Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LIT...
5 downloads
15 Views
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
1
WIKTOR HUGO
NĘDZNICY
TOM 2
Tower Press 2001
2
Część trzecia
MARIUSZ
3
Rozdział pierwszy
PARYŻ OGLĄDANY
W SWOIM ATOMIE
Parvulus1
Paryż ma dziecko, a las ma ptaka; ptak się nazywa wróblem, dziecko – ulicznikiem.
Połączcie te dwie rzeczy, z których jedna zawiera obraz pieca ognistego, druga jutrzenki;
zetknijcie te dwie iskry, Paryż i dzieciństwo, a powstanie z tego mała istota. Homuncio2
,
powiedziałby Plaut.
Ten mały stwór jest wesoły. Niecodziennie jada, ale codziennie, jeśli ma ochotę, chodzi do
teatru. Nie ma koszuli na grzbiecie, trzewików na nogach, dachu nad głową – obywa się bez tego
jak muchy. Liczy sobie siedem do trzynastu lat; żyje gromadnie, obija bruki, mieszka pod gołym
niebem, nosi stare spodnie po swoim ojcu, które spadają mu niżej pięt, stary kapelusz jakiegoś
innego ojca, który spada mu niżej uszu, jedną szelkę z żółtej krajki, biega, tropi, żebrze, marnuje
czas, pyka z fajeczki, klnie jak potępieniec, włóczy się po szynkach, zna się ze złodziejami, jest
na ty z dziewczynami ulicznymi, mówi złodziejskim językiem, śpiewa sprośne piosenki i nic
złego nie ma w sercu. Bo w duszy ma perłę: niewinność, a perły nie rozpuszczają się w błocie.
Dopóki człowiek jest dzieckiem, Bóg chce, żeby był niewinny.
Gdyby zapytać olbrzymiego miasta: Co to takiego? – odpowiedziałoby: To mój mały.
1
Malec (łac.)
2
Człowieczek (łac.)
4
Przyszłość ukryta w ludzie
Wśród ludu paryskiego nawet człowiek dorosły zawsze jest chłopcem z ulicy.
Rasa paryska, podkreślić to należy, występuje głównie na przedmieściach; tam krew jest
czysta, tam oblicze jej jest prawdziwe; tam lud pracuje i cierpi, a cierpienie i praca są to dwa
kształty człowieka. Tam są niezgłębione złoża istot nieznanych, pomiędzy którymi roją się
najdziwniejsze typy, od tragarza z la Râpée do rakarza z Montfaucon. Fex urbis3
– woła Cyceron;
mob – dodaje oburzony Burke; gawiedź, ciżba, pospólstwo. Jakże łatwo wymawiają się te słowa!
Lecz niech i tak będzie. Cóż z tego? Cóż z tego, że chodzą boso? Nie umieją czytać? Tym gorzej.
Czy dlatego opuścicie ich? Czy niedolę ich uczynicie przekleństwem? Czy światło nie może
przeniknąć w te tłumy? Wróćmy do tego okrzyku: Światła! – i przy nim trwajmy niewzruszenie.
Światła! Światła! – Któż wie, czy te ciemności nie staną się przejrzyste? Czy rewolucje nie są
przemianami? Idźcie, filozofowie, nauczajcie, oświecajcie, zapalajcie, myślcie głośno, mówcie
głośno, biegnijcie radośnie w biały dzień, bratajcie się z ulicą, zwiastujcie dobre nowiny,
rozdawajcie elementarze, ogłaszajcie prawa, śpiewajcie Marsylianki, szerzcie zapał, zrywajcie z
dębów zielone gałązki. Uczyńcie z idei taneczne koło. Tłum ten można uszlachetnić. Umiejmy
korzystać z tego pożaru zasad i cnót, który się iskrzy, wybucha i drga w pewnych godzinach. Te
nogi bose, te ręce gołe, te łachmany, to nieuctwo, to upodlenie, ta ciemnota mogą być użyte dla
zdobycia ideału. Wpatrzcie się w lud, a zobaczycie prawdę. Niech ten nędzny piasek, który
depczecie nogami, wrzucony zostanie do pieca, niech się stopi i niech zakipi, a przekształci się w
świetny kryształ, a przy jego to pomocy Galileusz i Newton odkryją nowe gwiazdy.
Mały Gavroche
W jakieś osiem lub dziewięć lat po tym, cośmy opowiedzieli w drugiej części tej książki,
widywano na bulwarze Temple i w okolicach wieży ciśnień małego chłopca, lat jedenastu,
najwyżej dwunastu, który by dosyć dokładnie odpowiadał skreślonemu powyżej typowi
ulicznika, gdyby z uśmiechem właściwym jego wiekowi nie łączyło się serce ponure i zupełnie
puste. Dzieciak ten przyodziany był w męskie spodnie, lecz nie dostał ich od ojca, i w kaftan
kobiecy, ale nie będący darem matki. Jacyś ludzie ubrali chłopca w owe łachmany przez
miłosierdzie, a jednak miał i ojca, i matkę. Lecz ojciec nie myślał o nim, a matka nie kochała go
wcale. Było to jedno z tych dzieci godnych litości, które mają i ojca, i matkę, a są sierotami.
Chłopiec ten nigdzie nie czuł się tak dobrze jak na ulicy. Bruk był dla niego mniej twardy
aniżeli serce matki.
Rodzice kopnięciem pchnęli go w życie.
Całkiem po prostu poszedł więc przed siebie.
Był to chłopiec hałaśliwy, blady, zwinny, bystry, dowcipny, z wyglądu pełen życia i wątły
zarazem. Chodził, biegał, śpiewał, grał na piszczałce, grzebał w rynsztokach, trochę kradł, ale na
sposób kotów i wróbli, wesoło śmiał się, kiedy nazywano go wisusem, gniewał się, kiedy
nazywano go włóczęgą. Nie miał schronienia ani chleba, ani ognia, ani miłości; był jednak
3
Motłoch miejski (łac.)
5
wesoły, ponieważ był wolny.
Gdy podobne istotki stają się ludźmi, prawie zawsze koło porządku społecznego najeżdża na
nie i miażdży, lecz dopóki są dziećmi, wymykają się mu. Są tak małe, że schronić się mogą w
najmniejszej szparce.
Jednak choć tak opuszczony przez rodziców, chłopiec co dwa lub trzy miesiące mówił sobie:
– No, pójdę zobaczyć mamę. – Wówczas porzucał bulwar, cyrk, bramę Saint-Martin, szedł na
wybrzeża, przechodził przez mosty, kierował się ku przedmieściom, dochodził do ulicy
Salpêtrière i docierał – dokąd? Otóż do podwójnego numeru 50/52, znanego już czytelnikowi, do
rudery Gorbeau.
W tym czasie rudera 50/52, zwykle pusta i wiecznie przyozdobiona napisem: „Pokoje do
wynajęcia”, była – rzecz dla niej rzadka – zamieszkana przez kilka osób, które zresztą – jak to
bywa zawsze w Paryżu – nie utrzymywały stosunków ani nie miały z sobą nic wspólnego.
Należały one do tej ubogiej klasy, która rozpoczyna się od drobnego mieszczanina, będącego w
ciągłych kłopotach pieniężnych, i ciągnie się z nędzy w nędzę, aż do najniższych dołów
społecznych, aż do dwóch istot, na których się kończy cała materialna strona cywilizacji: do
czyściciela rynsztoków, który zmiata błoto, i do gałganiarza, który zbiera szmaty.
„Główna lokatorka” z czasów Jana Valjean umarła i jej miejsce zajęła inna, zupełnie do niej
podobna. Nie wiem, który filozof powiedział: „Nigdy nie brak starych kobiet”.
Ta nowa staruszka nazywała się pani Burgon i w jej życiu nie było nic szczególnego oprócz
dynastii trzech papug, które kolejno panowały nad jej sercem.
Do najnędzniejszych mieszkańców domostwa należała rodzina złożona z czterech osób: ojca,
matki i dwóch córek, już dość dużych; wszyscy czworo mieścili się w tej samej izbie, jednej z
owych klitek, o których już mówiliśmy.
Rodzina ta na pierwszy rzut oka nie odznaczała się niczym, oprócz niezwykłego niedostatku.
Ojciec, wynajmując pokój, oświadczył, że się nazywa Jondrette. Wkrótce po dokonaniu
przeprowadzki, która dziwnie była podobna – żeby użyć wiekopomnego wyrażenia głównej
lokatorki – do „przenosin, w których nic się nie niesie”, powiedział tej kobiecie, która tak jak jej
poprzedniczka pełniła zarazem obowiązki odźwiernej i zamiatała schody: „Matko taka a taka,
jeżeliby ktokolwiek przypadkiem przyszedł i pytał o Polaka lub Włocha, a może o Hiszpana, to
jestem ja”.
Była to właśnie rodzina wesołego obszarpańca. Przychodził i znajdował nędzę, ale – co o
wiele smutniejsze – żadnego uśmiechu: chłód w izbie i chłód w sercach. Kiedy się zjawiał,
pytano go: – Gdzie byłeś? – Odpowiadał: – Na ulicy. – Kiedy wychodził, pytano go: – Dokąd
idziesz? – Odpowiadał: – Na ulicę. – Matka mówiła mu: – Czego tutaj szukasz?
To dziecko żyło bez miłości, jak owe blade rośliny w piwnicach. Nie cierpiał z tego powodu i
do nikogo nie czuł żalu. Nie wiedział właściwie, jacy powinni być ojciec i matka.
Zresztą matka kochała jego siostry.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że na bulwarze Temple nazywano to dziecko małym Gavroche.
Dlaczego nazywał się Gavroche? Prawdopodobnie dlatego, że ojciec jego nazywał się Jondrette.
Zacieranie śladów, zrywanie związków – to jakby instynkt w niektórych rodzinach nędzarzy.
Pokój, w którym mieszkali Jondrette’owie w ruderze Gorbeau, leżał na samym końcu
korytarza. Sąsiednią izdebkę zajmował pewien młody człowiek, bardzo ubogi, którego nazywano
panem Mariuszem.
Powiedzmy, kim był ten pan Mariusz.
6
Rozdział drugi
WIELKI MIESZCZANIN
Dziewięćdziesiąt lat i trzydzieści dwa zęby
Przy ulicy Boucherat, przy ulicy Normandzkiej i przy ulicy Saintonge żyją do dziś dawni
mieszkańcy, którzy znali jeszcze człowieka zwanego panem Gillenormand i chętnie go
wspominają. Człowiek ten był starcem już za czasów ich młodości. Dla tych, którzy
melancholijnie spoglądają w niewyraźne rojowisko cieni nazywane przeszłością, postać jego nie
całkiem jeszcze znikła z labiryntu ulic sąsiadujących z Temple, którym za Ludwika XIV nadano
nazwy wszystkich prowincji Francji, zupełnie tak samo jak za naszych czasów ulice nowej
dzielnicy Tivoli otrzymały nazwy wszystkich stolic europejskich. W tym postępowaniu,
powiedzmy nawiasem, widać skutki postępu.
Pan Gillenormand, który w roku 1831 był jak najbardziej żywy, należał do rzędu tych ludzi,
którzy wzbudzają chęć oglądania ich jedynie dlatego, że długo żyli, i którzy niezwykli są dlatego,
że niegdyś podobni do wszystkich, stali się niepodobnymi do nikogo. Był to niezwykły starzec i
prawdziwy przedstawiciel innego wieku, doskonały i nieco wyniosły mieszczanin z osiemnastego
stulecia, dumny ze starego mieszczańskiego rodu jak markiz ze swego markizatu. Ukończywszy
dziewięćdziesiąt lat chodził prosto, mówił głośno, widział wyraźnie, pił do dna, jadł, spał i
chrapał. Miał wszystkie trzydzieści dwa zęby. Okulary wkładał tylko do czytania. Był
usposobienia kochliwego, lecz twierdził, że od dziesięciu lat stanowczo i ostatecznie wyrzekł się
kobiet. Powiadał, że nie może się już im podobać, ale nie dodawał: – Jestem zbyt stary – lecz: –
Jestem zbyt ubogi. – Mówił: – Gdybym nie był zrujnowany... ho, ho! – Istotnie, pozostał mu
tylko dochód około piętnastu tysięcy liwrów. Marzeniem jego był dostać spadek i mieć sto
tysięcy franków renty, ażeby móc utrzymywać kochanki. Nie należał więc, jak widzimy, do
rodzaju tych schorowanych osiemdziesięciolatków, którzy, jak Wolter, konają przez całe życie;
nie była to długowieczność pękniętego garnka; ten chwacki starzec był zawsze zdrów.
Powierzchowny, gwałtowny, łatwo wpadał w gniew. Burzył się z każdego powodu, najczęściej
bez żadnej rozumnej przyczyny. Kiedy mu kto przeczył, podnosił laskę i bił jak za czasów
wielkiego stulecia. Miał córkę przeszło pięćdziesięcioletnią, niezamężną, którą w gniewie tłukł
mocno, a chętnie by ją nawet ćwiczył batem, jak gdyby miała osiem lat. Energicznie policzkował
służbę mówiąc: O, ty ścierwo! – Pan Gillenormand uwielbiał Burbonów, a rok 1789 budził w
nim wstręt i zgrozę; opowiadał nieustannie, w jaki sposób uratował się w czasie terroru i ile
7
potrzebował wesołości i dowcipu, ażeby ocalić głowę. Kiedy kto z młodzieży odważył się
pochwalić w jego obecności Republikę, siniał i wpadał w gniew aż do utraty zmysłów. Czasami
robił aluzję do swoich dziewięćdziesięciu lat i powiadał: Mam nadzieję, że nie będę oglądał dwa
razy dziewięćdziesiątego trzeciego.
Na chwilę zjawia się Magnon i jej dwaj malcy
Pan Gillenormand uzewnętrzniał ból w postaci złości; wściekał się na własną rozpacz. Miał on
wszystkie możliwe przesądy i pozwalał sobie na wszelkie wybryki. Do cech, które składały się
na jego zewnętrzny obraz i dostarczały mu wewnętrznej satysfakcji, należało przekonanie, że jest
wciąż kobieciarzem, tudzież skłonność do uchodzenia za takiego w najwyższym stopniu.
Mawiał, że to znaczy mieć „renomę królewską”. Ta królewska renoma robiła mu czasem
osobliwe niespodzianki. Pewnego dnia przyniesiono mu w kobiałce, niczym dwa tuziny ostryg,
okazowego noworodka, drącego się wniebogłosy i należycie opatulonego w powijaki, a którego
ojcostwo przypisywała mu odprawiona przed pół rokiem służąca. Pan Gillenormand miał wtedy
ni mniej, ni więcej tylko osiemdziesiąt cztery lata. W całym domu oburzenie i rwetes. Co ta
bezwstydna łajdaczka sobie myśli? Co za bezczelność! Co za ohydne oszczerstwo! Pan
Gillenormand natomiast wcale się nie zdenerwował. Popatrzył na powijaki z dobrotliwym
uśmiechem człowieka, który w oszczerstwie odczuwa pochlebstwo, i powiedział do obecnych: –
No i co? Co się stało? Co w tym jest nadzwyczajnego? Rozdziawiliście usta jak ludzie, którzy o
niczym nie mają pojęcia. Książę d’Angoulême, bękart jego królewskiej mości Karola IX, ożenił
się w osiemdziesiątym piątym roku życia z piętnastoletnią podfruwajką; markiz d’Alluye, brat
kardynała de Sourdis, arcybiskupa Bordeaux, liczył sobie osiemdziesiąt trzy lata, kiedy miał z
pokojówką pani Jacquin, żony prezesa trybunału, prawdziwe dziecko miłości, syna, który został
później kawalerem maltańskim i radcą stanu. W takich wypadkach nie ma nic niezwykłego. A co
się dzieje w Biblii? To rzekłszy oświadczam, że ten mały jegomość nie jest moim dzieckiem, ale
proszę zająć się nim, bo to nie jego wina. – Gest był pełen dobroduszności. Ta sama kreatura –
imieniem Magnon – obdarzyła go po roku nową przesyłką. Był to znowu chłopiec. Tym razem
pan Gillenormand skapitulował. Powierzył matce obu malców, zobowiązując się łożyć na ich
utrzymanie osiemdziesiąt franków miesięcznie, pod warunkiem, że wzmiankowana matka nie
będzie już tego powtarzała. Dodał przy tym: – Życzę sobie, żeby matka dobrze traktowała
chłopców. Od czasu do czasu będę ich odwiedzał. – Tak też czynił.
Żonaty był dwukrotnie: z pierwszej żony miał córkę, która pozostała panną; z drugiej –
również córkę, która umarła około trzydziestego roku życia. Ta, z miłości, przypadku czy też z
innej przyczyny, poślubiła żołnierza, który służył w wojsku Republiki i Cesarstwa, pod Austerlitz
dostał order, a pod Waterloo został pułkownikiem. – To zakała rodziny – powiadał stary
mieszczanin. Zażywał dużo tabaki i ze szczególnym wdziękiem strzepywał ręką swój koronkowy
żabot. Bardzo mało wierzył w Boga.
8
Zasada: przyjmować tylko wieczorem
Takim był pan Luc-Esprit Gillenormand. Zachował wszystkie włosy, raczej szare niż białe.
W sumie, z tym wszystkim – czcigodny.
Frywolny, a zarazem wielki, miał coś z osiemnastego stulecia. W pierwszych latach
Restauracji pan Gillenormand, jeszcze wówczas młody – miał zaledwie sześćdziesiąt cztery lata
w 1814 roku – mieszkał na przedmieściu Saint-Germain, przy ulicy Servandoni, niedaleko św.
Sulpicjusza. Schronił się w dzielnicy Marais dopiero wtedy, gdy wycofał się z życia
towarzyskiego, będąc już dobrze po osiemdziesiątce.
Wycofując się zaś z życia towarzyskiego, obwarował się swoimi nawykami. Pierwszym z
nich, od którego nie odstępował, było: mieć drzwi bezwzględnie zamknięte w ciągu dnia i
przyjmować tylko wieczorem, obojętne, kto by przychodził i z jaką sprawą. Obiad jadł o piątej,
po czym drzwi otwierano. Była to moda jego stulecia, przy której obstawał. – Dzień to kanalia –
mawiał. – Wart tylko zamkniętej okiennicy. Ludzie dobrych obyczajów zapalają umysły, kiedy
zenit zapala gwiazdy. – I barykadował się przed wszystkimi, choćby i przed królem. Stara
elegancja jego epoki.
Dwie osoby to niekoniecznie para
Pan Gillenormand, jak powiedzieliśmy przed chwilą, miał dwie córki. Dzieląca je różnica
wieku wynosiła dziesięć lat. W młodości niewiele były do siebie podobne, i tak z charakteru, jak
i z twarzy zgoła nie wyglądały na siostry. Młodsza była to urocza dusza, rwąca się do
wszystkiego, co było światłem, zajęta kwiatami, wierszami i muzyką, ulatująca w świetlne
przestworza, eteryczna entuzjastka, od lat dziecinnych zaręczona idealnie z jakąś mglistą postacią
bohatera. Starsza miała także swoje marzenia; widziała w błękitach jakiegoś dostawcę, jakiegoś
grubego i bogatego liweranta, męża odpowiednio głupiego, milion w postaci mężczyzny, albo też
prefekta; przyjęcia w prefekturze, woźny w przedpokoju z łańcuchem na szyi, oficjalne bale,
przemowy w merostwie; zostać „panią prefektową”, oto, co wypełniało zgiełkiem jej
wyobraźnię. Obie siostry, będąc dziewczętami, błąkały się w ten sposób, każda w swoim
marzeniu. Obie miały skrzydła: jedna anioła, druga gęsi.
Żadna ambicja nie ziszcza się całkowicie, na tym padole przynajmniej. Żaden raj nie staje się
ziemski w czasach, w których żyjemy. Młodsza zaślubiła człowieka ze swych snów, ale umarła.
Starsza wcale nie wyszła za mąż.
W naszym opowiadaniu zjawia się już jako stara panna, ogniotrwałe cnotliwa, obdarzona
jednym z najostrzejszych nosów i jednym z najtępszych umysłów, jakie kiedykolwiek można
było oglądać. Szczegół charakterystyczny: poza najbliższą rodziną nikt nie znał jej chrzestnego
imienia. Nazywano ją: panna Gillenormand starsza.
Co do pruderii, panna Gillenormand starsza mogła wytrzymać porównanie z każdą angielską
miss. Była to wstydliwość posunięta aż do obrzydliwości. Miała jedno straszne wspomnienie w
swoim życiu: pewien mężczyzna ujrzał raz jej podwiązkę. Wiek powiększył jeszcze tę
nielitościwą wstydliwość. Stanik jej nigdy nie był dość nieprzejrzysty i nigdy nie dochodził
dosyć wysoko pod szyję. Zapinała się na liczne haftki i agrafki tam, gdzie nikomu nawet nie śniło
9
się spojrzeć. Jest to właściwością pruderii, że tym więcej mnoży środków obrony, im mniejsze
niebezpieczeństwo grozi fortecy.
Jednak (niech wytłumaczy, kto potrafi, te stare tajemnice dusz niewinnych) bez przykrości
pozwalała całować się oficerowi ułanów, który był wnukiem jej stryjenki i nazywał się Teodul.
Zarządzała domem ojca. Pan Gillenormand miał przy sobie córkę, tak jak ksiądz Benvenuto
miał przy sobie siostrę. Takie gospodarstwa, złożone ze starca i starej panny, nie są rzadkie i
zawsze przedstawiają rozczulający widok dwóch słabości wspierających się nawzajem.
Oprócz tego zaś pomiędzy starą panną i starcem było jeszcze w tym domu dziecko, chłopczyk,
zawsze drżący i milczący w obecności pana Gillenormand. Pan Gillenormand nie mówił nigdy
inaczej do tego dziecka jak głosem surowym, a często z podniesioną laską: – Tu, paniczu! Chodź
tu, hultaju, uliczniku, zbliż się! Odpowiadaj, nicponiu! Pokaż się, ty ladaco! – itp. itp.
Jednocześnie ubóstwiał go.
Był to jego wnuk. Spotkamy się jeszcze z tym dzieckiem.
10
Rozdział trzeci
DZIADEK I WNUK
Dawny salon
Kiedy pan Gillenormand mieszkał na ulicy Seryandoni, bywał w kilku bardzo wytwornych i
bardzo arystokratycznych salonach. Przyjmowano tam pana Gillenormand, choć był
mieszczaninem. Ponieważ miał rozum podwójny: ten, który w istocie posiadał, i ten, który mu
przypisywano, więc poszukiwano go i fetowano. Bywał tylko tam, gdzie wiedział, że jest
pożądany i poważany. Są ludzie, którzy pragną za wszelką cenę mieć wpływy i zwracać na siebie
uwagę; tam więc, gdzie nie mogą być wyrocznią, stają się błaznami. Pan Gillenormand nie był
człowiekiem tego rodzaju; swych przewag w salonach rojalistycznych, do których uczęszczał, nie
zdobywał kosztem szacunku dla samego siebie. Był wyrocznią wszędzie. Zdarzało mu się stawić
czoło panu de Bonald, a nawet panu Bengy-Puy-Vallée.
Około 1817 roku dwa popołudnia w tygodniu spędzał niezmiennie w jednym z sąsiednich
domów, przy ulicy Ferou, u pani baronowej de T., godnej i szanownej osoby, której mąż za
Ludwika XVI był ambasadorem Francji w Berlinie. Baron de T., który za życia swego zajmował
się namiętnie uniesieniami i wizjami magnetycznymi, zmarł zrujnowany na emigracji,
pozostawiając za cały majątek dziesięć tomów rękopisu – oprawnych w czerwony safian ze
złoconymi brzegami – bardzo ciekawych wspomnień o Mesmerze i jego misce. Pani de T. przez
poczucie godności nie ogłosiła tych pamiętników i utrzymywała się z małej renty, która nie
wiedzieć jak ocalała. Pani de T. żyła z daleka od dworu, tego, jak powiadała, „bardzo mieszanego
towarzystwa”, w odosobnieniu szlachetnym, dumnym i ubogim. Kilku przyjaciół zbierało się
dwa razy na tydzień przy jej wdowim kominku i w ten sposób tworzył się salon czysto
rojalistyczny. Piło się tam herbatę i – stosownie do elegijnego lub dytyrambicznego usposobienia
– albo ubolewano, albo oburzano się na wiek, na kartę konstytucyjną, na bonapartystów, na
prostytucję Orderu św. Ducha, rozdawanego mieszczanom, na jakobinizm Ludwika XVIII i
mówiono po cichu o nadziejach, które budził Monsieur, późniejszy Karol X.
Pan Gillenormand przychodził zwykle w towarzystwie swojej córki, wysokiej, chudej panny,
która skończyła już...