Dariusz Domagalski I niechaj cisza wznieci wojnę SPIS TREŚCI Spis treści 2 Ognie na wzgórzach 45 Kismet 90 Droga 122 Biała róża 150 I niechaj cisza wz...
12 downloads
18 Views
1MB Size
Dariusz Domagalski
I niechaj cisza wznieci wojnę
SPIS
TREŚCI
Spis treści 2 Ognie na wzgórzach 45 Kismet 90 Droga 122 Biała róża 150 I niechaj cisza wznieci wojnę Słowniczek 217 Dramatis personae 228 Bibliografia 233
198
PIĄTA
PORA ROKU
Poranną ciszę rozdarł potężny huk. Przeleciał po otulonej mgłą dolinie i bystrym nurcie rzeki Bosny, odbił się echem od zielonych wzgórz otaczających miasto. Kamienna kula wystrzelona z bombardy skruszyła spory kawał obronnego muru. Rozpoczął się kolejny dzień oblężenia bośniackiej twierdzy Dobor. Skrzypnęły naciągane liny katapult, w górę wystrzeliły beczki z płonącą smołą. Zapłonęły strzechy chat. Główna brama trzeszczała pod naporem ciskanych przez trebusze ogromnych głazów i wydawało się, że lada chwila rozsypie się w drzazgi. Hufnice plunęły ogniem i szary dym zasnuł okolicę, wdzierając się w nozdrza gotowych do szturmu zbrojnych, żołdaków o ponurych twarzach, ledwo widocznych spod nasuniętych głęboko na czoło kapalinów. Przeważali Węgrzy, sporo było Słowaków i Szeklerów uważających się za potomków walecznych Hunów. W milczeniu, poprawiając przytwierdzone do ramion tarcze, z obnażonymi mieczami czekali na znak setników. Niespieszno im było do śmierci, wierzyli, że i tym razem los będzie dla nich łaskawy, pozwoli wyjść z boju bez szwanku, za to z bogatym łupem po zdobyciu twierdzy. Nagle umilkły armaty. Zagrały kotły i trąby. Zafalowały sztandary i w niebo wzbił się ryk tysiąca gardeł. Piechota ruszyła na mury. Najpierw pachołkowie niosący wiklinę do zasypania fosy, za nimi zbrojni ciągnący olbrzymie wieże i drabiny. Zaraz w ich stronę poleciały okute bełty wystrzelone z potężnych kusz, miotane z balisty kamienie i metalowe kule, które odbijając się od ziemi, miażdżyły szturmujących oraz urywały im kończyny. Ukryci za blankami obrońcy szyli z łuków, a strzały z łatwością przebijały skórzane, pikowane kaftany Węgrów. Ale oni szli naprzód, po trupach towarzyszy, nie bacząc na tryskającą wokół krew i wszechobecną śmierć. Wreszcie dotarli pod mury twierdzy. Dostawili drabiny i drewniane szopy z pomostami, taranem uderzyli o nadwerężoną już bramę. Mieli nadzieję, że tym razem wedrą się wreszcie do środka, wytną w pień Bośniaków i zdołają pojmać ich króla. Zygmunt Luksemburski złotem zapłaci za głowę Tverdka. Naraz posypały się na nich kamienie i nabijane kolcami kłody drewna. Z murów polał się wrzątek, smoła, rozgrzany piasek wdzierający się za kolczugi. Rozniósł się smród palonej skóry i wrzaski umierających. Bośniacy zarzucili płonącymi szczapami szopy, które choć obłożone mokrymi skórami, i tak zajęły się ogniem.
Tymczasem pod osłoną pawęży pod mury Doboru podeszli puszkarze. Spokojnie wbili w ziemię skrócone berdysze, opierając na nich lufy hakownic, i przyłożyli do panewek rozżarzone kawałki węgla. Huknęło. Pierwsza salwa zmiotła prawie dwie dziesiątki obrońców. Wybuchła panika. Ludzie porzucali stanowiska, szukając osłony za blankami lub chowając się w basztach. Węgrzy krzyknęli radośnie i przystąpili do szturmu. Wdzierali się na mury w uczynione przez kule wyłomy i rzucali na przerażonych Bośniaków, którzy poczuli pierwszy powiew zwątpienia. Było pewne, że lada chwila ustąpią. A gdy żołdacy wyłamią bramę i wkroczą do środka, zacznie się rzeź. Ulice spłyną posoką, zapłoną ograbione domostwa, rozkrzyżowane niewiasty będą modliły się o rychłą śmierć, a król Tverdko zostanie rzucony do stóp władcy Węgier. Padnie ostatni bastion wolnych Bośniaków. I nagle, gdy już wydawało się, że wszystko stracone, powietrze zadrżało od potężnego ryku surm, a z gęstwiny lasu wypadły dwie setki zbrojnych. Brodaci, poznaczeni bliznami woje, odziani jedynie w przeszywanice, z furią rzucili się na Węgrów. Cięli tasakami po twarzach, buzdyganami rozłupywali czaszki, w gardła wbijali puginały. W obrońców wstąpiła nowa nadzieja. Ruszyli niesieni bitewnym zapałem na znienawidzonego wroga. W oczach szturmujących pojawił się strach. Nawet waleczni Szeklerzy, którzy nigdy nie ustępowali pola, uciekli, nie mogąc wytrzymać naporu Bośniaków. Setnicy zarządzili odwrót i węgierskie wojsko wycofało się, zbierając z pola rannych. Mogłoby wydawać się, że w ten letni, słoneczny poranek rozpętało się piekło i świat pogrążył się w cierpieniu. A przecież był to zaledwie jeden szturm, jedna bitwa, o której za kilka stuleci nikt już nie będzie pamiętał. Tylko krew wsiąknie w wyschniętą glebę, krew tych, co walczyli o wolność, i tych, którzy wolność chcieli odebrać. *** Zawisza Czarny z Garbowa herbu Sulima, rycerz o czarnych jak pióra kruka włosach i miodowych oczach, uśmiechnął się krzywo na widok węgierskich wojsk wycofujących się po kolejnym nieudanym szturmie. Od dwóch miesięcy Zygmunt Luksemburski próbował zdobyć Dobor, dzień w dzień posyłał wojska, ale twierdza wciąż trwała w oporze. - Obawiam się, przyjacielu, iż rychło ta wojna się nie skończy - westchnął ciężko stojący obok Janusz Brzozogłowy. Otrzymał taki przydomek, bo włosy siwiały mu kępkami, tak że jego głowa przypominała korę brzozy. - Jak długo Tverdko będzie stawiał opór, tak długo nadzieja w sercach Bośniaków tlić się będzie.
Sulimczyk zmarszczył czoło i spojrzał w dół. Obóz węgierski, w którym się znajdowali, założono na lekkim wzniesieniu i doskonale widać z niego było całą okolicę. - Mężowie tutaj twardzi niczym skała, silniejsi niźli tury i jak lwy waleczni - mówił dalej Janusz. - Nawet białki kamienie z murów ciskają, a dziatwa z proc i łuków szyje. - Dziwisz się? Ci ludzie walczą o wolność. - A my im tę wolność odbieramy - prychnął gniewnie Brzozogłowy. - Wyruszaliśmy na krucjatę przeciwko niewiernym. Turka mieliśmy bić, a nie tych biednych ludzi, co jeno kraj swój chcą odzyskać. - Zważ, iż to heretycy. - W takiego samego Boga wierzą jako i my, jeno nad materię ducha przedkładają. Że świątyń nie stawiają? Ojciec w niebiesiech tak samo wysłucha modlitwy prostego chłopa pod otwartym niebem, jak i biskupa w katedrze. A że klechów nie mają, to i dobrze, bo ci jeno o swoją chudobę dbają, nie zaś o zbawienie powierzonych im duszyczek. Machiny miotające i armaty ponownie rozpoczęły ostrzał. Zawisza spojrzał na przyjaciela. Łagodne oczy starszego z rycerzy przywodziły na myśl raczej mnicha niż wojownika. - Jednakże twierdzą, że świat to dzieło Szatana. Janusz Brzozogłowy zmarszczył czoło i spojrzał na zasłane ciałami przedpole Doboru, gdzie krew mieszała się z kroplami porannej rosy. - Kto wie czy nie mają racji. Zbyt wiele cierpienia w życiu widziałem, żeby nadal wierzyć, że to wszystko - wskazał brodą Dobor - jest dziełem miłosiernego Boga. Powiadam ci, świat bardziej przedsionek piekła przypomina niźli nieba. - Tyle samo w nim znajdziesz zła, ile dobra. Człek natomiast dokonuje wyboru. - Między dobrem a złem? - Tak. - A my? - zapytał Brzozogłowy. - Jakiej teraz sprawie służymy? - Nie wiem - odparł szczerze Sulimczyk. - Nie zawżdy wszystko jest proste. Milczeli chwilę, patrząc, jak płonące pociski katapult wzniecają pożary wewnątrz twierdzy, kule z bombard kruszą mury, a zbrojni wracają po nieudanym szturmie. - Tu, w Bośni, powiadają, że wojna to piąta pora roku. - Na świecie zawsze toczy się jakaś wojna. - Jednakże niektóre są sprawiedliwe, inne nie. - Nie nam, zwykłym rycerzom, o tym rozstrzygać. Czynimy tylko to, co nam każą. - Rycerz z Garbowa uważnie spojrzał na towarzysza. - Król Władysław posłał nas do Luksemburczyka, abyśmy rzemiosła wojennego podpatrzyli, a przy okazji baczenie na niego mieli. Zygmunt na
złoto jest łasy i w wojnie z zakonem gotów wraz z Krzyżakami na nas uderzyć. - Przecież pokój między naszymi krajami trwać ma jeszcze pięć lat! - Luksemburczyk tak samo łatwo pakty zawiera, jak je zrywa. Ongiś pomógł Tverdkowi sięgnąć po koronę Bośni, teraz chce mu ją odebrać i ponownie oddać Stefanowi Ostoi. Bośnia stanie się częścią Węgier, a nowy król będzie jak marionetka w rękach kuglarza. Janusz Brzozogłowy roześmiał się i kilku Węgrów spojrzało na niego surowo. Ich wojska po raz kolejny zostały odparte, a Polacy bawili się w najlepsze. - Gdyby Zygmunt dowiedział się, iż do kuglarza go przyrównujesz, toby cię kazał obwiesić. - Niechby spróbował. - Zawisza Czarny poklepał rękojeść miecza. - Potrzebowałby do tego chyba całej chorągwi. Teraz obaj się śmiali, a tymczasem pobite węgierskie oddziały dotarły do obozu. Zbrojni odkładali broń, zrzucali pancerze i kładli się na trawę. Medycy chodzili między nimi, opatrując rany, nastawiając zwichnięte kończyny, rozdając wodę oraz jadło. - Obrzydła mi już służba dla Zygmunta. - Rycerz z Garbowa spoważniał. - Z bratem moim postanowiliśmy do Polski wracać. Wojna z Zakonem tuż-tuż i nasze miejsce przy królu Władysławie. Luksemburczyk już o tym wie. Daliśmy mu tylko słowo, że pozostaniemy do zakończenia tej kampanii. Janusz skinął głową. - I ja pojadę z wami. Podszedł do nich wysoki mężczyzna. Płowe, długie włosy nieporządnie wystawały mu spod szłomu, na pancerz kolczy narzucił białą jakę. Z daleka widać było czerwony znak ze srebrną łękawicą. Skarbek z Gór herbu Habdank, podobnie jak Zawisza Czarny i Janusz Brzozogłowy, był przygotowany do boju. Mimo że nie brali bezpośredniego udziału w szturmie, nosili pełen rynsztunek, stanowili bowiem straż przyboczną króla Węgier. Zygmunt Luksemburski dobrze wiedział, że żaden z jego rycerzy nie mógł równać się z Polakami. - Widzieliście już, kogo gościmy w obozie? - zagadnął Skarbek. Spojrzeli w stronę największego namiotu, nad którym powiewał królewski sztandar. Dwudziestu zbrojnych rozkulbaczało konie. Na ich szarych okryciach widniał czarny półkrzyż. - Słudzy zakonu. - Zawisza zmrużył oczy. - Co oni tu robią? - Przybyli w sile dwóch kopii - rzekł Skarbek. - Wiem jeno tyle, iż jakiś dostojnik krzyżacki przyjechał i Zygmunt kazał go zaraz do namiotu prosić. - Ja wiem, z jaką sprawą tu przybył... ***
Michał Küchmeister von Sternberg, wygodnie rozparty na siedzisku, bawił się kielichem wyśmienitego bałkańskiego wina i z drwiącym uśmiechem spoglądał na drepczącego między ścianami namiotu wzburzonego Zygmunta Luksemburskiego. Król Węgier ledwie rozpoczął czterdziesty rok życia, a już rudawe włosy i brodę przetykała mu siwizna, zgarbiona zaś postawa sprawiała, że wyglądał na starca. Tylko niebieskie oczy były żywe i drapieżne, a teraz dodatkowo skrzyły się złością. - Niechaj piekło pochłonie tych przeklętych Bośniaków! - zdawało się, że jego krzyk przebije płótno namiotu i samą furią zburzy mury Doboru. - Już drugi miesiąc dobywamy zamku, a obrońców zamiast ubywać, ciągle przybywa. Bojownicy zdążają tu z Vrhbosny, Tuzly, Visoko, kryją się po lasach i niczym zjawy atakują znienacka. Jak zbrodzienie, którymi zresztą są, ośmielając się przeciw naszej osobie rebelię wszczynać. - Tak bardzo zależy wam, miłościwy panie, na tej krainie? - spytał dostojnik krzyżacki. - To jeno kupa kamieni, ozdobiona gdzieniegdzie rzekami. Ziemie tutaj ubogie, mało żyzne, nie to, co w Polsce... Król zatrzymał się i usiadł. Gestem odesłał służbę i gdy zostali sami, spojrzał uważnie na swego gościa, bawiąc się przy tym guzem przy złotolitej szubie. - Z czym właściwie przybywasz, zakonniku? - Wielki mistrz zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego, Ulryk von Jungingen - rzekł oficjalnie Küchmeister - przysłał mnie do waszej miłości z propozycją przymierza zaczepno-obronnego przeciwko Polsce. - Chcecie, abyśmy wystąpili przeciw Jagielle? - Zygmunt uniósł lekko brew. - Wiedz, że gdy przed siedmiu laty szlachta węgierska uwięziła naszą królewską osobę i ofiarowała tron Władysławowi, ten odmówił. Co więcej, doprowadził wówczas do naszego uwolnienia. I teraz mielibyśmy stanąć przeciwko niemu? - Jagiełło to schizmatyk i fałszywy chrześcijanin - prychnął Krzyżak. - Sprzymierzył się z tym litewskim psem Witoldem i tylko patrzeć, jak zaczną kościoły palić, by miast nich pogańskie świątynie stawiać. Wy, królu, który z takim zapałem bronicie chrześcijaństwa, walczyliście pod Nikopolis, prowadzicie krucjatę przeciw bogomiłom... - Milcz! - Zygmunt podniósł głos i powietrze wypełniła trudna do uchwycenia aura mocy. Zapominasz, że przemawiasz do Przebudzonego! Bajdy praw baronom, książętom i królom, których chcecie dla swojej sprawy pozyskać, a którzy nie pojmują zasad rządzących światem. - Wybacz, wasza królewska mość - wyszeptał pobladły Küchmeister. - A może myślałeś, zakonniku, że skoro Emanacja Binah, której służysz, znajduje się wyżej na Drzewie Życia niźli Geburah, czyni cię to bardziej wtajemniczonym?
- Nie. - Powinniśmy cię śmiercią ukarać za bezczelność. - Władca przyglądał się, jak z oblicza rozmówcy znikają najmniejsze nawet ślady pychy i pojawia się strach. - Jednakże uczynimy wyjątek - westchnął ciężko. - Ponoć znamienity z ciebie rycerz i szkoda, byś dał głowę. Ponadto niewielu Przebudzonych służy obecnie w zakonie i gdybyśmy was uśmiercili, Ulryk von Jungingen wielce byłby zasmucony. A tego nie chcemy. Michał Küchmeister z ulgą wypuścił powietrze. Nie bał się śmierci, obcował z nią niemal od dziecka. Nieraz przyszło mu narażać życie w bitwach, w pierwszym szeregu prowadził do boju chorągwie, a jego ciało znaczyły liczne blizny. Ale teraz służył sprawie ważniejszej niż życie i nie mógł sobie pozwolić na błąd. Tymczasem pomylił się już na samym początku. Zlekceważył Zygmunta Luksemburskiego. Mimo że wyczuwał od niego aurę Przebudzonego w świetle Sefiry Geburah, rzeczywiście założył, że każda z Emanacji znajdująca się niżej na Drzewie Życia otrzymuje mniejszą moc, a ich Przebudzeni mniejsze zrozumienie. A przecież światło pochodzące od samego Stwórcy przekazywane jest wszędzie tak samo intensywnie. Jednakże pomylił się i król węgierski, twierdząc, że w zakonie jest mało Przebudzonych. Sefira Binah, która reprezentuje matczyną miłość Boga, namaściła wielu spośród wyższych rangą dostojników i teraz każdy z komturów, a nawet wójtów był świadom prawdziwego Oblicza Stwórcy. Binah rosła w siłę, a zakon stał się jej zbrojnym ramieniem. Przybywający na malborski zamek goście, mijając umieszczoną nad bramą wjazdową płaskorzeźbę Dziewicy z Dzieciątkiem, nie zdawali sobie sprawy z prawdziwego jej znaczenia. Widzieli miłosierną matkę, orędowniczkę życia i nie przypuszczali, że to Binah, która emanuje w świat realny w tej właśnie formie. Upodobała sobie rycerzy krzyżackich, obdarzając ich mocą i pokładając w nich nadzieję. Michał Küchmeister, jej wierny sługa, nie mógł zawieść. - Co Ulryk von Jungingen oferuje za owo przymierze? - spytał Zygmunt. - Pustymi ideami mamić może swoich gości, co na rejzy przeciw Żmudzi i Litwie się zjeżdżają, ale nie nas. Czy ci głupcy nadal wierzą, że z niewiernymi walczą? - My ich w tym względzie z błędu nie wyprowadzamy. - Krzyżak uśmiechnął się samymi kącikami ust. - Zakon ze swej strony gotów jest waszej wysokości wypłacić pewną sumę... - Ile? - Trzysta tysięcy dukatów. Oczy Luksemburczyka błysnęły, usta lekko drgnęły, ale chociaż jego serce mocniej zabiło, nic więcej nie dał po sobie poznać.
- Czego w zamian oczekujecie? - Po rozpoczęciu wojny wasza królewska mość uderzy na Polskę od południa jak największymi siłami... - Jak największymi siłami? - skrzywił się Zygmunt. - Przecież widzicie, jak moje wojska wykrwawiają się w Bośni. Na nowe zaciągi potrzebne złoto, rycerze zaciężni każą sobie słono płacić, a królewski skarbiec świeci pustkami... Zawiesił głos i zaczął się gładzić po brodzie, uważnie przypatrując się zakonnikowi. Ten przeklął w duchu skąpstwo i chciwość króla Węgier. - Zakon gotów jest opłacić wystawienie przez waszą miłość pięciu tysięcy kopii. - Z takim wojskiem to można jeno po granicy hasać i wilki straszyć, a nie na Polaków się zamierzać - prychnął król. - Potrzebuję dwa razy tyle, i to najprzedniejszych rycerzy wraz z pocztami. A tacy sporo kosztują. - Zgoda - westchnął ciężko Küchmeister. - Niechaj będzie dziesięć tysięcy. Jednakże zakon nie zapłaci więcej niźli dwadzieścia cztery dukaty od kopii. - Za tyle to najwyżej Węgrzy i Szeklerzy pójdą. - Wystarczająca to siła - mruknął zakonnik. - Najznamienitsi z polskich rycerzy ruszą na wojnę z zakonem, a w domach pozostaną jeno starcy, niewiasty i dziatwa. A z tymi nawet wasi żołdacy łacno sobie poradzą. Zygmunt Luksemburski zmrużył oczy i zapatrzył się na płachtę namiotu, ale jego wzrok podążał dalej, w przyszłość. Wiedział, że tam, gdzie dwóch się bije, trzeci może skorzystać, a on chciał uszczknąć jak najwięcej. - Jak mniemamy, na tym oferta wielkiego mistrza się nie kończy? - Oczywiście. - Michał Küchmeister miał dziką ochotę wyciągnąć zza pasa mizerykordię i wbić ją prosto w gardło tego chciwego szubrawca. Niestety, zakon był jeszcze zbyt słaby, żeby samodzielnie rozprawić się z potęgą Polski i Litwy. Za kilka lat przyjdzie czas i na Luksemburczyka. Dzisiaj jednak trzeba dać mu wszystko, czego żąda. - Po zwycięskiej wojnie zakon zabierze Litwę, Żmudź, ziemię dobrzyńską i Kujawy, wasza miłość zaś otrzyma Ruś, Podole i Mołdawię. Czy taki układ was zadowala? Król nie odpowiedział od razu. Zamyślił się, gładząc brodę. - Tym oto sposobem dokonaliśmy rozbioru kraju, zanim go jeszcze zdobyliśmy A przecież Polska jeszcze jest potęgą. Nie będzie łacno. To bitny i dumny naród, niewoli nie zniesie. - Tak jak Bośniacy. A przecież ich, panie, ujarzmiliście. - Jak widać, nie do końca. - Na czole Zygmunta pojawiła się głęboka bruzda. - Nadzieja w nich jeszcze się tli, a ją najtrudniej zniszczyć. Jeńcy powiadają, iż na południu, niedaleko
grodu Visoko, stoi wzgórze zwane Visočica. Na szczycie wznosi się twierdza, w której ukrywa się ich przywódca religijny. To on podburza lud, gromadzi zbrojnych i posyła ich z pomocą oblężonemu Tverdkowi. Zwą go djed i legenda głosi, że dopóki on żyw będzie, Bośnia nie zginie. Jest ich ostatnią nadzieją. A żeby naród ujarzmić, trzeba mu tę nadzieję odebrać. Zamilkł i wydawał się teraz całkowicie pogrążony w swoich myślach. Küchmeister dolał sobie wina i czekał cierpliwie, nie chcąc ponownie narazić się na gniew króla. Jednak, kiedy milczenie przeciągało się, chrząknął, a widząc, że Luksemburczyk nie zwraca na niego uwagi, zagadnął wprost: - Nie odpowiedzieliście na pytanie. Czy mogę jechać do Malborka i rzec wielkiemu mistrzowi, że układ podpiszecie? - Przedstawione tutaj warunki nas zadowalają. - Dopiero teraz Zygmunt spojrzał na wysłannika krzyżackiego. - Jednakże żądam jeszcze jednej rzeczy. - Jakiej? - Głowy djeda. *** Siedmiu rycerzy w milczeniu jechało traktem na południe. Z przodu na rączej kasztance Vladko z Vrhbosny, jeden z niewielu Bośniaków służących w szeregach wojsk Zygmunta Luksemburskiego, uważnie rozglądał się po okolicy. Ciemnolicy zwiadowca miał sokoli wzrok, słuch niczym nietoperz z górskich jaskiń i czujność dzikiego kota. Potrafił zwietrzyć niebezpieczeństwo, zanim je ujrzał. Tuż za nim podążali Zawisza Czarny i Jan Farurej, jego brat. Ponoć ci dwaj nie mieli sobie równych w całej Europie, zarówno w walce na kopie, jak i na ubitej ziemi. Z każdego turnieju wracali z laurami, a podczas bitew rzucali się w największy zamęt i zawsze wychodzili bez szwanku. Na królewskich i książęcych dworach byli miłymi gośćmi, bo na równi w sztuce wojennej i w dworności byli biegli. Dalej jechał rudowłosy Tomasz Kalski, który na śnieżnobiałej jace miał wyhaftowaną szkarłatną różę. Chwalił się wszem i wobec, że uczyniła to swoimi delikatnymi dłońmi nadobna Anna, córka Jana Ligęzy, która była mu przyrzeczona. Potrafił godzinami rozprawiać o jej wdziękach i wyzywał na pojedynek każdego, kto wątpił, iż wybranka jest najpiękniejsza na świecie. Nie przeszkadzało mu to wdawać się w romanse. Trudno zliczyć, ilu węgierskim i bośniackim niewiastom serce złamał. Skarbek z Gór, zwykłe skory do żartów, w milczeniu prowadził karego holsztyńskiego ogiera i czujnie rozglądał się po okolicy. Zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili mogą
spotkać buntowników prowadzących wojnę podjazdową z węgierskim okupantem. Janusz Brzozogłowy też nie był w najlepszym nastroju. Nie podobała mu się ta wyprawa. Nie rozumiał, dlaczego Luksemburczyk właśnie ich wybrał do tej misji i oddał pod komendę krzyżackiego dostojnika, ale podejrzewał, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Odwrócił się w siodle i spojrzał na jadącego na końcu Michała Küchmeistera. Ten otulony w biały płaszcz z czarnym krzyżem jechał spokojnie, rozbawiony sytuacją. Właściwie powinien być wściekły, że błąka się po bezdrożach tej zapomnianej przez Boga krainy, zamiast być w Malborku i przy krużach przedniego wina snuć plany wojenne, przepijając do braci rycerzy. Zakonnik chciał ruszyć na wyprawę z dwiema kopiami swoich ludzi, ale przebiegły Luksemburczyk miał inny koncept. Umyślił sobie, że pojedzie tylko siedmiu rycerzy, bo niewielkiej grupie łatwiej będzie przemknąć przez pogrążony w wojennej zawierusze kraj. Gdyby djed dowiedział się, że ku jego kryjówce zmierza zbrojny oddział, zbiegłby zapewne i ukrył się tak, że przez następne kilka lat nikt by go nie znalazł. Küchmeister jechał więc z bośniackim przewodnikiem, wiernym poddanym Stefana Ostoi, i pięcioma Polakami, z których Zygmunt okrutnie przecież zadrwił. Krzyżak uśmiechnął się pod nosem, biedacy nie zdawali sobie sprawy, że wypełniając zadanie, wyrządzają szkodę swojej ojczyźnie. Dzięki śmierci djeda zakon zyska w Luksemburczyku sojusznika w wojnie przeciw Polsce. Jechali już drugi dzień przez urzekające lasy, mijali czyste jak łza rzeki, jeziora mieniące się wszelkimi odcieniami turkusu i zieleni, wyłaniające się nagle skaliste szczyty gór i wodospady spływające kaskadą w ciche, spokojne doliny. Tutaj niebo nasycone było niesamowitym odcieniem błękitu, spotykanym tylko na południu Europy. Trudno było uwierzyć, że ten cudowny kraj pogrążony jest w wiecznej wojnie. Wśród tych cudów przyrody mijali osady, w których nie wygasały pogorzeliska, nie cichł płacz niewiast, a dzieci włóczyły się przy trakcie, wyciągając ręce po jałmużnę. Na gościńcach szubienice stały częściej niż krzyże, a kałuże krwi wolno wsiąkały w wypaloną słońcem ziemię. W pięknych, brązowych oczach mijanych kobiet tliła się nienawiść. Zhańbione przez węgierskich żołdaków niewiasty zamiast namiętności nosiły w sercach wściekłość, zamiast łagodności - gniew. Tutaj, na Bałkanach, piękno i cierpienie stanowiły nierozłączną parę. Właśnie dojeżdżali do osady w dolinie otoczonej lesistymi wzgórzami, gdy zauważyli dym i usłyszeli krzyki. Küchmeister wstrzymał konia i chciał nakazać odwrót, ale już ich zauważono. Tuzin wąsatych knechtów w kolczugach i przeszywanicach wyłonił się spomiędzy zgliszcz chat i stanął na drodze, uważnie się przyglądając konnym. Krzyżak odetchnął z ulgą. Węgrzy.
- Witajcie! - Wzniósł rękę. - Jam jest Michał Küchmeister i wraz z tymi oto rycerzami wypełniam królewską misję. Knechci schowali miecze, nie ze względu na krzyżackiego dostojnika, ale na widok polskich rycerzy, o których na całych Węgrzech było głośno. Budzili podziw wojów Zygmunta Luksemburskiego, przy obozowych ogniskach rozprawiano o ich kunszcie wojennym. Siódemka rycerzy wolno przejeżdżała przez spaloną osadę, spoglądając na pokrwawione ciała tych, którzy próbowali się bronić, prowizoryczne szubienice z wisielcami, półnagie kobiety z poderżniętymi gardłami. Węgrzy z zapałem wykonywali rozkaz równania z ziemią każdej osady pomagającej buntownikom. Jednak im większy terror wprowadzał Luksemburczyk, tym opór był większy i rebeliantów z każdym dniem przybywało. Vladko z Vrhbosny splunął z pogardą, widząc, jak knechci znoszą łupy w jedno miejsce. Na wojnie można się było nieźle obłowić. Bośniak opuścił głowę i zacisnął dłonie na wodzach. Nie pierwszy raz widział swoich rodaków mordowanych, ograbianych z całego dobytku i za każdym razem powtarzał sobie, że dla dobra ogółu poświęcić trzeba jednostki. Wierzył, że gdy po władzę sięgnie Stefan Ostoja, wynagrodzi ludziom wszystko. Wojska węgierskie odejdą, a nowy władca rządzić będzie uczciwie i sprawiedliwie. Jednak z dnia na dzień zwątpienie mrocznym welonem oplatało jego serce. Zawisza Czarny gniewnie spoglądał na żołdaków, którzy stojąc na zgliszczach, śmiali się i żartowali. Wyciągnęli bukłak z winem i raczyli się nim nad ciałami pomordowanych. Rycerz nie mógł uwierzyć, że to ludzie służący tej samej sprawie, temu samemu władcy co on. Nagle usłyszał ciche łkanie. Spojrzał w stronę, skąd dochodziło, jednak wśród szarego dymu dostrzegł jedynie zwalone, tlące się jeszcze belki domu. Zatrzymał się i zeskoczył z konia. - Dokąd?! - Syknął wściekle Küchmeister. Zawisza bez słowa ruszył w kierunku zgliszcz. Obszedł rumowisko, przebijając się przez gryzącą ścianę dymu, i stanął niczym słup soli. Nie mogła mieć więcej niż jedenaście wiosen, dziecko jeszcze. Naga, rozciągnięta na ziemi pomiędzy czterema palikami, do których przywiązano ją za ręce i nogi, płakała cicho, a łzy ciekły po umorusanej sadzą twarzy. Na niewielkie, ledwie wykształcone piersi opadały dwa czarne warkocze, sarnie oczy wypełniało przerażenie, na bladych udach rozmazana była krew. Polski rycerz doskoczył do niej, wyciągnął zza pasa puginał i sięgnął do więzów. - To nasza branka - usłyszał za sobą nieprzyjemny, chrapliwy głos. Nie obejrzał się. Rozciął rzemienie i pomógł dziewczynce wstać. Patrzyła na niego, kuląc
się ze strachu. Cóż chce uczynić z nią ten mężczyzna? Nie wiedziała, czy to koniec jej cierpień, czy dopiero początek. Nagle wyrwała mu się i zaczęła uciekać. Sulimczyk chciał za nią pobiec, ale w tym momencie usłyszał świst przy uchu i dziewczynka upadła. W jej plecach tkwił bełt. Odwrócił się powoli. Jego pobladła, nieruchoma twarz wyglądała jak karnawałowa maska, którą kiedyś przywiózł z Wenecji dla żony. - Już nie ucieknie. - Żołdak stał z opuszczoną kuszą, szczerząc w uśmiechu spróchniałe zęby. Przeniósł spojrzenie na Polaka i w jednej chwili jego uśmiech zgasł. Naraz Węgrowi zdało się, że kroczy ku niemu demon. Chciał uciec, ale przerażenie trzymało go w miejscu jak spętanego zaklęciem. Zawisza z tamtej chwili pamiętał tylko furię. Ciało ogarnęła gorączka, czerwona mgła zasnuła oczy i już nic oprócz zabijania nie miało znaczenia. Wyrwał żołdakowi kuszę i zdzielił go w głowę. Łuczysko wbiło się w skroń, krew trysnęła fontanną, obryzgując rycerza, który teraz, z twarzą umazaną szkarłatem, rzeczywiście wyglądał jak piekielna zjawa. Odwrócił się ku pozostałym knechtom, w osłupieniu przyglądającym się zajściu. Zanim zdołali wyciągnąć miecze, Zawisza był przy nich. Pierwszy dostał opancerzoną pięścią w twarz i zwalił się na ziemię ze złamaną szczęką. Drugiego rycerz chwycił za głowę i gwałtownie skręcił. Chrupnęło i knecht padł martwy, a jego szłom poturlał się pod nogi kolejnego, który chwycił za miecz, ale zaraz został rozpłatany niemal na pół przez ostrze Tomasza Kalskiego. Polscy rycerze widzieli z daleka mord na dziewczynce i po tym, co zastali w osadzie, była to kropla przelewająca czarę. Gniew musiał znaleźć ujście. Spadli na Węgrów jak nawałnica, ścigali ich pomiędzy zgliszczami, cięli po plecach, rozłupywali czaszki, tratowali końmi. To nie była walka, lecz rzeź. Knechci mimo przewagi liczebnej nie mieli szans. Tego dnia żaden z nich nie miał prawa ujść z życiem. Michał Küchmeister z niedowierzaniem patrzył na to, co się dzieje. Ujrzał, jak Zawisza Czarny niczym sama Śmierć kroczy wśród tlących się jeszcze zgliszcz, zwalonych belek i znika we wzbitej przez wiatr chmurze popiołu. Po chwili rozległy się stamtąd krzyki umierających. Tymczasem oczy Vladka z Vrhbosny błysnęły złowrogo, powieka mu kilkakrotnie zadrżała i naraz coś w nim pękło. Ryknął na całe gardło, spiął konia i dołączył do Polaków, z jeszcze większą niż oni furią rąbiąc Węgrów. Wściekły Küchmeister krzyknął za nim, ale widząc, że nie zdoła go zatrzymać, zaklął tylko i z zaciśniętymi zębami czekał, aż to szaleństwo dobiegnie końca. Zastanawiał się, co za
przeklęta moc tkwiła w tej krainie, zagrzebana w ziemi lub unosząca się w powietrzu, że ludzie przeistaczają się tu w bestie? Tutaj krew przelewano częściej niż wodę. Nie było dnia bez wojny, bez masakry i śmierci... W Bośni zawsze tak było, jest i będzie na długo po tym, gdy oni staną się tylko imionami na kartach historii. Wojna jest tu naturalna niczym następujące po sobie pory roku. Po chwili ustały krzyki, szczęk oręża i tylko gdzieniegdzie słychać było zduszone jęki umierających. Dokonało się. Obryzgani krwią polscy rycerze wrócili na trakt. Milczeli. Nie patrzyli sobie w oczy, ale też nie próbowali nic tłumaczyć. Z otulonych dymem zgliszczy jako ostatni wyszedł Zawisza. Podszedł do konia, wsunął stopę w strzemię i płynnym ruchem wskoczył na siodło. Michał Küchmeister gniewnie zmrużył oczy i już miał krzyknąć, że bez jego rozkazu nikt nie miał prawa sięgnąć po miecz, kiedy poczuł ciężką dłoń na ramieniu. Odwrócił się i ujrzał twarz Janusza Brzozogłowego. - Nie dzisiaj, zakonniku - usłyszał. - Dzisiaj byś zginął. Krzyżak spojrzał w płonące źrenice Zawiszy Czarnego i dostrzegł furię, jakiej dotąd nie widział, choć w niejednej bitwie brał udział i nieraz miał do czynienia z wrogiem ogarniętym bitewnym szałem. Przeszedł go lodowaty dreszcz, instynkt podpowiadał, by ten jeden jedyny raz powściągnąć dumę. - Jedźmy już - rzekł tylko. *** Na czarnym niczym smoła niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, księżyc wznosił się nad horyzontem między wzgórzami, na niewielkiej polanie płonęło ognisko, szkarłatnym blaskiem oświetlając twarze mężczyzn. Zmęczeni podróżą i walką, siedzieli w milczeniu, odpoczywając przed czekającą ich ciężką przeprawą przez góry. Tomasz Kalski z lekkim uśmiechem wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, wspominając ukochaną Annę. Skarbek z uwagą doglądał rożna, na którym piekły się dwa zające. Janusz Brzozogłowy leżał na trawie z siodłem pod głową, nasunął szłom na oczy i słychać było jego pochrapywanie. Jan Farurej, Küchmeister i Vladko ostrzyli miecze. Zawisza wpatrzony w buchające z ogniska iskry rozpamiętywał wydarzenia w wiosce. Wiedział, że postąpił właściwie, przecież żaden sąd nie wymierzyłby zbrodniarzom odpowiedniej kary. Zemsta - biblijne oko za oko, ząb za ząb. Wierzył, że w przyszłości to się zmieni i prawo ludzi do życia będzie przestrzegane. Nie będzie narodów lepszych ani gorszych, a władcy będą bronić poddanych, a nie posyłać na nich wojsko. Na razie jednak w świecie, w którym żył, obowiązywało prawo miecza.
- Nad czym tak dumasz, Ledianinie? - Vladko zwrócił się do Zawiszy. - Dlaczego służysz najeźdźcy? - odparł Polak pytaniem. - Przecież Węgrzy ziomków twych mordują, niewiasty hańbią, a dzieci... sam widziałeś. Bośniak odłożył miecz i spojrzał na niego ponuro. - Mówisz teraz jak Tverdkowi ludzie, co wzrokiem sięgają jeno do dnia następnego, a nie dostrzegają tego, co niechybnie przyjdzie za rok, może dwa. - Spojrzał na południe, gdzie w ciemności majaczyły masywy górskie. - Turcy stoją już u naszych granic, lada chwila zielone sztandary załopoczą nad naszymi głowami, wojownicy z zakrzywionymi szablami zaleją nasze ziemie, zburzą kościoły - w ich miejsce postawią meczety, a zamiast krzyży będziemy oglądać półksiężyce. Tylko Luksemburczyk może to powstrzymać. Lepiej być w niewoli chrześcijańskiego władcy niż Saracena. - Są jeszcze inni... - Inni? - prychnął Bośniak. - Może Anglicy i Francuzi, co od niepamiętnych czasów wojnę ze sobą toczą i nic więcej ich nie zajmuje? Może Małgorzata rządząca Danią, Szwecją i Norwegią, chroniona przed Turkiem przez szmat ziemi i morze? A może wasz król, Ledianinie, przybędzie z pomocą lub mistrz zakonu krzyżackiego? Küchmeister spojrzał spode łba na rycerza z Vrhbosny. - Pierwej się sami za łby wezmą - roześmiał się Bośniak. - A gdy nową wojnę w Europie będą wszczynać, w jej progach stać już będą sułtańskie wojska. A my na Bałkanach pozostaniemy sami, jak przed dziewiętnastu laty, w dniu świętego Wita... - Byłeś tam? - spytał Zawisza. - Na Kosowym Polu? Vladko kiwnął głową, jego oczy posmutniały. - Otrokiem jeszcze byłem, gdy sułtan Murad wysłał do serbskiego kniazia Łazarza Hrebeljanowicza list z żądaniem wydania kluczy otwierających wszystkie serbskie miasta oraz zapłacenia podatku za okres siedmiu lat. Pisał, że nie może tak być, by jedna ziemia posiadała dwóch panów i albo kniaź spełni żądania, albo niechaj się ze swoją armią na równinach Kosowa stawi, żeby spór szabla rozsądziła. Ludzie powiadali, że gdy Łazarz przeczytał list, zamknął się w swoim białym zamku w Krusevać i zalał się rzewnymi łzami. Rycerz z Vrhbosny zamilkł, dorzucił drewna do ognia. Wszyscy czekali na dalszy ciąg opowieści. Nawet Küchmeister odłożył miecz i zaciekawiony wpatrywał się w pochmurne oblicze Bośniaka. - Kniaź na pole bitwy przyprowadził niewiele ponad dziesięć tysięcy wojów, a byli wśród nich Serbowie, Chorwaci, Wołosi, najemni Albańczycy i my, garstka rycerzy z Bośni. Musicie wiedzieć, że wtenczas nasz król, dziad obecnie panującego, był sprzymierzeńcem Łazarza.
Stanęliśmy na Kosowym Polu pierwsi, tuż przed wschodem słońca. Turcy nie kazali na siebie długo czekać, a kiedy się pojawili, poczerniał widnokrąg. Było ich całe mrowie. Wyborowe pułki janczarskie słynące z nieustępliwości, łucznicy, genueńscy najemnicy i straszliwi spahisi, którzy mogli się równać opancerzonym rycerzom. Zdawało się, że oto nadszedł nie tylko kres naszego życia, ale również naszych narodów, bo cóż mogło powstrzymać taką potęgę? Zapatrzył się w ogień. Wspomnienia sprzed blisko dwudziestu lat były żywe, jakby wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj. - Hrebeljanowicz, chcąc rozstrzygnąć bitwę szarżą ciężkiej jazdy, ustawił główne siły pośrodku. Za nimi stanęła piechota mająca ubezpieczać tyły. Na prawej flance umieścił lekką jazdę Vuka Brankovicia, pana na Kosowym Polu. Na lewej chorągwie chorwackie, serbskie i bośniackie, w tym i mój oddział. Mieliśmy za zadanie związać walką tureckie skrzydła i nie dopuścić do okrążenia naszych sił. Z samego rana, zanim słońce zdążyło wspiąć się na niebo, zaczęło się... - Prawda to, iż Łazarz wpierw lekką jazdę do walki pchnął? - spytał Skarbek. Słyszał o bitwie od swojego stryja, który ponoć stawał na Kosowym Polu. Stryj był jednak wyśmienitym łgarzem i w jego opowieściach zwykle więcej było przechwałek niż prawdy. - Tak - potwierdził Vladko. - Rozpoczął bój od szarży na flankach, wierząc, że sułtan, chcąc zmienić szyk swoich wojsk, rozpocznie manewry, a w on czas miała uderzyć ciężka jazda. - Nieźle to sobie umyślił. - Pomimo silnego ostrzału łuczników Vuko Brankovic ze swoimi jeźdźcami doszedł wroga i rozbił jego piechotę. Zaraz potem ruszyło nasze skrzydło w szalonej szarży wprost na zakrzywione janczarskie miecze. Vladko ciężko westchnął, opuścił głowę i teraz mówił szeptem. - Niewiele pamiętam z tamtych chwil, jakby dobry Bóg chciał mi oszczędzić wspomnień. Najpierw czułem powiew wiatru na twarzy, radosne podniecenie walką, słyszałem bojowy okrzyk z tysiąca gardeł, a potem był tylko szczęk oręża, wrzaski umierających i strach. Potworny strach. Liczyłem jeno siedemnaście wiosen i choć wcześniej zabijałem ludzi, to jeszcze nigdy nie uczestniczyłem w takiej rzezi. Wokół lała się krew, w ścisku ludzie miażdżyli się nawzajem, gruchotały kości, pod nogami walały się odrąbane ręce, turlały głowy. Teraz to dla mnie zwykłe, żołnierskie rzemiosło, wtedy to było piekło. - Wojna nigdy nie powinna być czymś zwyczajnym - mruknął Zawisza. - Tutaj jest.
- Opowiadaj dalej - niecierpliwił się Skarbek. - Jak to było z tym Miłoszem Obiliczem? - Wszystko w swoim czasie - uśmiechnął się Vladko. - Nagle runął na nas hufiec lekkiej jazdy tureckiej prowadzonej przez syna sułtana, Jakuba. Wstrzymał impet naszej szarży i rozpoczęły się pojedyncze starcia. Dzięki bożej opatrzności i mojej sile zwyciężałem jednego wroga po drugim, gdy nagle stanąłem oko w oko z bogato odzianym w zieleń i purpurę wojownikiem. Jego biały turban zbryzgany był krwią, w ręku dzierżył zakrzywiony miecz i dosiadał cudownej urody rumaka. Po pierwszej wymianie ciosów zrozumiałem, że mam do czynienia z nie lada szermierzem i nie zdzierżę. Mogłem się jeno bronić i myślałem już, że przyjdzie mi zginąć. Wtenczas zdarzył się cud. Bośniak zamilkł i ponownie zapatrzył się w ogień. - No mówże! - krzyknął płowowłosy rycerz. Pochłonięty historią zupełnie zapomniał o piekących się na rożnie zającach, które już poczerniały. - Dobrze ułożony koń nie potknie się na polu walki, nie zmyli kroku, a nie wątpiłem, że taki był ów wierzchowiec Turka. Jednakże to się stało. Nie wiem, czy to był przypadek, czy łaska Boga? Zaskoczony przeciwnik opuścił broń tylko na chwilę, ale to mi wystarczyło. Uderzyłem go między oczy. Po bitwie powiadali, iż w zamęcie bitewnym poległ Jakub, sułtański syn... - Chcesz powiedzieć, iż ty go ubiłeś? - spytał Zawisza. - Nie wiem - pokręcił głową Bośniak. - Jeśli to był ów Jakub, to bardziej pech przyczyną jego śmierci niźli moja biegłość. - Toś nam teraz historię opowiedział - klasnął w dłonie Tomasz Kalski. - Jeszcze nie skończyłem. - Właśnie - wtrącił Skarbek. - Opowiedz o Miłoszu. - Niestety, fortel Łazarza się nie powiódł i środek sułtańskiej armii nadal stał niewzruszony. W dodatku z pola bitwy zbiegł Vuko Brankovic ze swoimi oddziałami, a Miłosz Obilicz, najbardziej zaufany rycerz kniazia, oddał się do niewoli. Powiedział Turkom, że chce do nich przystać, ale najbardziej pragnie przyjąć wiarę w Proroka w obecności samego sułtana. Zaprowadzono go zatem do namiotu Murada, a tam podczas pokłonu rzekomy zdrajca rzucił się na sułtana i przebił mu gardło zatrutym sztyletem. - A zatem to prawda, co stryj rzekł. Miłosz ubił Murada, nie bacząc, że rozsiecze go sułtańska straż i zamęt wywołał w szeregach wroga. - Skarbek pomyślał, czy nazbyt surowo nie osądzał swojego stryja. Może ów zacny rycerz naprawdę był we wszystkich miejscach, o których opowiadał? - Tak - odparł Bośniak. - Jednakże nasze szczęście nie trwało długo. Drugi syn sułtana, Bajazyd, nie bez racji zwany Błyskawicą, w mig sięgnął po władzę i przywrócił porządek w
tureckich szeregach. - A co w tym czasie czynił Łazarz? - Kniaź osobiście poprowadził natarcie ciężkiej jazdy w sam środek islamskich sił. Później mówili, iż to było istne szaleństwo. Możliwe. W moje serce jednak spłynęła nadzieja. Rzuciliśmy się na wroga jeszcze zacieklej, walczyliśmy do upadłego. W Kosowe Pole wsiąkło morze krwi. Przeklęte to miejsce, nad którym jeszcze przez wieki będą unosić się upiory wojny. - Czyim zwycięstwem zakończyła się bitwa? - do rozmowy wtrącił się Michał Küchmeister. - Gdyż różnie powiadają. - Trudno rzec - westchnął Vladko. - Jam nie doczekał. Dostałem szablą przez łeb i padłem nieprzytomny. Na szczęście ostrze ześlizgnęło się tylko po czerepie i jeno mi się blizna ostała. Bośniak odgarnął włosy i pokazał szramę biegnącą przez pół głowy. - Ponoć wojska były tak wyczerpane, iż obie armie się wycofały. Turcy stracili swojego sułtana i jednego z jego synów, my zaś wielu walecznych rycerzy, w tym Miłosza Obilicza i samego kniazia Łazarza. - Zostali męczennikami za wiarę - rzekł Tomasz. - Ludziska powiadają, że w noc poprzedzającą bitwę kniaź ujrzał anioła, który dał mu do wyboru - potęgę doczesną lub miejsce w Królestwie Niebieskim. To drugie jednak oznaczało męczeńską śmierć za wiarę. Łazarz wybrał. Oby więcej było takich jak on, gotowych stawić czoło niewiernym, zanim nas wszystkich pochłoną. Zamilkł i siedzący przy ognisku mężczyźni pogrążyli się w myślach. Słychać było tylko pohukiwania sowy w oddali, trzask iskier i chrapanie Janusza Brzozogłowego. - Psiakrew! - Skarbek z Gór dopadł rożna i spalonych na węgiel zajęcy. - Przyjdzie nam dzisiaj kłaść się bez wieczerzy. *** Szlak wiódł wśród skalistych, kaleczących niebo gór, olbrzymich głazów porośniętych mchem, potoków i strumyków, wprost na przełęcz, za którą rozciągały się łagodne, lesiste wzgórza Visoko. Niebo było bezchmurne i słońce, które wznosiło się nad granią, paliło niemiłosiernie. Podejście stawało się coraz bardziej strome, więc rycerze musieli zsiąść z koni i teraz prowadzili je za uzdy. Pot zrosił czoła mężczyzn, ich ciężkie oddechy zlewały się ze stukotem kopyt na kamiennej ścieżce. Rozglądali się czujnie w obawie, że zza skał wyskoczą bośniaccy powstańcy, którzy w górach mieli swoje kryjówki. Czasami zdawało im się, że widzą sylwetki przyczajone za wyłomami skalnymi, i już sięgali do mieczy, ale okazywało się, że to tylko gra cieni. Od czasu
do czasu odwieczną ciszę gór przerywał dźwięk osuwających się kamieni. Wtedy z niepokojem spoglądali w górę, jednak dostrzegali tylko kozice na grzbietach wzniesień. - Miejcie oczy szeroko otwarte - rzekł Küchmeister. - Teren doskonały na zasadzkę. Zauważyliście coś? - Nic - pokręcił głową Tomasz. - Jeno skały i skały. - To Bośnia - rzekł Vladko. - W tej krainie skały jest więcej niźli ziemi. Powiadają, że gdy Bóg zstępował z gwiazd, na plecach niósł dwa worki. W jednym była ziemia, zaś w drugim kamienie. Z tego budulca miał ulepić nasz świat. Jednakże Szatan, który zawsze i wszędzie Panu szyki pragnie pomieszać, uczynił dziurę w worku z głazami. Te zaś wysypały się i tam, gdzie spadły, zrodziła się Bośnia. Rycerze roześmieli się. - Piękną nam historię rzekłeś - rzekł Skarbek. - Zatem już od zarania dziejów kraj ten okrutnie przez los jest doświadczany. - Tak to już bywa - mruknął Bośniak. - Nie frasuj się. Zapewne kiedyś to się odmieni. Vladko pokręcił ponuro głową. - Bośnia zawsze naznaczona będzie piętnem wojny. Spójrzcie tam - wskazał na zachód. Rycerze przystanęli i korzystając z chwilowego odpoczynku, sięgnęli po bukłaki z wodą. Próbowali coś dostrzec pomiędzy szczytami, ale widzieli tyko kolejne łańcuchy gór. - Tam znajduje się Vrhbosna, moja rodzinna osada. Położona w rozległej dolinie otoczonej lesistymi wzgórzami, które jesienią przybierają kolor szkarłatu i brązu. Zimą okrywają się białym puchem, skrzą w słońcu i wtedy mogłoby się wydawać, iż tu właśnie znajduje się Królestwo Niebieskie. Wiosną zaś drzewa cieszą oczy soczystą zielenią. Bośniak zamilkł zapatrzony w dal, na jego twarzy pojawiły się bruzdy. - Wieszczka rzekła, że ledwie połowa wieku minie, najadą nas niewierni i z niewielkiej osady uczynią olbrzymie miasto. Turcy nazywać je będą Sarajewo, co w ich języku oznacza dwór na równinie. Słynne będzie na cały świat, ale nigdy nie zazna spokoju. Zawsze unosić się będą nad nim dymy z pogorzelisk, krew będzie spływała ulicami. A kiedy w Europie zapanuje pokój, bo ponoć takie czasy nadejdą, gdy umilkną bombardy i szczęk oręża, tam zawsze będzie trwała wojna... - Bzdury! - warknął Küchmeister. - Obłąkane staruchy bajdy opowiadają. Nie można dawać wiary ich słowom. - Nie lekceważ tego. Bóg przemawia przez ich usta... - Cóż one mogą wiedzieć o Bogu? - rzekł gniewnie Krzyżak. - Nie mają pojęcia o Jego
istocie, a co dopiero o zamierzeniach. Wszyscy macie bielma na oczach i jako ślepcy ciemność jeno widzicie. Stwórca nielicznych tylko obdarzył światłem, darem wiedzy, uchylił rąbka tajemnicy... Zawahał się, zdając sobie sprawę, że powiedział zbyt wiele. - Na pewno nie są nimi te nieszczęsne niewiasty - powiedział już spokojnie, próbując się uśmiechać. - Idźmy już. Czasu nie mitrężmy. Pociągnął za uzdę konia i ruszył ścieżką. Rycerze spojrzeli po sobie trochę zdziwieni tak nagłym wybuchem, ale nic nie mówiąc, poszli za nim. - Poczekaj. - Zawisza przytrzymał za ramię Brzozogłowego. - Co o nim myślisz? Janusz zmarszczył czoło wpatrzony w oddalającego się Küchmeistera. - Nie podoba mi się ta misja. - Jak nam wszystkim. Nie o to pytałem. - Co mam ci rzec? - Spojrzał w miodowe oczy Zawiszy. - To przecież Krzyżak. Dzisiaj wędruje z nami, jutro będzie naszym wrogiem. Nie wiem, czemu Zygmunt go z nami posłał ani dlaczego ten przyjął misję, ale powiadam ci, tu chodzi o coś więcej niźli głowa tego nieszczęsnego djeda. - Też tak sądzę. Miej na niego baczenie. - Zawsze będę tuż za jego plecami. *** Stało się to w południe, gdy wspinali się wąskim żlebem po zachodniej stronie stoku. Przełęcz była już dobrze widoczna i przed zmierzchem powinni do niej dotrzeć. Wreszcie ukryją się przed słońcem w gęstych lasach wokół Visoko. Rycerze usłyszeli głośny rumor, jakby potężne wrota się rozwierały, a następnie ujrzeli masę kamieni staczającą się po piargach. Potężne głazy, niektóre przekraczające wielkością dorosłego mężczyznę, odbijały się od podłoża, zabierając ze sobą okruchy skał. - Lawina! - krzyknął Jan Farurej, który pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo. Niestety, w pobliżu nie było żadnego skalnego okapu, za którym można by się skryć, uciekać też nie było dokąd. Rycerze puścili wyrywające się w panice wierzchowce i rzucili się na ziemię. Kamienie przewaliły się nad ich głowami, porwały konie i zatrzymały się dopiero na przeciwległym piargu, tworząc olbrzymie rumowisko. Wszystko trwało zaledwie kilka uderzeń serca, ale Zawiszy wydawało się, że minęły wieki. Niezgrabnie podniósł się, zrzucając z siebie drobne kamienie i żwir. Poczuł ból głowy i ciepło rozlewające się na czole. Dotknął miejsca tuż przy skroni. Spojrzał na dłoń - krew. Jakiś odłamek musiał go trafić, ale rana nie była głęboka.
Wszędzie unosił się tylko pył. Zawisza oddychał głęboko, starając się uspokoić. Gdy tylko zbierze siły, zacznie szukać towarzyszy. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogli zginąć. W jego serce wdarł się strach o Jana. Wychowali się razem, wspólnie jeździli na wyprawy wojenne, dzielili smutki i radości. Co powie ojcu po powrocie do Garbowa? Wierzył, że brat żyje zawalony kamieniami i czeka na ratunek. Spróbował krzyknąć, ale tylko chrapliwie zakasłał. Spojrzał na ścianę rudawego pyłu. Czy nie powinien już opaść albo zostać rozwiany przez wiatr? Ale Zawisza nie czuł powiewów na twarzy, a oddychanie przychodziło coraz trudniej. Oczy powoli mu się zamykały. Nagle tuż przed nim pojawiła się postać w postrzępionej, szarej szacie. Skupił na niej wzrok i dostrzegł podpierającą się kijem, pomarszczoną staruchę z bielmem na oku. Miała rzadkie, białe włosy opadające na ramiona. - Witaj - skrzywiła bezzębne usta w uśmiechu. Serce zabiło mu mocniej, zrozumiał, że to nie jego towarzysze, ale on sam nie żyje i właśnie Śmierć przyszła po niego. Starucha zaśmiała się. - Nie, rycerzu, twój czas jeszcze nie nadszedł - rzekła. - Nie jestem tym, kogo się spodziewasz, chociaż... Zamyśliła się, patrząc w przestrzeń. Po chwili ponownie spojrzała na Zawiszę. - Posłuchaj mnie uważnie, bo czas nam się kończy. - Zamilkła, znowu się nad czymś zastanawiając. - Czyż to nie dziwne? Przecież czas i przestrzeń można formować wedle uznania, więc czemuż to człowiek, niczym malarz, stara się zawrzeć wszystko na płótnie obrazu? Zmieścić się w jego ramach, zamiast się z nich wyrwać? To takie proste... Ale o czym to ja mówiłam? Rycerz z Garbowa był teraz pewien, że kamień, który uderzył go w głowę, odebrał mu nie życie, lecz rozum. Chyba że to nie omamy, a siły nieczyste znalazły dostęp do jego duszy. Od dzieciństwa starał się być prawy, postępować zgodnie z kodeksem rycerskim i bożymi przykazaniami. Zawsze stawał po stronie tych, co Boga w sercu nosili. Stronił od wina, dziewek wszetecznych i wszelkich awantur, które mogły mu przynieść złą sławę. A może spotkało go to właśnie przez pychę? Czy można walczyć ze złem, nie rozumiejąc jego istoty i samemu pozostając czystym? - Bzdury! - Starucha zdawała się czytać w myślach. - Całe to dobro i zło przyprawia mnie o mdłości. Jednakże nie jestem tu po to, żeby z tobą dysputy wieść. Zamlaskała, drapiąc się po głowie, a Zawisza musiał przyznać rację Küchmeisterowi, że wszystkie nawiedzone staruchy są obłąkane. - Jutro dotrzecie do Visoko i staniecie przed górą, która nie jest górą. Na jej szczycie
wnosi się twierdza, ale nie w niej znajdziecie to, czego szukacie. To góra skrywa tajemnice. Wypatruj deszczu i bacznie patrz pod nogi, a obaczysz skorupę jajka. Dostrzeżesz to, co z pozoru niedostrzegalne. Zrozumiałeś? Spojrzała na oniemiałego rycerza. - Lepiej tego wyrazić nie mogłam. - Westchnęła, obejrzała się i musiała coś dostrzec w otaczającym wszystko brunatnym pyle. - Już po ciebie idą. Starucha jak nagle się zjawiła, tak zniknęła, a Zawiszę ogarnęła ciemność. *** Schodzili po lesistym stoku. W dole, ukryta za ścianą drzew, szumiała rzeka Bosna, nad głowami przelatywały rozćwierkane ptaki, a pomiędzy rozłożystymi koronami buków prześwitywało błękitne niebo. We wczorajszej lawinie stracili wszystkie konie i cudem sami uszli z życiem. - Bogu dziękować, bracie, iż w samą porę zdążyliśmy wyciągnąć cię spod rumowiska rzekł Jan Farurej. - Powietrza ci już brakło i ledwie dychałeś. Co ja bym rzekł ojcu po powrocie do Garbowa? Zawisza uśmiechnął się pod nosem. O tym samym myślał, leżąc pod zwałami kamieni i myśląc, że to jego brat zginął. Nadal nie wiedział, co go spotkało. Czy starucha tylko mu się przyśniła? Czy była majakiem pojawiającym się, gdy człowiekowi tchu w piersiach brakuje, czy też znakiem, wskazówką od sił wyższych? Rycerz nie umiał sobie na to odpowiedzieć, jednak słowa, które wyrzekła, choć nic z nich nie rozumiał, dobrze wryły mu się w pamięć. - To Michał Küchmeister cię znalazł - rzekł Jan, spoglądając na idącego z przodu Krzyżaka. - Myśleliśmy, że porwało cię na drugą stronę stoku. Nikt nie przypuszczał, że pod tym gruzowiskiem może być żywy człowiek. On pierwszy począł odrzucać kamienie... Zawisza spojrzał na brata zdumiony. Ostatnią osobą, od której spodziewał się ratunku, był Küchmeister. Może źle go ocenił? Może pod kirysem pełnego pychy zakonnika tliło się dobro? Przecież był rycerzem i przestrzegać powinien zarówno zasad honoru, jak i boskich przykazań. Przyspieszył kroku i zrównał się z zakonnikiem. - Winien ci jestem życie - rzekł. Küchmeister prychnął lekceważąco i spojrzał na Polaka. - Potrzebny mi jest każdy rycerz. - Wierzę, iż nie tylko ta rzecz tobą powodowała. - Zdumiewa mnie twoja naiwność, Zawiszo - roześmiał się Krzyżak. - Cóż warte jest życie ludzkie? Jaki sens ma nasze istnienie? Jesteśmy jeno marionetkami, którymi porusza wytrawny kuglarz.
- Mówisz o Bogu?! - Zgadłeś - odparł Küchmeister z przekąsem. - Mówię o Stwórcy. I nie patrz, jakbyś na stos chciał mnie posłać. - Bluźnisz. Krzyżak zatrzymał się, chwycił Polaka za ramię i poczekał, aż pozostali oddalą się. Gdy zostali sami, spojrzał prosto w twarz Zawiszy, a w jego stalowych oczach nie było ani cienia życzliwości. - Nic nie pojmujesz i nie dane ci będzie pojąć. Jesteś jeno ślepcem szukającym drogi po omacku, niedostrzegającym prawdziwej natury świata. Czasami zazdroszczę takim jak ty... - Zazdrościsz? - Tak - westchnął ciężko Krzyżak. - Kiedyś myślałem, iż wiedza, jaką zostałem obdarzony, jest darem, teraz zaś wiem, że to przekleństwo. Ty, Zawiszo, masz wybór, którego zostałem pozbawiony. - Doprawdy, nie wiem, o czym prawisz - wyszeptał pobladły Polak. Czuł, że ociera się o tajemnicę, która nie była dla niego przeznaczona. - Nie wiesz - uśmiechnął się Küchmeister. - I raduj się z tego. - Idźmy już - Zawisza chciał zakończyć tę dziwną rozmowę. Michał Küchmeister przytrzymał go jednak, uśmiech mu zgasł, a oczy ponownie stały się zimne jak lód. - Uratowałem ci życie, ale to nie znaczy, że coś mi jesteś winien. Zbliża się wojna i gdy spotkamy się na polu bitwy, bez mrugnięcia okiem żywota cię pozbawię. - Nie będzie to proste, zakonniku. Widziałeś, jak zabijam. Wiedz, że i mnie ręka nie zadrży. - Masz rację. Idźmy już, bo twoi towarzysze gotowi pomyśleć, że już teraz chcemy się pozarzynać. Zawisza poczuł, że dopiero w tej chwili opuszcza go gniew. Nie rozumiał tej fali wściekłości, jaka przez niego przeszła. Nieraz przecież słuchał gróźb, nieraz był obrażany i lżony, jednak zawsze udawało mu się zachować kamienny spokój. Wiedział, że emocje są złym doradcą i należy kierować się przede wszystkim rozumem. A przecież przed chwilą gotów był wyciągnąć oręż na człowieka, który wczoraj go ocalił. - Czy to wojna takimi nas czyni? - szepnął do siebie. Küchmeister usłyszał jego słowa. - Wojna to jedyna rzecz, którą my, ludzie, potrafimy robić dobrze - odparł. *** Dotarli na miejsce tuż przed zmierzchem. Według węgierskich wywiadowców w samym
Visoko stacjonowały oddziały buntowników, więc ominęli osadę dużym łukiem i gdy słońce chowało się za horyzontem, stanęli u podnóża wzgórza Visočica. To tu, na jego szczycie, w pilnie strzeżonej twierdzy miał się ukrywać djed. - Jezu Przenajświętszy - szepnął Tomasz. - Cóż to za dziwo? Porośnięte gęstwiną wysokie na ponad dwieście metrów wzgórze miało kształt ostrosłupa o czterech równo nachylonych stokach. Wyglądało raczej na bryłę postawioną ręką potężnego olbrzyma niż twór natury. - Pamiętacie, jak Jarosław z Iwna rozprawiał o tym, co widział w Afryce? - rzekł zaintrygowany Skarbek. - Przed ośmioma laty, gdy walczył z Maurami pod murami Tetuan, dostał się do mameluckiej niewoli. Zawiedli go wraz z innymi więźniami na zachód, gdzie miał zostać niewolnikiem, bo musicie wiedzieć, że Mamelucy, w przeciwieństwie do swoich niewiernych pobratymców, okupów nie biorą. Jarosław po trzech miesiącach zdołał zbiec i wędrując przez pustynię, różne dziwa widział. Razu pewnego trafił do zagrzebanego w piaskach starożytnego miasta, gdzie wśród posągów ni to ludzi, ni to zwierząt ujrzał olbrzymie, sięgające nieba kamienne piramidy. Ponoć wzniesione zostały ręką ludzką przed tysiącem lat. - Nie szkoda było tyle kamienia? - zdziwił się Janusz Brzozogłowy. - Lepiej setki twierdz postawić lub mur wybudować wokół całego kraju. Po diabła sztuczne góry stawiać? - Do chowania zmarłych. To były grobowce. Rycerze zamilkli, z lękiem wpatrując się w piętrzące się przed nimi wzgórze. Oczyma wyobraźni widzieli wychodzące z lasu rzesze ożywieńców. Przegniłe twarze bośniackich wojowników, trzymających w kościanych dłoniach przerdzewiałe miecze, spływające krwią tasaki. Wstawali z grobów, żeby dokonać zemsty. - Dość tego bajania - rozzłościł się Michał Küchmeister. Pokręcił głową, próbując odgonić mroczne myśli. - Zanim ciemności zapadną, musimy wdrapać się na wzgórze, a potem zakraść do twierdzy i pojmać djeda. - Myślałem, że wystarczy nam jego głowa? - spytał drwiąco Skarbek. - Wpierw chcę z nim pomówić - odparł Krzyżak wpatrzony w szczyt, na którym majaczyła niewielka, półkolista twierdza. Janusz Brzozogłowy wymienił znaczące spojrzenia z Zawiszą. Ruszyli, przedzierając się przez gęste krzaki porastające stromy stok, kluczyli wśród drzew, wybierając najdogodniejsze ścieżki, i minęła godzina, zanim wdrapali się na szczyt. W szarości zmierzchu dostrzegli wyłaniające się ponure mury twierdzy i upiornie sterczącą basztę, w której, jak podejrzewali, ukrywał się djed.
- Trzech strażników na murach - szeptał Vladko, wracając ze zwiadu. - Nie wiem, ilu w środku. - To się okaże, gdy tam wejdziemy - mruknął zakonnik. - Jak masz zamiar to uczynić? - zapytał Tomasz Kalski. - Wszak miłościwy Bóg w swojej łaskawości skrzydeł nam nie dał, a same nie wyrosną. - Jak wy, Polacy, chcecie wojny wygrywać, skoro Bóg nie tylko skrzydeł wam poskąpił, ale również rozumu? Rudowłosy rycerz warknął wściekle i sięgnął do miecza. - Nie czas i miejsce na spory. - Zawisza przytrzymał jego dłoń. - Każ mu zatem zawrzeć niemiecką gębę, bo utłukę jak psa. - Wpierw ja z ciebie krew wytoczę jak ze świni - syknął Krzyżak. - Spokój! - Sulimczyk spojrzał na zakonnika. - Jak rozumiem, obmyśliłeś jakiś fortel? Michał Küchmeister uśmiechnął się tylko. *** Miroslav poprawił szłom, mocniej ujął pochodnię i ruszył na obchód twierdzy. Dowódcą straży był zaledwie od tygodnia, od kiedy staremu Kulinowi zeszło się z tego świata. Nie zginął od miecza, nie zawisł z pętlą u szyi, jak zazwyczaj umierali bośniaccy mężczyźni. Po prostu jego serce nie wytrzymało. Skonał w łożu, wieczorem położył się spać i już się nie obudził. Nie miał żony ani dzieci, więc nikt za nim oczu nie wypłakiwał, tylko strażnicy z Visočicy, gdy już go w mogile złożyli, krużą wina uczcili jego pamięć. Miroslav nie chciał tej godności. Wolałby po dawnemu iść z oddziałem w las, polować na Węgrów i wyrzynać ich, póki sił w rękach starczy. Nienawidził ich z całego serca za to, że ośmielili się wtargnąć na bośniacką ziemię, grabić, mordować, gwałcić. Zabrali im wolność i chcieli wytępić wiarę. Miroslav wraz z innymi poprzysiągł, że odłoży miecz dopiero, gdy ostatni z najeźdźców opuści Bośnię. Najbardziej jednak nienawidził Szeklerów. W wojsku, które przywiódł Zygmunt Luksemburski, można było spotkać Wołochów, Mołdawian, Słowaków, a nawet Polaków, jednak to Szeklerzy znani byli z największego okrucieństwa. Zwano ich „Czarnymi Węgrami” i gdziekolwiek się zjawiali, kroczyła za nimi Śmierć. Kmiotków żywcem palili, dzieci na pal wbijali, jeńców torturowali dla samej tylko przyjemności, a kobiety, które dostały się w ich ręce, już nigdy nie odzyskiwały zdrowych zmysłów. Wszedł na mur i spojrzał na pogrążoną w ciemności okolicę. Chmury zasnuły księżyc i tylko w nikłym świetle gwiazd widać było majaczące w dolinie ciemne kształty chat i dym z kominów. Ludzie w Visoko siadali do wieczerzy.
Nagle ciszę rozdarł szczęk oręża, najpierw stłumiony, później coraz głośniejszy. Miroslav spojrzał w kierunku odgłosów. Uciekającego mężczyznę ścigało dwóch zbrojnych. Co chwilę obracał się, wymieniał kilka ciosów i biegł dalej, zmierzając do twierdzy. Musiał już widzieć pochodnie na murach i zapewne też dostrzegł stojących na blankach strażników. - Ratujcie! - krzyczał po bośniacku. - Przybywam z Doboru. Przysyła mnie Tverdko z wieściami. Miroslav zmarszczył czoło i czekał. Musiał mieć pewność. Tymczasem uciekinier jakieś dwadzieścia kroków od bramy potknął się. Ścigający uderzył mieczem, ale mężczyźnie cudem udało się odwrócić i przyjąć cios na zastawę. Przeturlał się, unikając uderzenia drugiego miecza, poderwał się na równe nogi. Pchnął sztychem, ale tylko lekko naruszył kolczugę wroga. - Ulitujcie się! - krzyczał. - To Szeklerzy. Zaraz mnie zatłuką. Oczy Miroslava zalśniły wściekłością. - Otwierać bramę! Na nich! Strażnicy odwalili ciężką zasuwę, rozsunęli drewniane skrzydła drzwi i gdy chcieli ruszyć z odsieczą, do środka wpadło czterech zbrojnych. Pierwszy z Bośniaków padł z rozpłatanym czołem po uderzeniu krzyżackiego ostrza, drugiego przeciął niemal na pół miecz Janusza Brzozogłowego, kolejnych dwóch poległo od sztychów Zawiszy Czarnego. Ostatni zdołał sparować cios Jana Farureja, ale rycerz ponowił atak, rozłupując czerep strażnika. W tym samym momencie rudowłosy Tomasz Kalski i Skarbek z Gór, którzy udawali atak na Vladka, rzucili się do bramy. Miroslav zrozumiał, że padł ofiarą podstępu. - Do broni! - krzyknął, ale wszyscy jego ludzie byli już na placu. Słysząc szczęk, chwycili za broń i wybiegli z kwater. Jeszcze nie całkiem przebudzeni, w płóciennych koszulach, w byle jak naciągniętych nogawicach, stawali do walki z wrogiem odzianym w pancerze. Miroslav dostrzegł, jak obryzgany krwią rudowłosy rycerz ze zwinnością rysia unika sztychów i bez litości tnie jego ludzi. Słyszał o nim, to szybszy od błyskawicy Tomasz Kalski herbu Róża. Obok potężny mężczyzna rąbał mieczem jak toporem, a co uderzył, to krew tryskała. Wiedział, że to Janusz Brzozogłowy, o którego czynach nawet Turcy rozprawiali. Tuż za nimi niesiony walką płowowłosy rycerz śmiał się radośnie i żadne z bośniackich ostrzy nie mogło go dosięgnąć. Tylko jeden człowiek mógł tak wyzywać los - Skarbek z Gór herbu Habdank. Jednak największe przerażenie budzili w nim dwaj walczący ramię w ramię wojownicy o czarnych włosach i oczach niczym rozpalone węgle. Mówiono o nich, że sami potrafią rozbić cały hufiec, zdobyć każdy zamek, a niewierni na dźwięk ich imion zalewają się łzami. Zawisza Czarny i jego brat Jan Farurej. A na samym końcu szła Śmierć. Zbrojny rycerz
obleczony w biały płaszcz z czarnym krzyżem. Miroslav wiedział, kim jest i po co przyszedł. Zrozumiał, że nie ma ratunku, otrząsnął się z otępienia i podbiegł w stronę baszty. - Ogień! - krzyknął do strażnika na wieży. - Rozpal ogień! Nagle poczuł przeszywający ból. Spojrzał na tkwiącą w ramieniu strzałę. Na szczęście rana nie była groźna. Ułamał drzewce, podniósł wzrok i ujrzał Bośniaka, tego, który udawał uciekiniera. Wyciągał właśnie z kołczana kolejną strzałę. Miroslava ogarnęła furia. - Zdrajco! - krzyknął wściekle. Vladko wiedział, że nie zdąży już naciągnąć cięciwy i wycelować. Odrzucił łuk, wyciągnął miecz i ledwo sparował cios. Potem kolejny. Miał przed sobą człowieka ogarniętego żądzą mordu. Dla niego był zdrajcą - wrogiem gorszym od Węgra, nawet Szeklera. Człowiekiem, który z własnej woli pomagał unicestwić swój naród. Rycerz z Vrhbosny przyjął na zastawę kolejny cios i mógł uderzyć, rozłupując czaszkę strażnika, ale zawahał się. Miał przeciw sobie Bośniaka, rodaka. Ponownie zasłonił się przed wściekłym atakiem i znowu mógł uderzyć, bo napastnik był kiepskim szermierzem. Chociaż wojownik w czasie walki powinien myśleć tylko o pokonaniu wroga, w głowie Vladka kłębiło się tysiące myśli. Czy kiedyś skończy się zabijanie? Czy na Bałkanach brat zawsze będzie stawał przeciwko bratu? Czy bośniacki naród zasługuje na wolność, na przetrwanie? Spojrzał w pałające gniewem oczy przeciwnika i nie znalazł w nich odpowiedzi. A może to właśnie była odpowiedź? Ludziom tak naprawdę nie zależy na wolności, na życiu w szczęściu i pokoju, oni chcą wojny. Zamiast budować - chcą niszczyć, zamiast dawać miłość zadawać ból. Dla nich nie ma nic piękniejszego od widoku przelewanej krwi. A w Bośni splamiony jest nią każdy skrawek ziemi, kamień, skała. Narodzą się następne pokolenia, dla których zabijanie i nienawiść będą najwyższą wartością. Vladko mocno zbił ostrze przeciwnika, odsuwając je daleko, i uderzył. O ile wypuszczonej z łuku strzały nie sposób powstrzymać, to rękę prowadzącą ostrze, owszem. Zatrzymał cios. Nie miał już serca do walki. Przymknął powieki i chwilę później poczuł przeszywający ból. Ogarnęła go ciemność. Śmierć przywitał z ulgą. *** Na szczycie wieży płonął ogień, który strażnik zdążył rozpalić, zanim zginął. Widoczne na co najmniej kilka staj płomienie lizały czarne jak aksamit niebo. Niedługo zjawią się tutaj zbrojne oddziały z Visoko, żeby sprawdzić, co się stało. - Djeda nigdzie nie ma - rzekł Tomasz do Zawiszy, który rozglądał się po pobojowisku.
Naliczył dwadzieścia ciał bośniackich bojowników. Po raz kolejny przelali krew i nie wiedział, w imię czego. - Przeszukaliśmy wszystko - mówił dalej rudowłosy. - Myślę, że powinieneś zejść do piwnicy... Rycerz z Garbowa spojrzał na niego pytająco. - Küchmeister trzyma tam tego Bośniaka, co przeżył, i torturami usiłuje zmusić do mówienia. - Pójdę, a wy szykujcie się do drogi. Ruszył w stronę baszty, ale zatrzymał się jeszcze przed drzwiami, spoglądając na leżącego tuż przy progu Vladka. Któryś z rycerzy zamknął mu powieki i mogłoby się wydawać, że Bośniak śpi, gdyby nie ciągnąca się przez całe czoło głęboka rana. Czy po drugiej stronie zazna spokoju? A może tam też toczy się wojna? Zawisza pchnął ciężkie drzwi i usłyszał jęki. Zszedł schodami i znalazł się w rozświetlonej łuczywami niewielkiej izbie. Zapewne była magazynem, gdyż pod ścianami stały beczki i skrzynie. - Gdzie jest djed?! - Michał Küchmeister pochylał się nad związanym strzępem człowieka. Twarz mężczyzny była zalana krwią, nos miał przetrącony, zęby powybijane. Wyłupione krzyżackim puginałem oko spływało po policzku, drugiego zaś nie było widać pod opuchlizną. Zakonnik zamierzył się okutą pięścią, ale Zawisza ją pochwycił. - Dość! - Jak śmiesz? - warknął zakonnik. - Tak się niczego nie dowiesz - wyszeptał polski rycerz i podszedł do jeńca. Przeciął mu więzy, pomógł usiąść i otarł zmasakrowaną twarz. Wiedział, że Bośniak długo nie pożyje, i spojrzał z wyrzutem na Krzyżaka, który rozgniewany stał z rękoma założonymi na piersi. - Jak cię zwą? - zapytał Zawisza więźnia. Strażnik milczał, oddychając ciężko, próbując ocalałym okiem spojrzeć na niego. - Miroslav - wycharczał. - Tyś Polak? - Tak. Więzień próbował się zaśmiać, ale z jego gardła dobył się tylko charkot. - Polak i Niemiec... Cóż za sojusz? - Różnie się w życiu układa. - Przybyliście zabić djeda? Rycerz milczał przez chwilę. - Wiesz, gdzie on jest?
- Nie - Bośniak westchnął ciężko. Mówienie sprawiało mu trudność. - On jest naszą ostatnią nadzieją. - Jest buntownikiem... - Buntownikiem? - Zdrowe oko błysnęło wściekłością. - Oby przyszło wam, Polakom, walczyć o swoją wolność, każdego dnia budzić się pod jarzmem, widzieć niewolonych ludzi, dzieci mówiące obcą mową. Wtenczas też chwycicie za broń i pomimo że wyzywać was będą od zbrodzieni, pójdziecie walczyć. A jak raz za razem każdy wasz opór stłumią, pozostanie wam jeno nadzieja... Wyciągnął ku Zawiszy rękę, drżącymi palcami chwycił za szatę. - Zaklinam cię. Nie odbieraj nam naszej. Do polskiego rycerza dopiero teraz dotarło, jak wielką wiarę pokładają Bośniacy w człowieku, który stał się dla nich symbolem wolności. Kiedy umrze djed, umrze ich nadzieja, a wtedy Zygmunt łatwo stłumi bunt. Spojrzał w zmasakrowaną twarz jeńca i w zdrowym oku dostrzegł niemą prośbę. Skinął głową, sięgnął po mizerykordię i jednym ruchem podciął mu gardło. - Nie! - krzyknął Küchmeister. - Cóżeś, durniu, uczynił? Doskoczył do Polaka, szarpnął za jakę i natychmiast skrzywił się z bólu, gdyż Zawisza chwycił go za nadgarstki. Na próżno próbował wyrwać ręce z żelaznego uścisku. Jęknął, upadając na jedno kolano. - Puść. - Posłuchaj mnie teraz uważnie, zakonniku - głos Zawiszy ciął powietrze niczym sztylet. Cel nie zawsze uświęca środki. Jeśli śmierć djeda ma zakończyć wojnę, to pierwszy mu zetnę głowę i dostarczę Zygmuntowi. Jednakże nie pozwolę na torturowanie ludzi. Pokonanym należy się szacunek. Ponadto, mimo iż pas rycerski nosisz, jesteś mnichem i bardziej niż inni winieneś kierować się zasadami bożego miłosierdzia... - Bożego miłosierdzia? - roześmiał się Küchmeister i zaraz skrzywił z bólu, bo Polak mocniej wykręcił mu nadgarstki. - Przecież sam nie wierzysz w Jego miłosierdzie. Wątpisz... Sulimczyk puścił Krzyżaka i pchnął go na ścianę. Chciał już stąd iść, obrzydzeniem napełniał go ten człowiek. Wtedy jednak usłyszał ochrypły śmiech. Ciarki przeszły mu po plecach. - Uciekasz, Zawiszo? Nie chcesz poznać prawdy o Bogu, którego tak miłujesz? Wolisz pozostać ślepym i nie zaglądać za kotarę, bowiem to, co ujrzysz, może zniszczyć twoją wiarę w świat. Polak odwrócił się i spojrzał na rozcierającego nadgarstki rycerza.
- A ty? - uśmiechnął się kącikami ust. - Czemu tak mocno zależy ci na odnalezieniu djeda? Wiem, że zawarłeś korzystny układ z Luksemburczykiem. Jednakże jest coś więcej. Czego pragniesz się dowiedzieć? Krzyżak nie odpowiedział, tylko gniewnie przyglądał się Polakowi. - Przejmuję dowodzenie - rzekł Zawisza i wyszedł. Powitało go świeże powietrze i deszcz. Najpierw drobne, krople uderzały o kamienne mury twierdzy, mieszając się z krwią poległych, po chwili zamieniając się w potężną ulewę. Rycerz przymknął oczy i uniósł twarz ku niebu. Poczuł, jak woda zmywa z niego brud i nienawiść. *** Korowód pochodni niczym płonący wąż sunął w górę stoku i słychać już było nawoływania idących z pomocą Bośniaków. Musiała być ich dobra setka. Sześciu rycerzy, ślizgając się na podmokłym gruncie, zbiegało w dół. W tej chwili pragnęli tylko ujść z życiem. Przedzierając się przez ścianę deszczu, Zawisza wiedział już, że misja okazała się trudniejsza, niż myślał. Wywiadowcy Luksemburczyka mylili się, twierdząc, że djed ukrywa się na wzgórzu Visočica. Zapewne wraz z wojskiem stacjonuje w Visoko. A stamtąd już go nie wyłuskają, stracili element zaskoczenia. Błysnęło i ciszę nocy rozdarł pomruk burzy. Zerwał się wiatr, smagając liście drzew, a krople deszczu mocno uderzyły o ziemię i zdawało się, że zaraz strzaskają jej powierzchnię niczym skorupę jajka. Nagle Zawisza zatrzymał się. Zrozumiał słowa staruchy ze swojej wizji. - Stójcie! - zawołał. Rycerze ujrzeli, jak ich nowy przywódca klęka i gorączkowo rękoma rozgrzebuje błoto. - Wypatruj deszczu i wtedy bacznie patrz pod nogi, a obaczysz skorupę jajka... - szeptał do siebie, a jego towarzysze spoglądali z osłupieniem, myśląc, że rozum postradał. - Cóż czynisz, bracie? - spytał zaniepokojony Jan. - Spójrz - Zawisza wskazał odkopany właśnie spory kawał kamiennej płyty znajdujący się pod cienką warstwą ziemi. - Dostrzeżesz to, co z pozoru niedostrzegalne. Teraz już wszyscy rycerze zaczęli odgarniać ziemię, odkopując kamienne bloki. - To wzgórze jest jakąś olbrzymią budowlą! - zawołał zaskoczony Michał Küchmeister. - Cicho - warknął Skarbek i wskazał ręką na zbliżające się ku nim pochodnie. - Już tu są. - Szybko, spróbujmy podnieść którąś z tych brył - rzekł Brzozogłowy. Rycerze przykucnęli, włożyli palce w szczelinę między płytami, szarpnęli, ale choć każdy z nich posiadał siłę trzech mężczyzn, kamienny blok ani drgnął. Spróbowali ponownie. Nic. Pot
razem z deszczem spływał po wykrzywionych w wysiłku twarzach. Słyszeli już głosy nadchodzących Bośniaków. Szarpnęli po raz trzeci i wreszcie płyta z gniewnym zgrzytnięciem ustąpiła. Zajrzeli do środka i w nikłym świetle księżyca dostrzegli ziejącą czeluść. Nagle sto kroków od nich zamajaczyły sylwetki zbrojnych. Nie było już czasu na ucieczkę. - Skaczemy - rozkazał Zawisza. - Za wysoko - jęknął Tomasz. - Pogruchotamy sobie kości. - Bzdura. Widzę dno. Pierwszy skoczył Sulimczyk, za nim następni. Być może zwyczajny człowiek połamałby sobie nogi, jednak ciała rycerzy były wyćwiczone i skończyło się tylko na stłuczeniach oraz zwichniętej kostce Jana. - Jak w grobowcu - szepnął Farurej, starając się przebić wzrokiem ciemność. - Oby nie okazał się naszym - odparł rudowłosy rycerz, któremu nie podobało się, że właśnie weszli do mrocznych podziemi. - To jakaś wielka sala. - Skarbek szczycił się doskonałym wzrokiem i w ciemnościach dostrzegał więcej niż inni. - Tam jest jakiś korytarz. Ruszyli po omacku, jeden za drugim, trzymając się za ramiona. Wokół słyszeli dziwne szmery wydawane zapewne przez małe gryzonie lub wodę ściekającą po ścianach. Jednak wyobraźnia podpowiadała im, że w ciemnościach czają się straszliwe istoty podziemnego świata. Maszkary szczerzące spróchniałe zęby, ożywieni woje, którzy legli na tym wzgórzu jeszcze za czasów Imperium Rzymskiego, złe duchy, zjawy i demony przybyłe tu wprost z piekła, żeby porwać ich dusze. Nagle w dali dostrzegli światło. Po kilkudziesięciu krokach byli pewni, że to płoną przytwierdzone do ścian łuczywa. Przyspieszyli kroku i ujrzeli wejście do dobrze oświetlonej komnaty. Wtem usłyszeli niesione echem rubaszne śmiechy. Zatrzymali się. - Dotarliśmy do samych czeluści piekła - szepnął Skarbek z Gór i przeżegnał się. - Nie pleć głupstw - prychnął Küchmeister. - To zapewne buntownicy. - Cicho, bo nas usłyszą - warknął Sulimczyk. - Weźmiemy ich z zaskoczenia. Wyciągnęli miecze i ostrożnie podeszli do wejścia. Wyraźnie słyszeli już rozmowy w bośniackim języku. Zawisza zerknął do środka i zaraz cofnął głowę. Wyprostował pięć palców, potem jeszcze cztery. W pomieszczeniu znajdowało się dziewięciu zbrojnych. Następnie wskazał każdemu z rycerzy, w którą stronę ma się kierować podczas ataku, żeby na siebie nie powpadali. Wdarli się do komnaty niczym nawałnica, z szybkością błyskawicy dopadli leżących na
siennikach i odpoczywających na ławach Bośniaków. Cięli przez twarze, rąbali po głowach, nie dając czasu na sięgnięcie po oręż. Nie minęło dziesięć uderzeń serca, a na posadzce leżały tylko martwe ciała buntowników. Żaden z rycerzy nie został nawet draśnięty. Schowali miecze i rozejrzeli się po rozległej komnacie. Znajdowały się tu ławy i stoły z naczyniami oraz dzbany z wodą. Musiała to być strażnica, a zbrojni czegoś lub kogoś pilnowali. - W każdej ścianie są wejścia do korytarzy, jakby schodziły się tutaj z czterech stron świata - powiedział Brzozogłowy. - Czyżbyśmy byli w środku tej piekielnej góry? Michał Küchmeister zdjął łuczywo z kuny i zajrzał do każdego z tuneli. Nic jednak godnego uwagi nie dostrzegł. Spojrzał na Zawiszę. - Co teraz? - uśmiechnął się krzywo. - Decyduj. Ty tu dowodzisz. Polak otworzył usta, ale w tej właśnie chwili Skarbek pociągnął go za rękaw, wskazując malowidło na posadzce. - Spójrz. Cóż to może być? Rycerze pospiesznie odsunęli pod ścianę sienniki i ławy. Ukazał się obraz drzewa o brązowym pniu. Na zielonych gałęziach wisiały dojrzałe, czerwone jabłka, jednak nie były rozmieszczone bezładnie, jak to zwykle na jabłoniach, ale w trzech rzędach. W skrajnych znajdowały się po trzy jabłka, w środkowym cztery, z czego jedno na szczycie drzewa, drugie na samym jego dole. Przy każdym z nich widniały dziwne, hebrajskie symbole. Poniżej malowidła złotymi literami wypisane były sentencje z Biblii. - Drzewo Życia - wyszeptał pobladły Küchmeister. *** - Wiesz, co to jest? - zagadnął Zawisza. Krzyżak skinął głową. - Mówiłem ci, że niewiele wiesz o Stwórcy - uśmiechnął się. - A teraz przed tobą i twoimi przyjaciółmi uchyla się rąbek Wielkiej Tajemnicy. Jesteś gotowy przyjąć prawdę? Skarbek po raz drugi tej nocy przeżegnał się, mimo że wcześniej czynił to tylko w niedzielne poranki w kościele i tylko wtedy, gdy ksiądz patrzył. Jan Farurej zamrugał kilka razy, Janusz Brzozogłowy podejrzliwie zmrużył oczy i jedynie najmłodszy Tomasz Kalski czekał zaintrygowany na to, co się wydarzy. - Nie interesują mnie heretyckie bzdury - rzekł Sulimczyk. - Jesteśmy tu, aby odnaleźć djeda. - Obawiam się, przyjacielu, że jedno z drugim jest powiązane. Powiadają, że niezbadane są wyroki boskie, a one zaprowadziły nas do tego miejsca.
Küchmeister wskazał na malowidło. - Drzewo Życia najpełniej obrazuje istotę Boga, jak również budowę naszego uniwersum. Jabłka symbolizują dziesięć Emanacji Stwórcy. Przekazują sobie boskie światło od najwyższej z nich, umieszczonej na samym szczycie drzewa, a zwanej Kether, aż do najniższej, Malkuth, która przekazuje światło ponownie w górę. Nie jesteście w stanie zrozumieć tego w pełni, gdyż nie zostaliście powołani, nie została wam objawiona prawdziwa natura Boga. - A tobie została? - Jestem jednym z Przebudzonych - odparł. - Wygląda na to, że nasz djed również. - Nie wierzę w ani jedno twoje słowo - warknął Janusz Brzozogłowy. - Oczy nam tylko mydlisz. Krzyżak roześmiał się. - Zaraz się przekonasz. - Wskazał ręką cytaty z Biblii. - Niech ktoś odczyta pierwszy wers. Tomasz Kalski stanął przed napisami. - Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. - Ścieżka zwana Cudowną. Najwyższa korona Kether jest światłem pierwotnej przyczyny, które nie ma swego początku - rzekł Küchmeister i stanął na jabłku znajdującym się u szczytu drzewa. Nagle symbol z głośnym, kamiennym zgrzytnięciem zapadł się na pół stopy. Rycerze z lękiem zeszli z malowidła. - Jaki jest następny wers? - A ziemia była pustkowiem i chaosem; ciemność była nad otchłanią, a Duch Boży unosił się nad powierzchnią wód. - Pod tym wersem ukryta jest ścieżka Promienistej Świadomości, która prowadzi od Kether do Chokhmah. - Postąpił w lewo na położony najbliżej symbol po tej stronie. Również on zapadł się z głośnym trzaskiem. - I widział Bóg, że to było dobre - dalej czytał Tomasz. - Ścieżka Przezroczystej Świadomości jest przenoszeniem czystej myśli do sfery obrazów. Przejście z Chokhmah do Chesed. - Zakonnik postąpił trzy kroki prosto i znalazł się na kolejnym jabłku, które osunęło się, podobnie jak dwa poprzednie. - Wtedy nazwał Bóg suchy ląd ziemią, a zbiorowisko wód nazwał morzem. Zakonnik zawahał się, zmarszczył czoło, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. - Kto kroczy ścieżką Ognistą, może stać twarzą w twarz z przyczyną przyczyn - rzekł i ruszył na skos ku jabłku w środkowym rzędzie. - Droga prowadzi wprost do Tiphereth. Co dalej, Tomaszu?
- I nastał wieczór, i nastał poranek, dzień piąty. - Ścieżka Wierności, która potęguje moce duchowe. O wschodzie i zachodzie słońca z powietrza i ziemi można czerpać najwięcej energii. Zapewne o tym nie wiedzieliście? - Nie - burknął Brzozogłowy. - Długo to jeszcze potrwa? Krzyżak bez słowa ruszył ponownie na skos i znalazł się na jabłku na samym dole drzewa, po jego prawej stronie. I ten symbol się zapadł. - Droga z Tiphereth do Hod. - I stworzył Bóg człowieka na obraz swój. - Ścieżka prowadząca z Hod do Jesod jest dopełnieniem natury wszystkiego, bo czyż człowiek nie jest najważniejszą istotą w całym uniwersum? Skręcił w lewo i do środkowego rzędu, tuż przed nim znajdował się ostatni symbol na Drzewie Życia. - I spojrzał Bóg na wszystko, co uczynił, a było to bardzo dobre - wyrecytował Tomasz, a Küchmeister podążył do najniższego z jabłek. - Droga z Jesod do Malkuth otwiera zamknięte dotychczas drzwi. Symbol opadł i w tym samym momencie zgrzytnął ukryty mechanizm. Rozwarła się podłoga, a rycerze przywarli plecami do ściany. W otworze dostrzegli kręte, kamienne schody. *** Pierwszy szedł Zawisza. Prawą dłoń zaciskał na rękojeści obnażonego miecza, w lewej trzymał łuczywo. Za nim podążał Michał Küchmeister z lekkim uśmiechem błąkającym się na ustach. Zdawał się dobrze wiedzieć, co zastaną na dole. Brzozogłowy zamykał pochód, podejrzliwie wpatrując się w Krzyżaka. Reszcie rycerzy Zawisza rozkazał pilnować wejścia. Schodzili coraz niżej i zapewne od dawna byli poniżej poziomu ziemi, a schody wydawały się nie mieć końca. A może wcale nie podążali w dół, tylko chodzili w kółko, jak te postacie na obrazach szaleńców, w wykoślawionej przestrzeni, w której złuda zastępowała rzeczywistość? Ich kroki dudniły nienaturalnie, cienie rzucane na ścianę wykrzywiały się, a powietrze stało się tak gęste, że ledwie można było oddychać. Stracili poczucie czasu, nie tak jak wtedy, gdy chwila zdaje się godziną, ale jakby czas już ich nie dotyczył. Nagle jeden ze stopni zgrzytnął pod naciskiem okutego, rycerskiego buta i usłyszeli potężny huk, jakby wystrzeliła setka bombard. Zatrzęsło ścianami i podłożem. Schody zaczęły pękać, tworząc szybko powiększającą się szczelinę. Brzozogłowy odskoczył, Zawisza rzucił się do przodu, ratując życie, jednak wypuścił z rąk łuczywo, tlące się teraz na ziemi, i miecz, który wpadł w rozpadlinę. Natomiast Küchmeister ześlizgnął się, w ostatniej chwili chwytając
krawędź, i zawisł nad przepaścią. Zawisza rzucił się do niego i wciągnął do góry. W tym momencie ziemia przestała się trząść. - Teraz ty życie mi uratowałeś. - Zakonnik ciężko oddychał. - Co to, u licha, było? Zawisza podniósł się i sięgnął po tlące się jeszcze łuczywo. Na nowo rozdmuchał żar i podszedł do przepaści. Po drugiej stronie stał Janusz Brzozogłowy z nieszczęśliwą miną. - Nie przeskoczę - rzekł. - Wiem. Wracaj na górę. - A wy? - Znajdziemy inne wyjście. - Uważaj na niego - wskazał rycerza krzyżackiego. - Dam sobie radę. Janusz skinął głową, odwrócił się i zniknął w mroku. - Zostaliśmy sami. - W oczach rycerza zakonnego pojawił się zimny błysk. - A ty straciłeś swój miecz. - Nie potrzebuję oręża, aby cię pokonać. Zmierzyli się wzrokiem. - A ja nie zamierzam cię zabijać - odparł Küchmeister. - Idziemy? - Ty pierwszy... - Nie ufasz mi? Myślisz, że wbiję ci sztych w plecy? - Nie - rzekł. - Ty masz miecz, a nie wiadomo, co nas w dole czeka. Tubalny śmiech Krzyżaka rozniósł się po całych podziemiach. - Czy wy, Polacy, zawsze liczycie na innych? - spytał drwiąco. - Wierzycie, że sojusznicy was ochronią, wspomogą orężem? Dzisiaj liczycie na Litwę, a jutro? Na Anglików, co dbają jeno o własną chudobę? Francuzów, którzy są niczym kiepy i na wojowaniu się nie wyznają? Niewiasta lepiej poprowadziłaby ich armię... - Gadasz po próżnicy - powiedział spokojnie Zawisza. - W drogę! Ruszyli w dół, uważnie spoglądając pod nogi, żeby znowu nie nadepnąć na pułapkę. Zauważyli jeszcze dwa podejrzanie wyglądające stopnie, nim wreszcie dotarli na sam dół. Przemierzyli krótki korytarz zakończony drewnianymi, bogato zdobionymi drzwiami. *** - Czekałem na was - rzekł wysoki, chudy mężczyzna otulony opończą z kapturem. Wyciągnął kościstą dłoń i wskazał rycerzom miejsca. Sam zasiadł za stołem zarzuconym mapami i listami. Zapewne właśnie planował nową wyprawę.
Rycerze rozejrzeli się po dużej, dobrze oświetlonej sali, wyposażonej niczym komnata zamku, a nie podziemna kryjówka. Pod ścianami stały kufry na szaty i skrzynie, a w rogu obszerne łoże. Usiedli. Djed zdawał się nie zwracać na nich uwagi, chwycił za pióro i pochyłym pismem zapełniał kartkę. - Zapewne zastanawiacie się, kto to wybudował? - spytał, nie przerywając pisania. - Ty wiesz kto? - Michał Küchmeister uniósł brew. - Powiadają, że uczynili to przed tysiącami lat legendarni Atlantydzi, o których wspomina Platon w swoich pismach. Niektórzy zaś twierdzą, iż to sami aniołowie zstępujący z niebios w żelaznych, latających rydwanach. - Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem i odłożył pióro. Niestety, prawda jest bardziej przyziemna. Na długo przed narodzinami Chrystusa przybyli na te ziemie Ilirowie i to oni postawili te monumentalne budowle. - Budowle? - zdziwił się Zawisza. - Wokół Visoko prócz tej piramidy stoją jeszcze dwie, jednakże ustępują jej wielkością. Któż zgadnie czemuż je postawili? Może to pomnik poświęcony zapomnianym bóstwom, kalendarz lub zwykły grobowiec? - W każdym razie stanowi doskonałą kryjówkę. Mężczyzna podniósł głowę i rycerze mogli przyjrzeć mu się dokładnie. Miał bladą twarz naznaczoną siecią zmarszczek, skórę cienką jak pergamin i oczy błękitne niczym bośniackie niebo. Spoglądał łagodnie i trudno było uwierzyć, że ten człowiek posyłał tysiące ludzi na pewną śmierć, do walki, której wygrać nie mogli. - Zygmunt wysłał was po moją głowę - stwierdził raczej, niż zapytał. - Tak długo już wojny toczy, a nic zgoła nie pojmuje. Nie wystarczy zabić przywódców, żeby ujarzmić naród. Należy pozbawić go nadziei. A ona nie umiera nigdy. Zimne oczy Krzyżaka błysnęły. - Wraz z twoją śmiercią nadzieja w Bośniakach zgaśnie niczym zdmuchnięty przez wiatr płomień świecy. Gdy obrońcy Doboru ujrzą zatkniętą na włóczni głowę swojego djeda, poddadzą się. - Będą zatem nosili Dobor w sercach, w twierdzy, której murów żadne bombardy nie skruszą. Jeśli czas zetrze pamięć o królu Tverdku i obrońcach Doboru, pojawi się jakiś inny okruch nadziei, którego ludzie się uchwycą. Dzisiaj jestem ja, dając im wiarę, będąc ich najwyższym kapłanem... - Jesteś heretykiem! - prychnął Küchmeister.
- Nazywasz mnie heretykiem - roześmiał się Bośniak. - Ty, który poznałeś prawdę? Rycerz zakonny zbladł nagle. - Wiem, po co tak naprawdę tu przybyłeś, zakonniku. - Djed wstał, założył ręce do tyłu i zaczął przechadzać się po sali. - Chcesz znaleźć odpowiedź. - Znam ją. - Nie wszystko zostało ci objawione. - Ty to uczynisz? - rzekł sarkastycznie Küchmeister. - Nie wyczuwam od ciebie aury żadnej z Emanacji. Nie jesteś Przebudzonym. - Bowiem jestem tym, który przebudza. - Jesteś wysłannikiem Stwórcy? - wyszeptał Krzyżak. - Aniołem? - Nie. - Starzec roześmiał się. - Jestem takim samym człekiem jak i wy. Aczkolwiek zostałem obdarzony większą niż inni łaską, wiedzą o prawdziwej naturze Boga. - Nie godzi mi się tego słuchać! - Zawisza poderwał się. - Obaj jesteście opętani. - Boisz się prawdy. To zrozumiałe - odparł łagodnie djed. - Jednakże przeznaczenie przywiodło cię tutaj, abyś otrzymał dar. Możesz go przyjąć lub odrzucić, tobie został dany wybór. Starzec zbliżył się do polskiego rycerza. Z jego spojrzenia nagle zniknął błękit, a w jego miejsce pojawiła się straszliwa, absolutna czerń. Wydawała się tak stara jak świat, zdawała się pustką trwania. Przerażony Zawisza sięgnął do lewego boku, zapominając, że stracił miecz. Po chwili mgła otuliła jego zmysły, pozbawiła woli, poczuł, jak obca siła wdziera się do jego umysłu, otwiera to, co w każdym człowieku uśpione, wiedzę o naturze istnienia. Ain Sof - byt nieskończony, pełny i wszechobecny - w swoim niezgłębionym zamyśle postanowił stworzyć świat i żeby zrobić dla niego miejsce, wycofał się z pewnego obszaru własnego jestestwa zwanego tehirem, przeznaczając go na Kreację. Obawiał się jednak, że boski blask, którym emanował, może skruszyć marną materię, więc wypromieniował z siebie dziesięć świetlistych kręgów, tworzących niejako tarczę ochronną między sobą a tehirem. Tak powstały Sefiry - Emanacje Boga, jego Oblicza. Pierwsza - Kether - najsilniej emanuje światłem i najbliższa jest światu duchowemu, ostatnia - Malkuth - świeci najsłabiej, ale za to najbliższa jest ludziom. Na Drzewie Życia każda ma przynależne miejsce i odpowiada za różne aspekty życia. Niemoc ustąpiła, mgła otulająca zmysły opadła, a oczy djeda na powrót przybrały błękitny kolor. - Teraz znasz prawdę, rycerzu - rzekł. - Piąta Emanacja Stwórcy, zwana Geburah, powołała ciebie na sługę. Otrzymasz jej moc i atrybuty. Jej domeną są sądy, bezwzględna
sprawiedliwość. Nie ma w niej miejsca na miłosierdzie i litość. To pod wpływem Geburah dokonałeś rzezi na Węgrach za zabitą dziewczynkę, za wymordowanie całej osady. - Wiesz o tym? - wyszeptał pobladły Zawisza. - Wiem o wielu rzeczach. - A to, że skróciłem męki dowódcy straży? Czyż nie wykazałem się miłosierdziem, które nie przystoi powołanemu przez Piątą Emanację? Djed pokręcił głową. - Uczyniłeś to ze strachu. Bałeś się tu dotrzeć. Obawiasz się swojego przeznaczenia. Polak spojrzał na siedzącego z ponurą miną Küchmeistera. - To nie przypadek, że tylko my dwaj tutaj dotarliśmy. - Obaj przybyliście tu w jakimś celu. On, żeby zrozumieć w pełni, ty - żeby otrzymać dar. - Jeśli go przyjmę, to cóż stracę? - Nie zapytasz, co zyskasz? - Odpowiedz. Bośniak zmrużył oczy i w milczeniu przyglądał się polskiemu rycerzowi. Zdawało się, że szuka odpowiednich słów. - Zanim odpowiem, musicie obaj coś usłyszeć. - Westchnął ciężko. - Trudno powiedzieć, kiedy to nastąpiło, bowiem czas jest rzeczą umowną i nijak nie można pojąć jego istoty. Sefiry nie wytrzymały naporu boskiego światła i pękły, rozpadając się na skorupy, które wraz z nim wlały się do tehiru. Od tej pory każdy człowiek i rzecz nosi w sobie dwa pierwiastki: światła i mroku. Sam Ain Sof jest podzielony i we własnym jestestwie sam ze sobą toczy wojnę. - Domyślałem się - wyszeptał Michał Küchmeister. - Oblicza Boga znajdujące się po lewej stronie Drzewa Życia walczą przeciwko prawej stronie. Binah, Geburah, Hod przeciw Chokhmah, Chesed, Netzach. Te znajdujące się na środkowej ścieżce pozostały bierne. To Kether, Tiphereth, Jesod i Malkuth, ale i one mogą przyłączyć się do odwiecznej wojny. A wszystko, co dzieje się w świecie duchowym, ma odbicie w świecie materialnym. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Zawisza. - Właśnie odpowiedziałem na twoje pytanie. - Djed spojrzał na niego uważnie. - Na ziemi również toczyć się będzie wojna. Siły służące lewej stronie wystąpią przeciw prawej. Jagiełło służy Emanacji Chokhmah i będzie wspierał w walce prawą stronę, zaś Geburah znajduje się po lewej. Tak jak i Binah, której służy zakon... - Co?! - krzyknął Polak. - Mam sprzymierzyć się z Krzyżakami? Pod sklepienie sali wzbił się śmiech Küchmeistera.
- Cóż za ironia losu, prawda? - rzekł, ocierając łzy z kącika oczu. - Najwierniejszy z rycerzy króla Władysława ma się teraz przeciw niemu obrócić. Wybieraj między darem osądu, dzięki któremu świat uczynisz sprawiedliwszym, a lojalnością wobec władcy. - Świat uczynić sprawiedliwszym? - rzekł ponuro Zawisza. - Ale czy lepszym? Zabiłem węgierskich żołdaków i słuszna śmierć ich spotkała, ale czy to wróci życie tym, których pomordowali? To, co uczyniłem, było jeno aktem zemsty, nie sprawiedliwości. Krzywd ludzkich nie da się wycenić. A jak ocenić tych, co zbrodni dokonali, jeśli nawet Bóg sam ze sobą wojnę toczy? Djed pokiwał głową i zdjął kaptur. - Widzę, że podjąłeś już decyzję. - Tak. - Wiesz, że do końca swoich dni będziesz czuł żal za czymś, czego nie będziesz umiał uchwycić, za wiedzą, z której cię ograbiono. Zabiorę ci pamięć tego, co tu doświadczyłeś i usłyszałeś. - Uczyń to. Mężczyzna zbliżył się do Zawiszy, położył mu ręce na głowie i przymknął oczy. Trwali tak dłuższą chwilę, w milczeniu, czekając, aż to, co się już wypełniło - zostanie cofnięte, a co dane - zostanie odebrane. To nie przeznaczenie decyduje o losach człowieka, ale jego własna wola. Djed cofnął ręce i odsunął się od rycerza, który stał z zamglonym spojrzeniem utkwionym w dal. - Skończone - rzekł. - Jeszcze nie - usłyszał tuż za sobą głos Küchmeistera i poczuł chłód ostrza na karku. - Naprawdę wierzysz, że po mojej śmierci Luksemburczyk wspomoże zakon w wojnie z Polską? - Djed odwrócił się i spojrzał na zakonnika. W jego oczach dostrzegł wahanie. Krzyżackie ostrze drgnęło. - Po której ze stron ty stoisz? - Zawsze po stronie ludzi - odparł Bośniak. Przyglądali się sobie w milczeniu. - Tak będzie już do końca świata? Stwórca toczyć będzie wieczny bój sam ze sobą? A jak sam rzekłeś, wszystko, co dzieje się w świecie duchowym, ma swoje odbicie w świecie materialnym. Zatem nie czeka nas nic innego niż rozlew krwi. Wojna jest sednem istnienia. - Tutaj, na Bałkanach, powiadają, że wojna to piąta pora roku. - Mężczyzna uśmiechnął się lekko. - Cóż teraz zamierzasz uczynić, zakonniku?
*** Na zazwyczaj pogodnym, bośniackim niebie pojawiły się ciężkie, czarne chmury zwiastujące burzę. Zerwał się wiatr, unosząc drobne ziarenka piasku, chłoszcząc twarze zebranych pod murami miasta Dobor. Czekali. Tego popołudnia miało się wszystko zakończyć. Skrzydła głównej bramy zaczęły się otwierać. Bardzo powoli, jakby jakaś siła nie chciała do tego dopuścić, nie chciała się na to zgodzić. Pojawili się pierwsi obrońcy, o twarzach wychudłych, oczach zmęczonych i zgasłych. Tyle miesięcy poświęceń, przelanej krwi i wszystko okazało się daremne. Twierdza Dobor została poddana. Rano strażnicy pełniący służbę na blankach dostrzegli w obozie węgierskim ruch, ktoś nadział na włócznię głowę i wbił drzewce głęboko w ziemię. W niebo wzbiły się triumfalne okrzyki. Nie było wątpliwości, Zygmunt Luksemburski dostał djeda. Kto teraz wleje w serca Bośniaków nadzieję? Kto zwoła zbrojne hufce do walki z najeźdźcami? Kto wskaże cel, dla którego warto walczyć? Na końcu orszaku, na śnieżnobiałej klaczy jechał sam król Tverdko. Siwowłosy starzec próbował do końca zachować godność. Przywdział złotolitą szubę, a na wysoko uniesioną głowę nałożył koronę, która już wkrótce miała dostać się w ręce Stefana Ostoi. - Mylił się djed - rzekł Michał Küchmeister do stojącego obok Zawiszy. Z obozowego wzgórza obserwowali kapitulację. - Wraz z człowiekiem umiera nadzieja. Jakże łatwo ją zgasić. - Nie - pokręcił głową Polak. - Djed mówił, że nadzieja przeniesie się do ich serc. Krzyżak spojrzał zdumiony. - Zdawało mi się, że nic nie pamiętasz z tamtego spotkania. - Pamiętam obrazy, strzępy słów - odparł zamyślony Zawisza. - Wiem, że zostało mi coś objawione, a później na powrót przesłoniła to kotara zapomnienia. To czary musiały jakieś być. - Może i czary. - Rycerz zakonny uśmiechnął się. - A może po prostu rana na głowie ci się odezwała? - Jak przez mgłę pamiętam drogę schodami na górę, inną niż ta, którą przybyliśmy. Pamiętam korytarz, który przywiódł nas do sali, gdzie czekali towarzysze. Pod osłoną nocy wymknęliśmy się na zewnątrz, zdobyliśmy konie i pognaliśmy do Doboru. - Tak było - przytaknął krzyżacki dostojnik. - Jednakże w głowie mi się rozjaśniło dopiero, gdy dotarliśmy do obozu. - Zawisza spojrzał na zatkniętą na włócznię głowę bośniackiego przywódcy. - Odpowiesz mi szczerze na
pytanie? - To zależy od pytania. - Co ci przyobiecał Zygmunt za głowę djeda? Michał Küchmeister von Sternberg, choć w życiu nieraz przyszło mu okłamywać nawet najbliższych przyjaciół, a cóż dopiero wrogów, ten jeden jedyny raz postanowił być całkiem szczery. - Przymierze przeciw Polsce. Zawisza skinął głową. - Wiedziałem to od samego początku wyprawy. Krzyżak spojrzał na niego zdumiony. - I pomimo to pojechaliście ze mną? - Dzięki temu zakończyła się wojna. A my daliśmy słowo Zygmuntowi, że do jej zakończenia może liczyć na nasze miecze. Teraz wracamy do ojczyzny, gdzie Jagiełło szykuje się do rozprawy z zakonem. Tym razem, zakonniku, staniemy po przeciwnych stronach. Küchmeister uśmiechnął się. Gdyby Polak wybrał inaczej, walczyliby ramię w ramię, ale wola człowieka jest najwyższym prawem. - Zygmunta znam dobrze, wojuję u niego kilka lat i wiem, że paktu z wami i tak nie dochowa - mówił dalej Zawisza. - Co najwyżej wyśle na granicę z Polską kilka chorągwi, aby się jeno pokazały. Pierzchną, gdy tylko panowie małopolscy na nich ruszą. Jednakże Luksemburczyk rzec będzie mógł, iż powinności względem sojusznika wypełnił. Jak zatem widzisz, nic na tej wyprawie nie straciliśmy. - Ale też niewiele zyskaliście - mruknął zakonnik. - Przecież służbę u Zygmunta mogliście porzucić w każdej chwili. Ucierpiałby jeno wasz honor. Niewielka strata. Bośniacy stracili o wiele więcej... Polski rycerz zmarszczył brwi, na czole pojawiła mu się głęboka bruzda. - Każdy toczy swoją własną wojnę. Milczeli, przypatrując się, jak ostatni z obrońców opuszcza zamek. Za chwilę bandy rozochoconych żołdaków wedrą się do środka i wojennym zwyczajem zaczną rabunki i gwałty. Dzisiaj setnicy przymkną oczy, nikogo nie będą przywoływać do porządku, ten dzień należał do zdobywców. Küchmeister spojrzał na południe, gdzie za horyzontem kryło się wzgórze Visočica. Tam dowiedział się czegoś więcej nie tylko o Stwórcy, ale również o sobie. Nie zabił djeda. Po tym wszystkim nie mógł tego uczynić. Wrócili z Zawiszą na górę i tam, gdy nikt nie patrzył, odrąbał głowę jednemu ze zmasakrowanych strażników. Sulimczyk nie
pamiętał twarzy djeda, reszta polskich rycerzy go nie widziała, więc śmiało mógł twierdzić, że to głowa heretyka. Bośniacki przywódca pozostał w podziemiach i zapewne za jakiś czas ponownie podniesie bunt przeciw węgierskiemu królowi. W tym czasie on, Michał Küchmeister von Sternberg, zostanie wielkim mistrzem zakonu krzyżackiego i gdy już rozprawi się z polsko-litewską unią, przyjdzie czas na Luksemburczyka. Powiadają, że wróg twojego wroga jest twoim przyjacielem. W pełni się z tym zgadzał. Nie miał wyrzutów sumienia. W grze, jaką jest wojna, każdy oszukuje każdego. - Żegnaj - rzekł do Zawiszy, gdy już siedział w siodle. - Obyśmy spotkali się w lepszych czasach. - I ja mam takie życzenie - odparł polski rycerz. - Jednak szczerze w to wątpię. Na świecie zawsze toczy się jakaś wojna. Krzyżak uśmiechnął się smutno, spiął wierzchowca i razem ze swoim pocztem ruszył na północ. Zagrzmiało. Wkrótce miała rozpętać się burza.
OGNIE
NA WZGÓRZACH
Gotlandia na zawsze stracona, pomyślał z goryczą Arnold von Baden, okrywając się szczelnie białym płaszczem z czarnym krzyżem po lewej stronie. Mimo że początek maja był pogodny, wręcz upalny, poranna bryza jak zwykle przyniosła chłodniejsze powietrze znad morza. Nagły podmuch wiatru targnął konarami niewielkich, karłowatych drzew, wzbił w górę piasek z wydm, chłoszcząc kamienne mury miasta Visby. Drobne ziarenka wciskały się w szczeliny ścian, bezskutecznie próbując wedrzeć się do środka twierdzy. Sosny pochyliły się, trzeszcząc złowieszczo, i zdawało się, że zaraz runą na mizerne domy żeglarzy i rzemieślników na podzamczu. Stojący na blankach murów były wójt Gotlandii spoglądał ze smutkiem na odbijające od kei krzyżackie okręty. Wyładowane towarami i ludźmi kogi o wysokich kasztelach, olbrzymie dwumasztowe holki oraz niewielkie krajery z charakterystycznym marsem na topie masztów rozwinęły szare żagle i odpływały na południe do portów w Gdańsku, Elblągu, Lubece, żeby już nigdy tu nie powrócić. Dzisiaj ostatni z rycerzy zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego opuści wyspę. I będzie nim on sam, Arnold von Baden. Wsiądzie na ostatni okręt, dotrze do Gdańska i ruszy na zachód, gdzie czeka już na niego urząd wójta Nowej Marchii. Powinien być zadowolony z tak znacznego awansu, otwierającego drogę do własnego komturstwa, którego tak pragnął, jednakże na jego twarzy malował się smutek, a usta zacisnął w wąską linię. Dobrze pamiętał, ile wysiłku i złota kosztowało zakon zdobycie, a później utrzymanie wyspy. A ten głupiec, Ulryk von Jungingen, który zaledwie przed dwoma laty został wielkim mistrzem, roztrwonił to, co z takim trudem zdołał wywalczyć jego brat, Konrad. Mimo wygnania witalijczyków z Visby, zwycięstw nad wojskami szwedzkimi i flotą duńską, rozpoczętych prac fortyfikacyjnych, zgodził się na sprzedanie wyspy królowej Małgorzacie za jedyne dziesięć tysięcy dukatów - cenę niższą od tej, za którą ją nabyli. Przypomniał sobie, jak rok temu, spacerując po krużgankach zamku w Malborku, von Jungingen tłumaczył konieczność opuszczenia Gotlandii... *** - Rozumiem twój ból, bracie - wielki mistrz przemawiał czule niczym do największego przyjaciela, a nie mało znaczącego wójta. - Jednakże nie mogę ciskać rękawicy Polsce,
mając zatarg z unią kalmarską. Doprawdy nie pojmuję, jak ta suka Małgorzata sprawiła, że Dania, Szwecja i Norwegia mówią jednym głosem. - Toż to samo uczynili Polacy i Litwini. - Prawdę rzekłeś... - Ulryk von Jungingen przystanął i w zamyśleniu pogładził się po bujnej brodzie. - Ale ich za mordy trzyma Jagiełło i choć to wróg nienawistny, lis szczwany, który mnogo już zła uczynił zakonowi, przyznać mu trzeba, iż przeciwnik zeń godny. A tu białka, co wnuki powinna niańczyć, nie za politykę się brać, męt nam czyni. Spurpurowiał na twarzy. Nie było tajemnicę, że niezwykle porywczy z niego człowiek i gdyby w tej chwili stanęła przed nim królowa Danii, niechybnie by ją udusił. - Wasza dostojność... - rozpoczął nieśmiało von Baden. - Czy nie ma już nadziei na utrzymanie Gotlandii? Wszak port w Visby jest głównym ośrodkiem handlu i przybywają do niego kupcy z całego świata. Stamtąd odchodzą na zachód nasze statki wypełnione po brzegi zbożem, drewnem, bursztynem... - Dość! - gniewnie uciął rozmowę Ulryk von Jungingen. - Wojna z Polską i Litwą niedługo się rozpocznie. Możemy skutecznie oprzeć się jednemu wrogowi, ale nie dwóm. Obaj maję ziemie większe i ludne, a i w wojnie są wprawieni. Arnold von Baden stał w milczeniu. Nie podobał mu się pomysł wojny z Polską i podobnie jak zmarły Konrad von Jungingen uważał, że zakon powinien wzrok swój kierować ku północy, rozbudować flotę i stać się potęgę morską. Niestety, obecny mistrz był innego zdania. - W tej chwili najważniejsze jest zniszczenie polsko-litewskiej unii, która niczym Hydra łeb swój podnosi, trza nam go ścięć i okutym butem przydeptać. Tego schizmatyka Jagiełłę, co śmie zwać się królem, do najgłębszego lochu wtrącić, żeby światła słonecznego już nie ujrzał. A Witolda od razu życia pozbawić! Gdzie wiatr dmuchnie, tam książę Litwy niczym sztandar na wietrze się zwraca. Nynie z Polakami się sprzymierzył, a wprzódy chrzest z rąk naszych przyjął i zakonowi wiernie służył. Nawet sam na czele wojsk krzyżackich Żmudź najeżdżał. Żmudź - na jej wspomnienie Arnold von Baden zbladł. Ta niegościnna kraina porośnięta gęstą, nieprzebytą puszczą, gdzie na każdym kroku można natknąć się na pełne tajemniczej mocy święte gaje, przerażające posągi dawno zapomnianych bóstw i zagubione pomiędzy matecznikami osady, wzbudzała w jego sercu strach. Minęło prawie dwadzieścia lat, ale nie mógł wymazać z pamięci tego, co go tam spotkało. Przybył na Żmudź jako pełen zapału młody rycerz zakonny, gotowy mieczem szerzyć wiarę chrześcijańską wśród zacofanego ludu hołdującego starym pogańskim obyczajom. Zaledwie po trzydziestu dniach wyjeżdżał
stamtąd jako złamany, posiwiały człowiek. Trzydzieści dni szaleństwa, trzydzieści dni koszmaru, trzydzieści dni, które odmieniły jego życie. Obiecał sobie nigdy więcej tam nie wracać. - Nie frasuj się, bracie. - Oblicze Ulryka von Jungingena wypogodziło się. - Rychło rozprawimy się z Polakami i tedy wzrok nasz zwrócimy ponownie ku północy. Odzyskamy Gotlandię, a nasze wojska wylądują na plażach Danii, Szwecji i Norwegii. - Dufam, iż tak się stanie. - Arnold von Baden ukłonił się nisko. - Zmiażdżymy ich naszą potęgą. - Zaiste, nikt i nic nie jest w stanie oprzeć się sile naszych mieczy. Wielki mistrz zmrużył oczy i dłuższe chwilę wpatrywał się w stojącą na dziedzińcu studnię z żurawiem. - W tej walce nie oręż będzie stanowił o naszej potędze. Ta siła dopiero się rodzi, kiełkuje, żeby zakwitnąć w odpowiednim momencie - odparł nabożnym szeptem. - Uwierz mi, są rzeczy, których rozumem jeszcze nie ogarniasz, ale już wkrótce zostaną ci objawione. Wójt Gotlandii spojrzał zaskoczony. Jakaż potężna musiała być moc, o której największy dostojnik zakonu, wódz uważany za najodważniejszego i najbieglejszego w wojennym rzemiośle, wyrażał się z taką czcią? Co chciał mu powiedzieć? Jaką tajemnicę przed nim skrywał? Tyle pytań cisnęło mu się na usta, a jednak milczał, pokornie czekając. - Dość już o polityce! - zawołał von Jungingen, szeroko się uśmiechając. Spojrzał w bezchmurne niebo. - Widzę, że sokoły w górę się wzbiły i rozpoczęło się polowanie. Pospieszajmy, bo ominie nas dobra zabawa. Arnold von Baden podążył za spojrzeniem wielkiego mistrza i ujrzał szybujące w powietrzu ptaki... *** Mewy krążyły nad murami i basztami Visby, wypatrując pożywienia. Od czasu do czasu pikowały ostro w dół, ale nie czyniły tego z tak drapieżną gracją jak sokoły. Gdzież im do najpiękniejszych ptaków na świecie? Krzyżak uśmiechnął się do siebie. W Nowej Marchii będzie mógł przynajmniej porządnie zapolować, bo tu, na wyspie, nie było odpowiednich terenów ani zwierzyny. Spojrzał w stronę portu, gdzie przy kei stał już tylko jeden okręt. Była to najokazalsza w krzyżackiej flocie koga. Do jej budowy użyto dębiny, buku i wiązu z lasów wybrzeża gdańskiego, które w obfitości rodzajnych gatunków drewna nie miały sobie równych. Na okręcie wznosiły się wysokie kasztele, otoczone przypominającym zęby rekina krenelażem, a w ich wnętrzu mogło pomieścić się nawet trzydziestu zbrojnych. Oczywiście koga wyposażona
została w moździerze, serpentyny, periery, działa relingowe, ale na razie liczebność załogi i siła oręża decydowały o zwycięstwie lub porażce w bitwach morskich. Arnold von Baden wierzył, że w przyszłości na pokładach będą montowane potężne bombardy gotowe niszczyć kadłuby okrętów wroga, robić w nich wyrwy i posyłać na dno. Lecz na razie armaty robiły tylko dużo huku i dymu, a rezultaty były mizerne. Więcej zamieszania czyniły płonące bełty kusz lub głazy ciskane z marsów przez marynarzy. Po raz kolejny zachwycił się pięknym kształtem kogi, doskonale wyprofilowanym bukszprytem i rozpiętym na rei olbrzymim, falującym żaglem. Okręt był gotowy do drogi. On też. Zabierze ze sobą smutek i żal. Przez te lata zdążył pokochać nadbałtyckie plaże, szum morza i krzyk mew budzący go każdego poranka. Teraz miał to wszystko utracić. Na widnokręgu dostrzegł już duńskie okręty. Wiatr wybrzuszył ich żagle, wiosła miarowo uderzały o taflę wody. Zaraz dobiją do nabrzeża i na ląd wylegną zbrojni odziani w pancerze kolcze, z kapalinami na głowach, ściskający berdysze i halabardy. Padną rozkazy w dziwnej, bełkotliwej mowie, a na basztach i wieżach Visby załopocą czerwone sztandary z białym krzyżem. - Panie? - usłyszał za sobą głos. Odwrócił się i ujrzał półbrata w szarej jace z czarnym, niepełnym krzyżem na piersiach. - Możecie sposobić się do drogi. Arnold skinął głową. Raz jeszcze spojrzał na sosny otaczające miasto, na majaczące w oddali łąki, na rybackie łodzie na plaży i po raz drugi w blisko czterdziestoletnim życiu łzy popłynęły mu po twarzy. Pierwszy raz miało to miejsce, gdy opuszczał Żmudź. Jednakże wtedy były to łzy szczęścia i ulgi, teraz - żalu. Już czas. *** Sen, jak to zwykle bywa, nie nadchodził właśnie wtedy, kiedy von Baden najbardziej tego pragnął. W ciasnym pomieszczeniu wydzielonym dla gości na rufie okrętu zgasła już ostatnia świeca i zapanowała ciemność. Leżał na wypchanym słomą sienniku pod ciepłą derką i wsłuchiwał się w skrzypienie desek na pokładzie, chrapanie, ściszone szepty żołnierzy i urywane śmiechy marynarzy. Noc zastała ich na morzu, ale wpatrzony w gwiazdy sternik kierował łódź wprost na południe. Arnold von Baden, choć uwielbiał morze i godzinami mógł przyglądać się falom podmywającym strome brzegi klifów, mknącym po wodzie okrętom z rozpostartymi żaglami, samego żeglowania nie znosił. Nie mógł wytrzymać ciągłego bujania oraz kołysania i zbierało mu się na mdłości. Sytuację pogarszał wszechobecny zapach przemokniętego drewna i smród spoconych ciał. Przezornie przez cały dzień nic nie jadł, ale nie na wiele się to zdało. Mógłby
pójść o zakład, że już zwrócił całą zawartość żołądka, a trzewia wciąż płonęły mu ogniem, jakby diabły krzesały w nich iskry. Przewrócił się na drugi bok, podciągnął kolana pod brodę i zaczął modlić się o sen. Błagał już nie tylko Ojca Najwyższego w niebiesiech, Syna Jego i Maryję, patronkę zakonu, ale również wszystkich znanych mu świętych. Niestety, modlitwa nie dała żadnych rezultatów i rycerz zaczął liczyć barany, co - jak zapewniała go piastunka - było najpewniejszym sposobem na sen. O ile w dzieciństwie zasypiał zaledwie po dwóch dziesiątkach, teraz nie wystarczyło kilku setek, a gdy kończyła się jego znajomość algebry, zaczynał liczyć od nowa, ale tym razem konie. I biegły w szalonym pędzie rosłe wierzchowce holsztyńskie, wysokie angielskie rumaki, meklemburskie klacze, siwki, kasztanki i czarne ogiery... *** ...uderzone mocno rycerskimi ostrogami przeskoczyły ostrokół, wspięły się na niewielki, usypany w celach obronnych nasyp i już dwa tuziny jeźdźców znalazły się w osadzie. Nieśli płonące pochodnie, których blask oświetlał okrutne, szalone oblicza. Przy akompaniamencie dzikiego, triumfalnego wrzasku zapłonęły prymitywne chaty z bierwion. Czerwone języki ognia sięgnęły nocnego nieba, dym uniósł się w zimowe powietrze, wiatr rozniósł po okolicy smród palonych ciał. Przerażeni ludzie wylegli przed domostwa, kobiety łkały, dzieci krzyczały, mężczyźni próbowali bronić się oszczepami, widłami, siekierami, wszystkim, co mieli pod ręką. Na próżno. Rycerze bez trudu radzili sobie z prostymi chłopami. Siekli mieczami po twarzach, odcinali ręce wznoszone w błagalnym geście, zabijali bez cienia litości. Poganie nie byli godni życia. Na białym śniegu pojawiły się plamy krwi. - Ma’ra! - krzyknęła przerażona kobieta, dostrzegając na płaszczach najeźdźców czarny krzyż. Tak nazywali Żmudzini pozbawioną uczuć, bezwzględną boginię śmierci, której nie dało się przebłagać, obłaskawić szczodrymi ofiarami ani przekupić. Perkunowi wystarczyło ogień palić, Matergabii ofiarować pierwszy placek z domowych wypieków, a dla Dejwesa zarżnąć dorodnego prosiaka. Jednak z Ma’rą nijak nie dało się ułożyć, bo jak ze Śmiercią można targi czynić? Starzy Żmudzini powiadali, że gdzieś daleko, za puszczami i matecznikami, stoi olbrzymi kamienny gród, Malborkiem zwany. To stamtąd przybywają ciemiężcy - wojownicy, którzy na ich ziemię przynieśli krzyż i miecz, krew i ogień. Ponoć wykuli we wschodniej ścianie swojego zamku wnękę, w której umieścili skrzący się wszystkimi kolorami tęczy, wysoki na pięciu chłopa posąg bogini Ma'ry. Na ręku trzyma dzieciątko i wydaje się uosobieniem
macierzyństwa i miłosierdzia. Nic bardziej mylnego, żadna bowiem miłosierna matka nie wyśle swoich synów, żeby czynili zło z jej imieniem na ustach. A oni mordowali, palili, wycinali święte gaje, a w ich miejsce stawiali krzyże. Krzyże, które według nich były symbolem miłości, a dla Żmudzinów jedynie cierpienia. Krzyżacy gasili ognie płonące od wieków na wzgórzach, łączące ziemię i niebo, ogrzewające serca bogów, aby zawsze były ludziom przychylne. Powiadają, że Ma'ra nie pragnie ognia, bo zamiast serca ma bryłę lodu, a przyjemność czerpie z ludzkich katuszy. Jakże spaczona musi być ta bogini, a jej miłość zaborcza i zła. Straszliwe oczy malborskiego posągu skierowane są na wschód, na Żmudzinów, którzy jako jedyni nie chcą przyjąć chrztu i poddać się jej woli. Stąd niszczycielskie rejzy panów pruskich wprowadzających chrześcijaństwo mieczem i pożogą. Kobieta wykrzykująca imię okrutnej bogini próbowała uciekać w stronę płonącej chaty. Widziała, jak mąż padł pod ciosami krzyżackich mieczy. Bronił się dzielnie, ale nie sprostał zakutym w stal rycerzom. Ona musiała przeżyć, dla dzieci. Uratować je, wyprowadzić z tego piekła daleko w puszczę. Tam, ukryta w gąszczu, doczeka świtu, wróci na pogorzelisko i pochowa męża. Gdy była przy progu i widziała już przestraszone oczy dwuletniej córeczki i czteroletniego synka, poczuła ból w kręgosłupie. Potężny kopniak powalił ją na ziemię. Uderzyła głową o zwaloną drewnianą belkę i oczy zaszły jej mgłą. Próbowała się jeszcze podnieść, dotrzeć do czekających dzieci, jednakże przetrącony kręgosłup pozwolił jej tylko czołgać się. Po chwili zabrakło sił, myślała, że to koniec, że okrutna bogini Ma'ra zabierze ją do siebie. Przynajmniej skończą się cierpienia, pomyślała. Ale koszmar dopiero się zaczynał. Krzyżacki żołdak, który powalił ją kopniakiem, zeskoczył z konia, śmiejąc się obleśnie. Zdarł z niej giezło, rozsunął szeroko bezwładne nogi. Żmudzinka nic nie czuła. Wpatrywała się tylko z rozpaczą w swoje dzieci, które widząc matkę na ziemi, cicho płakały, a ona, mając je na wyciągnięcie ręki, nie mogła przytulić, uspokoić, ukochać. Wiedziała, że widzi je po raz ostatni. Kiedy było po wszystkim, żołdak sięgnął do lewego boku po mizerykordię. Sprawnym, szybkim ruchem poderżnął kobiecie gardło, aż krew opryskała mu twarz. Teraz w łunie pożaru wyglądał jak demon z najgłębszego dna piekieł. A może był nim w rzeczywistości? Na jego ustach pojawił się okrutny uśmiech, ruszył w stronę chaty... *** Obudził się zlany potem, przerażony, chwilę trwało, zanim przypomniał sobie, gdzie jest. Odetchnął z ulgą, czując bujanie okrętu i słysząc skrzypienie pokładowych desek. Dlaczego wydarzenia, które dawno powinien zatrzeć czas, zapłonęły w nim nowym ogniem?
Wspomnienia wdzierały się do snów, niczym kokon oplatały myśli i dręczyły koszmarem sprzed dwudziestu lat. Zamykał oczy i widział je nadal. Twarze kompanów umazane krwią, oczy płonące żądzą mordu, piana na wykrzywionych wściekle ustach, zmasakrowane zwłoki kmiotków, zwęglone ciała dzieci, okaleczone nagie kobiety i stada psów rozszarpujących poległych, których nie było komu chować. Wiatr szarpnął żagiel, naprężyły się szoty i okręt przechylił się mocniej niż zwykle. Kapitan krzyknął tubalnym głosem i zaraz na pokładzie rozległ się tupot dziesiątek stóp. Marynarze, którzy schowani za kasztelami grali w kości i opowiadali sprośne żarty posłyszane w portowych tawernach, wylegli na zewnątrz. Na morzu nie ma miejsca na lenistwo. Tutaj życie zależy od szybkości i sprawności działania całej grupy. Zupełnie jak podczas bitwy, pomyślał von Baden. Szarżując na wroga, nie można złamać szyku, nie można wyjść przed szereg ani zostać w tyle. Bok w bok, strzemię przy strzemieniu, kopia przy kopii. Z kłusu równocześnie przejść w galop i do ostatniej chwili trzymać zwartość szyku, zaś po skruszeniu „drzewa” walczyć ramię w ramię z ludźmi, którzy w tej chwili znaczą więcej niż bracia. Takimi towarzyszami broni byli dla niego druhowie z rejzy sprzed dwudziestu lat. Wraz z nimi znosił trudy dnia codziennego, przedzierał się przez knieje i mateczniki, palił, zabijał, łupił. Tak wyglądało ich życie, byli wojownikami służącymi wojnie. Gdy po raz pierwszy zatopił miecz w ciele bezbronnego kmiotka, targnęły nim wyrzuty sumienia. Gdy po raz pierwszy rzucił płonącą żagiew na słomiany dach, słysząc straszliwy wrzask palonych żywcem, ogarnęła go groza. Gdy po raz pierwszy posiadł siłą kobietę na zgliszczach jej domostwa, poczuł do siebie wstręt. Jednakże każdy kolejny dzień przynosił coraz większą obojętność, rodzącą się w sercu litość tłumił w zarodku w jeszcze większym rozlewie krwi. Z imieniem Jezusa Chrystusa na ustach dopuszczał się najgorszych okrucieństw, najstraszliwszych zbrodni i w końcu zachwiało to jego wiarę w Boga miłosiernego, którego zaczął postrzegać jako zdziwaczałego, krwawego szaleńca. Inni bracia zakonni i rycerze-goście, którzy przybyli w tamtych dniach na wschód, zwabieni gładkimi słówkami o chwalebnej misji tępienia pogaństwa, zatracili się w szaleństwie. Znaleźli radość w zabijaniu, prześcigali się w wymyślaniu coraz to okrutniejszych tortur, wzniecali pożary, które wcale nie koiły ich wściekłości, a jeszcze bardziej rozpalały żądzę mordu. Ale jego sumienie nie chciało polec i nie zdołał całkiem pogrążyć się w obłędzie, nie potrafił oddać duszy we władanie mroku. Zaczął się więc modlić. Było już jednak za późno. Ze wspomnień wyrwał go kolejny przechył okrętu. W szczelinie ściany dojrzał, jak
olbrzymia fala uderza w burtę i kaskadą wody opada na pokład. Marynarze wdrapali się na maszt i pospiesznie, ponaglani przekleństwami kapitana, zaczęli klarować żagiel. Gdy Arnold von Baden usłyszał krople deszczu coraz silniej uderzające o deski kasztelu, już wiedział, że czeka ich sztorm. Nie lękał się śmierci. Przez lata służby brał udział w dziesiątkach bitew i setkach pomniejszych starć, widział tysiące umierających wrogów i pochował wielu przyjaciół, więc zdołał się z nią oswoić. Uczynił jednak znak krzyża i modląc się bezgłośnie, polecił duszę patronce zakonu, Najświętszej Marii Pannie. Błagał, żeby wstawiła się za nim u Ojca Najwyższego. Wiedział, że za zbrodnie, których dopuścił się względem bliźnich, bramy Królestwa Niebieskiego są dla niego zatrzaśnięte. Nie oszukiwał się jak inni bracia rycerze i wiedział, że jeśli stanie na Sądzie Ostatecznym, krzywdy wyrządzone poganom nie będą wliczone w poczet zasług, a wręcz przeciwnie, staną się powodem wtrącenia go w najgłębsze czeluści piekła. Ale na razie piekło szykowało mu morze. - Wszyscy na pokład! - krzyczał kapitan i chociaż dotyczyło to zwykłych marynarzy, Arnold zrzucił płaszcz i w samej koszuli oraz nogawkach wyskoczył ze swojej prowizorycznej kajuty. Od razu potężny podmuch wiatru rzucił go na burtę. Uderzył plecami o reling, skrzywił się z bólu, ale mocno zaparł się nogami, chwycił najbliższy czerpak i wraz z marynarzami zaczął wylewać wodę. Kątem oka dostrzegł, że za jego przykładem poszli również zbrojni knechci. W obliczu zagrożenia i na widok dostojnika zakonu pracującego wespół z załogą chwycili za czerpaki, wiadra, a nawet kielnie. Woda nieprzerwanie wdzierała się przez wysokie burty, wiatr świszczał nad głowami, a deszcz chłostał twarze niczym bicz plecy niepokornego sługi. W ciemności widać było zarysy olbrzymich, spienionych fal nieubłaganie zdążających w stronę statku. Bałwany morskie przypominały wyniosłe szczyty gór i wydawało się, że zaraz wynurzy się z nich lewiatan, potwór morski o kilku głowach, postrach zabobonnych żeglarzy. Ponoć przed tysiącem lat stwór ten został ujarzmiony przez papieża Sylwestra I i uwięziony w podziemiach Lateranu, a teraz tylko czekał okazji, żeby się wydostać i pochłonąć świat. Przepowiednie mówiły, że nastąpi to w roku tysięcznym, za pontyfikatu papieża Sylwestra II. Mówiono nawet, że jeden Sylwester smoka uwięził, a drugi go wypuści. Na szczęście w Nowy Rok katastrofa nie nastąpiła, świat ocalał i euforia ogarnęła lud. Bawiono się i tańczono do rana. Od tego czasu w ostatni dzień roku urządza się huczne sylwestrowe zabawy. Jednakże starzy żeglarze powiadają: „Co się odwlecze, to nie uciecze” i gdy morze jest wzburzone, z lękiem spoglądają na nieprzebraną toń i wypatrują lewiatana.
Mimo ciężkiej pracy na pokładzie statek nabierał wody, a sternik nie był w stanie utrzymać obranego kursu. Znosiło ich ku piaszczystym plażom wschodniego brzegu Bałtyku. Wiatr z każdą chwilą przybierał na sile, sunęły na nich ściany wody, olbrzymie niczym mury malborskiego zamku, serca zarówno knechtów, jak i doświadczonych marynarzy ogarnął strach. Opuścili czerpaki, porzucili mocowanie ładunków i padli na kolana w pokorze przed żywiołem. Przerażeni modlili się żarliwie jak nigdy w całym swoim życiu, bo teraz naprawdę chodziło o ich marne żywoty. Nagle zdali sobie sprawę, jak kruchymi są istotami, uwięzionymi na niewielkiej łupinie wśród szalejącego sztormu. Po policzkach płynęły im łzy zmieszane ze słoną wodą. Przemoczony von Baden przywarł do relingu, chwycił mocno drewniane ozdoby i spoglądał bezradnie, jak kolejna fala przewala się przez pokład, zabierając kilku marynarzy. Ich krzyki zlały się w jedno z potężnym rykiem wiatru, trzaskiem pękających wręgów statku, łamanych desek poszycia, a oni na zawsze zniknęli pod powierzchnią wody. Nie dane im będzie spocząć w ziemi, jak na prawdziwego chrześcijanina przystało, ich trumną na wieki pozostanie dno morza i tafla wody zamknie się nad nimi jak wieko. Odwrócił głowę i dostrzegł, że sternik walczy jeszcze, próbując za pomocą długiego rumpla nakierować kogę na właściwy kurs. Pamiętał tego starego wilka morskiego jeszcze z czasów wyprawy na witalijczyków, gdy dzielnie prowadził krzyżacki okręt flagowy podczas bitwy morskiej u wyspy Helgoland. To właśnie wtedy ujęto słynnego Klausa Störtebekera, największego z piratów, jakich nosiła ziemia, wraz z siedemdziesięcioma jego ludźmi. Wszyscy zostali skazani na ścięcie. Wśród żeglarzy krążyła opowieść, że Störtebeker miał prosić o łaskę dla tylu jego ludzi, obok ilu po ścięciu zdoła jeszcze przebiec po egzekucji. I ponoć bezgłowy pirat biegł szpalerem skazańców, a gdy minął już pięciu, przerażony kat rzucił mu pod nogi katowski pieniek, wtedy dopiero potknął się i upadł. Oczywiście tych pięciu piratów również zostało zgładzonych, bo zbyt wiele krwi bracia witalijscy napsuli możnym tego świata i nikt nie mógł odejść bez kary. Ale legenda przetrwała. Nagle naprężony do granic rumpel złamał się wpół i sternik nadział się na ostro zakończone drzewce. Zawisł bezwładnie, a wiatr targał jego umierającym ciałem. Trzewia z przebitego brzucha wylały się na zewnątrz, a spojrzenie starego wilka morskiego mętniało z każdą chwilą. Arnold von Baden odepchnął się od burty i ruszył na pomoc. Walcząc z napierającą wodą, widział wokół umierających ludzi, miażdżonych przez źle zamocowane beczki i skrzynie, porywanych przez wiatr i roztrzaskiwanych o drewniane kasztele. Czyżby sama Śmierć zawitała na okręt? Krzyżakowi wydawało się, że widzi ją na rufie,
otuloną czarnym płaszczem, w narzuconym na czerep kapturze, jak rechocząc złośliwie, tnie kosą powietrze razem z ludzkimi istnieniami. Nie miał śmiałości spojrzeć w jej ziejące pustką oczy i zatrzymał się w pół kroku. A ona wyciągnęła w jego kierunku kościsty palec. Krzyżak usłyszał trzask łamanego masztu, a potem ogarnęła go ciemność. *** Słońce zaledwie wzniosło się nad horyzont, ciepłem budząc do życia kwiaty, które rozchylały kolorowe płatki, leśne zwierzęta zagrzebane w legowiskach i ptaki w gniazdach. Jasne promienie przegoniły resztki snu z powiek Butryna. Chłopiec ziewnął szeroko, piąstkami potarł wielkie, brązowe oczy i spojrzał na ożywiający się świat. Uśmiechnął się, dziękując Żeminie za dary ziemi, drzewo, pod którym się skrył, i owoce, oraz Matergabii za opiekę i ogień, który odegnał nocny chłód. Największe jednak podziękowania złożył Perkunowi za ochronę przed wiatrem, który całą noc szalał na wybrzeżu. Podniósł się, otrzepał z piasku koszulę i spodnie - jedyne, jakie posiadał - i raźno ruszył leśną ścieżką. Niemal biegł, by jak najszybciej dotrzeć do plaży. Po sztormach morze wyrzucało na brzeg mnóstwo płonących kamieni. Butryn uwielbiał je zbierać, godzinami mógł grzebać patykiem w piasku, by je znaleźć. Wolał to od nauk ojca o pszczołach. Drążenie barci w pniach drzew, zakładanie śniotów chroniących przed dzięciołami i doglądanie rojów nudziło go okropnie. Wraz ze starszym bratem od małego przyuczany był do bartnictwa. Wiedział, jak wspinać się po pniu przy użyciu powrozów, podkurzać pszczoły za pomocą fajek dymnych, żeby łatwiej wyjąć z barci plastry miodu. Niestety, Butryn bał się pszczół, ich użądlenia powodowały u niego duszności i straszną opuchliznę. Cóż z tego? Nikogo to nie obchodziło. Bartnictwo było przecież dziedziczone, pradziad był bartnikiem, dziad, ojciec i on sam powinien nim zostać. Ale jemu w głowie były tylko płonące kamienie, mieniące się odcieniami czerwieni i złota, jakby pochwyciły i zamknęły w swoim wnętrzu słońce. Zdarzało się czasem, że chłopak dostrzegał w środku zastygłe drobne muszki, mrówki i inne owady, których na próżno było szukać na łąkach. Butryn miał przeczucie, że pochodzą sprzed wieków i jakimś magicznym sposobem zostały zaklęte w kamieniu. Przyspieszył kroku, wiedząc, że inni mieszkańcy okolicznych osad również słyszeli sztorm na Bałtyku i zapewne też zdążają na wybrzeże w poszukiwaniu skarbu. Żmudzini nazywali go jantarem od żywicy morskiej, którą w rzeczywistości był, Niemcy bursztynem, Szwedzi rafem, a jeden stary rybak powiadał, że to skamieniały mocz rysia. Butryn jednak wiedział swoje i twierdził, że to łzy bogini słońca, które spadając na ziemię, zmieniają się w płonące kamienie. Wczorajszego wieczoru, widząc, że zbiera się na sztorm, wymknął się z chaty, aby dotrzeć
do plaży przed innymi i cały wyrzucony przez morze skarb mieć dla siebie. Potrzebnych mu było wiele płonących kamieni, które potem w pocie czoła oszlifuje i wyrzeźbi z nich figurki zwierząt, ptaków i ludzi. W mniejszych zrobi otworki, nawlecze na rzemień i powstaną naszyjniki godne królowych, którymi obdaruje swoją matulę oraz trzy siostry. Od czasu do czasu sprzedawał swoje wyroby kupcom, których spotykał na trakcie do Memla, i wtedy cała rodzina przez tydzień miała co włożyć do miski, czasem starczało nawet na nowe giezło i buty. Duma nie pozwoliła ojcu przyznać, że to syn utrzymuje rodzinę, i nadal widział jego przyszłość w bartnictwie. Przymykał jednak oczy na wypady chłopaka nad morze i nie gonił do pracy tak jak drugiego syna. Butryn wyszedł z lasu, minął ostatnie, pojedyncze sosny i od razu wiatr zmierzwił jego czarną czuprynę. Idąc między ogromnymi wydmami, wsłuchiwał się w szum morza. Ucieszył się, gdyż nikogo nie dostrzegł na plaży. Inni pewnie dopiero wyszli ze swoich osad ukrytych głęboko w żmudzkiej puszczy. Zapomniał o całym świecie i z nosem przy ziemi zabrał się do poszukiwań. Po dobrym kwadransie natrafił na podmywane przez fale połamane deski i belki, ale nie zwrócił na nie uwagi, podobnie jak na postrzępioną białą szmatę z wymalowanym czarnym krzyżem. Dopiero gdy niemal potknął się o kawał drewnianego kasztelu i leżącego na nim człowieka, krzyknął przestraszony. Pierwszym odruchem była ucieczka, nawet odbiegł kawałek, ale chłopięca ciekawość wzięła górę. Ostrożnie zbliżył się do leżącego. Był to postawny mężczyzna w średnim wieku, w bogato haftowanym odzieniu. Miał siwe, krótko ścięte włosy, oblicze poznaczone bliznami i coś mówiło chłopakowi, że to wojownik, choć pasa z mieczem u niego nie zauważył. Oczy miał przymknięte, ale klatka piersiowa rytmicznie się poruszała, co znaczyło, że wciąż żyje. Dopiero teraz Butryn rozejrzał się i zobaczył leżące wokół szczątki okrętu na przestrzeni co najmniej stai. Czy wśród rozbitych beczek, strzaskanych drewnianych belek byli jeszcze inni żywi ludzie? Ale chłopiec nie zdążył tego sprawdzić. Nagle usłyszał tętent końskich kopyt i w dali spostrzegł jeźdźców w białych i szarych płaszczach. Krzyżacy! Ogarnął go strach i biegiem puścił się w stronę lasu, gubiąc sakiewkę z uzbieranymi bursztynami. Nawet nie przyszło mu na myśl, żeby po nią wrócić. Znał okrucieństwo panów pruskich i nie wątpił, że gdyby go schwytali, zawisłby na najbliższym drzewie. Uciekł więc, nie oglądając się na nieprzytomnego mężczyznę. Nie mógł wiedzieć, że to krzyżacki dostojnik i że ich drogi jeszcze się zejdą, ponieważ... *** ...każdy z ludzi posiada własną ścieżkę, którą zmierza do celu. Nieraz jest ona prosta,
łatwa i zrozumiała, innym razem biegnie krętymi meandrami, klucząc pomiędzy radością a cierpieniem, chwałą a upadkiem. W jednej chwili jest się zwycięzcą, bez trwogi stającym twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, wyzywającym śmierć, w następnej człowiekiem złamanym. W jednym dniu wyrzyna się tuziny ludzi, pali dziesiątki domostw, w następnym jest się ściganym niczym wilk przez sforę psów myśliwskich. Jechali gęsiego, pochyleni w siodłach, zmarznięci i głodni. Zapadał mrok, niebo poszarzało, a oni nie zatrzymywali się, chcąc uciec pogoni. Niewielu ich już zostało - z tych, co najechali ziemię miednicką, łupiąc i paląc, w pysze wierząc w swą bezkarność. Teraz dumni i niezwyciężeni bracia-rycerze zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie niczym ostatni maruderzy uchodzili przed zwykłymi kmiotkami, uzbrojonymi jedynie w zwykłe maczugi, topory i noże. Żmudzini, którzy podczas rejz krzyżackich uciekali głęboko w las do przygotowanych kryjówek i wracali, gdy fala nieprzyjaciela ustępowała i dogasały zgliszcza domostw, tym razem postanowili stawić opór. Przelała się czara goryczy, w sercach zapłonął gniew i choć nie mieli przywódcy, a jedynie rzeszę pomniejszych bojarów, zdołali skrzyknąć się i gdy okrutny komtur Memla z wójtem sambijskim najechali ich ziemię, stanęli murem. Arnold von Baden, wtedy jeszcze mający czarne jak noc włosy i niebieskie, wesołe oczy, które niejednej niewieście zawróciły w głowie, spojrzał za siebie. Na szczęście nikt za nimi nie jechał, a oni, przebijając się przez olbrzymie zaspy śnieżne, zagłębiali się w las. Coraz trudniej było przeciskać się przez knieje i musieli zsiąść z koni. Szli tak długo jak się dało i dopiero gdy zrobiło się zupełnie ciemno, przystanęli znużeni. W nikłym świetle gwiazd spostrzegli, że znajdują się na zamarzniętych moczarach. Panowała zupełna cisza, nawet karłowate wierzby, pochylone upiornie nad bagnami, nie wydawały szmeru i choć wiatr kołysał gałęziami, rycerze nie słyszeli szumu. W ich serca, dotąd nieznające trwogi, wdarł się strach. Czyżby znaleźli się na uroczysku? A może ten ciemny, chłodny, szary świat należał do zmarłych? Słońce tam nie dochodziło, kolory blakły, a wszelkie głosy milkły. Tak właśnie wygląda dziedzina duchów welów, jak ich tutaj nazywano. Ponoć gdy Żmudzin umrze, ciało jego jest palone, duch zaś uchodzi do przodków, którzy otwierają mu wrota krainy śmierci, sadzają na ławie i serdecznie goszczą. Ale welowie żyją również w lasach i na uroczyskach, a zdarza się nawet, że będąc niewidzialnymi, wpraszają się do chat śmiertelników. Siedzą wtedy przy stołach, biorąc udział w ucztach, i baczą, czy ktoś ich czci nie uchybia, bo mogą się zemścić nieurodzajem, sprowadzić zarazę lub pomór bydła. Dlatego biesiadujący odlewają im napoju i nie podnoszą kawałków jedzenia, które spadły na ziemię, twierdząc, że welowie się
nimi pożywią. Siedmiu rycerzy, bo tylu ich tylko zostało z całego oddziału, zbliżyło się do siebie i trwożnie rozglądało, próbując przebić wzrokiem ciemność. Może lepiej było wyjść na gościniec i stawić czoło prześladowcom? Umrzeć jak na prawdziwego woja przystało, z orężem w ręku, a nie na cuchnących moczarach. Oczyma wyobraźni widzieli, jak otaczają ich ożywione trupy, podchodzą, powłócząc nogami, wyciągają gnijące palce, by zadusić lub porwać w bagnistą toń. Niemal słyszeli w ciemności dziwne chrząknięcia, szydercze śmiechy, szepty i pomruki. Arnold von Baden zawsze wierzył tylko w to, co ujrzał na własne oczy, oprócz - rzecz jasna - Boga Najwyższego, którego wyznawał, mimo że spotkać miał Go dopiero podczas Sądu Ostatecznego. Teraz jednak był pewien, że ktoś kryje się w mroku, obserwuje go, i ten jeden jedyny raz uwierzył w bajania dziadów. Czuł już na karku cuchnące oddechy istot, które wypełzły z otchłani piekieł, żeby pazurami i zębami zerwać kruche ludzkie istnienie. Bał się jak nigdy dotąd, ale nie wiedział, że już niedługo bać się będzie po stokroć bardziej. Nagle w oddali posłyszeli głuchy trzask, jakby złamała się przydepnięta gałązka. Ten dźwięk nie był już wytworem imaginacji. Wyciągnęli miecze, gotowi siec i kłuć wroga, choćby okazał się samym Lucyferem przychodzącym po ich nieszczęsne dusze. Wokół rycerzy zakonnych rozbłysły pochodnie, jedna po drugiej, i po chwili były ich już setki. Ujrzeli pałające nienawiścią oczy i ponure, brodate oblicza... *** Chciał się podnieść i zerwać do ucieczki, ale silne ręce mocno go przytrzymały. - Spokojnie, bracie - rzekł z troską w głosie pochylający się nad nim brodaty mężczyzna. Nic ci nie grozi. Arnold, mimo bólu rozrywającego mu płuca, uniósł się lekko i rozejrzał wokół. Znajdował się na plaży, a nieopodal stało kilkunastu zbrojnych knechtów oraz dwóch rycerzy. Mrużąc oczy, próbował dojrzeć herby na ich jakach, by wiedzieć, w czyich rękach się znalazł. Odetchnął z ulgą, gdy spostrzegł czarne krzyże na płaszczach. Dopiero teraz przypomniał sobie wydarzenia poprzedniej nocy, straszliwy sztorm, spadającą reję, uderzenie w głowę i lodowatą wodę. Później walczył z morzem, próbując dopłynąć do oddalającego się okrętu, ale po chwili krzyżacka koga była tylko niewielkim punktem na tle czarnej otchłani morza. Wokół niego dryfowały resztki strzaskanej rufy i udało mu się wspiąć na oderwany duży fragment kasztelu. Nie miał siły na nic więcej i pogodzony ze śmiercią zapadł w głęboki sen. - Pić - wyszeptał spierzchniętymi wargami. Usiadł, ale nadal czuł, jak jest słaby i obolały.
Jeden z knechtów podszedł do konia, zdjął bukłak i podał go von Badenowi. - Uważajcie, bracie, to wino. - Brodaty rycerz roześmiał się rubasznie, widząc, jak rozbitek łapczywie opróżnia bukłak. - Jeszcze wam do głowy uderzy. - Dobrze, żem was, bracie, poznał. Spotkaliśmy się przed rokiem w Malborku. Nie wiem, czy mnie sobie przypominacie? - powiedział drugi zakonnik, chudy mężczyzna o zimnych, strasznych oczach. - Jam jest Hinze Ronow, prokurator z Memla. A ten nieokrzesaniec, co z was sobie dworuje, to Otto von Biendorf. Przybył z Ragnety i trzeci miesiąc u nas gości. Dufam, iż nasz komtur wreszcie go wygna, bo musicie wiedzieć, że to wielki żarłok i opój. Wnet nam wszystek szpek ze spiżarni wyżre i beczki wyżłopie. - Nie frasuj się, Hinze - odparł Otto ze śmiechem. - Wonczas pozostaną jeszcze okoliczne białki, w których tak się lubujecie. Nie było tajemnicą, że mimo ślubów czystości zakonnicy nie stronią od niewiast i nawet się z tym nie kryją. Obcowali cieleśnie z nierządnicami w zamtuzach, dziewkami służebnymi i zwykłymi wieśniaczkami. Te ostatnie często brali siłą, nie bacząc na krzywdy, które im wyrządzali. Memelski prokurator prychnął gniewnie. Nie był mu w smak żart towarzysza. - Ponadto - kontynuował niezrażony Krzyżak z Ragnety - morskie powietrze wielce mi służy. Arnold zaspokoił pragnienie i dopiero teraz mógł skupić się na tym, co usłyszał. Był pewien, że jeden z braci wymienił nazwę Memel i poczuł lodowate zimno w sercu. - Gdzie... - mówienie przychodziło mu z trudem. - Gdzie ja jestem? Biendorf spoważniał i spojrzał na niego smutno. - Miałeś nieliche szczęście - rzekł. - Na plaży na wiele staj rozrzucone są szczątki okrętu, a wśród nich nie znaleźliśmy nikogo żywego. Wychodzi na to, że jesteś jedynym ocalałym. - Gdzie? - powtórzył przez zaciśnięte zęby. - Opodal Połągi. Na Żmudzi. *** Jechali ku północy. W dali majaczyły już zielone lasy Połągi, drewniane chaty rybaków, portowa keja i stojące przy niej krajery, belingery, szkuty, szniki, bordynki oraz niewielkie łodzie wiosłowe. Na drodze spotykali coraz więcej ludzi, którzy raczej z przestrachem niż zaciekawieniem przyglądali się krzyżackiemu oddziałowi. Dobrze wiedzieli, że rycerze z krzyżem na płaszczach nie przyjechali tutaj z przyjacielską wizytą. Połąga była jedynym portem Litwy. Na południu ciągnęły się ziemie zakonu krzyżackiego, na północy zaś leżały Inflanty, należące do zakonu Kawalerów Mieczowych. Dzięki temu panowie pruscy kontrolowali i utrudniali jak tylko mogli litewski handel morski.
Osłabiony von Baden, jadąc na kasztanowej klaczy, trzymał się kurczowo łęku. Na szczęście Krzyżacy zawsze zabierali w podróż luzaki i żaden z knechtów nie musiał oddawać swojego wierzchowca. Gdy tylko znalazł się w siodle, chciał udać się do Memla, jednakże dwaj bracia zakonni kategorycznie się temu sprzeciwili, twierdząc, że na traktach jest niebezpiecznie i bandy rabusiów tylko czyhają na samotnych podróżnych. Przekonali go, że z Połągi równie szybko znajdzie statek do Gdańska, a im w podróży będzie raźniej, bo swojego towarzystwa mieli już serdecznie dość. Tak więc zdążał na Żmudź, której bał się bardziej niż piekła. - A w jakiej to ważnej sprawie zdążacie do Połągi? - zapytał, gdy zwolnili i konie z kłusu przeszły w stęp. - Wywiadowcy donieśli, że od kilku dni przebywa tam jakowyś rycerz, który codziennie do portu chadza i o statki przybyłe z Polski się wypytuje - odparł Biendorf. - Otto! - Memelski prokurator wściekle spojrzał na swojego towarzysza. - Powściągnij język. - Od kiedy to mamy tajemnice przed naszymi braćmi? - oburzył się brodaty Krzyżak. - Jeśli przestaniemy sobie ufać nawzajem, niechybnie skończy się to intrygami i bratobójczym rozlewem krwi. - Nieraz już w zakonie bywało, że brat brata puginałem dźgnął - skrzywił się szyderczo Hinze Ronow. - Musisz, bracie Arnoldzie, wybaczyć mojemu towarzyszowi - rzekł niezbity z tropu Otto von Biendorf. - Zbyt wiele lat piastuje urząd prokuratora i wszędy węszy jeno spiski. A choć jest obdarzony przednim rozumem, to w parze z wielką przenikliwością idzie u niego wielka podejrzliwość. - Wybaczam - roześmiał się von Baden. - I poniekąd rozumiem obawy naszego brata. Wszelako ciekawym, jakie zagrożenie dla zakonu może stanowić jeden zaledwie człek? Prokurator zmrużył oczy, spoglądając daleko przed siebie, i dopiero po dłuższej chwili odezwał się: - Niechybnie szpieg to króla Władysława. - Skąd ta pewność? - Zaledwie przed kilkoma dniami na polecenie wielkiego mistrza zajęliśmy dwadzieścia statków ze zbożem, które Jagiełło wysłał jako pomoc dla głodującej Litwy. Jak należało się spodziewać, pod ziarnami znaleźliśmy broń. Ów człowiek miał dopilnować, żeby transport trafił w odpowiednie ręce. - Czyje?
- To oczywiste! - zakrzyknął Otto. - Do buntowników! A przecie Żmudź zgodnie z prawem należy się zakonowi. Już wielokrotnie odstępowali ją uroczyście i na wieki Jagiełło, Witold i Świdrygiełło. A teraz sami mąt czynią i do buntu tych biedaków podżegają. Żmudzini na „krzyk” zbierają się w zbrojne kupy, ognie na wzgórzach palą i tylko patrzeć dnia, gdy niczym psy zaczną gryźć rękę, która ich karmi. Arnold von Baden uśmiechnął się gorzko, gdyż wiedział, że hojne dary rozdawane przez Krzyżaków wśród żmudzkiego ludu istniały wyłącznie w listach słanych do papieża wraz z pomyślnymi wieściami o postępującej chrystianizacji tego surowego kraju. Tak naprawdę Żmudzini zamiast odzienia dostawali ból, zamiast butów ogień, zamiast pożywienia ostrza mieczy. - Musimy ująć tego człowieka - włączył się do rozmowy prokurator z Memla. - Na mękach wyjawi wszystko. A przede wszystkim wyzna, gdzie znajdziemy tego jednookiego przywódcę buntu. - Jednookiego? - wyszeptał pobladły von Baden. Czuł, jak strach wypełza z zakamarków serca, paraliżuje. Z trudem zdołał się opanować. - Jak brzmi jego imię? - Zowią go Thel... *** ...walczyli jak szaleni, walczyli o życie. Wiedzieli, że nikt nie okaże im litości. W chrześcijańskim świecie na polach bitew można liczyć na kodeks rycerski, miłosierdzie lub chciwość zwycięzcy, który za obietnicę sowitego okupu okaże pokonanemu łaskę. Żmudzini nie znali pełnych kurtuazji zasad wojowania, nie wierzyli w Boga prawdziwego, więc i sumienia nie posiadali, a na złocie im nie zależało. Ponadto ich serca wypełnione były nienawiścią. Wśród nich był człowiek imieniem Korkuć, który miał niegdyś bardzo piękną córkę. Porwali ją bracia zakonni i folgowali z nią sobie na wszelkie sposoby. Jej brat był świadkiem, jak ją bezcześcili, i nie mogąc zdzierżyć, przebił jednego z Krzyżaków mieczem. Korkuć już nigdy nie ujrzał syna ani córki. Wyssygynowi, znakomitego urodzenia bojarowi, zawlekli żonę z dziećmi do Fredeburga. Przebywać tam mieli tak długo, aż ruchawki na Żmudzi ustaną, żeby panowie pruscy mieli pewność, że Wyssygyn do buntu się nie przyłączy. Ale zaraz następnego dnia wszystkich wymordowali. Nie oszczędzili nawet dwuletniej córeczki, którą bojar uwielbiał ponad wszystko. Brata niejakiego Sągajły Krzyżacy żywcem nawlekli na pal za polowanie w memelskich lasach. Nie miał biedak nic na swoje usprawiedliwienie oprócz tego, że nie jadł od przeszło
tygodnia. Ponoć śmierć przyjął jako wybawienie od podłego życia. Rodzice Mindowga spłonęli żywcem, gdy córek swoich nie chcieli wydać na łup żołdakom. On tego nie widział, bo tego dnia wybrał się do bartnika po miód. Gdy wrócił, znalazł pogorzelisko i zwęglone ciała ojca i matki. Sióstr miał już nigdy nie spotkać, uprowadzone zakończyły żywot zaledwie po dwóch latach w podrzędnym zamtuzie dla knechtów. Tuż przed śmiercią skórę miały pokrytą bolesnymi wrzodami, z których sączyła się ropa. Chociaż ich ciała zostały zbrukane, dusze pozostały czyste i jako wele powróciły do żmudzkich lasów. Byli tam mężowie pohańbionych żon, ojcowie uprowadzonych dzieci, którym nie pozostało już nic prócz zemsty. Tak więc rycerzy krzyżackich otaczali ludzie z krwi i kości, a nie upiory - jak w pierwszej chwili myślał von Baden. Zaatakowali w milczeniu, wściekle tnąc kordami, tasakami o szerokiej głowni, rąbiąc siekierami na oślep, byle trafić znienawidzonego wroga. Zakonnicy bronili się mieczami, kładąc trupem rzesze słabo opancerzonych napastników. Natomiast żmudzkie sztychy zatrzymywały się na kolczugach, cięcia na tarczach i mogłoby się wydawać, że podczas tej nocnej walki najeźdźcy będą górą. Jednakże Żmudzini parli naprzód, nie bacząc na umierających towarzyszy i ciężkie rany. Na miejscu poległych pojawiali się nowi, a rycerze coraz wolniej parowali ciosy i po jakimś czasie na zamarzniętych moczarach pozostało tylko dwóch - krwawiący z wielu ran komtur z Memla i on, Arnold von Baden. Nie padli na kolana, błagając o litość, tylko przywarli do siebie plecami, gotowi bronić się do ostatniego tchu. Tak nakazywał im rycerski honor i niemiecka duma. Pochodzili z najzamożniejszych rodów Rzeszy i przybyli tu jako zdobywcy, władcy, pyszni panowie. Wznieśli miecze do ostatniego, jak im się wydawało, starcia, gotowi na śmierć, na spotkanie z Bogiem, który ich osądzi według zasług dokonanych na tym padole. Memelski komtur nie miał wątpliwości, że zasiądzie w niebiosach, po prawicy Ojca Najwyższego, za gorliwe nawracanie pogan. Arnold von Baden wiedział, że za to samo będzie się smażył w piekle. Ale nie dane im było wtedy umrzeć, choć obu przyszło potem tego żałować. Szeregi wroga rozstąpiły się i wyszedł przed nie rosły mężczyzna o długich, kruczoczarnych włosach spływających kaskadą na ramiona. Jego oblicze było pokryte bliznami, a na lewym oku nosił przepaskę. To był Thel, słynny żmudzki przywódca, który w swoim czasie miał nawet przegonić samego Ulryka von Jungingena z ziemi miednickiej. Przyglądał się im wnikliwie jedynym okiem, w którym odbijało się szkarłatne światło pochodni, czyniąc jego widok upiornym. - Żywcem ich brać - rzekł tubalnym głosem. - Bogowie żądają ofiary...
*** Na niewielkiej polanie, w samym środku świętego dla Żmudzinów gaju, zebrali się co znaczniejsi bojarzy. Zasiedli na zimnych kamieniach, które niewiadomym sposobem znalazły się pośrodku lasu, na spróchniałych zwalonych drzewach, których pod żadnym pozorem nie wolno było ruszać z miejsca, na trawie wśród jeleni, dzików i saren, które nie płoszyły się, wiedząc, że w świętym miejscu nic im nie grozi. Thel spojrzał w brodate oblicza bojarów i ujrzał w nich lata cierpień, upokorzeń i bólu. Niczego innego w swoim życiu nie zaznali i choć byli wolnymi ludźmi, prawdziwej wolności nigdy nie zakosztowali. Panowie pruscy każdego dnia deptali ich godność, orężem wymuszali posłuszeństwo, torturami posłuch. Thel był świadom, że w sercach Żmudzinów płonie gniew, nie wiedział tylko, czy uda się go przekuć w czyn. - Nie będę języka strzępić i gadać po próżnicy - rozpoczął i wszyscy z szacunkiem spojrzeli w jego naznaczoną zmarszczkami twarz. Mimo że miał już ponad pięćdziesiąt lat, włosy mu nie siwiały, mięśnie nadal były twarde jak głaz i nie było na całej Żmudzi męża, który dałby mu radę. - Domyślacie się wszyscy, po co was zebrałem? Bojarzy pokiwali głowami. - Ci, którzy krzyż na odzieniu noszą, ziemię naszą bezczeszczą - zaczął cicho, ale w miarę mówienia jego głos rozbrzmiewał coraz głośniej, grzmiąc echem po lesie. - Nie szanują praw naszych, święte dęby wycinają, ołtarze wniwecz obracają i ognie na wzgórzach bogom poświęcane gaszą. W ich miejsce stawiają świątynie, które wysokimi wieżami niebo nad naszymi głowami ranią. - Prawda! - krzyknęli chórem. - Chcą nas zniewolić - mówił dalej, widząc, że jego przemowa porwała słuchaczy. Wszystkie płody naszego kraju panowie pruscy zabrali, odjęli nam polowanie i rybołówstwo, zabronili handlu z sąsiadami. Chudobę odebrali, z domostw zostawili zgliszcza, nasze siostry i córy gwałtem uwlekli, co roku dzieci nasze na zakładników wywozili! Kajdany nam zakładają, a my przecie ludźmi jesteśmy, nie zwierzętami, co je można darować albo sprzedać. Jesteśmy ludem wolnym! Wielu bojarów podniosło się z miejsc i przeklinając, pięściami wygrażali. Złorzeczyli Krzyżakom i ich potężnej bogini Ma'rze. Kilku z nich już zapragnęło na Malbork ruszać i straszną figurę rozbić, bo według krążącej legendy dopiero gdy posąg zostanie wniwecz obrócony, zginie na zawsze zakon krzyżacki. - Prawdę gada - wybił się głos jednego z bojarów. - Trza nam wojnę obwołać! - krzyknął inny.
- Rad jestem z waszych słów - rzekł Thel. - Niechże na „krzyk” woje ze wszystkich ciwustw w Miednikach się stawią. Zbrojnie i z żywnością na dwie niedziele. Z Troków ciągną ku nam hufce kniazia Witolda, który wspomóc naszą sprawę przyobiecał. Idzie z tuzinem armat, co kamienie wyrzucają wielkości ludzkiej głowy. Stawimy czoło ciemiężycielom! Staniemy jak nasi przodkowie pod Durben i jak oni zadamy klęskę panom pruskim. Zdrowe oko buntownika zapłonęło dziwnym ogniem, który widuje się u ludzi czynu, gotowych porwać za sobą tłumy. Pełen zapału, wiary, ale również fanatyzmu. Rozbłysnął niczym pochodnia, rozświetlając źrenicę, następnie z szybkością huraganu przeniósł się na ludzkie serca, rozpalając je do czerwoności. Teraz już wszyscy wznosili gromkie okrzyki, wymachiwali dobytym orężem, gotowi stanąć do walki z wrogiem choćby natychmiast. Gorliwie zapewniali swojego przywódcę, że wici do każdej z osad roześlą i jak tylko zbiorą hufce, zaraz się w Miednikach stawią. Wsiedli na małe, ale rącze konie pozostawione na skraju lasu i rozjechali się w cztery strony świata. Dotrą do każdego z ciwustw, najodleglejszych wsi, niedostępnych, ukrytych w lasach gospodarstw, wzywając wszystkich wolnych i czynszowników bojarskich pod broń. Nie minęły dwa pacierze, a na polanie zaległa cisza, przerywana jedynie wdzięcznym śpiewem ptaków. Tylko Thel stał pośrodku smutny i zasępiony. Po raz kolejny udało mu się wzniecić zapał w tych prostych ludziach, porwał ich słowami, jak czynił to od przeszło dwudziestu lat. Widział jednak, że gdy ochłoną, ogień wygaśnie i słowa o wolności przestaną rozbrzmiewać w ich sercach, wtulą się w ciepłe ramiona żon i minie im chęć do walki. Stwierdzą, że życie cenią sobie bardziej niż wolność, że więcej mają do stracenia niż zyskania, i znów pogodzą się z losem niewolników. W Miednikach zaś pojawi się garstka tych, którzy stracili wszystko, i oni poszukają ukojenia w śmierci. Jak zawsze. A może tym razem będzie inaczej? Czara goryczy, która wydawała się przepastna jak morze, w końcu się przelała. Żmudzini obdarci z godności przynależnej każdej istocie ludzkiej wreszcie podniosą głowy, hardo spojrzą w oczy oprawców i orężem odbiorą to, co im się należy - wolność i szacunek. Miał nadzieję, że tak się stanie. Promienie słońca stojącego w zenicie smagały liście i przebijając się między gałęziami drzew, utworzyły niezwykłą mozaikę utkaną ze światła i cienia. Pośrodku pojawiła się dziwna postać w czerni, ale równie dobrze mogła być to tylko zwalona, spróchniała gałąź lub zwykłe złudzenie. Zebrane na polanie zwierzęta nagle podniosły głowy, raczej zaciekawione niż zaniepokojone. Czyżby to zbłąkany wel, szukający ludzkiego towarzystwa, tudzież Łajma w drodze nad strumyk, gdzie przez całe popołudnie będzie podziwiać swoją urodę? A może to sama bogini Żemina doglądająca, czy świętego gaju nikt nie bezcześci?
Thel w swoim życiu wiele już widział i przeżył. Niestraszni mu byli umarli, bo wiedział, że to żywi dopuszczają się największych okrucieństw. Nie bał się również bóstw, których w lesie nie brakowało. Chrześcijańscy misjonarze twierdzili, że to wierutne bzdury, bajdy opowiadane przez proszalnych dziadów, ale on niejedną noc spędził w lesie i dobrze wiedział, kto zamieszkuje nieprzebytą żmudzką puszczę. Czekał więc bez trwogi, obserwując, jak istota zbliża się do niego, a czyniła to tak lekko i wdzięcznie, że wydawało się, iż płynie w powietrzu, nie dotykając ziemi. Czarne jak noc włosy muskał wiatr, mocniejszy powiew targnął szatą, odsłaniając blade uda, jędrne piersi. Nie była to jednak zjawa ani bogini, choć Thelowi zdawała się istotą nie z tego świata. Stanęła przed nim kobieta z krwi i kości. - Aldona... - wyszeptał. *** W Połądze powitały ich niechętne spojrzenia litewskich kupców, dla których był to jedyny dostępny port i którym obecność rycerzy zakonnych nasuwała podejrzenia, że ostatni bastion u wrót Bałtyku zostanie im odebrany. Rycerze wjechali przez główną bramę i dalej zatłoczoną uliczką, wypełnioną gwarem, kramami kupieckimi, w stronę największej w mieście karczmy. Hinze Ronow wierzył, że w tym właśnie przybytku, od samego rana okupowanym przez ludzi o wątpliwej reputacji, najszybciej dowie się czegoś na temat polskiego szpiega. W czasie gdy memelski prokurator zasięgał języka, Arnold von Baden z ulgą spoczął na ławie przed budynkiem. Nie czuł się jeszcze w pełni sił i musiał odpocząć, zanim ruszy szukać statku do Gdańska. Przymknął oczy i wystawił twarz do słońca, ciesząc się ciepłem i życiem, którego o mało nie stracił. Wolałby, żeby stało się to na polu bitwy, w chwale, a nie w morskich głębinach. - O czym dumasz, bracie? - zagadnął, przysiadając się, Otto von Biendorf. - O życiu i śmierci. - A nad czym tu dumać? - rzekł rycerz z Ragnety. - Człek rodzi się, żyje tak długo, jak mu Bóg pozwoli, a potem przychodzi po niego Śmierć. Powiadają, że to szkaradna starucha, przepasana jeno chustą, z twarzą żółtą, bez warg i nosa, z przekrwionymi oczami. Kosą tnie jednako żywoty kmiotków, jak i możnych. A mnie się zda, że to nadobna białka, która zamiast ostrzem kosy czułym pocałunkiem życia pozbawia. - Zaiste, nieźle to sobie wykoncypowałeś! - Von Baden wybuchnął śmiechem. - Ciekawym, co na to twój spowiednik? Biendorf spoważniał. - Gdybym o wszystkim na spowiedzi prawił, rozgrzeszenia bym nie dostał - rzekł. - Bogu
bardziej niemiłe są moje nieprawe myśli niźli okrutne czyny. Za rozważania o naturze śmierci wieczne potępienie mnie czeka, zaś za ubicie poganina łaska pańska. Pojąć tego nie mogę. Von Baden ze zrozumieniem pokiwał głową. Jego również coraz częściej nachodziły wątpliwości. Czy Bóg rozmiłował się w przelewie krwi i ludzkich cierpieniach? Zapomniał o miłosierdziu i miłości? Pogrążył się w ciemności i pozwala na czynienie zła w swoim imieniu. A może to próba? Stwórca chce nas doświadczyć, sprawdzić, czy sami możemy stanowić o sobie, wziąć odpowiedzialność za własne czyny - bez kodeksów, bez praw i dekalogów. Jeśli tak jest w istocie, to ludzkość tej próbie nie podoła. Kto jednak ze śmiertelnych zrozumie Jego zamysł? Z rozmyślań wyrwał go Hinze Ronow. Wyszedł z gospody z gniewnie zmarszczonym czołem. - Widzę, iż niepomyślne masz wieści - zagadnął Otto. - Odjechał z samego rana - wysyczał wściekły prokurator. - Ponoć na Miedniki. - Nie frasuj się, rychło go złapiemy - pocieszał go Otto. - Z Memla wyślemy za nim dwie lub trzy kopie. Dościgną go i w kajdanach do ciebie przywiodą. Prokurator pogładził krótko przystrzyżoną, wypielęgnowaną brodę. - Wyślemy umyślnego do Memla z wieściami dla komtura, a sami, gdy tylko konie wypoczną, ruszymy w pościg. - Dokąd ci tak spieszno? Gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. - Ażebyś wiedział, Otto, iż z samym diabłem przyjdzie nam się mierzyć. W tawernie spotkałem Marcina Bornholma, tego kapra z Gdańska, który kilka dni temu przywiódł do Memla zarekwirowane polskie statki ze zbożem. Rzekł mi, iż dopytywał się o nie pewien Burgundczyk, Dagobert z Saint-Amand. - Nigdy o nim nie słyszałem - pokręcił głową Otto. - Zacny to rycerz? - Owszem. Przed rokiem, gdy jako poseł bawiłem w Krakowie, widziałem, że w turniejowych szrankach nie miał sobie równych. A musisz wiedzieć, iż stawał w gonitwach z najprzedniejszymi rycerzami Jagiełły... - Ha! - krzyknął potężny Krzyżak. - Niechaj spróbuje z nami, nie minie pół pacierza, a na ziemię padnie bez ducha. - Otto, twoja pycha doprowadzi cię kiedyś do zguby - odparł szyderczo Hinze. - Na własne oczy widziałem, jak w trakcie pojedynku podbił swoją kopią kopię przeciwnika! Grot przeszedł nad jego głową, a potem zdążył jeszcze uderzyć z nieludzką siłą i wyrzucił rywala z siodła. - Niemożliwe!
- A jednak - skrzywił się prokurator. - Ponoć jeno trzech mężów jest w stanie tego dokonać. Nasz wielki mistrz Ulryk von Jungingen, Zawisza Czarny z Garbowa i ów Dagobert z Saint-Amand. - Zatem rację masz - zmartwił się Biendorf. - Nie będzie łacno. W tym momencie podszedł do nich jeden z półbraci, mówiąc, że konie zostały napojone i oczyszczone z podróżnego kurzu. - Czas na nas, bracie Arnoldzie - rzekł prokurator. - Marcin Bornholm za dni kilka do Gdańska płynie i zapewnił mnie, iż znajdzie się miejsce dla ciebie. Mam nadzieję, że rychło obejmiesz wójtostwo Nowej Marchii, a i komturię może wkrótce otrzymasz. - Jeśli Bóg pozwoli. - Von Baden serdecznie uściskał rycerzy. - Dziękuję wam za pomoc. - Bywaj, bracie - rzekł Otto, wsiadając na konia. - Kto wie, może niedługo się zobaczymy? Wszak idzie wojna i tylko patrzeć, jak wielki mistrz hufce zbierze. Arnold von Baden nie odpowiedział, posmutniał jednak. Rycerz z Ragnety miał rację, niedługo rozlegnie się bitewny zgiełk, a im przyjdzie ramię w ramię stanąć przed wrogiem. Wzniósł rękę w pożegnalnym geście. Jeszcze chwilę wpatrywał się w unoszący się za krzyżackim pocztem kurz i przeniósł spojrzenie na leżące opodal wzgórze. Na jego szczycie stała jedyna w całej Żmudzi nietknięta przez Krzyżaków pogańska świątynia, o której krążyło wiele legend. Mówiono, że właśnie tam pochowano Birutę - najwyższą kapłankę bogini Praurime, matkę księcia Witolda. Kiedy przed pięćdziesięciu laty ujrzał ją książę Kiejstut, natychmiast zapragnął się z nią ożenić, jednak ona odmówiła, tłumacząc, że już bóstwom została przyrzeczona. Wzburzony Litwin porwał dziewczynę, zniewolił i uczynił swoją żoną. Biruta była dobrą żoną i matką, ale na zawsze pozostała kapłanką i większość swego życia spędziła w świątyni. Niektórzy twierdzą, że i teraz można ją ujrzeć na wzgórzu jako białą zjawę. Powiadają, że ogień, który tam płonie, zgaśnie dopiero, gdy ostatni Żmudzin umrze, gdy cały naród polegnie. Wielu śmiałków, zarówno braci-rycerzy, jak i gości zakonu, ufnych w siłę oręża oraz wiarę Chrystusową, próbowało wedrzeć się do świątyni i zgasić ogień, ale nikt żywy z takiej wyprawy nie wrócił. Po wielu próbach Krzyżacy zostawili budowlę w spokoju. Bezsilni, by nie przyznać się do porażki, twierdzili, że doskonale sprawdza się jako latarnia morska. Ogień potrafi zauroczyć, omamić, opętać. Wpatrując się w jego szkarłatne języki, wirujące w powietrzu iskry można się zatracić, zgubić siebie. Ogień ma potężną moc, oczyszcza, ale potrafi też spalić ciało na popiół, pochłonąć rozum i zatracić duszę... ***
...płomienie buchały wysoko w nocne gwieździste niebo, oświetlając surowe, posępne twarze Żmudzinów. W zmęczonych oczach nie było śladu litości czy zrozumienia, płonęła tylko nienawiść. Skrępowanych jeńców rzucono na ziemię i nikt się nimi nie zajmował. Po wzięciu do niewoli przestali być wrogami, przestali być nawet ludźmi, stali się żertwą, którą już wkrótce ofiarnik poświęci bogom. Ukryci w rozległej puszczy domagali się krwi tych, którzy śmieli bezcześcić ich ziemię, gasić święte ognie oraz wyrzynać lud będący pod ich opieką. Arnold von Baden, mimo skrępowanych na plecach rąk i bólu w całym ciele, usiadł na podmokłej trawie i próbował się rozejrzeć. Blask księżyca i ognisk oświetlił rozległą polanę na szczycie wzgórza, otoczoną czarną masą falującego, szumiącego lasu. Podmuchy wiatru przybierały na sile, drzewa złowrogo trzeszczały, jakby przepowiadały nadchodzącą grozę. Krzyżak odwrócił głowę i spojrzał na leżącego obok komtura memelskiego. W półmroku dostrzegł plamy krwi na jego odzieniu, pobladłą, zroszoną potem twarz. Miał przymknięte powieki, ciężko oddychał i pewne było, że trawi go gorączka. W pierwszym odruchu von Baden chciał kogoś zawołać, prosić o medyka, ale zaraz zdał sobie sprawę, że to bez sensu. Miał do czynienia z poganami, którym obce są chrześcijańskie zasady. Poza tym i tak zaraz mieli zginąć, złożeni w ofierze. Może litościwy Bóg wcześniej odbierze komturowi życie, oszczędzając mu cierpień? Wiedział z całą pewnością, że będą przed śmiercią torturowani ku uciesze pogańskich krwawych bóstw. A tych było bez liku. Los każdego Żmudzina znajdował się w rękach bogów, których wolę należało wybadać, udając się do wyroczni, a łaskę pozyskać za pomocą ofiar. Najlepiej zwierzęcych lub ludzkich, gdyż sama woń palonego tłuszczu i widok surowej krwi najmocniej podrażniały ich zmysły. Natomiast potrzebami życia codziennego opiekowały się bóstwa ziemskie, przybierające kształty zwierząt, owadów, gadów, a nawet robaków. Był wśród nich bóg mchu leśnego, jakim chyba tylko szpary w chałupie można zatykać, bóg dla prosiąt, dwoje osobnych dla świń, a dla jagniąt aż trzech. Wznoszono modły do bogów czesania lnu, barwienia bawełny, gaszących iskierki w ognisku, a nawet bożka szeptu domowego. Nie mniej ważne były boginie orzechów, pszczół, pirogów, zagniecionej na chleb mąki, porannego budzenia, naczyń domowych i kija miotłowego. Bóstwami opiekuńczymi były również dusze przodków, które nie trafiły do niebios i pozostały na ziemi, wcielając się w zwierzęta. Im składano ofiary pod drzewami - mężczyźni u dębów, niewiasty u lip. - To oni? - usłyszał za sobą gardłowy, kobiecy głos. Próbował odwrócić głowę, ale dostrzegł jedynie dwa cienie rzucane przez światło pochodni.
- Tak - rozpoznał głos jednookiego przywódcy Żmudzinów. - Przeznaczenie jednego z nich już się wypełniło, drugiego zaś wkroczy dopiero na właściwą ścieżkę. - Jakże to? - zdziwił się mężczyzna, słysząc proroctwo. - Przecie jeszcze tej nocy obaj spłoną. - Nie - odparła kobieta głosem nieznoszącym sprzeciwu. - Tylko jeden. Los wskaże który. Rycerzowi zakonnemu pociemniało w oczach. Co innego przeczuwać śmierć, a co innego mieć świadomość jej nieuchronności. Zawsze mu się wydawało, że bez lęku spojrzy w oczy kostuchy, z dumą stawi jej czoło. Przecież obcował z nią od tylu lat, zawsze była tuż obok, w zgiełku bitewnym, w zapachu przelanej krwi, zawsze czujna i gotowa zaopiekować się nim jak najczulsza kochanka. Ale inna sprawa umrzeć nagle, od miecza lub kopii, a inna w płomieniach, w potwornych męczarniach, czując smród własnej palonej skóry. Potworny strach ogarnął Arnolda von Badena, zamroczył zmysły, po policzkach popłynęły łzy, a z gardła wyrwał się urywany szloch. Gdy jednooki zbliżył się i stanął nad nim, zaczął krzyczeć i błagać o życie. Jednak w oku Żmudzina była tylko pogarda. - Brać ich - rozkazał i kilku zbrojnych postawiło ich na nogi. - Bogowie zdecydowali... *** Thel nie dostrzegł delikatnych zmarszczek tworzących się w kącikach ust kobiety, kilku siwych włosów w czarnych, równo ściętych włosach, tylko zanurzył się w fiołkowych oczach. Jak zawsze ujrzał w nich spokój, niezgłębioną mądrość i płomienny błysk, jakby zamieszkał tam promień słońca. - Znowu na śmierć ludzi posyłasz - rzekła smutno, z wyrzutem, a on poczuł ból w sercu. - Teraz będzie inaczej. - Inaczej? - Kobieta skrzywiła drwiąco usta. - Co im tym razem obiecałeś? Znaczną chudobę? Pomstę za krzywdy? A może przychylność bóstw za to, że w krwi utopią kolejne istnienia? - Wolność - odparł. - To, co najważniejsze dla każdej żywej istoty. Przechyliła lekko głowę, wpatrując się w niego uważnie, a on odniósł wrażenie, że czyta w nim jak w księdze, że zaraz wydrze mu wszystkie tajemnice, które skrywa na samym dnie duszy, w tym tę najważniejszą. A może już ją poznała, była przecież wiedzącą? Spuścił głowę, nie mogąc znieść spojrzenia fiołkowych oczu. - A czymże jest wolność? - To możliwość wyboru.
- Wyboru, powiadasz - westchnęła. - A jeśli wybór, którego dokonają, nie spodoba ci się? Jeżeli zrzucą kajdany jednego ciemiężyciela, żeby oddać się we władanie innego? Milczał. Nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Nie wybiegał myślami aż tak daleko. Dla niego liczyło się tylko tu i teraz, był wojownikiem, a walka jedynym, co znał. Czasami sam siebie pytał, czy do czynu popycha go troska o dobro Żmudzinów, czy nienawiść do panów pruskich. Największym jego pragnieniem było wygnanie Krzyżaków z tej ziemi, żeby ich noga więcej tu nie postała. Jeśli miało to oznaczać daninę życia, gotów był przelać krew nie tylko własną, ale i ludzi, którzy mu zaufali. To on poniesie odpowiedzialność za ich śmierć. Lecz Thel pragnął jeszcze czegoś. Wraz z powiewem wiatru uchwycił jej zapach wymieszany z ostrą wonią ziół. Czy kiedyś ośmieli się dotknąć jej włosów, musnąć palcami policzek, odszukać usta? Śnił o tym każdej nocy od dwudziestu lat, od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał ją na wzgórzu, na które przywiódł dwóch jeńców. Spodziewał się, że kapłanka ognia, znachorka i zielarka, będzie na wpół obłąkaną, zasuszoną staruchą, a tymczasem spotkał piękną, młodą kobietę. Później ich drogi często się schodziły, a każde spotkanie napełniało jego serce nową radością. Jednak przez te wszystkie lata żadnym słowem ani gestem nie dał poznać, co czuje. Przecież każde z nich miało własne przeznaczenie, misję do wypełnienia. Nawiązała się między nimi tajemnicza nić porozumienia, byli przyjaciółmi, którzy nigdy nie złożyli sobie ślubów przyjaźni, kochankami, którzy nie przypieczętowali związku pocałunkiem. Czy gdyby spróbował, cofnęłaby usta? - Wierzysz w ludzi, Thelu - rzekła po chwili. - Ta wiara każe ci sądzić, iż są silni i potrafią wziąć swój los we własne ręce. Jednakże prawda jest zgoła odmienna. Oni będą szukali oparcia, opiekuna, który da im jeść, odzieje ich i rzeknie, co mają czynić. - Ja chcę jeno dać im wybór. - Wybór. - Wydęła usta. - Wiesz przecież, iż wybiorą źle. Zawsze tak czynią z odzyskaną wolnością. Wzruszył ramionami. - Po to przyszłaś? - spytał. - Żeby odwieść mnie od buntu? - Nie - westchnęła smutno. - To, co zapisane, już się nie odmieni. Kobieta szybko odwróciła głowę, ale on dojrzał, jak fiołkowe oczy zaszkliły się. Zapewne dostrzegła przyszłość i ta przeraziła ją. Potrafiła odszukać nici przeznaczenia i ujrzeć to, co nieodgadnione dla zwykłych śmiertelników. - Aldono - rozpoczął nieśmiało. - Czy... - Czy widzę twoją śmierć? - Uśmiechnęła się lekko. - O to chciałeś spytać?
- Nie - odparł. - W pewnych sprawach wolę być ślepy i na drugie oko. - Więc chodzi o... - Tak. Spojrzała na niego, wytrzymał jej wzrok. Ten jeden jedyny raz chciał, żeby wyczytała wszystko, bo nie umiał ubrać w słowa tego, co czuł, a coś mówiło mu, że już nigdy nie będzie miał okazji. Ten twardy wojownik, weteran wielu żmudzkich powstań, człowiek, którego imię siało strach wśród rycerzy zakonnych, buntownik, przed którym uciekał sam Ulryk von Jungingen, teraz, w obliczu niewiasty, był bezbronny i zagubiony. - Nic nie mów. - Zbliżyła się i położyła mu palec na ustach. - Widzę twoje serce i nie potrafię go ukoić. Nie mogę ci dać miłości, jaką mogłaby obdarzyć cię zwykła białka. Nasze drogi, chociaż często się schodzą, nigdy nie będą zmierzać w tym samym kierunku. Nadzieja, którą przez tyle lat nosił w sobie niczym światło pochodni, w jednej chwili umarła, niby świeca zdmuchnięta na wietrze. Nie czuł bólu ani gniewu, a jedynie olbrzymi żal. - Co zatem nas czeka? - zapytał ochryple. W jej oczach pojawił się smutek. - Musimy wypełnić nasze przeznaczenie. - Tego oczekują od nas bogowie? - Bogowie... - Uśmiechnęła się drwiąco. - To tylko nazwa dla mocy, których nie jesteś w stanie pojąć. Mocy rządzących światem i trzymających go w Równowadze. Jednakże teraz toczą ze sobą bój, który może wszystkim zachwiać i pogrążyć świat w otchłani nieistnienia. Thel zbladł. Zawsze tak było, gdy Aldona mówiła o rzeczach wykraczających poza jego zdolność rozumienia. Urodził się jako syn prostego bojara i nigdy nie pobierał nauk, wiedza była mu obca jak piaski pustyni, a jedyne, czego pragnął, to godne życie. Jak każdy bał się tego, czego nie mógł pojąć. - Nie frasuj się - rzekła łagodnie. - Na szczęście wiedza o tym została ci oszczędzona. Ja, niestety, odrzucić jej nie mogę. Jestem jednym z Przebudzonych, znających prawdziwą naturę Stwórcy... - Przestań! - Nie chciał tego słuchać. Wierzył w swoich bogów i nie chciał dopuścić do siebie myśli, że światem rządzą inne zasady niż te, które znał. Odkryto przed nim zaledwie rąbek tajemnicy, a już wiedział, że nigdy nie będzie pewny tego, w co wierzył. - Musiałam wyjawić ci część prawdy, żebyś wiedział, jak ważne czeka cię zadanie. - Rzeknij mi, co mam czynić? - zapytał szorstko. Kobieta odwróciła głowę, mrużąc oczy, zapatrzyła się na szumiące liście drzew, ale jej wzrok badał obszary poza czasem i przestrzenią. Pozwoliła płynąć wizji, wypełnić ciało i
zmysły. - Traktem na południe zmierza człowiek, rycerz z dalekiej Burgundii, który jako jedyny może uratować Równowagę, ocalić świat od zagłady. Ścigany jest przez rycerzy z krzyżem na płaszczach, którzy służą siłom chcącym ową Równowagą zachwiać. Ten człowiek musi wypełnić swoje przeznaczenie. - I ja mam go w tym wspomóc? Pokręciła głową. - Masz zadbać tylko o to, żeby dotarł tam, gdzie ma dotrzeć. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Zrobisz o wiele więcej. - Aldona spojrzała na niego i posłała mu uśmiech, najczulszy, na jaki było ją stać. - Żegnaj, Thelu. Odwróciła się i nie oglądając się, ruszyła w stronę lasu. Na jej policzku pojawiła się łza; wiedziała, że po raz ostatni widzi mężczyznę, którego kocha. *** Wiatr przegonił ciężkie, deszczowe chmury i ponownie wyszło słońce, gorącymi promieniami muskając mokre liście i gałęzie drzew. Powietrze po burzy było rześkie i Dagobert z Saint-Amand odetchnął pełną piersią, ciesząc się wiosennym ciepłem. Był młodym mężczyzną o jasnych długich włosach, niebieskich oczach, w których dostrzec można było ciekawość świata, ale i smutek, jaki cechuje ludzi doświadczonych już przez los. Odwrócił się w siodle, bacznie spoglądając na trakt. Na szczęście nikt za nim nie jechał. Od blisko tygodnia ścigany był przez Krzyżaków, którzy wysłali za nim w pogoń kilka kopii zbrojnych. Jednakże on z chytrością lisa unikał pościgu, chroniąc się w gęstwinach leśnych, i dopiero tam z zaskoczenia atakował zakonnych knechtów. Co prawda podróż do Miedników sporo się przez to wydłużyła, ale przynajmniej miał pewność, że dojedzie tam w jednym kawałku. Spiął konia ostrogami i puścił się kłusem po szerokim, leśnym gościńcu, w każdej chwili gotów skoczyć między drzewa, ukryć się przed wzrokiem panów pruskich. Wiedział, że od celu podróży dzieli go najwyżej kilkadziesiąt staj, ale czujność musiał zachować do samego końca. Krzyżacy nie bez racji podejrzewali, że wiezie ważne listy dla księcia Witolda od samego króla Władysława, który zapewniał swego stryjecznego brata o poparciu Polski dla żmudzkiej rebelii. Panowie pruscy nie chcieli również, żeby do królewskich uszu zbyt szybko dotarły wieści o zarekwirowaniu przez zakon dziesięciu polskich statków. Było więc pewne, że zaryzykują pościg aż pod same bramy Miedników. Burgundczyk nie znosił tego typu zadań, uważając, że szpiegostwo nie jest zajęciem
godnym rycerza. Wolał walkę w otwartym polu, szarżę na wroga, stawanie twarzą w twarz z przeciwnikiem. Niestety, nie zawsze człowiek robi to, na co ma ochotę, a on powinności przedkładał nad własne zadowolenie i dumę. Jego służba nie była prosta ani łatwa, nie wstępował na nią również z własnej woli. Nagle dostrzegł sylwetki jeźdźców i już chciał zjechać z drogi w bezpieczny cień drzew, gdy spostrzegł, że konie są małe i krępe, a Krzyżacy zazwyczaj dosiadali wysokich wierzchowców meklemburskich o potężnych barkach i mocnych nogach. Po chwili dojrzał ludzi odzianych w skóry i przeszywanice, byli to więc Żmudzini. Nie oznaczało to wcale, że niebezpieczeństwo minęło, ponieważ na gościńcu zdarzały się bandy rabusiów trudniących się chąsą. Te jednak częściej działały z zaskoczenia, zasadzając się na podróżnych w ukryciu, tymczasem w jego stronę zmierzał tuzin wojów, którzy nie wyciągnęli oręża, i wydawało się, że nie żywią wrogich zamiarów. Może to Witoldowi ludzie lub patrol wysłany z Miedników? pomyślał Dagobert i postanowił zaczekać. Nie minęły dwa pacierze, gdy Żmudzini otaczali go kołem, spoglądając gniewnie. Z zarośniętych twarzy trudno było coś wyczytać, ale fakt, że jeszcze nie zaatakowali, dawał rycerzowi nadzieję. Przezornie jednak położył dłoń na rękojeści miecza. - Wielu masz wrogów, Burgundczyku - przemówił jednooki, czarnowłosy mężczyzna, prawdopodobnie dowódca oddziału. - Dufam, iż nie jesteś jednym z nich? - Gdyby tak było, już byłbyś martwy. - Chcesz się o tym przekonać? - spytał Saint-Amand, lekko wyciągając miecz z pochwy. Zabić mnie nie jest łatwo. - Nie wątpię. Widziałem truchła Krzyżaków, których po drodze ubiłeś... - Jednooki roześmiał się. - Zwą mnie Thel i jako drug przybywam. - Od księcia Witolda? Żmudzin pokręcił głową. - Mam dopilnować, żebyś odnalazł swoje przeznaczenie. - To znaczy? - Dagobert, zaskoczony, uniósł brew. - Ty mi rzeknij, przecież jesteś wybranym. Dalej pojedziemy razem. Do Miedników zaledwie dzień drogi. - Czemu mi pomagasz? - Ja wypełniam jeno to, co mi powierzono. Tak musi być... *** ...bogowie dokonali wyboru. Żmudzini rozciągnęli krzyżackiego rycerza na ziemi,
przywiązali za ręce i nogi do czterech brzóz. Starannie ułożyli wokół niego stos i podpalili. Milczeli, obserwując, jak języki ognia oplatają ciało ofiary, czując w nozdrzach swąd spalonej skóry, obojętni na krzyk zakonnika. Długo trwało, zanim umarł zaduszony dymem, a jeśli istnieje piekło, komtur Memla, jak w chwili śmierci, tak i całą wieczność będzie trawiony przez ogień. A może ogień oczyszcza i Bóg w swoim miłosierdziu pozwoli mu odkupić winy, zostawiając uchylone bramy niebios? Arnold von Baden klęczał na ziemi, drżał z przerażenia, widząc, jak komtur, który na swoje nieszczęście odzyskał świadomość, płonie żywcem. Taki był obyczaj Żmudzinów, taki los czekał każdego z wrogów, którego dostali w swoje ręce. Wtem poczuł szarpnięcie i postawiono go na nogi. Ktoś rozciął mu sznury. Wiedzieli, że i tak nie ucieknie. Nie miał dokąd, znajdował się w samym sercu tej niegościnnej krainy. Rozmasował nadgarstki i czekał. Zaczęła w nim kiełkować nadzieja, że zostanie oszczędzony, że wybór padł na komtura, a jego, kto wie, może nawet uwolnią. - Tak - najpierw usłyszał głos, a potem ujrzał wyłaniającą się z ciemności młodą kobietę. Płomienie ofiarnego stosu oświetliły twarz i dostrzegł piękne, duże oczy koloru fiołków. A może to tylko blask ognia tak je barwił? - Wrócisz do swoich. Niewiasta chyba czytała w jego myślach, ale Krzyżaka w taką noc już nic nie dziwiło. W uszach dźwięczały mu jej słowa o wolności i nadzieja obudziła się w sercu. - Jakże się mylisz - usłyszał szyderczy śmiech. - To twój kompan jest wolny, a ty płoniesz nadal. - Co? - zdumiał się. - To ty jesteś ofiarą, ty zostałeś wybrany. - Zbliżyła się do niego i widział tylko jej oczy, w których można było zatracić się tak jak w ogniu. - Czeka cię los gorszy od śmierci, posiądziesz wiedzę, która będzie cię palić do końca twoich dni. - O czym ty mówisz? - wyszeptał. - Posłuchaj mnie, to, co ci teraz rzeknę, zapomnisz na długie lata i przypomnisz sobie we właściwym czasie - ściszyła głos, a on wiedział, że to, co usłyszy, na zawsze go odmieni. Wyczułam w tobie moc, która jeszcze jest uśpiona, a która ma się objawić, gdy obejmiesz we władanie własną komturię. Trzecia Emanacja Stwórcy: Binah powołuje na służbę tylko wybranych, a są nimi wszyscy najwyżsi dostojnicy krzyżaccy. - Binah?! - wykrzyknął von Baden, łapiąc się za głowę. - Nie godzi mi się słuchać takich herezji. - Milcz! - rzekła głosem nieznoszącym sprzeciwu. - Twój Bóg, zakonniku, a także bogowie tych tutaj biedaków, nie są tym, czym się wydają. To jeno złuda, zasłona, żeby ukryć
prawdziwe Oblicze Stwórcy. A on podzielony jest na dziesięć Emanacji Jego światła, Sefir mniej lub bardziej widocznych w świecie materialnym. Każdy z ludzi naznaczony jest piętnem jednej z nich, lecz niewielu dostępuje zaszczytu lub też, jak kto woli, przekleństwa Przebudzenia. Taki człek już do końca swych dni wypełnia wolę Emanacji, której służy. - Jestem naznaczony światłem Binah? - spytał. - Nie do końca. - Skrzywiła usta w uśmiechu. - Gdyby tak było, już byś nie żył. To prawda, że zostałeś naznaczony przez Binah, ale również nosisz w sobie światło Drugiej Emanacji, Chokhmah. - Już nic nie pojmuję. - Na Drzewie Życia każda z Emanacji ma przynależne jej miejsce. Trzy z nich zajmują jego lewą stronę, ścieżkę żeńską, kolejne trzy tworzą prawą, ścieżkę męską, a pozostałe cztery znajdują się pośrodku i są bierne. Przekazują sobie wzajemnie światło pochodzące od Najwyższego i utrzymują świat w Równowadze, która jest podstawą jego istnienia. Zamilkła na chwilę, wpatrując się w dal, jakby spoglądała na rzeczy niedostrzegalne dla zwykłego śmiertelnika. - Obie ścieżki na Drzewie Życia od początku stworzenia toczą ze sobą bój. Lewej stronie przewodzi Sefira Binah: macierzyństwo i matczyna cierpliwość, prawej zaś Chokhmah: patriarchat i ojcowska miłość. Przez tysiąclecia walka ta była wyrównana i żadna ze stron nie zdobyła nigdy wyraźnej przewagi. Teraz może się to zmienić, odkąd Binah spaczyła światło i przekazuje je, ułomne i złe, na niższe poziomy. Wdarło się w naszą rzeczywistość, niosąc ból i cierpienie... - Zakon - rzekł pobladły von Baden. - Tak - kiwnęła głową. - Cały czas rośnie w siłę i nie będzie łacno skruszyć jego potęgę, lecz gdy nadejdzie czas, pojawi się człek, który tego dokona. Wówczas zakon krzyżacki zostanie pokonany, a wraz z nim potęga Emanacji Binah, bo wszystko, co dzieje się w świecie materialnym, ma swoje odbicie w duchowym. - Ja mam być tym człekiem? - Nie - roześmiała się kapłanka. - Ty jesteś jeno pyłkiem na ścieżce przeznaczenia. Jednakże zdecydujesz o jego życiu bądź śmierci, zdecydujesz o losach całego świata. W miejscu, w którym skrzyżują się wasze drogi, dokonasz wyboru. - Kiedy się to stanie? - Zostanie ci objawione, gdy powrócisz na Żmudź - odparła kobieta. - Teraz zapomnisz, co ci rzekłam, i przebudzisz się po latach, jednocześnie jako sługa Binah i Chokhmah. Będziesz cierpiał, gdyż tylko w połowie zanurzysz się w każdym z tych świateł i do żadnego
nie będziesz w pełni przynależał. Wypełniony żalem zapłoniesz niczym te ognie na wzgórzu... *** Okręty niewielkiej floty Marcina Bornholma odbiły od kei, rozwinęły szare żagle i z poranną bryzą popłynęły w stronę Gdańska, pozostawiając w dali złote plaże Połągi. Jednakże na żadnym z nich nie było Arnolda von Badena. W tym czasie zdążał gościńcem na południe do grodu Miedniki. Jechał na białej klaczy, z mieczem u pasa - zapłacił za wszystko z pieniędzy ofiarowanych mu przez braci-rycerzy na podróż - i wspominał wizję, której doznał jeszcze w Połądze. Dzień po odjeździe krzyżackiego oddziału przechadzał się brzegiem, ciesząc oczy wiosennym słońcem i widokiem fal wdzierających się głęboko w ląd, wsłuchany w szum morza i wrzask mew krążących nad plażą. Wtem dostrzegł chłopca, może dziesięcioletniego, który zbierał bursztyn. Dopiero kiedy cień Krzyżaka padł na piasek tuż obok niego, dzieciak zerwał się do ucieczki, ale spojrzawszy w oczy mężczyzny, zawahał się i pozostał. Później Butryn nie umiał powiedzieć, dlaczego to zrobił. Może kierowali nim bogowie? Stanęli naprzeciw siebie - mały Żmudzin, który podczas zbliżającego się powstania miał stracić całą rodzinę, i Niemiec, który wraz z innymi topił we krwi ojczyznę chłopca. Teraz jednak byli przede wszystkim ludźmi. Spoglądali na siebie w niemym porozumieniu i wydawało się, że ta chwila trwa w nieskończoność. Pierwszy otrząsnął się Butryn; sięgnął do pasa i wyciągnął z sakwy sporej wielkości bursztyn. Wyciągnął dłoń, podając go rycerzowi, który zawahał się, ale przyjął dar. Uniósł w górę żywiczny kamień mieniący się szkarłatem, jakby sam ogień został w nim zaklęty. I nagle powróciły słowa kapłanki sprzed dwudziestu lat, wypowiedziane na ofiarnym wzgórzu. Wypełnił go ogień, który od tej chwili miał go palić do końca jego dni. Wypełniła go wiedza o prawach rządzących światem zarówno materii, jak i ducha. Wypełnił go żal, bo na zawsze zostanie rozdarty pomiędzy dwiema siłami, które będą toczyć zaciekły bój w jego jaźni. Padł na kolana, łkając i przyciskając do piersi bursztyn, który nagle rozbłysnął tajemniczym światłem. Poczuł w sercu ojcowską miłość Chokhmah i matczyną Binah. Jego mądrość i działanie. Jej zrozumienie i bierność. Od tej chwili miał mieć większy wgląd w ludzi, zdolność do odczuwania ich radości i smutków. Sefira Chokhmah natchnęła go miłosierdziem i łagodnością, a Sefira Binah zaborczością i gniewem. Podniósł się na chwiejnych nogach i rozejrzał. Chłopca nigdzie nie było, a słońce, które jeszcze przed chwilą stało w zenicie, teraz chowało się za horyzont. Wiedział już, co musi zrobić.
Nazajutrz kupił konia, miecz i ruszył w głąb Żmudzi, która niegdyś napawała go lękiem. *** Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, cienie wydłużyły się. Tuman kurzu wzbił się na trakcie, rozległ się głuchy tętent kopyt i zza zakrętu wypadły trzy dziesiątki jeźdźców, płosząc okoliczne ptactwo. Oddział złożony z półbraci i knechtów prowadziło dwóch rycerzy zakonnych - Hinze Ronow i Otto von Biendorf. Po wielu dniach bezskutecznych poszukiwań w końcu udało im się trafić na trop burgundzkiego rycerza. Wiedzieli, że są blisko, i chcieli go dopaść jeszcze przed nocą. Prokurator z Memla mocno uderzył ostrogami wierzchowca. W lodowato zimnych oczach Ronowa był jakiś niezdrowy błysk. Jakaś potężna siła gnała go do przodu i chociaż nigdy nie widział rycerza, którego ścigał, czuł do niego nienawiść. Ogarniała go wściekłość na samą myśl, że człowiek ten jeszcze żyje. To, że wciąż oddychał, było obrazą dla bożego dzieła. Biendorf z obawą przyglądał się towarzyszowi, zupełnie go nie poznając. Hinze może i był okrutny, ale nigdy porywczy, a teraz zachowywał się, jakby coś go opętało. W poszukiwaniu jednego człowieka zapuścił się głęboko na żmudzkie terytorium, gdzie na każdym kroku można było spotkać zbuntowane masy chłopstwa, chorągwie litewskie księcia Witolda, a nawet podjazdy tatarskie. Potężny Krzyżak nie czuł strachu i zawsze radością napawała go myśl, że dobędzie miecza. Nieraz przyszło mu już stawać w nierównych bojach, a pamiątką po nich były liczne blizny, ale tym razem odczuwał niepokój. Może to szaleństwo w oczach Hinzego albo mrok otaczającej ich zewsząd puszczy sprawił, że poczuł ciarki na plecach. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak z leśnej gęstwiny wyłaniają się wilkołacy i szczerzą olbrzymie kły. Na wschodzie krążyły legendy o ludziach czasowo lub na zawsze w nich przemienionych. Ponoć wiedźma z okolic Ragnety z zazdrości o gładkolicego młodzieńca, który porzuciwszy ją, żenił się z młodą dziewczyną, zamieniła w wilki ślubną parę i cały orszak weselny. Przez lata włóczyli się po lasach, rozszarpując nieostrożnych podróżnych, a ich członki rozwlekali, oznaczając w ten sposób swój teren. Wreszcie rycerze zakonni zrobili na nich obławę i wszystkich wyrżnęli, a truchła spalili. Później mówiono, że byli to tylko rabusie, co chąsę na gościńcu czynili, ale Otto rozmawiał ze świadkami tamtych wydarzeń i widział strach w ich oczach na samo wspomnienie. - Tam! - krzyknął Hinze Ronow, wskazując szare sylwetki na tle lasu. - Widzisz? - To on? - Biendorf spytał z niedowierzaniem, gdyż jemu się wydawało, że widzi okryte futrami wilkołaki. - Tak mniemam.
- Nie jest sam. - Nic to! - Prokurator memelski znów popędził konia. - To zapewne jeno garstka Żmudzinów. *** Thel odwrócił się w siodle i zaklął pod nosem, widząc zbliżających się jeźdźców. Nie dość, że mieli dwukrotną przewagę liczebną, to każdy z nich nosił kolczugę i szłom, przy pasie miał miecz i kuszę przytroczoną do siodła. Jego wojów chroniły co najwyżej nabite ćwiekami, utwardzane skóry, w rękach mieli topory oraz tasaki i nijak nie mogli mierzyć się z tamtymi. W innych okolicznościach Thel kazałby swoim ludziom rozproszyć się i zaszyć głęboko w lesie. Tym razem nie mógł tego uczynić. - Stać! - krzyknął. Wszyscy na komendę wstrzymali konie. - Cóż czynisz? - podjechał do niego zaskoczony Burgundczyk. - Nie widzisz, że nas ścigają? - Dlatego się zatrzymaliśmy. Dagobert z Saint-Amand spojrzał podejrzliwie na jednookiego. Czyżby zamierzał wydać go panom pruskim? Może od początku był z nimi w zmowie? Ale przywódca Żmudzinów nie kazał go pochwycić, tylko przypatrywał mu się uważnie, jakby go oceniał, zaglądał do serca i duszy. Rycerz z Burgundii nie mógł znieść spojrzenia mężczyzny i odwrócił wzrok. - Tuszę, iż było warto - wyszeptał Thel. - Co? - Zajmiemy ich tak długo, jak się da - rzekł i wskazał na swój oddział. - Pamiętaj o nich, o tych prostych ludziach, co poświęcają życie dla ciebie i sprawy, której swoim rozumem nie są w stanie ogarnąć. Dagobert spojrzał na nich. Mieli w sobie determinację, jakiej próżno szukać u innych narodów. Żyli jedynie nadzieją - nie na wolność, która była dla nich tylko pustym słowem, lecz nadzieją na lepszą przyszłość dla swoich rodzin. - Nie zawiedź ich. - Żmudzin uśmiechnął się smutno. - Uciekaj, czasu nie mitręż. - Żegnaj - Burgundczyk tylko tyle zdołał wykrztusić i ruszył ostro przed siebie. Thel wpatrywał się jeszcze chwilę w znikającego za zakrętem jeźdźca i przeniósł spojrzenie na chowające się za ścianą lasu, czerwone jak ogień słońce. Wiedział już, że widzi je po raz ostatni, i stwierdził, że nie zmarnował podarowanego mu przez bogów czasu. Żył, jak potrafił najlepiej, i niczego nie żałował. Oprócz jednej rzeczy. Nigdy nie powiedział Aldonie, jak bardzo ją miłuje. Teraz było na to za późno.
Dostrzegł wykrzywione w grymasie wściekłości twarze Krzyżaków, gotowych zetrzeć w pył wszystko, byle dopiąć celu. - Jesteście gotowi na śmierć? - zapytał. - Jeśli trza... - odparł jeden z wojów. - Trza - skinął głową. - Ten człek więcej może uczynić dla naszej sprawy niźli cały hufiec zbrojnych. - Tedy prowadź, Thelu! - Dobyli broni. *** Ujrzał prawdziwe pobojowisko, jakby na żmudzkim trakcie odbyła się regularna bitwa, a nie drobna potyczka. Arnold von Baden zwolnił, przejeżdżając pomiędzy martwymi ciałami leżącymi w nieładzie nie tylko na całej szerokości drogi, ale i na obrzeżach lasu. Widział zastygłe w cierpieniu twarze, oczy wzniesione ku niebu, dłonie zaciśnięte na orężu, rozłupane czaszki, wylewające się trzewia, odrąbane kończyny. Truchła koni, które padły razem z jeźdźcami, często miażdżąc ich swoim ciężarem. Roztrzaskane tarcze, miecze, na których krew jeszcze nie zdążyła zaschnąć. Nie sposób było zliczyć zabitych. Von Baden, przebudzony w świetle Chokhmah i Binah, zyskał większą od innych ludzi wrażliwość i niemal widział rzeź, która się tu odbyła. Zajadłe ataki, bezwzględne sztychy, cięcia i zasłony. Zbrojnych tratowanych pod końskimi kopytami oraz tryskającą wszędzie krew. Słyszał szczęk oręża, okrzyki bojowe i jęki umierających. Nikt nie błagał o litość i nikt nikogo nie oszczędzał. Miał nadzieję, że ktoś godnie odprawi ich na tamten świat, jak na to zasłużyli. Może zjawi się jakiś misjonarz, wykopie groby, odprawi modły i pochowa zakonnych rycerzy po chrześcijańsku? Może z pobliskiej osady przyjdą kmiecie, usypią dla Żmudzinów stos i podpalą? Do żglisk przystawią stołki z kory dębowej, położą ser i wleją miód, żeby w niczym welom nie uchybić. A może wszystkich jednako rozdziobią kruki? Nie znalazł wśród zabitych Hinzego Ronowa ani von Biendorfa, co znaczyło, że przeżyli. Zapewne uporali się ze żmudzkim oddziałem i ruszyli dalej w pogoń za polskim szpiegiem. Dostrzegł za to jednookiego woja odzianego w czarny skórzany kaftan. Z jego piersi wystawały trzy bełty, ale w zaciśniętej dłoni pozostał miecz, a wokół leżało kilku zabitych knechtów. W pierwszej chwili nie poznał oblicza poznaczonego bliznami, czarnych włosów przetykanych siwizną i opaski na oku. Dopiero po chwili wspomnienia zapłonęły ogniem, ból ścisnął serce. To był człowiek, który pojmał go przed dwudziestu laty, przez którego bał się jak nigdy przedtem i cierpiał aż do tej chwili. Pochylił się w siodle i splunął martwemu w twarz. Raz, drugi, trzeci, aż w ustach zabrakło
śliny. Gwałtownie uderzył konia ostrogami i puścił się galopem. *** Burgundczyk poczuł rozdzierający ból w udzie. Utkwił tam bełt z krzyżackiej kuszy. Pochylił się w siodle i kolejne pociski przeleciały mu nad głową. Obejrzał się. Ścigało go sześciu jeźdźców, tylu tylko zostało z oddziału zakonnego po spotkaniu ze żmudzkimi wojownikami. Dagobert nie miał złudzeń, że któryś z nich przeżył. Jeśli nie zdoła uciec, ich poświęcenie okaże się daremne. Rana w udzie coraz mocniej dokuczała, młody rycerz miał tylko nadzieję, że strzała ominęła tętnicę, bo wykrwawiłby się szybko. Kolejne bełty przelatywały tuż obok wierzchowca. Na szczęście miał do czynienia z marnymi strzelcami. Gdyby to była krakowska chorągiew albo Tatarzy, dawno leżałby trupem. Ponownie obejrzał się, wydawało mu się, że dostrzega dwóch rycerzy zakonnych i czterech półbraci. Zmusił konia do jeszcze większego wysiłku, ale ten ciężko dyszał i całe boki miał w pianie. Lada chwila biedne zwierzę padnie, a wtedy będzie bez szans. Zresztą wiedział już, że pogoni tak czy inaczej nie ujdzie. Zawrócił wierzchowca, dobył miecza i z okrzykiem runął na wrogów. Wypełniła go moc, która dała siłę, wytrzymałość, hart ducha i wiarę w zwycięstwo, moc, która nieraz ratowała mu skórę. Zaskoczeni Krzyżacy nie spodziewali się ataku i nie wszyscy zdążyli odrzucić kusze, chwycić za miecze. Jadący na czele półbrat zwalił się z konia z rozpłataną krtanią. Kolejny dostał potężny cios w głowę i nawet szłom nie uchronił go od śmierci. Chwilę kołysał się w siodle z twarzą zalaną krwią, lecz w końcu runął na ziemię. Burgundczyk minął ich, zawrócił i choć pozostała czwórka była już gotowa do walki, bez wahania zaatakował. Uchylił się przed ostrzem miecza potężnego, brodatego rycerza, zamarkował sztych w brzuch zasłaniającego się tarczą półbrata, minął go i ciął przez plecy. Drugi zdołał drasnąć go w ramię, na szczęście rana była powierzchowna. Krzyżacy natarli szybko i bezlitośnie. Dagobert przyjął na zastawę potężne uderzenie i odchylił się, unikając szerokiego cięcia jednego z półbraci. Nie zdążyłby odpowiedzieć, puścił więc cugle, chwycił przeciwnika za jakę i zrzucił z wierzchowca. Krzyżak, spadając, pociągnął Burgundczyka za sobą. Zranione udo w zderzeniu z ziemią eksplodowało bólem, Dagoberta zamroczyło i wypuścił miecz z ręki. Zdążył jednak sięgnąć po mizerykordię i wbił ją głęboko w gardło półbrata. Krew trysnęła mu na twarz. Wyrwał miecz z ręki knechta i ciężko dysząc, stanął na nogi. W samą porę, gdyż obaj zakonnicy już na niego szarżowali. Uchylił się przed pierwszym ciosem,
drugi zablokował i skoczył w przydrożną gęstwinę. Utykając mocno, zagłębiał się w las, między drzewa, gdzie miał większe szanse przeżycia. Krzyżacy będą musieli zostawić wierzchowce i ruszyć w pogoń pieszo. A wtedy wszystko może się zdarzyć. *** Oczy Ronowa płonęły szaleństwem. Nie był to dziki, nieokiełznany szał, jaki zwykle towarzyszy wojownikom podczas walki, gdy krew w żyłach zaczyna szybciej krążyć, a serce mocniej bić, lecz obłęd człowieka, który przekroczył już granicę, zza której nie ma powrotu. Zsiadł z konia, odczepił od siodła przyłbicę i tarczę, chwycił mocniej miecz i bez słowa ruszył za uciekinierem. Otto nie miał już wątpliwości, że jego przyjaciel został opętany. Zapewne przez jakiegoś ducha, których ponoć tysiące błąka się po żmudzkich lasach. Z nienawiścią śledzą żywych i tylko czekają, aż umysł człowieka na chwilę przyśnie, czujność i wiara w Boga osłabną, żeby wedrzeć się i zawładnąć ciałem nieszczęśnika. Chyba że uczynił to już wcześniej jakiś demon, bo przecież memelski prokurator przez całe życie igrał ze złem. W lochach krzyżackiego zamku torturował i okaleczał przesłuchiwanych, zadawał straszliwą śmierć i choć nigdy tego nie przyznał, czerpał z tych praktyk przyjemność. Przecież mogło się zdarzyć, że któraś z ofiar rzuciła na niego urok bądź przekleństwo. Możliwe również, że tak dalece zatracając się w okrucieństwie, sięgnął najgłębszych pokładów piekła i sam Szatan z niego wychynął, biorąc w posiadanie ciało i umysł śmiertelnika. A może uczyniła to jeszcze jakaś inna siła, której von Biendorf nie rozumiał? Ale dla nich obu nie było odwrotu. Ich oddział został rozbity przez bandę obdartusów i jednego Burgundczyka. Gdyby tylko w szeregach było więcej rycerzy zamiast knechtów i półbraci, na których sprawność w boju i odwagę trudno było liczyć, sprawy potoczyłyby się inaczej, myślał Otto. A tak okryli się hańbą. Staną się pośmiewiskiem, ich wyprawa będzie powodem do żartów przy biesiadnych stołach. Wyobrażał sobie te pełne pogardy spojrzenia wyniosłych dostojników, którzy dotychczas nie zaznali smaku porażki, drwiny za plecami. Na samą myśl o wstydzie, jaki czekał ich po powrocie do Memla, poczerwieniał. Zapewne zostaną pozbawieni stanowisk, a może nawet czeka ich więzienie za utratę całego oddziału w tej bezsensownej pogoni. Nie tak wyobrażał sobie służbę dla zakonu. Przybywając do Malborka jako ubogi syn szlachcica z Rzeszy Niemieckiej, przepełniony był marzeniami. Przywdziewając houppelandę i składając śluby, gorąco wierzył, że dzięki swej sile i odwadze zdobędzie szacunek, sławę niezwyciężonego rycerza i sięgnie po najwyższe zaszczyty. Prędzej czy później otrzymałby wójtostwo, potem własną komturię, a z czasem mógłby nawet zostać wielkim mistrzem. Teraz
wszystkie jego nadzieje spłonęły w ogniu szaleństwa Hinzego. Zacisnął mocno zęby, poczuł wypełniający go gniew. Musiał go jakoś ukoić, najlepiej w przelanej krwi. Zeskoczył z wierzchowca i wszedł między drzewa. *** Nie wiedział, jak długo brnął przez gęsty las, gdyż zmęczenie i ból odbierały mu jasność myśli. Miał tylko świadomość, że potykając się o spróchniałe gałęzie, wdrapuje się na wzgórze. Zdawało się, że pcha go tam jakaś tajemna siła, ale on chciał tylko uciec jak najdalej od rycerzy z czarnymi krzyżami na płaszczach. Wreszcie dotarł na szczyt i oddychając ciężko, rozejrzał się. W szarudze zmierzchu dostrzegł rozległą polanę, a na jej środku cztery brzozy tworzące kwadrat. Znalazł się w świętym dla Żmudzinów miejscu. Mieszkańcy tej krainy żyli w zgodzie z naturą, czcili rzeki, kamienie i drzewa - Dagobert wiedział, że miejsca takie jak to emanują potężną siłą i nieważne, czy postawione zostały dla boga zajęcy, wiewiórek, zawiasów u drzwi czy też Boga chrześcijan lub muzułmanów, bo to człowiek nadaje im moc. Miejsce tylko chłonie jego wiarę. Ruszył w stronę drzew. Stanął pośrodku, przymknął oczy i rozłożył szeroko ręce. Pod stopami wyczuł drzemiącą w ziemi energię i pozwolił jej płynąć do góry, a ona falą obmywała jego ciało, serce i umysł. Ukoiła ból, wypełniła spokojem, nasączyła odwagą. Saint-Amand poczuł, że nosi w sobie przymioty zwierząt, które według traktatów szermierczych czynią rycerza niepokonanym. Siłę słonia, żeby nikt nie mógł go powalić. Szybkość tygrysa, żeby z prędkością strzały dopaść przeciwnika. Spostrzegawczość rysia, żeby dostrzec słaby punkt wroga i tam wymierzyć cios. Serce lwa, żeby być nieulękłym. Otworzył oczy, które rozbłysły niezwykłym blaskiem, i wzniósł miecz w górę. Był gotów. *** Hinze Ronow wykrzywił usta w szkaradnym uśmiechu, gdy spostrzegł Burgundczyka. Wiedział, że z tak poważną raną nie mógł daleko uciec. Ten, którego nieubłaganie ścigał, stał na polanie między niewielkimi brzózkami, z twarzą zbryzganą krwią, ale spokojną. Sprawiał wrażenie sennego, a nawet znudzonego, ale prokurator z Memla dobrze wiedział, że jest czujny i gotowy do walki. Krzyżak umocował tarczę na lewym przedramieniu, nałożył hełm, opuścił zasłonę w kształcie psiego pyska, ścisnął rękojeść miecza i wkroczył między brzozy. Zaatakował od razu, z dziką furią, nie bawiąc się w puste rycerskie gesty, bez zbędnych słów, bo i o czym miał rozmawiać z tym przybłędą z dalekiej Burgundii? Wiadomym było, że jeden z nich musi
dzisiaj umrzeć. Pierwszy cios Dagobert przyjął na zastawę i oddał tak szybko, że zdawało się, iż to piorun uderzył, nie miecz. Ostrze głucho uderzyło w tarczę. Burgundczyk zrobił unik, przepuszczając krzyżacki brzeszczot tuż przed nosem, wyprowadził zamaszyste cięcie. Trafił w próżnię, przeciwnik zdążył odskoczyć. Zaatakował raz jeszcze, mocno, od góry. Ronow przyjął uderzenie na tarczę, jednak nie spodziewał się kolejnych. Nie przypuszczał, że ranny, ledwo trzymający się na nogach rycerz dysponuje taką siłą i szybkością. Zaczął się cofać, przyjmując ciosy na tarczę, modląc się, żeby wytrzymała jak najdłużej. Oparł się o pień brzozy i teraz tylko bronił się, czekając, aż przeciwnik opadnie z sił. Na to się jednak nie zanosiło. Dagobert, niesiony bitewnym zapałem, nie czuł już zmęczenia i bólu, uderzał tak długo, aż z krzyżackiej tarczy zostały drzazgi. Zakonnik szybko ją odrzucił, broniąc się teraz jedynie mieczem, i wydawało się, że lada chwila któryś z ciosów roztrzaska mu hełm, a on padnie bez tchu z rozrąbaną czaszką. Dopiero teraz, widząc przed sobą pełne furii oblicze Burgundczyka, gdy strach zaczął się wdzierać do jego serca, naszła go myśl, po co gnał za tym człowiekiem przez pół Żmudzi? Przecież ów rycerz nie był tak wielkim zagrożeniem dla zakonu krzyżackiego, żeby posyłać za nim prawie trzy kopie, nie mówiąc już o zabitych ludziach. Ale dla mocy, która zawładnęła jego umysłem, naznaczyła jego duszę, wypełniając dziwnym światłem, śmierć Dagoberta z Saint-Amand miała olbrzymie znaczenie. Jednakże Hinze Ronow zawiódł i przestał już czuć opiekuńcze, choć zaborcze dotknięcie tej niezwykłej siły. Ogarnął go żal tak wielki, że odebrał mu chęć do życia. Padł na kolana, łzy popłynęły po ukrytej za przyłbicą twarzy. Zasłonił się jeszcze instynktownie, a potem opuścił miecz, pogodzony z losem, oczekując na decydujący cios. Wtedy zdarzył się cud. *** Dagobert musiał wyczuć nadchodzące niebezpieczeństwo, bo przecież w ferworze walki nie mógł usłyszeć zbliżających się kroków napastnika ani dostrzec, jak przymierza się do pchnięcia mieczem w jego plecy. Wykonał półobrót i krzyżackie ostrze ześlizgnęło się po kolczudze ukrytej pod jaką. Ujrzał przed sobą brodate oblicze Otto von Biendorfa i jego pełne złości oczy. Saint-Amand mimo młodego wieku sporo przeżył i wiedział, że tak spoglądali ludzie rozczarowani życiem, niespełnieni, obwiniający o własne niepowodzenia kogokolwiek prócz samych siebie. Gotowi byli niszczyć wszystko i wszystkich, nie bacząc na skutki. Zakonnik z Ragnety ryknął wściekle i zaatakował raz jeszcze, myślał jedynie o tym, by utoczyć krwi, zabić, zmasakrować wroga. Ogarnął go amok; uderzał mocno, nie oszczędzając sił. Był gotów poświęcić własne życie, byle odebrać je temu człowiekowi. Burgundczyk
bronił się umiejętnie, od czasu do czasu próbując sięgać przeciwnika, ale rana w nodze nie pozwalała mu w pełni wykorzystać umiejętności. O jakiejkolwiek zmianie pozycji, półobrocie, sztychach z wypadem nie było mowy. Mimo to, gdy pierwszy impet ataku Krzyżaka minął, udało mu się zniwelować przewagę i teraz walka odbywała się cios za cios. Tymczasem Ronow, który do tej chwili klęczał na ziemi tępo wpatrzony w przestrzeń, ożywił się. Mięśnie jego twarzy drgnęły, zamglone oczy odzyskały ostrość widzenia, dłoń bezwiednie odszukała rękojeść miecza. Wydawało się, że jakaś nowa siła rozpaliła jego zmysły. Poderwał się z ziemi i ruszył na Dagoberta. Krążyli wokół niego jak hieny, które polując w stadzie na dalekich stepach Azji, zamęczają ofiarę atakami, aż ta, niezdolna do walki, staje się łatwym łupem. Uderzali równocześnie i gdy jeden wyprowadzał sztych w twarz Burgundczyka, drugi przypuszczał atak na tułów; gdy Otto von Biendorf zadawał cios w głowę, Hinze Ronow ciął zamaszyście w nogi. Gdyby na miejscu rycerza z Saint-Amand był ktoś inny, walka skończyłaby się szybciej, niż grzeszący z kochanką klecha zdążyłby się przeżegnać. Zaprawieni w bojach Krzyżacy nie rozumieli, dlaczego Dagobert, krwawiący z ran, nadał stoi na nogach i broni się zaciekle. Stal uderzała o stal i odgłos walki niósł się echem po okolicy. Nisko nad koronami drzew pojawił się olbrzymi księżyc, w którego blasku zalśniły ostrza mieczy. Z puszczy zaczęły dobiegać dziwne odgłosy, jakby nocne istoty, o których krążyły na Żmudzi legendy, budziły się i szły ku ludziom, wabione zapachem krwi. A może to tylko liście szumiały na wietrze? *** Saint-Amand opadł na jedno kolano, przyjmując cios na zastawę. Walczył ostatkiem sił. Z trudem podniósł się i pchnął na oślep. Usłyszał krzyk i zobaczył, jak brodaty Krzyżak chwyta się za rozcięte ramię. Następny cios mógłby być śmiertelny, ale już atakował zakonnik z przyłbicą. Nie widział twarzy, ukrytej za zasłoną, ale słysząc ciężki, urywany oddech, domyślał się, że wykrzywiona jest w grymasie zmęczenia. Ta walka trwała zbyt długo, Burgundczyk wiedział, że zdoła odbić jeden lub dwa ciosy i padnie bez życia na ziemię. Nagle na polanie zapłonęło ognisko. Po chwili jeszcze jedno i kolejne. Nie minęło pięć uderzeń serca, a było ich tuzin. Płomienie strzeliły wysoko, rozświetlając okolicę szkarłatnym blaskiem. Krzyżaccy rycerze cofnęli się i niepewnie rozejrzeli wokół. Hinze pomyślał, że zaraz na polanę wbiegnie horda żmudzkich buntowników, otoczy ich i zarąbie siekierami, przerażony Otto był pewien, że będzie to wataha wilkołaków, które rozerwą ich na strzępy. Dagobert natomiast oparł się o drzewo i opuścił miecz. Oczekiwał na przybycie samej Śmierci. Wszyscy się mylili, na skraju polany pojawił się bowiem człowiek. Żwawym krokiem
ruszył w ich stronę i w blasku ognia dostrzegli mężczyznę w średnim wieku, z mieczem u pasa. Miał na sobie biały płaszcz z czarnym krzyżem. - Arnold von Baden! - krzyknął zdumiony memelski prokurator. - Cóż ty tu, u diabła, robisz? - Na Boga, bracie - roześmiał się z ulgą Biendorf. - Sądziliśmy, iż to jakoweś demony... Zamilkł, widząc upiornie blade oblicze byłego wójta Gotlandii, i już nie był pewien, czy nie ma jednak do czynienia z demonem. Przełożył miecz do drugiej ręki i przeżegnał się. Tymczasem von Baden szedł przed siebie, zmęczonymi oczami wpatrując się w Burgundczyka. Wyciągnął miecz i w tym momencie wiszący na jego szyi duży bursztyn zajaśniał ognistym światłem i zdawało się, że zaraz przepali rzemień, na który był nanizany. - Jezus Maria - wyszeptał Otto i ponownie się przeżegnał. Arnold von Baden zdawał się pogrążony we śnie, jakby nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Był jednak całkowicie przytomny. Wrócił tu po dwudziestu latach, żeby wypełnić swoje przeznaczenie. Tutaj się wszystko zaczęło i tutaj się skończy. Minął zakonników i stanął dwa kroki przed młodym rycerzem, spojrzał w jego niebieskie oczy i dostrzegł w nich tylko niezachwiany spokój. Wiedział już, co musi uczynić. Wzniósł miecz. Burgundczyk ani drgnął. Krzyżak sprawnie obrócił ostrze i pchnął w tył, wbijając sztych w brzuch stojącego za nim rycerza z Ragnety. Ten zdumiony wpatrywał się chwilę w śmiertelną ranę, nic nie rozumiejąc, plunął krwią i padł twarzą na ziemię. Hinze Ronow wrzasnął ogłuszająco i ruszył na von Badena. Stanął w pół kroku, a krzyk uwiązł mu w gardle przebitym przez miecz Dagoberta. Saint-Amand włożył w to pchnięcie całą swoją wolę, pragnienie życia i wszystkie siły, a potem zemdlał. Ogniska, tak nagle jak się zapaliły, zgasły. *** Przeznaczenie się wypełniło, myślał Arnold von Baden, spoglądając na trupy swoich towarzyszy, braci z zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego, któremu wspólnie służyli. Gdyby nie oni, pewnie dokonałby żywota na plaży pod Połągą. A teraz pozbawił ich życia. Przeniósł spojrzenie na nieprzytomnego Burgundczyka. Czego ten człowiek dokona, że tak wielu ludzi musiało zginąć, by on mógł żyć? Według przepowiedni ujarzmi spaczoną moc, która zawładnęła zakonem krzyżackim, a także połową duszy von Badena. Z jednej strony pragnął pozbyć się tej zachłannej siły, która trawiła jego duszę, ale z drugiej chciał zanurzać się w jej macierzyńskim cieple. Nie na darmo Najświętsza Maria Panna została patronką zakonu, ale tak naprawdę jest tylko zasłoną, pod którą skrywa się Binah - zaborcza matka.
Wiedział, że nigdy już nie zazna spokoju i każdego dnia będzie stawał do boju o własną duszę. Tkwiąca w nim cząstka Binah będzie kierowała go ku szaleństwu, zatraceniu, zaś Chokhmah ku mądrości i rozwadze. Wzniósł oczy ku niebu. - Szukasz odpowiedzi w gwiazdach? - usłyszał kobiecy głos. Pamiętał, do kogo należał. Stała przed nim, starsza o dwadzieścia lat, z włosami przetykanymi siwizną, ale o tych samych oszałamiająco pięknych, fiołkowych oczach. Podeszła do rycerza z Saint-Amand, przyłożyła ucho do jego piersi. Skinęła zadowolona głową. - Wypełniłem, co miałem wypełnić - rzekł. - Wiem - odparła smutno. - Nie cieszysz się? - spytał drwiąco. - Wszak wszystko potoczyło się po twojej myśli. - Noszę żałobę. - W jej oczach pojawił się ból. - Po mężu, którego nigdy nie miałam. Skinął głową. - Jak widzisz, wszyscy przegraliśmy - rzekła po chwili. - Kto zatem wygrał? - Może świat? - Nie wiesz? - Nie. Zamilkli, zasłuchani we własne myśli. Nie patrzyli sobie w oczy. - Co będzie dalej? - Zapłoną ognie na wzgórzach - odparła. - Żmudzini powstaną, poleje się krew. - Nie o to pytałem... - Wiem - skinęła głową. - Pytałeś, co stanie się z tobą. - Tak. - Każdy jest panem własnego losu. - A przeznaczenie? Roześmiała się. - A czymże jest przeznaczenie, skoro można je niczym glinę urabiać? Zawżdy należy mieć na nie baczenie, pilnować, aby na właściwe ścieżki łaskawie raczyło wstąpić. Wszak ty do samego końca nie wiedziałeś, co uczynisz... To była prawda. Równie dobrze mógł zginąć Burgundczyk. Arnold von Baden miał do końca swoich dni zastanawiać się, czy wtedy, na żmudzkim wzgórzu, miecz prowadziła ręka przeznaczenia, czy też jego własna wola. - Idź już - szepnęła kobieta. - A on? - wskazał nieprzytomnego rycerza.
- Zaraz po niego przyjdą. Odwrócił się i bez pożegnania odszedł w mrok. *** Żmudź to kraj ludzi twardych, nieugiętych. Ludzi, którzy ponad wszystko ukochali wolność. Największą świętością jest dla nich ogień i jak długo będzie on płonął na szczytach wzgórz, tak długo ich naród nie zginie. Tak jak życzył sobie Thel, powstanie przeciwko panom pruskim wybuchło i ostatniego dnia maja tysiąc czterysta dziewiątego roku Żmudzini uderzyli na warownie i zamki krzyżackie. Pod dowództwem bojarów zastawiali pułapki na znienawidzonych ciemiężycieli i wyrzynali w pień całe oddziały. Nie patrzyli, czy to dostojnik zakonu, czy zwykły knecht. Po prostu brali krwawą pomstę za lata krzywdy. Na małych, lecz rączych koniach szybko uderzali na wroga, czyniąc wielkie szkody, i znikali w gęstych ostępach leśnych. Ich walka trwała tak długo, aż na żmudzkiej ziemi nie pozostał żaden rycerz z krzyżem na płaszczu. Arnold von Baden dotarł wreszcie do Nowej Marchii, gdzie objął urząd wójta. Kilka miesięcy później poprowadził atak na okolicę Drezdenka, Wałcza, Mirosławca i Tuczna, pustosząc północnozachodnie pogranicze Polski. W uznaniu zasług wielki mistrz nadał mu upragnione komturstwo. Niektórzy mówią, że poległ na polach Grunwaldu, dowodząc człuchowską chorągwią, inni, że przeżył i zginął miesiąc później. Niektórzy jednak twierdzą, że nigdy do bitwy nie stanął, bo zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Pewien misjonarz, Hieronim z Pragi, twierdził, że przebywając z misją krzewienia wiary chrześcijańskiej na Żmudzi, widział w okolicach Połągi kapłana, który żywo go przypominał. Na szyi miał zawieszony okazały bursztyn, który emanował dziwnym, szkarłatnym blaskiem, jakby ogień był w nim zawarty. Codziennie wraz ze swoim sługą, chłopcem o imieniu Butryn, wspina się na wzgórze, na którym niegdyś pochowano Birutę, i pilnuje, żeby płonący na nim ogień nigdy nie wygasł. Natomiast o losach Dagoberta z Saint-Amand i jego przeznaczeniu można usłyszeć w delikatnym uderzeniu pioruna, będącym zwiastunem nadciągającej burzy.
KISMET Wysoki mężczyzna w mnisim habicie zakonu kamedułów z głęboko nasuniętym na czoło kapturem przemierzał główną nawę kościoła Świętego Ducha w Norymberdze. Szedł pewnym, żwawym krokiem, nie rozglądając się na boki i nie zważając na zdumione, pełne nagany spojrzenia ludzi siedzących w ławach. Wedle ich mniemania powinien cichaczem przemykać pod ścianami jak na mnicha przystało, a nie maszerować przez środek kościoła. Mężczyzna zatrzymał się przed zawieszonym nad posadzką relikwiarzem - okazałą skrzynią zdobioną drogimi kamieniami, malowidłami przedstawiającymi życie Jezusa Chrystusa - i przez dłuższą chwilę na niego spoglądał. Wyglądało, jakby się wahał, niepewny, co dalej czynić. I tak było w istocie, albowiem mnich obawiał się otworzyć skrzynię, bał się tego, co może odkryć. Hieronim z Pragi, bo nim był ów kameduła, przebył daleką drogę, żeby dowiedzieć się prawdy i jakakolwiek by ona była, musiał wiedzieć. Westchnął ciężko, sięgając po zawieszony na szyi klucz. Dostał go od samego biskupa, który po wysłuchaniu historii opowiedzianej przez Hieronima pozwolił mu zbadać ukryty w relikwiarzu przedmiot. Zgrzytnął zamek i gdy mnich podniósł wieko skrzyni, jego oczom ukazała się Święta Lanca - symbol cesarskiej władzy, jedna z najważniejszych chrześcijańskich relikwii. Znana była również pod nazwą Włóczni Świętego Maurycego, gdyż na początku należała do rzymskiego centuriona legii tebańskiej o tym właśnie imieniu. Według legendy Maurycy odmówił złożenia ofiar pogańskim bóstwom i za to poniósł męczeńską śmierć. Po upadku Imperium Rzymskiego włócznia była w posiadaniu władców Burgundii, potem Karolingów i Welfów, aż wreszcie przeszła w ręce królów niemieckich. Henryk Ptasznik kupił ją od Rudolfa II w zamian za spory obszar Szwabii. Od tamtej pory włócznia stała się insygnium władzy i talizmanem. Cesarze nigdy się z nią nie rozstawali, wierząc w jej magiczną moc. Aż wreszcie przed niespełna dwustu laty papież Grzegorz IX uznał włócznię za relikwię Męki Pańskiej i za jedyną prawdziwą Włócznię Przeznaczenia, tę, którą rzymski legionista Longinus przebił bok wiszącego na krzyżu Jezusa Chrystusa. Hieronim z Pragi wyciągnął drżące dłonie, dotykając zbutwiałego drzewca, musnął palcami grot, który był kilkakrotnie przełamywany, a w jego środku ukryto żelazny gwóźdź z krzyża pańskiego. Mnich pochylił się, uważnie spoglądając na skuwki łączące poszczególne części. Na ich podstawie próbował dociec, czy grot pochodzi z czasów rzymskich, czy też
został wykuty niedawno. Czy to możliwe, że w kościele Świętego Ducha w Norymberdze znajdowała się tylko kopia, a prawdziwa relikwia została skradziona i posłużyła zupełnie innym celom? Nagle usłyszał za plecami pełne oburzenia szepty. Pochłonięty badaniem relikwii zupełnie nie zwrócił uwagi na ludzi obecnych w kościele, którzy zaciekawieni tym, co wyprawia mnich, podeszli bliżej. Trudno im było się dziwić. Relikwiarz otwierano tylko raz w roku, w drugi piątek po Wielkanocy, w Święto Włóczni Pańskiej, które obchodzone było uroczyście w całym mieście. W ten dzień do Norymbergii przybywały pielgrzymki z najodleglejszych zakątków kraju i tylko wówczas zgromadzonemu na placu tłumowi pokazywano Świętą Lancę. Hieronim odwrócił się i spojrzał w pyzate oblicza bogatych, norymberskich mieszczan. Włosy mieli modnie przycięte nad czołem w grzywkę lub trefione w puszyste pukle. Nosili krótkie fałdowane robe z bufiastymi rękawami lub złotolite tkaniny z wzorami motywów roślinnych. Ich nogawice zdobione były różnokolorowymi perłami, podobnie jak buty i grube sakiewki zawieszone przy pasach. Ubiory oszałamiały bogactwem i przepychem, podobnie jak ozdoby. Mężczyźni na szyjach nosili pektorały, złocone zawieszenia na łańcuchach przedstawiające sceny religijne i dworskie, portreciki, a pewien siwy mieszczanin miał sporej wielkości wizerunek świętego Jerzego zabijającego smoka. Na pulchnych paluchach widoczne były bogate pierścienie i sygnety z godłami rodowymi. Jakże różnili się od tych biedaków, których Hieronim spotkał na Żmudzi, krzewiąc tam wiarę w jedynego Boga. Żmudzini czcili lasy, dęby, kamienie oraz jeziora, składali ofiary ze zwierząt i na wzgórzach palili święte ognie. Bogów wyznawali bez liku i nawet Hieronimowi nie udało się ich wszystkich spisać. W tej barbarzyńskiej krainie podróżny nie natrafiał na miasta ani grody, a nieliczne osady leżały w lasach i matecznikach. Ludzie mieszkali w chatach z bierwion lub w zwykłych szałasach, trudniąc się hodowlą, łowami, bartnictwem. Żyli w ubóstwie, czasem posiadali tylko jedną koszulę na grzbiecie, ale za to byli serdeczni i przyjacielscy. - Cóż czynisz, człowieku?! - warknął opryskliwie mieszczanin z dyndającym na opasłym brzuchu pozłacanym łańcuchem. - Mam pozwolenie od waszego biskupa - odparł Hieronim z Pragi i machnął mu przed oczami stosownym glejtem. Wśród mężczyzn przeleciał szmer zdumienia. - Jakże to tak? - spytał ten sam mieszczanin, który był prawdopodobnie jakimś rajcą i cieszył się największym autorytetem wśród zebranych w kościele norymberczyków. Tym razem jednak w jego głosie Hieronim nie wyczuł wrogości. - Spoglądacie na relikwię Męki
Pańskiej, jakbyście diabła w niej szukali. Ale skoro sprawa oparła się o najwyższe instancje kościelne, to musi być poważna. - W istocie tak jest - odparł kameduła i po raz ostatni spojrzał na włócznię. Następnie zamknął skrzynię i ruszył do wyjścia. Wiedział już wszystko. Mógł z czystym sumieniem opuścić kościół Świętego Ducha i Norymbergę. Gdy przemierzał kruchtę i miał już wyjść na zewnątrz, dogonili go mieszczanie. Gruby rajca przytrzymał go delikatnie, chwytając za rękaw habitu. - Rzeknij nam, mnichu, bo ciekawość pali nas niczym ognie piekielne, po coś tutaj przybył i w jakimż to celu badałeś Włócznię Świętego Maurycego? Hieronim z Pragi rozejrzał się po twarzach otaczających go ludzi. - To długa historia. - A my mamy sporo czasu i chętnie posłuchamy. - Rajca wyszczerzył zęby w uśmiechu. Przysiądźmy na ławie. Gdy wszyscy wygodnie usadowili się na ławach, kameduła zmrużył oczy i wpatrując się w zawieszony nad posadzką relikwiarz, rozpoczął swoją opowieść: - Wszystko zaczęło się na Żmudzi pewnego majowego dnia roku tysiąc czterysta dziewiątego... *** Było ich siedmiu. Siedmiu zbirów odzianych w liche pancerze, wytarte kaftany nabijane ćwiekami i podziurawione przeszywanice stało na trakcie, blokując przejazd. Na głowach mieli powgniatane szłomy i kapaliny pamiętające jeszcze ubiegły wiek. W rękach dzierżyli tasaki, kordy, topory, oręż może nie najszlachetniejszy, ale skuteczny. Hieronim z Pragi z wysokości kozła wozu przyglądał się ponurym, zarośniętym twarzom napastników, oczom pałającym żądzą mordu, wiedząc już, że nic nie wskóra, odwołując się do ich chrześcijańskich sumień. Sądząc po ubiorze i uzbrojeniu, byli to zwykli knechci, zapewne dezerterzy z jakiegoś krzyżackiego bądź inflanckiego oddziału, których w tej barbarzyńskiej krainie nie brakowało. Żmudź - wciśnięta klinem między Prusy i Inflanty - była cierniem w oku zarówno dla zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, jak i ich konfratrów z zakonu Kawalerów Mieczowych. Raz po raz organizowano rejzy, mające na celu nawracanie pogan, ale tak naprawdę były to wyprawy łupieżcze. Nic więc dziwnego, że zaciągali się na nie wszelkiej maści przestępcy, zbrodniarze i rabusie. Po kilku zaledwie dniach wielu z nich porzucało służbę i decydowało się działać na własną rękę. Tacy właśnie ludzie stanęli na drodze Hieronima. Kameduła spojrzał na towarzysza siedzącego obok. Młody mnich o imieniu Jan, dla
którego była to pierwsza wyprawa misjonarska na Żmudź, kurczowo ściskał lejce i trząsł się ze strachu jak osika. Przyszło mu stanąć oko w oko z prawdziwym niebezpieczeństwem. - A dokąd to jedziecie, braciszkowie? - zapytał najwyższy z drabów, a równocześnie najbardziej szkaradny. Miał paskudną bliznę biegnącą przez cały policzek, bielmo na lewym oku i rzadkie, przetłuszczone włosy. - Do Miedników - odparł Hieronim i rozejrzał się. Niestety, wokoło rozciągały się gęste lasy i znikąd nie mógł oczekiwać pomocy. - Mamy glejty bezpieczeństwa wystawione przez samego Ulryka von Jungingena. Kameduła żywił nadzieję, że powołanie się na wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego ostudzi zapał napastników. Zrozumiał, jak bardzo się pomylił, gdy herszt bandytów parsknął śmiechem. - Rzekłbym ci, mnichu, gdzie Ulryk von Jungingen może sobie wsadzić glejty bezpieczeństwa, ale osobom duchownym nie godzi się słuchać takich bezeceństw. - Mężczyzna uczynił pauzę, żeby reszta bandy mogła zarechotać w uznaniu dla jego wybornego dowcipu. Na nic ci się zdadzą dokumenty, pieczęcie, choćby nawet pochodziły od samego papieża, albowiem jedyne prawo na tym trakcie stanowimy my. O ochronę zaś powinniście prosić nas, a nie tego parszywego psa, który z Malborka nosa nie wyściubia w obawie, że mu go ktoś odgryzie. A na szlakach zbrodzieni bez liku... Ponownie rozległ się rechot. - Jak śmiecie?! - krzyknął Hieronim. - Ta ziemia należy do zakonu krzyżackiego i nie ujdzie wam płazem napaść na chrześcijańskich misjonarzy. - To się jeszcze okaże. - Herszt bandy spoważniał i zerknął na obładowany wóz. - Co tam wieziecie? - Jedynie trochę ubrań i żywności dla Żmudzinów, których na wiarę jedynego Boga pragniemy nawrócić. Złota ni srebra nie mamy, a na nic wam się zdadzą te podarte łachmany i kilka worków zboża... - Przeszukać wóz! - rozkazał człowiek z blizną. - Nie znam klechy, który by nie skrywał jakichś skarbów. Knechci ochoczo zabrali się do wykonywania rozkazu dowódcy. Dwaj z nich brutalnie ściągnęli z kozła kamedułów, rzucili ich na ziemię, a reszta zaczęła przetrząsać ładunek. Na nic zdały się pełne oburzenia protesty Hieronima i błagalne szlochy Jana. Z wozu wyleciały stare koszule, wytarte kaftany i nogawice, rozcinano worki ze zbożem, jakby w nich dwaj mnisi mieli schować klejnoty, drogie kamienie, pozłacane kielichy i Bóg wie jeszcze jakie skarby.
Jeden z opryszków rozpruł worek znajdujący się na samym dnie wozu i krzyknął zaskoczony. Zaraz doskoczyli do niego kamraci, przyglądając się znalezisku. - No proszę, proszę. - Herszt podszedł do Hieronima, pochylił się i chwytając za podbródek, spojrzał mu prosto w oczy. - Kto mógłby podejrzewać braciszków o taką przewrotność? Zastanawiam się, czy Ulryk von Jungingen, na którego protekcję tak ochoczo się powołujecie, wie, że spiskujecie przeciw zakonowi? Kameduła milczał, bo cóż miał odpowiedzieć. Dobrze wiedział, co bandyci znaleźli. W kilku workach zamiast zboża ukryto broń, którą misjonarze wieźli dla Żmudzinów. Lada dzień miały zapłonąć ognie na wzgórzach wzywające wojów z całej Żmudzi do sięgnięcia po oręż, żeby zrzucić wreszcie jarzmo panów pruskich. Runą krzyżackie warownie, poleje się krew i zostanie dokonana pomsta za lata cierpień. A może po raz kolejny bunt zostanie zdławiony przez pancerne hufce zakonu? Hieronim jednak wierzył, że tym razem będzie inaczej. Książę Witold obiecał wesprzeć zbrojnie powstanie litewskimi chorągwiami, a król Jagiełło od kilku miesięcy zaopatrywał Żmudzinów w broń. Właśnie w tym przedsięwzięciu uczestniczył Hieronim. Co prawda jego głównym zadaniem na Żmudzi była jej chrystianizacja, ale zbyt wiele widział okrucieństw czynionych przez rycerzy z krzyżami na płaszczach, żeby pozostać nieczuły na krzywdę biednych ludzi zamieszkujących tę udręczoną krainę i dlatego, będąc na dworze króla Polski, nie wahał się ani przez moment przed przyjęciem tej niebezpiecznej misji. Teraz przyszło mu tego żałować. Nie ze względu na siebie, bowiem Hieronim miał swoje lata i kostucha już go wypatrywała, ale z powodu Jana, który dopiero wkraczał w dorosłe życie. Żal mu było młodzieńca, który jak nikt inny nadawał się na misjonarza. W jego sercu gościła litość, miłosierdzie i dobroć, jakiej próżno było szukać u najwyższych dostojników kościelnych. - Milczycie - stwierdził przywódca bandy. - Coś wam rzeknę, zanim odprawię na tamten świat. Wiele już w życiu widziałem, z niejednego pieca chleb jadłem i jednego życie mnie nauczyło: nie wierz nigdy niewiastom i klechom. To stworzenia dwulicowe i do kłamstwa zdolne niczym biblijny wąż... - Zbrodzień będzie o Biblii prawił? - roześmiał się szyderczo Hieronim z Pragi. Strach go opuścił. Człowiek boi się tylko tego, co nieznane, przeraża go niepewność, lecz gdy już wie, co go czeka, trwoga mija. Mnich hardo spoglądał w oczy oprawcy i łajał go gromkim głosem, wyćwiczonym podczas wygłaszania kazań. - Zamilknij, głupcze, bo w twych parszywych ustach powoływanie się na jakiekolwiek świętości to bluźnierstwo. Bramy do Królestwa Niebieskiego na zawsze pozostaną zawarte
dla ciebie i twoich kamratów. Nie szanujecie sług Pana na ziemskim padole i za to będziecie przez wieki smażyć się w piekle, traficie do najgorętszych kotłów, pod którymi diabły cały czas będą ogień podsycać. Dla takich jak wy nie ma miłosierdzia, nie ma bożej łaski i nie ma zbawienia... - Milcz! - Rozwścieczony herszt bandytów uderzył Hieronima w twarz. Obejrzał się na pozostałych knechtów i dostrzegł ich blade, przerażone twarze. To byli prości ludzie i wierzyli w zabobony, gusła oraz bzdury o diabłach, demonach, mękach piekielnych czekających ich po śmierci. - Zepchnijcie wóz z traktu! - krzyknął, żeby wyrwać ich ze szponów strachu. - W lesie go rozładujemy. - A co z mnichami? Mężczyzna uśmiechnął się krzywo, przez co uwypukliła się paskudna blizna na jego policzku. Przekrzywił lekko głowę, spoglądając na Hieronima ocierającego krew z rozbitych ust. Podrapał się po brodzie, jakby naprawdę zastanawiał się, co uczynić, ale w jego zdrowym oku tlił się niezdrowy błysk. - Powiesić. *** Knechci brutalnie chwycili mnichów za habity, podnieśli z ziemi i związali im nadgarstki. Następnie zaciągnęli w stronę najbliższego drzewa - rozłożystego dębu o solidnym pniu, z jedną grubą gałęzią doskonale nadającą się do tego, co zamierzali uczynić. Przerzucili przez konar dwa sznury i zaczęli wiązać pętle. Jan szeptał modlitwy, błagając Boga, żeby ten odpuścił mu wszystkie winy. Hieronim z Pragi westchnął ciężko, wiedząc, że młodzieniec nie popełnił grzechów, które u progu Królestwa Niebieskiego nie zostałyby mu wybaczone. Święty Piotr zapewne z otwartymi ramionami przyjmie tego dzieciaka. Starszy z mnichów wzniósł oczy ku niebu, modląc się o ocalenie Jana. Musiałby jednak zdarzyć się cud, a te zdarzają się niezwykle rzadko. Być może modlitwy kameduły zostały wysłuchane, a może Bóg sam doszedł do wniosku, że ocali swoje sługi, w każdym razie, gdy oprawcy skończyli wiązać sznury i zakładali pętle na szyje mnichów, w powietrzu rozległ się władczy, mocny głos: - Ostawcie ich! Zaskoczeni knechci bezwiednie puścili swoje ofiary i spojrzeli na gościniec. Pośrodku drogi ujrzeli mężczyznę w średnim wieku dosiadającego śnieżnobiałego wierzchowca. Podróżny miał czarne włosy, na skroniach lekko przyprószone siwizną, wyraziste rysy twarzy, co czyniło go niezwykle przystojnym, i oczy koloru stali, w których dostrzec można było
tańczące iskierki gniewu. Odziany był w kirys, co nie powinno dziwić, gdyż w tych niebezpiecznych czasach wielu rycerzy przywdziewało pancerze na czas podróży. Na ramiona miał zarzucony biały płaszcz z widniejącym na nim ośmioramiennym krzyżem w kolorze zielonym - symbolem zakonu świętego Łazarza. Zakon powstał w Ziemi Świętej jeszcze za czasów wypraw krzyżowych i najpierw pełnił funkcje szpitalne. Zakonnicy opiekowali się chorymi na trąd, zakładali liczne leprozoria, później zaś, gdy konieczna stała się obrona hospicjów przed rabusiami, utworzyli milicję, do której rekrutowano również pacjentów. Do zakonu szybko zaczęli wstępować również zdrowi rycerze, ale wśród ludu nadal panowało przekonanie, że służą w nim wyłącznie trędowaci. Dlatego w obawie przed zarażeniem knechci natychmiast się cofnęli. Oczyma wyobraźni widzieli już siebie gnijących, ze zniekształconymi twarzami, guzami wielkości pięści i odpadającymi nosami. Najchętniej rzuciliby wszystko i zbiegli w las, żeby nie oddychać tym samym powietrzem co lazaryta, jednak groźne spojrzenie herszta przykuło ich do ziemi. - Nie obawiajcie się, głupcy! - wrzasnął. - Czy widzicie guzy na jego twarzy? Czy widzicie go w łachmanach trędowatego z kołatką ogłaszającą nadejście? Nie ma się czego bać. On jest zdrowy. Ulga wstąpiła w serca zbirów, a wraz z nią namiastka odwagi. Mocniej chwycili oręż, przybrali srogie miny i zaczęli szydzić z wędrowca. Ludzi słabych, niepewnych swojej wartości można poznać po przesadnych gestach, chełpliwych słowach i nadętych postawach, które przyjmują, żeby przestraszyć przeciwnika. Knechci czuli się silni tylko w grupie, osobno każdy z nich nie był wart funta kłaków. Tymczasem lazaryta puścił luźno wodze, niedbale oparł się o łęk siodła i puszczając obelgi mimo uszu, przyglądał się oprychom, oceniając ich rynsztunek. Miał przeciwko sobie siedmiu zaprawionych w boju żołdaków i szaleństwem byłoby walczyć z nimi w pojedynkę, ale w postawie rycerza zakonnego dostrzec można było dużą pewność siebie, a w oczach drapieżny blask. Nie podobało się to hersztowi bandy. - Wynoś się stąd, pókiś cały! - warknął. - Chyba że chcesz dołączyć do tej dwójki. Dąb ma grube, rozłożyste gałęzie i na pewno znajdzie się na nim miejsce dla was wszystkich. Lazaryta skrzywił usta w lekkim uśmiechu. - To wy odstąpcie - odparł. - Uwolnijcie mnichów i oddajcie im wóz, a daruję wam życie. Bandyci zarechotali, słysząc buńczuczne zapowiedzi zakonnika. - Pewnyś siebie - rzekł ich przywódca. - Czy orężem tak samo dobrze władasz, jak mielesz ozorem? - Owszem. Jednakże nie musisz wierzyć mi na słowo, jeśli chcesz, możesz to sprawdzić.
- Tak uczynię! Oprych wyszczerzył spróchniałe zęby i zakręcił młynka trzymanym w rękach dwuręcznym tasakiem, zwanym przez Niemców kriegsmesserem. Była to broń krótsza nieco od miecza, za to z głownią rozszerzającą się ku szczytowi, dzięki czemu można nim wykonywać potężne cięcia. Dobrze wykutym kriegsmesserem niektórzy piechurzy ścinali średniej grubości drzewa. Zakonnik zsiadł z konia, sięgnął do juków po białą tarczę z wymalowanym zielonym krzyżem i zamocował ją na lewym ramieniu. Następnie wyciągnął miecz i wbił go w ziemię. W ten sposób brzeszczot, jelec i głowica utworzyły symbol krzyża, przed którym rycerz uklęknął na jedno kolano. - In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen - opancerzoną prawą dłonią przeżegnał się i wzniósł wzrok ku niebu. - Panie, racz mi wybaczyć krew, którą dzisiaj przeleję, albowiem uczynię to w słusznej sprawie. Niegodziwcy praw Twoich nie szanują, pragnąc śmierć zadać dwóm niewinnym ludziom. Wspomóż mnie, Panie, w walce o zwycięstwo dobra nad złem, światłości nad ciemnością i prowadź mój miecz, abym zbrodzieniom słuszną wymierzył karę. Jednakże miej w opiece ich dusze, umęczone życiem na tym ziemskim padole, i okaż miłosierdzie, gdyż zaraz staną przed Twoim obliczem... - Dość tych bzdur! - zawołał jeden z knechtów i ruszył do ataku. Uniósł wysoko w górę berdysz, zamachnął się i uderzył, pewny, że żelazo zaraz rozłupie czaszkę zakonnika. Jednakże lazaryta błyskawicznie wyciągnął z ziemi miecz, wykonał obrót na kolanie i ciął przeciwnika przez brzuch. Zaskoczony bandzior wydał z siebie przeciągły charkot, wypuścił broń i runął na gościniec. Drżąc w agonii, przytrzymywał wylewające się na zewnątrz trzewia. Gdy pozostali knechci spoglądali ze zgrozą na umierającego towarzysza, rycerz zakonny szybko stanął na nogi, w dwóch susach dopadł najbliżej stojącego oprycha i uderzył mocno i wściekle. Cios był tak silny, że szłom pękł niczym gliniany garnek, a wraz z nim czerep nieszczęśnika. Lazaryta nie czekał, zakręcił mieczem i ciął następnego z wrogów. Tym razem jednak ostrze trafiło w próżnię, gdyż brodaty olbrzym dzierżący w rękach nadziak zdołał odskoczyć. Zakonnik wykonał obrót i uderzył raz jeszcze, przecinając gardło knechta. Buchnęła krew i brodacz runął bez życia na ziemię. Dopiero teraz knechci otrząsnęli się z chwilowej niemocy i ruszyli do ataku. Nadal mieli przewagę, przecież było ich czterech przeciwko jednemu tylko rycerzowi. Zaprawieni w boju, weterani wielu bitew, doskonale wiedzieli, co robić. Najpierw zaatakowała pierwsza dwójka. Wysoki, rudowłosy młodzieniec uderzył toporem zza głowy, a jednocześnie herszt bandy ciął szeroko tasakiem w nogi zakonnika. I gdy wydawało się, że lazaryta polegnie, gdyż
kombinacja wydawała się nie do obrony, on przyjął na tarczę uderzenie topora, a mieczem zablokował ostrze tasaka. Następnie wykonał obrót i korzystając z impetu, ciął przez biodro rudowłosego. Powietrze rozdarł straszliwy krzyk i knecht padł na ziemię, wijąc się z bólu. Zakonnik dobił go sztychem miecza. Pobladły dowódca bandytów wycofał się poza zasięg miecza lazaryty. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu, na plecach poczuł dreszcz pełznącego strachu, a w umyśle pojawiło się zwątpienie i pytanie, czy zdoła pokonać tego szaleńca, który w pojedynkę rzucił wyzwanie siedmiu uzbrojonym ludziom? Tymczasem rycerz zakonny przybrał pozycję bojową, poprawił tarczę na ramieniu i czekał niczym pantera gotowa do skoku. W jego oczach tliła się żądza mordu, a gdy ona się pojawia, przestają istnieć jakiekolwiek reguły, kodeksy honorowe i świętości. W zapomnienie odchodzi zdrowy rozsądek i liczy się tylko dzika, nieokiełznana furia. Lazaryta nie czuł strachu, bólu, zmęczenia, gotowy był zabijać tak długo, dopóki sam nie pozostanie na placu boju lub padnie martwy. - Brać go! - krzyknął herszt do ostatniej dwójki swoich ludzi. *** Bandyci ruszyli niepewnie, wiedząc już, że mają do czynienia z wytrawnym szermierzem. Uderzyli nagle jak pustynne skorpiony zabójczymi żądłami, które w przypadku knechtów stanowiły kordy - broń przypominająca wydłużony nóż, jednak niezawodna w walce na krótki dystans. Ale szybko wyprowadzone sztychy nie trafiły zakonnika, który poruszał się zwinnie niczym lampart. Nurkował pod ramionami napastników, unikając błyskawicznych pchnięć i od czasu do czasu odpowiadał ciosem. Trafiał jednak w próżnię, bo miał do czynienia z doświadczonymi żołdakami. Na zagubionym wśród leśnych ostępów żmudzkim szlaku, w blasku niemiłosiernie grzejącego słońca i wśród unoszącego się wokół kurzu odbywał się bój na śmierć i życie. Słychać było szczęk oręża, przyspieszone oddechy walczących oraz głuche uderzenia sztychów o tarczę lazaryty. I gdy wydawało się, że taniec ten będzie trwał wieki, zakonnik odchylił się, przepuszczając ostrze kordu tuż przed swoją piersią i ciął rękę napastnika. W powietrzu zawibrował przeraźliwy krzyk i knecht padł na kolana, trzymając się za kikut. Drugi z napastników, ujrzawszy okaleczonego kamrata akurat w chwili, gdy miał wyprowadzać atak, zawahał się na mgnienie oka. Rycerzowi zakonnemu to jednak wystarczało, żeby uderzyć na odlew. Ostrze przecięło szczękę i podniebienie knechta. Ten zwalił się martwy na trakt. Na koniec lazaryta podszedł do klęczącego, okaleczonego bandyty, przystawił mu sztych miecza do karku i pchnął, skracając jego cierpienia.
Człowiek ze szkaradną blizną i bielmem na oku przez cały czas przyglądał się, jak umierają jego ludzie. Teraz widział tylko zimne, stalowe oczy zakonnika, który wolno kroczył ku niemu z obnażonym, skrwawionym ostrzem. Zrozumiał, że to koniec. Zaraz śmierć odbierze ostatnie tchnienie i ukoi go w swoich ramionach. Niczego nie żałował. Wiódł życie awanturnika, najemnika i hulaki. Przemierzył pół świata, zaciągał się do wielu armii, brał udział w dziesiątkach bitew, a potem często porzucał swoich mocodawców, żeby napadać na osady, rabować kupców na traktach i najmować się jako zabójca. Mordował, kradł, gwałcił i wiedział, że na zbawienie duszy nie ma co liczyć. Tak jak przepowiedział mnich, będzie się smażył w piekle. Jednak wybrał drogę, która prowadziła do takiego, a nie innego końca. Mężczyźni stanęli twarzą w twarz. - Możesz odejść - rzekł lazaryta. - Daruję ci życie. Zaskoczony opryszek uniósł lekko brew. - Dlaczego? - Miłosierdzie Stwórcy jest nieskończone, a przecież On uczynił nas na swój obraz i podobieństwo. Powinniśmy zatem w tym względzie starać mu się dorównać. - Stawiasz się na równi z Bogiem? - roześmiał się bandyta. - Gadasz niczym heretyk! Zakonnik westchnął ciężko. - Nic nie pojmujesz. Zamysł Stwórcy jest niezgłębiony i niemożliwy do poznania przez rozum człowieczy. Kto twierdzi inaczej, jest jeno szaleńcem. Najwyższy żąda od nas miłosierdzia, albowiem ono nadaje kształty rzeczom, wprowadza porządek i jest najważniejsze ze wszystkich boskich przymiotów... - Bzdury! - Skoro tak uważasz, twoja sprawa. - Rycerz wzruszył ramionami. - A teraz już odejdź. Mężczyzna uśmiechnął się smutno i potarł bliznę na policzku. - Nie mogę - odparł. - Przeznaczenie musi się wypełnić. W tym miejscu kończy się moja wędrówka. Lazaryta pokiwał głową ze zrozumieniem. Zaczęli krążyć wokół siebie niczym dwa lwy uważnie obserwujące swoje ruchy, gotowe w każdej chwili do skoku. Uważnie wypatrywali słabych punktów w obronie przeciwnika, czekali na błąd, źle postawioną stopę, potknięcie lub zbyt nisko uniesiony oręż. Pierwszy zaatakował bandyta, tnąc szeroko przez pierś zakonnika. Lazaryta odskoczył i wyprowadził szybki cios. Bez powodzenia. Knecht uchylił się. Rycerz zakonny zaatakował ponownie, celując w głowę, ale bandyta przyjął uderzenie na ostrze i zaraz odpowiedział cięciem w nogi. Lazaryta podskoczył i ostrze potężnego kriegsmessera ze świstem przecięło
powietrze. Hieronim z Pragi, nadal stojący związany pod dębem, szeroko otwartymi oczami śledził to, co działo się na gościńcu. Nie minął kwadrans, a ich oprawcy leżeli martwi w kałużach krwi, zaś nad trupami odbywała się walka pomiędzy hersztem nieistniejącej już bandy a tajemniczym wędrowcem. Ciosy zadawane były raz za razem. Sztychy, cięcia, uderzenia wymierzane z szybkością błyskawicy. Przez chwilę wydawało się, że bój toczą równi sobie szermierze, ale oprych dzierżący tasak dyszał ciężko i coraz wolniej wyprowadzał szerokie cięcia. Nie poddawał się jednak. Uderzał raz za razem, próbując przełamać zasłonę zakonnika. Bez powodzenia. Lazaryta z łatwością blokował każdy cios. Nagle zbój ryknął na całe gardło, a w tym okrzyku zawarła się cała jego bezsilność i wściekłość. Rzucił się do ostatniego, desperackiego ataku, wkładając weń resztki sił. Rycerz zakonny zręcznie uniknął ostrza, wykonał lekki półobrót i mocno się skręcił, wyprowadzając cios w szyję przeciwnika. Głowa bandyty potoczyła się po trakcie. Lazaryta ze zmarszczonym czołem przyjrzał się pobojowisku, jakie uczynił, wyszeptał modlitwę za zmarłych, a następnie rozwiązał mnichom więzy. Hieronim, rozmasowując nadgarstki, z trwogą zerkał to na wóz, na którym widoczna była broń, to na ich wybawcę. Zastanawiał się, komu lazaryta służy? Na żmudzkich szlakach spotkać można było wielu rycerzy z Zachodu. Niektórzy przybyli wraz z krzyżackimi rejzami czynić gwałty i pożogi, inni chcieli wspomóc powstanie. Tych drugich było o wiele mniej. Mnich szturchnął Jana, który drżał jeszcze, nie mogąc dojść do siebie. Chłopak najpierw spojrzał zdziwiony, a gdy Hieronim wskazał wzrokiem wóz, w mig pojął, o co chodzi. Podszedł szybko do burty i zakrył płachtą broń. Nie uszło to uwadze rycerza, lecz ten uśmiechnął się tylko. Misjonarz odetchnął z ulgą. - Komu zawdzięczamy ratunek? - spytał. Lazaryta przyłożył prawą dłoń do piersi i dwornie się ukłonił. - Piotr des Ruaux. *** Trakt wiódł cały czas na wschód, pomimo że wił się zakrętami pośród żmudzkiej puszczy. Po obu stronach drogi stały wysokie buki, wysmukłe brzozy i rozłożyste dęby tworzące trudną do przebycia ścianę lasu. Od czasu do czasu gościniec przecinał kwietne łąki, mieniące się różnorakimi kolorami. Dominował żółty, bo właśnie zaczął kwitnąć mniszek lekarski zwany dmuchawcem, lecz wkrótce jego kwiaty zamienią się w kule białego puchu, który rozwieje wiatr. Gdzieniegdzie dostrzec można było szczaw nadający łące rdzawy odcień. W miejscach podmokłych różowiło się od kwitnących firletek, a przy brzegach strumieni niebieską barwą
urzekały wstęgi niezapominajek. Pomiędzy kwiatami latały kolorowe motyle, delikatnie trzepocząc skrzydłami, a pod wieczór swoje loty miały rozpocząć chrabąszcze. Maj w całej okazałości zawitał na Żmudź. Koła wozu turkotały na nierównym gościńcu i siedzący na koźle mnisi co chwilę ocierali rękawami pot z czoła, albowiem słońce stało jeszcze wysoko na niebie, prażąc niemiłosiernie. Hieronim z Pragi przyglądał się rycerzowi zakonnemu, który jechał obok na swoim śnieżnobiałym koniu. Lazaryta zaproponował mnichom wspólną podróż, a Hieronim ochoczo na to przystał. Uczynił to z dwóch powodów. Po pierwsze, dobrze było mieć u boku takiego obrońcę, a po wtóre, znużyło już go towarzystwo Jana i rad był porozmawiać dla odmiany z kimś innym. - Muszę przyznać, że rzadki to widok oglądać rycerza z zakonu świętego Łazarza samotnie wędrującego po Żmudzi - zagaił. - Jak mniemam, nie jesteście jednym z tych głupców, którzy zwabieni słowami Krzyżaków o szlachetnej misji tępienia pogaństwa, skuszeni obietnicą odpuszczenia wszelakich przewin oraz zdobyciem okazałych łupów dali się namówić na jedną z tych ich rejz? - Miłości do Boga nie można wymuszać orężem - odparł des Ruaux, marszcząc groźnie brwi. - Nie popieram działań zakonu krzyżackiego w tym względzie. Zadowolony z odpowiedzi Hieronim pokiwał głową. - Cóż zatem robicie na Żmudzi? Rycerz zakonny uśmiechnął się samymi kącikami ust. - Przywiodło mnie tu przeznaczenie. - Przeznaczenie - Hieronim prychnął lekceważąco. - Nic takiego nie istnieje. Nie po to człek został przez Stwórcę obdarzony rozumem i wolną wolą, żeby stał się niewolnikiem własnego losu. Nic nie jest z góry określone. Bóg nie planuje dla nas ścieżki życia, sami dokonujemy wyborów i mogą być one dobre albo złe. Jeśli postępować będziemy zgodnie z naukami Jezusa Chrystusa, po śmierci zasiądziemy po jego prawicy, jeśli nie, czekają nas męki piekielne. - Ładnie żeś to wyłożył, Hieronimie - odparł lazaryta. - I poniekąd masz rację. Jednakże nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Są rzeczy zawczasu zapisane z góry, wyznaczone przez Stwórcę od zarania dziejów, i one muszą się wypełnić. - O dziwnych sprawach mówicie - rzekł mnich, lękając się, czy nie ma do czynienia z heretykiem. Piotr des Ruaux roześmiał się, słysząc niepokój w głosie Hieronima. - Nie trwóż się, albowiem ścieżka, po której wędruję, jest ścieżką Boga.
- Ci, którzy od niego odstąpili, też tak mówili. Rycerz spojrzał uważnie na mnicha. - Kto wie czy to, co nazywane jest herezją, nie jest prawdą, a prawda herezją? Wszak Saraceni też twierdzą, że wyznają jedynego, prawdziwego dla wszystkich Boga, a my uważamy ich za niewiernych. A przecież to oni mogą mieć rację. - Nie godzi mi się tego słuchać - wyszeptał pobladły Jan i zatkał uszy rękoma, przez co starszy z mnichów musiał chwycić za lejce. - Wybaczyć musicie młodziankowi, panie, niedoświadczony jest jeszcze i niewiele wie o świecie - Hieronim usprawiedliwiał swojego kompana. - Jednakże przyznać muszę, że jak na zakonnika zbyt śmiałe u was myśli. - Czyż nie powinniśmy dążyć do zrozumienia? - Nie! - zaprzeczył mnich gwałtownie. - Każdy z nas powinien pokładać ufność w Bogu. - Zatem przyznajesz, że to On wyznacza ścieżki naszego losu. - Lazaryta uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo. - Tego nie rzekłem - odparł Hieronim. - Jeno nie powinniśmy dążyć za wszelką cenę do odkrycia Jego tajemnicy. Nagle na czole rycerza zakonnego pojawiła się głęboka zmarszczka. - Niektórzy już ją poznali i noszą to brzemię do końca swoich dni. Mnich już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, ale w tej właśnie chwili Jan oderwał ręce od uszu i szarpnął go za habit. - Bracie Hieronimie, spójrzcie na drogę! *** Zza zakrętu wyłonili się jeźdźcy. Oddział liczył około dwudziestu zbrojnych: knechtów, kilku półbraci i jednego rycerza zakonnego w białym płaszczu, na którym widniało godło czerwony ośmioramienny krzyż i miecz skierowany głowicą w dół. - Zakon Kawalerów Mieczowych - wyszeptał Hieronim. - Co oni robią tak daleko na południu? - Zaraz się przekonamy - odparł Piotr des Ruaux. Rycerz zakonny dowodzący Inflantczykami uniósł w górę rękę, zatrzymując oddział. Dłuższą chwilę przypatrywał się podróżnym, a na jego łagodnej, otoczonej starannie wypielęgnowaną bródką twarzy malowało się zdumienie. Skrzywił wąskie usta w drwiącym uśmiechu. - Wiary dać nie chciałem, jak mi zwiadowcy donieśli, że widzieli lazarytę i dwóch kamedułów razem przemierzających szlak - rzekł ochrypłym, nieprzyjemnym głosem. -
Musiałem ujrzeć to na własne oczy, albowiem widok to niebywały. Cóż was skłoniło do tak dziwnego przymierza? Piotr des Ruaux swoim zwyczajem niedbale oparł się o łęk siodła, wbijając zimne spojrzenie w kawalera mieczowego. - W dobrym obyczaju rycerskim leży podanie swojego imienia, zanim zacznie się zadawać pytania. Inflantczyk przyłożył rękę do piersi i lekko się skłonił. - Racz wybaczyć moje zachowanie - rzekł. - Od dwóch miesięcy przebywam na Żmudzi i tak udzieliła mi się dzikość tej barbarzyńskiej krainy, że zupełnie zapomniałem o dworności. Jam jest Gerhard Rude z Goldinger w misji szerzenia wiary Chrystusowej wśród zamieszkałych tu pogan. Hieronim z Pragi, słysząc to, skrzywił się, na szczęście nikt tego nie spostrzegł. Kawalerowie mieczowi byli inflancką gałęzią zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. W roku tysiąc dwieście trzydziestym siódmym, po klęsce poniesionej w bitwie pod Szawlami z plemionami Bałtów, połączyli się z Krzyżakami, przyjmując ich regułę. W okrucieństwie i w zaciekłości w mordowaniu Żmudzinów nie ustępowali pruskim konfratrom. Mnich słyszał również o owym Gerhardzie Rude, który słynął z niebywałego bestialstwa. Trudno było o rycerza w chrześcijańskim świecie, który poprowadził więcej niż on łupieżczych rejz, podczas których wyrzynał osady, wieszał bojarów i puszczał z dymem całe ciwustwa. Ponoć cieszył się wielką przychylnością wielkiego mistrza inflanckiego Konrada von Vietinghoffa i mimo młodego wieku miał w niedługim czasie objąć własne komturstwo. - Piotr des Ruaux, do usług - przedstawił się lazaryta. - A to brat Hieronim z Pragi i jego podopieczny, Jan. Obaj są misjonarzami i podobnie jak wy, panie, niosą słowo boże. Niestety, na trakcie spotkała ich niemiła przygoda, co źle świadczy o gospodarzach tej ziemi, jakim jest jeszcze zakon krzyżacki, do którego i wy, szlachetny Gerhardzie Rude, należycie. Wściekły Inflantczyk mocno zacisnął zęby. Powodów do złości miał co najmniej kilka. Kawalerom mieczowym nie w smak była zależność od krzyżackich pobratymców i przywołanie tego faktu przez lazarytę stanowiło soczyście wymierzony policzek. Kolejnym celnie wymierzonym ciosem było słowo „jeszcze”, aluzja, jakoby Krzyżacy mieli kłopoty z utrzymaniem Żmudzi w swoich rękach. A już zupełnie rozsierdziła młodego Inflantczyka wzmianka, że na jego terenach działo się coś, o czym on nie wiedział. Gerhard Rude w pierwszym odruchu chciał sięgnąć po miecz i we krwi utopić swój gniew. Wstrzymał jednak dłoń sunącą do rękojeści, zamiast tego głęboko odetchnął. To go uspokoiło.
- A cóż przytrafiło się na gościńcu tak zacnym braciszkom? - zapytał z udawaną troską w głosie. - Zbrodzienie nas napadli - odparł Hieronim. - Siedmiu ich było i w dodatku uzbrojeni po zęby. Gdyby nie pomoc tego szlachetnego rycerza z zakonu świętego Łazarza, nie byłoby nas wśród żywych. - Wystraszyli się i uciekli? - zdziwił się Inflantczyk, taksując spojrzeniem rycerza zakonnego. Nie wyglądał na takiego, przed którym czmychnęłaby banda opryszków. - Nie - odparł ze smutkiem lazaryta. - Musiałem ich wszystkich zabić. - Co?! - Gerhard Rude wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Siedmiu zbrojnych? Piotr des Ruaux wzruszył w odpowiedzi ramionami. - Jeśli, panie, nie wierzycie, jakieś dwie mile stąd znajdziecie ich grób - rzekł Hieronim z Pragi. - Złożyliśmy ich we wspólnej mogile i nawet krzyż postawiliśmy, chociaż na to nie zasługiwali. Inflantczyk roześmiał się i ponownie spojrzał na lazarytę, tym razem z podziwem. Uznał, że dobrze zrobił, nie sięgając po miecz. Co prawda miał ze sobą dwudziestu ludzi, którzy rozsiekliby najlepszego nawet szermierza, ale coś mu mówiło, że nie byłoby to takie proste. - To zaiste z wielkim mocarzem mam do czynienia - rzekł, kłaniając się z szacunkiem. - Nie chciałbym mieć cię za wroga, Piotrze des Ruaux. Rad jestem, że w zbliżającej się wojnie nasze zakony służyć będą po tej samej stronie. - Zatem wy też sądzicie, że wojna wybuchnie? - zapytał Hieronim z Pragi. - To nieuniknione! - odparł Inflantczyk. - Żmudzini szykują się do zbrojnego powstania. Na granicy z Litwą powiewają już sztandary ze słupami Giedymina i tylko patrzeć, jak chorągwie Witolda wedrą się na teren państwa zakonnego. A ten pies Jagiełło, tytułujący siebie chrześcijańskim władcą, a będący jeno schizmatykiem hołdującym pogańskim obyczajom, nieustannie knuje i jątrzy na dworach europejskich, w papieskie uszy szepcze kłamstwa, wszystko po to, żeby w złym świetle przedstawić zakon. Obaczycie, że nie minie pół roku, jak wybuchnie wojna, o której ludzie będą rozprawiać nawet za setki lat. Mnich westchnął smutno. - Nie pocieszyłeś mnie, panie. - A cóż złego jest w wojnie? - Gerhard Rude pogładził się po wypielęgnowanej bródce, a nieobecnym spojrzeniem błądził gdzieś w przyszłości, zapewne widząc siebie prowadzącego do szarży własną chorągiew. - Tym bardziej w wojnie takiej jak ta. Powiadam wam, to będzie krucjata połączonego w jedności świata chrześcijańskiego przeciw ostatniemu bastionowi pogaństwa w Europie. Na mieczach rozniesiemy to polsko-litewskie ścierwo, spalimy ich
miasta i osady, bo ogień oczyszcza, wypala grzechy, niosąc odkupienie. Tylko w ten sposób możemy ich wszystkich zbawić. Oczy kawalera mieczowego płonęły niezdrowym blaskiem, tliło się w nich szaleństwo i mnisi spojrzeli po sobie z niepokojem. Tylko Piotr des Ruaux hardo spoglądał na Gerharda Rude. - Zabijając ich? - zapytał. - Nawróceni poganie nijak się Bogu nie przysłużą na tym ziemskim padole. Prędzej czy później zawsze wracają do swych diabelskich praktyk. Jedyną szansą na zbawienie ich nieszczęsnych dusz jest śmierć. - Niezgłębione są zamysły Stwórcy i nie nam osądzać, kto żyć powinien, a kto umrzeć. - Gadasz jak mnich, nie jak rycerz - odburknął Inflantczyk i spojrzał pogardliwie na kamedułów. - Zaiste godne sobie dobrałeś towarzystwo. - Przede wszystkim jestem zakonnikiem, a dopiero potem rycerzem. Moim głównym zadaniem jest modlitwa, opieka nad chorymi i niesienie słowa bożego. Kieruję się miłosierdziem i naukami Pana naszego Jezusa Chrystusa, a on pochylał się nad każdym z ludzi, bez względu na to, kim ten człowiek był. Owe ideały, Gerhardzie Rude, nie powinny być ci obce, albowiem również jesteś zakonnikiem. Inflantczyk przez dłuższą chwilę gniewnie przyglądał się lazarycie, a potem pokręcił głową, chwycił za wodze i skierował konia na trakt. - Zatem nie mamy o czym rozprawiać - rzekł. - Bywajcie w dobrym zdrowiu. Skinął na swoich ludzi i już chciał odjeżdżać, gdy w miejscu zatrzymał go głos zakonnika. - Gerhardzie Rude... - Tak? - Obrócił się w siodle. - Uważaj, żeby ogień, który nosisz w sobie, kiedyś cię nie pochłonął. Rycerz zakonu Kawalerów Mieczowych nie odpowiedział, spiął konia ostrogami i ruszył naprzeciw swojego przeznaczenia. *** Wieczorem dojechali do skrzyżowania dróg. To tutaj schodziły się główne trakty ze wszystkich stron świata: od zachodu z Polski, od wschodu z Rusi, od północy z Połągi i od południa z Litwy. W cywilizowanych krajach na rozstajach dróg stawiane są oberże, w których można napić się piwa, posilić, a nawet przenocować. Na Żmudzi podróżny nie uświadczy karczem, a schronić się może pod rozłożystymi drzewami lub w napotkanym szałasie z chrustu. Osady zaś, gdzie mógłby liczyć na gościnne przyjęcie, ukryte są głęboko w borach. Nikt jednak o zdrowych zmysłach nie zbacza z gościńca i nie zapuszcza się w niezbadane knieje.
Nagle powiał mocny wiatr z północy, uginając najsilniejsze nawet gałęzie. Niepokojąco zaszumiały liście, spłoszone ptaki zerwały się do lotu i pofrunęły wysoko ku niebu, jakby przeczuwały nadchodzące niebezpieczeństwo. Zdawało się, że jakaś mroczna siła wychynęła z piekła i wdarła się do rzeczywistości. Jan przeżegnał się bojaźliwie, a Hieronim poczuł ciarki przechodzące po plecach i rozejrzał się w poszukiwaniu demonów, upiorów lub strzyg, które ponoć nawiedzały te dzikie tereny. Jednak niczego nie spostrzegł. Zauważył za to, jak lazaryta uniósł się lekko w siodle i zmrużywszy oczy, spoglądał na północny gościniec, usiłując wypatrzyć na nim coś lub kogoś. - Tu się rozstaniemy - rzekł Piotr des Ruaux, zatrzymując konia. - Nie powinniście mieć problemów z dotarciem do Miedników. Przed zmrokiem będziecie na miejscu. - A wy, panie? - zapytał zaskoczony mnich. - Cóż uczynicie? Rycerz uśmiechnął się smutno. - Pozostanę tutaj. - Na trakcie?! - Hieronim zdumiał się jeszcze bardziej. - Po co? - Wypełnić to, co jest mi przeznaczone. Siwowłosy kameduła pokręcił głową. Irytowało go, że nic nie wie o człowieku, z którym przyszło mu podróżować, któremu zawdzięczał życie. Nie wiadomo, skąd przybył, dokąd zmierzał ani jaki był cel jego wędrówki. Chociaż lazaryta chętnie odpowiadał na pytania Hieronima i przez cały dzień prowadził z nim długie dyskusje, ten temat zręcznie omijał. Sporo zaś mówił o przeznaczeniu. Przeznaczeniu, które miało się wypełnić właśnie tutaj, na żmudzkim szlaku zagubionym na wschodnim krańcu Europy. - Raz jeszcze dziękuję za pomoc - rzekł mnich. - Żywię nadzieję, iż się jeszcze obaczymy. Przez najbliższe dwie niedziele gościć będziemy w osadzie pod Miednikami u niejakiego Jawnuty. Bojar to zubożały, ale serce ma złote i w potrzebie odda ostatnią koszulę bliźniemu. Zatem, gdy będziecie w okolicy, zajeżdżajcie, albowiem prawo gościnności u Żmudzinów to rzecz święta. - Jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja, skorzystam z zaproszenia - odparł lazaryta. - A teraz już jedźcie, albowiem lada chwila zacznie zmierzchać. Hieronim z Pragi dobrze wiedział, że nie to jest powodem ponaglenia. Uczynił w powietrzu znak krzyża i rzekł: - Niechaj Pan będzie z tobą, Piotrze des Ruaux. - I z tobą, mnichu. - Zakonnik wpatrywał się w dal nieobecnym wzrokiem. - Kto wie czy obaj nie służymy jednakiej sprawie? Kameduła nie pytał już o nic, nie chciał wiedzieć, co oznaczają tajemnicze słowa lazaryty,
obawiając się, że kryje się w nich jakaś wróżba. Czy to możliwe, że rycerz z zakonu świętego Łazarza dostrzegał więcej niż zwykły śmiertelnik i potrafił odgadywać przyszłość? To było niedorzeczne, ale coś podpowiadało Hieronimowi, że już niedługo zostanie uwikłany w sprawy, których ludzki rozum nie jest w stanie ogarnąć. Poczuł, jak lęk przed nieznanym wdziera się w jego serce. Rozkazał Janowi ruszać i już po chwili ich wóz zmierzał na południe. Nie obejrzał się za siebie ani razu, ale wiedział, że Piotr des Ruaux cały czas tam jest. Stał na rozstaju dróg, wypatrując przeznaczenia. Mnich zastanawiał się, na kogo czeka lazaryta? Czy będzie to człowiek z krwi i kości, czy może demon na usługach władców piekieł? Komu zakonnik służył? Twierdził, że stąpa ścieżką wyznaczoną przez Jezusa Chrystusa, ale przecież wiadomo, że Szatan przybiera różnorakie postaci i mógł zwieść naiwnego rycerza. Z każdym kolejnym zakrętem w głowie Hieronima rodziło się coraz więcej pytań i wiercił się niespokojnie na koźle. Tymczasem Jan cicho sobie podśpiewywał, czując ulgę, że wreszcie uwolnili się od towarzystwa dziwnego wędrowca. - Zamilknij, Janie! - Hieronim warknął rozzłoszczony. - Myśli nie sposób skupić. - A o czym tu rozmyślać? - zdumiał się chłopak. - Słoneczko pięknie świeci, ptaki ćwierkają, należy radować się i podziwiać dzieła boże. Starszy z mnichów chciał coś rzec, ale machnął tylko lekceważąco ręką. Jan jednak przestał nucić i tylko ciekawie rozglądał się po okolicy, radując oczy rozkwitającą w maju przyrodą. Powiadają, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła i Hieronim z Pragi miał tego pełną świadomość, gdy kazał Janowi zatrzymać wóz. Zeskoczył z kozła niezwykle sprawnie jak na swój wiek i rzekł do zdumionego chłopaka: - Do chałupy Jawnuty już niedaleko, jedź sam, a ja dojdę pieszo. Na piegowatej twarzy Jana pojawił się strach. - Bracie Hieronimie! Cóż zamierzacie uczynić? - Nic, zupełnie nic - odparł. - Muszę tylko coś sprawdzić. Nałożył kaptur i ruszył z powrotem na rozwidlenie dróg. *** Hieronim z Pragi dotarł na skrzyżowanie w niecały kwadrans. Nie chcąc, żeby lazaryta dowiedział się o jego obecności, ukrył się w przydrożnych krzakach, skąd mógł obserwować rozstaje. Od razu spostrzegł Piotra des Ruaux, który siedział na trawie ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi ułożonymi na kolanach. Miał przymknięte powieki, co wskazywało, że pogrążony był w kontemplacji. Zagniewało to mnicha, albowiem wolałby widzieć rycerza
zakonnego klęczącego, z oczami skierowanymi ku niebu i szepczącego modlitwy. Takie zachowanie bardziej przystawało chrześcijaninowi. Hieronim westchnął ciężko i oparł się o pień wysmukłej brzozy. Pozostawało czekać. Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi, chowając za koronami drzew. Lada chwila zupełnie zniknie za horyzontem, barwiąc niebo na czerwono. Powiał chłodniejszy wiatr i kameduła mocniej naciągnął kaptur na czoło. Z głodu zaczęło mu burczeć w brzuchu. Powoli zaczynał żałować, że wrócił na rozstaje dróg, zamiast jechać z Janem do chaty Jawnuty. Siedziałby teraz przy palenisku, najedzony, z krużą dobrego piwa w ręku, i słuchał opowieści o tym, co wydarzyło się na Żmudzi w ciągu ostatnich miesięcy. Gdy Hieronim stwierdził w końcu, że marznie jak głupiec, czekając nie wiadomo na co, i powziął zamiar powrotu, nagle pasący się nieopodal koń lazaryty głośno zarżał. Kameduła podszedł nieco bliżej, cały czas pilnując, żeby nie opuścić bezpiecznych zarośli, i wyjrzał na szlak. Wtedy go zobaczył. Nadjeżdżał od północy na dereszowatym wałachu, otulony był czarnym płaszczem z naszytym po lewej stronie białym ośmioramiennym krzyżem. Joannita! Hieronim nie mógł w to wszystko uwierzyć. W ciągu jednego zaledwie dnia ujrzał trzech rycerzy zakonnych, i to w dodatku należących do trzech różnych zakonów. O ile jednak widok kawalera mieczowego nie był niczym niezwykłym, gdyż Inflantczycy wespół z Krzyżakami często najeżdżali Żmudź, o tyle już obecność lazaryty zdumiewała, a pojawienie się joannity było niemal cudem. Kameduła wiedział, że Zakon Szpitalników Świętego Jana Jerozolimskiego, do którego ów rycerz należał, nie miał żadnych komandorii w Europie, a jego siedzibą była wyspa Rodos. To tam zakonnicy przesiedli się z koni na okręty i szybko stali się potęgą morską. Kontrolowali handel we wschodniej części Morza Śródziemnego, ale ich olbrzymie holki, wysmukłe krajery i kogi o wysokich kasztelach pływały po wszystkich morzach. Zapewne jeden z ich okrętów pojawił się na Bałtyku i dobił do portu w Połądze, wysadzając na brzeg owego rycerza zakonnego. Nadal jednak bez odpowiedzi pozostawało pytanie, czego na Żmudzi szukał joannita? Hieronim z Pragi miał nadzieję, że zaraz się wszystkiego dowie. Piotr des Ruaux, słysząc tętent kopyt, podniósł się z trawy i stanął pośrodku drogi. Nadjeżdżający rycerz, nie mając wyboru, musiał osadzić konia w miejscu. Dopiero teraz, gdy podjechał bliżej, kameduła mógł mu się uważniej przyjrzeć. Był to potężny mężczyzna o długich, czarnych niczym noc włosach spadających kaskadą na ramiona i ciemnej, śródziemnomorskiej karnacji. To nie powinno dziwić, gdyż w zakonie szpitalników służyło wielu Włochów. Na obliczu rycerza nawet z daleka dało się dostrzec szereg szpecących je blizn, zapewne pamiątek po wojennych wyprawach.
Przybysz pochylił się w siodle, z ciekawością spoglądając na lazarytę. - Jesteś Przebudzonym - rzekł po chwili chrapliwym głosem, w którym pobrzmiewały echa dawno minionych epok. - Wyczuwam od ciebie aurę Emanacji Chesed. Czego chcesz? - Abyś odstąpił od wyznaczonej misji. Śmiech joannity rozległ się echem po okolicy, a ukrytego w zaroślach Hieronima przeszedł dreszcz. Coś strasznego było w tym mężczyźnie, coś, czego mnich nie potrafił jeszcze określić. - Wiesz chociaż, w jakim celu tu jestem? - zapytał rozbawiony. Piotr des Ruaux skinął głową. - Przybyłeś na Żmudź, żeby zabić pewnego człowieka. A ja jestem tu po to, aby ci w tym przeszkodzić. Uśmiech joannity wygasł, zmrużył oczy i teraz bacznie przyglądał się lazarycie. - Sporo wiesz. - Jednakże nie wszystko. Rzeknij mi, bo nie pojmuję, dlaczego Emanacja Hod wysyła swojego sługę, żeby zgładził niewinnego człeka. - Obaj jesteśmy Przebudzonymi i dobrze wiemy, że niezbadane są zamysły Stwórcy. Wykonujemy posłusznie rozkazy Sefir, którym służymy, nie pytając o przyczyny i skutki. Jesteśmy jeno pionkami na szachownicy, jaką jest świat materii. - Zatem nie wiesz po co? - Ależ wiem - obruszył się mężczyzna. - Ów Dagobert z Saint-Amand... - Jak rzekłeś?! - przerwał pobladły Piotr des Ruaux. - Dagobert z Saint-Amand, burgundzki rycerz, którego mam zgładzić. Znasz go? Rycerz z zakonu świętego Łazarza nie odpowiedział. - Pojmuję. - W oczach joannity błysnęła okrutna radość. - To twój przyjaciel. Obiecać ci mogę, iż umrze szybko. - Nie odpowiedziałeś na pytanie. - Dlaczego Burgundczyk musi umrzeć? - Oczy rycerza zakonnego zaszły mgłą i rzekł natchnionym głosem: - Niedługo narodzi się Zbawiciel, który przywróci ład na świecie. Gdy nadejdzie odpowiedni czas i moc Emanacji Hod wypełni jego jestestwo, wedrze się do świata materialnego i dokona się to, co ma się dokonać. Wreszcie nadejdzie czas Tego, Który Karze. Jednakże, żeby dopełnił się jego kismet, muszą zostać usunięte wszelkie przeszkody. - I Dagobert z Saint-Amand jest jedną z nich? - Tak - potwierdził joannita. - Nie mogę pozwolić, żeby uczynił to, co mu przeznaczone. - A cóż on ma zrobić? - Jeszcze nie pojmujesz? - spytał rycerz z Zakonu Szpitalników Świętego Jana
Jerozolimskiego. - On jako jedyny może odszukać i zgładzić Zbawiciela. Hieronim z Pragi ze swojego ukrycia doskonale słyszał całą rozmowę i ze zgrozy włosy na głowie niemalże stały mu dęba. Dwaj chrześcijańscy rycerze rozprawiali o Emanacjach Stwórcy, tak jakby były czymś oczywistym, a nie herezją, którą można znaleźć w tajemniczej żydowskiej księdze Zohar. Nie dość tego, sami siebie nazywali Przebudzonymi i sługami tych dziwnych sił. Kameduła usiłował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o kabale. Pamiętał, że Bóg, nazywany Ain Sof, uznawany jest za nierozpoznawalny Absolut, pierwotną praprzyczynę stworzenia i emanuje z siebie dziesięć duchowych sfer tworzących podwaliny świata. Żydowscy mędrcy nazywali je Emanacjami lub Sefirami będącymi niejako Obliczami Stwórcy - Jego atrybutami. Hieronim, jako chrześcijanin, a tym bardziej osoba duchowna nie mógł zaakceptować koncepcji Boga podzielonego, dlatego przeżegnał się z trwogą i zaczął bezgłośnie modlić. Teraz przyszło mu żałować swojej ciekawości. - Nic mi nie wiadomo o nadejściu nowego Zbawiciela - rzekł zafrasowany Piotr des Ruaux. - Dlaczego nasze Emanacje wyznaczyły nam tak odmienne zadania? - Nic zatem nie wiesz o Wielkim Konflikcie - stwierdził joannita. - Cóż, może wkrótce zostanie ci wszystko objawione, a może pozostaniesz jeno nieświadomym narzędziem. Któż to zgadnie? A teraz zejdź mi z drogi! - Przecież wiesz, że nie mogę. Lazaryta podszedł do wierzchowca i z juków wydobył bastarda, miecz, którego konstrukcja umożliwiała walkę zarówno jedną, jak i dwoma rękoma. Na obu płazach głowni wzdłuż zbrocza ciągnął się hebrajski napis. Natomiast na głowicy widniał wizerunek gołębia, symbol łaski i miłosierdzia - atrybuty Emanacji Chesed. Rycerz przybrał pozycję bojową. - Stawaj! Joannita nawet się nie poruszył, tylko z wysokości siodła utkwił znudzone spojrzenie w lazarycie. - Nie zdołasz mnie pokonać - stwierdził. - Nikt nie zdoła. - Przekonajmy się. Ciemnowłosy olbrzym westchnął ciężko i zsiadł z wierzchowca. Umocował tarczę na ramieniu, wyciągnął miecz z pochwy i niedbale trzymając go w ręku, podszedł do przeciwnika. - Czy wiesz, kim jestem? - zapytał. - Tak - odparł Piotr des Ruaux, a na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. - Zwiesz się Cartaphilus. ***
Hieronim niemal krzyknął z wrażenia, gdy usłyszał to imię. Nie było w całym chrześcijańskim świecie człowieka, który nie słyszałby legendy o wiecznym tułaczu. Cartaphilus był rzymskim legionistą, przybocznym Poncjusza Piłata i gdy Jezus Chrystus, niosąc krzyż na plecach, wdrapywał się na Golgotę, ten pchnął go, pytając, czemu się ociąga. Wówczas Syn Boży odparł, że idzie tak, jak jest mu pisane, ale niedługo odpocznie, natomiast Cartaphilus będzie wędrował bez ustanku aż do Jego ponownego nadejścia. Od tego momentu Rzymianin stał się człowiekiem nieśmiertelnym i tułał się po całym świecie. Czyżby to naprawdę był ten osławiony Cartaphilus? - zastanawiał się kameduła. Do tej pory uważał całą legendę za historyjkę wymyśloną jako przestrogę, żeby uważać na każdy swój czyn, bo jeden nieopatrznie wymierzony cios może prowadzić do wiecznego potępienia. Hieronim z Pragi, choć był człowiekiem mocno wierzącym, twardo jednak stąpał po ziemi i na urzeczywistnienie legendy potrzebował dowodu. Ostrożnie postąpił dwa kroki do przodu, żeby mieć lepszy widok. Teraz od traktu oddzielał go zaledwie niewielki pas zieleni i gdyby rycerze uważniej spojrzeli na krzewy, dostrzegliby biały habit ukrywającego się w nich kameduły. Na szczęście zaprzątały ich zupełnie inne sprawy. - Zatem wiesz, że nie sposób mnie pokonać - rzekł joannita, w osłupieniu spoglądając na Piotra des Ruaux. - Czemu więc to robisz? - Czynię to, co muszę. - Zginiesz. Lazaryta wzruszył ramionami. - Jeśli śmierć jest mi pisana, przyjmę ją z godnością. Będziemy tak stać, strzępiąc języki po próżnicy, czy wreszcie uniesiesz miecz i rozpoczniemy walkę? - Nie chcę cię zabijać - odparł Cartaphilus. - Jednakże chcesz zabić Dagoberta z Saint-Amand. - On może zagrozić przyjściu Zbawiciela. - Zaprawdę sądzisz, że to będzie prawdziwy Zbawiciel? - zapytał Piotr des Ruaux, postępując krok do przodu. - Emanacja Chesed, której służę, pierwsza powinna zwiastować Jego nadejście. Tymczasem próbuje temu przeszkodzić. - Niczego nie pojmujesz - joannita pokręcił głową. - Nadejdzie ten, który przywróci jedność Stwórcy, łącząc Emanacje w jedno matczyne światło zrozumienia. Widocznie nie wszystkim Sefirom to odpowiada. Ponadto Zbawiciel odpuści grzechy tym, którzy mu służą... - Teraz rozumiem! - przerwał mu lazaryta. - Oczekujesz przebaczenia za swój haniebny czyn.
Cartaphilus pokiwał głową, a w jego brązowych oczach, które już tak wiele widziały, pojawił się smutek. - Żaden z ludzi nie powinien żyć dłużej niźli czas mu przeznaczony. Później jest jeno udręka, niespełnienie i zmęczenie bezcelowością własnego żywota. Najsampierw czułem radość z takiego obrotu sprawy, traktowałem to bardziej jak dar aniżeli przekleństwo, bowiem otwierały się przede mną niesłychane możliwości. Nikt nie mógł mnie zabić, a wszelkie rany niezwłocznie się zasklepiały. Porzuciłem służbę w legionie syryjskim i ruszyłem na wędrówkę. Przemierzyłem cały znany nam świat, od dalekich stepów na wschodzie aż po wielką wodę na zachodzie, od gorących krain Afryki po skute lodem wybrzeża Norwegii. Widziałem tętniące życiem miasta pogrzebane teraz pod piaskami pustyń, świątynie zapomnianych bogów, z których pozostały jeno ruiny, i cuda, o jakich nie śniło się naszym budowniczym. Cieszyłem oczy widokiem latarni morskiej na Faros, której światło odbite od olbrzymich luster widoczne było z odległości trzydziestu mil i ułatwiało żeglarzom dotarcie do Aleksandrii. Oglądałem zrujnowanego kolosa z Rodos, który leżał w wodzie do czasu, aż Arabowie go wydobyli i sprzedali wędrownemu kupcowi. Byłem przy tym, gdy nabywca rozbił go na części i wywiózł, objuczywszy prawie tysiąc wielbłądów. Joannita nieobecnym wzrokiem spoglądał gdzieś w przestrzeń ponad głową Piotra des Ruaux, ale wydawało się, że patrzy w daleką przeszłość. - Wędrowałem przez imperia dawno już zapomniane, brałem udział w bitwach opiewanych w pieśniach, spotykałem władców, którzy dawno obrócili się w proch. Jednakże, gdy wszystko się już zobaczy i wszystkiego doświadczy, pozostaje marność. Nagle poczułem, że moje życie pozbawione jest sensu i to, co mnie spotkało, jest karą najsurowszą z możliwych. Żyć wiecznie, bez możliwości zrzucenia brzemienia, jakim jest istnienie, bez nadziei na wieczny spoczynek, ze świadomością, że ci, których się pokocha, przeminą niczym pył na wietrze. Każdy kolejny dzień stał się udręką, torturą, męką gorszą niźli ognie piekielne, wyboistą drogą, której nie było końca. Cartaphilus przerwał na chwilę swoją opowieść, uśmiechnął się smutno i spojrzał na zachód, gdzie niebo zasnuło się już szkarłatem. - Wszystko ma swój początek i koniec. Narodziny, życie, śmierć. Odwieczny cykl natury, podczas którego dopełnia się przeznaczenie każdej istoty. Kismet, jak mówią muzułmanie. Ja poprzez czyn swój niegodny zostałem pozbawiony możliwości dopełnienia swojego losu. A przecież Jezus Chrystus przebaczał zbrodniarzom, nawet własnym mordercom, a mnie za jeden nieopatrznie wymierzony cios pokarał takim przekleństwem. - I wierzysz, że ten, który ma nadejść, zdejmie z ciebie klątwę? - zapytał lazaryta.
- Tak mi zostało objawione - odparł joannita. - Gdy pojąłem, jak nieznośną otrzymałem pokutę, najpierw się miotałem jak szaleniec, uczestniczyłem w każdej możliwej wojnie, niezliczoną ilość razy usiłując polec, lecz tylko powiększałem swoje cierpienie. Wreszcie stałem się gorącym zwolennikiem wiary Chrystusowej, wierząc, że dzięki temu odkupię winy. Powróciłem do Jerozolimy, tam, gdzie się to wszystko zaczęło. Leżąc krzyżem przed grobem Chrystusa i modląc się o przebaczenie, nagle poczułem czyjąś obecność. Stała nade mną zakapturzona postać otoczona rubinową poświatą i już wiedziałem, że ów przybysz nie pochodzi z naszego świata. Wtenczas została mi objawiona tajemnica istoty Boga i zostałem przebudzony w świetle Emanacji Hod. - I wówczas dowiedziałeś się o ponownym przyjściu Zbawiciela? - Tak - odparł joannita. - Jego powrót planowany był od wieków. Wraz z innymi przygotowywałem świat na Jego przybycie i w tej służbie odnalazłem sens życia. Za sprawą legendarnego już brata Gerarda, który również był Przebudzonym, a ponadto znał moją tajemnicę, wstąpiłem do powołanego przez niego zakonu. - Wszyscy joannici są Przebudzonymi w Emanacji Hod? - Tylko najwyżsi rangą dostojnicy. Piotr des Ruaux pokręcił w niedowierzaniu głową. Przed przybyciem na Żmudź wydawało mu się, że poznał już całą tajemnicę, ale odsłonięty przed nim był zaledwie rąbek kurtyny. Zastanawiał się, co jeszcze skrywała zasłona? - Zapewne za wierną służbę spodziewasz się nagrody? - zapytał. - Wierzysz, że gdy staniesz przed Zbawicielem, ten odpuści ci winy. - Chrystus rzekł, iż będę wędrował do Jego ponownego nadejścia - odparł. - I to się niedługo stanie, a wówczas wreszcie będę wolny. - Mylisz się - rzekł pewnym głosem lazaryta. - Ten, który nadejdzie, to nie Zbawiciel, jeno uzurpator i nie będzie dysponował mocą zbawiania dusz ani tym bardziej odpuszczenia grzechów. Zostałeś oszukany, Cartaphilusie. - Nie! - ryknął rozwścieczony rycerz z zakonu Szpitalników Świętego Jana Jerozolimskiego, po raz pierwszy unosząc miecz. - Zbyt długo łudziłeś się nadzieją i teraz trudno ci ją porzucić. Poniechaj misji, przyjmij z pokorą pokutę, nawet jeśli twoje cierpienia miałyby trwać następne tysiąclecia. - Już nie mam siły czekać. - Nawet jeśli oznacza to wieczne potępienie? - Zaryzykuję - odparł joannita. - Zakończmy tę dysputę! ***
Pierwszy zaatakował Cartaphilus. Doskoczył do przeciwnika, uderzając zza głowy. Lazaryta przyjął cios na zastawę miecza, wykonał półobrót i natychmiast ciął w tułów. Joannita w ostatniej chwili zdołał zasłonić się tarczą. Piotr des Ruaux nie czekał. Okręcił się w drugą stronę, atakując swojego wroga w głowę, lecz i ten cios został zablokowany. Do natarcia ponownie ruszył zakonnik w czarnym płaszczu. Uderzał mocno, wściekle, wkładając w każde cięcie i sztych całą swoją siłę. Robił to jednak zbyt wolno, dzięki czemu lazaryta z łatwością wykonywał uniki. Wydawać by się mogło, że człowiek żyjący na świecie od ponad czternastu stuleci, wojownik, który brał udział w tysiącach bitew, powinien być wytrawnym szermierzem. Okazało się jednak, że Cartaphilus macha orężem niczym chłop cepem. Przyzwyczajony, że jego rany natychmiast się zabliźniają, nie poświęcał zbytniej uwagi obronie, a ciosy wyprowadzał niedbale, bowiem prędzej czy później i tak dochodziły przeciwnika. Natomiast Piotr des Ruaux poruszał się zwinnie niczym dziki kot, wykonywał uniki, parował uderzenia i czekał na okazję, żeby zaatakować. I wreszcie taka się nadarzyła. Cartaphilus, wyprowadzając cios, zbyt nisko opuścił tarczę i lazaryta błyskawicznie zanurkował pod jego ramieniem, i długim wypadem sięgnął sztychem jego twarzy. Joannita ryknął z bólu i cofnął się kilka kroków, chwytając za rozpłatany policzek. Następnie ze zgrozą spojrzał na zakrwawioną dłoń, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Cartaphilus nie pamiętał, kiedy po raz ostatni oglądał własną krew. - To niemożliwe - zdołał wydukać. Piotr des Ruaux nie ponowił ataku. Pozostał w miejscu, wzniósł w górę swój miecz, sztychem celując w niebo. - To nie jest zwykłe ostrze. W brzeszczot wkute są fragmenty grotu Włóczni Przeznaczenia, którą Longinus przebił bok wiszącego na krzyżu Jezusa Chrystusa. Włócznia posiada moc uzdrawiania, albowiem została zanurzona we krwi Zbawiciela. Przywraca życie ludziom śmiertelnym, jednakże odbiera je tym, którzy śmierć zgubili. W oczach joannity po raz pierwszy od wieków pojawił się strach. Niegdyś szukał śmierci, modlił się o nią, błagał i wył z rozpaczy, nie mogąc jej znaleźć, lecz teraz, gdy była na wyciągnięcie ręki, ogarnęła go zgroza. Nagle dotarło do niego, że może tutaj zginąć, gdzieś na zapomnianym przez Boga i ludzi żmudzkim trakcie, nie doczekawszy przyjścia Zbawiciela. A to oznaczało, że nigdy nie uzyska przebaczenia i na zawsze zostanie potępiony. Niegdyś bez wahania zamieniłby los tułacza na wieczną otchłań piekielną, ale teraz miał nadzieję, której się kurczowo trzymał. - Możesz się jeszcze wycofać - rzekł lazaryta, jakby odczytując jego myśli. - Odjedź na
północ, w Połądze wsiądź na statek i odpłyń na Rodos lub gdziekolwiek indziej, oczekując przyjścia prawdziwego Zbawiciela. - Ten Zbawiciel będzie prawdziwy - warknął gniewnie joannita, próbując ukryć swój strach. Piotr des Ruaux pokręcił smutno głową. - Nie zdołam cię przekonać - stwierdził. - Żyjesz złudzeniami. - Nie złudzeniami, a nadzieją - odparł Cartaphilus. - To jedyne, co mi się ostało. Rycerze ponownie starli się ze sobą i po okolicy rozniósł się szczęk oręża. Stal uderzała o stal, targane przez wiatr płaszcze zakonników powiewały, gdy ci wykonywali zamaszyste cięcia, wyprowadzali błyskawiczne sztychy, parowali ciosy i wykonywali uniki. Joannita, mając o wiele większe doświadczenie na placu boju, bo czymże było dwadzieścia lat władania mieczem Piotra des Ruaux przy czternastu wiekach Cartaphilusa, lepiej przewidywał ruchy przeciwnika, co pozwalało mu uprzedzać ataki lazaryty. Jednakże od czasu rządów rzymskiego cesarza Tyberiusza nie walczył o życie, co spowodowało, że jego instynkt osłabł. Z przyzwyczajenia trzymał zbyt nisko opuszczoną tarczę, a po ataku zbyt późno cofał miecz, zupełnie nie myśląc o obronie. Próbował się pilnować, ale na niewiele to się zdawało i raz za razem ostrze lazaryty boleśnie uświadamiało mu, że podczas tej walki może zginąć, jak każdy inny śmiertelnik. Natomiast Piotr des Ruaux był cały czas uważny, wiedząc, że każdy błąd, źle wyprowadzony atak lub potknięcie może zakończyć się śmiercią. Uderzał i odskakiwał, wykorzystując większą długość swojego miecza. Nie wolno mu było dopuścić przeciwnika do siebie, bo ten, doświadczony w licznych bitwach, niechybnie by go zarąbał. Cały czas tańczył wokół Cartaphilusa, wyczekując odpowiedniego momentu. Domyślał się, że joannita, znajdując się w nowej dla siebie sytuacji, długo nie wytrzyma i zdenerwowany popełni jakiś błąd. I nie mylił się. Cartaphilus rozwścieczony tym, że przeciwnik cały czas mu umyka, ryknął wściekle na całe gardło i zaszarżował na Piotra des Ruaux, chcąc go obalić przy pomocy tarczy, a następnie, gdy ten będzie leżał już na ziemi, dobić sztychem miecza. Na to właśnie czekał lazaryta. W ostatniej chwili zszedł z linii ataku, wykonał obrót i ciął z całych sił. Joannita zdołał się zasłonić tarczą, lecz siła ciosu dosłownie ją roztrzaskała. Cartaphilus natychmiast odrzucił drewniane strzępy i wyprowadził sztych. Rycerz z zakonu świętego Łazarza krzyknął z bólu, chwytając się za lewe ramię. Nieśmiertelny uśmiechnął się triumfująco. Już był pewien swojego zwycięstwa. Piotr des Ruaux odskoczył na bezpieczną odległość, ponownie chwycił oburącz rękojeść
miecza, ale zaraz poczuł, jak ramię przeszywa piorunujący ból. Nie zamierzał się jednak poddawać, mocno ujął oręż w prawicę. Walka bastardem trzymanym jedną ręką była oczywiście możliwa, aczkolwiek mało skuteczna. - To już koniec - rzekł Cartaphilus. - Za chwilę dopełni się twój kismet. Lazaryta w odpowiedzi ruszył do natarcia. Zamarkował uderzenie od góry, żeby nagłym wypadem spróbować wbić sztych w podbrzusze przeciwnika. Joannita zbił klingę i w odpowiedzi ciął na odlew. Ostrze śmignęło tuż przed twarzą Piotra des Ruaux. Ponownie rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Przypominało to taniec, gdyż rycerze zakonni wykonywali zgrabne uniki, zamaszyste cięcia i sztychy z wypadem. Jeden, odziany w biały płaszcz, przywodził na myśl anioła, zaś drugi - w płaszczu czarnym - demona. Czy oznaczało to, że jeden z nich służył dobru, a drugi złu? Trudno było zgadnąć, bowiem każdy z ludzi uważa, że stoi zawsze po tej właściwej stronie. Cartaphilus bardzo szybko zdobył przewagę. Zadawał dwa uderzenia na jedno przeciwnika. Kilka razy naruszył zbroję lazaryty, a ten zmęczony i ranny ledwo trzymał się na nogach. Każdy kolejny cios joannity mógł przedrzeć się przez jego zasłonę i pozbawić życia. Piotr des Ruaux zaczął bezgłośnie szeptać modlitwy, prosząc o wsparcie Emanację Chesed, która obdarzała swoje sługi wszystkim, co potrzebne dla zachowania boskiego porządku. A przecież on walczył o ład na świecie. I nagle rycerz zakonu świętego Łazarza poczuł znajome mrowienie w palcach i rozchodzące się po całym ciele ciepło. Z ziemi wypłynęła niewidzialna energia, oczyszczając jego ciało i umysł. Otworzył się na moc, pozwalając, żeby całkowicie nim zawładnęła. W jednej chwili zniknęło zmęczenie i ból, za to przybyło sił. Zakręcił młynka bastardem, jakby to było piórko, a nie kawał ciężkiego żelaza, i ruszył do ataku. Widząc to, joannita zmrużył wściekle oczy, bo już czuł się zwycięzcą tego pojedynku, i na nowo do jego serca wkradł się strach. Przed pierwszym uderzeniem zdołał się uchylić, a następne zbijał już ostrzem miecza. Spróbował odpowiedzieć jednym, mocnym ciosem zza głowy, ale lazaryta spokojnie przyjął ostrze na zastawę i natychmiast ciął, raniąc joannitę w bark. Cartaphilus spojrzał w oczy swojego przeciwnika i ujrzał w nich siłę, pewność siebie oraz niezwykłe światło, które widział wcześniej u jednego tylko człowieka, przed czternastoma wiekami w Jerozolimie. I to właśnie światło, którego on nie miał w sobie, tak go rozgniewało, że uderzył skazańca zmierzającego z krzyżem na Golgotę. Od tej pory zaczęły się wszystkie jego nieszczęścia, które miały trwać wiecznie. Joannita zrozumiał, że przegrał nie tylko tę walkę, całe swoje życie, ale również wieczność. To lazaryta miał rację, a on się mylił. Opuścił miecz, pozwalając, żeby ostrze Piotra des Ruaux z wkutymi kawałkami z grotu
Włóczni Przeznaczenia przebiło mu serce. *** - ...tak właśnie zakończyła się walka - rzekł kameduła, spoglądając na zafascynowanych opowieścią norymberskich mieszczan. - Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy i nie chcąc, żeby noc zastała mnie na szlaku, wycofałem się do lasu, a następnie żwawo pomaszerowałem do gospodarstwa Jawnuty. I to koniec mej historii. Zapanowała głucha cisza, podczas której słuchacze powoli wracali z zagubionego w głębokiej puszczy żmudzkiego szlaku do zimnych murów kościoła Świętego Ducha. Spojrzenia niektórych powędrowały do zawieszonego nad posadzką relikwiarza. Kręcili z niedowierzaniem głowami, a na ich twarzach można było wyczytać pytanie: czy to wszystko prawdą jest, czy łgarstwem? Hieronim z Pragi wcale im się nie dziwił, gdyby nie widział tego wszystkiego na własne oczy, gdyby nie słyszał rozmowy dwóch rycerzy zakonnych, też by nie wierzył. Zresztą nadal miał wątpliwości i stąd jego obecność w Norymberdze. - Zatem przybyłeś tutaj, żeby zbadać grot Świętej Lancy - rzekł rajca miejski, spoglądając z niepokojem na mnicha. - I cóżeś odkrył? - Nie strachajcie się - odparł kameduła. - Grot Świętej Lancy jest prawdziwy. W kruchcie rozległo się jedno wspólne westchnienie ulgi. Włócznia Świętego Maurycego pozostanie dla nich relikwią, którą będą czcić i raz w roku z dumą obchodzić jej święto. - Zatem joannita z twojej opowieści nie był Cartaphilusem, wiecznym tułaczem, jeno podawał się za niego - stwierdził z przekonaniem rajca. Hieronim uśmiechnął się lekko, tego nie był pewien. Piotr des Ruaux twierdził, że w jego miecz wkute są fragmenty pochodzące z grotu Włóczni Przeznaczenia, a lanca z kościoła Świętego Ducha wcale nie musi nią być. W Paryżu w kaplicy Sainte-Chapelle położonej na wyspie Cité znajdują się szczątki innej włóczni, również uchodzącej za tę, którą Longinus przebił bok ukrzyżowanego Chrystusa. Przechowywana była najpierw w Jerozolimie, potem w Konstantynopolu, a sto lat temu król Francji Ludwik IX spory jej fragment odkupił od cesarza łacińskiego i umieścił w Paryżu. Kameduła pół roku temu był w Sainte-Chapelle i wiedział, że relikwia nie posiada grotu, jednakże mógł pozostać wraz z resztą włóczni w Konstantynopolu. Niestety, tego Hieronim sprawdzić nie mógł, bowiem miasto oblegane było przez Turków i podróż tam była wielce ryzykowna. Wysłał więc list do tamtejszego patriarchy z zapytaniem o włócznię i lada dzień spodziewał się odpowiedzi. - Zapewne masz rację - odparł, nie chcąc pozbawiać złudzeń norymberskich mieszczan. Nie powiedział im również o tym, co zdarzyło się kilka dni później, a co mogło świadczyć
o prawdziwości całej historii. W pewien wieczór, gdy siedział w chałupie bojara Jawnuty, racząc się wyśmienitym piwem i opowiadając Janowi o gorącym romansie świętej pamięci królowej Jadwigi z habsburskim księciem Wilhelmem, do izby wniesiono na wpół żywego młodego rycerza. Ledwie udało się go odratować, bowiem na ciele młodzieńca widniały liczne rany zadane mieczem, a w udzie tkwił bełt wystrzelony z kuszy. Okazało się, że miał niemiłe spotkanie z Krzyżakami. Jakież było zaskoczenie Hieronima, gdy dowiedział się, że rycerz nazywa się Dagobert z Saint-Amand, ten sam, o którego życie toczyli bój dwaj zakonnicy na szlaku. Młodzieniec szybko dochodził do zdrowia, przede wszystkim dzięki zabiegom rudowłosej zielarki Aine, z którą połączyło go gorące uczucie, i gotów był do walki akurat, gdy na Żmudzi wybuchło powstanie. Walczył dzielnie ramię w ramię ze zwykłymi chłopami, bojarami, którzy pragnęli wygnać Krzyżaków ze swojej ziemi. I do końca czerwca ta sztuka im się udała. Hieronim, który podczas tego buntu modlitwą i opieką nad rannymi wspomagał Żmudzinów, szczerze polubił młodzieńca i z żalem przyjął wiadomość, że ten później poszedł do Malborka na pewną śmierć. A może wypełnił to, co miało się wypełnić? - Na mnie już czas - rzekł Hieronim, podnosząc się z ławy. - Żegnajcie, panowie. Niech Bóg będzie z wami. - Zaczekaj! - chwycił go za rękaw siwowłosy mieszczanin noszący na piersi ozdobę z wizerunkiem świętego Jerzego walczącego ze smokiem. - Właśnie coś sobie przypomniałem. Rzeknijcie raz jeszcze, jak nazywał się ten lazaryta, którego spotkaliście na Żmudzi? - Piotr des Ruaux - odparł mnich. - Czemu pytacie? Mężczyzna zmrużył oczy, pogładził się po bujnej brodzie i dopiero po chwili zaczął mówić: - W zeszłym tygodniu gościłem w mym domu komtura niemieckiej ballei zakonu świętego Łazarza, który przebywał w Norymberdze przejazdem, w drodze do Francji. W Boigny, gdzie lazaryci mają swoją siedzibę, w najbliższych dniach odbędą się wybory nowego mistrza zakonu, gdyż poprzedni odszedł na wieczną służbę do Królestwa Niebieskiego. Ów komtur wspominał, że największe szanse ma dostojnik zakonny, który zwie się Piotr des Ruaux... Hieronim z Pragi zachwiał się i musiał się przytrzymać ściany, żeby nie upaść. Czy jest możliwe, żeby dwóch ludzi tak samo się nazywało i służyło w jednym zakonie? Kameduła mocno w to wątpił. Zatem na czele zakonu świętego Łazarza stanie człowiek, który nazywał siebie Przebudzonym i służył jakimś tajemniczym siłom. Hieronim zastanawiał się, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony od decyzji tego heretyka, jak nie wahał się nazywać Piotra des Ruaux, będą zależały losy wielu chrześcijan, z drugiej zaś, mnich miał przeświadczenie, że
tkwi w nim dobro, jakiego próżno szukać u biskupów, kardynałów i papieży. Kameduła bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Miesiąc później, przebywając w Krakowie na dworze króla Władysława Jagiełły i szykując się do kolejnej wyprawy misjonarskiej na Żmudź, dowiedział się, że Piotr des Ruaux został nowym mistrzem zakonu lazarytów. W tym samym mniej więcej czasie dotarł do niego list z Konstantynopola. Uważnie przeczytał jego treść, a potem poszedł do kościoła Świętego Gereona, ukląkł przed krzyżem w kolorze zielonym i bardzo długo się modlił.
Wiele istnieje dróg, przy pomocy których Bóg otoczyć nas może samotnością i przywieść ku nam samym. Herman Hesse
DROGA Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy krzyżacki chorąży zachwiał się w siodle i runął na ziemię. Obok upadł olbrzymi gonfanon z czarnym krzyżem na śnieżnobiałym polu. Werner von Tettingen, komtur elbląski i wielki szpitalnik, ze zgrozą spoglądał, jak najważniejszy w armii sztandar depczą brudne kopyta wierzchowców. Zakonnik zrozumiał, że to koniec. Bitwa została przegrana. Wstrzymał wierzchowca, rozglądając się wokół. Dolina Wielkiego Strumienia zasłana była trupami, kawałkami tarcz, poszczerbionym orężem i wbitymi w ziemię złomkami kopii. Ranni wzywali pomocy, okaleczeni błagali o skrócenie cierpień, a konający bezgłośnie poruszali ustami, modląc się do Jezusa Chrystusa, żeby okazał miłosierdzie i przyjął ich do Królestwa Niebieskiego. Zakonnik ujrzał, że Polacy okrążyli resztki krzyżackiej armii i wyrzynają bez litości, mszcząc się za lata cierpień. Nieliczni, którym udało się wyrwać z tego kotła, próbowali ucieczki w stronę wsi Grunwald, gdzie znajdował się ich obóz. Jednakże niedługo cieszyli się wolnością, gdyż zaraz ruszali za nimi w pościg Litwini i Tatarzy. A oni jeńców nie brali. Werner von Tettingen widział, jak wokół giną jego przyjaciele, towarzysze i bracia w zakonie. Pierwszy padł Tomasz de Morcheyn przeszyty mieczem polskiego rycerza. Eberhard von Ippinburg bił się dzielnie, dopóki nie zmasakrowano mu twarzy nadziakiem. Von Zollern zwalił się z siodła wprost pod końskie kopyta nadciągającej chorągwi krakowskiej, a Wilhelm von Helfenstein runął z odrąbaną głową. Jeszcze tylko Fryderyk von Wallenrode, który zgubił gdzieś szłom i z rozwianym włosem pędził na czarnym rumaku, rozdając ciosy na prawo i lewo, budził postrach wśród polskich rycerzy. Do czasu. Nagle stanął oko w oko z wielkim marszałkiem koronnym - Zbigniewem z Brzezia. Zwarli się w boju. Ciosy zadawane były z potężną siłą, brzeszczoty uderzały o tarcze i wokół leciały drzazgi. Walka wydawała się trwać w nieskończoność, aż wreszcie zmęczony pojedynkiem von Wallenrode spóźnił się o mgnienie oka i miecz Polaka utkwił głęboko w jego piersi. Na ten widok von Tettingen krzyknął. Na jego zbryzganej krwią i oblepionej brudem twarzy pojawiło się przerażenie. A potem zwątpienie. Poczuł się zupełnie bezradny. Przymknął powieki i wyszeptał słowa modlitwy. Nie tak to mogło wyglądać... ***
...stanęli na polach Grunwaldu, żeby zastąpić drogę trzydziestotysięcznej armii zmierzającej na Malbork. W sercach zakonników oraz ich gości nie było strachu, tylko pewność, że w walnej bitwie zmiażdżą siły polskiego króla Jagiełły i jego stryjecznego brata Witolda, którzy śmieli podnieść swoje brudne łapska na zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. W lipcowym słońcu lśniły pancerze, przyłbice i końskie ladry. Błyszczały groty wzniesionych w górę kopii. Na wietrze łopotały sztandary pruskich miast i komturii, niemieckich zaciężników, książąt ze Szczecina i Oleśnicy oraz rycerzy z Austrii, Szwajcarii, Brunszwiku, którzy przybyli tu zwabieni możliwością odkupienia grzechów w walce z poganami, a przede wszystkim obietnicą okazałych łupów. Mimo że Polacy i Litwini mieli niemal dwukrotną przewagę liczebną, a i rynsztunkiem nie ustępowali wojskom krzyżackim, nikt nie wątpił w przewagę kunsztu wojennego nad tymi barbarzyńcami. Ponadto na czele krzyżackich hufców stało dwustu pięćdziesięciu rycerzy zakonnych przebudzonych w świetle Binah - Trzeciej Emanacji Stwórcy. Na potężnych, holsztyńskich koniach bojowych, z oczami ukrytymi za zasłoną przyłbic, oślepiając bielą narzuconych na pancerze płaszczy z czarnym krzyżem, wyglądali niczym aniołowie zagłady w dzień Sądu Ostatecznego. To właśnie oni, obdarzeni łaską Binah, z sercami wypełnionymi pragnieniem walki i drapieżną wolą zwycięstwa, mieli doprowadzić zakon do kolejnego triumfu. Około południa zagrały kotły, w górę wzbił się ogłuszający ryk trąb i dwie masy wojska ruszyły na siebie. Ziemia dudniła pod kopytami tysiąca koni, sztandary łopotały nad głowami jeźdźców, którzy w szaleńczej szarży pochylali drzewce kopii. I gdy można było już dostrzec znaki na tarczach nacierających rycerzy, niebo poczerniało od gradu pocisków konnych strzelców. Bełty przebijały najgrubsze nawet zbroje, rozszarpywały kolczugi, przeszywały gardła. Rozległy się pierwsze krzyki umierających i dzikie rżenie ranionych koni. I nagle świat zadrżał w posadach, powietrze rozdarł huk, niechybny znak, że wreszcie doszło do starcia. Echem poniósł się trzask łamanych kopii, pękających pancerzy i gruchotanych kości. Zbrojni miażdżyli się w przeraźliwym ścisku, a ci, którzy nie zdołali utrzymać się w siodłach, ginęli pod końskimi kopytami. Rycerze odrzucili strzaskane kopie, sięgając po miecze, topory, tasaki i nadziaki, wszelką broń, która mogła zabić bądź okaleczyć przeciwnika. Rozpoczął się prawdziwy bój. Nikt nie błagał o litość, wiedząc, że walka toczy się na śmierć i życie. Stal uderzała o stal, potężne ciosy roztrzaskiwały tarcze i wgniatały szłomy. Sprawnie wyprowadzane sztychy
przebijały pancerze. Krew tryskała na twarze i kirysy. Na początku bitwy szczęście sprzyjało Krzyżakom. Na lewym skrzydle, w okolicach Stębarka, hufce dowodzone przez Kunona von Lichtensteina zdołały złamać i przegonić wojska Witolda. W tym samym czasie wielka chorągiew krakowska zbyt głęboko wdarła się w szeregi wojsk krzyżackich i została zamknięta w potrzasku. Co prawda na prawym skrzydle, w okolicach Łodwigowa, dzielnie stawiały opór hufce wielkopolskie, ale ich pokonanie było jedynie kwestią czasu. Wydawało się, że wiktoria jest bliska. Ostateczny cios miał zadać Polakom wielki mistrz Ulryk von Jungingen na czele swoich dwu chorągwi. Uderzył w sam środek wojsk polskich, spodziewając się, że właśnie tam odwiecznym zwyczajem wodzów europejskich będzie walczył Władysław Jagiełło. Pojmanie lub zabicie monarchy przypieczętowałoby zwycięstwo, jednak król Polski nie uczestniczył w bitwie bezpośrednio, lecz z doborową eskortą stanął na niewielkim pagórku, z którego widział całe pole. Dzięki temu w porę dostrzegł zagrożenie i wprowadził do walki odwody. Od tej chwili wszystko zaczęło iść źle. Zaciekłe szarże prowadzone przez wielkiego mistrza rozbijały się o polskie rycerstwo niczym fale o przybrzeżne klify. Wszelako on próbował raz za razem, mimo że każdy atak był nieskuteczny. Tymczasem hufce wielkopolskie wsparte przez czeskich i morawskich zaciężników wzmogły natarcie w okolicach Łodwigowa, obeszły wieś i uderzyły na krzyżacką flankę. Jednocześnie na lewym skrzydle Witold zebrał litewskie oddziały i powrócił na pole bitwy. Widmo porażki zajrzało w oczy Krzyżakom i tylko cud zdołałby ich uchronić. I zdawało się, że taki cud nastąpił. Ulryk von Jungingen w niewielkim lasku opodal Grunwaldu zebrał kwiat rycerstwa zakonnego, najlepszych zaciężników, rycerzy-gości i uformował z nich szesnaście chorągwi. Poprowadził hufiec na wschód, żeby na wysokości Stębarku zatoczyć szeroki łuk i wejść na flankę wojsk królewskich. Nagły, niespodziewany atak był ich ostatnią szansą. Lecz Polacy z daleka dostrzegli zagrożenie i w stronę nadjeżdżających zwróciła się chorągiew nadworna oraz odwody z chorągwi rodowych. Już pierwsze starcie okazało się tragiczne w skutkach. Jadący na czele Ulryk von Jungingen wdał się w pojedynek z rycerzem mającym na jace wyhaftowanego srebrnego łabędzia. Wielki mistrz nie miał sobie równych w wojennym rzemiośle, lecz tego dnia nie sprostał polskiemu mocarzowi. Poległ, a wraz z nim zgasła nadzieja na zwycięstwo. W tym samym momencie na ziemię runął krzyżacki gonfanon... ***
Werner von Tettingen otworzył oczy. Zrozumiał, że nie pozostało mu nic innego, jak umrzeć z honorem, z dumą spojrzeć w czarne źrenice śmierci i polec z imieniem Binah na ustach. Wierzył, że gdy stanie przed Stwórcą, ten w swoim nieskończonym miłosierdziu pozwoli mu pławić się w świetle Emanacji, której tak wiernie służył. Wzniósł miecz, dał koniowi ostrogę i ruszył na najbliższego wroga. Zaatakował od góry, wkładając w ten cios całą siłę i wściekłość. Przeciwnik przyjął uderzenie na tarczę i odpowiedział pchnięciem, celując w nieosłonięte gardło. Wielki szpitalnik bez trudu odbił sztych i ciął na ukos. Ostrze przecięło naramienniki, rozrąbało skórę i zgruchotało kości. Polak krzyknął przeraźliwie, chwytając się za bark. Oczy zaszły mu mgłą, drżącymi ustami wyszeptał imię Chrystusa i zwalił się na ziemię. Krzyżak zawrócił konia i zmierzył się z kolejnym przeciwnikiem. Zakrwawione ostrze z łoskotem uderzyło o tarczę, na której widniał srebrny łabędź na czerwonym polu. Zakonnik zrozumiał, że przyszło mu stanąć do walki z pogromcą wielkiego mistrza. Poczuł, że strach wychynął z najgłębszych zakamarków jego serca i pełznie po plecach, odbierając resztki odwagi. Odruchowo zasłonił się przed ciosem i ujrzał, jak z tarczy lecą drzazgi. Uderzenie spadło ze straszną siłą. Kolejne przyjął na ostrze miecza, potem zbił sztych wymierzony w pierś i błyskawicznie odpowiedział. Jednakże przeciwnik bez trudu się uchylił. Teraz atakował już tylko Polak. Werner von Tettingen oddychał coraz ciężej, wyczerpany całodzienną bitwą. Ledwie nadążał blokować ciosy, które raz za razem celowały w jego głowę. Wreszcie zdał sobie sprawę, że z tego pojedynku nie wyjdzie żywy. Lada chwila zabraknie mu tchu, zemdlone ramiona opadną i nie zdoła powstrzymać śmiertelnego cięcia. Polegnie na polach Grunwaldu, na ziemi pruskiej, która przez ponad dwadzieścia lat była mu ojczyzną. Spojrzał w oczy przeciwnika, widoczne pod podniesioną zasłoną, i dostrzegł w nich nienawiść. Wielki szpitalnik zadrżał. Na czoło wystąpił mu zimny pot. Nie chciał umierać. Pierwotne, dane każdemu człowiekowi pragnienie życia wzięło górę nad powinnością i honorem rycerskim. Opuścił miecz, mocno szarpnął wodze wierzchowca i uciekł. Strach dodawał mu sił. Drogę wyrąbywał sobie mieczem i kopytami wierzchowca, cudem przebił się przez pierścień okrążenia. Przytulony do końskiej grzywy galopował na północ, w stronę bagien między Grunwaldem a Stębarkiem. Miał nadzieję, że wrogowie nie będą na tyle szaleni, żeby za nim podążyć. Przedrze się przez mokradła i pod osłoną nocy dotrze do gęstych lasów porastających okolicę. Tam nikt go już nie znajdzie. Obejrzał się i z przerażeniem spostrzegł, że ściga go tuzin jeźdźców. Mieli wojłokowe
kubraki i spiczaste czapki. Powiewający na wietrze buńczuk nie pozostawiał złudzeń. Tatarzy! Werner von Tettingen trącił ostrogami bok wierzchowca, zmuszając go do jeszcze szybszego galopu. Wiedział, że rącze tatarskie konie są prędsze od wiatru, a jego potężny, holsztyński ogier znakomicie nadaje się do walki, ale nie do długotrwałej gonitwy. Podniósł głowę. Od zbawiennych bagien dzieliło go zaledwie staje. Przyszło mu do głowy, żeby zawrócić i stanąć do walki, albowiem godna śmierć byłaby lepsza niż życie z piętnem tchórza. Zamiast tego mocniej przytulił się do końskiej grzywy... *** ...w refektarzu toruńskiego zamku zebrali się najwyżsi rangą dostojnicy zakonu, by radzić o wojnie, która ich czekała. - Dzisiaj o poranku z obozu polskiego wrócili posłowie węgierscy i rzekli, że Jagiełło przekroczył już Wisłę i połączył siły z wojskami litewskimi - mówił Ulryk von Jungingen, spacerując po komnacie i uważnie przyglądając się siedzącym przy olbrzymim stole zakonnikom. - Nie ma już żadnych wątpliwości, że zmierza ku nam ponad trzydziestotysięczna armia. - Wasza dostojność! - odezwał się gniewski komtur, hrabia Jan von Vende. - Rzeknijcie nam, na czym stanęły rokowania pokojowe? - Rozum wam odjęło? - zdziwił się Fryderyk von Wallenrode. - Polacy z dymem puścili Myszków, Nieszawę i inne wsie wzdłuż brzegów Wisły, w Świeciu zasadzkę uszykowali na naszych braci, podstępem ich wyrzynając lub w niewolę biorąc. Ten pies Jagiełło na ziemię pruską idzie, żeby pożogę czynić, a ty chcesz się układać?! - Pomnijcie krzywdy i morderstwa, których sami się dopuściliśmy na ziemi dobrzyńskiej. Najlepszą rzeczą będzie puścić w niepamięć zbrodnie uczynione przez Polaków, odłożyć zemstę i przystąpić do układów - rzekł hrabia von Vende i westchnął ciężko. - Włosy na głowie mam białe jak śnieg, a za sobą długie życie i wiem z doświadczenia, co pokój, a co wojna za sobą niesie. Fryderyk von Wallenrode prychnął wściekły, kilku dostojników roześmiało się, inni pokręcili z niedowierzaniem głowami. - Jeszcze nie jest za późno! - głos starca rozbrzmiał z niespodziewaną siłą. - Nieraz bywało, że choć uszykowane do boju wojska stały już naprzeciw siebie, dochodziło do ugody. Los wojny zawżdy jest wątpliwy i lepszy pewny pokój niźli niepewne zwycięstwo. Werner von Tettingen uśmiechnął się. - Trzeba wam było w Gniewie pozostać, gdyż zdatniejsi jesteście do pilnowania braci, coby na nieszporach nie przysypiali, niźli do spraw wojennych.
Refektarzem toruńskiego zamku wstrząsnął rubaszny śmiech, a von Tettingen rad z żartu rozparł się wygodnie na siedzisku. - Jeśli dojdzie do krwawej rozprawy z wrogami zakonu, mężnie im stawię czoło na polu bitwy - odparł spokojnie hrabia von Vende. - Niestraszna mi śmierć i z utęsknieniem wypatruję dnia, gdy dostąpię łaski zjednoczenia ze światłem Binah. - Śmiem w to wątpić po słowach, które dziś wypowiedziałeś. O pokoju prawisz, gdy czas bombardy rychtować i miecze ostrzyć. Zakonowi nie potrzeba strachliwych starców lękających się szczęku oręża i rozlewu krwi! - Bacz, abyś ty, wielki szpitalniku, który do wojny tak ochoczo wzywasz, potem jak tchórz z pola bitwy nie czmychał. W niebieskich, zimnych oczach Wernera von Tettingena błysnęła wściekłość i zerwał się z siedziska, sięgając do miecza. - Spokój! - krzyknął Ulryk von Jungingen. - Nie czas i miejsce na swary między braćmi. Przyszłość pokaże, który z was większą wykaże się odwagą w obliczu wroga... *** Zapadał zmrok. Pojawiły się pierwsze, blade jeszcze gwiazdy. Werner von Tettingen, ciągnąc za uzdę wierzchowca, niestrudzenie brnął przez bagnistą maź. Podczas ucieczki zgubił przyłbicę i jego długie, siwiejące włosy rozwiewał wiatr. Nie oglądał się, dobrze wiedział, że daleko w tyle zostawił pobojowisko i pomordowanych towarzyszy. Niemal fizycznie czuł, jak wstyd wypala kolejne piętno w jego sercu. Usilnie przekonywał samego siebie, że podjął słuszną decyzję. Bitwa była przegrana, najwyżsi dostojnicy zakonu polegli, a ktoś musiał przecież zebrać wojsko i podjąć próbę uratowania krzyżackiego państwa. Postanowił, że pod osłoną nocy leśnymi traktami dotrze do Elbląga, tam zbierze zbrojnych i ruszy do Malborka. Za wysokimi murami zamku wytrwa w oblężeniu do czasu przybycia posiłków z Czech, Węgier i Nowej Marchii. Ale żeby tego dokonać, musiał przeżyć. Przystanął i rozejrzał się. Po lewej stronie biegł trakt prowadzący na Frygnowo, jednakże dochodził stamtąd tętent koni, szczęk oręża i krzyki umierających. Domyślił się, że to krzyżaccy uciekinierzy, którzy cudem wyrwali się z okrążenia, wyrzynani są przez wojska Jagiełły. Żądni krwi Polacy nie popuszczą i długo w noc będą ścigać zbiegów. Po prawej von Tettingen spostrzegł niewielki zagajnik, w którym mógł się ukryć. Dla pewności obejrzał się jeszcze, ale tatarski oddział, który za nim podążał, nie zaryzykował wyprawy na bagna. Odetchnął z ulgą i ruszył w stronę majaczącej w oddali leśnej gęstwiny. Umazany błotem i krwią, ze zbrukanym honorem, ale za to żywy, przemierzał moczary,
zapadając się w cuchnącym grzęzawisku. Wokół niego rozciągały się pokryte zielonym kożuchem stawy i trzęsawiska, toteż każdy nierozważny krok mógł sprowadzić go w zdradzieckie topiele. Szedł już dobry kwadrans, gdy nagle ujrzał przed sobą dziwne, migoczące światła. Zaskoczony, zatrzymał się. W pierwszej chwili pomyślał, że to gwiazdy, które mocniej rozbłysły na firmamencie, ale światełka unosiły się lekko nad ziemią, kołysząc się w tańcu. - Ignis fatuus - szepnął, cofając się o krok. Nieraz słyszał opowieści o błędnych ognikach, które podróżni widywali nocą na mokradłach. Powiadano, że to zapowiedź śmierci dla tego, kto na nie spogląda. Legendy zaś mówiły, że zapalają się tylko wtedy, gdy w pobliżu znajduje się jakiś potężny bies. Niewykluczone, że rozpalały je demony zazdrośnie strzegące swojego terytorium, mamiąc wędrowców, aby gubili drogę i umierali z głodu na bagnach. Natomiast Prusowie twierdzili, że to dusze błąkające się pomiędzy niebem a ziemią. Zdjęty strachem Werner von Tettingen chciał zawrócić, uciec jak najdalej, ale coś trzymało go w miejscu. Czuł się tak, jakby rzucono na niego czar krępujący nogi i wolę. Stał bez ruchu, spoglądając na zbliżające się ogniki. Jego wierzchowiec, przeczuwając nadchodzącą grozę, zarżał dziko, wyszarpnął się i zbiegł na bagna. Tymczasem światełka uformowały się w sylwetkę mężczyzny w zakonnym płaszczu ze złotym krzyżem po lewej stronie. Taki krzyż nosił jedynie wielki mistrz zakonu krzyżackiego. Czyżby Ulryk von Jungingen przeżył bitwę? Ale przecież Werner na własne oczy widział jego śmierć. Dopiero po chwili rozpoznał twarz zbliżającego się człowieka. Człowieka, który nie żył od dwudziestu lat... *** ...Konrad Zöllner von Rotenstein, wielki mistrz krzyżacki, przyglądał się uważnie młodzieńczemu obliczu Wernera von Tettingena, zastanawiając się, czemu Binah powołała na służbę właśnie jego. Młody zakonnik nie był specjalnie bystry, a kunsztem wojennym ustępował innym braciom-rycerzom. Jednakże zbliżała się wojna i Trzecia Emanacja potrzebowała wielu Przebudzonych. - Przed rokiem przybyłeś do Prus, żeby wstąpić do zakonu, a przecież jesteś Szwajcarem i mogłeś to uczynić w Lucernie. Tam mamy komturię podległą ballei alzacko-burgundzkiej. Czemu tego nie zrobiłeś? Młodzieniec spuścił wzrok. - Wolałem służyć w Prusach i walnie przyczynić się do szerzenia chrześcijaństwa na
pogańskich ziemiach. Przedkładam oręż nad wygodne życie za zamkowymi murami. Wielki mistrz uśmiechnął się lekko, nie miał wątpliwości, że zakonnik kłamie. Prawdę mówiąc, nie interesowało go, z jakiego powodu von Tettingen opuścił ojczyznę, tak jak nie ciekawiła go przeszłość któregokolwiek z braci-rycerzy. W służbie zakonu wszystkie grzechy miały być odpuszczone i zapomniane. Von Rotenstein wstał z siedziska i zaczął przechadzać się po kapitularzu. Byli sami w największej komnacie malborskiego zamku. Wielki mistrz odesłał sługi, nie chcąc, by przeszkadzano im w rozmowie. W sprawach Przebudzeń zakon od zawsze zachowywał ścisłą tajemnicę. - Zatem została ci objawiona prawdziwa natura Stwórcy - oznajmił raczej, niż zapytał i podszedł do okna, by wyjrzeć na pola rozciągające się za murami miasta. Skąpane w słońcu łany zboża lśniły złotym blaskiem i przywodziły na myśl nieskończone połacie Królestwa Niebieskiego. - Wysłannik Najwyższego natchnął mnie wiedzą o Dziesięciu Obliczach Stwórcy, Emanacjach Jego światła - przyznał Werner von Tettingen. - Każda z nich reprezentuje jeden z boskich atrybutów. Emanacja Binah jest boskim zrozumieniem, wyrozumiałą matką dbającą o swoje dzieci. Sługi powołuje spośród braci zakonnych, którzy są tego godni. Rad jestem, że zostałem wybrany. Wielki mistrz roześmiał się, odwrócił od okna i spojrzał na młodzieńca. - Zaprawdę myślisz, że to zaszczyt? - spytał. - Uwierz mi, to raczej przekleństwo. Naznaczony światłem Trzeciej Emanacji do końca swoich dni wypełniać będziesz jej wolę. Zostałeś obdarzony nie tylko wiedzą o prawdziwej istocie Boga, ale również napiętnowany aurą Binah i wciągnięty w odwieczną wojnę między Emanacjami... - Wojnę? - zdumiał się młody zakonnik. - Myślałem, że wszystkie współdziałają w imię wspólnego dobra. Konrad Zöllner von Rotenstein podszedł do ściany i wskazał malowidło przedstawiające jabłoń z dziesięcioma owocami. - To mistyczne Drzewo Życia, symbolizujące budowę świata i atrybuty Boga. Jabłka reprezentują Emanacje i przynależne im miejsca. Emanacje przekazują sobie światło pochodzące od Najwyższego i dzięki temu utrzymują świat w Równowadze, która jest podstawą wszelkiego istnienia. Jednakże od zarania dziejów lewa strona Drzewa toczy bój z prawą. Środkowa ścieżka pozostaje w konflikcie bierna. - To mi nie zostało objawione - wyszeptał pobladły von Tettingen. - Uświadomienie ci tego było moim zadaniem.
- Stwórca prowadzi wojnę we własnym jestestwie? Wielki mistrz skinął głową. - Binah stoi na czele lewej strony Drzewa Życia, natomiast Chokhmah przewodzi prawej. Lecz bój nie toczy się tylko w strefie duchowej, ale również w świecie materialnym. Tu, na ziemi, Binah powołała zakon krzyżacki do walki po swojej stronie, Chokhmah zaś sojusz polsko-litewski. Młody zakonnik ze zdumieniem spoglądał na zwierzchnika, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. Bóg nie był istotą zgodną z jego wyobrażeniami, a rzeczywistość okazała się tylko polem bitwy, na którym Stwórca toczył walkę sam ze sobą. - Zbliża się wojna, która położy wreszcie kres odwiecznemu konfliktowi - kontynuował von Rotenstein. - Nie wiem, czy wybuchnie jeszcze za mojego życia, czy poprowadzą ją moi następcy, ale zakon musi być gotowy. Zbliżył się do młodzieńca, położył mu dłonie na ramionach i spojrzał głęboko w oczy. - Teraz, gdy już znasz całą prawdę, wierzę, że staniesz się jednym z filarów zakonu. W przyszłości poprowadzisz krzyżackie hufce do wspaniałego zwycięstwa. Jednakże pamiętaj, że nigdy nie wolno ci porzucić służby i opuścić braci w potrzebie... *** Zjawa unosiła się w powietrzu tuż przed twarzą przerażonego von Tettingena. Nie miał już żadnych wątpliwości, że to duch von Rotensteina. Próbował krzyczeć, ale z jego gardła dobył się tylko zduszony charkot. - Odejdź! - zdołał wykrztusić. - Czego ode mnie chcesz? Upiór milczał, wpatrując się w niego strasznymi, czarnymi niczym smoła oczami. Wzniósł rękę w oskarżycielskim geście i serce zakonnika zaczęło mocniej bić. Czyżby von Rotenstein przybył z zaświatów, żeby dokonać pomsty? - Bitwa była przegrana! - krzyknął von Tettingen. - Cóż miałem czynić? Moja śmierć na nic by się zdała. Nikogo by nie ocaliła... Wielki szpitalnik zaczął się cofać i poczuł, jak jego but zapada się w grząski, bagienny grunt. Nie zatrzymał się jednak, gdyż zjawa podążała jego śladem niczym niemy wyrzut sumienia. W akcie desperacji wyciągnął miecz i ciął ducha, ale ostrze przeniknęło przez niematerialne ciało, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Zaatakował raz jeszcze i ponownie trafił powietrze. Ryknął wściekle i uderzał raz za razem z rozpaczliwą nadzieją, że zjawa zniknie. A ona cały czas tam była. Wreszcie von Tettingen opuścił miecz i wyczerpany runął na kolana. Spojrzał błagalnie na swojego dawnego protektora, człowieka, który obdarzył go zaufaniem. To za sprawą von
Rotensteina został komturem radzyńskim, a następnie wielkim szatnym, dzięki czemu zdobył silną pozycję w zakonie. Bardzo szybko uzyskał godność marszałka, a następnie wielkiego szpitalnika. Od tego czasu cieszył się dużymi wpływami i poważaniem. Nawet po śmierci von Rotensteina, gdy władzę przejął nieprzychylny mu Konrad von Jungingen, a następnie jego brat Ulryk, wszyscy nadal musieli się z nim liczyć. - Zawiodłem - wyszeptał Werner, opuszczając nisko głowę. Nie żeby lękał się straszliwej maszkary, gdyż zdołał się pogodzić z jej wyglądem, ale dlatego, że przepełniał go głęboki wstyd. - Wierzyłeś we mnie, a ja nie spełniłem twoich nadziei - mówił dalej. - To ja powinienem stać na czele hufców w dzisiejszej bitwie. Do tego mnie przygotowywałeś. Jednakże milsze mi były wygody elbląskiego zamku, uczty i uciechy cielesne niż dobro zakonu. Powinienem odsunąć od władzy porywczego Ulryka, gdy nadarzyła się sposobność, i zająć jego miejsce, ale zabrakło mi siły. A teraz zabrakło mi nawet odwagi, by godnie umrzeć... głos mu zadrżał. - Zapewne przybyłeś dokonać pomsty i zabrać mnie w otchłanie piekielne, ale błagam cię o jeszcze jedną szansę. Po raz wtóry nie zawiodę. W Elblągu zbiorę wojsko i przybędę do Malborka, żeby odeprzeć Polaków i Litwinów. Z pomocą Binah wygnam wrogów z pruskiej ziemi. Podniósł wzrok i spojrzał w upiorne oblicze Konrada Zöllnera von Rotensteina, ale nic nie mógł z niego wyczytać. Duch nadal trzymał wyciągniętą rękę, a nieprzeniknione oczy wypełniała czerń. - Zaklinam cię! - Zakonnik złożył błagalnie dłonie. - Pozwól mi żyć. Tak samo nagle jak się pojawiła, zjawa zniknęła, pozostawiając tylko aurę grozy i tańczące ogniki na bagnach. Werner von Tettingen zamrugał zaskoczony i długo jeszcze ciężko oddychał. Nie wiedział, czy to, czego doświadczył, było jedynie snem, czy jawą. A może zmęczony umysł płatał mu figle, oszukując zmysły? Wreszcie podniósł się z ziemi i ruszył w stronę zagajnika. *** Nastała noc, gdy Werner von Tettingen dotarł wreszcie do lasu. Przedarł się przez gąszcz krzaków i stanął na skąpanej w blasku księżyca ścieżce. Spojrzał w gwiazdy, by zorientować się, w którą stronę iść. Wiedział, że bez konia daleko nie zajdzie i prędzej czy później schwytają go polskie podjazdy. Postanowił, że w najbliższym domostwie zażąda od gospodarza nowego wierzchowca, wszak Krzyżacy wciąż jeszcze byli panami tej ziemi. Ścieżka była nierówna, co rusz potykał się o korzenie potężnych dębów, spróchniałe pnie i połamane gałęzie. Okryte płaszczem mroku sylwetki drzew wyglądały niczym maszkary wyciągające ku niemu powykręcane szpony. Z gęstwiny dochodziły niepokojące odgłosy i
chociaż należały do zwierząt przedzierających się przez chaszcze, wyobraźnia podsuwała na myśl grasujące wilkołaki lub Łaumę, czarownicę, której Prusowie bali się bardziej od śmierci. W zrośniętych gałęziach brzóz widzieli jej miotły, w grzybach obrastających drzewa ślinę i wierzyli, że rozzłoszczona zsyła srogi mór. Nagle zakonnik usłyszał za sobą dudnienie. Wiedząc, że nie zdąży uskoczyć w zarośla, odwrócił się i dobył miecza. Zza zakrętu wyłonił się wierzchowiec i von Tettingen przekonany, że to tatarski pościg, mocniej ujął rękojeść. Postanowił, że żywym go nie wezmą. Wszelako ze zdumieniem spostrzegł, że pędzi ku niemu jeden tylko wierzchowiec, w dodatku bez jeźdźca. To jego własny koń, który jakimś cudem zdołał przebrnąć przez bagna. Werner von Tettingen zastąpił mu drogę, szeroko rozkładając ręce. Gdy wreszcie uspokoił wystraszone zwierzę, wskoczył na siodło i pognał na północ. Trzymał się z daleka od uczęszczanych traktów w obawie przed pogonią. Ilekroć widział w oddali światła pochodni, zjeżdżał głębiej w las. Wrogowie patrolowali każdą drogę i przeczesywali zagajniki. Po lewej stronie zostawił Gierzwałd i kierując się na Ostródę, jechał wzdłuż Drwęcy. Wsłuchiwał się w kojący szum rzeki, tak różny od szczęku oręża i bitewnego zgiełku. Obiecał sobie, że po powrocie do Elbląga przejdzie się nad Zalew Wiślany posłuchać szumu fal. To zawsze go uspokajało. Kątem oka dostrzegł światło tańczące na powierzchni wody, jak odbita poświata księżyca. Spojrzał na rzekę. Wraz z nurtem galopował rycerz skąpany w srebrzystym blasku. Kopyta jego wierzchowca unosiły się w powietrzu nad falami, a on z pochyloną do boju kopią szarżował na niewidzialnego przeciwnika. Miał pełną zbroję, rynsztunek najwyższej jakości i przyłbicę z zasłoną w kształcie psiego pyska. Na hełmie nasadzona była książęca korona. Werner von Tettingen wstrzymał konia, a serce waliło mu w piersi jak oszalałe. Rozpoznał upiora. Książę austriacki, Leopold III Habsburg... *** ...piechurzy z długimi lancami ustawili się w czterech rzędach, w szyku przypominającym jeża. Dopiero za nimi pozycje zajęli najemni rycerze, zwerbowani pod austriackie sztandary przez księcia Leopolda. Wśród nich znajdował się Werner, wtedy nieopierzony młokos, którego nie stać było nawet na porządną kolczugę. Wierzył jednak, że na służbie u Habsburga szczęście się do niego uśmiechnie, że zyska nie tylko sławę, ale również dorobi się znacznej fortuny. Z zazdrością zerkał na lśniące w słońcu kirysy i błyszczące przyłbice najemników ze Szwabii. Podziwiał ich przecudnej urody konie bojowe okryte ladrami. Z
dumą spoglądał na wzniesione w niebo kopie, ciesząc się, że w nadchodzącej bitwie walczył będzie ramię w ramię z tak znakomitymi wojownikami. Przeniósł spojrzenie na wojska wroga. Mniej liczebna, źle uzbrojona piechota składająca się z mieszczan i chłopów nie była żadnym przeciwnikiem dla zakutych w stal rycerzy. W ten słoneczny, lipcowy dzień broniący swojej niepodległości Szwajcarzy zostaną rozniesieni na kopiach, rozsieczeni mieczami, stratowani końskimi kopytami. Dzisiaj zginie niemal dwa tysiące jego rodaków. Von Tettingen dobrze wiedział, że porzucając ojczyznę i wstępując do austriackiej armii, zmuszony będzie walczyć przeciwko krajanom. Konflikt pomiędzy Habsburgami a związkiem szwajcarskich kantonów trwał od lat i wojna była nieunikniona. Książę Leopold zebrał wojsko, przekroczył granicę od strony Argowii i skierował się wprost na Lucernę. Jednak jego siły zostały wcześniej wykryte przez zwiadowców i szwajcarska armia zastąpiła mu drogę w miejscowości Sempach. Wtedy po raz pierwszy Werner von Tettingen zrozumiał, na czym polega przewrotność losu, albowiem w tych okolicach urodził się i dorastał. Dom jego rodziny stał nad uroczo położonym jeziorem zaledwie kilka staj stąd. Nagle uświadomił sobie, że tego dnia podniesie oręż nie tylko na własną ojczyznę, ale również na krewnych i przyjaciół. Ale właśnie taką drogę wybrał. Odmówiono modlitwę i zaraz potem zagrały surmy, zafalowały sztandary. Rozpoczęła się bitwa. Szwajcarzy uzbrojeni w halabardy uformowali klin i uderzyli pierwsi. Starli się z piechurami austriackimi, którzy używając długich lanc, skutecznie odpierali zaciekłe ataki. Książę Leopold kazał jeźdźcom czekać, więc Werner z daleka obserwował przebieg bitwy. Zawsze wydawało mu się, że wojna przypomina opiewane przez bardów honorowe rycerskie pojedynki, bohaterskie czyny i akty odwagi. Teraz widział bezładną rzeź, bezpardonową rąbankę, odcięte ręce i tryskającą krew. Poczuł lęk ściskający żołądek i mocniej chwycił drzewce kopii. Za nic w świecie nie chciał dać po sobie poznać, że się boi. Gdy inni rycerze rwali się do bitwy, on modlił się bezgłośnie o to, żeby habsburscy piechurzy zdołali przegonić wroga, zanim książę Leopold wprowadzi do walki jazdę. I nagle jego modlitwy zostały wysłuchane. Austriacy odrzucili Szwajcarów na kilkadziesiąt kroków i zdawało się, że losy bitwy są przesądzone. W niebo wzbiły się triumfalne okrzyki i radość zapanowała w szeregach wojsk habsburskich. Książę Leopold w siodle olbrzymiego wierzchowca bojowego uśmiechnął się pod sumiastym wąsem. Był pewien, że droga do Lucerny stoi otworem.
W tym momencie jakiś brodaty Szwajcar w narzuconej na kolczugę szkarłatnej tunice oderwał się od uciekających towarzyszy i ruszył samotnie do ataku. - Droga dla wolności! - krzyknął i nie zważając na żelazne groty lanc, przedarł się przez pierwsze linie Austriaków. Werner szeroko otworzył oczy, rozpoznając w mężczyźnie Arnolda von Winkelrieda, swojego dawnego przyjaciela. Zawsze uważał go za tchórza i nie mógł uwierzyć, że ten zdecydował się na taki czyn. Ale ponoć dopiero wojna pokazuje, kto serce ma lwa, a kto tylko zająca. Cała uwaga piechurów skupiła się na szaleńcu, który zdążył już powalić pół tuzina zbrojnych. Wreszcie padł zakłuty lancami, a z jego ciała pozostał jedynie żałosny strzęp, jednakże udało mu się złamać szyki bojowe wojsk habsburskich i widząc to, Szwajcarzy natychmiast rzucili się do natarcia. Werner von Tettingen w przerażeniu wpatrywał się, jak mieszczanie i chłopi wyrąbują sobie drogę przez szeregi doborowej austriackiej piechoty, wbijając się klinem głęboko w ich pozycje obronne. Wreszcie książę Leopold wydał rycerstwu rozkaz ataku i jedna chorągiew po drugiej zaczęły włączać się do walki. Wydawałoby się, że pancerni jeźdźcy nie powinni mieć kłopotów z rozbiciem szwajcarskich piechurów, ale ci doskonale posługiwali się budzącymi grozę halabardami, których żeleźce składało się z ostrza, haka i szpica pośrodku. Kłuli, cięli, ściągali z siodeł, zbierając krwawe żniwo wśród ciężkozbrojnych rycerzy. Do boju ruszyła szwabska chorągiew, w której służył von Tettingen, i nagle młodzieniec znalazł się w samym sercu bitwy. Szybko roztrzaskał kopię i walczył mieczem, ale zamiast zadawać celne ciosy, częściej tylko zbijał celujące w niego szpice halabard. Wokół padali zbrojni, nie mogąc sobie poradzić ze Szwajcarami, którzy niesieni bitewnym zapałem zdobywali przewagę. Lipcowe słońce stanęło w zenicie i najemni rycerze Habsburga, noszący ciężki rynsztunek, coraz bardziej odczuwali skutki upału. Dusili się w ciasnych kirysach, a ich twarze zroszone były potem. Coraz wolniej zadawali ciosy, ręce trzymające tarcze opadały ze zmęczenia. Ziemię ścieliły trupy dumnych najemników. A Szwajcarzy zdobywali teren, kolejne sztandary i szala zwycięstwa przechyliła się na ich stronę. Klęskę próbował jeszcze odwrócić książę Leopold, który na czele swojej chorągwi z impetem zaszarżował na szeregi wroga. Niestety, podczas walki spadł z konia i został zakłuty przez motłoch. Widząc to, Werner von Tettingen zrozumiał, że jeśli dłużej pozostanie na placu boju,
również rozstanie się z życiem. Przez chwilę rozważał możliwość poddania, ale wiedział, że za zdradę ojczyzny grozi mu śmierć. Poczuł pełznący po plecach strach. Nie chciał jeszcze umierać. Przecież ledwo skończył siedemnaście wiosen, był dopiero na początku życiowej drogi. Zawrócił konia i zbiegł z pola walki. Doskonale znał okolice - wszak tu się wychował - i leśnymi ścieżkami ruszył ku północy. W Szwajcarii pozostać nie mógł, był zdrajcą. Do Austrii nie miał po co wracać z piętnem uciekiniera. Postanowił jechać do Prus i wstąpić do zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Krzyżacy o przeszłość nie pytali... *** Upiorny jeździec oddalał się, aż wreszcie zniknął za zakolem rzeki. Dygoczący ze strachu von Tettingen jeszcze długo spoglądał w ślad za nim. Tym razem to nie było przywidzenie. Kilka razy głęboko odetchnął i uspokoił się na tyle, by móc zacząć jasno myśleć. Zjawy nie wyrządziły mu żadnej krzywdy, więc założył, że są bytami niematerialnymi i nie mogą go zranić. Ta myśl dodała mu otuchy. Nie rozumiał jednak, dlaczego nawiedzają go duchy, a wraz z nimi wraca przeszłość, o której chciał raz na zawsze zapomnieć. Werner von Tettingen dokonał w życiu wielu haniebnych czynów, ale tylko dwukrotnie odczuwał wstyd. Po raz pierwszy dwadzieścia cztery lata wcześniej, gdy zbiegł spod Sempach, i drugi raz w dniu dzisiejszym, gdy pozostawił swoich towarzyszy na polach Grunwaldu. Niespełnienie rycerskich powinności pozostawiło głęboką rysę na jego honorze i sumieniu. Nigdy nie uważał się za tchórza i wyzwałby na ubitą ziemię każdego, kto by śmiał go tak nazwać, ale w głębi duszy wiedział, że kilkakrotnie strach brał nad nim górę. Podziwiał hrabiego von Vende, który pomimo zaawansowanego wieku na czele gniewskiej chorągwi dzielnie stawał pod Grunwaldem. Zazdrościł mu odwagi, jakiej sam nie mógł z siebie wykrzesać. Uświadomił sobie, że tak naprawdę strach wyznaczył ścieżkę jego losu i uczynił tym, kim był dzisiaj. Przecież gdyby nie uciekł z bitwy pod Sempach, nigdy nie trafiłby do zakonu i nie został wielkim szpitalnikiem. Kto wie co przyniesie przyszłość? Może dzisiejsza ucieczka okaże się drogą do jeszcze większych zaszczytów? Państwo krzyżackie nie miało przywódcy, a on był jedynym ocalałym dostojnikiem wyższej rangi. Jeśli zdoła odeprzeć wojska Jagiełły spod murów Malborka, kapituła na pewno obierze go wielkim mistrzem. Na tę myśl lekki uśmiech pojawił się na jego ustach. Szybko spoważniał, przypominając sobie, gdzie się znajduje. Uważnie rozejrzał się po
okolicy. W jego pamięci rozmyły się już niedawne spotkania ze zjawami i von Tettingen znów pomyślał, czy aby nie były tylko przywidzeniem. Może to tylko zły sen i zaraz obudzi się w ciepłym łożu na zamku w Elblągu? Powiał chłodniejszy wiatr. Zakonnik owinął się szczelnie płaszczem, spiął konia i pognał przed siebie. *** Grubo po północy, gdy księżyc chylił się już ku zachodowi, Werner von Tettingen wyjechał z lasów i pędził poprzez poła rozciągające się aż po horyzont. Zamiast rozłożystych dębów i wysokich buków mijał samotnie stojące, posępne wierzby wygięte w dziwacznych pozach. Wyglądały niczym stwory z sennego koszmaru, ale dzisiejszej nocy wielkiego szpitalnika niewiele mogło przestraszyć. Odjechał wystarczająco daleko od Grunwaldu, więc zwolnił, żeby nie przemęczać wierzchowca. Wokół słychać było dźwięki nocy: rechot żab na podmokłej łące, trzepot skrzydeł sowy oraz odgłosy gryzoni buszujących w trawie. Potrzebował postoju i odpoczynku, ale obawiał się, że gdy tylko przymknie oczy, zaśnie. A ostatnie, czego pragnął po przebudzeniu, to widok pochylonych nad nim tatarskich zwiadowców. Zamrugał kilka razy, odpędzając sen, i zaczął bacznie wypatrywać traktu. Na jego nieszczęście wszędzie były tylko pola, bagna i lasy. Mimo że zakon krzyżacki władał tą ziemią prawie dwa stulecia i ściągał osadników z Niemiec, nadal panowała tu dzicz. Podejmując wieczerzą braci zakonnych z podległych mu wójtostw, niejednokrotnie słyszał z ich ust mrożące krew w żyłach opowieści o pierwotnych mieszkańcach tej krainy, którzy uparcie trwali w pogaństwie. Prusowie nadal hołdowali starym bożkom, składając ofiary z ludzi, roztrzaskując czaszki jeńców o drzewa lub natykając je na spisy. Żyli po barbarzyńsku, nie znali kalendarza i umówione dni do jakiegoś wydarzenia znaczyli karbami na drzewach albo węzłami na sznurze przy pasie. Kobiety u nich były rzeczami zdobycznymi, a po śmierci męża przechodziły na własność syna. Żona nie miała prawa siadać z mężczyzną do stołu, a gdy zjeżdżali goście, musiała myć im nogi i w łożnicy dotrzymywać towarzystwa. Córki, prócz jednej, zabijano lub gdy dorosły, wystawiano na nierząd. Barbarzyńska była to kraina i barbarzyńskie panowały w niej zwyczaje. Werner von Tettingen wierzył, że za dwadzieścia, trzydzieści lat zostaną wyplenione owe pogańskie zabobony i nieludzkie tradycje. O ile zakon będzie jeszcze na tych ziemiach panował. Władysław Jagiełło, król Polski i najwyższy Przebudzony w świetle Chokhmah, gdy wygra wojnę, zapewne nie pozwoli przetrwać krzyżackiemu państwu. Uczyni wszystko, żeby raz na
zawsze zniszczyć moc Binah, zapewniając swojej Emanacji przywództwo na Drzewie Życia. Przynajmniej von Tettingen na jego miejscu tak by zrobił. Dojechał wreszcie do traktu łączącego Ostródę z Olsztynem i skierował się na zachód, wiedząc, że tam najszybciej znajdzie drogę do Elbląga. Po jakimś kwadransie dotarł do skrzyżowania i gwałtownie zatrzymał konia. Na trakcie czekał na niego kolejny upiór. Emanował szkarłatnym światłem. Krew na jego twarzy mieszała się z brudem, po bujnej brodzie spływało wyłupione oko, a zmiażdżone przez habsburskie lance usta wykrzywione były w grymasie bólu. Werner rozpoznał w nim dawnego przyjaciela, człowieka, który poświęcił życie w bitwie pod Sempach, żeby Szwajcarzy mogli przedrzeć się przez szyki wroga. Arnold von Winkelried... *** ...z troską spoglądał na von Tettingena. Znali się niemal od dziecka i jak to między przyjaciółmi bywa, dzielili wszystkie smutki i tajemnice. Zawsze mogli na sobie polegać i dlatego Arnold von Winkelried nie wahał się ani przez chwilę, gdy Werner poprosił o pomoc. Stali na górskiej przełęczy, tuż pod ośnieżonym szczytem zwanym w miejscowym dialekcie Frakmünt, co można przetłumaczyć jako Potrzaskana Góra. Jednakże istniała również inna nazwa - Pilatus. Według legendy zwłoki Poncjusza Piłata, zarządcy Judei, tego samego, który na śmierć skazał Jezusa Chrystusa, zostały wrzucone do znajdującego się opodal niewielkiego jeziorka. Dlatego właśnie mówiono, że góra jest przeklęta, nawiedzana przez demony i zakazywano wchodzenia na jej szczyt. Dlatego też stała się schroniskiem dla wyjętych spod prawa zbrodniarzy i wszelkiej maści banitów. - Nie musisz tego robić, Wernerze - przekonywał von Winkelried, podając przyjacielowi tobołek z żywnością na drogę. - Muszę - odparł młodzieniec, z żalem spoglądając na rozciągające się u podnóża gór jezioro Czterech Kantonów i rodzinną Lucernę. - Zdrada ojczyzny większą jest zbrodnią niż to, cóżeś w afekcie uczynił. - Wiesz dobrze, że nie mogę pozostać w Szwajcarii. Rodzinę moją hańbą okryłem, a ci, którzy do niedawna byli dla mnie kumami miłymi, teraz mnie jak dzikie zwierzę ścigają. Nie wybaczą mi... - Nie takie zbrodnie płazem uchodziły - rzekł Arnold von Winkelried, przytrzymując przyjaciela za rękaw. - W naszym prawie stoi, iż kto umyślnie zabije, śmiercią ma być ukarany, kto zaś przygodnie, gardła dawać nie powinien, jeno zapłacić. Niewątpliwie
dokonałeś czynu niegodziwego, jednakże zrobiłeś to powodowany gniewem. Powołaj się na compositio, prawo pojednania. W ramach zadośćuczynienia wypłacisz rodzinie odszkodowanie, postawisz żelazny krzyż na miejscu zbrodni i wszystko zostanie ci odpuszczone. Werner von Tettingen pokręcił głową. - Wiesz dobrze, że nie mogę zostać. Nawet gdybym uzyskał przebaczenie, rany w moim sercu już nigdy się nie zasklepią. - Rozumiem. Jednakże to, co chcesz uczynić... - Już postanowiłem. - Naprawdę chcesz wstąpić na służbę do Habsburga? - Tak - odparł Werner. - Łańcuchem gór dojdę do granicy austriackiej. Tam już będę bezpieczny. Jako najemnik zaciągnę się do armii księcia Leopolda. Arnold westchnął ciężko i przeniósł spojrzenie na wschód, gdzie rozciągały się ośnieżone szczyty Alp Urneńskich. - Zbliża się konflikt pomiędzy Austrią a kantonami - rzekł. - Kto wie czy nie przyjdzie nam walczyć przeciw sobie? - Takie są prawa wojny. - Von Tettingen wzruszył ramionami. - Ale tylko w boju można zdobyć chwałę. - Tego właśnie pożądasz? Sławy i splendoru? - Pragnę dokonać bohaterskich czynów i chcę, by moje imię było na ustach bardów przez kolejne stulecia. - Zapewne ci się to uda - roześmiał się von Winkelried. - Zawsze miałeś więcej odwagi ode mnie. Ja uciekłbym z bitwy, zanimby się na dobre zaczęła. - Nie oceniaj się tak surowo, Arnoldzie... - Nie pocieszaj mnie. Serce mam zajęcze i spokojne życie przedkładam nad bitewny zgiełk, ciepło domowe nad wojenne wyprawy, a dźwięczny śmiech niewieści nad szczęk oręża. W rycerskim rzemiośle i męstwie równać się z tobą nie mogę. Werner von Tettingen spojrzał na słońce, które zdążyło zbliżyć się do zenitu, a potem na górską ścieżkę prowadzącą na wschód. - Czas na mnie - rzekł. - Bywaj, przyjacielu. - Bywaj. Mężczyźni mocno się uścisnęli i ruszyli w swoją stronę wypełnić to, co im było w życiu przeznaczone... ***
Krzyżak poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie. Chociaż od śmierci Arnolda von Winkelrieda minęło dwadzieścia cztery lata, nie było dnia, żeby o nim nie myślał. Podziwiał go za heroiczny czyn, ale czuł również mimowolną zazdrość, która z czasem przerodziła się we wściekłość. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że człowiek, który całe życie był tchórzem unikającym wszelkich konfliktów, nagle znalazł w sobie tyle odwagi i został bohaterem całej Szwajcarii. Tymczasem on, marzący o wojennej sławie i chwale zwycięzcy, nie potrafił wykrzesać z siebie tyle męstwa, by spełnić rycerskie powinności. - Przybyłeś, żeby mnie dręczyć? - Spojrzał w zmasakrowane oblicze von Winkelrieda. Upiór milczał, ocalałym okiem spoglądając na Wernera ze współczuciem. To go jeszcze bardziej rozwścieczyło. - Myślisz, że jesteś lepszy ode mnie?! - ryknął. - Po prostu miałeś szczęście. Los się do ciebie uśmiechnął i historia zapamięta cię jako bohatera. Zacisnął pięści. - To ja powinienem być na twoim miejscu! - warknął. - Całe życie poświęciłem wojnie, ćwiczyłem się w mieczu i szukałem bitewnego zgiełku. A ty? Jednym przypadkowym czynem zdobyłeś sławę, która mi się należała. Oblicze upiora ani drgnęło. Von Tettingen wziął głęboki oddech, uspokoił się. - Dlaczego nie pozostałeś w domu, Arnoldzie? - zapytał. - Dlaczego nie znalazłeś sobie żony, nie spłodziłeś dzieci, tylko ruszyłeś na wojnę? Przecież nie szukałeś rozgłosu i rycerskiej chwały... Nagle zakonnik wzniósł w górę brew. Pochylił się w siodle i spojrzał uważnie na zjawę. - Zrobiłeś to dla ojczyzny - stwierdził i roześmiał się. - Niepodległość była ci droższa niż życie. Rzeknij mi, przyjacielu, co za różnica, czy Lucerną władają Habsburgowie, czy Szwajcarzy? Jedni i drudzy są takimi samymi ludźmi, mówią tym samym językiem i na podległych ziemiach stanowią takie same prawa. Inny jedynie jest kolor sztandaru na wieży ratusza. O to właśnie walczyłeś? O taką błahostkę? Westchnął ciężko. - Milczysz? - Chwilę wpatrywał się w zmarłego przyjaciela. - Jeśli nie masz nic do powiedzenia, zniknij mi z oczu. Wracaj, skąd przyszedłeś! Upiór jakby usłyszał rozkaz i zaczął powoli rozpływać się w powietrzu. Po chwili zostało po nim tylko niewyraźne wspomnienie. Werner von Tettingen jeszcze przez chwilę spoglądał w miejsce, w którym zniknęła zjawa, a potem skierował konia na trakt wiodący na północ. *** Zaczęło świtać. Gwiazdy zbladły i powoli znikały na poszarzałym niebie, ptaki rozpoczęły
poranny koncert na przydrożnych drzewach. Zwierzęta wychynęły z kryjówek i przeczesywały teren w poszukiwaniu pożywienia. Czerwień wschodniego horyzontu zwiastowała kolejny upalny dzień. Nad łąkami zawisła mgła i wolno przesuwała się nad gościniec. Widoczność z każdą chwilą pogarszała się i Werner von Tettingen musiał zwolnić. Nic prawie nie widział przez gęste, mleczne opary. Zdawało mu się, że świat nagle zniknął, a on coraz bardziej pogrąża się w niezgłębionej bieli. W jednej chwili zamilkły ptaki, ustał szum targanych wiatrem liści i w ciszy, która niespodziewanie zapadła, rozlegał się tylko miarowy stukot kopyt jego wierzchowca. Zakonnikowi wydawało się, że znalazł się w jakimś innym, tajemniczym świecie. Może, błądząc we mgle, trafił do jednego z miejsc uważanych przez Prusów za święte? Na tę myśl opanował go strach, a dłonie kurczowo zacisnęły się na wodzach. Przypomniał sobie wszystko, co wiedział o gajach, polach, rzekach poświęconych bóstwom powietrza, wody, ziemi i ognia. Nie rąbano tam drzew, nie orano, nie łowiono i nikt niepowołany nie mógł tam wejść. W szczególności dostępu do świętych miejsc broniono chrześcijanom, a gdy któregoś z nich złapano, palono żywcem wraz z koniem. Z trudem przełknął ślinę, zastanawiając się, czyby nie zawrócić. Obejrzał się, ale zobaczył jedynie gęstą ścianę mgły. Przestraszony wierzchowiec zaczął niespokojnie rżeć, więc rycerz zakonny zeskoczył z konia i trzymając go za uzdę, wolno szedł do przodu. Uważnie stawiał każdy krok, żeby się nie wywrócić, i nasłuchiwał, czy z gęstych oparów nie dochodzą jakieś odgłosy. Obawiał się spotkania z ofiarnikiem opiekującym się świętym miejscem. Ponoć pruscy kapłani znali potężne zaklęcia, z którymi oręż nie mógł się równać. Werner nie miał wątpliwości, że zostałby schwytany i poświęcony jakiemuś mrocznemu bóstwu. Von Tettingen krzyknął, gdy z mgły wynurzyła się ludzka postać. Chwycił za miecz, pewien, że ma przed sobą któregoś z Prusów, lecz zaraz dostrzegł, że to młoda kobieta ubrana w modrą suknię, z włosami splecionymi w warkocze, ustrojona w naszyjnik, bransolety i wianek z polnych kwiatów. Ubrana do ślubu. Tyle że jej odzienie było zakrwawione, urodziwa twarz trupio blada, a z rany w brzuchu wylewały się wnętrzności. Dziewczyna zbliżyła się i spojrzała oczami błękitnymi jak niebo. Nie było w nich nienawiści ani gniewu, wypełniał je bezgraniczny smutek. Zakonnik wypuścił miecz i oręż zniknął w gęstych oparach mgły. Wyciągnął ku dziewczynie rękę, ale zdołał chwycić tylko powietrze. Z gardła Wernera dobył się szloch i cichy szept: - Izabela...
*** ...wyglądała przepięknie w najlepszej sukni i drogich ozdobach. Ustrojona do ślubu szła na czele weselnego orszaku zmierzającego do kościoła. Werner obserwował ją ukryty w przydrożnych krzakach i łzy wściekłości płynęły mu po policzkach. Zaciskał zęby, żeby nie krzyczeć z żalu za utraconą miłością. Nie mógł uwierzyć, że przestała go kochać, nie mógł uwierzyć w jej zdradę. Jakże pragnął obudzić się i z ulgą stwierdzić, że to sen. Niestety, nie był to nocny koszmar, ale okrutna rzeczywistość. Izabela poślubi dzisiaj innego mężczyznę. Przeniósł spojrzenie na pana młodego, ubranego w wytworną, białą tunikę opiętą złotym pasem. Miał sumiaste wąsy, płowe włosy i zielone oczy, w których błyszczały radosne ogniki. Okrągła, piegowata twarz nadawała mu wygląd prostaka. Von Tettingen nie potrafił zrozumieć, co Izabela w nim widzi? To Werner powinien stać na jego miejscu. Jeszcze przed rokiem wszystko wskazywało, że właśnie tak będzie. Liczyli po szesnaście wiosen, kochali się i planowali przyszłość. Nie było dnia, żeby nie szeptali miłosnych zaklęć, każdej nocy z tęsknotą wypatrywali poranka, aby o świcie znów do siebie pobiec. Czekała ich jednak rozłąka. Werner został wysłany do Unterwalden, żeby u stryja uczyć się rycerskiego rzemiosła. Po roku miał wrócić, już jako giermek, i wtedy zamierzali się pobrać. Podczas pożegnania zapewnili się wzajemnie o dozgonnej miłości i przysięgli czekać w tęsknocie. Młody von Tettingen każdego dnia, ćwicząc się w mieczu, marzył o błękitnych oczach Izabeli, a ucząc się dworności, rozmyślał o jej jasnych włosach i radosnym uśmiechu. Nie zwracał uwagi na zachęty powabnych niewiast z Unterwalden. Udawał, że nie widzi kokieteryjnych spojrzeń dwu swoich kuzynek, które z miłą chęcią odkryłyby przed nim wszystkie miłosne tajemnice. Pewnego razu wyrzucił nawet z łoża służącą, która nie chciała już skrywać afektu do niego. Tymczasem Izabela dokładnie przez miesiąc i dwa dni wypłakiwała oczy za ukochanym, a następnie znalazła sobie nowy obiekt westchnień - syna sąsiadów. Młodzieniec powrócił właśnie z Francji, gdzie często bywał na królewskim dworze. Obyciem i manierami zaimponował dziewczynie i nie trzeba było długo czekać, żeby ich miłość rozkwitła. Ustalili, że ślub odbędzie się na wiosnę. Izabela zupełnie zapomniała o Wernerze, a ten w pewien kwietniowy dzień, równo rok po swoim wyjeździe, zawitał w rodzinne strony. Gdy dowiedział się o zdradzie narzeczonej, popadł w czarną rozpacz i przez tydzień nie wychodził z komnaty. Na nic się zdały słowa otuchy rodziny i przyjaciół: życie dla młodego von Tettingena straciło sens. Najpierw
rozważał samobójstwo, następnie wstąpienie do klasztoru, aż wreszcie złość się w nim przelała i postanowił działać. Nie wiedział, na co liczy ani co tak naprawdę chce uczynić, gdy zaczaił się w krzakach na orszak weselny. Może pragnął po raz ostatni spojrzeć na tę, którą kochał? Może chciał wyjść na trakt i na kolanach błagać, żeby do niego wróciła? Jednakże gdy ujrzał ją szczęśliwą i uśmiechniętą, ogarnęła go straszliwa furia, szaleństwo przytępiło zdrowy rozsądek, a gniew zawładnął sercem. Wyszarpnął zza pasa miecz i rzucił się na weselników. Pierwszy zginął ojciec dziewczyny, próbujący zasłonić córkę. Werner ciął go przez plecy i dobił sztychem. Buchnęła krew, obryzgując mordercy ręce i twarz. Wyglądał niczym demon zemsty. Kolejnym ciosem powalił pana młodego, rozrąbując mu czaszkę na pół. Wtedy usłyszał przeraźliwy krzyk Izabeli, ale nie wahał się ani przez chwilę. Krzyk ucichł, gdy brzeszczot wdarł się głęboko w jej brzuch. Ostatni raz spojrzał w gasnące oczy ukochanej i poczuł jedynie wielką pustkę, która już na zawsze miała pozostać w jego sercu. Wyszarpnął ostrze i zanim ktokolwiek zdołał go zatrzymać, uciekł w las, a potem w góry. Od tej chwili całe życie uciekał... *** Werner von Tettingen spoglądał na zjawę. Czy gdyby cofnął się czas, uczyniłby to samo? Czy zdołałby powstrzymać gniew, wiedząc, gdzie go zaprowadzi? Wszystko zaczęło się od odrzuconej miłości i tej nieszczęsnej zbrodni. Musiał opuścić rodzinę, przyjaciół i ojczyznę. Został wygnańcem, a potem zdrajcą. Wydawało się, że jego los jest przesądzony i do końca swoich dni pozostanie tułaczem. Aż odnalazł swoje miejsce w zakonie krzyżackim. Został wybrany przez Binah i przebudzony w jej świetle. Poznał prawdziwe oblicze Stwórcy i jego życie nabrało sensu. Pełnił najwyższe godności w zakonie i cieszył się niebywałym szacunkiem wśród braci-rycerzy. Jednakże jego serce wypełniała nieustanna tęsknota za utraconym życiem. Gdyby tamtego wiosennego przedpołudnia nie stanął na drodze orszaku weselnego, pozostałby w Szwajcarii i w bitwie pod Sempach walczył po stronie swoich ziomków. Nie stchórzyłby, albowiem ludzie walczący w słusznej sprawie zawsze postępują godnie. W blasku zwycięstwa powróciłby do Lucerny, zapomniał o Izabeli i znalazł sobie żonę, która urodziłaby mu synów i córki. Otoczony rodziną, przyjaciółmi byłby człowiekiem spełnionym. A tak wiódł życie wypełnione okrucieństwem, intrygami i wieczną wojną na Drzewie Życia, której wszystko podporządkował. Zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli wróci do Elbląga, na jego honorze pozostanie skaza.
- Czy kiedykolwiek mi wybaczysz, Izabelo? - spytał błagalnie, patrząc w oczy upiora. Nie było moim zamiarem uczynić ci krzywdy, chciałem jeno zabić swój gniew. Niestety, utopiłem go w twojej krwi. Werner von Tettingen opuścił głowę. Od dwudziestu pięciu lat marzył, żeby choć raz jeszcze ujrzeć niebieskie oczy Izabeli, ale teraz nie mógł znieść jej spojrzenia. Nigdy nie próbował odkupić swojej winy i aż do dzisiejszej nocy uważał, że to niepotrzebne. Mimo to nie umiał wykrzesać z siebie żalu, a bez tego nie mogło być mowy o przebaczeniu. Zdał sobie sprawę, że na zawsze pozostanie potępiony. Zerwał się nagły wiatr i zakonnik podniósł wzrok, ponownie spoglądając na zjawę. Oczy Izabeli były teraz czarne niczym nocne niebo, płonęły strasznym blaskiem. Uniosła w górę ręce, nad którymi uformował się wir, który niespodziewanie ogarnął von Tettingena. W jednej chwili rycerz zakonny poczuł, że do jego jaźni wdziera się obca moc. Omamiła umysł, utorowała sobie drogę do jego pamięci i zaczęła torturować obrazami z przeszłości. Raz jeszcze znalazł się w Lucernie, na trakcie prowadzącym do kościoła. Raz jeszcze zadawał straszliwe rany, ale tym razem sam odczuwał każde cięcie, uderzenie i pchnięcie. Cierpienie wypełniło go całkowicie, szarpało każdą cząstkę jego jestestwa i zdawało się nie mieć końca. Upiór zniknął we mgle tak samo nagle, jak się pojawił, a Werner von Tettingen pozostał na trakcie, trzymając się za głowę i wyjąc z bólu. Pozostał sam, nie miał u swego boku nikogo, kto ulżyłby jego cierpieniu. *** Medyk bezradnie pokręcił głową, wychodząc z sypialni Wernera von Tettingena. - Nic więcej nie mogę uczynić - zwrócił się do Ludwika von Ippelendorfa, szpakowatego zakonnika, który na czas choroby komtura objął dowodzenie nad elbląskim zamkiem. Napoiłem go wywarem z kory wierzby uśmierzającym ból, ale on nadal wije się w bólach, chociaż żadnych ran na jego ciele nie dojrzałem. Zapewne trawi go choroba duszy. Ludwik von Ippelendorf podziękował medykowi i udał się do kaplicy, by się pomodlić za zdrowie komtura. Ukląkł na zimnej posadzce, utkwił wzrok w świętej figurze Marii z Dzieciątkiem i zaczął bezgłośnie odmawiać pacierz. Błagał patronkę zakonu krzyżackiego nie tylko o rychłe ozdrowienie swojego zwierzchnika, ale również o natchnienie, bo nie wiedział, co dalej czynić. W tym samym czasie, gdy patrol znalazł błąkającego się po lasach, na wpół oszalałego Wernera von Tettingena, do Elbląga dotarły wieści o straszliwej klęsce wojsk krzyżackich nieopodal wsi Grunwald. W bitwie zginęli wszyscy znaczniejsi dostojnicy, łącznie z wielkim mistrzem, wielkim komturem i marszałkiem. Tymczasem wojska polskie i litewskie posuwały
się w stronę Malborka, zdobywając po drodze pruskie miasta i twierdze. Jakby mało było nieszczęść, doniesiono, że mieszczanie Elbląga, usłyszawszy o pogromie zakonu, zbierają się pod zamkiem, żeby go zdobyć i oddać w ręce Jagiełły. Ludwik von Ippelendorf zdawał sobie sprawę, że dysponuje załogą liczącą zaledwie kilkunastu knechtów, którzy nie zdzierżą szturmu. Niestety, wszystkich zbrojnych braci i półbraci wielki szpitalnik zabrał na wyprawę wojenną, z której tylko on sam powrócił. Elbląg na wojnę wystawił trzy chorągwie. Pierwszą poprowadził Werner von Tettingen, drugą wicekomtur Ulrich von Stoffen, trzecią burmistrz miasta Henryk Mönch, który przeżył bitwę, dostał się do niewoli i został przez Jagiełłę uwolniony. To właśnie on, będąc pod wrażeniem wspaniałomyślnego gestu króla Polski, buntował mieszczan przeciw zakonowi. Ludwik von Ippelendorf obawiał się, że w Elblągu może zdarzyć się to samo, co w Gdańsku. Tam rozwścieczone pospólstwo, od dziesięcioleci uginające karki pod krzyżackim butem, chciało zdobyć zamek i wygnać zakonników ze swojego miasta. Jednakże sprzeciwił się temu patrycjat. Nienawiść tłumu skierowała się zatem przeciwko gościom zakonu, którzy po przegranej bitwie szukali w Gdańsku schronienia. Nakazano im wynieść się z miasta. Rannych posadzono na wozy, zdrowi wskoczyli na konie i ruszyli w drogę. Nagle, gdy dojechali do Wielkiej Bramy, robotnicy tam zatrudnieni zaczęli krzyczeć, że zaciężnicy dokonują gwałtów i grabieży na Starym Mieście. Uderzono w dzwon ratuszowy i zleciał się motłoch, który wymordował tylu gości zakonu, ilu się tylko dało. Ci, którzy zdołali umknąć, kryli się w wąskich zaułkach i uliczkach, dopóki rada miejska nie wybawiła ich od niechybnej zguby. Ponoć ograbione trupy zabitych przez całą noc leżały na rynku, rozszarpywane przez bezpańskie psy. Po tych wydarzeniach komtur gdański zaczął układać się z wysłannikami Jagiełły. Lecz von Ippelendorf nie był komturem, nawet nie był rycerzem i nie wiedział, co czynić w czas wojny. Jeśli podda zamek Polakom, uznany zostanie za zdrajcę, jeśli bronić go będzie, to pewne, że z życiem nie ujdzie. Westchnął ciężko, kierując oczy ku sklepieniu kaplicy. Jednakże żaden znak z niebios nie nadchodził. Tylko echo niosło korytarzem opętańcze krzyki elbląskiego komtura. *** Promienie słoneczne wpadające przez uchylone okno sypialni nieśmiało muskały bladą, zroszoną potem twarz Wernera von Tettingen. Ogarnięty gorączką wielki szpitalnik wił się w cierpieniu na łożu i w niczym nie przypominał tego dumnego człowieka, który przed miesiącem opuszczał Elbląg na czele znacznego hufca zbrojnych. Teraz był zaledwie cieniem samego siebie. Obłąkany, wychudzony, stał jedną nogą w grobie i w chwilach gdy w jego
oczach pojawiał się błysk zrozumienia, drżącymi ustami błagał o śmierć. Lecz nikt nie mógł go usłyszeć, bo w komnacie pozostał całkiem sam. Wszyscy zajęci byli przygotowaniami do obrony zamku. A on i tak nie miał pewności, czy śmierć położyłaby kres jego cierpieniom, bo udręczona była jego dusza, a nie ciało. Wiedział, że ból, jaki odczuwa, to kara za zbrodnie, przekleństwo, które miało mu towarzyszyć na wieki. Resztkami świadomości zdawał sobie sprawę, że już za życia trafił do piekła i skazany na wieczną pokutę nie ma nadziei na zbawienie. Uniósł się na poduszkach, gdy targnął nim kolejny atak bólu. Niewidzialne ostrze miecza przecinało skórę, zanurzało się głęboko w ciele, rozszarpywało każdą cząstkę jego istoty. Nie miał już siły krzyczeć, z jego gardła dobywał się tylko charkot. Nagle poprzez łzy ujrzał, że komnata wypełnia się niezwykłym blaskiem. Przetarł oczy, pewny, że to zwidy spowodowane cierpieniem, ale światło nadal tam było. I wtedy pojawiła się ona. Ubrana w powłóczystą, czarną suknię haftowaną złotymi nićmi, całą uwagę poświęcała dzieciątku w swoich ramionach. Śpiewała mu kołysankę w gardłowym, dawno zapomnianym języku, przywodzącym na myśl piaski pustyni. Jej twarz emanowała spokojem, ciepłem i zrozumieniem. Czarna Madonna - manifestacja Emanacji Binah. Werner von Tettingen zapragnął zanurzyć się w jej blasku, wtulić się w matczyne ramiona i zapomnieć o bólu. Wierzył, że przyszła po niego, żeby przeprowadzić go na drugą stronę. Madonna przestała nucić, spojrzała na mężczyznę i z jej oczu zniknęła łagodność. Źrenice rozszerzyły się, ukazując niezgłębioną czerń i bezwzględne okrucieństwo. Von Tettingen w przerażeniu skulił się jeszcze bardziej. - Zawiodłeś - rozległ się wściekły syk, wypełniający komnatę i wnętrze jego głowy. Chciał gwałtownie zaprotestować, rzec, iż porzucił bitwę tylko po to, by ocalić zakon, by nadal mógł jej służyć na ziemskim padole, ale z jego gardła dobył się tylko szloch. Uświadomił sobie, że to kłamstwo. I że ona o tym wie. - Tak - wyszeptał. Uciekał przez całe życie. Ze strachu przed śmiercią, więzieniem, cierpieniem, ale przede wszystkim przed samym sobą. Uciekał przed własnym sumieniem i zbrodnią, którą popełnił przed ćwierćwieczem. - Mogłeś wybrać inaczej - ponownie rozległ się głos Madonny, wypełniając jego jaźń. Zakonnik pokręcił głową. - Takie było moje przeznaczenie. - Nie! To nie przeznaczenie. Każdy człowiek otrzymał dar, dzięki któremu może dokonywać wyborów.
- Jakiż ja miałem wybór? - wycharczał von Tettingen, czując, jak ogarnia go kolejna fala bólu. - Zawsze jest jakiś wybór. - Każdy mój czyn był konsekwencją poprzedniego. - W dowolnej chwili mogłeś wybrać właściwą drogę i odmienić swój los. Ale tego nie uczyniłeś. Krzyżak milczał długo, patrząc na Madonnę. Nic nie mógł wyczytać z jej kamiennej twarzy i beznamiętnych oczu. Wreszcie przymknął powieki, zebrał się na odwagę i zapytał: - Co teraz będzie? - To zależy od ciebie. - Ode mnie? - Próbował się uśmiechnąć, ale skrzywił się tylko. - Myślałem, że już nic ode mnie nie zależy. - Wręcz przeciwnie. Przecież jesteś obdarzony wolną wolą. - To jeno puste słowo. - Mylisz się! Głos Czarnej Madonny zawibrował w powietrzu, odbił się echem od ścian komnaty, przeszył ciało i umysł von Tettingena, zdawał się wypełniać cały świat. Mężczyzna skulił się na łożu w obawie przed gniewem manifestacji Binah, lecz tylko usłyszał zadane łagodnym tonem pytanie: - Czego najbardziej pragniesz? - Uwolnić się od cierpienia - odparł natychmiast. - Niedawno jeszcze pragnąłeś zwycięstwa i chwały zakonu. Gotów byłeś zebrać resztki wojsk, stanąć na ich czele i bronić stolicy krzyżackiego państwa. - Nadal tego chcę, jednakże ból... Zamilkł. Nastała cisza, w której słychać było tylko szum wiatru za oknem, i Werner von Tettingen otworzył oczy, żeby sprawdzić, czy ona jeszcze tam jest. Czarna Madonna stała na środku komnaty, wpatrując się w niego uważnie. - Udowodnij to - ponownie rozległ się jej głos. - Udowodnij, że jesteś godzien mojej łaski. Przyjmij z godnością ból, jaki został ci ofiarowany, pokaż, że jesteś silny, a twoje ucieczki były jeno chwilową słabością, nie zaś wyznacznikiem twojego życia. Jeśli przetrwasz próbę, staniesz się moim mieczem tu, w świecie materii. Zostaniesz namiestnikiem zakonu, a następnie wielkim mistrzem. Jeśli zaś zechcesz uwolnić się od cierpienia, ześlę na ciebie spokój i ukojenie, ale odbiorę ci szansę na dokonanie wielkich czynów oraz wiedzę, którą w sobie nosisz. Wybór należy do ciebie.
Werner von Tettingen spojrzał przez okno na cudowny błękit nieba, który zawsze przypominał mu oczy Izabeli, zielone rozkwitłe gałęzie drzew, płynącą w oddali rzekę i chociaż ból trawił każdy kawałek jego ciała, uśmiechnął się po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. A potem zdecydował. *** Nadszedł wieczór, a wraz z nim długo wyczekiwany chłód po całodziennej spiekocie. Henryk von Plauen owinął się szczelnie białym płaszczem i oparł dłonie o blanki z czerwonej cegły. Z murów malborskiego zamku doskonale było widać horyzont skąpany blaskiem zachodzącego słońca i szkarłatną łuną pożaru. Zakonnik z niezdrowym błyskiem w oczach spoglądał, jak ogień trawi stragany uliczne, budynki, ratusz i kościół Świętego Wawrzyńca. Na jego rozkaz płonęło całe miasto. Gdy dotrą tutaj wojska Jagiełły, nie zastaną nic prócz zgliszczy. Jedynie pośrodku popiołów trwać będzie krzyżacki zamek. Ostatnia ostoja zakonu. Henryk von Plauen uśmiechnął się. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że przyjdzie mu stanąć na czele państwa i dowodzić obroną stolicy. On, pomniejszy komtur ze Świecia, który w hierarchii zakonnej zajmował odległe miejsce, nagle stał się przywódcą. Nie uczestniczył w bitwie na polach Grunwaldu, gdyż wielki mistrz rozkazał mu pozostać ze swoją chorągwią w Świeciu i mieć baczenie na polskie wojska w Bydgoszczy. Gdy dowiedział się o klęsce, pognał do Malborka zorganizować obronę. Rozkazał zebrać żywność ze spichlerzy, zapasy nabiału oraz bydło z okolicznych wsi i wszystko dostarczyć do zamku. Sprowadził wojska zaciężne w liczbie tysiąca kopijników, siedemdziesięciu kuszników oraz kilka setek marynarzy z Gdańska, posiadających solidne pancerze i straszliwe topory. Rozkazał wreszcie spalić miasto i okoliczne wsie, żeby wróg nie miał skąd czerpać zapasów. Żywił nadzieję, że twierdza wytrwa do czasu nadejścia posiłków z Czech, Węgier, Inflant i Nowej Marchii. Ale najważniejsze było zebranie ocalałych z grunwaldzkiego pogromu braci-rycerzy i postawienie żądania, by obrali go namiestnikiem zakonu do zakończenia wojny i wyboru nowego wielkiego mistrza. Zakonnicy wahali się, twierdząc, że spośród dostojników krzyżackich żyje jeszcze wielki szpitalnik i to jemu należy się najwyższy urząd. I w tym czasie, gdy głośno i zaciekle o tym dyskutowali, z Elbląga przybył tabor zakonników, a wśród nich Werner von Tettingen. Zaraz przyprowadzono go do kapitularza, lecz jeden rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że ów nie jest w stanie przewodzić zakonowi. Na jego twarzy malowała się niezwykła błogość i ulga. Uśmiech szaleńca rozjaśniał oblicze, a oczy błądziły nieprzytomnie po ścianach. I choć wydawał się niezwykle szczęśliwy, wiadomym było, że
wielki szpitalnik postradał zmysły. Henryk von Plauen spojrzał w niebo, na którym zawisły ciężkie, ciemne chmury. Tak... Jutro pod mury Malborka przybędzie cała polsko-litewska armia i rozstrzygną się losy wojny. Komtur ze Świecia wierzył jednak, że z pomocą Binah odeprze zbliżającą się nawałnicę. W końcu teraz on był najwyższym z Przebudzonych Trzeciej Emanacji, jej ukochanym synem.
BIAŁA
RÓŻA
Żelazny grot kopii ze świstem przeciął powietrze, prawie muskając przyłbicę Tomasza Kalskiego. Tym razem mu się udało. Zawrócił konia, podniósł zasłonę hełmu i spojrzał na przeciwnika. Lotaryńczyk miał na sobie pełną zbroję płytową kosztującą zapewne o wiele więcej niż cały rynsztunek Polaka i dosiadał jednego z tych zwinnych duńskich rumaków bojowych, o których mówiono, że same potrafią wychylić kielich wina. Wierzchowiec okryty niebieskim kropierzem, z ladrami na piersi i zadzie, wydawał się górować nad śnieżnobiałym wałachem Tomasza. Na Kalskim nie robiło to wielkiego wrażenia. Poprawił tarczę, na której widniała biała róża na czerwonym tle, opuścił zasłonę, zacisnął pod pachą drzewce kopii i ruszył na przeciwnika. Rycerz z Lotaryngii także nie czekał i na zamkowym dziedzińcu rozległ się tętent końskich kopyt. Jeźdźcy pędzili ku sobie, a wiatr rozwiewał kolorowe labry przypięte do szłomów, szkarłatny blask zachodzącego słońca odbijał się w pancerzach i wydawało się, że to bogowie wojny zstępują z Olimpu lub zjawili się nagle herosi opiewani przez starożytnych poetów, a nie zwykli ludzie z krwi i kości. Gdy od starcia dzieliło ich mgnienie oka, Lotaryńczyk nagle opuścił nieco kopię, celując poniżej napierśnika polskiego rycerza. Kalski przestraszył się, że żelazny grot może zranić wierzchowca. Zdarzało się, że nieudolni rywale podczas pojedynków ciężko okaleczali konie. Tomasz uderzył kopią, wkładając w cios całą siłę i wściekłość w nadziei, że uda mu się wyrzucić z siodła przeciwnika, zanim ten zdoła go trafić. Rozległ się trzask łamanego drzewca i rycerz z Lotaryngii padł na ziemię. Na trybunach rozległy się głośne wiwaty, okrzyki rozradowanego plebsu, powściągliwe oklaski krakowskich możnowładców i miłosne westchnienia ich córek. Tomasz Kalski dojechał do końca barierki wyznaczającej szranki, odrzucił strzaskaną kopię i dopiero wtedy obejrzał się na rywala. Lotaryńczyk powoli zbierał się z ziemi. Wedle odwiecznych turniejowych zasad za tak niehonorowe wykroczenie jak celowanie w wierzchowca groziła surowa kara: z galerii powinien zostać strącony jego herb, a on sam w niesławie opuścić miejsce zmagań. Lecz dzisiaj sędzią był Marcin Rytwiański, rycerz tak mężny jak surowy. Uważał za dopuszczalne wszystkie sposoby na pokonanie przeciwnika, gdyż według niego cel zawsze powinien uświęcać środki.
Kalski spojrzał na rycerzy zebranych na wawelskim dziedzińcu. Przybyli z Francji, Nadrenii, Węgier, Austrii, Niemiec, a nawet Włoch, odziani w barwne, olśniewające stroje, które bardziej zapadały w pamięć widzów niż dokonania noszących je mężów. Przybyli spróbować sił w gonitwach. Żądni nagród, triumfów i hołdów polskich niewiast, które w całym świecie słynęły nie tylko z urody, ale i temperamentu. Ale dzisiaj fortuna sprzyjała tylko jednemu człowiekowi. Zza zasłony hełmu nie sposób było dostrzec oczu Tomasza Kalskiego, lecz nikt nie miał wątpliwości, że pałają żądzą walki. Jednakże ci, którzy do niedawna uważali siebie za najlepszych w rycerskim fachu, najmężniejszych z mężnych, teraz potulnie opuszczali głowy, odwracali wzrok. Żaden z nich nie śmiał podjechać do galerii i uderzyć kopią w zawieszoną tam tarczę z herbem białej róży. - Czy znajdzie się jeszcze śmiałek gotowy rzucić wyzwanie temu oto mocarzowi, który w dzisiejszych gonitwach powalił już siedemnastu rywali?! - zakrzyknął herold. Odpowiedziała mu cisza. - Zatem ogłaszam Tomasza Kalskiego herbu Róża zwycięzcą całego turnieju! W niebo wzbił się ogłuszający ryk surm, który zdawał się wstrząsać posadami świata. Nikt już na trybunie nie siedział, wszyscy stali i wiwatowali, nawet król Władysław Jagiełło podniósł się, oklaskując polskiego rycerza. Tomasz zdjął przyłbicę. Ukazała się burza rudych włosów i błękitne jak niebo oczy, w których zatraciła się niejedna panna i niejedna mężatka. Zsiadł z konia i w towarzystwie herolda podszedł do trybuny honorowej, by zgodnie ze zwyczajem wyznaczyć damę dworu, z której rąk odbierze nagrodę. Jego wybór padł na Agnieszkę, córkę Floriana z Korytnicy. Natura poskąpiła jej urody, ale dała ojca z wysoką pozycją na dworze królewskim. W czasach pokoju, żeby zrobić karierę i zdobyć majątek, nie wystarczyła rycerska sława. Trzeba było także posiadać wpływy. Rycerz herbu Róża, choć szlachetnie urodzony, nie miał odpowiednich koligacji rodzinnych, powiązań ziomkowskich, żeby ubiegać się o wysokie urzędy oraz nadania ziemskie. Jedyną szansą dla niego było zdobycie protektoratu któregoś z możnowładców. Na przykład Floriana z Korytnicy. Tomasz Kalski nie czuł się najlepiej w dworskim otoczeniu, gdzie toczyła się gra o wpływy, królewską łaskę, stanowiska. Nic dziwnego, był przede wszystkim żołnierzem. Spędził kilka lat w służbie króla Węgier, Zygmunta Luksemburskiego, wsławił się w bitwie z Turkami pod Nikopolis oraz walkach w Bośni. Kiedy jednak nadszedł czas wojny z zakonem krzyżackim, wraz z innymi polskimi rycerzami wrócił do kraju stawić czoło odwiecznemu
wrogowi. Dzielnie walczył pod Grunwaldem i Koronowem. Ale to było rok temu. Wojna się skończyła, a wraz z nią sława i szansa na okazałe łupy. Dzisiaj w cenie byli dworacy, urzędnicy, mężowie stanu, nie żołnierze. Pola bitew zostały zastąpione przez dworskie knowania, szczęk oręża przez gładkie komplementy, a najgroźniejsze sztychy zadawano nie mizerykordią, a szyderczymi słowami. W takiej rzeczywistości Tomaszowi trudno było się odnaleźć. Brzydziły go intrygi, docelowe przyjaźnie łatwe do zerwania niczym pajęcze nici i mówienie tego, co inni chcieli usłyszeć, a co prawdą absolutnie nie było. - Piękna Agnieszko - zwrócił się do córki Floriana z Korytnicy, która spąsowiała po czubki odstających uszu. - Gdyby dzisiaj bogini Afrodyta miała czelność wynurzyć się z morskiej piany, przyćmiłabyś ją urodą, a ona jak niepyszna z powrotem zamknęłaby się w muszli i dryfowała u wybrzeży Cypru. Blask twoich oczu, pani, rozświetlał mi drogę podczas turniejowych zmagań, aksamitny uśmiech niósł otuchę, a myśl o dłoniach twych delikatnych wkładających mi na głowę wieniec zwycięstwa dodawała siły. Rad będę przyjąć od ciebie nagrodę, lecz najwspanialszą byłby twój pocałunek. Kalski ukląkł przed dziewczyną, ujął rąbek jej modrej sukni i z nabożną czcią ucałował. Agnieszka niemalże zemdlała z wrażenia, bowiem przez całe życie nie usłyszała tylu komplementów, co w tej jednej chwili. Drżącymi palcami nałożyła Tomaszowi wieniec, a na szyi zawiesiła sznur pereł, który był główną nagrodą turnieju. Gdy rycerz powstał, Agnieszka przywarła ustami do jego ust, nie bacząc na surowy wzrok ojca. Nawet jeśli nie uda się jej usidlić tak pięknego mężczyzny i doprowadzić go na ślubny kobierzec, przez lata będzie mogła chwalić się innym dworkom pocałunkiem słynnego Tomasza Kalskiego. Tymczasem on, niemrawo oddając pocałunek, oceniał wartość otrzymanych pereł, zastanawiając się, czy dostanie za nie u Żyda przynajmniej dwanaście grzywien. Starczy to zapewne na miesiąc, może dwa wystawnego życia, a potem znowu trzeba będzie zwyciężyć w jakimś turnieju lub poszukać u kogoś służby. Problem w tym, że polscy możnowładcy chętnie najmowali rycerzy do rodowych wróżd, ale już niezbyt chętnie płacili. Obawiał się, że ponownie będzie musiał opuścić kraj, szukając szczęścia w wojnach zachodnich monarchów. Tomasz, odrywając usta od ust Agnieszki, westchnął ciężko, myśląc o swoim losie, co dziewczyna wzięła za westchnienie rozkoszy. Nie było tajemnicą, że pan herbu Róża miewał liczne romanse, choć zaręczony był z piękną Anną, córką Jana z Ligęzy, i tylko ją, jak sam twierdził, darzył prawdziwą miłością. Do małżeństwa się jednak nie garnął, argumentując to koniecznością zdobycia odpowiedniego majątku. Tak więc najprzystojniejszy rycerz w królestwie polskim pozostawał wolny i wszystkie młode panny garnęły się do niego jak
pszczoły do miodu. Ponownie zagrały surmy, obwieszczając zakończenie turnieju, a tym samym zaproszenie na ucztę. Za chwilę poleje się morze wina, na stołach pojawią się misy wypełnione mięsiwem, rybami, jarzynami i zamorskimi rarytasami. Rozpoczną się skoczne tańce, minstrele będą układać pieśni, a rycerze przechwalać się swoimi czynami. Nie zabraknie flirtów. Najpierw pojawią się czułe spojrzenia, potem szepty w cieniu świec, aż wreszcie urywane pocałunki w pustych korytarzach. Pewne było, że tej nocy nikt na Wawelu oka nie zmruży. *** Tomasz Kalski niepostrzeżenie wymknął się z uczty, przeciął rozświetlony blaskiem pochodni dziedziniec krakowskiego zamku, wszedł po schodach na pierwsze piętro i znalazł się w skrzydle przeznaczonym dla gości. Rozejrzał się uważnie, upewniając się, że nikt go nie śledzi, gdyż został poproszony o wyjątkową dyskrecję. Nie dziwiło go to, wszak dama, z którą miał się spotkać, była zamężna. Na szczęście wszyscy zajęci byli jedzeniem, piciem i tańcami. Ruszył wzdłuż krużganków w stronę komnaty Spytki ze Szczeki i Tomaszowic. Niejednokrotnie zdarzało mu się umawiać na schadzki z niewiastami, zarówno z pannami, które chciały pierwszy raz posmakować miłości, jak i z mężatkami tęskniącymi za dreszczem namiętności, ze służkami, szlachciankami, księżnymi, a kiedyś nawet z jedną królową. Jednakże to zaproszenie mocno go zaintrygowało, bowiem ta, z którą miał się zobaczyć, nie darzyła Tomasza zbytnią sympatią. Wreszcie stanął pod drzwiami komnaty, dłonią przeczesał włosy, poprawił odświętny kaftan i zapukał. Niemal natychmiast uchyliły się drzwi, Kalski bezszelestnie wślizgnął się do środka i bacznie zlustrował niewielkie pomieszczenie, w którym mieściło się jedynie łoże, skrzynia na szaty oraz siedzisko. Ukłonił się nisko stojącej przed nim kobiecie ubranej w turkusową suknię z kosztownym pasem. Odważnie wykrojony dekolt obnażał ramiona, wąskie rękawy dochodziły do połowy dłoni i Tomasz nie miał wątpliwości, że szata musiała kosztować majątek. Jak przystało na zamężną niewiastę, Spytka głowę miała nakrytą płóciennym czepkiem. - Rad jestem, pani, widzieć cię w dobrym zdrowiu. - Rycerz herbu Róża uśmiechnął się promiennie. - Boleję tylko, że tak rzadko się spotykamy. Czyżbyś mnie unikała, moja droga siostro? Kobieta skrzywiła wąskie usta. To prawda, że ona i Tomasz Kalski byli rodzeństwem, ale przybranym i nigdy nie byli sobie szczególnie bliscy, można nawet rzec, że za sobą nie przepadali. Zbyt wiele ich dzieliło, żeby małżeństwo jej ojca i jego matki mogło coś w tym względzie zmienić. Ona - zawsze rozsądna, twardo stąpająca po ziemi i bezwzględna w
dążeniu do celu, on zaś awanturnik, hulaka, któremu milszy był szczęk oręża i niewieście wdzięki niż dworska kariera. Ale do zrealizowania swoich zamierzeń potrzebowała właśnie takiego człowieka. - Witaj, Tomaszu - rzekła chłodno i usiadła na krześle. - Racz mi wybaczyć, że swoim zaproszeniem oderwałam cię od jadła, wina i uroczej Agnieszki. - Ależ nic nie szkodzi. Wiedz, iż twoje towarzystwo stukrotnie jest mi milsze niźli owe rozkosze. Spytka uśmiechnęła się słodko, ale w jej oczach pojawił się drapieżny błysk. - Tom wielce rada, bowiem Florian z Korytnicy skarży się, że jego córkę chcesz zbałamucić i na złą drogę sprowadzić. Znając twoją reputację, obawia się, że Agnieszkę cnoty pozbawisz, a myśl o tym, że córka kasztelana wiślickiego miałaby zostać żoną kogoś takiego jak ty, jest mu wielce przykra. On już upatrzył dla niej kandydata na męża, statecznego, szanowanego, a przede wszystkim majętnego. - Ależ nie jest moim zamiarem się z nią żenić - ostro zaprotestował Kalski. - Kocham jeno Annę, do niej należy moje serce i tylko z nią pragnę pójść do ołtarza. Sądziłem, iż Florian z Korytnicy rad będzie z zaszczytu, jakiego dostąpiła jego córka. Wszak to wyróżnienie dla damy wręczać nagrodę zwycięzcy turnieju. Przecież dzisiaj na uczcie zasiadała na honorowym miejscu, oczy wszystkich rycerzy na nią były zwrócone, a niewiasty zieleniały z zazdrości. - I myślałeś, biedaku, że tym zaskarbisz sobie względy jej ojca? - Drwiący uśmiech zatańczył na ustach kobiety. - Niestety, Florian z Korytnicy zamiast wdzięczność ci okazać, jadem pluje i w uszy monarsze przez cały wieczór sączy łgarstwa o tobie. Obawiam się, mój drogi bracie, że niebawem popadniesz u króla w niełaskę. - Jaką to krzywdę mogą mi wyrządzić słowa?! Wiernie służę ojczyźnie i królowi Władysławowi. Wielce się zasłużyłem podczas wojny z Krzyżakami i żadne łgarstwa tego nie zmienią... - Mylisz się, Tomaszu - odparła Spytka. - Wojna dawno się skończyła i teraz intrygi mają większą moc niźli największe nawet bombardy. Słowa powtarzane po tysiąckroć stają się prawdą i teraz, by kogoś pokonać, nie trzeba kopii kruszyć, wystarczy zwykłe oszczerstwo. Z satysfakcją spostrzegła, że jej przybrany brat spochmurniał. Teraz łatwiej będzie go przekonać do swojej sprawy. - Jednakże mam dla ciebie propozycję, która może odmienić twój los. - Kobieta uważnie spojrzała na rycerza, szukając w jego oczach błysku zainteresowania. - Sprawa jest jednak wielce delikatna i ryzykowna... Tomasz Kalski wzniósł lekko brew.
- Miałabym dla ciebie zadanie, wymagające nie tylko wojennego doświadczenia, sprytu, odwagi, ale również uroku, którego ci odmówić nie sposób - mówiła Spytka, doskonale zdając sobie sprawę, jak jej słowa połechtały próżność mężczyzny. - Jeśli plan się powiedzie, zyskasz nie tylko moją dozgonną wdzięczność, ale również przyjaźń wpływowego człowieka, który wstawi się za tobą i pomoże uzyskać najwyższe godności. - Któż to jest? W tej właśnie chwili ktoś zapukał do drzwi. - O wilku mowa! Do komnaty wszedł jasnowłosy młodzieniec o bystrych błękitnych oczach. Wspaniale prezentował się w obcisłym, czerwonym kaftanie opiętym na biodrach pasem z metalowych ogniw. Na piersiach miał wyhaftowaną rogaciznę - grot strzały rozwidlający się na prawo i lewo, z krzyżem pośrodku. Był to herb rodu Strzegomia, bardzo wpływowego i majętnego. Mężczyzna ukłonił się nisko przed Spytką i serdecznie uścisnął rękę Tomasza, który dopiero teraz poznał w nim Gniewosza z Dalewic. Pamiętał, że ów rycerz podczas wojny wystawił swoją chorągiew i nawet stanął na jej czele. W bitwie pod Grunwaldem otrzymał rozkaz obejścia wojsk krzyżackich pod Łodwigowem i wsparcia hufców wielkopolskich na lewym skrzydle. Zadanie to wypełnił znakomicie, czym zyskał sobie łaskę królewską i szacunek wśród polskiego rycerstwa. Natomiast na polach Koronowa pokazał, że prócz wojennego rzemiosła nie jest mu obce również miłosierdzie. Przeciwników, z którymi się pojedynkował, starał się nie zabijać, a brać w niewolę, co zapewne będzie mu policzone w niebie, a na ziemskim padole wziął za jeńców sowite okupy. - Wielce żałuję, Tomaszu, iż dopiero po zmierzchu przybyłem do Krakowa i nie zdążyłem na turniej, albowiem rad byłbym stanąć z tobą w szranki. Jestem przekonany, iż wtenczas tak łatwo byś nie wygrał. - Zawsze do usług - skłonił się Kalski. - Jeśli tylko wyrazisz ochotę, możemy nawet zaraz na dziedzińcu w blasku pochodni popróbować sił. Jeśli mnie pokonasz, oddam ci mój wieniec zwycięstwa... a nawet towarzystwo nadobnej Agnieszki. Mężczyźni roześmieli się serdecznie. Takie przekomarzania o wyższości własnych umiejętności należały do odwiecznego rytuału rycerzy i były możliwe tylko wśród ludzi darzących się sympatią. - Pannę możesz sobie zatrzymać - odparł Gniewosz z Dalewic. - Bowiem ja jeno jedną niewiastę miłuję, a i ona mnie szczerym uczuciem darzy. Jest piękna niczym letni poranek. W jej bursztynowych oczach można utonąć, usta ma kształtne jakby rzeźbione w posągu i włosy jasne niczym łany pszenicy. Jest wrażliwa, delikatna, słowem anioł, który zstąpił z nieba.
Nagle na twarzy młodzieńca pojawił się smutek. - Niestety, na drodze naszego szczęścia stoi jej stryj, który niczym smok strzegący dziewicy broni do niej dostępu. - Westchnął ciężko. - To nic, że jej matka wyraziła zgodę na małżeństwo, jeśli ten piekielnik gotów ją prędzej do klasztoru oddać niźli w moje ramiona... - Więc powiadasz, że jej matka wyraziła zgodę? - Rycerz herbu Róża zmrużył podejrzliwie oczy, spoglądając na Spytkę, która od czasu przybycia gościa słowem się nie odezwała. Czyżby to była... - Tak. - Kobieta nieznacznie się uśmiechnęła. - To moja córka. *** - Elżbieta? - zdumiał się Tomasz. - Mała Elżbieta?! - Już nie taka mała. W tym roku osiągnęła lata sprawne i wyrosła na piękną pannę, w której zakochał się ten oto kawaler. A ja rada bym była takiemu zięciowi. Bo musisz wiedzieć, Tomaszu, że Gniewosz mimo młodego wieku jest już podstolim krakowskim, a przedtem był nadwornym podkomorzym. - Akurat ta godność była jeno prestiżową synekurą - wtrącił zawstydzony rycerz z Dalewic. - Zbytek skromności - odparła Spytka. - Miłościwie nam panujący król Władysław nie bez przyczyny powołał ten urząd i ciebie pierwszego na nim obsadził. Pokładam ufność w mądrość naszego monarchy. - Ja również w nią nie wątpię. - Zatem zgodzisz się ze mną, że król będzie potrzebował kogoś, kto obejmie po tobie urząd, który obecnie nie jest przez nikogo piastowany? - to mówiąc, kobieta zerknęła znacząco na przybranego brata. - Nadworny podkomorzy! To brzmi dumnie, prawda, Tomaszu? Kalski, mimo że czas wolał spędzać na polach bitew, w turniejowych szrankach lub alkowach niewiast i nie był obeznany z zasadami dworskich intryg, od razu zrozumiał, co Spytka usiłuje mu powiedzieć. - Zaiste, odpowiedni to urząd dla odpowiedniego człowieka - odparł ostrożnie. - Jak mniemam, gdy już się taki człowiek znajdzie, Gniewosz z Dalewic szepnie królowi słówko w jego sprawie. - Widzę, że rozumu ci nie brakuje. - Kobieta uśmiechnęła się lekko. - Ty pomożesz nam, my pomożemy tobie. - Zatem zakończmy już to czcze gadanie i rzeknij mi, cóż mam uczynić? - To lubię! - Gniewosz klasnął w dłonie. - Stawiasz sprawę jak prawy wojak. Spytka ze Szczeki i Tomaszowic spiorunowała przyszłego zięcia wzrokiem, a ten zmieszany opuścił głowę. Następnie przeniosła wzrok na Tomasza i długo mu się przyglądała
jeszcze niezdecydowana, wiedząc, że gdy padną słowa, nie będzie już odwrotu. Wzięła głęboki oddech. - Jak zapewne ci wiadomo, Elżbieta jest pogrobowcem. Jej ojciec, a mój pierwszy mąż, Warsz z Michowa herbu Rawicz, poległ w bitwie z Tatarami pod Worsklą w tym samym roku, w którym dziewczę przyszło na świat. Tomasz pokiwał głową. Pamiętał Warsza jako dzielnego rycerza, któremu w boju niewielu mogło dorównać. Wiedział, że Spytka bardzo przeżyła śmierć męża, jednakże później stosunki między rodzeństwem mocno się ochłodziły i niezbyt interesował się dalszym jej losem. - Dwa lata później ponownie wyszłam za mąż, za kasztelana kaliskiego Janusza z Tuliszkowa, który zapewnił mi godny byt. Zgodnie z prawem opiekadlnikiem Elżbiety, będącej dziedziczką majątku Warsza, został najbliższy męski krewny, jej stryj Rafał z Michowa. Wziął także w zarząd dobra po poległym bracie. Oczywiście do czasu, aż dziewczyna osiągnie lata sprawne i wyjdzie za mąż. Jak zapewne się domyślasz, Rafał, nie chcąc pozbywać się majątku, przegania wszystkich kandydatów do jej ręki, a jej pilnuje jak oka w głowie. W ostatnim liście Elżbieta żaliła mi się, że stryj namawia ją do poświęcenia się służbie bożej. - Jak nic, gotów ją posłać do klasztoru! - krzyknął rycerz z Dalewic. - Miłuję Elżbietę z całego serca swego i nie pozwolę, żeby została służebnicą pańską. Jej miejsce jest u mojego boku, w mojej łożnicy, nie zaś w klasztornej celi... - Milcz! - syknęła Spytka. - O mej córce prawisz. - Wybacz, pani - wyszeptał pobladły Gniewosz. - Szacunek żywię dla Elżbiety, słowem ani myślą nie zamierzałem czci jej uchybić. Pragnę ją za żonę, choćby bez posagu i majątku. Moje ziemie są rozległe, mam poważanie na dworze królewskim i twoja córka nie zazna u mnie biedy. - Wiem, Gniewoszu - westchnęła kobieta. - Rada bym była temu małżeństwu. Jednakże nie mogę jawnie sprzeciwić się szwagrowi, albowiem prawo w tym względzie jest nieubłagane. Nie dość, że Rafał decyduje o życiu mojej córki, to jeszcze nakłania ją do występowania przeciwko mnie z żądaniami majątkowymi. - To oburzające! - warknął Gniewosz. - Chciwość ludzka nie zna granic. - Kto wie czego jeszcze zażąda od biednej Elżbiety. - Trzeba nieszczęsną wyrwać z rąk tego okrutnika! Tomasz Kalski, przysłuchując się rozmowie, wiedział, że jest prowadzona tylko dla jego uszu, a jej treść została na długo wcześniej ustalona. Czuł się, jakby oglądał jedną ze sztuk wystawianych na książęcych dworach. Spytka i Gniewosz byli aktorami, on publicznością. Nie przerywał im jednak, dobrze się bawił, próbując przewidzieć zakończenie przedstawienia.
- Zatem pozostaje nam tylko jedno... - kobieta zawiesiła głos, z którego zniknęło oburzenie, zastąpione przez głęboki smutek. - Co takiego? - rycerz z Dalewic nieudolnie udał zdumienie. Spytka zmrużyła oczy, długo wpatrując się w stojących przed nią mężczyzn. W komnacie nastała cisza tak gęsta, że można ją było ciąć puginałem. Wreszcie, gdy uznała, że stworzyła odpowiedni nastrój, a aura tajemnicy niczym stuletni kurz osiadła w każdym kącie pomieszczenia, pochyliła się do przodu i wyszeptała: - Porwanie. Tomasz wstrzymał oddech, nie wierząc w to, co słyszy. Spytka planowała porwanie własnej córki! Oczywiście zdarzało się, że rycerze uprowadzali panny, często za ich zgodą, by je potem poślubić. Jednak ten sposób zdobywania żon w Polsce zwalczano, gdyż zbyt wiele było przypadków uprowadzenia dziewcząt dla ich majątku. Za króla Kazimierza wprowadzono nawet prawo, że jeśli niewiasta zgodzi się wyjść za mąż za porywacza, utraci cały należny jej posag z wyjątkiem szat, które miała na sobie w chwili uprowadzenia. To dość skutecznie zniechęcało ewentualnych kandydatów. Rycerz herbu Róża chciał coś powiedzieć, zaprotestować przeciw takiemu barbarzyństwu, ale zdumienie odebrało mu mowę i zastygł z otwartymi ustami. Zerknął na Gniewosza i zobaczył lekki uśmieszek. Kalski zrozumiał, że tych dwoje próbuje go wciągnąć w ten niecny plan. - Do czego jestem wam potrzebny? - spytał bez ogródek. Kobieta przygryzła wargę, spoglądając na Gniewosza. - Chcemy, żebyś porwał Elżbietę i przywiózł ją do Dalewic - rzekł rycerz. - Czy wam zupełnie rozum odjęło?! - krzyknął Kalski. - Wiecie, czym to grozi? Każdy krewny niewiasty ma prawo ścigać porywacza, co oznacza, że będę miał na karku cały ród Rawiczów. - Właśnie dlatego ty musisz to uczynić - spokojnie wyjaśniał Gniewosz. - Jeśli ja bym dokonał porwania, niechybnie rozpętałaby się wróżda między rodami Rawiczów i Strzegomia. Ponadto mógłbym utracić moją pozycję na dworze królewskim. Ty zaś, Tomaszu, nie masz nic do stracenia. Jeśli ci się powiedzie, dzięki swoim wpływom będę mógł cię obronić przed sądem i zemstą Rafała. - Obronisz mnie również przed jego siepaczami? Zamek Rafała jest zapewne strzeżony nie gorzej niźli Wawel, skoro tak mu zależy na cnocie bratanicy. - Wszystko już zostało zaplanowane. - Spytka podeszła do skrzyni, wyjęła z niej pokaźny mieszek monet i wręczyła Tomaszowi. - Jest tu wystarczająca suma na zebranie licznego
pocztu zbrojnych. Gdy będziesz gotowy, pojedziesz do Michowa i pod pozorem przypadkowych odwiedzin uprowadzisz Elżbietę. - A jeśli nie zechce ze mną jechać? - Kalski zmarszczył brwi. - Wówczas wykorzystasz swój słynny urok. - Kobieta mrugnęła figlarnie okiem. - Po porwaniu zawieziesz moją córkę do Dalewic i pozostaniesz tam do czasu ślubu. Jeśli wszystko się powiedzie, obiecuję, że nagroda cię nie minie. - A i we mnie zawżdy będziesz miał oddanego przyjaciela. - Gniewosz ukłonił się dwornie. Tomasz Kalski herbu Róża uśmiechnął się szelmowsko. Może plan był ryzykowny, nawet szalony, ale mógł wiele na tym zyskać. Ponadto szykowała się nielicha awantura, a to po prostu uwielbiał. *** Trakt wiodący na wschód wił się zakrętami wśród brązowozłotej mozaiki opadłych liści. Wiatr szarpał ogołocone konary przydrożnych drzew, na których rozsiadło się stado wron. Spłoszone zerwały się, przelatując nad głowami jeźdźców. Tomasz Kalski, jadący na czele tuzina zbrojnych, zadarł głowę, spoglądając z odrazą na ptaszyska, wzdrygnął się i szczelniej okrył płaszczem. Pierwsze dni listopada witały podróżnych zachmurzonym niebem, wiecznie siąpiącym deszczem, chlapą pod końskimi kopytami i krakaniem rozwścieczonych wron. Ciepłe promienie słońca, ciesząca oko zieleń drzew i przyjemne trele ptaków były zaledwie odległym wspomnieniem lata. Teraz światem rządziły przenikliwy ziąb i szaruga. - Ot, piękna polska złota jesień - mruknął z przekąsem rycerz herbu Róża. Najchętniej listopadową słotę przeczekałby w Krakowie i na szlak ruszył dopiero, gdy chwyci pierwszy mróz i drogi przestaną być grząskie. Jednakże Gniewosz z Dalewic mocno już się niecierpliwił, spieszno mu było pochwycić w ramiona ukochaną, wziąć ślub i zaciągnąć do łożnicy, niekoniecznie w tej kolejności. Niemal każdego dnia ponaglał Tomasza i czynił mu wymówki, że zwleka z wyjazdem. Na darmo Kalski tłumaczył, że porwanie to niełatwa sprawa i trzeba rzecz całą porządnie zaplanować. Wreszcie, gdy już wszystko było dopięte niczym szuba na ostatni guz, dłużej nie mógł zwodzić Gniewosza i z ciężkim sercem ruszył do Michowa. Tomasz zdawał sobie sprawę, że zadanie, którego się podjął, jest wielce ryzykowne i może przynieść tyle samo kłopotów, co korzyści. Jeśli uda mu się uprowadzić Elżbietę z zamku Rafała, co już samo w sobie graniczyło z cudem, będzie ścigany niczym pies. W żadnym kościele nie udzielą mu azylu i nikt nie okaże pomocy, bo każdy szanujący się szlachcic w
pogardzie ma porywaczy. Ponadto, gdy zostanie pochwycony, stryj dziewczyny będzie mógł zabić go bezkarnie. Kalski miał tylko nadzieję, że gdy już będzie po wszystkim, Gniewosz spełni swoją obietnicę i uchroni go przed zemstą Rafała. Wszak dał rycerskie słowo. - Kulin! - zawołał Tomasz i zaraz podjechał do niego brodaty Bośniak, którego Kalski przed trzema laty uratował z rąk węgierskich siepaczy. Od tego czasu miał w nim wiernego sługę i przyjaciela. - Daleko jeszcze? - Zdaje mi się, że nie. - Zdaje ci się? - warknął rycerz. - Jak to się zdaje? Kazałem ci we wsi ludzi wypytać. Brodacz wzruszył ramionami, obojętny tak na pogodę, jak i nastrój swojego pana. - Rzekli mi, że zamek Rafała za tym wzgórzem stoi, co je już dawno minęliśmy. Tomasz, zmarznięty i przemoknięty do ostatniej nitki podróżnego płaszcza, zaklął szpetnie. Oddałby konia z rzędem za ciepłą strawę, krużę grzanego wina i miejsce przy domowym kominku. Po chwili zastanowienia stwierdził, że oddałby tylko rząd bez wierzchowca, bowiem za bardzo sobie cenił duńskiego rumaka bojowego, którego zdobył na turnieju w Krakowie, pokonując rycerza z Lotaryngii. Zgodnie z prawem rynsztunek oraz wierzchowiec przegranego należały się zwycięzcy. Co prawda dobrym obyczajem było, że triumfator rezygnował ze zdobyczy, ale Tomasz tego nie uczynił, co wywołało gniew i oburzenie Lotaryńczyka. Jednakże z propozycji Kalskiego, by ponownie stanął z nim w szranki i konia odbił, nie skorzystał, zasłaniając się bólem pleców. Rycerz herbu Róża uniósł się w siodle, próbując wypatrzyć zamek w Michowie, jednak w oddali majaczyły tylko podmokłe łąki i ciągnące się w nieskończoność pola. Westchnął ciężko i obejrzał się na swoich ludzi. Najemnicy wyglądali jak zmokłe kury i w niczym nie przypominali tych dumnych, zadufanych w sobie rębajłów, których werbował w Krakowie. Razem z Kulinem było ich tylko dwunastu. Za pieniądze otrzymane od Spytki Tomasz mógłby zebrać niewielką chorągiew, ale zamiast setki pachołków wolał garstkę drogich, lecz doświadczonych w wojennym rzemiośle żołdaków. Był wśród nich potężny, górujący nad wszystkimi o głowę czeski rycerz o imieniu Petr. Szczycił się czarnymi niczym smoła, długimi włosami, wysłużoną kolczugą po dziadku, która pamiętała jeszcze czasy Jana Luksemburskiego, oraz tym, że ciężkim, dwuręcznym toporem robił jak mało kto. Jego przeciwieństwem był rycerz marnej postury, ale wielkiego serca - Morawianin Helm. Podczas bitwy pod Grunwaldem służył w chorągwi Jana z Jičina, gdzie wykazał się wielkim męstwem. Ponoć to on poprowadził pierwszą szarżę w okolicach wsi Łodwigowo, odrzucając
krzyżackie hufce. Po wojnie tak mu się w Polsce spodobało, że został, ale więcej czasu spędził w krakowskich lochach niźli na wolności, albowiem strasznie był wyrywny i skory do bójek. Na karym holsztyńskim rumaku jechał Gwido Łysy, jak przydomek wskazywał - mąż bez jednego choćby włosa, za to z paskudną blizną biegnącą wzdłuż policzka. Wiecznie ponury i milczący, nie był dobrym kompanem, ale w sztuce zabijania mało kto mógł się z nim równać. Pochodził z Kazimierza i to wystarczyło za rekomendację. Za nim podążali bracia Zarębowie - Jakub i Jan. Identyczni jak dwie krople wody bliźniacy spod Kalisza wsławili się w licznych rozbojach na pograniczu. Jak sami twierdzili, napadali tylko Niemców, do których żywili straszną nienawiść. Przed laty jeden z cesarskich rycerzy pohańbił ich siostrę, za co bracia mścili się na całym narodzie. Ponoć za zachodnią granicą na dźwięk ich imion truchleli nawet grafowie w swoich warownych zamkach. Kolejnym z najemników był Tybald, francuski szlachcic pochodzący z Szampanii. Czy w podróżnym błocie, czy kurzu, jego strój wydawał się zawsze czysty, a nienaganne maniery i wiecznie przyklejony uśmiech nie pozostawiały wątpliwości, że miało się do czynienia z prawdziwym arystokratą. Kalski znał Tybalda od dawna i wiedział, że jest wyśmienitym szermierzem, z którego pokonaniem nawet on miałby nieliche kłopoty. Rycerz z Szampanii przyłączył się do wyprawy Tomasza bardziej z pragnienia przygody niż z chęci zysku. Obok niego jechał wysoki mężczyzna o zimnych oczach odziany w czarny, mnisi habit. Sławomir z Kozichgłów przed laty został wyrzucony z zakonu benedyktynów za jakiś haniebny czyn, o którym nie chciał rozprawiać, ale nadal uważał siebie za mnicha. To nic, że w jego rękach sztylet był śmiertelnym narzędziem mordu i zarabiał na życie jako skrytobójca - nadal twierdził, że kroczy ścieżką wyznaczoną przez Boga. Do wyprawy nie omieszkał przyłączyć się również młody Szczepan z Kurozwęk, daleki krewny Tomasza, również tytułujący się herbem Róża. Młodzieniec trzy lata temu został wydziedziczony przez ojca, kasztelana krakowskiego, i od tego czasu szukał szczęścia jako najemnik. Często wynajmował swój miecz do wróżd rodzinnych, przez co wdawał się w liczne awantury, ale zawsze wychodził z nich szczęśliwie. Niestety, szczęścia nie miał do gry w kości i wszystko, co zarobił, natychmiast przegrywał. Niemal na samym końcu strzemię przy strzemieniu jechali dwaj rycerze. Mikołaj należał do rodu Starża i na czerwonej jace miał wyhaftowany biały topór. Drugi, Florian z rodu Leliwa, nosił jakę błękitną, z sierpem księżyca i żółtą gwiazdą. Oba rody należały do najpotężniejszych w Małopolsce i od prawie stu lat rywalizowały tak zacięcie, że często wybuchały między nimi otwarte wojny. Jednakże Mikołaja i Floriana nic to nie obchodziło,
może dlatego, że obaj byli wyrzutkami wydziedziczonymi przez swoje rodziny. W każdym razie darzyli się szczerą przyjaźnią i wspólnie poszukiwali przygód oraz godziwego zarobku. Cały pochód zamykał Marcin - strzelec puszczański. Ubrany na modłę wschodnią w wojłokowy kubrak i filcowane spodnie, mógł uchodzić za Tatara, ale spod futrzanej czapki wyglądały łagodne, niebieskie oczy Mazowszanina z dziada pradziada. W całym kraju trudno było o lepszego zwiadowcę, który potrafił szyć z łuku tak szybko i celnie. Marcin, jadąc na niewielkim, ale rączym koniu, rozglądał się bacznie, wypatrując zagrożenia. Nagle gwizdnął przeciągle i wskazał na prawo. Kalski powiódł spojrzeniem za ręką zwiadowcy, ale pomimo usilnych starań nic nie zdołał dostrzec. - Zamek - rzekł zwięźle Marcin, widząc, jak Tomasz bezradnie wodzi wzrokiem po horyzoncie. Mazowszanin zjechał z traktu i pognał wierzchowca przez podmokłe łąki. Reszta oddziału ruszyła w jego ślady. Minęły dobre dwa pacierze, zanim dostrzegli wyłaniającą się z deszczu potężną warownię. Najpierw ich oczom ukazały się mury obronne mierzące przynajmniej czterdzieści stóp, z machikułami oraz podwieszonymi wykuszami, równomiernie rozmieszczone baszty z groźnie wyglądającymi otworami strzeleckimi i wysoki, okrągły stołp zamykający od wschodu całą fortyfikację. Zamek otoczony był wałem ziemnym oraz drewnianą palisadą i wydawało się, że samo podejście pod niego graniczyło z cudem, nie mówiąc już o szturmowaniu. Gdy podjechali bliżej, ujrzeli stojących na blankach strażników. Krople deszczu uderzały o ronda ich kapalinów, ale oni, nieporuszeni, w milczeniu obserwowali przybyszów. Ich ponure twarze, groźne spojrzenia i gotowe do strzału kusze świadczyły, że nie życzą sobie gości. Tomasz Kalski wzniósł rękę, zatrzymując swoich ludzi, a sam podjechał do bramy pomiędzy dwoma niewielkimi barbakanami. Skrzywił się, spoglądając prosto w otwory strzelnicze, oczyma wyobraźni widząc wycelowane w siebie bełty. Instynkt podpowiadał, żeby natychmiast zawrócić konia i puścić się galopem, byle jak najdalej stąd. Zamiast tego westchnął ciężko, nabrał w płuca powietrza i opowiedział się. *** Elżbieta Warsz uważnie przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze, a na jej pełnych, perłowych ustach błąkał się dumny uśmieszek. Podobała się sobie. Miała jasne włosy sięgające niemal do pasa, długie rzęsy i bursztynowe oczy o niemalże złotym zabarwieniu. Pomimo że łabędziej szyi nie ozdabiały naszyjniki, a ubrała się w prostą, zieloną suknię uszytą z niedrogiego czamletu i podbitą futrem z kuny, to na królewskim dworze przyćmiłaby niejedną
damę. Dziewczyna rozłożyła ręce, postąpiła krok do przodu, zakręciła się w miejscu, wyobrażając sobie, że znajduje się na balu, tańczy carole lub popularną od niedawna farandolę. Zaraz jednak na jej czole pojawiła się gniewna zmarszczka. Ze złością rozejrzała się po swojej komnacie, jasnej, obszernej, która w innym zamku mogła uchodzić za salę główną. Co z tego, że ściany ozdabiały piękne malowidła, freski, gobeliny, jeśli czuła się w niej jak więzień? Co z tego, że kufrów i skrzyń miała pod dostatkiem, gdy nie miała w nie co włożyć, bowiem stryj skąpił jej na stroje? Rafał trzymał ją tutaj jak w klasztorze. Nigdzie jej ze sobą nie zabierał, więc wielkie miasta, dwory szlacheckie znała tylko z opowieści kuzynek, które raz na pół roku mogły ją odwiedzać. O innych odwiedzinach nie mogło być mowy, a już w szczególności dotyczyło to młodych rycerzy. A właśnie takich wizyt Elżbieta najbardziej pragnęła. Marzyła o romansach, o wykwintnych ucztach, na których słuchano pieśni bardów, tańczono i flirtowano. Oczyma wyobraźni widziała siebie na dworze królewskim ubraną w suknię uszytą z wysoko cenionych atłasów, aksamitów lub adamaszków, w modnym jasnoniebieskim kolorze, albo nie, w barwie „dzika”, w sukni płoworudej, o której mówiła jej kuzynka, że przywodziła na myśl zwierzynę łowną. Jakże Elżbieta pragnęła być zwierzyną łowną, czuć na sobie palące spojrzenia mężczyzn, być adorowaną i zdobywaną. Przymknęła powieki, dotknęła piersi, opuszkami palców drażniąc brodawki skryte pod cienką warstwą sukna. Druga ręka powędrowała niżej, do miejsca będącego źródłem rozkoszy, wypełnionego wilgocią i domagającego się natychmiastowych pieszczot. Poruszała dłonią powoli, pozwalając podnieceniu zagnieździć się w każdym zakamarku ciała, potem coraz szybciej i szybciej. Nie myślała o żadnym konkretnym mężczyźnie, jej wyimaginowany kochanek był wysoki, silny, czuły i gwałtowny zarazem. Trzymał ją mocno w ramionach, obsypując pocałunkami i pieszczotami. Następnie zrywał z niej szaty, za każdym razem czyniąc to inaczej, bowiem Elżbieta miała mocno wybujałą wyobraźnię w tym względzie, i nagą rzucał na łoże, żeby ją posiąść. A ona przywierała do niego całą sobą, oddając mu swoje ciało, duszę, serce. Nagle, gdy rozkosz wymknęła się na zewnątrz, rozsadzając powietrze, wibrując w ciężkim, urywanym oddechu wypełniającym komnatę, dziewczyna jęknęła przeciągle i drżąc, osunęła się na podłogę. Powoli wracała do rzeczywistości, czując, jak żądza ją opuszcza. Ale Elżbieta doskonale wiedziała, że wkrótce powróci, na nowo wskrzesi ognie namiętności i pozostanie tak długo, dopóki nie zostanie zaspokojona. A mógł to uczynić tylko mężczyzna. Otworzyła oczy i skrzywiła się, spoglądając na rzeźbiony portal zwieńczony nienawistnym
jej herbem rodu Rawicz. Przedstawiał długowłosą pannę z koroną na głowie i w czerwonej sukni, siedzącą na czarnym niedźwiedziu. Legenda herbowa głosiła, że po śmierci króla Anglii, Kanuta Wielkiego, władcą został jego syn Swenon. Jednakże wraz z koroną przejął obowiązek uposażenia swojej siostry Klotyldy, gdy ta zdecyduje się wyjść za mąż. Gdy o rękę pięknej królewny zaczęli ubiegać się zalotnicy, młody król za namową swych doradców postanowił zagarnąć posag, a siostrę wydać na pożarcie czarnemu niedźwiedziowi. Biedne dziewczę trafiło do jaskini groźnego zwierza, a jedynym jej orężem była modlitwa. Okazało się, że modły zostały wysłuchane, zdarzył się cud i udało się jej okiełznać drapieżnika. Triumfalnie wróciła na zamek, jadąc na grzbiecie dzikiej bestii. Niegodziwy brat przeprosił Klotyldę i zwrócił jej zagarnięty posag. Niedługo po tym wyszła szczęśliwie za mąż i urodziła siedmiu synów, z których dwóch zamieszkało w Polsce. Elżbieta westchnęła ciężko, przyrównując swój los do losu przodkini. Jej stryj Rafał, podobnie jak Swenon, chciał zagarnąć majątek dla siebie i choć jego metody nie były aż tak drastyczne, to dla młodej, namiętnej niewiasty, która chciała zaznać wreszcie mężczyzny i wyrwać się z zapyziałej prowincji, wydawały się równie okrutne. W oczach Elżbiety zatańczyły łzy i zaczęły spływać po zarumienionych policzkach. Z wściekłością zacisnęła dziewczęce piąstki, złorzecząc nie tylko stryjowi, ale i całemu przeklętemu światu. Nie mogła zrozumieć, dlaczego na równi nie traktowano w nim mężów i niewiast. Mężczyźni mieli lepiej, byli panami własnego losu i sami dokonywali życiowych wyborów. Tak przynajmniej wydawało się młodej Warszównie. Zazdrościła im, że mogą bez niczyjej zgody ruszyć na polowanie, urządzić konną wycieczkę, samotnie przemierzając dzikie knieje. Mogą ucztować do woli, jedząc i pijąc ponad miarę, i nikt im nie zwróci uwagi, że czynią niestosownie. Mogą ćwiczyć się zarówno w mieczu, jak i śpiewie, mogą stawać w szranki, iść na wojnę, wdawać się w pełne przygód awantury i zakochiwać bez opamiętania. Mężczyznom uchodzi publiczne rozprawianie o urodzie niewiast, natomiast białkom o walorach męskich już nie. Rycerzom wolno adorować damy, wyznawać im miłość, zaś one mogą co najwyżej wzdychać do poduszki, marząc o swoich wybrańcach. I co najważniejsze, nikt nie wymaga od mężczyzn cnotliwości. Gdy syn wyzna ojcu, że po raz pierwszy obcował cieleśnie z dziewką służebną, wywoła dumę na obliczu rodziciela, natomiast gdy córka rzeknie, że miała ognisty romans ze sługą, narazi się na gniew i straszne wyzwiska, otrzyma tęgie lanie, a na koniec trafi do klasztoru. Rolą białogłów było wydawanie na świat potomków. Najlepiej poczętych w małżeńskim łożu, z czym niekoniecznie się Elżbieta zgadzała, na razie instynktownie, albowiem w kwestii pożycia nie miała jeszcze żadnego doświadczenia, i najlepiej synów - kontynuatorów rodu.
Córki cieszyły się mniejszym poważaniem, ale również mogły się rodzinie przysłużyć. Po osiągnięciu lat sprawnych szybko wydawane były za mąż, jednakże nie za tych, których same sobie upatrzyły, lecz za sprzymierzeńców i stronników rodu. A winą za to można było obarczyć klechów. To oni z ambon głosili podejrzliwość i nieufność względem niewiast, które uważali za istoty słabe, wymagające wiecznej opieki, a zarazem wodzące mężczyzn na pokuszenie. Upatrywali w białogłowach źródła wszelkiego grzechu, narzędzia szatana, przez które chce on dotrzeć do serc i umysłów nieskalanych rycerzy, prowadząc ich do zguby. Mężczyźni zatem powinni niewiasty poddawać swojej władzy, nieustannie pilnować i starać się przynajmniej prowadzić ku zbawieniu. Tak przynajmniej twierdzili uczeni mnisi, zdając sobie jednocześnie sprawę, że nie jest to łatwe zadanie, albowiem według nich kobieta jest istotą z natury złośliwą i przebiegłą niczym sam diabeł. Krążyła nawet przypowieść o pewnym mędrcu, któremu urodził się syn. Chcąc, żeby jego potomek wyrósł na silnego męża, kazał strzec, aby innego nie ssał mleka niż tylko z piersi najdzikszego potwora. Na pytanie zdumionych sług, czy wilczycę należy odszukać, odpowiedział, że bynajmniej. Czy zatem lwicę? Nie. A może tygrysicę? Pokręcił głową. Zatem smoka?! Przenigdy. Cóż zatem spośród istot żyjących jest najdziksze? - spytali bezradnie. Mędrzec odparł: to, co spośród wszystkiego jest najłagodniejsze - czyli niewiasta. Wszelka bowiem łagodność niewieścia jest nad wszelką srogość bardziej zawzięta i nad wszelką zawziętość sroższa. Elżbieta oburzała się, ilekroć słyszała podobne bzdury z ust klechów, którzy od czasu do czasu gościli na zamku jej stryja. Gdy się już obżarli, napili, bełkocząc bez ładu i składu, doradzali Rafałowi, jak to powinien wychowywać bratanicę, żeby szatan nie miał do niej dostępu. A on postępował wedle ich rad, trzymając Elżbietę w Michowie niczym w więzieniu. Dziewczyna wstała z podłogi, otrzepała suknię i tęsknie wyjrzała przez okno. Jakże pragnęła przeskoczyć wysokie mury zamku, przebrnąć fosę i uciec stąd jak najdalej. Chciała podróżować od miasta do miasta, spotykać ludzi, bawić na ucztach i zaszczycać swoją obecnością ceremonie królewskie. Spojrzała na nisko wiszące czarne chmury, siąpiący deszcz i stwierdziła, że zamierzoną wędrówkę należy odłożyć na lepszą pogodę. Nagle ujrzała, jak strażnicy otwierają główną bramę i na dziedziniec wjeżdża oddział kilkunastu jeźdźców. Na ich czele spostrzegła pięknego, rudowłosego rycerza dumnie jadącego na karym rumaku. Serce Elżbiety Warsz mocniej zabiło. *** - Rad jestem, kawalerze, widzieć cię w moich skromnych progach - rzekł Rafał z
Michowa, podkręcając sumiastego wąsa i spode łba przyglądając się rycerzowi siedzącemu po drugiej stronie stołu. - Nieczęsto trafiają się nam tak znamienici goście. Mogę spytać, cóż cię do nas sprowadza? Tomasz Kalski z żalem odsunął talerz, na którym pozostawił nieskończoną przepiórkę z nadzieniem, chwycił krużę ciemnego piwa, upił łyk i dopiero wówczas odpowiedział: - Przybrana siostra moja, Spytka, a matka Elżbiety, waszej, panie, wychowanicy, dowiedziawszy się, że będę przebywał w okolicy Michowa, prosiła mnie, abym was odwiedził, złożył uszanowanie i o zdrowie wasze oraz jej córki pytał. Przeto jestem i o zdrowie pytam. - Rycerz uśmiechnął się i rozłożył szeroko ręce, pokazując, że nie ma nic do ukrycia. - Nie mogę narzekać - odburknął Rafał, mrużąc podejrzliwie oczy. Nie wierzył w czyste intencje Tomasza Kalskiego, zbyt dobrze znał jego reputację. Wieczny hulaka, awanturnik, uwodziciel. Jego wizyta na pewno nie była przypadkowa, miała jakiś cel, którego pan na zamku w Michowie jeszcze nie dostrzegał. Niepokoiło go również tak nagłe zainteresowanie Spytki losami córki. Przez całe lata Elżbieta niewiele ją obchodziła, aż tu nagle, gdy dziewczyna osiągnęła lata sprawne, zaczęła troszczyć się o jej zdrowie, przysyłać listy, prezenty i wielce podejrzanych rycerzy. Niedawno odwiedził ich Gniewosz z Dalewic, teraz przyjechał Tomasz Kalski. Dla Rafała było niemal pewne, że Spytka ma jakieś plany względem Elżbiety i zastanawiał się, co ona knuje? Przyjął pod swój dach Kalskiego, bo szlachcicowi nie wypadało uczynić inaczej, ale rozkazał straży mieć baczenie na jego towarzyszy, którym dał do dyspozycji rozległą salę w budynku dla służby. Najchętniej jednak wtrąciłby ich do lochu i zakuł w kajdany, gdyż źle im z oczu patrzyło. Niewątpliwie stanowili najohydniejszą zgraję zabijaków i rębajłów, którzy za kilka grzywien gotowi byliby zabić własną matkę. Takich najemnych morderców Rafał rozpoznawał na staje. Kalskiego zaś umieścił w izbie dla gości, jednakże po drugiej stronie palatium, z dala od komnaty swojej wychowanicy. - A jak się miewa Elżbieta? - zagadnął niby od niechcenia Tomasz, ukrawając sobie spory kawał razowego chleba z otrąb pszenicznych. - Żywię nadzieję, iż dzisiejszego wieczora jeszcze ją ujrzę. - Elżbieta, wzorem zmarłej królowej Jadwigi, świeć Panie nad jej duszą, spożywa tylko dwa posiłki dziennie. Prandium tuż po odprawieniu porannych modłów i cenę późnym popołudniem. Tak więc, kawalerze, musisz jej wybaczyć, że nie siadła z nami do wieczerzy. Ponadto milszy jej czas spędzony na modłach niźli trwoniony w towarzystwie mężów, bo wiedz, że Elżbieta wybrała posługę Bogu i zamierza wstąpić do klasztoru.
Kalski uśmiechnął się z przekąsem, jednak na tyle lekko, żeby gospodarz tego nie zauważył. - To jeszcze nie jest postanowione, stryju - rozległ się dźwięczny głos u progu sali. - A jeśli chodzi o towarzystwo zacnych gości, to zawsze jestem rada. Tym bardziej że, jak mi doniesiono, przybył do zamku sławny rycerz, wielce zasłużony w wojnie z Krzyżakami. Tomasz podniósł wzrok i zastygł z półotwartymi ustami, do których akurat zmierzała suszona śliwka. Ujrzał zjawiskową piękność i wydawało mu się, że ma przed oczami anioła, a nie młodą niewiastę, wychowanicę Rafała, córkę swojej przybranej siostry. Elżbieta pomimo niewielkiego życiowego doświadczenia wiedziała, jak wielkie wrażenie zrobiła na rycerzu. Włożyła na tę okazję suknię czerwoną, podbitą gronostajami, równie skromną jak ta zielona, którą przymierzała niedawno przed lustrem, ale za to bardziej dekoltowaną, co wyraźnie nie spodobało się jej opiekunowi. Jednak nie przejmowała się tym. Elżbieta Warsz szła na wojnę, wojnę nie o ziemię, władzę, bogactwo, ale o mężczyznę, którego postanowiła zdobyć. A w tej walce nie miała znaczenia ilość mieczy, siła oręża ani nawet jakość bombard, tutaj liczył się wdzięk i sztuka uwodzenia. Dziewczyna nie miała na sobie biżuterii, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że w blasku świec jej bursztynowe oczy o złotym odcieniu robiły większe wrażenie niźli najszlachetniejsze nawet kamienie. Uśmiechnęła się lekko, na tyle jednak, żeby mężczyzna zauważył rząd równiutkich białych zębów. Opuściła skromnie oczy, ale nie za szybko, żeby zdążyć posłać powłóczyste spojrzenie, i chwytając brzegi sukni wysmukłymi palcami, dygnęła przed gościem. - Witaj, panie - szepnęła. - Rada jestem z twoich odwiedzin. Tomasz Kalski błyskawicznie znalazł się przy dziewczynie, ukląkł i ucałował rąbek jej sukni. Następnie powstał, chwycił jej dłonie i długo się jej przyglądał. - Gdym cię ostatni raz widział, Elżbieto, miałaś zaledwie dwa lata - rzekł. - Wonczas byłaś dziecięciem, nynie oczy moje widzą piękną niewiastę, o urodzie której bardowie winni układać pieśni. Elżbieta zarumieniła się, choć podobnego komplementu z ust Tomasza Kalskiego należało oczekiwać. - Żal mam do ciebie, panie, żeś przez te wszystkie lata ani razu nie raczył przyjechać do Michowa, by się ze mną zobaczyć - odparła z udawanym gniewem. - I dopiero teraz przybywasz, gdy moja matka o to prosi? Nieładnie. - Wybaczyć mi musisz moją opieszałość w tym względzie, ale długi czas służyłem królowi Zygmuntowi Luksemburskiemu na Węgrzech, a potem, jak wiesz, wybuchła wojna z zakonem...
- Nie musisz się tłumaczyć, kawalerze - przerwał obcesowo Rafał, zły, że Elżbieta wbrew jego zakazowi wyszła ze swojej komnaty. Jednak już teraz niewiele mógł na to poradzić. Siadajcie do stołu. Tomasz podał dziewczynie dłoń i poprowadził do krzesła, nie zwracając uwagi na liczne malowidła, freski i dywany wiszące na ścianach największej i najbardziej reprezentacyjnej z sal zamku w Michowie. Oczarowany urodą Elżbiety nie zwracał uwagi na wspaniałe płaskorzeźby, wykonane ręką najznamienitszych mistrzów, nie potrafił należycie docenić gustownego wystroju pomieszczenia, urządzonego nie gorzej niż na książęcych dworach. Co prawda nie zajmowały go wcześniej, podczas spożywania wieczerzy, to tym bardziej nie mogły go zainteresować teraz, gdy miał u boku dziewczę, które z pąka przeistoczyło się w różę. Reszta wieczoru upłynęła całej trójce na rozmowach. Rafał, łypiąc podejrzliwie okiem to na rycerza, to na swoją wychowankę, starał się wybierać mało zajmujące tematy i narzekał na tegoroczne zbiory, kłopoty z lokalnymi wasalami oraz ceny rzemieślników, którzy coraz więcej wołali za usługi. Elżbieta ziewała, słuchając wywodów stryja, ale natychmiast się ożywiała, gdy głos zabierał Tomasz. Ten z zapałem opowiadał o swoich przygodach na węgierskim dworze, o wyprawie do Bośni, a nawet o podziemiach tajemniczej piramidy w Visoko. Potem mówił o wojnie z Krzyżakami i stoczonych z nimi bitwach. Dziewczyna z wypiekami na twarzy chłonęła każde słowo i przenosiła się wraz z opowieściami do odległych miejsc, oczyma wyobraźni widziała czyhające na każdym kroku niebezpieczeństwa, zmagała się z wrogami, jakby sama uczestniczyła w tych zdarzeniach. Wreszcie koło północy Rafał wstał od stołu, dając tym samym do zrozumienia, że wieczerza dobiegła końca. - Zapewne spieszno ci, kawalerze, do Krakowa i skoro świt zechcesz ruszać w drogę rzekł, zerkając znacząco na Kalskiego. - Zatem najwyższy czas udać się na spoczynek. Elżbieta zmarszczyła brwi, gniewnie tupnęła stópką obutą w czerwoną patynkę i z wyrzutem spojrzała na gościa. - A czemuż to, panie, tak rychło nas opuszczasz? Niemiłe jest ci moje towarzystwo? - Nic podobnego! - gwałtownie zaprzeczył Tomasz. - Rad byłbym jeszcze jeden dzień pozostać w Michowie, jeśli oczywiście gospodarz pozwoli. To mówiąc, rycerz skłonił się nisko przed Rafałem, który posłał mu nienawistne spojrzenie. Pragnął, by Kalski wraz ze swoim pocztem jak najszybciej opuścił zamek, niestety, prawo gościnności było w tym względzie nieubłagane. - Zostań tak długo, jak tylko zechcesz, kawalerze - wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- Dziękuję - odparł Tomasz i zwrócił się do dziewczyny: - Czy mogę prosić, Elżbieto, żebyś towarzyszyła mi jutro podczas przejażdżki konnej? Rad byłbym zwiedzić okolicę. Rozłoszczony taką bezczelnością Rafał poczerwieniał na twarzy, chciał zaprotestować, ale w tej chwili usłyszał radosny szczebiot bratanicy. - Oj tak! Tak! - Elżbieta klaskała uradowana w dłonie. - Wyruszymy tuż po świcie. Pojedziemy najpierw doliną i obaczycie, panie, jak ślicznie na łąkach zakwitły złociste mimozy i fioletowe astry. Potem wjedziemy w las i może uda nam się dostrzec jelenie, które rozpoczęły właśnie okres godowy. Wypowiadając ostatnie zdanie, uśmiechnęła się zalotnie do Tomasza, następnie pożegnała mężczyzn i tanecznym krokiem udała się do swojej komnaty. Rafał z Michowa westchnął ciężko. *** Galopowali przez podmokłe łąki i pola. Przeskakiwali niewielkie strumyki, zwalone na drogę drzewa, rozbryzgiwali kałuże, które jeszcze nie zdążyły wyschnąć po wczorajszym deszczu. Cieszyli się pędem wiatru we włosach, cudownymi widokami, ale przede wszystkim sobą wzajemnie. Elżbieta w stroju do konnej jazdy jechała na długonogiej dereszowatej klaczy, która musiała kosztować fortunę. Pędząc po trakcie, ledwie dotykała kopytami ziemi, nad przeszkodami przeskakiwała z wdziękiem, zdając się frunąć w powietrzu niczym mityczny Pegaz. Duński wierzchowiec Kalskiego nie był tak zwinny, ale dzielnie dotrzymywał kroku. Tomasz i Elżbieta jechali niemalże bok w bok, śmiejąc się i wzajemnie poganiając do jeszcze szybszego galopu. Za nimi podążał zbrojny poczet liczący prawie dwudziestu ludzi, których Rafał wysłał do pilnowania bratanicy. Mieli dawać baczenie, żeby dziewczynie nie stała się krzywda, ale również strzec, aby tych dwoje zbytnio się nie spoufalało. Wiatr przegnał poranne mgły, zwiększając widoczność, i nagle jeźdźcy dostrzegli wyłaniający się przed nimi las. Słońce nieśmiało wyjrzało zza kłębiących się na niebie chmur i w jego blasku korony drzew wybuchły barwami jesieni: złotem, brązem, czerwienią, zapraszając Tomasza i Elżbietę w głąb nieprzebytych kniei, w gąszcz poplątanych ścieżek, na ukryte w zaroślach polanki, gdzie samce jeleni trykały się porożami, walcząc o przywództwo w stadzie. Może przy odrobinie szczęścia uda się podpatrzyć przygotowujące się do zimy zwierzęta: rudą wiewiórkę niosącą szyszki, dzika szukającego żołędzi lub polującego w krzakach lisa. Jeźdźcy z galopu przeszli w kłus i podążali szerokim leśnym gościńcem, wsłuchani w
śpiewne trele ptaków, nawoływania łosi i kojący szum liści. Milczeli. Elżbieta ukradkiem zerkała na jadącego obok rycerza, a im częściej zerkała, tym bardziej ów rycerz jej się podobał. Nie był już młodzieniaszkiem, to pewne, lat miał ponad trzydzieści i kilka zmarszczek na twarzy, ale one dodawały mu tylko uroku. Na rudej głowie próżno byłoby szukać śladów łysiny, a na brzuchu sadła, to dobrze, albowiem Elżbieta najbardziej na świecie nie znosiła łysych i grubych mężczyzn. I chociaż krążyły opinie, że łysi są rozumniejsi od kudłatych, a otyli bogatsi od chudych, to młodą dziewczynę nie te aspekty w mężczyznach pociągały. Ona chciała rycerza o posągowej sylwetce, żelaznych mięśniach, silnego, odważnego i pięknego zarazem. Takiego, który w ogień by za nią wskoczył, dał się posiekać za ich miłość, a więc kochał ją nad życie. Oczywiście, gdyby okazało się, że jest przy tym bogaty, nie zaszkodziłoby, bo majętny mąż jest lepszy niźli biedak, ale nawet awanturnikowi bez grosza przy duszy, za to namiętnemu i pełnemu fantazji, Elżbieta gotowa była oddać serce. I nareszcie taki rycerz się w jej życiu pojawił. Przy Tomaszu szybko zapomniała o Gniewoszu z Dalewic, młodzieńcu nawet urodziwym, ale niemającym w sobie tej iskry, tego błysku w oczach będącego obietnicą wielkiej przygody, jaką jest miłość, i nieziemskich rozkoszy w łożnicy. To prawda, że dała nadzieję młodemu podstolemu krakowskiemu, obiecała nawet wyjść za niego za mąż, jeśli tylko wyrwie ją spod opieki stryja, ale teraz już rozpalała ją nowa namiętność. Natomiast Kalski bez skrępowania przyglądał się dziewczynie, podziwiając jej urodę, rytmicznie falujące piersi ukryte pod kaftanem i kształtne nogi opięte ciasno skórzanymi nogawkami do konnej jazdy. Musiał przyznać, że Gniewosz miał rację, kiedy mówił o jej urodzie. Tomasz pozazdrościł podstolemu krakowskiemu przyszłej żony. Ale żeby doszło do małżeństwa, najpierw trzeba było Elżbietę porwać. Dyskretnie obejrzał się na dwie dziesiątki dobrze uzbrojonych i opancerzonych jeźdźców stanowiących eskortę dziewczyny. Rafał swój rozum miał i słusznie podejrzewał niecne zamiary ze strony Kalskiego, może nawet domyślał się próby uprowadzenia bratanicy. Tomasz nie wątpił, że jego niewielki poczet bez problemu poradziłby sobie z tą dwudziestką, gdyby jednak zabrał swoich ludzi ze sobą, to stryj Elżbiety niechybnie posłałby z nimi nie dwudziestu, a pięćdziesięciu zbrojnych. Pan na zamku w Michowie dysponował prawie setką dobrze wyszkolonych ludzi, obeznanych z wojennym rzemiosłem, którymi dowodził Hubert, siwowłosy mężczyzna zaprawiony w wojennym fachu. Tak więc pojmanie narzeczonej dla Gniewosza nie było łatwym zadaniem. Tomasz uśmiechnął się pod nosem. Jeśli Rafał spodziewał się ataku podczas konnej
przejażdżki, to srodze się zawiódł, albowiem Kalski chciał tylko uśpić jego czujność. Ponadto postanowił najpierw powiadomić Elżbietę o swoich zamiarach, a później wprowadzić je w czyn. Nagle przerwał rozmyślania, gdyż wjechali na rozległą polanę otoczoną gęstym borem. Zsiedli z koni i puścili je samopas, żeby odpoczęły. Sami zaś przechadzali się po kwietnej łące, rozmawiając o błahostkach. Elżbieta prosiła Tomasza, żeby opowiedział jej o życiu na królewskim dworze, o grach i zabawach, spiskach, romansach, a także o sukniach panien, ich ozdobach i klejnotach. I Kalski ze znawstwem opisywał modne stroje krakowskich dam, ze śmiechem prawił o dworskich intrygach, a nawet opowiadał zasłyszane plotki. Elżbieta z wypiekami na twarzy słuchała o świecie, o jakim zawsze marzyła. Najbardziej zaciekawiła ją historia szlachcica ze Styrii, który zakochał się w pewnej damie. Niestety, wybranka jego serca nie dość, że była zamężna, to jeszcze próżna, kapryśna i złośliwa. O ile jej status małżeński nie stanowił przeszkody dla zakochanego rycerza, o tyle cechy charakteru już tak. Niewiasta cały czas zwodziła biednego Styryjczyka. Domagała się, aby stawał w turniejowych szrankach na dowód miłości i spełniał wszystkie jej życzenia, lecz sama nie miała zamiaru dać mu upragnionej nagrody. Rycerz, licząc na rozkoszną noc w ramionach ukochanej, wypełniał każdy rozkaz swojej pani, a mimo to nie zdobył jej względów i tylko narażał się na coraz to większe upokorzenia. Pewnego razu podczas potyczek turniejowych został poważnie ranny w rękę i było niemal pewne, że straci palec. Pani jego serca w ogóle się tym nie zmartwiła, a gdy szczęśliwie wyzdrowiał, nazwała go kłamcą przypisującym sobie obrażenia, których nie odniósł. Styryjczyk, chcąc dowieść swojego poświęcenia, odciął sobie ów ledwie zagojony palec, schował do kosztownej skrzyneczki i przesłał wybrance. Wkrótce otrzymał od niej frywolną odpowiedź, że więcej radości uczyniłby niewiastom tym palcem niźli bez niego. - Spójrz, panie! - Elżbieta wskazała krzew o purpurowo czerwonych owocach. - Dzika róża. - W rzeczy samej - przyznał Tomasz, choć zupełnie nie wyznawał się w tej materii. Dziewczyna pochyliła się, smukłymi palcami dotykając owoców. - Musiałbyś ją widzieć latem, gdy jest w pełni rozwinięta. Jest wtenczas cudowna. Pięciopłatkowa biała róża, zupełnie jak w twoim herbie. - To prawda. - Chociaż z zielonymi liśćmi między płatkami bardziej przypomina kwiaty mirabelek kwitnące w kwietniu i ozdabiające drzewa jeno przez trzy niedziele.
- Zaiste, to prawda - roześmiał się rycerz. - Mogę cię, panie, o coś zapytać? - Dziewczyna spoważniała, przygryzła usta, spoglądając na kaftan Tomasza. - Czemuż nosisz jakę z różą szkarłatną, jeśli w twym herbie jest róża biała? Pojąć tego nie mogę. Rycerz podrapał się po brodzie, zwlekając z odpowiedzią. Zastanawiał się, ile dziewczynie powiedzieć, żeby jej do siebie nie zrazić, bowiem coraz bardziej mu na niej zależało. Uznał jednak, że wyzna całą prawdę. Tak będzie uczciwie. - To dar od damy bliskiej memu sercu. Anna uważa... - Anna? - Tak ma na imię. - Ładnie - odparła sucho Elżbieta. - Anna uważa, że czerwień jest piękniejsza od bieli, bowiem symbolizuje miłość i szacunek. Dlatego noszę na jace różę tej barwy. W oczach dziewczyny pojawiły się łzy, więc szybko opuściła głowę, żeby Tomasz ich nie zauważył. Jej świat właśnie się zawalił, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Poczuła się zdradzona, oszukana, porzucona, chociaż przecież Tomasz nic jej nie przyrzekał i to, co nosiła w sercu, było tylko nadzieją, która teraz niczym pył rozwiała się w jednym gwałtownym podmuchu. - Ja przedkładam róże białe nad czerwone - rzekła. - Oznaczają niewinność, skromność, czystość. Ponoć łzy Marii Magdaleny przemieniły czerwone płatki róży w białe. Czy zdarzy się jeszcze kiedyś taki cud? Potem odwróciła się plecami do rycerza i zapytała łamiącym się głosem: - Miłujesz ją, panie? Tomasz Kalski milczał. Nie chciał kłamać, a przecież jakakolwiek odpowiedź właśnie teraz, gdy miał u boku zjawiskową piękność o bursztynowych oczach, a w pamięci czułość i oddanie Anny, mogła okazać się łgarstwem. - Po co tutaj przyjechałeś? - zapytała, nie doczekawszy się odpowiedzi. Zabrzmiało to jak wyrzut, skarga na nieszczęśliwy los. Tomasz obejrzał się na strażników, którzy zsiedli z koni i wylegiwali się na polanie. Trzymali się kilkadziesiąt kroków od nich, więc Kalski mógł swobodnie wyłożyć Elżbiecie swój plan. - Przysłał mnie Gniewosz, który za przyzwoleniem twojej matki chce cię poślubić. Moim zadaniem jest porwać cię i przywieźć do Dalewic. Elżbieta raptownie odwróciła się, jej bursztynowe oczy pałały gniewem.
- Co?! - krzyknęła. Zbrojni podnieśli głowy. - Ciszej - syknął Tomasz, przykładając palec do ust. - Nie chcesz chyba, żeby twój stryj się o tym dowiedział. Uciekniemy w nocy, wszystko jest już ustalone. Moi ludzie zajmą się strażnikami i otworzą bramę. Gdy przyjdę po ciebie, bądź gotowa. - Jak śmiesz? - warknęła ze złością Elżbieta, ale zachowała na tyle rozsądku, żeby ściszyć głos. - Nikt mnie o zdanie nie pyta. A może ja nie życzę sobie być porywana jak pierwsza lepsza wieśniaczka w noc kupały? Może nie życzę sobie wychodzić za mąż za Gniewosza? Pomyślałeś o tym, panie? Tomasz chciał coś powiedzieć, uspokoić dziewczynę, ale nie zdążył. Elżbieta przywołała swojego wierzchowca, wsiadła na niego i ruszyła w stronę zamku. Kalski szybko ją dogonił, ale widząc jej zmarszczone czoło, więcej nic już nie rzekł. Przez całą drogę powrotną nie zamienili słowa. Po przyjeździe Elżbieta zamknęła się w swojej komnacie. Nieszczęśliwa, poniżona i smutna całe popołudnie płakała w poduszkę. *** Tomasz założył wysłużoną kolczugę z pełnymi rękawami i kapturem kolczym, która miała już swoje lata, pamiętała bowiem czasy wojny w Bośni, ale Kalski przedkładał ją nad pełną zbroję płytową. Według niego dobrze spleciona kolczuga chroniła lepiej niźli najkosztowniejszy kirys. Następnie przywdział pas z mieczem, nałożył szłom i podszedł do okna. Był gotów. Pozostało czekać. Noc aksamitnym płaszczem czerni okryła okolicę. Na niebie nie było ani jednej gwiazdy, również księżyc skrywał się za gęstymi chmurami i wszystko wskazywało na to, że tak już pozostanie. Minęła godzina trzecia, czas, kiedy sen jest najmocniejszy, straże najmniej czujne, tak więc była to najlepsza pora do wcielenia w życie planu. W tej właśnie chwili Morawianin Helm i bracia Zaręba skradali się do stajni po konie. Co prawda natknęli się na śpiącego w sianie wartownika, ale zanim zdążył otworzyć oczy i podnieść alarm, dostał przez łeb buzdyganem. Tybald oraz Petr wdrapali się na mury, obezwładnili strażników na blankach, wdarli się do baszty i pokonali zebranych tam kuszników. Nie mogli dopuścić, żeby ostrzelano ich podczas ucieczki. Basztą po drugiej stronie bramy zajęli się Mikołaj i Florian. Niestety, tak łatwo nie poszło tym, którzy mieli opanować główną bramę. Sławomir z Kozichgłów poderżnął gardło wartownikowi, ale w tej chwili ze strażnicy wyjrzał jego kompan. Widząc umierającego towarzysza, chwycił za miecz i ruszył na mnicha. Ten zręcznie
uniknął sztychu i wbił mizerykordię w odsłoniętą szyję napastnika. Po dziedzińcu poniósł się jęk umierającego. Zaraz przy bramie zjawiło się tuzin zbrojnych. Nie było już na co czekać. Z ukrycia wyszli Gwido Łysy i Szczepan z Kurozwęk, którzy osłaniali Sławomira, i rozgorzała regularna bitwa. Gwido walczył kiścieniem, popularnym wśród zabijaków z Kazimierza i ilekroć zakręcił łańcuchem, tylekroć stalowy bijak najeżony kolcami orał twarz nieprzyjaciela. Szczepan tańczył między napastnikami, umiejętnie zbijając ostrza, a kiedy miał możliwość, mocno ciął. Sławomir, mimo że posiadał tylko mizerykordię, potrafił być równie skuteczny w walce jak jego towarzysze. Robił uniki i nagle uderzał niczym błyskawica. Szybko i celnie. Jednakże wkrótce cała trójka przyparta została do drewnianej bramy i kiedy wydawało się, że zaraz zostaną rozsiekani, zaświszczały pociski. To Marcin, strzelec puszczański, wybiegł na dziedziniec, szyjąc z łuku. Ludzie Rafała, zostawiając na placu siedmiu martwych towarzyszy, wycofali się do wartowni, ryglując drzwi. Na szczęście nie zdążyli podnieść alarmu, a szczęk oręża nie dotarł do palatium, gdzie przebywało więcej zbrojnych. Rycerze wspólnymi siłami otworzyli wrota. Gwido Łysy chwycił pochodnię i dał umówiony znak. Na to czekał Tomasz. Założył szłom i wyszedł na korytarz. Tak jak się spodziewał, zastał przed drzwiami dwóch zaspanych strażników, którzy teraz spoglądali na niego zaskoczeni. Pierwszego zdzielił opancerzoną pięścią w twarz. Drugi sięgał po miecz, ale Kalski chwycił go za jakę i uderzył czołem w twarz. Strażnik osunął się obok towarzysza. Tomasz poprawił szłom, przeszedł nad ciałami i ruszył w stronę komnaty Elżbiety. Przed jej drzwiami napotkał kolejnych dwóch wartowników. Uśmiechnął się pod nosem. Zapobiegliwy stryjaszek pilnował cnoty bratanicy niczym smok skarbu. A właściwie nie tyle jej cnoty, co majątku. - Stój! - krzyknął strażnik, chwytając za miecz. Ci byli bardziej czujni. Nie dorównywali jednak w rzemiośle wojennym Tomaszowi, który miał doświadczenie nie tylko w bitwach, ale również w karczemnych burdach. Wyszarpnął łuczywo ze stelaża na ścianie i cisnął w tego, który próbował go zatrzymać. Mężczyzna nie zdążył się uchylić i płonąca żagiew trafiła go w twarz. Padł na ziemię, zwijając się z bólu. Drugi krzyknął, zapewne alarmując wszystkich zbrojnych w palatium, wyciągnął miecz i ruszył na Tomasza. W wąskim korytarzu trudno wyprowadzić zamaszyste cięcie. Kalski nie sięgnął po oręż, tylko wyczekał, aż przeciwnik weźmie zamach i jego klinga zablokuje się o ścianę. Jeden skok, uderzenie łokciem w podbródek i strażnik bez przytomności runął na podłogę. Teraz liczyła się każda chwila. Kopnął drzwi komnaty Elżbiety i wpadł do środka. Światło
łuczyw z korytarza oświetliło pomieszczenie i najpierw Tomasz ujrzał wielkie, przerażone oczy i blade oblicze. Dziewczyna miała na sobie ten sam strój co podczas porannej przejażdżki, włosy splecione w dwa warkocze pod futrzaną czapką. Do piersi przyciskała tobołek, zapewne upchnęła w nim suknie i ozdoby. - To zbędne. - Kalski wyszarpnął jej zawiniątko i odrzucił w kąt. - U Gniewosza niczego ci nie zabraknie. Spostrzegł gniew w oczach Elżbiety. Bezceremonialnie chwycił ją za rękę i wyciągnął na korytarz. Oszołomiona dziewczyna przeskoczyła nad powalonymi strażnikami i pozwoliła prowadzić się w stronę schodów. Nie tak to sobie wyobrażała. Zawsze jej się wydawało, że porwanie to romantyczna przygoda, że wyśniony rycerz w lśniącej zbroi chwyci ją w ramiona, posadzi w siodle białego rumaka i pogalopują przez łąki, pola, leśne ostępy, byle dalej od stryja i więzienia, jakim był zamek w Michowie. A potem będą żyć długo i szczęśliwie. Tymczasem mocne szarpnięcia Tomasza nie miały w sobie nic z romantyzmu. Kalski usłyszał tupot stóp na schodach. Wyciągnął miecz i ciął pierwszego ze zbrojnych, który pojawił się na piętrze. Krew trysnęła na piękną twarz Elżbiety. Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie, gdy mężczyzna z przeciętym gardłem zwalił się ze schodów, ciągnąc za sobą towarzyszy. Z dołu dobiegły wściekłe przekleństwa. Kalski szarpnął dziewczynę i przeskakując po dwa schody, pobiegł na parter. Minęli zbierających się z ziemi strażników i ruszyli przez główną salę w stronę sieni. Ale tutaj czekała ich niemiła niespodzianka. W nikłym blasku świec ujrzeli Rafała w otoczeniu jego ludzi. - Ty psie! Przyjąłem cię pod swój dach, a ty tak mi odpłacasz? Brać go! Zbrojni ruszyli do ataku. Tomasz odsunął dziewczynę, która przywarła plecami do ściany, w przerażeniu zakrywając twarz dłońmi. Pierwszy cios Kalski przyjął na zastawę i od razu ciął przez pierś, ostrze ledwie liznęło skórzany kaftan. Unik, wypad, sztych w brzuchu przeciwnika. Usłyszał przeraźliwy krzyk, gdy brzeszczot zagłębił się w trzewiach ofiary. Wtem wyrósł przed Tomaszem potężny brodacz z dwuręcznym toporem. Czas się zatrzymał. Kalski wiedział, że nie zdąży wyszarpnąć klingi z ciała zabitego ani uskoczyć w bok. Powiadają, że tuż przed śmiercią przed oczyma człowieka staje całe życie, jednak Tomasz niczego takiego nie doświadczył. Pogodzony z losem uśmiechnął się tylko smutno. Jednak jego czas jeszcze nie nadszedł. Archanioł Michał, dowódca anielskich hufców, miał poczekać z wcieleniem znamienitego rycerza w szeregi niebiańskich zastępów. Brodacz
zachwiał się i oszołomiony osunął na podłogę. To Elżbieta, która widząc Tomasza w opałach, chwyciła stojący pod ścianą pusty dzban po winie, z niewiadomych przyczyn pozostawiony przez służbę, i rozbiła go na głowie napastnika. Kalski kątem oka dostrzegł zbrojnych, którzy zdążyli pozbierać się na schodach. Zaparł się stopą o trupa i wyciągnął brzeszczot w samą porę, żeby uchronić się przed kolejnym ciosem. Odbił ostrze tasaka i ciął w szyję. Krew trysnęła na gobeliny. Tomasz chwycił największy z nich, zerwał ze ściany i narzucił na głowy strażników, doskoczył do Elżbiety i pociągnął ją w stronę sieni. - Za nimi, głupcy! - krzyczał rozwścieczony Rafał, widząc, jak jego ludzie niezdarnie usiłują wygramolić się spod gobelinu. Klnąc na czym świat stoi, poganiał ich kopniakami. Jednak sam, choć odziany w kolczugę i z mieczem w ręku, nie kwapił się do pościgu. Wiedział, że ma do czynienia z rycerzem, który jednym cięciem kładł nie takich jak on. Tomasz i Elżbieta przebiegli sień i dotarli do drzwi wejściowych, które właśnie z łoskotem wyleciały z framugi. Wraz z nimi do środka wpadł Kulin z toporem w rękach. Spojrzał na Kalskiego i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Co tak długo? - zapytał. *** Pędzili niczym wicher w blasku wschodzącego słońca, przez zroszone łąki, nad którymi unosiła się poranna mgła, wąskimi ścieżkami wśród leśnej gęstwiny. Zwolnili, gdy boki wierzchowców pokryły się pianą. Na czele jechali Tomasz i Elżbieta, za nimi poczet wynajętych rycerzy. Co jakiś czas odwracali się, sprawdzając, jak daleko jest pogoń, lecz droga za nimi była pusta. Minie sporo czasu, zanim Rafał ruszy w pościg, bowiem Helm i bracia Zarębowie przegnali wszystkie konie ze stajni i podpalili budynek, puszczając z dymem znajdujące się w nim siodła i całe jeździeckie oporządzenie. Niestety, podczas ucieczki nie obyło się bez strat w drużynie Tomasza. Gdy dosiedli koni i opuszczali dziedziniec, nagle drogę zastąpił im strażnik z kuszą. Niedopięte nogawice wskazywały, że gdy toczyła się walka, on przebywał tam, gdzie król chadza piechotą. O ile szczęk oręża mógł ujść jego uwadze, o tyle tętent kilkunastu koni już nie. Wybiegł na podwórze, próbując rozeznać się w sytuacji i gdy ujrzał swoich kamratów na ziemi, otwartą na oścież główną bramę i pędzący ku niej poczet Kalskiego, nie miał wątpliwości, co się stało. W pierwszej chwili przyszło mu do głowy, żeby czmychnąć pod mur, jednak poczucie obowiązku wzięło górę. Wsunął stopę w strzemiączko kuszy, drżącymi rękoma naciągnął cięciwę i nałożył bełt. Wycelował na oślep, nacisnął spust i w ostatniej chwili uskoczył przed wierzchowcami.
Żelazny grot przeleciał ze świtem nad uchem Tybalda z Szampanii, niemalże musnął ramię podążającego za nim Jana Zaręby i przeszył gardło Floriana z rodu Leliwa. Rycerz zwalił się z siodła na brukowany dziedziniec. Mikołaj Starża krzyknął i zawrócił konia. Gdy reszta jeźdźców minęła bramę i pognała na zachód, rycerz płakał, klęcząc nad trupem przyjaciela. Tak zastali go ludzie Rafała. Ujrzawszy pobojowisko, płonącą stajnię, biegające samopas konie i znikających w ciemnościach porywaczy, musieli dać upust wściekłości. Na Mikołaja spadły ostrza ciężkich mieczy, toporów, tasaków, kordów, aż z jego ciała zostały krwawe strzępy. Tomasz, przytulony do grzywy swego duńskiego wierzchowca, klął w duchu. Przed przyjazdem do zamku miał nadzieję, że uda się porwać dziewczynę bez większego rozlewu krwi. Wierzył, że skończy się na kilku guzach. Tymczasem stracił dwóch ludzi, a to przecież nie koniec. Stryj dziewczyny tak łatwo nie odpuści i ścigać ich będzie choćby do wrót piekła. Nie z miłości do bratanicy. Chciwość to potężne uczucie... Połowa dochodów Rafała pochodziła z majątku Warszów. Na pewno też będzie żądał odszkodowania za poczynione w zamku szkody i Kalski po raz pierwszy zwątpił, czy protektorat Gniewosza z Dalewic zdoła go ocalić. Spojrzał na jadącą obok Elżbietę. Czy ta jasnowłosa dziewczyna warta była śmierci tylu ludzi? Czy jakakolwiek niewiasta jest tego warta? Co się stało, to się nie odstanie. Nic nie przywróci życia Florianowi i Mikołajowi ani poległym strażnikom. Pozostanie jedynie żal w sercu i wyrzut sumienia, że dla chuci Gniewosza dokonał tak haniebnego czynu. Mknąc na przełaj przez pola, zastanawiał się, czy zrobił to dla rycerza z Dalewic, czy dla własnych, niewypowiedzianych jeszcze pragnień? Im dłużej przebywał w towarzystwie Elżbiety, tym czulej na nią spoglądał, tym jego serce mocniej waliło, jakby zaraz miało się wyrwać z piersi, a przecież Tomasz nie był już otrokiem. Przez jego życie przewinęło się wiele kobiet: zarówno wyniosłych dam, bez zmrużenia oka zdradzających mężów z cynizmem wpisanym w niewieścią naturę, zwykłych służek spragnionych miłosnych pieszczot szlachetnego pana, których skąpili gburowaci kmiotkowie, jak i rozpalonych namiętnością dziewic pragnących skosztować zakazanego owocu. Teraz czuł się jednak zupełnie bezradny. Wypełniała go dziwna tęsknota, jakiej nigdy nie doświadczył, tęsknota za życiem spokojnym, wolnym od strachu i wojennej zawieruchy, za życiem z jedną tylko niewiastą. Z tą, która teraz mknęła na dereszowatej klaczy. Niemal fizycznie czuł ból na myśl, że musi odstawić Elżbietę do Dalewic i oddać w ramiona Gniewosza. Czyżby to zazdrość? - pomyślał Tomasz. Uczucie to dotychczas było mu obce niczym skute
lodem fiordy na dalekiej północy, teraz zaś wdarło się w jego serce. Nieznośna była mu myśl, że inny mężczyzna będzie uczyć Elżbietę miłości, rozpalać w niej namiętność, pieścić każdy zakamarek jej ciała i smakować perłowych ust. Kalski warknął gniewnie i chcąc pozbyć się natrętnych myśli, obejrzał się. Na wschodzie słońce straciło już szkarłatną barwę i stało wysoko nad widnokręgiem. Niebo było błękitne bez najmniejszej chmurki, co zwiastowało piękny, jesienny dzień. Chłopi z samego rana wyszli na pola. Oracze pługami przygotowywali ziemię pod oziminy, a idący za nimi siewcy rzucali nasiona zbóż. Widząc jeźdźców, przystawali zaskoczeni niecodziennym widokiem. Rzadko zdarzało się, żeby w czas pokoju przez ich pola przejeżdżał zbrojny poczet. Jeszcze dziwniejsze było, że na jednym z wierzchowców siedziała młoda dziewczyna. Wszak nie uchodziło, żeby niewiasty jeździły w siodle. Od tego miały powozy, furmanki, zaprzęgi, gdyż powszechne było mniemanie, że kobiety to istoty słabe i do konia zbyt delikatne. Niektórzy chłopi czynili znak krzyża, z dezaprobatą kręcąc kudłatymi głowami. Szybko jednak wracali do pracy, do szarej rzeczywistości wypełnionej codziennym trudem i znojem. Jeźdźcy za plecami pozostawili pola, chłopów z ich przyziemnymi sprawami i pędzili leśnym traktem, w cieniu dębów, buków i brzóz. Schowani za mozaiką liści utkaną z brązu, żółci i szkarłatu poczuli się bezpieczni. - Trzeba koniom dać wypocząć - rzekł Kulin, podjeżdżając do Tomasza. Kalski skinął głową. - Stać! - krzyknął i pierwszy osadził swojego wierzchowca w miejscu. - Robimy postój. Rycerze z ulgą zeskoczyli z siodeł, rozprostowując kości. Wyciągnęli bukłaki z wodą, chleb oraz placki wykradzione przez Sławomira z zamkowej kuchni i zasiedli na mchu pod rozłożystym dębem. Jedli w milczeniu. W pamięci mieli dwóch poległych towarzyszy, których ciała pozostały na dziedzińcu. Żywili nadzieję, że ludzie Rafała uszanują zmarłych i pochowają ich w poświęconej ziemi. Elżbieta, która od chwili porwania nie odezwała się słowem, odeszła kilkanaście kroków od biesiadujących mężczyzn, oparła się plecami o wysmukłą brzozę i przymknęła oczy, wystawiając twarz do słońca. Poczuła, jak ciepłe promienie muskają jej policzki, przenikają w głąb duszy, przeganiając wszystkie lęki. Przestała się bać. Nocna potyczka i ucieczka stawały się odległym wspomnieniem i zapewne za kilka lat będzie mówić o tym zdarzeniu jak o dobrej zabawie, zapominając, jak trzęsła się ze strachu. Jednak promienie słońca nie mogły wyprzeć olbrzymiego smutku z jej serca. Przez całe życie więziona była na zamku w Michowie i najbardziej pragnęła wolności.
Jednak teraz, gdy ją wreszcie otrzymała, gdy mogła odetchnąć pełną piersią i z nadzieją patrzeć w przyszłość, czuła bezgraniczną rozpacz. Niedługo wyjdzie za mąż za rycerza cieszącego się łaską króla i opływającego w zaszczyty. Będzie mogła przebierać w sukniach, uczestniczyć w życiu dworskim, spacerować po ogrodach z innymi damami, rozprawiając o sztuce, literaturze, a częściej o tym, kto, z kim i ile razy. Lecz ona gotowa była oddać to wszystko, porzucić życie w bogactwie za kilka chwil u boku ukochanego. Albowiem Elżbieta Warsz kochała Tomasza Kalskiego i nic tego nie mogło zmienić. - Elżbieto - usłyszała ciepły głos. - Dobrze się czujesz? Otworzyła oczy i spojrzała w zatroskaną twarz Tomasza. Skinęła głową, ale na jej czole widoczna była głęboka zmarszczka. - Widzę, że coś cię trapi? - Dotknął jej ramienia, a ona wstrzymała oddech. - Daleko zostawiliśmy zamek Rafała i wątpię, żeby pogoń nas doścignęła. - Nie tym się martwię. - Zatem dlaczego znajduję smutek w twoich oczach? - Nie domyślasz się? Tomasz pokręcił głową. Oczywiście domyślał się, ale był mężczyzną, a ci, dopóki nie usłyszą z ust kobiety tego, co można wyczytać pomiędzy słowami, niczego nie przyjmą do wiadomości. Trzeba im wszystko wyłożyć na ławę bez żadnych subtelności, po prostu obuchem w łeb. Elżbieta westchnęła ciężko, zmrużywszy gniewnie oczy, spojrzała na Kalskiego i już chciała wykrzyczeć mu swoją miłość prosto twarz, wykrzyczeć ją całemu światu, ale w tym właśnie momencie podszedł do nich Kulin. Stanął obok, przestępując z nogi na nogę, niepewnie spoglądając to na dziewczynę, to na Tomasza, świadom, że przerwał coś ważnego, zerwał jakąś niewidzialną nić między dwojgiem ludzi. Nić, która miała się dopiero rozwinąć i opleść ich kokonem namiętności. - Czego? - warknął Kalski. - Musimy jechać - odparł Bośniak. - Nie mitrężmy czasu nad miarę. Rycerz herbu Róża spojrzał smutno na Elżbietę, ale w jego oczach było coś, co sprawiło, że jej serce zabiło mocniej. Dostrzegła pragnienie, które każda kobieta bez względu na wiek i pochodzenie potrafi odczytać bezbłędnie. Wyciągnął dłoń, jakby chciał dotknąć jej policzka. Otwierał już usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle jego czoło zachmurzyło się, cofnął rękę, odwrócił się i krzyknął: - Na koń! ***
Tomasz Kalski, otulony w futra, siedział na ławie wpatrzony się w buchające z kominka iskry. Trzymając kubek grzanego piwa, cieszył się ciepłem i myślał o minionym dniu. Po ucieczce z zamku przez cały ranek jechali na północ, żeby około południa zatoczyć szeroki łuk i skręcić na zachód. W celu zmylenia pogoni przedzierali się przez leśne knieje, galopowali przez pola i łąki, wreszcie wjechali na główny trakt do Krakowa. Po pięciu godzinach w siodle, podczas których Tomasz zarządził zaledwie trzy krótkie postoje, dojechali do rozwidlenia dróg i tam natrafili na karczmę. Wszyscy byli zmęczeni całodzienną podróżą, a wraz z nadejściem mroku pojawił się przenikliwy ziąb, więc Kalski postanowił, że noc spędzą pod dachem. Zadecydował tak przede wszystkim przez wzgląd na Elżbietę, która zmarznięta i zmęczona ledwie trzymała się w siodle. Okrucieństwem byłoby kazać jej spać w naprędce postawionym szałasie. Co prawda gospoda, której właścicielem był barczysty sołtys z pobliskiej wsi, leżała jeszcze we włościach Rafała, ale wystarczająco oddalili się od zamku, żeby czuć się bezpiecznie. Ponadto wydawało się, że stryj dziewczyny zrezygnował z pościgu, wysłany na zwiad Marcin nie odkrył żadnych zbrojnych oddziałów. Gospoda przedzielona była sienią prowadzącą do stanu. Po lewej znajdowała się izba karczemna, w której zbierali się chłopi, żeby przed snem napić się piwa, pogawędzić z kumami o pogodzie i ponarzekać na cały świat. Po prawej była obszerna izba gościnna, w której leżały tylko sienniki, i alkierz dla znamienitszych gości. Rycerze ulokowali się w izbie i przyszli napić się piwa. Natomiast Elżbieta zajęła alkierz z łożem i od razu udała się na spoczynek. - Nad czym tak dumasz, Tomaszu? - Tybald przysiadł się do Kalskiego. Najwidoczniej znudziło go już prawienie komplementów dwóm pulchnym dziewkom służebnym, które niewątpliwie były córkami gospodarza, bo podobne były do niego jak dwie krople wody i tym samym zamaszystym gestem podawały kruże z piwem. Tymczasem rycerz herbu Róża nie miał ochoty na rozmowę. Jego myśli natrętnie krążyły wokół Elżbiety. Złościł się na nią za jej urodę, blask bursztynowych oczu, uśmiech, aksamitny głos, za wypowiedziane i niewypowiedziane słowa, za wszystko, co w niej podziwiał. W swoim życiu spotkał tysiące urodziwych niewiast, ale żadna nie rozpaliła w nim takiego ognia. I nie była to tylko namiętność, ale uczucie, które Tomasz Kalski obawiał się nazwać. - Idź do niej. - Tybald mrugnął okiem. - Póki nie jest za późno. - Co?! - Przecież oboje tego pragniecie. Na staje widać, że macie się ku sobie. Nawet Gwido Łysy to spostrzegł, choć w tym względzie bystrości ma tyle, co i włosów na głowie.
Szampańczyk roześmiał się i klasnął w kolano ukontentowany własnym żartem. Zaraz jednak spoważniał, widząc surowe spojrzenie Tomasza, i rzekł: - Uczuć nie można w sobie tłumić, bo wybuchną niczym bombarda, gdy za dużo prochu nasypiesz. A wtenczas biada wszystkim wokoło. Nie zwlekaj, bo skończy się to nieszczęściem. - Nic nie pojmujesz - prychnął Tomasz. - Pochodzę z Szampanii - obruszył się Tybald, dumnie wypinając pierś. - A tam ludzie na winach i miłości wyznają się najlepiej. Można rzec, że w miłowaniu jesteśmy mistrzami, jak wy, Polacy, w wojowaniu. Jakbyście do kochania byli tak skorzy jak do wojaczki, rychło zastępy waszych potomków cały świat by opanowały. - Źle się stało, że cię na wyprawę zabrałem, boś ty nie rycerz, jeno filozof. Tybald uśmiechnął się samymi kącikami ust i położył dłoń na ramieniu Tomasza. - Radę ci dam, przyjacielu, choć nigdy tego nie robię, bowiem dar to niebezpieczny, co równie wiele pożytku jak i szkody może przynieść. - Zamilkł na chwilę, uważnie spoglądając na Kalskiego. - Rzeknij Elżbiecie, co do niej czujesz, i niechaj ona ci odpowie. A wtenczas okaże się, co los wam przyniesie. Może będzie to radość, może smutek, któż to zgadnie? Jeśli tego nie uczynisz, do końca swoich dni będziesz żałował, żeś nie spróbował. - Dobrze wiesz, że Elżbieta nie mnie jest przeznaczona. - Przeznaczenie... - prychnął rycerz z Szampanii. - A czymże ono jest? To wymówka dla tych, którym brak odwagi do działania i zadowalają się byle czym. O swoje szczęście trzeba walczyć, Tomaszu, z całych sił i każdym dostępnym orężem. Miłość to nie szranki, w których jest miejsce na honor i kurtuazję. Miłość to wojna, bezwzględna i okrutna. Więc idź do niej i niech stanie się, co ma się stać. Kalski westchnął ciężko i długą chwilę patrzył w ogień. Wreszcie wstał i przeciskając się między stołami, wyszedł do sieni. Stanął przed drzwiami Elżbiety. Delikatnie zapukał. Odpowiedziała cisza. Zapukał głośniej. Znowu nic. Może Elżbieta już spała? A może domyślała się, kto stoi przed komnatą, i dlatego nie odpowiadała? Tomasz pokręcił głową i już miał wrócić do izby, gdy nagle drzwi uchyliły się lekko. Po chwili wahania wszedł do środka. Elżbieta stała obrócona plecami, wpatrzona w mrok za oknem. Pozostała w stroju podróżnym, jedynie zdjęła futrzaną czapkę i rozpuściła włosy. W nikłym blasku jedynej świecy palącej się w pomieszczeniu, dziewczyna wydawała się przynależeć do innego świata, gdzie zarówno aniołowie, jak i demony mają wstęp, ale nie zwykli śmiertelnicy. Daleka i niedostępna.
Kalski podszedł do niej i wyciągnął rękę. Gdy Elżbieta poczuła dotknięcie na ramieniu, natychmiast odwróciła się i wtuliła w ramiona mężczyzny. Całą sobą. Tomasz poczuł jej bliskość, ciepło, bijące mocno serce. Zanurzył twarz w jej włosach, w zapachu, aurze, jaką emanowała. Wszystko przestało mieć znaczenie: rycerskie powinności, służba dla Gniewosza z Dalewic, kariera i honor. Istniała tylko ona. Trwali tak, zdawało się, wieczność, bo wbrew temu, co mówił Tybald, słowa nie były potrzebne. W tym jednym uścisku zawierała się cała ich miłość, wszystko, co chcieli sobie przekazać. Tomasz spojrzał w oczy Elżbiety i odczytał jej pragnienia. Delikatnie dotknął palcami jej policzka, uśmiechnął się lekko i nachylił ku drżącym ustom. Oddała pocałunek, najpierw delikatnie, niepewnie, bo pierwszy raz całowała mężczyznę. Jednakże okazało się to przyjemniejsze, niż oczekiwała i już bez lęku poddała się pieszczotom. Wypełniła ich namiętność. Pocałunki stały się mocniejsze, czułości odważniejsze i alkierz wypełniły przyspieszone oddechy, szepty, westchnienia. Tomasz niecierpliwie rozsupłał rzemienie jej kaftana, niemal rozerwał koszulę i wyłoniły się jędrne, blade piersi. W pierwszym odruchu zawstydzona Elżbieta chciała się zasłonić, ale mężczyzna powstrzymał jej ręce, przez chwilę podziwiał to dzieło natury, następnie zbliżył usta i zaczął delikatnie pieścić brodawki. Dziewczyna przymknęła powieki, odchyliła głowę, pozwalając, żeby jej marzenia wreszcie się spełniły. Wkrótce nadzy leżeli na łóżku. Zręczne dłonie Tomasza wędrowały po całym ciele Elżbiety, gładząc uda, biodra, brzuch, a palce docierały do najintymniejszych miejsc. A ona nie pozostała dłużna, pieszcząc go rękoma, ustami, językiem, trochę niezgrabnie, ale brak wprawy nadrabiała zapałem. Pożądanie zdawało się rozsadzać ściany komnaty. Dziewczyna położyła się i rozsunęła kolana, trochę z obawą, ale Tomasz wszedł w nią delikatnie, powoli, gotowy w każdej chwili się wycofać. Elżbieta krzyknęła i wbiła paznokcie w plecy mężczyzny, ale po chwili ból przerodził się w rozkosz. Teraz już kochali się mocno, gwałtownie, ich ciała stały się jednością, oddechy przyspieszyły, aż wypełniło się to, co się miało wypełnić. Elżbieta zadrżała i wygięła się w łuk. Jęknęła przeciągle i wyczerpana opadła na posłanie. Spełnieni smakowali się leniwie, w milczeniu, aby nie spłoszyć tej chwili. Tomasz wodził palcami po twarzy kochanki, dotykając warg, policzków, brwi. Zachwycał się jej urodą, bo kobieta najpiękniejsza jest zaraz po spełnieniu. A Elżbieta, leżąc u boku mężczyzny, była wreszcie szczęśliwa.
Podczas tej nocy kochali się jeszcze kilkakrotnie, pieścili i szeptali czułości. Wreszcie zmęczeni nie tyle miłością, bo wigoru i zapału im nie brakowało, lecz całodzienną podróżą, zasnęli, wtuleni w siebie. Nie słyszeli głośnych toastów Szczepana z Kurozwęk, sprośnych żartów opowiadanych przez Gwidona Łysego i pieśni Tybalda, który uważał się za dobrego śpiewaka, z czym nie zgadzali się jego kompani. Nie słyszeli również, jak karczmarz zawołał swojego sługę do kuchni. Nie słyszeli, jak ów sługa szybko osiodłał konia, a potem pogalopował na wschód. *** Kalski obudził się nagle, z niejasnym poczuciem, że coś jest nie tak, jak powinno. Resztki snu natychmiast czmychnęły z jego powiek i zaniepokojony otworzył oczy. Świtało. Blade światło leniwie sączyło się z okna do komnaty, kąpiąc ją w blasku listopadowego poranka. Tomasz uważnie nasłuchiwał, ale oprócz równego oddechu przytulonej do niego Elżbiety i głośnego chrapania śpiących za ścianą rycerzy, do jego uszu nie dochodziły żadne dźwięki. To go jeszcze bardziej zaniepokoiło. W swoim życiu Kalski odbył wiele podróży, tygodnie całe spędzając na szlaku, i wielokrotnie nocował w przydrożnych oberżach. Z doświadczenia wiedział, że ostatnią rzeczą, jakiej mógł się tam spodziewać o poranku, była cisza. Niezliczoną ilość razy robił wyrzuty gospodarzom o piejące koguty lub hałaśliwe prace w obejściu, którym zazwyczaj towarzyszyło głośne szczekanie psów. A tutaj cisza. Ostrożnie, żeby nie obudzić Elżbiety, wstał z łóżka i wyjrzał przez okno. Padał pierwszy w tym roku śnieg i białe płatki majestatycznie opadały na zmarzniętą ziemię. Na podwórzu nie było nikogo widać, żadnych ludzi ani zwierząt. Wyglądało, jakby gospodarz z całą rodziną i służbą opuścili karczmę. Tylko dlaczego? Tomasz zaczął się pospiesznie ubierać. Był zły na siebie, gdyż zaaferowany miłosną gorączką zupełnie zapomniał o ostrożności i nie wyznaczył nocnych wart. Wdziewając koszulę, raz jeszcze zerknął przez okno i zauważył skradającego się ku gospodzie uzbrojonego człowieka. Wytężył wzrok, spostrzegając następnych zbrojnych otaczających budynek. Nie było wątpliwości, że to ludzie Rafała. Ruszył do drzwi, w biegu chwytając kolczugę i miecz. - Co się stało? - spytała Elżbieta, przecierając zaspane oczy. - Ubieraj się! - krzyknął. Kopnął w drzwi izby gościnnej, które z hukiem wyleciały z futryny. Jego ludzie zerwali się, chwytając za broń. - Znaleźli nas! - warknął Tomasz. - Gwido i Szczepan, do drzwi wejściowych. Zaryglujcie
i nie dajcie nikomu wedrzeć się do środka. Petr i Helm, do izby karczemnej. Tam są duże okna, mogą próbować przez nie wejść. Marcinie, ty wejdź na dach i szyj z łuku do każdego, kto się zbliży. Reszta do stanu! Nie możemy stracić koni! Nim skończył mówić, mężczyźni byli już w zbrojach. Rozbiegli się na wyznaczone pozycje. Kalski wrócił po Elżbietę, która blada i przerażona czekała na niego pośrodku komnaty. - Gotowa? - Tak - odparła cicho. - Idziemy. Chwycił ją za rękę i w tym momencie rozległ się szczęk oręża. To Morawianin i Czech starli się ze zbrojnymi, którzy dostali się do karczemnej izby. Helm walczył jak szalony, uderzał, odskakiwał, żeby nagle wbić sztych w gardło przeciwnika. Nie minęło pół zdrowaśki, a pod jego mieczem padło trzech ludzi. Czarnowłosy Petr rąbał toporem, roztrzaskując tarcze, hełmy i czerepy. Niewiele to jednak dało, bo przez rozbite okna wdzierali się kolejni, spychając rycerzy w głąb izby. I gdy wydawało się, że będą musieli ustąpić, czeski mocarz ryknął wściekle, dźwignął ciężką ławę i ruszył. Zbrojni w panice czmychnęli na zewnątrz, prócz czterech, których Petr przyparł do ściany. Chrupnęły kości. W tym czasie Helm doskoczył do drewnianych okiennic i zaryglował je. Otarł pot z czoła, uśmiechając się szeroko. Tym razem im się udało. Nie miał tyle szczęścia młody Szczepan z Kurozwęk. Dobiegł do głównych drzwi przed Gwidonem i zastał je rozwarte na oścież. W progu stał Hubert - siwowłosy dowódca pocztu Rafała. Uzbrojony był w nadziak, straszną broń ze stalowym żeleźcem młotkowym z jednej strony, z drugiej zakończonym ostrym, zakrzywionym dziobem. Na ramieniu nosił tarczę z herbem swojego suwerena. Szczepan ufny w swoją siłę i umiejętności zaatakował. Doświadczony wojak uśmiechnął się kpiąco. Spędził na wojnach trzydzieści lat i niestraszny mu był gołowąs, który ledwie puścił spódnicę matki. Przyjął cios na tarczę i wbił zakrzywiony dziób broni w czoło młodzieńca. Gwido Łysy, widząc to, ryknął i zakręcił kiścieniem. Najeżony kolcami stalowy bijak ze świstem przeciął powietrze, ale trafił w pustkę. Siwowłosy zdołał odskoczyć. Wypadł na podwórze, a rozwścieczony Gwido ruszył za nim. Nie zważał, że zostawił otwarte drzwi do gospody i pcha się wprost pod miecze czekających na zewnątrz zbrojnych. Zawładnęła nim żądza mordu, przed oczami pojawiła się czerwona mgła i jedyne, czego pragnął, to rozłupać czaszkę tego psa, który zabił Szczepana. W Krakowie powiadają, że zbiry z Kazimierza nie posiadają honoru i za nic mają
świętości, jednak nie jest to do końca prawdą. Gwido Łysy, który gotów byłby za kilka grzywien sprzedać własną matkę i bez mrugnięcia okiem poderżnąć gardło bratu, wielce cenił więzy przyjaźni. Dla kompana, z którym przelewał krew, gotów był pójść do piekła. I to właśnie uczynił. Gwido zaatakował ponownie, zgrzytnął łańcuch i kula wystrzeliła w twarz siwowłosego. Mężczyzna i tym razem zdołał się uchylić, ale stalowe kolce przeorały mu policzek. Krzyknął z wściekłości i bólu. Następny cios przyjął na tarczę. - Na Boga! - krzyknął. - Zabijcie go! Dopiero teraz dziesiątka zbrojnych, którzy do tej pory spoglądali, jak dowódca cofa się przed oszalałym demonem, rzuciła się do ataku. Pierwszy zaszedł Gwidona od tyłu i padł z przeszytym gardłem. Następnemu żelazny grot strzały przebił udo. To Marcin z dachu raził przeciwników. Zbrojni rozpierzchli się, szukając schronienia. Widząc to, Gwido, któremu nagle wrócił rozsądek, zaczął się wycofywać do gospody. Jednakże siwowłosy ruszył na niego. Rozpędzony zanurkował pod rozbujanym łańcuchem i niespodziewanie pchnął tarczą. Zupełnie zaskoczony Gwido padł na plecy, wypuszczając z ręki kiścień. Zrozumiał, że to koniec. On, zabijaka z Kazimierza, znający wszystkie brudne sztuczki, dał się podejść jak dziecko. Skrzywił usta w uśmiechu tuż przed tym, jak ciężka głowica nadziaka rozłupała mu głowę. Zbryzgany krwią Hubert z poharatanym przez kiścień policzkiem wyglądał niczym upiór. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę gospody, nie zważając na łucznika na dachu. Żelazny grot śmignął mu nad uchem, ale on nawet nie zwolnił kroku. Chybiła kolejna strzała. Marcin pokręcił ze zdumieniem głową, z tak bliska nigdy nie pudłował. Zdawało się, że siwowłosego chroni jakaś magia. Marcin całą uwagę skupił na dowódcy i nie spostrzegł, jak jeden ze zbrojnych, ten sam, co jeszcze chwilę temu uciekał, jakby go sam diabeł gonił, zbliżył się do budynku z kuszą. Nie zauważył, jak kusznik bierze go na cel, mrużąc oczy i wysuwając język. Nie usłyszał naciskanego spustu, obrotu orzecha, zwalnianej cięciwy. Dopiero gdy żelazny grot przeszył jego serce, spojrzał zdziwiony na przebity kaftan, wzniósł oczy ku niebu i zwalił się z dachu na oszronioną ziemię. Teraz siwowłosy mógł bez przeszkód wejść do gospody, ale nagle przed samym jego nosem drzwi się zatrzasnęły. To Helm i Petr, gdy już uporali się z wrogami w izbie karczemnej, wyszli na sień sprawdzić, co się dzieje. Widząc pobojowisko i szeroko otwarte drzwi, doskoczyli do nich i
zamknęli. Na niewiele się to jednak zdało, bo ludzie Rafała zaraz je wyważyli, wpadli do środka i w wąskim korytarzu rozgorzała prawdziwa bitwa. Nie minęły dwa pacierze, a do budynku dostali się kolejni zbrojni i dwaj rycerze znaleźli się w pułapce. Przywarli do siebie plecami, odpierając ataki z obu stron. Walczyli zaciekle do samego końca, bo wiedzieli, że na litość nie mają co liczyć. Porwanie niewiasty było większą zbrodnią niźli morderstwo. Pierwszy poległ Morawianin. W ferworze walki potknął się o trupa i nadział wprost na wymierzony w niego sztych. Ostrze miecza rozorało brzuch i wnętrzności wylały się na podłogę. Umarł, wijąc się w konwulsjach. Czech przez chwilę samotnie odpierał ataki, rąbiąc toporem na prawo i lewo, ale zmęczony, krwawiący z licznych ran słaniał się na nogach. Próbował jeszcze przebić się na zewnątrz, lecz nie dał rady. Wreszcie przyparty do ściany osunął się na ziemię, a ostatnią rzeczą, jaką ujrzał, były uniesione w górę ostrza mieczy. Tymczasem w stajni połączonej z wozownią zabarykadowani porywacze uważnie nasłuchiwali dźwięków dochodzących z sieni. Nagle ucichł szczęk oręża, zamilkły okrzyki i nastała złowroga cisza. - Co się dzieje? - spytał zaniepokojony Jakub Zaręba. - To koniec - wyszeptał Kulin. - Idą po nas. Jakby na potwierdzenie rozległo się walenie w drzwi od strony sieni. Jednocześnie ludzie Rafała od zewnątrz zaczęli wyważać wrota. Tomasz, trzymając w ramionach przerażoną Elżbietę, wiedział, że lada chwila z obu stron wedrą się zbrojni, a wtedy nie będzie już żadnej nadziei. - Co robimy? - spytał Kulin. - Konie są gotowe. Możemy spróbować się przebić. Kalski skinął głową. To było jedyne rozsądne rozwiązanie. Wierzył, że ludzie Rafała nie użyją kusz w obawie o życie dziewczyny. Dawało to pewną nadzieję. - Ruszajmy - rozkazał i skierował się w stronę wierzchowca. - Czekaj! - rzekł Tybald, uważnie przyglądając się Elżbiecie. - Mam pewien pomysł. *** Rafał z Michowa z odległości około stu kroków obserwował, jak jego ludzie oblegają budynek. Chociaż miał na sobie solidną kolczugę, którą niegdyś zamówił u najlepszego pancernika w Krakowie, przyłbicę kosztującą tyle co trzy krowy oraz najlepszej jakości miecz, nie odważył się podejść bliżej. Nie był głupcem, żeby ryzykować życie. Teraz, gdy już Tomasz Kalski i jego kompani zostali osaczeni, ich pochwycenie lub zabicie było kwestią czasu. Obawiał się tylko, żeby Elżbiecie nie stała się krzywda.
Dziewczyna, jako dziedziczka majątku Warsza, była warta fortunę, jednak nie tylko to było przyczyną niepokoju Rafała. Gdy została porwana, uświadomił sobie, że darzy bratanicę niemal ojcowskim uczuciem. Teraz żałował, że wcześniej nie okazywał jej więcej miłości. Gorąco wierzył, że nic nie jest jeszcze stracone i w przyszłości będzie ku temu okazja. Ale najpierw musiał ją odbić z rąk tych zbójów. Przez cały poprzedni dzień jego ludzie przeczesywali okolicę, ale Kalski ze swoją bandą zapadł się jak kamień w wodę. Z nadejściem zmierzchu zaprzestali poszukiwań i zdawało się już, że to koniec, gdy zdarzył się cud. Nocą do zamku przybył sługa z wieściami, że Elżbieta przebywa w karczmie jego pana. Gospodarz rozpoznał dziewczynę, bo kilkakrotnie widział ją na michowskim zamku. Dotarli na miejsce tuż przed świtem, kiedy w karczmie jeszcze wszyscy spali. Niestety, nie udało się wziąć ich z zaskoczenia i rozgorzała prawdziwa bitwa. Gdyby nie Elżbieta, Rafał kazałby podpalić stajnię, w której ukrył się z nią przeklęty Kalski, ale jej życie było najważniejsze. Spoglądał więc, jak jego ludzie nieudolnie taranują wrota. Westchnął ciężko. Potrwa to dłużej, niż się spodziewał. - Wnet ich dostaniemy - rzekł siwowłosy. Zostawił swoich ludzi rozrąbujących drzwi od strony sieni i przyszedł zdać Rafałowi sprawę z poczynań. Ten skinął tylko głową. Nagle wrota stajni rozwarły się szeroko i na zewnątrz wypadło najpierw czterech jeźdźców, którzy przebili się i pogalopowali na północ. Zaraz po nich wyjechała pozostała trójka i skierowała się na zachód. - Rozdzielili się - syknął wściekle siwowłosy i ruszył w stronę koni. - Podzielę siły i zaraz ruszamy w pościg. - Nie! - krzyknął Rafał i mrużąc oczy, przyglądał się uciekającej trójce. Z daleka dostrzegł postać Elżbiety odzianą w strój do konnej jazdy, rycerza w śnieżnobiałej jace i brodatego Bośniaka, sługę Kalskiego. Wskazał ich palcem. - Jedziemy tylko za nimi. Najważniejsza jest moja bratanica. Najpierw jechali szerokim gościńcem prowadzącym do Małopolski, potem uciekinierzy skręcili w głębokie bory rozciągające się na południu. Tam, klucząc leśnymi ścieżkami, usiłowali zmylić pogoń, ale tym razem poczet Rafała nie dał się zwieść. Czterdziestu jeźdźców cały czas podążało za trójką zbiegów i było pewne, że prędzej czy później ich dopadną. Na niebie zawisły ciemne, złowieszcze chmury. Zupełnie zakryły słońce. Wzmógł się mroźny wiatr wiejący z północy, śnieg padał coraz mocniej, pokrywając drzewa gęstym, białym puchem.
Rafał mocniej przytulił się do końskiej grzywy, próbując poprzez wirujące płatki wypatrzyć uciekinierów. Wjeżdżali na pokryte lasem wzgórze, na którego szczycie stały ruiny strażnicy, wybudowanej przed stuleciem do obrony przed Tatarami. Widocznie Kalski nie znał okolicy, bo nie wiedział, że po drugiej stronie wzgórza jest strome zbocze, z którego konie nie zjadą. Uciekinierzy będą musieli zawrócić lub pojechać na wschód. - Hubert! - Rafał przywołał dowódcę pocztu. - Weź połowę ludzi i objedź wzgórze od wschodu. Zamkniemy ich w pułapce. Uciekinierzy, dojechawszy na szczyt, zorientowali się, że nie dadzą rady zjechać ze stoku, i skręcili na wschód. Nie ujechali jednak nawet stai, gdy trafili na grupę Huberta. Znaleźli się w potrzasku i nie mieli dokąd uciec. Zsiedli z koni i czekali. Rafał z daleka już widział, że coś jest nie tak. Zmarszczył brwi, spoglądając na trzy sylwetki na wzgórzu. Jak mógł tego wcześniej nie spostrzec? Podjechał bliżej i jego podejrzenia się sprawdziły. Rycerz w śnieżnobiałej jace ze szkarłatną różą nie był Tomaszem Kalskim, tylko jego kompanem, tym przybłędą z Szampanii. W strój Elżbiety przebrany był niższy i szczuplejszy z braci Zarębów, Jan, który teraz razem z Kulinem radośnie szczerzył zęby. Tylko Tybald zachowywał powagę, świadom grożącego im niebezpieczeństwa. Przyłożył dłoń do piersi i ukłonił się dwornie. - Witajcie, panie. Dufam, iż potraktujesz nas łagodnie, albowiem to Tomasz Kalski uprowadził waszą bratanicę, a my wypełnialiśmy tylko wolę naszego dowódcy. - Rozłożył bezradnie ręce. - Taka służba. W Rafała jakby piorun strzelił, jego twarz nabiegła krwią, w oczach pojawił się drapieżny błysk, usta gniewnie zadrżały. W jednej chwili zeskoczył z konia, doskoczył do rycerza, chwytając go za jakę. - Ty psie! - ryknął. - Gadaj, gdzie pojechali? - Nie wiem. - Tybald wzruszył ramionami. - Tomasz nic nam nie rzekł. - Łżesz! Dokąd zabrał Elżbietę? - Skąd mam wiedzieć? Spytaj jego spowiednika... Dostał w twarz. Poczuł krew z rozbitego nosa, ale utrzymał się na nogach. Kulin i Jan rzucili się na Rafała, ale zaraz poczuli sztychy mieczy na gardłach. - Powiesz mi wszystko albo zabiorę cię do zamku i w katowni Hubert będzie cię powolutku obdzierał ze skóry, kawałek po kawałeczku, a rany sypał solą. Będziesz żałował, że w ogóle się urodziłeś. Tybald, ścierając krew z twarzy, zerknął na siwowłosego, który stał u boku swojego pana niczym wierny pies czekający na rozkazy. W jego rybich oczach pojawił się jakiś niezdrowy
błysk i rycerz z Szampanii zrozumiał, że nie jest to tylko czcze gadanie. - Nic więcej nie rzeknę - odparł cicho. - A może twoi towarzysze będą bardziej rozmowni? - zapytał Rafał i wściekłym spojrzeniem powiódł po twarzach obu rycerzy. - Jeśli życie wam miłe, zacznijcie gadać! Jan Zaręba odwrócił głowę, patrząc na płatki śniegu. Natomiast Bośniak skrzywił się i splunął pod nogi pana z Michowa. Widząc to, Tybald uśmiechnął się i rzekł: - Nic z nas nie wydusisz. - To się zaraz okaże - powiedział siwowłosy. Nagle wyszarpnął zza pasa mizerykordię, stanął za Janem Zarębą i jednym płynnym ruchem poderżnął mu gardło. Rycerz zarzęził, chwycił się za szyję i padł martwy. Na oszronionej ziemi pojawiła się plama krwi, która cały czas rosła. Szampańczyk ryknął wściekle i nie zważając na mierzące w niego miecze, przypadł do leżącego Jana. - Ty suczy synu! - Spojrzał na Huberta. - Zabiłeś go. Mężczyzna roześmiał się szyderczo, wolno podszedł do Kulina i przystawił mu ostrze do gardła. - W dobrym obyczaju jest odpowiadać na zadane pytanie - rzekł, spoglądając rybimi oczami na Tybalda. - Przysięgam, że dopadnę cię i zabiję. - Może kiedyś szczęście się do ciebie uśmiechnie - odparł Hubert. - Jednakże teraz, jeśli chcesz, aby kompan twój żył, odpowiedz. - Kalski nie porwał dziewki dla siebie. - Rycerz z Szampanii ciężko przełknął ślinę. Zrobił to dla Gniewosza z Dalewic i do niego ją wiezie. - Co?! - zdumiał się Rafał, chwytając się za głowę. - Głupiec ze mnie, że wcześniej tego nie dostrzegłem. To wszystko sprawka Spytki, uknuła cały spisek... - Panie - wszedł mu w słowo siwowłosy. - Jest jeszcze szansa. Jeśli się pospieszymy, dopadniemy ich przed Dalewicami. Ruszamy w pogoń? Pan z Michowa westchnął ciężko, skierował spojrzenie na zachód, w stronę Małopolski, gdzie teraz zmierzała jego bratanica. Jeśli natychmiast nie podejmie decyzji o pościgu, straci Elżbietę, a wraz z nią cały majątek Warsza. Zawsze uważał, że człowiek jest kowalem własnego losu i ma wpływ na to, co go w życiu spotka. Jednak teraz po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że może Bóg ma własne plany w stosunku do każdego z ludzi i to, co się ma wypełnić, w końcu się wypełni. - Nie - odparł. - To już koniec.
*** Czasami losy człowieka zależą od jednej rozmowy, wypowiedzianych słów, decyzji, którą trzeba podjąć natychmiast. Czasami przy wyborze można kierować się rozwagą, rozumem, życiowym doświadczeniem, a niekiedy sercem. Elżbieta rozmyślała o tym, gdy ubrana w modną suknię z czerwonego atłasu z wydłużonymi, rozciętymi do przedramienia rękawami przechadzała się ukwieconą aleją po wawelskim ogrodzie. Po mroźnej zimie, która zaczęła się już w połowie listopada ubiegłego roku i trwała nieprzerwanie do kwietnia, nadeszła wreszcie wiosna. Przekwitły już forsycje, fioletem urzekały krokusy, ledwie wyrosłe z ziemi prymulki wystawiały czerwone płatki ku słońcu, a w ogrodach królowały róże. Elżbieta podeszła do białego krzewu, wciągając głęboko w płuca ich słodkawy, lekko mdlący zapach. Wróciły wspomnienia, których żadną siłą nie potrafiła wyrzucić z pamięci. Jej piękne, bursztynowe oczy zaszkliły się, po policzku popłynęła samotna łza, a w sercu pojawił się smutek i żal, za czymś, co odeszło, co było niedosiężne jak gwiazdy na nocnym niebie. Wyciągnęła rękę i palcami dotknęła płatków róży, białych jak w herbie Tomasza Kalskiego. Przymknęła oczy i znowu myślami była na trakcie do Dalewic w tamten mroźny, listopadowy dzień. Przerażona, zmarznięta i ledwie trzymająca się w siodle jechała obok Tomasza. Miała na sobie kaftan Jana Zaręby, w który kazano jej się przebrać, sztywny, niewygodny i śmierdzący, jakby nie był prany od miesięcy. Jednak dzięki temu fortelowi udało im się zmylić stryja, zgubić pogoń i bezpiecznie dojechać do Małopolski. Już nic im nie groziło. Teraz nadszedł czas na ważne decyzje. Elżbieta dobrze o tym wiedziała i co chwilę spoglądała na Tomasza, który przez całą drogę milczał. Może niepokoił się o towarzyszy, tych, którzy odciągnęli od nich pościg i zapewne dostali się w ręce Rafała? A może martwiło go to, co musiał uczynić? Gdy od Dalewic dzieliła ich zaledwie godzina drogi, zatrzymali się, żeby dać koniom odpocząć. Wtedy Kalski poprosił Sławomira z Kozichgłów i Jakuba Zarębę, żeby go zostawili z dziewczyną. Rycerze uśmiechnęli się znacząco i poszli się przejść, ale Tomaszowi nie w głowie były miłosne igraszki. Musiał wytłumaczyć Elżbiecie, dlaczego podjął taką, a nie inną decyzję. Mówił cicho, niemal szeptem, nie patrząc na nią, a z każdym wypowiadanym słowem dziewczyna miała coraz więcej łez w oczach. Potem już tylko szlochała z twarzą ukrytą w dłoniach. A Tomasz mówił i mówił. O tym, że nie mogą być razem, bo wtedy nigdzie nie zaznaliby spokoju, ścigani nie tylko przez jej stryja, ale również przez Gniewosza. Popadną w
niełaskę u króla i Kalski będzie musiał uchodzić za granicę. Tam co najwyżej zaciągnie się jako najemnik, bo nic innego w życiu nie potrafi robić, a przecież Elżbieta nie pójdzie za nim na wojnę. Ponadto Tomasz nie miał żadnego majątku, żeby zapewnić jej byt, a ona przecież posagu nie otrzyma. Tłumaczył, że przecież tak pragnęła dworskiego życia, pięknych sukien, ozdób i pachnideł. Wszystko to zapewni jej Gniewosz. Zabierać ją będzie w podróże, na dwory królów i książąt, gdzie ucztom, tańcom, turniejom rycerskim nie będzie końca. Elżbieta zostanie dwórką królowej Anny, wielką damą, podziwianą przez inne kobiety i adorowaną przez mężczyzn. A bardowie na jej cześć będą układać pieśni. Później mówiła ona, krótko, bo co tu dużo mówić. Rzekła, że za nic ma to wszystko i choćby w jednej sukni pójdzie za Tomaszem nawet na kraniec świata. Ale on nie zrozumiał. Nie zrozumiał miłości. Wyszła za Gniewosza, bo cóż innego jej pozostało? Do stryja wrócić nie mogła, a do klasztoru iść nie chciała. Wkrótce przekonała się jednak, że małżonek wcale jej nie kocha, jego zapewnienia o miłości były kłamstwem, a pragnął tylko jej majątku. Okazało się bowiem, że Elżbieta należne dziedzictwo otrzyma. Rycerz z Dalewic i jej matka obmyślili sprytny plan, który zakończył się sukcesem. Wysłanie Tomasza z misją porwania dziewczyny nie miało na celu uniknięcia rodowej wróżdy, jak przekonywał Gniewosz, ale przechytrzenie prawa. Wedle statutów kazimierzowskich panna, która zaaprobuje swoje uprowadzenie i zgodzi się wyjść za mąż za porywacza, utraci cały posag z wyjątkiem szat, w które była odziana w chwili porwania. Jednak to nie rycerz z Dalewic uprowadził Elżbietę i w świetle prawa nic nie można mu było zarzucić. Ponadto matka dziewczyny, Spytka, postarała się o poparcie u wysokich urzędników blisko związanych z dworem i było pewne, że Rafał skargami u króla nic nie zdziała. Co prawda pozwał Tomasza do sądu za napaść na jego domostwo, wyceniając szkody na kwotę dwóch tysięcy grzywien, ale Gniewosz zgodnie z obietnicą stanął w obronie Kalskiego. Po niezbyt długich negocjacjach stryj Elżbiety zgodził się odstąpić od oskarżenia za posadę kasztelana żarnowskiego, którą u króla wyjednał dla niego pan z Dalewic. Elżbieta otworzyła oczy, pochyliła się nad kwiatem, delektując się zapachem. Przypominał jej tamtą noc z Tomaszem, najpiękniejszą noc w jej życiu, gdy po raz pierwszy poczuła, jak to jest być kobietą. Niestety, też po raz ostatni. Gniewosz nie był dobrym kochankiem, pospiesznie zaspokajał swoje potrzeby, bez czułości, pocałunków, pieszczot, do których tęskni każda kobieta. Zresztą co to za mąż, który więcej czasu spędzał na dworze królewskim, na ważnych jakoby naradach niż w domu? Obowiązków miał tak wiele, że niemal zamieszkali w
Krakowie, a Dalewicami zarządzał Kalski. Rycerz herbu Róża pozostał na służbie u Gniewosza, z czasem stając się jego zaufanym człowiekiem i doradcą. Elżbieta z jednej strony cieszyła się, że tak często przebywa poza Dalewicami, z dala od Tomasza, bo nie widząc go, cierpiała mniej, z drugiej zaś strony tym większa była jej tęsknota. Pragnęła być blisko niego, bo nadal go kochała, jednocześnie zaś daleko, bo nie mogła znieść myśli, że mając ukochanego na wyciągnięcie ręki, nie może go choćby dotknąć. Została wykorzystana przez Gniewosza i własną matkę, którym zależało tylko na majątku Warsza, a ona sama była pionkiem na ich szachownicy. Elżbieta postanowiła, że nadszedł czas, by zagrać według jej własnych reguł. Uniosła lekko suknię i szybkim krokiem ruszyła w stronę zamku oznajmić mężowi, że wraca do Dalewic. Jeśli Gniewoszowi urząd podstolego jest milszy niż żona, niechaj zostanie. Tym lepiej dla niej, bowiem bez przeszkód będzie mogła zrealizować to, co zamierzała. Uśmiechnęła się. Po matce odziedziczyła nie tylko urodę, ale również niewieści spryt. *** Deszcz zacinał coraz mocniej i stojący na krakowskim rynku Tybald z Szampanii mocniej naciągnął kaptur. Spojrzał na pogrążone w wieczornej szarudze wejście do Piwnicy Świdnickiej, najlepszej karczmy w całym mieście. Znajdowała się pod ratuszem i należała do rady miejskiej. Szynkowano tutaj wyśmienite świdnickie piwo, na które zjeżdżali goście nie tylko z całego Krakowa, ale również z Kleparza i Kazimierza. To tutaj odbywały się słynne w całym królestwie hulanki. Również dzisiaj zabawa trwała w najlepsze i z szynku dochodziły rubaszne przyśpiewki, pijackie okrzyki oraz toasty wznoszone na cześć króla. Nie zanosiło się na szybki koniec biesiady. Tybald cierpliwie czekał. Czekał trzy lata, poczeka jeszcze trochę. Podrapał się po zarośniętym policzku, zastanawiając się, czy ten, którego tak długo szukał, opuści wreszcie karczmę, czy raczej przyjdzie mu tu stać do rana? Jednak teraz już nie mógł zrezygnować. Zbyt wiele czasu i złota kosztowało go znalezienie tego człowieka. Rycerz westchnął ciężko i szczelniej otulił się płaszczem. Pomimo że królował maj, noce nadal były zimne. Sprawę pogarszał nieustannie siąpiący deszcz. Nagle drzwi Piwnicy Świdnickiej otworzyły się, na zewnątrz wyszedł, a raczej wytoczył się wysoki, siwowłosy mężczyzna i chwiejnie ruszył ulicą Grodzką. Tybald od razu go poznał. Hubert - dawny dowódca pocztu Rafała z Michowa, człowiek, któremu obiecał śmierć. Po trzech latach Szampańczyk nadal pamiętał listopadowy dzień, w którym z zimną krwią został zamordowany Jan Zaręba. Siwowłosemu nie mogło to ujść płazem i właśnie dzisiaj jego czas miał się dopełnić. Tybald odczekał chwilę i ruszył za mężczyzną. Starał się trzymać na tyle daleko, żeby
tamten nie spostrzegł, że jest śledzony, a jednocześnie uważał, aby go nie zgubić. Czekał na odpowiedni moment. Niestety, mimo późnej pory na ulicy Grodzkiej było wielu przechodniów. Rzemieślnicy wracali do domów, hulacy podążali do karczem, szrotarze toczyli beczki z piwem, żebracy wyciągali ręce po jałmużnę, dziewki nierządne poszukiwały chętnych do miłosnych uciech i zdawało się, że Kraków nigdy nie zasypia. Wreszcie siwowłosy skręcił w mniej uczęszczaną ulicę Kocią, gdzie znajdowało się sporo drewnianych ruder biedoty. Zapewne po wydaleniu ze służby u Rafała nie było go stać na przyzwoitą kwaterę. Tybald nie zdziwił się, gdy usłyszał, że pan z Michowa pozbył się dowódcy swego pocztu. Hubert był okrutnikiem, a nie przystoi kasztelanowi żarnowskiemu otaczać się takimi ludźmi. Rycerz z Szampanii wraz z Bośniakiem Kulinem spędził prawie dwa miesiące w lochach zamku, zanim Gniewosz z Dalewic wyjednał dla nich wolność. Siwowłosy traktował ich na równi z psami, głodząc, trzymając w ciemnicy, na szczęście pan z Michowa nie zezwolił na tortury. Gdyby nie to, zapewne postradaliby życie. Dzisiaj jednak nadszedł czas zemsty. Mężczyzna ponownie skręcił i szedł teraz ulicą Psią, ciągnącą się wzdłuż miejskich murów. Tybald rozejrzał się i z zadowoleniem stwierdził, że oprócz nich nie ma tutaj żywej duszy. Przyspieszył i jeszcze przed Bramą Sławkowską dogonił Huberta. Ten jednak był wytrawnym wojownikiem i słysząc za sobą kroki, błyskawicznie odwrócił się i wyciągnął zza pasa miecz. - Czego chcesz?! - warknął zapitym głosem. Rycerz z Szampanii zatrzymał się, odchylił poły płaszcza i również sięgnął po oręż. - Odebrać ci życie. Siwowłosy zarechotał, aż nabrzmiała mu szkaradna blizna na policzku, pamiątka po kiścieniu Gwido Łysego. - Kimże jesteś? Ukaż swoje oblicze, żebym wiedział, kogo zabijam. Tybald ściągnął kaptur i stanął w poświacie księżyca. - Pamiętasz mnie? - zapytał. - Niegdyś przyobiecałem ci śmierć. Uśmiech zgasł na twarzy mężczyzny i zdawało się, że w jednej chwili wytrzeźwiał. Nagle ryknął wściekle i uderzył, mocno, zza głowy. Szampańczyk bez problemu sparował cios. Był wyśmienitym szermierzem, a przeciwnik odurzony piwem niezgrabnie wyprowadził uderzenie. Ponadto miecz nie był ulubioną bronią Huberta, ale po ulicach Krakowa nie wypadało chodzić z nadziakiem uznawanym za oręż nieprzystający szlachcicowi. Również kolejne uderzenie Tybald sparował i od razu odpowiedział, błyskawicznie tnąc w biodro siwowłosego. Lecz ten w ostatniej chwili wykonał unik. Rycerz z Szampanii uderzył
ponownie i znowu jego ostrze przecięło powietrze. Wiedział, że ma do czynienia z wojownikiem wprawionym we wróżdach rodowych i mimo wszystko pokonanie go nie będzie prostą sprawą. Próbował jeszcze wbić sztych w pierś przeciwnika, ale ten zdołał zbić brzeszczot Tybalda. Znowu zaatakował Hubert, ale zbyt wolno i przewidywalnie. Nie zaskoczyło to Szampańczyka. Ponowił atak na nogi, ale i ten zakończył się niepowodzeniem. Wyprowadził kolejne zamaszyste cięcie, które trafiło w próżnię. Odskoczył, ciężko oddychając. Zaczęli krążyć wokół siebie niczym dzikie zwierzęta, mierzyli się wzrokiem, szukając słabych punktów. W blasku księżyca widać było skupione twarze, zroszone potem czoła i oczy płonące bitewnym zapałem. Ruszyli na siebie. Rozległ się szczęk oręża, stal uderzała o stal, klingi krzesały iskry. Walczyli jak szaleni, uderzając mocno, wściekle, nie szczędząc sił. Mimo że Tybald był lepszym szermierzem, doświadczenie wojenne siwowłosego pozwalało mu unikać szerokich cięć, szybkich sztychów i błyskawicznie wyprowadzanych ciosów. Jednak z każdą kolejną chwilą Szampańczyk zdobywał większą przewagę i wiadomym było, że to on wyjdzie z pojedynku zwycięsko. Hubert, ciężko dysząc, spojrzał na niego błagalnie. - Poniechaj. - Nie! - odparł Tybald i uderzył ponownie. Ich ostrza zetknęły się, przywarli do siebie. W oczach Szampańczyka tliła się wściekłość, u Huberta strach i rezygnacja. To był koniec i obaj o tym wiedzieli. Zanim miecz przebije ciało, zanim krew wsiąknie w ziemię, pojedynek rozstrzyga się w głowach walczących. Przegrywa ten, który pierwszy zwątpi w swoją siłę, straci pewność siebie i nadzieję. Usta Tybalda drgnęły w lekkim uśmiechu. Nagle mocno skręcił ciało. Ciął mieczem z półobrotu, wkładając w to całą siłę, i siwowłosa głowa potoczyła się po ziemi. Rybie oczy, z których jeszcze niedawno wyzierało okrucieństwo, teraz tępo wpatrywały się w rozgwieżdżone niebo. Rycerz z Szampanii uważnie rozejrzał się po okolicy, schował miecz i jak gdyby nigdy nic ruszył w stronę rynku. Nie obejrzał się ani razu. Jego myśli popłynęły już gdzie indziej. Przed kilkoma dniami na zamku w Łęczycy król Władysław Jagiełło ogłosił rozpoczęcie nowej wojny z zakonem krzyżackim i niedługo wojska polskie ponownie uderzą na Prusy. Tybald nie brał udziału w wyprawie sprzed czterech lat i tym samym nie było go na polach Grunwaldu. Słyszał jednak o wielkich łupach przywiezionych z Prus, okazałych rynsztunkach zdobytych na Krzyżakach, wspaniałych koniach oraz bajecznych okupach za jeńców. Tym
razem nie chciał przepuścić okazji i postanowił zaciągnąć się do królewskiej armii. Już teraz cieszył się na myśl o nowej przygodzie, a także z tego, że spotka dawnych przyjaciół. Szczególną radość sprawi mu ujrzenie Tomasza Kalskiego, z którym nie widział się od czasu pamiętnego porwania Elżbiety Warszówny. Uśmiechnął się pod nosem, zastanawiając się, czy prawdą są pogłoski. Podobno, gdy Gniewosz coraz rzadziej odwiedzał swoją żonę w łożnicy, więcej czasu spędzając w Krakowie niż w rodzinnych Dalewicach, rezolutna niewiasta wzięła sobie Tomasza na kochanka. Mówiono nawet, że jej dwuletni syn jest Kalskiego, bowiem dzieciak miał rudą czuprynę. Słyszał, że pewnego razu Gniewosz w przypływie złości zdemolował całą rezydencję, a innym razem prawie zadusił w łożu żonę. Nie wynikało to jednak z zazdrości i złego charakteru, ale z faktu, że podstoli krakowski powoli tracił rozum. W chwilach zaćmienia umysłu uzbrojony w ostre przedmioty atakował służbę, domowników, a nawet godził w siebie. Jeśli prawdą jest, że choroba Gniewosza postępuje w takim tempie, to zapewne Elżbieta wystąpi do papieża z pismem o unieważnienie małżeństwa, myślał Tybald, a wtedy znowu będzie wolna i do tego z majątkiem. Rycerz z Szampanii roześmiał się. Wielce był ciekaw, czy na jace Tomasza Kalskiego nadal widnieje róża szkarłatna, czy może już biała?
I
NIECHAJ CISZA WZNIECI WOJNĘ
Michał Leczkow podążał traktem do Rypina, jadąc na cudnej urody gniadej klaczy, za którą zapłacił w Brodnicy zaledwie dwie grzywny, choć zwierzę warte było dwukrotnie więcej. Mężczyzna miał niezwykłą zdolność do zjednywania sobie ludzi, co przekładało się na wymierne korzyści. Kupcy zawsze oferowali mu towary po niższej cenie, czasem nawet rezygnując z własnej marży, szlachetni panowie traktowali go jak kompana, choć im urodzeniem ustępował, a niewiasty na jedno skinienie gotowe były za nim pójść choćby do piekła. Trudno im się dziwić, albowiem Michał był przystojnym, trzydziestoparoletnim mężczyzną o kruczoczarnych włosach i oczach błękitnych niczym wody mórz południowych. Twarz miał smagłą, policzki pokrywał kilkudniowy zarost, a lekko uniesiona brew nadawała mu zawadiacki wygląd. Podróżny otarł pot z czoła, z wyrzutem spoglądając na wysoko stojące słońce. Na niebie nie było jednej nawet chmurki i upał stawał się nie do wytrzymania. Leczkow żałował, że przyszło mu ruszyć na szlak. Z chęcią pozostałby w Brodnicy w gospodzie, gdzie wynajmował pokój z widokiem na Bramę Chełmińską, a nocą korzystał z uroków miasta. Niestety, mieszek był już całkiem pusty, co oznaczało, że Michał musiał szybko znaleźć jakieś dobrze płatne zajęcie. Jednak nie martwił się zbytnio. Umiał mieczem robić jak mało kto, swój rozum miał, a ponadto spryt i niebywałe szczęście, które niejednokrotnie ocaliło mu skórę. Tacy ludzie jak on, najemnicy gotowi służyć każdemu, kto sypnął brzęczącymi monetami, zawsze byli potrzebni, szczególnie teraz, gdy wojny wzniecano jedną po drugiej. Michał Leczkow uniósł się w siodle, spoglądając przed siebie w poszukiwaniu skrawka cienia, gdzie mógłby schować się przed prażącym słońcem. Na szlak wyruszył przed świtem, przekroczył granicę, wjeżdżając na ziemię dobrzyńską, i od tego czasu jeszcze nie zrobił postoju. Trzeba wreszcie było dać koniowi odpocząć i napełnić bukłaki wodą, lecz w zasięgu wzroku nie dostrzegł żadnej osady lub choćby najmarniejszej chaty. Westchnął ciężko i ponownie otarł pot z czoła. Lato roku tysiąc czterysta czternastego zapowiadało się niezwykle gorąco, nie tylko ze względu na pogodę. Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, który cztery lata temu poniósł druzgocącą klęskę w wojnie z unią polskolitewską, teraz ponownie podnosił łeb. Na pograniczu mnożyły się napady na dwory i wsie
szlachty polskiej, krzyżackie chorągwie najeżdżały ziemię dobrzyńską, mordowano kupców wiozących towary z Gdańska. Na to król Władysław Jagiełło nie mógł pozwolić i postanowił ponownie ruszyć na Prusy. Na zamku w Łęczycy ogłosił nową wojnę i wyznaczył koncentrację wszystkich sił królestwa polskiego w Wolborzu. Do punktu zbornego zdążali nie tylko panowie polscy ze swoimi chorągwiami, ale również wszelkiej maści najemnicy. Na poprzedniej wojnie wielu z nich pomnożyło swoje majątki i teraz także liczyli na okazałe łupy. Michał Leczkow również jechał do Wolborza przyłączyć się do wojsk polskich w nadziei, że fortuna okaże się dla niego łaskawa. Jednakże oprócz pragnienia wzbogacenia się miał swoje własne powody do walki z zakonem. Nienawidził Krzyżaków z całego serca. *** Późnym popołudniem na niebie wreszcie pojawiły się chmury, skrywając niemiłosiernie prażące słońce. Michał zatrzymał się w napotkanym po drodze przysiółku, odpoczął, napił się pszennego piwa, płacąc gospodyni szerokim uśmiechem, na którego widok kobieta spąsowiała, a jej mąż poczerwieniał ze złości, napoił konia i ponownie wyruszył na trakt. Chciał przed zmrokiem dojechać do Rypina i dopiero tam zatrzymać się na noc. Droga wiodła cały czas na południe pomiędzy leśnymi ostępami, wśród złocistych pól i kwiecistych łąk. Od czasu do czasu Leczkow mijał warowne strażnice, z których murów zbrojni spoglądali na północ, pilnie wypatrując niebezpieczeństwa. Dobrze pamiętali równie upalne lato sprzed pięciu lat, gdy krzyżacka armia niczym nawałnica przetoczyła się przez ich ziemie. Rycerze z czarnymi krzyżami na płaszczach z dymem puszczali całe osady, rabowali kościoły, gwałcili kobiety i mordowali mieszczan. Obce im było chrześcijańskie miłosierdzie, które powinno cechować mnichów, a zamiast niego w sercach nosili nienawiść. Michał Leczkow znał dobrze okrucieństwo Krzyżaków, bowiem w jego rodzinnym Gdańsku rządzili twardą ręką. Bez ich zgody o niczym nie można było zdecydować. Wymuszali pierwszeństwo w transakcjach i przy egzekwowaniu należności pieniężnych, kupcom ograniczali swobodną sprzedaż towarów, a przeciwników politycznych po prostu mordowali. Michał gniewnie zmarszczył brwi na wspomnienie krzywd, jakich doznała jego rodzina przed trzema laty. Nie mógł sobie darować, że wtedy nie było go w Gdańsku. Może wówczas mógłby coś zrobić, zapobiec tragedii? Ponure rozmyślania przerwał mu tętent końskich kopyt. Zdziwiony obejrzał się i ujrzał kurzawę na trakcie, z której dopiero po chwili wynurzyło się dziewięciu galopujących jeźdźców. Zbrojni nie mieli rozwiniętego proporca, a z daleka nie widać było znaków na ich jakach, więc trudno było zgadnąć, do kogo poczet należy. Leczkow zjechał na pobocze, żeby
ich przepuścić. Ciekawy był, kim są i dokąd im tak spieszno. Nagle wytrzeszczył oczy ze zdumienia i zamrugał, nie wierząc w to, co widzi. Na cisawym wałachu galopował jeździec mocno przytulony do końskiej grzywy i odziany w biały płaszcz z czarnym krzyżem widocznym na lewym ramieniu. Za nim podążało ośmiu półbraci w szarych kaftanach z wymalowanym półkrzyżem. Michał zmarszczył brwi, sięgając do rękojeści miecza, wiedział już, że ma do czynienia z krzyżacką kopią, która jakimś dziwnym zrządzeniem losu znalazła się w samym sercu ziemi dobrzyńskiej. Nagle zamarł na wpół wysuniętym z pochwy ostrzem, gdyż dotarło do niego, że rycerz zakonny wcale nie prowadzi pocztu, lecz przed nim ucieka! To go jeszcze bardziej zdumiało. Uważniej przyjrzał się uciekinierowi i dostrzegł krótką bródkę okalającą zroszoną potem twarz, krótko przycięte jasne włosy oraz oczy koloru stali. Zimne i nieodgadnione. Wtem, gdy zakonnik go mijał, poczuł silną aurę Przebudzonego. Nie zdziwił się wcale, albowiem większość krzyżackich dostojników służyła Binah - Trzeciej Emanacji Stwórcy. Krzyżak obdarzył go jednym krótkim spojrzeniem, zapewne również wykrywając jego aurę, ale zaraz obrócił się w siodle i stwierdziwszy, że pościg jest tuż-tuż, dał koniowi ostrogę. Nie minęły dwie zdrowaśki, jak jeźdźcy zniknęli za zakrętem, pozostawiając po sobie wzbity w niebo pył. Przez dłuższą chwilę Michał Leczkow stał na poboczu, zastanawiając się, czy to, co ujrzał, było prawdziwe, czy tylko złudzeniem, mirażem, jaki zdarza się ukazywać podróżnym w gorące dni. Potrząsnął głową, postanawiając więcej o tym nie myśleć, i skierował konia na szlak. *** Zdarza się, że człowiek wbrew własnej woli i rozsądkowi porwany zostaje przez wir wydarzeń, które wpływają na przebieg bitew, wynik wojen, dzieje narodów, a nawet na losy całego świata. Wówczas musi wypełnić się to, co ma się wypełnić, albowiem przeznaczenia nie sposób oszukać. Gdyby Michał Leczkow wiedział, co go czeka, pewnie natychmiast zawróciłby konia i ruszył z powrotem do Brodnicy, następnie pojechał do Gdańska, żeby tam wsiąść na kogę płynącą na najdalszy kraniec świata. Jednakże nic by to nie dało, bo prędzej czy później los i tak skierowałby go na wyznaczoną ścieżkę. Krzyżaków spotkał ponownie po przejechaniu dwóch staj. Najpierw usłyszał szczęk oręża dochodzący zza zakrętu i kiedy zbliżył się ostrożnie, jego oczom ukazali się walczący jeźdźcy. Michał zatrzymał wierzchowca, oparł się o łęk siodła i nieco rozbawiony spoglądał, jak dostojnik krzyżacki odpiera ataki półbraci. Dwóch leżało już martwych na ziemi, lecz pozostałych sześciu krążyło na koniach wokół zakonnika, próbując go zabić lub choćby zrzucić z siodła. Jednak nie szło im to za dobrze. Krzyżak unikał ciosów, zmuszając swojego
wierzchowca do szalonego tańca, przyjmował uderzenia na tarczę, ostrze miecza i od czasu do czasu wyprowadzał szybkie sztychy, które skutecznie studziły bitewny zapał półbraci. Na pierwszy rzut oka widać było, że rycerz zakonny posiada spore doświadczenie wojenne. Krzyżak próbował wyrwać się z okrążenia, ale drogę zajechał mu potężny brodacz na karym koniu. Cisawy wałach dostojnika dziko zarżał, stanął dęba i uderzył kopytami. Półbrat runął na gościniec ze zmasakrowaną twarzą. Zanim przednie kopyta wierzchowca dotknęły ziemi, Krzyżak musiał parować już następny cios. Jednakże nie zdołał utrzymać się w siodle i zwalił się z konia. Mocno uderzył plecami o twarde podłoże, wypuścił z ręki miecz i mogłoby się wydawać, że jest już po walce, bo taki upadek najsilniejszego męża mógł pozbawić przytomności. Ale ten człowiek albo ulepiony był z twardej gliny, albo moc Emanacji Binah dodawała mu sił. Szybko się pozbierał i stanął na nogi w samą porę, żeby przyjąć na tarczę kolejne uderzenie. Potężne cięcie niemal ponownie go wywróciło. Przykląkł na kolano, uniósł tarczę nad głowę i zasłaniając się przed lawiną spadających na niego ciosów, sięgnął po leżący nieopodal miecz. Nagle wyskoczył w górę, za nic mając ciężar kolczugi, i wbił sztych w brzuch najbliższego z napastników. Półbrat zamrugał powiekami i runął na ziemię. Krzyżak chwycił za uzdę jego wierzchowca, dorodnego meklemburskiego ogiera, i wskoczył na siodło. Ponownie rozległ się szczęk oręża. Michał Leczkow z podziwem pokiwał głową. Zakonnik zdołał pokonać już połowę przeciwników, ale pozostała czwórka, nic sobie nie robiąc ze śmierci towarzyszy, nadal zaciekle atakowała. Jednakże krzyżacki dostojnik był coraz bardziej zmęczony, wolno unosił tarczę, jego cięcia i sztychy były coraz słabsze. Zaraz mięśnie odmówią mu posłuszeństwa, ręce omdleją i dosięgną go stalowe ostrza półbraci. A wówczas z rozrąbanym czerepem runie martwy pod końskie kopyta. Leczkow powinien tylko wzruszyć ramionami i odjechać w swoją stronę, ciesząc się z faktu, że Krzyżacy postanowili pozabijać się między sobą. Jednakże zrobił coś zupełnie innego. Później często zastanawiał się, czy to przeznaczenie, czy tajemnicza siła wytyczająca ludzkie losy, a może zwykła przyzwoitość skłoniła go do działania. Sięgnął po zawieszoną przy jukach tarczę, na której widniała lilia na białoczerwonym polu - herb rodu Leczkow, wyciągnął miecz i ruszył na pomoc krzyżackiemu dostojnikowi. Pierwszego półbrata ciął przez plecy, drugiemu sztychem rozpłatał krtań i dopiero wówczas pozostali zorientowali się, że zakonnik otrzymał niespodziewaną pomoc. Lecz było już za późno. Krzyżak, korzystając z zamieszania, wyprowadził potężny cios na głowę przeciwnika, którego nawet kapalin nie uchronił przed śmiercią. Ostatni z półbraci, widząc martwych towarzyszy, dwóch przeciwników zamiast jednego, szybko zawrócił konia i pognał
na północ. Dostojnik zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie spoglądał w ślad za uciekającym, zastanawiając się, czy go ścigać, ale po chwili machnął ręką. Nagle zmarszczył czoło, przypominając sobie o tajemniczym rycerzu i nie chowając miecza, podjechał do Michała Leczkowa. Mężczyźni długo mierzyli się wzrokiem. *** - Służysz Emanacji Tiphereth - stwierdził zakonnik, przerywając tym samym milczenie. Michał skinął głową, zastanawiając się, co dalej robić. Rozsądek nakazywał zaatakowanie krzyżackiego dostojnika właśnie teraz, gdy zmęczony walką łatwo ulegnie. Z drugiej zaś strony był ciekaw, co ów przybysz robi na ziemi dobrzyńskiej i dlaczego ścigali go pobratymcy. Zakonnik jakby odczytywał jego myśli, schował miecz i rzekł: - Jestem Wilhelm von Kniprode i jadę do króla Władysława, żeby mu się pokłonić. Chcę prosić go, aby udzielił mi schronienia i przyjął w poczet swoich rycerzy. Obrzydły mi rządy moich braci, którzy jeno żelazem posłuch wymuszają i w okrucieństwie się pławią. - Zdawało mi się, że tak było za Henryka von Plauena. - Leczkow podejrzliwie zmrużył oczy. - Nowy wielki mistrz zakonu, Michał Küchmeister, ukrócił te praktyki, złagodził politykę wobec poddanych, przywrócił wcześniej obalone rady miejskie, a nawet zezwolił na powrót Towarzystwa Jaszczurczego. - Sporo wiesz o tym, co się w państwie zakonnym dzieje. - Pochodzę z Gdańska, zatem dobrze znam butę i okrucieństwo panów pruskich - odparł Michał. - Zaraz mi rzekniesz, żeś inny i mierzi cię postępowanie konfratrów. Opowiesz, jak z ciężkim sercem wykonywałeś rozkazy tych, którzy nie znają litości. Ale czyniłeś, co ci kazali, bo taka służba. Rycerz zakonny roześmiał się. - Takim obłudnikiem nie jestem. Robiłem w życiu rzeczy, o których chciałbym najrychlej zapomnieć i tych wstydzić się będę do końca dni swoich. Jednakże znajdą się i takie, co mi chwałę przynoszą. Rzec można, że ludziom tyle samo zła co dobra uczyniłem. Bo widzisz, człek stworzony jest na podobieństwo Boga i również posiada wiele oblicz. Ale ty, jako Przebudzony w świetle Tiphereth, dobrze o tym wiesz. Michał pokiwał głową. Służył przecież Szóstej Emanacji Stwórcy, która miała swoje miejsce pośrodku na Drzewie Życia. Nie wdawała się w konflikty z innymi Sefirami i cokolwiek by się działo, zawsze pozostawała neutralna. Niczym pająk rozpinała sieć utrzymującą wszystkie Emanacje w równowadze i kiedy było trzeba, przywracała między nimi
harmonię. Z jednej strony promieniowała ciepłem i łaskawością Chesed, z drugiej zaś smagała niczym bicz surowością Geburah. Dlatego Leczkow doskonałe rozumiał, o czym mówi krzyżacki dostojnik. Człowiek zdolny jest do najgorszych zbrodni, najpodlejszych zdrad, a jednocześnie do czynów szlachetnych i światłych. Jednego dnia gotów zamordować brata, zaś następnego oddać życie za największego wroga. Ludzka natura niezgłębiona jest niczym sam Stwórca i posiada wiele odcieni. - Jak cię zwą? - zapytał Krzyżak. - Michał Leczkow - odparł i zauważył, jak oczy Krzyżaka rozbłysły mieszaniną nienawiści i lęku. Zaraz jednak na powrót pojawił się w nich dawny chłód. - Słyszałem o wsi Leszkowy leżącej na Pomorzu. - Stamtąd pochodził mój ojciec. - Michał dopiero teraz zorientował się, że cały czas dzierży w ręku obnażony miecz, więc schował go do pochwy. - A ty, zakonniku, skąd jedziesz? - Z Tczewa - odparł Wilhelm von Kniprode. - Jestem... a raczej byłem zastępcą prokuratora. Urząd otrzymałem nie za własne zasługi, które są mizerne, lecz za mego krewnego, wójta tczewskiego Matthiasa von Beberna, poległego przed czterema laty w bitwie pod Grunwaldem. Niestety, ja w tej batalii nie uczestniczyłem, gościłem wówczas w Austrii w jednej z tamtejszych ballei zakonu krzyżackiego. Leczkow nie miał żadnych wątpliwości, że zakonnik kłamie. Przebudzeni Emanacji Tiphereth zostali obdarzeni przez swoją Sefirę wieloma darami, w tym wykrywaniem wszelkich łgarstw. Michał potrafił wyczytać kłamstwo z grymasu twarzy, czynionych przez rozmówcę gestów czy też sposobu mówienia. Miało to swoje dobre, ale i złe strony, bo czasami człowiek pragnie przyjąć za dobrą monetę to, co mówią inni, uwierzyć w nieszczere pochlebstwa i komuś zaufać. Szczególnie przeszkadzało to w obcowaniu z niewiastami, albowiem żaden mężczyzna nigdy nie dorówna im w intrygach, knowaniach i zdradach. Dlatego, znając naturę kobiecą, Leczkow nadal pozostawał stanu wolnego i przedkładał liczne romanse nad ciepło ogniska domowego, które w większości wypadków okazywało się złudą. Zresztą nie trzeba było posiadać niezwykłych zdolności, a wystarczył rozum, żeby wiedzieć, że Wilhelm von Kniprode nie mówi prawdy. Krzyżacy nie wysłaliby w pościg za pomniejszym urzędnikiem, jakim niewątpliwie był zastępca prokuratora, całej kopii zbrojnych. W ostatnich miesiącach wielu rycerzy zakonnych uciekało do Polski, oddając swój miecz Jagielle, i nikt się nimi nie przejmował. Dlaczego więc krzyżaccy półbracia tak zaciekle ścigali von Kniprode? Odpowiedź mogła być tylko jedna: Krzyżak nie był tym, za kogo się podawał.
Ale Leczkowa to nie obchodziło. Z założenia nie wtrącał się w sprawy innych, dopóki mu nie wchodzili w drogę. I teraz także chciał wzruszyć ramionami, zawrócić konia i odjechać, ale nagle Krzyżak obejrzał się za siebie. - Zbyt wiele czasu zmitrężyliśmy - rzekł. - Musimy jechać. Michał uniósł w zdziwieniu brwi. - My? - We dwójkę raźniej. - Von Kniprode wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Wszak obaj jedziemy do króla Władysława. Nie mylę się, prawda? - Racja - potwierdził Leczkow. Nie widział powodu, żeby ukrywać cel swojej wędrówki, a podczas długiej podróży przyda się towarzystwo. - Zatem jedźmy! Do Wolborza daleka droga. Zakonnik pokręcił głową. - Nie możemy jechać na południe. - A to dlaczego? - Dzisiaj nad ranem wojska krzyżackie wkroczyły na ziemię dobrzyńską. Jeśli skierujemy się na Rypin, niechybnie nas dościgną. Proponuję jechać na południowy zachód do Wielkopolski, gdzie przebywa Jagiełło, sprawdzając stan nadgranicznych twierdz i miast. Tam się do niego przyłączymy. Michał bacznie przyjrzał się Wilhelmowi von Kniprode, ten jednak mówił prawdę. - Zgoda - odparł po chwili namysłu. - Jedźmy do Słupcy. Tam zapewne natrafimy na orszak królewski. Leczkow chciał zapytać, skąd zwykły zastępca prokuratora z Tczewa ma takie wiadomości, ale Krzyżak już dał ostrogę koniowi i pognał przed siebie. Michał westchnął ciężko, dołączył do niego i teraz jechał ramię w ramię z rycerzem zakonu krzyżackiego. *** Noc na szlaku pod gołym niebem nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Tak przynajmniej uważał Leczkow, bezskutecznie próbując otulić się przykrótką derką. Choć lato stało u progu, to jednak czerwcowe noce nadal bywały chłodne i zimno ciągnęło od ziemi. Michał wiele by oddał za ciepłe łoże w ogrzanej izbie, za dzban miodu i dobrą kolację. I zapewne dostałby to wszystko w Rypinie za przystępną cenę, ale wybrał towarzystwo rycerza zakonnego i podróż do Wielkopolski. Na skrzyżowaniu dróg minęli karczmę, ale zgodnie stwierdzili, że nocleg w niej byłby ryzykowny. Podróżowali zbyt blisko granicy państwa zakonnego, a w każdej chwili wojska krzyżackie mogły ruszyć z wielką ofensywą. Ponadto potwierdziły się słowa Wilhelma von
Kniprode, że zakonne hufce najechały ziemię dobrzyńską. Krzyżacy zdobyli przygraniczne wartownie, spalili kilkanaście wsi i wzięli w niewolę mnóstwo ludzi. Na północy unosiły się dymy z pogorzelisk, na gościńcach tłoczyli się uciekinierzy wiozący cały swój dobytek i było już pewne, że lada dzień wybuchnie nowa wojna. Michał przewracał się z boku na bok, próbując wygodnie się ułożyć, co na twardej ziemi było niewykonalne, więc po długich bezowocnych staraniach dał sobie spokój i zaczął obserwować gwiazdy. Zastanawiał się, czy naprawdę można wyczytać przyszłość z tych zawieszonych na firmamencie nieba świecących punkcików? Uczeni przepowiadali z nich nie tylko losy pojedynczych ludzi, a całych dynastii i narodów. Jeśli wszystko jest z góry zaplanowane, to gdzie miejsce dla wolnej woli, którą każdy człowiek jest obdarzony? - myślał Leczkow. Czy to możliwe, aby wybór, jakiego wczoraj dokonał, ratując życie Wilhelma von Kniprode, był zapisany w gwiazdach? Może opatrzność postawiła rycerza zakonnego na jego drodze w jakimś celu, a może był to tylko zwykły przypadek? Michał do końca nie wiedział, dlaczego pomógł zakonnikowi, a co więcej, zgodził się na podróż w jego towarzystwie. Za to, co Krzyżacy uczynili jego ojcu, powinien wbić mizerykordię w gardło śpiącego dostojnika. Nieprzyjemne wspomnienia napełniły go smutkiem, zbyt świeża była jeszcze rana w jego sercu. Minęły już trzy lata od tragedii, ale Michał nadal nie umiał się z tym pogodzić. O wszystkim, co wówczas wydarzyło się w Gdańsku, opowiedziała mu siostra. Od wielu lat handel zbożem odbywał się przez port gdański i dzięki temu mieszczanie bardzo szybko się bogacili, co spowodowało, że ich ambicje rosły. Zaczęli dążyć do samorządności i wyzwolenia się spod wpływów zakonu. Krzyżacy, nie chcąc do tego dopuścić, starali się osadzać we władzach Gdańska przychylnych sobie ludzi. Jednym z nich był ojciec Michała - Konrad Leczkow, który zaledwie piętnaście lat po tym, jak przybył do miasta, został jego burmistrzem. Jednakże zakonników spotkało spore rozczarowanie, albowiem Konrad zaczął prowadzić politykę dalece odbiegającą od tego, czego oczekiwali protektorzy. Sprzeciwiał się wprowadzeniu do miejskich władz stronników panów pruskich, słał na ręce wielkiego mistrza skargi oraz petycje, domagając się ukrócenia samowoli krzyżackich urzędników. Konflikt zaostrzał się, aż osiągnął swoje apogeum podczas wojny, gdy po przegranej Krzyżaków pod Grunwaldem mieszczanie Gdańska opowiedzieli się po stronie króla Polski. Jagielle niestety nie udało się zdobyć Malborka, wycofał swoje wojsko z Prus i Gdańsk ponownie musiał uznać panowanie zakonu. Komtur gdański, rodzony brat wielkiego mistrza, Ulryk von Plauen, nie mógł jednak
wybaczyć burmistrzowi tej zdrady i szukał tylko pretekstu, żeby dobrać się mu do skóry. Wiosną roku tysiąc czterysta jedenastego taka okazja się nadarzyła. Zakon krzyżacki zażądał od mieszkańców Gdańska dodatkowych pieniędzy na utrzymanie wojska, czemu sprzeciwili się radni, twierdząc nawet, że to Krzyżacy powinni wypłacić miastu złoto za udział gdańskiego wojska w obronie Malborka. Rozwścieczony Ulryk von Plauen zablokował Motławę na wysokości zamku, zamykając w ten sposób wejście do portu. Ustawił posterunki wokół miasta, odcinając drogi lądowe, a towary gdańskich kupców były rekwirowane wszędzie tam, gdzie sięgała władza zakonnych urzędników. Mieszczanie zaczęli się zbroić, atakować krzyżackie posterunki, a ich okręty wojenne patrolowały wody przybrzeżne. Na Zatoce Puckiej doszło nawet do niewielkiej potyczki morskiej. Gdańszczanie zamurowali Bramę Zamkową, co symbolizowało odcięcie się od zakonu. Być może Henryk von Plauen upomniał swojego porywczego brata albo sam Ulryk stwierdził, że grunt zaczyna mu się palić pod stopami, i doszło do negocjacji. W geście dobrej woli komtur gdański rozkazał odblokować port, a mieszczanie zburzyli mur blokujący dojazd do zamku. I wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie wójt Tczewa, który nie wiedząc o rozejmie lub chcąc się wzbogacić, odebrał przemocą towar gdańskim kupcom przejeżdżającym nieopodal jego siedziby. Radni miasta wysłali list tczewskiemu wójtowi, domagając się zwrotu zagarniętego ładunku, grożąc w zamian odwetem na krzyżackich dobrach i urzędnikach. Wójt list przeczytał i odesłał do Ulryka von Plauena, który tylko czekał na taką okazję, bowiem nade wszystko pragnął dać upust swojej wściekłości. Zaprosił członków rady na ucztę w dzień po Niedzieli Palmowej. Spotkanie miało odbyć się na zamku i stanowić krok pojednawczy między zwaśnionymi stronami. Przynajmniej w takim przeświadczeniu pozostawał Konrad Leczkow, gdy przekraczał bramę krzyżackiego zamku wraz z Arnoldem Hechem i Bartłomiejem Grossem - mężem swojej córki Anny, a szwagrem Michała. Czwarty z radnych, niejaki Tiedemann Huxer, zapewne zawczasu ostrzeżony o grożącym niebezpieczeństwie, zawrócił, tłumacząc się, że zapomniał zostawić klucza swojemu zastępcy. Burmistrz i jego dwaj kompani z zamku już nie wyszli. Na rozkaz Ulryka von Plauena zostali utopieni w fosie. Krewni zaginionych codziennie przychodzili pod bramę pytać o ich los. Strażnicy udzielali jednak wymijających odpowiedzi, raz mówiąc, że radni trzeźwieją w lochu, innym razem, że popełnili samobójstwo. Anna każdego dnia przynosiła kosz z jedzeniem dla ojca i męża, ale gdy nie było żadnych o nich wieści, zabierała go z powrotem. Zaniepokojeni przedstawiciele Gdańska wysłali do wielkiego mistrza delegację, która
miała wybłagać uwolnienie więźniów. Henryk von Plauen wysłuchał skargi i w liście do brata kazał uwolnić radnych. Ulryk, widząc, że nie zdoła dłużej ukryć swojej zbrodni, rozkazał knechtom wydobyć z fosy ciała zamordowanych i ułożyć na łące niedaleko Bramy Zamkowej. Ogłosił, że burmistrz Leczkow, zięć jego Gross oraz Hech straceni zostali na podstawie prawomocnego wyroku, co oznacza dodatkowo konfiskatę ich mienia. Michał jednego dnia stracił ojca, szwagra oraz cały majątek. Na nic zdały się protesty, zastraszeni mieszczanie nie mieli śmiałości nawet na tablicach nagrobnych napisać, jak zginęli członkowie rady. Krzyżacy ugruntowali swoją pozycję w Gdańsku, powołując na burmistrza Huxera, tego samego, który zręcznym wybiegiem wymigał się od wejścia do zamku. Gdańsk ponownie złożył panom pruskim hołd i przysięgę wierności. Pozbawiony rodzinnej fortuny, bez grosza przy duszy, Michał Leczkow został rycerzem najemnym sprzedającym swój miecz temu, kto więcej zapłaci. Pomimo że od tego wydarzenia minęły trzy lata, nienawiść do Krzyżaków nadal płonęła w jego sercu. Rycerz z Gdańska z wściekłością spojrzał na leżącego obok Wilhelma von Kniprode. Jakże pragnął sięgnąć po mizerykordię i przeciągnąć ostrzem po szyi pogrążonego we śnie zakonnika. Zamiast tego odwrócił się na drugi bok, usiłując zasnąć. *** Następny dzień był równie upalny jak poprzedni i dwaj rycerze, gdy tylko była ku temu sposobność, chowali się w cieniu drzew. Jechali na przełaj przez pola i łąki, leśnymi ścieżkami omijając główne trakty w obawie przed krzyżackimi oddziałami, które zapuszczały się coraz śmielej na terytorium wroga. - W oddali widać już Bobrowniki - zagadnął Wilhelm von Kniprode, gdy trochę zwolnili, dając koniom odpocząć. - Przed zmrokiem powinniśmy przeprawić się przez Wisłę. - Dobrze znasz okolicę - stwierdził Michał. Oblicze krzyżackiego dostojnika stężało, na czole pojawiła się głęboka bruzda. - Byłem tu już, przed pięcioma laty - odparł lekko zmienionym głosem. - Wraz z wojskami Ulryka von Jungingena. Michał ze zrozumieniem pokiwał głową. W sierpniu tysiąc czterysta dziewiątego, zaledwie kilka dni po ogłoszeniu wojny, Krzyżacy zaatakowali ziemię dobrzyńską. Wojska zakonu pod wodzą ówczesnego wielkiego mistrza najpierw spustoszyły tereny wokół twierdz i zamków, puszczając z dymem dziesiątki okolicznych wsi, a dopiero potem przystąpiły do oblężeń. Najpierw padły Rypin i Lipno, które nie zdzierżyły ognia krzyżackiej artylerii, następnie Dobrzyń, gdzie Krzyżacy wycięli w pień obrońców, a na samym końcu poddały się Bobrowniki. O okrucieństwach poczynionych przez panów pruskich krążyły legendy.
Mówiono o ulicach spływających krwią mordowanych mieszczan, o szubienicach na rynkach zdobytych miast, na których co dzień wieszano setki ludzi, o pohańbionych przez zakonników niewiastach i o tysiącach zapłakanych sierot błąkających się po lasach. - To jedna z tych rzeczy, o których chciałbyś najrychlej zapomnieć? - zapytał z przekąsem Leczkow. Wilhelm von Kniprode spojrzał na Michała, a w jego źrenicach błysnęła wściekłość. Po chwili jednak odwrócił wzrok, zadarł głowę, przypatrując się niebu, na którym zaczęły gromadzić się czarne chmury. - Masz w Gdańsku jakąś rodzinę? - zapytał. Michał drgnął i przez moment grymas bólu zagościł na jego obliczu. - Teraz już nie - odparł. - Ojciec był burmistrzem miasta i został zamordowany przez takich ja ty... - Co masz na myśli?! - rzucił ostro von Kniprode. - Zabili go krzyżaccy knechci na polecenie tamtejszego komtura Ulryka von Plauena. - Czasy się zmieniły - rzekł już łagodniej zakonnik. - Henryk von Plauen został odsunięty od władzy, a wraz z nim wszyscy jego krewni i zaufani ludzie. - Skonfiskowanego majątku nikt mojej rodzinie nie zwrócił. Pozostała mi siostra, ale szykanowana przez stronników krzyżackich wyprowadziła się z Gdańska. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu strzemię w strzemię. - Byłeś wówczas w Gdańsku, gdy zabito twego ojca? - zapytał von Kniprode, zerkając na Leczkowa. Michał pokręcił ze smutkiem głową. - Przebywałem na Gotlandii, pilnując rodzinnych interesów. Zresztą rzadko bywałem w domu. Od zawsze nosiło mnie po świecie i nie wiedziałem, jak mają się sprawy w Gdańsku. Teraz żałuję. Może mógłbym temu zapobiec. - Zapewne zginąłbyś wraz z ojcem i szwagrem. Leczkow zatrzymał konia i pobladły sięgnął po rękojeść miecza. - Nic ci nie rzekłem o moim szwagrze. - Zmrużył oczy, wpatrując się w zakonnika. - Skąd o tym wiesz? Wilhelm von Kniprode roześmiał się. - Przecież mówiłem ci, że byłem zastępcą prokuratora w Tczewie, a o tej historii w mieście było głośno. Pamiętaj, że wójt tczewski był w to wszystko zamieszany, a ja wówczas przygotowywałem dla niego dokumenty. Stąd wiem, kto wówczas zginął. Ponadto mam doskonałą pamięć do nazwisk i już wczoraj domyśliłem się, kim jesteś.
Nieco uspokojony Michał puścił rękojeść, ale nadal podejrzliwie zerkał na zakonnika. - Niedługo zacznie padać - oznajmił Wilhelm von Kniprode, spoglądając na niebo. Znajdźmy jakieś schronienie przed deszczem. Zjechali z drogi, żeby ukryć się pod koronami rozłożystych dębów. Chwilę potem rozpętała się ulewa. *** Nadjechali z północy. Ponad setka jeźdźców w zwartej kolumnie z powiewającym na wietrze sztandarem. Leczkow i von Kniprode podnieśli się z ziemi, próbując rozpoznać, z kim mają do czynienia, ale siąpiący nieustannie deszcz utrudniał obserwację. Tymczasem zbrojni byli coraz bliżej i już na pewno spostrzegli dwóch mężczyzn stojących pod dębem. Na terenie płaskim niczym placek ulepiony wprawną ręką kucharza nie było to trudne. - Widzisz znaki na proporcu? - spytał zakonnik, bezradnie mrużąc oczy. Widocznie miał słabszy wzrok od Michała. - Zdaje się, że są to dwie czerwone ryby - rzekł Leczkow i dodał po chwili namysłu: Może to chorągiew Jana Mężyka z Dąbrowy, cześnika nadwornego i sekretarza królewskiego? Krzyżacki dostojnik pokręcił głową. - Jan Mężyk w herbie ma jednego pstrąga czerwonego, a drugiego białego. Zdumiony Michał zerknął na zakonnika. - Nie wiedziałem, że tak dobrze znasz polską heraldykę. - Wielu jeszcze rzeczy o mnie nie wiesz - odparł von Kniprode. Leczkow ponownie skierował spojrzenie na proporzec. - Teraz znak widzę wyraźnie. Czerwone ryby wygięte są w łuk i dotykają się nawzajem pyszczkami oraz ogonami. - Na koń! - krzyknął pobladły von Kniprode. - To nie Polacy, to chorągiew kowalewska. Nie minęła zdrowaśka, gdy dwaj mężczyźni siedzieli w siodłach i pędzili na południe. Wierzyli, że zdążą przeprawić się przez Wisłę, zanim dopadną ich Krzyżacy, którzy od razu ruszyli w pościg. Po drugiej stronie powinni być bezpieczni, gdyż nawet panowie pruscy nie śmieli zapuszczać się do Wielkopolski. Deszcz niczym bicz smagał twarze rycerzy, końskie kopyta rozbryzgiwały błoto, a oni galopowali przez podmokłe pola, z utęsknieniem wypatrując brzegów rzeki. Michałowi wydawało się to podejrzane, że niemal cała chorągiew goni dwóch przypadkowych, nieznanych podróżnych. A może dobrze wiedzieli, kogo ścigają? Leczkow obejrzał się przez ramię. Krzyżacy musieli mieć lepsze konie, bo doganiali ich w oczach. Widać już było ponure twarze knechtów wyłaniające się spod rond kapalinów,
połatane kaftany i wymalowane krzyże na jeździeckich tarczach. Wyciągnęli miecze, pordzewiałe tasaki i nadziaki. W ich oczach płonęła żądza walki, pragnęli odwetu za przegraną wojnę sprzed czterech lat. Wielu z nich pamiętało pogrom na grunwaldzkich polach i śmierć ich komtura, Mikołaja von Viltza. Od tamtego czasu Kowalewo przestało być komturią, a miasto straciło na znaczeniu. Liczyli, że podczas tej wojny to się odmieni. Michał mocno uderzył konia ostrogami, pragnąc znaleźć się jak najdalej od ścigających go knechtów, ale brzeg Wisły wydawał się odległy niczym gwiazdy na nocnym niebie. Spojrzał na jadącego obok Wilhelma von Kniprode, który przytulony do końskiej grzywy pędził, jakby go sam diabeł gonił. Dobrze wiedział, że za zdradę zakonu czeka go śmierć. Wtem wierzchowiec Leczkowa potknął się, a on nie utrzymawszy się w siodle, wyleciał przez łęk. Uderzył o ziemię, przeturlał się kilka kroków i zaległ w błocie. Chociaż kręciło mu się w głowie, a ból przeszywał plecy i bark, podniósł się niezgrabnie, żeby stawić czoła napastnikom. Wyciągnął miecz i hardo spojrzał w stronę nadjeżdżających knechtów. Postanowił tanio skóry nie sprzedawać. Nagle poczuł, jak ktoś szarpie go za ramię. - Wskakuj! - krzyknął Wilhelm von Kniprode i wciągnął Michała na grzbiet swojego wierzchowca. Pędzili teraz we dwójkę na jednym koniu, niczym pierwsi templariusze w Ziemi Świętej. Leczkow zastanawiał się, dlaczego zakonnik po niego wrócił. Przecież w pojedynkę miał większe szanse na przeprawę przez rzekę i ucieczkę. Teraz nie było ich prawie wcale. Może w Wilhelmie von Kniprode odezwało się poczucie rycerskiego obowiązku? A może czuł się zobowiązany po tym, jak Michał uratował mu życie? Teraz swój dług spłacił, ale co z tego, skoro mieli obaj zaraz zginąć. Michał obejrzał się. Wrogowie byli tuż-tuż. Jeden z knechtów zamierzył się tasakiem, ale rycerz bez problemu zbił mieczem ostrze i wyprowadził szerokie cięcie. Krzyżacki pachołek runął na ziemię z rozrąbanym czerepem. Jednak nadjeżdżali już następni. Leczkow widział sztychy mieczy, pordzewiałe ostrza tasaków i wiedział, że to koniec. Wilhelm von Kniprode próbował jeszcze zmieniać kierunek jazdy, ale na nic się to zdało i po chwili rycerze zostali otoczeni. Zakonnik osadził konia w miejscu. Knechci zaczęli krążyć wokół nich niczym sępy nad padliną, szczerzyli spróchniałe zęby, prężyli się dumnie, zadowoleni z udanego pościgu. Przed szereg wyjechał dostojnik zakonny słusznego wzrostu i podobnie jak wszyscy Krzyżacy posiadacz okazałej brody. - Długo żeś nam uciekał - rzekł, spoglądając na Wilhelma von Kniprode z wyraźną pogardą w oczach - Ulryku von Plauen.
*** Michał Leczkow czuł się, jakby trafił go grom z jasnego nieba. Pociemniało mu w oczach, gdy uświadomił sobie, że uratował życie, a potem podróżował z mordercą swojego ojca. Rozumiał już, skąd zakonnik znał nazwiska tych, którzy zginęli na zamku w Gdańsku, bowiem on sam rozkazał ich zgładzić. Wyjaśniło się też, dlaczego Krzyżacy tak zaciekle go ścigali. Nie był Wilhelmem von Kniprode, zastępcą prokuratora z Tczewa, ale komturem gdańskim, bratem byłego wielkiego mistrza, odsuniętego od władzy i uwięzionego na polecenie Michała Küchmeistera. Nowy mistrz zakonu w obawie, że Ulryk będzie spiskował za jego plecami i obmyślał plan uwolnienia brata, rozkazał go pojmać. Jednakże komtur gdański nie był w ciemię bity, dowiedział się o zamiarach Küchmeistera i zdążył uciec. Postanowił udać się do króla Jagiełły i jego błagać o pomoc. Czasami los bywa okrutny, doświadczając boleśnie człowieka, zsyłając na niego nieszczęścia, z którymi nie sposób sobie poradzić, innym zaś razem bywa przewrotny i wtedy ma większe poczucie humoru niźli królewski błazen. Ulryk von Plauen uciekał przed wrogami, którzy niegdyś byli jego kompanami, a pomoc otrzymał od kogoś, kto mu śmierć obiecał. Teraz miał się dopełnić jego los. Serce waliło Michałowi jak oszalałe, ręce drżały, na czole pojawiły się kropelki zimnego potu. Nagle w źrenicach zabłysła nienawiść, ryknął wściekle i pchnął sztych w plecy siedzącego przed nim zakonnika. Ten jednak spodziewał się ataku, zdołał się uchylić i ostrze tylko ześlizgnęło się po kolczudze. Leczkow chciał uderzyć raz jeszcze, ale Krzyżak wytrącił mu miecz z ręki, chwycił rycerza wpół i obaj runęli na ziemię. Pierwszy na nogi stanął Michał, chwycił leżący nieopodal oręż i oszalały runął na zakonnika. Ulryk von Plauen zdołał podnieść się na kolana, wyciągnąć miecz i przyjąć cios na zastawę. Zbił również następne cięcie i dopiero wówczas zaatakował wypadem, próbując wbić klingę w trzewia gdańszczanina. Leczkow cofnął się krok, co pozwoliło Krzyżakowi stanąć na nogi. Rycerze walczyli ze sobą w kroplach nieustannie siąpiącego deszczu, w grząskim błocie, wyprowadzając zamaszyste cięcia i potężne ciosy. Zbrojni z chorągwi kowalewskiej zsiedli z koni, utworzyli okrąg wokół walczących i rechocząc, zagrzewali do walki. Ich dowódca nie miał nic przeciwko temu, oparł się o łęk siodła i nieco zdziwiony obserwował, jak ten, którego tak długo ścigał, walczy ze swoim towarzyszem podróży. Dla niego nie miało znaczenia, kto wygra, bo i tak obaj dzisiaj mieli umrzeć. Postanowił jednak poczekać na wynik pojedynku, potem rozkaże zabić zwycięzcę. Rozpadało się na dobre, a Michał Leczkow i Ulryk von Plauen umorusani błotem nadal
toczyli zaciekły bój. Żaden z nich nie zdołał zdobyć przewagi i nie ulegało wątpliwości, że spotkali się ze sobą dwaj wytrawni szermierze. Błyskawiczne sztychy, niespodziewane cięcia, zgrabne uniki były godne podziwu i obserwujący ich knechci gwizdali z uznaniem. Pojedynek coraz bardziej się przeciągał i zniecierpliwiony dowódca chorągwi kowalewskiej zmarszczył groźnie brwi, zły, że moknie na deszczu, niepotrzebnie marnując czas. - Zabić ich! - krzyknął do swoich ludzi. Odpowiedziały mu niechętne pomruki, bo niektórzy poczynili już zakłady, stawiając pokaźne sumy na któregoś z walczących rycerzy. Jednak posłuszni rozkazom, wyciągnęli oręż i ruszyli w stronę dwójki mężczyzn. Widząc to, Leczkow i von Plauen natychmiast zaprzestali walki i choć w ich oczach płonęła nienawiść, oparli się plecami o siebie, gotowi stawić czoło wrogowi niczym najlepsi przyjaciele. Pierwszego napastnika Michał powalił, uderzając na ukos przez pierś, drugiemu odrąbał rękę dzierżącą tasak, ale trzeci zdołał sztychem drasnąć go w ramię. Rycerz z Gdańska jęknął z bólu, upuścił miecz i upadł na kolana. W tym czasie zakonnik dzielnie odpierał ataki swoich pobratymców, lecz po chwili również znalazł się na ziemi. Pewne było, że dwaj uciekinierzy zaraz zostaną rozsiekani. Michał Leczkow, ujrzawszy, jak krzyżacki pachołek unosi pordzewiałe ostrze do ostatecznego ciosu, przymknął powieki i zaczął szeptać modlitwy. Powiadają, że tuż przed śmiercią człowiekowi przelatuje przed oczyma całe jego życie. Nic takiego jednak nie ujrzał, za to usłyszał potężny ryk surm. Najpierw pomyślał, że to Archanioł Michał na czele anielskiego hufca zstąpił z nieba po duszę swojego imiennika, ale nagle poczuł, jak zadrżała ziemia, zadudniła pod kopytami setek koni. Natychmiast otworzył oczy i ujrzał opancerzonych jeźdźców wdzierających się niczym lawina w krzyżackie szeregi. Grot kopii zmasakrował twarz knechta, który się na niego zamierzał. Głowa dowódcy chorągwi kowalewskiej potoczyła się i ugrzęzła w błocie ścięta mieczem wykutym w Krakowie. Nadciągający rycerze z zawziętością siekli pachołków zakonu, którzy śmieli postawić stopę na polskiej ziemi. Michał rozejrzał się po placu boju. Gdzieś nad głowami walczących łopotał olbrzymi czerwony proporzec z białym orłem w koronie. *** Przeprawa wojsk polskich pod Zakroczymiem trwała ponad tydzień na skutek ulewnych deszczów, które utrudniały przerzucenie przez Wisłę mostu łyżwowego. Po drugiej stronie rzeki doszło do połączenia wojsk Jagiełły z siłami Witolda złożonymi z Litwinów, Rusinów i
Tatarów. Potężna armia polsko-litewska ruszyła na północ i już po czterech dniach stanęła na granicy państwa zakonnego. W lipcowym słońcu mieniły się pancerze, błyszczały przyłbice, a na wietrze łopotały różnokolorowe proporce. Wojsko było tak liczne, że trudno było znaleźć pole, na którym całe mogło się pomieścić. Oprócz chorągwi królewskich, litewskoruskich z kilkoma tysiącami Tatarów, na wyprawę stawili się książęta mazowieccy: Ziemowit, Janusz i Bolesław. Ich hufce stały w karnym szyku, a nad głowami zbrojnych powiewały białoczerwone sztandary. Licznie stawili się również książęta śląscy, a wśród nich Konrad Biały z Oleśnicy, który w poprzedniej wojnie stanął po stronie Krzyżaków. Teraz jednak, gdy już wyrósł z wieku młodzieńczego i rozumu mu przybyło, wybrał słuszną ze stron. Natomiast starosta morawski Leszek z Karwar sam nie przybył, ale za to przysłał liczną chorągiew. Przyjechało też wielu rycerzy najemnych z różnych stron świata. Michał Leczkow, dosiadając swojej gniadej klaczy, stał w szyku wraz z innymi rycerzami, cierpliwie czekając, aż Jagiełło i Witold skończą dzielić wojsko na hufce. Spoglądał na widoczne w oddali złote pola pszenicy, kwietne łąki i karłowate wierzby pochylające się nad strumykami - osobliwy krajobraz ziem pruskich. Za chwilę potężna armia wkroczy na teren wroga, jak przed czterema laty, żeby pokarać butę i pychę zakonników, żeby ponownie odrąbać łeb bestii. Ale zakonowi Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie niczym Hydrze w miejsce odciętej głowy natychmiast wyrastała nowa. Michał zastanawiał się, ile jeszcze wojen będzie trzeba stoczyć z Krzyżakami, żeby całkowicie zmieść ich z powierzchni ziemi i żeby już nigdy więcej pamięć o nich nie odżyła? Leczkow przeniósł spojrzenie na powiewający na wietrze czerwony sztandar przedstawiający zbrojnego męża siedzącego na białym koniu i potrząsającego ręką z mieczem - znak chorągwi nadwornej, do której został przydzielony. Michał wyprężył pierś dumny, że przyszło mu służyć ramię w ramię z rycerzami dworu królewskiego. Nagle zmarszczył czoło i spojrzał w bok, na rycerza dosiadającego karego wałacha. Ulryk von Plauen porzucił zakonny płaszcz, przywdział czarną jakę z wyhaftowanym rodowym herbem, zgolił brodę i w niczym już nie przypominał dostojnika krzyżackiego. Tylko stalowe oczy nadal pozostawały zimne i nieodgadnione. Po tym jak chorągiew krakowska rozpędziła Krzyżaków, Leczkow i von Plauen dostali się do polskiej niewoli. Zawieziono ich do Słupcy, a tam Michał wyjaśnił, kim jest, po co przybył do Wielkopolski i szybko został uwolniony. Natomiast dostojnik krzyżacki najpierw był przesłuchiwany przez królewskiego sekretarza, a potem stanął przed obliczem Jagiełły. W namiocie króla padł do jego stóp, oferując swój miecz i prosząc o schronienie oraz pomoc w
uwolnieniu uwięzionego brata. Monarcha długo zastanawiał się, co z nim uczynić, albowiem krzyżacki dostojnik miał na swoim sumieniu wiele zbrodni, lecz w kontekście wojny mógł okazać się ważnym pionem na politycznej szachownicy. Wreszcie Jagiełło zdecydował, że Ulryk von Plauen pozostanie u niego na służbie i wcielił go do chorągwi nadwornej - do tej samej, co Leczkowa. Rycerz z Gdańska miał teraz walczyć ramię w ramię ze znienawidzonym wrogiem i jako towarzyszowi broni nie mógł wyrządzić mu żadnej krzywdy. Teraz, gdyby zabił mordercę swojego ojca, niechybnie katowski topór skróciłby go o głowę. Jednakże nie porzucił myśli o zemście, odłożył ją tylko w czasie. - Dlaczego wtenczas po mnie wróciłeś? - spytał Michał. - Mogłeś mnie przecież zostawić na pastwę krzyżackich rębajłów i samemu zbiec ku rzece. We dwójkę na jednym koniu nijakich szans nie mieliśmy. Ulryk von Plauen skrzywił usta w drwiącym uśmiechu. - Może tym czynem chciałem odkupić swoje przewiny? - W to nie uwierzę - prychnął Michał. - I masz w tym względzie rację. - Były komtur z Gdańska spoglądał gdzieś daleko przed siebie. - Rzekłem ci niegdyś, iż w życiu dokonałem wielu haniebnych czynów i zapewne wielu jeszcze dokonam. Robiłem to dla dobra zakonu i własnej wygody. Nie mam wyrzutów sumienia, są mi obce niczym zimne lodowce na dalekiej północy. Wróciłem, bo nie lubię mieć długów wdzięczności. Wcześniej ty mnie uratowałeś, potem ja ciebie i już nie jesteśmy sobie nic winni. - Winny mi jesteś życie ojca - rzekł zimno Leczkow. - Pewnego dnia wyrównam z tobą rachunki. Ulryk von Plauen z rozbawieniem spojrzał na Michała. - Zabijesz mnie? - Jak tylko wojna się skończy. - Ona się jeszcze nie zaczęła i nie wiadomo, jak długo potrwa. - Jestem cierpliwy - odparł Michał. - Poczekam. - Wojna ma to do siebie, że wiele rzeczy zmienia. Dawni przyjaciele nagle stają się wrogami, a dawni wrogowie przyjaciółmi. Kto wie? Może z nami tak właśnie będzie? W oczach Leczkowa zapłonęła wściekłość i już chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie załopotał główny sztandar armii, dając znak do wymarszu. Chorągwie jedna po drugiej ruszyły, wkraczając na terytorium państwa zakonnego. Tak jak przed czterema laty. Wtedy polskich rycerzy niósł zapał bitewny, pragnienie pomsty za krzywdy dokonane przez
Krzyżaków, chęć poskromienia znienawidzonego zakonu. Dzisiaj zwycięzcy spod Grunwaldu, Koronowa przekraczali granicę, wiedząc, że muszą dokończyć to, czego wówczas nie dokończyli - zniszczyć raz na zawsze bestię rzucającą cień na ich ziemię, siejącą strach w ludzkich sercach. Wierzyli, że teraz im się uda i krzyżacki demon już nigdy więcej nie powstanie. Zbrojni jechali w milczeniu, ponuro wpatrując się w horyzont, gdzie widać już było mury Nidzicy. Nie grały surmy, nie wznoszono okrzyków bojowych i nie śpiewano „Bogurodzicy”. Tym razem cisza miała wzniecić wojnę.
SŁOWNICZEK BALISTA - wielki łuk wzmocniony w łożu, miotający pociski kamienne o ciężarze do 100 kilogramów, strzały i okute belki na odległość 250 metrów. BALLEJA - jednostka podziału terytorialnego w zakonie, nadrzędna w stosunku do komturii. BARĆ - komora wydrążona wewnątrz pnia drzewa w celu hodowli pszczół. Czasami wykorzystywano naturalne dziuple, ale częściej otwory były specjalnie drążone. Dzianie barci odbywało się wiosną, w średniowieczu drążono je bardzo wysoko. Wierzchołek drzewa obcinano dla ograniczenia naporu wiatru i na powstały ocios wkładano nakrywkę chroniącą przed deszczem. Otwór barci zakrywano tak zwaną płaszczką, w której wycinano otwór. BERDYSZ - ciężki topór o zakrzywionym ostrzu, osadzony na długim drzewcu. BOJAR - przedstawiciel drobnej i średniej szlachty na terenie Wielkiego Księstwa Litwy. BOMBARDA - pierwsze prymitywne odprzodowe działo artyleryjskie miotające kamienie, zwane „burzycielem murów”, bo jak sama nazwa wskazuje, głównie do tego bombard używano. Jednak były bardzo drogie w użytkowaniu. Do kosztów związanych z produkcją należało dodać opłaty dla ludwisarzy, kowali, kamieniarzy, puszkarzy oraz za transport. Do przewiezienia bombardy ważącej 1,5 tony potrzebny był zaprzęg złożony z tuzina koni. Z obliczeń wynikało, że jeden strzał kosztował 3,5 grzywny, co było równowartością czterech krów. A należy pamiętać, że wtedy bombarda mogła oddać najwyżej dwa strzały dziennie. BUZDYGAN - nazywany również „maczugą rycerską”. Broń o drewnianym lub metalowym trzonku, na którym osadzano żelazną głowicę podzieloną na 6-8 pionowych, kanciastych piór. Buzdygan oprócz tego, że był groźną bronią bojową, w Polsce stał się oznaką godności dowódcy, symbolem wojskowej władzy. CAROLE - średniowieczny taniec francuski wywodzący się z pogańskich obrzędów związanych z zimowym przesileniem. Tańczy się go w kole, trzymając za ręce, poruszając się w prawo lub lewo. Czasami koło pęka i tworzy się wówczas korowód.
CIWUSTWO - Żmudź dzieliła się na okręgi zwane ciwustwami, które obejmowały pewną liczbę osad i dworów. Zarządzali nimi ciwunowie (lit. tejunas, tiewunas - zarządca, od tiewos - ojciec) wybierani wśród znaczniejszych osób. Ciwustwa przekształciły się później w powiaty. CHORĄGIEW - podstawowa jednostka organizacyjna jazdy rycerskiej w średniowieczu. Tworzyło ją kilkanaście lub kilkadziesiąt kopii. Chorągwie zazwyczaj formowane były na zasadzie terytorialnej i skupiały w swoich szeregach ogół zbrojnych wystawionych z terenu jednego komturstwa, wójtostwa, miasta. Często występowały również chorągwie rodowe, skupiające w swoich szeregach rycerzy z jednego rodu, oraz chorągwie nadworne. DRZEWO ŻYCIA - jest mistycznym organizmem, który odpowiada całości bytu. Ukazane w schematycznym diagramie, obrazuje powstanie i budowę wszechświata, jak również atrybuty Boga. Znajduje się na nim dziesięć Sefir (czasami występuje jeszcze jedenasta Daat - Wiedza, mediująca między Chokhmah i Binah). Sefiry przejmują światło kolejnej wyższej Emanacji i przesyłają je niżej za pomocą dwudziestu dwóch ścieżek spinających całe Drzewo. Najniższa z nich, Malkuth, odbija blask i posyła go z powrotem w górę.
SEFIRA 1 KETHER (Korona, Jedność) Boskie Imię: Jestem, Który Jestem Ścieżka: środkowa - równowagi Jest źródłem całego światła przepływającego przez Drzewo Życia, czystą, niepodzielną istotą, wolą Stwórcy. Pierwsza Sefira zawiera wszystko, co było, jest i będzie. Nazywana bywa nicością, bo zawiera tajemnicę stworzenia z niczego.
SEFIRA 2 CHOKHMAH (Mądrość, Miłość, Moc) Boskie Imię: Jah Ścieżka: prawa - męska Pierwotna, czysto męska zasada aktywności w świecie. Jednym z jej tytułów jest Abba Ojciec. Aktywna Sefira ukryta za wszystkim, co pozytywne, dynamiczne, napierające. Jest wszędzie tam, gdzie obserwujemy zmiany i ruch. Stanowi impuls dający początek działaniu. SEFIRA 3 BINAH (Zrozumienie, Życie, Forma) Boskie Imię: Jahwe Ścieżka: lewa - żeńska Pierwotna, czysto żeńska zasada bierności w świecie. Jednym z jej tytułów jest Aima Matka. Jest intelektem w jego biernym i refleksyjnym charakterze. Jej cechą jest bierność i czułość, znajdujące się u podłoża wszystkiego, co potencjalne, nierzeczywiste i stałe. SEFIRA 4 CHESED (Łaska, Miłosierdzie) Boskie Imię: El Ścieżka: prawa - męska Jest siłą nadającą kształt rzeczom, wprowadza porządek, odpowiada za świadomość zmian i różnic. Odpowiedzialna za tworzenie form, jakie ma przyjmować energia. To łaska opatrzności, która obdarza wszystkim, co potrzebne. SEFIRA 5 GEBURAH (Srogość, Sprawiedliwość, Surowość, Siła, Lęk) Boskie Imię: Eloah Ścieżka: lewa - żeńska To surowy osąd boży, równoważący twórczą aktywność Chesed aktywnością destrukcyjną. Odpowiada za świadomość zmian i różnic, ale w przeciwieństwie do Chesed odpowiedzialna jest za zniszczenie form, jakie przyjmować może energia. SEFIRA 6 TIPHERETH (Piękno, Harmonia, Ozdoba) Boskie Imię: Elohim Ścieżka: środkowa - równowagi Reprezentuje stan harmonii pomiędzy Sefirami. Z jednej strony promieniuje ciepłem na ludzi, zwierzęta i uprawy łaskawością Chesed, ale z drugiej smaga je i niszczy srogością Geburah.
SEFIRA 7 NETZACH (Zwycięstwo, Wieczność) Boskie Imię: JHVH Cewaot Ścieżka: prawa - męska Jest wytrzymałością, hartem ducha i nieustającą cierpliwością Boga. Reprezentuje energię nieposiadającą formy, rozkwitanie mimo przeciwności. Jest mocą przyciągania i spójności świata. Ta Sefira to zwycięstwo płynące z doświadczenia. Jest to świadomość człowieka, który uczy się lekcji fizycznego świata, zwracając się ku temu, co samo się ku niemu zwraca. SEFIRA 8 HOD (Chwała, Odbicie, Majestat) Boskie Imię: Elohim Cewaot Ścieżka: lewa - żeńska Symbolizuje wyższe zdolności umysłowe, wnikliwość, wyobraźnię, rozum, logikę i ograniczenia narzucone umysłowi przez wykształcenie i wychowanie. Reprezentuje świadomość form, jakie przyjmuje energia. Odpowiada za tworzenie w świadomości uporządkowanych obrazów świata materialnego. W przeciwieństwie do Netzach, reprezentującej świadomość czystej energii, Hod musi się zamanifestować w rzeczywistości. SEFIRA 9 YESOD (Fundament, Podstawa, Roztropność) Boskie Imię: Szadaj Ścieżka: środkowa - równowagi Miejsce łączenia wszystkich aktywnych sił. Często utożsamiana z księżycem, ponieważ odbija światło wszystkich innych Sefir w Malkuth. Jest początkiem samoświadomości, tu zacierają się granice pomiędzy „ja” i „nie ja”. SEFIRA 10 MALKUTH (Królestwo, Panowanie) Boskie Imię: Adonaj Ścieżka: środkowa - równowagi Oznacza materię bądź obecność Boga w świecie materialnym. Jest sferą ziemi i królestwem fizyczności, koncentruje się na człowieku. Ostatnie naczynie Boga i środek, dzięki któremu pozostałe Sefiry urzeczywistniają swój potencjał. Jest uwiecznieniem Emanacji i całego procesu stwarzania świata. Dzieła średniowieczne odbierają jej pierwotny sakralny charakter i opisują jako Sefirę upadłą, skażoną materią. Natomiast kabała luriańska umieszcza Malkuth w centrum stworzenia. FARANDOLA - średniowieczny taniec pochodzący z Prowansji, tańczony w korowodzie w
metrum 6/8. GONFANON - rodzaj chorągwi w kształcie prostokątnej płachty z wyciętymi trójkątnymi „ogonami” i godłem umieszczonym prostopadle do drzewca. HAKOWNICA - broń ręczna, palna, służąca najczęściej do rażenia wroga z murów twierdz. HOLK - średniowieczny żaglowiec, używany do celów handlowych na Bałtyku i Morzu Północnym. Wywodził się z mniejszej kogi, które w XV wieku holki ostatecznie wyparły. Początkowo okręt jednomasztowy, potem dwu- i trzymasztowy. Posiadał przedni i tylny kasztel. HUFIEC - jednostka organizacyjna jazdy zwana również batalią. Kilka połączonych ze sobą chorągwi. Jeźdźcy i włócznie powinny w hufcu znajdować się tak blisko siebie, aby rzucona rękawiczka, jabłko albo śliwka nie spadły na ziemię, ale na pionowo wzniesione włócznie. Stratedzy średniowieczni powiadali, że między włóczniami nie powinien przelatywać wiatr. HUFNICA - mniejsza bombarda. Początkowo hufnice transportowano na wozach, później na lawetach. Działa polowe służące do wspierania ogniem poczynań własnych wojsk. JAKA - modny w XIV i na początku XV wieku kaftan męski do bioder. Krojony z czterech jednolitych części, charakterystycznie uwypuklony na piersiach z owalnie podkrojonymi pachami. Szyto je z miękkich tkanin jedwabnych, aksamitu i sukna. Pod jaki jedwabne dodawano spody filcowe lub pikowane z kilku warstw płótna i waty, ułatwiające modelowanie aktualnie modnej formy. Jaki rycerskie typu ochronnego miały spody zbrojone metalowymi płytami bądź kolczugi wszywane pomiędzy warstwy płótna i waty. KAPALIN - hełm otwarty o dzwonie otoczonym szerokim, nachylonym w dół rondem. Kształtem przypominał stalowy kapelusz. Znany już w starożytności, a powszechny w piechocie średniowiecznej. Według odnalezionych rachunków zbrojowni miejskich kapaliny kupowano po kilka lub nawet kilkadziesiąt, z czego można wysnuć wniosek, że nosiło je szeregowe rycerstwo, wójtowie oraz sołtysi zobowiązani do służby wojskowej. Przez cały okres średniowiecza ulegał ewolucji poprzez pogłębienie dzwonu i poszerzenie krezy ochraniającej twarz ze szczeliną wzrokową, co doprowadziło w XV wieku do powstania salady.
KOGA - duży żaglowiec handlowy dostosowany do celów wojennych, dominujący na morzach od XII do XV wieku. Okręt mało zwrotny, posiadający zazwyczaj jeden duży, prostokątny żagiel. KOLCZUGA - zbroja zbudowana z kilkunastu tysięcy niewielkich żelaznych kółek splecionych ze sobą. Im mniejsze były kółeczka, tym było ich więcej i gęściej, co czyniło kolczugę bardziej odporną na przecięcie lub przebicie. Niestety, również pracy przy jej produkcji było więcej, bo należało każde z tych kółeczek przyciąć, zwinąć oraz znitować. Kolczuga przypominała współczesną koszulkę z rękawkami, jednak, jak możemy się domyślać, o wiele masywniejszą. Z czasem kolczugi ulegały wydłużeniu i w wieku XI potrafiły sięgać prawie do ziemi. W późniejszych czasach występowały w połączeniu z elementami płytowymi, a także zakładano je pod zbroję płytową. Z uwagi na jej elastyczność, w miarę dobrą osłonę przy niewielkim ciężarze, w XVII wieku używały jej formacje ciężkiej jazdy. Natomiast w roku 1920 w Polsce w ramach 5. Pułku Ułanów sformowano pluton ułanów pancernych, spośród których 20 wyposażono w kolczugi. KOPIA - najmniejsza jednostka organizacyjna konnicy rycerskiej w ówczesnej Europie łacińskiej. W jej skład wchodził rycerz-kopijnik, zazwyczaj okryty lepszym pancerzem niż pozostali, wyspecjalizowany w walce wręcz przy użyciu długiej broni drzewcowej (kopia). Towarzyszyli mu lżej zbrojni strzelcy, posługujący się bronią zasięgową (łuki bądź kusze). Przyjmowało się, że na kopię składało się trzech wojowników: jeden kopijnik i dwóch strzelców, ale najnowsze badania dowodzą czegoś innego. Dla kopii krzyżackich przyjmuje się skład dziewięcioosobowy. Każdemu rycerzowi-zakonnikowi towarzyszyło ośmiu pocztowych sług uzbrojonych w broń strzelecką. Natomiast wśród rycerstwa pełniącego na rzecz zakonu służbę wojskową z tytułu posiadania ziemi skład kopii wahał się od jednego do kilku zbrojnych pachołków. KRAJER - jednomasztowy okręt używany do żeglugi handlowej na Bałtyku w XV-XVI wieku. KROPIERZ - kapa okrywająca całego wierzchowca, mająca zapewnić jego ochronę. Kropierze wykonywano z różnych tkanin, skór, wzmacniano kolczą plecionką lub pikowano. Ze względu na swoje rozmiary idealnie nadawały się do umieszczania na nich herbów, jednak w bitwie nie stanowiły wystarczającej ochrony. KRUCHTA - dawniej zwana babińcem. W kościołach przedsionek usytuowany przed
głównym wejściem. KRZYK - na Żmudzi coś na wzór polskiego pospolitego ruszenia. Na „krzyk” woje mieli stawić się ze zbroją i żywnością. LABRY - chusta przykrywająca hełm, chroniąca przed przegrzaniem. Z czasem labry straciły swoje użytkowe znaczenie i stały się symbolicznymi ozdobami. W XIV wieku miały postać prostych wstęg. LADRY - metalowe osłony nakładane na głowę, pierś i zad wierzchowca. LEDIANIN - bałkańskie określenie Polaka. MIZERYKORDIA - wąski ozdobny sztylet o długiej klindze, służący do dobijania konającego przeciwnika. Z łacińskiego misericordia, czyli miłosierdzie. Popularna w późnym średniowieczu, gdy do użytku weszły zbroje płytowe. Dzięki wąskiemu ostrzu mizerykordia umożliwiała zadanie ciosu pomiędzy płytami pancerza lub nawet jego przebicie. Rycerze nosili ją u prawego boku. NADZIAK - nazywany również „młotem rycerskim”, był bronią często używaną w późnym średniowieczu. Z jednej jego strony znajdowała się stalowa głowica, z drugiej zaś zaostrzony kolec zwany dziobem. Można go było używać jako broni obuchowej, służył również do przebijania zbroi przeciwnika. NOGAWICA - rodzaj długich sukiennych pończoch przywiązywanych do spodniej jopuli. W XIV wieku noszone z gacnikiem, następnie zszyte z tyłu w rodzaj nogawico-spodni. OPIEKADLNIK - rządca, szafarz, opiekun, tutor. OTROK - młodzieniec. PANCERNIK - rzemieślnik wyrabiający kolczugi, ale także wytwarzający uzbrojenia z plecionki kolczej: kołnierze, szorce i rękawice. Do zakresu prac pancerników należało również wyrabianie niektórych części uzupełniających zbroję płytową, ponadto kapturów i czepców kolczych przymocowanych do hełmów, które z kolei były domeną płatnerzy czy hełmiarzy. Wykonanie pancerza kolczego było zajęciem niezwykle żmudnym i czasochłonnym,
gdyż poszczególne ogniwa należało połączyć ze sobą w taki sposób, aby otrzymać elastyczną i w miarę dopasowaną do wojownika powłokę. Wydajność jednego warsztatu wynosiła około 25-30 egzemplarzy rocznie. Pancerników powoli zastępowali płatnerze, ale jeszcze w połowie XV wieku stanowili nieliczną grupę zawodową, wchodzącą w skład cechu kowali. PERIERA - krótkolufowe działo okrętowe strzelające kamiennymi kulami używane od XV do połowy XVII wieku. PUGINAŁ - broń krótka służąca do zadawania ciosów kłutych. Noszony przymocowany do pasa na wysokości prawego biodra. Bywał niezwykle skuteczny w walce na bliską odległość; ciosy puginałem zadawano w głowę rycerza przez szparę wzrokową w hełmie garnczkowym lub w kark jeźdźca pochylonego ku przodowi. PRZYŁBICA - rodzaj hełmu stosowany od XIV do XVI wieku powstały z łebki, do której dodano ruchomą część chroniącą twarz, zwaną zasłoną. Posiadała ona szczeliny wzrokowe i otwory wentylacyjne, można było również ją podnosić lub całkowicie ściągać. Pod koniec XIV wieku zasłonie zaczęto nadawać kształt zbliżony do spiczastej mordy zwierza w celu wzbudzenia grozy w przeciwniku. Do tej odmiany przyłbicy przylgnęła nazwa „psi pysk”. W porównaniu z innymi hełmami przyłbice były niezwykle drogie, gdyż jedna sztuka kosztowała około 1 grzywny, za co można było kupić prawie półtorej krowy, a czasem nawet dochodziły do 4 grzywien. Współcześnie często błędnie przyłbicą nazywa się samą zasłonę. Należy pamiętać, że przyłbica to hełm z ruchomą zasłoną, a nie sama zasłona. PRZYSIÓŁEK - skupisko kilku gospodarstw położonych poza osadą. REFEKTARZ - w budynkach klasztornych duże pomieszczenie służące jako jadalnia. REJZA - wyprawa łupieżcza (od niemieckiego Reise) na Litwę i Żmudź, dokonywana przez zakonników oraz zaproszonych krzyżackich gości. RELING - na okrętach bariera pionowa zabezpieczająca ludzi znajdujących się na pokładzie przed wypadnięciem za burtę. RUMPEL - drążek sterowy, najprostsze urządzenie do poruszania sterem okrętu. Zazwyczaj prosty, lekko wyprofilowany drążek wykonany z drewna.
SERPENTYNA - działo o długiej lufie, rodzaj kolubryny. STAJE - staropolska miara długości. Około 893 metrów. SPAHISI - feudalne oddziały nieregularnej ciężkiej jazdy tureckiej. Odpowiednik europejskiego rycerstwa. Znakomicie wyszkoleni w jeździectwie i walce wręcz. Byli kastą wojowników i wojnie poświęcali całe swoje życie. Uzbrojeni zazwyczaj byli w krótkie spisy oraz szable. SZŁOM - hełm otwarty, stożkowany, zwany również łebka. Najczęściej używany przez średniowiecznych wojowników. Dobrze chronił głowę, nie zacierając jej kształtu, a co najważniejsze, nie ograniczał pola widzenia. Często pod niego zakładano kaptur kolczy, stanowiący dodatkową osłonę karku i szyi rycerza. Nosili je władcy, wielmoże, drobne rycerstwo i oddziały miejskie. SZUBA - okrycie z rękawami wykonane z kosztownych złotolitych tkanin, podszyte futrem, z dużym futrzanym kołnierzem, noszone przez mężczyzn i kobiety w XIV i XV wieku. ŚNIOT - wałek dębowy przecięty wzdłuż na pół, zakładany dla ochrony barci przed szkodnikami (np. dzięciołami). TOWARZYSTWO JASZCZURCZE - tajna organizacja szlachty chełmińskiej założona w 1397 roku w celu ochrony własnych interesów przed zakonem krzyżackim. Jeśli chodzi o nazwę, nawiązuje ona do zwinnych ruchów i uników, które kojarzą się z jaszczurką. Krzyżacy traktowali Prusy jako własną kolonię i ograniczali udział miejscowych we władzy. Szlachta ziemiańska żądała więcej praw i dopuszczenia do współdecydowania. Organizacja była podstawą powstania Związku Pruskiego. T REBUSZ - machina miotająca pociski stromotorowo, wykorzystująca zasadę dźwigni z przeciwwagą. Używana od starożytności, charakteryzowała się dużą celnością przy niewielkim zasięgu. W średniowieczu używana najczęściej do ostrzeliwania bram lub miotania płonących pocisków do wnętrza twierdz.
DRAMATIS
PERSONAE
ZAWISZA CZARNY Z GARBOWA - herbu Sulima. Najsłynniejszy polski rycerz, niepokonany w turniejowych szrankach, uosobienie cnót rycerskich. Wielokrotnie brał udział w wyprawach przeciwko Turkom. Przez lata silnie związany z dworem króla Węgier Zygmunta Luksemburskiego. Na wieść o rozprawie z zakonem krzyżackim wrócił do Polski. Światły dyplomata, jeden z najbardziej zaufanych ludzi króla Władysława Jagiełły. Uczestnik bitwy pod Grunwaldem. Po wojnie wrócił na służbę do Zygmunta Luksemburskiego. Walczył po stronie króla Węgier przeciw husytom. W 1428 roku, gdy osłaniał odwrót Zygmunta Luksemburskiego spod Gołębca, król przysłał po niego łódź, lecz rycerz postanowił pozostać na polu bitwy wraz z towarzyszami. Został otoczony przez wroga i wzięty do tureckiej niewoli. Według legendy dwaj janczarzy pokłócili się o to, czyim jeńcem jest Zawisza, wówczas jeden z nich jataganem obciął mu głowę. Jego symboliczny pogrzeb odbył się w listopadzie 1428 roku w kościele Franciszkanów w Krakowie. Zawisza Czarny jest symbolem odwagi, lojalności i słowności. Nie na darmo się mówi: „polegać jak na Zawiszy”. JAN FARUREJ Z GARBOWA - herbu Sulima. Starosta spiski i stolnik krakowski. Jeden z najznamienitszych polskich rycerzy, przedchorągiewny chorągwi krakowskiej w bitwie pod Grunwaldem, zwycięzca wielu turniejów rycerskich. Niestety, w historii pozostaje w cieniu swojego słynnego brata. JANUSZ BRZOZOGŁOWY - herbu Grzymała. Podobnie jak inni polscy znamienici rycerze przez długi czas przebywał na dworze Zygmunta Luksemburskiego, gdzie uczył się sztuki wojennej i w 1410 roku wrócił do Polski na wieść o zbliżającej się wojnie z zakonem. Został starostą bydgoskim i odegrał dużą rolę w planach wojennych Jagiełły, markując uderzenie na Kujawy. Działania militarne, jakie podejmował w latach swojego urzędowania, były dla Krzyżaków wielce dotkliwe, tak bardzo, że domagali się od króla jego odwołania. Często dokonywał śmiałych wypadów na ziemie krzyżackie. SKARBEK Z GÓR - herbu Habdank. Rycerz w służbie króla węgierskiego Zygmunta Luksemburskiego. Od roku 1410 w służbie Jagiełły. Odznaczył się męstwem w wojnie z zakonem krzyżackim. W roku 1415 poseł króla polskiego do Turcji.
ZYGMUNT LUKSEMBURSKI (1368-1437) - margrabia brandenburski od 1378, król Węgier od 1387, król Niemiec od 1410, książę Luksemburga i król Czech od 1419, król Włoch od 1431 i cesarz rzymsko-niemiecki od 1433. Nietuzinkowy władca o wielkiej inteligencji, niezwykle energiczny i ambitny. Ocena jego rządów nadal pozostaje gorącym tematem dyskusji historyków. Z jednej strony obrońca chrześcijaństwa, próbujący zjednoczyć narody Europy przeciw muzułmańskiemu zagrożeniu, podejmujący krucjaty przeciw Turkom otomańskim, z drugiej zaś wykorzystywał instrumenty religijne do realizacji własnych dynastycznych planów. Polityka Zygmunta prowadziła do licznych wojen i w znacznej mierze przyczyniła się do osłabienia rządzonych przez niego państw. Nielubiany na Węgrzech, nałożył wysokie podatki, które doprowadziły do buntów chłopskich w Transylwanii. Nielubiany również przez Czechów, którzy ostro protestowali przeciw objęciu przez niego tronu po zmarłym bracie Wacławie IV. Powodem było jego przewrotne postępowanie w sprawie Jana Husa, którego spalono na stosie. Doprowadził do wybuchu wojen husyckich. Planował rozbiór Polski w 1392, ale wtedy sprzeciwili się temu Krzyżacy. Jednak w roku 1410, po wybuchu wielkiej wojny, bardzo chętnie widzieli go w swoim obozie. MICHAŁ KÜCHMEISTER VON STERNBERG (1370-1423) - wstąpił do zakonu w wieku młodzieńczym i rozpoczął swoją służbę w Bałdze, a następnie został komturem na zamku w Rhein. W 1400 roku został szafarzem elbląskim, a później w Królewcu sprawował urząd wielkiego szafarza. Od 1404 roku był wójtem Żmudzi, a od 1410 roku wójtem Nowej Marchii. Tam właśnie zebrał rycerzy najemnych, którzy ruszyli w październiku 1410 roku na pomoc zakonowi krzyżackiemu. Dowodził armią zakonu w bitwie pod Koronowem. Po wojnie odsunął od władzy von Plauena i 7 stycznia 1414 roku został wielkim mistrzem. Złagodził politykę wewnętrzną państwa krzyżackiego, współpracując z Towarzystwem Jaszczurczym. Zobowiązał się ukrócić nadużycia państwowych urzędników. Był zwolennikiem rozwiązań pokojowych w konflikcie z Polską. W marcu 1422 roku złożył rezygnację z urzędu wielkiego mistrza. ARNOLD VON BADEN - wójt krzyżacki Nowej Marchii, później komtur człuchowski. ULRYK VON JUNGINGEN (1360-1410) - komtur Bałgi w latach 1396-1404, później wielki marszałek i komtur Królewca. W roku 1407, po śmierci swojego brata Konrada, został wielkim mistrzem zakonu krzyżackiego. W przeciwieństwie do brata, który był zwolennikiem ekspansji zakonu na północ, uczynienia z niego potęgi morskiej, Ulryk dążył do konfrontacji z unią polsko-litewską. Za bezcen oddał królowej Małgorzacie Gotlandię i wszystkie siły skupił
na wojnie z Jagiełłą. Miłośnik słodyczy, specjalnie dla niego sprowadzano cukierki anyżowe drogą morską. HIERONIM JAN SILVANUS Z PRAGI - mnich, kameduła, od 1394 roku przebywał na dworze Władysława Jagiełły, później zbyt gorliwie szerzył chrześcijaństwo na Żmudzi, wywołując negatywne reakcje ludności i konflikt z wielkim księciem Witoldem. PIOTR DES RUAUX - wielki mistrz zakonu Rycerzy Świętego Łazarza w latach 1413-1454. WERNER VON TETTINGEN - wielki szpitalnik, odpowiedzialny za opiekę medyczną nad rycerzami zakonu, i jednocześnie komtur elbląski. Krzyżacki dyplomata. Jako jeden z niewielu uratował się z bitwy pod Grunwaldem. ARNOLD VON WINKELRIED - bohater szwajcarski. W bitwie pod Sempach w 1386 roku ruszył do boju z okrzykiem: „Droga dla wolności” i skierował na siebie główne uderzenie wroga. Dzięki temu piechurzy szwajcarscy mogli dokonać wyłomu i pokonać wojska habsburskie. Arnold von Winkelried uważany jest za symbol poświęcenia własnego życia dla dobra ojczyzny. Postać ta wspomniana jest przez Juliusza Słowackiego w „Kordianie”. Główny bohater, wygłaszając monolog na górze Mont Blanc, rzecze: „Polska Winkelriedem narodów”. HENRYK VON PLAUEN (1370-1429) - od 1407 roku komtur Świecia. Nie brał udziału w bitwie pod Grunwaldem. Na wieść o klęsce zakonu przybył do Malborka, żeby zorganizować obronę. Jego energicznej postawie Krzyżacy zawdzięczają ocalenie stolicy. Za zasługi podczas obrony zamku kapituła obrała go wielkim mistrzem, pomijając dostojników stojących od niego wyżej w hierarchii zakonnej. Był człowiekiem porywczym i okrutnym, zwolennikiem rządów twardej ręki. Dlatego nie cieszył się poważaniem konfratrów. Zwalczył opozycję miast pruskich i Związek Jaszczurczy, rozkazał ściąć Mikołaja Ryńskiego za współpracę z Polakami. W roku 1413 za sprawą Michała Küchmeistera został obalony i uwięziony. Odzyskał wolność w 1422 roku po śmierci Küchmeistera, został prokuratorem Lochstadt, gdzie zmarł siedem lat później. TOMASZ KALSKI Z KAŁÓW - herbu Poraj (Róża). Rycerską sławę zyskał w służbie Zygmunta Luksemburskiego, w którego wojskach walczył między innymi pod Nikopolis w 1396 roku. Jako jeden z wielu polskich rycerzy w przededniu wojny z zakonem opuścił króla Węgier, by oddać swój miecz pod rozkazy Jagiełły. Wyróżnił się w bitwie pod Koronowem. Szlachetnie urodzony, ale nieposiadający wpływów na dworze królewskim związał swoją karierę z
Gniewoszem z Dalewic. Tomasz Kalski zasłynął z brawurowego porwania Elżbiety Warszówny. GNIEWOSZ Z DALEWIC - herbu Strzegomia. W publikacjach często jest mylony z ojcem, również Gniewoszem, który oskarżał królową Jadwigę, a później Annę o cudzołóstwo. Młodszy Gniewosz w bitwie pod Grunwaldem wystawił swoją własną chorągiew złożoną z najemnych rycerzy ze Śląska, Czech i Moraw. Podstoli krakowski, dworzanin króla Jagiełły. ULRYK VON PLAUEN - brat wielkiego mistrza Henryka von Plauena, który w roku 1414 przybył do Jagiełły prosić go o schronienie i pomoc dla uwięzionego brata. Podczas wojny głodowej służył w polskim wojsku, w chorągwi nadwornej, i jak pisze Długosz: „Odpłacał się Ulryk królowi wierną posługą w licznych przeciw Krzyżakom wyprawach”. W opowiadaniu „I niechaj cisza wznieci wojnę” połączyłem dwie postacie w jedną: Ulryka von Plauena i Henryka von Plauena, komtura gdańskiego, który na rozkaz Michała Küchmeistera również został osadzony w więzieniu. Imię Henryk w rodzinie von Plauenów było bardzo popularne i miał je zarówno wielki mistrz, jak i brat jego, komtur z Gdańska.
BIBLIOGRAFIA Aleksander Brückner. Starożytna Litwa - Ludy i bogi, Wydawnictwo Pojezierskie, Olsztyn 1984. Marek Derwich, Marek Cetwiński. Herby, legendy, dawne mity, KAW, Warszawa 1989. Jan Długosz. Bitwa grunwaldzka, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 2003. Marian Głosek. Znaki i napisy na mieczach średniowiecznych w Polsce, Wydawnictwo Polskiej Akademii Nauk, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1973. Paweł Jasienica. Polska Jagiellonów, Prószyński i S-ka, Warszawa 2007. Andrzej Klein, Piotr Nowakowski. Bandera Apud Grunwald - Chorągwie krzyżackie pod Grunwaldem, Alexander, Łódź 2000. Andrzej Klein, Nicholas Sekunda, Konrad A. Czernielewski. Bandera Apud Grunwald Chorągwie polskie pod Grunwaldem - Alexander, Łódź 2000. Stefan Kuczyński. Wielka wojna z zakonem krzyżackim w latach 1409-1411, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1980. Zdzisław Kuksewicz. Zarys filozofii średniowiecznej, PWN, Warszawa 1973. Eugeniusz Koczorowski. Pogrom krzyżackiej armady, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2003. Marceli Kosman. Litwa pierwotna. Mity, legendy i fakty, Wydawnictwo iskry, Warszawa 1989. Władysław Jagiełło, Książka i Wiedza, Warszawa 1968. Władysław Łoziński. Życie polskie w dawnych wiekach, Wydawnictwo Literackie Kraków, Kraków 1978.
Witold Mikołajczak. Grunwald 1410. Krok od klęski, Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2007. Wojny polsko-krzyżackie, Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2009. Andrzej Nadolski. Grunwald 1410, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2003. Uzbrojenie w Polsce średniowiecznej 1350-1450, Polska Akademia Nauk - Instytut Historii Kultury Materialnej, Łódź 1990. Broń i strój rycerstwa polskiego w średniowieczu, Ossolineum, Wrocław-WarszawaKraków-Gdańsk, 1979. Andrzej Nowakowski. Wojskowość w średniowiecznej Polsce, Muzeum Zamkowe w Malborku 2004. Dariusz Piwowarczyk. Obyczaj rycerski w Polsce późnośredniowiecznej (XIV-XV), Wydawnictwo DiG, Warszawa 2006. Poczet rycerzy polskich XIV i XV wieku, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2004. Słynni rycerze Europy - Rycerze Chrystusa, ISKRY, Warszawa 2007. Słynni rycerze Europy - Rycerze w służbie dam i dworu, ISKRY, Warszawa 2009. Leonard Ratajczyk. Historia wojskowości, Wydawnictwo MON, Warszawa 1980. Zdzisław Skrok. Świat piratów morskich, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1982. Krystyna Turska. Ubiór dworski w Polsce w dobie pierwszych Jagiellonów, Wydawnictwo Polskiej Akademii Nauk, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1987. Praca zbiorowa pod redakcją Andrzeja Nadolskiego. Polska technika wojskowa do 1500 roku, Oficyna Naukowa, Warszawa 1994 Studia Grunwaldzkie, tom I i II, Polska Akademia Nauk Społecznych, Ośrodek Badań Naukowych im. Wojciecha Kętrzyńskiego w Olsztynie, Olsztyn 1991.