ROBERT E. HOWARD RICHARD CAMERON CONAN GROM PRZEKŁAD: BARTŁOMIEJ GÓRNY WYDAWNICTVO „V” WARSZAWA 1992 „Żelazny wiatr, zniszczenie i pożoga i Jeździec, ...
23 downloads
19 Views
798KB Size
ROBERT E. HOWARD RICHARD CAMERON
CONAN GROM PRZEKŁAD: BARTŁOMIEJ GÓRNY
WYDAWNICTVO „V” WARSZAWA 1992
„Żelazny wiatr, zniszczenie i pożoga i Jeździec, pijany radością; nad czarną, zasłaną trupami ziemią skradała się naga śmierć jak burzowa chmura nad okrętem; Jeździec siedzący wyniośle, zbladł, widząc uśmiech na twarzy martwego króla gdy wielki koń przechodził obok” („Ballada o Baibarze”)
Siewca Gromu I Próżniacy siedzący w tawernie podnieśli głowy. W drzwiach stał wysoki, barczysty mężczyzna; za jego plecami migotały pochodnie, słychać było gwar dochodzący z targowiska. Ubrany był w zwykłą tunikę i krótkie, skórzane bryczesy; z szerokich ramion zwisała skóra wielbłądzia, na nogach miał sandały. Jedna rzecz psuła ten wizerunek spokojnego podróżnika; zatknięty za pas krótki, szeroki miecz. Mężczyzna stał w drzwiach na szeroko rozstawionych nogach, muskularnym ramieniem opierając się na pielgrzymiej lasce. Jego potężne, odsłonięte nogi były pokrzywione jak konary drzewa i pokryte gęstym włosem. Niechlujne czerwone loki związane były niebieską przepaską, a z ciemnej, prostokątnej twarzy niebieskie oczy błyszczały beztroską, barbarzyńską radością, widoczną także w uśmiechu jego cienkich warg. Jego spojrzenie przemknęło się po sokolich twarzach żeglarzy i obdartych obiboków, pijących i gadających bez wytchnienia, i zatrzymało się na człowieku siedzącym samotnie z kielichem wina przy z gruba ciosanym stoliku. Kogoś takiego obserwator jeszcze nie widział — wysoki, o szerokich ramionach, z potężną klatką piersiową, zwinny jak pantera. Oczy jego były zimne jak lód, przysłonięte grzywą czarnych włosów o lekkim odcieniu czerwieni; w świetle padającym od drzwi te włosy wyglądały jak rozżarzone złoto. Miał na sobie lekką, posrebrzaną zbroję, z biodra zwieszał się długi miecz, a na ławce leżała kwadratowa tarcza i lekki hełm. Mężczyzna w stroju podróżnika podszedł do niego i stanął wsparty o stół. Uśmiechając się szyderczo, przemówił językiem obcym dla siedzącego, który niedawno przybył był na Wschód. Ten odwrócił się do swojego przewodnika i zapytał po aquilońsku: — Co mówi ten niewierny? — Powiedziałem — odpowiedział mu podróżny w tym samym języku — że nie można dziś nawet wejść do gospody, żeby nie nadepnąć na jakiegoś psa. Podczas gdy mówił, jego rozmówca wstał; dłoń mówiącego opadła na rękojeść miecza, niebezpieczne ogniki mignęły na twarzy jego rozmówcy, który nagle zaczął poruszać się z szybkością błyskawicy. Jego lewa ręka uchyliła tunikę na piersi podróżnika, w prawej ręce zamigotał długi miecz. Podróżnik został momentalnie obezwładniony, zanim zdążył wyjąć miecz do połowy. Ale uśmiech nie zniknął z jego twarzy, kiedy patrzył na migające mu przed oczami ostrze jak dziecko zachwycone błyskotką.
— Pogański psie — warknął człowiek z mieczem. Jego głos był jak cios bata — Poślę cię do piekła. — Chyba zrodziła cię pantera, że ruszasz się jak atakujący kot? — odpowiedział ze zdziwieniem przybysz tak spokojnie, jakby to nie jego życie wisiało na włosku. — Wziąłeś mnie przez zaskoczenie. Nie sądziłem, że jakiś obcy odważy się wyciągnąć miecz w Damietcie. Cymeryjczyk przyglądał mu się niepewnie. Wypite wino zbudziło niebezpieczne ognie w jego oczach, w których tańczyły na przemian światło i cień. — Kim jesteś? — zapytał. — Haroun Podróżnik — wyszczerzył zęby jego rozmówca. — Odłóż żelazo. Proszę o wybaczenie za moje nieprzystojne zachowanie. Wygląda na to, że są jeszcze prawdziwi mężczyźni wśród białych. Nagle zmieniając nastrój Cymeryjczyk wepchnął z trzaskiem miecz do pochwy, i siadając na powrót na ławie szerokim gestem wskazał stół i dzban wina. — Siądź i odśwież się; jeśli jesteś podróżnikiem, masz coś ciekawego do opowiedzenia. Haroun nie posłuchał go od razu. Rozejrzał się najpierw po gospodzie i skinął na oberżystę, który podbiegł usłużnie. Ale gdy zbliżył się do podróżnika, skulił się nagle i cofnął ze stłumionym okrzykiem. Oczy Harouna stały się bezlitosne, kiedy mówił: — Cóż to, gospodarzu, czyżbyś rozpoznał we mnie człowieka, którego widziałeś już kiedyś? Jego głos był jak ryk polującego tygrysa, oberżysta trząsł się ze strachu, wpatrzony w żylastą rękę, która oparła się na rękojeści miecza. — Nie, nie, panie — wymamrotał. — Na bogów, nie znam ciebie — nigdy cię nie widziałem — i dałby los, żebym cię już nigdy nie zobaczył — dodał nieprzytomnie. — Powiedz mi więc, co robi tutaj ten obcy, w zbroi i z mieczem — zażądał twardo Haroun po irańsku — Turańczykom wolno handlować w Damietcie, jak i w Ghori, ale płacą za to poniżeniem i znoszeniem obelg, i żaden nie odważy się przynieść tu miecza — co dopiero podnieść go przeciw komuś z Wierzących. — On nie Turańczyk, dobry Harounie — odpowiedział oberżysta. — Wczoraj przybył na wybrzeże z turańską galerą handlową, ale nie zadaje się z handlarzami, ani z załogą niewiernych. Idzie śmiało ulicami, nie kryjąc zbroi ani miecza, bijąc tych, którzy zastąpią mu drogę. Mówi, że idzie do Aghrapur i że nie mógł znaleźć statku do Turanu, przybył więc tutaj, aby resztę drogi przebyć lądem. Wierni mówią, że jest szalony i nikt go nie zaczepia. — Zaiste, szaleni to dotknięci przez bogów; są pod ich opieką — mruknął Haroun. — Ale ten tutaj nie jest tak całkiem szalony. Przynieś wino, psie! Oberżysta zgiął się w głębokim ukłonie i pośpieszył spełnić życzenie podróżnika. Zakaz spożywania alkoholu był podobnie jak inne ortodoksyjne zakazy często łamany w Damietcie, gdzie zmieszało się ze sobą wiele narodów i Irańczycy ocierali się o Koptów, Ibrasimowie o Turańczyków. *** Haroun usiadł naprzeciwko Cymeryjczyka i przejął od służącego kielich wina. — Siedzisz, mój panie, pośród swoich wrogów jak jakiś szach wschodu — wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Na boga, masz przedziwnie królewską postawę. — Ja jestem królem, poganinie — warknął ten, czując ogarniające go pod wpływem wina szaleństwo. — I gdzież leży twoje królestwo, maliku? — to pytanie nie było szyderstwem; Haroun widział wielu obalonych królów wędrujących bez celu na Wschód.
— Na ciemnej stronie księżyca — Cymeryjczyk zaniósł się gorzkim śmiechem, — pośród ruin wszystkich zapomnianych i nienarodzonych imperiów, które znikają w panice dziejów. Conan, król Irandil — to imię nic dla ciebie nie znaczy, Harounie ze Wschodu, i nic nie znaczy dla kraju, w którym się narodziłem. Ci którzy byli moimi wrogami, siedzą na szczytach potęgi. Ci, którzy byli moimi wasalami, leżą martwi i zimni, nietoperze opanowały moje zamki... A imię Conana zaciera się w pamięci ludzi. Tak więc — napełnij kielich, oberżysto! — Mam duszę wojownika, maliku. Czy to zdrada cię pokonała? — Tak, zdrada — potwierdził Conan. — I podła kobieta, która otumaniła mnie tak, że byłem jak ślepy — na koniec rzuciła jak śmieć. Tak, pani Elinor; jej czarne włosy jak cienie nad Loch Derg, szare oczy jak... — drgnął jak człowiek, który budzi się z transu i jego oczy zabłysły gniewem. — Święci i demony! — ryknął. — Kim jesteś, że otwieram przed tobą duszę? Wino zdradziło mnie, rozwiązało mój język, ale... — sięgnął do miecza, lecz Haroun zaśmiał się tylko. — Nie zrobiłem ci krzywdy, maliku. Skieruj swoje mordercze zapędy w inny kanał. Na Elrika, poddam cię próbie, która ostudzi twoją krew! Wstał, chwycił oszczep, leżący obok pijanego żołnierza i okrążywszy stół, z błyskiem w oku wyciągnął masywne ramię trzymając oszczep w połowie długości, ostrzem do góry. — Chwyć to, maliku — śmiał się. —W całym swoim życiu nie spotkałem nikogo, kto przegiąłby drzewce trzymane mą dłonią. Conan wstał i uchwycił broń tak blisko ręki Harouna, że ich dłonie niemal się dotknęły. Potem, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, ugiąwszy ręce w łokciach, obydwaj mężczyźni wytężyli wszystkie swoje siły. Byli godnymi siebie przeciwnikami: Conan był nieco wyższy, Haroun odrobinę tęższy. Jak gdyby niedźwiedź stanął przeciw tygrysowi, Stali tak jak dwa posągi, nie zyskując ani cala; oszczep tkwił pomiędzy nimi pod naciskiem jednakowych sił. Potem twarde drewno pękło z trzaskiem i obydwaj zatoczyli się, trzymając każdy połowę drzewca, które nie wytrzymało straszliwego naprężenia. — Hai! — krzyknął Haroun. W oczach migotały mu iskry; zaraz jednak przyćmił je cień wątpliwości. — Na bogów, maliku — powiedział — tak być nie powinno! Z dwóch mężczyzn jeden musi być panem drugiego, albo obydwu czeka zły koniec. Ale to, co się stało, znaczy, że żaden z nas nie podda się drugiemu, a na koniec obydwaj będziemy swoim przeznaczeniem. — Siadaj i pij — odpowiedział Conan, odrzucając złamane drzewce i sięgając po kielich, zapominając najwyraźniej o gniewie i o swoim utraconym szlachectwie. — Długo nie byłem na Wschodzie, nie wiedziałem, że są tacy jak ty wśród tych plemion. Na pewno nie jesteś żadnym z tych Ibrasimów, Turańczyków i Irańczyków, których widziałem. — Urodziłem się daleko na Wschodzie, wśród namiotów Złotej Ordy, na dalekich stepach Vendhyi — powiedział Haroun, który, gdy tylko opadł na ławę, odzyskał poprzednią jowialność. — Ha! Byłem już prawie dorosłym mężczyzną, nim usłyszałem o Secie — któremu chwała! Hai, boghatyr, robiłem w życiu niejedno. Byłem niegdyś książęciem Meru — synem księcia Subatai, który był prawą ręką Deingirsa. Byłem niewolnikiem — kiedy Irańczycy zrobili wypad na Wschód i uprowadzili chłopców i dziewczęta z ordy. Sprzedano mnie na targu niewolników w El Kahira za trzy sztuki srebra, a mój pan oddał mnie do Bahairis — Żołnierzy-niewolników — bo bał się, że go uduszę. Ha! Teraz jestem Harounem Podróżnikiem, pielgrzymującym do świętego miejsca. Ale kiedyś, kilka dni minęło od tego czasu, byłem człowiekiem Baibara — aby poszedł do piekła! — Ludzie mówią na ulicach, że Baibar jest prawdziwym władcą Hairu — powiedział Conan nieco zdziwiony; choć był na Wschodzie od niedawna, wiele razy słyszał już to imię. — Ludzie kłamią — zareplikował Haroun. — Sułtan rządzi Iranistanem, a Shadjar ad
Darr rządzi sułtanem. Baibar jest tylko generałem Bahairis — to wielka niedojda! — Byłem jego człowiekiem! — wykrzyknął nagle i ryknął śmiechem — przychodziłem i odchodziłem na jego wezwanie — kładłem go do łóżka — wstawałem z nim — siadałem do posiłków — tak, nawet kładłem jedzenie i lałem wino do ust tego głupca. Ale uciekłem mu! Na Seta, na Elrika i na Baala. Dziś w nocy nie mam nic wspólnego z tym wielkim głupcem Baibarem! Jestem wolnym człowiekiem i niech diabli porwą sułtana, i Shadjara ad Darr i całe imperium Saladyna! Dziś w nocy nie należę do nikogo! Pulsował cały energią, nie pozwalającą mu siedzieć cicho i spokojnie; wyglądał na radosnego wariata, pełnego niezmiernego optymizmu i radości życia, rycząc ze śmiechu trzasnął otwartą dłonią w stół i zagrzmiał: — Na bogów, maliku, pomożesz mi dziś uczcić ucieczkę od tego niedojdy Baibara — niech go porwą diabli! Zabrać mi te pomyje, przynieście kumys! Książe Irandil i ja urządzimy dziś takie pijaństwo, jakiego i Damietta nie widziała od stu lat! — Ale mój pan opróżnił już cały dzban wina i jest więcej niż w połowie pijany — zaszemrał sługa, którego Conan znalazł sobie na nabrzeżu — nie żeby go to specjalnie obchodziło, ale komukolwiek służył, chciał zawsze mieć z tego największy zysk, a poza tym tak radził mu jego orientalny instynkt. — Aha! — ryczał Haroun, chwytając dzban pełen wina. — Niepotrzebne mi fory! Patrz — wypiję ten dzban tak, że na starcie będziemy równi! — i kilkoma długimi łykami opróżnił naczynie. Słudzy z gospody przynieśli kumys — sfermentowane mleko klaczy, w skórzanych workach zawiązanych i zaklejonych — niedozwolony napój, przywożony przez karawany z ziem Turanu, by kusić sytych bogactwa dostojników i zaspokajać pragnienie najemników i ulicznic. Potem, kielich za kielichem, równo z Harounem. Conan sączył ten nieznany sobie kwaśny napój. Nigdy przedtem nie miał wygnany cymeryjski książę takiego kompana do kieliszka jak ten wędrowiec. Bo Haroun pomiędzy olbrzymimi łykami huczał śmiechem, od którego trzęsły się okopcone ściany i opowiadał pieprzne historyjki oddychające hairską atmosferą wesołej sprośności i wyszukanego poczucia humoru. Śpiewał pieśni miłosne, w których pobrzmiewał szept wiatru wśród liści palmowych i szelest jedwabnych sukien, i ryczał piosenki jeździeckie w języku, którego nikt w tawernie nie rozumiał, ale w których słychać było tętent kopyt koni i szczęk mieczy. *** Księżyc już zaszedł i nawet nieustanny gwar miasta ucichł w ciszy przedświtu, kiedy Haroun podniósł się niepewnie i zatoczył, kurczowo trzymając się stołu. Obok stał zmęczony niewolnik, który dolewał im wina. Oberżysta, słudzy i goście już dawno poszli, albo chrapali na podłodze. Haroun krzyknął zawołanie bojowe i zawył w kolejnym porywie entuzjazmu. Pot spływał po jego twarzy, żyły nabrzmiały i poczerwieniały od nadmiaru alkoholu i śpiewu. Jego dzikie oczy tańczyły w radosnym podnieceniu. — Szkoda, żeś królem, maliku! — wykrzyknął, chwytając tęgą pałkę. — Pokazałbym ci grę w maczugi! Moja krew gotuje się jak krew turańskiego ogiera, chętnie spuściłbym w dobrej walce solidne ciosy na czyjeś ciemię, na bogów! — Trzymaj więc swój kijaszek, człowieku — odpowiedział Conan próbując wstać. — Ludzie mówią, żem głupi, ale nikt nie mówi, żem kiedykolwiek umknął, gdy sypały się ciosy, czy stali, czy drewna! Przewrócił stół, chwycił jego nogę i targnął z całej siły. Posypały się drzazgi i noga stołu znalazła się w jego żelaznej ręce. — Oto moja maczuga, wędrowcze! — ryczał Cymeryjczyk — Niechaj rozpocznie się rozbijanie głów, a jeśli Krom cię kocha, niech lepiej zarzuci swój płaszcz na twoją czaszkę!
— Salaam dla ciebie, maliku! — zawył Haroun. — Żaden król od czasu Malika Rica nie skrzyżował pałek z bezpańskim wędrowcem! — i z pijackim śmiechem zamachnął się maczugą. Walka z konieczności była krótka i gwałtowna. Wino, które wypili, zaćmiło ich oczy, podcięło nogi i uczyniło ręce niesprawnymi, ale nie odebrało im niedźwiedziej siły. Haroun uderzył pierwszy i raczej dzięki szczęściu niż zręczności udało się Conanowi częściowo odparować cios. Mimo to pałka, obśliznąwszy się po boku jego czaszki sprawiła, że pod jego oczami zawirowały gwiazdy, a on sam zatoczył się na ścianę. Podparł się lewą ręką o stół, i odzyskawszy równowagę uderzył z taką mocą i szybkością, że Haroun nie mógł się ani schylić, ani zasłonić. Krew prysnęła na twarz Conana, maczuga pękła w jego dłoni i Podróżnik zwalił się na ziemię jak kłoda. Conan odrzucił z niesmakiem resztki swojej broni i potrząsnął gwałtownie głową. — Żaden z nas nie zapanuje nad drugim — no, tym razem ja jestem górą... Urwał. Haroun leżał jak długi, a w karczmie rozległo się jego potężne chrapanie. Cios Conana rozbił mu głowę i ogłuszył, ale to nieprawdopodobna ilość alkoholu sprawiła, że Haroun leżał tam, gdzie upadł. Conan wiedział, że jeśli zaraz nie wyjdzie na dwór odetchnąć chłodnym powietrzem nocy, zwali się bez przytomności obok Harouna. Przeklinając samego siebie, kopniakiem obudził służącego i zabrawszy hełm, tarczę i płaszcz wytoczył się z gospody. Białe roje gwiazd świeciły nad płaskimi dachami Damietty i odbijały się w czarnych wodach rzeki. Psy i żebracy spali w kurzu ulicy, a z mrocznych, krętych zaułków zniknęli już nawet złodzieje. Conan wgramolił się na siodło konia, przyprowadzonego przez zaspanego sługę i pojechał pomału przez ciche, bezludne ulice. Kiedy wyplątał się z labiryntu alejek i bazarów, owiał go zimny wiatr, zwiastun świtu, który otrzeźwił go, resztki wina parowały spod czaszki. Niebo na wschodzie było jeszcze czarne, ale zapach świtu wisiał już w powietrzu. Jechał przed siebie, obok płaskich, glinianych chat, wzdłuż rowów nawadniających, obok studni z długimi, drewnianymi żurawiami, otoczonych pachnącymi zagajnikami. Za jego plecami znikało stare miasto, ciemne, tajemnicze, urzekające. Przed nim rozpościerały się bezkresne piaski pustyni Jifar.
II Beduini nie podcięli gardła Conana, kiedy ten jechał drogą z Diamietty do Arcalan. Był mu przeznaczony inny los, jechał więc beztrosko, w towarzystwie tylko obdartego sługi, przez pustynię, i nie tknęła go strzała, ani ostrze zakrzywionej szabli, choć zgraja sokołom podobnych jeźdźców w przewiewnych, białych chałatach wytropiła go pod koniec drogi, i podążała za nim niczym zgraja wilków do samych bram turańskiej placówki. Kraj, przez który Conan jechał do Aghrapur ciepłą wiosną, nie był spokojny i bezpieczny. Czarnowłosy książę dowiedział się wielu rzeczy dla niego nowych o kraju, który gdy szedł na wygnanie, był dla niego tylko mętnym labiryntem niepowiązanych ze sobą imion i wydarzeń. Wiedział, że Cesarz bez walki odzyskał Aghrapur. Teraz dowiedział się, że Miasto było dzielone z Irańczykami, dla których również było miejscem kultu; nazywali je Al Kuds, czyli Święte, bo, jak twierdzili, stąd to uniósł się i tu zasiądzie dnia ostatniego, by władać duszami ich bóg. Dowiedział się też Conan, że Turan było już tylko cieniem swej bohaterskiej przeszłości. Na północy Boemund VI trzymał jeszcze Beslam i Ederrę. Na południu Turańczycy mieli wybrzeże do Arcalonu i kilka miast w głębi lądu. Ponure zamki Książąt i Rycerzy wznosiły się jak strażnice nad tą ziemią, a waleczni mnisi-żołnierze dzień i noc nie zdejmowali zbroi,
gotowi w każdej chwili wyruszyć do zagrożonej inwazją części kraju. Ale jak długo mogła utrzymać się ta cienka linia ludzi i umocnień pod rosnącym naciskiem ze strony pogańskich plemion tubylców? Jadąc w stronę Aghrapur Conan często słyszał w tawernach i zamkach imię Baibara. Ludzie mówili, że sułtan Iranistanu, krewny wielkiego Saladyna, był już stary i niedołężny, i że rządziła nim niewolnica Shadjar ad Varr, a wraz z nią dowódcy wojsk Ae Bey-Vurd i Baibar-pantera. Baibar był ponoć diabłem w ludzkim ciele, nad wszystko miłującym wino i kobiety; ale jego umysł był bystry, jak u mnicha, a jego męstwo w boju było tematem wielu pieśni minstreli. Silny człowiek i ambitny. Ludzie mówili, że był generałem najemników, stanowiących główną siłę irańskiej armii — Bahairis, jak ich nazywali niektórzy, albo Białych niewolników znad Rzeki, mameluków. Ta armia składała się głównie z niewolników, wychowanych w koszarach i ćwiczonych wyłącznie w sztuce wojennej. Baibar sam ongiś służył jako prosty żołnierz i zdobył władzę siłą swego ramienia. Jeśli wierzyć pustynnym podróżnikom, potrafił zjeść całą pieczoną owcę na jeden posiłek, a choć wino było napojem zakazanym, wszyscy wiedzieli, że gdy pił ze swymi oficerami, wszyscy oni spadali pod stół, gdy on trzymał się jeszcze prosto. Znany był też z tego, że w porywie gniewu potrafił gołymi rękami skręcić komuś kark, a gdy wjeżdżał w wir walki wymachując ciężką szablą, nikt nie mógł stawić mu czoła. A gdyby ten wcielony diabeł nadjechał z Południa ze swoimi rzeźnikami, jak mogliby mu się oprzeć królowie Turanu, pozbawieni pomocy, który rozdarty wojnami i intrygami świat przestał im nadsyłać? Szpiedzy wkradali się w szeregi Turańczyków, wykrywając ich słabe punkty, a ponoć nawet sam Baibar dostał się do pałacu Boemunda w przebraniu wędrownego gawędziarza. Ten irański szeik musiał być w zmowie ze Złym. Lubił, jak mówiono, wychodzić w przebraniu w tłum swoich ludzi i mordował bez litości każdego, kto go rozpoznał. Dziwny charakter, pełen sprzeczności i kaprysów, ale zapalczywy jak tygrys. Ale nie o Baibarze ludzie mówili najwięcej, ani o sułtanie Ismailu, irańskim panu Hairu. Z tajemniczego, odległego Wschodu nadeszło zagrożenie, które zaćmiło obydwu bliższych nieprzyjaciół. Conan słyszał o nowych, strasznych ludziach, jak bicz nadciągających od wschodu Vendhyi, albo Taurach jak nazywali ich ludzie, przysięgając, że są to demony Tartaru, przepowiedziane przez pradawnych proroków. Kilka lat tylko minęło, odkąd przybyli jak huragan, depcząc wszystko, co stanęło im na drodze; Iranistan ustąpił przed nimi, królestwa rozpadały się w pył. Ich przywódcę nazywano Subotaj, którego, jak Conan pamiętał, Haroun Podróżnik nazwał Panem. Potem orda zmieniła kurs i Iranistan był chwilowo ocalony. Vendhianie zniknęli z powrotem na Wschodzie ze swoimi sztandarami, ze śmiercionośnymi łukami, i ludzie prawie o nich zapomnieli. Ale od kilku lat sępy znów krążyły na Wschodzie i od czasu do czasu ze wzgórz sączyły się wieści o rodach uciekających w rozsypce przed ozdobionymi ogonami byków chorągwiami. Może niezwyciężona orda skręci na południe? Subotaj oszczędził te ziemie — ale któż zna zamierzenia Mangu Chana, którego Irańczycy uważali za aktualnego pana nomadów? Tak mówili ludzie w tę pogodną wiosnę, kiedy Conan jechał do Aghrapur, próbując zapomnieć o przeszłości, chcąc zagubić się w teraźniejszości; chłonął ducha i tradycje tutejszych ludzi, uczył się nowych języków, kalecząc je swoim cymeryjskim akcentem. Wybrał się do Heron, w Turanie, gdzie płonące świece oznaczały miejsce, gdzie narodził się Cesarz. I wjechał do Aghrapur, gdzie śpiew czarowników mieszał się z psalmami pokutników, wśród murów, przed laty zbudowanych przez sułtana Turanu. Zobaczył wysmukłe kolumny portalu Alok i powiedziano mu, że to Turańczycy nadali im pierwotny kształt. Pokazywano mu świątynie, które niegdyś były turańskimi kaplicami, widział też ozdobną budowlę nad meczetem Omara, zakrywającą najświętszą skałę. I tam
była świątynia. Wiele kultów i ich odłamów miało tu swoje świątynie, dlatego zwano je Świętym Miastem, na jednej z dwóch gór, na których zbudowane było Aghrapur była też Świątynia Seta. Ale teraz Świątynia Skały ukrywała ją przed oczami Turańczyków, a derwisze z obnażonymi mieczami stali tam dzień i noc, zagradzając drogę niewiernym, choć miasto było w rękach Turańczyków. A Conan zdał sobie sprawę z tego, jak słabi stali się władcy Turanu. Wjechał na wzgórza opodal Świętego Miasta, by stanąć tam, skąd prawie sto pięćdziesiąt lat wcześniej Tankred pierwszy raz ujrzał Aghrapur. I pogrążył się w marzeniach o tamtych dawno minionych dniach, kiedy przybyli tu pierwsi ludzie z Zachodu, silni wiarą i niesieni zapałem, by założyć tu Królestwo. Teraz na Zachodzie ludzie podcinali gardła swoich sąsiadów i skamlali pod obcasami ambitnych królów i zachłannych książąt, i w swoich wojnach i knowaniach zapomnieli o tej odległej ziemi, gdzie resztki dawnej chwały chroniły się za wątłymi granicami. Minęła kwitnąca wiosna, gorące lato i melancholijna jesień, a Conan jechał dalej w pielgrzymce na oślep, która prowadziła przez Aghrapur i której celu nawet on nie znał, ani nie odgadywał. Zabawił trochę w Arcalonie, Tyrse, Anne. Był gościem w zamkach na granicy. Brienne ofiarował mu udział we władzy w podległym mu królestwie, ale on potrząsnął tylko głową i odjechał. Tron, na którym potem zasiadł, był jeszcze poza jego zasięgiem, i żadne inne ziemskie zaszczyty nie zastąpiły by mu go. I tak wśród pączkującej wiosny roku następnego dojechał do wysuniętego przed granicę zamku Enaul d'Ibelina.
III Enaul był kuzynem potężnego rodu d'Ibelinów, który panował na groźnych zamkach na wybrzeżu, ale jemu niewiele przypadło owoców konkwisty. Wędrowiec i poszukiwacz przygód, żyjący ze swojego sprytu i z ostrza swojego miecza, więcej ciosów zebrał niźli złota. Był wysoki i szczupły, z orlim nosem i z łagodnym spojrzeniem. Jego zbroja była zużyta, aksamitny płaszcz wytarty i porwany, z rękojeści miecza dawno zniknął ostatni ślad diamentów. A posiadłości rycerza były na skraju nędzy. Wyschnięta fosa otaczająca zamek była w wielu miejscach zasypana; zewnętrzny pierścień murów był już tylko bezładnym stosem kamieni. Chwasty zarosły dziedziniec i dno fosy. Komnaty zamku były puste i zakurzone, a wielkie pustynne pająki rozpięły pajęczyny na chłodnych kamieniach. Jaszczurki biegały po popękanej posadzce, a kroki opancerzonych stóp długo odbijały się echem wśród przenikliwej ciszy. Nie było tu wesołych wieśniaków, przynoszących owoce i wino na zapuszczony dziedziniec, na korytarzach dawno ucichł śpiew strojnych paziów. Twierdza stała opuszczona przez ponad pół wieku, póki d'Ibelin nie przekroczył Ilbarsu, by uczynić ją bazą rabusiów. Bo Enaul, pod groźbą nędzy, stał się ni mniej ni więcej tylko bandytą, napadającym irańskie karawany. A teraz w zmiętej, zakurzonej twierdzy pośród walących się murów, rycerz zasiadł do wina ze swoim gościem. — Historia twej klęski nie jest mi zupełnie nieznana, dobry panie — powiedział Enaul niespodziewanie, bo od owego pijaństwa w Damietcie Conan nikomu nie mówił o swojej przeszłości. — Parę opowieści o sprawach Irandilu zawędrowało aż tu, na te odległe ziemie. Witam cię więc, jak jeden upadły awanturnik wita drugiego. Ale chciałbym usłyszeć tę opowieść z twoich ust. Conan zaśmiał się niewesoło i pociągnął głęboki łyk wina. — Historia, którą się szybko opowiada i najlepiej ją zapomina. Byłem wędrowcem,
żyjącym z miecza, obrabowanym z mej spuścizny jeszcze przed urodzeniem. Panowie Koth udawali, że popierają moje pretensje do tronu Irandil. Jeśli pomogę im pokonać Neillów, odrzucę zobowiązania wobec Khoroja, będą mi służyć jako moi baronowie. Tak przysiągł Halim i jemu równi. Nie jestem głupcem. Nie przekonaliby innie tak łatwo, gdyby nie Elinor, jej czarne włosy i dumne oczy — które udawały miłość. Piekło! Po cóż wyciągać tę historię? Walczyłem dla nich — wygrywałem dla nich wojny. Oszukali mnie i opuścili. Ruszyłem w bój o tron z mniej niż tysiącem ludzi. Ich kości zgniły na wzgórzach Donegal i bodajby ze mną też tak się stało — ale moi giermkowie zabrali mnie nieprzytomnego z pola bitwy. A potem mój własny ród też mnie porzucił. — Podjąłem wędrówkę — ale najpierw poderżnąłem gardło Halimowi pośród jego wspólników. Co tu mówić — moje królestwo to były chmury i mgła księżycowa. Szukam zapomnienia — o straconych ambicjach i okruchach umarłej miłości. — Zostań i rabuj ze mną karawany — zaproponował Enaul. Conan wzruszył ramionami. — Obawiam się, że to się nie utrzyma. Z czterdziestu pięciu zbrojnymi nie utrzymasz tych ruin długo. Zauważyłem, że stara fosa jest zatkana, a zbiorniki wody zniszczone. W przypadku oblężenia będziesz miał tylko te zbiorniki, które zbudowałeś, napełnione wodą z mulistego źródła, które jest poza murami. To wystarczy najwyżej na kilka dni. — Nędza doprowadziła mnie do desperacji —przyznał szczerze Enaul — Ten zamek zbudował Geod, pierwszy pan Aghrapur, jako wysuniętą placówkę w czasach, kiedy jego władza sięgała poza Ilbars. Saladyn szturmował go i częściowo zniszczył, i od tego czasu mieszkały tu tylko szakale i nietoperze. Zrobiłem tu swoje gniazdo, z którego wyprawiam się na karawany idące do Hyrkanii, ale łup jest więcej niż skromny. Mój sąsiad, szejk Sulejman ibn Omad wygoni mnie stąd nieuchronnie, jeśli tu dłużej zabawię, choć stoczyłem z jego jeźdźcami kilka zwycięskich potyczek i odparłem jeden najazd. Przysiągł, że moja głowa zawiśnie na wieży jego zamku. Do szału doprowadzają go moje napady na wędrowców do Hyrkanii, których on ma za zadanie ochraniać. Ale myślałem o czymś innym. Spójrz, ostrzem sztyletu narysuję ci na stole szkic. To jest zamek, tu na północy jest El Omad, warownie szejka Sulejmana. Teraz patrz — na wschodzie zaznaczam trasę karawan — już. To jest wielka rzeka Zaporoska, która zaczyna się daleko wśród wzgórz Vendhyi i przecina całą równinę. I wpada do Bahl el Fars — Morza Vilayet — obok Barsorah. — Teraz tutaj, gdzie robię ten znaczek obok wybrzeża, stoi miasto Moul. Poza Moul rozciąga się nieznany ląd, pustynia i góry, ale wśród tych gór leży miasto zwane Shahazarskarbiec sułtanów. Tutaj panowie Wschodu wysyłają na przechowanie złoto i diamenty, a miasto jest rządzone przez klan wojowników, którzy przysięgli chronić skarbów. Bramy są zaryglowane dzień i noc, karawany nie opuszczają tego miasta. To tajne miejsce jest skarbnicą bogactwa i rozkoszy, strażnicy starają się, by ani słowo o nim nie dotarło do niepowołanych uszu. Myślę więc o tym, by opuścić te ruiny i pojechać na wschód, by zagarnąć to miasto! Conan uśmiechnął się, podziwiając wspaniałe szaleństwo rozmówcy, ale potrząsnął głową. — Jeśli jest tak strzeżone, jak mówisz, jak garstka ludzi mogłaby marzyć o zdobyciu go, gdyby nawet zdołali się przedrzeć przez kraj, który leży na drodze do niego? — Bo garstka Aquilończyków tego dokonała — odparował d'Ibelin. — Prawie pół wieku temu awanturnik Cornah najechał Shahazar i wywiózł niewypowiedziane skarby. Skoro on tego dokonał, innym także może się powieść. Oczywiście, to szaleństwo: najprawdopodobniej Hyrkańczycy poderżną nam gardła, nim ujrzymy jego mury. Ale będziemy jechać szybko — a Hyrkańczycy są, być może, tak zajęci własnym sprawami, że mały oddział zdoła się prześlizgnąć. Wyprzedzimy wieść o naszym przybyciu, i zmieciemy Shahazar jak
tornado. Conanie, będziemy leżeć na wznak, czekając, aż przyjdzie Baibar i pościna nam głowy, czy też spróbujemy szczęścia i przejedziemy przed nosem tych psów? Zimne oczy Conana rozbłysły. Nagle wybuchnął śmiechem czując, że w nim samym rodzi się szaleńcza ochota pójścia na tą obłąkaną propozycję. Jego twarda ręka klasnęła w brązową dłoń d'Ibelina. — Niech przepadnie cały Turan, śmierć nie jest gorsza w planowanej wyprawie niż w bitwie wielkich armii! Jedźmy na Wschód, diabli wiedzą, co nas tam ma spotkać! Słońce jeszcze nie zaszło, kiedy obdarty sługa Conana, który podążał był za nim wiernie przez wszystkie jego poprzednie wędrówki, przekradł się przez zrujnowane mury i pojechał w stronę Hyrkanii, okładając co sił swojego kuca. Obłęd jego pana nie był jego winą, a życie było słodkie, nawet dla hairskiego szlifibruka. Gdy pojawiły się pierwsze gwiazdy, d'Ibelin i Conan jechali już w dół zbocza na czele oddziału zbrojnych. Był to doświadczony w bojach zespół, wysocy, milczący wojownicy, w większości urodzeni w Turanie — kilku weteranów z Zamory i Brythunii, którzy przyjechali ze swoim dobytkiem i tu pozostali. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni — odziani w kolczugi i stalowe hełmy, nieśli prostokątne tarcze. Dosiadali szybkonogich klaczy i wysokich ogierów, prowadzili też ze sobą luzaki. To właśnie zdobycie całego stada doskonałych wierzchowców sprawiło, że w umyśle Enaula powstał plan śmiałej wyprawy. D'Ibelin dawno przerobił lekcję, jaką dał mu Wschód — szybkie marsze, które wyprzedzały wieści o sobie samych i których powodzenie zależało od wytrzymałości koni. Ale wiedział, że cały ten plan był jednym wielkim szaleństwem. Conan i Enaul jechali w nieznane, a na wschodzie bez ustanku krążyły sępy.
IV Brodaty strażnik na wieży, wznoszącej się ponad bramą El Omad osłonił przed słońcem oczy. Daleko na wschodzie podniosła się chmurka kurzu, a z niej wynurzył się czarny punkt. Wojownik rozpoznał w niej samotnego, szybko jadącego jeźdźca. Krzyknął coś i natychmiast pojawiły się koło niego inne brodate, krzywonose postacie, bawiące się od niechcenia cięciwami łuków i pękami pierzastych strzał. Patrzyli na zbliżającą się sylwetkę z niecierpliwością ludzi zrodzonych do walki. — Turańczyk — stwierdził jeden z nich — na zdychającym koniu. Patrzyli z uwagą, jak samotny jeździec znikał z pola widzenia, wjeżdżając w wyschnięty ued, pojawił się na jego drugiej stronie, przebrnął przez piaszczystą równinkę i ściągnął wodze przed bramą. Smagła ręka odciągnęła cięciwę luku, ale pierwszy ze strażników powstrzymał łucznika. Jeździec pod nimi na poły zsiadł, na poły zsunął się z konia, zataczając się podszedł do bramy i załomotał w nią opancerzoną pięścią. — Na bogów i na demony! — zakrztusił się brodaty strażnik. — Ten Turańczyk jest szalony! Wychylił się przez blanki krzyknął: — Hej, martwy człowieku, co robisz pod bramą El Omad? Tamten spojrzał w górę oczami zamglonymi pragnieniem i palącym pustynnym wiatrem. Jego zbroja była biała od niesionego wiatrem kurzu, usta wyschnięte i spękane. Wymawiał słowa z trudnością. — Otwórz bramę, psie, niech choroba spadnie na ciebie! — To Kizil Malik — Czerwony Król — którego nazywają Szalonym — wyszeptał łucznik. — Pasterze mówili, że jechał z Enaulem. Zatrzymaj go tu chwilę, a ja wezwę Szejka. — Czyż zmęczyło cię życie — pytał pierwszy mówca — żeś przybył pod bramy twych
nieprzyjaciół? — Sprowadź tu pana tego zamku, psie — ryknął Cymeryjczyk — Nie rozmawiam z byle kim — a mój koń umiera. Smukła sylwetka szejka Sulejmana ibn Omad pojawiła się wśród strażników. Stary władca mruczał w brodę: — Na bogów, to musi być jakaś pułapka... Co tu robisz? Conan suchym językiem oblizał sczerniałe wargi. — Kiedy nadchodzą dzikie psy, bawół i pantera uciekają pospołu — powiedział. — Od wschodu nadciąga zguba dla Iranistanu i Turańczyków jednako. Przynoszę ci ostrzeżenie — zwołaj swoich wasali i umocnij bramy, bo inaczej następny wschód słońca zastanie cię śpiącego w dymiących zgliszczach twoich włości. Proszę o gościnność, należną cierpiącemu z pragnienia podróżnikowi — i mój koń umiera. — To nie pułapka — mruknął szejk do swojej brody. — Ten wojownik ma coś do powiedzenia — był ostatnio zamęt na wschodzie, być może Hyrkańczycy są blisko — otwórzcie bramy, psy, i wpuście tego człowieka. Przez otwartą bramę słaniając się ze zmęczenia, Conan wprowadził półżywe zwierzę; pierwszymi słowami zyskał sobie podziw i szacunek Irańczyków: — Zaopiekujcie się koniem — powiedział, i od razu wyciągnęły się usłużne ręce. Conan oparł się o ścianę i osunął na ziemię z twarzą w dłoniach. Niewolnik podał mu dzban wody, którą ten łapczywie wypił. Odstawiwszy pusty dzban zorientował się, że szejk zszedł był już z wieży i stał przed nim. Bystre oczy Sulejmana zlustrowały go od stóp do głów, zauważając bruzdy, jakie zmęczenie wyryło na jego twarzy, kurz pokrywający zbroję, świeże szczerby na hełmie i tarczy — krew zastygłą wokół wylotu pochwy jego miecza, świadczącą o tym, że schował go nie zatrzymując się nawet, by go oczyścić. — Walczyłeś mężnie i uciekałeś szybko — zawyrokował Sulejman. — A owszem, na wszystkich świętych! — zaśmiał się barbarzyńca. — Uciekałem noc, dzień i noc bez odpoczynku. Ten koń jest trzecim, który padł pode mną... — Przed kimże uciekałeś? — Przed hordą, która wyszła chyba z samego dna piekła! Dzicy jeźdźcy w wysokich, futrzanych czapach, z głowami wilków na sztandarach. — Elrik il Halla! — jęknął Sulejman. — Charezmianie uciekający przed Hyrkańczykami! — Najwyraźniej uciekali przed jakąś większą jeszcze hordą — potwierdził Conan. — pozwól, że opowiem ci wszystko pokrótce — Enaul i ja jechaliśmy na wschód ze wszystkimi jego ludźmi, szukając osławionego miasta Shahazar... — Więc to była wyprawa! — przerwał mu Sulejman. — Cóż, gotowałem się właśnie do tego, by rozdeptać to gniazdo rabusiów, gdy pasterze przynieśli nowiny, że ci bandyci wyjechali w pośpiechu nocą, jak złodzieje, którymi byli. Mogłem pojechać za nimi, ale wiedziałem, że Turańczycy jadący na Wschód jadą po swoją zgubę — i nic nie zmieni woli bogów. — Tak — Conan wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu — po zgubę jechaliśmy, na Wschód, jak ślepy prosto w paszczę sztormu. Przebiliśmy się przez ziemie Ghor i przekroczyliśmy Zaporoską. Dalej, daleko na Wschodzie, zobaczyliśmy dym i płomienie, i wiele sępów, a Enaul mówił, że to tubylcze plemiona walczą z ordą. Ale nie spotykaliśmy uciekinierów i dziwiłem się wtedy — teraz już się nie dziwię. Ci rzeźnicy uderzyli w nocy, zalali ich jak powódź, i nie ocalał nikt. Jechaliśmy prosto w nadciągającą burzę, jak we śnie, na pewną śmierć, ale uderzenie spadło nagle, jak grom z jasnego nieba. Tętent kopyt zza wzgórza i już nas dopadli — całe setki, stado zwiadowców poprzedzających ordę. Nie było najmniejszej szansy ucieczki — nasi ludzie umierali tam, gdzie stali. — A Enaul? — zapytał szejk.
— Nie żyje! — odpowiedział Conan. — Na moich oczach zakrzywione ostrze rozłupało jego hełm i czaszkę. — Niech miłosierny demon zbawi go od ognia piekielnego, który czeka wszystkich niewiernych! — zakrzyknął podniośle Sulejman, który swego czasu przysiągł, że zabije pechowego awanturnika przy pierwszej okazji. — Zebrał dobre żniwo, nim padł — odrzekł złowrogo Cymeryjczyk. — Na Bogów, te dzikusy leżały jak zżęte kłosy pod kopytami naszych koni, nim padł ostatni z nas. Ja jeden zdołałem się przebić. Szejk, który zestarzał się w bojach, oczyma duszy ujrzał rzeczy, które kryły się za tym prostym zdaniem — kłębiący się, wyjący jeźdźcy odziani w futro, ich barbarzyńskie okrzyki wojenne, i Conan jadący jak wicher śmierci przez wir migocących ostrzy, miecz śpiewający w jego dłoni, otwierający mu drogę w zbitej masie ludzi i koni. — Zmyliłem pogoń — mówił Conan — a kiedy wjechałem na wzgórze, obejrzałem się i zobaczyłem czarną masę, orda pokryła kraj jak szarańcza, napełniając przestrzeń łomotem swoich bębnów. Tubylcy poderwali się, kiedy przemknęliśmy przez ich ziemie, i pustynia pełna była jeźdźców — ale cały Wschód płonął i ich przywódcy nie mieli czasu na polowanie na pojedynczego jeźdźca. Musieli stawić czoła silniejszemu przeciwnikowi. Więc przejechałem. Koń padł pode mną, ale ukradłem innego ze stada, pilnowanego przez chłopca. Kiedy i ten padł, zabrałem wierzchowca samotnemu jeźdźcowi, który nadjechał, myśląc obrabować umierającego wędrowca. A teraz mówię do ciebie, który nosisz przezwisko Strażnika Szlaku — strzeż się, albo te demony przejadą po twoim zamku, jak po trupach. Nie sądzę, by przystąpili do oblężenia — są jak wilki przemierzające stepy; uderzają i idą dalej. Ale jadą jak wiatr. Przekroczyli Zaporoską. Ostatniej nocy niebo poza mną było czerwone jak krew. Choć jechałem tak szybko, depczą mi po piętach. — Niechaj przyjadą — odparł groźnie Rab. — El Omad oparło się Turańczykom, Ibrasimom i Irańczykom — od stu lat żaden wróg nie postawił swej stopy wewnątrz tych murów. Maliku, nadszedł czas, w którym Turańczycy i Irańczycy powinni złączyć swe siły. Dziękuję ci za ostrzeżenie i proszę, byś pomógł mi w utrzymaniu tych murów. Ale Conan potrząsnął głową. — Nie będziesz potrzebował mojej pomocy, a na mnie czeka inna sprawa. Nie po to zajeździłem na śmierć trzy szlachetne wierzchowce, żeby ratować swoje nic nie warte życie — inaczej zostałbym z d'Ibelinem. Muszę jechać dalej; Aghrapur jest na drodze tych diabłów, jego mury są słabe, a załoga mało liczna. Sulejman zbladł i targnął swą brodę. — Al Kuds! Te pogańskie psy wymordują Turańczyków i wszystkich innych, i zbezczeszczą święte miejsca! — Zatem — Conan podniósł się z wysiłkiem — muszę jechać, żeby ich ostrzec. Ci Charezmianie przybyli tak szybko, że ani słowo o nich nie mogło przedostać się do Turanu. Na mnie i tylko na mnie, spoczywa to brzemię. Daj mi szybkiego konia i pozwól odejść. — Nie dasz rady — zaprotestował Sulejman. — Jesteś wyczerpany — jeszcze godzina i spadniesz nieprzytomny z siodła. Wyślę jednego z moich ludzi i... Conan pokręcił przecząco głową. — To należy do mnie. Ale prześpię się godzinę — jedna godzina nie zrobi wielkiej różnicy. Potem wyruszę dalej. — Chodź do mych komnat — nalegał Sulejman, ale hardy Cymeryjczyk znów potrząsnął głową. — To już nieraz było moją komnatą — powiedział i wyciągnąwszy się na porastającej dziedziniec skąpej trawie i okrywszy się płaszczem zapadł w głęboki sen człowieka wyczerpanego do granic możliwości. Ale spał tylko godzinę, i zbudził się sam. Obok niego leżało
jedzenie i wino, pił więc i jadł łapczywie. Jego twarz była wciąż zapadnięta i wymizerowana, ale krótki odpoczynek na powrót uruchomił ukryte sprężyny jego wytrzymałości. Człowiek z żelaza w tych żelaznych czasach, oprócz fizycznej siły miał także niespożytą, dynamiczną energię, która pozwalała mu wykraczać poza własne możliwości i utrzymywała go w ruchu, gdy ludzie chłodni i opanowani opadali już z sił. Kiedy na długonogim turańskim rumaku przejeżdżał przez bramę, strażnik na wieży krzyknął coś i pokazał na wschód, gdzie słup dymu buchał wprost w rozgrzane błękitne niebo. Szejk poniósł rękę w pozdrowieniu i Conan pomknął galopem w stronę Turanu. Beduini w czarnych namiotach otwierali w zdumieniu usta, pasterze wsparci na laskach drętwieli na jego krzyk. Narastający tętent kopyt, gesty pancernego ramienia, wykrzyczane w przelocie ostrzeżenie — za jego plecami przerażeni ludzie porywali swój dobytek i biegli w panice do schronów i kryjówek. Księżyc zachodził, kiedy Conan pędził galopem przez spokojne plaże Vilayet, upstrzone odbiciami gwiazd. O wschodzie słońca jego koń padł przed bramą Aghrapur, otwierającą się na drogę do Khavarism. Conan zataczając się wszedł do środka i jęknął głośno na widok rozsypujących się murów. Pobiegł dalej pieszo, grupka Irańczyków patrzyła na niego niepewnie. Nadszedł brodaty, khaurański piechur, wyciągający włócznię. Conan poczuł wiszący przy pasie żołnierza bukłak z winem i opróżnił go jednym haustem. — Prowadź mnie do dowódcy wojsk — wychrypiał. — Zguba pędzi na szybkich kopytach do Aghrapur — ha! Wśród przechodniów rozległ się cichy szmer zdumienia i strachu. Conan odwrócił się i coś jak strach chwycił go za gardło. Na wschodzie zobaczył znów tańczące płomienie i ścielący się dym — olbrzymie ślady niszczycielskiej ordy. — Jadą! — wrzasnął. — bogowie, kiedy to ludzie zrodzeni przez kobiety jechali tak prędko? Prześcignęli wiatr — przeklęta niech będzie słabość, przez którą straciłem godzinę... Słowa uwięzły mu w gardle, gdy spojrzał na resztki murów. Zaiste, jedna godzina nie miała żadnego wpływu na los skazanego na zagładę miasta. Conan z żołnierzem popędzili ulicami. Wieść o zagrożeniu rozprzestrzeniała się jak błyskawica. Turańczycy w błękitnych szubach biegali wkoło, lamentując; na ulicach i balkonach domów kobiety szlochając załamywały ręce. Wysocy Khamończycy ładowali dobytek na grzbiety osłów i włączali w wylewający się z zachodniej bramy strumień uciekinierów, uginających się pod ciężarem sprzętów domowych. Miasto przykucnęło, drżące, sparaliżowane strachem. Jaka orda się zbliżała, tego nie wiedzieli i nie obchodziło ich to: śmierć jest śmiercią, nieważne z czyjej ręki. Niektórzy krzyczeli, że to Hyrkańczycy, i serca tak Irańczyków jak i Turańczyków ściskał strach. Conan zastał dowódcę zagubionego i bezradnego. Jak mógłby z garstką żołnierzy obronić pozbawione murów miasto? Gotów był oddać swoje życie, ale nie mógł zrobić nic więcej. Mułłowie zbierali swoich ludzi, i po raz pierwszy w historii Irańczycy i Turańczycy połączyli swe siły, by bronić miasta, które było dla wszystkich jednakowo święte. Ludzie uciekali do świątyń i meczetów albo siadali na ulicy, biernie czekając na cios. Inni zanosili modły do swoich bogów — byli tacy, którzy przepowiadali cud, który ocali Święte Miasto. Ale na bezchmurnym, błękitnym niebie nie pojawił się ognisty miecz, a tylko coraz to nowe słupy dymu, oraz bliższe łuny pożarów, a na koniec tumany kurzu, wzbitego kopytami tysięcy koni. Dowódca zebrał swoją żałosną gromadkę zbrojnych rycerzy, uzbrojonych pielgrzymów i mieszczan, przy Wielkiej Bramie. Mury były dla nich bezużyteczne. Tutaj więc mieli stawić czoła ordzie, oddać życie, bez nadziei i bez lęku. Conan, który w obliczu nadchodzącej bitwy zapomniał o zmęczeniu, osadził darowanego mu kasztana obok dowódcy i nagle krzyknął ze zdumienia na widok wysokiego, barczystego mężczyzny siedzącego na koniu.
— Haroun, na wszystkich bogów.! Człowiek odwrócił się do niego i Conan zawahał się. Byłże to Haroun? Zakuty w zbroję, na głowie miał spiczasty hełm. W prawej ręce trzymał okrągły, wypukły kałkan, a za jego pas zatknięta była długa, szeroka szabla, cięższa o wiele funtów niż przeciętna broń. Co więcej, Haroun był gładko ogolony, a ten człowiek nosił krótkie, podkręcone wąsy na modłę aquilońską. Ale budowa ciała — ciemna, kwadratowa twarz — płomienne, niebieskie oczy... — Na Kroma Haroun — powiedział serdecznie Conan. — Co ty tu robisz? — Niech Set spuści grom na mą głowę, jeśli jestem Harounem — odpowiedział żołnierz głębokim mocnym głosem. — Jestem Akbar żołnierz, przybyłem do Al Kuds z pielgrzymką. Wziąłeś mnie za kogoś innego. Conan zmarszczył brwi. Głos nie był głosem Harouna, ale z pewnością na całym świecie nie było drugiej pary takich oczu. Wzruszył ramionami. — No cóż, to nie jest pora... dokąd to? — Bo człowiek ściągnął wodze i zawrócił. — Na wzgórza! — odpowiedział żołnierz. Na nic się nie przyda nasza śmierć tutaj — najlepiej jedź ze mną. Sądząc po kurzu, wali tu cała orda. — Uciekać nie skrzyżowawszy mieczy? Nie ja! — Wypalił Conan. — Jedź, jeśli się boisz. Akbar przeklął w głos. — Na bogów i na demony! Lepiej komuś położyć głowę pod kopyto słonia, niż nazwać mnie tchórzem! Będę stać tu tak długo, jak ty! Conan zawrócił gwałtownie, zdenerwowany zachowaniem nieznajomego i swoją własną pychą. Wydało mu się, że w oczach żołnierza zamigotały ognie, jakby cały zatrząsł się z niepohamowanej radości. Potem zapomniał o nim. Żałosny lament rozległ się na dachach domów, bezradni ludzie patrzyli na nadchodzącą zgubę. Orda wypadła z mgieł unoszących się nad Ilbarsem i znalazła w polu widzenia *** Przestrzeń rozbrzmiewała łomotem bębnów; ziemia drżała pod uderzeniami kopyt. Nieprawdopodobna szybkość napastników sparaliżowała umysły ich ofiar. Ci barbarzyńcy przybyli ze stepów dalekiej krainy, uciekając przed Hyrkańczykami jak burzany niesione pustynnym wiatrem. Pijani krwią wymordowanych plemion, gnali w sile dziesięciu tysięcy ludzi na Aghrapur, którego bezbronni mieszkańcy klęczeli, półżywi z przerażenia. Conan znów ujrzał te ohydne postacie, które prześladowały go podczas jego długiej ucieczki, gdy majaczył, słaniając się w siodle ze zmęczenia; duże, łaciate konie, na których kucały krępe sylwetki jeźdźców w wilczych skórach i w zbrojach — kanciaste, smagłe twarze, oczy o wyrazie oczu wściekłego psa, błyskające spod futrzanych kapturów lub spiczastych hełmów; sztandary ozdobione głowami wilków, panter i niedźwiedzi. Pędząc na złamanie karku przemknęli drogą, przesadzili ruiny murów, stłoczyli na moment w wywalonych bramach — zmietli z powierzchni ziemi gromadkę obrońców, którzy stanęli im na drodze i tratując ich ciała uderzyli w samo serce miasta. Piekło rozszalało się na ulicach Aghrapur, gdy mężczyźni, kobiety i dzieci uciekali wrzeszcząc wniebogłosy przed rzeźnikami, którzy mordowali ich bez litości, wyjąc jak wilki, nabijając niemowlęta na ostrza dzid i unosząc w górę jak koszmarne chorągwie. Żałosne jęki konających dobiegały spod kopyt ich ognistych koni, a rynsztoki pływały krwią. Czerwone od krwi, żylaste ręce zdzierały suknie ze szlochających w głos dziewcząt, topory biły w drzwi i okna, za którymi chroniły się przerażone ofiary. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, było rabowane, a rozdzierające jęki unosiły się pod zasnute dymem niebo, kiedy ogniem i żelazem zmuszano mieszczan, by oddali swoje żałosne skarby. Śmierć kroczyła ulicami Aghrapur, a ludzie konając bluźnili swoim bogom. Niepowstrzymana siła pierwszej szarży odepchnęła nielicznych ocalałych obrońców i
pomieszała ich szyki. Conan, uniesiony wraz z koniem niczym fala powodzi znalazł się w wąskiej alejce, zaniesiony tam bezradnie jak kłoda drewna wyrzucona przez fale przypływu. Stracił z oczu dowódcę i nie wątpił, że ten leży gdzieś w okolicy Wielkiej Bramy. Jego miecz był czerwony po rękojeść, dusza płonęła zapałem bitewnym, umysł zaćmiły furia i zgroza, kiedy płacz mordowanego miasta uderzał w jego uszy. — Zostawię moje zwłoki koło muru — postanowił i, zawróciwszy, puścił się pędem w górę alejki. Przeleciał wąską, krętą uliczką i znalazł się przy jakiejś świątyni dokładnie w chwili, w której nadjechali tam pierwsi Charezmianie. Bok kasztanowego ogiera otarł się o strzemię barbarzyńcy i miecz Conana błysnął w powietrzu. Głowa Charezmiana spadła z jego ramion i Cymeryjczyk zawył w morderczym uniesieniu. W pobliżu pojawił się następny jeździec i Conan poznał Akbara. Żołnierz zdarł wodze i krzyknął: — I co, dobry panie, czy nadal jesteś zdecydowany poświęcić życie nas obydwu? — Twoje życie należy do ciebie, moje — do mnie! — ryknął Conan. Zobaczył, że grupa jeźdźców, którzy podjechali do świątyni od drugiej strony, zsiadła z koni, wykrzykując coś w swoim barbarzyńskim narzeczu, plamiąc święte kamienie krwią ściekającą z szabel. Czerwona mgła wściekłości zaćmiła umysł Conana. Zwalił się na nich jak lawina na karłowate, górskie sosenki. Miecz świszczał w powietrzu, kruszył tarcze i hełmy, rozłupywał czaszki, wypruwał trzewia; ludzie ginęli ze zmiażdżonymi głowami pod kopytami jego konia. Nawet w największym szale bojowym Conan zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest sam. Akbar pojechał za nim i jego potężny głos wznosił się ponad zgiełkiem bitewnym, a ciężka szabla w lewej ręce kruszyła zbroje, miażdżyła kości. Ludzie spod świątyni zmienili się już w stos zbroczonych krwią ciał, kiedy Conan zawrócił i strząsnął z oczu krwawą mgłę. Akbar ryknął coś w obcym języku i grzmotnął go potężnie w plecy. — Bodga, bogatyr! —jego oczy tańczyły i Conan był już pewien, że był to Haroun. — Walczysz jak bohater, na Elrika! Ale posłuchaj, maliku — złożyłeś już hojną ofiarę swojemu bogu i na pewno nie będzie cię winił, jeśli teraz ocalisz się sam. Na gromy Seta, człowieku, nie pokonamy sami dziesięciu tysięcy! — Jedź — powiedział Conan, strząsając krew z ostrza miecza. — Ja zostanę tutaj. — Dobrze — roześmiał się Akbar. — Jeśli życzysz sobie zmarnować swoje życie tutaj, gdzie na nic się to nie zda — to twoja sprawa! Te dzikusy podziękują ci za to, ale twoi bracia raczej nie, kiedy najeźdźcy znienacka spadną im na kark! Wszyscy nasi konni są martwi albo odcięci w tych zaułkach. Tylko ty i ja ocaleliśmy. Kto zaniesie wieść o napadzie do turańskich baronów? — Prawdę mówisz — powiedział krótko Conan. — Jedźmy więc. *** Obydwaj jeźdźcy pomknęli galopem w dół ulicy i w tej samej chwili na jej drugim końcu pojawiła się zgraja ordyńców. Już spoza muru Conan zobaczył bijące w niebo płomienie. — Na Kroma! — jęknął. — Palą świątynie! — Z pewnością zbezczeszczą też meczety — powiedział obojętnie Akbar. — Cóż, co jest zapisane, musi się stać, i nikt nie uniknie swego przeznaczenia. Wszystko mija, nawet Najświętsze Ze Świętych. Conan, wciąż bolejąc, potrząsnął głową. Jechali wśród wlokących się pod górę uchodźców, którzy czepiali się ich strzemion, ale Conan zakuł w stal swoje serce. Jeśli miał zawieść baronom ostrzeżenie, nic mógł obarczać się bezbronnymi. Zgiełk ucichł w oddali; tylko dym snuł się pomiędzy wzgórzami, obojętnymi świadkami tragedii. Akbar roześmiał się nagle.
— Na bogów! — powiedział, klasnąwszy dłonią o siodło. — Ci Charezmianie to niepośledni wojownicy. Jadą jak śmierć, a rżną lepiej od niej! Chciałbym kiedyś poprowadzić ich do boju. Wolałbym walczyć z nimi, niż przeciw nim. Conan nie odpowiedział. Dziwny towarzysz zdawał mu się faunem, fantastyczną istotą pozbawioną duszy, pełną tytanicznego śmiechu ze wszystkiego, co ludzkie — stworzenie wykraczające poza możliwości ludzkiego umysłu i wyobraźni. Akbar odezwał się szorstko: — Tu nasze drogi się rozchodzą, maliku; twoja prowadzi do Akif, moja — do El Kahira. — Czemu tam, Akbarze, czy Harounie, czy jakkolwiek się nazywasz. — Bo mam sprawę do tego wielkiego woła, Baibara, niech go porwie diabeł! — krzyknął Akbar i jego śmiech utonął w oddalającym się tętencie kopyt. Minęło już wiele godzin, kiedy Conan, wyciskając wszystkie siły ze swojego konia, spotkał podróżnych — szczupłego rycerza w pełnej zbroi i hełmie z przyłbicą, z jednym towarzyszem, mocarnym karłem z rudą brodą, odzianego w rogaty hełm i łuskowatą zbroję, szczerą twarz. Obudziło się w nim jakieś niejasne wspomnienie, i ściągnął cugle. — Hej, człowieku, czy ja cię już gdzieś nie widziałem? Chłodne oczy zmierzyły go powoli. — Na Odyna, nie mogę powiedzieć. Jestem Ulf, a to mój pan. Conan spojrzał na milczącego rycerza, niosącego tarczę bez herbu. Przez wizjer patrzyły na niego zaciemnione oczy — Na Kroma! Przez wstrząśnięty zmysł Conana przelatywały tysiące chaotycznych myśli. Wychylił się naprzód, usiłując zajrzeć pod opuszczoną przyłbicę, ale rycerz cofnął się, zasłaniając się ręką gestem niemal kobiecym. Conan wyprostował się. — Proszę o przebaczenie. — powiedział. — Moje bezczelne zachowanie nie było zamierzone. — Mój pan złożył przysięgę, że nie odezwie się ani słowem i nie odkryje twarzy, póki nie wypełni swojej pokuty — wtrącił się grubiańsko Ulf. — Znany jest jako Rycerz w Masce. Wędrujemy do Aghrapur. Conan smutno pokręcił głową. — Nie dotrze tam żaden człowiek. Plemię z odległych stepów przedarło się przez zburzone mury i miasto legło w dymiących gruzach. Ulf otworzył szeroko usta. — Aghrapur... wzięty? — mamrotał bezmyślnie. — Czemu, jasny panie, to być nie może! Jak bogowie mogli pozwolić, by ich Święte Miasto wpadło w ręce niewiernych? — Nie wiem — powiedział zgnębiony Conan. — Zamierzenia bogów są mi nieznane — ale ulicami Aghrapur płynie krew jego ludzi, a świątynie sczerniały w płomieniach. Ulf w rozterce targał swoją rudą brodę i patrzył na swojego pana, siedzącego na siodle jak nieruchomy posąg. — Na Odyna — warknął — co nam teraz począć? — Jest jedno, co trzeba zrobić — odpowiedział Conan — Pojechać z powrotem do Akif i zanieść ostrzeżenie. Jechałem właśnie tam, ale jeśli wy to zrobicie, ja poszukam Brienne. Powiedzcie namiestnikowi Akif, że Aghrapur wpadło w ręce dzikich ze stepów, znanych jako Charezmianie, których jest dziesięć tysięcy. Powiedz, żeby się zbroił i nie pozwól, by trawa wyrosła pod kopytami twojego konia! Ściągnął wodze i skierował się na drogę do Mallah.
V Conan odnalazł Brienne w Białym Meczecie w Mallah, pogrążonego w zadumie nad grobem Starego Króla. Omdlewając ze zmęczenia Cymeryjczyk rzucił mu tylko kilka słów, które zdawały się spływać ołowiem z jego sczerniałych warg. Jak przez mgłę zauważył, że ludzie zaprowadzili go do pałacu i położyli do łóżka. Spał przez całą dobę. Obudził się w opustoszałym mieście. Porażeni strachem mieszkańcy Mallah zebrali cały swój dobytek i uciekli drogą do Akif, krzycząc, że nadszedł koniec świata. Ale Brienne pojechał na wschód, zostawiając jednego zbrojnego, by zaprowadził Conana w ślad za nim do Akif. Cymeryjczyk jechał przez bezludne ulice, czując się jak duch w wymarłym mieście. Zachodnia brama kołysała się otwarta, a porzucona na drodze dzida sprawiała wrażenie, jakby strażnicy w panice uciekli, porzucając posterunki. Conan minął zagajniki palmowe i rzędy drzew figowych, rosnących w cieniu murów, i wyjechał na równinę, mijając tłumy przerażonych ludzi, potykających się pod ciężarem swego majątku, płaczących ze zmęczenia i z pragnienia. Zobaczywszy Conana, wpadli w popłoch i pytali, czy najeźdźcy są już blisko. Ale ten potrząsnął tylko głową, przedzierając się przez tłum. Wydawało mu się logiczne, że Charezmianie skierują się wzdłuż morza i że ich droga najprawdopodobniej prowadzić będzie przez Mallah. Ale jadąc zlustrował horyzont poza sobą i nie zobaczył ani dymu, ani chmury kurzu. Opuścił zatłoczoną drogę do Akif i skierował się na północ. Wieść podawana z ust do ust rozprzestrzeniała się jak błyskawica. Ludność opuściła wsie, chroniąc się w zamkach, na szczytach wzgórz lub uciekając do miast na wybrzeżu. Turan stał plecami do morza, twarzą w twarz z nadciągającym ze wschodu zagrożeniem. Conan jechał bocznymi drogami do Akif, gdzie zebrała się już cała słabnąca potęga Turanu — sokoloocy rycerze w zużytych zbrojach — baronowie z gromadkami swoich sług. Sułtan Ismail z Akif słał emisariuszy namawiających do sojuszu — co zostało natychmiast przyjęte. Rycerze z wielkiego, groźnego zamku Krak, czarownicy w czerwonych myckach z nieostrzyżonymi brodami zjechali się tu z całego królestwa — milczący, niezłomni strażnicy Turanu. Do Akif przybyli też uciekinierzy — wycieńczeni, idący z trudnością, garstka tych, którzy zdołali umknąć spod miecza i przetrwać morderczy marsz przez pustynię. Ich opowiadania mroziły krew w żyłach. Siedem tysięcy Turańczyków, głównie kobiet i dzieci, straciło życie w Aghrapur. Świątynie spłonęły, ołtarze zburzono, relikwie rzucono w ogień. Irańczycy cierpieli na równi z Turańczykami. Wśród uciekinierów był też dowódca garnizonu — ocalony przez męstwo i wierność nieznanego z imienia wojownika, który ukrywał straszną ranę, póki nie powiedział: „Tam znajdziesz wieże Akif, panie, i skoro mnie już nie potrzebujesz, tedy legnę tu i spocznę chwilę, bom strudzony okrutnie”. I umarł w kurzu pośrodku drogi. Przyszły też wiadomości o ordzie Charezmu: nie zabawili długo w zburzonym mieście, lecz pomknęli dalej na południe, przez pustynię, do oazy Faf, gdzie po tak długiej wędrówce wreszcie rozłożyli się obozem. Z błękitu Południa nadeszły niejasne, tajemnicze wieści, i Brienne posłał po Conana. — Dobry panie — powiedział baron — moi szpiedzy mówią, że zgraja mameluków ciągnie tu z Iranistanu. Ich zamiary są oczywiste — zawładnąć miastem, które Charezmianie zostawili splądrowane. Ale co jeszcze? Chodzą słuchy o sojuszu między mamelukami i nomadami Gdyby tak się stało, moglibyśmy od razu rzucić się do morza, bo nie zdołamy stawić czoła obydwu armiom. — Ludzie z Akif płaczą, że Charezmianie bezczeszczą święte miejsca — turańskie i irańskie na równi — ale mamelucy są krwi irańskiej, a któż zna zamierzenia Baibara, ich
wodza? — Conanie, czy pojedziesz do Baibara rozmawiać z nim? Widziałeś na własne oczy zdobycie Aghrapur i umiesz opowiedzieć mu, jak poganie obeszli się ze świątyniami. Wszak on też jest wierzącym. Dowiedz się przynajmniej, czy rozważa złączenie sił z tymi diabłami. Jutro, gdy nadciągną kohorty, ruszymy na Południe by spotkać naszego wroga, zanim on przyjdzie do nas. Pojedziesz przodem jako posłaniec, z białą chorągwią i tyloma ludźmi, ilu sobie zażyczysz. — Daj mi chorągiew — powiedział Conan. — Pojadę sam. Wyjechał z obozu przed zachodem słońca, bez miecza, niosąc białą chorągiew pokoju. Do siodła przytroczył sobie topór bojowy dla obrony przed bandytami, którzy nie uznawali białej flagi. Kierował się wskazówkami udzielonymi mu przez wędrownych pasterzy, którzy wiedzieli o wszystkim, co działo się na ich ziemi. Poza Akif dowiedział się, że oddziały przekroczyły Ilbars i rozłożyły się obozem na południowy wschód od Gary. Ich bliskie sąsiedztwo z Charezmianami zaniepokoiło go, odbił więc daleko na wschód, by uniknąć spotkania ze zwiadowcami pogan, którzy mogli przeczesywać okolicę. Nie ufał zbytnio swemu znakowi pokoju jako zabezpieczeniu przed morderczymi zapędami barbarzyńców. O zmierzchu wjechał do obozu Baibara rozbitego wokół kilku studni milę zaledwie od Gary. Złe przeczucia ogarnęły go, kiedy patrzył na ich broń, ich liczebność i widoczną dyscyplinę. Zsiadł z konia, pokazał chorągiew pokoju i pustą pochwę miecza. Dzicy mamelukowie w posrebrzanych zbrojach i zdobionych piórami hełmach kręcili się wokół niego w złowrogiej ciszy, jakby chcąc wypróbować na jego ciele ostrza swoich szabli, lecz na koniec zaprowadzili go do przestronnego, jedwabnego pomieszczenia na środku obozu. Czarni niewolnicy z wielkimi halabardami stali w szyku obok wejścia do namiotu, w którym potężny głos — dziwnie znajomy — śpiewał pieśń. — Oto pawilon emira, Baibara — Pantery, Kafrze — zamruczał bogaty Irańczyk, a Conan odpowiedział mu tak wyniośle, jakby siedział na swoim utraconym tronie pośród dworu: — Prowadź mnie do swojego pana, psie, i zapowiedz mu mnie z należytym respektem. Oczy wystrojonego w krzykliwe kolory bandziora spokorniały, a on sam skłonił się nisko i posłuchał rozkazu. Conan wszedł do jedwabnego namiotu i usłyszał jego głos: — Conan Kizil Malik, emisariusz baronów Turanu! W wielkim pawilonie jedna świeca stojąca na lakierowanym stoliku rozsiewała złote światło; władcy Iranistanu wyciągnęli się na poduszkach, sącząc zakazane wino. Nad całą tą sceną górowała wysoka barczysta postać w bufiastych, jedwabnych spodniach, satynowej kamizelce, przeplatanym złotem pasie — bez wątpienia Baibar, postrach Południa. Conan stracił dech — te niechlujne, rude włosy — ciemna, kanciasta twarz — błyszczące, niebieskie oczy... — Witam cię, Conanie — zahuczał Baibar. — Jakie nowiny przywozisz? — Byłeś Harounem Podróżnikiem — powiedział powoli Conan. — A w Aghrapur byłeś Akbarem Żołnierzem. Baibar zatoczył się ze śmiechem. — Na bogów — ryczał. — Do dziś mam na głowie pamiątkę po te nocy w Damietcie! Na bogów, dołożyłeś mi wtedy zdrowo! — Grasz jak zawodowy aktor — powiedział Conan. Jaki jest cel tych sztuczek? — Cóż — odpowiedział Baibar — nie ufam żadnym szpiegom oprócz siebie, to po pierwsze. Poza tym to sprawia, że warto jest żyć. Nie kłamałem, kiedy powiedziałem ci tamtej nocy w Damietcie, że czciłem ucieczkę od Baibara. — Na bogów, sprawy tego świata to wielki ciężar na ramionach Baibara, ale Haroun Podróżnik, to wesoły i zwariowany zabijaka, o wolnej od zmartwień głowie i niespokojnych stopach. Gram i uciekam przed samym sobą i w każdej roli staram się być prawdziwy — dopóki ją gram. Siadaj i pij! Conan pokręcił głową. Cały jego starannie przemyślany dyplomatyczny plan rozsypał się w proch. Przeszedł od razu do sedna sprawy i mówił brutalnie, i bez ogródek.
— Jedno słowo, Baibarze, i moje zadanie będzie wykonane — powiedział. — Przybywam, by dowiedzieć się, czy zamierzasz połączyć się z poganami, którzy zbezcześcili świątynie. Baibar pił i zastanawiał się, choć Conan wiedział dobrze, że decyzję podjął był już dawno. — Al Kuds jest moje — wycedził leniwie. — Oczyszczę meczety — o, na bogów, Charezmianie to zrobią, i to gorliwie. Będą z nich dobrzy wierzący, i skrzydlaci ludzie wojny. Z nimi zasieję grom — któż zbierze błyskawicę? — Ale walczyłeś w Aghrapur przeciwko nim — przypomniał ponuro Conan. — Owszem — przyznał szczerze emir — ale oni podcięliby mi gardło jak każdemu Turańczykowi. Nie mogłem im powiedzieć „Stójcie, psy, jam Baibar!” Conan skłonił swą lwią głowę, rozumiejąc bezcelowość dyskusji. — Zatem moja praca skończona; proszę o ochronę do wyjścia z twojego obozu. Baibar potrząsnął głową, uśmiechając się szeroko. — Nie, maliku, jesteś utrudzony i spragniony. Zostań tu jako mój gość. Ręka Conana sama powędrowała do pustego miejsca przy pasie. Baibar wciąż się uśmiechał, ale oczy zwęziły mu się, a otaczający go niewolnicy wyciągnęli do połowy zza pasów szable. — Będziesz mnie tu więził, mimo że jestem ambasadorem? — Przybyłeś bez zaproszenia — odpowiedział Baibar. — Nie prosiłem o parlamentarium. Zaro! Wysoki, kościsty mężczyzna wysunął się naprzód. — Zaro — powiedział drwiąco Baibar — malik Conan jest naszym gościem. Dosiądź konia i pędź jak wiatr do obozu Turańczyków. Tam powiesz, że przysyła cię potajemnie Conan. Powiesz, że Conan owinął sobie tego głupca Baibara wokół palca i będzie go trzymał z dala od bitwy. Nemedyjczyk uśmiechnął się niemrawo i wyszedł z namiotu, unikając spojrzenia płonących oczu Conana. Cymeryjczyk wiedział, że stawiający handel ponad wszystko Nemedyjczycy często wchodzili w układy z Irańczykami, ale niewielu upadło tak nisko, jak ten renegat. — Cóż, Baibarze — powiedział Conan wzruszając ramionami. — Skoro już musisz grać rolę nędznego psa, nic na to nie poradzę. Nie mam nawet miecza. — Cieszę się z tego — powiedział dobrodusznie Baibar. — Nie musisz się tym zamartwiać. Nieszczęśliwym przypadkiem znalazłeś się na drodze, którą Baibar kroczy ku swemu przeznaczeniu. Ludzie to dla mnie narzędzia — tam przy Wielkiej Bramie wiedziałem, że ci jeźdźcy o czerwonych rękach są stalą, z której wykuty zostanie miecz Iranistanu. Na bogów maliku, gdybyś mnie widział jadącego jak wiatr do Hairu — maszerującego z powrotem przez pustynię bez chwili spoczynku! Wjeżdżającego do obozu pogan. Przekonującego ich dzikiego wodza Kuran Szacha, że ich jedyna szansa leży w sojuszu z nami. Nie do końca ufam tym wilkom, rozbiłem więc obóz dalej od nich — ale gdy nadejdą Turańczycy, znajdą nasze ordy połączone do walki — i będą straszliwie zaskoczeni, jeśli ten pies Zaro sprawi się dobrze! — Twoja zdrada uczyni ze mnie psa w oczach moich towarzyszy — powiedział zasępiony Conan. — Nikt nie nazwie cię zdrajcą — powiedział beztrosko Baibar — ba wkrótce wszystko przestanie istnieć. Relikty przeszłości, oczyszczę z nich tę ziemię. Bądź spokojny! Podał Conanowi wypełniony po brzegi kielich. Ten wziął go machinalnie i począł chodzić tam i z powrotem wzdłuż pawilonu, jak chodzi człowiek ogarnięty troską i desperacją. Mamelucy obserwowali go, uśmiechając się przebiegle. — Ano — powiedział Baibar — byłem księciem, byłem mamelukiem, a teraz znów
będę księciem. Szamani Kuran Szacha czytali dla mnie w gwiazdach — mówią, że jeśli zwyciężę w bitwie z Turańczykami, będę sułtanem Iranistanu. Emir musiał być bardzo pewny swoich towarzyszy, pomyślał Conan, skoro tak otwarcie przyznaje się do swoich ambicji. Głośno powiedział: — Turańczycy nie dbają o to, kto będzie sułtanem Iranistanu. — Tak, ale bitwy i stosy trupów to schody, po których wspinam się do sławy. Każda wygrana wojna umacnia moją władzę. Teraz na mej drodze stanęli Turańczycy: zmiotę ich z niej. Ale szaman przepowiedział rzecz dziwną — że miecz martwego człowieka zada mi bolesny cios, kiedy zetrzemy się z Turańczykami. Kątem oka Conan zauważył, że pozornie bezcelowa przechadzka zaprowadziła go w pobliże stołu, na którym płonęła świeca. Podniósł do ust kielich, potem błyskawicznym ruchem ręki chlusnął winem na kandelabr. Płomień zaskwierczał i zgasł, zatapiając namiot w absolutnej ciemności. W tym samym momencie Conan wysunął spod ramienia ukryty tam sztylet i jak stalowa sprężyna skoczył w stronę miejsca, na; którym siedział Baibar. Wpadł na oślep na kogoś, sztylet zatopił się w czyimś ciele. Śmiertelny wrzask wzniósł się ponad wrzawę, Cymeryjczyk wyrwał ostrze z ciała konającego i rzucił się w bok. Nie było czasu na ponowne uderzenie. Ludzie kotłowali się w namiocie, krzyczeli i przewracali się, słychać było szczęk stali. Zakrwawiony nóż Conana rozciął jedwabną ścianę namiotu i rycerz wyskoczył na oświetloną gwiazdami przestrzeń, gdzie ludzie krzycząc biegli w stronę pawilonu. Potężny, ryk za jego plecami oznajmił, że zadany na oślep cios trafi kogoś innego, niż Baibara. Popędził w stronę zagrody dla koni, potykając się o odciągi namiotów, cień pośród tysiąca biegnących sylwetek. Strażnik na koniu galopował przez obóz, światło pochodni odbijało się w jego uniesionej szabli. Conan zboczył jak pantera, lądując na grzbiecie konia tuż za siodłem. Krzyk mameluka zmienił się w charkot, kiedy ostrze sztyletu przecięło jego gardło. Cymeryjczyk rzucił zwłoki na ziemię, poskromił kwiczącego, wierzgającego konia i zawrócił. Niczym wiatr przeleciał przez kotłujący się obóz i pustynny wicher uderzył mu w twarz. Spiął wierzchowca ostrogami i po chwili zgiełk pogoni ucichł w oddali. Gdzieś na północy znajdowały się idące powoli oddziały turańskie, i Conan jechał na północ. Miał nadzieję wyprzedzić Nemedyjczyka, ale opóźnienie było zbyt duże, ludzie, jadący z polecenia Baibara, nie ściągali zbyt często wodzy. Turańczycy zwijali właśnie obóz w świetle wschodzącego słońca, kiedy wpadł pomiędzy nich Nemedyjczyk na spienionym koniu, mówiąc coś bezładnie o ucieczce i żądając widzenia z Brienne'm. W na pół zwiniętym namiocie barona, Zaro z trudem chwytając powietrze, mówił: — Przysyła mnie Conan — prowadzi rozmowy z Baibarem. Ma jego słowo, że mamelucy nie sprzymierzą się z Charezmianami, i nalega, byś się pospieszył... Na zewnątrz dał się słyszeć tętent kopyt — samotny jeździec, którego włosy powiewały jak krwawy welon w czerwonym świetle poranka. Osadzony przed namiotem Brienne'a koń przysiadł na zadzie. Conan skoczył na ziemię i wpadł do środka jak płomień zemsty. Zaro krzyknął roś i pobladł, sparaliżowany strachem — nim sztylet Conana przebił jego serce i ciało Nemedyjczyka potoczyło się do stóp Brienne. Baron poderwał się zdezorientowany. — Conan! Na bogów, jakie nowiny? — Baibar łączy swe wojska z poganami — odpowiedział Conan. Brienne schylił głowę w pokorze. — Cóż — nikt nie będzie żył wiecznie...
VI Armie Turami pełzły na południe przez szarą, martwą pustynię. Czarno-białe sztandary Turańczyków powiewały obok chorągwi Aghrapuru, a czarne bandery Akif łopotały w zawiewającym wietrze. Nie prowadził ich żaden król. Cesarz Vres ogłosił się był królem Aghrapuru, ale teraz ukrywał się w Zamorze, gdzie spiskował przeciwko królowi Aquilonii. Brienne, wybrany na dowódcę baronów, objął komendę z Al Mansurem el Hamman, dowódcą wojsk Akif. Rozbili obóz w zasięgu wzroku placówek Iranistanu i całą noc wiatr przynosił im łomot bębnów i brzęk cymbałów. Zwiadowcy donosili o ruchach ordy Charezmian, i o tym, że dołączyli do niej mamelucy. W szarym brzasku Conan wyszedł w pełnej zbroi z namiotu. Naokoło trwał ruch. Ludzie zwijali namioty i dopinali zbroje. W bladym świetle wyglądali jak zjawy — wysoki czarownik rozdający błogosławieństwa; zwalista sylwetka Hammana pośród jego psów wojny, złoty, strojny w pióra hełm Al Mansura. Zesztywniał na widok szczupłej, zbrojnej sylwetki, przesuwającej się przez tłum, poprzedzonej przez krępego brodacza z toporem na ramieniu. Przetarł oczy w rozterce — czemu jego serce biło tak dziwnie na widok tajemniczego Rycerza w Masce? Kogo przypominał mu ten szczupły młodzieniec, jakie wspomnienia wywoływał? Czuł się jakby otoczony majakami. Nagle ktoś wpadł na Conana z tyłu i chwycił w żelazny uścisk ramion. — Na bogów! — cieszył się szejk Sulejman ibn Omad — tylko dzięki tobie nie zbudziłem się w ruinach mojej twierdzy! Przybyli jak wiatr, te psy, ale zastali bramy zamknięte, łuczników na murach — i po jednym natarciu poszli dalej szukać łatwiejszego łupu! Jedź ze mną dzisiaj, mój synu! Conan zgodził się od razu; lubił tego starego, dobrodusznego weterana pustyni. I tak się stało, że Cymeryjczyk ruszył w bój w szykach wojsk Akif. Ruszyli o świcie, nie więcej niż dwanaście tysięcy mężów naprzeciw mamelukom i nomadom — piętnastu tysiącom ludzi, nie licząc lekkozbrojnych harcowników. W środku prawego skrzydła Turańczycy zajmowali swoje zwyczajowe miejsce wysunięci w przód; pięciuset żelaznych mężów, osłanianych z jednej strony przez Rycerzy Tuet, razem jakieś trzy setki; z drugiej przez garstkę baronów i Hammana z jego żelazną maczugą. Połączone siły ich wojsk nie przekraczały siedmiu tysięcy. Reszta armii składała się z kawalerii Akif, jadącej w środku, i zajmujących lewe skrzydło wojsk emira Kerabu — smukłych mężów o sokolich twarzach, lepszych w podjazdach niż w walce w zwartym szyku. Teraz pustynia przed nimi była czarna od roju nieprzyjaciół, a bębny dudniły i huczały nieustannie. Wojownicy Akif śpiewali i modlili się, ale reszta zachowywała ciszę, jak ludzie idący na pewną śmierć. Conan, jadący obok Al Mansura i szejka Sulejmana przeleciał wzrokiem po pancernych oddziałach i znalazł to, czego szukał. I znów jego serce zakołatało na widok Rycerza w Masce, jadącego obok Ulfa. Widział jego rogaty hełm. Conan zaklął w rozterce. Teraz obie armie ruszyły naprzód, czarny rój jeźdźców pustyni posuwał się przed uporządkowanymi szykami mameluków. Charezmianie kłusowali naprzód. Conan zobaczył, jak Turańczycy zwarli szyki, gotując się na przyjęcie szarży, cały czas utrzymując równe tempo. Dzicy jeźdźcy zacięli konie i cały rój pomknął przez wydmy; potem znienacka zmienili kierunek jak zręczny szermierz zmienia kierunek ciosu swojego miecza. Zawracając w idealnym porządku przemknęli przed frontem rycerzy i wściekłym cwałem uderzyli wprost na sztandary Akif. Zrodzona w umyśle Baibara sztuczka kompletnie zaskoczyła siły sprzymierzonych. Tamci w pośpiechu przygotowywali się do odparcia ataku, ale jego szybkość i siła pomieszała
im szyki i uniemożliwiła dostatecznie szybki manewr. Charezmianie odchylając się w siodłach naciągali cięciwy ciężkich luków i strzelali w pełnym biegu, i chmara pierzastych strzał uniosła się przed nimi. Skórzane kałkany i lekkie zbroje były przeciw nim bezużyteczne, i wzdłuż całej linii wojska wojownicy padali jak ścięte kłosy. Al Mansur krzyczał rozkazy do kontrataku, ale w obliczu śmiertelnego natarcia kręcili się tylko bezradnie. Szarża uderzyła w nich w chwili największego nieładu. Conan znów zobaczył krępe postacie, ciemne, dzikie twarze, szable bijące jak wściekłe — szersze i cięższe niż lekkie miecze Akifian. I znów poczuł nieodpartą, przerażającą moc szarży Charezmian. Jego wielki, kasztanowaty ogier zachwiał się, a świszczące ostrze skrzesało iskry z jego tarczy. Stanąwszy w strzemionach, rąbał na prawo i lewo, czuł jak zbroje rozstępują się pod ostrzem miecza, widział spadające na ziemię bezgłowe korpusy. Wzdłuż całej linii migocący wał mieczy unosił się i opadał, a szyki Akifu topniały i poczynały się kurczyć Jeden na jednego trzymaliby się mocno, ale byli ogłuszeni i mniej liczni; dzieło, które rozpoczął przerażający deszcz strzał, kończyły teraz zakrzywione ostrza. Conan, odrzucony w tył razem ze wszystkimi, próżno usiłując utrzymać się w miejscu, słyszał starego Sulejmana ibn Omad miotającego obelgi, podczas gdy jego szabla formowała wirujący naokoło niego świetlisty krąg śmierci. — Psy i synowie psów! — ryczał stary sokół. — Gdybyście stanęli na moment, ten dzień byłby waszym ostatnim! Na bogów poganinie, podejdziesz bliżej? — tak — ha! Teraz zanieś swoją głowę do Piekła! Hej, dzieci, zadrzyjcie tylko ze mną i Conanem! Trzymaj się mnie, mój synu. Bitwa jest już przegrana i musimy się stąd wyrwać. Sokoły Sulejmana zbliżyły się do niego i Conan z małą zwartą grupką zdesperowanych mężczyzn ruszył przed siebie, tratując tych, którzy zagradzali jej drogę, i tak wydostali się w końcu z czerwonego kłębowiska na otwartą pustynię. Rody Akif wciąż walczyły, choć ich czarne sztandary padały jeden po drugim. Ale nie zhańbili się ani trochę. Niespodziewana szarża zniosła ich po prostu tak, jak powódź znosi zbył wątłą tamę. Na lewym skrzydle szyki wojsk emira Keruku cofały się przerzedzone przez świszczące strzały i migocące szable dzikusów. Mamelucy dotąd, nie brali udziału w walce, lecz teraz ruszyli naprzód i Conan widział olbrzymią postać Baibara galopującego do boju, odpychającego hordy nomadów od ich uciekających ofiar i przegrupowującego ich odziały. Odziani w wilcze skóry jeźdźcy odkłusowali na bok, zastąpieni przez mameluków w posrebrzanych zbrojach. Burza wybuchła tak niespodziewanie, że nim Turańczycy zdążyli przeformować swoje ociężałe oddziały, ich sojusznicy rozsypali się już w bezładnej ucieczce. Ale ludzie z Turanu ruszyli uparcie naprzód. — To śmiertelne zwarcie — stwierdził Sulejman — koniec może być tylko jeden. Na bogów, moja głowa nie została stworzona na ozdobę pogańskiego siodła. Droga na pustynię jest otwarta... hej, synu, czyś obłąkany? Bowiem Conan zawrócił, wyrywając wodze z ręki próbującego go zatrzymać szejka. Pogalopował przez zasłaną trupami równinę w stronę atakujących oddziałów. Szejk krzyknął znowu, próbując powstrzymać swojego szalonego towarzysza. Pędząc co koń wyskoczy Conan dołączył do szyku dokładnie w chwili, w której fanfary wezwały do ataku. Z groźnym pomrukiem rycerze Turanu ruszyli na spotkanie nacierających hord przez pierzastą chmurę strzał. Pochyliwszy głowy, stawiając czoła świszczącym strzałom, które nie mogły uczynić im krzywdy, rycerze pędzili w swojej ostatniej szarży. Dwie armie zderzyły się z siłą, od której zatrzęsła się ziemia i tym razem to Charezmianie zachwiali się. *** Długie lance Turańczyków rozniosły w strzępy ich pierwszą linię, a sama masa ciężkozbrojnych rycerzy obalała ludzi i konie. Tuż za plecami żołnierzy-mnichów grzmiały kopyta
całej armii turańskiej. Dzicy jeźdźcy w wilczych skórach, teraz, oni z kolei oszołomieni, zatoczyli się wstecz, wyjąc i wymachując szablami. Ale długie miecze Turańczyków cięły przez stalowe siatki i żelazne pancerze, rozpłatywały czaszki i tułowia. Okaleczone ciała zasłały ziemię pod kopytami ich koni. Rycerze przedarli się aż do samego serca zdezorganizowanej ordy, a krzyki przywódców zamieniły się w wycie przerażenia, gdy cała masa walczących poczęła się cofać. Teraz Baibar, w tym przełomowym momencie bitwy, poprowadził swoich mameluków do ataku wprost w plecy Turańczyków. Wypoczęci, nie zmęczeni jeźdźcy uderzyli potężnie i Turańczycy znaleźli się w okrążeniu, gdy tymczasem cofający się Charezmianie poderwali się znowu do boju. Otoczeni ze wszystkich stron wojownicy padali gęsto, ale każdy z nich drogo okupił swoją śmierć. Ramię przy ramieniu stojąc w pomału zacieśniającym się kręgu wokół skalistego pagórka nad którym wznosił się sztandar, ostatni oddział Turanu toczył swój ostatni bój. Nim jego koń padł, Conan walczył w siodle, by później dołączyć do kręgu pieszych. Ogarnięty szałem walczył jak berserker, nie czując ran. Czas rozpłynął się w wieczność, wypełnioną padającymi ciałami i szalonym wirem stali; tłumem dzikich postaci, zabijających i ginących bez przerwy. Przez krwawą mgłę przesłaniającą wzrok zobaczył człowieka w złotej zbroi, padającego pod ciosem jego miecza, i w przelotnym błysku triumfu zrozumiał, że zabił Kuran Szacha, chana całej ordy. I, wspomniawszy Aghrapur, wbił pancerną stopę w twarz umierającego. Bitwa wciąż szalała. Obok Conana padł groźny Ashalam, i książę Akif. Wąski krąg obrońców chwiał się pod powtarzającymi się atakami; krew zalewała ich oczy, słońce prażyło bez litości, dusili się w kurzu, a rany doprowadzały ich do szału. Ale bili bez ustanku złomkami mieczy, wyszczerbionymi toporami, i raz za razem Baibar słał swoich rzeźników na ten żelazny krąg, i za każdym razem widział swoje hordy cofające się, zdziesiątkowane. Słońce znikało już za horyzontem, kiedy, pieniąc się z wściekłości, która po raz pierwszy zgasiła jego gargantuiczny śmiech, przypuścił na tę garstkę bohaterów nieodparty atak, który złamał wreszcie ich opór i rozsypał ich ciała po równinie. Jeszcze tylko tu i ówdzie jego jeźdźcy dobijali broniących się pojedynczych rycerzy i małe, wycieńczone grupki. Conan szedł na oślep pośród trupów, wyszczerbiony ociekający krwią miecz drżał w jego utrudzonej dłoni. Stracił hełm, jego ręce i nogi były pokryte ranami, a z głębokiego cięcia pod ramieniem pomału sączyła się krew. Nagle poderwał głowę. — Conan! Conan! Podniósł niepewnie dłoń do oczu. Niewątpliwie nie opuściła go jeszcze gorączka bitwy. Ale znów rozległ się ten głos, głos umierającego. — Conan! Stał opodal kamienistego pagórka, gdzie ciał było najwięcej. Pomiędzy nimi leżał Ulf, jego broda nawet przed samą śmiercią pozostała zaczepnie nastroszona. W potężnej dłoni ściskał topór, teraz czerwony i wyszczerbiony, a krwawy stos trupów pod nim świadczył o berserkerskiej furii, z jaką walczył. — Conan! Cymeryjczyk padł na kolana przy wysmukłej postaci Rycerza w Masce. Zdjął mu hełm — odkrywając bujne, czarne loki — ciemne oczy głębokie i świetliste. Z jego gardła wyrwał się szloch. — O bogowie! Elinor! Ja śnię... to szaleństwo... Ramię leżącej otoczyło jego szyję. Oczy dziewczyny zachodziły mgłą. Przez szczeliny w zbroi sączyła się krew. — Nie jesteś szalony, Conanie — wyszeptała. — I nie śnisz. Nareszcie przybyłam do ciebie — choć odnalazłam dopiero w śmierci. Uczyniłam ci śmiertelną krzywdę — i dopiero,
kiedy odszedłeś na zawsze, zrozumiałam, jak bardzo cię kochałam. Elinor umarła wtedy, a na jej miejsce narodził się Rycerz w Masce. Wzięłam na ramiona pokutę. Tylko jeden wierny sługa znał mą tajemnicę — i pojechał ze mną — na koniec świata... — Pamiętam go — przytaknął Conan — jest ci wierny do śmierci. — Gdy cię spotkałam wtedy na wzgórzach koło Aghrapur — wyszeptała słabo — serce moje wyrwać się chciało z mej piersi i upaść w kurz u twoich stóp. Ale nie odważyłam się odsłonić twarzy. Oh, Conanie, odbyłam gorzką pokutę! Dziś umieram dla ciebie śmiercią rycerza. Ale nie proszę bogów o przebaczenie — niech uczynią ze mną, jaka będzie ich wola — ale, och, twojego przebaczenia pragnę i nie śmiem o nie prosić! — Przebaczam ci — powiedział ciężko Conan. — Nie martw się tym już więcej; nie wyrządziłaś mi zbyt wielkiego zła. Wiara, wszystkie ludzkie marzenia i czyny są ulotne jak księżycowa poświata, nawet świat, który tutaj się skończył. — Pocałuj mnie więc — szepnęła, walcząc z ogarniającą ją ciemnością. Conan objął ją ramionami i uniósł do swoich sczerniałych ust. W konwulsyjnym wysiłku zesztywniała na pół wyprostowana w jego ramionach, jej oczy płonęły dziwnym blaskiem. — Słońce zachodzi i kończy się świat! — krzyknęła. — Ale na twych skroniach Conanie, widzę koronę z czerwonego złota, zasiądę przy tobie na tronie chwały! Cześć Conanowi, władcy Ulandu; cześć Conanowi Ruadh, ard-ri na Eireann... Opadła bezwładnie, krew pociekła z jej ust. Conan położył ją ostrożnie i wstał jak człowiek we śnie. Ruszył w dół po zboczu i zachwiał się pod wpływem przelotnego zawrotu głowy. Słońce znikało już za horyzontem. W jego oczach cała równina zdawała się być spowita w krwawą mgłę, na której majaczyły duchom podobne zjawy. Słyszał hałas, jakby tłumy wiwatowały na cześć króla, i zdawało mu się, krzyki zlewały się w jeden okrzyk: „Chwała Conanowi Ruadh, ard-ri na Eireann!” Potrząsnął głową i, oprzytomniawszy, roześmiał się. Hałas był grzechotem kopyt pędzącej na niego grupki jeźdźców. Brzęknęła cięciwa i żelazny pręt przebił jego zbroję. Wyrwał ze śmiechem strzałę i spod pancerza popłynęła krew. Lewą ręką chwycił mierzącą w jego gardło włócznię i, pochyliwszy się, pchnął. Czubek miecza przeszedł przez zbroję jeźdźca; jego śmiertelny wrzask wisiał jeszcze w powietrzu, kiedy Conan uchylił się przed ciosem szabli i odrąbał trzymającą ją rękę. Grot następnej włóczni odbił się od jego zbroi i w sekundę później ciężki miecz rozpłatał hełm, i czaszkę, strącając z siodła trzeciego z jeźdźców. Conan opuścił miecz ku ziemi i stał tak z gołą głową. Obok niego stanął ciężko ranny Ulf, podczas gdy mijał go cały oddział konny. Jeden z nich z donośnym śmiechem osadził na zadzie swojego konia. I oto zwycięzca stał twarzą w twarz z pokonanym. Za plecami Conana słońc zachodziło w morzu krwi, oświetlając rozwiane wiatrem włosy Cymeryjczyka, tak że Baibarowi zdało się, że Conan ma na głowie mistyczną czerwono-złotą koronę... — Widzisz, maliku — śmiał się — ci, którzy stanęli na drodze Baibara, leżą pod kopytami moich koni, a ja jadę po nich jak po lśniących schodach do imperium! Conan zaśmiał się i zakrztusił się krwią. Dumnym gestem odrzucił głowę w tył i uniósł miecz w królewskim salucie. — Panie Wschodu! — jego głos grzmiał jak mosiężne trąby — witam cię wśród królów! Na chwałę i ogień wiedźm, na złoto i poświatę księżyca, na bogactwo i śmierć! Baibarze, król składa ci hołd! Wtem Ulf skoczył, jak skacze atakujący tygrys. Ani koń Baibara stający dęba, ani jego ćwiczeni szermierze, ani jego własna zręczność nie mogły go już uratować. Ocalić go mogła tylko śmierć — śmierć, która dopadła Ulfa w czasie skoku. Przeszyty strzałami umarł w locie i to jego zwłoki zderzyły się z siodłem Baibara — a wypadający z martwej dłoni topór przeciął czoło wodza, rozdarł twarz i jeden z oczodołów. Jego wojownicy z krzykiem rzucili się naprzód. Baibar chwiał się w siodle, krew płynę-
ła spomiędzy zaciśniętych na twarzy dłoni. Podczas gdy jego wodzowie z płaczem starali się mu pomóc, on podniósł głowę i jedynym, zamglonym przez cierpienie okiem zobaczył leżącego u nóg jego konia, martwego brodacza. Uśmiech nie zniknął z twarzy Ulfa, a jego szary topór leżał koło niego w szczątkach, dziwnym zrządzeniem losu połamany na kamieniach w chwili śmierci swego właściciela. — A hakim, w imię bogów — jęczał Baibar. — Jestem martwym człowiekiem. — Nie, mój panie, nie jesteś martwy — powiedział jeden z jego mameluków. — Oto rana zadana mieczem martwego, i choć jest dość bolesna, pomyśl jednak: oto armia Turańczyków przestała istnieć. Baronowie zginęli albo poszli w jasyr. Ci Charezmianie, którzy przeżyli, gotowi są służyć tobie jako nowemu panu — skoro. Conan Malik zabił ich chana. Reszta uciekła i Akif stoi przed tobą otworem — a Aghrapur jest nasze! Zostaniesz jeszcze sułtanem Iranistanu! — Zwyciężyłem — odpowiedział Baibar, po raz pierwszy w życiu wstrząśnięty — ale jestem na pół ślepy... a jaki pożytek z zabijania ludzi tej rasy? Nadejdą znowu, i znowu, jadąc na śmierć jak na ucztę, bo ich dusze nie znają spokoju, i tak przez całe wieki. Cóż stąd, że teraz zdobyliśmy przewagę? Ich rasa jest niezwyciężona i na koniec, za dziesięć lat albo za tysiąc lat, zaleją Iranistan i znów wjadą na ulice Aghrapur. I nad czerwonym polem bitwy zapadła noc, drżąca i niespokojna.
Władca Manau I Wrzawa bitwy ucichła; wielka złota kula słońca wisiała ponad zachodnimi wzgórzami. Po zdeptanym polu bitewnym nie przetaczały się już szwadrony, nie rozlegały się bojowe okrzyki. Tylko jęki rannych i lament konających wznosił się pod niebo, po którym bezustannie krążyły sępy, zniżając się coraz bardziej, aż ich skrzydła muskały popielate twarze. Siedząc na nakrapianym koniu, skryty w gąszczu cierni Quanag Ak Boga wciąż patrzył. Siedział tak od świtu, kiedy to pancerne oddziały Vendhian z szumiącym lasem lanc i proporców wyruszyły z równin Nikopolis na spotkanie groźnych hord Bayazida. Ak Boga, obserwując bitwę, gryzł wargi z zaskoczenia i dezaprobaty widząc, jak błyszczące szwadrony konnych rycerzy wysuwały się przed zwartą masę piechoty. Był to kwiat rycerstwa Vendhyi — kawalerzyści z Hue, Marre, Surt i Weh, ale Ak Boga kręcił głową. Widział rycerzy szarżujących z impetem, od którego trzęsła się ziemia, widział ich, zmiatających harcowników Bayazida z powierzchni ziemi, pędzących w górę zbocza prosto pod strzały stojących na jego szczycie Enzańskich łuczników. Widział ich wycinających wrogów w pień i uderzających wszystkimi siłami na nadciągających spahisów, lekką kawalerię. I widział spahisów chwiejących się, cofających i na koniec rozpraszających jak plewy na wietrze, odrzucających włócznie i uciekających na oślep z bitewnego zamieszania. Ale Ak Boga spojrzał poza nich, gdzie daleko z tyłu waleczni pikinierzy Weh biegli, potykając się, próżno usiłując dogonić rozpędzoną kawalerię. Widział vendhiańskich jeźdźców gnających przed siebie, szafujących siłami swych koni tak beztrosko, jak szafowali swoim własnym życiem, i przekraczających grzbiet wzgórza. Ze swojej perspektywy Ak Boga mógł zobaczyć obie strony grzbietu i wiedział, że tam stały główne siły armii Enzanu — sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi —janczarowie, straszna piechota, wspierana przez ciężką kawalerię, wysokich jeźdźców w mocnych zbrojach, uzbrojonych w
lance i potężne łuki. Vendhianie zdali sobie wreszcie sprawę z tego, co Ak Boga wiedział już dawno, że prawdziwa bitwa dopiero ich czekała; a ich konie były strudzone, kopie skruszone, a oni sami spragnieni i oślepieni kurzem. Ak Boga widział, jak zachwiali się i obejrzeli na piechotę Weh; ale tej nie było jeszcze widać zza wzgórz, i zdesperowani rycerze rzucili się na nieprzyjaciela, usiłując przełamać jego szyki samą zawziętością. Ta szarża nie dotarła nawet do szeregów Enzanu. Na oddziały posypał się deszcz strzał, a teraz znużeni i na wycieńczonych koniach, nie byli w stanie temu sprostać. Cały pierwszy rząd padł, ludzie i konie naszpikowani strzałami, a jadący za nimi ich towarzysze potknęli się o ten czerwony wał i padli jak dłudzy. A wtedy janczarowie ruszyli z okrzykiem „Aye”, który brzmiał jak nadciągający wybuch wulkanu. Wszystko to widział Ak Boga; widział także niechlubną ucieczkę niektórych rycerzy i zawzięty opór innych. Pieszo, otoczeni przez przeważające siły, walczyli mieczami i toporami, padali jeden po drugim, zatapiani w morzu nieprzyjaciół, a pijani krwią jeźdźcy wpadli na piechotę, która właśnie wysunęła się była zza wzgórza. Tam także zapanował nieład. Uciekający rycerze przegalopowali przez szeregi Weh, którzy złamali szyk i rozpierzchli się w nieładzie. Weh i Surt przyjęli na siebie główny impet ataku, zachwiali się i jęli cofać pomału, walcząc o każdy metr, nie mogąc jednak zatrzymać uniesionych zwycięskim zapałem Enzan. Teraz, kiedy Ak Boga rozejrzał się po polu, nie zobaczył już równych szeregów oszczepników i toporników. Przebili się oni przez grzbiet wzgórza i wycofywali się, choć w ordynku, a zwycięzcy wrócili, by rabować poległych i uciszyć sztyletami konających. Rycerze, którzy nie zdołali uciec i nie padli w boju rzucali miecze, i poddawali się. Wśród drzew po drugiej stronie doliny zgromadziły się główne siły Enzanu i nawet Ak Boga zadrżał, słysząc rozdzierające jęki mordowanych przez rzeźników Bayazida jeńców. Blisko na wyciągnięcie ręki biegały wampirom podobne postacie, zatrzymując się na chwilę koło każdego stosu trupów; tu i ówdzie wychudzeni czarownicy z pianą na ustach i szaleństwem w oczach pochylali się z nożami nad swymi szlochającymi ofiarami, które błagały o śmierć. — Elriku! — mruczał Ak Boga. — Chełpili się, że mogliby podtrzymać niebo na swoich lancach, gdyby się przypadkiem zwaliło i patrzcie, niebo runęło, a cała ich armia to karma dla kruków! Zawrócił konia i pojechał przez chaszcze; mógłby znaleźć tu niezgorszy łup pośród bogatych i szlachetnie urodzonych truposzów, ale przybył tu przecież z misją, której jeszcze nie dopełnił. Wynurzywszy się z krzaków ujrzał jednak coś, obok czego żaden Quanag nie przeszedłby obojętnie — smukłego, rumaka z wysokim, pokrytym ornamentem siodłem. Ak Boga puścił się w pogoń i chwycił luźno wiszące, kute srebrem wodze. Potem, prowadząc niespokojne zwierzę, pokłusował szybko w dół zbocza oddalając się z pola bitwy. Nagle zatrzymał się w kępie karłowatych drzewek. Huragan zmagań, rzezi i pogoni sięgnął aż na tę stronę grzbietu. Ak Boga zobaczył wysokiego, bogato wyglądającego rycerza, który klnąc i stękając usiłował kuśtykać przed siebie używając jako kuli złomka swojej kopii Stracił hełm, widać więc było jego nabrzmiałą, choleryczną twarz. Nieopodal leżał martwy koń, z którego boku wystawała strzała. Gdy Ak Boga stał tak i patrzył, rycerz potknął się i upadł przeklinając w głos. Wtedy z krzaków wyszedł mężczyzna, jakiego Ak Boga nigdy jeszcze nie widział nawet pośród Vendhian. Był wyższy od Ak Bogi, który też nie należał do niskich, a jego ruchy przypominały szarego wilka. Szedł z gołą głową, strzecha zmierzwionych włosów opadała na groźną, pokrytą bliznami i spaloną słońcem twarz, i na oczy, szare i zimne jak lód. Jego wielki miecz był czerwony po rękojeść, a zardzewiała, łuskowata zbroja pocięta i powyginana: kaftan pod nią także był podarty. Prawą rękę aż po łokcie pokrywały czerwone plamy, z głębokiego zacięcia na lewym przedramieniu sączyła się krew. — Niech to wszyscy diabli — warknął kulawy rycerz w aquilońskim dialekcie, który
Ak Boga znał. — To koniec świata! — Tylko koniec bandy głupców — głos wysokiego wojownika był suchy i zimny, jak zgrzyt miecza chowanego do pochwy. Kulawy mężczyzna zaklął znowu. — Nie stój tak jak kloc, idioto! Złap dla mnie konia! Mój przeklęty wierzchowiec dostał strzałę i choć bodłem go ostrogami, aż moje obcasy były całe czerwone, w końcu padł, i zdaje się że złamał mi kolano. Ten wysoki opuścił miecz ku ziemi i patrzył z powagą na rozmówcę. — Rozkazujesz mi, jakbyś wciąż siedział na swoim zamku w Aquilonii! Według ciebie i stada innych głupców mieliśmy dziś skruszyć potęgę Bayazida jak skorupę orzecha! — Psie! — ryknął baron; jego twarz spąsowiała. — taka zniewaga wobec mnie? Każę cię żywcem obedrzeć ze skóry! — Kto, jak nie ty, zakrzyczał na radzie Króla? — warczał drugi ze złowrogim błyskiem w oku. — Kto nazwał Sigismunda z Weh głupcem, bo ten nalegał, by lord pozwolił mu przeprowadzić atak ze swoją piechotą? I kto, jak nie ty, przekabacił tego młodego głupka, z Artoi, tak że na koniec on poprowadził tę szarżę, która zgubiła nas wszystkich, zamiast czekać na wzgórzu na piechotę? A teraz ty, który podkuliłeś ogon i uciekłeś pierwszy, gdy ujrzałeś, coś narobił, żądasz, bym przyprowadził ci konia! — Owszem, i to szybko, ty cymeryjski psie! — wrzeszczał baron nieprzytomny z wściekłości. — Odpowiesz mi za to... — Odpowiem tutaj — mruknął ten uśmiechając się złowieszczo. — Ubliżałeś mi bez ustanku, odkąd pierwszy raz ujrzeliśmy Wahsz. Jeśli mam umrzeć, zarobię przedtem jeszcze jeden punkt! — Zdrajca! — zawył baron, blednąc. Uniósł się z wysiłkiem na jedno kolano i sięgnął po miecz. Ale w tej samej chwili Cymeryjczyk uderzył i ryk barona zmienił się w ohydne rzężenie, kiedy wielkie ostrze przeszło przez jego ramię, rozcięło żebra i grzbiet, i cisnęło pokiereszowane ciało na zalaną krwią ziemię. — Dobry cios, wojowniku! — Na dźwięk tych słów zabójca odwrócił się błyskawicznie, oswabadzając miecz. Przez chwilę mierzyli się nawzajem wzrokiem: szermierz stojący nad swą ofiarą, zamyślona, groźna postać, pełna ukrytej żądzy krwi, i siedzący jak posąg w wysokim siodle Quanag. — Jam nie Enza — powiedział Ak Boga. — Nie ma między nami waśni. Spójrz, moja szabla tkwi za pasem. Potrzebuję kogoś takiego, jak ty — silnego jak niedźwiedź, szybkiego jak wilk i okrutnego jak jastrząb. Mogę dać ci to, czego pragniesz. — Pragnę tylko zemsty na wodzu Bayazidzie — powiedział Cymeryjczyk. Ciemne oczy Quanaga zabłysły. — Pójdź więc ze mną. Bo pan mój to śmiertelny wróg Enzów. — Któż jest twoim panem? — spytał podejrzliwie. — Ludzie zwą go kulawym — odpowiedział Ak Boga. — Timur, sługa bogów, z łaski Elrika emir Quanagów. Wojownik odwrócił głowę w stronę, z której słychać było jeszcze odgłosy dobiegającej końca masakry i stał tak przez chwilę jak brązowa statua. Potem gwałtownym ruchem wepchnął miecz do pochwy. — Jadę — powiedział krótko. Quanag wyszczerzył w zadowoleniu zęby i pochyliwszy się w siodle, wręczył mu wodze konia. Cymeryjczyk wślizgnął się na siodło i spojrzał pytająco na Ak Bogę. Ten kiwnął głową i obydwaj puścili się pędem w dół zbocza. Bodąc konie ostrogami pędzili cwałem w zapadającym zmierzchu, podczas gdy poza nimi wciąż rozlegały się wrzaski mordowanych, a nad polem bitwy zapalały się pierwsze gwiazdy, blade, jakby przerażone rzezią zgotowaną ludziom — przez ludzi.
II „Gdybyśmy się spotkali ongiś a nikt by nas nie widział byłbym cię dostał, krew i kości, lecz miecz twój wziąłbym ze sobą” („Ballada o Otterbourne”)
Znów zachodziło słońce, tym razem nad pustynią, rozświetlając wieże i minarety błękitnego miasta. Ak Boga ściągnął wodze na wierzchołku w /niesienia i siedział przez chwilę nieruchomo, napawając się znajomym widokiem, który nigdy nic tracił nic ze swego uroku. — Manau — powiedział — Zajechaliśmy daleko — odpowiedział jego towarzysz. Ak Boga uśmiechnął się. Strój Quanaga pokrył kurz, zbroja zmatowiała, twarz zapadła się nieco, choć oczy nie straciły blasku. Z gruba ciosane rysy Cymeryjczyka nie zmieniły się. — Jesteś ze stali, bogatyr — powiedział Ak Boga. — Droga, którą przebyliśmy, zmęczyłaby nawet posłańca Seta. I na Elrika, ja, który urodziłem się w siodle, z nas dwóch strudzony jestem bardziej! Cymeryjczyk patrzył bez słowa na odległe wieże, wspominając dnie i noce nie kończącej się jazdy, kiedy spał kiwając się w siodle i kiedy wszystkie dźwięki wszechświata ustępowały miejsca nieustannemu grzmotowi kopyt. Podążał za Ak Bogą bez pytania przez pełne niebezpieczeństw wzgórza, gdzie unikali szlaków i przedzierali się przez dziką głuszę, przez góry, gdzie lodowaty wiatr ciął jak ostrze noża, na rozległe stepy i pustynie. Nie pytał o nic, kiedy odprężenie Ak Bogi powiedziało mu, że opuścili już wrogie terytorium, ani kiedy Quanag zaczął zatrzymywać się przy przydrożnych posterunkach, gdzie wysocy, ciemnoskórzy ludzie w żelaznych hełmach przyprowadzali im świeże konie. Nawet wtedy nie zwolnili oszałamiającego tempa: kilka łyków wina, krótki posiłek, czasem kilka godzin snu na stosie futer — i znów tętent rozpędzonych kopyt. Cymeryjczyk wiedział, że Ak Boga niósł wieści o bitwie dla swojego tajemniczego pana i zdumiewała go odległość, jaką przebyli od pierwszego posterunku, gdzie czekały na nich świeże konie, do błękitnych minaretów, które znaczyły koniec ich podróży. Zaiste, szeroko rozpościerało się imperium władcy zwanego Timurem Kulawym. Przejechali szmat drogi w czasie tak krótkim, że Cymeryjczyk nigdy nie uwierzyłby, że było to możliwe. Czuł teraz obezwładniające zmęczenie po tej straszliwej jeździe, ale nie dawał nic po sobie poznać. Miasto migotało w jego oczach, zasnute błękitną mgłą odległości, tak że zdawało się być częścią horyzontu; miasto iluzji i czarów. Błękit. Quanadzy zamieszkiwali wielką i okazałą krainę, w której dominującym kolorem był błękit. W dachach i sadzawkach Manau odbijały się barwy nieba i odległych gór. — Widziałeś ziemie i morze, których nie dotknęła jeszcze stopą z Zachodu — powiedział Ak Boga — i rzeki, i miasta, i szlaki karawan. Teraz wytrzeszczasz oczy na widok przepychu Manau, którą zbudował: Timur na fundamencie z surowej skały, i uczynił ją metropolią błękitnego kamienia, i kości słoniowej, marmuru i srebra. *** Pomału opuścili się na równinę i prześlizgiwali pomiędzy karawanami wielbłądów, i mułów, których poganiacze krzyczeli na nie bez ustanku. Wszystkie zmierzały w stronę Bramy Turkusowej, obładowane przyprawami korzennymi, jedwabiami, diamentami i niewolnikami. Tu zlewały się strumienie dóbr, płynących z Vendhyi i Kitaju, z Lemurii, Kambri i Meru.
— Cały Wschód jedzie drogą do Manau — powiedział Ak Boga. Przejechali przez szeroką, pozłacaną bramę, z której wysocy oszczepnicy wykrzykiwali do Ak Boga radosne słowa pozdrowienia. Ten odkrzykiwał, klepiąc się po udach szczęśliwy, że wrócił do domu. Jechali szerokimi, krytymi ulicami, mijając pałac, rynek i meczety, i bazary rojące się od ludzi setek plemion i ras, targujących się, kłócących i krzyczących wniebogłosy. Cymeryjczyk widział Irańczyków o sokolich twarzach, niespokojnych Sytyjczyków, tłustych i usłużnych Kuru, Kusan w turbanach, ospałych Merów, pewnych siebie i podejrzliwych Affarów, a także bardziej niezwykłe postacie: osobników z tajemniczej Dalekiej Północy i Dalekiego Wschodu; krępych, o twarzach bez wyrazu i kołyszącym się kroku ludzi, którzy spędzili życie w siodle; skośnookich Kitajów w płaszczach z delikatnego jedwabiu; wysokich, kłótliwych Wigurdu; Kipczaków o okrągłych twarzach; wąskookich Irizów; tuziny ras, których istnienia Zachód nawet się nie domyślał. Cały orient przewalał się nieustanną rzeką ludzi przez bramy Manau. Zdumienie Cymeryjczyka rosło: miasta Zachodu wyglądały w porównaniu z tym jak dzielnice nędzy. Mijali akademie, biblioteki i domy uciechy, aż na końcu Ak Boga skręcił w szeroką bramę, strzeżoną przez srebrne wilki. Oddali swe wierzchowce w ręce stajennych i poszli krętą i lejką, wyłożoną marmurem i wysadzaną drzewami. Cymeryjczyk, spoglądając pomiędzy pnie, dojrzał całe pola róż, drzew wiśni i innych jeszcze, nieznanych mu roślin. Fontanny roztaczały nad nimi srebrzyste arkady. Doszli tak do pałacu, błyszczącego w słońcu błękitem i złotem, przeszli pomiędzy marmurowymi kolumnami i wkroczyli do komnat o złoconych, i zwieńczonych łukami drzwiach, i ścianach udekorowanych delikatnymi malowidłami kitajskich artystów, oraz wyrobami ze srebra i złota — dziełem affarskich rzemieślników. Ak Boga nie zatrzymał się w recepcji, gdzie rzeźbione kolumny mieniły się turkusami, lecz szedł dalej, aż stanął przed pozłacanym portalem drzwi, które otwierały się na małą, niebieską komnatę, z której wysokie okna wyglądały na szereg szerokich, cienistych, wykładanych marmurem galerii. Tam odziani w jedwab dworacy odebrali im broń i, wziąwszy pod ramiona, przeprowadzili pomiędzy szeregami wielkich, milczących murzynów, trzymających oburącz halabardy, i dalej, do komnaty, na progu której puścili ich ramiona i cofnęli, bijąc pokłony. Ak Boga padł na kolana przed siedzącą na podwyższeniu postacią, ale Cymeryjczyk stał wyprostowany, nikt zresztą nie żądał od niego czołobitności. Coś z surowej prostoty dworu barbarzyńców pozostało jeszcze na dworach tych potomków nomadów. Wojownik przyglądał się uważnie człowiekowi na podwyższeniu: to więc był ten tajemniczy Tamerlan, który na Zachodzie stał się już legendą. Zobaczył mężczyznę tak wysokiego jak on sam, chudego, choć o grubych kościach, z szerokimi ramionami i charakterystyczną dla Quanagów wypukłą klatką piersiową. Jego twarz była jaśniejsza niż Ak Bogi, a czarne, magnetyzujące oczy nie były skośne; nie siedział też na tutejszy sposób, ze skrzyżowanymi nogami. Każdy cal jego ciała wyrażał siłę, podobnie jak ostre rysy wygolonej twarzy i czarne, kręcone włosy, nietknięte siwizną pomimo jego sześćdziesięciu jeden lat. Było w nim coś z Enzy, pomyślał Cymeryjczyk, choć dominowała ta wilcza, sprężysta zwinność cechująca nomadów. Bliższy był swoim turańskim przodkom, niż Quanagiem, podobny wędrującym Charezmianom, z których się wywodził. — Mów, Ak Boga — powiedział Emir głębokim, mocnym głosem. — Kruki leciały na zachód, ale nie przybyło stamtąd ani słowo. — Wyprzedziliśmy słowa, panie — odpowiedział wojownik. — Wieści depczą nam po piętach, podróżując szlakami karawan. Niebawem posłańcy, a potem kupcy i handlarze przyniosą ci wieści o wielkiej bitwie, która odbyła się na zachodzie; o tym, że Bayazid złamał armie Vendhyi, i że wilki wyją nad ciałami ich królów. — A kto stoi za tobą? — zapytał Timur, opierając brodę na ręku i patrząc na Cymeryj-
czyka głębokimi, poważnymi oczyma. — Wódz, który ocalał z pogromu — odpowiedział Ak Boga. — Walcząc jedną ręką przebił się przez nieprzyjaciół, lecz wstrzymał się w ucieczce, by zabić króla Vendhyi, który przedtem był mu ubliżył. Nie zna strachu, a jego ścięgna są ze stali. Na Elrika, pędziliśmy przez ten kraj szybciej niż wiatr, by przynieść ci wieść o wojnie, a ten człowiek jest mniej strudzony ode mnie, który umiałem jeździć, nim jeszcze nauczyłem się chodzić. — Czemu przyprowadziłeś go do mnie? — Pomyślałem, że może być jednym z najwaleczniejszych twoich wojowników, panie. — W całym świecie — mówił w zamyśleniu Timur — jest może pół tuzina ludzi, których osądom mogę ufać. Tyś jest jednym z nich — zakończył krótko i Ak Boga, którego twarz pociemniała jeszcze z zakłopotania, wyszczerzył zęby z zadowoleniem. — Czy on mnie rozumie? spytał Timur. — Mówi po vendhiańsku, panie. — Jak cię zwą? — indagował Timur. — I jaki tytuł posiadasz? — Zwę się Conan — odpowiedział wojownik. — Pochodzę z Cymerii, kraju leżącego poza Vilayet. Nie mam tytułu, ani na swojej ziemi, ani w armii, z którą szedłem. Żyję sprytem i ostrzem swego miecza. — Czemu przyjechałeś do mnie? — Ak Boga powiedział mi, że to jest droga do zemsty. — Na kim? Na Bayazidzie, sułtanie Enzy, którego lud zwie Gromowładnym. Timur opuścił na chwilę głowę na potężną klatkę piersiową. W ciszy, jaka zapadła, Conan słyszał srebrzyste podzwanianie wody w fontannie na dziedzińcu i głos poety, śpiewającego przy wtórze lutni. Potem Quanag podniósł lwią głowę i przemówił spokojnym głosem: — Usiądź z Ak Bogą na podwyższeniu koło mnie. Powiem wam, jak złapać szarego wilka. Wykonując polecenie Conan odruchowo podniósł rękę do twarzy, jakby poczuł ból od uderzenia zadanego jedenaście lat temu. Jego umysł mimowolnie zwrócił się ku innemu królowi i innemu, prastaremu dworowi, i w ciągu tej krótkiej chwili, kiedy zasiadał obok emira jeszcze raz przewędrował myślą kręty i wyboisty szlak swojego żywota. Młody Doug najpotężniejszy z władców Gunderlandii, był brutalny i, jak większość gwałtowny, kiedy coś stanęło mu na drodze. Ale nie powinien był uderzyć tego młodego górala, który przybył na pogranicze szukając sławy i łupu w służbie panów tamtejszych ziem. Doug przywykł swobodnie używać bata i pięści na swoich paziów, i giermków, szybko też zapomniał o uderzeniu i o jego przyczynie; inni Gunderlandczycy, przyzwyczaiwszy się do temperamentu swojego pana, zapominali także. Ale Conan nie był Gunderlandczykiem: był Cymeryjczykiem i jego pojmowanie honoru, i zniewagi różni się od gunderlandzkiego tak, jak dzikie wyżyny Północy różnią się od żyznych, nizinnych równin. Głowa rodu, z którego pochodził Conan, nie mógłby uderzyć go bezkarnie, a południowiec zaryzykował — i krew młodego górala napełniła czarna, paląca nienawiść, która zmieniła jego sny w pełne okrutnych wizji majaki. Doug zapomniał o zdarzeniu zbyt szybko, by go żałować. Ale w żyłach Conana płynęła krew tego dzikiego ludu, który podtrzymywał przez wieki płomień wojen rodowych i pamiętał krzywdy do śmierci. Conan był w pełni barbarzyńcą, zawzięty jak przodkowie z Dalriadian, którzy mieczem pokonali królestwo Alba. Ale ukrył nienawiść i czekał na odpowiednią chwilę, a ta zjawiła się wraz z huraganem wojny granicznej. Eger spoczywał w grobie, a jego serce, ucichłe na zawsze, leżało gdzieś w Hyperborei obok ciała Czarnego Douga, któremu nie powiodła się pielgrzymka, mająca na celu złożenie serca starego króla przed świętym kamieniem. Wnuk króla, Tangal, nie miał
zbytniego zamiłowania do burz i niepokojów; pragnął pokoju z Gunderlandią i bał się wielkiej rodziny Dougów. Ale pomimo jego protestów wojna rozpostarła wzdłuż granicy płomienne skrzydła, a gunderlandcy lordowie jechali ochoczo na czele swych oddziałów. Ale nim Doug wyruszył, spokojny i delikatny człowiek przyszedł do Conana, i powiedział rzeczowo: — Wiedząc, iż wspomniany lord wyrządził ci był zniewagę, szepnąłem imię twoje do ucha tego, który mię posłał, a powszechnie wiadomym jest, że tenże krwawy lord, który wciąż burzy jedność królestwa, wszczyna kłótnie i sieje niezgodę pomiędzy suwerenami... — urwał i zakończył jednym prostym słowem: — Protekcja. Conan nie odpowiedział i cichy przybysz uśmiechnął się, i pozostawił górala siedzącego z podbródkiem wspartym na pięści, wpatrzonego ponuro w podłogę namiotu. Następnie król Doug pomaszerował radośnie ze swymi wasalami na pogranicze i spustoszył doliny Tyne, i część Bambrou, i trzy wysokiej wieże kamienistego Reid stanęły w ogniu, palił i niszczył, niepokojąc całą przygraniczną część Gunderlandii tak, że król Otway słał listy ze skargami do króla Tangalar który gryzł palce z wściekłości, lecz czekał cierpliwie na wieści, które spodziewał się usłyszeć. Stoczywszy mało znaczącą potyczkę w Ogtle Doug rozłożył się obozem w miejscu zwanym Otterbourne, gdzie płonący nienawiścią Pery, najechał go znienacka nocą, i w potwornym zamieszaniu, jakie; nastąpiło, zwanym przez Cymeryjczyków bitwą pod Otterbourne, a przez Gunderlandczyków Krwawą Jatką. Doug padł. Gunderlandczycy przysięgali, że zginął z ręki lorda Pery'ego, który nie potwierdzał ani nie zaprzeczał, nie wiedząc sam, kogo właściwie zabił wśród ciemności, w wirze zaciętej walki. Ale ranny człowiek bełkotał przed śmiercią coś o stroju góralskim; i o toporze niesionym nie gunderlandzką ręką. Ludzie przyszli do Conana i wypytywali go, ale on warczał na nich tylko jak wilk, a król, zapaliwszy ceremonialnie przed ołtarzem wiele świec za duszę Douga i podziękowawszy w zaciszu swojej komnaty bogom za śmierć awanturniczego barona, ogłosił że „słyszeliśmy o przesłuchaniach, które spotkały naszego lojalnego poddanego, i jesteśmy głęboko przeświadczeni, że młodzieniec ów jest tak niewinny jak my, przestrzegamy więc zatem wszystkich, by nie próbowali ścigać go, grozić mu cierpieniem i śmiercią”. Tak więc królewska protekcja ocaliła życie Conana, ale ludzie zgrzytali zębami i wszyscy odsunęli się od niego. Opuszczony, przybity zamknął się w sobie i siedział sam w swojej chacie, aż pewnej nocy nadeszła wiadomość o niespodziewanej abdykacji króla i jego wstąpieniu do jakiegoś zakonu. Ciężar spoczywający na barkach króla był w tych burzliwych czasach zbyt wielki dla spokojnego suwerena. W ślad za tą wiadomością przybyli do chaty Conana ludzie z wyostrzonymi sztyletami, lecz zastali gniazdo puste. Sokół odfrunął i choć pędzili jego śladem, aż ich ostrogi spłynęły krwią, znaleźli tylko konia, który padł martwy na brzegu morza, i niknący za horyzontem biały żagiel. Conan przeniósł się na morza i oceany ponieważ, kiedy: Niziny były dla niego zamknięte, nie miał już gdzie się podziać; na Wyżynach miał zbyt wielu śmiertelnych wrogów; a za granicą w Gunderlandii czekała już pętla na jego szyję. Siedem lat intryg i walk w wojnach i zatargach. A gdy Vendhyia zadrżała pod nieodpartym atakiem Bayazida, a rycerze oddawali ziemię w dzierżawę i formowali nową wyprawę, góralski szermierz dołączył do fali, która płynęła na wschód ku swojemu przeznaczeniu. Siedem lat — i przejście do innego świata, z granicznych księstewek do marmurowych pałaców legendarnej Manau, gdzie wypoczywał na jedwabnym dywanie, słuchając starannie dobranych słów, które płynęły monotonnym strumieniem z ust władcy Quanagu.
III „Jeśliś panem zamku tego, godnie mnie powitaj dziś; Przez graniczny kraj przybyłem panu swemu niosąc śmierć” („Bitwa pod Otterbourne”)
Czas płynął tak, jak płynie zawsze czy ludzie żyją, czy umierają. Trupy gniły na równinie Nikopolis, a Bayazid upojony własną potęgą, deptał po berłach świata. Jego żelazne legiony wdeptały w ziemię Hue, Surt i Weh, włączając zniewolone narody do powiększającego się wciąż imperium. Płynący w jego lędźwiach ogień gasił rozwiązłością, która zdumiewała nawet najtwardszych z jego wasali. Przez jego żelazne ręce przechodziły łkające kobiety z całego świata, a szczerozłote korony pokonanych królów przekuć kazał na podkowy dla bojowego rumaka. Vendhyia chwiała się pod jego uderzeniami, i przyparta do morza lizała rany jak zaszczuty wilk. Gdzieś w zamglonych labiryntach Wschodu krył się jego arcy-wróg, Timur Kulawy, i do niego to Bayazid słał gońców, niosących groźby i szyderstwa. Odpowiedź nie przyszła nigdy, ale wśród karawan chodziły słuchy o wielkiej wojnie na północy; o spiczastych hełmach Kusan rozproszonych i uciekających przed włóczniami Quanagów. Bayazid nie dbał o to; Kusan był dla niego niewiele bardziej realny, niż król Atlantydy. Jego oczy zwrócone były na zachód, w stronę miast Vendhyi. „Ogniem i mieczem spustoszę Zachód”, mawiał. „Ich sułtani pociągną mój rydwan, a w pałacach niewiernych zamieszkają nietoperze”. Wczesną wiosną, kiedy wylegiwał się na wewnętrznym dziedzińcu pałacu rozkoszy w Brusa, sącząc wino i przyglądając się wyczynom nagich tancerek, przyszedł do niego jeden z emirów, prowadząc wysokiego wojownika, którego groźne, pobrużdżone oblicze było spalone na brąz przez ostre słońce pustyni. — Ten zachodni pies wjechał jak szalony na spienionym koniu prosto do obozu janczarów — powiedział — mówiąc, że szuka Bayazida. Czy mamy rzucić go przed tobą na twarz, czy rozedrzeć pomiędzy dzikimi końmi? — A więc, psie — powiedział sułtan, pijąc do dna i odstawiając kielich z westchnieniem pełnym zadowolenia — znalazłeś Bayazida. Mów, albo zaraz zawyjesz na zaostrzonym palu. — Czy to godne powitanie kogoś, kto jechał z daleka, by ci służyć? — odparował Cymeryjczyk chrapliwym głosem. — Jestem Conan i pośród twoich janczarów nie ma ni jednego, który mógłby stawić mi czoła w walce na miecze, a pośród twoich beczkobrzuchych zapaśników nie ma ani jednego, któremu nie skręciłbym karku. Sułtan pogładził swoją czarną brodę i uśmiechnął się. — Szkoda, żeś niewierny — powiedział — bo lubię ludzi o bezczelnym języku. Mów dalej, Rustumie! Jakież jeszcze przewagi są twoim udziałem, lustro skromności? Góral wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. — Potrafię skręcić kark Quanagom i umiem potoczyć po ziemi czerep ich Chana. Bayazid zesztywniał, jego olbrzymia sylwetka zadrżała pod jednoczesnym przypływem dynamicznej siły i poczucia zagrożenia; za hałaśliwą wesołością tego człowieka krył się najbystrzejszy umysł na wschód od Oxusu. — Co to za żart? — zagrzmiał. — Cóż znaczy ta zagadka? — Nie opowiadam zagadek — wypalił Cymeryjczyk: — Nie kocham cię bardziej niźli ty mnie. Ale najbardziej nienawidzę Timura-illeng, który rzucił był łajnem w moją twarz. — Przybywasz do mnie od tego pół-poganina?
— Tak. Byłem jego człowiekiem. Jechałem przy nim i ścinałem jego nieprzyjaciół. Wspinałem się na mury miast w deszczu strzał i przełamywałem szeregi pancernych oszczepników. A kiedy między emirów rozdzielono honory, nagrody, cóż mnie przypadło w udziale? Gorycz szyderstwa i piołunowy smak drwiny. „Poproś twoich sułtanów o podarunek”, powiedział Timur — niech go psi zjedzą — a emirzy ryczeli ze śmiechu. Z pomocą bogów utopię ten śmiech w szumie płomieni i grzmocie walących się ścian! Pełen nienawiści głos Conana odbijał się echem wśród krużganków, a jego oczy były zimne i okrutne. Bayazid szarpnął się za brodę i powiedział: — Przybyłeś więc do mnie szukać pomsty? Miałże bym wszczynać wojnę z Kulawym z powodu jego kłótni z wędrownym włóczęgą? — Ty zaczniesz wojnę z nim, albo on z tobą — odpowiedział Conan. — Kiedy Timur napisał do ciebie, pytając, czy nie wspomagasz jego nieprzyjaciół Kara Yussefa urk Ahmeda, sułtana Ayd, odpowiedziałeś mu słowy, których nie da się powtórzyć, i posłałeś jeźdźców, by wzmocnili ich szeregi. Teraz Urk są rozbici, a Ayd zrabowany, legł w dymiących ruinach. Timur pokonał twoich sojuszników i nie zapomni ci zniewagi, jaką mu ongiś wyrządziłeś. — Musiałeś być blisko Kulawego, skoro wiesz to wszystko — warknął Bayazid; oczy jego zwęziły się podejrzliwie. — Czemu miałbym ufać białemu? Na bogów, zwykłem traktować ich mieczem! Tak, jak potraktowałem tych głupców z Nikopolis! Na ułamek sekundy oczy górala rozbłysły nie dającym się powstrzymać gniewem, ale na śniadej twarzy nie znać było ani śladu uczuć. — To wiedz, Enzo — odrzekł z przekleństwem — że mogę ci pokazać, jak skręcić kark Timura. — Psie! — ryknął sułtan. — myślisz, że potrzeba mi pomocy bezimiennego włóczęgi, żeby podbić Quanag? Conan zaśmiał się samymi ustami, przykrym, ponurym śmiechem. — Timur skruszy cię jak skorupę orzecha — powiedział z rozmysłem. — Czyś widział Quangów w szyku bojowym? Czyś widział ich strzały zaćmiewające słońce, gdy spuszczają cięciwy, sto tysięcy naraz jak jedną? Czyś widział jeźdźców, gdy szarżują szybciej niźli wiatr? Czyś widział szeregi ich słoni, niosących na grzbietach wieże, z których łucznicy wysyłają czarne chmury strzał i zabójczy płomień, który wypala i oczy i wdziera się pod pancerze? — Słyszałem o tym wszystkim — odpowiedział sułtan, na którym nie zrobiło to zbytniego wrażenia. — Aleś nie widział — odparował góral; podciągnął rękaw tuniki i pokazał bliznę na swym stalowym ramieniu. — Pocałował mnie tu żołnierz, pod Elh. Jechałem z emirami, kiedy cały świat zdawał się trząść od huku atakujących wojsk. Widziałem, jak Timur wyprowadził w pole sułtanów Meru i wyciągnął ich spomiędzy wyniosłych murów tak, jak szablę wyciąga się z pochwy. Na bogów, wspaniali Rajputs padali jak ścięte kłosy! Z Elh Timur zostawił jeno kamień na kamieniu, a przed resztkami bramy zbudował piramidę ze stu tysięcy czaszek. Rzekłbyś, że kłamię, gdybym opowiedział ci, przez ile dni przełęcz Khyber pełna była wojowników i jeńców, idących drogą do Manau. Góry trzęsły się pod ich krokiem, a hordy dzikich Affarów schodziły na dół, by położyć głowę przed stopy Timura — tak jak stanie się też z twoją głową, Bayazidzie! — Tak... do mnie, psie? — zawył sułtan. — Żywcem cię usmażę w oleju! — Ano, okaż swoją władzę nad Timurem, zabijając psa, z którego on zadrwił — odpowiedział poważnie Conan. — Twoi królowie także są cali w strachu i pokorze. Bayazid patrzył na niego z szeroko otwartymi ustami. — Na bogów! — powiedział — chybaś szalony, że tak przemawiasz do Gromowładnego. Zostań na mym dworze, póki nie dowiem się, czyś włóczęga, głupiec czy obłąkany. Jeśliś szpieg, to nie dzień ani trzy będziesz umierał, ale cały tydzień będziesz wył, błagając o
śmierć. *** I tak Conan pozostał na dworze Gromowładnego, pod czujną obserwacją, aż wkrótce nadeszła krótka, lecz nagląca nota od Timura, domagającego się, by „ten zachodni złodziej, który zbiegł był z zamku Manau” został mu wydany i mógł zostać należycie ukarany. Na co Bayazid, chwytając nadarzającą się sposobność, by po raz kolejny obrazić rywala, zaplótł palce w swoją czarną brodę i, uśmiechając się jak hiena, dyktował odpowiedź: „Wiedz, pokurczu, że Enza nie mają w zwyczaju iść za obraźliwymi żądaniami pogańskich dzikusów. Bądź spokojny, jeśli potrafisz, kulawy psie, bo wkrótce zamienię twoje królestwo w stos wyprutych trzewi, a twoje ulubione żony w moje konkubiny”. Timur nie przysyłał już więcej posłańców. Bayazid wyciągał Conana na dzikie hulanki, poił go mocnymi napojami, ale nawet gdy bawił się na całego, czujnie obserwował górala. Ale podejrzenia zbladły, kiedy nawet najbardziej pijany Conan nie wyrzekł ani słowa, które mogłoby sugerować, że jest kim innym, niż się podaje. Imię Timura wymawiał zawsze wśród wyzwisk, Bayazid nie cenił go sobie wysoko jako pomocnika w walce z Quanagami, ale rozważał możliwość jego wykorzystania, jako że tamci, aż za dobrze znając swoją własną rasę, zatrudniali zawsze cudzoziemców jako konfidentów i strażników. Nieustannie inwigilowany Cymeryjczyk poruszał się swobodnie, przetrzymując podczas pijackich orgii wszystkich prócz sułtana i okazując w potyczkach z Vendhianami odwagę, która zyskała mu uznanie doświadczonych w bojach Enza. Rozgrywając jednych przeciw drugim Bayazid rozłożył się opodal samych murów Vendhyi. Plan był gotów. Vendhyia, a potem Zachód. Los Aquilonii, Zamory i innych królestw znalazł się na ostrzu noża, tam pod murami starożytnego miasta wszystko miało się rozstrzygnąć. Vendhianie, znużeni i wygłodzeni, przygotowywali już akt kapitulacji, kiedy ze Wschodu nadeszła wiadomość — zakurzony, pokrwawiony kurier na potykającym się koniu powiedział: — Z dalekiego wschodu, niespodziewanie, jak burza piasków nadeszli Quanadzy i Sivas, graniczne miasto Bayazida, padło. Tej samej nocy ludzie drżący na murach Vendhyi widzieli lampy i pochodnie błyskające po obozie Enzy, oświetlające śniade twarze i wypolerowane zbroje, ale oczekiwany atak nie nastąpił, a świt ukazał ich oczom wielką flotyllę łodzi pływających tam i z powrotem przez jezioro, wiozących pancernych wojowników do Enzy. Oczy Gromowładnego wreszcie zwróciły się na Wschód.
IV „Jeleń przemierza zielone doliny ptak frunie z drzewa na drzewo; Braknie tu tylko chleba i mleka bym mógł swych ludzi nakarmić” („Bitwa pod Otterbourne”)
— Tu rozbijemy obóz — powiedział Bayazid odwracając się w siodle. Rozejrzał się po długich szeregach maszerujących wojsk, ginących z oczu poza odległymi wzgórzami. Ponad 200000 żołnierzy: groźni janczarowie, spahisi w błyszczących hełmach i posrebrzanych zbrojach, ciężka kawaleria w stali i jedwabiach, oraz sojusznicy i poddani sojuszników: oszczepnicy, dwadzieścia tysięcy jeźdźców króla Raub opancerzonego od korony po obcasy; byli tam wojownicy Vorma, którzy przywędrowali do Enzy i zostali włączeni do imperium, i inni
krępi, najemni Quanadzy, którzy na początku marszu byli o krok od dokonania przewrotu, ale uspokoił ich Conan, przemawiając do nich w ich własnym języku. Już od tygodni siły Enzy przemieszczały się na wschód drogą do Sivas, spodziewając się w każdej chwili napotkać Quanagów. Przeszli Angorę, gdzie sułtan założył bazę wypadową; przekroczyli rzekę Halys, albo Kazil Irmak, i maszerowali teraz przez górzysty kraj leżący poza tą rzeką, która poczynając się na wschód od Sivas płynie wielkim półkolem na południe, aż na zachód od Kirshehr, zakręca na północ do oceanu. — Tu obozujemy — powtórzył Bayazid. — Sivas jest sześćdziesiąt pięć mil na wschód. Wyślemy tam zwiadowców. — Zastaną je opuszczone — przewidział Conan, jadący obok Bayazida. Sułtan żachnął się: — O, klejnocie mądrości, czyż Kulawy umykałby tak szybko? — Nie ucieknie — odpowiedział Cymeryjczyk. — Pamiętaj, że jego oddziały mogą poruszać się dużo szybciej niż twoje. Skieruje się na wzgórza i spadnie na nas znienacka, kiedy najmniej się tego będziemy spodziewać. Bayazid skrzywił się lekceważąco. — Czyż jest cudotwórcą, że prześlizgnie się pomiędzy wzgórzami z hordą 150000 ludzi? Ba! Mówię ci, że nadejdzie drogą z Sivas, by wydać nam bitwę, a my skruszymy go jak skorupkę jajka. Tak więc, oddziały Enza zbudowały na wzgórzach warowny obóz i czekały niecierpliwie przez cały tydzień.. Zwiadowcy Bayazida powrócili z wiadomością, że Sivas strzegła tylko garść Quanagów. Zdezorientowany sułtan ryczał z wściekłości. — Głupcy, czyżbyście nie zauważyli Quanagów na drodze? — Nie, na bogów — zaklinali się jeźdźcy — rozpłynęli się w ciemnościach jak duchy, nikt nie wie gdzie. Przeczesaliśmy całą pustynię pomiędzy tym miejscem, a miastem. — Timur uciekł na swoją pustynię — powiedział Raub i Conan wybuchnął śmiechem. — Ucieknie tylko, jeśli potop zaleje te wzgórza — powiedział. — Kryje się gdzieś na tych wzgórzach. Bayazid nigdy nie słuchał rad innych ludzi, ponieważ odkrył był już dawno, że jego własny umysł był najlepszy. Ale tym razem był w rozterce. Nigdy przedtem nie walczył przeciw pustynnym jeźdźcom, których sposobem na zwycięstwo była szybkość manewru i którzy przemierzali kraje jak niesione wiatrem chmury. Potem oddziały rozpoznawcze przyniosły wiadomość, że widziano konnych ludzi poruszających się równolegle do prawego skrzydła wojsk Enzy. Conan zaśmiał się śmiechem, przypominającym warczenie szakala. — Teraz Timur wpadnie na nas od południa, tak jak już to przewidziałem. Bayazid rozstawił swoje oddziały i czekał na atak, ale ten nie nastąpił, a zwiadowcy donieśli, że jeźdźcy przejechali i zniknęli. Zagubiony po raz pierwszy w całej swojej karierze, szaleńczo pragnąc zwarcia z niewidzialnym nieprzyjacielem, Bayazid zwinął obóz i szybkim marszem w ciągu dwóch dni osiągnął rzekę Halys, gdzie spodziewał się spotkać Timura, chcącego zatrzymać przeprawę. Nie było tam ani jednego Quanaga. Sułtan ciskał przekleństwa w swoją bujną brodę: czyżby te wschodnie diabły miały rozpłynąć się w powietrzu? Posłał poza rzekę jeźdźców, którzy wrócili cwałując przez płytką wodę. Widzieli straż tylną Quanagów. Timur zmylił całą armię Enzy, a teraz maszerował na Angorę! Pieniąc się ze złości Bayazid zwrócił się do Conana. — Co masz, psie, teraz do powiedzenia? — A co ty byś miał? — góral nie dał się zbić z tropu. — Jeśli Timur wyprowadził cię w pole, możesz za to winić tylko siebie. Czyś kiedykolwiek przychylił ucha do mych rad? Mówiłem ci, że Timur nie będzie na ciebie czekał, i nie czekał. Mówiłem, że opuści Sivas i pójdzie na południowe wzgórza. Tak też uczynił. Mówiłem, że wpadnie na nas znienacka, i w
tym się myliłem. Nie sądziłem, że przeprawi się przez rzekę i wymknie się nam. Ale wszystko inne, co zapowiedziałem, ziściło się. Bayazid niechętnie przyznał Cymeryjczykowi rację, ale wściekłość zaćmiła jego umysł. Inaczej nie usiłowałby wyprzedzić ruchliwej ordy, nim dotrze do Angory. Pchnął swoje kolumny przez rzekę i ruszył śladem Quanagów. Timur przekroczył był rzekę koło Sivas i, idąc po zewnętrznej stronie zakrętu, wymknął się Enzom czekającym na przeciwległym brzegu. A teraz Bayazid szedł za nim, oddalając się coraz bardziej od rzeki na równiny, na których było mało wody — a po przejściu ordy Timura nie było tam też żywności. Enza maszerowali przez wypalone, wymarłe pustkowie. Timur przeszedł w ciągu trzech dni to, na co zataczające się oddziały Bayazida potrzebowały tygodnia; sto mil przez spustoszoną, bezludną równinę, pokrytą wzgórzami, które marsz uczynił piekłem. Siła armii leżała w piechocie, kawaleria musiała więc równać tempo z pieszymi żołnierzami, którzy potykali się w kłębach duszącego kurzu, wzbijanego przez obolałe, pokaleczone stopy. Wlekli się tak pod palącym, letnim słońcem, cierpiąc męki głodu i pragnienia. I wreszcie wyszli na równinę Angory, i ujrzeli tam Quanagów, mieszkających w opuszczonym przez nich obozie. Jęk wyrwał się z piersi obłąkanych pragnieniem Enzów. Timur zmienił bieg małej rzeki, płynącej przez Angorę, tak że znajdowała się ona już poza szeregami Quanagu; jedyna droga do niej wiodła wprost przez pustynną ordę. Źródła i studnie w całej okolicy były zatrute bądź zniszczone. Bayazid siedział przez chwilę cicho w siodle, przenosząc wzrok raz po raz z obozu Quanagu na swoje chwiejące się na nogach wojsko o zapadniętych twarzach naznaczonych cierpieniem. Za serce chwycił go strach, uczucie tak mu nieznane, że ledwo mógł je rozpoznać. Zwycięstwo zawsze było po jego stronie; czyżby teraz miało być inaczej?
V „Któż to podąża przy mym boku? — Wróg, z którym walczyć musisz, panie. Cóż to za dziwne zjawy wokół? — To cienie nocy idą, panie” (Kipling)
W ten cichy, letni poranek dwie armie stały gotowe do śmiertelnego zwarcia. Enza rozciągnęli się w długi półksiężyc, którego końce zachodziły za skrzydła wojsk Quanagu, z których jedno dotykało rzeki, i drugie warownego wzgórza piętnaście mil w głąb równiny. — Nigdy w życiu nie szukałem na wojnie niczyjej rady — powiedział Bayazid — ale ty jeździłeś z Timurem przez sześć lat. Czy on przyjdzie do mnie? Conan potrząsnął głową. — Twoje wojska są liczniejsze. On nigdy nie pchnie swoich jeźdźców przeciw twoim janczarom. Będzie trzymał się z daleka i zasypywał cię strzałami. Ty musisz iść na niego. — Piechota ma szarżować na jego konnych! — prychnął Bayazid. — Ale mądre są twoje słowa. Muszę wysłać moje konie przeciwko jego — a każdy wie, że ich kawaleria jest lepsza. — Prawe skrzydło jest słabsze — powiedział Conan ze złowrogim błyskiem w oku. — Zgromadź najlepszą konnicę na naszym lewym skrzydle, uderz i rozprosz tamtą część ich oddziałów, potem niech twoje lewe skrzydło się zamknie, uderzając z flanki na główne siły emira, podczas gdy janczarowie postąpią od frontu. Przed szarżą spahisi mogą zamarkować
atak na prawym skrzydle, by odciągnąć uwagę Timura. Bayazid przyglądał się w milczeniu Cymeryjczykowi. Conan cierpiał w czasie tego strasznego marszu tak samo, jak inni. Jego zbroja była biała od pyłu, usta sczerniały, gardło wyschło z pragnienia. — Niech więc tak będzie — powiedział Bayazid. — Książę Sulejman obejmie komendę nad lewym skrzydłem, z konnicą i moją ciężką kawalerią, wzmocnioną przez najemników. Postawimy wszystko na jedną kartę! Tak więc zajęli stanowiska, i nikt nie spostrzegł płaskonosego najemnika, jak przekradał się przez linie wojska i jechał do obozu Timura, okładając jak szalony swojego kuca. Na lewym skrzydle zebrała się potężna kawaleria i ciężka jazda Enzy, za plecami mająca uzbrojonych w łuki najemników. Na ich czele jechał Conan, bo domagali się, by to Cymeryjczyk poprowadził ich przeciw ich współplemieńcom. Bayazid nie zamierzał prowadzić ostrzału z łuków, lecz uderzyć od razu potężną szarżą, która przerwałaby szyki wojsk Timura, nim zdążyłby on wykonać jakiś podstępny manewr. Prawe skrzydło Enzy stanowili spahisi; w centrum stali janczarowie i piechota z Raubem, pod osobistym dowództwem sułtana. Timur nie miał piechoty. Siedział wraz ze swą ochroną na pagórku poza linią wojsk. Nur ad-Din dowodził prawym skrzydłem, Ak Boga lewym. Książę Muhammad prowadził środek. W samym centrum stały słonie w skórzanej uprzęży, niosące ruchome twierdze obsadzone przez łuczników. Żałosne trąbienie zwierząt było jedynym dźwiękiem, dobiegającym z szeroko rozciągniętych linii Quanagu, podczas gdy Enza bili w kotły i cymbały. Jak grom uderzyły szwadrony Sulejmana w prawe skrzydło Quanagu. Spadł na nich deszcz strzał, lecz przedarli się i szyki wrogów zachwiały się pod uderzeniem. Sulejman krzycząc z radości, ściął ustrojonego piórami wodza, ale w tym samym momencie za jego plecami rozległ się gardłowy okrzyk „Ghor! ghor! ghor! Bijcie, bracia, dla lorda Timura!” Obrócił się i zaszlochał z bezsilnej wściekłości widząc jak ludzie jego padają jeden po drugim pod zabójczymi strzałami najemników. Za sobą usłyszał szaleńczy śmiech Conana. — Zdrajco! — wrzasnął Enza. — Twoje to dzieło... Miecz błysnął w słońcu i bezgłowe ciało księcia Sulejmana stoczyło się z siodła. — To za Nikopolis! — zawył ogarnięty szałem góral. — Strzelajcie celnie, bracia! Krępi Quanadzy skowytali w odpowiedzi jak wilki, uchylając się przed szablami desperacko walczących Enza i wypuszczając strzały z bezpośredniej odległości. Wiele wycierpieli od swoich panów; teraz nadeszła godzina zapłaty. I teraz prawe skrzydło Quanagu ruszyło z groźnym rykiem, a złapana w kleszcze kawaleria pękła natychmiast, rozsypując się na uciekające na oślep oddziały. Jedno uderzenie rozwiało wszelkie szanse Bayazida na zniszczenie formacji nieprzyjaciela. Gdy rozpoczęła się szarża, prawe skrzydło Enzy przesunęło się naprzód z rykiem trąb i grzmotem bębnów, ale w środku tego pozorowanego ataku dopadła ich niespodziewana szarża lewego skrzydła Quanagu. Ak Boga stratował spahisów i uniesiony rzezią, stracił momentalnie głowę i gonił ich, uciekających, aż ścigający i ścigani zniknęli za odległymi wzgórzami. Timur wysłał księcia Muhammada z oddziałami odwodowymi, by wsparł lewe skrzydło i przyprowadził je z powrotem, podczas gdy Nur ad-Din, zmiótłszy resztki kawalerii Bayazida, zakręcił szerokim łukiem i pognał na zwarte szeregi janczarów. Ak Boga, wracając z pościgu, natarł na nich z drugiej strony; oni stali jednak jak żelazna ściana. Teraz sam Timur dosiadł swojego bojowego konia i środek wojsk potoczył się jak lawina na chwiejących się Enza. Rozpoczęło się prawdziwe śmiertelne zwarcie. Szarża za szarżą uderzały w te nieugięte szeregi, nacierając i cofając się niczym fale przyboju. Janczarowie stali niezłomnie w kłębach kurzu, pchając skrwawionymi dzidami, bijąc toporami i wyszczerbionymi szablami. Dzicy jeźdźcy wypadali na nich jak podmuchy orkanu, obsypując szeregi piechoty strzałami, odciągając i spuszczając cięciwy z szybkością,
za którą nie mogło nadążyć oko, rzucając się w najgęstszy wir walki i tłukąc jak szaleńcy szablami, tnącymi tarcze, rozłupującymi czaszki i hełmy. A Enza odpychali ich wstecz, przewracając ludzi i konie, obalając na ziemię i depcząc; zwierali wciąż szyki stąpając po swoich własnych poległych, aż żołnierze obydwu armii walczyli ze sobą na dywanie ze zwłok, a kopyta quanaskich koni za każdym krokiem rozpryskiwały krew. Powtarzające się ataki rozbiły wreszcie oddział Enzy i walka rozszerzyła się na całą równinę. Oszczepnicy stali w małych grupkach, plecami do siebie, zabijając i ginąc pod szablami, i strzałami stepowych jeźdźców. Przez chmury kurzu dumnie kroczyły słonie, trąbiąc, jakby wieściły Koniec Świata, a łucznicy na ich grzbietach zasypywali niedobitków gradem strzał i wypuszczali na nich zabójczy płomień, który w mgnieniu oka spalał zbrojnych ludzi na węgiel. Bayazid przez cały dzień walczył pieszo na czele swoich ludzi. Padł przy nim naszpikowany strzałami król Raub. Wraz z tysiącem janczarów sułtan trzymał najwyższe ze wzgórz, i bronił się tam przez całe piekielne popołudnie, choć jego ludzie padali wokół niego. Wśród huraganu oszczepów, toporów i szabel wojownicy sułtana utrzymywali wojska Enza w bezlitosnym uścisku. Potem pojawił się Conan, z szaleństwem w oczach, biegł przedzierając się przez kłębiący się tłum, zbliżył się do Sułtana i ciął z taką straszną siłą, że hełm rozprysnął się pod świszczącym ostrzem koncerza i Bayazid zwalił się ciężko na ziemię. Czarna fala przetoczyła się po resztkach obrońców i bębny ogłosiły zwycięstwo Quanagu.
VI „Błyszcząca chwała, która lśniła Pośród klejnotów mego tronu, To piekła blask! A wśród cierpienia Piekło nie sprawi, bym się lękał” Poe („Tamerlan”)
Potęga Enzy została złamana, a głowy emirów leżały na stosie przed namiotem Timura. Ale Quanadzy nie zatrzymali się: depcząc po piętach uciekającym Enzom wpadli do Brusa, stolicy Bayazida, pustosząc je ogniem i mieczem. Wpadli jak burza i jak burza odeszli, obładowani skarbami pałacu i kobietami z haremu sułtana. Wracając razem z Ak Boga i Nur-ad-Dinem do obozu Quanagu Conan dowiedział się, że Bayazid żyje. Cios, który go obalił, ogłuszył go tylko i Enza stał się więźniem emira, z którego był przedtem szydził. Conan zaklął. Był cały zakrwawiony, zmęczony ciężką jazdą i jeszcze cięższą walką; zaschnięta krew poplamiła jego zbroję i pokryła wylot pochwy od miecza. Przesiąknięta krwią szarfa opasywała jego udo jako namiastka bandaża; oczy nabiegły krwią, a na ustach zastygł grymas bitewnego szaleństwa. — Na Kroma, nie sądziłem, że ten wieprz wytrzyma taki cios. Czy zostanie ukrzyżowany — tak, jak przysięgał to uczynić z Timurem? — Timur przywitał go godnie i nie uczyni mu krzywdy — odpowiedział dworzanin, który przyniósł wiadomość. — Sułtan zasiądzie z nim do uczty. Ak Boga kręcił głową, bo poza bitwą zawsze pełen był miłosierdzia, ale w uszach Conana wciąż jeszcze brzmiały wrzaski mordowanych jeńców spod Nikopolis. Roześmiał się krótko — nie był to przyjemny śmiech. Sułtanowi łatwiej byłoby umrzeć, niż jako jeniec zasiąść do uczty, która zawsze następowała po zwycięstwie Quanagów. Bayazid siedział jak groźny, nieruchomy posąg, nie odzywając się i zdając się nie słyszeć huku bębnów, i wrzasków hulających barbarzyńców. Na
głowie wciąż miał ozdobiony diamentami turban władcy, w dłoni wysadzane klejnotami insygnium upadłego imperium. Stojącego przed nim złotego pucharu nawet nie tknął. Wiele, wiele razy upajał się konaniem bezbronnych nieprzyjaciół, okazując o wiele mniej miłosierdzia, niż spotkało go teraz; nieznany mu smak klęski poraził go i obezwładnił. Patrzył na piękności z własnego haremu, które drżąc ze strachu kornie usługiwały swoim nowym panom; czarnowłose Hue o sennych oczach pod ciężkimi powiekami; wysokie, chude Weh i złotowłose Surt czarnookie Marre, kobiety o figurach godnych bogiń — wszystkie nagie, jak w dniu narodzin, pod spojrzeniami płonących oczu nowych panów. Kiedyś przysiągł, że gwałcić będzie żony Timura — zgrzytnął zębami na widok Despiny, siostry Rauba i swojej faworyty, nagiej jak wszystkie inne, na klęczkach podającej Timurowi kielich wina. Quanag machinalnie zaplótł palce w jej złote loki i Bayazid zadrżał, jakby te palce wbijały się w jego serce. Zobaczył leż Conana, siedzącego obok Timura, jego zakurzone, poplamione szaty kontrastowały ze złotojedwabnym przepychem strojów quanaskich dostojników — jego wściekłe oczy błyszczały, dziksze teraz i bardziej jeszcze zawzięte niż zwykle. Siedział i jadł jak wygłodzony wilk, popijając całymi kielichami wina. W tym momencie żelazne nerwy Bayazida puściły. Z rykiem, na który gwar biesiady umilkł, jak ucięty nożem, Bayazid zerwał się, złamał ciężkie berło na pół jak trzcinkę i cisnął złomki na podłogę. Wszystkie oczy skierowały się na niego, a kilku Quanagów skoczyło pomiędzy niego a emira, który patrzył na niego nieporuszony. — Psie nasienie! — ryczał Bayazid. — Przybyłeś do mnie jak ktoś w potrzebie, i przyjąłem cię! Przekleństwo wszystkich zdrajców niech spadnie na twe czarne serce! Conan podniósł się ciężko, przewracając półmiski i kielichy. — Zdrajców?! — zawył. — Czyż pół roku to tak długo, że zapomniałeś o bezgłowych tułowiach, gnijących pod Nikopolis? Zapomniałeś o dziesięciu tysiącach jeńców, których kazałeś tam ubić, nagich i ze związanymi rękami? Tam walczyłem z tobą stalą, odtąd walczę z tobą podstępem. Głupcze, byłeś już zgubiony w chwili, w której wyszedłeś z Brusa! To ja uspokoiłem najemników, którzy cię nienawidzili, tak że byli zadowoleni i chcieli ci służyć. Przez nich porozumiewałem się z Timurem od czasu, gdy po raz pierwszy opuściliśmy Angorę — wysyłając jeźdźców potajemnie lub pod pozorem polowania na antylopy. Przy mej pomocy Timur cię zwiódł — nawet włożył do twojej głupiej głowy plan bitwy! Schwytałem cię w pajęczynę prawd, wiedząc, że będziesz postępował po swojemu, nieważne, co ja bym ci powiedział. Skłamałem tylko dwa razy — kiedy powiedziałem, że szukam pomsty na Timurze, i kiedy zapowiedziałem że Emir schowa się między wzgórzami i zaatakuje nas. Nim rozpoczęła się bitwa, znałem życzenie Timura i zgodnie z nim poprowadziłem cię w pułapkę. Tak zatem Timur to ułożył plan, który tyś uważał za częściowo mój, częściowo swój, i znał zawczasu każdy twój krok. Ale na koniec wszystko spoczęło na mnie, bo to ja obróciłem najemników przeciw tobie, i to ich strzały w plecy twoich jeźdźców przeważyły szalę, kiedy wynik bitwy stał się niepewny. Drogo zapłaciłem za moją zemstę! Grałem swoją rolę na oczach twoich szpiegów, na twoim dworze, każdą chwilą, nawet gdy w głowie szumiało mi wino. Walczyłem dla ciebie przeciw Vendhyi i odniosłem rany. Na pustkowiu poza Halys cierpiałem wraz z innymi. Ale gorsze piekło przeszedłbym, byle tylko rzucić cię twarzą w pył! — Służ dobrze swojemu panu, zdrajco, tak jak służyłeś mnie — odpowiedział sułtan. — Na końcu, Timur-il-leng, przeklinać będziesz dzień, w którym przyjąłeś do siebie tą żmiję. O, gdybyście tak mogli obaj nawzajem przywieść się do śmierci! — Bądź spokojny, Bayazidzie — powiedział obojętnie Timur. — Stanie się, co komu pisane. — A tak! — odrzekł Bayazid ze strasznym śmiechem. — A nie jest napisane, że Gro-
mowładny żyć ma jako maskotka jakiegoś parszywego psa! Cześć ci, Kulawy, i — żegnaj! I, nim ktokolwiek zdołał go zatrzymać, porwał ze stołu zakrzywiony nóż i zatopił po rękojeść w swoim gardle. Przez chwilę chwiał się jak podcięte drzewo, potem zwalił się ciężko na ziemię, rzygając krwią. Zapadła grobowa cisza, biesiadnicy stali zdumieni bez ruchu. Despina rzuciła się naprzód z rozpaczliwym krzykiem, padła na kolana i, szlochając konwulsyjnie, przytuliła lwią głowę sułtana do swojego nagiego łona. Ale Timur gładził tylko melancholijnie brodę, pogrążony w zadumie. A Conan usiadłszy, podniósł wielki, lśniący purpurą w świetle pochodni kielich, i pił do dna.
VII „Czyż nie ten sam zdobywczy zapał dał Rzym — Cezarom, kraj ten — mnie?” Poe („Tamerlan”)
By zrozumieć w pełni stosunki pomiędzy Timurem a Conanem, należy cofnąć się o pół roku wstecz, do tego dnia, kiedy pod turkusowym sklepieniem pałacu w Manau Emir układał plan obalenia Bayazida. Gdy inni ludzie patrzyli w przyszłość na dni, Timur patrzył na lata; i pięć miesięcy minęło, nim był gotów wyruszyć przeciw Enzom, i pozwolił Conanowi uciec do Brusa, posyłając za nim starannie poinstruowaną pogoń. Pięć miesięcy zaciętych walk w śniegach gór i piaskach pustyni, przez które Timur kroczył jak mityczny olbrzym, i tak, jak twardnieli przy nim jego wodzowie, tak stwardniał góral. Było to tak, jakby studiował Conana bezosobowo okrutnym okiem naukowca, wyciskając z niego wszystkie jego zdolności i umiejętności, próbując znaleźć granicę ludzkiej odwagi i wytrzymałości — punkt, w którym człowiek się łamie. Nie odnalazł go. Cymeryjczyk był zbyt lekkomyślny, by można mu było powierzyć oddział czy armię. Ale w rajdach i podjazdach, w szturmowaniu miast i marszach w polu, we wszystkim, co wymagało osobistej odwagi i męstwa był niepokonany. Był typowym barbarzyńcą z gór, gdzie taktyka i strategia znaczyły niewiele, w przeciwieństwie do zażartej walki wręcz, i gdzie o wyniku bitwy decydowały siła i zręczność najlepszych wojowników. W intrydze zaś wypełniał ściśle instrukcje, dane mu przez Timura. Cymeryjczyk nie lubił się zbytnio z Emirem, dla którego był tylko zapalczywym barbarzyńcą z odległego kraju. Timur nigdy nie obsypywał go godnościami i podarunkami, tak jak swoich wodzów. Ale groźny wojownik lekceważył to; najwyraźniej znajdował przyjemność tylko w ciężkiej walce i w ciężkim pijaństwie. Ignorował wszelkie formalne względy, okazywane emirowi przez jego poddanych i potrafił sprzeciwić się mu z bezczelnością zapierającą dech w piersiach. — On jest wilkiem, którego wypuszczę na swych nieprzyjaciół — powiedział pewnego razu Timur do swych lordów. — Jest mieczem o dwu ostrzach, mogącym zranić tego, który nim walczy — zaprotestował jeden z nich. — Jak dotąd ścina tylko moich wrogów — odpowiedział Timur. Po zwycięstwie pod Angorą Timur uczynił Conana dowódcą najemników, którzy towarzyszyli swoim współplemieńcom w drodze powrotnej do Quangu, i zgrai niespokojnych, awanturniczych Vigurów. To była jego nagroda: szersze pole do działania i okazja do morderczej harówki i jeszcze zacieklejszej walki. Ale Conan nie skomentował tego ani słowem; pracował nad wyszkoleniem i zdyscyplinowaniem swoich rzeźników, i eksperymentował z
różnymi rodzajami siodeł, i zbroi; z kuszami — które ocenił jako dużo mniej skuteczne niż tradycyjne łuki — i z najnowszym rodzajem broni, ziejącymi ogniem kulami wystrzeliwanymi z katapult, używanymi przez Quanagów na wieki przedtem, nim pojawiły się na Zachodzie. Timur rzucał Conana przeciw swoim wrogom tak, jak rzuca się oszczep, nie dbając o to, czy się złamie, czy nie. Jeźdźcy Cymeryjczyka wracali okrwawieni, zakurzeni i zmęczeni, w potrzaskanych zbrojach, z mieczami wyszczerbionymi i pogiętymi, ale zawsze przy wysokich łękach ich siodeł kołysały się głowy wrogów Timura. Ich zajadłość, a także dzika zawziętość i nadludzka siła Conana wpędzały ich nierzadko w pozornie beznadziejne sytuacje. I zawsze zwierzęca żywotność barbarzyńcy sprawiała, że wylizywał się ze swych strasznych ran, aż w końcu Quanadzy uznali go za cudotwórcę. Miesiące mijały. Conan, zawsze milczący i stroniący od ludzi, zamykał się w sobie coraz bardziej. Jeśli nie był na wyprawie, siadywał samotnie w ciszy w tawernie, albo kroczył groźnie ulicami z ręką na mieczu, podczas gdy ludzie usuwali mu się z drogi. Miał jednego przyjaciela, Ak Bogę, ale tego interesowały tylko wojny i masowe mordy. W czasie rajdu na Kusan szczupła, blada dziewczyna z lękiem przebiegła przed czołem oddziału i ludzie Conana zobaczyli, jak ich wódz pochyla się i jednym ruchem potężnego ramienia sadza ją sobie na siodle. Była to Zulejka, tancerka. Conan miał dom w Manau i garść służących, ale tylko tę jedną dziewczynę. Była frywolna, uczuciowa i pociągająca. Podziwiała na swój sposób swego pana, bała się go też bardzo, ale nie aż tak, żeby wstrzymać się od amorów z młodymi żołnierzami, kiedy Conan był gdzieś daleko na wojnie. Jak większość kusańskich kobiet jej stanu odznaczała się wybitnymi zdolnościami do snucia drobnych intryg i niezdolnością do powstrzymywania się od wtykania swojego małego noska w sprawy, które jej nie dotyczyły. Stała się informatorką Shadi Mulkh, nałożnicy Khalila, słabowitego wnuka Timura, i w ten sposób pośrednio zmieniła losy świata. Była chciwa, próżna i fałszywa, ale gdy opatrywała rany od mieczy i włóczni na żelaznym ciele Conana, jej ręce były tak białe i miękkie, jak płatki padającego śniegu. Nigdy jej nie bił ani jej nie wymyślał, i choć nigdy też nie pieścił ani nie czarował pięknymi słówkami, jak robili by to inni, powszechnie wiadomym było, że cenił ją sobie ponad wszystkie majętności i dostojeństwa. Timur starzał się; grał ze światem jakby grał na szachownicy, używając królów i armii miast pionków. Będąc jeszcze młodym wodzem bez władzy ani bogactw obalił był swoich quanaskich panów i sam z kolei zapanował nad nimi. Plemię po plemieniu, rasa po rasie, królestwo po królestwie, rozbijał i włączał do rosnącego imperium, które rozciągało się już od Gobi do morza Vilayet — najpotężniejsze imperium, jakie świat widział kiedykolwiek. Otworzył drzwi do Południa i Wschodu, przez które płynęły bogactwa całej ziemi. Ocalił Zachód od inwazji, zatrzymując falę Enzów — fakt, o który nie dbał i nawet o nim nie wiedział. Budował jedne miasta i burzył inne. Zamieniał pustynię w kwitnący ogród i obracał żyzne ziemie w pustynie. Na jego rozkaz powstawały piramidy czaszek, a ludzkie istnienia płynęły jak rzeki. Jego wodzowie wynosili się wysoko ponad motłoch, a narody płakały pod jego stopą, jak płaczą bezradnie zabłąkane w górach kobiety. Teraz patrzył na wschód, gdzie drzemało od wieków purpurowe imperium Kitaju. Może, wraz ze słabnięciem jego sił życiowych, zaczynał wołać go pradawny dom jego rasy; może pamiętał o bohaterskich chanach, swoich przodkach, którzy jechali na południe z surowej pustyni Gobi do tych purpurowych królestw. *** Wielki Wezyr podniósł wzrok znad szachownicy i potrząsnął głową. Był już stary i zmęczony, i nie bał się mówić szczerze co myśli, nawet Timurowi. — Po cóż, mój panie, te nie kończące się wojny? Podporządkowałeś sobie już więcej
narodów, niż twoi przodkowie. Odpocznij w spokoju od swoich podbojów i dokończ pracę, którą zacząłeś w Manau. Wybuduj więcej dostojnych pałaców. Sprowadź tu filozofów, artystów, poetów całego świata... Timur wzruszył masywnymi ramionami. — Filozofia, poezja i architektura są na swój sposób dobre, ale to tylko mgła i dym podbojów, bo to na ich krwawej chwale opiera się cała reszta. Wezyr bawił się rzeźbionym misternie z kości słoniowej pionem i kręcił szpakowatą głową. — Jesteś, Panie, jak dwu ludzi — jeden budowniczy, drugi niszczyciel. — Może niszczę po to, by móc budować na ruinach tego, co zniszczyłem — odpowiedział Emir. — Nigdy nie starałem się tego dociec. Wiem tylko, że jestem najpierw zdobywcą, potem budowniczym, a podbój mam we krwi. — Ale po co pokonywać tego słabego kolosa, Kitaj? — zaprotestował Wezyr. — Będzie to tylko więcej jeszcze rzezi — od których ziemia już spłynęła krwią — więcej zła i nędzy, i bezbronnych ludzi ginących jak owce pod ostrzem miecza. Timur w zamyśleniu potrząsnął głową. — Czymże jest ich życie? Umrą tak czy inaczej, a ich egzystencja jest i tak nędzna. Ja opaszę żelaznym kręgiem serce narodu Quanagu. Te zdobycze na Wschodzie wzmocnią jeszcze mój tron i królowie z mojej dynastii będą na nim rządzić przez dziesięć tysięcy lat. Wszystkie drogi świata prowadzić będą do Manau, tam zbiorą się cuda, tajemnice i chwała całego świata — biblioteki i akademie, i meczety — marmurowe sklepienia i szafirowe wieże, i turkusowe minarety. Ale pierwej wypełni się moje przeznaczenie — a jest nim Podbój! — Ale nadchodzi zima — nalegał Wezyr. — Zaczekaj choć do wiosny. Timur milczał. Wiedział, że jest stary; nawet jego żelazna sylwetka w końcu poczęła się chylić. Czasem słyszał we śnie śpiew Aljai — Czarnookiej, kobiety jego młodości, umarłej przeszło czterdzieści lat temu. Tak więc wieść obiegła Błękitne Miasto, i mężczyźni porzucili miłość i wino, naciągnęli cięciwy łuków, przejrzeli uprzęże i znów wyruszyli starą drogą — na podbój. Timur i jego wodzowie wzięli ze sobą wiele żon, i sług, Emir zamierzał bowiem zatrzymać się w Otvar, jego mieście granicznym, i stamtąd uderzyć na Kitaj, kiedy tylko na wiosnę stopnieją śniegi. Jechali z nim też ci z książąt, którzy jeszcze pozostali — wojna zebrała obfite żniwo wśród sokołów Timura. Jak zwykle przodem jechał Conan ze swoimi zabijakami. Cymeryjczyk z przyjemnością wyruszał znów w drogę po długich miesiącach bezczynności, ale zabrał ze sobą Zulejkę. Życie stawało się coraz smutniejsze dla olbrzymiego górala, obcego pośród ludzi innych ras. Jego półdzicy jeźdźcy czcili go na swój nieokiełznany sposób, ale był im mimo wszystko obcy, nigdy nie zdołaliby zrozumieć jego głębszych myśli. Ak Boga ze swoimi migocącymi oczami i jowialnym śmiechem bardziej przypominał tych ludzi, których Conan znał w młodości, ale Ak Boga nie żył, uciszony na wieki ciosem vendhiańskiej szabli, i w narastającej samotności barbarzyńca coraz częściej szukał ukojenia u kusańskiej dziewczyny, która nigdy nie rozumiała jego dziwnego, niespokojnego serca, ale pozwalała mu choć częściowo zapomnieć o bolesnej pustce jego duszy. Przez długie, niekończące się noce jego ręce szukały jej smukłej sylwetki. Męczył go mroczny, niespokojny głód, którego sam nie był w pełni świadom. Kiedy Timur wyjeżdżał z Manau na czele długich, lśniących kolumn maszerujących wojsk, ludzie nie wiwatowali mu tak, jak dawniej. Stali ze zwieszonymi głowami i sercami pełnymi uczuć, których nie potrafili nazwać, patrzyli w ślad za ostatnim odjeżdżającym żołnierzem, a potem wracali do swojego nędznego życia, mizernych siedzib, do niewesołej, ciężkiej pracy, z niejasnym przeczuciem, że coś strasznego i wspaniałego zarazem opuściło ich na zawsze.
Oddziały szły prosto w nadciągającą zimę, pomału, nie jak kiedyś, gdy przemierzali kraje jak niesione wiatrem chmury. Było ich dwieście tysięcy i prowadzili ze sobą stada zapasowych koni, wozy z zaopatrzeniem i wielkie namioty-pawilony. Za przełęczą zwaną Bramą Timura spadł śnieg i armia brnęła uparcie naprzód wśród śnieżnej zamieci. Wreszcie stało się jasne, że w taką pogodę nawet Quanadzy nie są w stanie maszerować i książę Khalil zdecydował się zimować w tym dziwnym miejscu zwanym Kamiennym Miastem. Ale Timur ze swoimi oddziałami szedł dalej. Lód na rzece Syr, kiedy przez nią przechodzili, był na trzy stopy gruby, a na wzgórzach poza nią poruszanie się stało się jeszcze trudniejsze. Konie i wielbłądy mozolnie przedzierały się przez zaspy, wozy przewracały się i utykały. Ale wola Timura pchała ich wciąż naprzód, aż wyszli wreszcie na równinę i ujrzeli wieże Otvar, prześwitujące przez zasłony padającego śniegu. Timur z dostojnikami zainstalowali się w pałacu, a wojownicy z ulgą rozeszli się po zimnych kwaterach. Ale Conan wezwany został do pałacu. — Ordushar leży na naszej drodze — powiedział Timur. — Weź dwa tysiące ludzi i zdobądź to miasto, byśmy na wiosnę mieli czystą drogę do Kitaju. Kiedy ktoś rzuca oszczepem, nie przejmuje się zbytnio, jeśli ostrze się ukruszy. Timur nie posłałby tam swoich bezcennych emirów i doborowych wojsk, było to najbardziej szaleńcze zadanie, jakie kiedykolwiek zlecił nawet Conanowi. Ale Cymeryjczyk nie przejął się tym; był więcej niż gotów rzucić się w największą awanturę, byleby tylko móc utopić w niej te gryzące, ponure myśli zwątpienia, które coraz głębiej zatapiały szpony w jego serce. Miał trzydzieści lat, jego żelazne ciało nie osłabło jeszcze ani trochę, zapalczywa odwaga nie wystygła. Ale czasem w sercu czuł starość. Jego myśli coraz częściej zwracały się wstecz, ku jego splamionemu czerwienią życiu, pełnemu przemocy i podstępu; brutalności i oczywistej bezcelowości. Sypiał źle, słysząc po nocach odległy płacz dawno zapomnianych głosów. Czasem zdawało mu się, że w wyciu wiatru pobrzmiewa dźwięk kobzy. Poderwał swoich wilków, którzy rozdziawili gęby ze zdumienia, ale posłuchali bez dyskusji, i wśród szalejącej zamieci wyjechał z Otvar. Była to istna wyprawa potępieńców. Timur w swoim pałacu w Otvar drzemał nad rozłożonymi mapami i szkicami, jednym uchem słuchając nie kończących się kłótni pomiędzy jego kobietami. Intrygi i urazy z pałaców Manau sięgnęły aż tutaj. Kotłowały się naokoło niego, nużąc go śmiertelnie swoją małostkową zawziętością. W miarę, jak wiek pochylał coraz bardziej ramiona Emira, kobiety z rosnącą niecierpliwością czekały, kogo wyznaczy na sukcesora — głównie królewna Sarai Mulkh Khanum i Khan Zade, żona jego zmarłego syna Jahangira. Pretensjom królowej do tronu dla jej — i Timura — syna sprzeciwiała się intryga Khan Zade, chcącej go dla swojego syna, księcia Khalila, którego kurtyzanę Shadi Mulkh owinęła sobie wokół palca. Emir wbrew woli Khalila zabrał ze sobą Mulkh do Otvar. Książę burzył się wśród zmurszałych murów Kamiennego Miasta i do Timura dochodziły słuchy o niezgodzie, i groźbach niesubordynacji. Do Emira przyszła Sarai Khanum, koścista, zniszczona kobieta, która zestarzała się wśród wojen i nieszczęść. — Zade śle tajne posłania do Khalila, podburzając go do nierozumnych uczynków — powiedziała. — Jesteś daleko od Manau. Gdyby pomaszerował tam przed tobą — zawsze znajdą się głupcy chętni do przewrotu, nawet przeciw Królowi Królów. — Kiedy indziej — powiedział zmęczonym głosem Timur — byłbym ją udusił. Ale Khalil w swej głupocie powstałby przeciw mnie, a rewolta teraz, choć szybko stłumiona, zniweczyła by wszystkie moje plany. Pilnujcie jej dobrze, żeby nie mogła już więcej przesyłać wiadomości. — To już się stało — zapewniła go Sarai Khanum — ale jest mądra i zdołała przekazać posłanie poza pałac przy pomocy dziewczyny najemnika, lorda Conana. — Przyprowadzić ją — rozkazał Timur, z westchnieniem odkładając mapy.
Przyciągnęli więc Zulejkę przed oblicze Emira, który patrzył na nią poważnie, gdy szlochając przypadła do jego stóp, i zmęczonym gestem dłoni przypieczętował jej los — i natychmiast o niej zapomniał, jak król zapomina o musze, którą zdeptał. Wrzeszczącą wniebogłosy dziewczynę wyciągnięto z królewskiej komnaty do pomieszczenia nie mającego okien, a jedynie zaryglowane drzwi, i rzucono tam na kolana. Wijąc się na podłodze rozpaczliwie wołała Conana i skamlała o litość, aż strach zmroził ją i odebrał głos, i jak przez mgłę ujrzała muskularnego, półnagiego kata, o twarzy jak maska, zbliżającego się powoli, z nożem w dłoni... Zulejka nie była odważna ani dostojna. Nie żyła godnie i nie umiała stawić czoła swemu losowi. Była tchórzliwa, niemoralna i głupia. Ale nawet mucha kocha życie, i nawet robak krzyczy pod miażdżącym go obcasem. I, być może, w nieodczytanych księgach Przeznaczenia zapisane jest, że nawet sam imperator nie może zawsze bezkarnie deptać robaków.
VIII „Lecz śniłem ongiś straszny sen Poza doliną Nieba; Widziałem bój umarłych, gdzie Z nich jednym byłem ja” „Bitwa pod Otterbourne”
Pod Ordusharem trwało oblężenie. W mroźnym wietrze, który spadał w dół z przełęczy, bijąc w twarz tumanami śniegu, krępi Quanadzy i chudzi Wigurowie walczyli, cierpieli i umierali. Przystawiali do ścian drabiny i darli się po nich do góry, a obrońcy, cierpiący nie mniej, spychali ich dzidami, zrzucali na nich głazy, miażdżące opancerzone postacie niczym biedronki i odpychali drabiny od murów, tak że padały na ziemię, siejąc śmierć. Ordushar był twierdzą Kitajów, zbudowany legł na przełęczy i z dwóch stron broniony był przez strome zbocza. Wilcy Conana kuli zmarzniętą ziemię, ledwo mogąc utrzymać narzędzia w zgrabiałych dłoniach, usiłując podkopać się pod mury. Dziobali kilofami mury wież, gdy z góry lał się na nich roztopiony ołów i sypały się ciężkie oszczepy; wtykali włócznie pomiędzy kamienie i wyrywali płyty gołymi rękami. Z mrówczą pracowitością klecili machiny oblężnicze z pni drzew i skóry z uprzęży swoich koni, pletli liny z własnych i końskich włosów. Tarany biły na próżno w masywne mury, balisty wyrzucały wciąż pnie drzew i kamienie na wieże, i zabudowania twierdzy. Na blankach atakujący walczyli z obrońcami, aż ich krwawiące ręce przymarzały do oszczepów i rękojeści mieczy, a skóra schodziła całymi płatami. I za każdym razem, z nadludzką siłą, obrońcy odpierali atak. Pod mury podtoczona została wieża oblężnicza, na którą ludzie z Ordusharu wylali potok płonącej nafty, paląc ją razem z załogą, która żywcem usmażyła się w swych zbrojach. Śnieg walił gęsto z nieba, zamarzając w płaty lodu. Polegli zamarzali momentalnie tam, gdzie padli, ranni umierali w swych futrzanych śpiworach. Nie było odpoczynku, nie było wytchnienia. Dnie i noce zlały się w jedno piekło nieustannego cierpienia. Ludzie Conana, na twarzach których zamarzały łzy bólu, bili zawzięcie w zamarznięte mury, walczyli bronią trzymaną gołymi rękami i umierali przeklinając bogów, którzy ich stworzyli. Wewnątrz miasta nie było też lepiej, bo brakowało żywności. Nocami wojownicy Conana słyszeli lamenty ludzi umierających na ulicach z głodu. Na koniec zdesperowani ludzie z Ordusharu podcięli gardła swoich kobiet i dzieci, i wyszli przed mury. Quanadzy spadli na nich jak grom, i po krwawej bitwie, która szkarłatem pokryła zamarznięty śnieg, wepchnęli z
powrotem za bramy. I zmaganie trwało dalej. Conan wyciął ostatnie drzewa w okolicy, by zbudować wieżę oblężniczą wyższą niż mury miasta. Od tej chwili nie było już drewna na opał. On sam stanął na podniesionym pomoście, który miał być przerzucony na blanki. Nie oszczędzał siebie. Wieżę podsunięto pod mury w deszczu strzał, które ubiły wszystkich, którzy nie zdołali schronić się za jej ścianami. Prymitywna katapulta jęknęła zza murów i okrągły kamień świsnął im nad głowami. Nafta i ogień już się wyczerpały. Pomost opadł z hukiem wśród świszczących strzał. Conan przebiegł po nim, dobywając miecza. Strzały łamały się na jego pancerzu i odbijały od hełmu, ale nie uczyniły mu krzywdy. Na blankach zaroiło się od mężów w zbrojach, usiłujących podnieść pomost lub zepchnąć go w dół. Pomiędzy nich rzucił się Conan, oburącz wymachując koncerzem. Wielkie ostrze cięło zbroje, odcinało kończyny, kruszyło kości i na koniec rozpędziło gromadkę obrońców. Conan stojący na krawędzi muru zachwiał się, gdy ciężki topór rąbnął w jego tarczę, i jednym uderzeniem przetrącił napastnikowi grzbiet. Z trudem odzyskał równowagę, odrzucając strzaskaną tarczę. Jego wilcy pchali się za nim przez pomost, tnąc obrońców i spychając ich z murów. Conan rzucił się w wir walki, wymachując ciężkim ostrzem. Przelotnie pomyślał o Zulejce, tak jak często ludzie w największym uniesieniu walką myślą o rzeczach nieistotnych i nagle jakby ta myśl zraniła go boleśnie pod sercem. Ale nie była to myśl, lecz włócznia, która przebiła jego zbroję. Conan uderzył i koncerz pękł mu w dłoni, a on sam oparł się o blanki z twarzą wykrzywioną bólem. Naokoło trwała wściekła rzeź; wojownicy doprowadzeni do szału długimi tygodniami cierpień przechodzili samych siebie.
IX „Gdy błyska blask jak krew czerwony z chmur, które płyną jak sztandary Me wpółprzymknięte oczy widzą chwałę królestwa” Poe („Tamerlan”)
Do siedzącego na swoim tronie w pałacu w Otvar emira przyszedł Wielki Wezyr. — Wracają niedobitki ludzi wysłanych na Przełęcz Ordushar, miasta nie ma. Niosą w lektyce lorda Conana, jest umierający. Znużeni ludzie, o zapadniętych oczach, z ranami owiniętymi przesiąkniętymi krwią szmatami, przynieśli lektykę przed oblicze Timura. Pod stopy Emira rzucili złote buławy wodzów, diamentowe bransolety, przetykane złotymi i srebrnymi nitkami płaszcze i turbany, łup z Ordushar, gdzie ludzie konali z głodu pośród nieopisanych bogactw. Potem postawili przed Timurem lektykę. Emir patrzył na Conana. Góral był blady, ale na złowrogiej twarzy nie znać było ani śladu słabości, nic nie zaćmiło blasku jego oczu. — Droga do Kitaju jest wolna — powiedział z trudem. — Ordushar legł w gruzach. Wykonałem twój ostatni rozkaz. Timur skinął głową, zdając się patrzeć gdzieś dalej, poza górala. Czym był jeden konający na lektyce człowiek dla Emira, który widział już śmierć tylu bohaterów. Jego umysł błądził po drodze do Kitaju i leżących poza nią purpurowych królestwach. Oszczep złamał się w końcu, ale ostatni jego cios otworzył imperatorowi drogę. Ciemne oczy Timura płonęły migającym ogniem, jakby w jego krwi rozpalił się znów stary, przygasły płomień. Podbój! Za oknami wiatr wył, jak fanfary obwieszczające zwycięstwo, jak brzęk cymbałów i gardłowy
krzyk triumfu. — Przyślijcie tu Zulejkę — wymamrotał umierający. Timur nie odpowiedział, prawie tego nie usłyszał, pogrążony we wspaniałych wizjach. Zapomniał był już o Zulejce i jej końcu. Czym była jedna śmierć w straszliwej machinie imperium... — Zulejka, gdzie Zulejka? — powtórzył Cymeryjczyk, poruszając się niespokojnie na lektyce. Timur drgnął i podniósł głowę, nagle sobie przypominając. — Kazałem ją zabić — powiedział spokojnie. — To było konieczne. — Konieczne! — wyraz oczu Conana był w tej chwili straszny. Usiłował się podnieść, ale opadł z powrotem i splunął krwią. — Ty krwawy psie, ona była moja! — Twoja czy kogo innego — skrzywił się Timur, myśląc już o czymś innym. — Czymże jest kobieta w obliczu imperium? Zamiast odpowiedzi Conan wyrwał zza pazuchy sztylet i chwycił za ostrze. Timur poderwał się, lecz otrzymawszy cios opadł z powrotem dworacy zakrzyknęli, sparaliżowani strachem. Jak przez rzednący dym zobaczyli Conana z ustami zastygłymi w groźnym półuśmiechu. Timur siedział skulony na tronie, przyciskając jedną rękę do piersi. Spomiędzy palców sączyła się krew. Drugą ręką odpędził swoich dostojników. Strażnicy rzucili się w stronę Conana. — Dosyć; to już skończone. Dla każdego przyjdzie kiedyś koniec drogi. Niech Pir Muhammad zasiądzie na moim miejscu, i niechaj wzmocni imperium, które wykułem tymi rękami. Konwulsyjny skurcz wykrzywił jego twarz. — Bogowie, to będzie koniec imperium! Z głębi jego duszy, wyrwał się krzyk rozpaczy. — Że też ja, który deptałem królestwa i poniżałem sułtanów, ginę z powodu nędznej dziwki i barbarzyńskiego renegata! Bezradni wodzowie widzieli, jak jego muskuły napinają się jak żelazne struny, gdy bronił się przed śmiercią mocą swojej niepokonanej woli. Jego fatalistyczne credo nigdy tak naprawdę nie zapadło w jego instynktownie pogańską dumę, walczył do samego końca. — Nie rozgłaszajcie, że Timur zginął z ręki białego — mówił z narastającą trudnością. — Niech żadne kroniki nie wspomną imienia wilka, który zamordował imperatora. O, bogowie, że też dłoń i metalowe ostrze mogą pogrążyć w wiecznej ciemności Zdobywcę Świata! Wypuśćcie go, to już nie ma znaczenia. Walczył dla mnie dzielnie. Piszcie, skryby, że tego dnia, z niczyjej ręki, lecz z woli bogów, umarł Timur. Wodzowie stali wokół w kompletnej ciszy, podczas gdy spopielały na twarzy skryba rozwijał pergamin i pisał drżącą ręką. Poważne oczy Timura spoczywały na nieruchomych rysach Conana, który zdawał się odwzajemniać spojrzenie, jakby umierający w lektyce rozmawiał bez słów z martwym na tronie. I nim ucichło skrzypienie pisaka, lwia głowa Timura opadła na potężną pierś. A na zewnątrz wiatr zawodził żałobną pieśń, usypując śnieg coraz wyżej i wyżej pod murami Otvar, a piasek zapomnienia zaczynał się już sypać na rozpadające się imperium Timura, Ostatniego ze Zdobywców, Pana Świata.
Lew znad Ilbarsu I Bitwa na Równinie Zaporoskiej zakończyła się, ale rzeź trwała. Zakute w stal ciała leżały porozrzucane niczym wyrzucone przez sztorm kłody na krwawym polu, gdzie Kalif Yvetshi i jego irańscy sprzymierzeńcy złamali zaborczą potęgę Doubeysa ibn Sadaki z Hilla. Wielka rzeka zwana Zaporoską, łącząca Morze Vilayet z odległym Oceanem była zatkana ciałami jego współplemieńców, a nieliczni którzy ocaleli z pogromu uciekali w panice, w stronę wznoszących się nad wodami pobliskiej rzeki białych murów Hilla. Za nimi, niby zakute w stal sokoły, pędzili Ibrasimowie, tnąc bez litości uciekających. Sny emira o potędze zakończyły się w sztormie krwi i żelaza, jego ostrogi raniły boki wierzchowca, gdy pędził do zbawczej rzeki. Lecz w jednym miejscu na martwym już polu bitwy wciąż wrzała walka; tam ukochany syn emira, Achmet, stał ramię w ramię z jednym ze swoich towarzyszy. Zbrojni jeźdźcy doskakiwali do nich, uderzali i odskakiwali w tył, uciekając przez zabójczym ostrzem wielkiego miecza, błyszczącego w rękach mężczyzny. Wyglądał dziwnie obco i nietypowo; jego długa grzywa kontrastowała z otaczającymi go kruczoczarnymi czuprynami, a szara, zakurzona zbroja — z lśniącymi hełmami i posrebrzanymi, inkrustowanymi pancerzami napastników. Był wysoki i potężny, zbroja nie ukryła wilczej siły jego ramion. Jego ciemna, zacięta twarz była ściągnięta strachem, ale błękitne oczy były tak zimne i twarde, jak stal, z której gnomy z dalekiej północy wykuwają miecze dla bohaterów. Niewiele radości zaznał w swoim życiu ten barbarzyńca. Pochodząc z domu zrujnowanego przez najazd Gunderlandczyków, z młodości pamiętał tylko chaty o słomianych dachach i twarde życie rycerza, zmuszonego służyć władcom, których nienawidził. Urodził się w północnej Cymerii, długo zamieszkałej przez błękitnookich Asgardczyków; jego krew nie była więc jasno określona. Tym, co odziedziczył, była ta ponura, niezłomna siła ludzi Północy. Każdy cios, których życie mu nie szczędziło, czynił go gwałtowniejszym i bardziej niezłomnym. Nie ułatwiła mu też życia długa wędrówka na Południe, gdzie wstąpił do służby Heima, pana na zamku stojącym blisko granicy Ilbaris. Z całych siedemnastu lat swojego życia Conan pamiętał tylko jeden dobry uczynek, jeden akt miłosierdzia, przez który teraz musiał walczyć przeciwko całej zgrai, z całą siłą swoich ramion. Było to podczas pierwszej wyprawy Achmeta, którego jeźdźcy złapali w pułapkę Helma i garść jego wasali. Młodzieniec był już wówczas biegły we władaniu mieczem, lecz obca mu była ta rzeźnicza zawziętość, która każe mordować pokonanych nieprzyjaciół. Conan, tarzający się krwawym kurzu, oszołomiony i na poły martwy, jak przez mgłę zobaczył wzniesioną szablę odrzuconą nagle przez szczupłe ramię, i schylającą się nad nim litościwą młodą twarz o oczach pełnych łez. Achmet, zbyt delikatny jak na swój wiek i tryb życia, kazał swoim wojownikom podnieść rannego barbarzyńcę i zabrać go ze sobą. Przez następne tygodnie, nim rany Conana się zagoiły, leżał on w rozbitym w oazie plemienia Asad namiocie Achmeta, pod opieką jego osobistego lekarza. Kiedy mógł znów dosiąść konia, Achmet zabrał go ze sobą do Hilla. Doubeys ibn Sadaka zawsze starał się dogadzać kaprysom syna, zatem i teraz, oddawszy się pierwej w opiekę swojemu bogu, obiecał mu darować życie Conanowi. I nie żałował tego, bo ponury Cymeryjczyk okazał się być wojownikiem wartym co najmniej trzech jego własnych żołnierzy.
Conan nie poczuwał się do lojalności wobec Helma, który uciekł był z pułapki, pozostawiwszy go w rękach Ibrasima, ani wobec swojej rasy, której przedstawiciele nie ofiarowali mu nigdy nic prócz twardych kuksańców. W oazach odnalazł środowisko odpowiednie dla jego nierównej, wybuchowej natury, i pogrążył się w labiryncie pustynnych sporów granicznych i wojen podjazdowych tak głęboko, jakby urodził się był pod czarnym namiotem beduina, a nie pod strzechą w Cymerii. Teraz, po klęsce ibn Sadaki pod Hilla, znów znalazł się w potrzasku, otoczony przez śmiertelnych wrogów, upojonych zapachem krwi. Wokół niego i jego młodego towarzysza wirował tłum dzikich jeźdźców Mosulu, zbrojnych sokołów z Wasit i Bassorah, których pan, Zenghi Imad ed din, tego dnia sprytnym manewrem pokonał ibn Sadakę i rozbił w pył jego oddziały. Stojąc na ciałach swoich towarzyszy i wrogów, wsparci plecami o ścianę martwych ludzi i koni, Achmet i Conan wciąż wytrzymywali napór nieprzyjaciół. Strojny w pióra czapli emir osadził w miejscu swego wierzchowca, krzycząc swoje zawołanie bojowe, gwardia przyboczna stanęła u jego boku. „Cofnij się, chłopcze, zostaw go mnie” zagrzmiał Cymeryjczyk odpychając w tył Achmeta. Pod ciosem zakrwawionej szabli z jego naramiennika sypnęły się iskry; w sekundę później cios jego wielkiego miecza zmiótł wroga z siodła. Stojąc okrakiem nad ciałem wodza olbrzymi barbarzyńca zamierzył się na wrzeszczącą zgraję dzikusów, którzy rzucili się naprzód, pochylając się w siodłach i wymachując mieczami. Zakrzywione jatagany odbijały się od jego tarczy i zbroi, a jego długi miecz rozłupywał kałkany i hełmy, przebijał napierśniki, łamał kości i rozdzierał ciała, zaściełając trupami ziemię pod jego pokrytymi żelazem stopami. Pozostali, wyjąc i zawodząc, wycofali się. Na dźwięk grzmiącego głosu obejrzeli się i odskoczyli na boki, dając wolną drogę wysokiemu, silnie zbudowanemu jeźdźcowi, który przejechał pomiędzy nimi i ściągnął wodze przed ponurym Cymeryjczykiem, i jego wysmukłym towarzyszem. Conan po raz pierwszy w życiu stał twarzą w twarz z Zenghim eh Shami, Imadem ed din, gubernatorem Wasit i zarządcą Basorah, którego sukcesy wojenne zyskały mu przydomek Lwa znad Ilbarsu. Conan zauważył szerokość potężnych, zakutych w stal ramion, siłę dłoni zaciśniętych na wodzach i na rękojeści miecza, magnetyczny blask niebieskich oczu i bijącą z całej twarzy bezwzględność. Szerokie wargi uśmiechały się pod cienkim, czarnym wąsem, ale był to bezlitosny uśmiech polującej pantery. Kiedy przemówił, w jego potężnym głosie słychać było jakby cień fałszu, albo może strasznego zachwytu na widok gigantycznej rzezi. — Kimże są ci paladynowie, którzy stoją pośród swych ofiar niczym tygrys w swej jaskini, i nie ma nikogo, kto mógłby im stawić czoła? Czy ten, którego obcas spoczywa na karku jednego z moich emirów, to Król, czy tylko jakiś barbarzyńca — renegat? A ten drugi, na bogów, czy ja śnię, to szczenię pustynnego wilka? Czy ty nie Achmet ibn Doubeys? Odpowiedział mu Achmet, gdyż Conan stał w ponurym milczeniu, patrząc przymrużonymi oczami na Irańczyka, z palcami zaciśniętymi na śliskiej od krwi rękojeści miecza. — Tak jest, Zenghi esh Shami — odpowiedział dumnie młodzieniec — a to jest mój brat w orężu, Conan. Każ, książę, swym wilkom atakować. Wielu z nich już padło. I wielu padnie, nim ich ostrza dosięgną naszych serc. Zenghi wzruszył ramionami, idąc za głosem złośliwego diabła, który mieszka na dnie serc wszystkich synów Iranistanu. — Złóż broń, szczeniaku, i ty, Conanie. Przysięgam na honor mego rodu, że nie dotknie was żaden miecz. — Nie wierzę mu — mruknął Conan. — Niech podejdzie o krok bliżej, a zabiorę go razem z nami do piekła.
— Nie — odparł Achmet. — Książę dotrzymuje słowa. Połóż, bracie miecz. Zrobiliśmy wszystko, co było w ludzkiej mocy. Mój ojciec wykupi nas z niewoli. Z westchnieniem nieukrywanej ulgi rzucił szablę, Conan w ślad za nim niechętnie odłożył miecz. — Wolałbym go zatopić w jego ciele — mruknął. Achmet zwrócił się do zwycięzcy i wyciągnął ręce. — O, Zenghi... — zaczął, kiedy Irańczyk skinął ręką i obaj jeńcy nagle znaleźli się w więzach, spętani wrzynającymi się w ciało rzemieniami. — To niepotrzebne, książę — zaprotestował Achmet. — Oddaliśmy się w twoje ręce. Każ swoim ludziom rozwiązać nas. Nie będziemy próbowali ucieczki. — Milcz, pętaku! — szczeknął Zenghi. Oczy Zenghi wciąż migotały złośliwym śmiechem, ale twarz była ciemna z wściekłości. Podjechał bliżej. — Nie dotknie cię żaden miecz, psie — wyrzekł z namysłem. — Takie były moje słowa, a ja dotrzymuję przysiąg. Nikt nie tknie was ostrzem, ale dziś w nocy sępy będą szarpać twój zewłok. Ten pies — twój ojciec — uciekł mi, ale ty nie uciekniesz, i kiedy dowie się, jaki był twój koniec, będzie sobie z bólu rwał włosy z brody. Achmet, trzymany przez stalowe ręce żołnierzy zbladł, ale podniósł oczy i odpowiedział głosem, w którym nie słychać było strachu. — Czy więc złamiesz przysięgę? — Nie łamię przysięgi — odrzekł pan na Wasit. — Ale bicz nie jest mieczem. W jego ręce pojawił się straszliwy, piracki bicz, siedem skórzanych rzemieni z przymocowanymi do nich kawałkami ołowiu. Pochylając się w siodle, ze straszliwą siłą puścił zakończone ołowiem rzemienie na twarz chłopca. Trysnęła krew, jedno z oczu Achmeta zostało na wpół wyrwane z oczodołu. Trzymany mocno chłopiec nie mógł się uchylić przed padającymi na niego ciosami. Ale nie wydał z siebie ani jęku, choć twarz zmieniła się w krwawą, ohydną bezwolną masę, zasypywaną gradem uderzeń, rozdzierających mięso i kruszących kości. Tylko cichy, zwierzęcy szloch wydobył się na koniec z jego zmiażdżonych warg, kiedy zawisł nieprzytomny, umierający, w rękach swoich oprawców. Conan patrzył nieruchomym wzrokiem bez słowa, podczas gdy serce w jego piersi ścinał mróz, zmieniając je w bryłę lodu, której nic na świecie nie dotknie, nie zrani i nie złamie. Coś w jego duszy zamarło, a na tym miejscu pojawił się pierwotny, złowrogi duch, niezłomny jak skała i groźny jak burzowe chmury. Dokonało się. Straszny, podarty strzęp, który niegdyś był księciem Achmetem ibn Doubeys, rzucono na stos martwych ciał; iskra życia tliła się jeszcze w udręczonym ciele księcia. Przez szkarłatną maskę jego twarzy przesunął się z wolna cień skrzydeł sępa, krążącego nad nim w świetle zachodzącego słońca. Zenghi odrzucił ociekający krwią bicz i zwrócił się w stronę milczącego Conana. Ale gdy spojrzał w płonące oczy swego jeńca, uśmiech znikł z jego twarzy, a szyderstwa zamarły na jego wargach. W tych strasznych zimnych oczach Irańczyk zobaczył nienawiść przekraczającą ludzkie pojmowanie — monstrualną, płonącą, niemal namacalną, płynącą z samego dna piekła, której nie zaćmi czas ni cierpienie. Zenghi zadrżał jakby pod podmuchem zimnego wiatru. Po chwili jednak odzyskał pewność siebie. — Daruję ci życie, niewierny — powiedział — z powodu przysięgi. Widziałeś część mojej potęgi. Pamiętaj o tym przez te lata, kiedy będziesz żałował mojego miłosierdzia i błagał o śmierć. I wiedz, że tak, jak służę tobie, tak też służyć będę całemu światu. Przybyłem do Hilla i zostawiłem tam jeno popiół, i zgliszcza. Odjechałem na wschód, a głowy ich wodzów kołysały się przy moim siodle. Przyjadę znów, ale nie jako napastnik, lecz jako zdobywca. Zmiotę ich wojska do morza. Hyrkania będzie lamentować nad śmiercią swoich królów, a moje konie zdepczą ich zamki i świątynie; dziś na tym polu wstąpiłem na złociste schody wiodące do imperium.
— Jedno ci tylko powiem, Zenghi, psie znad Ilbarsu — odpowiedział Conan głosem, który jemu samemu wydał się obcy. — Za rok, albo dziesięć lat, albo dwadzieścia lat, przyjdę do ciebie, by wyrównać rachunek. — Wilk w potrzasku mówi tak do myśliwego — powiedział Zenghi zwracając się do sług trzymających Conana rzekł: — weźcie go razem niewykupionymi jeńcami. Zabierzcie go do Bassorah i sprzedajcie na galery. Jest silny, może przeżyć cztery, nawet pięć lat. Czerwony zachód słońca wyglądał ponuro i złowieszczo dla uciekinierów, którzy zataczając się uciekali w stronę zabarwionej jego światłem na kolor krwi twierdzy Hilla. Ale stojący na pagórku kalif widział u swych stóp kraj zalany królewską purpurą na chwałę Iranistanu, który kolejny raz potwierdził przewagę swego wybranego wicekróla. — Zaprawdę, zaprawdę, młody lew wyrósł na łonie Iranistanu, by stać się mieczem i tarczą wiernych, by odbudować potęgę, by zadać klęskę niewiernym!
II Książę Zenghi urodził się jako syn niewolnika, co nie było zbyt pomocne w czasach, kiedy wielu satrapów i generałów było niewolnikami turańskich imperatorów. Jego ojciec, Ab Sunkur był wysokim urzędnikiem sułtana Melik Szacha, jako młody chłopiec Zenghi wychowywany był przez walecznego Kerboghę z Mosulu. Młody orzeł nie był Turańczykiem, jego przodkowie wywodzili się zza Oxusu, z plemienia, które później nazwano Irańczykami. Ludzie tej krwi odgrywali coraz większą rolę w południowej części kontynentu, w miarę jak rozpadało się imperium Turańczyków, które zniewoliło ich przed laty i nauczyło sztuki rządzenia. Jarzmo sułtanów zelżało i emirowie nie ustawali w utarczkach. Turańczycy zbierali plony wyrosłe z ziarna systemu feudalnego, które sami zasiali, a żaden z zazdrosnych synów Melik Szacha nie był na tyle silny, by móc odbudować upadającą dynastię. Jak dotąd magnaci, krótko trzymani przez wasali sułtana, pozostawali lojalni wobec swoich królewskich zwierzchników, ale widać już było oznaki zbliżającego się przewrotu, który miał stworzyć liczne królestwa na gruzach imperium. Bardziej niż cokolwiek innego przyśpieszył to rozmach i impet jednego człowieka — żywiołowa, dynamiczna siła Zenghiego ash Shami, zwanego na cześć zwycięskich wypraw przeciwko Turańczykom i Hyrkańczykom Zenghim Lwem. Następne pokolenia zapomniały o nim, gdyż sławę jego zaćmił jego następca, wielki Saladyn; ale to Zenghi był prekursorem irańskich bohaterów, którzy skruszyć mieli królestwo Turanu, i bez niego wspaniałe czyny Saladyna nie miałyby nigdy miejsca. Wśród ciemnego orszaku duchów, przesuwających się niby cienie przez te krwawą mgłą zasnute lata, jedna postać odróżnia się od pozostałych: postać na wielkim, czarnym ogierze, z czarnym, jedwabnym płaszczem zarzuconym na pancerne ramiona, z ociekającą krwią szablą w dłoni. To Zenghi, syn pogańskich nomadów, pierwszy z szeregu wspaniałych zdobywców, pod naporem których chwiali się żelaźni mężowie spod Znaku Księżyca — takich jak Nur-ad-din, Saladyn, Baibar, Kalourn, Bayazid, także Subotai, Hulagu, Tamerlan i Sulejman Wielki. Po zdobyciu Ghori turańska potęga na południu osiągnęła szczyt. Zaraz potem na nie okrzepłą jeszcze państwowość posypały się ciosy ze strony Iranistanu. W czasie, kiedy rozegrała się bitwa nad rzeką Zaporoską, królestwo Turanu rozciągało się od Ederry na północy do Ghori na południe, czyli około tysiąca pięciuset mil. Lecz jego szerokość z zachodu na wschód wynosiła zaledwie pięćdziesiąt mil, a warowne twierdze Iranistanu były zaledwie o dzień drogi od turańskich posiadłości. Taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Utrzymać się tak długo, jak się utrzymał, mógł wyłącznie dzięki niezłomnemu bohaterstwu żołnierzy
turańskich, a także po części dzięki brakowi silnego przywódcy u Irańczyków. Przywódcę znaleźli oni w Zenghim. Kiedy pokonał ibn Sadakę, miał zaledwie pięćdziesiąt osiem lat i panował w Wasit od niespełna roku. Gubernatorem nie mógł zostać nikt przed pięćdziesiątym czwartym okiem życia, a większość notabli czekała na ten zaszczyt o wiele dłużej niż Zenghi. Ale to wyróżnienie tylko rozpaliło jego ambicje. To samo słońce, które bez litości prażyło Conana, wlokącego się w kajdanach drogą prowadzącą do przystani galer, odbijało się w lśniącej zbroi Zenghiego, jadącego na północ, by wstąpić na służbę sułtana Mahammada ad Hammadana. Jego pyszne słowa o schodach wiodących do sławy nie były czczą przechwałką. Cały Iranistan padał mu do stóp. Do Turańczyków, którzy doświadczyli na sobie jego pazurów, doszły tylko odległe wieści o tej bitwie nad rzeką Zaporoską i o jego rosnącej sile. Szły wieści o sporze pomiędzy sułtanem i kalifem, o Zenghim burzącemu się przeciwko swojemu dawnemu suwerenowi, najeżdżającemu pod sztandarami Mahammada. Irańscy minstrele śpiewali o zaszczytach spadających jak gwiazdy na jego turban. Zarządca Yvetshi gubernator Iranistanu, książę el Jezira, Atabeg Mosulu — Zenghi pędził w górę po lśniących schodach władzy i potęgi, Podczas kiedy Turańczycy z właściwą ich rasie ślepotą pozostawali głusi na wszelkie wieści ze Wschodu — aż piekło otworzyło się tuż koło ich granicy i twierdze zatrzęsły się od ryku lwa. Zamki i strażnice stanęły w płomieniach, turańskie gardła poczuły ostre noże, a karki — jarzmo niewolnictwa. Pod murami Athaib król Khavarism Balduin zobaczył kwiat swojego rycerstwa rozbity, uciekający w pustynię. Potem pod Barris lew znów zmusił do ucieczki Balduina i jego sprzymierzeńców, a gdy sam cesarz Turanu Commene wyprawił się przeciw zwycięskiemu Irańczykowi, zdawało mu się, że ściga pustynny wiatr, który zjawia się niespodziewanie, wycinając w pień oddziały zwiadowcze, odcinając zaopatrzenie, aż życie stało się brzemieniem ponad siły, jak kamień uwiązany do królewskiego karku. Commene zdecydował, że jego pustynni sąsiedzi są nie mniej godni potępienia niż jego barbarzyńscy sprzymierzeńcy, i nim odpłynął z wybrzeża, zawarł z Zenghim tajną umowę, która w następnych latach przyniosła krwawy owoc. Jego odjazd umożliwił Irańczykowi koncentrację wszystkich sił przeciwko jego zewnętrznym wrogom. — Celem pierwszego ataku była Kera, najbardziej na północ wysunięta warownia Puntu i jedno z najpotężniejszych ich miast. Ale najpierw, niczym zręczny szermierz, zmylił przeciwnika pozorowanymi atakami i manewrami. Punt chwiał się pod jego ciosami. W całym kraju rozbrzmiewały okrzyki jeźdźców, brzęk spuszczanych cięciw, świst mieczy. Sokoły Zenghiego przemierzały kraj wzdłuż i wszerz, a krew pryskała spod kopyt ich koni na porzucone sztandary królewskie. Warowne zamki waliły się w gruzy, rozpłatane mieczami trupy zaścielały doliny, śniade ręce wplatały się w złociste loki krzyczących, przerażonych kobiet, a puntyjscy królowie krzyczeli w bólu i bezsilnym gniewie. Zenghi pędził w górę po lśniących schodach do imperium, na swym czarnym ogierze, z ociekającą krwią szablą w dłoni, z turbanem przyozdobionym gwiazdami. Kiedy tak gnał jak huragan, zmiatając z powierzchni ziemi baronów, robiąc kielichy z ich czaszek i stajnie z ich pałaców, pod pokładami galer, w wiecznej ciemności, przy bezustannym plusku fal i miarowym skrzypie wioseł, niewolnicy szeptem przekazywali sobie opowieść o czarnowłosym olbrzymie, którego ani mordercza praca, ani głód, ani bat, ani upływ tych upiornych dni nie mogły złamać. Mijały miesiące, błyszczące, usiane gwiazdami i usłane jedwabiem dla jeźdźców w ozdobnym siodle; czarne, milczące, ponure miesiące skrzypiącej, cuchnącej, pełnej szczurów ciemności galer.
III „Niosą go skrzydła wiatru, gwiazdy lśnią w jego włosach Spada jak cień śmierci na zamki i pałace A królowie Kafryjscy załamują już dłonie Bo kopyta jego koni zdeptały ich korony”.
Tak śpiewał wędrowny poeta w tawernie w małym, zagubionym na pustyni miasteczku przy starej — dziś mało uczęszczanej — drodze z Ghori do Aleppo. Miasteczko — była to gromadka glinianych chat, skupionych wokół zwieńczonego twierdzą wzgórza. Jego ludność była zbieraniną Irańczyków, Ibrasimów, wielu z domieszką krwi turańskiej. Tego wieczora w zajeździe zebrała się reprezentatywna grupa — miejscowi rolnicy, paru ibrasimskich pasterzy, turańscy rycerze z zamku w przyrdzewiałych zbrojach, włóczęga, podróżujący do świętych miejsc południa pielgrzym i obdarty śpiewak. Dwie postacie od pierwszych chwil przyciągały uwagę postronnego obserwatora. Byli to mężczyźni siedzący po przeciwległych stronach grubo ciosanego stołu, jedzący mięso i pijący wino. Najwyraźniej sobie obcy, nie odzywali się do siebie ani słowem, tylko od czasu do czasu ukradkiem spoglądali jeden na drugiego. Obydwaj byli wysocy, mocno zbudowani, o szerokich ramionach, ale na tym wszelkie podobieństwo się kończyło. Jeden był ogolony, z surowej, drapieżnej twarzy spoglądały zimne, niebieskie oczy. Na ławie obok niego leżał błyszczący i wypolerowany hełm, i prostokątna tarcza. Zdjął kaptur ukazując masę czerwonozłotych włosów. Cała jego zbroja mieniła się srebrną inkrustacją, a rękojeść szerokiego miecza była gęsto wysadzana diamentami. Siedzący naprzeciw niego wyglądał przy nim szaro i niepozornie w swojej szarej, zakurzonej kolczudze i mieczem z wytartą rękojeścią, bez śladu złota czy drogich kamieni. Twarz jego otaczała brunatna, równo ostrzyżona grzywa i krótka broda, maskująca ostry profil szczęk podbródka. Śpiewak zakończył pieśń triumfalnym uderzeniem w struny i spojrzał na słuchaczy na poły wyzywająco, na poły niepewnie. — Tak więc, panowie — zaintonował, jednym okiem wypatrując datków, a drugim patrząc na drzwi — Zenghi, książę Wasit, łodziami przewiózł swych żołnierzy w górę Ilbarsu na pomoc sułtanowi Muammadowi, który rozłożył się obozem pod murami Yvetshi. Kiedy Kalif ujrzał sztandary Zenghiego, rzekł: „oto występuje przeciw mnie młody lew, który dla mnie pokonał ibn Sadakę; otwórzcie bramy, przyjaciele, i zdajcie się na jego łaskę, bo nikt nie stawi mu czoła”. Tak też się stało, sułtan dał Zenghiemu całą ziemię el Jezira. Złoto i władza płynęły przez jego ręce. Mosul, jego stolica, które zastał w ruinie, rozkwitło tak, jak róże kwitną w żyznej oazie. Królowie drżeli przed nim, lecz biedacy wielbili go, gdyż on osłaniał ich przed niebezpieczeństwem. Dla swoich sług był bogiem. Mówią o nim, że dał niewolnikowi do potrzymania skorupę orzecha i nie spytał o nią przez cały rok. A kiedy jej zażądał, spójrzcie, oto niewolnik oddaje mu ją nawiniętą w serwetkę i w nagrodę za wierność zostaje mianowany komendantem zamku. Bo Atabeg, choć jest twardym panem, jest sprawiedliwy dla wyznawców Prawdziwej Wiary. Rycerz w ozdobnej zbroi rzucił minstrelowi monetę. — To było dobre, poganinie! — zakrzyknął chrapliwym głosem, w osobliwy sposób wymawiając słowo turańskiego języka. — Znasz pieśń o zdobyciu Ederry? — Tak, Panie — uniżenie odpowiedział minstrel — i odśpiewam ją na cześć waszej królewskiej mości. — Pierwej twoja głowa potoczy się po podłodze — odezwał się znienacka drugi rycerz głosem, w którym brzmiała groźba. — Wystarczy, że na naszych oczach głosisz chwałę tego psa, Zenghiego. Nikt nie będzie w mojej obecności, pod tym dachem, śpiewał o jego krwa-
wych czynach w Ederzrze! Śpiewak zerwał się i wybiegł za drzwi, bo zimne, szare oczy wojownika nie wróżyły nic dobrego. Rycerz w inkrustowanej zbroi popatrzył na mówcę ze zdziwieniem, jednak bez cienia urazy w nieustannie poruszających się oczach. — Mówisz tak, przyjacielu, jakby historia ta była dla ciebie bolesna. Jego rozmówca utkwił w nim nieruchomy wzrok, ale zamiast odpowiedzi wzruszył tylko ramionami nie przerywając posiłku. — Posłuchaj — nalegał obcy — nie chciałem cię urazić. Przybyłem tu niedawno — jestem Rog Ibelin, wasal króla Khavarasim. Walczyłem z Zenghim na południu, kiedy Balduin i Omar z Hyrkanii sprzymierzyli się przeciw niemu. Chciałem tylko usłyszeć coś o zdobyciu Ederry. Na bogów, niewielu wojowników uszło stamtąd, aby móc nam to opowiedzieć. — Proszę o wybaczenie mego niedwornego zachowania — odpowiedział drugi rycerz — Coursey w służbie księcia Turanu. Byłem w Ederzrze, kiedy padła. Zanghi nadchodził od Mosul, siejąc spustoszenie na całym Diya Bekr, zdobywając jedno miasto po drugim. Baron Joscelin poległ, a władza przeszła w ręce tego niedojdy, Joscelina II. Późną jesienią tego roku Zenghi dotarł do Amid, i wtedy baron się ruszył — ale tylko po to, by wyruszyć do Turbessel z całym swoim dobytkiem. Zostaliśmy w Ederzrze, gdzie rządy objęli tłuści turańscy kupcy, którzy ściskali w dłoniach sakiewki. Trzęśli się ze strachu przed Zenghim, nie mogąc jednak pokonać swojej świńskiej zachłanności na tyle, żeby choć opłacić najemników, których Joscelin zostawił do obrony miasta. Jak to było do przewidzenia, Zenghi, kiedy tylko usłyszał o ucieczce tego głupca Joscelina, opuścił Amid i pomaszerował na Ederrę. Ustawił naprzeciw murów maszyny oblężnicze — dzień i noc przypuszczał ataki na bramy i mury, które nigdy by nie padły, gdybyśmy tylko mieli dość ludzi, by je należycie obronić. Ale, by oddać im sprawiedliwość, nasi oszukani najemnicy sprawili się dobrze. Nie było dla nas ni chwili odpoczynku: dzień i noc skrzypiały balisty, belki i kamienie uderzały w nasze twierdze, świszczące chmury strzał zaciemniały słońce, a wściekłe diabły Zenghiego darły się po drabinach na mury. Odpieraliśmy ich ataki tak długo, aż nasze miecze były połamane, zbroje rozpadały się w kawałki, a nasze utrudzone ramiona nie mogły już podźwignąć oręża. Cały miesiąc wstrzymywaliśmy Zenghiego, czekając na barona Joscelina, ale on nie przybył. Rankiem 33 dnia tarany uczyniły wyłom w murach i Irańczycy wdarli się do środka jak rzeka przez zburzoną tamę. Obrońcy na potrzaskanych blankach padali jak muchy, ale tego szturmu nie mogła powstrzymać żadna ludzka siła. Mamelucy wjechali na ulice i bitwa zmieniła się w rzeź. Irański miecz nie znał litości. Dostojnicy ginęli w swych komnatach, kobiety na podwórkach swych domów, dzieci na placach zabaw. Ulice zatkane były stosami ciał, rynsztoki wypełniły się krwią, a przez to wszystko jechał Zanghi na swym czarnym ogierze, niczym anioł śmierci. — Ty jednak uszedłeś? Zimne, szare oczy stały się jeszcze poważniejsze. Ale uważny obserwator zauważyłby, że nie tylko jego. W ponurym skupieniu słuchał ich rozmowy czarnowłosy włóczęga. — Miałem mały oddział zbrojnych. Kiedy maczuga zmiotła mnie bezprzytomnego z siodła, oni podnieśli mnie i powieźli ku zachodniej bramie. Większość z nich poległa na ulicach, ale pozostali wynieśli mnie w bezpieczne miejsce. Kiedy odzyskałem przytomność, miasto było daleko poza mną. Ale wróciłem — mówca zdawał się zapomnieć o swych słuchaczach. Jego oczy były jakby nieobecne, zdawał się mówić do siebie, z podbródkiem wspartym na dłoni. — Tak, pojechałem do samych bram piekła. Ale spotkałem sługę, na pół martwego, deptanego przez uciekających z miasta; nim skonał, powiedział mi, że ta, której szukałem, już nie żyła —
zginęła od pogańskiej szabli. Jego potężne ramiona drgnęły, jakby zbudził się ze snu na jawie. Oczy na powrót stały się zimne i twarde, głos znów brzmiał chrapliwie. — Słyszałem, że wiele się przez te dwa lata zmieniło w Ederzrze. Zenghi odbudował mury i uczynił je jedną z najsilniejszych swoich twierdz. Nasze panowanie nad tą ziemią słabnie i kurczy się. Z niewielką pomocą Zenghi stratuje Turan, zatrze wszelki ślad po nas. — Ta pomoc może przyjść z północy — mruknął brodaty żołnierz. — Byłem w gwardii jednego z baronów, maszerujących razem z Commene, wtedy, kiedy Zenghi wyprowadził nas w pole. Cesarz nie ma dla nas zbyt wiele miłości. — Ba! Przynajmniej jest Turańczykiem — zaśmiał się ten, który przedstawił się jako Ibelin, przeczesując palcami bujne, złote włosy. Wzrok Courseya padł na ciężki, złoty pierścień osobliwego kształtu, który zabłysnął na palcu mówiącego, i jego oczy zwęziły się raptownie. Nic jednak nie powiedział. Ibelin, nieświadom spojrzenia Turańczyka, wstał i rzucił gospodarzowi monetę. Bez słowa pożegnania minął pozostałych gości i, szczękając zbroją, wyszedł z gospody. Po chwili dało się słyszeć jego niecierpliwe wołanie na stajennego. Coursey wstał także, podniósł tarczę i hełm, i wyszedł. Człowiek, zwany Ibelinem, przejechał może około pół mili i zamek na wzgórzu zmienił się w wielką, czarną masę usianą iskierkami świateł, kiedy usłyszał za sobą tętent kopyt. Wymamrotał przekleństwo, które nie było na pewno turańskie. W nikłym świetle gwiazd rozpoznał sylwetkę swego kompana z gospody, i położył rękę na rękojeści miecza. Coursey osadził konia tuż przed nim i przemówił do milczącej postaci: — Turan, dobry panie, leży w przeciwnym kierunku. Przypuszczam, że przez przypadek pojechałeś złą drogą. Trzy godziny jazdy w tym kierunku zaprowadzą cię na terytorium Iranistanu. — Przyjacielu, — usłyszał — nie pytałem cię o radę co do mojej drogi. Czy jadę na wschód, czy na zachód, nie powinno cię to interesować. — Jako wasal księcia Turanu mam obowiązek interesować się wszelkimi podejrzanymi poczynaniami, jakie mają miejsce w obrębie jego domeny. Kiedy widzę człowieka podróżującego pod fałszywym imieniem, z irańskim pierścieniem na palcu, jadącego nocą w stronę granicy, jest to dość podejrzane, i jest powód, abym się tym zainteresował. — Mógłbym wyjaśnić moje postępowanie, gdybym uznał za stosowne — odpowiedział Ibelin — ale na te obraźliwe insynuacje jedyną odpowiedzią może być ostrze miecza. Co to znaczy, fałszywe imię? — Nie jesteś Rog Ibelin. Nie jesteś nawet Turańczykiem. — Nie? — cień uśmiechu drgnął w głosie rycerza, kiedy wyciągał z pochwy miecz. — Nie. Byłem w Akif i widziałem najemników z północy, którzy służyli cesarzowi. Nie mógłbym zapomnieć twojej twarzy. Jesteś synem Wulfa Edrica, kapitana gwardii, Varangian szpieg Commene. Dziki, zwierzęcy ryk wydobył się z ust przebranego, a jego koń dźgnięty ostrogami rzucił się naprzód, kiedy jego pan ciężarem ciała wsparł potężne uderzenie miecza. Ale Coursey był zbyt doświadczony w bojach, żeby dać się tak łatwo pokonać. Zadarł wodze z taką mocą, że jego koń wykonał piruet na zadnich nogach. Rozpędzony koń Varanniana przeleciał obok, a spadający miecz skrzesał iskry na uniesionej tarczy Turańczyka. Zawzięty przeciwnik zawrócił i ponownie rzucił się do ataku. Konie zwarły się i stanęły dęba, podczas gdy miecze jeźdźców świszczały zataczając w powietrzu świetliste koła, i z hukiem uderzały w zbroje i tarcze. Mężczyźni walczyli w milczeniu, stękając tylko w nadludzkim wysiłku, ale szczęk stali roznosił się daleko w pustynię, a iskry rozświetlały noc niczym błyskawice. Z pewnej odległości starciu przyglądał się niezauważony włóczęga z gospody. Po chwili rozległ się ogłusza-
jący huk pękającego hełmu i chrzęst łamanych kości czaszki. Potem jeden z walczących zwalił się ciężko z siodła. Koń bez jeźdźca pogalopował w noc, a zwycięzca otarł pot z oczu, zszedł z konia pochylił się nad nieruchomą postacią.
IV Na równinie przy drodze wiodącej z Ederry do Rakki rozsypały się kolorowe namioty Irańczyków. Zatrzymali się oni tu na popas, ciągnąc pomału na południe z całym taborem wozów, wiozących całe ich gospodarstwa z kobietami, niewolnikami i innym luksusowym dobytkiem. Po dwóch miesiącach spędzonych w Ederzrze Atabeg Mosulu wracał do swej stolicy odwiedzając po drodze Rakkę. W zapadającym zmierzchu, pod pierwszymi gwiazdami migotały ogniska. Słychać było brzęk lutni, śmiechy i rozmowy ludzi gotujących posiłek. Eunuch Yaruktash wszedł do namiotu, w którym Zenghi grał w szachy ze swoim przyjacielem i kronikarzem, Ousamą z Sheyzar, skłonił się nisko i rzekł piskliwym głosem: — O Lwie Ilbarsu, emir niewiernych pragnie stanąć przed twoim obliczem — kapitan zwany synem Wulfga Edrica. Pułkownik Ilghaz ze swoimi mamelukami spotkali go jadącego samotnie i byliby go zabili, ale on podniósł dłoń i na jego palcu ujrzeli pierścień, który ongiś dałeś imperatorowi jako tajny znak dla jego posłańców. Zenghi pogładził przyprószoną siwizną, czarną brodę i uśmiechnął się. — Wprowadź go — niewolnik skłonił się ponownie i wyszedł. — O, bogowie — westchnął Zenghi i rzekł do Ousamy — Jakimi nędznymi psami są ci Turańczycy, gotowi skoczyć sobie do gardeł, jak tylko obiecać im złoto albo ziemię! — Czy roztropnie jest ufać takiemu człowiekowi? — powątpiewał Ousama. — Jeśli zdradza swoich braci, zdradzi także ciebie, kiedy tylko będzie mógł. — Nie muszę ufać żmii, żeby ją zjeść. — Zanghi upierścienionym palcem przesunął jedną z figur — Jak teraz gram tym pionkiem, tak grać będę imperatorem Akif. Z jego pomocą zburzę potęgę Turańczyków jak skorupę orzecha. Obiecałem mu ich porty, i będzie miał tę obietnicę, aż pomyśli, że już je ma. Ha! Nie miasta mu dam, ale ostrze miecza. Co zdobędziemy razem będzie moje, choć i tak mi to nie wystarczy. Na bogów, ani Iranistan, ani Turan, ani Akif to nie dość! Przekroczę Hellerpont! Wjadę na moim wierzchowcu do pałaców Aquilonii, Ophir zadrży przede mną! Jego głos potężniał, rozbrzmiewając z siłą surm bojowych, urzekając słuchaczy siłą i stanowczością. Oczy płonęły, palce zacisnęły się na szachownicy jak stalowe szczęki. — Jesteś już stary, Zenghi — ostrzegł przezorny sługa. — Dokonałeś już wiele. Czy nie ma granic dla twoich ambicji? — Tak! — zaśmiał się Zenghi. — Róg księżyca i dywan z gwiazd! Stary? Jedenaście lat starszy od ciebie, a duchem młodszy niż ty byłeś kiedykolwiek. Moje ścięgna są ze stali, moje serce to płomień, mój umysł jest bystrzejszy niż wówczas, kiedy pokonałem ibn Sadakę i wstąpiłem na lśniące schody do sławy! Dość tego, oto nadchodzi Turańczyk. Mały, może ośmioletni chłopiec, siedzący ze skrzyżowanymi nogami na poduszce pod ścianą namiotu patrzył w górę z bezgranicznym zachwytem. Jego brązowe oczy błyszczały, gdy Zenghi mówił o swoich ambicjach, a wątła sylwetka drżała z podniecenia, jak gdyby ogień dzikich słów wodza płynął wprost do jego duszy. Patrzył teraz wraz z pozostałymi na wejście do namiotu, gdzie dwaj mamelukowie wprowadzali właśnie gościa, rozbroiwszy go uprzednio przed wejściem do namiotu. Słudzy odstąpili na boki, pozostawiając wojownika twarzą w twarz z ich panem. Bystre oczy Zenghiego prześlizgnęły się po jego zdobionej złotem zbroi, przyjrzały się gładko ogolonej twarzy, chłodnym, stanowczym oczom i spoczęły na pokrytym wersetami Księgi Seta
złotym pierścieniu. — Mój pan, imperator Akif — powiedział Turańczyk — przesyła ci pozdrowienia, o Zenghi, Lwie Iranistanu. Mówiąc rejestrował szczegóły górującej nad nim, odzianej w stal, jedwab i złoto postaci: surowa, ciemna twarz, potężna sylwetka, której lata nie odebrały stalowej siły mięśni i niezmożonej żywotności; oczy Atabega błyszczały wieczną młodością i nieugaszonym, wewnętrznym ogniem. — I cóż mówi twój pan, Varanginie? — spytał. — Przesyła ci ten oto list — odpowiedział wojownik, wyjmując pakunek i podając go Yaruktashowi, który z kolei na klęczkach wręczył go Zenghiemu. Ten z uwagą odczytał pergamin, podpisany nieomylną ręką imperatora i opieczętowany królewską pieczęcią Akif. Zenghi nigdy nie zadawał się z pionkami, rozmawiał tylko z najwyższą władzą, czy u przyjaciół, czy u wrogów. — Pieczęcie są złamane — powiedział, patrząc przenikliwie na Turańczyka. — Czytałeś? — Tak. Jechali za mną ludzie księcia Aghrapur i bojąc się, że mnie obezwładnią i pojmą, otwarłem przesłanie, przeczytałem, żeby móc powtórzyć ci jego treść, gdybym musiał je zniszczyć, aby nie wpadło w ręce nieprzyjaciela. — Zobaczymy więc, czy twoja pamięć dorównuje roztropności. — Jeśli taka twoja wola. Mój pan mówi: „Biorąc pod uwagę to, co zaszło między nami, muszę mieć lepszy dowód Twojej dobrej woli. Prześlij mi więc przez tego posłańca, który, choć Tobie nie znany, jest człowiekiem godnym zaufania, szczegóły dotyczące Twoich żądań i świadectw o gotowości do pomocy, jaką obiecałeś mi w proponowanym ataku na Aghrapur. Nim wyruszę muszę wiedzieć, że i ty jesteś gotów ruszyć, i musimy być obydwaj związani przysięgą”. Posłanie jest podpisane własnoręcznie przez imperatora. Zenghi schylił głowę; w oczach pojawiły mu się figlarne ogniki. — To są jego słowa. Błogosławiony monarcha, który ma takiego wasala. Zasiądź więc na poduszkach; mięso i napoje będą ci podane. Wezwano Yaruktasha, któremu Zenghi wyszeptał coś do ucha. Eunuch drgnął, spojrzał na niego zdumiony, po czym skłonił się i pośpiesznie opuścił namiot. Niewolnicy wnieśli jadło i wino w złotych pucharach i Turańczyk z widoczną ulgą zakończył przymusowy post. Zanghi patrzył na niego przebiegle; słudzy stali obok jak posągi z polerowanej stali. — Byłeś najpierw w Ederzrze? — spytał Atabeg. — Nie. Gdy w Aghrapur wysiadłem na ląd, skierowałem się pierwej do Ederry, lecz nim przekroczyłem granicę, wędrujący beduini, poznawszy twój pierścień, powiedzieli mi, że maszerujesz do Rakki i Mosul. Zawróciłem więc i jechałem, by przeciąć twój szlak, a drogę otwierał mi twój szlachetny pierścień, który wszyscy rozpoznawali. Na koniec spotkał mnie pułkownik Il-Ghazi, i on mnie tu przyprowadził. Zenghi pomału skłonił swą lwią głowę. — Mosul mnie wzywa. Jadę do mojej stolicy zebrać moich sokołów, naprawić moje warownie. Gdy wrócę, zmiotę Turańczyków do morza przy pomocy twojego pana. Ale, zapominam o gościnności. To jest książę Ousama z Sheyzar, a to dziecko to syn mego przyjaciela Nejmed-dina, który ocalił moją armię i mnie samego, gdy uciekałem przed Karadżą-Garncarzem — jednym z nielicznych moich wrogów, którym dane było ujrzeć moje plecy. Jego ojciec jest teraz w Baalbeku, którym rządzi w mym imieniu, ale Yusufa wziąłem żeby zobaczył Mosul. Zaprawdę, on dla mnie znaczy więcej niż moja własna synowa. Nazwałem go Salah-ed-dinem, on będzie kolcem w żywym ciele Turańczyków. W tym momencie wszedł Yaruktash, podszedł do Zenghiego i szepnął mu coś na ucho. Atabeg kiwnął głową. Kiedy eunuch wyszedł, Zenghi zwrócił się znów do posłańca. Ale jego zachowanie nie-
co się zmieniło. Oczy były przyćmione, a wargi wykrzywił cień szyderstwa. — Przedstawię ci kogoś, kto jest ci znajomy od dawna — powiedział. Wojownik podniósł na niego zdumiony wzrok. — Czyżbym miał przyjaciela pośród ludzi Mosulu? — Sam zobaczysz — Zenghi klasnął w dłonie i Yaruktash, który stał tuż u wejścia do namiotu, trzymając czyjś biały, smukły przegub, pociągnął — i na środek namiotu wypadła kobieta, padając prawie do stóp posłańca. Ten poderwał się ze strasznym krzykiem, twarz mu pobladła. — Ellen! Mój Boże! Żyjesz?! — Mile! — zawtórowała mu, podnosząc się na kolana. Półprzytomny ze zdumienia ujrzał jej wyciągnięte ramiona, bladą twarz otoczoną lokami złotych włosów, spadających na odkryte ramiona. Zapominając o całym świecie padł na kolana, biorąc ją w ramiona. — Ellen! Ellen! Przemierzyłem za tobą cały świat, przebijałem się przez zastępy piekielne, ale wszyscy mówili że nie żyjesz! Muza, nim skonał, przysiągł, że widział ciebie leżącą we krwi na dziedzińcu, pomiędzy ciałami twoich sług. — Dałby, żeby tak było — załkała, z głową wspartą na jego pancernej piersi. — Kiedy oni zabijali moich służących, padłam zemdlona pomiędzy nimi i ich krew splamiła moje szaty, tak że wszyscy myśleli, żem martwa. To sam Zenghi odkrył, że żyję, i wziął mnie... — Ukryła twarz w dłoniach. — Tak więc, Coursey — przerwał im donośny głos Irańczyka — znalazłeś przyjaciela wśród ludzi Mosulu! Głupiec! Moje zmysły są ostrzejsze niż miecz. Myślisz, że nie poznałem cię, mimo wygolonej twarzy? Zbyt często widziałem cię na blankach Ederry, ścinającego moich żołnierzy. Coś zrobił z prawdziwym posłańcem? Mile pomału wyswobodził się z ramion dziewczyny i wstał, twarzą w twarz z Atabegiem. Zenghi wstał także, szybko i zwinnie niczym pantera, i wyciągnął szablę, podczas gdy otaczający ich ze wszystkich stron strojni w czaple pióra słudzy jęli się powoli przybliżać. Ręka Courseya sięgnęła po miecz — i napotkał pustkę, ale jego wzrok padł na leżący u jego stóp, na pół ukryty pod poduszką, zakrzywiony nóż do owoców. — Syn Wulfa Edrica leży martwy między drzewami na drodze — powiedział Mile — Zgoliłem brodę, zabrałem jego zbroję i pierścień. — Żeby mnie szpiegować — warknął Zenghi. — Owszem — odpowiedział Mile bez cienia strachu. — Chciałem dowiedzieć się szczegółów twojej zmowy z Commene i zdobyć dowód twojej zdrady, i twoich zamierzeń, by przekazać je panom Turanu. — Tego się domyśliłem — uśmiechał się Zenghi — Jak już mówiłem, poznałem cię. Ale chciałem cię podejść, jak się da; stąd ta dziewczyna, która w niewoli setki razy powtarzała przez łzy twoje imię. — Był to niegodziwy postępek, ale zgodny z twoim charakterem — powiedział Mile Coursey ponuro. — Dzięki ci jednak za to, że mogłem ją jeszcze raz ujrzeć, i że wiem, że żyje, choć uważałem ją martwą. — Spotkał ją wielki zaszczyt — roześmiał się Zenghi —jest w moim haremie. Oczy Mile ściemniały, a żyły na czole nabrzmiały tak, że zdawało się, że pękną. Dziewczyna u jego stóp ukryła twarz w dłoniach i płakała cicho. Chłopiec na poduszce patrzył na to niepewnie, nic nie rozumiejąc. W oczach Ousamy znać było współczucie. Ale Zenghi uśmiechał się szeroko. Takimi scenami upajał się jak winem, i teraz trząsł nim tłumiony śmiech. — Będziesz mnie jeszcze błogosławił, Mile — powiedział — docenisz chwałę mojej królewskiej hojności. Patrz, oddaję ci dziewczynę! Jutro, kiedy rozedrę cię między dzikimi końmi, ona będzie ci towarzyszyła w drodze do piekła, wbita na zaostrzony pal! Ruchy Mile Courseya były szybkie jak atak kobry. Wyciągając nóż spod poduszek
rzucił się — nie na pilnie strzeżonego Atabega, ale na siedzącego pod ścianą chłopca. Nim ktokolwiek zdołał go zatrzymać, chwycił małego Saladyna jedną ręką, a drugą przycisnął nóż do jego gardła. — Precz, psy! — ryczał triumfująco — Precz, albo wyślę to pogańskie nasienie do piekła! Zenghi, z twarzą nabrzmiałą krzyknął rozkaz i mamelucy rzucili się w tył. Podczas gdy Atabeg stał niezdecydowany, po raz pierwszy w swojej karierze nie wiedząc, co robić, Coursey cofał się ku drzwiom, trzymając swojego jeńca, który nie krzyczał ani się nie bronił. W zachmurzonych, brązowych oczach nie znać było strachu, a jedynie fatalistyczną rezygnację, płynącą z filozofii wykraczającej poza życie jednego człowieka. — Do mnie, Ellen! — rzucił Turańczyk, desperacja dodawała mu nadludzkich sił. — Przez te drzwi za mną — precz, psy, mówię! Wyskoczył z namiotu i mamelucy, nadbiegający z obnażonymi mieczami w dłoniach, stanęli jak wryci, widząc faworyta swojego pana w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Coursey wiedział, że to, czy mu się powiedzie zależy wyłącznie od szybkości działania. Jego brawura zaskoczyła Zenghiego, to wszystko. W pobliżu stało kilka osiodłanych koni, zawsze gotowych na wezwanie Atabega. Coursey dopadł ich jednym susem; stajenni ustępowali mu z drogi. — Wsiadaj, Ellen! — krzyknął i dziewczyna, podążająca za nim jak w transie, odruchowo wykonująca jego polecenia, skoczyła na siodło. Mile przeciął rzemienie, którymi konie były spętane. Ryk we wnętrzu namiotu oznajmił, że Zenghi otrząsnął się już z chwilowego oszołomienia. Dziecko, które przestało już być potrzebne jako zakładnik, wylądowało na piasku. Zenghi, zaskoczony biegiem wydarzeń, w pierwszej chwili odruchowo poszedł za głosem przywiązania do krewniaka, ale Mile wiedział, że bezlitosny Atabeg nie zawaha się poświęcić życia ukochanego chłopca, byleby tylko zatrzymać uciekinierów i dokonać krwawej zemsty. Turańczyk zawrócił, pociągając za sobą konia Ellen, starając się własnym ciałem chronić ją przed świszczącymi już w powietrzu strzałami. Ramię przy ramieniu przemknęli przez plac przed królewskim pomnikiem, przez chwilę błądzili w labiryncie namiotów, parkanów, wśród biegających bezładnie postaci, po czym wypadli na otwartą pustynię, pędząc na złamanie karku, słysząc za sobą cichnący gwar. *** Noc była ciemna, wędrujące po niebie chmury zasłaniały gwiazdy. Mile, słysząc za sobą tętent kopyt, zboczył z biegnącej na wschód drogi i skierował się na pustynne bezdroża. Tętent przybliżał się, minął ich i ucichł na zachodzie. Ścigający pognali dalej starym szlakiem karawan sądząc, że uciekinierzy są przed nimi. — Co teraz, Mile? — Ellen jadąca obok, przytuliła się do żelaznego ramienia mężczyzny, jak gdyby obawiała się, że rozpłynie się on znienacka w przestworzach. — Jeżeli pojedziemy prosto w stronę granicy, dopadną nas jeszcze przed świtem. Ale znam tę okolicę nie gorzej niż oni — zjechałem ją całą w podjazdach i wojnie na południe stąd. Komendantem Jabaru jest siostrzeniec Muin-ed-din Anara, który jest dobrym władcą i który, jak ci zapewne wiadomo, zawarł z Turańczykami pakt przeciw Zenghiemu, swojemu dawnemu rywalowi. Jeśli dotrzemy do Jabar, komendant przyjmie nas tam, ugości, da świeże konie i odstawi do granicy. Dziewczyna kryła głowę. Wciąż wyglądała półprzytomnie. Iskierka nadziei w jej duszy była zbyt słaba, żeby dodać jej wiary w powodzenie. Być może przez lata niewoli przyswoiła sobie coś z fatalizmu swoich panów. Mile patrzył na nią, kiwającą się w siodle, cichą i pokorną, i myślał o niej, jaką ją pamiętał; roześmiana piękność, pełna życia, energii i radości. Z furią przeklinał Zenghiego i to, czego on dokonał. I tak jechali razem przez noc, złamana
kobieta i przygnębiony mężczyzna, dzieło Zenghiego, który igrał z ludzkimi duszami i sercami, i którego ofiary, żywe i martwe, wypełniały tę ziemię smutkiem. Jechali całą noc tak prędko, jak to było możliwe, nasłuchując odgłosów, które wskazywałyby na to, że pościg natrafił na ich ślad. Kiedy promienie wschodzącego słońca odbiły się w hełmach ich prześladowców, widzieli już wysokie wieże Jabar wznoszące się nad kryształowymi wodami Ilbarsu. Była to silna twierdza, otoczona fosą połączoną z nurtem rzeki. Na ich wezwanie komendant zamku pojawił się na murach i zamieniwszy z nimi kilka zdań kazał opuścić most zwodzony. Była to ostatnia chwila: jadąc przez most, słyszeli już za sobą tętent kopyt, a gdy przejeżdżali przez bramę, posypał się na nich deszcz strzał. Dowódca pościgu osadził spienionego konia i zawołał arogancko do komendanta zamku: — Hej, człowieku, wydaj nam uciekinierów, albo twoja krew splami cegły tej twierdzy! — Czyżbym był psem, że śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób? — oburzył się strażnik, targając w gniewie własną brodę. — Odejdź, bo moi łucznicy ozdobią twój zewłok pięćdziesięcioma strzałami. Zamiast odpowiedzi mameluk zaśmiał się szyderczo i pokazał ręką na pustynię. Komendant zbladł. Na horyzoncie słońce odbijało się w kołyszącym się oceanie stali. Doświadczone oko poznało, że nadciągała cała armia. — Zenghi zawrócił ze swej drogi, by upolować tę parę szakali — zawołał złośliwie mameluk. — Wyświadczył im wielki zaszczyt, całą noc maszerując ich tropem. Wyrzuć ich za bramę, głupcze, i mój pan odejdzie stąd. — Niech się dzieje wola bogów — powiedział żołnierz odzyskując kontenans. — Ale przyjaciele mego wuja oddali się pod moją opiekę, zhańbiłbym się na wieki, gdybym oddał ich w ręce rzeźnika. Ale kiedy skończył, sam Zanghi, z twarzą, którą gniew uczynił ciemną jak płaszcz okrywający jego ramiona, osadził konia naprzeciw wieży krzyknął: — Człowieku, przyjmując moich wrogów zaprzepaściłeś swój zamek i swoje życie. Ale będę dla ciebie łaskawy. Wyrzuć ich, a pozwolę ci odejść z twoimi kobietami i sługami. Trwaj w swym szaleństwie, a spalę cię w tym zamku jak szczura. — Przebij tego psa strzałą — powiedział cicho wojownik do stojącego obok łucznika. Strzała odbiła się bezsilnie od napierśnika Zenghiego, który galopem wycofał się poza zasięg strzału, zanosząc się szyderczym śmiechem. Tak zaczęło się oblężenie Jabar Kal'at, nie opiewane w balladach, nie otoczone sławą, ale podczas niego potoczyły się kości rzucone przez los. Jeźdźcy Zenghiego spustoszyli okolicę i otoczyli zamek kordonem, przez który żaden kurier nie mógłby się przedrzeć by zawezwać pomoc. Emir Khavarism i panowie Turanu spali spokojnie, nieświadomi tego, że nad Ilbarsem ich sojusznicy toczyli nierówną walkę. Przed zamek nadjechały tabory i maszyny oblężnicze, i Zenghi zabrał się do dzieła z wprawą, jaką daje długoletnie doświadczenie. Irańscy saperzy, nie zważając na sypiące się na nich z muru strzały, odcięli fosę i tamę od rzeki, i wypełnili rów ziemią, i kamieniami. Pod osłoną nocy podkopywali się pod twierdzę. Skrzypiały balisty, wielkie głazy strącały ludzi z murów jak kręgle i przebijały dachy budynków. Tarany biły w bramy i mury, łucznicy zasypywali obrońców strzałami, a tłumy mameluków na drabinach i wieżach oblężniczych bez ustanku przypuszczały kolejne ataki. Zapasy żywności w twierdzy zaczynały się wyczerpywać; stosy poległych rosły, a komnaty pełne były jęczących, majaczących w gorączce chorych. Ale komendant nie zboczył z drogi, którą raz był obrał. Wiedział, że teraz już nie kupi sobie u Zenghiego bezpieczeństwa nawet gdyby wydał mu swoich gości; gwoli sprawiedliwości trzeba tu dodać, że nigdy nie brał nawet pod uwagę takiej możliwości. Coursey wiedział o tym i, choć nie padło między nimi na ten temat ani jedno słowo, komendant miał wystarczająco dużo dowodów gorącej wdzięczności Turańczyka. Mile wyrażał ją nie w słowach, ale w
czynach — w walce na murach, w krwawych rzeziach u bram, w długich nocach na wieży strażniczej; w świszczącym mieczu, który rozłupywał tarcze, kruszył hełmy, łamał kręgosłupy, odcinał ręce i nogi, miażdżył czaszki; przez niezmordowane odpychanie bojowych drabin, z których wyjący Irańczycy spadali z wysokości paru pięter, a ich towarzysze z krzykiem cofali się przestraszeni siłą turańskiego ramienia. Ale tarany wciąż biły, strzały śpiewały w powietrzu, stalowe przypływy uderzały jeden za drugim, a mężni obrońcy ginęli jeden po drugim, aż zaledwie garstka ich została do obrony chwiejących się murów Jabar Kal'at.
V Zenghi w swoim pawilonie, stojącym nieco dalej niż o strzał z łuku od oblężonego zamku grał z Ousamą w szachy. Szaleństwo dnia ustąpiło miejsca głębokiej ciszy, przerywanej tylko dobiegającymi z daleka krzykami rannych, majaczących mężczyzn. — Ludzie są moimi figurami, przyjacielu — powiedział Atabeg. — Porażkę przemieniam w zwycięstwo. Długo szukałem pretekstu, by zaatakować Jabar Kal'at, które, gdy najpierw zniszczę i obsadzę je swoimi mamelukami, będzie doskonałą placówką pod samym nosem Turanu. Wiedziałem, że moi jeńcy pojadą tutaj; dlatego zwinąłem obóz wyruszyłem jeszcze nim zwiadowcy odnaleźli ich ślady. To była dla nich jedyna logiczna droga. Będę miał zamek i tych dwoje, a to jest dla mnie najważniejsze. Gdyby kafrowie dowiedzieli się o moich intrygach z imperatorem, moje plany spełzły by na niczym. Ale nie będą nic wiedzieć, dopóki nie uderzę. Coursey nigdy nie przewiezie im tej wiadomości. Jeśli nie padnie wraz z zamkiem, rozerwę go pomiędzy dzikimi końmi, tak jak obiecałem, a niewierna dziewczyna będzie patrzyła na to, siedząc na zaostrzonym palu. — Czy nie ma w twej duszy miłosierdzia? — zaprotestował Ousama. — Czyż życie było miłosierne dla mnie, gdy przebijałem się przez nie swoim mieczem? — wypalił Zenghi; jego oczy momentalnie rozbłysły szaleństwem i nienawiścią. — Człowiek musi bić albo jest bity, zabijać albo sam zginie. Ludzie to wilki, a ja jestem najsilniejszym wilkiem z całej sfory. Boją się mnie, więc pełzają przede mną i całują moje sandały. Strach to jedyne uczucie, jakie może człowieka poruszyć. — Jesteś jednak w sercu poganinem, Zenghi — westchnął Ousama. — Być może — wzruszył ramionami Irańczyk. — Gdybym się urodził za Oxusem i kłaniał się Żółtemu Elrikowi tak jak to czynił mój pradziad, nie byłbym ani trochę mniej Zenghim-Lwem. Na chwałę bogom rozlałem rzeki krwi, ale nigdy nie prosiłem ich o pomoc ani o miłosierdzie. Co za różnica dla boga, czy człowiek żyje, czy umiera? Chcę żyć pełnią życia, czuć smak wina na podniebieniu, czuć wiatr pustynny na twarzy, blask królewskiej chwały, szaleństwo bitwy — chcę pławić się radością i szaleństwem życia, i nie obchodzi mnie, czy poza tym wszystkim jest raj, groźne piekło Elrika, czy tylko pustka i zapomnienie. Jakby dla podkreślenia swoich słów napełnił kielich winem i spojrzał pytająco na Ousamę. Ten wzdrygnął się na dźwięk bezlitosnych słów Zenghiego i przerażony, umilkł. Atabeg opróżnił puchar, głośno mlaskając, smakując wino na swój sposób. — Myślę, że Jabar Kal'at padnie jutro — powiedział. — Któż może się oprzeć? Policz ich, Ousama — ibn Sadaka, Kalif turański, Timur-tash, sułtan Dawud, król z Ederry. Władca za władcą, miasto za miastem, armia za armią. Łamałem ich potęgę i strącałem ze swojej ścieżki. — Brodzisz w morzu krwi — powiedział Ousama. — Zapełniłeś rynki niewolnicze turańskimi kobietami, a pustynie kośćmi ich wojowników. Nie oszczędziłeś też swoich rywali spośród Irańczyków.
— Stali na drodze mojego przeznaczenia — zaśmiał się Zenghi, — a przeznaczeniem moim jest stać się sułtanem świata! I będę nim. Skułem miecze el Jeziny i Roum w jedno olbrzymie ostrze. Teraz, gdy pójdą za mną inni, nawet moce piekielne nie zdołają ocalić Turańczyków. Mówisz o rzeziach? To jeszcze nic; poczekaj, aż wjadę z mieczem w dłoni do Khavarism i Aghrapur! — Masz serce ze stali — powiedział Ousama. — Ale ujrzałem w tobie cień dobroci — twoje uczucie do Yusufa, syna Nejm-ed-dina. Czy masz choć trochę poczucia winy? Czy w tym wszystkim, co uczyniłeś, jest choć jedna rzecz, której żałujesz? Zenghi przez chwilę w milczeniu bawił się pionkiem. Jego twarz pociemniała. — Tak — wyrzekł powoli. — Było to dawno temu, kiedy pokonałem ibn Sadakę. Miał syna, Achmeta, chłopca o dziewczęcej twarzy. Zatłukłem go biczem. To jedyne, co chciałbym cofnąć. Czasem śni mi się to. Jakby ta historia położyła na mnie klątwę. Nagle krzycząc „Dosyć!” odrzucił szachownicę rozsypując figury. — Idę spać — oznajmił i rzuciwszy się na poduszki, zapadł natychmiast w sen. Ousama wyszedł cicho z namiotu, mijając czterech olbrzymich mameluków, stojących na straży, zbrojnych w szerokie halabardy. *** Na zamku Jabar komendant naradzał się z Mile Coursey. — Bracie, nasza droga się kończy. Mury się kruszą, wieże chylą ku upadkowi. Może lepiej podpalmy zamek, podetnijmy gardła kobiet i dzieci, i wyjdźmy o świcie, by umrzeć jak mężczyźni? Mile potrząsnął głową. — Wytrzymajmy jeszcze jeden dzień. We śnie ujrzałem sztandary Aghrapur i Khavarism maszerujące nam na pomoc. Kłamał, rozpaczliwie starając się podnieść na duchu zrezygnowanego wojownika. Obydwaj podążali za instynktami właściwymi dla ich ras; dla Mile oznaczało to walkę zębami i pazurami do ostatniego tchu, do samego końca. Komendant skinął głową. — Jeśli taka będzie wola bogów, utrzymamy mury jeszcze jeden dzień. Mile myślał o Ellen, w duszy której powoli poczynał się budzić dawny duch, i w swej depresji nie widział już najmniejszego światełka nadziei. Odnalezienie jej pobudziło do życia jego skamieniałe serce; teraz miał ją znów stracić. Czując w ustach smak porażki uginał się znów pod brzemieniem życia. *** Zenghi w swoim namiocie przewracał się z boku na bok. Czujny jak pantera, nawet we śnie, wyczuł, że ktoś skrada się obok niego. Zbudził się i usiadł. Gruby eunuch Yaruktash zamarł z dzbanem wina podniesionym do ust. Myśląc, że Zenghi leży pijany do nieprzytomności, zakradł się do namiotu skosztować ukochanego napoju. Zenghi zawarczał jak wilk, a w jego mózgu zbudził się znajomy diabeł. — Psie! Czyżbym był tłustym kupcem, że zakradasz się do mojego namiotu, by spijać moje wino? Precz stąd, jutro się tobą zajmę. Zimny pot pokrywał twarz Yaruktasha, kiedy pędem wybiegał z królewskiego pawilonu. Jego tłuste cielsko dygotało na myśl o czekającym go niechybnie naostrzonym palu. W tych okrutnych czasach imię Zenghiego siało przerażenie wśród sług i niewolników. Jeden ze stojących przed namiotem mameluków chwycił go za ramię. — Czemu uciekasz, knurze? W mózgu eunucha błysnęła myśl, jak oślepiające światło. Jej śmiałość i rozmach zaparły mu dech w piersi. Po cóż czekać tu na śmierć, skoro pustynia stoi otworem, a ci ludzie mogą mu pomóc w ucieczce?
— Nasz pan przyłapał mnie na piciu jego wina — westchnął — Grozi mi torturami i śmiercią. Mamelucy zarechotali, ubawieni przerażeniem eunucha. Przestali się jednak śmiać, kiedy Yaruktash dodał: — I z wami koniec. Słyszałem, jak przeklinał was, że nie pilnujecie dobrze i pozwalacie niewolnikom kraść jego wino. To, że eunuchowi było zawsze wolno wchodzić do królewskiego pawilonu i nikt tego nie odwołał, nie przyszło do głów zmartwiałym z przerażenia mamelukom. Stali w otępieniu, niezdolni do logicznego myślenia, z głowami jak puste dzbany, które eunuch mógł wypełnić swoim pomysłem. Kilka słów szeptem i rozpłynęli się w ciemności, podążając za Yaruktashem, pozostawiwszy pawilon niestrzeżony. Minęła północ i noc miała się ku końcowi. Księżyc schował się za skrwawionymi wydmami. Zenghi ponownie zbudził się ze snów o imperium i rozglądał się niepewnie po słabo oświetlonym pawilonie. Nic, tylko cisza, ale ta cisza stawała się jakby gęstsza i coraz groźniejsza. Książę leżał pośród dziesięciu tysięcy zbrojnych mężów, ale poczuł się nagle tak sam, tak samotny, jakby był ostatnim żyjącym człowiekiem na ziemi. Potem spostrzegł, że nie jest samotny. Ponad nim stała, patrząc na niego w milczeniu, dziwna, obca postać. Był to mężczyzna odziany w łachmany, które nie skrywały potęgi jego postaci. Zenghi patrzył na niego zdumiony. Ciało przybysza było jak konary starego dębu, pokryte masą mięśni i ścięgien, widocznych tuż pod skórą jak stalowe liny. Nie było w nim ani grama miękkiego ciała, które choć trochę przysłoniłoby jego dziką, straszliwą siłę. Tylko wiele lat nieprawdopodobnie ciężkiej pracy mogło wyciosać ten pomnik fizycznego nad-rozwoju. Czarne włosy opadały na olbrzymie ramiona, czarna broda przysłaniała potężną klatkę piersiową. Stał wpatrzony w Zenghiego z założonymi rekami, nieruchomy jak posąg. Jego twarz była jakby wyciosana dłutem obłąkanego artysty z surowej, zamarzniętej skały. — Precz! — wrzasnął Zenghi, stając się poganinem ze stepów — Duchu zła — zjawo ze wzgórz — demonie pustynny — nie boję się ciebie! — Dobrze, że mówisz o duchach, psie! — głęboki głos obudził w umyśle Zenghiego jakieś odległe wspomnienie. — Jestem duchem człowieka zmarłego dwa lata temu, przybywam z ciemności głębszej niż czeluście piekieł. Czyżbyś zapomniał, co ci obiecałem, książę Zenghi? — Kim jesteś? — Jestem Conan. — Cymeryjczyk, który jechał z ibn Sadaką? Niemożliwe! — poderwał się Atabeg. — Dwa lata wstecz skazałem go na przykucie do wiosła. Jaki galernik mógłby żyć tak długo? — Ja żyłem — odparł przybysz. — Kiedy inni padali jak muchy, ja żyłem. Nie zdołał mnie zabić bat, który tysiąc razy darł moje plecy, ani głód, ani sztorm, ani zaraza, ani bitwa. To były długie lata, Zenghi esh Shami, a ciemność była głęboka, pełna szyderczych śmiechów i złowrogich twarzy. Zenghi — choć jestem tyle lat młodszy od ciebie. Spójrz na te dłonie, na te stawy — dźwigały ciężkie wiosła wiele tysięcy mil, przez sztorm i przez ciszę. Ale żyłem, nawet kiedy moje ciało błagało o śmierć, która zakończyłaby długą agonię. Kiedy mdlałem nad wiosłem, nie bat przywracał mi przytomność, ale nienawiść, która nie pozwalała mi umrzeć. Nienawiść utrzymywała duszę w moim znękanym ciele przez dwa lata, nienawiść do ciebie, psie znad Ilbarsu. Na galerach straciłem nadzieję, człowieczeństwo, duszę. Ale nienawiść płonęła, jak ogień, którego nic nie ugasi. Dwa lata przy wiośle! Miesiąc temu galera rozbiła się o rafy u wybrzeża Vendhyi. Ocalałem tylko ja; wiedząc, że przyszła moja godzina, rozerwałem z siłą olbrzyma kajdany i wydostałem się na brzeg. Moje nogi wciąż jeszcze stąpają niepewnie, ale moje ramiona mają niewiarygodną siłę. Wędrowałem tu przez pustynie. Tu moja wędrówka się kończy. Krom sprawił, że spotkałem dwóch wojowników w oberży — jeden z nich doprowadził mnie do
ciebie. Po raz pierwszy w życiu Zenghi poczuł strach, który zmroził krew w jego żyłach i ścisnął lodowatą dłonią jego serce. — Hej, straże! — ryknął. — Do mnie! — Krzycz głośniej, Zenghi! — powiedział Conan swym głębokim dudniącym głosem. — Nie usłyszy ciebie nikt. Przeszedłem jak Anioł Śmierci przez twoje śpiące straże i nikt mnie nie widział. Namiot stał niestrzeżony. Patrz, łotrze, ty stworzyłeś te ręce, a teraz nadeszła twoja godzina! Zenghi zerwał się desperacko z poduszek i porwał sztylet, ale Cymeryjczyk już go dopadł i powalił na dywan. Irańczyk uderzył na oślep, ostrze zagłębiło się w ciało przeciwnika; kiedy wyciągał je, by uderzyć ponownie, poczuł żelazny uścisk na swoim nadgarstku, a prawa ręka Conana zacisnęła się na jego gardle, dławiąc krzyk. Paniczny strach ogarnął Atabega, bezradnego wobec nadludzkiej siły napastnika. To, co zacisnęło się na jego nadgarstku, to nie były ludzkie palce, złożone z kości i mięśni — to były stalowe, bezlitosne szczęki imadła, miażdżące kości i rwące ścięgna. Krew trysnęła z rozdartej, pod potwornym uściskiem jak spłowiałe płótno, skóry na jego gardle, Zenghi konwulsyjnie wpił się palcami drugiej ręki w ramię Cymeryjczyka, ale było to tak, jakby szarpał stalową sztabę przyspawaną do swojej szyi. Żyły na lewej ręce Conana nabrzmiały z wysiłku i po chwili przegub Zenghiego pękł z trzaskiem. Sztylet wypadł z jego bezwładnej dłoni. Conan pochwycił go i zatopił w piersi Atabega. Irańczyk puścił ramię ściskające jego gardło i próbował odeprzeć cios, ale jego rozpaczliwy wysiłek poszedł na marne. Powoli, powoli Conan coraz głębiej wbijał ostrze, a Zenghi wił się w bezgłośnej agonii. Przez mgłę zaćmiewającą wzrok zobaczył twarz, młodą twarz zmiażdżoną, skatowaną, ociekającą krwią. Potem sztylet sięgnął serca — wizje i życie skończyły się równocześnie. *** Ousama, nie mogąc zasnąć, spacerował po obozie. Stanął, zdziwiony brakiem warty przed namiotem Atabega i ujrzał w mroku wyłaniającą się stamtąd postać. Niejasny lęk sprawił, że zjeżyły mu się włosy. Postać okazała się być wysokim, czarnobrodym mężczyzną, odzianym w łachmany. Nieśmiało wyciągnął rękę, lecz nie odważył się dotknąć zjawiska. Ręka obcego przyciśnięta była do jego boku, spomiędzy palców sączyła się krew. — Dokąd idziesz? — wyjąkał Ousama i cofnął się mimo woli, kiedy czarnobrody przybysz utkwił w nim błyszczące dziwnym blaskiem oczy. — Powracam w pustkę, która dała mi życie — odpowiedziała postać głębokim, nieziemskim głosem i podczas gdy on patrzył na nią w osłupieniu, odeszła powolnym spokojnym krokiem, rozpływając się bezszelestnie w ciemnościach nocy. Ousama wpadł do namiotu Zenghiego — i stanął jak wryty na widok ciała Atabega, leżącego nieruchomo wśród porwanych jedwabiów splamionych krwią poduszkach. — Biada królewskim ambicjom, biada snom o potędze! — krzyknął. — Śmierć jest jak czarny koń, który może zatrzymać się każdej nocy przed namiotem, a życie jest bardziej ulotne niż morska piana! Biada Iranistanowi, bo jego najostrzejszy miecz leży złamany! Teraz Turańczycy mogą odetchnąć, gdy najgroźniejszy z Lwów leży tu bez życia! Wieść o śmierci Atabega obiegła obóz z szybkością błyskawicy, jego dotychczasowi poplecznicy rozproszyli się jak słoma na wietrze, uciekając bezładnie, rabując co popadło. Siła, która trzymała ich razem, zniknęła, i każdy pozostawiony był już samemu sobie — jako łup dla silniejszego. *** Wynędzniali obrońcy, którzy wyszli na mury dzierżąc resztki swych mieczy, gotując się
na śmiertelny bój, patrzyli zdumieni na zamęt w obozie nieprzyjaciela, na mameluków biegających tam i z powrotem, krzyczących, bijących się i wreszcie rozbiegających po pustyni na wszystkie strony. Ludzie pustyni żyli z mieczem w ręku i nie marnowali czasu z powodu śmierci, nawet królewskiej. Dosiedli swych koni, by szukać nowego pana, w wyścigu, który wygrać miał najsilniejszy. Mile Coursey wraz z Ellen i ich przyjacielem stali na murach oszołomieni cudownym ocaleniem, nie rozumiejąc jeszcze zrządzenia losu, które ocaliło Jabar Kal'at i cały Turan. Patrzyli na cichy, opuszczony obóz, gdzie poły podartego namiotu łopotały pod podmuchem porannej bryzy nad okrwawionym ciałem, które niegdyś było Lwem znad Ilbarsu.
Cień skrzydeł sępa I — Czy te psy są nażarte i ubrane? — Tak. Protektorze Wiernych. — Niech więc przyczołgają się przed nasze oblicze. Przyprowadzono więc posłów, bladych po miesiącach spędzonych w lochu, przed dębowy tron Sulejmana Wspaniałego, sułtana Quangu. Najpotężniejszego monarchy w czasach potężnych monarchów. Pod wielką, purpurową kopułą królewskiej komnaty lśnił tron, przed którym drżał cały świat — tron wykładany złotem, inkrustowany macicą perłową. Jedwabny kilim wyszywany był diamentami, a błyszczący sznur pereł tworzył jakby aureolę nad głową Sulejmana. Ale wspaniałość tronu bladła w porównaniu z siedzącą na nim postacią, obwieszoną klejnotami, z pawim piórem wetkniętym za biały, zdobiony diamentami turban. Obok tronu w uniżonych postawach stało dziewięciu wezyrów i ustawiona w krąg grupa wojowników, osobistej straży władcy. — Solaków w czarno-białych zbrojach ze szkarłatnymi kitami wieńczącymi złocone hełmy. Na posłach z Turanu zrobiło to odpowiednie wrażenie — tym większe, że mieli oni za sobą dziesięć miesięcy rozmyślań w ponurym Zamku Siedmiu Wież, wznoszącym się nad morzem Lemurii. Ambasador zdusił w sobie gniew i ukrył wszelkie uczucia pod maską fałszywej uniżoności — dziwna maska na twarzy Haborda, generała Arcyksięcia Erda. Jego harda głowa wyglądała osobliwie wśród błyszczących jedwabnych mat, sprezentowanych mu pogardliwie przez sułtana. Przed tron przyprowadziło go, trzymając mocno za ramiona, dwóch janczarów. Tak traktowano zagranicznych posłów, przybywających do sułtana od czasu tego krwawego dnia w Kozonie, kiedy to Ilos Kahil, król wymordowanych Kambujów, ukrytym sztyletem zabił przywódcę zdobywców, Murada. Wielki Quanag traktował Haborda z grzecznością. Sulejman był wysokim mężczyzną o haczykowatym nosie i cienkich, prostych ustach, których stanowczego wyrazu nie zmiękczyły obwisłe wąsy. Wysoki, wypukły podbródek był ogolony. Jedynym, co mogłoby sugerować słabość, była długa, wysmukła szyja, ale bardziej rzucały się w oczy kanciasta sylwetka i błysk czarnych oczu. Był bardziej niż podobny do Vendhiana i słusznie, był to bowiem syn Selima Groźnego, wnuk Hafny Khatum, księżniczki Krimei. Urodzony dla purpury, spadkobierca najpotężniejszej potęgi militarnej świata, obdarzony był autorytetem i dumą, która zrównała go prawie z bogami. Pod jego orlim wzrokiem stary Habord schylił głowę, by ukryć chmurę nienawiści widniejącą w jego oczach. Dziesięć miesięcy wcześniej generał przybył do Manau w imieniu
swojego pana, Arcyksięcia, z propozycjami dotyczącymi zawieszenia broni i rozporządzenia koroną Vendhyi, zdartą z głowy martwego króla na polu bitwy pod Molac, gdzie Quanadzy otworzyli sobie drogę na Zachód. Był tu przed nim inny emisariusz — Jar. Habord z właściwą swojej rasie bezczelnością, zażądał korony Vendhyi dla swojego pana, czym wyprowadził Sulejmana z równowagi. Jar na kolanach, jak żebrak, prosił o koronę dla swoich rodaków spod Molac. Jar otrzymał złoto, zaszczyty i obietnicę patronatu, za co zapłacił zobowiązaniami wrażymi nawet jego cynicznej duszy — sprzedania w niewolę poddanych swego sojusznika i otwarcia drogi przez swoje terytorium do samego serca Zachodu. Wszystko to oznajmiono Habordowi, szalejącemu z wściekłości w więzieniu, do którego wtrąciło go jego aroganckie lekceważenie sułtana. Teraz Sulejman patrzył pogardliwie na starego generała, i zarzucił zwyczaj przemawiania przez usta Wielkiego Wezyra. Król Quanagu nigdy nie poniżył by się przyznając się do znajomości jakiegokolwiek zachodniego języka, ale Habord znał quanaski. Uwagi sułtana były krótkie i nie poprzedzone wstępami. — Powiedz swojemu panu, że jestem gotów złożyć mu wizytę na jego własnych ziemiach, i że jeśli nie spotka się ze mną w Molac lub w Vendhyi, zobaczymy się pod murami Aghrapur. Habord skłonił się, nie ufając sobie na tyle, by przemówić. Gest królewskiej dłoni, i oficer ze dworu wystąpił i wręczył generałowi niedużą torbę, zawierającą dwieście dukatów. Każdy z członków poselstwa, czekających cierpliwie w drugim końcu sali pod dzidami janczarów, został podobnie obdarowany. Habord wymamrotał podziękowanie, chwytając żylastymi rękami podarunek z niepotrzebnym pośpiechem. Sułtan uśmiechnął się zdając sobie sprawę z tego, że ambasador rzuciłby mu monety w twarz, gdyby tylko się odważył. Poruszył z lekka lewą ręką, dając znak, że audiencja skończona, ale nagle zamarł wpatrując się w grupę ludzi stanowiących świtę generała — raczej jednego z tych ludzi. Był on najwyższy w całym pomieszczeniu, mocno zbudowany, wyglądał niechlujnie pomimo darowanego mu stroju. Na przyzywający ruch ręki sułtana żołnierze podprowadzili go bliżej. Sulejman wpatrywał się w niego zwężonymi oczyma. Obszerny quanaski chałat nie zdołał ukryć masywnej, mocarnej sylwetki Cymeryjczyka. Jego czarne włosy skręcały się w loki, sumiaste wąsiska zwisały ponad wystającym podbródkiem; błękitne oczy zdawała się zasłaniać dziwna mgła, jakby człowiek ten spał na stojąco z otwartymi oczyma. — Czy mówisz po quanasku? — sułtan uczynił mu ten nadzwyczajny zaszczyt, że zwrócił się do niego wprost. Mimo całej pompy dworu pozostało w sułtanie coś z prostoty jego przodków. — Tak, wasza wysokość — odpowiedział Cymeryjczyk. — Kim jesteś? — Zwą mnie Conan. Sulejman zmarszczył brwi i odruchowo sięgnął ręką do ramienia, gdzie pod jedwabiami namacał zarys starej blizny. — Nie zapominam twarzy. Twoją widziałem już kiedyś — w okolicznościach, które głęboko zapadły w mój umysł. Ale nie mogę sobie ich przypomnieć. — Byłem w Rhodes — podpowiedział Cymeryjczyk. — Wielu było w Rhodes — rzucił Sulejman — Owszem — zgodził się spokojnie Conan — a Pisie, był tam również. Sulejman zesztywniał, a jego oczy błysnęły na dźwięk nazwiska Wielkiego Wodza zakonu Mnichów, których desperacka obrona Rhodes kosztowała Quanagów sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Ale zdecydował, że Cymeryjczyk nie był dość sprytny by przekazywać mu ukryte, aluzyjne ostrzeżenie, odprawił więc poselstwo jednym ruchem ręki. Posłańców wyprowadzono sprzed królewskiego oblicza i sprawa była zamknięta. Posło-
wie mieli zostać wyprowadzeni z Manau i odeskortowani do najbliższej granicy imperium. Ostrzeżenie miało zostać pospiesznie zaniesione arcyksięciu, a wraz za nim nadciągnąć miały armie Wysokiej Porty. Oficerowie Sulejmana wiedzieli, że Wielki Wódz zamyślał coś więcej, niż po prostu posadzić swoją marionetkę Zapolyę na zdobytym tronie Vendhyi. Ambicje Sulejmana obejmowały cały Zachód, który od stuleci co jakiś czas posyłał na Wschód hordy wojowników i którego dziwni, nierozsądni ludzie raz po raz zdawali się dojrzewać do tego, by ich Quanadzy wreszcie podbili, ale za każdym razem wychodzili z wojny jeśli nie zwycięzcy — to przynajmniej niepokonani. Po południu tego samego dnia, kiedy odjechało turańskie poselstwo, kiwający się na tronie Sulejman podniósł zwieszoną głowę i przywołał Wielkiego Wezyra Ibrahima, który zbliżył się dyskretnie. Wielki Wezyr był zawsze pewny aprobaty sułtana; czyż nie był jego kompanem od kielicha i towarzyszem zabaw dziecięcych? Ibrahim miał tylko jednego rywala w staraniach o łaski sułtana — rudowłosą Aquilonkę, Khurrem — Wesołą, znaną na Zachodzie jako Roxelana, którą niewolnicy wywlekli z domu jej ojca w Rohatynie, by uczynić faworytą w haremie sułtana. — Pamiętam już tego niewiernego — powiedział sułtan. — Czy przypominasz sobie pierwszą szarżę rycerzy Molac? Ibrahim wzdrygnął się na to wspomnienie. — Oh, Protektorze Potrzebujących, jakże mógłbym zapomnieć zdarzenie, w którym ręka niewiernego rozlała świętą krew mego pana? — Pamiętam więc tych trzydziestu dwu rycerzy palatynów, pędzących wprost w nasze szyki, każdy z nich przysiągłszy oddać życie za moją śmierć. Na bogów, jechali jak na własny ślub, wielkie konie i długie lance obalały wszystko, co stanęło im na drodze, zbroje mieli wykute z najszlachetniejszej stali. Lecz padli, gdy przemówiły do nich nasze łuki, tylko trzech zostało w siodłach — rycerz Marczali i dwóch jego towarzyszy. Ci palatyni kosili moich Solaków jak zboże, ale Marczali i jeden z tych dwóch padli — prawie u moich stóp. Lecz jeden rycerz pozostał, choć hełm zerwano mu z głowy, i krew ciekła wszystkimi szczelinami jego zbroi. Jechał wprost na mnie, wymachując dwuręcznym mieczem, i na bogów, śmierć była tak blisko mnie, że czułem już palący oddech Azraela na karku! Miecz błysnął w słońcu jak błyskawica, odbił się od mojego hełmu, ogłuszając mię tak, że krew puściła mi się z nosa, przebił naramiennik i zadał mi tę oto ranę, w której rwie mnie zawsze, gdy nadchodzi deszcz. Janczarowie, którzy go otoczyli przecięli pęciny jego konia, tak że znalazł się na ziemi, a ostatni pozostali z moich Solaków wynieśli mnie stamtąd. Potem nadeszły oddziały Vendhian i nie zobaczyłem, co stało się z rycerzem. Ale dziś ujrzałem go ponownie. Ibrahim poderwał się z okrzykiem niedowierzania. — Nie, tych niebieskich oczu nie pomyliłbym z niczym, nie wiem, jak to się stało, ale rycerzem, który zranił mnie pod Molac, był ten człowiek, Conan. — Ale, Obrońco Wiernych — protestował Ibrahim — głowy tych żołnierzy-psów leżały na stosie przed twoim pawilonem... — A ja przeliczyłem je, lecz nic wówczas nie powiedziałem, żeby nie mówiono, że winię o to ciebie — odparował Sulejman. — Było ich tylko trzydzieści jeden, niektóre zmasakrowane tak, że nie sposób ich było rozpoznać. Ten niewierny, który zadał mi cios, zdołał jakoś uciec. Kocham odważnych, ale Nasza krew nie jest tak pospolita, by byle niewierny mógł ją bezkarnie rozlewać na ziemię, gdzie chłeptają ją psy. Dopilnuj tego. Ibrahim skłonił się głęboko i odszedł. Przez szerokie korytarze doszedł do błękitnej komnaty, której oprawione w złoto okna wychodziły na obrzeżne galerie, ocienione cyprysami i ochładzane wodą tryskającą ze srebrnych fontann. Tam na jego wezwanie stawił się Yaruk Chan, skośnooki, wyraźnie skrępowany przepychem swego stroju, lakierowaną skórą i pole-
rowanym brązem. — Bracie-psie — powiedział Wezyr — czy te twoje zaćmione przez kumys ślepia zauważyły wysokiego człowieka w służbie emira Haborda — rycerza, którego włosy są czarne niby paszcza lwa? — Tak, panie, on, co go nazywają Gombuk. — Ten sam. Weź czambuł swoich psów i jedźcie za Turańczykami. Przyprowadź go tu, a zostaniesz nagrodzony. Osoby posłów są święte, ale ta sprawa jest nieoficjalna — dodał cynicznie. Z ukłonem tak uniżonym jak ten należny samemu sułtanowi Yaruk Chan wycofał się sprzed oblicza drugiego człowieka w imperium. *** Pojawił się kilka dni później, zakurzony, brudny i z pustymi rękoma. Ibrahim popatrzył na niego ciężkim wzrokiem i Quanag rozpłaszczył się przed jedwabnymi poduszkami, na których siedział Wielki Wezyr w błękitnej komnacie o oknach oprawnych w złoto. — Wielki Chanie, nie pozwól swej wielkiej złości pożreć twojego niewolnika. Na bogów, nie moja to wina! — Siadaj tu i mów, co masz do powiedzenia — rozkazał wyrozumiale Ibrahim. — Było tak, mój panie — zaczął Yaruk Chan. — Jechałem szybko i choć Turańczycy, i eskorta wyruszyli dużo wcześniej, i całą noc jechali bez spoczynku, dognałem ich następnego południa. Ale spójrzcie, ale Gombuka nie było wśród nich, a gdy dopytywałem się o niego, lord Habord odpowiadał tylko wielkim mnóstwem przekleństw, jakby grzmiała burza. Pomówiłem więc ja z tymi z eskorty, co rozumieli mowę niewiernych, i dowiedziałem się, co było. Ale niech mój Pan pamięta, że powtarzam tylko słowa spahisów z eskorty, a to ludzie bez czci sumienia i łżą jak... — Jak ty — powiedział Ibrahim. Yaruk Chan przyjął komplement szerokim, psim uśmiechem, i ciągnął dalej. — Rzeczą oni tak: o świcie Gombuk zawrócił konia od reszty i emir Habord zażądał, by powiedział powody. Ale Gombuk zaśmiał się tylko na sposób barbarzyńców — huh! huh! huh! — o, tak. I Gombuk powiedział: „Diabelnie dobra była twoja służba, że dziesięć miesięcy mogłem wypocząć w quanaskim więzieniu. Sulejman dał nam bezpieczny przejazd do granicy, nie ma więc potrzeby, bym z tobą jechał”. „Ty psie”, powiedział emir, „Wojna wisi w powietrzu, Arcyksiążę będzie potrzebował twojego miecza”. — „Niech diabeł porwie Arcyksięcia”, odpowiedział Gombuk; „Zapolya jest psem, bo pod Molac stał z boku i zostawił nas, swoich towarzyszy, na śmierć, ale Erd też jest psem. Kiedy jestem bez grosza, sprzedaję mu swój miecz. Teraz mam dwieście dukatów i te szaty, za które każdy Nemedyjczyk da mi garść srebra, i niech mnie diabli, jeśli wyciągnę miecz dla kogokolwiek póki będę miał jeszcze choć grosz. Jadę do najbliższej turańskiej tawerny, a ty i Arcyksiążę możecie iść do diabła”. — Emir obrzucił go najgorszymi wyzwiskami, a Gombuk odjechał śmiejąc się. Huh! huh! huh! I śpiewając pieśń o karaluchu o imieniu... — Dosyć! — twarz Ibrahima spąsowiała. Targnął się wściekle za brodę, pojmując, że wspominając L'Isla, Conan potwierdził podejrzenia Sulejmana. Ta sprawa trzydziestu jeden głów tam, gdzie powinno było być trzydzieści dwie, to było coś, nad czym żaden quanaski sułtan nie przeszedłby do porządku dziennego. Dostojnicy tracili już stanowiska i własne głowy z bardziej błahych powodów. Zachowanie Sulejmana wskazywało na jego nieprawdopodobną wręcz sympatię i wyrozumiałość w stosunku do Wielkiego Wezyra, ale Ibrahim, choć próżny, był także roztropny i nie chciał, by pomiędzy nim i jego suwerenem pojawił się choćby najmniejszy cień. — Nie mogłeś, psie, wytropić go?
— Na bogów — zaklinał Quanag — musiał jechać na skrzydłach wiatru. Przekroczył granicę wiele godzin przede mną, jechałem za nim tak daleko, jak się odważyłem... — Dosyć — przerwał mu Ibrahim. — Przyślij mi tu Oglu. Wojownik oddalił się z ulgą. Ibrahim nie zwykł był tolerować czyichkolwiek błędów. *** Wielki Wezyr siedział strapiony na jedwabnych poduszkach, kiedy na marmurową podłogę przed nim padł cień skrzydeł sępa i osoba, którą wezwał, skłoniła się przed nim. Człowiek, którego imię było postrachem całej zachodniej Vendhyi, mówił miękko i cicho, poruszał się ze zwinnością kota, ale zło przepajające jego duszę widoczne było w rysach śniadej twarzy, w błysku skośnych, zwężonych oczu. Był wodzem Akinji, tych dzikich jeźdźców, których rajdy siały popłoch i zniszczenie poza granicami włości Wielkiego Wodza. Stał teraz w pełnej zbroi, z wysadzanym diamentami hełmie na wąskiej głowie, ze skrzydłami sępa przymocowanymi do naramienników pozłacanej kolczugi. Te skrzydła rozpościerały się szeroko na wietrze, kiedy jechał, a ich cień zwiastował śmierć i zniszczenie. Przed Wielkim Wezyrem stał największy rzeźnik w całym narodzie rzeźników, sam czubek olbrzymiej szabli Sulejmana. — Niebawem wejdziesz przed wojskami naszego pana na ziemię niewiernych — powiedział Ibrahim. — Twoim zadaniem będzie jak zwykle uderzać, nikogo nie oszczędzając. Spustoszysz pola i winnice kafrów, spalisz ich wsie, zabijesz mężczyzn, a kobiety weźmiesz w jasyr. Ziemie poza naszymi granicami będą jęczeć pod ciężarem twojej stopy. — Miło posłuchać, Wybranku bogów — odpowiedział Oglu miękkim, dworskim głosem. — Ale jest rozkaz w tym rozkazie — ciągnął dalej Ibrahim, patrząc przenikliwie na Akinji. — Czy znasz Cymeryjczyka, Conana. — Tak... Gombuka, jak zwą go Quanadzy. — No. Oto polecenie — ktokolwiek będzie walczył czy uciekał, żył albo ginął — ten człowiek musi żyć. Szukaj go wszędzie, choćby pogoń miała cię zaprowadzić na same brzegi Vilayet. Kiedy przywieziesz mi jego głowę, dostaniesz złota po trzykroć tyle, ile ona waży. — Wedle rozkazu, panie. Ludzie mówią, że jest włóczęgą, zrujnowanym przez wino i kobiety. Mówią, że kiedyś był Rycerzem Mnichów, nim zaczął pić i... — Nie lekceważ go — przerwał mu Ibrahim. — Może i jest pijakiem, ale skoro jechał z Marczalim, nie należy nim pogardzać. Dopilnuj tego! — Nie ma w świecie takiej nory, w której mógłby się przede mną j ukryć — zapewnił Oglu — ni nocy tak ciemnej, by go skryła, ni lasu tak gęstego. Jeśli nie przyniosę ci jego głowy, przyślę ci swoją. — Dosyć! — Ibrahim uśmiechnął się szeroko i pogładził się z zadowoleniem po brodzie. — Możesz odejść. Złowroga, skrzydlata postać wyślizgnęła się bezszelestnie z komnaty. Ibrahim nie mógł wiedzieć, że zrobił właśnie pierwszy krok w sporze, który rozciągnąć się miał na długie miesiące i dalekie kraje, zatapiając w czarnym wirze trony i królestwa, i rudowłose kobiety, piękniejsze niż płomienie piekła.
II W małej, strzechą krytej chacie w wiosce nieopodal Vilayet rozlegało się potężne chrapanie. Na podartym płaszczu rzuconym na stos słomy spał tam palatyn Conan, śpiący snem sprawiedliwego — upojonego piwem. Welwetowa opończa, obszerne szarawary, chałat i ka-
masze zniknęły. Palatyn ubrany był w wytartą skórę i zardzewiałą zbroję, Czyjeś ręce szarpały go brutalnie wyrywając ze snu. — Obudź się, panie! Oh, obudź się, dobry rycerzu — dobra świnio — dobry psie — obudzisz się wreszcie? — Napełnij kufel, gospodarzu — mamrotał śpiący. — Kto?... Co? Niech cię psy zjedzą, Irga! Nie mam już ani talara... ani grosza. Idź stąd jak rozsądna dziewczyna i daj mi pospać. Dziewczyna wznowiła swoje bezowocne wysiłki. — Wstawaj, głupcze! Weź swój rożen! Coś się dzieje! — Irga — jęczał Conan, uchylając się przed nią — zanieś do kupca moje nauszniki. Da ci za to tyle, że wystarczy, i będę mógł się jeszcze raz upić. — Kretyn! — wrzasnęła zrozpaczona. — Nie chcę pieniędzy! Cały wschód jest w ogniu i nikt nie wie czemu! — Czy przestało padać? — spytał Conan, przejawiając wreszcie pewne zainteresowanie światem zewnętrznym. — Już parę godzin temu. To, co słyszysz, to woda cieknąca z dachu. Weź miecz i wyjdź na ulicę. Wszyscy mężczyźni upili się za twoje ostatnie srebro, a kobiety nie wiedzą, co myśleć ani co robić, Ah! Okrzyk wyrwał się z jej piersi na widok dziwnego światła, którego błysk przesączył się przez szczeliny w ścianach. Cymeryjczyk podniósł się niepewnie, zatknął za pas obosieczny miecz i wcisnął na głowę brudną myckę. Potem wyszedł na ulicę w ślad za dziewczyną. Była młoda i smukła, bosa, zawinięta tylko w krótką tunikę, przez rozcięcie której kusząco błyskały fragmenty jej białego ciała. W wiosce nie widać było śladu życia. Nigdzie nie paliło się światło. Tylko woda — kapiąca jednostajnie ze słomianych strzech. Kałuże na zabłoconych uliczkach błyszczały czernią. Wiatr szemrał w czarnych gałęziach drzew, a na południowym wschodzie coraz wyżej w ołowiane niebo wznosiła się szkarłatna łuna, oświetlająca od dołu chmury. Irga, łkając, przytuliła się do wysokiego Cymeryjczyka. — Powiem ci, co to jest, moja droga — powiedział, przyglądając się łunie. — To diabły Sulejmana. Przeszli przez rzekę i palą teraz wsie. Tak, widziałem już nieraz na niebie taki blask. Spodziewałem się go wcześniej, ale te przeklęte deszcze, które padały tu od tygodni, musiały widać ich zatrzymać. Tak, to Akinji, i nie zatrzymają się przed Ghori, Posłuchaj mała, idź szybko do stajni i przyprowadź mi mojego nowego ogiera. Wyślizgniemy się jak mysz pomiędzy palcami diabła. Koń bez trudu udźwignie nas oboje. — Ale ludzie z wioski! — zaszlochała, załamując dłonie. — Ech, co tam — odpowiedział. — Niech spoczywają w spokoju; mężczyźni dzielnie pili moje piwo, kobiety były dobre — ale na rogi Szatana, dziewczyno, ten konik nie uniesie całej wioski! — To jedź! — rzuciła. — Ja zostanę i umrę razem z moimi ludźmi! — Quanadzy cię nie zabiją — odpowiedział. — Sprzedadzą cię staremu, grubemu kupcowi z Manau, który będzie cię bił. Nie zostanę tu, żeby mi wypruli flaki, i ty też nie... Wzrok dziewczyny przerwał mu wpół słowa, odwrócił się na pięcie widząc w jej oczach potworny strach. W tej samej chwili chata na dolnym końcu wsi stanęła w płomieniach. Krzykowi dziewczyny zawtórował chór wrzasków i szaleńczego wycia. W niemrawym świetle ciemne postacie tańczyły i uciekały. Conan osłaniając oczy dłonią, zobaczył cienie, mrowiące się na niskim, glinianym murze, który pijaństwo i nierozwaga zostawiły niestrzeżonym — Niech to licho — mruknął. — ci piekielnicy wyjechali przed swój ogień. Zakradli się w ciemnościach do wioski... chodźże, dziewczyno! Złapał ją za przegub białej dłoni; wyrywała mu się z krzykiem, oszalała z przerażenia, ale w tej samej chwili mur opodal nich runął pod naporem grupy jeźdźców, którzy wpadli jak burza do zgubionej wsi
Chaty płonęły już ze wszystkich stron, a pod niebo unosiły się straszne krzyki, kiedy jeźdźcy wyciągali z chat wrzeszczące kobiety i pijanych mężczyzn i podrzynali im gardła. Conan widział szczupłe sylwetki jeźdźców, w których zbrojach odbijały się światła pożarów; zobaczył też skrzydła sępa na ramionach dowódcy. W chwili, gdy go rozpoznał, Oglu wyprostował się i wskazał na niego palcem. — Na niego, psy! — zawył Akinji. Jego głos nie był już miękki, lecz zgrzytał jak wyciągana z pochwy szabla. — To Gombuk! Pięć tysięcy talarów dla tego, który przyniesie mi jego głowę! Z przekleństwem na ustach Conan rzucił się w stronę najbliższej chaty, ciągnąc za sobą dziewczynę. Usłyszał brzęk cięciw, dziewczyna westchnęła i zmiękła w jego objęciach. Opadła na kolana, w migocącym świetle zobaczył wystający spod serca pierzasty koniec strzały. Z basowym rykiem zwrócił się przeciwko swoim prześladowcom, jak to czyni osaczony niedźwiedź. Stał tak przez chwilę z dumnie podniesioną głową, oburącz trzymając miecz; potem, tak jak niedźwiedź zmyka wobec przeważającej liczby myśliwych, odwrócił się i pobiegł w stronę chaty, słysząc strzały świszczące naokoło niego i odbijające się od kolczugi. Conan okrążył chatę, w której mieszkał i dotarł do stajni, gdzie trzymał swojego wierzchowca. Gdy dopadł drzwi, ktoś za jego plecami warknął w ciemności jak pantera i zadał cios. Rycerz odbił go podniesionym mieczem i uderzył z całą siłą swych szerokich ramion. Wielkie ostrze odbiło się od wypolerowanego hełmu Akinji, strzaskało naramiennik i oderwało rękę od ramienia. Przeciwnik zaryczał i upadł, a Cymeryjczyk przeskoczył nad nim. Szary ogier, szalejący ze strachu i podniecenia, stanął dęba, gdy jego pan skoczył mu na grzbiet. Nie było czasu na siodłanie czy kiełznanie. Conan wbił obcasy w drżące boki konia i ten wypadł jak burza przez drzwi, roztrącając ludzi jak kręgle. Przelecieli przez otwartą przestrzeń pomiędzy płonącymi chatami, tratując porozrzucane trupy, bryzgając wodą z kałuż. Akinji rzucili się za nim biegiem, wypuszczając strzały i wywieszając języki jak psy. Konni pognali za nim, podczas gdy ci, którzy weszli do wsi pieszo, biegli w stronę wyłomu w murze po swoje konie. Strzały świstały nad głową Conana, gdy kierował swojego konia w jedynym dostępnym kierunku — w stronę nienaruszonego zachodniego muru. Jego życie wisiało na włosku, bo ziemia była śliska i nierówna, a szary ogier nigdy nie próbował takich skoków. Cymeryjczyk wstrzymał oddech, czując jak potężne ciało pod nim napina się jak sprężyna i pryska w górę w najwyższym wysiłku; potem wyrzucony tytaniczną siłą stalowych ścięgien ogier wyleciał w powietrze i przeszedł nad przeszkodą, muskając ją niemal kopytami. Ścigający zawyli z zachwytu i wściekłości, i zawrócili. Choć urodzeni jeźdźcy, nie odważyli się jednak na tak karkołomny wyczyn. Stracili wiele czasu szukając bram i wyrw w murze, i gdy na koniec wydostali się z wioski, ich ofiara zniknęła już dawno w mrocznym, gęstym, ociekającym wodą lesie. Oglu klął straszliwie i zleciwszy pułkownikowi Othmanowi, by nie zostawił w wiosce ni jednej żywej duszy, pojechał za uciekinierem, wypatrując śladów odciśniętych w mokrej glinie i przysięgając gonić go, choćby trop miał go zaprowadzić pod same mury Ghori.
III Nie było wolą Kroma, by Oglu zdobył tej nocy w ciemnym, wilgotnym lesie głowę Conana. Znał on tę okolicę dużo lepiej niż Quanadzy, którzy mimo iż pełni zapału, zgubili jednak w ciemnościach jego trop. Świt zastał Conana jadącego przez porażone strachem wioski, oglądającego się na bu-
chające na wschodzie i południu płomienie. Okolica roiła się od uchodźców, uginających się pod ciężarem swego nędznego dobytku, gnających ryczące żałośnie bydło, jak ludzie uciekający przed końcem świata. Deszcze monsunowe, które dały im przedtem złudę bezpieczeństwa, nie na długo wstrzymały marsz Wielkiego Króla. Pustoszył on wschodnie marchie turańskie, a za nim szło ćwierć miliona ludzi. Gdy Conan balował w tawernach odciętych od świata wiosek, padły Yvetshi i Edna, których obrońcy, żołnierze turańscy, wycięci zostali w pień przez janczarów, choć bezpieczeństwo obiecał im sam Sulejman, którego ludzie nazywali Szlachetnym. Erd, dostojnicy i magowie siedzieli, i naradzali się, a za Zachód walczyły jednostki. Deszcze padały — Quanadzy przedzierali się powoli przez równiny i lasy, które powodzie zamieniły w bagna. Tonęli w wezbranych rzekach, tracili też mnóstwo broni, zaopatrzenia i katapult, gdy łodzie przewracały się, podmyte mosty waliły, a wozy grzęzły w błocie. Ale szli dalej, pchani niezłomną wolą sułtana, i latem przez ruiny Vendhyi weszli do Turanu, poprzedzani przez groźnych, rozszalałych Akinji. Tego wszystkiego Conan dowiedział się od uciekinierów, których mijał, gnając swego zmęczonego konia w stronę miasta, jedynej nadziei płaczących tłumów. Za jego plecami ziemia zdawała się płonąć, a wiatr przynosił czasem wrzaski mordowanych ludzi. Skrzydła sępa niosły śmierć temu krajowi, a cień tych wielkich skrzydeł padł na cały Zachód. Znów z błękitnego, tajemniczego Wschodu nadciągał niszczyciel, tak jak przed nim jego bracia — Subotai, Bayazid, Muammad Zdobywca, nigdy jednak na Zachód nie szła taka burza. Droga przed powiewającymi skrzydłami sępa pełna była szlochających uciekinierów, za nimi była czerwona i cicha, zasłana zmasakrowanymi postaciami, które nie krzyczały już więcej. Kiedy Conan ze słaniającym się ze zmęczenia wierzchowcem przejechał przez bramy Ghori, zabójcy byli nie dalej niż pół godziny za nim. Ludzie na murach słyszeli od wielu godzin te żałosne lamenty, unoszone wiatrem, a teraz widzieli już jak słońce odbijało się w grotach lanc jeźdźców, zjeżdżających ze wzgórz na otaczającą miasto równinę. Widzieli też obnażone ostrza, poruszające się bez ustanku jak sierpy w rękach żniwiarzy. Conan zastał miasto w nieładzie, ludzi kotłujących się wokół dowódcy miasta, hrabiego Nikolasa Salm, siedemdziesięciojednoletniego weterana, i jego pomocników, Roggendorfa, hrabiego Nikolasa Zrinyi i Aula Bakicsa. Salm pracował w szalonym pośpiechu, burząc domy stojące w pobliżu murów i używając gruzu do ich wzmocnienia. Mury były stare i niepewne, nigdzie nie grubsze niż sześć stóp, w wielu miejscach wyszczerbione i grożące zawaleniem. Zewnętrzna palisada była tak mizerna, że zyskała sobie miano — miejskiego żywopłotu. Ale pod kierunkiem tryskającego energią hrabiego Salmy zbudowano już nowy, wysoki na dwadzieścia stóp mur, ciągnący się od Uben do Bramy Gart. Starą fosę pogłębiono, a od mostu zwodzonego do Bramy Solnej wzniesiono nowe blanki. Słoma z dachów została zdjęta dla zapobieżenia pożarom, a chodniki rozkopano, by grzęzły w nich kule z katapult. Przedmieścia były już opuszczone, a teraz podpalano je, by nie stanowiły osłony dla oblegających. Podczas tych działań, prowadzonych niemal przed nosem nadciągających morderców, wybuchły w mieście pożary, powiększając jeszcze zamieszanie. Było to połączenie piekła z domem wariatów, a pośrodku tego pięć tysięcy zrozpaczonych starców, kobiet i dzieci, niezdolnych do noszenia broni było bez litości odpędzanych od bram, a ich krzyki, narastające w miarę zbliżania się Akinji, doprowadzały ludzi wewnątrz murów do obłędu. Ci piekielnicy nadciągali tysiącami, zgrupowani w luźne szwadrony, okrążając miasto jak sępy, gromadzące się wokół zdychającego wielbłąda. Po godzinie na zewnątrz muru nikt nie został żywy, z wyjątkiem tych, którzy przywiązani na długich sznurach do siodeł musieli albo biec całym pędem, albo dać się zawlec na śmierć. Dzicy jeźdźcy kłębili się pod murami, wyjąc i strzelając z łuków. Ludzie na wieżach
rozpoznali po skrzydłach Oglu i zwrócili uwagę na to, że jeździł od jednego stosu ciał do drugiego, uważnie oglądając każde zwłoki, od czasu do czasu spoglądając badawczo na blanki. W międzyczasie, po zachodniej stronie, zgrupowanie oddziałów turańskich i zamoryjskich, dowodzone przez Palgrava, przedarło się przez kordon i wmaszerowało do miasta wśród wiwatujących tłumów. Conan patrzył na nich, wsparty na mieczu, jak jechali w lśniących napierśnikach, spiczastych hełmach, z włosami opadającymi na ramiona i oburęcznymi mieczami przewieszonymi przez plecy. Dziwnie wyglądał w swej zardzewiałej kolczudze, ze starodawną uprzężą niechlujnie zesztukowaną z niedopasowanych kawałków — jak postać z przeszłości, zakurzona i wyblakła, patrząca, jak nadchodzi nowa, błyszcząca generacja. Ale Palgrave poznał go i zasalutował, i cała kolumna przemaszerowała i zniknęła. *** Conan ruszył w stronę murów, gdzie żołnierze strzelali z katapult do Akinji, którzy jakby zamierzali piąć się na mury na zarzuconych na blanki lassach. Ale po drodze usłyszał, że Salin zmusza i żołnierzy, i dostojników do pracy przy robotach ziemnych, schronił się więc pośpiesznie w tawernie. Gdzie we właściwy sobie sposób nakłonił gospodarza, krzywonogiego Nemedyjczyka do udzielenia mu kredytu, i w krótkim czasie doprowadził się do takiego stanu, że nikt nie zaproponowałby mu już jakiejkolwiek pracy. Strzały i krzyki docierały do jego uszu, ale nie zwracał na to uwagi. Wiedział, że Akinji uderzą i pójdą dalej, by pustoszyć okoliczne ziemie. Z rozmów w tawernie dowiedział się, że Salm miał 20000 pikinierów, 2000 konnych i 1000 ochotników spośród mieszkańców, a także siedemdziesiąt katapult. Na wieść o liczbie oblegających strach ścisnął serca wszystkich — prócz Conana. Był on na swój sposób fatalistą. Ale teraz odkrył w piwie własne sumienie i zasępił się na myśl o tych ludziach, których podli Ghorijczycy skazali na pewną śmierć, zostawiając za murami, na pastwę dzikich Akinji. Im więcej pił, tym większa go ogarniała melancholia, i pijackie łzy kapały mu z wąsów. Wstał wreszcie chwiejnie i podniósł miecz, zamierzając z powyższego powodu, wyzwać Salmę na pojedynek. Zignorował nieśmiałe protesty karczmarza i wytoczył się na ulicę. Wieże świątyń i fasady kamienie wirowały wokół niego; ludzie popychali go i potrącali, biegając we wszystkie strony niemal bezcelowo. Brzęcząc zbroją nadszedł Palgrave; wąskie, ciemne twarze jego Turańczyków kontrastowały z okrągłymi, nalanymi obliczami lancetników. — Wstydź się, Conanie! — powiedział wrogo Palgrave — Akinji są tuż, a ty wciąż nurzasz w kuflu swój świński ryj! — Czyj ryj, w jakim kuflu?! — oburzył się Conan, wymachując niezdarnie mieczem. — Niech Cię diabli, jak cię wyrżnę w ciemię... Palgrave zniknął już z pola widzenia, a Conan znalazł się na Wieży Gart, nie całkiem świadom, skąd się tam właściwie wziął. Ale to, co zobaczył, otrzeźwiło go. Akinji w istocie byli tuż tuż. Równinę pokrywały namioty, niektórzy twierdzili, że było ich trzydzieści tysięcy i że z najwyższej wieży Świątyni Elrika nie było widać ich końca. Na rzece kołysało się czterysta łodzi. Conan słyszał, jak ktoś przeklinał w głos turańską flotę, która stała daleko w górze rzeki, bo od dawna nie opłacani żeglarze odmówili posłuszeństwa. Usłyszał też, że Salm nie odpowiedział na wezwanie do kapitulacji. Teraz, po części jako gest, po części dla nastraszenia kafryjskich psów armia Wielkiego Quanaga przesuwała się w pochodzie pod starymi murami, przed rozpoczęciem regularnego oblężenia. Widok mógł przerazić najbardziej zapalonego wojaka. Zniżające się ku zachodowi słońce rozpalało płomienie w błyszczących hełmach, wysadzanych klejnotami rękojeściach szabel, na ostrzach włóczni. Jakby rzeka płynnej stali przepływała z wolna pod murami Ghori.
Akinji, którzy zwykle stanowili awangardę, odjechali, ale na ich miejsce przyszli Quanadzy, przycupnięci na wysokich siodłach o krótkich strzemieniach, chronieni żelaznymi hełmami i napierśnikami z brązu. Za nimi szli Kusanici, nieregularna piechota, złożona głównie z nomadów, dzika zbierana banda. Potem ich bracia, Delizowie, dzicy ludzie na małych, wytrzymałych konikach, fantazyjnie wystrojonych futrami i piórami. Jeźdźcy nosili czapki i peleryny ze skóry kaparda; ich włosy opadały w strąkach na ramiona, a sponad zmierzwionych bród spoglądały oczy, błyszczące fanatyczną żądzą mordu. Za nimi szła prawdziwa siła armii. Najpierw bejowie i emirzy ze swoimi świtami — jeźdźcami i piechurami z feudalnych włości Quanagu. Potem spahisi, ciężka kawaleria, na wspaniałych koniach. A na końcu to, co stanowiło o potędze imperium — najstraszniejsza organizacja militarna w historii — janczarowie. Na murach ludzie pluli ogarnięci bezsilną wściekłością, rozpoznając własną rasę. Bo janczarowie nie byli Quanagami. Poza sporadycznymi przypadkami, kiedy rodzice przemycali swoje potomstwo do armii, by uchronić je przed nudnym życiem i mozołem pracy na roli, byli to synowie Zachodu — Zamory, Turanu, Aquilonii — porwani w dzieciństwie i wychowani w czci dla Quanagu, znający tylko jednego pana — sułtana, a mający tylko jedno zajęcie — rzeź. Ich gładkie twarze kontrastowały z bujnym zarostem ich panów. Wielu miało błękitne oczy i żółte wąsy. Ale twarze wszystkich naznaczone były tą wilczą zajadłością, do której byli przyuczeni. Pod ciemnoniebieskimi płaszczami nosili zbroje z najprzedniejszej stali, wielu założyło stalowe mycki pod te dziwne, spiczaste kapelusze, z których zwisały pasemka materiału z nawleczonymi na nie miedzianymi obrączkami. Te osobliwe nakrycia głowy były dodatkowo ozdobione piórami rajskich ptaków. Każdy z janczarów oprócz szabli i sztyletu miał jeszcze małą włócznię, a oficerowie nieśli garnki żaru do podpalania budynków. Wzdłuż szeregu biegali czarownicy odziani w wielbłądzie skóry, wykrzykujący na chwałę swych bogów. Orkiestry wojskowe, wynalazek Quanagów, maszerowały bijąc w cymbały i dmąc w fanfary. Ponad tym wszystkim kołysało się barwne morze sztandarów — szkarłatne flagi spahisów, białe flagi janczarów z wyszywanym złotymi nićmi mieczem obosiecznym, kosmate buńczuki władców — o siedmiu ogonach dla Sułtana, sześciu dla Wielkiego Wezyra, trzech dla Aghi, wodza janczarów. Tak to Sulejman demonstrował swoją potęgę oczom zdesperowanych kafrów. Ale wzrok Conana skierowany był na oddziały katapult. Potrząsał niepewnie głową. — Wszystko małe, jak nasze — mruczał. — Gdzież u diabła cała ta ciężka artyleria, z której Sulejman był tak dumny? — Na dnie Zaporoskiej! — Vendhiański pikinier splunął i wyszczerzył zęby. — Wulf Hagen zatopił tę część flotylli sułtana. Reszta katapult, powiadają, ugrzęzła przez te deszcze. Z wolna na twarzy Conana pojawił się uśmiech. — Jakie słowa Sulejman przesłał do Salina? — Że zje śniadanie w Ghori pojutrze. Conan bez słowa pokiwał głową.
IV Oblężenie rozpoczęło się rykiem katapult, świstem strzał i trzaskiem spadających kamieni. Janczarowie zajęli pozycje w murach przedmieścia, gdzie resztki ścian zapewniały im osłonę. Ukryci za plecami nieregularnej piechoty, osłaniani salwami z łuków ruszyli wkrótce po świcie. Conan stał przy katapulcie, wsparty na mieczu, ściskając w zamyśleniu pięść i przyglą-
dając się artylerzyście z Vendhyi, którego znoszono właśnie z muru i z którego głowy przez dziury w czaszce wyciekał mózg. To odpryski z kamiennych kul przemówiły zbyt blisko niego. Katapulty sułtana huczały jak szczekające basem psy, utrącając kawałki blanków. Janczarowie postępowali naprzód, klękając i strzelając w marszu. Strzały odbijały się od krenelaży i z gwizdem odlatywały w przestrzeń. Jedna ześlizgnęła się na hełmie Conana, na co zareagował groźnym rykiem. Odwróciwszy się w stronę katapulty zobaczył barwną, nie pasującą do otoczenia postać pochylającą się nad masywnym pociskiem. Była to kobieta, ubrana tak, jak za pamięci Conana nie ubierali się nawet aquilońscy dandysi. Była wysoka, doskonale ukształtowana zwinna. Spod stalowego hełmu wymykały się niesforne loki, błyszczące czerwonym złotem w świetle wschodzącego słońca. Miała na sobie wysokie do pół uda buty z wężowej skóry, a wyżej workowate bryczesy. Quanaska koszula ze stalowej siatki wpuszczona była w spodnie. Smukłą kibić podkreślała zawiązana w talii zielona, jedwabna szarfa, za którą zatknięte były sztylet, i długa, turańska szabla. Na ramiona niedbale zarzuciła czerwony płaszcz. Ta zdumiewająca postać pochylała się właśnie nad katapultą nakierowywując ją z wprawą znamionującą wieloletnie doświadczenie na grupę Quanagów, którzy w zasięgu strzału ustawiali właśnie swoją katapultę. — Hej, Czerwona Soniu! — krzyknął jakiś zbrojny, wymachując piką. — Pokaż im piekło, mała! — Zaufaj mi, bracie — odpowiedziała przykładając dłoń do rygla. — Ale wolałabym, żeby to Roxelana... Potworne uderzenie zagłuszyło resztę zdania, a wszystko zniknęło w kłębach kurzu. Odrzut katapulty rzucił artylerzystkę na ścianę. Poderwała się natychmiast jak sprężyna i podbiegła do muru, wpatrując się niecierpliwie w rozwiewające się kłęby, zza którego ukazały się szczątki wrogiej katapulty. Wielka kula, większa niż głowa dorosłego mężczyzny, trzasnęła prosto w zgromadzonych naokoło niej ludzi, którzy leżeli teraz na zrytej ziemi, z czaszkami zmiażdżonymi siłą uderzenia i ciałami naszpikowanymi szczątkami roztrzaskanej kamiennej kuli. Na wieżach rozległy się wiwaty, a kobieta nazwana Czerwoną Sonią zawyła z radości i odtańczyła kozaka. Conan zbliżył się do niej, przyglądając się z nietajonym podziwem kształtnemu brzuchowi wyglądającemu spod zbroi, kuszącym, pięknie zarysowanym udom i biodrom. Stała tak, jak mógłby stać mężczyzna, na szeroko rozstawionych nogach z kciukami zatkniętymi za pas, ale była w pełni kobietą. Śmiała mu się prosto w twarz; zafascynowany przyglądał się iskierkom migocącym w jej oczach i zmieniającym kolor źrenicom. Poplamioną ręką odgarnęła w tył bujne loki, a on zastanawiał się, jak różanobiałe jest jej ciało tam, gdzie nie ma śladu brudu. — Czemuż to chciałabyś mieć za cel Roxelanę, moja droga dziewczyno? — zapytał. — Bo ta dziwka jest moją siostrą — odpowiedziała Sonia. W tym momencie na murach rozbrzmiał potężny okrzyk i dziewczyna skoczyła jak podcięta biczem, wyrywając zza pasa długie ostrze. — Ten okrzyk! — zawołała. — Janczarowie... Conan pędził już do swojej katapulty. On też słyszał już niegdyś ten straszliwy, porażający okrzyk atakujących janczarów. Sulejman nie zamierzał długo bawić się z miastem, które odgradzało go od bezbronnego Zachodu. Chciał wziąć je jednym uderzeniem. Bushi — bazouki, nieregularni piechurzy, padali jak muchy, by osłonić główne uderzenie, a janczarowie idąc po stosach ich ciał uderzyli na Ghori. Pchali się prosto pod zionące ogniem strumienie łoju czy jakiejś innej łatwopalnej substancji. Pod ostrzałem łuczników przeszli fosą po przerzuconych przez nią drabinach. Pod ogniem padały całe szeregi, ale na ich miejsce wysuwali się wciąż nowi, byli już na murach i tam toczyła się teraz najzaciętsza walka.
Turańscy łucznicy strzelając prosto w dół zebrali obfite żniwo, ale drabiny oparły się już o mury i wyjący szaleńcy darli się po nich do góry. Strzały świszczały, coraz to padał któryś z obrońców. Z tyłu huczały quanaskie katapulty nie dbając o to, że zabijały swoich na równi z wrogami. Stojący przy murze Conan został odrzucony w tył przez potężne uderzenie. Kula roztrzaskała stanowisko, strącając pół tuzina obrońców. Wstał na pół ogłuszony, przysypany cegłami i ciałami towarzyszy. Spojrzał w dół na nadciągającą gęstwę wykrzywionych, fanatycznych twarzy, na oczy błyszczące jak u wściekłych psów i ostrza migocące jak promienie słońca na wodzie. Stanął w szerokim rozkroku, wyciągnął swój wielki miecz i wziął rozmach. Szczęki zacisnęły mu się. Długie na pięć stóp ostrze prześlizgnęło się po stalowych hełmach, przez czaszki, roztrzaskując podniesione tarcze i stalowe naramienniki. Ludzie posypali się z drabin, następni ślizgali się na zalanych krwią szczeblach. Ale inni pchali się już ze wszystkich stron. Wrzawa po lewej stronie obwieściła, że wrogowie wdarli się na mury. Ale nikt nie odważył się opuścić swego stanowiska, by biec do zagrożonego miejsca. Oszołomionym obrońcom zdawało się, że Ghori zostało otoczone przez migocące, rozkołysane morze, którego fale coraz wyżej i wyżej biły w mury okazanego na zagładę miasta. Cofając się, by nie zostać okrążonym, Conan stękając z wysiłku bił na prawo i lewo. Jego oczy nie były już zamglone; lśniły teraz jak duże kule ognia. Trzech janczarów leżało już u jego stóp; miecz uderzał o cały las szabel. Jedna z nich złamała się na jego hełmie, wypełniając jego oczy wirującymi gwiazdami. Zachwiał się, uderzył i poczuł, że trafił. Krew trysnęła mu na ręce. Pośpiesznie wyrwał miecz z ciała trupa. Nagle rozległ się czyjś bojowy okrzyk i ktoś pojawił się u jego boku, słyszał trzask zbroi pękających pod sypiącymi się ciosami szabli, migocącej jak srebrna błyskawica przed jego przytomniejącymi oczyma. To Czerwona Sonia przyszła mu z pomocą, a jej atak był nie mniej straszliwy niż atak wygłodniałej pantery. Ciosy następowały po sobie zbyt szybko, żeby oko mogło za nimi nadążyć; jej ostrze było jak żywy ogień, a ludzie padali jak dojrzałe kłosy przed żniwiarzami. Z głębokim rykiem Conan dołączył do niej, straszny, skrwawiony, zataczając mieczem olbrzymie kręgi. Pod ich naporem Quanadzy cofnęli się na skraj muru, potem dopadali drabin lub z wrzaskiem spadali w przepaść. Przekleństwa nieprzerwanym strumieniem płynęły z ust Sonii. Wybuchała dzikim śmiechem za każdym razem, kiedy cios trafił w cel i ostrze szabli spływało krwią. Ostatni pozostały na placu boju przeciwnik z wrzaskiem osłaniał się rozpaczliwie, potem rzuciwszy swój jatagan zacisnął desperacko ręce na jej szabli. Czepiał się jej z jękiem rozpaczy, choć krew płynęła z jego straszliwie pociętych palców. — Idź, psie, do piekła! — zaśmiała się dziewczyna. — Diabeł warzy tam zupę dla ciebie! Jednym szarpnięciem oswobodziła ostrze, tnąc na kawałki palce nieszczęśnika; ten zachwiał się i z żałosnym jękiem runął w dół. Po obu stronach janczarowie spadali z muru. Katapulty, które zamilkły w czasie, gdy walka toczyła się na murach, huczały znowu, a Turańczycy, klęczący przy murach, odpowiadali ze swoich łuków. Conan zbliżył się do Czerwonej Soni, która klnąc z cicha wycierała krew ze swojej szabli. — Na Kroma, dziewczyno — powiedzie! wyciągając wielką dłoń — gdybyś nie przyszła mi z pomocą, myślę, że znalazłbym się w piekle. Chciałem podziękować... — Dziękuj diabłu! — prychnęła Sonia, odpychając jego dłoń. — Quanadzy byli na murach! Nie myśl, że narażałam swoją skórę, by ratować twoją! I odrzucając w tył poły płaszcza zbiegła po schodach z muru, przekomarzając się z żołnierzami. Conan patrzył za nią zasępiony. Jakiś lancetnik poklepał go jowialnie po plecach.
— Jej, ona to diabeł! Przetrzymuje w piciu najtęższe głowy, a przeklina lepiej niż Zamorianie. Nie zna miłości. Bić — ciąć — giń, psie! Tak ona żyje. — Kimże jest, u czorta? — huknął wściekle Conan. — Czerwona Sonia z Rogatina — to wszystko, co wiem. Mówi, że jest siostrą Roxelany, faworyty sułtana. Gdyby tamtej nocy Quanadzy miast Roxelany porwali Sonię. O bogowie! Sułtan miałby niezłe kłopoty. Ostawcie ją, panie bracie; to dzika kotka. Chodź, napijemy się piwa. Janczarowie, wezwani przez Wielkiego Wezyra, by wytłumaczyli, czemu atak się nie powiódł, choć zdołali już wedrzeć się na mury, przysięgali, że stanął przeciw nim sam diabeł w ciele rudowłosej kobiety, wspomaganej przez olbrzyma w zardzewiałej zbroi. Ibrahim zlekceważył kobietę, lecz rysopis mężczyzny obudził w nim na wpół uśpione wspomnienia. Odprawiwszy żołnierzy przywołał, Yaruk Chana, i wysłał go do Oglu z zapytaniem, czemu ten nie przysłał do królewskiego namiotu pewnej głowy.
V Rano Sulejman nie zjadł śniadania w Ghori. Stał na wzgórzu Zemmer przed swym pysznym pawilonem ze złoconymi masztami, w otoczeniu gwardii pięciuset Solaków i patrzył na swoje lekkie katapulty, dziobiące bezskutecznie mury; widział swych nieregularnych, jak ginęli tysiącami usiłując zasypać fosę, swoich saperów ryjących w ziemi jak krety, drążących okopy coraz bliżej bastionów. Wewnątrz miasta nikt nie zaznał spokoju. Mury obsadzone były dzień i noc. W swoich pokojach mieszkańcy czuli słabe wibracje, jakby ktoś sypał groch na wielki bęben. Mówiono o quanaskich górnikach, podkopujących się pod mury, i drążono własne korytarze. Ludzie walczyli pod ziemią nie mniej zacięcie, niż na powierzchni. Ghori był jedyną wyspą pośród morza wrogów. Noc w noc z muru patrzyli ludzie na horyzont, gdzie łuny pożarów znaczyły drogę Akinji. Czasem przychodziły wieści ze świata — od niewolników, uciekających i przekradających się do miasta. Zawsze przerażające. W Górnym Iranistanie przeżyło mniej niż jedna trzecia ludności; Oglu przechodził sam siebie. I powiadano, że specjalnie kogoś szukał. Jego rzeźnicy usypywali przed nim stosy głów; on przeglądał je skrupulatnie, a potem, wciąż niezadowolony, znów wysyłał ich do akcji. Opowieści takie, zamiast odebrać Turańczykom ducha, rozpaliły w nich płomień desperackiej furii. W murach powstawały wyłomy Quanadzy rzucali się przez nie do środka, ale zawsze zastępowali im drogę zdesperowani obrońcy, którzy w ścisku, w morderczej walce na miecze, noże, pięści i zęby choć częściowo spłacali swój krwawy dług. *** Zaczęła się jesień; liście pożółkły i zbrązowiały, dął zimny północny wiatr. Strażnicy drżeli w nocy z zimna na białych od mrozu murach, ale namioty wciąż otaczały miasto, a Sulejman wciąż siedział w swoim imponującym pawilonie patrząc na pozornie wątłą zaporę, przegradzającą jego ścieżkę do imperium. Nikt prócz Ibrahima nie odważał się do niego odezwać; nastrój jego był tak czarny, jak zimne, jesienne noce. Wiatr zawodzący wokół jego namiotu zdawał się szydzić z jego konkwistadorskich zapędów. Ibrahim obserwował go uważnie i pewnego dnia, po daremnym szturmie, trwającym od świtu do południa, wycofał janczarów i oddalił ich na odpoczynek w ruinach przedmieścia, potem wysłał pewnego łucznika, by wystrzelił pewną strzałę w pewną część miasta, gdzie pewne osoby właśnie na coś takiego czekały. Nie było już tego dnia ataków. Katapulty, które dotąd biły w Bramę Gart, skierowano
na północ, na Urg. Część żołnierzy przeniosła się natychmiast na tę stronę miasta. Ale szturm nie nadszedł, choć łucznicy prowadzili całymi godzinami nieustanny ostrzał. Jakakolwiek była tego przyczyna, żołnierze byli za to wdzięczni; byli nieprzytomni ze zmęczenia i braku snu, bolały ich świeże rany. Tej nocy na wielkim placu, targu Am-Hof zaroiło się od żołnierzy, na których cywile spoglądali zazdrośnie. Odnaleziono wielki skład wina w piwnicy bogatego kupca nemedyjskiego, który chciał potroić zyski, sprzedając je wtedy, kiedy nie było go już w mieście ani kropli. Nie zważając już na oficerów na pół oszaleli mężczyźni wytoczyli wielkie kadzie na plac i odbili pokrywy. Salin nie próbował ich powstrzymać. Lepsze pijaństwo, mruczał stary weteran, niż żeby mieli w końcu paść z wyczerpania. Nemedyjczykowi zapłacił z własnej kiesy. Żołnierze schodzili na zmianę z muru i pili do dna. W świetle lamp i pochodni, wśród pijackich śpiewów i wrzasków, którym od czasu do czasu wtórował odległy wystrzał katapulty, Conan zanurzył swój hełm w kadzi i wyciągnął, pełny po brzegi. Z rozkoszą zanurzył w nim usta i nagle znieruchomiał, widząc znajomą postać po drugiej stronie kadzi. Czerwona Sonia najwyraźniej odwiedziła już więcej niż jedną beczkę. Jej włosy rozsypane były w nieładzie, ruchy dzikie, głos bardziej szyderczy. — Ha! — zakrzyknęła pogardliwie. — To sławny wojownik, z nosem w kuflu, jak zwykle! Niech diabli porwą wszystkich moczymordów! Zanurzyła kryształowy puchar w czerwonym płynie i opróżniła go jednym haustem. Conan zesztywniał z oburzenia. Miał już sprzeczkę Sonią i jeszcze tego nie przebolał. — Po cóż miałabym nawet patrzeć na ciebie, w łachmanach, z pustą kiesą — szydziła dalej — skoro Aul Bakics szaleje za mną? Spływaj, pijanico, piwożłopie! — Cholera ciebie — odparował. — Nie musisz się tak puszyć tylko dlatego, że twoja siostra jest panienką sułtana... To przyprawiło ją o atak wściekłości i rozeszli się, obrzucając belgami. Po chwili znów ją zobaczył, najwyraźniej coś knującą. — Dziwka! — warknął. — Utopię cię w tej beczce... — Prędzej sam się utopisz, prosiaku! — krzyknęła wśród huraganu śmiechu. — Szkoda, żeś nie tak waleczny przeciw wrogom, jak przeciw tym antałkom! — Niech cię psy zjedzą, ladacznico! — ryknął. — Jak mam ścinać im głowy, kiedy stoją tylko z daleka i zasypują nas kulami z katapult? Może mam rzucać w nich nożem? — Są ich na zewnątrz tysiące — odpowiedziała, tracąc już po pijanemu resztki rozsądku. — Ale nikt nie ma dość ducha, żeby do nich wyjść. — Na Kroma! — rozszalały olbrzym wyszarpnął zza pasa miecz, — Żadna wiedźma nie będzie mnie wyzywać od tchórzy, czy piję, czy nie! Wyjdę do nich, nawet sam, jeśli nikt nie pójdzie ze mną! Po tym okrzyku rozpętało się piekło; nastrój pijanego tłumu był odpowiedni do popełnienia takiego szaleństwa. Ludzie porzucili niemal już opróżnione kadzie, wyciągnęli miecze i zataczając się pobiegli w stronę zewnętrznej bramy. *** Dzienne promienie słońca zaróżowiły już szczyty wzgórz, kiedy w dziwnie cichym obozie quanaskim załomotał alarmująco bęben. Wartownicy wytrzeszczali w zdumieniu oczy i bili w bębny na alarm na widok wysypującej się z. wąskiej bramy hordy Turańczyków w sile ośmiu tysięcy ludzi, wymachując mieczami i kuflami z piwem. Gdy brodzili przez fosę, powietrzem wstrząsnął ogłuszający huk i część ściany nieopodal Bramy Gart osunęła się. To ich jednak nie zatrzymało. Wpadli do przedmieścia i zastali tam janczarów, nie dopiero co obudzonych, lecz ubranych i uzbrojonych, gotowych do walki, pospiesznie ustawiających się w szyku bojowym. Nie zatrzymując się całym pędem uderzyli w formujące się oddziały. Choć byli mniej liczni,
ich pijacki zapał i rozpęd przeważyły. Janczarowie zachwiali się pod sypiącymi się jak grad ciosami mieczy i toporów, i cofnęli w rozsypce. Przedmieścia zaroiły się od walczących ludzi, okładających się nawzajem czym popadło, potykających o ciała i poodcinane kończyny. Stojący na Zemmer Sulejman i Ibrahim ujrzeli niezwyciężonych janczarów w odwrocie, uciekających w stronę wzgórz. W mieście reszta obrońców w szaleńczym pośpiechu naprawiała wielki wyłom, który tajemnicza siła uczyniła w murze. Salm dziękował bogom za tę pijacką wycieczkę. Gdyby nie to, janczarowie byliby w mieście zanim jeszcze opadł kurz. W quanaskim obozie powstał rozgardiasz. Sulejman pobiegł po swojego konia i objął dowództwo osobiście, krzycząc na Spahisów. Ci formowali szyki i staczali się ze wzgórza w regularnych szwadronach. Turańscy wojownicy, wciąż jeszcze ścigający uciekającego wroga, zorientowali się wreszcie, co im groziło. Janczarowie wciąż cofali się przed nimi, lecz po obydwu stronach jeźdźcy pośpieszali odciąć im odwrót. Pijacką beztroskę zastąpił strach. Zaczęli się cofać, a odwrót zamienił się w ucieczkę. W panice porzucali oręż i z krzykiem biegli do zbawczej bramy. Quanadzy dojechali za nimi aż do brzegu fosy i próbowali forsować most, korzystając z tego, że wrota były otwarte. Ale tu drogę zastąpił im Wulf Hagen ze swoimi ludźmi i trzymał się twardo. Obok niego przewaliła się rzeka uciekinierów; na nim jak czerwona fala zatrzymała się pogoń. Stał tam, zakuty w stal olbrzym, pośród lasu włóczni. Conan nie opuściłby pola z własnej woli, ale zagarnął go tłum uciekających towarzyszy, choć się bronił. Następnie potknął się i upadł. Całe stado jego ogarniętych paniką towarzyszy przeleciało po nim. Kiedy ustał tupot nóg na jego zbroi podniósł głowę i zobaczył, że był już blisko fosy i, że wokół nie było nikogo prócz wrogów. Podniósł się i podreptał niepewnie w stronę fosy, w którą upadł, kiedy oglądał się, czy go kto nie goni. Wynurzył się po chwili, parskając i prychając, i popłynął do drugiego brzegu rozpryskując wodę jak kąpiący się bawół. Jeden z pijanych nienawiścią Kusan był tuż za nim — wielki korsarz, czujący się w wodzie równie pewnie jak poza nią. Uparty Cymeryjczyk nie porzucił miecza, obciążony zbroją dopłynął z trudem do drugiego brzegu, gdzie zawisnął kompletnie wyczerpany, nie mogąc poruszyć ręką, by obronić się przed korsarzem, który zamierzył się na niego sztyletem. Nad ich głowami ktoś zaklął siarczyście. Szczupła ręka pchnęła z bliska mieczem w twarz pirata, jego przerażony wrzask zlał się w jedno z odgłosem trzasku, który w mgnieniu oka zamienił jego głowę w ohydną miazgę. Szczupła, silna ręka chwyciła tonącego Cymeryjczyka za kark. — Trzymaj się brzegu, głupku! — stękał głos kogoś, kto wytężał wszystkie siły. — Nie podniosę cię przecież; musisz ważyć chyba z tonę. Ciągnij-że, baranie! Sapiąc i stękając Conan na pół wylazł, na pół został wyciągnięty z wody. Miał ochotę położyć się na brzuchu i wyrzygać te kubły brudnej wody, którą wypił, ale jego wybawca nie dawał mu spokoju. — Quanadzy idą przez most, a nasi ludzie zamykają bramy — pośpiesz się, nim nas odetną. Znalazłszy się za bramą Conan rozejrzał się jak obudzony ze snu. — Gdzie Wulf Hagen? Widziałem go na murze. — Leży tam pośród dwudziestu wrogów, martwych jak on — odpowiedziała Czerwona Sonia. Conan usiadł ciężko na kawałku zwalonego muru. Był wstrząśnięty i wyczerpany, wciąż oszołomiony alkoholem i zgiełkiem bitwy, ukrył więc twarz w dłoniach. Sonia szturchnęła go z niesmakiem. — W imię Szatana, człowieku, nie siedź tu i nie mazgaj się jak skarcona niewolnica. Wy, pijacy, zawsze musicie się wygłupić, ale na to nic się nie poradzi. Chodź — pójdziemy do Nemedyjczyka na piwo.
— Czemu wyciągnęłaś mnie z wody? — zapytał. — Bo taki wół jak ty nigdy by sobie sam nie poradził. Widzę, że potrzebujesz kogoś tak mądrego jak ja, żeby utrzymać życie w tym opasłym cielsku. — Ale myślałem, że mną gardzisz. — Kobieta może zmienić zdanie, no nie? — rzuciła przez ramię. Wzdłuż muru pikinierzy odpierali nacierających Quanagów, spychając ich z niedokończonej ściany. Tymczasem w królewskim pawilonie Ibrahim wyjaśniał swemu panu, że to niewątpliwie diabeł zainicjował tę pijacką wycieczkę akurat w takim momencie, żeby cały misterny plan Wielkiego Wezyra wziął w łeb. Sulejman pieniąc się z wściekłości po raz pierwszy od dawna przemówił do swego przyjaciela. — Nie, to tyś zawiódł. Koniec z twoimi intrygami. Gdzie zręczność zawodzi, siła musi zwyciężyć. Poślij jeźdźca do Akinji; są potrzebni w miejsce tych, którzy padli. Poślij wojsko znów do ataku.
VI Poprzednie szturmy były niczym w porównaniu z burzą, która teraz rozpętała się nad Ghori. Dzień i noc grzmiały katapulty, płonące pociski wybuchały na dachach i na ulicach. Gdy ktoś ginął na murach, nie było komu zająć jego miejsca. W mieście pojawiło się widmo głodu, a także gorsze jeszcze — odziane w czarny płaszcz widmo zdrady. Dochodzenie wykazało, że siła, która zniszczyła mur przy bramie Gart nie była zainicjowana z zewnątrz. Ciężki ładunek jakiejś wschodniej mieszaniny umieszczony został w tunelu wydrążonym z niepozornej chaty wewnątrz miasta. Mógł to zrobić jeden lub dwóch pracujących potajemnie ludzi. Stało się jasne, że bombardowanie Urgu służyć miało wyłącznie odwróceniu uwagi, aby zdrajcy mogli pracować bezpiecznie. Salm i jego pomocnicy dwoili się i troili. Wiekowy komendant, dysponujący nadludzką energią, przebiegał mury, dodawał otuchy wątpiącym i opatrywał rannych, walczył ramię w ramię z prostymi żołnierzami przy wyłomach, gdzie śmierć nie oszczędzała nikogo. Ale prawdziwą ucztę miała śmierć poza miastem. Sulejman był dla swych ludzi bezlitosny jak najgorszy wróg. Szerzyła się wśród nich zaraza, spustoszona okolica nie zapewniała wyżywienia. Zimny wiatr wiał od morza i wojownicy marzli w lekkich, orientalnych strojach. W mroźne noce dłonie wartowników przymarzały do włóczni. Ziemia stała się twarda i zapasy wyczerpywały się szybko. Padający deszcz ze śniegiem moczył ubrania, zawilgacał pożywienie, zmieniał równiny wokół miasta w grząskie bagno, na którym gnijące zwłoki poległych przyprawiały żywych o mdłości. Rozglądający się po obozie Sulejman dygotał jak w gorączce. Widział swoich wojowników, obdartych i wygłodzonych, brodzących w błotnistych kałużach jak duchy pod ponurym, ołowianym niebem. Smród tysięcy poległych uderzał w nozdrza. Przez chwilę zdawało się sułtanowi, że patrzy na równinę martwych, gdzie pozbawione życia ciała wloką się by wykonać swoje zadanie, napędzane jedynie wolą swojego nie znającego litości pana. Vendhiańska krew wzięła w nim na chwilę górę nad quanaską i zadrżał ze strachu. Potem zacisnął konwulsyjnie szczęki. Mury Ghori chwiały się, łatane i reperowane w dziesiątkach miejsc. Jak długo mogą wytrzymać? — Wzywaj do szturmu. Trzydzieści tysięcy talarów dla tego, kto pierwszy znajdzie się na murach! Wielki Wezyr bezradnie rozłożył ręce. — Wojownicy nie mają już ducha. Nie zniosą długo nędzy tego lodowatego kraju. — Zapędź ich pod mury batami — odpowiedział groźnie Sulejman. — To jest brama na
Zachód. Musimy przez nią przejść, to jedyna droga do imperium. W obozie zadudniły bębny. Wierni obrońcy Turanu podzielili się i chwycili za broń, czując instynktownie, że nadchodzi śmiertelne zagrożenie. Oficerowie sułtana gnali swoje oddziały prosto pod nawałnicę brzęczących strzał i świszczących mieczy. Wzdłuż szeregów rozlegał się trzask batów i bluźniercze okrzyki. Opętani rzucili się na chwiejące się mury, poszczerbione, ale wciąż stanowiące osłonę dla zdesperowanych obrońców. Szarża za szarżą przetaczała się po zasypanej fosie, rozbijała o mury miasta i cofała, pozostawiając ziemię pokrytą świeżymi trupami. Zapadł zmrok i walka trwała dalej w ciemności, rozświetlonej tylko migocącymi światłami pochodni i błyskami dalekiej burzy. Pchani straszliwą wolą sułtana najeźdźcy walczyli przez całą noc, lekceważąc całą wschodnią tradycję. Świt wstał, jak nad Armageddonem. Ziemię pod murami Ghori zasłał gęsty dywan zakutych w stal ciał. Ich barwne pióra kołysały się na wietrze. A po tym dywanie stąpali półprzytomni napastnicy, by zmagać się z równie oszołomionymi obrońcami. Stalowe przypływy uderzały, załamywały się, i toczyły znowu, a nawet bogowie musieli zdumieć się, widząc, jak wiele cierpienia znieść może rodzaj ludzki. Był to Armageddon kontynentów — Wschód przeciw Zachodowi. Pod murami przewalało się morze wschodnich twarzy — Quanadzy, Akinji, Kusanici, Charezmianie, sapiący, wrzeszczący, ginący od turańskich strzał, pchnięć pik, pod ciosami lancetników, którzy wymachiwali dwuręcznymi mieczami jak żeńcy koszący dojrzały owies. Ci wewnątrz murów nie byli bardziej bohaterscy niż ci na zewnątrz, potykający się o zaścielające pole zwłoki swoich rodaków. Dla Conana życie skurczyło się do jednej jedynej czynności — machania mieczem. Walczył w wielkim wyłomie przy Bramie Gart, aż czas przestał dla niego istnieć. Wieki mijały, a przed nim wciąż pojawiały się oszalałe, wykrzywione twarze, twarze diabelskie, a szable wciąż migotały przed jego oczyma. Nie czuł już ran ani zmęczenia. Krztusząc się kurzem, oślepiony potem i krwią pracował jak żniwiarz, kątem oka dostrzegając gibką postać walczącą jak on — z początku ze śmiechem, wykrzykując przekleństwa i urywki piosenek, potem w posępnej ciszy. Jego tożsamość zatraciła się wśród tej lawiny mieczy. Niemal przeoczył fakt, że kamienny pocisk zmiótł z siodła hrabiego Salinę. Nie zauważył nawet nadejścia nocy ani tego, że napór wojsk zelżał i zmienił się w odwrót. Nikolas Zrinyi odciągnął go półprzytomnego od zatkanej zwłokami wyrwy, mówiąc: — Idź, człowieku spać. Odparliśmy ich — przynajmniej na razie. Kiedy oprzytomniał, znajdował się w wąskiej, krętej uliczce, ciemnej i opustoszałej. Nie miał pojęcia, jak się tam znalazł, przypomniał sobie tylko jak przez mgłę czyjąś rękę pod swoim ramieniem, prowadzącą go gdzieś. Zbroja ciążyła mu nieznośnie. Nie był pewien, czy dźwięk, który słyszał, był to huk grzmotów, czy parskanie koni w jego głowie. Zdawało mu się, że powinien kogoś szukać — kogoś, kto wiele dla niego znaczył. Ale wszystko było zamazane. Gdzieś, kiedyś, przed wiekami, uderzenie miecza rozbiło mu hełm. Kiedy usiłował myśleć, czuł znowu siłę tego strasznego ciosu i kręciło mu się w głowie. Zerwał pogięte nakrycie głowy i rzucił je na ulicę. Znów czyjaś ręka ujęła go pod ramię. Głos nalegał: — Wino, panie — pijcie! Zobaczył niewyraźnie szczupłą postać w czarnej zbroi podającą mu antałek. Chwycił naczynie i zamoczył wąsy w aromatycznym płynie, pijąc łapczywie jak umierający z pragnienia. Potem coś eksplodowało pod jego czaszką. Noc rozjarzyła się milionem tańczących iskier, jakby w jego głowie wybuchł grzmot. Potem już nic, tylko ciemność i cisza. *** Z wolna przychodził do siebie, czując palące pragnienie, ból głowy i zmęczenie, zdając
się paraliżować całe jego ciało. Był związany i zakneblowany. Wykręcając głowę zdołał zobaczyć, że znajdował się w małym, pustym, zakurzonym pokoiku, z którego w górę prowadziły kręcone, kamienne schodki. Domyślił się, że znajdował się w dolnej części zamku. Nad skwierczącą na topornym stole świecą pochylało się dwóch mężczyzn. Obaj byli wysocy, z. haczykowatymi nosami, ubrani w czarne szaty — bez wątpienia wschodnie. Conan przysłuchiwał się ich cichej rozmowie. W czasie swych wędrówek nauczył się wielu języków. Ludzi przy stole rozpoznał — byli to Tshoruk i jego syn Rhupen, wschodni kupcy. Pamiętał, że przez ostatni tydzień widywał Tshoruka dość często — odkąd w obozie Sulejmana pojawiły się okrągłe hełmy Akinji. Oczywiście kupiec go z jakichś przyczyn śledził. Tshoruk czytał właśnie to, co uprzednio napisał na kawałku pergaminu. — Mój Panie, choć na próżno wysadziłem mur Gart, to jednak mam nowiny, które rozweselą serce mojego Pana. Mój syn i ja mamy tego Cymeryjczyka, Conana. Kiedy oszołomiony walką zszedł z murów, zaprowadziliśmy go do zburzonej twierdzy, wiesz gdzie, i dając mu zaprawione na sen wino, związaliśmy mocno. Niech mój Pan przyśle Oglu pod mury w pobliżu twierdzy, a wydamy go w jego ręce. Przywiążemy go do żerdzi i przerzucimy ponad murem jak pień drzewa. Quanag wziął strzałę i jął nawijać pergamin na drzewce, związując go potem srebrnym drucikiem. — Zabierz to na dach i wystrzel tam, gdzie zwykle — zaczął, kiedy nagle Rhupen krzyknął coś i obaj zamarli. Ich oczy błyszczały jak oczy lisa w potrzasku — przerażone, lecz mściwe. Conan zmagał się z kneblem, z trudem zdołał go wypluć. Z ulicy dobiegł znajomy głos: „Conan. Gdzie jesteś u diabła?!” Nabrał tchu i wydał z siebie okrzyk: — Hej, Sonia! W imię diabła! Bądź ostrożna... Tshoruk warknął jak wilk i z całych sił trzasnął go w głowę rękojeścią szabli. W tej samej chwili drzwi otwarły się z hukiem i w progu stanęła Sonia z hełmem w dłoni. Jej twarz była zapadnięta i wymizerowana; oczy płonęły jak rozżarzone węgle. Straciła miecz i swój czerwony płaszcz. Zbroja była pocięta i zakrwawiona, trzewiki podarte, jedwabne bryczesy obryzgane krwią. Tshoruk rzucił się na nią z chrapliwym krzykiem, wznosząc szablę. Nim zdążył ją opuścić, dostał w czoło żelaznym hełmem i runął jak kłoda. Z drugiej strony atakował Rhupen z zakrzywionym sztyletem. Zrobiwszy unik poszła do zwarcia z młodym kupcem. Powoli, jak we śnie, przegięła go w tył, jedną ręką zaciskając na jego nadgarstku, drugą na gardle. Dusząc go pomału jednocześnie raz za razem tłukła jego głową o kamienną ścianę, aż jego oczy wywróciły się, a on znieruchomiał. Potem odrzuciła go precz jak padlinę. — O bogowie — jęknęła cicho zataczając się na środek pokoju, trzymając się oburącz za głowę. Potem podeszła do jeńca i ukląkłszy z trudem, przecięła mu więzy niezgrabnymi ruchami, tnąc jego ciało na równi ze sznurami. — Jak mnie znalazłaś? — zapytał głupio, próbując się podnieść. Zatoczyła się do stołu i padła na krzesło. Porwała łapczywie stojący obok dzban wina i piła długo. Potem wytarła usta rękawem i przyjrzała się Conanowi uważnie, jeszcze zmęczona, ale wstępowało w nią nowe życie, — Poszłam za tobą kiedy opuściłeś mury. Byłam tak pijana walką, że nie całkiem wiedziałam, co robię. Widziałam, jak te psy zaprowadziły cię w zaułki, i straciłam cię z oczu. Ale znalazłam na ulicy twoją myckę i zaczęłam cię wołać. Co to, do cholery, jest? Podniosła strzałę i przyjrzała się pergaminowi. Umiała czytać quanaski alfabet, ale odczytała to przynajmniej pół tuzina razy, nim znaczenie tych słów dotarło do jej otumanionego zmęczeniem umysłu. Potem spojrzała na leżących na ziemi ludzi. Tshoruk zdołał już usiąść i obmacywał wielkiego guza na środku czoła; Rhupen leżał na podłodze i rzęził.
— Zwiąż ich, bracie — rozkazała i Conan jej posłuchał. Pokonani przyglądali się kobiecie z jeszcze większym niepokojem niż jemu. — To jest zaadresowane do Wezyra Ibrahima — powiedziała znienacka. — Czemu chce głowy Conana? — To z powodu rany, którą on zadał sułtanowi pod Molac — wymamrotał pośpiesznie Quanag. — A ty, gorszy od psa — uśmiechała się obłudnie — tyś wysadził mury pod Gart. Widziałam już kiedyś tę sztukę. Ty i twoje nasienie jesteście zdrajcami pośród nas. Wyciągnęła sztylet i pchnęła. — Kiedy Zrinyi się dowie — powiedziała — wasz koniec nie będzie szybki ani słodki. Ale pierwej, stary wieprzu, zrobię sobie tę przyjemność i na twoich oczach roztrzaskam głowę twojego szczenięcia... Stary kupiec załkał. — Boże ojców moich, zmiłuj się! Zabij mnie — udręcz mnie — ale oszczędź mojego syna! Ciszę, która zapadła po tych słowach, przerwał dziwny dźwięk — bicie wielu dzwonów. — Co to jest? — ryknął Conan sięgając do pustej pochwy. — Dzwony Elrika! — krzyknęła Sonia. — Biją na zwycięstwo! *** Skoczyła na schody, a on popędził za nią. Wypadli na potrzaskany dach, na którym stała stara katapulta, relikt przeszłości, ostatnio najwyraźniej naprawiona. Twierdza górowała nad zwałami muru, nie bronionymi przez nikogo. Głęboka fosa i wysoki mur, podwyższony jeszcze przez skalistą skarpę, czyniły to miejsce niemożliwym do zdobycia. Nietrudno było odgadnąć, w jaki sposób szpiedzy wymieniali wiadomości prawie bez ryzyka zdemaskowania. U stóp zbocza, w zasięgu strzału z łuku stał wielki szałas z wołowej skóry rozpiętej na drewnianym szkielecie, jakby pozostawiony tam przypadkiem. Strzały niosące wiadomości były wystrzeliwane z twierdzy prosto w ten szałas. Ale nie rozmyślali nad tym długo. Ich uwagę przyciągnęło to, co działo się w obozie wrogów, tam blask ognia rozświetlał półmrok przedświtu, a ponad szaleńczy łomot dzwonów unosił się trzask płomieni, zmieszany z mrożącym krew w żyłach krzykiem. — Janczarowie palą swoich więźniów — powiedziała Czerwona Sonia. — Sąd Ostateczny o poranku — mruknął Conan, nie wiedząc, co myśleć o tym, co widział. Ze swojego stanowiska widzieli całą rozległą równinę. Pod ołowianym niebem jak okiem sięgnąć leżały porozrzucane zwłoki Quanagów. A oddziały żyjących topniały i odpływały. Z Zemmer zniknął już wielki pawilon Sulejmana. Inne namioty zwijano właśnie w pośpiechu. Czoło maszerującej kolumny zniknęło już pośród wzgórz. Śnieg zaczął padać w lekkich, zwiewnych płatkach. — Tej nocy wystrzelili ostatnią strzałę — powiedziała Sonia do Conana. — Widziałam ich oficerów tłukących żołnierzy batami, słyszałam, jak płakali ze strachu przed naszymi mieczami. Są ludźmi z krwi i kości, nie mogą już wytrzymać dłużej. Śnieg wciąż padał. Janczarowie rozładowywali swoje niezadowolenie na bezbronnych jeńcach, rzucając mężczyzn, kobiety i dzieci żywcem w płomienie, wszystko to pod czujnym okiem swego monarchy, którego nazywano Wspaniałym, Łaskawym. A dzwony Ghori biły bez ustanku, jakby miały pęknąć ich spiżowe gardziele.
— Patrz! — krzyknęła Czerwona Sonia, szarpiąc go za ramię. — Akinji będą szli jako straż tylna! Nawet z tej odległości widać było parę skrzydeł sępa, powiewających nad czarną masą ludzi, a pod nimi błyski klejnotów na hełmie. Dłonie Soni zacisnęły się tak mocno, że kostki zbielały, a połamane paznokcie wbiły się w ciało. Bluznęła przekleństwami, które paliły jak kwas. — Tam jest, ten bękart, który Turan zmienił w pustynię! Ile dusz pomordowanych ludzi niosą te skrzydlate ramiona? No, w każdym razie nie zdobył twojej głowy. — Póki on żyje, nie siedzi ona na ramionach zbyt mocno — zamruczał olbrzym. Oczy Soni zwęziły się raptownie. Pomknęła w dół po schodach, ciągnąc za sobą Conana. Nie zobaczyli Nikolasa Zrinyi i Aula Bakicsa wyjeżdżających przed bramy na czele resztek swoich oddziałów, narażających życie dla ratowania więźniów. Rozległ się brzęk stali, Akinji cofali się z wolna, dobrze pełniąc swoją rolę straży tylnej, wstrzymując przewagę liczebną i bohaterski impet atakujących. Oglu, bezpieczny wśród swoich jeźdźców, uśmiechał się sardonicznie. Ale jadący w głównej kolumnie Sulejman nie uśmiechał się. Jego twarz była jak kamienna maska. Znalazłszy się na powrót w ruinach twierdzy Sonia wyciągnęła się w fotelu z nogami na stole, i podparłszy dłonią podbródek patrzyła w wytrzeszczone strachem oczy Tshoruka. — Co byś dał za swoje życie? Quanag podskoczył jak ukąszony. — Oszczędź pani, mojego syna — jęczał. — Wszystko... zapłacę... zrobię cokolwiek... Spuściła nogi na ziemię i wstała. — Chcę żebyś zaniósł komuś posłanie. — Komu? — Oglu. Zadrżał i oblizał wargi. — Mów, co robić, będę posłuszny — wyszeptał. — Dobrze. Uwolnimy cię i damy ci konia. Twój syn zostanie tu jako zakładnik. Jeśli ci się nie powiedzie, dam to szczenię Ghorijczykom oni... Stary Quanag zadrżał znowu. — Ale jeśli spiszesz się dobrze, puścimy was obydwu wolno i zapomnimy o waszej zdradzie. Pojedziesz teraz za Oglu. i powiesz mu... *** Kolumny Quanaskie wlokły się powoli, smagane przez niesiony wiatrem śnieg. Konie nachylały głowy pod wiatr; wzdłuż szeregów wyły wielbłądy, żałośnie muczały woły. Ludzie potykali się, przygarbieni pod ciężarem broni i ekwipunku. Zapadła noc, lecz nikt nie wydał rozkazu zatrzymania się. Cały dzień na wycofujące się oddziały napadali odważni turańscy wojownicy, kąsając ich niczym pszczoły i oswabadzając z niewoli swoich towarzyszy. Sulejman jechał ponury pośród swoich Solaków. Chciał znaleźć się jak najdalej od miejsca swojej pierwszej porażki, gdzie gnijące ciała trzydziestu tysięcy pobratymców przypominały mu o jego unicestwionych ambicjach. Panem Wschodu już był; władcą Zachodu stać się nie mógł. Te stare mury ocaliły Zachód od jego panowania, i Sulejman o tym wiedział. Echo potęgi Quanagów przetoczyło się naokoło całego świata, zaćmiewając chwałę Lemurii i Atlantydy. Lecz na Zachodzie żółtowłosi barbarzyńcy nie drgnęli. Quanagom nie było widać pisane rządzić za morzem Vilayet. Sulejman widział to wypisane krwią i ogniem, gdy stojąc na Zemmer patrzył na swoich wojowników odstępujących od murów mimo siekących ich batami oficerów. Rozkaz zwinięcia obozu wydał, by ratować swój autorytet — te słowa paliły mu wargi, ale żołnierze podpalali już swoje namioty i przygotowywali się do zbiorowej dezercji. Jechał teraz w mrocznej,
markotnej ciszy, nie odzywając się nawet do Ibrahima. Oglu na swój sposób podzielał ich pesymizm. Z wielką niechęcią zwracał się plecami do kraju, który zrujnował, jak na pół najedzony drapieżnik, którego odgania się od jego zdobyczy. Z rozkoszą wspominał czarne, usłane trupami pola — wycie torturowanych mężczyzn — płacz dziewcząt usiłujących wyrwać się z jego żelaznych rąk; z tym samym uczuciem wspominał śmiertelny krzyk tych samych dziewcząt, konających w zakrwawionych rękach jego zabójców. Bolało go jednak, że nie wypełnił zadania — bo Wielki Wezyr nie szczędził mu ostrych słów. Wypadł już z łask Ibrahima. Dla kogoś mniejszego skończyłoby się to cięciwą łuku. Dla niego oznaczało to, że musiał dokonać jakiegoś wspaniałego wyczynu, by odzyskać utraconą pozycję. W tym stanie ducha był drażliwy i niebezpieczny, jak zraniona pantera. Śnieg wciąż padał, powiększając nędzę tego odwrotu. Ranni padali w błoto i zostawali tam, z wolna przysypywani białym całunem. Oglu jechał pośród swej tylnej straży, wytrzeszczając oczy w ciemności. Od wielu godzin nie było widać wroga. Zwycięzcy Turańczycy najwyraźniej wrócili do miasta. Kolumny szły powoli przez zburzoną wieś, której zwęglone ściany i osmalone kominy majaczyły niewyraźnie w mroku. Wzdłuż szeregów podano wiadomość, że sułtan zamierza pójść dalej i rozstawić obóz w dolinie kilka mil dalej. Słysząc tętent kopyt za plecami Akinji zawrócili, mocniej chwycili lance i szable, i wpatrywali się w ciemność. Usłyszeli jednak tylko jednego konia i głos, wołający imię Oglu. Wódz wstrzymał tuzin napiętych już łuków i odkrzyknął przybyszowi. Wysoki, szary ogier wynurzył się z padającego śniegu; na jego grzbiecie przycupnęła groteskowo wyglądająca postać spowita w czarny płaszcz. — Tshoruk! Ty psie! Co... Tamten podjechał blisko do Oglu i coś mu gorączkowo szeptał do ucha. Chłód przenikał przez najgrubsze ubrania. Akinji zauważyli, że Tshoruk cały dygotał. Zęby mu dzwoniły, mówiąc zacinał się. Ale oczy Quanaga rozbłysły, gdy posłyszał wiadomość. — Łżesz, psie! — Niech zgniję w piekle, jeśli łżę! — Tshoruk zadrżał znowu i szczelniej otulił się kaftanem. — Spadł z konia, gdy jechał z kilkoma ludźmi atakować waszą tylną straż, leży teraz ze złamaną nogą w chacie wieśniaka jakieś trzy mile stąd — sam, tylko z jego panną, Czerwoną Sonią, i trzema czy czterema lancetnikami pijanymi winem, które znaleźli w obozie. Oglu ściągnął gwałtownie wodze, obracając konia w miejscu. — Dwudziestu ludzi do mnie! — warknął. — Reszta jedzie z głównymi siłami. Jadę po głowę wartą tyle złota, ile sama waży. Dojadę do miejsca obozu jeszcze przed wami. Othman chwycił za wodze jego konia. — Czyś szalony, jechać z powrotem, teraz? Będziemy mieć na karku cały kraj... Uderzony pejczem w twarz przez Oglu omal nie wyleciał z siodła. Wódz ruszył galopem, a za nim ludzie, których wyznaczył. Zniknęli jak duchy w kompletnej ciemności. Othman siedział niepewnie na koniu, patrząc za nimi. Śnieg sypał, wiatr szeleścił w nagich gałęziach drzew. Nie było słychać nic prócz oddalającego się człapania maszerującej armii. Potem i to ucichło. Daleko w kierunku, z którego przyszli, rozległ się stłumiony krzyk, jakby czterdziestu czy pięćdziesięciu wojowników przemówiło gdzieś jednym okrzykiem. W absolutnej ciszy, jaka potem nastąpiła, Othmana i jego wojowników ogarniać począł paniczny strach. Całym pędem pomknęli przez ruiny wioski za wycofującą się ordą.
VII Nikt nie zwrócił uwagi na to, że nad Manau zapadła noc, bo chwała Sulejmana czyniła noc nie mniej wspaniałą, niż dzień. Lały się wszędzie pachnidła i perfumy, kagańce migotały jak miliony świetlików. Fajerwerki zmieniły miasto w magiczne widowisko, nad którym minarety pięciuset świątyń wznosiły się jak ogniste wieże w oceanie złocistej piany. Dzikie plemiona ze wzgórz gapiły się oczarowane na tę pulsującą w oddali łunę, zaćmiewającą nawet gwiazdy. Ulice pełne były ludzi, odświętnie ubranych z okazji święta i powrotu bliskich. Miliony światełek błyskały ze zdobionych klejnotami turbanów, z pasiastych chałatów — z ciemnych oczu za prześwitującymi welonami — z okazałych palankinów niesionych na ramionach wielkich, kościstych niewolników. Cały ten splendor koncentrował się na Hipodromie, gdzie jeźdźcy Kusanu i Quanagu w przepysznych strojach zmierzali się w zapierających dech w piersiach wyścigach z jeźdźcami Kitaju i Sur, gdzie wojownicy w błyszczących zbrojach przelewali krew na piasku areny, gdzie szermierze stanęli przeciw dzikim bestiom, a lwy szczute były na tygrysy bengalskie lub dziki z Lasów Północy. Można by pomyśleć, że w kostiumie wschodu odżył rozmach imperium Atlantydy. Na złotym tronie podpartym filarami z lazurytu siedział rozparty Sulejman, patrząc na widowisko, tak jak przed nim patrzyli spowici w purpurowe togi władcy. Przed nim gięli się w ukłonach wezyrowie i oficerowie, i zagraniczni ambasadorzy — Vendhyi, Kitaju, Kosznu, chanatów quanaskich. Przybywali oni — Vendhianie także — gratulować mu zwycięstwa nad Turanem. Bo cała ta feta odbywała się dla uczczenia tamtego zwycięstwa, tak jak było to przewidziane w podpisanym własną sułtana ręką manifeście, który głosił, iż jako że Turańczycy poddali się i na kolanach prosili o łaskę, a posiadłości Zachodu są tak odległe od imperium Quanag, „wierni nie będą zadawać obie trudu oczyszczania fortecy Ghori, sprzątania, odbudowy i rozbudowy”. Sułtan przyjął więc hołd od ugodowych Turańczyków pozostawił im własność ich mizernej „fortecy”! Sulejman usiłował oślepić świat blaskiem swojej chwały i bogactwa, i siebie przekonać, że w istocie osiągnął wszystko to, co zamierzał. Nie został pobity w walce w polu; posadził swoją marionetkę na tronie Vendhyi; spustoszył Turan; targi niewolnicze Manau i całego Wschodu pełne były Turańczyków. Świadomością tego zaspokajał swoją próżność, ignorując fakt, że trzydzieści tysięcy jego poddanych gniło na polach pod Ghori i że jego sny o podboju Zachodu rozsypały się v proch. Za tronem zgromadzono trofea wojenne — jedwabne i welwetowe pawilony, wydarte Kombujom i Kitajom; kosztowne makaty, ciężkie od złoceń. U jego stóp leżały stosy podarunków i danin od poddanych sprzymierzonych książąt. Były tam bele vendhiańskiego welwetu, złote, wysadzane diamentami puchary z dworu Wielkiego Mogula, gronostajowe futra, szlifowane nefryty z Kitaju, srebrne hełmy z końskimi ogonami na szczytach; turbany obficie wyszywane drogimi kamieniami; szable i miecze z najszlachetniejszej stali; inkrustowane srebrem napierśniki i tarcze; futra niespotykanych zwierząt. Z obu stron tronu stały długie rzędy młodziutkich niewolników, złotymi obrożami przykuci do jednego, srebrnego łańcucha. Po jednej intronie stali vendhiańscy i turańscy chłopcy; po drugiej dziewczęta; wszyscy mieli na sobie tylko spiczaste czapki i diamentowe szarfy, mające podkreślać tylko ich nagość. Eunuchowie w powiewających szatach klęcząc podawali królewskim gościom koktajle w ozdobnych pucharach, chłodzone śniegiem prosto z gór. Pochodnie rzucały migocące światło na szalejące tłumy. Wokół areny pędziły spienione konie; drewniane zamki waliły się w płomieniach, gdy janczarowie ścierali się w pozorowanych wojnach. Oficerowie przedzierali się przez tłum, garściami rzucając miedziaki i srebrne monety. Nikt w Manau oprócz jeńców
nie był tej nocy głodny ani spragniony. Zagranicznych posłów ogłuszyło to spiętrzone morze bogactwa, ten pokaz wszechmocy imperatora. Naokoło stadionu człapały tresowane słonie, okryte kutymi złotem derkami, a z niesionych przez nie ruchomych twierdz rozbrzmiewały fanfary, współzawodniczące z wrzaskiem tłumów i groźnym rykiem lwów. Widownia hipodromu była jednym morzem twarzy, zwróconych w stronę lśniącego tronu, gdy tysiące gardzieli wiwatowało na cześć władcy. Sulejman wiedział, że oczarowując Vendhian, oczarował też cały świat. W blasku jego potęgi ludzie prędko zapomną, że garstka zdesperowanych kafrów za gnijącymi murami zamknęła mu drogę do imperium. Sulejman przyjął puchar wina i przemówił do Wielkiego Wezyra, który wstąpił i podniósł ręce. — O, goście mojego pana, w tej godzinie radości Padyszach nie zapomina nawet o najmniejszym z maluczkich. Hojnie obdarował oficerów, którzy prowadzili jego oddziały przeciw niewiernym. Teraz dał dwieście czterdzieści tysięcy dukatów, by rozdano je zwykłym żołnierzom, a każdy janczar otrzyma tysiąc talarów. Wśród wrzawy, jaka nastąpiła po tych słowach, przed Wielkim Wezyrem klęknął eunuch, trzymając wielką, okrągłą paczkę, starannie związaną i zapieczętowaną. Dołączony był do niej zeszyty czerwoną nicią arkusik pergaminu. To przyciągnęło uwagę Sułtana. — Cóż tam masz, przyjacielu? Ibrahim skłonił się nisko. — Doręczył to, o Lwie Quanagu, jeździec z Adrianopolu. Najwyraźniej jest to coś w rodzaju podarunku od tych turańskich psów. Jeździec, niewierny, jak sądzę, oddał to w ręce straży granicznej z instrukcją, by przesłano to prosto do Manau. — Otwórz to — polecił Sulejman, coraz bardziej zainteresowany. Eunuch uderzył czołem w podłogę i zaczął rozłamywać pieczęcie. Uczony niewolnik rozwinął pergamin i przeczytał treść listu, napisanego pewną, choć kobiecą ręką: „Do sułtana Sulejmana i jego Wezyra Ibrahima i do rozwiązłej Roxelany my niżej podpisani ślemy ten oto podarunek jako znak naszej niezmiernej sympatii i ciepłych uczuć — Sonia z Rogatina Conan z Cymerii”. Sulejman, który poderwał się na dźwięk imienia swojej faworyty, posiniał i wydał z siebie dźwięk, jakby się krztusił; zawtórował mu jęk Ibrahima. Eunuch rozerwał pieczęcie i rozwinął paczkę, ukazując jej zawartość. Powietrze wypełnił przenikliwy zapach ziół i balsamów, a przedmiot, wydobyty z paczki, wypadł z rąk śmiertelnie przerażonego eunucha potoczył pomiędzy stosy prezentów, ohydnie kontrastując z klejnotami, złotem i belami jedwabiu. Sułtan patrzył na to, czując, jak w jednej chwili opuszczają go pretensje do chwały i zwycięstwa; jego chwała obróciła się w proch i nicość. Ibrahim rwał włosy z brody, purpurowy z wściekłości, nie mogąc wydobyć słowa. U stóp Sułtana, z rysami ściętymi śmiertelnym przerażeniem, leżała zakonserwowana głowa Oglu, Sępa Wielkiego Imperium.
KONIEC
SPIS TREŚCI Siewca Gromu Władca Manau Lew znad Ilbarsu Cień skrzydeł sępa
02 25 47 64