Graham Heather
Instynkt mordercy
Przełożył Wojciech Usakiewicz
Rodzinie i przyjaciołom z południa Florydy, dzięki którym jestem
zadowolona, że Miami z...
5 downloads
7 Views
Graham Heather
Instynkt mordercy
Przełożył Wojciech Usakiewicz
Rodzinie i przyjaciołom z południa Florydy, dzięki którym jestem
zadowolona, że Miami zawsze było domem,
a zwłaszcza Grahamowi, Franci i D.J. Davantom oraz mojemu
właśnie przybyłemu na świat malutkiemu krewnemu,
chwilowo tytułowanemu panem Davantem.
Także Victorii Sophii, Alicii i Bobby emu Rosellom oraz Anthony emu
Robertowi Rosellowi!
Prolog
Srebro.
Noc lśniła srebrzyście, przez rozsunięte zasłony do salonu sączyła się
poświata księżyca w pełni.
Gdy ostrożnie wkradł się do środka, przepowiadając sobie w myślach
rozkład pomieszczeń, zdziwiło go, że jest tak jasno.
Przystanął nad śpiącym młodym człowiekiem, kucnął i przyjrzał się
jego twarzy. Skąpana w blasku, złagodzonym i ocieplonym przez
domieszkę złocistej barwy, wydawała się niemal dziecięca.
Przycisnął silną dłoń, obciśniętą rękawiczką, do ust chłopaka i
poderżnął mu gardło. Ostrze noża prześlizgnęło się po ciele niczym łódź
motorowa po tafli spokojnego morza, nie było to jednak nawet w
połowie tak łatwe, jak w filmie kryminalnym. Nawet jeśli nóż był ostry,
tak jak ten, poderżnięcie gardła wymagało sporo wysiłku i umiejętności.
On miał zarówno siłę, jak i umiejętności.
Chłopak wydał rzężący odgłos, ale na tym się skończyło. Niecały
metr dalej spała na podłodze dziewczyna, zaciskając dłonie na ozdobnej
poduszce z kanapy. Niczego nie usłyszała.
Podszedł bliżej.
Gdy stanął nad nią, odniósł wrażenie, że zanurza się w złotym
blasku, którym zdawały się emanować jej jasne włosy.
Przeniósł ją do lepszego świata szybko, starannie wyliczonym
ruchem, i znieruchomiał, aby obejrzeć jej twarz. Trwało to ułamek
sekundy, potem nakazał sobie ruszyć dalej. Jeszcze nie osiągnął celu.
Oczywiście, nie pracował sam, ale...
Nie mógł nikomu ufać, bo kto inny mógłby wszystko zepsuć. Poza
tym to przecież była jego misja.
Jeszcze raz zastygł w bezruchu. W domu panowała cisza. Aż
dzwoniła w uszach. Należało pozostawić znak przed zakończeniem
misji. Umoczył osłonięty rękawiczką palec w krwi martwej dziewczyny
i podszedł do ściany. Pisał szybko, by zdążyć, póki krew jest płynna i
lśniąca. Tyle jeszcze miał do zrobienia...
Przed księżyc wysunęła się chmura i zapadła ciemność. Na
okamgnienie wszystko zatonęło w czerni. Czerń.
Jakże na czasie.
Przecież czarna jest jego dusza. Czerwień.
Ciemna, nasycona purpura.
Głęboka i gęsta, rozlała się po białych płytach marmurowej posadzki.
Ukryta pod olbrzymim łożem w sypialni pana domu, Chloe Marin
początkowo zdawała sobie sprawę jedynie z intensywności tego koloru.
Była tak odrętwiała z przerażenia, że jedynie rejestrowała czerwień, nie
mogąc pojąć, co ona oznacza.
Czas stanął w miejscu. Nie wiedziała, czy zbudziła się w tej
nadmorskiej rezydencji zaledwie przed kilkoma sekundami, czy minęło
kilkanaście minut. Dźwięk, który usłyszała, wystarczył, by wyrwać ją ze
snu, lecz jej nie przestraszył. Przecież gdzieś w pobliżu spały gospodyni
i dwie służące, a w różnych miejscach domu rozlokowało się
przynajmniej dwadzieścioro młodych ludzi w wieku od szesnastu do
dwudziestu jeden lat.
David Grant, krzepki gwiazdor futbolu, zaległ na kanapie na
parterze, to już Chloe wiedziała. Kit Arnes, jego przyjaciółka, leżała
obok na podłodze. Kit nigdy nie oddalała się od Davida, nawet jeśli
oznaczało to dla niej spanie w takich warunkach. W obronie swojego
terytorium wykazywała więcej zaciekłości niż niejeden gracz na boisku.
Nagle Chloe zaniepokoiło coś nieuchwytnego i trudnego do
nazwania, jakby wszystkie jej zmysły przestroiły się na otaczający ją
mrok. Wyczuła ruch we wnętrzu domu. Nie był to naturalny ruch tych,
którzy tu należeli, gdyż zostali zaproszeni. Ktoś skradał się niczym
prześlizgujący się w trawie wąż.
Dzieliła pokój z dwiema dziewczynami i początkowo wydawało jej
się, że obie spokojnie śpią. Uprzytomniła sobie jednak, że coś jest nie w
porządku, choć nie umiałaby wyjaśnić, skąd to wie. Próbowała obudzić
fen Petersen, ale Jen spała tak głęboko, że nie zareagowała na naglące
szepty. Lepiej powiodło jej się z Victorią Preston. Gdy przyjaciółka
zaczęła podnosić się z łóżka, Chloe ujrzała wchodzącego do pokoju
mężczyznę. Był cały w czerni, miał na sobie coś, co wyglądało jak
skafander nurka z obcisłym kapturem, który zakrywał całą twarz z
wyjątkiem oczu i ust. Nie zauważając Chloe ani Victorii, podszedł
prosto do Jen i przez chwilę jej się przyglądał. Zanim Chloe zdążyła
cokolwiek zrobić, zaatakował.
Stłumiła krzyk, jednocześnie zaciskając dłoń na ustach Victorii.
Łóżko Jen stało przy drzwiach, mogły więc uciec tylko przez łazienkę
wspólną z sąsiednią sypialnią. Zaskoczona szybkością, z jaką pracuje jej
umysł, Chloe chwyciła Victorię za ramię, pociągnęła ją za sobą do
łazienki i zatrzasnęła za nimi drzwi.
Zaraz potem wypchnęła krzyczącą przyjaciółkę na korytarz i chciała
pobiec jej śladem, ale ktoś zatrzasnął drzwi od korytarza. Nie pozostało
jej nic innego, jak wycofać się do drugiej sypialni.
Zrozumiała, że w domu jest nie tylko jeden obcy człowiek. Nie tylko
jeden morderca.
Drzwi sypialni się otworzyły, ktoś wciągał do niej wielkie ciało.
Chloe natychmiast dała nura pod łóżko. Niespodziewanie księżyc
wyszedł zza chmur i do pokoju przez szpary w zasłonach wlało się
srebrzyste światło.
Właśnie wtedy zobaczyła czerwień, purpurę rozlewającą się po
podłodze.
Skapywała z łóżka. Z leżącego tam ciała.
Czekała, zaciskając usta, żeby stłumić krzyk. Słyszała bardzo ciche,
ale wyraźne kroki. Obserwując pokój ze swojej kryjówki, dostrzegła, że
morderca ma na butach przezroczyste plastikowe torby, w jakich
przechowuje się artykuły w zamrażarce. Skafandry, w których
nurkowano w wodach wokół Florydy i na Karaibach, sprzedawano na
pęczki.
Dwóch morderców, jeden w tym pokoju, drugi w sąsiednim. A może
jest ich więcej? Czy Victorii udało się zbiec ze schodów?
Obserwowała, jak stopy przesuwają się niemal bezgłośnie ku
łazience.
Była pewna, że zabójca zaraz ją znajdzie. Wydawało się to
nieuniknione.
Nie pozostało jej nic innego, jak po cichu wyczołgać się z kryjówki.
Boso, na palcach, dobiegła do drzwi na korytarz. Uchyliła je i
przekonała się, że jest pusty Wymknęła się, mając nadzieję, że ujrzy
kogoś żywego albo coś, co pomoże jej ocalić życie. Dobiegła do
schodów. Światło w kolorze ochry wypełniało salon u podnóża
głównych schodów.
Również tam na marmurze posadzki rozlała się czerwień.
Czerwienią biło przesłanie ze ściany:
Śmierć bluźniercom!
Był również rysunek - ręka o dziwnym kształcie, wymalowana
krwią.
Wyczuła ruch za plecami i błyskawicznie się odwróciła. Brad
Angsley, kuzyn Victorii, student college u, chwiejnym krokiem
wydostał się z jednej z sypialni na górze, trzymając się za głowę.
Ruszyła mu na spotkanie.
- Jest tuż za nami! - krzyknął.
- Szybciej! - przynagliła i pomogła mu, żeby nie spadł ze schodów.
Gdy dotarli do dwuskrzydłowych drzwi wyjściowych, Chloe
odważyła się spojrzeć za siebie. Ktoś ich gonił. Człowiek w czerni,
mający na ramieniu plecak albo płócienną torbę. Który z tych dwóch? A
może byli inni? Co się stanie po otwarciu drzwi? Czy za progiem czyha
kolejny morderca?
Musiała to sprawdzić. Przez chwilę walczyła z zamkiem, wreszcie
wypadła na zewnątrz, ciągnąc Brada kurczowo trzymającego się jej
ramienia. Pobiegli długą żwirową alejką do podjazdu i omal nie zgubili
się w gąszczu bmw, audi i grucho-tów różnych marek, należących do
mniej zamożnych młodych ludzi, którzy też znaleźli się w rezydencji.
Dudnienie kroków było słychać coraz bliżej. Chloe i Brad odwrócili
się jednocześnie i w księżycowej poświacie Chloe ujrzała błysk noża
ociekającego krwią.
Pchnęła Brada na samochód i chwyciła za posąg Posejdona. W ogóle
nie zauważyła, jaki jest ciężki, gdy podrywała go z ziemi, by wykonać
zamach.
Trafiła prześladowcę w bok głowy. Zachwiał się i zatoczył do tyłu, a
Chloe wydała przenikliwy krzyk. Zdawał się trwać bez końca, aż
wreszcie uświadomiła sobie, że Brad włamał się do samochodu i
uruchomił alarm.
Nagle rozbłysły reflektory, podjazd zalało światło. Chloe ujrzała
Jareda Walkera, chyba całego i zdrowego, choć popielatego na twarzy.
Wyprowadził spomiędzy drzew słaniającą się na nogach Victorię.
Wymachiwała telefonem komórkowym.
- Trzymajcie się! Pomoc w drodze!
Dzięki Bogu za rozwój techniki, pomyślała Chloe.
Jasno świecące reflektory należały do radiowozów, które jeden za
drugim wjeżdżały na teren posiadłości.
Chloe zerknęła na napastnika z nadzieją, że nie rzuci się na nich,
zanim gliniarze zdążą wycelować i strzelić. Mężczyzna, któremu posąg
rozdarł maskę, odwzajemnił jej spojrzenie
i w tej chwili Chloe odniosła wrażenie, że patrzy prosto w oczy zła.
Serce jej zamarło, zaczęła się modlić.
Mężczyzna zerknął w stronę nadjeżdżających policjantów, odwrócił
się i rzucił się biegiem. Zniknął w głębokim cieniu przy domu. Księżyc,
jakby na jego zamówienie, schował się za chmurę.
Policjanci i sanitariusze wbiegali na podjazd. Ktoś zajął się Bradem,
kto inny chwycił Chloe. Chciała krzyknąć.
- Już w porządku - zapewnił ją męski głos. Po chwili zorientowała
się, że należy do policjanta. - Pani jest ranna, potrzebuje pomocy.
- Nie jestem ranna - zaprzeczyła.
Uniosła ręce i zobaczyła, że są szkarłatne od krwi.
Było po wszystkim, a przecież nie po wszystkim.
Przez następne dni i miesiące nachodzili ją w snach. Wszyscy.
Przyjaciele, którzy nie dostali od losu szansy, by dorosnąć i stać się
dobrymi ludźmi lub samolubnymi egoistami. Byli martwi, leżeli na
podłodze w rozlewających się coraz szerzej kałużach krwi.
Tylko czy to były sny? Otwierała oczy i widziała ich dookoła łóżka,
jak na nią patrzą i błagają o pomoc.
- Jak mogę wam pomóc? Powiedzcie - prosiła nieraz na głos.
Jednak nie odpowiadali. Przecież już nie żyli, nie byli rzeczywiści.
Tak objawiała się u niej nerwica wywołana dramatycznymi przeżyciami.
Podczas terapii pozwoliła się w końcu przekonać, że już ich nie widzi, a
zjawy wzięły się z jej poczucia winy, bo przeżyła. Powiedziano jej, by
uzbroiła się w cierpliwość, ponieważ z czasem pozbędzie się ciężaru
tragedii. I rzeczywiście, zjawy ją opuściły i znowu nauczyła się żyć.
1
Dziesięć lat później
Stara nadbrzeżna rezydencja Branoffów wyglądała imponująco.
Wzniesiona w początkach fascynacji tą okolicą, liczyła sobie ponad
osiemdziesiąt lat i cechowała się elegancją stylu
śródziemnomorsko-hiszpańskiego, charakterystycznego dla połowy lat
dwudziestych XX wieku. Niedaleko, w podobnym domu, zastrzelono
pod koniec ubiegłego wieku Gianniego Versacego. Często przechodzili
tędy turyści, którzy chcieli ujrzeć miejsce zbrodni, po czym o tym
opowiadać.
W rezydencji Branoffów, wolnej od tak złowieszczej famy, ostatnio
mieścił się oddział słynnej Agencji Bryson, a zarazem hotel dla modelek
i modeli. Teren, zajmujący ponad cztery tysiące metrów kwadratowych,
mienił się feerią barw. Przed frontem rozciągał się wypieszczony
trawnik, alejki i rabaty wyglądały nieskazitelnie. Ozdobna żeliwna
brama, strzegąca wstępu za trzymetrowy kamienny mur, była tego
wieczoru otwarta. Piękni ludzie nadciągali na przyjęcie wydane przez
agencję. Przede wszystkim były to kobiety, które jeśli nawet nie
ucieleśniały doskonałości, to mogły ją uzyskać z pomocą drobnego
retuszu urody.
Ochrona, dysponująca listą zaproszonych, wpuszczała urodziwych,
eleganckich gości, a także tych, którzy mieli mnóstwo pieniędzy, jak to
się dzieje w najbardziej luksusowej części Miami Beach.
Luke, podchodząc do bramy, aby pokazać ochroniarzom w
smokingach zaproszenie i fałszywy dokument tożsamości,
wiedział, że tego wieczoru pasuje do kategorii bogatych. Przez
większą część dotychczasowego życia chodził w krótkich spodniach i
bawełnianych koszulkach, toteż kilka należących do niego strojów z
designerskimi metkami było w doskonałym stanie. Z zadowoleniem
stwierdził, że dzięki słusznemu, lecz nie przesadnie wzrostowi i
odpowiedniej budowie ciała potrafi się wtopić w każdą grupę złożoną z
właścicieli takich metek. Nie był policjantem, ale występował incognito.
Zwykle nie nosił wieczorami okularów przeciwsłonecznych, uznał
jednak, że jeśli je włoży, w tym towarzystwie łatwiej ujdzie za swojego,
niż gdyby tego nie zrobił. Nie omylił się. Nawet ochroniarze
sprawdzający zaproszenia i tożsamość wchodzących nosili ciemne
okulary. Zaskakujące było to, że w wielobarwnym, ale przytłumionym
świetle mogą cokolwiek przeczytać.
Może w ogóle nie czytali, tylko po prostu wiedzieli. Niewykluczone,
że mieli rację ci, którym szczęście nie dopisało, iż do wejścia
wystarczała niezwykła uroda. Luke podziękował dwóm krzepkim
mężczyznom, którzy po poddaniu go dokładnym oględzinom odsunęli
się na bok. Wzrostem im nie ustępował, lecz nie miał postury buldoga.
Prawdopodobnie tego wieczoru to, że był wysoki i szczupły, liczyło się
jako zaleta, a poza tym niewątpliwie sprawiało, że ubranie lepiej na nim
leżało.
Gdy przecinając trawnik, zbliżał się do rezydencji, zauważył na
ganku grupkę piękności. Sączyły koktajle i pozowały. Jedna przysiadła
na balustradzie, inna na krawędzi krzesła, a każda umiejętnie
eksponowała nogę założoną na nogę, elegancko, ale niewątpliwie
prowokująco. Niczego nie sugerowały wprost, nie były to dziewczyny
dążące do zrobienia kariery w branży porno. Mierzyły znacznie wyżej,
w gwiazdorstwo na najwyższym poziomie.
Musiały natychmiast zauważyć, że nie jest młody i daleko mu do
atrakcyjności modela. W ich świecie oznaczało to, że
ma duże pieniądze. Natychmiast pojawiły się uśmiechy, z których
kilka było bardziej ostentacyjnych niż pozostałe. Uśmiechnął się w
odpowiedzi tak, aby wyglądać jak biznesmen z branży. Agencja Bryson
działała nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale na całym świecie. To
ona wylansowała kilka spośród najlepiej opłacanych modelek tego
stulecia, kobiet odżegnujących się od podejrzanych układów, typowych
dla innych przedstawicielek tej profesji, które seks wymieniały na
rozkładówkę ze zdjęciem w kostiumie kąpielowym. Podejrzewał, że
niektóre z obecnych tu dziewcząt znacznie chętniej niż inne pozwoliłyby
sobie na odejście od oficjalnych reguł gry, aby zostać gwiazdą.
To jednak było co innego. Tylko czy na pewno?
Działalność Agencji Bryson była do tego stopnia transparentna, że
gdy jedna z kandydatek na modelkę przepadła bez wieści, jedynie
rodzina i przyjaciele bliżej zainteresowali się agencją. Chodziło o
Colleen Rodriguez, piękność o genach kubańskich i irlandzkich,
kruczowłosą i zielonooką, która dwa miesiące wcześniej zniknęła
podczas sesji zorganizowanej przez agencję na jednej z wysp u
wybrzeży Florydy. Władze hrabstw Monroe i Miami-Dade były
bezradne. Niektórzy sądzili, że dziewczyna padła ofiarą zabójstwa, inni
uważali, że choć na co dzień spotykała się z niejakim Markiem
Johnstonem, to jako ambitna osoba mogła uciec z kimś, kto zaoferował
jej karierę na większą skalę, a przede wszystkim obiecał duże pieniądze.
Nie było wiadomo, czy wciąż żyje. Nie odnaleziono ani jej ciała, ani
dowodów morderstwa, w związku z czym oficjalnie uchodziła za
zaginioną.
Luke przypuszczał, że Colleen Rodriąuez nie oddaliła się z własnej
woli. Jej najlepsza przyjaciółka, René Gonzalez, również pracowała dla
Agencji Bryson. Ostatnio unikała kontaktów z rodzicami, pewna, że po
zniknięciu Colleen będą usiłowali przeszkodzić jej w karierze modelki, i
na wszelki wypadek twierdziła, że Colleen wyjechała celowo, choć
trudno
było orzec, czy w to wierzyła. Luke znalazł się na wydawanym przez
agencję przyjęciu, przeobrażony nagle w projektanta na dorobku, i
szukał sposobu, by porozmawiać z Rene i sprawdzić, czy wie coś, co
mogłoby mu pomóc w odnalezieniu Colleen.
- Cześć. - Smukła blondynka zdjęła nogę z nogi i wstając,
wyciągnęła do niego rękę. - Jestem Lena Marconi, a ty...?
Luke wyjął wizytówkę.
- Jack Smith z Mermaid Designs - przedstawił się. - Miło mi cię
poznać.
- Mermaid Designs? - powtórzyła z żarem w oczach Lena.
- Stroje plażowe?
- Ściślej mówiąc, damskie stroje plażowe - wyjaśnił Luke.
- Bikini, tankini i wszystko, co tylko można nosić.
- Wspaniale - ucieszyła się z pewną przesadą Lena. Ciemnowłosa
kobieta, siedząca obok, podniosła się płynnym
ruchem, który mógłby wydać się czarujący, gdyby nie to, że był do
przesady wyćwiczony.
- Projektant kostiumów! Wspaniale. Agencja właśnie zaczyna prace
nad kalendarzem na następny sezon, zresztą pan na pewno świetnie to
wie. - Wyciągnęła do niego wypielęgnowaną dłoń. - Maddy Trent,
ostatnio z Amarillo w Teksasie, miłośniczka South Beach. Miło mi pana
poznać, panie Smith.
- Wzajemnie - zapewnił.
Na ganku siedziały także dwie blondynki. Podniosła się z miejsca ta
o bardzo jasnych włosach, wielkich niebieskich oczach i przyjaznym
uśmiechu.
- Cześć, panie Smith. Jestem Victoria Preston. Proszę wejść,
przedstawię pana Myrze, to znaczy Myrze Allen, szefowej biura agencji
w Miami, a potem przypilnuję, żeby dostał pan coś do picia.
Blondynka, zajmująca miejsce na lekko rozkołysanej dwuosobowej
huśtawce z wiklinowym siedzeniem, nie poruszyła się, choć obrzuciła
Luke a taksującym spojrzeniem. Jasne
włosy z rudawymi pasemkami, gładkie, z kręcącymi się końcami
opadały jej na ramiona. Oczy miała zielone niczym kocica. Nie
sprawiała wrażenia, jakby pozowała na chłodną i zdystansowaną.
Wydawało się, że bardziej interesuje ją obserwowanie niż
przedstawianie się.
Ciekawe, pomyślał Luke.
- Chloe? - powiedziała cicho Victoria Preston.
- Och, naturalnie.
Chloe wstała. Była wysoka, mogła mieć metr siedemdziesiąt pięć
wzrostu. Sandałki na zwężonym obcasie o dziwnym kształcie, które
nosiła, zapewne stanowiły ostatni krzyk mody. Z czterech piękności
najbardziej klasyczną urodą charakteryzowała się Victoria, natomiast
Chloe bez wątpienia była najbardziej intrygująca. Sekret krył się w
oczach - dużych, ładnie rozstawionych i odrobinę skośnych. Szeroki
uśmiech, pełne wargi i idealnie białe zęby należały do standardu w
zawodzie modelki. Nie była wychudzona jak jej koleżanki, z postury
przypominała gimnastyczkę lub biegaczkę.
Wreszcie i ona podała mu rękę.
- Chloe... Marin.
To zawahanie było dziwne, jakby nie chciała się przedstawić. Imię
wypowiedziała swobodnie, nazwisko z ociąganiem. Może posługiwała
się pseudonimem, żeby uniknąć nazwiska w rodzaju
Schwartzenkopfelmeyer lub Xenoskayanovich, na którym łamano by
sobie język? Trudno orzec. Niewykluczone, że instynkt podpowiedział
jej, by mu nie ufać.
- Miło mi panią poznać, Chloe - zapewnił Luke.
- Jest pan projektantem? - spytała. Skinął głową.
Na jej wargach zaigrał wątły uśmiech, a w oczach pojawił się wyraz
sceptycyzmu.
- Chloe, musimy przedstawić pana Smitha Myrze - przynagliła ją
Victoria.
- Ojej, popatrzcie, kto idzie - odezwała się Maddy - ToVincente!
- Jaki Vincente? - spytała Lena.
- Po prostu Vincente - odparła przeciągle Maddy - Ostatnio był o nim
wielki artykuł w „Gentelmens Quarterly"!
Luke musiał bardzo się postarać, by nie wybuchnąć głośnym
śmiechem. Nie ulegało wątpliwości, że Maddy z Amarillo uznała go za
coś w rodzaju karmy dla psów.
- Proszę wejść, panie Smith - powiedziała Victoria i ruszyła
przodem. Chloe podążyła za nimi.
Wnętrze rezydencji okazało się jeszcze bardziej eleganckie niż jej
zewnętrzny wystrój. Ledwie zdążyli stanąć w wyłożonym płytami z
trawertynu holu, gdy pojawił się służący w liberii, niosąc szampana na
srebrnej tacy. Luke z podziękowaniem wziął kieliszek i zwrócił uwagę
na to, że kobiety nie poszły za jego przykładem. Może był to drogi
gatunek, przeznaczony wyłącznie dla klientów i innych gości, pomyślał
Luke.
Przeszli do salonu wysokiego na dwa piętra, wyposażonego w kręte
marmurowe schody i białą marmurową posadzkę, przykrytą
kosztownymi dywanami. Dom chlubił się olbrzymim kominkiem,
którego bez wątpienia nikt nie używał od dziesięcioleci. Trzy pary
wysokich, przeszklonych drzwi prowadziły na obszerne patio, gdzie
obok basenu stała wielka wanna do gorącej kąpieli. Wyszli na dwór i
skierowali się do baru stylizowanego na polinezyjską chatę, który
znajdował się przy południowym krańcu basenu. Po drodze mijali
grupki ekstrawagancko ubranych ludzi.
- To jest Myra - powiedziała Victoria, wskazując kobietę stojącą na
lewo od baru.
Rozmawiała z dwiema innymi kobietami, będącymi chyba niewiele
po czterdziestce. Z czarnymi włosami, w prostych czarnych sukniach i...