, Giełdziarz widział kopuły. Czuł też chłód nocy, a że nie patrzył pod nogi i myślał tylko o tym, jak się ogrzać, upadł i boleśnie uderzył brodą o korzeń. Wuj przygniótł go do ziemi. Giełdziarz nagle odniósł wrażenie, że kości Wuja przewalają się w plecaku bezgłośnie, jakby w gęstym szlamie. Złożył się jak do pompek, podciągnął się i zaraz runął – ciężar na plecach wydawał się większy, ciągnął w dół, jakby ktoś uczepił się plecaka. Giełdziarz przytrzymał się drzewa, ciężar zelżał, a gdy schylił się po worek z Brandonem, przygniotło go znowu i tylko pień uchronił go od upadku. Trwał tak, obłapiając korę. – Kurwa – sapnął. Coś szarpnęło od tyłu, krótko i mocno, Giełdziarza odgięło i wyrżnął głową o pień z takim hukiem, że nie wiedział, co pękło, drzewo czy czaszka. Leżał na ziemi, z plecakiem pod sobą, a gdy otworzył oczy, wciąż widział gwiazdy. Przejechał dłonią po czole – całe, ale za to ozdobione guzem. Giełdziarz westchnął, spróbował się podnieść. Nie mógł poderwać plecaka. – O nie – syknął – tak się nie będziemy bawić, skurwysynu. Wyswobodził się, sięgnął po łopatę. Oddychał ciężko, czuł, że na czole nabrzmiewa mu prawdziwa okropność. Zacisnął obie dłonie na stylisku i uderzył zza głowy. – Masz, masz, gnoju! I jak ci teraz?! Bił raz za razem, aż zakręcił się wokół własnej osi i upadł, łopata poleciała w las. Zaklął. Kopnął plecak, usiadł pod drzewem i zapalił. Powędrował po łopatę, worek z Brandonem wepchnął do kieszeni („sorka, stary, inaczej nie pociągniemy”) i nachylił się nad Wujem. – Tak się bawić nie będziemy – powtórzył. Stylisko przełożył przez uszy plecaka i pociągnął. Z początku plecak stawiał opór, jakby został wbity w ziemię. Po chwili przestał się stawiać, Giełdziarz, Wuj i Brandon ruszyli. Droga wiodła pod górę, pełna wystających korzeni, kamieni i szyszek, plecak bez przerwy się klinował. Giełdziarz sapał i dyszał, kopuły zdawały się nie przybliżać. „Bardzo dziwne”, myślał Giełdziarz, mordując się z Wujem. „Wyglądają, jakby każda była z innej bajki. Może to zamek, nie cerkiew, albo co?”. Las przerzedził się i plecak znów stał się cięższy. Giełdziarz szarpał i sapał – bezskutecznie. Doszedł do wniosku, że ma wyjątkowo przejebane jak na figurę retoryczną i zaczął przetaczać plecak. Szło opornie, dopóki nie pomógł sobie łopatą. Sapiąc, bardziej wściekły niż zmordowany, dotarł na skraj lasu, gdzie runął na mokrą trawę. Przed nim wznosiła się cerkiew. – Jesteśmy, proszę wycieczki – powiedział Giełdziarz.
Najpierw nie wiedział, co z cerkwią jest nie w porządku. Nigdy wcześniej żadnej nie widział z bliska. Wstał, otrzepał spodnie, usiadł na plecaku i patrzył. Olśnienie przyszło w połowie papierosa – cerkiew i sam Giełdziarz pochodzą z tej samej parafii. Oto wyśniony budynek, nakreślony paroma pociągnięciami wyobraźni: fasada jest szeroka, ale boczne ściany wydają się słabe, jakby papierowe i schodzące się ku górze. Siedem kopuł różnego kształtu, rozmiaru i koloru. Okna były niewyraźne, ich kontury zamazane; fasadę zrobiono z drewna, boczne ściany murowane, jeśli nie liczyć ciemnej plamy przy ziemi. Wielka kopuła pośrodku zdawała się unosić nad dachem. Nie sposób było określić rozmiarów budynku. Widziana ze skraju lasu cerkiew była ogromna, ale gdy Giełdziarz podszedł, skurczyła się do rozmiarów wiejskiego kościółka. Drzwi stały otworem. W środku ciemno. Cerkiew otaczał pobielany murek. Giełdziarz przetargał Wuja pod półkolistą bramą. Trawa wokoło rosła bujnie, a do drzwi prowadziła wydeptana ścieżka. Giełdziarz westchnął. – No to się porobiło – rzekł. Wszedł w ciemność, lecz w cerkwi paliło się światło. Kąty ginęły w mroku, wnętrze było ogromne. „W samej głównej nawie można by zagrać w kosza, a w bocznych zorganizować fajny żużel”, tak myślał Giełdziarz, mordując się z Wujem. Odpoczywał co kilka kroków, rozglądając się po ścianach. Sufit ginął w ciemności. Widział obrazy nieznanych świętych, wyżej niebieskie, geometryczne ornamenty. U końca nawy kapiący złotem ołtarz, dokładnie taki, jaki Giełdziarz widział w telewizji. Tysiące ślicznych pierdółek, wymodelowanych starannie w kruszcu, nachodzących na siebie, wyrastających jedna z drugiej, jakby złota grudka mogła porodzić kolejne. Wychodziły wprost ze ściany, zdawały się wisieć, przytrzymywane cudowną siłą. Po środku, znad białego obrusa spoglądał Anastazy Brzeski, a minę miał taką, jakby chciał zeskoczyć z ikony i pomóc Giełdziarzowi w mordędze. – Siema, szefie – pozdrowił go Giełdziarz. Dociągnął Wuja pod ołtarz. Tu światło było słabsze, stali w pomarańczowej kuli. Wkoło ożyły cienie. Brzmiały dziwne głosy: raz to gwar, znajomy z giełdy, albo płacz dziecka, cicha modlitwa, a gdy Giełdziarz próbował słuchać, podążać za dźwiękiem, wszystko milkło. Stwierdził, że nie ma co męczyć się dalej, przyszedł przecież bawić się w grabarza, a nie w bohatera. Przyklęknął. Podłogę pokrywała marmurowa kostka i Giełdziarz pożałował, że nie zabrał kilofa, albo że nie pierdzi trotylem. W przemyśleniu sytuacji pomogła drobinka palenia zachowana na nieprzewidziane okoliczności... lub ostatnią godzinę Giełdziarza.
Giełdziarz rozsiadł się niczym sułtan przed ołtarzem, nabił wszystko i palił spokojnie. „Lufa”, pomyślał, „lufa i cipki, to zawsze można mieć od życia, nawet jeśli się życia nie miało”. Palenie nie pomogło w rozpracowaniu sposobu na rozwalenie podłogi, za to poprawiło humor, którego nie popsuła nawet nagła przemiana ikony: znad ołtarza zamiast świętego Anastazego, spoglądał teraz Wuj. Giełdziarz zamienił lufę na łopatę. – Jak trzeba, to trzeba – głos Giełdziarza poniósł się po cerkwi. Łopata z hukiem opadła na podłogę. Stylisko rezonowało, Giełdziarz syknął, ale uderzył ponownie. Bez skutku. Bił raz za razem, umordowany zbyt długą wędrówką i zbyt mocnym paleniem i pewno w prawdziwą podłogę biłby tak do dnia Sądu. Gdy wreszcie skruszył płytkę, aż obrócił się w powietrzu z zadowolenia. Teraz poszło już łatwiej – używał łopaty jak dźwigni, podważając kolejne płytki. Trzaski niosły się po całej cerkwi, a Wuj patrzył z ikony, wściekły i bezsilny. Wkrótce w podłodze wykwitła wyrwa metr na pół metra, wypełniona czarną ziemią. Ta była ostatnią rzeczą, której Giełdziarz się spodziewał. Wiedzę o architekturze i budownictwie miał mizerną, niemniej oczekiwał fundamentów, prędzej może piwnic, rusztowania na drewnie. Pokręcił głową ze zdumienia. Cóż, cerkiew stała na tych samych prawach, na jakich Giełdziarz chodził. Obok szybko wyrósł kopiec ziemi. Ziemi jakiejś dziwnej, pozbawionej kamieni, kawałków drewna i robali. Bez zapachu, w dotyku niezwykle gładka, przypominała puder. Aż chciało się w niej położyć. Zasnąć. Giełdziarz, oblany potem, z papierowo-białymi dłońmi poprzecinanymi przez błękitne żyły, kopał nieustannie, aż stanął w dole głębokim po pas. Łopata poleciała w kąt. Giełdziarz zwiesił głowę. Zadanie dobiegło końca. Z krzyży wokół ołtarza wybrał jeden, ułamał przy nasadzie i poniósł. Ostrożnie złożył na kupie ziemi i już chciał brać się za plecak, gdy spostrzegł, że ten jest pusty. W drzwiach cerkwi stał Wuj. Wydawało się, że ekshumacja i jazda przez Polskę nie zrobiły na Wuju wrażenia. Stał ubrany w długi, szary płaszcz, a jego oczy kipiały. Rozglądał się po cerkwi, cmokał i mruczał. Z początku nie zwracał uwagi na Giełdziarza, pochłonięty kontemplowaniem złoceń i ikon. Laskę przerzucał z ręki do ręki. Giełdziarz wycofał się pod ołtarz. – Tu jesteś! – ucieszył się Wuj, podrzucił laskę i ruszył przez nawę w kierunku worka z Brandonem. Giełdziarz błyskawicznie ocenił swoje szanse, doskoczył do łopaty, pośliznął się i runął. Dobiegł go śmiech Wuja. – Czemu wchodzisz w miejsca, gdzie nikt cię nie zaprasza? Czemu wtykasz nos tam, gdzie tylko ci go przytrzasną? Giełdziarz pokazał środkowy palec. Wuj się zakrztusił.
– Powiedz mi jedno – Wuj szedł powoli, niemal tanecznie. – Po co ci to wszystko? Nigdy – znów kaszlnął – nie zrobiłem nic złego tobie ani twoim bliskim. Nagle zgiął się w pół, poczerwieniał, z ust chlusnęły robaki. Białe i grube. Rozprysnęły się na podłodze. – Jak zdrowie? – zagadnął Giełdziarz. Wuj otarł usta. – Jako jedyny nigdy od ciebie nic nie chciałem. – Artur – syknął Giełdziarz – Brandon. Sznurek robaków spłynął z ust Wuja. – Artur? Ten wielki facet? Czy to dziwne, że staruszek próbuje się obronić? Boję się myśleć, co mógłby mi zrobić – podrapał się po brodzie, strącił robaka – byłem przekonany, że zdoła się uwolnić. A Brandon? Toż to tylko kociak. Mój kociak. Niczego tak nie pragnę, jak tylko go odnaleźć. Wuj przyśpieszył. – To czemu ten twój kociak – uśmiechnął się Giełdziarz – nic nie robi, tylko patrzy, jak tu spierdalać? – Bo to kot, mój młody idioto – Wuj odpowiedział uśmiechem. – Czasem pragniesz go nakarmić, pogłaskać, a on nie chce przyjść. Nie wie – zakrztusił się – czasem nie wie, że ktoś chce dla niego dobrze. – Zeżarłeś go, stara pierdoło – przypomniał Giełdziarz, a Wuj zrobił zdziwioną minę. Policzki nagle mu się nadęły i plunął nową porcją robali, tym razem mniejszych i ciemniejszych, podobnych trochę do ziaren fasolki. – Bzdury – Wuj kaszlał. – Dyrdymały. Banialuki! Podniósł głowę. – Nigdy nie skrzywdziłbym mojego kota – szepnął. Z ust i nosa spływała mu ślina. – Powiedz mi jedno, Wuj, czy jak ci tam – Giełdziarz ugiął nogi, nie spuszczał przeciwnika z oczu – widziałeś się ostatnio w lustrze? Wuj zatrzymał się przed Giełdziarzem. Oddychał ciężko przez otwarte usta, a gardło miał całkiem białe, jakby pełne czopów ropnych. – Uderzyłbyś staruszka? – zapytał, wznosząc laskę i Giełdziarz zaatakował. Wuj zachwiał się, ale nie upadł, łopata przecięła powietrze i pociągnęła Giełdziarza za sobą. Starzec bił, a Giełdziarz, leżąc, cofał się, aż wreszcie niebiesko-biały but wylądował na udzie staruszka. Giełdziarz poprawił tuż pod kolanem – starczyło, by posłać Wuja na parter. Giełdziarz podniósł się i pomyślał, że może jednak trochę istnieje, bo kość ogonowa, środek pleców i ramię bolały tak, jakby był najprawdziwszym z bytów. Splunął, zacisnął
palce na łopacie i zbliżył się do nieruchomego Wuja. Oczy starca patrzyły przytomnie, ciało przypominało kukłę. Tym razem bezgłośnie, Wuj wydobył z siebie gejzer paskudztwa: robaki obsypały mu brodę i czoło. Giełdziarz uśmiechnął się kpiąco. Kopnął starca w brzuch. Ten początkowo zdawał się tego nie odczuć. Po chwili podkurczył nogi, obrócił się na bok i znów zwymiotował. Tym razem wyrzucił tylko kilka robaków. Coś dużego szło przez jego gardło. Zacisnął ręce na brzuchu, miał siną twarz. Wuj parł, jakby to mogło mu pomóc. Spojrzał z nienawiścią na Giełdziarza, zwolnił uścisk, drżącą ręką chwycił laskę i w tej samej chwili kącikami ust pociekła ślina. Za nią wysunął się rąbek oślinionego, rudego futra. Wuj wypluł płat skóry, za nim poszło różowe, na wpół przetrawione mięso. Wuj wymiotował pozlepianymi kłakami sierści. – O Boże – szepnął, podnosząc kawałek skóry – dobry Boże. Już nie wymiotował. Mełł w dłoniach mokre futro, zagarnął kłaki, przycisnął do policzków. Giełdziarz sięgnął po laskę. – Tu jesteś, Brandon – rzekł Wuj. – Dobry, biedny kotku. Podniósł się na łokciach i począł zagarniać kłaki i mięso. Po ziemi ciągnęły się grube nitki śliny. Giełdziarz chwycił laskę za trzonek, wykonał zamach, jakby grał w golfa. Wuj odwrócił ku niemu załzawioną twarz. – Cały czas tam był – powiedział. – Czekał na mnie, a ja się zestarzałem. Giełdziarz z impetem opuścił laskę, trzasnęło, szczęka Wuja kołysała się na płatach skóry. Giełdziarz uderzył ponownie, w środek czoła, laska pękła, Wuj runął do dołu i znieruchomiał. Giełdziarz upadł obok na kopczyk ziemi. Jak miękko. Zamknął oczy, a gdy je otworzył, nie Wuj, ale święty Anastazy spoglądał z ikony. Podniósł się. Starzec leżał nieruchomo w dole. Trącił go łopatą. Sapnął, westchnął, spojrzał w stronę worka z Brandonem. Podniósł go ostrożnie. Wysypał kości na plecy Wuja. – Trzym się tam jakoś – powiedział. Pierwsza łopata ziemi spadła na Brandona. Grób był gotowy. Giełdziarz uklepał go i ustawił krzyż. Usiadł na brzegu ławy i ćmił papierosa. To koniec. Dla Brandona, dla Wuja i dla Giełdziarza. Giełdziarz zastanawiał się, jak to przebiegnie – rozpadnie się bezgłośnie albo z cichym „pyk!”, pęknie niczym bańka? Będzie siedział i patrzył, jak pustka pałaszuje nogi, jajca, serce, głowę? Nic takiego się nie stało, palił papierosa za papierosem, odzyskał władzę w barku. Zrobiło się zimno. Po chwili wahania wbił Wujową laskę obok krzyża i powędrował do wyjścia. Obejrzał się jeszcze i dostrzegł, że na grobie Wuja śpi w najlepsze duży, rudy kot. – Siema, futrzaku – powiedział i wrócił do samochodu.
– Najzabawniejsze, że wciąż go pamiętam – powiedziała Monika. Czarny, który kończył czwartego drinka, pomyślał, że czasem taka jest kolej rzeczy. – Dawniej pamiętałam go przez słowa, Czarny – nachyliła się. – Wiem, co mówiłam o nim tobie i innym, ale on sam przepadł. Dziwne, prawda? – Taka branża. – Daruj sobie. Niepotrzebnie weszłam w to wszystko. Widzisz – spojrzała po pustej knajpie – bo mi to nie daje spokoju. Kiedyś wydawało mi się, że nie wiem, kim jest, teraz, gdy przepadł, cóż. Może tak miało być, ale pamiętam go tak wyraźnie, jakby wyszedł przed chwilą. – Czemu mówisz o nim, jakby umarł? – Widziałeś go ostatnio? Czarny jeździł dłonią po brodzie. – Jesteśmy przyjaciółmi – powiedział – nie musimy widywać się dzień w dzień. – Przyjaciółmi? – zamyśliła się. – Nigdy nie przypuszczałam, że będzie mnie to gryzło. Ta sprawa. Powiem ci coś, Czarny... – Dopiła drinka, natychmiast poszła po następnego. Wróciła, Czarny siedział z dłońmi spleciony mi pod brodą. – Obudziłam się dzisiaj nad ranem i wszystko zawaliło się w mojej głowie. Na raz, wspólne wieczory, jak było, co mówił. Wszystko. Ryczałam, przepraszałam Boga za moje gówniane życie. Masz tak czasem, Czarny? – Bo ja wiem? – mruknął. – Czasem mam. – Chciałabym go jeszcze zobaczyć – wyznała nagle. – Giełdziarza – roześmiał się – no, to może być trudne. Nie dlatego, że nie będzie chciał. Zamrugała. – No – sapnął – po tym wszystkim, po tobie, po tym świrniętym staruchu, to ja sobie myślę, że będzie to całkiem inny Giełdziarz. Giełdziarz szybko pojął, że w tym stanie nie wróci do Krakowa. Zaśnie albo zasłabnie za kierownicą. Próbował spać w samochodzie, przeszkadzało słońce. Pokuśtykał do kobiety ze wsi, wcisnął jej stówę i został przyjęty. Planował zostać do wieczora – przeleżał dwa dni, pił mleko, jadł sery i czuł się, jakby właśnie wrócił z morderczych wakacji. Kobieta doglądała go, naprzynosiła maści i próbowała o nic nie pytać. – Dobrze, żeś wrócił – powiedziała, gdy wyjeżdżał – niewielu takich było. Giełdziarz zamiast „Szczęść Boże” ofiarował jej kolejną stówę. Noga wciąż bolała, opuchlizna zeszła, bark ozdrowiał. Z mlekiem na drogę i pustką w głowie Giełdziarz ruszył w podróż do Krakowa, znając, co prawda, drogę, ale nie wiedząc, co będzie dalej. Wyszedł już ze zdziwienia, że żyje. Pomysł, jak żyć, trochę go przerastał. Pruł przez Polskę,
obiecując sobie, że pierwsze, co uczyni po powrocie, to złoży dealerowi krótką, niezapowiedzianą wizytę, spali się jak snopek i wtedy może, wespół z panem Blantem, dojdą do porozumienia odnośnie przyszłości. Dealer przepadł i Giełdziarz musiał zadowolić się krową czerwonej finlandii, którą napoczął już w drodze z parkingu. Wszystko wydawało się nierealne. Szarość bloku – najmniej. – Jasna cholera, Dziełdziarz? Znów ten mały gość. – Tak, Dziełdziarz. – Jak biznes? – Normalka – burknął Giełdziarz – w poniedziałek rozbijasz się taksówkami, w środę życie ci staje dęba, a w piątek chowasz swoich zmarłych. Mały gość zrobił wielkie oczy. – E...? Masz piątkę, Dziełdziarz? – Masz – odparł Giełdziarz i rzucił mu piątkę, myśląc, że jak tak dalej pójdzie, zmieni się w świecę z Caritasu. Już chciał odejść, gdy mały człowiek chwycił go delikatnie za rękaw. – Ty, Dziełdziarz, sorka, że pytam... – zawahał się – ale jak ty masz właściwie na imię? – Adam – odpowiedział natychmiast Giełdziarz, a właściwie coś powiedziało za niego. Głos dobył się, jak beknięcie, z głębi brzucha. Adam. – Pomyślnych wiatrów, Adam – mały człowiek obrócił się na pięcie i poszedł. – Adam – powtórzył. Zbliżył się do szyby wystawowej. Dotykał swoich policzków, ust, szyi, oglądał dłonie, sprawdzał, czy bije serce. Nabrał powietrza w płuca i wyrzucił z siebie: – Adam, Adam, Adam. – Na imię mam Adam – szepnął. Wydobył klucze i przyjrzał się im uważnie. Podrzucił i schował do kieszeni. Butelkę wepchnął za pasek do spodni, szyjką w dół. Ocenił wysokość i chwycił za piorunochron. „Nie da rady”, pomyślał, ale odbił się gładko i powędrował na czwarte piętro. Ręce bolały bardziej niż przedtem, przypomniały o sobie noga i bark, a Adam wspinał się uparcie, wiedząc, że gdy dotrze na górę, już nigdy nie będzie się bał. Koniec
Seria prozatorska pod redakcją Piotra Mareckiego Jerzy Franczak, Trzy historye Jerzy Franczak, Przymierzalnia Sławomir Shuty, Bełkot Wojciech Bruszewski, Fotograf Łukasz Orbitowski, Szeroki, głęboki, wymalować wszystko Krzysztof Niemczyk, Kurtyzana i pisklęta Piotr Cegiełka, Sandacz w bursztynie Sylwia Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet Sławomir Shuty, Cukier w normie Michał Palmowski, Przygody Hiszpana Dete Juliusz Strachota, Cień pod blokiem Mirona Białoszewskiego Michał Witkowski, Lubiewo Natalia Rolleczek, Drewniany różaniec Marta Dzido, Małż Marian Pankowski, Niewola i dola Adama Poremby Marian Pankowski, Rudolf Maciek Miller, Pozytywni Maciek Miller, Cockring Ewa Schilling, Głupiec Dominika Ożarowska, Nie uderzy żaden piorun Adam Wiedemann, Sceny łóżkowe Jan Dzban, Dentro Ewa Schilling, Codzienność Piotr Szulkin, Socjopatia Marian Pankowski, Tratwa nas czeka Marian Pankowski, Bal wdów i wdowców
Piotr Szulkin, Epikryza Jerzy Franczak, NN Jerzy Nasierowski, Zbrodnia i... Sławomir Shuty, Jaszczur Piotr Czerski, Ojciec odchodzi Darek Foks, Kebab Meister Maciek Miller, Zakręt hipokampa Tomasz Pułka, Vida Local Łukasz Orbitowski, Horror Show Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Joanna Pawluśkiewicz, Pani na domkach Wojciech Bruszewski, Big Dick. Fikcja dokumentalna Joanna Wilengowska, Zęby Marta Dzido, Ślad po mamie Jan Krasnowolski, Afrykańska elektronika Jan Krasnowolski, Klatka Marian Pankowski, Pątnicy z Macierzyzny Daniel Kot, Kierunkowy 22 Marian Pankowski, Nastka, śmiej się! Opowiadania Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz. Dwa. Trzy Sławomir Shuty, Dziewięćdziesiąte Michał Zygmunt, New Romantic Łukasz Orbitowski, Horror Show [wyd. II popr.] Joanna Pawluśkiewicz, Telenowela