Opowiadania, przepisy i innego rodzaju afrodyzjaki
Isabel Allende
rysunki
Robert Shekter przepisy
Panchita Llona
p...
35 downloads
29 Views
7MB Size
Opowiadania, przepisy i innego rodzaju afrodyzjaki
Isabel Allende
rysunki
Robert Shekter przepisy
Panchita Llona
przełozyły:
Beata Fabjańska- Potapczuk Agnieszka Kurasz
WARSZAWSKIE WYDAWNICTWO LITERACKIE MUZA SA 1
Tytuł oryginału: AFRODITA. CUENTOS, RECETAS Y OTROS AFRODISÍACOS Dyrektor Artystyczny: LorI Barra, TonBo designs Projektant: Natalie Valette Produkcja: Jan & Eric Martí, Command Z Shane Iseminger Wybór zdjęć: Carousel Research, NY Fay Torres-yap, Elizabeth Meryman, Leslie Mangold, Lauroie Platt Winfrey Ilustracja na okładce © Marcia Lieberman Redakcja: Zofia Wasitowa Korekta: Magdalena Szroeder
© Isabel Allende, 1997 © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1999, 2001 © for the Polish translation by Beata Fabjańska-Potapczuk and Agnieszka Rurarz
W książce wykorzystano fragmenty następujących utworów: Srngarakarika from Plaisirs d’Amour: An Erotic Guide tp the Senses by Elizabeth Nash. Copyright © by Pavilion Books. The Perfumed Garden translated by Sir Richard Burton, published by Park Street Press, an imprint of Inner Traditions International, Rochester, VT 06767. Copyright © by Charles Fowles. Death by Perfume from The Pillow Boy of the Lady Onogoro. Copyright © 1994 by Alison Fell. All rights reserved. Oda a la Ciruela from Tercer Libro de Odas, Oda al Caldillo de Congrio from Odas Elementales and from Soneto XIII from Cien Sonetos de Amor are reprinted courtesy of Pablo Neruda. Haiku, Eating the World are reprinted courtesy of James Tipton. From the Preface to Delta of Venus by Anaïs Nin. Copyright © Anaïs Nin. Copyright © 1977 by The Anaïs Nin Trust. All rights reserved. Reprinted by permission of the Author’s Representative, Gunther Stuhlmann. Himno a la celulitis by Enrique Serna reprinted by permission of Grupo Editirial Planeta. Mujeres Amores y Sexo en la Historia by Carlos Frisas reprinted by premission of Editional Plaza y Janes.
ISBN 83-7200-777-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 2001
2
Poświęcam te erotyczne dywagacje swawolnym kochankom, a także – dlaczegoż by nie? - męzczynom pełnym leku i kobietom pełnym melancholii.
Jej oddech jest niczym miód przyprawiony pachnącymi goździkami, Jej wargi – słodkie jak dojrzały owoc mango. Całowac jej skórę – to jak dotykać płatków lotosu. Głębia jej pępka kryje w sobie aromat wszystkich przypraw. Jakież rozkosze kryją się dalej – wie tylko język, ale nie potrafi tego opowiedzieć. Srngarakarika, Kumaradadatta (siglo XII)
3
Introdukcja i rondo capriccioso
Pięcdziesiąt lat to jak ostatnia godzina wieczoru, kiedy słońce juz zaszło i człowiek organicznie sklada się ku refleksji. W moim przypadku jednak zmierzch prowadzi mnie do grzechu i, może własnie dlatego, przy swoich pięćdziesięciu latach, zamyślam się nad tym, co wiąże się dla mnie z jedzeniem i erotyzmem, ze słabościami ciała, które najsilniej mnie kuszą, chociaż, helas, nie są to te, którym najbardziej się oddawałam.
Wyrażam skruchę za diety, za odmawianie sobie smakołyków przez najczystszą próżność, podobnie jak żałuję tych chwil, kiedy mogłam kochać się - i odmawiałam sobie miłości, marnując czas na nieistotne zaległe sprawy albo może wiedziona purytańską cnotliwością. Kiedy przechadzam się po ogrodach pamięci, odkrywam, że moje wspomnienia ściśle wiążą się ze zmysłami. Moja ciotka Teresa, która z biegiem lat zmieniała się w anioła i zmarła z zalążkami skrzydeł u ramion, kojarzy mi się zawsze z zapachem fiołkowych pastylek. Kiedy ta urocza starsza dama przychodziła do nas z wizytą, ubrana w szarą suknię dyskretnie rozświetloną koronkowym kołnierzykiem, z królewską głową ukoronowaną pasmami śniegu, my dzieci - wybiegaliśmy jej na spotkanie, ona zaś ceremonialnym gestem otwierała swą starą, nieodmiennie tę samą torbę, wyjmowała z niej niewielkie malowane, blaszane pudełeczko i częstowała nas cukierkami koloru malwy. Od tamtych dni za każdym razem, gdy charakterystyczny, łatwy do rozpoznania aromat fiołków unosi się w powietrzu, obraz tej świętej niewiasty, która kradła kwiaty z cudzych ogrodów, by zanieść
4
je umierającym w przytułku, napływa, niezmącony, do zakamarków mojej duszy. Czterdzieści lat później dowiedziałam się, że był to znak rozpoznawczy Józefiny Bonaparte, która ślepo wierzyła w nadprzyrodzoną moc afrodyzjaku, jaką kryje w sobie ten ulotny zapach, który równie szybko atakuje, z intensywnością przyprawiającą nieomal o mdłości, jak ulatnia się, nie zostawiając po sobie śladu, by jednak wrócić na nowo z tym większą mocą. Kurtyzany starożytnej Grecji uciekały się do niego przed każdą miłosną schadzką, perfumując fiołkami oddech i strefy erogenne, ponieważ zmieszany z naturalnym zapachem wydzielanym przez skórę koi melancholię nawet u najbardziej zaawansowanych wiekiem kochanków, a młodych ludzi przyprawia o wstrząs nie do zniesienia. W tantryzmie, filozofii duchowej i mistycznej, która chwali jedność elementów przeciwnych we wszystkich płaszczyznach, od kosmicznej po najbardziej przyziemną, i w której mężczyzna i kobieta stanowią zwierciadła boskiej energii, fiolet jest kolorem kobiecej seksualności, dlatego też przyjęły go za symbol niektóre ugrupowania feministyczne. Świdrujący zapach jodu nie nasuwa mi na myśl wizji ran ciętych czy chirurgicznych zabiegów, tylko obraz jeżowców, tych przedziwnych morskich żyjątek nierozerwalnie związanych z moją inicjacją w tajemnice zmysłowości. Miałam osiem lat, kiedy twarda dłoń rybaka wsunęła mi do ust język jeżowca. Kiedy przyjeżdżam do Chile, wyczekuję chwili, by znów pobiec nad morze i spróbować raz jeszcze świeżo złowionych jeżowców; za każdym razem ogarnia mnie wtedy to samo uczucie przerażenia i fascynacji, które owładnęło mną w chwili owego pierwszego intymnego spotkania z mężczyzną. Jeżowce wiążą się dla mnie nierozerwalnie z postacią tamtego rybaka, z jego ciemną torbą na frutti di mare, z której skapuje morska woda, i z moim zmysłowym przebudzeniem. W taki właśnie sposób zachowuję w pamięci mężczyzn, którzy przewinęli się przez moje życie (nie, nie zamierzam się przechwalać, nie było ich zbyt wielu): jednych dzięki fakturze ich skóry, innych przez smak ich pocałunków, zapach ubrań, tonację ich czułych szeptów; prócz tego wszyscy kojarzą mi się z jakąś charakterystyczną dla nich potrawą. Najintensywniejsze przeżycie zmysłowe, przyjemność smakowana niespiesznie wśród zmiętych prześcieradeł w zazdrośnie strzeżonym łóżku, doskonałe połączenie pieszczot, śmiechu i umysłowej rozrywki, ma dla mnie smak bagietki, prosciutto, francuskiego sera i reńskiego wina. Gdy tylko pojawi się przede mną którykolwiek z tych kulinarnych skarbów, staje mi przed oczami konkretna osoba, dawny kochanek, który stale powraca, niczym umiłowany duch, by rzucić snop niespokojnego, swawolnego światła na mój dojrzały wiek. Ów chleb z szynką i serem przywraca mi zapach naszych pocałunków, a reńskie wino - smak tych ust. Nie jestem w stanie rozdzielić jedzenia i erotyzmu, nie widzę zresztą powodów, by to robić, wręcz przeciwnie, staram się korzystać z obu przyjemności, póki 5
starcza mi na to sił i poczucia humoru. Stąd wziął się pomysł napisania tej książki, która jest trochę jak podróż bez mapy przez terytoria zmysłowej pamięci, gdzie granice między miłością a apetytem są tak zatarte, że czasem w ogóle mi umykają. Niełatwo
usprawiedliwić
powstanie
jeszcze
jednego
zbioru
przepisów
albo
erotycznych porad i wskazówek. Co roku publikuje się ich tysiące i, szczerze mówiąc, nie wiem, kto je czyta, ponieważ nie znam nikogo, kto gotowałby z książką kucharską w dłoni, a kochał się według poradnika. My, ludzie, którzy w pocie czoła zarabiają na chleb powszedni i modlą się potajemnie, jak Wy, Czytelnicy, i jak ja, improwizujemy zarówno w kuchni, między garnkami, jak i w łóżku, wśród zmiętych prześcieradeł, dokładając wszelkich starań, robiąc użytek ze wszystkiego, co mamy pod ręką, niewiele się namyślając i nie robiąc wokół tego wszystkiego zbyt wiele hałasu, szczęśliwi, że zęby jeszcze nam służą i że mamy jeszcze kogo obejmować. Dlaczego zatem powstała ta książka? Po prostu wydał mi się zabawny sam pomysł po eksperymentowania z różnymi afrodyzjakami i przyszło mi na myśl, że Czytelnikom także przypadnie on do gustu. Staram się nie odbiegać na tych stronach od prawdy, ale nie zawsze jest to możliwe. Cóż na przykład można powiedzieć o pietruszce? Czasami trzeba coś wymyślić... Od niepamiętnych czasów ludzkość uciekała się do przeróżnych specyfików, sztuczek, praktyk magicznych i zabaw - które ludzie poważni i cnotliwi skwapliwie uznali za perwersyjne - wiedziona pragnieniem podsycenia miłosnego pożądania i płodności. To ostatnie nas tutaj nie interesuje, zbyt już bowiem wiele niechcianych dzieci na tym świecie. Skoncentrujmy się raczej na przyjemnościach. W pewnej książce poświęconej magii i napojom miłosnym, jednej z wielu na ten temat, jakie niedawno zalegały moje biurko, znajdują się przepisy sięgające średniowiecza, a nawet jeszcze wcześniejsze; niektóre z nich wykorzystuje się po dziś dzień, na przykład wbijanie szpileczek w nieszczęsną starą ropuchę, by ją potem pochować przy wtórze zaklęć w piątkową noc. Piątek jest podobno dniem kobiety, pozostałe sześć należy do mężczyzny. Znalazłam na przykład zaklęcie pomagające przywiązać do siebie wymykającego się kochanka, stosowane dotąd w niektórych wsiach w Wielkiej Brytanii. Kobieta miesi mąkę z wodą i tłuszczem, przyprawia tę masę własną śliną, potem kładzie między nogi, by nadać jej charakterystyczny kształt i zapach swych intymności, a następnie piecze to i ofiarowuje tak spreparowany chleb obiektowi swego pożądania. Dawniej sporządzano wywary z krwi - często z elixir rubeus lub krwi menstruacyjnej - i innych wydzielin ludzkiego ciała, a potem poddawano fermentacji w ludzkiej czaszce w noc pełni księżyca. Najlepszy skutek osiągano, gdy czaszka pochodziła od przestępcy zmarłego w więzieniu. Istnieje zdumiewająca różnorodność afrodyzjaków tego typu, w naszej książce skupimy się jednak raczej na takich, które rodzą się w normalnym umyśle i zwykłej kuchni. W 6
dzisiejszych czasach niewiele osób ma czas na pieczenie ciasta, jeszcze mniej dysponuje ludzką czaszką. Afrodyzjak ma skłonić do miłości fizycznej, ale jeżeli mamy tracić czas i energię na jego sporządzenie, trudno nam będzie cieszyć się jego efektem. Z tego samego powodu nie umieszczamy w tej książce czasochłonnych przepisów, poza kilkoma naprawdę szczególnymi przypadkami, jak na przykład nasze potrawy przeznaczone na orgie; Również z pełną świadomością pominęliśmy niezwykłe, wyszukane potrawy dla smakoszy. Jeśli ktoś przez cały dzień mozoli się, szykując potrawkę z języczków kanarków, czarno widzę, jak miałby potem oddawać się rozkoszom miłosnych igraszek. Nie mówiąc o tym, że sam pomysł wydawania oszczędności na zakup tuzina tych delikatnych ptaszków tylko po to, by im potem bezlitośnie wyrwać języczki, zamordowałby na zawsze moje libido. Robert Shekter, twórca nimf i satyrów, które zaludniają stronice tej książki, w czasie II wojny światowej był pilotem; w naj gorszych koszmarach sennych nie zwidują mu się jednak ani trupy, ani bombardowania, tylko przypadkowo trafiona kaczka, którą kiedyś zastrzelił na polowaniu. Kiedy się do niej zbliżył, próbowała jeszcze machać skrzydłami i musiał skręcić jej kark, żeby skrócić agonię. Od owego dnia jest wegetarianinem. Zdaje się, że kaczka spadając przygniotła główkę sałaty, tej więc Robert również nie jada. Bardzo trudno przygotować przesyconą erotyzmem kolację dla człowieka o takich ograniczeniach. Robert nigdy nie zgodziłby się współpracować ze mną przy projekcie, który obejmowałby torturowanie kanarków. Płetwy rekina, genitalia pawiana i tym podobne ingrediencje nie znalazły się z kolei w książce dlatego, że nie można było ich dostać w żadnym z pobliskich supermarketów. Jeżeli jesteście zdolni do ekstremalnych wysiłków, mając za cel jedynie wzmocnienie swojego libido czy pobudzenie pragnienia miłości, sugerujemy Wam raczej wizytę u psychiatry albo zmianę partnera. W naszej książce mówimy wyłącznie o zmysłowej sztuce kulinarnej i o jej wpływie na miłosne wyczyny, oferując Wam przepisy, w których potrzebne są produkty, jakie dadzą się przyjąć doustnie, nie grożąc śmiercią przynajmniej natychmiastową - a ponadto są smaczne. Dlatego właśnie odrzuciliśmy brokuły. Ograniczamy się do zwykłych, prostych afrodyzjaków, jak na przykład ostrygi, podane z ust kochanka wedle nieomylnych zaleceń Casanovy, który w ten właśnie sposób uwiódł kilka sprytnych nowicjuszek, czy też delikatne ciasto z miodu i mielonych migdałów, które wybrańcy Kleopatry zlizywali z najintymniejszych zakątków jej ciała, odchodząc dzięki temu od zmysłów; proponujemy też współczesne przepisy na afrodyzjaki niskokaloryczne i z obniżoną zawartością cholesterolu. Nie umieszczamy tu przepisów na wywary o nadprzyrodzonej mocy, ponieważ książka nasza ma być
7
praktyczna, a zdajemy sobie sprawę, jak trudno zdobyć łapy misia koali, oczy salamandry i mocz dziewicy: trzy ginące dziś specyfiki.
Łakomstwo wiedzie prostą drogą do rozpusty, a jeśli postąpić krok dalej - do zguby własnej duszy. Z tego powodu luteranie, kalwini i inni aspirujący do chrześcijańskiej doskonałości odżywiają się źle. Katolicy natomiast, którzy rodzą się pogodzeni z grzechem pierworodnym i ludzkimi ułomnościami, i których sakrament pokuty oczyszcza, pozwalając im spokojnie grzeszyć dalej, są o wiele bardziej elastyczni w stosunku do dóbr doczesnych, do tego stopnia, że ukuli wyrażenie "kąsek kardynała" na określenie czegoś wyjątkowo pysznego. Całe szczęście, że wychowałam się wśród tych drugich, mogę zatem bezkarnie pochłaniać tyle przysmaków, na ile mam ochotę, nie obawiając się piekła, lecz jedynie dodatkowych centymetrów w biodrach. Trudniej mi przyszło otrząsnąć się z przeróżnych tabu nagromadzonych wokół erotyzmu. Należę do pokolenia kobiet, które wychodziły za mąż za tego, z którym po raz pierwszy "posunęły się za daleko", ponieważ straciwszy dziewictwo, traciły swoją wartość na matrymonialnym rynku, mimo że zwykle ich były partner miał równie mało co one doświadczenia i rzadko był w stanie wyłapać różnicę między dziewiczością a zwykłym krygowaniem się. Gdyby nie pigułka, epoka hippisowska
i
wyzwolenie
kobiet,
wiele
z
nas
byłoby
dotychczas
niewolnicami
przymusowej monogamii. W kulturze judeochrześcijańskiej, wedle której człowiek składa się z ciała i duszy, a miłość jest boska albo świecka, cała sfera seksualności człowieka poza kwestią prokreacji - jest odrażająca. Szczytem wszystkiego było, że cnotliwe pary spełniały akt miłosny przez dziurkę w kształcie krzyża wyszytego na nocnych koszulach. Tylko Watykan mógł wymyślić coś równie pornograficznego! W pozostałej części świata seksualność jest komponentem zdrowia, pobudza do twórczego działania i stanowi część drogi duszy; nie kojarzy się z winami ani sekretami, ponieważ miłość - traktowana czy to jako sacrum, czy to jako 8
profanum - pochodzi z tego samego źródła; zakłada się przecież, że bogowie korzystają ze wszystkich przyjemności ludzkich. Niestety, straciłam trzydzieści lat na odkrycie tego faktu. W sanskrycie istnieje słowo na zdefiniowanie rozkoszy początku tworzenia, która jest podobna
rozkoszy
zmysłowej.
W
Tybecie
kopulacja
była
rodzajem
ćwiczenia
duchowego, a w tantryzmie jest to forma medytacji. Mężczyzna siedzący w pozycji lotosu zespala się z kobietą spoczywającą na jego nogach, oboje liczą swoje oddechy i o niczym nie myśląc, wznoszą dusze ku boskości, podczas gdy ich ciała łączą się ze sobą w spokojnej elegancji. Przyjemnie medytować w taki sposób. W przygotowaniu tej książki aktywnie uczestniczyli: Robert Shekter - twórca ilustracji, Panchita LIona - autorka przepisów, i Carmen Balcells - moja agentka. Biernie zaś współpracowało pół setki autorów, z których książek korzystałam, nie prosząc ich o pozwolenie, i których nie będę tu wymieniać, ponieważ zestawianie bibliografii to tylko zbędny kłopot. Przepisywanie z dzieła innego autora to plagiat, natomiast ściąganie z wielu to już badania naukowe. Przyczynili się do powstania książki moi niczego nieświadomi, Bogu ducha winni przyjaciele, którzy chcąc mi sprawić przyjemność, poświęcili się próbowaniu moich specyfików przyrządzonych wedle różnych przepisów i opowiadali mi potem, jak na nie reagowali, choć w duchu byli przeświadczeni, że projekt tej książki nigdy nie zostanie zrealizowany. Robert Shekter, pod wpływem swoich poetyckich skłonności, wpadł na pomysł, żeby książce towarzyszyła płyta z erotyczną muzyką i żeby rzecz podzielić na "Cztery Pory Roku", jak u Vivaldiego, okazało się to jednak trochę chaotyczną inicjatywą. Panchita próbowała przygotowywać swoje potrawy, mając na uwadze produkty dostępne na rynku o danej porze roku, kiedy jednak Robert wymyślił, by oprócz tego nadała im muzyczne nazwy, posłała go do wszystkich diabłów. Zdaje się, że większość terminologii muzycznej pochodzi z języka włoskiego, dlatego nie sposób nazwać najzwyklejsze burrito* nadziewane papryką - allegro ma non troppo. Jeżeli mimo wszystko znajdziecie na tych stronach jakąś muzyczną włoszczyznę, która mogła umknąć naszej uwagi, nie przywiązujcie do tego znaczenia: to tylko odpowiedź na chwilowy kaprys ilustratora. Pomysł
płyty okazał
się również
nieudany, ponieważ nie mogliśmy dojść do
porozumienia co do rodzaju muzyki, którą należałoby uznać za erotyczną. Panchita optowała za Bolerem Ravela, Robert za Bachem, a ja za melodyjką na organkach, która napłynęła przez okno pewnego letniego wieczoru, kiedy... ale to już zupełnie inna historia. Robert jest naukowcem. Nie pozwolił mi na żadne powieściowe sztuczki, wymagał ode mnie naukowej precyzji. Musiałam zademonstrować mu górę tekstów źródłowych, *
Burrito - potrawa meksykańska. Farsz mięsny zawinięty w pszenny placek. 9
z których korzystałam, prowadząc swoje badania, a siłę afrodyzjaku, jaką odznaczają się przepisy Panchity, badaliśmy wymyśloną przez niego metodą. Skorzystaliśmy z pomocy wolontariuszy obu płci i różnych ras w wieku powyżej czterdziestki, ponieważ młodych pobudzi cokolwiek, nawet napar z rumianku, a to zmąciłoby miarodajność naszych wyników. Zapraszaliśmy ich na kolacje i obserwowaliśmy zachowanie, potem zaś mierzyliśmy rezultaty i notowaliśmy je. Były podobne do tych, które otrzymywałam, kiedy kilka lat temu pracowałam jako dziennikarka i przyszło mi napisać reportaż na temat skuteczności czarnej magii w Wenezueli. Osoby, które wiedziały, że są poddane rytuałom wudu, zaczynały majaczyć i zachowywać się jak obłąkane, pojawiały im się krosty w gardle i wypadały włosy, natomiast osoby niczego nieświadome, które o praktykach wudu nie miały pojęcia, trwały nadal w stanie niczym nie zmąconej szczęśliwości. Jeśli chodzi o niniejszą książkę, przyjaciele, którzy raczyli się naszymi afrodyzjakami, poinformowani o ich sile, wyznawali nam potem, że mieli rozkoszne urojenia, nagłe porywy i na przemian albo ataki perwersyjnych fantazji, albo skłonność do powściągliwości. Natomiast ci wszyscy, którzy nigdy nie dowiedzieli się o prowadzonym eksperymencie, pochłaniali nasze potrawy, nie wykazując żadnych istotnych zmian w zachowaniu. Przy paru okazjach wystarczyło zostawić na stole rękopis z widocznym tytułem, aby moc afrodyzjaku przyniosła natychmiastowy efekt: u biesiadników zaczynały nagle występować czułe oznaki wzajemnego zainteresowania, czasem nawet zanim zdążyliśmy podać kolację. Prowadzi nas to do wniosku, że tak jak w przypadku czarnej magii, lepiej uprzedzić uczestników eksperymentu, o co chodzi, ponieważ dzięki temu oszczędzimy sobie czasu i pracy. Kiedy mieliśmy już ustalony plan, każde z osobna wzięło się ostro do pracy i w miarę jak spod ołówka Roberta spływały na papier nimfy, satyry i inne mitologiczne stworzenia, z kuchni Panchity wyłaniały się coraz to nowe kulinarne wspaniałości, w umyśle Carmen narastały matematyczne obliczenia, a mnie pęczniały dane z bibliotek, w których buszowałam - wszystkim nam zaczął się zarazem zmieniać stan ducha. Robert stopniowo uwolnił się od bólu kręgosłupa i nawet zaczął myśleć o kupieniu żaglówki, Panchita przestała odmawiać różaniec, Carmen przytyła parę kilo, a ja kazałam sobie wytatuować krewetkę na pępku. Pierwsze objawy pewnych skłonności ku rozpuście pojawiły się już wtedy, kiedy układaliśmy spis rzeczy. Gdy tylko spróbowaliśmy afrodyzjaków, wszyscy staliśmy już jedną nogą na progu orgii. Robert jest kawalerem, tak więc wolę nie pytać, jak sobie poradził. Carmen Balcells zyskała cerę jak porcelana od chwili, gdy zaczęła brać kąpiele w rosole z kurczaka. Mężowie Panchity i mój chodzą niecierpliwie po domu i rozszerzonymi źrenicami podglądają nas przez uchylone drzwi. Jeżeli te potrawy przyniosły takie rezultaty w przypadku osób tak wiekowych jak my, jaki 10
będzie ich wpływ na Was? Na koniec, kiedy sądziliśmy już, że mamy za sobą fazę projektowania i znajdujemy się
na
etapie
ostatnich
poprawek,
zrozumieliśmy,
że
pośród
olbrzymiej
liczby
afrodyzjaków - od frutti di mare w ziołach i różnego rodzaju przyprawach po koronkowe koszulki, różowe oświetlenie i aromatyczne sole do kąpieli - zabrakło nam jednego, najsilniejszego ze wszystkich, a mianowicie opowieści. Zapomnieliśmy o nich. Każde z osobna: Robert, Panchita, Carmen i ja wielokrotnie mieliśmy doświadczyć w naszym długim życiu bonvivantów, że najlepszą podnietą dla erotyzmu, równie skuteczną jak najwymyślniejsze pieszczoty, jest opowieść, której słucha się wśród prześcieradeł świeżo wyprasowanych po to, by przyjemniej było się na nich kochać. Dowiodła tego już Szeherezada, niezmordowana w swej sztuce snucia opowieści, zdolna zatrzymać przy sobie przez tysiąc i jedną noc okrutnego sułtana tylko dzięki magicznej sile swego języka. Wedle arabskich Baśni z 1001 nocy pewien sułtan wrócił kiedyś niespodziewanie z wojny - niewybaczalny błąd, który wywołał już niejedną tragedię jedną ze swych żon, tę najbardziej umiłowaną, spędzającą wesoło czas w ramionach niewolników. Rozkazał ściąć jej głowę, a następnie z czysto męską logiką polecił, by na każdą noc sprowadzano mu dziewicę, której kat ścinał głowę rano. W ten sposób żadna nie zdążyła być mu niewierna. Szeherezada
ostała się jako jedna z ostatnich już dziewic w tym
koszmarnym królestwie, Odznaczała się ona nie tylko pięknością, ale i mądrością, a ponadto posiadała bujną wyobraźnię i dar pięknego wysławiania się, Pierwszej nocy, po tym jak sułtan już ją zgwałcił, zupełnie się nią nie przejmując, poprawiła sobie woal i zaczęła opowiadać mu długą i fascynującą historię, której akcja rozwijała się w miarę wolno upływających godzin nocy, Z pierwszym brzaskiem Szeherezada dyskretnie umilkła, sułtan zaś był tak zaintrygowany dalszym ciągiem, że darował jej jeszcze jeden dzień życia, ryzykując nawet, iż dziewczyna przyprawi mu rogi, choćby tylko w myśli; biorąc pod uwagę obecność pałacowej straży, trudno byłoby dokonać tego inaczej, Tym sposobem, baśń po baśni, noc po nocy, Szeherezada ratowała swą głowę, aż w końcu
zdołała
uleczyć
sułtana
z
jego
patologicznych
skłonności
i
zdobyła
nieśmiertelność. Tak więc po przygotowaniu i zjedzeniu wyszukanej kolacji, kiedy rozleniwiające wino i podniecające przyprawy zaczynają krążyć w żyłach, a przedsmak pieszczot różowi skórę, nadchodzi właściwy moment, by kochankowie na chwilę jeszcze odsunęli bliskie spotkanie ciał i obdarowali się wzajemnie baśnią lub wierszem, wedle najlepszych tradycji Orientu, Może też być tak, że opowieść podsyci namiętność po pierwszym pocałunku, kiedy jedno z kochanków odzyskało już oddech i oprzytomniało, a drugie wypoczywa, zaspokojone, To skądinąd doskonały sposób na rozbudzenie mężczyzny, 11
który zazwyczaj zapada w sen jak po środku usypiającym, bądź na rozbawienie kobiety, która zaczyna się nudzić, Baśnie i wiersze są cudowne i jedyne w swoim rodzaju. Przecież nikt nigdy nie opowie ich tym samym tonem, w tym samym rytmie, tym szczególnym głosem, czy w końcu z tym samym, takim a nie innym zamiarem, Wierzcie mi, to nie to samo co wideo. Jeżeli żadne z kochanków nie posiada wrodzonego talentu do wymyślania na poczekaniu opowieści, zawsze może posłużyć się którąś z gigantycznego repertuaru światowej literatury podniecającej: od najbardziej wysublimowanych tekstów erotycznych po najpospolitszą pornografię, pod warunkiem, że wówczas cytat będzie krótki, Chodzi wszak o przedłużenie przyjemności lekturą krótkiego, acz podniecającego fragmentu,
Miłosny
impet
wywołany
wyszukaną
kolacją
nie
powinien
zostać
roztrwoniony na literackie popisy, Przy umiejętnym zastosowaniu literatury można zmienić coś tak trywialnego jak seks w pasmo niezapomnianych chwil. W mojej książce Opowieści Ewy Luny jest taki fragment, w którym mówi się właśnie o sile opowieścL Nie mogłabym tego napisać, gdybym sama czegoś podobnego nie przeżyła. Wybaczcie mi arogancję, jaką jest cytowanie samej siebie. Sądzę po prostu, że ten fragment najlepiej zilustruje to, co właśnie powiedziałam. Kochankowie - Ewa Luna i Rolf Carle - odpoczywają po chwili szalonej namiętności. W graficznej pamięci Rolfa scena ta jest niczym płótno starych mistrzów: kochanka spoczywa w łóżku obok niego, ma złączone nogi i jedwabny szal na ramionach, a jej skóra lśni jeszcze wilgocią po miłości. Rolf w ten sposób opisuje ten obraz: Mężczyzna ma oczy zamknięte, jedna jego ręka spoczywa na jej piersi, druga na udzie, w jakiejś intymnej wspólnocie. Dla mnie ta wizja jest czymś, co wciąż powraca niezmienione, nic się nie zmienia, zawsze ten sam uśmiech zadowolenia na twarzy mężczyzny, to samo rozleniwienie kobiety, te same fałdy na prześcieradłach i ciemne kąty pokoju; wciąż to samo światło, pod tym samym kątem, zabarwia różowawym blaskiem piersi i policzki kobiety, a jedwabny szal i ciemne włosy opadają tak samo miękko. Ilekroć myślę o tobie, tak właśnie cię widzę i tak widzę nas oboje, zatrzymanych na zawsze na tym płótnie, nie poddających się niszczącemu działaniu kiepskiej pamięci. Mogę się powoli odtwarzać w tej scenie, aż poczuję, że wchodzę w przestrzeń obrazu i już nie jestem kimś, kto obserwuje, tylko tym mężczyzną, który spoczywa u boku tej kobiety. I wtedy załamuje się symetryczny spokój płótna, i słyszę z bliska nasze głosy: - Opowiedz mi jakąś historię - mówię. - A jaką byś chciał? - Opowiedz mi coś, czego nikomu jeszcze nie opowiadałaś.
12
Pochwała winowajców ROBERT SHEKTER W pobliskiej księgarni, w jednej z tych kamienic wyposażonych w
posadzki
z
doskonałego
drewna
i
stare
fotele
przypominające dom moich dziadków, poznałam Roberta Shektera.
Wpadam
do
tej
księgarni
niemal
codziennie,
wiedziona odkrytymi nagle sentymentami. Z jednej strony zachwyca mnie, że mogę pławić się w tej atmosferze pełnej literackiego ducha, z drugiej - nazbyt mnie zawsze deprymuje imponująca liczba nowych tytułów, jakie pojawiają się każdego dnia. Na widok rosnącej konkurencji serce we mnie zamiera. Nie ma nic lepszego na dodanie sobie ducha niż podwójne cappuccino rozlewające się po żyłach i pachnący croissant, który z wolna koi przerażenie. Od pierwszej chwili zauważyłam Roberta Shektera, ponieważ z profilu przypomina mojego dziadka (który niech spoczywa w pokoju). Ten sam orli nos, stalowe oczy i nieco okrutne usta intrygowały mnie i nauczyłam się kochać tego człowieka potajemnie na długo przedtem, nim zamieniliśmy pierwsze słowa. Obawiam się, że zauważył moje natrętne spojrzenie i - jak przystało na prawdziwego szwajcarskiego dżentelmena, którym bez wątpienia jest postanowił przejąć inicjatywę i ukłonił mi się. Tak narodziła się nasza przyjaźń, przypieczętowana filiżankami kawy, croissantami i ową dyskretną ironią, która iskrzy między nami jak elektryczne wyładowania. Ktoś powiedział, że rozmowa jest seksem duszy... Któregoś ranka przy kawie i chrupiących kaloriach opowiedziałam memu przyjacielowi jeden z moich dziwacznych erotycznych snów, w którym ja sama jawiłam się jako matrona z płótna Rubensa, ale dużo starsza, pląsająca nago, niczym pulchna wróżka, po zaczarowanym ogrodzie, w którym rosły szparagi wielkie jak drzewa, mięsiste grzyby, potworne bakłażany i wszelakie gatunki miękkich, dojrzałych owoców, z których ściekał gęsty złocisty miód. W tym cudownym miejscu nie brakowało i zwierząt: kaczek 13
w pomarańczach, pieczonych bażantów, królików w czerwonym winie, prosiąt w karmelu i kilku kalmarów pływających w apetycznym sosie oliwno-czosnkowym. Podczas gdy opisywałam te godne fakira majaki, Robert dyskretnie ocierał pot z czoła i, może dla zabawy, zdjął z dłoni specjalny aparat, który zakłada zwykle, gdy bóle artretyczne zaczynają mu nazbyt dokuczać, po czym swymi palcami sztywnymi niczym szpony orła ujął ołówek i z cudowną łatwością narysował na papierowej serwetce pulchną nimfę. Tak zapewne wyglądałabym, gdyby nie dieta, przyznałam mu, rozbawiona. Po chwili ujrzałam, jak spod ołówka wyłania się biegnący satyr i nie było nawet potrzeby wyjaśniać, że mimo choroby, powodującej zwyrodnienia kręgosłupa, tak właśnie czuje się on sam - w duchu. W takich okolicznościach narodziły się na owej serwetce postacie, które miały stać się potem bohaterami tej książki: na wszystko zdecydowane nimfy i figlarne satyry. - Skąd te koszmarne sny, Robercie? Od ponad pięćdziesięciu lat usiłuję zwalczyć demona ciała i demona czekolady. - Mam dla ciebie złą wiadomość, moja droga. Ja w siedemdziesiątym drugim roku życia nadal walczę z tym samym. Pokusy nie przestają atakować, ale wykonanie już szwankuje - odparł. Od tej chwili rozmowa w naturalny sposób potoczyła się ku tematowi afrodyzjaków. Popijaliśmy kolejne filiżanki cappuccino i stroiliśmy sobie żarty, czy to z moich przezroczystych nocnych koszul, które i tak co wieczór okazują się za mało skuteczne, by mąż oderwał się od komputera, czy to z nóg Roberta, które już mu nie służą ani do uganiania się za kobietami... ani też do ucieczki przed nimi. "Koniec końców wszystko sprowadza się do seksu", westchnął Robert melancholijnie. Mówiąc o afrodyzjakach, mój przyjaciel odwołał się do swej wiedzy medycznej i jął cytować z pamięci ich listę. Ja, bardziej nowoczesna, udałam się do archiwum przy księgarni, aby poszukać tekstów na ten temat. Odkryliśmy, że informacji jest dużo mniej, niż sądziliśmy. Przypuszczaliśmy, że pod koniec XX wieku ludzie nie tracą już sił na miłosne zmagania, że wolą raczej tracić siły w siłowni. Okazało się jednak, że to pochopny wniosek,
w
rzeczywistości
bowiem
istnieje
nadal
takie
samo
zainteresowanie
afrodyzjakami, jakie cechowało kucharzy Lukrecji Borgii, której fama trucicielki zupełnie niesłusznie przesłoniła jej zalety wspaniałej gospodyni. Gdy tylko Robert i ja zaczęliśmy wypytywać o afrodyzjaki przyjaciół i znajomych, zwaliła się na nas cała lawina dobrych rad. Każdy chciał wtrącić swoje trzy grosze i wypróbowywać przepisy. Nieco później, kiedy nasz plan nabrał już konkretnych kształtów, pojawił się cały tłum woluntariuszy skłonnych konsumować potrawy Panchity, subordynowanych jak
przykładni żołnierze.
Później
dzwonili do nas
o najmniej 14
odpowiednich porach, by poinformować o swoich erotycznych wyczynach. Gdyby nie przyjaźń z Robertem Shekterem, ta książka nigdy by nie powstała. To dzięki jego humorowi i jego wiedzy nie jestem dziś dostojną matroną piszącą tragedie.
PANCHITA LLONA Stopniowo opracowywaliśmy z Robertem listę tych wszystkich ingrediencji, które, wedle naszych doświadczeń i wiedzy zebranej na przestrzeni wieków przez ludzi różnych kultur, mogły służyć wzbogaceniu życia miłosnego tudzież po prostu codziennej egzystencji. Rzecz jasna, na czele tej listy znalazło się jedzenie. Gdy tylko zwróciliśmy na to uwagę, przyszła mi na myśl Panchita LIona, najlepsza kucharka, jaką znam, a wówczas spod magicznych palców Roberta wyłoniła się towarzyszka nimf i satyrów: czarownica z całym arsenałem służącym do wszelkich czarów w kuchni i do przyrządzania miłosnych napojów. Sądzę, że aby uniknąć nieporozumień, winna Wam jestem wyjaśnienie: Panchita to moja matka. Skoro już pogrążam się w tak ryzykownym temacie, wolę mieć przy sobie kogoś bliskiego. Przez długie lata mojej przyjaźni z kobietą tak wspaniałą jak moja matka nigdy nie widziałam, by podała na stół taką samą potrawę. Za każdym razem coś modyfikuje, a każde swe dzieło przyozdabia z takim wyczuciem, że w jej rękach najzwyklejsza główka kapusty staje się dziełem sztuki. Zupełnie jak ikebana, kwiatowa kompozycja rodem z Japonii, składająca się z dwóch chryzantem i wykrzywionej gałązki. Na tym właśnie polega triumf estetyki nad ubóstwem szczegółów. Moja matka jest elegancka, pełna kokieterii zaprawionej ironią, co pozornie sprawia wrażenie nieco frywolnego roztargnienia. Otóż nic z tych rzeczy: odznacza się niebywałą jasnością umysłu. A kiedy jakiś temat wzbudzi jej zainteresowanie, studiuje go dogłębnie i z koncentracją godną astronoma, nie afiszując się z tym jednak, po czym sprawia nam nie lada niespodziankę, okazując się pewnego dnia ekspertem w dziedzinie, o której znajomość nikt jej w ogóle nie podejrzewał. Tak było na przykład z włoskim renesansem, malarstwem impresjonistów i literaturą XX wieku. Kuchnia to jedna z najmocniejszych stron
mojej
matki.
Wystarczy,
że
skosztuje
jakiejś
potrawy,
najbardziej
nawet
skomplikowanej, i już dokładnie wie, jakie składniki i w jakiej proporcji zawiera, ile czasu wymaga jej przygotowanie i jak ona sama mogłaby ją zrobić jeszcze lepiej. Tak kiedyś upiekła swój słynny tort migdałowy, mając za punkt wyjścia przepis stanowiący rodzinną tajemnicę znajomych, strzeżoną niczym relikwia od czasów, gdy Chile było jeszcze kolonią. Nic nie umknie jej węchowi, jej ogarniającemu wszystko spojrzeniu i jej instynktowi 15
znakomitej kucharki: ani najskrytsze tajemnice dorsza po baskijsku przyrządzonego w wiejskim domu pod Bilbao, ani cukierki z piżmem podane na talerzyczkach z masy perłowej podczas ceremonii pogrzebowej w Damaszku, ani tym bardziej wymyślne przepisy nouvelle cuisine, szczególnie kalifornijskiej, do której podchodzi z wielce krytyczną miną. Wyprawa z moją matką do restauracji to męczące przeżycie. Już od wejścia przygląda się potrawom na stolikach czasem z tak bliska, że wzbudza niepokój wśród gości. Niesłychanie uważnie studiuje menu, po czym dociekliwymi pytaniami wprawia w popłoch kelnera, który coraz to musi biec do kuchni po zapisane na karteczce przepisy. Potem Panchita każe każdemu z nas zamawiać co innego, a gdy potrawy są już na stole, fotografuje je swoim polaroidem, który zawsze nosi w torebce. Później wszystko jest już proste: próbuje kęs każdej potrawy i od razu wie, jak ją potem odtworzyć we własnej kuchni. Sztuka kulinarna miała decydujące znaczenie dla losów mojej matki, mogę to z całkowitą pewnością stwierdzić. Matka była bohaterką romansu na miarę powieści. Kiedy ponad pół wieku temu zakochała się w moim ojczymie, niezrównanym wuju Ramonie, nikt nie dawał ani centa za to, że ten niełatwy związek przetrwa próbę czasu. Oboje byli uwikłani w poprzednie małżeństwa, mieli w sumie siedmioro dzieci, a przy tym obracali się w środowisku najbardziej konserwatywnym i świątobliwym, jakie można sobie wyobrazić, w którym na domiar wszystkiego nigdy nie zaistniał ani jeden przypadek rozwodu. Chile jest jedynym krajem naszej galaktyki, gdzie jeszcze dziś, u schyłku XX wieku, małżeństwa są prawnie związane na wieczność. Jednakże w jakiś sposób mojej matce i wujowi Ramonowi udało się wieść wspólne życie, zmieniając z czasem skrywane zauroczenie w legendarny romans, któremu nie zaszkodziły ani siódemka dzieci, ani zawistne języki, ani ograniczenia finansowe wynikające z pozycji urzędnika państwowego. Przypuszczamy, że związek ten opierał się w dużej mierze na zachowaniu cudownej równowagi między sztuką erotyczną a kulinarną, ale w naszej rodzinie nigdy się tego nie wyjaśnia w taki sposób. Wolimy raczej mówić, że ową parę dziadków łączyła głęboka więź duchowa. Bez względu na to, jak było, zadzwoniłam pewnego dnia do matki do Chile i zaproponowałam jej uczestnictwo w realizacji naszych planów. Tak jak przypuszczałam, zapaliła się do pomysłu natychmiast. Zdaje mi się, że gdy wymówiłam słowo: "afrodyzjak", na chilijskim krańcu Ameryki Południowej zapadło znaczące milczenie, mama jest jednak zbyt lojalna, by nie dogodzić drobnym kaprysom własnej córki. - Co by na to powiedziały moje przyjaciółki z kółka modlitewnego, gdyby się dowiedziały - westchnęła tylko. - Nigdy się o tym nie dowiedzą, mamo. Zanim skończymy tę książkę, dawno będą już na tamtym świecie. 16
CARMEN BALCELLS Przyznaję, że przerażała mnie perspektywa przedstawienia pomysłu na książkę o afrodyzjakach najsłynniejszej na świecie agentce literackiej, Carmen Balcells, której sama obecność sprawia, że wydawcy oblewają się zimnym potem, a pisarze wpadają w gorączkowe uniesienie. Carmen Balcells przyczyniła się w dużej mierze do mojej przyszłej "kariery literackiej". Od samego bowiem początku, kiedy w 1982 roku otrzymała w Barcelonie przesyłkę z oryginalnym tekstem mojej pierwszej powieści Dom duchów, powzięła co do mnie ambitne plany i z wielką cierpliwością oczekiwała zawsze - i czeka nadal - że, niczym wino, będę tym lepsza, im starsza. Dowodem na jej olbrzymią wiarę we mnie jest to, że ilekroć zjawiam się w Barcelonie, przygotowuje dla mnie porażającą potrawę - a zarazem afrodyzjak - ze swego repertuaru: Cocido a la Carmen. Nikt nie jest w stanie opisać we właściwy sposób, jaki pokaz daje ta dama, gdy w fartuchu i chusteczce na głowie, nie gardząc zaklęciami, z iście cyrkową umiejętnością żongluje w swej kuchni drewnianymi chochlami, czarnymi żeliwnymi rondlami, stertą produktów, słoiczkami pełnymi przypraw, pęczkami ziół i butelką lejącej się hojnym strumieniem najlepszej brandy. Nie da się opisać zapachu unoszącego się znad rondli, smaku bulionu, który zdołałby wskrzesić umarłego, struktury plastrów kaszanki, kurczaka i mięsa, które rozpływają się w ustach. Okrągły stół u Carmen Balcells przykryty jest wykrochmalonym lnianym obrusem, całym wyhaftowanym przez zakonnice, i zastawiony delikatną porcelaną; kieliszki z rżniętego kryształu podkreślają najdoskonalszą jakość wina z La Rioja, a sztućce z ciężkiego starego srebra to wiekowa pamiątka rodzinna. Po wielu godzinach wytężonej pracy w kuchni przechodzimy obie do stołu, przy którym gospodyni wydobywa z należytym szacunkiem z brzuchatej wazy owe kulinarne skarby i rytualnie napełnia nimi talerze... I oddajemy się jedzeniu, póki dusza nie rozpłynie się w westchnieniach
i
nie
odżyją
najskrytsze
przymioty
naszego
udręczonego
człowieczeństwa, w miarę jak ta błogosławiona zupa rozlewa się po ciele, rozpraszając natychmiast całe zniechęcenie nagromadzone przez świadomość strat poniesionych w tej podróży, jaką jest istnienie, i przywracając nam ową bezgraniczną zmysłowość właściwą dwudziestolatkom. Ponieważ na co dzień mieszkam w Kalifornii, gdzie wszyscy odżywiają się owocami kiwi i serkiem ricotta, a po ulicy poruszają się z jakimś obłędnym skupieniem, nie pamiętałam w ogóle o cocido, kiedy dzwoniłam do Carmen do Barcelony, żeby jej nieśmiało zakomunikować, że zamiast wielkiej powieści, której od piętnastu lat ode mnie oczekuje, spadnie jej na biurko wiązka dywagacji na temat 17
zmysłowości, okraszona przepisami rodem z kuchni mojej matki. - Deu meul - wykrzyknęła Carmen, nie wiem, czy po łacinie, czy po katalońsku, tym samym podnieconym tonem, jakiego użyłaby zapewne, gdyby powierzył jej swój manuskrypt sam Cervantes. I z typową dla niej legendarną już szczodrością, która wyróżnia ją spośród rekinów literackiego światka, Carmen ofiarowała mi przepis na swoje nadzwyczajne cocido, prezent dla Czytelników tej książki. Znajdziecie go, oczywiście, w rozdziale poświęconym orgii.
JA Pewnej nocy 1996 roku śniło mi się, że skakałam do basenu wypełnionego ryżem na mleku (zajrzyjcie do przepisu w rozdziale o deserach) i pływałam w nim z wdziękiem morświna. To mój ulubiony przysmak - ryż na mleku, nie morświn - do tego stopnia, że w 1991 roku, w którejś madryckiej restauracji, zamówiłam cztery porcje tego specjału, a potem poprosiłam o piątą, na deser. Zjadłam je bez zmrużenia oka, z niejaką nadzieją, że ta nostalgiczna potrawa z dzieciństwa pomoże mi znieść strapienia wywołane chorobą mojej córki. Nie przyniosło to wprawdzie ulgi ani mojej duszy, ani mojej córce, lecz ryż na mleku kojarzy mi się odtąd z pociechą duchową. W samym moim śnie nie było natomiast nic wzniosłego: zanurzałam się powoli, a smakowita masa pieściła moją skórę, prześlizgiwała się po zmarszczkach i wypełniała usta. Obudziłam się uszczęśliwiona i radośnie rzuciłam się na mojego męża, zanim nieszczęśnik zdążył zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje. Tydzień później śniło mi się, że na meksykańskiej tortilli kładę nagiego Antonia Banderasa, oblewam go guacamale* i jakimś pikantnym sosem, zawijam i zachłannie zjadam. Tym razem zbudziłam się przerażona. A niedługo potem śniło mi się... dość, nie warto opowiadać wszystkich snów, wystarczy dodać, że kiedy zrelacjonowałam to mojej matce, doradziła mi wizytę u psychiatry albo u kucharza. "Utyjesz", dodała, wobec tego postanowiłam zmierzyć się z tym problemem w jedyny sposób, jaki znam: pisaniem. Po śmierci mojej córki Pauli przez trzy lata starałam się odegnać przygnębienie, uciekając się do niepotrzebnych rytuałów. Były to w zasadzie trzy stulecia pełne poczucia, że świat utracił wszelkie kolory i wszechogarniająca szarość rozciąga się nieubłaganie nad wszystkim. Nie umiem określić dokładnie chwili, kiedy na tym tle pojawiły się pierwsze kolorowe smugi, gdy jednak zaczęły mnie nawiedzać te sny o jedzeniu, zrozumiałam, że dotarłam do krańca długiego tunelu żałoby i nareszcie *
Guacamole – meksykańska gęsta pasta z awokado. Zob. rozdział Sosy, przepis nr 5. 18
wychodzę z niego po drugiej stronie, na światło dzienne, że oto ogarnia mnie niesamowite pragnienie, by znów jeść i cieszyć się życiem. W ten sposób, krok za krokiem, kilogram za kilogramem i pocałunek za pocałunkiem, rodził się projekt tej książki. Ta część, która w naszej zespołowej pracy przypadła w udziale mnie, wymagała naukowego podejścia. Nie skarżę się. Odkryłam w pobliskiej olbrzymiej bibliotece niejedną rzecz, której bym się tam w ogóle nie spodziewała ... Pisałam te stronice u siebie w domu, w przeznaczonym do tej pracy pokoju, bo z początku wolałam, by stosy książek z wymownymi ilustracjami nie ukazywały się oczom moich cnotliwych sekretarek tudzież przypadkowych gości w biurze. Ponieważ nie chciałam także, by cały ten materiał rzucał się w oczy domownikom, trzymałam wszystko pod kluczem, w miarę jednak jak oswajałam się z tymi wszystkimi pozycjami, w których można albo nie można uprawiać miłości, z całą gamą artefaktów, napojami miłosnymi, tonikami, przyprawami, ziołami, lekarstwami, strusimi piórami i cukierkami o fallicznym kształcie, jakie oferuje rynek, książki rozpierzchły się po mieszkaniu i moje wnuki, niewinne istoty, które jeszcze nie osiągnęły wieku, żeby posługiwać się rozumem, bawią się nimi, ustawiając z nich domki, jakby to były perwersyjne cegiełki wieży Babel. Im częściej się temu przyglądam, tym mniej się temu dziwię. Moje wnuki tym bardziej.
19
Afrodyzjaki Co to właściwie jest afrodyzjak? Powiedzmy, że tą nazwą określa się jakąkolwiek substancję albo czynność, które wzmagają miłosne pożądanie. Działanie niektórych udokumentowane jest naukowo, lecz większość działa wyłącznie dzięki sile wyobraźni. W każdej kulturze i dla każdej osoby reakcja będzie inna. Przez tysiąclecia ludzkość próbowała wciąż nowych środków podniecających, co doprowadziło tak do pornografii, jak i do narodzin sztuki erotycznej, równie starej co jaskiniowe malarstwo liczące sobie tysiące lat. Różnica między pornografią a sztuką erotyczną to kwestia gustu: to, co dla jednych jest sztuką, dla innych może już oznaczać pornografię. Dla ludzi o purytańskiej mentalności Zło czaiło się dosłownie wszędzie: osłaniali pokrowcami nawet stołowe nogi, aby nie przyłapać się na bezbożnych myślach, panny zaś nie mogły wieszać na ścianach swoich pokoi męskich portretów, żeby przypadkiem obraz nie podglądał ich, kiedy się rozbierały... Niewiele trzeba było, aby wywołać podniecenie u tych poczciwców. Niektóre afrodyzjaki działają podobnie, na przykład ostrygi, przypominające swym kształtem kobiece intymności, albo falliczne szparagi. Inne wywołują erotyczne skojarzenia, jeszcze inne oddziałują siłą sugestii: wierzymy na przykład, że zjadając witalny organ zwierzęcia - czy, jak się dzieje w przypadku antropofagów, innej istoty ludzkiej - przejmujemy jego siłę. Utarło się, że uchodzi za afrodyzjak każda rzecz o francuskiej nazwie. To przecież nie to samo podać grzyby z czosnkiem co champignons a la Provençale, a chleb z rybią ikrą to nie to co croque-monsieur au caviar. Tak samo rzecz się ma z miłosnymi pojedynkami. Dobrze jest dysponować jakąś sugestywną nazwą na każdą pozycję, jak w mądrych azjatyckich podręcznikach sztuki miłosnej. Nie trzeba pamiętać prawdziwych nazw, można je wymyślić i nikt nie zauważy różnicy: Śmiertelny Skok Delikatnego Motyla, Omdlaly Kwiat Lotosu w Jeziorze z Kaczkami i inne w tym stylu. Nie należy co prawda zapominać o terapeutycznych stymulantach, roślinach i hormonach, ale po wypróbowaniu wielu z nich wydaje mi się, że najbardziej skuteczne są te zmysłowe: śmiałe igraszki, masaże, spektakle, erotyczna literatura i sztuka. Społeczeństwa
patriarchalne,
to
znaczy
prawie
wszystkie
poza
niektórymi
indiańskimi, zagubionymi w kronikach zapomnianych konkwistadorów, mają prawdziwą obsesję na punkcie męskości i jej symbolu: fallusa. Chodzi o płodzenie potomstwa, oczywiście rodzaju męskiego, aby zapewnić sukcesję i zachować rodzinną władzę. W każdej fallusokracji afrodyzjaki odgrywają istotną rolę, zważywszy na ograniczenia tego 20
kapryśnego męskiego wyrostka, który zwykle słabnie nie tylko z powodu niedostatku sił właściciela, ale bywa, że i ze zniechęcenia. Odkąd mężczyźni wpadli na interesujący pomysł oparcia swojego poczucia wyższości nad kobietami na tym organie, zaczęli mieć problemy. Przypisali mu nieproporcjonalnie duże znaczenie, podczas gdy w rzeczywistości jest on raczej mało znaczącym szczegółem w porównaniu, na przykład, z ręką czy nogą. Jeśli zaś chodzi o jego rozmiar, szczerze mówiąc, nie widzę usprawiedliwienia dla nadawania mu wdzięcznych nazw instrumentów czy rodzajów broni, ponieważ zupełnie spokojnie zmieściłby się w puszce po sardynkach, aczkolwiek wątpię, żeby ktoś pragnął go tam włożyć. Wystarczy spojrzeć poniżej pępka mężczyzny, żeby ocenić, jak wielkiej trzeba pomocy, żeby jego oręż pozostał w stanie uniesienia; stąd zainteresowanie afrodyzjakami. Jedzenie i uprawianie miłości w większym stopniu zależy od procesów zachodzących w mózgu niż w systemie trawiennym i organach płciowych, podobnie jak niemal wszystko, co wokół siebie postrzegamy, a co jest tylko snem, iluzją, oszustwem. Szekspir napisał na ten temat genialne zdanie, ale nie mogłam go znaleźć, przykro mi; mogę natomiast zacytować Calderona de la Barca: Czym jest życie Cieniem [. .. ] życie jest snem całe i wszystkie nasze sny są snem *
Jeśli chodzi o odżywianie się i życie seksualne, natura wymaga niezbędnego minimum, dość zresztą nieskomplikowanego, w celu zachowania jednostki i gatunku; cała
reszta
to
ornamenty
albo
preteksty
wynalezione
przez
człowieka,
żeby
rozkoszować się życiem. Wyobraźnia jest wytrwałym demonem: świat bez niej byłby czarno-biały i przyszłoby nam żyć w jakimś raju wojskowych, fundamentalistów i biurokratów, w którym energia, jaką poświęcamy przyjemnościom stołu i łoża, zostałaby przeznaczona na inne cele, na przykład do zabijania się nawzajem w sposób dalece bardziej zdycyplinowany, niż to ma miejsce obecnie.
*
Pedro Calderón de la Barca, Życie jest snem. Dzień drugi. scena dziewiętnasta, imitowal J.M. Rymkiewicz, PIW 1971. 21
Gdybyśmy odżywiali się tylko dziko rosnącymi owocami i kopulowali z króliczą niewinnością, oszczędzilibyśmy sobie obfitej literatury na ten temat, miliony drzew uniknęłyby przerobienia na papier, a pośród siedmiu grzechów głównych nie wymieniałoby się lubieżności i nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, co w znaczny sposób zwiększyłoby liczbę dusz w Raju. Tymczasem natura obdarzyła nas - albo pokarała niezaspokojonym mózgiem, zdolnym do wymyślania nie tylko najprzeróżniejszych smakowitych potraw i miłosnych wariantów, ale również odpowiednich kar i przewinień. Począwszy od tego dnia, kiedy pierwsi człekokształtni upiekli nad ogniem zwłoki kruka czy szczura, a następnie uczcili ten bankiet radosnym cudzołożeniem, związek między jedzeniem i seksem stał się stałym tematem każdej kultury. Nie wiemy, czy tak samo dzieje się wśród zwierząt, ale obserwując szopy, które kradną jedzenie mojego kota, zauważyłam, że w noce pełni księżyca wyją na dachach, naśladując miłosne jęki kotów z sąsiedztwa. Coś musi być w tych puszkach z obrzydliwą pastą rybną, skoro w identyczny sposób zaburza odruchy i kotów, i szopów. Afrodyzjaki stanowią pomost między lubieżnością a łakomstwem. Przypuszczam, że w doskonałym świecie każdy naturalny, zdrowy, świeży, dobrze się prezentujący, smaczny i lekki posiłek - innymi słowy taki, który odznacza się dokładnie tymi przymiotami, jakich szuka się u partnera - stanowiłby afrodyzjak, jednak rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. W niestrudzonych poszukiwaniach cudownego środka na wzmocnienie kruchego męskiego członka i na uleczenie obojętności roztargnionych kobiet sięga się po tak ekstremalne specyfiki jak proszek z karaluchów.
22
Badania nad podniecającymi właściwościami żywności sięgają tak zamierzchłych czasów, że ich początki giną w pomroce zaginionych przed wiekami cywilizacji. Wiele przepisów przepadło bezpowrotnie na bezdrożach historii, ale niektóre przetrwały w tradycji ustnej. Ponad dwa tysiące lat temu żył w Chinach mnich, wyznawca taoizmu, którego żona przez całe życie doskonaliła swego ducha i swój dar uzdrawiania chorych, oddając się miłosnym praktykom z niezliczonymi ochotnikami; mąż opisywał te maratony i obmyślał dietę, która pozwoliłaby jego małżonce zachować pełnię zdrowia, wywoływała przejrzyste sny i zwiększała jej seksualną radość. Kobieta stosowała się posłusznie do zaleceń tej diety z doskonałym skutkiem. Ten sam mnich był również wynalazcą trującego eliksiru na bazie rtęci, który wypity u schyłku życia, pełnego medytacji i ziół, rozjaśniał umysł i wysyłał ducha w ostatnią astralną podróż, pozostawiając ciało nieruchome, ale nie ulegające rozkładowi. Żona mnicha, jego wierna uczennica, również wypiła ów eliksir. A skoro już jesteśmy w Chinach, nie mogę pominąć Ban Yigui, wspomnianej w książce Małpa jedzie na Zachód, kapłanki, której udało się zostać najpotężniejszą nauczycielką taoizmu. Utrzymywała ona, że do prawdziwej rzeczywistości można dojść jedynie przez ekstazę seksualną. Co roku ponad tysiąc mężczyzn, jej pobożnych wyznawców, poświęcało życie rytualnej dyscyplinie tylko po to, by zmienić swą energię seksualną w energię duchową i osiągnąć stan iluminacji, wielu z nich jednak traciło nad sobą kontrolę w obliczu piękności nauczycielki, odpadało w tej trudnej próbie i umierało z wyczerpania. Ona sama wchłaniała męską energię, dzięki czemu utrzymywała wieczną urodę i młodość siedemnastolatki. Legenda głosi, że żyła pięćset lat. W innych kulturach zaleca się post i abstynencję, żeby osiągnąć iluminację. Co prawda post i abstynencja także są swoistymi afrodyzjakami, jednak ich stosowanie przynosi raczej żałosne skutki. W średniowieczu w niektórych rejonach Europy istniał zwyczaj, że narzeczeni spali ze sobą przez trzy noce przed ślubem, rozdzieleni szpadą, nadzy i nie dotykając się. W wielu erotycznych tekstach dla spotęgowania pragnienia zaleca się ścisły post i rygorystyczną cnotliwość przynajmniej przez sześć dni. Jak zwyciężają cielesnego demona różni święci, anachoreci, guru, fakirzy, kapłani, anorektycy i inne osoby praktykujące te dziwactwa niczym cnoty? Tak jak istnieją sposoby na wywołanie pożądania, są i takie, które je niszczą. Pośród tych antyafrodyzjaków do najpewniejszych należy nieświeży oddech (w tym przypadku brak eufemizmów). Dawniej kłopotów z uzębieniem nie dawało się uniknąć; nie było panny ani kawalera powyżej piętnastego roku życia, którzy bez względu na to, z jak wysokiego rodu się wywodzili, nie mieliby spróchniałych zębów i opuchniętych dziąseł. Wśród substancji uznawanych powszechnie za afrodyzjaki znajdziemy wiele ziół o 23
właściwościach
aromatycznych,
ściągających
lub
antyseptycznych.
Inne
antyafrodyzjaki, które warto tu wymienić, to zwykły katar, nagi mężczyzna w skarpetkach, kobieta w lokówkach na głowie, telewizor i najzwyklejsze zmęczenie. Są substancje, uchodzące za fatalne dla libido: waleriana, która przyjmowana w małych dawkach od dawna cieszy się reputacją środka pobudzającego - niegdyś dodawano jej do wina i piwa, żeby rozweselić klientów domów publicznych - ale stosowana bez umiaru, powoduje skurcze, napady senności, brak koncentracji i znudzenie w miłości. Kąpiele w zimnej wodzie są równie mało podniecające: skoro leczy się nimi napady szaleństwa, wyobraźcie sobie, jak schładzają żar pożądania. Kolejny na liście jest ocet, do którego medycznych zalet należy zdolność cucenia zemdlonych, ale który może też wywołać wymioty, wypadanie zębów oraz przejściową impotencję, jako że oziębia krew. Kiedyś uciekano się do naparu z sałaty przed snem i księżycowego kamienia pod łóżkiem, żeby wyeliminować nocne polucje i szczęśliwe sny u chłopców w wojsku oraz w klasztornych internatach. A propos, moi przyjaciele katolicy dodają do tej listy pobożny zwyczaj odmawiania różańca w łóżku, co zwykle usypia najbardziej wierzącego tak samo jak najbardziej zakochanego. Na ten temat jest wiele sprzecznych poglądów. Ogórek, który ze względu na swój kształt w wielu rejonach wywołuje erotyczne skojarzenia, w innych używany był w klasztorach do gaszenia męskiego ognia pożądania u mnichów. Nie wiem, czy go jedli, czy przykładali jego plastry jako okłady, czy też posługiwali się nim w jakiś inny sposób, o którym nie ośmielę się wspomnieć. Jeśli masz wątpliwości, wstrzymaj się, jak mawiała moja babka. Zamierzam przedstawić na tych stronach - najlepiej, jak potrafię - najczęściej stosowane afrodyzjaki. Mam nadzieję, że nie zabraknie ich w Waszej kuchni i że dodadzą Waszemu życiu smaku i obdarują szczyptą dobrego humoru, tak przydatnego w wirze nowoczesnego świata. Żyjemy w nieustannym pośpiechu, zmierzając wyłącznie ku śmierci. Dodam więc tylko, że jeśli dopisze Wam szczęście i te afrodyzjaki przyniosą spodziewany rezultat, będziecie żyć i umierać szczęśliwsi, może na skutek nagłego ataku wywołanego połączeniem lubieżności i łakomstwa: jedynych grzechów głównych, które mają pewien styl, inne bowiem to czysta złośliwość i zakłamanie.
24
Cały smak w urozmaiceniach Na początku, zanim jeszcze zaczniesz, Czytelniku, tracić swój czas na lekturę tych stron, trzeba jasno stwierdzić, że jedynym naprawdę niezawodnym afrodyzjakiem jest miłość. Nic nie powstrzyma płomiennej namiętności dwojga zakochanych. W tym przypadku nie mają znaczenia ani problemy życiowe, ani też szaleństwa wynikające z wieku, fizyczne niedomagania czy brak okazji: kochankowie zrobią wszystko, żeby móc się kochać, albowiem z definicji to właśnie jest im przeznaczone. Jednakże miłość, podobnie jak szczęście, przybywa nieproszona, wprawiając nas w stan kompletnego chaosu, po czym rozwiewa się jak mgła, kiedy usiłujemy ją zatrzymać. Z tego też powodu, jeśli brać pod uwagę jej podniecające walory, jest ona luksusem dostępnym niewielu szczęśliwcom, a nieosiągalnym dla tych, którzy nie zostali zranieni strzałą Amora. W ten sposób przechodzimy do drugiego najpotężniejszego afrodyzjaku: urozmaicenia. Urozmaicenia raz za razem odnawiają miłosny płomień. To nam wyjaśnia fenomen poligamii i niewierności, skądinąd bardzo wyczerpujących. Mądry król Salomon kochał prócz córki faraona - wiele kobiet, których Jahwe nie aprobował, nie ze względu na ich liczbę, ale na cudzoziemskie pochodzenie: "tak że miał siedemset żon-księżniczek i trzysta żon drugorzędnych. Jego żony uwiodły więc jego serce" (1 Krl 11, 3). * Jak sobie radził sędziwy król Salomon z takim tłumem kobiet? Bez względu na to, na ile afrodyzjaków i na jak wielką boską pomoc mógł liczyć, tysiąc to liczba godna epopei. Kiedyś miałam w domu sześć kobiet na herbatce i potem przez tydzień bolała mnie głowa... Co zrobiłabym, nie mówię już z tysiącem, ale nawet z dwoma mężczyznami? Nie starcza mi temperamentu na więcej niż jednego kochanka naraz, muszę więc wymyślać inne sposoby na wprowadzanie niespodzianek do mojego miłosnego życia. Założyłam kiedyś platynowoblond perukę i ciemne okulary, mam bowiem jeszcze niejakie skrupuły, których dziesięcioletni pobyt w San Francisco całkowicie nie wyeliminował, i pojechałam do sklepu porno w dzielnicy gejów w poszukiwaniu materiału dydaktycznego potrzebnego mi do napisania tej książki. Nie zatrzymywałam się przy sadomasochistycznych narzędziach, nadmuchiwanych lalkach - nie wyłączając nadmuchanej owcy - czy pociągających wibratorach z neonowymi światełkami, nawet przy takim, który po włączeniu wygrywał walca, jak dawne pozytywki; skierowałam się
* Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z Biblii Tysiąclecia, Pallotinum Poznań-Warszawa, wyd. III (przyp. tłum.].
25
wprost do półek z książkami i zaczęłam zapełniać kolejne torby. Znalazłam tak bogatą ofertę, że tylko ogromna chęć przystąpienia do lektury z dala od świadków zdołała mnie w końcu stamtąd wyrwać. Ponieważ w domu czekała na mnie moja matka, starałam się ukryć tę cenną zdobycz, żeby na widok takiego nagromadzenia nieprzyzwoitości nie zabrakło jej tchu, już wkrótce jednak zastałam ją w bujanym fotelu z filiżanką herbatki rumiankowej w dłoni, przeglądającą kolejne tomy. Po tygodniach tej interesującej lektury doszła do wniosku, że jeśli już nie zmienia się partnera, to przynajmniej należy wprowadzić w życie nieco urozmaiceń. W tych kulturach, gdzie erotyzm cieszy się takim samym prestiżem jak sztuka, powstały opasłe ilustrowane podręczniki dla nowożeńców, którzy pragną przemierzać drogi miłości, ciesząc się dobrym samopoczuciem i odnosząc sukcesy. W większości z nich podkreśla się znaczenie zmian pozycji, przy czym niektóre wydają się niemożliwe ze względów anatomicznych. Podobno tylko my, istoty ludzkie, jesteśmy w stanie oddawać się tego rodzaju przyjemnościom, ponieważ jako jedyne ssaki mamy zdolność uprawiania miłości twarzą w twarz, aczkolwiek wyobrażam sobie, że jeżozwierz też wolałby taką pozycję, a delfiny, które jedną trzecią życia spędzają na zmysłowych zabawach, na pewno również ją odkryły. Pozostałe ssaki robią to szybko i od tyłu, w ten sposób samica może uciec w razie niebezpieczeństwa. Nie trzeba wysilać umysłu, albowiem wszystko już wynaleziono i wypróbowano; wystarczy tylko wykazać odrobinę ciekawości i trzymać na nocnym stoliku trochę erotycznej literatury, żeby wprowadzić nieco wysublimowanego urozmaicenia w czynność, która w przeciwnym wypadku szybko zaczyna przechodzić w rutynę· Jeżeli jakąś część waszej biblioteki stanowią książki kucharskie - erotyczne także powinny się w niej znaleźć. Do najsłynniejszych podręczników należą hinduska Kamasutra, chińskie książki do poduszki i japońskie shunga (w większości napisane i ilustrowane przez mnichów w klasztorach), ale jest ich dużo więcej; urozmaiceniami zajęły się prawie wszystkie narody azjatyckie, arabskie, polinezyjskie, afrykańskie i inne wolne od tego religijnego piętna, które karze za przyjemność. W Europie, w połowie XVI wieku, Giulio Romano namalował na ścianach Watykanu serię pozycji, które potem Pietro Aretino unieśmiertelnił w swoich sonetach. Dwa wieki później te szesnaście rysunków stanowiło jeszcze podstawę edukacji seksualnej młodych arystokratów. Niektóre pozycje zalecane przez egzotyczne podręczniki, szczególnie hinduskie, są zbyt akrobatyczne jak na mieszczański gust: łokcie i kolana wyginają się w przeciwnych kierunkach, głowa obraca się o sto osiemdziesiąt stopni, a wśród nóg i rąk panuje taki zamęt, że nie wyobrażam sobie, jak daje się je rozplątać bez pomocy chirurga. Sama nie potrafię już założyć sobie nóg na szyję, poruszać uszami czy dotknąć końca nosa 26
czubkiem języka, muszę więc zrezygnować ze znacznej części tych piruetów. Nie pasjonuje mnie także trapez ani inne cyrkowe przyrządy, na których można albo odgryźć sobie język, albo niechcący powiesić się na linie. Wielu z nas niektóre warianty przerażają. Jeden z moich przyjaciół, potomek kwakierskich kowali, potężnej budowy brodacz, z zawodu poeta i pszczelarz, został kiedyś zaproszony na kolację, za którą kryła się ewidentna chęć uwiedzenia, przez wielką amatorkę jego wierszy i miodu jego pszczół. Po kolacji, spożytej w cieple kominka i delikatnym świetle pachnących świec, kiedy kobieta otwierała drugą butelkę wina, rozpinając jednocześnie trzeci guzik bluzki, mój znajomy dyskretnie udał się do łazienki. Przechodząc, zajrzał do sypialni pani domu, aby obliczyć odległości i zaplanować strategię; zawsze warto wiedzieć, po jakiej powierzchni się stąpa, zanim chwyci się kobietę w ramiona, by zanieść ją po omacku do nie znanego sobie łóżka. Ujrzał migoczące światła, lustra na ścianach i wiszący nad łóżkiem trapez. Przerażony uciekł przez okno i nigdy więcej nie widziano go w okolicy. W jednym z listów mój przyjaciel pisze, że obsesja na punkcie urozmaiceń ma wiele wspólnego z utratą umiejętności smakowania skromnego pomidora i z naszą niezdolnością do tego, by zmysłowo zaistnieć na tym świecie. Niektórzy, walcząc z tą słabostką, uciekają się do takich skrajności jak owa niegroźna huśtawka, nie mówiąc już o dziwniejszych perwersjach. Opisuje mi też swojego kolegę Toma, który zawsze nosił przy sobie zeszyt i stawiał w nim pionowe kreski: każda oznaczała kobietę, którą "posiadł". Gdzie były imiona? Ten jeździec nie pamiętał nawet, by je zapisać, nawet ich nie "posiadał" w pamięci. W swej wyczerpującej karierze uwodziciela jednej nocy Tom nauczył się mniej niż ci wszyscy, którzy kochali tylko jedną kobietę, ale "poznali" ją w każdym tego słowa znaczeniu. Zupełnie jak ci nienasyceni żarłocy, którzy połykają jedzenie, nawet go nie rozgryzając, albo piją za dużo, nigdy nie odkrywając tajemnicy winogron; jak ci, którzy z pożądliwą zachłannością gromadzą dobra, ale nigdy nie doświadczają dostatku. Howard Hughes, północno amerykański magnat, sławny playboy i jeden z najbogatszych ludzi wszech czasów, który, umierając, miał więcej pieniędzy, niż wynosi suma produktów krajowych brutto prawie wszystkich państw świata razem wziętych, zmarł w kompletnym osamotnieniu, w motelu w Las Vegas, z głodu - cień jak z obozu koncentracyjnego, sama skóra i kości - zaatakowany przez bakterie i drobnoustroje, z pudełkami po butach na nogach, gdyż paznokcie urosły mu do rozmiaru szponów mandaryna. Umarł z nędzy. Nędzy uczuć i ducha. Mogło mu uratować życie parę rzodkiewek wyrwanych z ziemi i kilka łyków wody. Tak wiele zgromadził i tak niewiele posiadał! Żyjemy opętani nienasyconym apetytem na coraz silniejsze doznania, 27
ponieważ w pośpiechu, pragnąc się wszystkim nasycić, odłączyliśmy ciało od duszy. Już nam nie wystarczają delikatne pieszczoty, przyjemność, jaką niesie dotyk skóry na skórze, albo dzielenie się jedną brzoskwinią; żądamy jakiegoś kosmicznego uniesienia, którego nic nam nie może dać: ani narkotyki, ani przemoc na ekranie, ani najbardziej brutalna pornografia. Pragnąc przezwyciężyć ogarniającą nas niechęć, podnosimy okrucieństwo do rangi sztuki... lub dowcipu. (Dosyć! Tak długo byłam matką, że prawienie kazań łatwo mi przychodzi).
Dobry stół Bez wątpienia ci, co piszą o kuchni, wywodzą się z wielowiekowej kultury kulinarnego wyrafinowania; urodzili się i wychowali w miejscach, które tak wiele przywodzą nam na myśl: na francuskiej wsi albo we włoskim miasteczku, tam gdzie ich matki i babki uprawiały sztukę równie delikatną, jak smakowitą. Do posiłku podawano codziennie najlepsze wino i kiedy ojciec, z zawiązaną wokół szyi serwetką, uroczyście kroił wielki wiejski chleb, przyciskając go do piersi takim gestem, jakby podrzynał gardło rywalowi, matka spojrzeniem dyrygowała defiladą krępych służących, przynoszących z kuchni dymiące porcelanowe wazy, tace z pachnącym drugim daniem, deski z regionalnymi serami i półmiski z piramidami owoców i słodyczy. Była to codzienna uroczystość, która gromadziła całą rodzinę przy powolnym celebrowaniu każdego posiłku. Na stole, zawsze przykrytym wykrochmalonym adamaszkowym obrusem, błyszczały kryształowe kieliszki, dzbany z najczystszą oliwą z oliwek i aromatycznym octem, srebrne wazony i świeczniki, niemi świadkowie tej istniejącej od wieków doskonałej kuchni. Być może w tych jadalniach rozmawiano wyłącznie o przyjemnościach, na przykład o niezrównanej fakturze pasztetu z wątróbek z truflami, o smaku pieczonego jelenia, o zmysłowości sufletu z wiśniami i zapachu tej nowej kawy, przysłanej z Brazylii przez znajomego podróżnika. Przypuszczam, że z takiego właśnie środowiska wywodzą się najwięksi kucharze i smakosze, kiperzy win, autorzy książek kucharskich i na koniec kulinarni arystokraci, sterujący podniebieniami tego nieznacznego odsetka ludzkości, który może pozwolić sobie na luksus codziennego jedzenia. Obawiam się, że sama nie posiadam takich listów uwierzytelniających, ponieważ wywodzę się z rodziny, gdzie pogarda dla ziemskich przyjemności uchodziła za zaletę, a ascetyczne
obyczaje
uważano
za
dobre
dla
zdrowia.
Za
jedyne
godne 28
zaakceptowania uznawano zalety umysłu i - w niektórych przypadkach ducha. Mój dziadek, którego fascynował rozwój nauki i technologii, z olimpijskim spokojem, aż do połowy XX wieku ignorował ciepłą wodę i ogrzewanie. W jego przypadku była to czysta arogancja - uważał, że w ten sposób lekceważy wygody i inne marne burżuazyjne przyzwyczajenia - ale pozostali członkowie naszego klanu przyjmowali tę samą postawę z powodu świętoszkowatości, szaleństwa, skąpstwa czy też zwykłego roztargnienia, jak moja babka. Podczas gdy inne damy w jej wieku i z jej klasy czuwały nad domowymi czynnościami i zachowaniem swoich potomków, moja babka zajmowała się nauką lewitacji. Zdaje się, że moje pierwsze lata przy niej były bardzo szczęśliwe, ale w mojej pamięci dominuje wspomnienie okresu po jej śmierci, gdy dom utracił całe światło i radość. Pamiętam ponure domiszcze, gdzie królował dziadek groźny jak Zeus, choć zawsze sprawiedliwy, w otoczeniu niezliczonych krewnych, rezydentów i służących, którzy niczym bohaterowie powieści przechadzali się po pokojach o wysokich sklepieniach, każdy ze swoimi dramatami, namiętnościami i dziwactwami. Brak mojej babki spowodował straszliwą pustkę, którą boleśnie odczuwam nawet dziś, w jesieni mojego życia. Była legendą, kobietą, o której opowiada się niewiarygodne historie, pędziła
życie
między
rzeczywistością
a
snem,
bardziej
przejęta
zjawiskami
pozazmysłowymi i działalnością charytatywną niż pospolitą codziennością tego świata. Zajęcia
domowe
czy
macierzyński
trud
mało
ją
interesowały,
przerzucała
tę
odpowiedzialność na liczne nianie, których nigdy nie brakowało. Ubierała się w to, co akurat miała pod ręką, obojętna na modę czy pogodę, a jadła to, co przed nią postawiono. Temat żywności, jak tyle innych dotyczących ciała i jego funkcji, wydawał jej się w złym guście, dlatego też nie poruszano go w jej obecności. Wiecznie bez apetytu, siadała do stołu z przyzwyczajenia, mając myśli zajęte swawolnymi duchami, które zwykle nawiedzały ją podczas cotygodniowych sesji, albo skoncentrowana na odbieraniu telepatycznych wiadomości od przyjaciół spirytystów. W zbyt bladej twarzy wyróżniały się duże czarne oczy, które nadawały jej wyraz pewnej nieobecności, dlatego też zaskakiwało jej poczucie humoru i skłonność do ironii. Być może dlatego, że nie uważaliśmy jej za istotę całkiem ludzką, nigdy nie przyszło nam do głowy, że mogłaby okazać się śmiertelna; pewnego dnia jednak nasza cudowna babka wydała głębokie pożegnalne westchnienie i bez żadnych wyjaśnień odeszła na tamten świat. Z jej odejściem wszyscy straciliśmy grunt pod nogami - przede wszystkim dziadek, niezdolny jej wybaczyć, że opuściła go trzydzieści lat przed terminem, który zaplanował. Po śmierci babki na moją matkę, jeszcze bardzo młodą, w separacji z mężem i obarczoną trójką małych dzieci, spadło zajmowanie się całym domostwem. Wśród służby było kilka starszych kobiet, niechętnie wypełniających jej polecenia, oraz 29
potworna kucharka, do której niewdzięcznych obowiązków należało między innymi topienie nowo narodzonych kociąt, ukręcanie głów kurom i kaczkom na tyłach domu i tuczenie reszty zwierzaków po to, by im potem jednym ruchem ucinać łeb, a resztę wrzucać do garnków. Ta kobieta królowała w kuchni, przestronnym, ciemnym, źle wietrzonym pomieszczeniu, wśród drewnianych mebli zaimpregnowanych tłuszczem tysiąca gotowań. Z haków pod sufitem zwisały naczynia kuchenne z okopconego metalu, tak zużyte, że zatraciły już swój pierwotny kształt. Nikt nie odważyłby się jej sprzeciwić, a tym bardziej skrytykować jej wątpliwej jakości potraw. Na co dzień podawała obfite dania kuchni chilijskiej, które przygotowane z uczuciem są znakomite, ale w jej wydaniu zmieniały się w internatowe breje: warzywa rano i po południu, wiejskie zupy, ciężkie placki ziemniaczane lub kukurydziane, złowróżbne sztufady z mięsa, a na deser zawsze konfitura z pigwy, elastyczna jak brzuch żaby. Jej przygotowanie było letnim rytuałem z udziałem wszystkich służących, w rękawiczkach, z twarzami osłoniętymi chustką; na zmianę mieszały w miedzianym kotle, gdzie bulgotała owa zawiesina. Kiedy niespodziewanie trzeba było podjąć gości, kucharka niechętnie otwierała słoik z kasztanami w syropie i udawała się z kluczem w ręku do piwnicy, by wybrać wino odpowiednie dla statusu gości. Moja matka, która na skutek niezrozumiałej transformacji genetycznej urodziła się wyposażona w wyszukana wrażliwość, niezwykła w owym spartańskim plenieniu, pragnęła wprowadzić pewne ulepszenia w tym styli życia, jednakże kucharka, przy której matka dorastała, była głucha na wszelkie sugestie. Rozgorzała więc między nimi cicha wojna.
30
Podczas gdy moja matka starała się unowocześnić rodzinne obyczaje, kucharka trzymała się kurczowo starych nawyków, za cichym przyzwoleniem mężczyzn tego domu, którzy nie mieli zamiaru komplikować sobie życia sfrancuziałymi pomysłami. Jeśli chodzi o jedzenie, mój dziadek nieustępliwie stał na tym samym stanowisku: nie brał do ust nic nowego; nie mieszał składników, hiszpańską tortillę* dzielono mu na jajka i ziemniaki podawane na oddzielnych talerzach; dodawał do potraw soli i ostrych przypraw całymi łyżkami jeszcze przed spróbowaniem, gdyż uważał, że jest to dobre dla żołądka; desery wydawały mu się zbyt niewieście, a zamiast wina pijał do posiłków dużą szklankę ginu. Kiedy jeden z moich wujów powrócił z Indii dosłownie zmieniony w fakira, to jest odziany jedynie w przepaskę biodrową i z nawykiem przeżuwania każdego kęsa po sześćdziesiąt razy, dla mojego dziadka był to znakomity pretekst, by przestać jadać w domu. Wychodził rano i nie wracał do późnej nocy, z wyjątkiem niedziel, gdy rodzina zbierała się przy gargantuicznych biesiadach. Przez pewien czas moja matka starała się wprowadzać zmiany, w końcu jednak poddała się wobec kpin rodziny, niedbalstwa służby i tyranii kucharki. Zostało wówczas ustalone stałe tygodniowe menu, które z lekkimi modyfikacjami, w zależności od pory roku, podawano przez dwanaście miesięcy. Nie było niespodzianek, z wyjątkiem pasztecików i ciast w niedziele i święta. Oprócz tego reżimu zaznałam także edukacji w angielskich szkołach, gdzie obrzydliwe jedzenie stanowiło część metody dydaktycznej, mającej wzmocnić charakter uczniów. W ówczesnych angielskich szkołach panowała wzruszająca jasność zasad moralnych. Ach, ta czwartkowa zupa! Był to mętny płyn, w którym pływały jakieś nieokreślone, szare kawałki, być może resztki z poprzednich dni. Podniesienie łyżki do ust, pod współczującym, ale nieugiętym spojrzeniem dyrektorki tej szacownej instytucji, wymagało tyle samokontroli, że gdy kończyłam jeść, ogarniała mnie satysfakcja duchowa porównywalna tylko do erotycznej rozkoszy. Wiem, że to materiał dla psychiatry. Dość powiedzieć, że teraz wszystko, co jem, wydaje mi się boskim nektarem i ambrozją, może poza burakami, których nie znoszę. Jestem dumna ze swej głębokiej nienawiści do buraków. Mimo wszystko, istnieje etyka nienawiści. Wraz z upływem lat siedziba mego dzieciństwa utonęła w niepamięci: groźna kucharka, jak również wielu moich niezwykłych krewnych - zmarli, dziadek zaczął zmieniać się w stary, poskręcany dąb, a matka wyszła za mąż za dyplomatę. Długie ambasadzkie życie dało jej w końcu okazję, by mogła rozwinąć swój domowy geniusz.
* Tortilla - typowa potrawa hiszpańska, gdzie jajka miesza się z ziemniakami podsmażonymi na oliwie.
31
Używam tego słowa, ponieważ w jej przypadku chodzi o spontaniczny i niebywały talent, o coś, co nie kosztowało jej wysiłku, czego nie wyuczyła się dzięki dyscyplinie ani nie odziedziczyła po żadnym znanym przodku. Z jej domem i kuchnią nie sposób współzawodniczyć, w związku z tym nie mam żadnych kompleksów, jakie są udziałem córek takich matek. U jej boku nauczyłam się, jaką wartość ma szczypta przypraw, strużka alkoholu, odrobina soli, odrobina musztardy, garść ziół, chmurka cukru pudru i inne subiektywne środki sztuki kulinarnej. Jednakże miało jeszcze upłynąć wiele lat, zanim gotowanie przestało być spektaklem reżyserowanym przez moją matkę i wywołało moje własne zainteresowanie. Stało się to, kiedy zorientowałam się, że pośród tych niewielu rzeczy wspólnych dla mężczyzn i kobiet figurują seks i jedzenie. To wtedy rozpoczęłam badania nad obydwiema kwestiami. Była to długa podróż przez zmysły, która ostatecznie doprowadziła mnie do napisania tych stron.
Gdy gotujemy nago Słyszałam
kiedyś,
jak
znany
projektant
mody
powiedział,
drapując
niepozorną
półprzezroczystą szmatkę za siedem tysięcy dolarów na kościach anorektycznej modelki, że najlepszym strojem dla kobiety jest promienny uśmiech. Czasami rzeczywiście wystarcza tylko to, na nieszczęście dokonałam tego odkrycia trochę za późno, zmarnowawszy spory kawałek życia na przeklinaniu przed szafą, i będąc w wieku, kiedy paradowanie nago nie ma już w sobie wdzięku. Wszystko, co się gotuje dla kochanka, jest zmysłowe, tym bardziej kiedy oboje uczestniczą w akcie przygotowywania posiłku, wykorzystując to jako pretekst do figlarnego zdejmowania ubrań przy obieraniu cebuli i obrywaniu listków z karczochów. Szkoda, że mój mąż jest dobrym kucharzem, pozbawionym kokieterii. Zabawne byłoby patrzeć, jak pochłonięty rondlami zrzuca z siebie kolejne części ubrania... Opowiedziałam mu kiedyś o adamitach, chrześcijańskiej sekcie z II wieku, której członkowie chodzili nago, przekonani, że w ten sposób uda im się odzyskać niewinność Adama sprzed grzechu pierworodnego. Niestety, mąż mój nie jest mężczyzną, który chwytałby takie aluzje, i do tej pory nie udało mi się nakłonić go do zdjęcia zatłuszczonych dżinsów, które zakłada, by sprawować swą niekwestionowaną władzę w kuchni. Niewiele jest bardziej erotycznych zalet u mężczyzny niż wiedza kulinarna. W przypadku mojego męża pociągała mnie 32
przede wszystkim niewiarygodna historia jego życia - bez oporów opowiedział mi ją podczas naszego pierwszego spotkania - która stała się dla mnie inspiracją do mojej piątej książki, zatytułowanej Niezgłębiony zamysł, ale tak naprawdę zakochałam się dopiero kilka godzin później, kiedy zobaczyłam, w jaki sposób szykuje dla mnie kolację. Zaprosił mnie do siebie na drugi dzień po poznaniu. Mieszkał wówczas z potworami, które, jak się później dowiedziałam, były jego dziećmi, oraz całym stadem odstręczających domowych zwierzaków, począwszy od znerwicowanych szczurów, które wiodły swój nędzny żywot w klatkach, kąsając się wzajemnie w ogony, a skończywszy na psie nie kontrolującym zwieraczy oraz na akwarium, w którym smętnie pływały rybki w stanie agonalnym. Taki widok każdą normalną kobietę wprawiłby w przerażenie, ja jednak miałam przed oczami wyłącznie mężczyznę poruszającego się swobodnie pośród kuchennych naczyń. Niewiele latynoamerykańskich kobiet miało szansę przeżyć podobne doświadczenie, jako że generalnie machos* z naszego kontynentu uważają wszelkie zajęcia domowe za niebezpieczeństwo dla ich wiecznie zagrożonej męskości. Przyznaję: podczas gdy gospodarz gotował, ja w myślach pozbawiałam go ubrania. Kiedy rozpalił ogień pod grillem i jednym zdecydowanym ruchem przeciął na pół martwego kurczaka, mnie ogarnęło uczucie wegetariańskiego przerażenia, a zarazem prymitywnej fascynacji. Później przyniósł z ogrodu świeżo zerwane zioła i wybrał z szafki kilka słoiczków z przyprawami; wtedy zrozumiałam, że oto stoi przede mną prawdopodobny kandydat, doskonały surowiec, którego kilka lat ze mną uczyni prawdziwym klejnotem. Kiedy zdjął ze ściany orientalną szablę i czterema samurajskimi ruchami przemienił niepozorną główkę sałaty w potężną surówkę, kolana ugięły się pode mną, a w myślach zakotłowało się od obscenicznych wyobrażeń. Nadal często mi się to zdarza. Dzięki temu nasz związek ciągle jest pełen słodyczy. Największe wrażenie robią na nas, kobietach, mężczyźni biegli w arkanach sztuki kulinarnej, coś, co w przypadku odwrotnym nie funkcjonuje. Gotujący mężczyzna jest sexy, kobieta nie - być może dlatego, że nazbyt wtapia się w domowy archetyp. Erotyzm kryje się w kontrastach i niespodziankach: dziewczyna ubrana jak chłopak i dosiadająca motocykla może okazać się fascynująca, mężczyzna w identycznej sytuacji jest tylko śmiesznym samcem. Sama nigdy nie przyznaję się, że potrafię gotować, to fatalne. Moja przyjaciółka Hannah, komponująca muzykę New Age, której słucha się w salonach piękności i gabinetach dentystycznych, i jej ostatni mąż są dobrym przykładem na potwierdzenie tego, co powiedziałam. Przez krótki okres wolności po swoim trzecim rozwodzie Hannah odpowiedziała na jedno z owych ogłoszeń w prasie, zamieszczonych w rubryce "matrymonialne". Przy pierwszej telefonicznej rozmowie mężczyzna wydał jej się *
Macho - samiec. pojęcie używane dla określenia prawdziwego, twardego mężczyzny. 33
idealny: zarabiał na życie, tresując psy dla niewidomych, i kiedyś pojechał na ochotnika do Gwatemali, by pracować przy budowie szkół, gdzie zabłąkana kula odstrzeliła mu ucho. Moja przyjaciółka, nie posiadająca wielkiego doświadczenia w tak osobistych kwestiach, zaprosiła go do domu na kolację, zanim go jeszcze ujrzała. (Niech Wam to nawet nie przychodzi do głowy: randki w ciemno są bardzo niebezpieczne). W takich przypadkach najwłaściwsze są krótkie spotkania w neutralnym miejscu, z którego obydwoje mogą wycofać się z godnością, nigdy zaś kolacje we dwoje, które stają się męczarnią. Hannah oczekiwała dojrzałej wersji Che Guevary, ale na spotkanie przyszła replika van Gogha. Nie ma nic przeciwko impresjonistom, chociaż woli na ścianach motywy astrologiczne, ale ten nieznajomy o marchewkowych włosach i przerażonych oczach rozczarował ją. Ledwie go ujrzała, zaraz pożałowała zaproszenia, ale cóż: przyszedł i nie można było zamknąć mu drzwi przed nosem z powodu braku ucha. Moja przyjaciółka nie jest osobą wyczuloną na drobiazgi, ale ten człowieczek robił gorsze wrażenie niż którykolwiek z jej samotnych koszmarów. Miała w planach kolację przy świecach i powolne samby brazylijskie, ale ponieważ nie chciała prowokować u swego gościa niepożądanej inicjatywy, zapaliła wszystkie światła i włączyła jedną z własnych kompozycji naśladujących świst wiatru i wycie kojotów, co z reguły wywołuje hipnotyczny letarg. Darowała sobie wstępny kieliszek wina oraz inne zwyczajowe grzeczności i wprowadziła gościa wprost do kuchni, chcąc szybko przygotować spaghetti, nakarmić go jak najprędzej i pożegnać przed deserem. Mężczyzna potulnie poszedł za nią, nie okazując rozczarowania, jak ktoś, kto przywykł do dość szorstkiego traktowania. Gdy tylko jednak znalazł się w kuchni, coś się w jego zachowaniu zmieniło: odetchnął głęboko, wypinając pierś, wyprostował plecy, a jego zajęcze oczka ogarnęły wszystko, jakby w ten sposób brały teren w posiadanie, podporządkowując go sobie w całości. "Proszę mi pozwolić", powiedział i nie dając Hannah czasu na protest, delikatnie wyjął jej fartuch z rąk, opasał się nim, a panią domu posadził na krześle. "Zobaczmy, co tu mamy", powiedział, wyjmując z lodówki produkty, które ona postanowiła schować na następny dzień, a także te, o których w ogóle nie pomyślała, planując kolację. Van Gogh ujął w dłonie garnki i patelnie, jak gdyby od dziecka przebywał w tej kuchni. Z nieoczekiwanym wdziękiem i zręcznością operował nożami, krojąc warzywa i rozłupując skorupiaki. Potem pewną ręką podsmażył wszystko na oliwie z oliwek, aż uzyskało złoty kolor, wrzucił makaron na wrzącą wodę i w okamgnieniu przygotował przejrzysty sos z kolendry i cytryny, opowiadając jednocześnie mojej przyjaciółce o swoich przeżyciach w Ameryce Środkowej. W ciągu kilku minut ten smętny człowieczek uległ całkowitej transformacji: jego błazeńskie włosy nabrały męskiej siły lwiej grzywy, a postawa rozbitka 34
ustąpiła miejsca spokojnej koncentracji, w sumie - mieszanka nie do odparcia dla takiej kobiety jak Hannah. Zapach unoszący się z patelni i bulgotanie garnka wywołały u niej z wolna stan narastającego oczekiwania. Poczuła, że pot spływa jej po plecach, plamiąc bluzkę, że wilgotnieją jej uda, a ślinka napływa do ust, i odkrywała zaskoczona, że obecny w jej kuchni mężczyzna ma eleganckie dłonie i szerokie plecy. Bohaterskie opowieści o Gwatemali i psach dla niewidomych sprawiły, że łzy napłynęły jej do oczu, odstrzelone ucho nabrało dla niej wartości odznaczenia wojennego, a nieopanowane pragnienie pogłaskania blizny przejęło ją dreszczem od stóp do głowy. Kiedy van Gogh postawił na stole naczynie z dymiącym makaronem a la pescatore, jak go nazwał, westchnęła pokonana. Wyjęła z ukrycia butelkę francuskiego wina, które chciała zachować dla innego, bardziej godnego kandydata, zgasiła światło, zapaliła świece i nastawiła płytę z powolną brazylijską sambą. "Poczekaj chwilę", powiedziała, mrucząc jak kotka, "pójdę założyć coś wygodniejszego". I wróciła w swoim kostiumie z czarnej skóry i wysokich butach treserki... Smakosze, którzy umieją wybrać danie z francuskiego menu i prowadzić dyskusję na temat win z prawdziwymi koneserami, wzbudzają w kobiecie podziw, który łatwo może przekształcić się w wilczy, seksualny apetyt. Nie mamy siły oprzeć się tym, którzy potrafią gotować. Nie chodzi mi o tych partaczy przyodzianych w błazeńskie czapeczki, którzy chcą uchodzić za ekspertów i ze znawstwem przypalają na podwórzu kiełbasę na rożnie, ale o autentycznych epikurejczyków, którzy z lubością wybierają najświeższe i najbardziej zmysłowe produkty, przyrządzają je z wyczuciem i ofiarowują w darze zmysłom i duszy; o tych mężczyzn, którzy z klasą otwierają butelkę, wąchają wino i nalewają najpierw do naszego kieliszka, żeby dać nam spróbować, a o soczystości, kolorze, delikatności, aromacie i fakturze filet mignon mówią takim tonem, jakim - tak przypuszczamy - za chwilę zaczną opisywać nasze wdzięki. Wydaje nam się, że wszystkie uczucia tych mężczyzn, a także poczucie humoru, są wysublimowane. Kto wie ... może potrafiliby nawet śmiać się z samych siebie! Kiedy obserwujemy, jak obierają, przyprawiają i gotują krewetki, wyobrażamy sobie, że z identyczną cierpliwością i zręcznością wykonają nam erotyczny masaż. Kiedy delikatnie kosztują kawałka ryby, żeby mieć pewność, czy jest ugotowana, drżymy, czując nieomal identyczne ukąszenie naszej szyi. Sądzimy, że jeśli wiedzą, jak długo trzeba trzymać żabę na patelni, tym bardziej będą w stanie zapamiętać, przez ile minut należy łaskotać nasz punkt G, aczkolwiek nie można być tego najzupełniej pewnym, ponieważ tak naprawdę zwykle bardziej ich interesują udka żaby niż nasze.
35
Niedawno zadzwonił do mnie z Nowego Jorku Jason, jeden z moich pasierbów, żeby mi oświadczyć, że poznał kobietę swego życia; jeśli dobrze liczę, to ta będzie siedemnasta. Potrzebował pilnie instrukcji na pierwszą randkę. Jego budżet jest równie szczupły, jak jego doświadczenie, nie miało więc sensu polecanie mu dobrej sztuki teatralnej, marokańskiej restauracyjki, a na ukoronowanie wieczoru jazdy dorożką po parku czy jam session w Harlemie. Z drugiej strony podpowiadanie mu, aby sam przygotował kolację dla wybranki, oznaczało wydanie na nią wyroku śmierci. Przypomniałam sobie wówczas tort czekoladowy i przyszło mi do głowy, że okazja taka jak ta usprawiedliwia małe oszustwo; nie zawsze warto być uczciwym, czasem lepiej wykazać się weną twórczą. Tort czekoladowy jest zbyt skomplikowany, żebym mogła bawić się w jego przygotowanie, wiodąc tak niespokojny żywot, dlatego też, gdy oczekuję ważnych gości, kupuję go zawsze w najlepszej cukierni w okolicy, usuwam dekorację, przekładam na talerz z naszego serwisu, po czym w podskokach okrążam trzy razy stół, aż tort opadnie na tyle, by zyskać wygląd domowego wypieku. Na kupnych tortach, tak jak na głowie prosto od fryzjera, znać dotyk ręki zawodowca, ale po energicznych podskokach i wstrząsach schodzą do poziomu ciasta domowej roboty. Poradziłam więc Jasonowi, żeby poszukał gdzieś knajpki z egzotycznym jedzeniem na wynos, nie na tyle jednak wyszukanym, żeby wydało się to podejrzane. Chińskie jedzenie na przykład jest nie do podrobienia. Nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby do głowy, że mój pasierb byłby zdolny do przygotowania wonton czy lumpii, ale już jakaś arabska potrawa, jedna z tych, które wyglądają jak przeżute, mogłaby pomyślnie przejść próbę, zwłaszcza jeżeli zapraszając dziewczynę, zapowiedziałby, że przyrządzi dla niej potrawę z podniecającymi składnikami. Po wyjęciu z opakowania fallafel lub shish kebab tracą swój wyniosły wygląd i świetnie przystosowują się do nowej sytuacji. Opowiedziałam Jasonowi o Hannah i jej nowym mężu i podpowiedziałam mu, by udekorował stół, nastawił dobrą muzykę, a kiedy dziewczyna zadzwoni do drzwi, otworzył je, trzymając w jednym ręku rondel, a w drugim łyżkę - pierwsze wrażenie jest wszak decydujące - następnie, by posadził ją na krześle, z kieliszkiem dobrze schłodzonego wina w dłoni, i udając, że gotuje, zadawał jej dużo pytań, co odwróci jej uwagę. Przypomniałam mu, by najpierw zdjął buty, jak buddyści w Kalifornii, i od razu rozpiął koszulę, demonstrując mięśnie; na coś mu się przydało podnoszenie ciężarów. W odróżnieniu od mężczyzn, którzy myślą tylko o osiągnięciu celu, my, kobiety, skłaniamy się ku rytuałom i procedurze. Musiałam wytłumaczyć Jasonowi, że ta wstępna ceremonia, przypominająca popis iluzjonisty, z pewnością będzie tak samo podniecająca dla dziewczyny jak wszystkie późniejsze erotyczne akrobacje. Nie poganiaj jej, błagałam, posmakuj z nią zapach świec, delikatność kwiatów, każdy łyk wina i kęs jedzenia; mów 36
mało i udawaj, że z uwagą słuchasz tego, co ona mówi. Tak naprawdę żadnej kobiety nie interesuje to, co mówią mężczyźni, ale to, co szepczą. Zatańcz z nią, będziesz w ten sposób mógł ją objąć, nie sprawiając wrażenia goryla w rui, a kiedy uznasz, że nadszedł moment na ułożenie jej w wygodniejszej pozycji, zaczekaj. I odczekaj jeszcze dobrą chwilę. Nie da się przyspieszyć gotowania dobrej potrawy. Pobaw się z nią, radziłam Jasonowi, myśląc, że śmiech jest doskonałym afrodyzjakiem, o czym ten chłopak o literackich aspiracjach zazwyczaj zapomina w swym niepohamowanym zachwycie tragedią. A jeśli dojdzie do kolejnego spotkania, pamiętaj, że wspólne przygotowanie posiłku stanowi wstęp do miłości. Nie ma znaczenia, że przepisy nie będą zbyt podniecające - mam na myśli naukowy punkt widzenia - ważne, żeby takie były podskoki i igraszki w kuchni. Baw się w łóżku i baw się jedzeniem. Wielcy autorzy, od Henry'ego Millera w Tropikach aż po Pabla Nerudę w nieskończonych poetyckich metaforach, uczynili z jedzenia seksualną inspirację. Przypomnij sobie, powiedziałam, sędziwego dyktatora w powieści Garcii Marqueza Jesień patriarchy, który sprowadzał uczennice do pałacowych ogrodów, żeby pocierać ich strefy erogenne składnikami sałatki, a potem... Dobrze, przeczytaj tę książkę, synu, na Boga! Usłyszałam okrzyk odrazy na linii. Jason jest zbyt młody na takie subtelności. Nadmieniłam więc jeszcze, że jeden z tekstów, zagubionych gdzieś w moim domu (G. Legman, Oragenitalism), sugeruje coś podobnego z bananami i truskawkami, a także radzi stosować w tym celu słodkie wino, ale najwyraźniej autor nie pomyślał o swędzeniu. Powinien to wypróbować ten, kto proponuje. Dawni zalotnicy pijali szampana z pantofelków kurtyzan, a my zawsze możemy mieć do dyspozycji zagłębienia, doliny i wzgórki anatomii kochanka, żeby umieścić na nich najbardziej zmysłowe kąski. (Uwaga na dywan i prześcieradła, Jason, plamy trudno usunąć). Próbowałam streścić to wszystko w trakcie międzymiastowej rozmowy, lecz mój pasierb odparł, że teraz żadna dziewczyna nie nosi pantofelków, tylko wojskowe buty, a promienny uśmiech proponowany przez projektanta mody wyglądałby głupio u młodej osoby. Mimo wszystko nie chcę, żebyście odnieśli wrażenie, że jestem jedną z tych babć zdolnych owinąć się w welony odaliski, żeby pokroić cebulę, i podawać do stołu w tureckich bamboszach, kręcąc pępkiem jak egzotyczna tancerka, ponieważ byłoby to z gruntu fałszywe. Mogłoby wpędzić inne kobiety w depresję podobną do tej, jaka dopada mnie, gdy porównuję się z tymi paniami domu, o których piszą pisma kobiece: tymi, które używają resztek guacamole jako maseczki upiększającej i rysują kwiatki na papierze toaletowym. Jeśli kiedykolwiek zdarzyło mi się to wykonać - taniec brzucha, rzecz jasna - było to w czasach mej młodości, być może na początku pewnego związku 37
miłosnego, który wówczas uważałam za nadprzyrodzony, a który dziś ledwie pamiętam, ale teraz nie potrafię już tak się ośmieszać jak kiedyś, a jak mawia moja matka, jeśli tracę czas na przebieranki, to kto przypilnuje sufletu?
Sprzysiężenie zapachów Kobieta jest niczym owoc, który wydziela z siebie zapach tylko wówczas, gdy gładzi się go dłonią. Weźmy, na przykład, bazylię: o ile nie ogrzejesz jej w rękach, nie zacznie pachnieć. A wiesz, na przykład, że bursztyn, bez względu na to, jak długo się go obrabia i ogrzewa, zachowuje swój aromat? Tak samo rzecz się ma z kobietą: jeżeli nie ożywisz jej pieszczotami i pocałunkami, nie kąsasz delikatnie jej ud i zaciśniętych ramion, nie dostaniesz, czego pragniesz; nie doświadczysz przyjemności, kiedy dzieli ona twoje łoże, ale nic do ciebie nie czuje. szejk Nefzawi. Ogród rozkoszy
Gdzie zaczyna się smak, a kończy zapach? Są nierozłączne. Kawa kusi nie tyle swoim smakiem, który kojarzy się raczej z żarem i dymem procesu palenia, ile owym intensywnym i tajemniczym aromatem odległej dżungli. Z zamkniętymi oczami i zatkanym nosem nie jesteśmy w stanie wyłapać różnicy między surowym ziemniakiem a jabłkiem, między tłuszczem a czekoladą. Nos potrafi wyróżnić ponad dziesięć tysięcy woni, a mózg - rozróżnić je, jednakże sam mózg nie jest z kolei zdolny dostrzec różnicy między rozpustą a miłością. Z punktu widzenia ewolucji węch jest naszym najstarszym zmysłem. Dokładny, szybki, silny, zapisuje się w pamięci na trwałe, stąd tak powszechny sukces perfum, których sekret polega na tym, że o ile używa się wciąż tych samych, stają się one w końcu czymś w rodzaju znaku tożsamości, cechą osobistą, czymś, co nie da się przekazać i co kojarzy się nieodmiennie z daną osobą. Wiedziała o tym Kleopatra i w tym również - jak we wszystkim zresztą doprowadziła do przesady. W portach, do których miał wpłynąć jej złoty okręt, bryza z wyprzedzeniem zapowiadała jej przybycie, przynosząc ze sobą woń damasceńskich róż, którymi uwodzicielska władczyni kazała skrapiać żagle. Od czasu słynnej wizyty w Rzymie, gdzie przybyła wraz z Cesarionem, swym synem, którego miała z Juliuszem Cezarem, 38
wywołując nieprawdopodobny polityczny i społeczny skandal i ignorując go z arogancją, jaka przystoi faraonom, różane perfumy stały się modne - i wszystkie wielkie damy, poza Kalpurnią, upokorzoną żoną Juliusza Cezara, zaczęły ich używać. Czasami woń róż unosiła się nad ulicami niczym egipski żart, uświadamiając rzymskim obywatelom, że ich niezwyciężone Cesarstwo może się pewnego dnia poddać wśród prześcieradeł cudzoziemki. Podczas festynów do zadań niewolników bogatych Rzymian należało między innymi rozpylanie wonności w komnatach: wdmuchiwano je przez przemyślne srebrne rurki, a także zrzucano deszcz kwiatów z dachu. Zapach esencji różanej,
równie
kosztownej
jak
balsam
z
płynnej
mirry, ale
o
wiele
bardziej
podniecający, unosił się nad zaproszonymi gośćmi niczym symbol pochlebnego poparcia dla Cezara albo protestu ze strony jego przeciwników. Wiele wieków później posadzki w średniowiecznych zamkach pokrywano płatkami kwiatów i aromatycznymi ziołami, aby usunąć w ten sposób odór śmieci i ekskrementów. W owych czasach zarówno szlachetnie urodzeni, jak i służba wypróżniali się po prostu za kotarą. Ubikacje to o wiele późniejszy wynalazek. Niektórzy francuscy monarchowie zlewali się litrami kwiatowych esencji, aby ukryć w ten sposób fakt, że się nigdy nie myją. Europejski szlachcic, który również nie odznaczał się dbałością o higienę osobistą, a nie miał bezpośredniego dostępu do francuskich twórców perfum, śmierdział po prostu oborą. Na przestrzeni wieków ludzkość znacznie rozwinęła swój zmysł węchu, poszukując subtelnych zapachów. Wielu łudziło się, że uda się wykreować taki, który obdarzy użytkownika nadprzyrodzoną, uwodzicielską mocą. W swej powieści Pachnidło* Patrick Suskind sięga do tego wątku, wymyślając niezwykłą fabułę. Jego bohater to pozbawiony osobistego zapachu człowiek, którego nie kocha nikt, nawet własna matka. Trawiony obsesją znalezienia balsamu, mającego sprawić, że nikt mu się nie oprze, przyswaja sobie wiedzę twórców perfum i w końcu destyluje aromat ciał dziewic, aby nim właśnie zastąpić to, czego mu brakuje. Być może opowieść Suskinda to tylko genialna metafora na temat charyzmy... W każdym razie sztuka tworzenia perfum jest skomplikowana i tak samo trudna jak sztuka destylacji win. Jak ludzkość odkryła sposób, by złapać tego ulotnego ducha, jakim jest zapach? Może udało się to mnichom, a może czarownicom, które odkryły bursztyn pośród innych żywic, szukając magicznych roślin na swe wywary i balsamy? "Szary bursztyn", czyli ambra, wydzielina z wnętrzności kaszalotów, mogła stanowić podarunek syren dla żeglarza w chłodnych morzach. A Czyngis-chanowi, temu nieustraszonemu wojownikowi, który polował w azjatyckich stepach na jelenie, zawdzięczamy to, że przez przypadek wyłuskał z ciała zabitego zwierzęcia gruczoł o zapachu nie do opisania, nie podejrzewając nawet, że w rękach *
Patrick Suskind: Pachnidło, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 1998. 39
alchemika piżmo - bo o nim mowa - przekształci się w podstawowy składnik wyszukanych eliksirów. Jest wiele substancji, które, jak ta właśnie, zmieszane z kwiatami i ziołami stanowią podstawowe składniki wszystkich istniejących na rynku perfum. W piwnicy mego kalifornijskiego domu żyje stadko skunksów. Przez kilka lat prowadziliśmy z nimi bezpardonową walkę, stosując wszelkie rodzaje broni z wyjątkiem trucizny i kul, ma się rozumieć, jak przystało na przyzwoitych ludzi. Rozmieściliśmy w strategicznych miejscach klatki, ale kiedy nadeszła chwila, by coś z nimi zrobić, nikt nie chciał się zbliżyć. Stanęliśmy wobec zadania karmienia skunksów, żeby nam nie zdechły z głodu i przygnębienia, w jakie zazwyczaj wpadają uwięzione zwierzęta, jednak w końcu
zdecydowaliśmy
się
zapłacić
jakąś
astronomiczną
sumę
pracownikowi
Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, żeby pomógł nam pozbyć się kłopotu. Pracownik pojawił się odziany w kombinezon astronauty, wziął klatki na długi kij, wyniósł je do ogrodu i z daleka otworzył drzwiczki namagnesowanym kijkiem. Skunksy wyszły, zataczając się z lekka, otrząsnęły i z powrotem powędrowały w kierunku naszej piwnicy. Mój
pasierb,
Harleigh,
który
podówczas
był
nastolatkiem
o
satanicznych
skłonnościach - chodził ubrany w czarną skórę, pokryty żałobnymi tatuażami i z czupryną koloru purpury, najeżoną niczym rogi przedpotopowego zwierzęcia - usłyszał w telewizji, co zrobili amerykańscy marines, aby zmusić do poddania się generała Noriegę. (Wyobraźmy sobie, że byłoby na odwrót: że to wojska panamskie wkraczają na terytorium USA, aby uwięzić prezydenta i przewieźć go w kajdankach do swego kraju, by tam go postawić przed sądem... ). Harleigh powiedział nam, że marines urządzili nieprzerwany koncert muzyki rockowej, na cały regulator, tuż przed siedzibą Nuncjatury, gdzie schronił się generał. Niebotyczny hałas sprawił w końcu, że nie wytrzymał i musiał wyjść, zatykając sobie dłońmi uszy. Wszyscy, włącznie z nuncjuszem i sąsiadami, byli już bliscy obłędu. Harleigh doszedł do wniosku, że skoro Noriega wolał więzienie, z którego nie sposób uciec, niż zgiełk rocka, to może skunksy będą tego samego zdania. Ustawił w piwnicy adapter i przez dwadzieścia cztery godziny torturował nas swoją ulubioną muzyką. Nie bez rezultatu: zwierzaczki wymaszerowały gęsiego z podniesionymi ogonami, wyraźnie obrażone. Faktem jest, że my także byliśmy już gotowi uciekać z domu dokądkolwiek. System okazał się jednak skuteczny zaledwie na krótką metę: gdy tylko ucichł hałas, nasi lokatorzy powrócili. Któregoś dnia, parę miesięcy później, odkryliśmy, że ich woń już nam nie przeszkadza, przeciwnie, ma w sobie coś podniecającego, i zaczęliśmy wdychać ją pełną piersią. Dzisiaj skunksy i moja rodzina żyją w przyjaźni. Ciało ludzkie, szczególnie w chwili podniecenia seksualnego, wydziela z siebie zapach morza podobny temu, jaki mają ryby i frutti di mare. Wzajemne obwąchiwanie 40
się ma tak istotne znaczenie, że w pewnych zakątkach naszego globu słowo "całować" istnieje w znaczeniu "wąchać", tak przynajmniej twierdzi Diane Ackerman w swej niezwykłej książce Naturalna historia zmysłów. Zapach intymnych części ciała i pach jest wezwaniem, zaszyfrowanym przesłaniem, które trafia bezpośrednio do mózgu partnera, uruchamiając cały system skojarzeń oraz serie zdumiewających reakcji fizycznych i emocjonalnych, które prowokują do miłosnego aktu. Ostatnio naukowcy odkryli coś, co każda kobieta, bez skomplikowanych badań, wie od stuleci: że miłosne pożądanie ma początek w nozdrzach: Zbliżasz się ku mnie owiany zapachem trawy świeżo skoszonej rano: twardnieją moje sutki. Haiku autorstwa Yuko Kawano
U nasady dziurek w nosie znajduje się nasz ośrodek zmysłu węchu, który nie odbiera jednak zapachów jako takich, lecz jedynie feromony, które są czymś w rodzaju intencji, romantycznego wezwania emitowanego przez skórę. Być może stąd właśnie bierze się coś, co w potocznym języku zwie się "alchemią" łączącą zakochanych, to wzajemne przyciąganie się, często niewytłumaczalne, które skłania nas do łączenia się w pary. Bo niby dlaczego podoba nam się ta a nie inna osoba albo konkretnie określone typy ludzkie? Często zadaję sobie pytanie, co widzą niektóre moje przyjaciółki w swoich mężach. Wszystkiemu winne są właśnie feromony, nic innego. W przypadku ludzi zdrowych i nie uprzedzonych, pierwsze bodźce prowadzące do bliższego poznania wywołane są przez te niewyczuwalne w żaden świadomy sposób specyfiki, które mają najistotniejsze znaczenie dla hormonów. Potem dopiero zwracamy uwagę na przestrogi matek i rady wszystkich przyjaciół i znajomych, a umysł przesącza wszystko przez filtry kulturowe, estetyczne, ekonomiczne i inne, aż wreszcie wybieramy partnera - czy partnerkę - by razem wykonać absurdalne zadanie przedłużania gatunku. Kiedy naukowcy zdołali wyodrębnić feromony, pojawił się pomysł skomponowania takich perfum, które zdołałyby wyposażyć użytkownika w rzucającą na kolana atrakcyjność fizyczną podobną tej, jaką posiadają wieprze. Feromony obecne w oddechu wieprzów zdolne są wzbudzić szalone pożądanie u samic w okresie rui. Oto więc wreszcie odwieczny sen o erotycznych eliksirach, dzięki którym zyskamy nieodparty urok, znalazł się w zasięgu nauki: ludzkie feromony wydestylowane w laboratoriach zaczynają uchodzić za niezawodny afrodyzjak. Jedna z moich przyjaciółek nabyła za potworne
41
pieniądze buteleczkę zawierającą tę obietnicę niezawodnej miłości: przezroczysty, bezwonny płyn bez smaku - niczym woda. Postępując ściśle według instrukcji, zmieszała kilka kropel płynu ze swoją wodą kolońską i wyszła na spacer. Nic się jednak nie wydarzyło, żaden mijający ją mężczyzna nie padł jej do stóp rażony nagłą miłością i jedyne, co odczuwała, to szalony apetyt na wieprzowinę. Badania nad feromonami są jeszcze w stadium wstępnym, lecz naukowcy obiecują, że najrozkoszniejsze doznania znajdą się w naszym zasięgu już w przyszłym stuleciu - czyli wtedy, kiedy dla mnie będzie stanowczo za późno. W tantryzmie znajdziemy całą wykładnię dotyczącą stosowania rozmaitych zapachów w określonych miejscach na ciele. Zapachy te mają podniecać zmysły i skłaniać do miłości. Prorok Mahomet, człowiek przecież wstrzemięźliwy i święty, także cenił perfumy i zalecał je swoim żonom. W Biblii wonności wspominane są często: Swą pościel mirrą skropiłam aloesem i cynamonem. Chodź, pijmy rozkosz do rana, miłością się cieszmy. (Prz 7, 17-18)
W Pieśniach Bilitis poeta i pisarz Pierre Louys (1870-1925) pisze: W nocy pozostawiono nas na białym tarasie, schowanych pośród różanych krzewów, Ciepły pot spływał nam spod pach niczym ciężkie łzy, zraszając piersi.
42
Przytłaczająca, wyuzdana rozkosz rozgorączkowała nasze bezwładne głowy, Cztery oswojone gołębie, skąpane w czterech różnych wonnych olejkach, krążyły cicho nad nami, krople perfum spadały z ich skrzydeł na nagie kobiety. Po ciele rozlewała mi się woń irysów, Cóż za zmęczenie! Oparłem policzek o brzuch młodej dziewczyny, chłodząc jej ciało moimi wilgotnymi włosami. Moje wpółotwarte usta spijały z jej skóry zapach szafranu. Powoli oplotła udami moją szyję. Louys zapewne nie wiedział, że irysy (Iris pseudocorus) są trujące i nie należy ich zlizywać ze skóry ukochanej. Gdybyśmy nie mieli tylu uprzedzeń i zahamowań, ludzki zapach w jego naturalnej postaci albo - dlaczegóż by nie odór skunksów sprzedawano by w butelkach, jak feromony. Komu właściwie wpadł do głowy pomysł dezodorantów intymnych? Nie ma w tym za grosz sensu: to tak, jakbyśmy się domagali, by krewetki pachniały lawendą, a grzyby kadzidełkami. Nie był to z całą pewnością pomysł Napoleona Bonapartego, który w listach błagał Józefinę, by nie myła swych intymności przez całe tygodnie, aż do jego powrotu z pola bitwy. Casanova w swoich Pamiętnikach wspomina, że w komnacie ukochanej kobiety unosi się coś - jakieś zmysłowe fluidy tak intymne i balsamiczne, że kochanek, postawiony wobec alternatywy: ta woń albo niebo, wybrałby bez wahania to pierwsze. Zmysł węchu jest bardziej rozwinięty u kobiet niż u mężczyzn. Matka jest w stanie z zawiązanymi oczyma rozpoznać po zapachu bieliznę swego dziecka pośród ubrań dwudziestki innych dzieci w przedszkolu. U kobiet węch silniej wiąże się z erotyzmem, jednakże mężczyźni są bardziej wrażliwi na tę niezawodną broń, jaką jest zapach kobiety. Podobnie dzieje się zresztą u wszystkich ssaków. Ten jedyny i osobisty zapach kobiety jak strzała zmierzająca wprost do celu przeszywa przestrzeń, trafiając w najpierwotniejszy instynkt mężczyzny. W języku francuskim ten czar zapachu, który emanuje z każdej kobiety, zwie się cassolette. Inne języki zapożyczyły ten termin. W Pieśni nad pieśniami król Salomon tak mówi do Sulamitki: Pędy twe - granatów gaj, z owocem wybornym, kwiaty henny, nardu, nard i szafran, wonna trzcina i cynamon, i wszelkie drzewa żywiczne, mirra i aloes, i wszystkie najprzedniejsze balsamy. (Pnp 4,13-14)
Jakąż cassolette musiała dysponować ta dama! Kobiety w okresie owulacji odznaczają się większą wrażliwością na szczególny zapach ciała mężczyzny, poziom estrogenów bowiem 43
jest wówczas u nich podwyższony. Zapach wydzielany przez skórę partnera ma wpływ na cykle menstruacyjne towarzyszki łoża; stąd konkluzja, że oddzielne sypialnie to nie jest najlepszy pomysł. Nie ma nic rozkoszniejszego niż zapach dziecka, tak podniecający, jak zapach młodego chłopaka! Choć czasami wiek nie ma najmniejszego znaczenia. Krótko po naszym poznaniu Willie poprosił mnie do tańca. Kiedy założę pantofelki na wysokich obcasach, sięgam mu nosem do połowy klatki piersiowej, bez trudu więc odkryłam, że to jego zapach stanowi przyczynę tych przyspieszonych uderzeń tętna, które czułam w skroniach. Skończyła się muzyka i nie mogłam się oderwać od koszuli Williego, wciągając w nozdrza jej zapach jak gończy pies. Niczego nieświadomy Willie utrzymuje, że doszło między nami do spotkania dusz... Męski zapach jest silniejszy i bardziej bezpośredni niż kobiecy, może dlatego, że zazwyczaj nie jest przytłumiony wodą kolońską, ale zaledwie nieco złagodzony wodą i mydłem. W niektórych baśniach arabskich dzielni poszukiwacze przygód, którzy ryzykując powolną śmierć, wdrapują się na mury pałacu, by uwieść odaliski z cudzego haremu, pachną zazwyczaj wielbłądzim mlekiem albo daktylami. Sulamitka odpowiada Salomonowi w ten sposób: Jego policzki jak balsamiczne grzędy dające wzrost wonnym ziołom. Jak lilie wargi jego, kapiące mirrą najprzedniejszą. [Pnp 5,13)
To mi przywodzi na myśl zapach moich wnucząt. Tak jak ekscytujący jest zapach ciał, tak samo podniecający może być aromat świeżo i ze znawstwem przygotowanych potraw, Wonie unoszące się z dobrej kuchni nie tylko sprawiają, że ślinka leci do ust, ale również serce zamiera nam z pożądania, które, choć nie erotyczne, bardzo jest do niego podobne. Zamknijcie teraz oczy i przypomnijcie sobie, jak pachnie patelnia z rozgrzaną oliwą z oliwek, na której podsmaża się delikatną cebulkę, szlachetne ząbki czosnku, stoicką paprykę i miękkie pomidory. A teraz wyobraźcie sobie, jakiej transformacji ulega ta woń, kiedy na patelnię spadają trzy płatki szafranu, a później plastry świeżej ryby marynowanej w ziołach, na koniec zaś strużka wina i sok z cytryny... Efekt jest równie podniecający, jak w przypadku najbardziej zmysłowej z wydzielin, a tysiąckrotnie bardziej niż jakiekolwiek perfumy. Czasami, gdy przypomnę sobie aromat jakiejś smakowitej potrawy, tęsknota i rozkosz podniebienia poruszają mnie do łez. Powraca do mnie ciepło przytłaczającego słońca Sewilli, wiejski bielony mur z gliny, a na nim taca z granatowej porcelany, pełna 44
dojrzałych śliwek, niektórych już pękniętych, poddających się apetytom żółtego bąka, rzucającego się bez uprzedzenia w ten nieprzyzwoity miąższ. Sewilla kojarzy mi się ze słodkim zapachem tych śliwek oraz jaśminów, które o zmroku przesycają powietrze pożądaniem. ... Od tamtej pory ziemia, słońce i śnieg, październikowy deszcz na drogach, wszystko, światło i woda utrwalały w mej pamięci zapach i przezroczystość śliwki: Życie zamknęło w owal kielicha jasność, cień, świeżość. Och, pocałunek ust na śliwce zęby i wargi pełne aromatycznego bursztynu, płynnego światła śliwki! - fragment Ody do śliwki Pabla Nerudy (przełożył Carlos Marrodan Casas)
45
Ofiara wonności Koniec X wieku to okres rozkwitu najbardziej wyrafinowanej literatury japońskiej. Pojawiło się wtedy również kilka parających się piórem pań, które stworzyły przepojone erotyzmem niezwykłe opowiadania, pełne głębi powieści i nieśmiertelną poezję. Poniższe opowiadanie powstało na Dworze Heian. Napisała je pani Onogoro. Był niegdyś niewierny dworzanin, który pewnej nocy zdradził swą kochankę z trzema innymi kobietami. Jedna z nich, służąca owej damy, z płaczem wyznała wszystko swej pani, ta zaś, mając już dość niemądrego zachowania kochanka, postanowiła się go pozbyć. Przy kolejnej wizycie dworzanina poprosiła go z udawaną czułością i oddaniem, by towarzyszył jej do komnaty, gdzie mieszano wonności, pod pretekstem skomponowania takiego zapachu, który przeznaczony byłby wyłącznie dla nich dwojga. Dworzanin, który szczycił się tym, że uchodził za znawcę sztuki łączenia zapachów, z pewnym niepokojem podążył za kochanką do marmurowej pracowni, w której kipiały naczynia z wonnościami, u sufitu wisiały wiązki suszącego się arcydzięgla, a z pierwiosnków, pod ciężarem wielkich metalowych płyt, sączył się olejek. Nigdy przedtem dworzanin nie poczuł takiej ilości najróżniejszych zapachów naraz. Zachwycony wciągnął w nozdrza harmonijnie połączony aromat pachnącego groszku i fiołków, wiciokrzewu, soku cytryny i dzikiego hiacynta. Przechodząc obok moździerza, wziął w palce szczyptę startej gałki muszkatołowej i goździków, po czym rozgniótł szkiełko z korą drzewa kamforowego, recytując jednocześnie urywki poematów - jego zdaniem znakomitych - ponieważ, musimy zaznaczyć, jedynie urywki był w stanie zapamiętać. Dama, kryjąc pogardę, jaką napawała ją jego pewność siebie i samozadowolenie, objęła namiętnie kochanka, przyrzekając mu całkiem nowe doznania. Zaintrygowany dworzanin łatwo dal się przekonać: zdjął szaty i wyciągnął się na tunice, którą kochanka rozścieliła na podłodze. Dama zwilżyła mu najpierw skronie kroplą wyciągu z irysa i goździka, a potem przesunęła dłoń ku miękkiemu zagłębieniu u nasady szyi i roztarła tam mocną esencję nagietka. Pachy mężczyzny natarła krwawnikiem i gencjaną i tak kontynuowała swe wdzięczne zabiegi, póki nie rozsmarowała po całym ciele zdjętego zachwytem kochanka rozmaitych wonności.
46
Dama wiedziała jednak, że tak jak nadmiar jin przemienia się zwykle w przeciwny jang, tak zbyt duża dawka stymulujących i leczniczych wyciągów kwiatowych może przynieść skutki uboczne. Raz jeszcze skropiła ciało dworzanina zawartością swoich fiolek: gorczyca pogrążyła kochanka w głębokiej melancholii bez powodu, a mimoza napełniła strachem przed chorobą i jej skutkami; modrzew przekonał go, że jest zgubiony, ostrokrzew ukłuł go w serce zawiścią i rozdrażnieniem, wiciokrzew zaś sprawił, że do oczu napłynęły mu łzy tęsknoty. Wrzos, dodany w pewnej sekretnej ilości, powiększył bezgranicznie najdrobniejsze nawet rozczarowania, jałowiec odebrał chęć do życia, klematis zamroczył, wiąz przytłoczył świadomością niedostatków, a dzika jabloń przyniosła mu poczucie, że jest nieczysty. Kasztan przywiódł mu na pamięć listę popełnionych błędów, wierzba wzbudziła zazdrość wobec szczęścia bliźnich, topola sprawiła, że oblał się zimnym potem i zadrżał, pojąwszy pustkę swoich rozważań, a przy wrzosie doznaj wrażenia, że rozum odmawia mu posłuszeństwa; dzika róża wprawiła go w apatię i wówczas było mu już wszystko jedno, czy żyje, czy umiera, i nawet wolałby, raz wreszcie, to drugie. Zadowolona, że udało się jej doprowadzić kochanka do tego stanu, dama roztarła mu jeszcze na skroniach dwie krople esencji z kwiatu dzikiej jabłoni, ażeby wzbudzić w nim nienawiść do siebie samego. Unicestwiony przez wzgardę dla własnej osoby dworzanin błagał ją o podanie mu ostatecznej dawki, by w ten sposób mógł odpokutować za całe zło wyrządzone damie. Gdy już leżał pokonany w jej ramionach, zlitowała się nad jego cierpieniami i kroplą tojadu uciszyła jego niecierpliwy język. Tak oto odszedł z tego świata niewierny kochanek. nagi i ukojony, i od dnia śmierci samego Księcia Promienistego nie było ciała, które emanowałoby tyloma zapachami w czasie pogrzebu. The Pillow Boy otthe Lady Onogaro, zebrane i przetłumaczone przez Alisan Feli i Ayre Blower
47
Na pierwszy rzut oka Lola Montez (1821-1861), słynna kurtyzana, do której stóp rzucili fortunę królowie i bankierzy, wymyśliła własnego układu tak zwany taniec tarantuli, którym doprowadzała widzów do szaleństwa z pożądania i udręki. Podawała się za tancerkę pochodzącą z hiszpańskiej arystokracji, chociaż nie miała ani pojęcia o tańcu, ani też nic w sobie z Hiszpanki; brak talentu i przeciętną krew rekompensowała tupetem. Furią swych kastanietów, impetem obcasów i czarem kłamstw stworzyła własną legendę. (Czemu właściwie utożsamiam się z tą kobietą?) W życiu prywatnym Lola Montez wchodziła w rolę tarantuli w ataku szału, żeby pod tym pretekstem zrzucać z siebie szaty, nigdy jednak nie popełniła błędu, by rozebrać się całkowicie. Wolała ukazywać wdzięki swego ciała przez mgiełkę koronek, które uwydatniają skórę, ukrywając wszelkie niedoskonałości. W erotycznej sztuce japońskiej bohaterowie przedstawieni są zawsze w bogatych szatach i przystępują do miłosnej gry odświętnie ubrani. W symbolicznym języku tego malarstwa bogate fałdy kimon oznaczają namiętność, kwiaty i owoce symbolizują organy płciowe, a zuchwałe palce stóp - orgazm. W Indiach kobiety nigdy nie zdejmują z siebie biżuterii ani nie zmywają kohlu z powiek, ponieważ brzęk bransolet i pełne wyrazu mroczne spojrzenie pogrążają mężczyznę w niewysłowionym zauroczeniu tajemnicą. Mój dziadek, który urodził się w czasach, gdy na ulicach Santiago nie było jeszcze elektryczności, a transport zbiorowy odbywał się tramwajami ciągniętymi przez konie - nazywano je krwistymi wozami przebrnął bezstresowo przez epokę mody na minispódniczki, kiedy natomiast nieco się zestarzał, odwracał się dziarsko na widok kobiecej łydki, wyglądającej spośród fałd długiej hippisowskiej spódnicy. Kusi nie to, co obnażone, utrzymywał, ale to, co przezroczyste i podkasane. Stąd sukces prowokacyjnej lingerie, która nigdy nie wyjdzie z mody. Pod brutalnie syntetycznymi ciuszkami niejednej współczesnej dziewczyny można znaleźć śladowe ilości jedwabiu. Są tacy, co kolekcjonują katalogi z intymną bielizną, a rynek damskiej bielizny przeżywa ciągły rozkwit - przy czym lepiej nawet, żeby była to bielizna używana, dla zaspokojenia potrzeb niektórych fetyszystów. Z powodu pomyłki listonosza otrzymałam niedawno desusy Madonny w dyskretnym opakowaniu. Nie wiedziałam nawet, że Madonna w ogóle tego używa. Matka jednej z moich przyjaciółek, licząca sobie osiemdziesiąt jeden lat wdowa, wychodziła po raz trzeci za mąż za osiemdziesięcioletniego amanta. Na krótko przed 48
ślubem pojechałyśmy ze starszą panią kupić to, co najistotniejsze w jej wyprawie: koronkową nocną koszulę, biustonosz z łabędzim puchem w miejscu sutek, majtki w znaki zodiaku i zabawny pas do pończoch ze światełkami zapalanymi za pomocą malusieńkiej bateryjki. "W moim wieku potrzebuję sporej pomocy" - oświadczyła panna młoda. W przypadku istot ludzkich przyciąganie zaczyna się na odległość: wzrokiem. Pozostałe zmysły, jak węch, wchodzą w grę dopiero przy bliższym poznaniu, dlatego też uciekamy się do takich środków jak makijaż, fryzura, biżuteria, tatuaż, nawet dekoracyjne blizny. Teoria o duszach bliźniaczych, o pokrewieństwie intelektualnym czy też o hipotetycznej możliwości bycia kochankami w poprzednim wcieleniu to późniejsza osnowa. Są i chlubne wyjątki, jak na przykład pewien mój przyjaciel poeta, ten sam, który uciekł z erotycznej huśtawki, a który jest w stanie zakochać się korespondencyjnie w kobiecie nigdy na oczy nie widzianej, lecz której wiersze zapadają mu głęboko w duszę. Generalnie kobiety stroją się bardziej, ale mężczyźni nie są wcale mniej próżni: żadna kobieta nie odważyłaby się obnosić tych cesarskich peleryn, pióropuszy i orderów, którymi mają zwyczaj obwieszać się wojskowi. W Nigrze w plemieniu Wodaabe co roku odbywa się konkurs męskiej urody. Młodzi mężczyźni stroją się i tańczą przed damskim jury, które wybiera najatrakcyjniejszych. Wojownicy robią zeza i wymyślne miny, żeby zademonstrować szczękę aż po ostatni ząb, ponieważ biel oczu i zębów uchodzi za najbardziej cenione atrybuty urody. W naszej części świata mamy podobną imprezę, ale to dziewczyny w kostiumach kąpielowych defilują przed męskim jury, wypinając biusty i demonstrując uda zamiast oczu i zębów. Zwyciężczyni otrzymuje koronę i tytuł Miss Universum. Jemy również przede wszystkim oczami. Świeżość naturalnych składników powinna wystarczać, ale niezmordowana inwencja człowieka każe mu gotować, mieszać, przetwarzać i dekorować jedzenie z identycznym zaangażowaniem jak przy tworzeniu własnego image'u. Związek między kształtem i barwą żywności i ciała jest nieunikniony. Na początku tego stulecia w męskich łazienkach widywało się francuski afisz, na którym kobiety ssały szparagi w sposób tak zmysłowy, że tylko kompletny prawiczek nie wyłapałby bezpośredniej aluzji. Panchita, która do dekoracji stołu przywiązuje tyle samo uwagi co do wyboru własnej garderoby, utrzymuje, że barwy kolacji mają istotne znaczenie: nie powinno się podawać zupy z zielonego groszku, jeżeli drugie danie także jest zielone, chyba że chce się wywołać określony efekt. Kiedyś w Mediolanie zostałam zaproszona na kolację do pewnej znanej projektantki mody. W ciemnych lustrach na ścianach jadalni odbijały się czarne krzesła i obrus; na tym ponurym tle odznaczały się 49
promieniste żółte kwiaty i takież serwetki. Podano buffet z ryżu i różne rodzaje curry w tonacji szafranu; nawet deser - znakomite płonące mango - było tego koloru. W Ameryce Południowej pod pretekstem niszczenia bakterii gotowano warzywa póty, póki nie zostały z nich żałosne cienie. Dopiero w ostatnich latach dzięki wpływowi zagranicznych kuchni, w których podkreśla się smak, konsystencję i zawartość witamin, zaczyna się podawać chrupiące jarzyny. Niektóre smakołyki w swej naturalnej postaci są tak piękne, że nie trzeba wielkiego talentu, by je właściwie podać, inne jednak potrzebują sporej wyobraźni: kawałek wątróbki czy kłębek flaczków wymagają inwencji, która całkowicie zmieni ich pierwotny wygląd. Ostrygi, te uwodzicielskie łzy morza, które aż się proszą, by podawać je sobie z ust do ust, jak przedłużone pocałunki, tkwią w trudnych do otworzenia, twardych muszlach. Można je też nabyć w słoikach, ale wtedy wyglądają jak różne przypadki złośliwego guza, natomiast w muszlach, wilgotne i obrzmiałe, przywodzą na myśl najdelikatniejsze kobiece intymności. To chyba najlepszy przykład pożywienia, które pożera się wzrokiem. Od kiedy zaczęła mnie interesować kuchnia, starałam się dorównać geniuszowi mojej matki, ale moje potrawy, choć smaczne, zawsze wyglądały jak wyciągnięte psu z gardła. Minęły całe lata, zanim nauczyłam się je podawać z pewnym wdziękiem. Wolę pożywienie w naturalnej postaci i takich też cenię sobie mężczyzn. Nie mam zaufania do niepotrzebnych ozdób, do mężczyzn obwieszonych złotymi bransoletami, z przylizanymi włosami i polakierowanymi paznokciami, jak również do kurczaka zdławionego w nieprzeniknionym sosie czy do płatków kwiatów pływających w zupie, choć czasami bawią mnie innowacje: długie i twarde szparagi z dwoma młodymi ziemniaczkami u nasady albo dwie połówki brzoskwini z sutkami z malin, spoczywające w łożu z kremu chantilly (czyli, inaczej mówiąc, w bitej śmietanie). Polecam zakochanym, gotowym poświęcić czas na takie drobiazgi, by zaopatrzyli się w świece w kształcie jabłek, serduszek bądź amorków, długi fartuch z sutego atłasu i wymowną zastawę stołową (mam jedną tego typu, malowaną w erotyczne freski z Pompei). W tym samym pornograficznym przybytku w San Francisco, gdzie kupowałam książki na wagę, znalazłam przejmujące dreszczem czerwone kieliszki w kształcie kobiecych czółenek z obcasami ze sztyletów. Nie mogłam im się oprzeć. W nich zazwyczaj podaję koktajle, które przywodzą na myśl erotyczne rozkosze, wyłącznie z powodu tego wymyślnego kształtu. Mam także formę w kształcie Wenus, do przygotowywania auszpiku w rozkoszne noce. Auszpik to genialny wynalazek po to, by podać w godnej postaci resztki z poprzedniego wieczoru. Sekret polega na ostrożnym dodawaniu galaretki: tylko tyle, żeby nadała kształt całości, ale nie aż tyle, by zaczęła żyć własnym życiem.
50
Skoro już jesteśmy przy galaretkach... Moja babka wiodła żywot, wznosząc się ponad światem rzeczywistym, ale to anielskie roztargnienie nie przeszkodziło jej wzbudzać namiętności. Nie mam na myśli mego dziadka, który kochał ją beznadziejnie przez sto lat swego życia, ale pewnego przypadkowo spotkanego peruwiańskiego kawalera. Babka moja, młoda jeszcze, znalazła się w czasie podróży w Arequipie, owym białym andyjskim miasteczku pełnym kwiatów. Zatrzymała się w gospodzie w stylu kolonialnym, której złotawe podcienia wprost prosiły się o romans. Tej samej nocy, gdy licząc gwiazdy przy źródle w ogrodzie, słuchała figlarnych i słodkich dźwięków gitary niesionych przez wiatr, podszedł do niej inny podróżnik. Człowiek ten obserwował ją z daleka przez cały dzień, ale dopiero o tej porze zebrał się wreszcie na odwagę, by do niej przemówić. Zdobył się na kilka eleganckich zdań, na które ona odpowiedziała ze zwykłą sobie prostotą, po czym zaprosił ją na degustację słynnej regionalnej potrawy. Kiedy zasiedli przy stole, pojawił się osobiście szef kuchni, wnosząc półmisek przybrany jaśminem i trybulką. Pośrodku półmiska spoczywały dwa cuye w galarecie. Te olbrzymie myszy, nietknięte od końców sztywnych wąsów po pazurki u łapek, owinięte w całun z przezroczystej, drżącej galarety, poruszały się przy każdym kroku kucharza, jakby przygotowywały się do skoku na biesiadników. Wówczas to moja babka stanęła raz jeden nogami na ziemi i padła na nią bez przytomności. A skoro już poruszyliśmy temat galaret, nie mogę się oprzeć pokusie, by Wam zacytować parę wersów: Och dorodności cudowna nogi jak stado słoni, nogi w bezbrzeżnych tłustościach! 51
Och, majestacie boski uda w galaretowatości!
Wiwat pulchne adoratorki sztuki próżniaczej i nieróbstwa, co trud niemiły i surowy pozostawiają tępym mrówkom nie przepuszczając żadnej strawie, co idzie w dupsko. Hymn do cellulitis, Enrique Serna (przełożył Carlos Marrodan Casas)
Wybaczcie, znowu plotę bzdury. Wygląd stołu, podobnie jak smak potraw oraz obfitość i jakość alkoholi, nie pozostają bez wpływu na ducha biesiadników. W Uczcie Babette, wzruszającym filmie opartym na opowiadaniu Isaaka Dinesena (Karen Blixen), kamera przesuwa się bez przerwy między kuchnią, gdzie z pełnym zaangażowaniem przygotowywane są potrawy, a jadalnią, gdzie surowe oblicza niewzruszonych mieszkańców odległego i zimnego 'świata zmieniają się, w miarę jak wino i jedzenie biorą górę nad ich zmysłami. W Dyskretnym uroku burżuazji Luis Bunuel kreuje atmosferę narastającego niepokoju, pokazując stoły ze wspaniałą zastawą i kryształami, do których obecni nie są w stanie się dostać, ponieważ stale coś im w tym przeszkadza.
Etykieta U podstaw mojego dobrego wychowania, jakie przystoi panience z dobrego domu, legły cztery żelazne zasady wpojone mi w dzieciństwie: siedź ze zsuniętymi nogami, trzymaj się prosto, nie wyrażaj własnych poglądów i jedz jak ludzie. Wszystkie jednak wysiłki mojej matki, by uczynić ze mnie damę, okazały się niewystarczające; najwyraźniej nie jestem ukształtowana z właściwego surowca. Moja rodzina nigdy nie mogła się pogodzić z podobnym zawodem. Mając siedemnaście lat, odkryłam, że znacznie ciekawiej jest rozsuwać nogi, niż trzymać je wciąż razem, i od tej chwili oddawałam się gwałceniu jednej po drugiej owych surowych zasad wychowawczych. Obecnie, mając za sobą pół wieku dobrze przeżytego życia, dochodzę do wniosku, że jedyna z nich, która rzeczywiście do czegoś mi się przydała, to prosto się trzymać. Nie mówię tego w sensie metaforycznym: dla kobiety, która 52
ma metr pięćdziesiąt wzrostu, wyprostowana postawa i uniesiona głowa to część strategii przetrwania. Jeśli będę chodzić ze schyloną głową - zdepczą mnie. Co do jedzenia "jak ludzie", szybko pojęłam, że to zależy od długości i szerokości geograficznej oraz od okoliczności i że dla kogoś, kto uwielbia kochać się, jedząc, albo na odwrót, sprawa zachowania jest co najmniej względna. Większość ludzi na świecie z powodów czysto praktycznych je palcami. W Indiach jedzenie wkłada się do ust zawsze prawą ręką, ponieważ lewej używa się do podmywania w ubikacji; papier toaletowy uważany jest tam za odrażający wymysł Europejczyków. Sam pomysł posługiwania się sztućcami jest stosunkowo nowy, a zasady zachowania się przy stole - jeszcze nowsze, przy czym jedno i drugie odnosi się do kultury, która wiąże się ze światem postrzeganym wzrokowo i wykazuje zastanawiający brak zaufania do pozostałych czterech zmysłów, a dotyku w szczególności. Od dziecka uczy się nas zachowania fizycznego dystansu wobec innych osób i ignorowania własnego ciała. Zanim jeszcze nauczymy się mówić i zawiązywać sznurowadła, jesteśmy już oswojeni z zakazem eksplorowania jakichkolwiek otworów naszej własnej anatomii, a cudzej tym bardziej. Później tracimy majątek na specjalną terapię, dzięki której mamy się nauczyć odkrywać uzdrawiającą moc dotyku. W Kalifornii, gdzie mieszkam, zaczęła się gorączka warsztatów, podczas których mamy się nauczyć tego, co bez żadnych lekcji wie każdy orangutan: jak dotykać siebie i jak dotykać innych. Manipulowanie jedzeniem włącza w tę podstawową przyjemność zaspokajania apetytu zmysł dotyku, jedzenie rękami pozwala bowiem postrzegać istotę potrawy, zanim jeszcze ją zjemy. Uwielbiam piec ciasteczka, czuć pod palcami delikatność mąki, wyczuwać szorstkie kryształki cukru, płynną postać masła i jajek, łączyć całą masę, wałkować ją, wykrawać. Lubię też tę cierpliwą pracę, jaką jest mycie truskawek i pieczarek, wyciskanie soku z cytryny lub zagłębianie ostrza noża w mocnej strukturze jabłka. Jedyne jedzenie, jakie w ogóle pamiętam, to takie, które wkładałam do ust rękami: dojrzały arbuz i miękka, młoda kukurydza w środku chilijskiego lata, nadziewane arepas w Wenezueli, kurczak z cynamonem w Maroku, dzikie mango na Bali ... Kiedy myślimy o jedzeniu mającym moc afrodyzjaku, natychmiast odrzucamy wszelką etykietę; wyobrażamy sobie rzymską orgię w stylu Felliniego, w czasie której biesiadnicy obrzucają się owocami i słodyczami, wycierając ręce we włosy niewolników, gwałcą pieczone kaczki i łaskoczą sobie gardła piórkiem, żeby opróżnić żołądek i zacząć jeść od nowa. Albo też przychodzi nam na myślowa niezapomniana scena z Toma Janesa, sympatycznej angielskiej komedii sfilmowanej w latach sześćdziesiątych, w której główny bohater i kurtyzana siedzą naprzeciw siebie przy wąskim stoliku i wspólnie jedzą gargantuiczną kolację. Kamera zatrzymuje się na dłoniach rozdzierających kurczaki i 53
frutti di mare, na ustach, które połykają, gryzą, ssą, śmieją się, na soku spływającym po podbródkach i szyjach, jak gdyby te odnóża kraba i te miękkie gruszki były pieszczotą, której nie wolno ujawnić. Później, kiedy odkrywamy, że kurtyzana jest w rzeczywistości matką Toma Jonesa, jedzenie staje się żartobliwą metaforą kazirodztwa. Wizje pewnej niedbałości i rozluźnienia kojarzą się ze zmysłowością, ale czasami, jakby
dla
kontrastu,
dobre
maniery
także
okazują
się
podniecające.
Zasady
zachowania się przy stole to przede wszystkim cała seria zakazów, które dla niecierpliwego kochanka nie mają w sobie nic erotycznego, oddziałują natomiast jak indeks watykański, który ze względu na swoją restrykcyjność wywołuje wręcz przeciwny skutek.
Wiele
z
moich
książek
miało
szczęście
trafić
na
czarną
listę
jakiejś
fundamentalistycznej katolickiej sekty, zabroniono ich lektury w niektórych szkołach Mormonów i kto to wie, dlaczego i w jakich jeszcze cnotliwych organizacjach, dzięki czemu znacznie wzrosła liczba moich czytelników. Mój dziadek, człowiek głęboko religijny, niepokoił się, kiedy kobiety z jego rodziny szły do spowiedzi, ponieważ mogły zetknąć się z jakimś drobiazgowym księdzem, który wiedziony świętą dewocją przepytywałby je z popełnionych grzechów ściśle według podręcznika. W tym podręczniku, bogatym repertuarze nieprzyzwoitości - krążył on po szkolnym dziedzińcu jako tekst pornograficzny - wyliczano grzechy, których perwersyjność przewyższała wszystko, co normalna osoba mogła wymyślić, a już tym bardziej popełnić. Nic lepszego na rozpalenie podbrzusza i deprawowanie duszy pokrętnymi pragnieniami niż te słynne listy grzechów.
W czasach królowej Wiktorii poddani Imperium Brytyjskiego uczynili ze społecznych pozorów całą filozofię honoru. Wszystko było dozwolone pod warunkiem, że nie naruszało obowiązującej etykiety. Maniacy dobrych manier popełniali w ich cieniu niezliczone barbarzyństwa, a posługując się kwiecistym stylem, tworzyli burdele, sekty satanistyczne i kluby biczowników, gdzie bezlitośnie chłostali pośladki, nie wymieniając ich z nazwy; używali określenia: to, na czym się siada. Nie staram się dowieść, że zasady 54
zachowania się przy stole prowadzą aż do takich skrajności. W tym przypadku, jak to często mi się zdarza, zaczynam o czymś mówić i język sam nieoczekiwanie podąża w jakimś innym kierunku. Wróćmy więc do tematu: sądzę, że podobnie jak listy grzechów podniecały do buntu, tak zachowanie narzucone przy stole może mieć efekty podniecające. W tym, co formalne, także kryje się komponent erotyczny. Gdzie, jeśli nie w obyczaju i ceremonii, rodzą się niewinność i piękno? Wiliam B. Yeats (1865-1939)
Wyobraźmy więc sobie jakąś wyjątkową okazję, na przykład elegancką kolację w sali jadalnej renesansowego pałacu przekształconego w hotel albo restaurację, jak to się często dzieje w starych miastach Europy. Żyrandole i kandelabry ze świecami sączą wątłe światło, puszyste dywany chronią stare drewno posadzki, trzechsetletnie gobeliny pokrywają ściany, a freski o tematyce mitologicznej zdobią sufity. Przy okrągłych stołach, przykrytych długimi obrusami i udekorowanych orchideami, na krzesłach z rzeźbionymi oparciami zasiadają goście w galowych strojach. Rubin i bursztyn w kielichach, stłumione odgłosy uprzejmych rozmów, brzęk sreber o porcelanę ... Kelnerzy, zapobiegliwi i ironiczni, kapłani tej wystawnej mszy, poruszają się tanecznym krokiem, przynosząc i odnosząc półmiski ze smakowitymi daniami. Jakaś para zajmuje stolik przy oknie. Ciężkie kotary z brokatu są rozsunięte i przez szyby widać ocienione ogrody skąpo oświetlone nieśmiałym światłem. Kobieta, wspaniała w swej aksamitnej sukni koloru krwi, ma obnażone ramiona, a w uszach barokowe perły niezrównanej piękności. Mężczyzna - nieskazitelny w swej czerni i koszuli ze złotymi guzikami. Oboje trzymają się prosto, zachowując właściwy dystans między krzesłem a stołem, ich ruchy są kontrolowane, nieco sztywne, jak gdyby poruszali się w jakiejś wymuszonej choreografii, ale pod wystudiowanymi gestami dostrzega się wzajemne zauroczenie jak rwącą rzekę, która kryje w sobie groźbę, że poniesie wszystko. Pod stołem ich kolana stykają się przypadkiem i to zetknięcie, niemal niedostrzegalne, poraża ich jak silny prąd; jakiś nagły poryw jak płomień ogarnia ich uda i podchodzi do brzucha. W ich postawie nic się nie zmienia, ale pożądanie staje się tak potężne, że daje się zauważyć, można je wyczuć jak ciepłą mgłę, która zaciera kontury otaczającego świata. Istnieją tylko oni dwoje. Kelner podchodzi, by napełnić kieliszki winem, ale oni go nie widzą. Oboje drżą. Ona unosi widelec i otwiera usta, a on, z drugiej strony stołu, odgaduje smak jej śliny i delikatność oddechu, czuje, jak jej język porusza się w jego własnych ustach niczym dławiący, potworny mięczak. Wymyka mu się jęk, który natychmiast tuszuje dyskretnym kasłaniem, podnosząc serwetkę do twarzy. Ona wpatruje się w ostatnią ostrygę na talerzu swego towarzysza, nabrzmiałą, drżącą, 55
zanurzoną w oceanicznej pianie, nieprzyzwoitą syntezę jej własnych przywidzeń. Nic nie ujawnia niepokoju narastającego w obojgu. Zachowują się nienagannie, milczą, wedle przyjętych zasad etykiety. Ale nie docierają do nich dźwięki fortepianu, które ożywiają ciszę nocy z kąta pałacowego salonu, porywa ich huraganowe pożądanie, jakie dudni im w piersiach. Wokół szaleją pierwotne siły: werble i wojenna wrzawa, powiew dżungli, woń próchnicy i gnijących tuberoz sącząca się poprzez subtelny aromat potraw i kobiecych perfum; wizje nagich ciał, okrutnych uścisków, rozpalonych lanc i żarłocznych kwiatów. Nie dotykając się, kobieta i mężczyzna wyczuwają wzajemnie swój zapach i ciepło, ukryte kształty ciał w akcie oddania się i rozkoszy, nie znaną sobie dotąd fakturę skóry i włosów; wyobrażają sobie nowe pieszczoty, nigdy przedtem nikomu przez nikogo nie okazane, intymne i śmiałe, które wymyślają tylko dla siebie. Delikatna warstwa potu pokrywa im czoła... Nie patrzą sobie w oczy, obserwują wzajemnie swoje dłonie, ostrożne ręce, które z wdziękiem trzymają sztućce i poruszają się między talerzem a ustami niczym ptaki. Podnoszą kieliszki w toaście przepełnionym intencjami, ich spojrzenia krzyżują się na krótką chwilę i jest to coś na kształt pocałunku. Płoną, porażeni niszczącą furią własnych emocji, ona mokra od potu, on zesztywniały, licząc minuty tej wiecznej kolacji, pragnąc, by ta tortura przedłużała się, póki każde włókno ciała i każde złudzenie duszy nie osiągnie granicy wytrzymałości, obliczając, kiedy będą mogli się objąć, gotowi uczynić to tu i teraz, na tym stole, w obecności roztańczonych kelnerów i wszystkich tych statystów w pełnej gali, ona twarzą do obrusa, z rozłożonymi nogami, ze swymi pośladkami
nimfy
wydanymi
na
pastwę
światła
wiedeńskich
lamp,
miotająca
przekleństwa, i on, który atakuje ją od tyłu przez fałdy bordowego aksamitu, jęcząc wśród potłuczonych talerzy, oboje poplamieni jedzeniem, oblani sosem i winem, zrywają z siebie ubrania, barokowe perły i złote guziki, gryzą się, pożerają. Ta wizja jest tak sugestywna, że oboje krążą na progu przepaści, o krok od kosmicznego orgazmu. I w tym momencie podchodzą do stolika dwaj kelnerzy, schylają się ceremonialnie, stawiają między nimi talerze i identycznym gestem obaj zdejmują z nich metalowe pokrywki. "Bon appetit!", mruczą.
Na końcu języka 56
Mimo że w ostatnich latach opublikowano stosy książek kucharskich, niewiele do tej pory napisano na temat zmysłu smaku, ponieważ tak samo trudno go zdefiniować jak zapach. Oba są jak duchy obdarzone własnym życiem, duchy, które pojawiają się nie wzywane, aby otworzyć okienko w pamięci i poprowadzić nas przez minione czasy ku jakiemuś zapomnianemu wydarzeniu. Innym razem wzywamy je pożądliwie, poszukując w przeszłości podniety erotycznej, a one odsłaniają nam naszą nagą niewinność. Jesteśmy wszystkożerni, możemy zjeść cokolwiek, lubimy różnorodność i spędzamy życie na eksperymentowaniu z różnymi smakami, z których prawie wszystkie są nabyte, ponieważ w dzieciństwie tolerujemy jedynie to, co neutralne albo słodkie. Żadne dziecko nie zachwyca się musztardą, chociaż są wierne coca-coli, a z kolei sama znam wielu dorosłych, którzy nie nauczyli się nigdy jeść kawioru. I całe szczęście: więcej go zostanie dla nas. Naukowcy twierdzą, że możemy rozróżnić jedynie cztery smaki: słodki, słony, gorzki i kwaśny; pozostałe stanowią mieszankę podstawowych, w połączeniu z tysiącem różnych
zapachów.
Nasuwa
mi
się
tutaj
mnóstwo
różnych
wątpliwości...
jak
zaklasyfikować metaliczny smak strachu, piaskowy zazdrości czy pienisty - pierwszego pocałunku? W ostateczności jednak zgodzę się z opiniami mędrców, ponieważ wiem, że moje własne pozbawione są naukowych podstaw. Możemy rozkoszować się smakiem dzięki istnieniu języka i podniebienia, choć często wszystko zaczyna się nie tam, lecz we wspomnieniu. Lwia część tej rozkoszy tkwi gdzieś w innych zmysłach - we wzroku, węchu, dotyku, nawet w słuchu. W trakcie ceremonii parzenia herbaty w Japonii smak wywaru ma najmniejsze znaczenie - w rzeczywistości herbata jest gorzka - jednakże kojąca intymność nagich ścian, czysta forma sprzętów, elegancja rytuału, skoncentrowana harmonia gestów osoby podającej herbatę, spokojne podziękowanie ze strony osoby, której ją podano, unoszący się w powietrzu słaby zapach drewna i węgla, rozchodzący się pośród domowej ciszy dźwięk łyżeczki, który towarzyszy nalewaniu wody - wszystko to stanowi prawdziwą uroczystość dla zmysłów i duszy. Smak w o wiele większym stopniu kojarzy się z seksualnością, niżby sobie tego życzyli purytanie. Skóra, jej zagłębienia i wydzieliny mają silny i zdecydowany smak, tak samo osobisty jak zapach. Niewiele na ten temat wiemy, ponieważ zatraciliśmy nawyk wzajemnego lizania się i obwąchiwania. Dotąd pamiętam smak mojego pierwszego pocałunku, smak gumy do żucia, tytoniu i piwa, dokładnie czterdzieści lat temu, choć kompletnie zatarła się w mojej pamięci twarz owego amerykańskiego marynarza, który mnie wtedy pocałował. Zmysł smaku wykształca się z czasem, podobnie jak uszy przyzwyczajają się do słuchania jazzu, należy uwolnić się od przesądów, niezbędna jest ciekawość i umiejętność nietraktowania niczego serio. Pewnego razu, gdy za młodu 57
intensywnie poszukiwałam wiedzy i mądrości w pigułce, poszłam na wykład jakiegoś słynnego guru. Człowiek ten pochodził z żydowskiej rodziny osiadłej w samym sercu Nowego Jorku, lecz długi pobyt w Indiach i lata studiów i medytacji nie tylko uczyniły z niego duchowego przewodnika, ale również nadały mu wygląd zaklinacza węży, a w jego mowie dał się słyszeć akcent z Kalkuty. W trakcie wykładu każdy neofita otrzymał z rąk mistrza duże różowe winogrono z zaleceniem, by żuć je przez co najmniej dwadzieścia minut, czyli dużo więcej, niż potrzebował mój wujek, fakir, na przeżucie sześćdziesiąt razy każdego kęsa jedzenia przy stole mego dziadka. Przez owe niekończące się dwadzieścia minut dotykałam, oglądałam, wąchałam i potwornie powoli obracałam w ustach to winogrono, cała mokra, aż je w końcu połknęłam. Teraz, po dziesięciu latach, jestem jeszcze w stanie opisać jego kształt, fakturę, temperaturę, smak i zapach; nauczyłam się jeść winogrona z olbrzymim szacunkiem, który staram się okazywać także innym potrawom, choć, prawdę mówiąc, z dala od owego czujnego spojrzenia guru okazuje się dla mnie niemożliwością utrzymać coś w ustach dłużej niż kilka sekund. Mam oczywiście na myśli jedzenie; jeśli chodzi o inne rzeczy, jestem bardziej cierpliwa.
Powróćmy jednak do jedzenia. Według Panchity przy ustalaniu menu powinniśmy uwzględniać różne smaki, tak by się uzupełniały i żeby jeden odróżniał się od drugiego, ale żeby ze sobą nie rywalizowały. Porządek, w jakim podajemy potrawy, ma wpływ na to, jak będą ocenione; nie należy za bardzo się objadać najznakomitszą nawet potrawą, ponieważ o ile podano ją na pierwsze danie, wszystko inne będzie się już potem wydawać mdłe i pospolite. Rewelacyjne ossobuco jest zawsze samotnym bohaterem, bo unicestwia każdą potrawę, która próbowałaby się z nim zmierzyć. Powinno się je poprzedzić kruchą, zieloną sałatą, a na lekki deser podać lody. Dobrze przemyślana kolacja jest jak crescendo, które zaczyna się delikatnymi nutami zupy, przechodzi w subtelne arpeggio przystawki, potem następuje kulminacja z fanfarami głównego dania, a finał wieńczą słodkie akordy deseru. Cały ten proces podobny jest do eleganckiego aktu miłosnego, który rozpoczyna się od podniety, smakowany jest w erotycznych igraszkach, osiąga kres wśród zwykłych okrzyków, a kończy się grzecznym i zasłużonym 58
stanem odpoczynku. Pośpiech w miłości pozostawia w duszy uczucie piekącego żalu i gniewu, a pośpiech przy jedzeniu zakłóca podstawowe procesy trawienia. Kubki smakowe, podobnie jak większe organy, a i te nie tak znowu duże, także się męczą. W luksusowych restauracjach i na eleganckich bankietach podaje się zwykle, między kolejnymi daniami, niewielkie porcje słodko-kwaśnego mrożonego sorbetu, po to, by zatrzeć najlżejszy nawet smak poprzedniej potrawy przed skosztowaniem kolejnej. Temperatura jest tak samo ważna jak konsystencja i kolor, wszystkie bowiem elementy mają wpływ na owo zmysłowe przeżycie, jakim jest jedzenie.
Zioła i przyprawy korzenne W czasach, kiedy nie istniały żadne sposoby na przechowywanie żywności, przyprawy cenione były bardziej niż złoto. Nawet dziś im bardziej gorący klimat, tym więcej przypraw używa się w ludowej kuchni, ponieważ potrawy szybciej się psują; curry to indyjski wynalazek, nie norweski. W poszukiwaniu korzeni do krajów Wschodu udawali się kupcy, piraci, konkwistadorzy i poszukiwacze przygód. Również i królowa Saby, usłyszawszy rozgłos [mądrości] Salomona, przybyła, aby przez roztrząsanie trudnych zagadnień osobiście się o niej przekonać. Przyjechała więc do Jerozolimy ze świetnym orszakiem i wielbłądami, dźwigającymi wonności i bardzo dużo złota oraz drogocennych kamieni. (1 Krl10, 1-2) Nie tylko do przygotowywania potraw i wyrobu perfum używano wonnych przypraw korzennych. Przydawały się także do sporządzania napojów miłosnych. Zmieszane z aromatycznymi ziołami poprawiały ich smak, nie zapominajmy bowiem, że w przepisach figurowały zeskrobane paznokcie, żółć, krowie ekskrementy i inne smakołyki dla wyszukanych raczej gustów. Jeżeli te magiczne wywary miały jakikolwiek udział w wywołaniu ludzkich namiętności, to raczej nie ze względu na owe odrażające ingrediencje, lecz dlatego że w procesie gotowania przyprawiono je ziołami i korzeniami. Te ostatnie uprawiano w przydomowych ogródkach tudzież w klasztornych wirydarzach, bardziej dla ich przydatności w domowej medycynie niż dla efektów kulinarnych. Wiele z nich stanowiło remedium na impotencję i bezpłodność. Ta wiedza wygasła i dzisiaj dodajemy pietruszkę do sałatki, a szafran do ryżu, nie podejrzewając ich nawet o jakieś tajemne właściwości. Żeby te mające moc afrodyzjaku zioła i 59
przyprawy przyniosły pożądane skutki, zaleca się ich ciągłe stosowanie; byłoby naiwnością żądać, by przy pierwszej szczypcie cynamonu w jabłkowej tarcie libido stanęło dęba. Dawniej przypuszczano, że każda nowa rzecz do jedzenia, zwłaszcza jeśli pochodziła z odległych ziem, zawiera ładunek erotyczny - nawet kiedy to były pierwsze ziemniaki przywiezione z Nowego Świata - aczkolwiek czasami działo się to nie bez racji, jak w przypadku niektórych aromatycznych przypraw z tak zwanego wówczas Dalekiego Wschodu. W naszych czasach jednak, kiedy przestało zupełnie istnieć misterium odległości, możemy pić w Teksasie herbatę z Tybetu z tłuszczem z jaka i mało nas to dziwi czy podnieca; żądamy coraz bardziej wyszukanych afrodyzjaków: urządzeń na pełną moc, spektakli na żywo bądź na wideo, bliższych raczej pornografii niż sztuce erotyzmu. Pornografia to metoda stosowana przy braku wyobraźni; erotyzm zaś to inspiracja bez metody. (Mówimy o erotyzmie, kiedy ktoś posługuje się piórkiem, o pornografii zaś, kiedy kurą). Rośliny są subtelnymi afrodyzjakami i, jak miłość, działają bez wstrząsów, dyskretnie i na dłuższą metę. Jak nie mieć do nich zaufania, kiedy prawie cała współczesna farmakopea na nich właśnie się opiera? Tak samo jak w przypadku miłości, te najczęstsze i najskromniejsze są także najpiękniejsze. Nie zaleca się poszukiwania egzotycznych roślin, jak Cassytha filiformis, Bourveria ovata, Artemesia absinthium czy inne, chyba że ktoś naprawdę pasjonuje się botaniką, a wtedy pełzając na czworakach po dżungli, traci na szukanie tych ziółek czas, jaki mógłby poświęcić ich praktycznemu stosowaniu. Natura jest niebezpieczna, kryją się w niej bowiem przeróżne drapieżniki i cierniste krzewy, rozszalałe dzikie bestie i rozbójnicy, którzy przebrani za geografów mają zwyczaj czyhać na swe ofiary ukryci w zaroślach. Lepiej nie dać się porwać sielankowej ciekawości, ale raczej przyjąć z wdzięcznością to, co wyrosło we własnym ogrodzie lub co można znaleźć na rynku. Spójrzcie na naszą listę ziół i przypraw - dobrze Wam znanych i używanych w Waszych domach - i postarajcie się jedynie, by ich w Waszej kuchni nie brakowało, podobnie jak najczystszej oliwy z oliwek (jedyny to przypadek, kiedy czystość do czegoś w ogóle się przydaje), aromatycznego octu winnego, najlepszej musztardy, najczystszego miodu i kilku innych podstawowych produktów wzbogacających smak potraw i miłosnych przeżyć. Zioła i przyprawy są istotą każdej kuchni, nie tylko dlatego, że zmieniają najbanalniejszą potrawę w potencjalny afrodyzjak, lecz również dlatego, że maskują kulinarne błędy. "Jeśli coś niedobrze pachnie, dodaj curry" - to podstawowa zasada kuchni w Indiach. W Ameryce Łacińskiej używa się w tym celu ostrego chili. Nie sięgając do przykładów ekstremalnych, przyznaję, że kilka gałązek świeżych ziół czy szczypta 60
przypraw częstokroć ratowały moje nędzne eksperymenty w kuchni, dlatego też hoduję zioła w doniczkach na balkonie. Zrozumcie mnie dobrze: nie należę wcale do osób, które znajdują spokój duchowy, grzebiąc w ziemi. Nawet nie mam ogrodu, a przyroda podoba mi się na zdjęciach, to jednak zajęcie nie wymaga ani czasu, ani powołania, a jedynie niewielkiej ilości dobrej ziemi, takiej, jaką sprzedaje się w workach, no i trochę światła i wody; reszty dokona samo życie. Już w miesiąc po wysianiu nasion mamy tyle ziół, że starczy ich na wszystkie pełne afrodyzjaków kolacje, podarunki dla przyjaciół i jeszcze zostanie na kąpiele w mięcie albo kolendrze, oczyszczające skórę i sumienie. Kiedy Panchita przyjeżdża z Chile z wizytą, udajemy się po przyprawy do malusieńkiego sklepiku w San Francisco, w którym sprzedawcą jest mężczyzna w turbanie, o wyglądzie raczej świętego męża znad Gangesu niż kupca. Jest coś tajemnego i nieuchwytnego w atmosferze sklepiku tego Hindusa. Po każdej wizycie wychodzimy stamtąd, mając wrażenie, że nigdy tam nie byłyśmy, że zabłądziłyśmy w labiryncie własnej wyobraźni, jednakże paczka z zakupami dowodzi, że sklep nie jest li tylko złudzeniem. Wszystko w nim jest poezją: mieszanka intensywnych zapachów, zwrócony na północny zachód ołtarzyk, na którym leżą zawsze ofiary z ryżu, kadzi de łka i płatki kwiatów, kilim w oknie, haftowany złotymi nićmi w słonie i postacie bóstw, ubożuchne, pokryte kurzem indyjskie wyroby rzemieślnicze, które przez wszystkie te lata nie znalazły amatora. Ta prezentacja proszków, liści, kawałków kory i nasion, te flaszeczki z
tajemniczymi
sprzedawcy
-
płynami, wszyscy
skrzynie ze żmijami chudzi,
śniadzi
o
oraz
obecność
ogromnych
milczącej
zachwyconych
rodziny oczach,
prześlizgujący się po wnętrzu pomieszczenia niczym chińskie cienie - rekompensuje w pełni podróż do miasta i trud szukania tego sklepiku w wąskich uliczkach. Z przyjemnością i wyraźnym szacunkiem właściciel sypie przyprawy drewnianą łyżką do plastikowych torebek, waży je na starej wadze z brązu i wręcza nam zapakowane. Zazwyczaj są droższe niż w supermarkecie, ale za to nie straciły nic ze swojej wyzywającej mocy, pachną intensywniej i - spodziewam się - więcej w nich afrodyzjaku. W Katmandu odkryłam kiedyś podobny sklepik, chociaż dużo mniejszy i uboższy, gdzie poniosła mnie rozpasana ambicja i kupiłam przyprawy w ilości, która wystarczyłaby pokoleniom moich prawnuków. Wręczono mi je popakowane w papierowe rożki i powędrowałam do hotelu, tuląc ten skarb w ramionach. Połowa rozsypała się w walizce, perfumując na zawsze moje ubrania, a reszta po dziś dzień leży nienaruszona w szufladzie w kuchni, w owych oryginalnych opakowaniach. Nie jestem w stanie rozróżnić, co jest czym, i nie mam odwagi dodawać ich do potraw. Przechowuję je jednak na wypadek, gdyby kiedyś zawitał do mojego domu gość z drugiego krańca świata, zdolny wymówić ich nazwy. 61
Zioła i przyprawy korzenne Lista zakazanych ziół i przypraw korzennych, uznanych za afrodyzjaki, pochodząca z klasztoru Bosych Siostrzyczek od Ubogich, z komentarzami Panchity. Anyżek (Pimpinella anisum): Roślina o białych kwiatach i drobnych, silnie pachnących nasionkach stosowanych do wyrobu słodyczy, cukierków, syropów, esencji i alkoholi, a także jako dekoracja. Jest podstawowym składnikiem pernodu, alkoholu modnego w Europie w XIX wieku, który, podobnie jak absynt, pity w nadmiarze, doprowadza do szaleństwa i śmierci. Nie przerażajcie się jednak: same ziarenka nie są śmiertelne. W wielu krajach Bliskiego Wschodu używa się anyżku dla pobudzenia miłości nowożeńców i jako leku na impotencję. Bazylia (Ocimum basilicum i Ocimum minimum): Pachnie niedzielnym obiadem na południu Włoch. Jej aromatyczne listki są niezbędne w każdej szanującej się kuchni. Lepsze efekty daje świeża, dodana pod koniec gotowania, ale równie dobrze można używać suszonej do niektórych potraw duszonych. W dawnych wierzeniach, a po dziś dzień w wudu na Haiti, bazylia uchodzi za symbol płodności i namiętności. Curry: Nie jest to jedna przyprawa, lecz mieszanka. Zawiera: kardamon, kolendrę, pieprz cayenne, pieprz czarny, imbir, cynamon, gorczycę, kurkumę i inne. W kuchni indyjskiej czy indonezyjskiej, na przykład, przygotowuje się inny rodzaj curry do każdego rodzaju potrawy duszonej. Proporcje stanowią tajemnicę rodzinną. Curry dusi się zawsze na oliwie albo na innym tłuszczu, aby nadać potrawie jak najwięcej smaku i aromatu. Na Zachodzie zadowalamy się żółtym proszkiem, który generalnie zwiemy curry i który sprzedaje się w dwóch rodzajach: ostre i łagodne. Ostre jest raczej dla odważnych. Cynamon
(Cinnamomum
zeylanicum
i
Cinnamomum
cassia):
Kora
drzewa
cynamonowego, spotykana w postaci wiórków albo proszku, stosowana nie tylko do słodyczy, ale także jako przyprawa do mięs. Składnik niektórych rodzajów curry w Azji i na Bliskim Wschodzie. Klasyczna przyprawa w przepisach na Boże Narodzenie. Napar z wiórków cynamonowych poleca się jako lek na dolegliwości w czasie menstruacji i 62
ciąży. Estragon (Artemisia dracunculus): O wiele smaczniejszy świeży niż suszony. Można go przechować, wkładając do butelki z octem winnym. Dodaje się dzięki temu aromatu samemu octowi, a kiedy potrzebne są listki, po prostu się je wyjmuje. Gałka muszkatołowa (Myristica fragrans): Twardy orzech, stosowany dla nadania zapachu wypiekom i deserom, podnosi również walory smakowe niektórych potraw z warzyw, na przykład szpinaku oraz delikatnych mięs. Zazwyczaj sprzedaje się gałkę muszkatołową już sproszkowaną, najlepiej jednak smakuje skrojona ze świeżego orzecha. Goździki (Eugenia aromatica): Są tak pachnące i ostre, że należy używać ich z umiarem i wyjmować z potraw przed podaniem na stół. W postaci sproszkowanej są łagodniejsze. Stosowane jako przyprawa do deserów, mięs - zwłaszcza szynki - i w wielu egzotycznych potrawach kuchni orientalnych. W Azji i w Ameryce Południowej, kiedy brakuje pieniędzy na opłacenie dentysty, umieszcza się goździk w dokuczającym zębie. Nie leczy, ale koi ból i działa odurzająco. Imbir (Zingiber officinalis): Smaczniejszy jest świeży korzeń, który da się przechować przez dwa do trzech miesięcy w suchym miejscu. Dostępny także w proszku albo w syropie. Jego charakterystyczny, nieco ostry smak podnosi walory smakowe słodyczy, deserów i niezliczonych potraw rodem z kuchni egzotycznej. Nigdy go nie brak w kuchni japońskiej; jedyny to, jak sądzę, sposób, żeby przełknąć sushi. Kucharze madame du Barry przygotowywali miksturę z białek i imbiru, która doprowadzała kochanków tej kurtyzany, w tym samego Ludwika XV, do stanu orgiastycznej rozpusty. Kapary (Capparis spinosa): Małe okrągłe owocki o bardzo intensywnym smaku, które natura stworzyła po to, by w doskonały sposób wzbogacały smak potraw z ryb. (Jeden z moich synów włożył sobie ziarnko kapara do nosa i potrzebna była operacja, by je wyjąć - oto doświadczenie z afrodyzjakiem w pełnym tego słowa znaczeniu). Kardamon (Elettaria cardamomum): Znany w postaci ziarenek, które miele się przed dodaniem do potrawy, albo też proszku, który jednak bardzo szybko traci aromat. W krajach arabskich dodaje się kardamonu do kawy, żeby wzbogacić jej smak i podsycić życzliwość między przyjaciółmi. Ziarenka można rozgryzać, żeby odświeżyć oddech, nie zapominajmy bowiem, że jednym z największych wrogów erotyzmu jest brzydki zapach z ust. W niektórych rytuałach tantryzmu kardamon jest symbolem joni, organów płciowych kobiety. Kminek (Cuminum cyminum): Drobne ziarenka, które nadają charakterystyczny smak potrawom kuchni orientalnej, a ponadto wszelkim potrawom z soczewicy i roślin strączkowych, i których oleista esencja używana jest do sporządzania balsamicznych 63
wywarów i napojów miłosnych. Koper (Anethum graveolens): Nasiona i liście używane są przede wszystkim do potraw z ryb. W skandynawskich domach zawsze znajduje się na stole. Ziarnka kopru, umieszczone w butelce z oliwą lub octem winnym, nadają im delikatnego aromatu, natomiast listki są idealne do łaskotania stóp. Kozieradka (Trigonella foenum-graecum): Ma nieco włochate listki i żółte nasiona, a jej zapach okazuje się odrażający dla osób mających tendencję do krygowania się. Trudno ją znaleźć, jednakże umieszczamy ją tutaj, ponieważ od wieków panuje w Europie przekonanie, że rozpala pierwotne namiętności i wywołuje zmysłowe sny. Kurkuma (Curcuma longa): Pochodzi z Indii, smak ma nieco gorzkawy, zapach delikatny, a kolor intensywnie żółty. Należy jej używać z wielkim umiarem, ponieważ potrafi stłumić wszystkie inne smaki. Lawenda (Lavandula vera): Nasiona używane są w produkcji perfum i mydeł, ale w dawnej kuchni używano ich jako afrodyzjaku. Są nieco cierpkie i ostre, mogą zupełnie popsuć sałatkę, ale podniosą smak zupy (powinno się ją jednak przecedzić przed podaniem). Jeżeli nie chcesz zbytnio ryzykować w kuchni, połóż po prostu woreczek z lawendą pod poduszką na łóżku, gdzie oddajesz się miłości. Listki laurowe (Laurus nobilis): Rzymskich bohaterów koronowano wieńcem laurowym, symbolem męstwa. Kiedy po raz kolejny będziesz tańczyć przed kochankiem, załóż sobie na głowę wieniec z tych świętych liści. Śmiech to przecież także afrodyzjak. W kuchni listków laurowych dodaje się do potraw w niewielkiej ilości, zaledwie mały listek albo pół dużego, ze względu na ich intensywny gorzkawy smak. Melisa (Melissa officinalis): Ma smak cytryny i używa jej się do przygotowywania majonezu, do potraw przyrządzanych ze świeżego sera i śmietany, do sosów i sałatek, a nawet do niektórych deserów owocowych. W Chile pija się napar z melisy w przekonaniu, że to odchudza. Gdybyż to było takie proste! Mięta (Mentha veridis, Mentha rotundifolia i inne gatunki): Dla swego świeżego smaku używana do wyrobu słodyczy i napojów, ale także dodawana do potraw duszonych. Dla Brytyjczyków - nieodłączna towarzyszka baraniny. Szekspir wymienia miętę, lawendę i rozmaryn jako zioła podniecające dla mężczyzn w średnim wieku. Rośnie dziko, łatwo więc ją hodować we własnym ogródku. W niektórych krajach Bliskiego Wschodu zawsze podejmuje się gości filiżanką naparu z mięty: mocnego, gorącego i bardzo słodkiego. Musztarda (Brassica nigra i Sinapsis alba): Można ją kupić w ziarnkach (gorczyca), w proszku oraz w postaci gotowej pasty. Kiedy w moich przepisach wymieniam musztardę, zawsze mam na myśli tę, którą można dostać wszędzie, przypuszczam bowiem, że w swoim
erotycznym
kalendarzu
masz
pilniejsze
sprawy
niż
własnoręczne 64
przygotowywanie
musztardy.
Jako
dawny
środek
przeciw
impotencji
zalecano
nacieranie członka gorczycą, wydaje mi się to jednak nieco brutalną metodą perswazji. Ogórecznik (Borago officinalis): Dodawany do potraw z mięsa i ryb, jak również świeży - do sałatek. Lud Mapuczów w Chile używa ogórecznika jako środka poronnego: przygotowuje się niezwykle mocny wywar i pije kilka razy na dzień, aż dochodzi do skurczów i konwulsji, które, wraz z poronieniem, wywołują majaczenia. Używany z umiarem i przy odrobinie szczęścia, może doprowadzić jedynie do rozpusty. Oregano (Origanum vulgare i Origanum onite): Nie może go zabraknąć w Twojej kuchni.
Ma
silny,
przenikliwy
smak
i
zapach.
Typowa
przyprawa
kuchni
śródziemnomorskiej. Jeżeli wrzucisz garść oregano do wanny z gorącą wodą, w której zamierzasz
zażyć
wspólnej
kąpieli
z
Twoim
partnerem
-
będzie
to
dla
Was
najcudowniejsze przeżycie. Pieprz cayenne: Ostry proszek na bazie suszonego, mielonego czerwonego pieprzu, który stanowi także podstawowy składnik ostrej papryki, chili, tabasco i japońskiej santaka. Dodaje się go w niewielkiej ilości, żeby nadać potrawie kolor, smak i odrobinę pikanterii. Jeżeli dostanie się do oka - piecze do końca życia. Pieprz (Piper nigrum): Uroczyście oświadczam, że przynosi radość wdowcom i koi impotencję nieśmiałych. Zauważmy, że wymienia się go prawie we wszystkich przepisach tej książki, z wyjątkiem deserów. Lepiej każdorazowo zemleć ziarnka w specjalnym młynku w potrzebnej nam ilości, nie tylko dlatego, że ich smak będzie przez to intensywniejszy, ale także jako część rytuału. Pieprz sproszkowany, który można kupić wszędzie, przydaje się tak samo. Czy ktoś by przypuszczał, że kichnięcie może być erotyczną przyjemnością? Mój dziadek zawsze nosił przy sobie złote puzderko z tabaką i trzy, haftowane przez zakonnice, batystowe chusteczki do nosa, które wyjmował, gdy kichał. Połóż pieprz na poduszce, kiedy następnym razem będziesz szła z kochankiem do łóżka, a jeżeli nie okaże się skuteczny - tak czy inaczej możecie kochać się na dywanie. Pietruszka (PetroseIinum hortensis): Używały jej czarownice jako jednego ze składników magicznego
wywaru,
dzięki
któremu
mogły
latać.
Niektóre
teksty
głoszą,
że
przygotowywały balsam, którym nacierały ciało szczególnie strefy erogenne - po to, by wywołać halucynacje. Inne - że nacierały pietruszką falliczną miotłę służącą im do nocnych lotów. Jeden z moich wujów, który czytał coś na temat właściwości pietruszki w jakimś starym tekście, próbował obu sposobów, ale wynikły bliżej mi nie znane problemy aerodynamiczne i kiedy spróbował lotu na miotle z tarasu drugiego piętra, połamał sobie żebra. Istnieje ponad trzydzieści rodzajów pietruszki jadalnej. Dodaje się jej do mięsa, ryb, sałatek. Jej świeżość łagodzi zapach cebuli lub czosnku w oddechu. 65
Szafran (Crocus sativus): Przyprawa o czerwonopomarańczowym kolorze, w płatkach albo w proszku, która barwi każdą potrawę na żółto, także kucharza, jeśli ten się zagapi, dlatego też w Azji stosowano szafran do barwienia tkanin. W Tybecie kolor szafranowy uznawany jest za święty. Przyprawa ta jest zazwyczaj bardzo droga, a żeby uniknąć gorzkiego posmaku, jaki nadaje potrawom, używa się jej w niewielkiej ilości, wystarczą dwa-trzy włókienka. Jest przyprawą niezbędną w paeIli i wielu innych potrawach kuchni hiszpańskiej, nadaje znakomity smak niektórym frutti di mare. Na Wschodzie cieszy się sławą "stymulatora". Szałwia (Salvia officinaJis): Jedno z najlepszych ziół do ciężkich mięs, jak wieprzowina czy dziczyzna. O wiele lepsza świeża niż suszona. Wojowników starożytnej Grecji żony podejmowały naparem z szałwi, co miało pobudzić płodność i przedłużyć grecką rasę, zagrożoną wyginięciem z powodu owej manii towarzyszenia herosom na wojnach. Szałwia odznacza się intensywnym, przenikliwym zapachem i powinno się używać jej z umiarem. Tymianek (Thymus herba-barona i inne gatunki): Wdzięczny towarzysz czerwonego mięsa, praktycznie niezastąpiony w pasztetach i wielu sosach na bazie czerwonego wina. Wanilia (Vanilla fragrans, Vanilla pIanifolia i inne gatunki): Niezbędny dodatek do słodyczy, tortów, lodów, kremów, kawy, czekolady etc. W laskach (albo kapsułkach), pod postacią ekstraktu oraz esencji. Jeżeli masz możliwość wyboru, unikaj wanilii syntetycznej, o ordynarnym smaku, czasami wręcz toksycznej. Znów stał się modny obyczaj wprowadzony niegdyś przez madame de Pompadour: perfumowanie bielizny esencją waniliową. Istnieją całe serie kosmetyków - płyny do kąpieli, toniki, kremy, perfumy na bazie tego zapachu, nie mam jednak do nich przekonania. Wolę nie pachnieć jak deser, mam wrażenie, że to przyciąga muchy.
Orgí Orgía Wydaje mi się, że w którymś rozdziale tej książki wspominałam o moim ojczymie, niezrównanym wujku Ramonie. W Chile panuje ciekawy lokalny obyczaj, że dzieci nazywają wujkiem albo ciocią przyjaciół rodziców, jak również każdego, kto jest starszy przynajmniej o dziesięć lat, o ile tylko należy do tej samej klasy społecznej. Kiedy matka
66
przedstawiła nam swojego narzeczonego, zaczęliśmy się do niego zwracać per "wujku" i tak pozostało do dziś. Wujek Ramón był przez sześćdziesiąt lat dyplomatą. W trudnych początkach swej kariery, kiedy jeszcze nie opadł kurz po skandalu społecznym, jaki wybuchł w związku z jego romansem z moją matką, został wysłany do Libanu. Tak rozpoczęło się jego nowe życie z nową żoną i trojgiem nie swoich dzieci. Ze skromnej pensji urzędnika państwowego utrzymywał też wtedy pozostawioną w Chile rodzinę. Jest chyba oczywiste, że w naszym domu nie przelewało się i nie żyliśmy w dostatku, ale wujek Ramón i moja matka byli absolutnie zdecydowani przeżywać swój romans, dopóki nie wygaśnie. W Bejrucie zajmowaliśmy mieszkanie z posadzkami z ceramicznych płytek, gdzie każdy hałas roznosił się echem po korytarzach i na wpół pustych pokojach; kiepsko służyło ono miłości. Od czasu do czasu, zapewne pod wpływem lektury Baśni z 1001 nocy - czterech tomów oprawionych w czerwoną skórę, ze złoconymi grzbietami - które chował w szafie pod kluczem, albo też pod wpływem drażniących zmysły zapachów dobiegających z bazaru i pustynnego wiatru, wuj Ramón urządzał jakąś uroczystość dla mojej matki, zaplanowaną w najdrobniejszych szczegółach, niebogatą, za to intymną i wspaniałą. Widzieliśmy, jak przenosi do sypialni polichromowany parawan, tureckie dywany i poduszki z salonu, podłącza głośniki, przesłania lampę jedwabnym szalem i przygotowuje tajemnicze koktajle z wiśniami w maraskino i grzanki z kawiorem, jedyny luksus, na jaki mogliśmy sobie pozwolić. Po zamknięciu drzwi słyszeliśmy dobiegające zza nich bolera i peruwiańskie walce, które miały nie tylko ożywić tę dyskretną, prywatną orgię, ale nade wszystko zagłuszyć słowa i miłosne westchnienia. Wówczas puszczałam wodze wyobraźni. Ja także czytałam Baśnie z 1001 nocy, Wujek Ramón w swej nieskończonej dobroci nie podejrzewał nawet, że kazałam dorobić zapasowe klucze i oddawałam się tej zakazanej lekturze, ilekroć jego nie było w domu, co przecież zdarzało się często. Co też mogło się dziać za owymi zamkniętymi drzwiami? Jawiły mi się przed oczami wizje wszelkiej rozpusty: ogrody Arabii, tryskające fontanny z kwiatami i owocami, łaźnie z perfumowaną wodą, niewolnice, eunuchowie, odaliski, nieustraszeni rozbójnicy i zdradzeni książęta, seks, przygoda, intryga i poezja, wszystko naraz. Musiało minąć wiele lat, żebym zapomniała o tych zamkniętych drzwiach. Potajemnie zawsze jednak pragnęłam, aby któryś mój kochanek przestawiał meble po całym domu i próbował stworzyć egzotyczny zakątek tylko po to, żeby uwić w nim nasze miłosne gniazdko. Żadnemu jednak nie wpadło to do głowy mimo moich niezliczonych, rzucanych od czasu do czasu subtelnych aluzji. Jedną z nawiedzających mnie wciąż erotycznych fantazji jest właśnie orgia. W jakiejś książce na temat Cesarstwa Rzymskiego, też pod kluczem w szafie u wuja Ramona, wyczytałam, że sama idea orgii 67
jest tak stara jak ludzkość. Pod jakimkolwiek pretekstem - od świąt religijnych po świętowanie wojennych zwycięstw - prywatne uczty i publiczne bachanalia potrzebne były do rozładowania codziennych napięć i sercowych zmartwień, Nie istniał wówczas problem przeludnienia, przeciwnie, powinno było się rodzić jak najwięcej dzieci. Wszystkie dawne cywilizacje oddawały cześć płodności podczas świąt kończących się zawsze orgią. Przez kilka godzin albo dni puszczano w niepamięć prawa i przykazania i lud wylegał na ulicę, kobiety mieszały się z tłumem mężczyzn, szlachta z pospólstwem, cnotliwi z grzesznikami. Stąd wywodzą się przecież nasze wyblakłe współczesne uroczystości karnawałowe, które, poza nielicznymi wyjątkami, stanowią zaledwie smutne popłuczyny po starożytnych bachanaliach, kiedy to niepohamowanie brało górę nad duszą, wolno było pić do nieprzytomności i cudzołożyć bez umiaru. W Europie przedchrześcijańskiej nie istniało pojęcie współczucia ani też miłości bliźniego; nikomu nie przychodziło do głowy, że cierpienie fizyczne może mieć zbawienny wpływ na duszę. Sama idea odmawiania sobie przyjemności po to, by wznieść się na wyższy poziom świadomości, została już sformułowana, ale nie cieszyła się powszechną akceptacją. Spartańska filozofia oparta na zasadach surowego życia i dyscypliny znajdowała poparcie jedynie wśród wojowników. Najlepszym wyrazicielem tendencji swej epoki był Epikur: ziemia i wszystko, co się na niej znajduje, zostało stworzone przez bogów ku pożytkowi i rozkoszy człowieka... i to nawet, jeżeli czasem ten człowiek jest kobietą. W kulturze greckiej i rzymskiej rozkosz była celem samym w sobie, w żadnym wypadku nałogiem, za który potem należało odpokutować. Klasy wyższe żyły w lenistwie - bez jakiegokolwiek poczucia winy, ponieważ praca nie była cnotą tylko dopustem losu - obojętne na los gorzej sytuowanych i w otoczeniu niewolników, których można było dręczyć dla kaprysu. W czasie rzymskich świąt, które zwykły trwać po kilka dni, tracono majątki w nie kończącym się wyścigu, by wykazać się ekstrawagancją większą niż inni: pojawiały się, jedno za drugim, najbardziej wyszukane i wymyślne dania, podlewane najlepszymi winami; niewolnicy sypali na posadzki coraz to nowe warstwy kwiecia, skrapiali biesiadników wonnościami, zmywali wymiociny i proponowali kąpiel- czasami w wannach pełnych musującego wina - masaże i świeże tuniki; muzycy, wróżbici, aktorzy i tancerze zabawiali gości; karły i potwory fikały koziołki; egzotyczne zwierzęta pokazywano w klatkach, zanim powędrowały do rondli kucharzy; gladiatorzy walczyli na śmierć i życie pomiędzy zastawionymi stołami, a piękne, odurzone narkotykami niewolnice oddawały się z rozkoszą wszelkiej rozpuście. Na koniec, wyczerpani, a częstokroć chorzy goście wracali do domu, aby się oczyścić, nie podejrzewając, że w kuchniach, w atriach, na ulicach - wszędzie - niewolnicy po cichu szepczą wyznanie 68
nowej dziwnej wiary, która miała przynieść upadek istniejącemu światu. Ta
nowa
religia
opierała
się
na
miłości
bliźniego,
zwłaszcza
biednych
i
nieszczęśliwych, na prostocie obyczajów i wyrzeczeniu się wszelkich aspektów życia związanych z cielesną przyjemnością. Zmysły i apetyty stanowiły szatańską pułapkę, wiodącą duszę do piekła, i z tego powodu należało nad nimi panować z żelazną konsekwencją. Wyobrażam sobie szydercze zdziwienie bogatych Rzymian, kiedy po raz pierwszy usłyszeli tych fanatyków głoszących nową wiarę; zapewne uznali to za przejściowe szaleństwo i starali się zaradzić jego rozprzestrzenianiu się, karząc adeptów towarzystwem głodnych lwów w Koloseum. Nie podejrzewali nawet, jakie będą tego skutki, i śmiali się nadal, gdy chrześcijaństwo szerzyło się pośród biedoty niczym niepowstrzymany pożar, który ich w końcu pochłonął. Musiało minąć kilka stuleci obskurantyzmu, zanim na dobre osiadł popiół, rozwiał się dym i Europa odzyskała szacunek dla zmysłów i upodobanie do zbytku. W średniowieczu sztuka, luksus i piękno stały się czymś podejrzanym. Przyjemność uznano za źródło winy, a własne ciało za wroga duszy, którą w sobie nosiło. Cierpienie w życiu doczesnym stanowiło najpewniejszy sposób, by cieszyć się wieczną radością w przyszłym. Wielcy święci chrześcijaństwa za główną cnotę poczytywali sobie udręczenie ciała aż do granic wytrzymałości, podobnie owi słupnicy, którzy zmarnowali życie, siedząc bez ruchu na słupie, wciąż w tej samej pozycji - często z zaciśniętymi rękami, tak że paznokcie wrastały w ciało i wychodziły przez wierzch dłoni na zewnątrz - jedząc byle co, nie rozmawiając z nikim i nie myjąc się, obsypani krostami i zżerani przez robactwo. Wierzący, zdjęci współczuciem, chylili czoła wobec tego widowiska, które - jak mniemano - miłe było Bogu. Oczywiście bywały wyjątki, zawsze się one trafiają wśród ludzi bogatych i roztropnych. Niektórzy szlachetnie urodzeni, a także prałaci Kościoła nigdy nie wyrzekli się sutego stołu i pięknych kobiet; podobnie podróżnicy, odkrywszy uroki Orientu podczas wypraw krzyżowych, nabrali upodobania do erotycznych przypraw, perfum, nauk i sztuk zapomnianych od czasów Imperium Rzymskiego. Jednakże te wyrafinowane przyjemności dostępne były jedynie nielicznym sybarytom z klas panujących. Masy ludzkie żyły w nędzy, strachu i ignorancji. Hedonizm Greków i Rzymian, którzy uważali przyjemność za najwyższy cel istnienia, zastąpiła ciemna wiara, że świat jest miejscem pokuty, doliną łez, gdzie dusze zbierają zasługi i cierpią męki, by z kolei zasłużyć sobie na hipotetyczny raj. Dawne święta dla uczczenia zbioru winogron, płodności, pór roku, bogów zmieniły się w najzwyklejsze obżarstwo w porze dobrych żniw, a orgia zaczęła się kojarzyć z brutalnymi wyczynami zwycięskiej soldateski w godzinie podziału łupów.
69
Przez tysiąc lat chrześcijaństwo systematycznie likwidowało kult dawnych bogów, brutalnie niszcząc wszelkie ich ślady; grzebało ich w ciemnych zakamarkach pamięci, zmieniało ich w diabły i paliło na stosach, oskarżając o herezję i czary wszystkich tych, którzy nieopatrznie o tym wspominali. Kiedy okazało się, że Kościół nie jest w stanie wyeliminować ze szczętem wszystkich pogańskich rytuałów, przykroił je dla potrzeb własnej liturgii. W taki na przykład sposób bułeczki w kształcie męskich lub kobiecych organów płciowych, używane w czasie orgiastycznych świąt, przeobraziły się w białe, okrągłe, zdobne w krzyż na wierzchu i znane pod nazwą chleba ciała Pańskiego. Czasami jednak zdetronizowana boskość nie pozwalała się ujarzmić: w czasie karnawału w Trani, we Włoszech, po mieście noszono posąg Priapa, a jego potężny drewniany fallus czczony był jako Il Santo Membro. Im więcej represji cierpiała istota ludzka, tym więcej buntowniczych idei rodziło się w udręczonej wyobraźni. Pojawiła się na przykład słowiańska sekta chłystów, którzy oddawali się orgiastycznym ceremoniom: mężczyźni i kobiety kopulowali na znak boskiej jedności Jezusa i Marii, w oparach absolutnego pijaństwa, z pieśniami, tańcami i biczowaniem. Te ceremonie odbywały się po miesiącu postu, umartwiania się i czystości, kiedy to pary małżeńskie spały w jednym łożu, nie dotykając się. Niektóre ich rytuały zachowały się do końca XVIII wieku. Ponoć słyszał o nich Rasputin i nawet przyjął niektóre z owych ekscentrycznych obyczajów. Dzięki Bogu, orgie istniały zawsze, zdołały nawet przetrwać czasy inkwizycji i epokę purytanizmu, kiedy to wszyscy chodzili ubrani na czarno, a na ścianach wieszano ponure krucyfiksy, były jednak świetniejsze i zabawniejsze w tych okresach historycznych, kiedy przyjemności ceniono na równi ze sztuką. Księżna Maria Luiza Izabela du Barry, słynna z licznych miłostek francuska kurtyzana z początków XVIII wieku, ze swego bogatego w ekscesy życia uczyniła styl, a ze swych orgii - wydarzenia towarzyskie. Mając lat piętnaście, wyszła za mąż za księcia du Barry, ten jednak nie wytrzymał temperamentu małżonki i zmarł z wyczerpania cztery lata później. Była to epoka elegancji, kiedy kwitły salonowe konwersacje, wyrafinowanie w stroju i zbytek w dekoracji. Po raz pierwszy, po wielu latach ciemnoty, kobiety z arystokracji uzyskały możliwość kształcenia się. Księżna du Barry, piękna, bogata i o wybuchowym charakterze, rzuciła się w tłum kochanków różnej maści, w godne homeryckiego pióra hulanki i swawole i w skandale finansowe, które były na ustach wszystkich - tak szlachty, jak plebejuszy. Nic jej nie onieśmielało. Jej własny ojciec, który został regentem Francji i o którym mówiono, że żył z nią w związku kazirodczym, przyklaskiwał wszystkiemu, co tylko młoda wdówka wymyśliła, żeby się nie nudzić. Na jej przyjęciach wino lało się strumieniami, a biesiadnicy, nadzy, jak ich Pan Bóg stworzył, kopulowali ze zwierzętami, gdy już ich znudziło praktykowanie różnych miłosnych układów z istotami własnego gatunku. Ta kobieta o buntowniczym charakterze i nie 70
skrępowanego ducha, która miała przejść do historii jako symbol zdeprawowania, zmarła w wieku lat dwudziestu czterech.
Ale wróćmy wreszcie do moich erotycznych fantazji. Mówiąc praktycznie: jak wyglądałaby moja własna orgia? Kogo i dokąd bym zaprosiła? Co bym zaproponowała z braku dzikich zwierząt, potworów i gladiatorów? Wiem, że nie mogłabym zaprosić nikogo spośród znajomych, bo potem nie umiałabym spojrzeć im ponownie w twarz, nie na darmo przecież dźwigam na grzbiecie ciężar kilku wieków chrześcijańskiego umiarkowania. Nie mogłabym również urządzić orgii we własnym domu, ponieważ zbyt wielu domowników i przyjaciół dysponuje kluczami do drzwi wejściowych. Żadnych niewolników i osobliwości: byłoby to źle widziane w Kalifornii. Co do rozrywki, to należałoby uciec się do wideo i śmiałych gier, jak strip-poker z lat sześćdziesiątych, który zmusza osobę przegrywającą do pozbywania się kolejnych sztuk odzieży. A propos, opowiadał mi Robert Shekter, że inspirację do niektórych swoich ilustracji czerpie z pewnej orgii, w której uczestniczył parę lat temu w Szwecji. Pewnej nie przeniknionej zimowej nocy, przy polarnym mrozie znalazł się w wiejskim domu, oddalonym o dwie godziny jazdy od Sztokholmu. Była tam już grupka gości skupiona wokół baru, popijająca alkohole, paląca marihuanę i prowadząca rozmowę na temat wpływu Nietzschego na Ingmara Bergmana. Niewiele było do jedzenia: surowa wędzona ryba, wędlina i koszyczek z przepiórczymi jajami - rzecz w tym, że Robert jest
71
wegetarianinem. Po jakimś czasie goście rozgrzali się i zaczęli się rozbierać, pieścić i łączyć w pary po kątach, wszystko z nienaganną uprzejmością, niewzruszoną powagą i z zachowaniem odpowiedniej kolejności. Po każdym akcie wpadali na dziesięć minut do sauny, a potem wybiegali na dwór - można przypuszczać, że w ramach pokuty - i tarzali się w śniegu. Robert był głodny, zmarznięty i zaczynał się już nudzić, więc wyszedł sprawdzić, czy gdzieś w okolicy nie ma jakiegoś barku. Kiedy wrócił, wszyscy byli ubrani, popijali przy barze alkohole, palili marihuanę i rozmawiali o wpływie Schopenhauera na Ingmara Bergmana. Co podałabym do jedzenia na własnej orgii? Gdybym miała nieograniczone możliwości finansowe, rzuciłabym do dyspozycji biesiadników półmiski z frutti di mare gotowanymi i na surowo, mięsa, drób i ryby, sałaty, słodycze i owoce, zwłaszcza winogrona, które zawsze pojawiają się w filmach o Imperium Rzymskim. I oczywiście grzyby, które są afrodyzjakiem w równym stopniu co ostrygi. Słynna rzymska trucicielka, Lokusta, dobrze się na nich znała: na rozkaz Agrypiny zabiła zatrutymi grzybami cesarza Klaudiusza, a i potem nieraz posługiwała się tym samym daniem, by wyeliminować innych. Korzystając z zamieszania podczas orgii, stosunkowo łatwo było pozbywać się wrogów, karmiąc ich grzybami. Neron, człowiek małej cierpliwości, pragnąc pozbyć się własnej matki, zażądał od Lokusty trucizny szybszej i silniejszej, ale Agrypina nauczyła się nie ufać domowej kuchni. W tej sytuacji Neron załadował ją na statek, który - cóż za ciekawy zbieg okoliczności - zatonął pod Ancjum, matka jednak okazała się twardą sztuką: umiała pływać. Syn musiał w końcu posłać żołnierza, by zabił ją po prostu mieczem, czyli w sposób daleko bardziej tradycyjny. Temat orgii rozprasza mnie, nie jestem w stanie się skoncentrować... Przy planowaniu własnej orgii należy wziąć pod uwagę, że będzie ona trwała całą noc, dlatego więc przyjęcie bufetowe nie jest najlepszym rozwiązaniem. Po paru godzinach wszystko wygląda na nieświeże. Bez pomocy niewolników trudno zapewnić nieprzerwany pochód świeżych egzotycznych potraw z kuchni, chyba że pani domu poświęci się gotowaniu zamiast przyjemnościom, a nie o to przecież chodzi. W moim przypadku powinnam raczej pomyśleć o orgii w ograniczonych rozmiarach, podobnej tym, jakie wujek Ramón organizował dla mojej matki w odległej epoce Libanu. Podczas bachanaliów z prawdziwego zdarzenia potrzebna jest jakaś potrawa obfita, nie skomplikowana w wykonaniu i będąca afrodyzjakiem, której wystarczy dla mniej lub bardziej nie określonej liczby biesiadników - przy takich okazjach zawsze pojawi się ktoś niespodziewany - i której zostanie dostatecznie dużo, by starczyło na podreperowanie sił w środku nocy. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to potrawa-afrodyzjak ciotki Burgel, wesołej niemieckiej matrony, której duch ożywił wiele stronic mojej trzeciej powieści, Eva 72
Luna. Powstanie tej potrawy wiąże się z pewną moją pamiętną podróżą, ponad dwadzieścia lat temu, na Wyspę Wielkanocną.
POTRAWA-AFRODYZJAK CIOTKI BURGEL albo po prostu curanto w garnku Curanto wywodzi się z Polinezji. Po raz pierwszy jadłam je na Wyspie Wielkanocnej, gdzie na wieść o przygotowywanym curanto ściągają na plażę wraz z instrumentami i wieńcami z kwiatów wszyscy mieszkańcy wyspy, nawet kilku trędowatych, którzy jeszcze tam żyją. Imprezę rozpoczyna wczesnym przedpołudniem akt rozpalenia ogniska, po to by w nim rozgrzać olbrzymie kamienie. Najmłodsi chłopcy kopią w ziemi jamę głęboką na kilka metrów i metrowej szerokości, pozostawiając wykopaną ziemię z jednej strony dołu. Przez ten czas kobiety znoszą produkty, dzieci płuczą bananowe liście, a wszyscy się przekrzykują i przekomarzają. Na wielkich drewnianych stołach gromadzi się żywność: całe marynowane i poporcjowane jagnię, wieprzowe kiełbaski i kotlety, stosy kurczaków marynowanych w soku z cytryny i ziołach, wszelkie rodzaje ryb, dopiero co ogłuszone homary, wszelkiego rodzaju frutti di mare, ziemniaki i kukurydzę. Kiedy wszyscy ocenią, że kamienie są już dostatecznie rozgrzane - mniej więcej wczesnym popołudniem wrzucają je do jamy, natychmiast ustawiają na nich gliniane misy, do których będzie spływał bulion i wszelkie soki wyciekające podczas gotowania. Potem układa się kolejno składniki niesamowitego curanta. Na koniec wszystko przykrywa się czystymi wilgotnymi płachtami i obkłada wieloma warstwami bananowych liści, które zakrywają jamę niczym koc. Liście przykrywa się wykopaną przedtem ziemią, po czym wszyscy zasiadają wokół, czekając, aż cierpliwe ciepło sprawi cud. Nie jest to nudne, bezproduktywne oczekiwanie: leją się napoje, pisca z sokiem ananasowym albo ciepła coca-cola z rumem, rozbrzmiewają instrumenty strunowe i perkusja, jedni śpiewają, inni coś opowiadają, a wszyscy, bez względu na wiek, romansują. Nieliczni turyści japońscy albo niemieccy fotografują unoszący się z jamy dym lub też, dyskretnie, trędowatych. Nie wiem, jak tubylcy obliczają czas potrzebny, by curanto było gotowe. Zbiega się to z zachodem słońca. Wyspa Wielkanocna, zwana przez tubylców Pępkiem Świata, oddalona jest o sześć godzin lotu jumbo jetem z najbliższego zamieszkanego miejsca: Tahiti albo wybrzeża chilijskiego.
Powstała
na
skutek
telurycznych
wymiotów
dawnych
podmorskich
wulkanów. Jest to skała zagubiona pośrodku niezmierzonego oceanu, nieobecna na mapach, oddalona od utartych szlaków morskich. Trzy wulkany określają jej istotę i stanowią o jej magii. Jest na wyspie taki punkt magnetyczny, gdzie przestają chodzić
73
zegarki i nie działają przyrządy pomiarowe, kompasy kręcą się w kółko jak oszalałe i można dostrzec horyzont planety w postaci pełnego koła: 360 stopni morza, nieba i samotności. W księżycowe noce delfiny skaczą wśród srebrzystych fal. W noce bezksiężycowe, ciemne jak najczarniejszy aksamit, można policzyć gwiazdy, które się jeszcze nie narodziły. O zachodzie słońca maai, gigantyczne posągi z kamienia wulkanicznego wyrzeźbione przez pradawnych czarowników, przybierają czerwonawą barwę. O tej właśnie porze chłopcy łopatami wybierają z dołu ziemię, a dziewczęta ostrożnie podnoszą bananową pokrywę, odsłaniając białe, niczym nie zabrudzone płachty, po których usunięciu potężna fala cudownego zapachu roznosi się nad całą plażą. Wokół jamy zapada na moment cisza, wszyscy czekają, aż cała para się ulotni, i wówczas ukazują się ich oczom otwarte skorupy mięczaków i czerwone skorupiaki. Wtedy dopiero głośny wrzask obwieszcza gotowe curanto. Dojrzałe kobiety - tęgie, uroczyste I cieszące się wielkim autorytetem - wyjmują kolejne porcje i układają na talerzach. Pierwsze przeznaczone są dla trędowatych, którzy czekają w pewnej odległości. W ten sposób odsłania się z wolna, warstwa po warstwie, skarbiec zakopany w jamie: najpierw frutti di mare, potem mięso i warzywa, a na koniec bulion w glinianych misach, który podaje się niemal wrzący, w kartonowych kubkach. Jeden łyk tego płynu można porównać z połową butelki wódki na pusty żołądek. Kto próbował tego bulionu, tej esencji zebranej ze wszystkich smaków ziemi i morza, nigdy nie zadowoli się żadnym innym afrodyzjakiem, Nikt nie potrafi opisać samego smaku, można zatem mówić jedynie o efekcie, jaki daje ów bulion: to coś jak eksplozja dynamitu w żyłach, Pisałam Ewę Lunę w mieszkaniu położonym w samym centrum Caracas, gdzie nie dało się zrobić prawdziwego curanto. Kiedy usiłowałam wymyślić potrawę, która miałaby moc afrodyzjaku porównywalną z tym z Wyspy Wielkanocnej, wpadłam na pomysł, by spróbować przygotować curanto po prostu w garnku. W sumie żadna nowość, biorąc pod uwagę, że kilku ekspertów już tego przede mną próbowało, i to z sukcesem. Ta potrawa daje efekty stymulujące nie tylko ze względu na jakość samych produktów, ale przede wszystkim z powodu owego klimatu bachanaliów, który powstaje podczas gotowania. Euforia jest wyczuwalna na długo przedtem, nim ktokolwiek weźmie kęs do ust. Ponieważ nie mogłam nigdzie znaleźć glinianego garnka odpowiednich rozmiarów, kupiłam aluminiowy, największy, jaki znalazłam, nie tyle szeroki, ile wysoki, z dokładnie przylegającą pokrywką, po czym oddałam się żmudnym eksperymentom, za każdym razem coś dodając albo czegoś ujmując, aż udało mi się odtworzyć danie przypominające potrawę z Wyspy Wielkanocnej. Curanto w garnku wymaga produktów tak samo starannie dobranych jak tamte, 74
wkładane do jamy w ziemi, ale gotuje się szybko, dlatego trzeba lepiej pilnować garnka, nie można bowiem zdać się na powolną pracę rozgrzanych kamieni. W tym łagodnym procesie alchemicznym wydobywa się esencja wszystkich składników i destyluje w bulionie. Ziemia, bananowe liście, dym i czas gotowania nadają potrawie z wyspy smak nie do podrobienia. Curanto powstałe w mojej kuchni w Caracas nie smakowało początkowo tak samo, dopóki nie odważyłam się go wzbogacić różnymi ziołami i przyprawami. Na koniec osiągnęłam ów efekt wybuchu dynamitu bliski temu, jaki powoduje curanto z plaż Wyspy Wielkanocnej. Tak narodził się przepis na potrawęafrodyzjak ciotki Burgel, którego nie odważę się tutaj przytoczyć tylko dlatego, że ten Panchity jest dużo lepszy. Bachanalia to coś subtelnego, toteż należy rozważnie wysyłać zaproszenia. Nie wszyscy ludzie potrafią pozbyć się hamulców. Lepiej nie zapraszać sztywniaków, głupków,
świętoszków,
żonkosiów,
hipochondryków
ani
melancholików.
Spośród
pozostałych należy wybrać starannie takich, którzy obdarzeni są silną budową ciała, otwartych i gotowych na wszystko. Aby uniknąć nieporozumień, powinno się ich pisemnie powiadomić o godzinie, miejscu i warunkach zabawy, dopisując u dołu zaproszenia obowiązkowe RS.V.P., co pozwoli przynajmniej ocenić, dla ilu osób ma być przeznaczone curanto. Nie ma nic gorszego niż przerwanie orgii, żeby zamówić pizzę. Jeżeli stan Waszych finansów podobny jest do mojego, można zaproponować, by zaproszeni goście co nieco przynieśli: kilo kalmarów, łososia, parówki, langustynki, młodą dorodną kurę i oczywiście wina w dużej ilości. W miarę jak przyjaciele się schodzą, wprowadzajcie ich do kuchni, żeby Wam pomagali w przygotowaniach: que la fete commence! Pod pretekstem, żeby się nie pobrudzili, czyszcząc frutti di mare, obierając cebule i krojąc kurczaki, zaproponujcie, by ewentualnie zdjęli z siebie wierzchnią garderobę. Wesoła muzyka i wino są obowiązkowe, pozostałe afrodyzjaki - wedle uznania.
CURANTO W GARNKU NA SPOSÓB PANCHITY Bierzemy duży garnek gliniany, żeliwny albo z grubego aluminium i wykładamy jego dno warstwą
liści
szpinaku,
średnimi
cebulami
leciutko
przysmażonymi
na
złoto
i
naszpikowanymi dużą ilością goździków, pęczkiem aromatycznych ziół, w tym koniecznie
rozmarynu
i
listków
laurowych,
oraz
kilkoma
starannie
wybranymi
marchewkami, rzepą, papryką i ząbkami czosnku. Następnie na dużej patelni, pełni zachwytu, podsmażamy na złoto wędzone kotlety wieprzowe, kawałki miękkiej, pozbawionej skórki kury oraz najlepszej jakości kiełbasę. Wszystko to układamy kolejno warstwami w garnku, poczynając od kotletów, kończąc na drobiu. Poprzedniego 75
wieczoru powinniśmy namoczyć ciecierzycę, którą, po obraniu jej ze skórek, należy umieścić w przezroczystym woreczku, żeby się nie rozsypała po całej potrawie. Ciecierzyca przyczynia się do podniesienia walorów smakowych, a także rozrywkowych uczty: jeśli ziarenka są za twarde, biesiadnicy mogą nimi w siebie strzelać jak pociskami, a miękkie mają delikatny smak i moc afrodyzjaku. Dodajemy sól, pieprz, parę kropli tabasco lub ostre chili i wlewamy pół butelki białego wina. Przykrywamy garnek czystą ściereczką,
na
wierzchu
kładziemy
kilka
tomów
Encyclopaedia
Britannica
albo
przynajmniej cegłę, żeby para się nie ulatniała. Gotujemy wszystko na dużym ogniu przez piętnaście minut, pozwalając w tym czasie naszym gościom cieszyć się winem i świeżymi ostrygami. (Zaletą ostryg - poza ich właściwościami pobudzającymi - jest to, że ich otwieranie to zadanie grupowe. Nie należy dodawać ich do curanto, ponieważ na surowo smakują o wiele lepiej). Po upływie kwadransa zdejmujemy z garnka to, czym go przykryliśmy, i wkładamy do niego umyte średniej wielkości ziemniaki ze skórką, rybę z głową i ogonem, ale poporcjowaną - może to być tuńczyk, węgorz, ryba piła czy jakaś inna o soczystym, jędrnym mięsie - a na wierzch frutti di mare, poczynając od tych, które gotują się najdłużej, jak krab, krewetki, cholgas, i kończąc na drobnych małżach i ślimakach, oczywiście dokładnie wymytych, żeby w bulionie nie pływał potem piasek. W miarę możliwości niech to będą świeże frutti di mare, przynajmniej te mięczaki i skorupiaki, które uda nam się dostać. Lepiej nie dodawać homara, bo za bardzo rzuca się w oczy, kiedy jest jeszcze żywy, a martwego wkładać do garnka nie wolno. Kalmary znacznie poprawiają konsystencję bulionu, podobnie jak sok z dużej cytryny i parę gałązek kolendry, kilka ziarenek pieprzu i kolejna, cała tym razem, butelka białego wina. Przykrywamy garnek jak poprzednio, encyklopedią albo cegłą, i teraz gotujemy wszystko przez kolejne pół godziny, tym razem na wolnym ogniu. Po odkryciu garnka buchnie z niego aromatyczny słup pary, który wzniesie się ku niebiosom jak święta ofiara, a po zjedzeniu kolejnych przysmaków - poczynając od tych najlżejszych, a kończąc na wieprzowych żeberkach, dociera się do godnego olimpijskich bogów nektaru wypełniającego dno garnka: esencji i istoty wszystkich ingrediencji, gorącego i cudownie przyprawionego, który należy sączyć ostrożnie z glinianych kubeczków, już z góry wiedząc, że odtruwa dusze i rozgrzesza z rozpusty na wieki wieków.
COCIDO NA ORGIĘ Jest to zupa o intensywnym wiejskim smaku, przy której wilgotnieją powieki i budzą się zarówno najniższe instynkty, jak i pragnienie recytowania poezji. Albo inaczej mówiąc: 76
bardzo gęsty bulion z mięsa i warzyw, w którym przegląda się krajobraz. Ta potrawa, której moc godzi zwaśnionych, a udręczonym duszom przywraca namiętności, to ulubione danie Carmen Balcells. Zawsze podaje cocido podczas swoich orgii. Trudno zaprzeczyć: przygotowanie wymaga wiele pracy, ale warto poświęcić na to czas. Uprzywilejowani,
którzy
doświadczyli
skutków
tego
cocido,
krążą
po
świecie,
wychwalając jego właściwości, i w ten sposób sława Carmen zatacza coraz szersze kręgi.
SKŁADNIKI: (DLA 10 BIESIADNIKÓW) 6 litrów wody 1/2 kury 1 kość cielęca 150 g przerastałego boczku 200 g ucha i ryja wieprzowego 1 noga wieprzowa 1 golonka 1 rzepa 1 marchew 1 gałązka selera naciowego 2 pory 1 kurczak 1/2 kg żeberek cielecych 400 g giczy cielecej 500 g ziemniaków 1 zielona kapusta 1/4 kg czarnej butifarry* 200 g ciecierzycy sól
Na frykadelki: 500 g tłustej wieprzowiny 1 jajko 1 ząbek czosnku 2 łyżki namoczonego w mleku miękisza bułki 1 gałązka natki pietruszki 1 łyżka mąki
*
Butifarra – rodzaj kiełbasek typowych dla kuchni katalońskiej. 77
Przygotowanie: Konieczny jest wielki gar o pojemności przynajmniej 10 litrów. Gotuje sie w nim najpierw w dostaecznej ilości wody kurę, boczek, kość cielęcą, ucho, ryj i noge, golonkę i jarzyny: rzepę, marchew, seler i pory, aby otrzymać bulion. Naturalnie dodaje się sól. Bulion powienien gotowac sie przez godzinę. Ten czas wystarcza w zupełności na ugotowanie ciecierzycy i zrobienie frykadelek, ktorych przygotowanie nie kryje w sobie żadnych tajemnic. Mozna je zrobić albo z mięsa wyłącznie wieprzowego, albo mieszając trzy części mięsa wieprzowego i jedną część bardzo delikatnej cielęciny. Następnie miesza się mielone mięso z namoczoną w mleku bułką, czosnkiem, posiekaną natką pietruszki i jajkiem, wszystko to dokladnie wygniata, apotem formuje frykadelki i obtacza je w mące. Ciecierzyce, którą poprzedniego wieczoru należało namoczyć i obrac ze skórek, trezba wrzucić do zimnej wody i gotować na wolnym ogniu, póki nie zmięknie. Potem nalezy odlać woę i przez dziesięć minut gotować ciecierzycę w małej ilości bulionu, aby przesiakła jego smakiem. Trzymać ją w cieple. Następnie go gotowanego przynajmniej przez godzinę bulionu dodaje się kurczaka, cielęcinę, frykadelki i gotuje to wszystko razem przez kolejne półtorej goziny, pói wszystkie mięska nie będą kruche i miękkie, a cały dom nie przesiąknie aromatem raju. Cedzimy teraz bulion i przelewamy go do dwóch garnków: dużego i średniego. W tym dużym gotujemy w bulionie ziemniaki i kapuste, w średnim trzymamy dobrze przecedzony czysty biulion. Trzecie naczynie - żaroodporny półmisek, na przykład pyrex - napełniamy bulionem na dwa palce i trzymamy na bardzo słabym ogniu, nie doprowadzając do wrzenia, po czym układamy w nim starannie kawałki kury (przedtem obrane ze skórki i bez kości), mięso pokrojone w kawałki mniej więcej równej wielkości i uporządkowane według gatunku: wieprzowina, cielęcina, pierś, gicz, a w środku frykadelki, które powinny przedzielać mięso i drób. Z boku można ułożyć ciecierzycę, ewentualnie umieszczamy ją w oddzielnym naczyniu. Tak przygotowany półmisek niesiemy na stół, dlatego też musi on zostać skomponowany z pewnym poczuciem smaku i dbałością o estetykę, inaczej będzie przypominał miejsce tragicznego wypadku... W ostatniej chwili, przed zaniesieniem półmiska na stół, wrzucamy do bulionu z ziemniakami i kapustą (już ugotowanymi) czarną butifarrę, której prawie nie trzeba gotować. Trzymamy ją we wrzątku kilka minut, wyjmujemy z bulionu i układamy na półmisku z mięsem. Kapustę i ziemniaki podajemy oddzielnie. Dodać należy, że nie istnieje dokładny przepis na sporządzenie tej cudownej potrawy o wielkiej sile afrodyzjaku. Można puścić wodze wyobraźni i dodać jeszcze 78
pikantne kiełbaski, kawałki wędzonego mięsa, jakieś inne jarzyny, a gdyby ktoś chciał nadać potrawie egzotyczny smak charakterystyczny dla Ameryki Południowej - jukę i miękką kukurydzę. Jeśli chodzi o orgie - Carmen nie przywiązuje wagi do kosztów ani wysiłku. W swoim dążeniu do doskonałości dzieli jeszcze zazwyczaj cocido na kilka waz i do jednej wlewa na przykład bulion z kukurydzą i delikatnym, posiekanym kurczakiem, do drugiej bulion z ryżem, w trzeciej umieszcza jarzyny i tak bez końca. Kiedy przeminą skutki orgii, ale jeszcze zanim biesiadnicy się rozejdą, zaprowadźcie ich do kuchni, żeby pomogli pozmywać stosy naczyń, używanych przy przygotowaniu tej uczty.
De gustibus... Jedzenie, podobnie jak erotyzm, przyciąga najpierw wzrok, są jednak ludzie, którzy wszystko od razu niosą do ust. Na Samoa najdelikatniejszy przysmak to żywa ośmiornica. Samoańczycy kładą ją sobie na twarzy, pozwalają, by macki owinęły się wokół głowy w mimowolnym uścisku po czym przysysają się do otworu gębowego zwierzęcia i w długim śmiertelnym pocałunku, pochłaniają całą jego zawartość... Nieszczęsne zwierzę... Kiedy po raz pierwszy ujrzałam jadalne ślimaki, myślałam, że to jakiś żart. Było to pewnego zimowego ranka na Grande Place w Brukseli, ponad trzydzieści lat temu, jednego z tych szarych dni, które zdają się trwać całymi tygodniami. Na rogu stał mężczyzna oferujący przechodniom frytki i ślimaki w papierowych torebkach. Musiałam zobaczyć na własne oczy, jak jakiś wąsaty mieszczuch wykałaczką wyciąga te oślizgłe robaki z muszli i niesie je do ust - żeby w ogóle pojąć ludzką naturę. Kiedy indziej, w chińskiej prowincji Syczuan, musiałam wybrać sobie śniadanie w 79
sadzawce z plątaniną morskich węży. Kucharz wyjął mojego haczykiem, a w pięć minut później przyniósł mi go w zupie. I tak było to mniejsze przeżycie, niż kiedy podano mi węża lądowego, długiego gada w zielone plamy, leżącego na talerzu w otoczeniu pikantnych papryczek i ziemniaków, z głową uniesioną jak do ataku. Miał bardzo ostry smak, jakby wiekowej ryby. Przedtem widziałam, jak kucharz huśtał za ogon żywą mysz nad drewnianą klatką, w której leżały gady; gdy tylko jeden wypełzł z tłumu, złapał go za ogon i skręcił mu kark. Nie wyjaśnił mi jednak, co zrobił, żeby wąż po ugotowaniu trzymał łeb prosto i zachował ów wyraz okrucieństwa. Spróbowałam przez uprzejmość, ale zjadłam tylko paprykę. W niektórych rejonach Meksyku ulubionym przysmakiem dzieci są pieczone mrówki - ostre i słodkawe - natomiast w Chile pewien gatunek pająka uchodzi za afrodyzjak, o ile zjada się go na żywo. Należy go umieścić na czubku języka, a kiedy znajdzie się w ustach, miażdży się go powoli, rozgniatając o podniebienie. Brutalność, która złamałaby serce niejednemu wegetarianinowi, dla innych stanowi erotyczną podnietę. Są widocznie koneserzy, którzy cenią sobie smak martwej ośmiornicy, ślimaków, węża albo pająka w pocałunkach partnera czy partnerki takiej libacji. Esquinco to jaszczurka żyjąca w północnej Afryce. Od czasów Greków i Rzymian przypisuje się jej mięsu fantastyczne właściwości afrodyzjaku. Pyszczek, łapki, a zwłaszcza genitalia marynowano w winie i gotowano w ziołach. Persowie z kolei mieszali mięso z utartymi na proszek perłami i bursztynem. Przygotowywano również smakowity afrodyzjak z hippomanes, kawałeczka mięsa z głowy dopiero co narodzonego źrebaka, zmieszanego z krwią ukochanej osoby. Jeśli była to krew menstruacyjna, efekt mógł być piorunujący. Istnieje podejrzenie, że wywar z czegoś podobnego Cesonia podała Kaliguli, pragnąc, by ten darzył ją miłością, co w efekcie doprowadziło go do owych ataków niekontrolowanego, brutalnego szaleństwa i zbrodni. Moim zdaniem jest to jednak hipoteza typowa dla historyków, którzy zawsze szukają powodów, by całą winę zwalić na kobietę. W każdym razie granica między napojem miłosnym a trucizną jest tak subtelna, że czasami staje się wręcz niezauważalna, co niejednego wpędziło do grobu. W Stanach Zjednoczonych i w wielu innych krajach przepisywanie i zalecanie napojów miłosnych jest obecnie nielegalne, a czarna magia wręcz zakazana. Ciekawe, że z jednej strony nauka dyskwalifikuje magię jako najczystszy przesąd, z drugiej zaś prawo uznaje ją za niebezpieczny proceder. Czasami lepiej nie pytać, co się właśnie je, tak czy inaczej nie ma to bowiem wielkiego znaczenia. Ulubionym przysmakiem mojego syna są frytki maczane w skondensowanym mleku. Jeden z moich braci natomiast łapał muchy na szybach i 80
żeby wygrać zakład z wujkiem - półsadystą, który zabarwił nasze dzieciństwo pamiętnymi
anegdotami
-
połykał
je
żywcem.
W
wyrafinowanej
gastronomii
europejskiej nereczki w sherry, móżdżek w maśle, ozór z orzechami, flaczki z pomidorami, a nawet nóżki wieprzowe uchodzą za prawdziwe przysmaki dla naprawdę subtelnego podniebienia, a przecież wszystko to nie miałoby prawa pojawić się na amerykańskim stole. Przed przybyciem białych ludzi z ich nawykami żywieniowymi i puszkami konserw Eskimosi uzupełniali swą dietę spożywanymi na surowo foczymi trzewiami i niedźwiedzim łajnem bogatymi źródłami witamin, protein i minerałów. Mózg małpy, kilku innych gatunków zwierząt, a także ludzki zawierają substancje o najwyższej mocy afrodyzjaku, stąd w ogóle bierze się zwyczaj jedzenia móżdżku i prawdopodobnie w tym właśnie tkwi źródło kanibalizmu. Oskar Kiss-Maerth (1914-1990), węgierski zakonnik, który rozwinął ciekawą teorię ewolucji, wychodząc od antropofagii, dowiódł tego osobiście. Nie wiem, skąd brał surowiec do swoich eksperymentów, ale zapewne zrobił to w jakiś odrażający sposób, ponieważ pod koniec swoich dni przeszedł na wegetarianizm. Niektórzy średniowieczni alchemicy używali sproszkowanego ptasiego mózgu, przede wszystkim gołębiego, i rozpuszczali go w winie, co miało stanowić remedium na impotencję. W Chinach i innych rejonach Azji móżdżek żywej małpy uchodzi za najdelikatniejsze danie. Amatorowi demonstruje się stojący pod stołem ciasny koszyk, a w nim małpę; przez specjalny otwór wystaje pół głowy zwierzęcia już po trepanacji. Nie będę jednak rozwodzić się nad tymi szczegółami, ponieważ książka nie traktuje o koszmarach, ale o erotyzmie i dobrej kuchni. Jeżeli ślepo wierzysz, Czytelniku, w magiczne właściwości jakiegoś wyjątkowo obrzydliwego paskudztwa, na którego widok robi się niedobrze - proszę Cię, jedz to w samotności i zanadto się tym nie chwal.
81
Kajmany i piranie W samym sercu Ameryki Południowej, w środku Amazonii, gdzie selwa jest tak gęsta, że jeżeli ktoś oddali się zaledwie parę kroków od ścieżki, zabłądzi wśród dziewiczej roślinności, wielce się ceni potrawy z małpy. Widziałam kiedyś małpę nadzianą na drąg od pyska po ogon, piekącą się nad ogniskiem, dopóki całkiem nie zmiękła, ale i tak zachowała swój kształt dziecka. W zależności od pory roku jej mięso jest twardsze lub miększe, ale smak zawsze ten sam: mocny i słodkawy. Selwa to gigantyczny, gorący labirynt, przytłaczający, tajemniczy, w którym można się zagubić na zawsze. Słychać głosy ptaków, pomruki zwierząt, jakieś kroki, tak naprawdę nigdy nie jest cicho; pachnie mchem, wilgocią, czasami uderza w nos powiew lepkiego odoru, jakby gnijących owoców. Dla nieprzyzwyczajonego wzroku wszystko jest zielone, ale dla tubylca to świat różnorodny i przebogaty: można tam znaleźć liany, które gromadzą w sobie całe litry wody zdatnej do picia, halucynogenne grzybki, zioła o mocy afrodyzjaku, żywice zabliźniające rany, mleczko z pewnego gatunku drzewa, które leczy kaszel, spoiwo klejące groty strzał, innymi słowy: największy rezerwat biogenetyczny planety. Indianie używają trucizny wyciśniętej z jakiejś rośliny: wlana do wody usypia ryby. Wybierają je, gdy te wypływają na powierzchnię, po czym zjadają bez obawy, ponieważ działanie trucizny jest krótkotrwałe. Poczynając od miejsca, gdzie wody rzeki Negro i rzeki Salomoes łączą się, płynie już Amazonka, szeroka jak morze w Normandii, czarne lustro, kiedy jest spokój, potworna w czasie burzy. Woda z rzeki Negro ma w szklance kolor bursztynu i delikatny smak mocnej herbaty. O zachodzie, kiedy słońce chowa się, barwiąc horyzont na czerwono, wyskakują z fal rzeki różowawe delfiny, pragnące się bawić. To jedne z niewielu rzecznych stworzeń, których się nie jada, ponieważ ich mięso jest gorzkie, a skóra bezużyteczna, niemniej jednak wciąż jeszcze poluje się na nie przy użyciu harpunów, żeby wydłubać im oczy i wyciąć genitalia, z których potem wyrabia się amulety na męską potencję i płodność. W tej samej rzece o ciepłych wodach, w której pewnego wieczoru widziałam kilkoro rosyjskich turystów łowiących tuziny piranii, kąpałam się nago. Te rybki o fatalnej reputacji zazwyczaj nie atakują ludzi, natomiast, podobnie jak kajmany, są niezwykle pożyteczne przy oczyszczaniu wody, spełniają bowiem tę samą rolę co drapieżne ptactwo:
jedzą
padlinę.
Piranie
są
wyśmienite
w
smaku;
dla
podniebienia
82
wymagających Brazylijczyków to wręcz afrodyzjak, jednakże owi turyści z Moskwy nie mieli zamiaru ich jeść, łowili je dla sportu, a po sfotografowaniu wrzucali z powrotem do rzeki. Były takie, które wielokrotnie przegryzały wędkę, kalecząc sobie pyszczki. Zupełnie jak ludzie, którzy potykają się wciąż o ten sam kamień - piranie również niczego się nie nauczą. W tych samych wodach żyje ponad trzydzieści gatunków płaszczek, z których wszystkie są niezwykle niebezpieczne, jak również legendarna anakonda, prehistoryczne zwierzę, największy wąż wodny, którego rozmiary dochodzą nieraz do dwudziestu metrów długości. Anakonda żyje w błocie, czekając w letargu, aż jakaś roztargniona ryba przepłynie w bliskiej odległości: tak zdobywa pożywienie. Zapewniano mnie, że anakondy nie jadają ludzi, ale kiedyś w Malezji widziałam fotografię boa z otwartym brzuchem, z całym człowiekiem w środku. Nie sądzę, by amazońska anakonda była rozsądniejsza niż jej azjatycki kuzyn. Na kajmany, kolejny lokalny afrodyzjak, poluje się w nocy. Wypłynęliśmy kiedyś łódką z nastoletnim przewodnikiem, młodym Indianinem, który otwarcie śmiał się z mojej ignorancji. Mieliśmy ze sobą silną latarnię na baterie, która po zapaleniu oślepiała nietoperze i wielkie różnokolorowe ćmy, a także piranie, które przerażone rzucały się po łódce. Musieliśmy ostrożnie chwytać je za ogon, żeby wrzucić z powrotem do rzeki, ponieważ gdyby tylko zacisnęły swe potworne szczęki, łatwo można byłoby stracić palce. Indianin oświetlał zarośla, a kiedy dostrzegał parę czerwonych ślepi, bez wahania wskakiwał do wody. Słychać było plusk i pół minuty później pojawiał się, niosąc jacan3, amazońskiego kajmana, którego gołą ręką ściskał za szyję, jeżeli ten był mały, albo zaciskał mu sznur na pysku, gdy był większy. W pewnej wiosce zamieszkanej w rzeczywistości przez jedną tylko rozgałęzioną rodzinę Indian Satere Maue, próbowałam mięsa jacare po raz pierwszy. Pod wspólnym palmowym dachem wisiały hamaki, w których odpoczywało kilku młodych chłopców i stuletni starzec spowity kłębami tytoniowego dymu. Pół tuzina dzieci szalało nago, ale na mój widok przerażone ukryły się wraz z kobietami, gdy tymczasem kilka wychudzonych i ubłoconych psów podeszło niespiesznie, aby mnie obwąchać. Jeden z Indian, jedyny zresztą, który trochę mówił po portugalsku, pokazał mi swój skromny dobytek: strzały, nóż, puste puszki służące za garnki, a potem zaprowadził mnie na niewielką polanę wśród bujnej roślinności, gdzie posadzono maniok, ten cudowny korzeń, który tubylcom z Amazonii zapewnia mąkę, tapiokę, chleb, a nawet alkohol na uroczyste okazje. Przez ciekawość podeszłam do ogniska palącego się pod wspólnym dachem i ujrzałam kajmana długości półtora metra, poćwiartowanego niczym kurczak, z pazurami, zębami, oczami i skórą, smażącego się smętnie na ruszcie. Z palików zwisały dwie piranie i coś, co 83
było podobne do myszy, ale potem ujrzałam skórę i zrozumiałam, że to jeżozwierz. Spróbowałam, oczywiście, wszystkiego: jacare smakował jak rozgotowany sztokfisz, piranie czuć było dymem, a jeżozwierza stwardniałym na kamień wieprzem, ale nie mogę wyrabiać sobie opinii o całej tubylczej kuchni na podstawie tego jednego, dość ograniczonego doświadczenia.
Afrodyzjaki brutalne Wedle świadectwa Mesaliny i paru innych kobiet o wątpliwej reputacji genitalia owcy i krowie wymiona bez wątpienia odznaczają się właściwościami podniecającymi, jednak ze względu na kobiecą solidarność darujemy sobie przepisy. Genitalia niektórych zwierząt, najogólniej mówiąc tych, które cieszą się sławą namiętnych, zdobyły sobie podobną opinię w różnych kulturach. W Mryce Północnej nie ma nic bardziej cenionego niż lwie jądra, przez które, jak się sądzi, przenika lwia siła, odwaga i seksualna potencja. W Grecji taką samą sławą cieszyły się genitalia osła, które nie tylko jadano, ale także noszono na szyi w charakterze amuletów na męskość. Te delicje nie zawsze można znaleźć na rynku, a gdyby Wam kiedykolwiek wpadły w ręce, zapewne nie wiedzielibyście nawet, co z nimi zrobić. Kiedy na wsi kastruje się byki, nadziewa się bycze członki na ruszt i piecze na ogniu, nierzadko w obecności byłych byków, czyli już wołów. W pewnej osiemnastowiecznej książce na temat erotycznej kuchni znalazłam nieco bardziej wyszukany przepis: ugotuj bycze członki w osolonej wodzie, ostudź, obierz ze skóry i drobniutko posiekaj, żeby nie było widać, co to jest. Zmieszaj to z podsmażoną posiekaną wątróbką wołową, cebulą i świeżą słoniną, przypraw dużą ilością rozmarynu, goździkami i cynamonem w proszku, solą i pieprzem, dolej gęstego winnego sosu i tak przygotowaną masą nadziej tartę. Wstaw ją do pieca na pół godziny. Obrzydliwość! Argentyńska i chilijska Patagonia na południu kontynentu amerykańskiego to obszar nieskończonej płaskiej równiny, porośniętej rachityczną roślinnością, gdzie bezkarnie hula wiatr. Jest to zarazem największy magazyn mięsa na świecie. Na tej niezmierzonej pampie zwierzęta pasą się wolno, nie podejrzewając nawet, że jedynym celem ich życia jest zaopatrzenie w surowiec przemysłu mięsnego, mleczarni i - w przypadku owiec przędzalni. Mój dziadek zarabiał na życie, pilnując w Patagonii owiec, których wełna wysyłana była do Anglii, skąd często potem wracała przerobiona na koce i kamizelki. W 84
okresie strzyży potrzebna była dodatkowa siła robocza i setki ludzi przekraczały granicę, aby nająć się do pracy. Psy przepędzały wystraszone owce z pastwisk do zagród, tam je najpierw szczepiono, a następnie oddawano w ręce fachowców od postrzyżyn. Najbardziej doświadczeni strzygli runo w mgnieniu oka, jedną ręką podtrzymując zwierzę, drugą - operując wielkimi nożycami. W tamtych stronach i w czasach młodości mego dziadka nie znano jeszcze nożyc elektrycznych. Przy tej okazji znaczono i liczono stada, selekcjonowano sztuki rozpłodowe i oddzielano młode samce, jedne przeznaczając na rzeź, inne do kastracji, by przybierały na wadze i dawały wełnę i mięso. Właściciele i administratorzy gospodarstw zbierali się, by wspólnie doglądać pracy, demonstrować swe czystej krwi konie z rzędami ze szczerego srebra i pić. Robotnicy rozpoczynali dzień od śniadania, składającego się z kromki chleba z chicharrones (smażone razem wnętrzności, tłuszcz i skóra) i mate, zielonej, cierpkiej herbaty, szalenie popularnej w tej części świata. Potem nie brali nic do ust aż do zmierzchu, kiedy nadchodziła pora odpoczynku. O zachodzie słońca rozpalano ogniska, by piec nad ogniem zwierzęta, przynoszono gitary i pewne ilości alkoholu, wystarczające, by ulżyć duszy i rozgrzać kości, nie tyle jednak, by ktokolwiek się upił, ponieważ następnego dnia wszyscy musieli zerwać się o świcie i stawić do pracy z trzeźwą głową. Genitalia wykastrowanych zwierząt pieczone na ruszcie uważano za przysmak. W swej książce Patagonia Express Luis Sepulveda opisuje mrożącą krew w żyłach scenę, kiedy mężczyźni, chcąc dowieść swego machismo, kastrują jagnięta zębami. Sama nigdy niczego podobnego nie widziałam. Strzyża to męskie zajęcie, kobiety nie miały prawa uczestnictwa w tym barbarzyńskim rytuale pampy. Przypomina mi się opowiadanie Rzeźnik francuskiej pisarki Aliny Reyes. Bohaterem jest człowiek, który każdego ranka kupuje u rzeźnika genitalia kozła, aby podtrzymać swą nadzwyczajną potencję. Rzeźnik bez słowa wręcza mu starannie zawinięty pakunek, przekonany o pobudzających właściwościach jego zawartości, ale sam nie ma odwagi tego spróbować, ponieważ, jak pisze Alina Reyes: "Ta część samczej anatomii, tak deprecjonowana w żartach, dowcipach i komentarzach, zasługuje przecież na największy szacunek. Starczy powiedzieć, że nie można posunąć się za daleko, nie depcząc uświęconej ziemi". To prawda: ten męski organ traktowany jest z należytym szacunkiem. W Stanach Zjednoczonych głośny stał się przypadek Johna Wayne'a Bobbitta, którego żona, mając dość gwałtów i przemocy, zaczekała, aż mąż zaśnie, po czym odcięła mu penis jednym ruchem noża do ćwiartowania kurczaków. Zdumiona własną brawurą popędziła do samochodu i rzuciła się do ucieczki autostradą, ale kilka mil dalej spostrzegła nagle, że do jej spódnicy przykleił się ów kawałek ciała. Niewiele myśląc, cisnęła go przez okno. 85
Na jej miejscu każdy zrobiłby to samo. Policja dokładnie przeczesała drogi, używając specjalnych reflektorów, póki nie znalazła amputowanego członka - nigdy by się nie zdobyli na taki wysiłek, gdyby chodziło o kobiece organy - i nie zawiozła go w błyskawicznym tempie do szpitala, gdzie chirurdzy z powrotem przyszyli go we właściwym miejscu.
Szczegóły
sprawy,
opatrzone
kolorowymi
fotografiami
i
powielane
w
telewizyjnych reportażach, obiegły kraj, karmiąc przez długie miesiące wyobraźnię niezliczonych rzesz kobiet i przyprawiając o chroniczną bezsenność męską populację. John Wayne Bobbitt, podobnie jak jego imiennik, został gwiazdą filmową, przy czym specjalizuje się w filmach porno i teraz każdy ciekawski może sobie obejrzeć na dużym ekranie i w technikolorze ów smętnie zwisający korniszonek poprzecinany bliznami. Podobno niektóre kobiety wykłócają się nawet o możliwość sprawdzenia, czy to dzieło Frankensteina funkcjonuje.
A tak a propos: pamiętacie japoński film Imperium zmysłów? To historia kobiety i mężczyzny, których namiętność seksualna doprowadza do ostateczności. Zamykają się i oddają miłości bez wytchnienia, odrzucając wszelkie inne aspekty życia. W poszukiwaniu coraz to ciekawszych doznań wymyślają grę, w czasie której kobieta zaciska na gardle mężczyzny jedwabny szalik, co wzmaga i przedłuża erekcję. Za każdym razem zaciska szalik coraz mocniej i za każdym razem doznawana rozkosz jest dłuższa i brutalniejsza, w końcu jednak dochodzi do uduszenia. Kobieta, zdawszy sobie sprawę, co utraciła, ucina kochankowi fallus ... Film oparty jest na historii Oden Takahashi, która przez pięć dni tułała się po okolicy, tuląc w dłoniach członek zamordowanego kochanka, dopóki nie zatrzymała jej policja. Podczas spektakularnego procesu, który poruszył cały kraj, została skazana zaledwie na pięć lat więzienia. Kiedy wyszła na wolność, wróciła do
86
swej dawnej profesji prostytutki, i to z wielkim sukcesem. Mimo że brała dziesięciokrotnie więcej niż jej koleżanki, mężczyźni zjeżdżali się do niej z najodleglejszych prowincji i godzinami czekali w kolejce, by doświadczyć na sobie tej miłosnej gry z jedwabnym szalikiem...
O erotyzmie W latach czterdziestych Anaïs Nin i Henry Miller przez jakiś czas zarabiali na życie, pisząc erotyczne opowiadania dla człowieka, który płacił im od strony. Klient ów, który kazał nazywać się "Kolekcjonerem", pozostawał zawsze w ukryciu, budząc pełne oburzenie, ale zarazem ciekawość w obojgu autorach, którzy zaprzęgli wszak swe pióro i swój talent, by zaspokoić jego kaprysy. Ów kolekcjoner pornografii nie doceniał stylu i wielokrotnie żądał, by "nie dawali się ponosić poezji" i raczej skupiali na samym seksie, bo nic innego go nie interesuje. Anaïs Nin napisała do niego list, w którym znakomicie definiuje istotę erotyzmu:
Drogi Kolekcjonerze: Nienawidzimy pana. Seks traci całą swą moc i magię, kiedy jest czymś dosłownym, rutynowym, przesadnym, kiedy to jedynie mechaniczna obsesja. Zaczyna wyłącznie przeszkadzać. Nauczył nas pan bardziej niż ktokolwiek inny, na czym polega błąd, gdy nie łączy się seksu z emocjami, apetytami, pragnieniami, rozpustą, fantazjami, kaprysami, osobistymi powiązaniami, głębokimi relacjami, które zmieniają jego barwę, smak, rytm i intensywność. Nie wie pan, ile pan traci, oddając się drobiazgowej obserwacji aktywności seksualnej, z wyłączeniem tych aspektów, które są paliwem niezbędnym dla jej funkcjonowania: intelektualnego, imaginacyjnego, romantycznego i emocjonalnego. A to właśnie nadaje seksowi jego zdumiewającą fakturę, jego łagodną transformację, jego silę afrodyzjaku. Pan redukuje swój świat doznań, pozwala mu pan więdnąć, umierać z głodu, wykrwawiać się. Gdyby pan wypelnil swe życie seksualne calym podnieceniem i przygodą, jaką milość zaszczepia zmyslom, bylby pan najpotężniejszym czlowiekiem na świecie. Źródlem potencji seksualnej jest ciekawość, namiętność. Pan zauważa, że pański ogieniek już gaśnie, przytlumiony. Monotonia jest czymś fatalnym dla seksu. Bez uczucia, inwencji, gotowości nie ma niespodzianek w lóżku. Seks powinien mieszać się ze lzami, śmiechem, slo wami, obietnicami, scenami zazdrości, zawiścią, wszystkim, co sklada się na strach, z podróżami za 87
granicę, nowymi twarzami, powieściami, historyjkami, snami, marzeniami, muzyką, tańcem, opium i winem. Wie pan, ile pan traci, podglądając seks przez peryskop, zamiast rozkoszować się haremem najróżniejszych, najnowszych cudowności? Nie ma dwóch identycznych włosów, ale pan nie pozwala nam marnować słów na opisy włosów; nie ma też dwóch identycznych zapachów, ale gdy się nad tym zatrzymujemy, pan krzyczy: dość tej poezji! Nie ma dwóch osób o identycznej fakturze skóry i nigdy światło, cień ani temperatura nie są takie same, nigdy nie powtarza się ten sam gest, ponieważ kochanek, podniecony uczuciem prawdziwej miłości, może posłużyć się całym odwiecznym repertuarem miłosnej wiedzy. Jakaż tam różnorodność, jakie zmiany w zależności od wieku, ileż odmian zależnie od stopnia dojrzałości bądź niewinności, cóż za perwersja i sztuka! Przez długie godziny zastanawialiśmy się, jaki też pan jest. Jeśli odmówi! pan swoim zmysłom jedwabiu, światła, koloru, zapachu, charakteru, temperamentu - musi pan być teraz kompletną ruiną. Jest tyle pomniejszych zmysłów, które zasilają rzekę seksu jak dopływy, stanowiąc dlań pożywkę. Tylko wspólne pulsowanie seksu i serca może doprowadzić do ekstazy.
Ptaki i ptaszki Prawie każdy rodzaj mięsa z dzikiego ptactwa uważany jest za afrodyzjak, w przeciwieństwie do drobiu: kurcząt, kur i indyków, melancholijnych stworzeń nic nie wiedzących o miłości. Ptaki te przez całe swe krótkie życie siedzą nieruchomo w okropnych klatkach, widząc przed sobą jedynie ogon podobnego im stworzenia, karmione mączką rybną, przesycone hormonami i oszukiwane sztucznym światłem, jedynie po to, by szybko rosły i obsesyjnie składały jajka. Gdy tylko osiągną idealną wagę, idą pod nóż. Nie znają przyjemności, jaką jest polowanie na robaka ukrytego w ziemi czy uganianie się za ptakiem odmiennej płci. Są tak nieszczęśliwe, że same nikomu szczęścia dać nie mogą. Ale jeśli uda się Wam zdobyć wiejskiego kurczaka czy indyka, jednego z tych, które spędziły życie wesoło i beztrosko, dziobiąc pokarm w promieniach słońca, również możecie włączyć je do swej erotycznej kuchni. Niektóre z ptaków, o których piszę, także pochodzą z hodowli, lecz ich ciemne mięso o intensywnym smaku ma w sobie coś egzotycznego i dzikiego; przygotowane z dużą ilością przypraw, ziół i alkoholu jest w stanie poruszyć ludzką wyobraźnię. Dzikie 88
ptactwo uchodzi za bardziej podniecające niż mięso ich udomowionych kuzynów. Podobną sławą cieszą się gołębie, ale który chrześcijanin zje stworzenie symbolizujące Ducha Świętego - chyba że umiera z głodu, jak pewien mój przyjaciel, uchodźca polityczny przebywający w Kanadzie, który wieczorami wychodził do parku polować na śpiące gołębie, a potem przyrządzał je po kryjomu na kuchence w hoteliku, gdzie mieszkał. Wynajmowany przez niego pokój ogrzewany był kaloryferem, który włączał się po wrzuceniu do otworu monety. Mój przyjaciel znalazł bardziej ekonomiczny sposób: kupował czekoladki w kształcie monet, ostrożnie wyjmował zawartość, nie naruszając metalowego papierka, zjadał czekoladkę, opakowanie napełniał wodą i kładł na oknie, gdzie polarne zimno zamrażało ją w kilka minut, następnie usuwał folię - która służyła za formę - i wsuwał lodową monetę do kaloryfera. Co miesiąc była inspekcja i na próżno próbowano zreperować aparat... Biedne gołębie - ptaszyska pozbawione wyobraźni i złośliwości. Jeden z nich po czterdziestu dniach potopu wyleciał z arki Noego i powrócił z gałązką oliwną w dziobie, co miało oznaczać, że można już zejść z pokładu, bo wody opadły i ponownie istnieje stały ląd. Nieszczęsny ptak nie podejrzewał, że zakończy swój żywot, usmażony na oliwie z oliwek. Gołębie nie zawsze reprezentowały urodzajną ziemię dla żydów czy pokój dla chrześcijan; wcześniej były symbolem Afrodyty, Astarte i Junony - bogiń seksualności. W hinduskiej mitologii reprezentują życie i kopulację. Panchita i ja postanowiłyśmy nie umieszczać w tej książce przepisów z gołębi, żeby nie ranić wrażliwości ludzi religijnych czy też miłośników miejskiej fauny, ale w pewnym momencie nie mogłyśmy oprzeć się pokusie. Na pierwszy rzut oka wszystkie te ptaki wydają się takie same, ale przecież są gołębie grzywacze przypominające wyglądem kuropatwy, gołębie papuzie budzące nas o świcie, gołębie - atrakcje turystyczne placów i katedr, gołębia partyzantka załatwiająca się na naszych balkonach i oczywiście gołębie pocztowe. Każdego z nich można znęcić okruchami chleba i schwytać, gdy tylko się zagapi, a następnie upiec w piecu według tego oto dawnego przepisu:
GOŁĘBIE PRZYNOSZĄCE MIŁOŚĆ Weź dwa gołębie pocztowe i skręć im bezlitośnie karki. Zanim zesztywnieją, a Ciebie zacznie gryźć sumienie, zanurz je we wrzątku na trzy minuty, wyjmij i jeszcze ciepłe oskub. Opal je nad płomieniem kuchenki gazowej, żeby usunąć przylepione resztki piór. Utnij nóżki i łebek, a następnie rozetnij brzuszki i usuń wnętrzności. Natrzyj masłem, cytryną, solą i dużą ilością pieprzu, po czym pozwól im odpocząć zasłużonym snem śmierci przez dwadzieścia cztery godziny. Wbij pachnący goździk w ząbek czosnku, a ten z kolei w 89
młodą cebulę, którą zawiniesz w plasterek boczku. (Powtórz operację, bo potrzebny ci farsz do dwóch ptaków). Włóż tak przygotowane cebule do środka każdego ptaka i zamknij otwór wykałaczką. Polej ptaki kieliszkiem dobrego koniaku (koniecznie ciepłego) i podpal je. Gdy płomień zgaśnie, piecz gołębie przez pół godziny w gorącym piecu, polewając alkoholem i stopionym masłem do smaku. Podawaj ze słodkimi ziemniakami, glazurowaną marchewką i oczywiście dobrym białym winem. Sugeruję Wam, byście zawsze kupowali drób martwy i oskubany. Wiele lat temu u mojego dziadka na podwórzu znajdował się kurnik, swoisty pomysł, którego nie polecam. Po odejściu starej kucharki, której zadaniem było karmić i zabijać ptaki, pomarły one ze starości, nikt bowiem nie chciał wziąć na siebie strasznej odpowiedzialności za wrzucanie do garnka stworzeń, z którymi nawiązuje się osobisty kontakt. Kiedy przestano dbać o kurnik i wydobywający się z niego odór przyciągnął policję, bliski przyjaciel rodziny zaofiarował się, że dokona masakry. Było to wielkie śniade chłopisko o karku gladiatora i wielkich łapskach robotnika. Przez wiele lat był członkiem dziwnej sekty religijnej i mówiło się nawet, że wyprano mu tam mózg i serce, pozbawiając na zawsze ludzkich odruchów. Mężczyzna ten wszedł do kurnika krokiem toreadora i rzucił kpiące spojrzenie na senne kury, siedzące jak zwykle półkolem, tak bowiem spędzały cały swój monotonny żywot. Nie wiem, co dostrzegł w ich spojrzeniach. Wyszedł tyłem, tym razem krokiem łyżwiarza, i poprosił o papier gazetowy i klej. Następną godzinę zajęło mu klejenie papierowych kapturków, które miał założyć kurom na głowy, aby nie musiały być świadkami systematycznego mordowania koleżanek, zanim nadejdzie ich kolej. Gdy już zakapturzył wszystkie, wybrał pierwszą lepszą i przytrzymał pod pachą. Ktoś mu widocznie wyjaśnił, co się robi: trzeba skręcić kurze szyję o pół obrotu i pociągnąć za głowę gwałtownym ruchem. Po długim wahaniu i wypaleniu dwóch papierosów tak też uczynił, ale zdradziła go własna siła i z przerażeniem stwierdził, że ściągnął skórę z głowy swojej ofiary. Wyrwał mu się ryk, jakby z głębi trzewi, i wypuścił nieszczęsnego ptaka, który zaczął biegać, trzepocąc skrzydłami w ostatnich agonalnych drgawkach. Żeby nie patrzeć na te cierpienia, facet chwycił kurę za nogi i uderzył nią o ziemię, gdy tymczasem pozostałe ptaki zerwały się do lotu i fruwały na oślep w swoich papierowych czapeczkach. Nasz oprawca wybiegł z kurnika z krwawą masą w rękach, zataczając się, zrobił dwa kroki i padł na ziemię. Przez następne dziesięć lat nie wziął drobiu do ust. Pozostałe kury, wyratowane od straszliwego losu, odeszły z tego świata spokojnie i we właściwym czasie, niektóre doczekawszy nawet późnej starości, tak że powypadały im pióra i dreptały chwiejnie po podwórzu zupełnie nagie. To doświadczenie dowiodło mi, że trzeba mieć szczególny charakter, żeby hodować własne pożywienie. 90
W domu mojego dziadka kupowało się we wrześniu koziołka i indyki, żeby je utuczyć i zarżnąć na święta Bożego Narodzenia. Było to zadanie kucharki, która nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia. Po dziś dzień w moich koszmarach sennych pojawia się owa kobieta z zakrwawionymi nożami. Przez wiele lat nie byłam w stanie spróbować świątecznej kolacji; te indyki i koziołek, teraz nadziewane i pieczone, towarzyszyły nam przez długie miesiące dzieciństwa, były członkami rodziny i objadanie się nimi równałoby się podaniu na stół Barabasza, naszego psa, na wielkiej tacy w otoczeniu warzyw i ziemniaków. (Faktem jest, że w wielu rejonach Azji hoduje się psy na mięso, i zapewniano mnie, że na przykład szczeniaczki są wyborne. A niby dlaczego miałyby nie być?). Panchita ma mniej skrupułów niż ja w stosunku do zwierząt domowych i jest ekspertem w przygotowywaniu wszelkiego rodzaju drobiu. Wiele razy miałam okazję zobaczyć, jak podaje na stół nienaruszonego, złocistego i aromatycznego indyka, spoczywającego wśród jabłek w karmelu na srebrnym półmisku; w kluczowej chwili wyjmuje cztery ulokowane w strategicznych miejscach wykałaczki, a wówczas, ku zaskoczeniu biesiadników, opada cała skóra i pojawia się pokrojone w idealne plastry mięso. Jej przepis na koguta jest niezawodny. To stworzenie, twarde jak kauczuk, można bezskutecznie gotować godzinami, dlatego też moja matka przygotowuje swój sławny coq au vin z kury, i to najmiększej, jaką znajdzie na targu. Czasami również goszczą na jej stole kuropatwy i przepiórki, ptaszki o niepozornym wyglądzie, których smaku nie udało mi się poznać: poddawałam się, zrezygnowana, zmęczona koniecznością wypluwania żałosnych kosteczek. Nie polecam Wam gęsi i kaczek, które pływają we własnym tłuszczu, a ich przygotowanie w domu jest kłopotliwe. Panchita upierała się jednak, by podać Wam jeden z jej przepisów, ponieważ oba ptaki są afrodyzjakami. Jeśli kierować się tym kryterium, to powinniśmy dołączyć też przepis na potrawę z kondora... Obie natomiast zgodnie odrzuciłyśmy bażanta, jako że imponujący jest tylko wtedy, kiedy zdobią go pióra, natomiast bez nich wygląda jak smętny kurczak; z tego też powodu na renesansowych bankietach podawano go zawsze przystrojonego w pęki piór przykrywające głowę i kuper. W dzisiejszej dobie nie ma czasu na takie subtelności. Jeżeli mamy spędzić całe popołudnie na przybieraniu ptaka w te same pióra, które wyrwaliśmy przed upieczeniem go, nie starczy nam sił, by się potem cieszyć jego podniecającym działaniem.
91
Szepty Nie mam najmniejszych wątpliwości, że mężczyźni są bliżsi małpom niż kobiety. Mają dłuższe ramiona, obfitsze owłosienie, a podniecenie seksualne zaczyna się u nich od wzroku, co odziedziczyli po przodkach, małpich samcach, których samice w okresie rui wabiły
widoczną
zmianą
w
wyglądzie
intymnych
części
ciała:
obrzmiałych
i
przypominających miękki, dojrzały granat. Pełni to być może funkcję sygnalizacji świetlnej dla samców, na wypadek gdyby akurat myśleli o wszystkim, tylko nie o seksie. Ludzie również nie mogą oprzeć się wzrokowym podnietom, co poniekąd wyjaśnia sukces czasopism pełnych zdjęć półnagich kobiet. Próbowano wykorzystać ten pomysł, przygotowując jego odmianę przeznaczoną dla żeńskiej publiczności, ale wizerunki dobrze wyposażonych przez naturę młodzieńców, demonstrujących swoje wdzięki na stronicach
ilustrowanych
czasopism,
okazały
się
fiaskiem;
częściej
kupują
je
homoseksualiści niż kobiety. My odznaczamy się jednak bardziej rozwiniętym poczuciem humoru, a poza tym nasza zmysłowość wiąże się z wyobraźnią i nerwami słuchowymi. Prawdopodobnie jedyny sposób, byśmy słuchały, to szeptać nam do ucha. Punkt G znajduje się w uszach: ten, kto go szuka niżej, marnuje swój i nasz czas. Zawodowi kochankowie - mam na myśli nie tylko tych legendarnych, jak Casanova, Valentino i
92
Julio Iglesias, ale również mężczyzn kolekcjonujących miłosne zdobycze po to tylko, by dowieść swej męskości "na ilość", gdyż jakość jest kwestią szczęścia wiedzą, że dla kobiety najlepszym afrodyzjakiem są słowa. Latynosi podnieśli miłosne pochlebstwa do rangi sztuki dzięki niezrównanemu bogactwu języka hiszpańskiego i niewyczerpanemu repertuarowi piosenek, wierszy, komplementów i całych zwrotów frazeologicznych, których narody germańskie czy anglosaskie nigdy nie odważyłyby się użyć. Stąd sława latynoskiego kochanka, którego żarliwe słowa stopią opór każdej kobiety niczym wosk. Jednakże wiemy też, iż zazwyczaj sami spalają się w ogniu własnej retoryki i w godzinie prawdy ich język rzadko okazuje się równie giętki przy swawolniejszych pieszczotach. Cyrano de Bergerac, sławny brzydal z ogromnym nosem, magią swoich wierszy rozbudził w kobiecie żar miłości - ale do kogo innego. Jego przyjaciel stawał w pełnym świetle bijącym z okna ukochanej, podczas gdy sam Cyrano, skryty w półmroku, recytował uwodzicielskie wersy, którymi tamten pragnął zdobyć serce wybranki. Miłość jednakże lubi płatać figle: poeta zakochał się w kobiecie tak samo, jak ona w uszczęśliwionym przyjacielu, którego talent Cyrana stroił w cudze piórka. Nasz bohater źle ocenił sytuację. Gdyby szeptał swoje namiętne wiersze wprost do ucha dziewczyny, uznałaby zapewne jego ogromny nos za erotyczny symbol. Miłosny rytuał jest podobny do niespodzianek w dniu urodzin, póki jeszcze jesteśmy dziećmi: wszystko maleje wobec rosnących oczekiwań. Zakończenie jest proste: w pierwszym przypadku orgazm, w drugim - kilka plastikowych drobiazgów lub cukierków, ale ileż trzeba kluczyć, żeby dobrnąć do tego punktu! Więc pocałuj - sto razy, tysiąc razy! Znowu tysiąc, a potem jeszcze sto! Jeszcze tysiąc i jeszcze sto, i jeszcze A gdy wiele tysięcy się dopełni, Pogmatwamy ich liczbę, powikłamy, By nie poznaj przenigdy ktoś zawistny, I1e było tych pocałunków, Lesbio ... " Katullus, Do Lesbii. przełożył Zygmunt Kubiak, PIW, Warszawa 1963
Ach, to nałogowe gadanie... Kiedy już słowa wypsnęły nam się z ust, nie możemy ich cofnąć. Ale uwaga również na słowo pisane, przyczynę niezliczonych tragedii, których można było uniknąć przy zachowaniu minimum ostrożności. Znam przypadek pewnej niewiernej małżonki, która będąc w podróży, napisała dwa listy miłosne, jeden do męża, drugi do kochanka. W pośpiechu, w ostatniej chwili pomyliła koperty i listy doszły do adresatów na odwrót. Podczas nieobecności kobiety podjęto odpowiednie 93
kroki i gdy wróciła, nie miała już ani rodziny, ani męża, jedynej zresztą miłości jej życia; ten drugi stanowił zaledwie rozrywkę w czwartkowe południa. Wybuchł tak wielki skandal, że kobieta, mimo iż wcale nie miała takiego zamiaru, wyszła za mąż za kochanka, żeby uciszyć ludzkie gadanie. Przez dalsze trzydzieści lat życia nie mogła sobie tego darować. W gwałtownej godzinie miłosnego spotkania te same słowa, które wypowiedziane w jakimkolwiek innym momencie wydają nam się wulgarne, odnoszą identyczny skutek jak odważne pieszczoty. Cały smak kryje się w szepcie. Miłosny język opisuje, sugeruje, podnieca: słowa mają czarodziejski efekt. Literatura erotyczna, której celem jest rozpłomienić krew i pobudzić pożądanie, dopuszcza eufemizmy, ale nie onieśmielenie. Nasze konsumpcyjne społeczeństwo oferuje słowną podnietę w ramach usługi seksualnej na telefon. Jedna z moich sąsiadek, dama ważąca sto dziesięć kilogramów i posiadająca dwoje wnucząt, w taki właśnie sposób zarabia na życie. Jej praca polega na rozszyfrowaniu fantazji klientów i zaspokojeniu ich potrzeb za pośrednictwem telefonicznego kabla, przez który płyną ostre, śmiałe słowa. Specjalizuje się w udawaniu dwunastoletniej uczennicy, nietkniętej, bezczelnej i ciekawej, z którą klient może omówić swoje naj skry ts ze zachcianki. Język kulinarny także jest afrodyzjakiem; opisywanie potraw, ich smaku i zapachu to zmysłowe ćwiczenie, przy którym używa się bogatego, pełnego wdzięku słownictwa, metafor, porównań, gry słów, humoru i subtelności. Dlaczego tak rzadko używamy tego języka? Najlepsze stronice Henry'ego Millera wcale nie dotyczą erotyzmu, jak się to powszechnie
interpretuje,
ale
jedzenia.
Podsunęłam
sąsiadce
nowy
wariant
telefonicznych usług: obżarstwo przy użyciu słów, idealne wyjście dla osób na diecie, niepoprawnych łakomczuchów, chorych na bulimię czy anoreksję. Ktoś dzwoni - i zamiast wysłuchiwać nieprzyzwoitego dyszenia dwunastoletniej uczennicy o imieniu Serena czy Desiree, otrzymuje szczegółowy opis doskonałej sztufady z jagnięciny. Francuzi, mający obsesję na punkcie zdrowego życia, nie rozmawiają przy stole o polityce czy pieniądzach, choć niewykluczone, że robią to w łóżku. Wolą wyrazić swoje zdanie na temat potraw i win czy też po prostu rozkoszować się w milczeniu posiłkiem. We Francji w sztuce jedzenia i sztuce miłości panuje pewna powściągliwość; obydwie smakuje się z wręcz religijną wdzięcznością. W Stanach Zjednoczonych natomiast furorę zrobiły słowa snack i quickie, praktycznie nieprzetłumaczalne, pierwsze - dla określenia zwyczaju połykania wszystkiego na stojąco, trzymając coś do jedzenia w ręku i o byle jakiej porze; drugie - pospiesznej miłości. Ten naród cierpi jeszcze na pewien pośpiech typowy dla okresu dojrzewania, ale nie można uogólniać. Opowiadano mi, że najlepszymi kochankami na świecie są północnoamerykańscy rozwiedzeni Żydzi z Nowego Jorku. Na 94
coś się przydaje obsesja na punkcie matki... Nie da się porównać zwykłego, bezceremonialnego obrania krewetki i zjedzenia jej z rytuałem wydobywania jej ze skorupki z rozkoszą sybaryty, komentowania jej koloru, kształtu, delikatnego zapachu, a nawet chrupnięcia skorupki przy ugryzieniu. Pocałunek powinien być głośny. Jego brzmienie, subtelne i przedłużone, powstaje na styku języka i wilgotnego brzegu podniebienia; wywołuje je ruch języka w ustach i przemieszczanie się śliny przy odruchu ssania. Pocałunek składany na powierzchni ust, któremu towarzyszy taki odgłos, jaki wydajemy, pragnąc przywalać kota, nie daje żadnej rozkoszy. Taki pocałunek jest odpowiedni dla dzieci. Składa się go również na dłoniach. Pocałunek, opisany jako pierwszy, stanowi część miłosnego aktu i wywołuje rozkoszną lubieżność. Powinieneś poznać różnice. Ogród rozkoszy, przekład na angielski: sir Richard Burton, rok 1886
Ten opis odpowiada prawie dosłownie rozkoszy, jaka towarzyszy spożywaniu podniecającej zupy, na przykład z frutti di mare, pełnej morskich zapachów i smaków. Nikt nie podałby takiego dania podczas oficjalnego obiadu, ponieważ nie sposób go zjeść elegancko i bez hałasu, zgodnie z wymogami europejskiego dobrego tonu odmiennego niż w innych częściach świata, gdzie beknięcie w odpowiedniej chwili uchodzi za wyrażenie wdzięczności i zadowolenia - natomiast jest ono doskonałe dla samotnych kochanków. Ta uświęcona zupa zasługuje na takie same entuzjastyczne odgłosy jak przy pocałunkach proponowanych przez szejka Nefzawiego w Ogrodzie rozkoszy. Muzyka również pomaga przetworzyć jedzenie w przeżycie zmysłowe, dlatego też jest coś odrażającego w zasiadaniu do stołu przy wrzawie meczu piłki nożnej czy dziennika telewizyjnego pełnego jak najgorszych wiadomości. Podczas dawnych dworskich uroczystości nie mogło zabraknąć smyczkowych kwartetów; muzycy siedzieli na balkoniku, a grane przez nich utwory ożywiały kolację. A czy naprawdę istnieje erotyczna muzyka? Jest to niesłychanie subiektywne odczucie. Dyskusja trwa od wieków, nie ulega jednak wątpliwości, że pewne sugestywne rytmy i instrumenty wręcz zapraszają do miłości. Repertuar jest obszerny, poczynając od takich kompozycji hiszpańskich, w których pobrzmiewają charakterystyczne nuty arabskie i cygańskie, a w ich crescendach i grands finales wyczuwa się narastanie zmysłowości między dwojgiem kochanków i ostateczny szalony orgazm, a kończąc na muzyce orientalnej, pełnej szeptów i jęków, jazzie, który cały jest pieszczotą i skargą, i karaibskich rytmach, romantycznych piosenkach, a dla koneserów - nawet niektórych ariach operowych. Pewnego razu, w Metropolitan Opera, szacowna matrona siedząca obok mnie, słuchając Placida 95
Dominga, wydawała z siebie iście gołębie gruchanie i kręciła się w taki sposób, że uciszył ją dopiero inny miłośnik bel canta. Matrona na chwilę przestała się wiercić, ale gdy sławny tenor popisał się głębokim, długim, wysokim C, zamarła w fotelu, zaczęła przewracać oczami, gryźć sobie dłonie i piszczeć jak opętana, ku zgorszeniu wszystkich obecnych, nawet niektórych członków orkiestry. Niewzruszony pozostał tylko sam Placido Domingo, który ciągnął swoje niekończące się wysokie C z głębi piersi, póki dama nie została całkowicie usatysfakcjonowana. Gust muzyczny jest bardzo osobistą sprawą i nie wszystkim nam różne dzieła muzyczne kojarzą z takimi samymi wspomnieniami czy wizerunkami. Często zadawałam sobie pytanie, jakie też niezwykłe rozkosze odżywały w pamięci tamtej pani w operze ... być może jakiś nierozważny profesor śpiewu?
Frank Harris (1856-1931) w książce Moje życie i moje miłości z precyzją godną notariusza wyszczególnia wszystkie erotyczne spotkania swego życia ponad dwa tysiące,
jak
twierdzi,
choć
na
tym
polu
przesada
autorów
przybiera
zwykle
zdumiewające rozmiary. Opowiadając swoje niezliczone przygody, wymienia jedną, z wczesnej młodości, kiedy to wykorzystał nieuwagę nauczyciela gry na organach, by zuchwałą ręką sięgnąć pod spódnicę koleżanki i odkryć w zachwycie, że ponad brzeżkiem pończochy znajduje się ciepła i delikatna kraina: "Moja ciekawość była silniejsza nawet niż pragnienie i dotykałem jej seksu ze wszystkich stron, i przyszło mi do 96
głowy, że przypomina figę". Nic szczególnie oryginalnego: owoce i kwiaty są najczęściej używanymi w literaturze erotycznej wszech czasów metaforami na opisanie tych zaczarowanych stref. Jeśli chodzi o jedzenie, to dźwięki też mogą być afrodyzjakiem. Sama mam fatalny słuch, nie jestem w stanie zanucić nawet Sto lat, ale mogę bez trudu odtworzyć sobie skwierczenie oliwy przy smażeniu cebuli, synkopowy rytm noża przy krojeniu warzyw, bulgotanie wrzącego rosołu, do którego za chwilę wpadną nieszczęsne mięczaki, dźwięk tłuczonych orzechów i cierpliwy śpiew moździerza rozcierającego ziarenka, płynne nuty wina nalewanego do kieliszków, brzęk srebrnych sztućców, kryształów i porcelany, melodyjny szept rozmów przy stole, pomruki zadowolenia i niemal nieuchwytne skwierczenie świec oświetlających jadalnię. Te dźwięki wywierają na mnie równie silne wrażenie, jak głos Placida Dominga na owej damie w operze.
Pewnej nocy w Egipcie Moja przyjaciółka Tabra, pierwowzór Tamar z mojej powieści Niezglębiony zamysl, jest rzeczywiście niezmordowaną i odważną podróżniczką. Czasami znika na długie tygodnie i kiedy zaczynam się już niepokoić, czy nie pochłonęła jej amazońska selwa albo czy nie spadła w przepaść gdzieś w Himalajach, poczta przynosi mi pomiętą fotografię wioski w Irian Jaya. Tabra, w cygańskiej spódnicy, cała w bransoletach i naszyjnikach, stoi tam w otoczeniu nagich kobiet i wytatuowanych mężczyzn dzierżących dzidy, którzy za jedyny przyodziewek mają dynię, zakrywającą im penis. Kiedy Tabra wraca, przywozi ze sobą olbrzymie wory pełne bogactw: tkaniny z Andów, maski z Afryki, strzały z Borneo, ludzkie czaszki wykopane w Tybecie, a nade wszystko - inspirację do swoich projektów. Tworzona przez nią biżuteria to prawdziwy hołd złożony sile, urodzie i odwadze kobiet z naj dalszych zakątków Ziemi: pustyni Radżasthan w Indiach, dżungli na Nowej Gwinei, indiańskich wiosek w Ameryce Południowej; hołd dla tych wszystkich kobiet, które łączy wspólne dążenie do piękna i podkreślania urody biżuterią. Oto list, który przysłała mi z jednej ze swoich podróży w 1990 roku: Jestem gdzieś w Dolnym Egipcie, przydałaby mi się mapa, żeby wiedzieć dokładnie,
97
gdzie... Przyjechałam tu z Kairu, ponieważ ktoś mi mówił, że tu jest ciekawie, ale już zapomniałam, dlaczego; nie wiem, czego się spodziewałam po tym miejscu, może oczekiwałam, że spotka mnie jakaś mała przygoda. Wiesz przecież, że nie podróżuję w sposób szczegółowo zaplanowany, wolę zdać się na własną intuicję. Zapominam daty, nazwiska i nazwy, pozostaje mi w głowie zaledwie ogólne wrażenie, kształty i kolory, które potem pojawiają się w moich pracach. Na lotnisku podszedł do mnie młody człowiek i zaoferował swe usługi jako przewodnik. Przystojny brunet o promiennym uśmiechu, z wielkimi czarnymi oczami, typ mężczyzny, który pociąga mnie od pierwszego wejrzenia. W Egipcie kobieta nie powinna chodzić sama, bez towarzyszącego jej przewodnika narażona jest na nieustanne zaczepki.
Przystałam,
ponieważ
ten
młody
człowiek
budził
we
mnie
zaufanie.
Wytłumaczyłam mu, po co przyjechałam i poprosiłam go, by zaprowadził mnie tam, gdzie można obejrzeć wyroby rzemiosła, szlachetne kamienie, paciorki do mojej biżuterii. Mahmoud postanowił zaprowadzić mnie najpierw do jedynego w mieście hotelu, żebyśmy zostawili tam moje walizki, a potem zawieźć mnie do malej nubijskiej wioski gdzieś na granicy pustyni. Tak zrobiliśmy i po krótkim czasie znalazłam się w rozklekotanym samochodzie, w otoczeniu czterech krewniaków mego przewodnika, którzy przyłączyli się do wyprawy. Jestem przekonana, że nie spodobałby Ci się ten pomysł, Isabel... Przebiegło mi przez myśl, że to wszystko pachnie ryzykiem, za późno było jednak, by się wycofać, a przy tym towarzyszący mi mężczyźni byli tak uprzejmi i zdawali się tak zadowoleni, że mogą z kimś poćwiczyć swój angielski, że moje obawy się rozwiały. Podróż była wyczerpująca. Po dwóch godzinach jazdy ujrzeliśmy niewielką białą wioskę wśród nieskończonych połaci piasku. Mahmoud oświadczył, że dotarliśmy do posiadłości
jego
dziadka,
i
wprowadził
samochód
na
otoczony
murami
teren
gospodarstwa, które rozciągało się na przestrzeni ponad kilometra, jak mi wyjaśnił. W obrębie murów z wysuszonej, malowanej na biało i niebiesko gliny znajdowało się wiele domów, nie ulegało wątpliwości, że mieszkała tam liczna rodzina. Niewielki tłumek wyszedł nam na spotkanie, i przyglądano mi się z ciekawością: siostrzeńcy, wujowie, rodzeństwo, kuzyni, tłum dzieci... Nigdy tak głupio się nie czułam! - Witamy w naszym domu. Jest pani pierwszą cudzoziemką, która przekracza granice tej posiadłości - powiedział Mahmoud. Pomyślałam, że przy odrobinie szczęścia mogłaby to być przygoda, o której zawsze marzyłam. Kobiety, ubrane na czarno i nieco nieśmiałe z początku, przyniosły mi daktyle i inne owoce na wielkich tacach i zaprosiły do swoich domów. Jedna z młodych dziewczyn zaprowadziła mnie nawet do siebie, by mi pokazać swą ślubną wyprawę, wszystko haftowane we wzór ze splecionych liści i kwiatów; poświeciła na to cale lata. 98
Inna pragnęła mi zademonstrować maszynę do szycia, jeszcze inna - wielką białą lodówkę ustawioną pośrodku salonu jako najbardziej szanowany mebel. Na zewnątrz słońce grzało bezlitośnie, ale wśród tych glinianych ścian panował chłód. Skądś dobiegały dźwięki słodkiej, melancholijnej muzyki, słychać też było muzułmańskie śpiewy z pobliskiego meczetu. Kobiety niezmordowanie oglądały moje bransolety, głaskały mnie po ramionach, zachwycone moją białą skórą i kolorem włosów, nie było sensu tłumaczyć im, że to efekt farbowania: ani one nie mówiły po angielsku, ani ja po arabsku. Ja z kolei przypatrywałam się ich tatuażom i srebrnym ozdobom, a przez cały ten czas mężczyźni z pewnej odległości przyglądali mi się natarczywie, szepcąc między sobą i śmiejąc się bez żenady. Wszyscy utkwili wzrok we mnie, gdy otworzyłam torebkę, wyjęłam lusterko i umalowałam usta. Poprowadzono mnie do pomieszczenia pełnego prostych mebli, ustawionych pod ścianą ślubnych fotografii i ręcznie kolorowanych zdjęć przodków. Kobiety podały herbatę i napój cytrynowy mężczyznom i mnie, ale nie usiadły z nami. Mój przewodnik powiedział mi, że ma w Egipcie wpływowych przyjaciół: może dla mnie zdobyć wszystko, czego tylko zapragnę, liczy się dla niego tylko moje zadowolenie, chce, bym dobrze się czuła w jego kraju i by mnie spotkało wiele przygód czyż nie tego właśnie szukam? Roześmiał się i reszta mężczyzn roześmiała się także. Poczułam, że ich spojrzenia palą mnie żywym ogniem; zaczynało mi się dawać we znaki gorąco i zmęczenie podróżą, marzyłam o kąpieli, pragnęłam wrócić do hotelu w miasteczku, z drugiej jednak strony nie mogłam urazić moich gospodarzy. Wstałam z zamiarem pożegnania się. Zauważyłam, że mężczyźni dają sobie jakieś znaki, ale nie wiedziałam, jak to rozumieć, i zdałam sobie sprawę, że kobiety powoli i dyskretnie się wycofały, pozostawiając mnie samą. Skierowałam się do drzwi: na zewnątrz zapadł już zmrok i zaczynało się robić chłodno, stwierdziłam, że pewnie za jakieś pół godziny będzie zupełnie
ciemno
i
że
powrotna
droga
do
miasteczka
jest
długa.
Wyszłam
zdecydowanym krokiem, odsuwając mężczyzn, którzy stali przy drzwiach. Wówczas Mahmoud i pozostali poszli za mną do samochodu i po krótkiej wymianie zdań dwóch z nich usiadło z przodu, a mnie posadzili z tyłu, między dwoma innymi. Czułam ich oddechy na policzkach, ich nogi tuż przy moich, ich ręce dotykały moich ramion, łokci, bluzki. Skrzyżowałam ramiona na piersiach. - Pora wracać do hotelu - upierałam się. - Tak, oczywiście - odpowiedział na to Mahmoud, nadal się uśmiechając - najpierw jednak chcemy pokazać pani wydmy. Noc zapadła nagle. Widok pustyni oświetlonej blaskiem księżyca robił niesamowite wrażenie. Droga była ciemna, a jechaliśmy bez świateł; kierowca zapalał je tylko wtedy, gdy podejrzewał, że z przeciwka nadjeżdża jakiś samochód, oślepiając prowadzącego 99
tamten wóz. Nie trzymał się też drogi, wóz zataczał się to na jedną stronę, to na drugą, to samo jednak działo się z samochodami, które nas - z rzadka - mijały. Miałam wrażenie, że jedziemy już strasznie długo i że kręcimy się w kółko, przejeżdżając parę razy obok tej samej kępy palm i tych samych wydm, ale niczego już wtedy nie byłam pewna, na pustyni łatwo traci się orientację. - Jestem bardzo zmęczona, Mahmoud, chcę wrócić do hotelu - powiedziałam z całą stanowczością, na jaką było mnie stać. - Ale przecież nic pani jeszcze nie jadla! Co sobie pani pomyśli o naszej gościnności? Przedtem winniśmy zaprosić panią na kolację, jak nakazuje obyczaj. - Nie, bardzo dziękuję. - Nalegam. Moja matka przez cale popołudnie przygotowywała kolację dla pani.
Wówczas uświadomiłam sobie, że znowu znajdujemy się przed tym samym murem z malowanej na niebiesko i biało gliny, przejeżdżamy przez tę samą bramę, teraz oświetloną dwiema oliwnymi lampkami.
Wszystko inne kryło się
w całkowitych
ciemnościach; wyjaśniono mi, że w wiosce wyłączono prąd. W oddali migotały światełka innych lampek czy też niewielkich ognisk. Zatrzymaliśmy się przed jednym z domów, wysiedliśmy i mogłam nareszcie rozprostować nogi; byłam mokra od potu, mimo chłodnego powietrza nocy. Czterej mężczyźni zaczęli mówić naraz, dyskutując i gestykulując, jakby byli obrażeni, ale nie zrozumiałam z ich rozmowy ani słowa. W końcu trzech z nich zniknęło, Mahmoud zaś ujął mnie pod ramię, przepraszając za brak światła, i powiódł przez pogrążony w ciemnościach dom. Przechodziliśmy z pokoju do pokoju, przez korytarze, które zdawały się nieskończenie długie, za moimi plecami zamykały się jakieś drzwi, słyszałam kroki i szepty, ale nikogo nie dojrzałam. Czasami potykałam się o próg albo o meble, wówczas mój gospodarz podtrzymywał mnie silnym ramieniem, choć nie bez pewnego wdzięku. Dotarliśmy na koniec
100
do pokoju skąpo oświetlonego płomieniem dwóch świec, prawie do końca wypalonych. Stal tam stół i dwa krzesła, jedno przy drugim. W powietrzu unosi! się delikatny aromat kadzidełek, zmieszany z zapachem potraw i przypraw. - Gdzie jest reszta rodziny? - zapytałam. - Już jedli, jesteśmy sami - odrzekł Mahmoud, podsuwając mi krzesło. Usiadlam, trawiona niepokojem. Na stole stało wiele półmisków, których zawartość była nie do rozróżnienia przy słabym blasku świeczek. Mahmoud ująl jeden z nich i podał mi. - Co to jest? - Mięso. - Ale co za mięso? - Gotowane. - Gotowane mięso, ale z czego? Niepewnym gestem dotknął żołądka i żeber. Muszę widzieć to, co jem, zwłaszcza jeżeli chodzi o mięso. Lubię wszystko dokładnie obejrzeć, zanim włożę kęs do ust, w pokoju jednak było potwornie ciemno. Mahmoud brał porcje z różnych półmisków i objaśniał, co to jest, kładąc mi je na talerzu: ryba z Nilu, kozi ser, czarne oliwki, dojrzale figi, jajka, smażone bakłażany, puree z ciecierzycy, jogurt. Umyłam ręce w misce wody z cytryną, a Mahmoud osuszył mi je ściereczką, przy czym jego dotknięcie było miękkie jak pieszczota. Wyrwałam dłonie może zbyt brutalnie, może go tym uraziłam. Wzięłam kęs do ust i smakowało mi: była to baranina, dobrze przyprawiona, tak krucha i delikatna, że rozpływała się w ustach. Mężczyzna siedzący obok mnie tak blisko, że jego twarz nieomal dotykała mojej, patrzył, jak jem, i mówi! mi o mojej wielkiej urodzie. Raz jeszcze zapewnił mnie, że w tym kraju jest moim przyjacielem, że mogę uznać go za swego egipskiego narzeczonego. Milczałam, ale pot spływał mi po plecach i drżały mi kolana. Jednakże jedzenie było wyśmienite, a herbata letnia i bardzo słodka, z dodatkiem mięty albo jaśminu - orzeźwiająca. Mahmoud ujął w palce oliwkę i włożył mi ją do ust, była nieco cierpka, ale doskonała. Potem położył kawałek sera i trochę puree z ciecierzycy na kawałek pity*, ugryzł, a następnie podał mi uśmiechając się z zadowoleniem, gdy wzięłam. Zapach świeżo upieczonego, jeszcze ciepłego chleba, zmieszany z aromatem duszonych potraw, woskowych świec i kadzidełek był tak intensywny, że przymknęłam oczy. Czułam się przytłoczona tym wszystkim, a zmysły miałam napięte i wyczulone do ostatnich granic. Cicho, prawie szeptem Mahmoud recytował litanię, w której porównywał mnie do księżyca i gwiazd nad pustynią; mówił, że moja skóra jest jak marmur, że nigdy nie widział skóry tak delikatnej i * Pita – arabski chleb, rodzaj okrągłego placka, ktory podgrzewa się nad ogniem i podaje oddzielnie do potraw duszonych albo też nadziewa mięsem i dodatkami.
101
białej. - Powinnam wrócić do miasta ... - Ma pani w Ameryce narzeczonego? A może męża? - Tak, mam narzeczonego, który jest bardzo zazdrosny. - Jak może nie być zazdrosny? Ja nie pozwoliłbym, żeby spojrzał na panią jakikolwiek inny mężczyzna, żyłbym po to, by panią kochać i sprawiać pani przyjemność. Dlaczego ten narzeczony pozwala pani podróżować samej? - Jest już bardzo późno, Mahmoud, proszę, niech mnie pan odwiezie z powrotem do hotelu. - Proszę jeszcze spróbować tych jarzyn, pochodzq z ogrodu mojej matki, sama je przygotowała. Były to duszone bakłażany, rozróżniłam zapach gałki muszkatołowej i cynamonu, egzotyczną mieszankę. Nałożyłam sobie drugą łyżkę i jeszcze trochę baraniny, zdając sobie po raz pierwszy sprawę z ogromu mojej nieostrożności. Nikt nie wie, gdzie się zatrzymałam, nikt nie widział, jak odjeżdżałam z tymi ludźmi w kierunku pustyni, mogę zniknąć bez śladu. Mahmoud dolał mi herbaty. Dźwięk lejącego się do szklanki płynu był czysty jak melodia grana na jakimś instrumencie strunowym w olbrzymiej ciszy ciemnego domu. Jedna ze świeczek wypaliła się zupełnie w kałuży roztopionego wosku. - Czy to był udany dzień? Dzień, który będzie pani pamiętać? Dobrze go pani spędziła? - szeptał mi do ucha mój gospodarz. - Tak, dziękuję, ale teraz muszę już iść. Spróbowałam wstać, ale zatrzymał mnie, nieomal obejmując uściskiem. Po raz kolejny oczarował mnie swoim melodyjnym głosem, sławiąc moją urodę, porównując mnie do hurys w raju Allacha i do gwiazd filmowych, i zapewniał, że nigdy nie przestanie na mnie patrzeć, że może przez całe życie zachwycać się taką kobietą jak ja. Pewnie sobie ze mnie żartował, ale chciałam mu wierzyć, jego słowa były jak balsam, nikt nigdy przedtem tak się do mnie nie zwracał. Mówił i mówił, wciąż tym samym tonem. Czy ja nie chcę może, aby i on spędził ten czas dobrze? Żeby i dla niego to był niezapomniany dzień? Jego ręka prześlizgnęła się po mojej szyi, a mnie przeszył długi dreszcz. Mahmoud upierał się: kolacja jeszcze się nie skończyła, teraz pora na słodycze. Z wielką delikatnością wsunął mi do ust pistacjowo-miodowe ciasteczko, nie przestając przy tym pieścić mojej szyi, dotykając moich kolczyków i bransolet, szepcąc pochlebstwa w swojej kiepskiej angielszczyźnie. Proszę spróbować tego tureckiego smakołyku, prosił. Był słodki, delikatny, przesycony esencją różaną. Nie ma pani ochoty zapalić? Może odrobinę haszyszu? Płomyk drugiej, ostatniej świecy zamigotał przez chwilę, a potem zgasł na zawsze. Przez okno ujrzałam księżyc rozświetlający egipską noc. Podniosłam do ust kolejne 102
ciasteczko i ugryzłam je z rozkoszą...
Grzeszni mięsożercy W otaczającym nas świecie wielu jest wegetarian, którzy mimo swego sinego koloru skóry i przygnębienia trzymają się przy życiu i rozmnażają w najlepsze. Z drugiej strony nie brak zwolenników tezy, że tylko kawał mięsa, w miarę możliwości krwisty, jest podstawą solidnego pożywienia. U tych narodów, których dieta zawiera bardzo mało mięsa, notuje się najwyższą eksplozję demograficzną; kultywują też one z największym pietyzmem sztukę erotyzmu, dlatego więc mam poważne wątpliwości co do prawdziwej mocy mięsa jako afrodyzjaku. Nie mogę jednak go pominąć, jako że według wielu poważnych tekstów moje wątpliwości są nieuzasadnione. W każdym razie dania z mięsa należą do najciężej strawnych, a mało kto może poszczycić się miłosnymi osiągnięciami przy pełnym żołądku i w trakcie procesu trawienia. Jeżeli uwzględniacie mięso w Waszym menu, pamiętajcie, by podawać niewielkie porcje. Dziczyzna (jeleń, dzik, zające itd.): W Nairobi jest znana restauracja, w której podaje się wszelkiego rodzaju dziczyznę, nawet tę pochodzącą z gatunków zagrożonych wyginięciem. Do ulubionych pozycji menu należy pieczeń z bawołu, słonia i strusia. Jeżeli nie macie krewnego, który z zapałem poluje, a zatem kogoś, kto budzi się bladym świtem ze strzelbą na ramieniu, pomińcie tę część, nie jest ona przeznaczona dla Was. Jeżeli zaś macie w rodzinie kogoś takiego, postarajcie się przekonać go, by więcej nie polował, to nie najlepszy sport. Jeśli jednak nie uda Wam się go od tego odwieść i na kuchennym stole pojawi się kiedyś stadko upolowanych kuropatw, powieście je najpierw łebkami w dół na kilka dni w suchym i chłodnym miejscu, ponieważ mięso jest najsmaczniejsze i odpowiednio kruche dopiero wtedy, gdy zaczyna nieomal gnić, innymi słowy, zanim je podziobią ptaki z sąsiedztwa i pojawią się pierwsze robaki (faisande, jak to subtelnie zwą Francuzi). Słyszałam również, że do oprawiania należy zakładać gumowe rękawice, gdyż ciała dzikich zwierząt mogą przenosić infekcje, ponadto mięso należy zawsze poddać starannej obróbce cieplnej, by uniknąć włośnicy. Zastanawiam się, czy przy tylu niedogodnościach warto próbować takiego świeżego, nigdy nie mrożonego mięsa... Chyba lepiej zdobyć dziczyznę na rynku, już oczyszczoną i gotową
103
do przyrządzenia. Widzieliście kiedyś, jak się sprawia zająca? Jest to przygnębiające widowisko. Wołowina: Najdelikatniejsza i najlżej strawna jest pieczeń. Włosi utrzymują, że surowe mięso ma właściwości podniecające, i zazwyczaj podają je pokrojone w cieniusieńkie, prawie przezroczyste plastry. Ten przysmak nosi malowniczą nazwę: carpaccio. Pomysł jadania mięsa na surowo jest bardzo stary, tyle że dawniej nie znane były jego erotyczne właściwości. Mięso takie jadały już tatarskie hordy, które zalały Europę w czasach Cesarstwa Rzymskiego. Wkładano kawałki mięsa pod końskie siodła i galopowano przez cały dzień, aż powstawała miazga, czarna od tłuczenia i słona od potu. Taki jest rodowód tego, co nazywamy dziś befsztykiem tatarskim (umiejętnie przyprawione surowe mielone mięso z surowym żółtkiem na wierzchu), który może nam posłużyć do przyrządzenia potraw o wymyślnym kształcie, a także do innych zmysłowych zabaw. Koza: Samiec stanowi symbol męskiej energii seksualnej, ale jego mięso jest twarde i odznacza się bardzo silnym zapachem. Zwierzę to ma ciekawy zwyczaj tarzania się we własnym moczu po to, by przyciągnąć samicę; to naprawdę iście po męsku! W związku z powyższym ludzie wolą zajadać delikatne małe koźlątka, niewinne i pełne wdzięku, ale zostawiam ten temat, bo Robert Shekter zagląda mi przez ramię. (Robert tak bardzo kocha te zwierzęta, że specjalnie kupił farmę w Alpach i przygarnia stare lub chore kozy. Po jego śmierci mam zamiar zrobić gigantyczne asado* i zaprosić na nie wszystkich moich wydawców). Królik: Głupi brat zająca, nieśmiałe zwierzątko o miękkiej sierści, wzbudzające natychmiastową sympatię, póki żyje; natomiast podane na stół, przypomina wyglądem naszego ulubionego kota. Odznacza się silnym zapachem, dlatego należy go dokładnie umyć z wierzchu i wewnątrz wodą z octem, wypłukać, osuszyć i skropić cytryną, a dopiero potem przyrządzać. Wieprzowina i baranina: Zapomnijcie o nich, to nie afrodyzjaki. Jądra: Od niepamiętnych czasów członki niektórych zwierząt cieszą się sławą stymulantów. Kobiety tego nie jadają. Mężczyźni owszem, lecz dostają drgawek, gdy tylko skojarzą sobie zawartość talerza z własną anatomią. Freud jakoś nazwał ten kompleks, ale w tej chwili nie pamiętam jak. W Azji preferuje się jądra małpie, w Ameryce bycze, gdzie indziej - baranie i koźle. W Stanach Zjednoczonych ten specjał nosi nazwę górskich ostryg (Rocky Mountain Oysters). Starannie posiekane i ugotowane nie wyglądają wcale na to, czym są, ale mimo wszystko nie mów nic, dopóki zaproszeni goście tego nie przełkną.
*
pieczone mięso 104
Wątroba i nerki, wołowe lub baranie: Potrawa często spotykana w każdej francuskiej czy hiszpańskiej restauracji; ratują od katastrofy kuchnię angielską dzięki sławnemu steak and kidney pie, jednemu z nielicznych oryginalnie brytyjskich dań, które dają się zjeść z przyjemnością, a nie tylko wtedy, gdy jesteśmy w stanie najwyższej konieczności. Dawniej wierzono, że ośrodkiem energii i życia jest wątroba, a nie serce, jak zakłada się obecnie, dlatego też wątrobie niektórych zwierząt przypisywano właściwości afrodyzjaku. Nie wszystkim to smakuje. W sprzedaży znajduje się ekstrakt z wątroby w tabletkach dla tych, którzy chcą skorzystać z jej dobrodziejstw, nie narażając się na cierpienia związane z jej konsumpcją. W jednej z powieści Philipa Rotha, Kompleksie Portnoya, młody bohater masturbuje się za pomocą surowej wątroby, którą jego matka przeznaczała na kolację. Nie jest jednak konieczne uciekać się do aż takiej ostateczności, są inne sposoby, by ją dobrze przyprawić.
Poza wszelką klasyfikacją Żółw: Jest to wprawdzie zwierzę morskie, ale trudno mi je traktować jak ryby i frutti di mare. Mam w domu żółwia lądowego. Jest to stworzenie całkowicie pozbawione wdzięku, którego zachowanie, jak na mój gust, zbyt jest nacechowane filozofią zen, przez co nie czuję do niego szczególnej sympatii, aczkolwiek nie uważam również, żeby zasługiwało na zakończenie żywota w zupie. A gdyby nawet ten szalony pomysł przeszedł mi przez myśl, trudno byłoby mi go zrealizować, ponieważ żółw zaszywa się w trudno dostępnych miejscach i pojawia się tylko od czasu do czasu jak ospałe widmo. Na samą myśl, że miałabym wykorzystać chwilę jego nieuwagi, by jednym pociągnięciem obciąć mu głowę i wydobyć ciało ze skorupy, dostaję torsji. Na szczęście można kupić pokrojone żółwie mięso w puszce. Zielonkawe mięso ma odpychający wygląd wydaje się na wpół zgniłe - lecz uchodzi za smaczniejsze i wykwintniejsze niż to białe. Na Tajwanie nie brak restauracji, gdzie trzyma się żółwie w akwariach, a węże w skrzyniach. Klient wybiera, kucharz w jego obecności ucina łeb i wlewa krew do mocnego alkoholu z cukrem. Podczas gdy klient raczy się tym koktajlem, kucharz przygotowuje żółwia w rosole czy pieczonego węża, danko tak podniecające, że nierzadko przy samej restauracyjce znajduje się kilka wolnych pokoi - obecność kobiet wliczona jest w menu, żeby było gdzie spalić kalorie. Wenus, boginię miłości, przedstawiano jako amazonkę dosiadającą żółwia; wzniesiona głowa zwierzęcia symbolizowała fallus. Afrodycie Porne, w starożytnej Grecji patronce prostytutek, towarzyszył gąsior, którego długa szyja była dość optymistyczną alegorią męskiego członka. A Leda obejmująca swego lubieżnego łabędzia ... ale 105
dość, wystarczy już tej mitologii. W krajach Wschodu mięso żółwia jest wysoce cenione ze względu na swe podniecające właściwości. Było wręcz obowiązkowym daniem na starożytnym chińskim dworze: przypuszczano, że podobnie jak zupa z jaskółczych gniazd, może rozpalić podupadłą energię i apetyty imperatora. Tak Et propos, gniazda te można zdobyć przede wszystkim w Malezji, w jaskiniach, gdzie składa jaja pewien gatunek jaskółek. Ptaki budują tam gniazda z morskich alg zlepionych wydzieliną podobną do śliny. Żeby zdobyć świeżo zlepione gniazda, tubylcy wspinają się po ciemku po oślizgłych skałach, pomagając sobie bambusowym kijem. Ryzykują nie tylko skręcenie karku przy upadku, ale również spotkanie z jadowitym zwierzęciem czy rozzłoszczoną jaskółką, niemniej jednak interes ten jest niezwykle dochodowy, na świecie bowiem nie brak mężczyzn, którzy zwątpili w swą męskość. Przed wysłaniem towaru na azjatyckie rynki, gdzie nabywcy płacą prawdziwą fortunę za kilka gramów tego wątpliwego afrodyzjaku, gniazda czyści się, sprasowuje i pakuje. Ślimak: Nie wiem, dlaczego ślimaki są tak cenione. Żywe mają odpychający wygląd, a ugotowane smakują ziemią i czosnkiem. Cieszą się sławą erotycznego przysmaku tylko dlatego, że wyglądem przypominają łechtaczkę, pojawiającą się i znikającą pośród fałdek kobiecych intymności, jednakże to porównanie wydaje mi się obraźliwe. Moje ciało nie kryje w sobie nic, co przypominałoby ślimaka, i sądzę, że ciała większości moich przyjaciółek też nie. Żaba: Jadalne są tylko udka, które mają smak mdłego kurczaka, dlatego też obsypuje się je mnóstwem przypraw. Kiedy chodziłam do szkoły, musiałam, podobnie jak setki nieszczęsnych rówieśników, ćwiartować te płazy na lekcjach przyrody, żeby sprawdzić jakąś tam teorię o prądzie elektrycznym. Chodziło chyba o to, że po śmierci zwierzątko nadal skakało, lecz nie mogliśmy tego sprawdzić. Spędziłam bezsenną noc, siedząc na łóżku, patrząc w ciemność i myśląc o potwornym doświadczeniu czekającym mnie następnego dnia. Przyszłam do szkoły wcześniej, wsunęłam się po cichu do laboratorium, wykradłam żaby i wypuściłam na wolność w szkolnym ogrodzie. Jeżeli też macie miękkie serca, kupcie żabie udka obrane i gotowe do przyrządzenia (przynajmniej cztery na osobę, to znaczy dwa zamordowane zwierzątka na każdego biesiadnika), bo jeżeli będziecie musieli najpierw zabić żaby, potem obciąć im nogi, oczyścić je i obrać ze skóry, najprawdopodobniej zrobi Wam się niedobrze i przez tydzień będą Was dręczyć wyrzuty sumienia. W takim przypadku zalety tej potrawy jako afrodyzjaku będą żadne.
106
Żigolo Mężczyźni będący na utrzymaniu kobiet należą do tak samo starej tradycji jak konkubiny i kurtyzany, tyle że mniej o nich wiadomo. Ta praktyka, bardziej powszechna, niż nam się wydaje w naszej części świata, stała się składnikiem tradycyjnej kultury w Azji, gdzie przez wieki arystokratyczne damy zatrudniały młodych chłopców jako swoich służących, choć wiadomo było, że robiły to tylko po to, by zaspokajać swe erotyczne zachcianki. Odkąd wynaleziono samochód, najczęstszym stanowiskiem żigolo była posada szofera. Jednak w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat owi utrzymankowie, podobnie jak gejsze, nikną w odmętach kapitalizmu, zamiast nich zaś pojawiają się tak zwani niezależni profesjonaliści. A jeszcze niedawno, w XIX wieku we Włoszech, oficjalny kochanek, tolerowany przez męża dopóty, dopóki działał dyskretnie, zwał się cicisbeo. Właściwie czemu nie? W owych czasach małżeństw nie zawierano bynajmniej z romantycznych pobudek; stanowiły one rodzaj umowy społecznej i finansowej. O miłości w tej umowie nie wspominano. "Kobieta wychodzi za mąż po to, by nienawidzić. Dlatego prawdziwy kochanek nie powinien w ogóle wspominać o małżeństwie, ponieważ być kochankiem oznacza pragnąć być kochanym, a chcieć być mężem oznacza pragnąć być nienawidzonym" - pisała w XVII wieku Madeleine de Scudery. Skoro mężowie posiadali kochanki - we Francji zwane maitresses - a wielu z nich także mnóstwo pozamałżeńskich dzieci, ich własne żony mogły w zamian szukać miłości w ramionach innych. Dzisiaj każda kobieta, będąca w stanie opłacić tego rodzaju usługi, może wynająć na kilka godzin doświadczonego kochanka, żeby zapewnił jej rozkosz, higienę i całkowitą dyskrecję. Ci młodzi ludzie, najczęściej heteroseksualni, są biegli w miłosnych usługach, jakie znakomitej części mężów nawet nie przeszłyby przez myśl. Całe ich życie toczy się wokół narzędzia ich sztuki, to jest ciała, które muszą utrzymywać w zdrowiu i atrakcyjności fizycznej. Obce są im codzienna ciężka praca, cierpliwe ciułanie grosza, którego ciągle mało, jak również zadufanie, typowe dla władzy, czy wyrzuty niespokojnego sumienia, mogą zatem przeznaczać swoją energię i czas na uświęcone zabiegi wokół cielesnych rozkoszy. Używam określenia: "uświęcone", ponieważ wywodzi się to z filozofii tao, wedle której stosunek seksualny dwóch osób symbolizuje zespolenie się bóstw w akcie stwarzania wszechświata, aczkolwiek wątpię, żeby żigolo, którzy w Japonii czy gdziekolwiek indziej kuszą kobiety, w ogóle słyszeli o tao albo chociaż o
107
czymś podobnym. Mój dobry przyjaciel Miki Shima, znakomity japoński lekarz, do którego udaję się, kiedy chcę uzyskać poradę medyczną albo informacje o wszystkim, co egzotyczne, utrzymuje, że te współczesne męskie prostytutki z jego kraju zwykle zapamiętują dużą część shunga, czyli dawnych podręczników erotyzmu, zwanych książkami do poduszki, ponieważ trzymano je w szkatułkach z laki, na których eleganckie damy opierały w nocy karki, żeby nie zniszczyć fryzury. Ilustracje z shunga mogą się wydać brutalne osobom, które mają z nimi do czynienia po raz pierwszy: przedstawiają one pary zaplątane w szaty, z pracochłonnymi fryzurami i niemal idiotycznym wyrazem rozkoszy na twarzach, wyposażone w ogromne, groźne organy seksualne i uprawiające miłość w nader interesujących pozycjach. Gdy już oko się do tego przyzwyczai, okazuje się, że shunga są niezwykle pouczające. Mimo że większość kobiet zadowala się dwoma lub trzema klasycznymi wariantami, azjatyccy luksusowi żigolo są w stanie zaoferować za odpowiednią opłatą pełny ich repertuar: "galopującego konia", "jaspisowy flet", "kaczki mandaryna", "parę jaskółek" oraz inne akrobacje o dłuższych nazwach, których nie zdążyłam zapisać w trakcie rozmowy. Doktor Shima przypomniał mi o znaczeniu stosowania diety dla utrzymania się w formie, co w tej profesji jest absolutną koniecznością, i opowiedział o mistrzu akupunktury, od którego on sam nauczył się najbardziej wyszukanych technik. Mężczyzna ów żył ponad sto lat, zachowując kompletne uzębienie, czarne włosy i codziennie zabawiając się z jakąś dorodną dziewczyną, a wszystko to dzięki żeń-szeniowi, który pochłaniał garściami, i wspaniałej zupie, na którą przepis Miki Shimie udało się zdobyć:
PODNIECAJĄCA ZUPA MISTRZA AKUPUNKTURY Dla dwóch osób należy umieścić w pięknej glinianej miseczce, z zachowaniem należytego ceremoniału: cztery kawałki koreańskiego czerwonego żeń-szenia, ćwiartkę drobno pokrojonego mięsa z kurczaka, dwie posiekane cebulki dymki, cztery plasterki świeżego imbiru, dwie łyżki czerwonego lub białego miso*. (W każdym mniej lub bardziej kosmopolitycznym mieście można zdobyć te ingrediencje w orientalnych sklepikach). Gotuj to wszystko na wolnym ogniu, aż kurczak zmięknie, a przez ten czas oddaj się lekturze erotycznego tekstu; na koniec dodaj pół filiżanki sake oraz sześć surowych krewetek, które powinny się gotować nie dłużej niż pięć minut, ponieważ inaczej stracą całą swą moc. Nie tylko w Japonii damy mogą podarować sobie odrobinę luksusu w postaci zawodowego kochanka na godziny. Kobiety interesu z Europy i USA, podróżujące w *
Japońska pasta z soi. 108
interesach, także korzystają z ich usług, ale o tym głośno się nie mówi. Informacje przekazywane są po cichu. Poznałam jednego z takich żigolo w hotelu przy lotnisku we Frankfurcie, gdzie czekałam na mój samolot do Indii, jeden z tych, które odlatują o najmniej stosownej porze. Przypuszczam, że anegdota byłaby pikantniejsza, gdyby chodziło o młodego Chińczyka z błyszczącym czarnym warkoczem i skośnymi oczami, eksperta w erotycznych praktykach tao; niestety, nie miałam aż tyle szczęścia. W moim przypadku był to dobrze zbudowany młodzieniec, blondyn w nieokreślonym wieku, ubrany w dżinsy, z plecakiem na ramionach i rakietą tenisową w ręku. Jego jasne oczy i trochę nieśmiały styl bycia natychmiast wzbudziły we mnie zaufanie, wydawał się bowiem młodym studentem. Zapytał mnie po angielsku, skąd przyjechałam, a usłyszawszy, że z Kalifornii, uśmiechnął się zachwycony; natychmiast poinformował mnie, że sam urodził się w Los Angeles, a obecnie pracuje jako model, żeby opłacić studia. Poszukaliśmy wolnego stolika i usiedliśmy, żeby napić się kawy i zabić czas rozmową. Po niespełna dziesięciu minutach zasugerował, żebym wynajęła pokój po to, by odpocząć, skoro mam jeszcze kilka godzin do odlotu, i zaoferował mi masaż z aromaterapią i "czymś jeszcze". Chyba spojrzałam na niego z łagodnym wyrazem twarzy naiwnej starszej pani, ponieważ zaczął mnie czarować jednym ze swych uśmiechów, tym razem bez cienia nieśmiałości, zapewniając, że jego taryfa wynosząca trzysta dolarów jest w takich przypadkach normą. Bez większych ceregieli zademonstrował mi kartkę papieru, której nie zdołałam odcyfrować, nie mając pod ręką okularów, ale zdaje mi się, że były to wyniki badania krwi. Nie jestem przyzwyczajona do kupnych pieszczot, poza tym wydało mi się grzechem wydawać taką sumę na egoistyczne zachcianki, skoro tylu ludzi na świecie potrzebuje wsparcia, tak więc najuprzejmiej, jak mogłam, odmówiłam, proponując w zamian, że go zaproszę na obiad. Wykorzystałam okazję, żeby go wypytać, najpierw ostrożnie, z obawy, by go nie urazić, potem, gdy zorientowałam się, że szczyci się swoją profesją odważniej. Podczas gdy ja starałam się jak najwolniej jeść swoją zupę, on, pożerając langustę, opowiadał mi, że nie zawsze jego klientkami są kobiety. "Na lotniskach łatwiej ujawniają się geje, ponieważ nikt ich nie zna. Nie wyobrażasz sobie, ilu prezesów korporacji i ojców rodzin korzysta z moich usług", pochwalił się. Woli jednak kobiety, mimo że wymagają więcej zaangażowania i czasu, powiedział, ponieważ zostawiają sute napiwki. Śmiejąc się, wyznał mi, że często nie rozumieją podstawowych reguł tego typu transakcji, zapominają, że płacą, i zależy im na zrobieniu dobrego wrażenia; niektóre posuwają się wręcz do udawania, że osiągają rozkosz, żeby go nie zawieść: oszustwo, które on musi natychmiast demaskować, ponieważ w grę wchodzi jego reputacja i nie 109
może pozwolić na to, by klientka zalewała go matczynymi czułościami, a na koniec odchodziła niezaspokojona. Szybko zaczął się ze mną nudzić i jego spojrzenie błądziło po jadalni w poszukiwaniu kogoś, kto byłby bardziej niż ja skłonny skorzystać z jego usług i wyasygnować odpowiednią sumę, tak więc dyskretnie położyłam na stole dwudziestodolarowy banknot. Wziął go tak elegancko, że zarumieniłam się ze wstydu, iż nie dałam mu więcej. Chciałam się dowiedzieć, jak sobie radzi, gdy trafia na osobę niesympatyczną, taką, która nie wywołuje pokusy, ale raczej zażenowanie. Odpowiedział, że kiedy pozuje jako model przed aparatem fotografa, wykonuje swoją pracę, nie analizując emocji. W tym przypadku nie jest inaczej, wyjaśnił, oferuje usługę, a klient przystaje: prosta i czysta operacja handlowa.
"A jeśli pewnego dnia nie zadziała ci... to znaczy, jeśli nie będziesz mógł tego zrobić?" - zapytałam zmieszana. Spojrzał na mnie spod oka z wyraźnym zdumieniem. Dla niego to było jak taniec: zręczność, nie impuls. Jako że już wówczas chodził mi po głowie
pomysł
tej
książki,
chciałam
wiedzieć,
czy
używa
jakichś
środków
podniecających, żeby utrzymać się w formie. Wyznał mi, że jeszcze nie, ale jego starsi koledzy od dawna łykają pigułki; zna nawet takiego, co wstrzykuje sobie lekarstwo w członek, dzięki czemu może dokonywać wyczynów jak naprawdę zakochany, choć czasem odczuwa tak ostre dolegliwości, że nie pamięta nawet, jak się nazywa. Wytłumaczył mi, że jego własna metoda na utrzymanie się w formie jest prosta: biega i podnosi ciężary, ponieważ bez sprawnego i umięśnionego ciała nie ma przyszłości w tej profesji; pali marihuanę, ale nie papierosy, gdyż wielu amerykańskim klientom przeszkadza zapach tytoniu, nie pije alkoholu w czasie pracy, unika napięć i mało myśli, żeby się nie zmęczyć. Innymi słowy, doskonały towarzysz na kilka godzin na lotnisku. "A jeśli chodzi o jedzenie? - zapytałam. - Słyszałeś może o podniecających właściwościach gniazd jaskółczych?". Nie wiedział, o czym mówię. Wspomniałam mu o
110
mojej niezawodnej zupie z leśnych grzybów, która podawana z odpowiednią częstotliwością jest afrodyzjakiem wręcz niebiańskim, ale ten młody człowiek nie miał zamiłowania do gotowania i zauważyłam, że konwersacja zaczyna go nużyć. Zanim wstał, zdążyłam jeszcze zapytać o rakietę tenisową. "Wzbudza zaufanie, a gdy interes nie idzie, wtedy zabieram kije golfowe - im nie można się oprzeć" - odparł. Podliczyłam, ile wyniosła langusta i napiwek, i wyszło mi, że lepiej bym zrobiła płacąc mu jego stawkę. Przynajmniej miałabym coś skandalicznego do opowiadania...
Chleb łaska Pańska Nie polecam pieczenia chleba, może się to przerodzić w niebezpieczną pasję. Kilka lat temu kupiłam zdumiewające urządzenie: sypało się weń mąkę, wlewało rozrobione drożdże i wodę, nastawiało się zegar, a na drugi dzień, dokładnie o oznaczonej godzinie, budził nas zapach świeżo upieczonego chleba. W jaki sposób zachodziło to przeistoczenie, do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą. Fatalne skutki szybko dały o sobie znać w postaci zwiększania się obwodu talii u dorosłych i upartej niechęci dzieci do odżywiania się proteinami i warzywami: żądały wyłącznie obwarzanków, bułeczek, rogali i innych smakołyków. W tej sytuacji zdecydowaliśmy zaprzestać posługiwania się tym urządzeniem. Przez kilka miesięcy stało porzucone w garażu, aż w końcu Harleigh, mój pasierb, ten od żałobnych tatuaży, wpadł na pomysł wymiany kilku części, przykręcenia kilku śrubek i wykorzystania go do produkcji czekoladowych herbatników z marihuany, z których sprzedaży w szkole osiągał krociowe zyski. Tak się skończyła moja jedyna próba pieczenia chleba w domu. Chleb, jak poezja, jest powołaniem nieco melancholijnym, przy którym najważniejszym wymogiem jest pozwolić dać wytchnienie duszy. Poeta i piekarz są braćmi w najistotniejszym zadaniu nakarmienia świata. Jeżeli upierasz się, Czytelniku, przy pisaniu wierszy i samodzielnym pieczeniu chleba, opuść ten rozdział, nie jest on bowiem przeznaczony dla Ciebie. Ludzie, odczuwający potrzebę spróbowania wszystkiego chociaż raz, prędzej czy później nie mogą oprzeć się
pokusie
upieczenia
chleba.
W
takich
przypadkach
sugerowałabym
zrekompensować jego kiepską jakość, co skądinąd normalne u osoby początkującej, przez nadanie bochenkom śmiesznych kształtów. To właśnie miałam na myśli, kiedy 111
podarowałam matce formę w kształcie II Santo Membro - tak się potocznie określa we Włoszech męski organ, nie wiem, czy przez arogancję, czy dla żartu. Kiedy jednak wyjęłyśmy chleb z pieca, okazało się, że jest zbyt wyrośnięty, i moja matka nie ośmieliła się go podać z obawy przed upokorzeniem osiemdziesięcioletnich dżentelmenów goszczących u niej na herbatce. W erotycznej kuchni chleb jest niezbędnym dodatkiem, pszenica bowiem uważana jest za afrodyzjak i symbol płodności, ale sam wypiek zajmuje długie godziny, które o wiele lepiej można spędzić w łóżku. Radzę kupować go w dobrej piekarni, bez poczucia winy, i zdecydowanie zrezygnować z wymagającej cierpliwości sztuki mieszenia ciasta, albowiem nie sposób ogarnąć wszystkiego w jednym życiu. W którymś opowiadaniu Guy de Maupassanta młoda służąca z mieszczańskiego domu wychodzi z koszem pod pachą, aby kupić poranne pieczywo. Przez okienko podgląda młodego piekarza, który zagniata ciasto, i w pamięci pozostaje jej obraz jego szerokich pleców, mocarnych ramion, skóry błyszczącej od potu i owych zmysłowych rąk mieszących i zagniatających ciasto na chleb z determinacją kochanka - takiego dotknięcia pragnęłaby zaznać ona sama. Ponieważ jest to opowiadanie o miłości, marzenie służącej spełnia się z nawiązką. Ilekroć widzę te wielkie wiejskie chleby, przypomina mi się piekarz z tego opowiadania i jego silne dłonie zanurzone w cieście i pieszczące jędrne ciało dziewczyny ... Są różne dłonie, jedne ciężkie i toporne, inne małe i silne; niektóre lekkie i bojaźliwe, inne duże i miłe, ale to co najważniejsze w akcie pieczenia chleba i akcie miłosnym, to intencja, która prowadzi dłoń. Najpopularniejszy chleb w Chile nazywa się marraqueta i ma kształt przypominający zewnętrzne kobiece organy płciowe; francuska bagietka - baguette - falliczna z wyglądu, zupełnie pozbawiona jest temperamentu: skromna, godna zaufania, niezawodna. Można ją zdobyć w każdym cywilizowanym mieście, choć nigdzie nie jest tak chrupiąca z zewnątrz i tak puchata wewnątrz jak w Paryżu. Jeżeli menu podpowiada inny rodzaj pieczywa, nie zwracajcie na to uwagi, bagietka zawsze uratuje Waszą reputację; wyjątek stanowią te potrawy, do których pożądane jest pieczywo umożliwiające jedzenie rękami, jak w przypadku egzotycznej kuchni wschodniej. Jedyną wadą bagietki jest to, że nie zawiera tłuszczu i w ciągu kilku godzin czerstwieje, dlatego też szanujące się francuskie panie domu kupują je dwa razy dziennie. Lecz od nikogo nie powinno się wymagać takiego poświęcenia; możecie odświeżyć pieczywo przez spryskanie wodą i podgrzanie przez kilka minut w zwykłym piekarniku. Jeżeli jest twarde jak kamień - trzeba je namoczyć w mleku i dać psu. Niech Wam nawet nie przyjdzie do głowy odświeżanie chleba w mikrofalówce: pęknie mu dusza, a jego znieważona istota przekształci się w gumę.
112
Tej nocy - jak wiele innych bez kochanka będę piekła chleb, w miękkiej masie ręce pogrążę po łokcie. Haiku Patrycji Donegan
Pamiętam kuchnię w pewnym klasztorze w Brukseli, gdzie byłam pełnym szacunku świadkiem tajemnego zespolenia drożdży, mąki i wody. Zakonnica bez habitu, o plecach godnych portowego tragarza i delikatnych dłoniach baletnicy, przekładała ciasto do okrągłych i prostokątnych form, przykrywała każdą z nich pranymi po tysiąckroć białymi serwetami i odstawiała do wyrośnięcia pod okno, na wielki drewniany stół pamiętający czasy średniowiecza. Podczas gdy była pochłonięta pracą, w drugim kącie kuchni dokonywał się zwykły codzienny cud z mąki i poezji, zawartość form nabierała życia i w powolnym i zmysłowym procesie rozwijała się pod owymi białymi serwetami, które niczym dyskretne prześcieradła okrywały nagość bochenków. Surowe ciasto rosło wśród tajemnych westchnień, poruszając się delikatnie, pulsując jak ciało kobiety w miłosnym oddaniu. Kwaśny zapach fermentującej masy mieszał się z intensywną i pełną życia wonią świeżo upieczonych chlebów. A ja, siedząc na ławeczce penitentki, w ciemnym kącie tej olbrzymiej kuchni o ścianach z kamienia, pogrążona w cieple i zapachach tego misterium, płakałam, nie wiedząc czemu...
113
Morskie stworzenia Biskup Burchard de Worms opowiada w swojej książce De poenitentia decretorum o ciekawej praktyce erotycznej, która, rzecz jasna, wiodła grzesznice prosto w otchłań piekielną: kobieta wsuwała sobie w intymne części ciała żywą rybę (niewielką, jak sądzę), a gdy ta pożegnała się z życiem, przyrządzała ją i podawała mężczyźnie swoich marzeń. Prawie wszystkie wodne stworzenia, z wyjątkiem wieloryba, fok i delfinów wspaniałych oceanicznych ssaków, które nie zasługują na to, by zakończyć swój żywot na patelni - są afrodyzjakami: węgorz, tuńczyk, korwina, turbot, łosoś, sardynka, śledź, pstrąg i tak dalej, i tak dalej. Stworzenia morskie są bogate w witaminy, minerały i białko, mają
mało
tłuszczu,
wspaniały
smak
i
zapach
przywołujący
wspomnienie
najintymniejszych aromatów ludzkiego ciała. Być może najbardziej kontrowersyjną rybą jest fugu. Miałyśmy z Panchitą niejakie wątpliwości, czy wspominać o niej w tej książce, ponieważ nie jest smakołykiem, który dałoby się przyrządzić w domu. Co gorsza, poza Japonią nigdzie nie można jej dostać. Zawiera potężną truciznę, na którą nie ma antidotum; podana nawet w minimalnej dawce, natychmiast paraliżuje najbardziej nieulęknione serce i opróżnia płuca z najlżejszego tchnienia, powodując śmierć. Kucharze wyspecjalizowani w przyrządzaniu tej ryby potrafią ją właściwie oczyścić, pozostawiając taką ilość jadu, która wywoła zaledwie niektóre z objawów i wprawi w erotyczne podniecenie, nie powodując śmierci. Tak czy owak, w samej Japonii umiera z powodu spożycia fugu około pięciuset osób rocznie. Sama nigdy nie pragnęłam jej spróbować; miałam dość udręk w swoim życiu i więcej nie potrzebuję. Innym japońskim afrodyzjakiem jest "żywe sashimi", którego opisu ze względu na naukową skrupulatność nie mogę pominąć, choć na wspomnienie tego dania dostaję koszmarnych dreszczy. Jeżeli zaliczacie się do fanatycznych miłośników zwierząt, nie czytajcie tego fragmentu). Przynoszą Wam na stół zdrowy, srebrzysty okaz, wyjęty wprost ze zbiornika z wodą i jeszcze żywy; nie przeczuwa on nawet swojej karmy i jeszcze nie wie, że wkrótce znajdzie się w agonii. Wówczas kucharz, który zazwyczaj ma czoło przepasane białą chustą i złowieszczy wyraz twarzy, wita się z biesiadnikami krótkim gestem, wyciąga zza pasa kilka ostrych jak brzytwa noży, wprawia je w swoisty taniec, postępując cztery kroki rodem wprost ze wschodnich sztuk walki, tnie nimi powietrze przy akompaniamencie świstu godnego żmii, po czym przystępuje do krojenia ryby w cieniutkie plasterki, nie odbierając jej przy tym życia. Każdy kawałeczek jest następnie zręcznie oddzielany pałeczkami i smakowany z sosem sojowym. Za każdym cięciem nieszczęsna ryba skręca 114
się, jakby poraził ją prąd elektryczny. Krańcowym przeciwieństwem tego okrutnego obyczaju jest piękna japońska opowieść Zimna ryba, napisana przez panią Onogoro na początku XI wieku. Hanako, piękna, choć płocha dziewczyna, miała skrupulatnego i schludnego kochanka, który lubił kochać się w rękawiczkach. Zanim jej dotknął, osobiście pilnował jej kąpieli i wymagał, żeby szorowała się pumeksem od stóp do głów, depilowała do ostatniego włoska i mydliła każdą fałdkę i otwór swego smukłego ciała; wszystko to bez jednego czułego słowa czy komplementu dla jej wdzięków. W ogrodzie Hanako znajdował się natomiast staw, w którym żył ogromny, czcigodny karp. Pomimo swoich czterdziestu lat, stara ryba nie miała żadnej z przywar pedantycznego kochanka Hanako, wręcz przeciwnie, była silna jak atleta i pełna szacunku, innymi słowy taka, jacy powinni być dobrzy kochankowie. Nic dziwnego więc, że Hanako wolała towarzystwo karpia. Miała zwyczaj siadać na brzegu stawu i przywoływać rybę po imieniu, a ta wypływała na powierzchnię, żeby się z nią bawić. Pewnej nocy, po higienicznych pieszczotach mężczyzny w rękawiczkach, Hanako wyszła do ogrodu i siadła nad stawem, zalewając się łzami. Słysząc jej łkania, karp wypłynął i zbliżywszy się do omdlałej, muskającej powierzchnię wody dłoni dziewczyny, zaczął ssać swymi silnymi wargami każdy z jej palców. Hanako poczuła, że dostaje gęsiej skórki i że napełnia ją nieznane uczucie zmysłowej rozkoszy, wstrząsając całą jej istotą. Zanurzyła w wodzie stopę, a karp z takim samym oddaniem całował jej palce, a potem drugą dłoń i drugą stopę. Hanako zanurzyła się głębiej w wodzie, a wtedy karp srebrzystymi łuskami na brzuchu zaczął ocierać się o jej skórę. Hanako zrozumiała zaproszenie i pogrążyła się cała w błotnistym stawie, otwarta i biała jak kwiat lotosu, a zuchwały karp krążył wokół niej, nie szczędząc jej czułości i pocałunków, aż rozwarła nogi i poddała się jego pieszczotom. Wdmuchiwał strumyki wody w najbardziej wrażliwe zakamarki jej ciała i tak krok po kroku zdobywał ją i prowadził po drogach najbardziej wysublimowanej rozkoszy; rozkoszy, jakiej Hanako nigdy nie zaznała w ramionach żadnego mężczyzny, a zwłaszcza kochanka w rękawiczkach. Później obydwoje odpoczywali zadowoleni, pływając w stawie pod wścibskim światłem gwiazd. (Tylko kobieta mogła wymyślić tego rodzaju opowieść...). Być może syntezą wszelkich przysmaków, które można przygotować z ryb, jest cudowna marsylska zupa rybna, bouilIabaisse, według jednej z wersji wymyślona przez Wenus w celu sprowokowania Wulkana do nowych, bardziej ognistych wyczynów miłosnych, według innej, bardziej chrześcijańskiej - podsunięta przez anioły trzem Mariom z Ewangelii. Najlepsze miejsce na kuli ziemskiej do spróbowania tej zupy to portowe knajpki w Marsylii. Szczęśliwi sybaryci, którym dana została taka okazja. Mnie osobiście 115
nigdy się nie przytrafiła, tego dnia bowiem, gdy, jedyny raz w życiu, włóczyłam się po Marsylii, miałam plecak na ramionach i ani grosza przy duszy. Na szczęście nie wiedziałam wówczas o istnieniu tego kulinarnego cudeńka i czułam się usatysfakcjonowana parówką i chlebem. Piszę o bouilIabaisse, opierając się na informacjach oraz na podawanych z ust do ust opowieściach o piratach i żeglarzach, które obiegły siedem mórz, nim doszły do moich uszu. Nie
znając
jej
prawdziwego
smaku,
zadowalam
się
zbędnymi
teatralnymi
imitacjami, które zwykle pojawiają się w menu przybrzeżnych restauracji. Jak łatwo się domyślić, istnieje tyle odmian zupy rybnej, ile jest portów na wybrzeżach każdego kontynentu; jeden z pierwszych przepisów zapisanych w historii datuje się z II wieku, z okresu apogeum Cesarstwa Rzymskiego. W naszej książce, w rozdziale dotyczącym zup, zamieściliśmy jeden przepis, ale Panchita, zdecydowanie bardziej stanowcza niż ja, postanowiła umieścić tu również prawdziwą bouillabaisse. Udała się więc do Europy pod pretekstem wydobycia sekretu od najznakomitszego kucharza, jakiego zdoła znaleźć. Z Chile poleciała do Paryża i Londynu, gdzie przez dwa tygodnie robiła ekstrawaganckie zakupy, a przejeżdżając pospiesznie przez Marsylię, uczyniła wszystko, by zdobyć upragniony przepis. Jak to osiągnęła - to sekret, którego nie wyjawi, póki żyje jej mąż. Wystarczy powiedzieć, że przygotowuje wywar z różnych gatunków ryb, a gdy dokonają się tajemnicze procesy gorąca i miłości, powstaje zupa godna podniebienia bogów z Olimpu, najprawdziwsza bomba wypełniona afrodyzjakami. Dodatkową zaletą tej potrawy jest i to, że jeżeli składniki przygotuje się wcześniej, samą zupę robi się w piętnaście minut. Poniższy przepis pozwala przygotować porcję zbyt obfitą dla jednej pary, polecam go raczej na orgię w towarzystwie sześciu biesiadników, tym bardziej że trzeba podać zupę, jak tylko się zagotuje. Nie starczy zatem czasu, by większa grupa bachantów zorganizowała się, uspokoiła i usiadła do stołu.
116
BOUILLABAISSE Zupę tę przygotowuje się na wybrzeżu, ponieważ wymaga ona sześciu gatunków świeżo złowionych ryb, które należy umyć i bezceremonialnie pokroić w duże kawałki, odrzucając ogony, głowy i inne części, mało apetyczne dla nieśmiałego oka. W żeliwnym garnku, czarnym i brzydkim, trzeba podsmażyć na dwóch trzecich filiżanki dobrego oleju roślinnego trzy posiekane ząbki czosnku. Następnie jednym ruchem wrzucamy trzy duże, obrane i pokrojone pomidory, szczyptę szafranu i łyżeczkę cukru, tylko z poszanowania dla przesądu, gdyż smak jest niewyczuwalny. Oczywiście także sól i pieprz. Wlewamy osiem filiżanek wody oraz jedną wytrawnego białego wina dobrej jakości (niech Wam się nie wydaje, że skoro będzie rozcieńczone rosołem, to może być kiepskiego gatunku). To wszystko doprowadzamy do wrzenia na silnym ogniu. Gdy wywar się zagotuje, wlewamy jeszcze dwie trzecie filiżanki oleju i wrzucamy kawałki ryb, poczynając od najtwardszych, które muszą się gotować około dziesięciu minut, kończąc na miękkich, nie wymagających gotowania dłuższego niż przez pięć minut. I wreszcie podajemy tę wiejską, podniecającą zupę na dużych ceramicznych talerzach. W Marsylii czysty rosół serwuje się oddzielnie z croutons, ale to kłopotliwe: najlepiej podać wszystko razem z kromką wiejskiego chleba albo z niezawodną bagietką.
ODA DO ZUPY Z WĘGORZA Chilijski odpowiednik bouillabaisse nosi nazwę zupy z węgorza. Jest to zupa równie podniecająca i smaczna, za to mniej skomplikowana. Jak orzekła moja matka, nie warto było jechać do Marsylii. Żeby zrobić rosołek, nie trzeba aż pięciu gatunków ryb: wystarczy jeden spory kawałek congrio - ogromnego węgorza z chłodnych mórz - i sprawne dłonie skromnej kucharki albo też zmysłowe wiersze zapalonego bonvivanta. Oto przepis chilijskiego poety Pabla Nerudy: W burzliwym morzu Chile żyje różowawy congrio, gigantyczny węgorz o śnieżystym mięsie. W garach chilijskich zaś, na wybrzeżu, 117
narodziła się treściwa i soczysta, smakowita, zupa. Zanieście do kuchni oprawionego węgorza, jego plamista skóra schodzi niczym rękawiczka i oczom jawi się wówczas morskie grono, miękki węgorz jaśnieje już obnażony, skory do zaspokojenia naszego apetytu. Teraz weź czosnek, wpierw popieść ową cudowną kość słoniową, powąchaj jego woń rozszalałą, następnie pozwól, by czosnek posiekany opadł pośród cebuli i pomidorów aż cebula nabierze złocistego koloru. W tym samym czasie na parze gotują się wspaniale krewetki a kiedy już są kruche, kiedy smak się przetrawił w sosie stworzonym w sosie 118
oceanu i z jasnych wód płynących ze światła cebuli, wówczas niech węgorz wypłynie i zanurzy się w chwale, niech w garze się usmaży, zewrze i nasączy. Teraz jedynie trzeba pozwolić opaść na strawę śmietanie niczym gęsta róża i ogniowi powoli przekazać ów skarb, do czasu gdy w sosie podgrzeją się wszystkie esencje Chile, a na stół przybędą poślubione właśnie smaki morza i ziemi byś w tej właśnie potrawie mógł zaznać nieba. Oda do rosołu z węgorza Pabla Nerudy (przełożył Carlos Marrodan Casas)
Więcej o wodnych stworzeniach Andrea, moja przyjaciółka z Kalifornii, pulchna, piękna syrena, zawsze w dobrym humorze, twierdzi, że obieranie kalmarów jest przeżyciem zmysłowym. Chyba tylko dla kogoś, kto lubi trzymać w dłoniach śliskie zwłoki. Andrea potrafi przekształcić każde
119
zajęcie w erotyczną przygodę. Skończyła kurs pływania z delfinami - niewinne praktyki, które stały się modne w epoce New Age, ponieważ przypuszcza się, że duchowe wibracje tych zwierząt leczą różne dolegliwości. W trakcie jednego z wodnych piruetów nasza syrena o mało nie została zgwałcona. Poczuła silne, gwałtowne natarcie na pośladki, potężny pocałunek na szyi, który rzucił ją w głąb basenu, a następnie coś na kształt strażackiego węża, co rozrywało na strzępy jej kostium kąpielowy. Dwóch strażników wydobyło ją z wody na wpół utopioną i kiedy psotny uwodziciel wykonywał dwa olimpijskie przewroty, utrzymując równowagę ogonem, ona miotała się naga w sieci ku zdumieniu innych uczestników kursu. Tak bywa, kiedy kąpiemy się z nieznajomymi. Moja przyjaciółka nie otrząsnęła się z tej przygody: samo wspomnienie niesamowitej męskości delfina, przy której organy innych ssaków budzą śmiech, nie pozwala jej zasnąć. Uważa się, że morskie mięczaki i skorupiaki, zwłaszcza ostrygi, mają właściwości afrodyzjaku. Słowo "afrodyzjak" pochodzi od imienia greckiej bogini miłości, Afrodyty, zrodzonej z morskiej piany po tym, jak Chronos wykastrował swego ojca i wyrzucił genitalia do morza; dość to wyszukany sposób zapłodnienia, ale w tym przypadku zadziałał i piękna Afrodyta została spłodzona w pianie fal. Na sławnym obrazie Botticellego Narodziny Wenus bogini wyłania się z morza odziana tylko w swe długie włosy, stojąc w muszli skorupiaka wdzięcznie zwanego gdzieniegdzie wenerą, a potocznie - przegrzebkiem. Frutti di mare odznaczają się delikatnym smakiem i nie wymagają skomplikowanej ani długiej obróbki; wiele z nich podaje się na surowo z pieprzem, cytryną i odrobiną kolendry. Poza tym, ze względu na to, że rzadko kiedy mają wyraziste oczy i słyszalny głos, wydaje się, że brak im duszy, i nie tak znowu żal je zjeść. W przypadku krabów i langust, które wrzuca się żywcem do garnka z wrzącą wodą, gdzie giną cierpiąc katusze, kucharz zasługuje na karę. Frutti di mare, zwłaszcza małże, oskarża się o zbyt dużą zawartość cholesterolu, ale nie należy się tym przejmować, to kolejna północnoamerykańska obsesja, o której reszta świata nie ma pojęcia. Wspomnijcie o tym Włochowi czy Francuzowi, a zobaczycie, jaką zrobi minę. Największą wadą frutti di mare jest to, że mogą wywołać reakcje alergiczne, a jeżeli nie są świeże - ciężkie zatrucia, ale przecież w końcu na coś trzeba umrzeć. Niektóre, na przykład ostrygi, trudno wyjąć ze skorupek, inne mają nieco odpychający wygląd, na przykład ośmiornice. Najdziwniejsze stworzenia pochodzące ze słonych wód jadłam na statku podczas podróży po morzach na południe od Chile: choro-zapato, gambas de cola redanda, jaiva mora i jaiva peluda, lapas, culengue, piure i wiele innych. Żeglowaliśmy między opuszczonymi wysepkami i mitologicznymi wybrzeżami, gdzie nigdy nie przestaje padać i 120
panoszy się nieprawdopodobna roślinność zimnej selwy. Przez kilka kolejnych dni statek płynął po otwartym morzu, a kilka następnych - przesmykami rozległego archipelagu, zmierzając w kierunku jednego z najpiękniejszych na świecie błękitnych lodowców w zatoce San Rafael. Od czasu do czasu dostrzegaliśmy na stromym brzegu osady przygnębione samotnością. Statek przybijał do nędznego mola, dźwięcząc syreną na przywitanie, i mieszkańcy osady zbiegali się, by świętować jedyny kontakt z odległą rzeczywistością, która, jak słyszeli, rozciąga się za horyzontem. Pierwsi podchodzili do statku odświętnie ubrani przedstawiciele miejscowych władz: burmistrz, pielęgniarka, jeśli była, ewangelicki pastor albo katolicki zakrystian, leczący dusze, oraz dumna nauczycielka ze swymi uczniami ubranymi na biało, ale z butami w ręku, żeby ich nie pobrudzić. Turyści schodzili na błotniste ulice, gdzie natychmiast gromadziły się wokół nich chude psy i dzieci, na początku nieco nieśmiałe, później chichoczące, ubogie, pełne godności, o niezapomnianych twarzach, sztywnych włosach, rączkach niespokojnych i szorstkich jak słodkie owady, ogromnych i mądrych oczach, policzkach wysmaganych nieubłaganym wiatrem. Tymczasem na pokład wchodzili mężczyźni, wnosząc na głowach wielkie kosze pełne świeżo złowionych frutti di mare i ryb. Czasami statek przerywał żeglugę pośród stalowych wód i wkrótce dostrzegaliśmy zjawiskową sylwetkę łódki z wiosłami, wyłaniającą się z mgły i podpływającą ku nam z ładunkiem, który uzupełniał nasze kuchenne zapasy. Dzięki skomplikowanemu systemowi sznurów i koszy na pokład wjeżdżały frutti di mare, na dół zaś zjeżdżały pieniądze i butelki pisca lub wina, przyjmowane przez rybaków ceremonialnie, z tą niewzruszoną kurtuazją typową dla najbiedniejszych Chilijczyków. Owego dnia my, turyści, tłoczyliśmy się na ostatnim pokładzie, szczelnie otuleni w grube poncha i kamizele ze zgrzebnej wełny kupione po drodze, zajadając surowe skorupiaki wprost z muszli i skorup: jeżowce, ostrygi, machas. Kapitan, sprytny południowiec o kanciastej sylwetce i imieniu greckiego pirata, rozdawał alkohol i wyjaśniał nam tajemnice tych dziwnych stworzeń, nigdy przedtem nie widzianych, jak na przykład picaroco, który wyglądem nie odróżnia się od brudnej skały. Znawcy rozpoznają go po wysuwającym się od czasu do czasu dziobie, za który ciągną, żeby urwać mu głowę i wydobyć kawałek mięsa, biały i wydłużony niczym jelito. Jedliśmy go na surowo, skąpanego w cytrynie, między jednym a drugim łykiem białego wina. Wymaga to odwagi. Ale teraz spójrzmy na listę najbardziej podniecających frutti di mare:
121
Jeżowiec: Pierwszy człowiek, który otworzył jeżowca i włożył go do ust, był chyba bardzo głodny. Już sam jego wygląd odpycha. Jeżowce jada się w Azji i Ameryce Południowej, gdzie uważane są za bardziej podniecające niż ostrygi, ale reszta świata patrzy na nie z odrazą. Jest to ciemna kula pełna kolców, w której środku znajdują się języki (w rzeczywistości organy płciowe), mięsiste, zmysłowe, koloru brzoskwini. Wydzielają intensywny zapach głębokiego morza i czegoś jeszcze... czegoś nieokreślonego, ale dosłownie erotycznego. Dla nieprzyzwyczajonych jeżowiec ma smak czystego jodu i soli; znawcom smakuje jak królewski kąsek. Dla mnie wiąże się ze sferą doznań zakazanych. Miałam wtedy osiem lat i byłam sama na plaży; z morza wyszedł rybak i poczęstował mnie jeżowcem. Potem zaprowadził mnie do lasu... ale to już inna historia. Kalmary i ośmiornice: Wydają się stworzeniami pozaziemskimi, ale stanowią nie lada smakołyk dla tych, którzy nauczą się je jeść. W Hiszpanii robi się potrawkę z ryżu, czarnego od barwnika dodanego doń kalmara, tak erotyczną, że byłoby nietaktem podać ją wdowom i zakonnicom. Krewetki, kraby, langusty i inne skorupiaki: Smaczne i dekoracyjne, pierwszorzędne afrodyzjaki. Również bardzo łatwe w przyrządzeniu. Należy je po prostu ugotować lub usmażyć, ale czasami trzeba mieć serce z kamienia, żeby je pozbawić życia. Languście na przykład trzeba związać nogi i zanurzyć ją głową we wrzątku, dopóki skorupa nie sczerwienieje, nie zwracając przy tym uwagi na jej ciche jęki. Biorąc pod uwagę, że niektóre z nich mają rozmiary szczura, nie jest to zadanie zalecane dla bojaźliwych ani panienek. Zanim zaproponujesz skorupiaki nowemu kochankowi, dowiedz się, czy nie cierpi na alergię. Wiele lat temu podałam krewetki mężczyźnie, którego próbowałam uwieść, ale kolacja nie zakończyła się amorami, tylko koszmarem. Pięć minut po przełknięciu pierwszego kęsa zaczął się po prostu dusić, spuchnięty język zwisał mu z ust, po skroniach spływał zimny pot, jednym słowem wyglądał jak makabryczny wisielec.
122
Małże i omułki: Są skromnymi krewnymi ostryg i tak jak one mogą być spożywane na surowo z cytryną, ale lepsze są w zupach, duszone, a także krótko pieczone w piekarniku we własnych muszlach, podane z dodatkiem tartego parmezanu, pieprzu i kilku kropli białego wina. Kształtem przypominają żeńskie organy płciowe. We Włoszech nazywa się je cozza, co również oznacza bardzo brzydką kobietę. Ostrygi: Piękna i frywolna Paulina Bonaparte została wysłana przez swego brata Napoleona na udawane wygnanie na Santo Domingo po to, by uciszyć plotki o jej skandalicznym prowadzeniu się w Paryżu. Podczas jej pobytu na tej wyspie upał, odległość i nuda nieustannie podniecały jej zmysły i poszukując ujścia dla lubieżności i rozdrażnienia, zainteresowała się czarnymi mężczyznami. Ta histeryczna i rozpieszczona kobieta słabego zdrowia, kąpiąca się w mleku, przesypiająca większą część dnia i zajmująca się wyłącznie swą urodą i strojami, miała zwyczaj wymykać się w nocy, żeby tarzać się z niewolnikami w plugawych pokoikach i wśród pocałunków i ukąszeń wyjmować ustami z ich ust kęsy prostego pożywienia biedoty, gdy tymczasem w pałacowej jadalni jej pobłażliwy mąż rogacz, generał Leclerc, spożywał wyszukane dania i najlepsze francuskie wina. Paulina wróciła do Europy z czterema afrykańskimi niewolnicami na swoje usługi oraz przystojnym i dobrze zbudowanym Murzynem, który co rano zanosił ją w ramionach nagą do wanny i podawał śniadanie: świeże ostrygi i szampana. Ostrygi to królowe wśród wszystkich afrodyzjaków, główne bohaterki każdej erotycznej kolacji zapisanej w literaturze czy na taśmie filmowej. Najlepiej jeść je na surowo, po skropieniu cytryną, co pozwala sprawdzić, czy jeszcze są żywe; martwe są niesłychanie toksyczne. Nieszczęsne ostrygi wiją się w cytrynowym kwasie ... Ich mięso powinno wydawać się sprężyste i nabrzmiałe, mieć kremowy kolor i pływać w przezroczystym i nie śmierdzącym płynie. Jeżeli kupisz je w skorupach, uprzedzam, że otwieranie wymaga siły i zręczności. Lepiej kupić już otwarte albo jadać w restauracji, gdzie kto inny zadał sobie trud ich przygotowania. Są tak cenione, że książę Lauzun, przed wyprowadzeniem na szafot, kazał sobie podać ostrygi i białe wino i podzielił się z katem. "Poczęstujcie się również, bo żeby wykonywać taki zawód, konieczna jest odwaga", powiedział mu. Przegrzebek (inaczej wenera): Jest okrągły i ma białe mięso, zwykle sprzedawane już po oczyszczeniu i gotowe do przyrządzenia. Jeśli znajdziesz muszle, dobrze jest zachować kilka na miłosne kolacje, bo można je nadziewać tak jak coquille St. Jacques, tak sławne we Francji. Uchowiec: W Chile nazywany wariatem, być może dlatego, że się go niemiłosiernie bije czymś twardym, żeby go zmiękczyć, a w ten właśnie sposób postępowano kiedyś z 123
chorymi umysłowo. Żyje w grubej muszli, przylepiony do skały, najczęściej w zimnych wodach. Łowienie go nie należy do przyjemności, trzeba bowiem zanurzyć się w lodowatej wodzie i zaopatrzyć w żelazny łom, żeby móc oderwać uchowca od skały. Ugotowanie go też wymaga nie lada umiejętności, a ten, kto ich nie posiada, z reguły kończy z twardym kawałkiem gumy w zębach. Jednak dobrze przyrządzony, ma wyborny smak. Często spotykany w kuchni chińskiej i japońskiej.
Harem Choć wydaje się to nieprawdopodobne, były kiedyś czasy bez telewizji. Urodziłam się w tej epoce i wychowałam, bawiąc się w dom szmacianymi laleczkami i czytając wszystko, co wpadło mi w ręce, szczególnie czasopisma, których mój dziadek nie cierpiał, a które w jakiś sposób przemycano do domu. W ten sposób przeczytałam w odcinkach wszystkie klasyczne powieści i niezliczone romantyczne historie, których większość umiejscowiona była w zamierzchłych epokach i egzotycznych miejscach. Jedyna, jaka pozostawiła ślad w mej pamięci, to tragedia angielskiego szlachcica, któremu tureccy piraci grasujący na Morzu Śródziemnym porwali narzeczoną. Autora prawdopodobnie zainspirowała historia Aimee de Rivery, francuskiej dziewczyny, kuzynki Józefiny Bonaparte, porwanej pod koniec XVIII wieku przez lewantyńskich piratów na pełnym morzu i sprzedanej jako niewolnica do haremu sułtana Abdula Hamida I. Po wielu przygodach bohater tej opowieści odkrył, że jego ukochana została kupiona do seraju sułtana, i postanowił ją uratować przy pomocy żydowskiego kupca, który cieszył się prawem wstępu na pałacowy dziedziniec, aby pokazywać swe przebogate tkaniny, aczkolwiek zawsze pilnie strzeżony i odseparowany od kobiet parawanami i zasłonami. Angielski szlachcic zgolił sobie brodę, przebrał się za odaliskę cały rozdział został poświęcony opisowi bamboszy wyszywanych perłami, złotego pasa, jedwabnych szarawarów, brokatowej kamizelki, welonów i klejnotów - i kołysząc biodrami niczym zmysłowa kobieta, osłaniając wstydliwie twarz welonem, zdołał oszukać olbrzymiego czarnego eunucha, posiadającego największą władzę w haremie. Dostawszy się do gineceum - tu następował kolejny długi odcinek traktujący o wystawnych pokojach, kobietach, łaźniach i ogrodach - odnalazł swoją narzeczoną dosłownie w ostatniej chwili, żeby zdążyć zapobiec zaprowadzeniu jej do łoża 124
zdeprawowanego sułtana, po czym obydwoje uciekli, przeskakując mury i myląc pogoń janczarów; wyczyn ten byłby niemożliwy w rzeczywistości, ale we mnie obudził nałogową skłonność do przesady i awanturniczego ducha. Któryż mężczyzna nie marzył o posiadaniu haremu? A któraż kobieta w skrytości ducha nie uważa, że to wcale nie taki koszmar? Mówię z perspektywy swego dojrzałego wieku, ponieważ kiedy miałam osiemnaście lat i zarabiałam na życie przepisywaniem danych statystycznych, nieustannie marzyłam, żeby być czwartą żoną jakiegoś arabskiego milionera, który doceniłby moje obfite biodra i pozwalał mi oddawać się pogryzaniu czekoladek i czytaniu powieści. Od pułapek wyobraźni uratował mnie feminizm. Wielcy malarze, tacy jak Ingres i Delacroix, wyidealizowali na swoich płótnach egzotyczną i tajemniczą piękność owych kobiet, zamkniętych jak luksusowe ptaki w złotych klatkach, których jedynym przeznaczeniem było spełnianie kaprysów pana i urodzenie mu potomków płci męskiej. W połowie zeszłego wieku, gdy otwarły się łatwe drogi na północ Afryki i Azji, wielu podróżników wracało do Europy, opowiadając niestworzone historie, które zapoczątkowały prawdziwą obsesję na punkcie Orientu w literaturze, sztuce i modzie. Męską wyobraźnią zaś tak zawładnęła idea haremu, że wielu dżentelmenów posiadających dość pieniędzy próbowało kupić czerkieskie niewolnice i zabrać je do Londynu lub Paryża, żeby zaprowadzić własną formę poligamii. Tak zwane ginecea albo haremy (po arabsku "zabronione" lub "chronione"), gdzie pod opieką eunuchów mieszkały kobiety odizolowane fizycznie i duchowo, istniały przez wieki w wielu miejscach, głównie w Chinach, Indiach i krajach arabskich, ale najlepszym przykładem był Wielki Seraj tureckiego sułtana, gdzie za murami mieszkało ponad dwa tysiące osób. Kiedy w 1909 roku, w wyniku zmian politycznych w kraju, zapieczętowane drzwi tego okazałego pałacu zostały w końcu otwarte, świat dowiedział się, że przez ponad czterysta lat żyły tam tysiące kobiet. Nie zachował się po nich żaden ślad. Nikt nie znał ich pochodzenia, nikt nie wie, jak umarły, zupełnie tak, jakby nigdy nie istniały. Alev Lytle Croutier w swej pasjonującej książce Harem, The World Behind the Veil wyjaśńia, że harem jest wynikiem kilku tradycji kulturowych i religijnych. Według żydów i chrześcijan Bóg stworzył mężczyznę na swe podobieństwo duchowe, ale kobieta jest ciałem i pokusą, zwierzęciem zdominowanym przez zmysłowość; jedynie dzięki mężowi może podźwignąć się z tego stanu. W systemie patriarchalnym mężczyźni cieszą się seksualną swobodą, której odmawiają kobietom. Jednak najbardziej restrykcyjny podział między obiema płciami ustanowił islam, który zmienił kobietę w więźniarkę, argumentując, że nie można jej ufać: jest uwodzicielska i zmienna z natury. W ten oto sposób winą za lubieżność charakteryzującą mężczyzn obarcza się kobietę. Haremu nie wymyślono po to, by chronić kobiety, jak mawiano, ale by zachować morale mężczyzn. 125
Muzułmanin może. mieć cztery legalne żony i nieograniczoną liczbę konkubin, w zależności od posiadanego majątku. Odzwierciedleniem ogromu bogactwa i władzy tureckiego sułtana był właśnie Wielki Seraj. W haremie królowała matka sułtana, po niej następowały żony, faworyty i na koniec odaliski lub służące. Konkubiny wysokiej rangi miały własnych służących, eunuchów i komnaty wyposażone w najbardziej wyszukane przedmioty zbytku, natomiast pozostałe miały do dyspozycji tylko sypialnie, nigdy jednak niczego im nie brakowało. Luksus prawdopodobnie nie rekompensował uwięzienia, ale czynił je znośniejszym. Niektóre kobiety urodziły się w pałacu, większość jednak pochodziła z targu niewolników, wiele porwano, inne zostały w dzieciństwie sprzedane przez własnych rodziców. Targ niewolników był jednym z tych miejsc, gdzie najczęściej przychodziłem. ( .. .) Do tego budynku, znajdującego się w najciemniejszej, najbrudniejszej i najbardziej zagmatwanej dzielnicy Kairu, wchodzi się ze swego rodzaju zaułka. ( .. .) Na środku dziedzińca wystawia się na sprzedaż niewolników, z reguły od trzydziestu do czterdziestu, prawie wyłącznie młodych, trochę dzieci. Scena fest z natury swojej odrażająca, jednak nie widziałem spodziewanej udręki i bólu, jak to sobie wyobrażałem, obserwując właścicieli ściągających z kobiet całą odzież - ciężkie, tkane okrycia - i wystawiających je na widok publiczności. William James Muller (1838)
Po sprzedaży kobieta znikała ze świata, zapominała o swej rodzinie i stawała się częścią skomplikowanego systemu hierarchii, faworyzowania i spisków haremowych. Nigdy nie wychodziła poza mury, z wyjątkiem rzadkich przypadków, a wtedy szczelnie zakryta od stóp do głowy, nawet w rękawiczkach. Pędziła życie w nudzie i niewiedzy, a czas jej płynął na dziecinnych zabawach lalkami i w zgadywanki, na słuchaniu bajek bądź spacerach po ogrodzie - z dala od nie dyskretnych spojrzeń. Jeśli była bardzo piękna, sprytna, miała szczęście i nauczyła się sztuki przypochlebiania się matce sułtana, wielkiemu eunuchowi i swemu władcy, dane jej było począć jego syna, przez co
126
podwyższała swoją kategorię· Po czym przez resztę swego krótkiego życia starała się bronić przed próbami zabójstwa i chronić swego syna, póki nie dorośnie. Najmniejszy błąd prowadził do egzekucji bez sądu: wielki eunuch osobiście pilnował, by wepchnięto ją w worek i wrzucono do morza. Podobne praktyki - nielegalne, ale akceptowane przez społeczeństwo - istnieją jeszcze w niektórych krajach: ojciec lub mąż może zabić kobietę za karę, jeżeli zhańbi rodzinę. Jednakże większość kobiet w seraju żyła dzień za dniem bez wzlotów i upadków, należąc do kategorii odalisek. Wiele słów poświęcono tym pięknościom ukrytym pod welonami - najpiękniejsze kobiety na targu niewolników były z góry przeznaczane dla sułtana lecz niewiele pisano o ulotności ich urody. Przez większą część dnia, siedząc po turecku, objadały się słodyczami i paliły opium i tytoń; zanim dobiegły dwudziestu lat, były grube, miały wykrzywione nogi i zepsute zęby, ale takie szczegóły nie występują w erotycznych fantazjach na temat haremu. Nie chodzi mi zresztą o obmawianie tych nieszczęśnic, mówimy przecież o afrodyzjakach. Najważniejszym zajęciem w haremie, poza sławną turecką łaźnią (haman), gdzie mogła się ujawniać cała zmysłowość, i intrygami, zajmującymi większą część życia tych kobiet, było jedzenie. Tam bierze początek tradycja kulinarna Turcji. Alec Lytle Croutier opowiada, że wykarmieniem tego tłumu kobiet, dzieci i eunuchów zajmowało się dwadzieścia kuchni i stu pięćdziesięciu kucharzy, których zadaniem było nieustanne przyrządzanie łańcucha potraw z mięs i warzyw, krążących na srebrnych i brązowych tacach, a także kawy po turecku, słodyczy i wszelkiego rodzaju ciasteczek. Nie pito alkoholu, zakazanego przez islam, tylko orzeźwiające napoje: lemoniadę, napary, perfumowaną wodę z cukrem oraz gorzkosłodki napój wyrabiany z jęczmienia. Za najlepszy afrodyzjak uważano bakłażany (sułtanowi podawano je codziennie) i jeszcze dziś dobre żony w Turcji chlubią się umiejętnością przyrządzania tego warzywa na przynajmniej pięćdziesiąt sposobów. Ulubionym przez wszystkich deserem były sorbety z dodatkiem korzennych przypraw, przygotowywane z kwiatów, owoców i lodu przywożonego na grzbiecie muła z odległych o siedemdziesiąt kilometrów szczytów gór. O każdej porze krążyły z rąk do rąk talerzyki z delikatnymi słodyczami, które przyrządzano z cukrowej masy, mąki, miodu, wody różanej i orzechów; na całym świecie znane są dziś pod nazwą tureckich delicji. Jako że nie było wiele do roboty, każdy posiłek trwał długie godziny z powodu ceremonialnej etykiety, której odaliski uczyły się od dzieciństwa. Jadło się palcami, subtelnie i wykwintnie, a po skończonym posiłku służący przynosili karafki perfumowanej wody do umycia rąk i haftowane ręczniki. Później kobiety odpoczywały, wpółleżąc na kanapach i poduszkach, paląc nargile i papierosy, których były wielkimi amatorkami. 127
Potraw dla sułtana próbował najpierw któryś z eunuchów, co miało zapobiec otruciu; tego samego wymagały najostrożniejsze faworyty z haremu. W Indiach i Chinach także znajdowały się luksusowe ginecea, gdzie wśród nieprawdopodobnego luksusu mieszkały uwięzione kobiety. Cesarze dawnych Chin i wysoko urodzeni, których było na to stać, mieli do dyspozycji liczne żony, towarzyszki i konkubiny. Pewien cesarz z dynastii Tang posiadał w swym haremie dwa tysiące kobiet i spłodził około pięciuset dzieci. Iście herkulesowy wyczyn... Każdej nocy po kolacji otrzymywał haremowe menu i wybierał jedną lub kilka towarzyszek łoża, nie zwracając uwagi na sprzeciwy (żadnego rozpraszania się słowiczym śpiewem czy grą w madżonga), gdyż dobrobyt narodu był mierzony liczbą poczętych dzieci: nie należało unikać patriotycznej powinności. By zapewnić sobie wigor i dobrą formę, miał do dyspozycji zespół lekarzy, mistrzów akupunktury i fachowców od afrodyzjaków, których zadaniem było podniecić go w każdy sposób istniejący w tysiącletniej tradycji. Jedzenie stanowiło kluczową kwestię, nie tylko ze względu na same składniki, ale również na kombinacje wzmagające potencję. Niejeden kucharz został bezlitośnie ścięty tylko dlatego, że jego zupa z jaskółczych gniazd nie wywołała takiego efektu, jakiego spodziewał się cesarz. Po zjedzeniu kolacji, wypiciu leczniczych ziół, nakłuciu igłami przez dyżurnego mistrza akupunktury i przekartkowaniu "książek do poduszki", wybornych miniaturowych
podręczników
z
wymownymi
erotycznymi
ilustracjami,
polecał
wprowadzić przed swe oblicze szczęśliwą (jak przypuszczam) żonę czy konkubinę wybraną na tę noc. To, co następowało później, nie było prywatnym spotkaniem, lecz wydarzeniem najwyższej wagi i sprawą bezpieczeństwa cesarstwa, a zatem wymagało obecności kilku świadków. Pisarz rejestrował wszystkie miłosne spotkania, dzięki czemu można było obliczyć dokładnie dzień poczęcia każdego dziecka. Jeżeli daty nie zgadzały się z okresem dziewięciu miesięcy, głowa matki oskarżonej o cudzołóstwo spotykała się na szafocie z głową kucharza. W ten sam sposób odnotowywano kolejność i wielkość każdego kęsa jedzenia spożytego przez cesarza. Mając tyle kobiet do dyspozycji, mógł obsłużyć każdą z nich w najlepszym przypadku raz w roku. Konkubiny nie miały takich zmartwień: młode i bezczynne, nie potrzebowały jeszcze afrodyzjaków w jedzeniu. O czym innym mogły myśleć? Pocieszały się wzajemnie gorączkowymi staraniami i cudowną inwencją eunuchów, zdolnych do największych występków i do obdarowania ich większą rozkoszą niż ta, którą mógł im ofiarować cesarz - pomimo wszystkich cudownych ziół i zup żółwiowych. Kastracja nie likwidowała pożądania, a choć eunuchowie nie mogli mieć dzieci, przypisywano im nadzwyczajne talenty jako kochankom. Wierzono, że kiedy kobieta raz zasmakowała miłości z 128
eunuchem, nie mógł jej już zadowolić żaden "kompletny" mężczyzna. Ta tradycja jakoś nie zakorzeniła się na Zachodzie: w tej stronie świata niewielu mamy eunuchów. Jednakże chińska wiedza o afrodyzjakach i erotycznym jedzeniu nie zaginęła.
Jajka We wszystkich kulturach jajkom przypisuje się właściwości erotyczne i regenerujące; przypuszcza się, że dodają animuszu staruszkom, leczą obojętność i wnoszą życie w jałowy brzuch kobiet bezpłodnych. W Ogrodzie rozkoszy Murzyn imieniem Mimun - jakiż był dumny ze swego wyczynu! - przez sześćdziesiąt dni oddawał się niezmordowanie miłosnym igraszkom, nie czując najmniejszego znużenia, albowiem odżywiał się wyłącznie żółtkami jaj i chlebem. Nie trzeba być geniuszem, żeby dostrzegać związek między jajkami a płodnością, dlatego też zawsze były one ulubionym produktem w kuchni erotycznej, począwszy od kawioru, drobnej rybiej ikry, którego wartość rynkowa sprawia, że staje się on tym bardziej cenionym afrodyzjakiem, aż po olbrzymie strusie jajo, którym można nakarmić całą rodzinę. W Chile istnieje tradycja spożywania jaj a la ostryga: na surowo, albowiem uważa się, że to pobudza męskość, regeneruje ciało i pozwala odzyskać pamięć następnego dnia po pijaństwie. Za każdym razem, gdy urodziłam dziecko, moja teściowa przygotowywała dla mnie codziennie koktajl z piwa, surowych jajek i miodu, dawny domowy środek wzmagający laktację. Wypijałam to posłusznie, nie zważając na kalorie ani na niezbity fakt, że coraz bardziej żółkłam i ledwie trzymałam się na nogach. Z kolei gdzieniegdzie w Europie dla przywrócenia sił znużonym życiem mężczyznom zadręcza się ich miksturą z surowych żółtek ubitych z koniakiem - czyli tą samą mieszanką, której w Chile używamy do mycia włosów. Jajek używa się również do najróżniejszych swawolnych zabaw: na twardo można wprawiać w wibrujący ruch w łóżku; jajecznicę można podać na dłoni, bez widelca, a słodką ubitą pianą pokrywa się piersi, aby łakomy kochanek powoli ją zlizywał... Najszlachetniejszy sposób, w jaki można podać jajka podczas erotycznego spotkania, to coś prostego i klasycznego: francuska omelette, czyli po prostu omlet, innymi słowy smażone jajka podane z francuską elegancją w niezliczonych wariantach: począwszy od przyprawienia ich ziołami z własnego ogrodu, skończywszy na nadzieniu z
129
jarzyn i mielonego mięsa. Żeby usmażyć dobry omlet, potrzebna jest gruba patelnia, na której jajka smażą się równo i odklejają bez problemu. Tak jak fryzjer dba o swoje nożyce, tak kucharz - o patelnię, nie pozwalając, by używano jej do jakiegokolwiek innego celu. Nigdy nie należy jej myć, lecz jedynie przecierać ściereczką; w miarę jak płyną dni jej szlachetnego żywota, staje się coraz ciemniejsza i coraz mądrzejsza. W tym samym Ogrodzie rozkoszy, gdzie Mimun zachowywał się jak królik, litościwy szejk Nefzawi, który nigdy nie słyszał o cholesterolu, poświęca spory fragment właściwościom jaj jako afrodyzjaku: Kto by się żywił przez wiele dni jajami gotowanymi z mirrą, cynamonem i pieprzem, dostrzeże, jak wzmaga się siła jego erekcji i jego zdolność do aktu miłosnego. Członek jego stanie się tak nabrzmiały, że zdawać się będzie, iż nigdy nie wróci do swych rozmiarów w stanie spoczynku. (Niech Allach w swej wielkości zachowa go takim do dnia zmartwychwstania). Kto chciałby czynnie działać przez całą noc, a z powodu nagiego pożądania nie mógłby poczynić przygotowań wcześniej wymienionych, może uciec się do następującego środka: niechaj usmaży dużą liczbę jaj na świeżym tłuszczu i maśle, a gdy się dobrze zetną, niech je zmiesza z miodem. Niech zje tej potrawy tyle, ile zdoła, z chlebem, a będzie mógł obdarzać pieszczotami i pociechą przez całą noc. (Z pomocą Allacha. Niech obdarzy błogosławieństwem swego Proroka i niech ześle nam zbawienie i miłosierdzie).
Jajka przepiórcze - małe, pokryte ciemnymi plamkami i pozbawione cholesterolu sprzedawane są jako afrodyzjak. Ze względu na swe rozmiary są idealne na hors d'oeuvre tudzież jako dekoracja. Osobiście zdecydowanie wolę kawior i przychodzi mi do głowy tysiąc pornograficznych sposobów na podanie go, ze względu jednak na wygórowaną cenę jadam go tylko przy specjalnych okazjach, kiedy to powinnam zaprząc do dzieła cały mój kunszt i zmysłowość, by zdobyć obiekt pożądania, który mnie interesuje. Mam również zwyczaj prosić o kawior, kiedy podróżuję na czyjś koszt pierwszą klasą. Niełatwo 130
jednak delektować się kawiorem w czasie lotu w business class: stewardesa nie spuszcza z nas czujnego wzroku. W ramach skromniejszych możliwości zadowalam się również surowym jajkiem podanym na pępku kochanka, posypanym posiekanym szczypiorkiem, solą i pieprzem, z kroplą cytryny i sosu tabasco, choć ta ostatnia przyprawa nie zawsze może być w użyciu: mój mąż na przykład jest uczulony na ostre rzeczy. Kawior należy do najdroższych afrodyzjaków świata. Można go porównać do słynnych jaskółczych gniazd, dobrze znanych w Chinach. Kawior wydobywa się z samicy (logiczne!) jesiotra, a nie centuriona, jak mi się za młodu wydawało. Ta ryba żyjąca w chłodnych morzach, jedno z najstarszych stworzeń planety, potrafi osiągnąć długość do czterech metrów. Cena kawioru waha się zależnie od jakości, a tę szacuje się ze względu na rzadkość występowania, zgodnie z naturalnym prawem, że im trudniej coś zdobyć, z tym większą mocą tego pożądamy. Największe ziarenka, kawior bieługa, jest najdroższy i pochodzi z samic o największych rozmiarach. Kawioru bieługa najwyższej jakości prawie się nie zna poza Rosją, w całości przeznaczony jest bowiem dla politycznej "wierchuszki" i artystów Teatru Bolszoj. Osietrina to kawior o ziarenkach średniej wielkości, a siewruga - o najdrobniejszych. W rosyjskich wytwórniach kawioru zatrudnia się eksperta, którego wątroba osiąga z czasem stan odporności pancernika "Potiomkin". Ekspert ten próbuje kawioru, by móc go zaklasyfikować i ocenić, ile wymaga soli. Smakuje go, jak znawcy wina, i natychmiast
wypluwa.
Znajdzie
się
jednak
paru
wielbicieli,
którzy
pochłaniają
nieprawdopodobne ilości tego mocnego smakołyku między jednym a drugim łykiem gorącej herbaty.
Podnieta ku rozpuście na miarę władczyni Jedną z najbardziej znanych monarchiń wszech czasów była Katarzyna II (1729 -1796). Ta niemiecka księżniczka, wcześnie wydana za mąż za Wielkiego Księcia Piotra, spadkobiercę tronu rosyjskiego, mężczyznę brzydkiego, a przy tym odznaczającego się sporą tępotą żarłoka, tchórza i narwańca, znalazła sposób, by młodo owdowieć, Pomogło jej w tym pięciu zaufanych oficerów - braci Orłowów, Obwołana carycą, panowała pół wieku, rządząc żelazną ręką, Mówiła czterema językami, popierała artystów i intelektualistów europejskich, z
wieloma z
nich prowadząc
bogatą
korespondencję, nie tolerowała jednak w granicach własnego państwa żadnej z tych 131
nowoczesnych idei, którym tak przyklaskiwała - za granicą, Miała wielu oficjalnych kochanków, między innymi sławnego Potiomkina, politycznego geniusza i prawdziwą szarą eminencję w cieniu tronu, jak również niezliczonych towarzyszy jednej nocy, których nazwisk historia nie zachowała, Legenda oskarża ją, że była tak nienasycona w łożu, iż w końcu sypiała ze swym koniem, dla którego sama zaprojektowała odpowiednią do tego celu uprząż, ale coś mi się wydaje, że to tylko złośliwe plotki. Odznaczała się niesamowitą żywotnością i doskonałym zdrowiem; nawet w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat budziła się o piątej rano i zabierała do pracy, a jeszcze do późnej nocy starczało jej energii, by się zabawiać z kolejnym faworytem. Jej śniadanie składało się z herbaty z wódką i omletu z kawiorem. Świeżo usmażony omlet może być pieśnią dla ducha, porównywalną jedynie z dźwiękiem fletu fakira, na który żmija wysuwa się z kosza, wyprostowana i władcza. Na indyjskiej ulicy obserwowałam kiedyś, z ostrożnej odległości, wielu takich zaklinaczy kobr i zawsze sobie myślałam, że skoro mają taką moc nad wężem, to czegóż nie mogliby poruszyć swoją melodyjką? Być może dlatego turyści w zaawansowanym wieku oferują specjalne napiwki, by grano im na flecie? (Nie wiem, dlaczego przypomina mi się latarnia morska w San Francisco. Zawsze gdy zapowiadają mgłę, pojawia się kilku zwiedzających, mężczyzn, którzy przychodzą tu, ponieważ kiedy rozbrzmiewa ponura syrena mająca ostrzec zagrożone statki, ta szczególna wibracja rozbudza w nich miłosne instynkty). Ale wróćmy do naszego znakomitego omletu o rzadkiej mocy afrodyzjaku:
OMLET CARYCY Dla dwojga zakochanych trzeba wziąć: pięć jaj prosto od dziewiczej kury, pół filiżanki kawioru bieługa, w miarę możliwości prosto z morza, cztery cienkie, ale soczyste plastry wędzonego norweskiego łososia, świeże wiejskie masło, drobno posiekany szczypiorek, sól, pieprz, dwie łyżeczki kwaśnej śmietany i, naturalnie, grzanki. Jajka należy ostrożnie rozbić do porcelanowej miseczki kwestia elegancji, nie jakaś inna przyczyna - i ubić lekko z solą i pieprzem. Masło roztopić na uświęconej patelni najznakomitszego kucharza, a gdy tylko przybierze ono barwę karaibskiej karnacji, wlać jajka. Kiedy omlet jest na wpół przypieczony od spodu, trzeba go podważyć z nieskończoną delikatnością, szepcąc doń przekonywająco, ponieważ gdyby się rozzłościł, straciłby swą czarodziejską moc. Pośrodku układamy szczypiorek i łososia, po czym składamy omlet na pół, jakbyśmy zamykali książkę. Aby się dobrze odkleił, eksperci poruszają się, dzierżąc patelnię, tanecznym krokiem godnym baletmistrza, a następnie gwałtownym ruchem ręki podrzucają omlet w powietrze i chwytają w locie: gwarancja, że będzie po obu 132
stronach doskonale usmażony; jednak ilekroć sama tego próbowałam, zawsze lądował mi na głowie. Te piruety to najczystszy ekshibicjonizm: doskonały omlet, podobnie jak doskonały akt miłosny, wymaga bardziej czułości niż techniki. Podajcie omlet na najpiękniejszym talerzu, jaki znajdziecie, przedtem lekko podgrzanym w piekarniku. Posmarujcie go po wierzchu warstewką kawioru, a obok umieśćcie świeżutkie grzanki i dzbanuszek kwaśnej śmietany. Jest to śniadanie polecane tym, którzy po pełnej miłości nocy pragną kochać się bez wytchnienia jeszcze przez cały dzień.
Zakazane owoce W literaturze erotycznej seks oralny zwie się niekiedy zakazanym owocem, ale nie będziemy w tym miejscu analizować nieprzystawalności języka do całej tej zmysłowej sfery. Możemy polecić zarówno owoce zakazane, jak i dozwolone. Wyliczamy je poniżej z czystego wyrafinowania: Awokado: Gdzieniegdzie uważane za warzywo, ale w rzeczywistości to owoc, nazywany przez Azteków ahuacatl, co oznacza genitalia. Jest to jednak owoc "żeński", o delikatnym miąższu i subtelnym smaku, który rozpala zmysły bardziej u kobiet niż u mężczyzn. Do Europy przywieźli go hiszpańscy konkwistadorzy, którzy tak rozgłosili jego podniecające działanie, że katoliccy kapłani w konfesjonałach zakazywali swym parafianom jego spożywania. Ma tyle kalorii, że wolę go używać jedynie do dekoracji potraw oraz do maseczek upiększających i do rozmaitych przebiegłych gierek. Banan: W tantryzmie kojarzony z erotyczną energią, symbol falliczny w dosłownym znaczeniu, choć doprawdy nie wiem, który mężczyzna chciałby, żeby jego organ był żółty i w plamki. Sądzę, że z afrodyzjaku ma jedynie kształt, ale lepsze to niż nic ... Brzoskwinie i morele: Być może najbardziej zmysłowe ze wszystkich owoców przez swój subtelny zapach, delikatny i soczysty miąższ i cielisty kolor: wymowne symbole kobiecych intymności. Brzoskwinia pochodzi z Chin, gdzie uprawiana jest od ponad dwóch tysięcy lat. Szekspir słyszał o jej magicznej reputacji i w jego Śnie nocy letniej wróżki posługują się brzoskwinią jako afrodyzjakiem. Daktyle: Zawierają wiele witamin i kalorii; garść tych owoców stanowi równowartość pełnego posiłku, są źródłem energii i wzmagają męską potencję i kobiecą kokieterię, a to już wystarczające powody, by stały się jednym z filarów diety w Afryce i na Bliskim 133
Wschodzie, gdzie nigdy ich nie brakuje w sakwach przytroczonych do siodeł wielbłądów w karawanach przemierzających pustynie. Ze sfermentowanego soku z wierzchołka palmy daktylowej wyrabia się wino palmowe - także afrodyzjak. Figa: W starożytnej Grecji była jednym z uświęconych owoców, kojarzących się z płodnością i miłością fizyczną. W Chinach figami obdarowywano nowożeńców, a w Europie uważa się je za afrodyzjak ze względu na kształt i kolor. Gdzieniegdzie mianem figi określa się kobiece organy seksualne, a gdzie indziej - homoseksualistów. Granat: Pojawił się w Europie wraz z najazdem arabskim. Niektóre erotyczne teksty Orientu przypisywały mu właściwości afrodyzjaku; związany z rytuałami poświęconymi płodności, stąd zwyczaj, by jego ziarenkami obsypywać nowożeńców, tak jak na Zachodzie - ryżem. W Grecji owoc używany podczas uroczystości ku czci Dionizosa, wraz z winogronami i figami. Gruszka: Ulubienica sztuki erotycznej ze względu na swój kobiecy kształt; zawiera witaminy i jod. Sałatka z gruszek pokrojonych w długie pasemka, z dodatkiem świeżych liści rzeżuchy i obranych ze skórki orzechów to interesujący sposób na rozpoczęcie miłosnej kolacji, jeden z wielu zresztą, ponieważ gruszki można równie dobrze jeść palcami, a zapach mają cudowny. Jabłko: Symbol pokusy. A przy tym Pan Bóg dał człowiekowi taki rozkaz: «z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz». Rdz 2,16-17
Wąż zdołał jednak przekonać kobietę, ta zaś - swego towarzysza, i oboje zjedli owoc, dając w ten sposób początek wszystkim kłopotom rodzaju ludzkiego. Ale Biblia nie mówi, że owocem tym było właśnie jabłko. Przypuszcza się, że to Ojcowie Kościoła żyjący w celibacie i nienawidzący kobiet - wybrali jabłko jako owoc zakazany, ponieważ przekroiwszy je na pół, ujrzeli pestki rozrzucone w gnieździe nasiennym, co natychmiast przywiodło im na myśl kobiece organy płciowe, a zatem tę część anatomii, którą posłużyła się Ewa, by skusić poczciwego Adama. W dalszej części biblijnej historii Sulamitka odpowiada Salomonowi: "Posilcie mnie plackami z rodzynek, wzmocnijcie mnie jabłkami, bo chora jestem z miłości" (Pnp 2, 5). W każdym razie pieśni miłosne głoszą wszem i wobec sławę jabłka.
Używano
jabłek jako składnika wielu magicznych płynów, miłosnych napojów i czarodziejskich wywarów. Alkohole na bazie jabłek, jak calvados czy cydr, mają właściwości podniecające i, jak się powszechnie sądzi, odmładzające.
134
Kokos: W Indiach wierzy się, że poprawia jakość i pomnaża ilość nasienia, jak również leczy choroby układu moczowego. Napojowi przyrządzonemu z mleczka kokosowego, miodu i przypraw korzennych przypisuje się własności podniecające, ale może to raczej przyprawy, bardziej niż sam kokos, odpowiedzialne są za takie efekty. Mango: Jak większość owoców tropikalnych ma intensywny smak i zapach. Pomarańczowawy, bogaty
w witaminy
miąższ
to
podstawa wielu potraw
na
kontynencie azjatyckim i wyspach Polinezji, gdzie uważa się mango za pokarm "męski", z uwagi na jego "męski" kształt; skojarzenie może nieco przesadne, zważywszy na rozmiary mango. Migdały: W mitologii migdał wyłania się z części rodnych bogini Cibeles, ale według mnie nie jest to powód do paniki. Migdały, mleko, miód... nie przypomina Wam to Baśni z 1001 nocy i Pieśni nad pieśniami? Migdały kojarzą się z namiętnością i płodnością. To najbardziej zmysłowy składnik arabskich wyrobów cukierniczych. We Włoszech używane są jako lekarstwo i miłosna podnieta, może stąd zwyczaj podawania migdałów przed posiłkiem, do aperitifu. Ich intensywny, długo utrzymujący się zapach, czasami nieco gorzki, ponoć podnieca kobiety, dlatego też migdały znajdują zastosowanie w przemyśle kosmetycznym: w mleczkach, mydłach i kremach do masażu. Pigwa: Wraz z jabłkiem i granatem owoc uważany za symbol Afrodyty, bogini seksualnej ekstazy i młodości. Pistacja: Małe owocki, niezwykle popularne w całej Azji, wspominane w Biblii oraz
135
pismach perskich i arabskich. Kobiety w haremach z determinacją objadały się ciasteczkami pistacjowymi w syropie, żeby zachować swe okrągłe kształty i swe dołeczki, które w owych czasach uchodziły za wdzięczne, a dziś, niestety, oznaczają warstewki najczystszego tłuszczu i cellulitis. Śliwka: Podobnie jak brzoskwinie w sztuce chińskiej symbolizuje kobiece organy płciowe. Choć o niej zapomniałem wciąż zjadam śliwkę po śliwce ... Haiku, James Tipton (przełożyła Jolanta Kozak)
Truskawki i maliny: Delikatne owocowe sutki, które w erotycznym kodeksie oznaczają zaproszenie do miłości. Idealny dodatek do szampana podczas dworskich ceremonii - jak twierdziła piękna i frywolna Paulina Bonaparte. Winogrona: Żadna orgia, o ile ma zasługiwać na swe miano, nie może się obyć bez winogron, owocu kojarzącego się z rozkoszą, płodnością, Dionizosem, Priapem, Bachusem i wszystkimi radosnymi bogami, jacy istnieją w najróżniejszych wierzeniach, albowiem to z winogron wyrabia się wino, a bez wina jakakolwiek próba orgii zmienia się w zbiorową nudę.
Zastanawiasz się, wierny Czytelniku lub Czytelniczko, czemu właściwie służy ta niekończąca się lista. Czy autorka nie mogłaby streścić tego wszystkiego w jakimś krótkim "i tak dalej"? Nie, nie mogę. Możecie pominąć tę wyliczankę, jeśli tak Wam wygodniej, mnie jednak naukowe ujęcie zmusza do wyczerpania tematu. Jeżeli pewnego dnia ta książka zostanie opublikowana, mam nadzieję zyskać sobie sławę największego na świecie autorytetu w kwestiach dotyczących afrodyzjaków. Ze wszystkich zakątków ziemi będą się do mnie zjeżdżać na konsultacje, a gdybym została wdową, nie zabraknie mi kandydatów do ręki.
Inne smakowite afrodyzjaki Kawa (Coffea arabica, Coffea liberica, Coffea robusta i inne gatunki): Powinnam umieścić ją wśród ziół i przypraw, sądzę jednak, że, podobnie jak czekolada, zasługuje 136
na osobny rozdział. To, co w kawie podnieca, to kofeina, alkaloid o silnym działaniu, dlatego też mormoni - którzy nie piją również alkoholu - nie biorą kawy do ust. W wielu krajach muzułmańskich natomiast, zwłaszcza w świecie arabskim, gdzie Koran zabrania alkoholu i innych podniet, kawa jest obowiązkowa. Ci, którzy piją ją nałogowo, nie są w stanie rozpocząć normalnego dnia przed pierwszą poranną dawką. Właściwości kawy jako afrodyzjaku są wątpliwe. W Stanach Zjednoczonych jej picie graniczy z fanatyzmem: wszędzie, na każdym rogu, stoją przenośne wózki z aparaturą do espresso, ale nawyki tego narodu nie powinny być zbytnio brane pod uwagę. Te kawowe interesy tak się rozwinęły, że wykształcił się nawet specjalny język, coś w rodzaju dawnej mowy kwiatów. Moja ulubiona kawa to Cap-grande-decaf-soy-non-fat-wet-cin-choc, nazwa, którą wymawia się jednym tchem i która oznacza: cappuccino bez kofeiny, na pół z pianką, na pół z chudym mlekiem sojowym, z cynamonem i czekoladą. Dla Włochów, wynalazców cappuccino, jest to oczywiście czysta herezja. Herbata: Znana w Indiach i w Chinach na wiele wieków przed Chrystusem, najpierw jako lekarstwo, potem jako napój orzeźwiający. Do Europy dotarła dopiero w początkach XVII wieku, przywieziona przez kupców holenderskich. W XVIII wieku stała się codziennym napojem w Anglii, gdzie Thomas Twining zaczął sprzedawać ją na wagę. Londyński Twining i zwyczaj picia herbaty o piątej po południu do dziś stanowią wizytówkę tego kraju. W 1773 roku angielscy osadnicy w Ameryce Północnej wrzucili do morza ładunek herbaty w proteście przeciwko podatkom i brakowi politycznych gwarancji, rozpoczynając w ten sposób wojnę z Anglią o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Od tamtych dni Amerykanie piją mało herbaty (a jeśli już, to wolą mrożoną). Uprawia się ją w ciepłym i wilgotnym klimacie Azji. Istnieje nieskończenie wiele jej odmian, których właściwości jako afrodyzjaku zależą wyłącznie od wiary tych, którzy ją piją. Herbatę z przyprawami, mlekiem, mocno osłodzoną, tak zwany czaj, pije się na co dzień w Indiach; w Rosji podaje się ją (w szklance, nigdy w filiżance) z cytryną i cukrem, a w zimie z dodatkiem brandy. Chanoyu, wyrafinowana japońska ceremonia parzenia herbaty, uważana jest za sztukę gestów i formę medytacji, zgodnie z zasadami zen: harmonią, szacunkiem, czystością i spokojem. Te cztery zasady, na pozór przeciwne zmysłowości, mogą się z czasem stać samą jej istotą, ale żeby to osiągnąć, trzeba najpierw dwukrotnie przebyć od początku do końca drogę zmysłów. Czekolada (Theobroma, co oznacza "owoc bogów"): Kto powiedział, że czekolada nie jest jednym z podstawowych składników ludzkiej diety? Mnie wydaje się dużo bardziej pożywna niż fasola czy brokuły, o innych rzeczach nie wspominając. Był to święty
napój
Azteków,
związany
z
kultem
bogini
płodności
Xochiquetzal
i
zarezerwowany wyłącznie dla arystokracji. Hermin Cortes, okrutny zdobywca Meksyku, 137
spróbował po raz pierwszy czekolady na dworze Montezurny i wkrótce potem wprowadził zwyczaj picia jej w Hiszpanii, gdzie zyskała sobie taką sławę afrodyzjaku, że kobiety pijały ją po kryjomu. Tak samo uzależnia i pobudza jak kawa, ponieważ zawiera alkaloid, theobrominę,
ale
ponadto
zyskała
sobie
swoiste
znaczenie
w
obyczajach
romantycznych dworów. Któraż kobieta nie odczuła, jak pęka jej pancerz obronny na widok pudełka czekoladek? Smaku czekolady, tak popularnego w Europie i Ameryce, nie ceni się w równym stopniu w Afryce czy Azji. Podczas mojej podróży po subkontynencie indyjskim nie mogłam nigdzie dostać czekolady i cierpiałam na taki jej głód, że od tamtej pory doskonale rozumiem dramat wszystkich uzależnionych. Miód: Nektar Afrodyty, złoty skarb ziemi, powstały w wyniku połączenia duszy kwiatów i pracy pszczół, służył do osładzania sobie życia na długo przedtem, nim zaczęto produkować cukier. Jego smak i aromat zależą od kwiatów, na których odbywała się libacja skrzydlatych robotnic. Reputacja miodu jako afrodyzjaku jest szeroko znana: narzeczeni spędzają miesiąc miodowy, a w wielu kulturach miód stanowi jeden z podstawowych składników weselnej uczty. Wysoka zawartość witaminy B i C oraz
minerałów
w
pyłku
pobudza
wytwarzanie
seksualnych
hormonów.
Miód
natychmiast przywraca siły zmęczonym kochankom, ponieważ organizm przyswaja go błyskawicznie. Awicenna, znany arabski lekarz, którego recepturami posługiwano się jeszcze w średniowieczu, zalecał na impotencję miód z dodatkiem imbiru. Używa się go do wyrobu zmysłowych słodkości, mieszając go z orzechami, kokosem, wielbłądzim albo kozim mlekiem, jajkami, przyprawami itp. Przypuszcza się, że ślina pięknych hurys z Raju Allacha, podobnie jak wydzieliny kobiecego ciała w pewne dni cyklu menstruacyjnego, ma smak miodu. Attyla, który ślepo wierzył w jego podniecające właściwości, wypił tyle płynnego miodu w dzień swych zaślubin, że zmarł z powodu zatrzymania akcji serca, ku uciesze swych wrogów, a zapewne i oblubienicy. Salomon tak zwraca się do ukochanej: "Miodem naj świeższym ociekają wargi twe, oblubienico, miód i mleko pod twoim językiem, a zapach twoich szat jak woń Libanu". (Pnp 4,11) Jeżeli do tej pory nie wpadło Wam to do głowy, podsuwam Wam następujący pomysł: letni miód rozsmarowany na ciele doskonale się sprawdza w pewnych erotycznych zabawach. Kleopatra przygotowywała mieszaninę z miodu i roztartych na proszek migdałów, aby dodać blasku swej skórze. Juliusz Cezar i Marek Antoniusz utyli przy jej boku nie tylko dlatego, że porzucili twarde życie obozowe dla gnuśnych przyjemności egipskiego dworu, ale przede wszystkim dlatego, że nabrali zwyczaju zlizywaniu deseru z intymnego kielicha uwodzicielskiej królowej.
138
Nouvelle cuisine Ostatni kulinarny krzyk mody to nouvelIe cuisine, która tak naprawdę niewiele ma w sobie z nowości, ponieważ używa się w niej tych samych co wszędzie produktów, tyle że w bardziej etnicznych zestawieniach. W ten sposób określił to jeden z nowojorskich szefów kuchni. Przypuszczam, że miał na myśli wpływy kuchni azjatyckich i latynoamerykańskich, do niedawna zupełnie nie znanych w większości krajów europejskich i w Ameryce Północnej. NouvelIe cuisine jest również znacznie lżejsza od tradycyjnej, zawiera mniej tłuszczów i kalorii, porcje są mniejsze, aczkolwiek dania kosztują drożej ze względu na towarzyszącą im na talerzu dekorację. Moja matka mawia, że w potrawy nazbyt udekorowane ktoś musiał włożyć palec... Gdybyśmy podali w domu cokolwiek w stylu nouvelIe cuisine, wyglądałoby, że zabrakło nam jedzenia.
Nie mam zaufania do tych nowoczesnych restauracji, w których atletycznie zbudowany kelner z pirackim kolczykiem w uchu i tatuażem na rękach przedstawia mi się imieniem i traktuje mnie tak, jakbym mu chciała sprzedać Biblię. To więcej niż pewne, że w takim lokalu serwuje się nouvelle cuisine. Jeżeli nie mam możliwości salwowania się ucieczką, dostaję wyczerpujące menu, gdzie każde danie opisane jest wyszukanym językiem przez jakiegoś pretendenta do roli krytyka literatury. Zazwyczaj staram się wybrać coś najtańszego, w nadziei że będzie to również coś w miarę zwyczajnego, ale zawsze otrzymuję jakieś dzieło psychopaty. Zamówiona przeze mnie skromna ryba 139
pojawia się przybrana w wymyślne nakrycie głowy, a po odrzuceniu marchewkowych frędzli, piór z selera, płatków kwiatów i cebulowego welonu niewiele już zostaje z samego pstrąga. Żal bierze niszczyć takie dzieło sztuki i kiedy wreszcie decyduję się napocząć je widelcem, wszystko się rozpada, a rzodkiewka w kształcie pszczoły ląduje mi na dekolcie. Pozostaje mi uczucie, że wcale się nie najadłam, a zapłaciłam za dużo. Zupełnie inaczej jest w baskijskich mesones czy meksykańskich taquerias, gdzie za umiarkowaną cenę otrzymuje się porcje, które zapełniają żołądek na cztery-pięć dni. Nouvelle cuisine może być interesująca, ale jeśli chodzi o jedzenie czy o mężczyzn, wolę jednak mocniejszy smak i prostszy wygląd, jak w przypadku uczciwej ryby, która nie wstydzi się swojej nagości. Pod warunkiem oczywiście, że jest martwa... Przerażenie wywołują we mnie potrawy, które się poruszają, dlatego też unikam wszelkich galaretek oraz ostryg, ale z tą manią powinnam zacząć walczyć: wiele zwierząt występujących w przepisach na afrodyzjaki pojawia się na stole zaraz po zejściu. Pewnego razu w jakiejś skandynawskiej restauracji podano mi coś w rodzaju morskiego węża - przypuszczam, że tym nieszczęsnym stworzeniem był węgorz - który właśnie wtedy, gdy usiłowałam wbić w niego nóż, zaczął się rzucać na talerzu w gwałtownym ataku epilepsji. Wyrwał mi się okrzyk, a kelner, który akurat wtedy nalewał wino, wypuścił z rąk butelkę. Idealna sytuacja, to kiedy zwierzę, które mamy jeść, jest już porządnie nieżywe, ale minął rigor mortis. I bardzo proszę, niech to nie będzie coś, co ma oczy - nawet zamknięte. Nic potworniejszego niż błagalne spojrzenie zwierzęcia, w całości podawanego na tacy. Jeżeli ktoś już zadał sobie trud, by je zabić, dlaczego po prostu nie pozbawić go głowy? Moje uprzedzenia wobec pomidorów na siłę zamienianych w róże, ziemniaków o wyglądzie słowika i tym podobnych udziwnień nie oznaczają wcale, że uznaję jedynie potrawy o wyglądzie więziennych sucharów, jak te wangielskim college'u, w którym mój żołądek przyzwyczaił się do wszystkiego i na wszystko skutecznie uodpornił, albo że odpowiada mi jakaś barbarzyńska dekoracja właściwa ludowej kuchni. Te hiszpańskie pieczone prosiątka z jabłkiem w pysku i gałązką pietruszki w zadku zasługują na requiem. Grzechem jest już samo zabijanie zwierząt; nie należy ich dodatkowo poniżać.
Sery Ser to mleko z bakteriami, reszta jest złudzeniem. Po raz pierwszy zobaczyłam, jak się robi 140
ser, w pewnej hacjendzie w wenezuelskim interiorze, upalnym niczym Sahara. W okropnej szopie sześć roztargnionych krów czekało na swoją kolej do wydojenia, przeżuwając paszę i odganiając ogonami muchy. Część mleka, przeznaczoną na tak zwany "ręczny ser", mieszano z podpuszczką, gorąco mnożyło bakterie i gdy tylko płyn się ścinał, przepuszczano go przez wielkie sito. Serwatka od razu trafiała do chlewów, które były zaraz obok; to tłumaczyło wszechobecny zapach nie tylko krowiego łajna. Resztę przelewano do okrągłych beczek, w których don Maurizio, olbrzymi murzyńsko-indiański mieszaniec z gołym torsem, pocąc się i nucąc, zanurzał ramiona po pachy i solidnie mieszał. Don Maurizio, wielki specjalista od serów, posiadał radio na baterie nastawione na stację nadającą salsas, joropos i rancheras*, które wskazywały mu odpowiedni upływ czasu, konieczny, by zsiadająca się masa zmieniła się w ser; miara była tak dokładna, że rezultat zawsze był identyczny. Później wielokrotnie zwiedzałam przemysłowe, skomputeryzowane fabryki serów, gdzie obory pachną sosnowym lasem, a higiena jest porównywalna z tą, jaka panuje w sali chirurgicznej; krowom zaaplikowano tyle hormonów, że ryczą sopranem, a każda z nich może dać mleko w ilości wystarczającej, by wypełnić słynną wannę Kleopatry; mimo to sery nie wydawały mi się tak doskonałe ani tak smaczne jak te u don Maurizia. Pamiętam, że ugniatał je w okrągłe gomółki, odstawiał w cień i po kilku godzinach były gotowe do sprzedaży i spożycia. Po usunięciu much, które zwykle przyklejały się do powierzchni, zjadaliśmy ser z cachapas, ciepłymi kukurydzianymi plackami świeżo wyjętymi z pieca. To jedno z moich najprzyjemniejszych wspomnień z tego trudnego okresu emigracji w obcym kraju. A ów "ręczny ser" musiał być afrodyzjakiem, ponieważ na samo wspomnienie jego delikatnego smaku i widoku potu spływającego z sękatych, jak u afrykańskiego króla, ramion don Maurizia czuję ogarniające mnie cudzołożne ciągotki. Jest tyle gatunków sera, że zaspokoją wszelkie gusty, a rodzaje smaku i konsystencji można wyliczać bez końca i nie sposób wymienić tu wszystkich. Każdy region ma swoje ulubione: w Szwajcarii jada się najlepszy gruyere i ementaler, we Włoszech parmezan i gorgonzolę, w Holandii goudę. W pełnym premedytacji odruchu łakomstwa w dzieciństwie mój brat Pancho obrał jak jabłko spory ser gouda i cierpliwie zjadł go do ostatniego okrucha; myśleliśmy, że umrze na nieuleczalną niestrawność, ale cieszył się pełnią zdrowia przez pięćdziesiąt lat. Niewiele mam wspomnień tak barwnych i zmysłowych jak targi serów i kwiatów z okresu kwitnienia tulipanów w Amsterdamie ... W Anglii bardzo popularne są cheddar i stilton o szarych i zielonych żyłkach, który je się łyżkami, poczynając od środka sera, i popija szklaneczką sherry. We Francji, gdzie każda prowincja ma swoje własne pyszne sery, żaden obiad, o ile *
Ludowe tańce latynoamerykańskie. 141
chce zasługiwać na to miano, nie może się skończyć bez tacy z kilkoma ich gatunkami; podaje się je przed deserem, z najlepszym, ciężkim i aromatycznym czerwonym winem. Niektóre sery, tak jak gruyere, dojrzewają dopiero po trzech lub czterech miesiącach leżakowania, a ich jakość zależy od regularnego ułożenia dziur. Znawca wybiera najlepszy brie, macając go, jakby to był owoc, camembert zaś - po zapachu, który wskazuje na stopień dojrzałości. Ten ostatni został wymyślony w XVIII wieku przez pewną francuską wieśniaczkę, której pomnik stoi w małej osadzie Camembert. Mój dziadek uwielbiał ten ser i chociaż lekarz zabronił mu go jeść, kupował go po kryjomu i chował w szafie z ubraniami. Czasem zapach był tak mdlący, że trudno było wytrzymać w pokoju dziadka. Panuje opinia, że sery twarde i o mocnym zapachu, jak parmezan, są bardziej podniecające, ale również niektóre miękkie, na przykład kozi ser i mozzarella cieszą się podobną reputacją. A propos parmezanu i hlozzarelli, podstawowych składników dobrej pizzy, to właśnie najodpowiedniejszy moment, żeby je polecić osobom pragnącym mieć ponętne pośladki kobiet Rubensa lub Botera. Na początku lat siedemdziesiątych w Chile przeżyłam krótki epizod teatralny, pisząc kilka komedii muzycznych. W jednej z nich, zatytułowanej Siedem luster, występował balet składający się z kilku młodych, pięknych i grubych kobiet, które, jak grecki chór, opowiadały całą tę historię, tańcząc i śmiejąc się. Była to epoka Twiggy, angielskiej modelki o wyglądzie osoby, która przeżyła obóz koncentracyjny, prezentującej na okładkach czasopism żałosne nóżki, ortopedyczne buciory i zagłodzoną twarz. Na skutek jednej z historycznych aberracji stała się ideałem kobiecej urody tamtej dekady i nie było kobiety, która nie dążyłaby do przekształcenia się w androgynicznego robaka, jak sławna Twiggy. Grubaski z Siedmiu luster stały się wyzwaniem dla estetyki, hymnem na cześć obfitości. Słyszałam o niezliczonych widzach, którzy przychodzili po kilka razy do teatru tylko po to, żeby oklaskiwać okrągłe chórzystki. Te kobiety, które osiągnęły swoje olimpijskie wymiary dzięki niezrównanemu apetytowi i siedzącemu trybowi życia, musiały obywać się co wieczór bez kolacji i przez dwie godziny pląsać na scenie jak ważki. W efekcie zaczęły alarmująco chudnąć. Dyrektor teatru uratował sztukę, wywiesiwszy w foyer plakat: "Uprzejmie prosimy nie przynosić grubaskom kwiatów. Przynoście pizzę". Jeśli przyjąć, że jedynym składnikiem serów jest mleko, to afrodyzjak z nich żaden; kiedy jednak towarzyszy im chleb, wino i miła rozmowa, efekt jest taki, jakby nim były.
142
Se non è vero... Trufle, ten rzadki delikates, to w rzeczywistości niepozorne grzyby, które świnie i tresowane psy wywąchują i wykopują z ziemi. Według dawnych mędrców przejedzenie się truflami prowadzi do melancholii, jednakże występują one tak rzadko, są tak drogie i podawane w tak mizernej ilości, że nikomu nie są w stanie zaszkodzić, ale wystarczy wciągnąć w płuca ich intensywny aromat, by przezwyciężyć zobojętnienie w miłości i ożywić najbardziej omdlałe członki. Trufli nie da się hodować, rosną zgodnie z tajemniczymi prawami natury, które określają ich rozmiary, kolor i zapach. Coraz mniej dzisiaj dzikich terenów, na których trufle by rosły, dlatego też wartość rynkowa tego smakołyku osiągnęła poziom ceny kawioru czy złota. A tak a propos złota: wiedzieliście, że w miastach takich jak Hongkong można wypić małe espresso ze złotym pyłem? Na placu Świętego Marka w Wenecji zapłacicie za espresso tyle samo, choć nie będzie zawierało ani krztyny złota. Madame du Bany, markiz de Sade i Ludwik XIV objadali się truflami, święcie wierząc w ich tajemne właściwości, a Rasputin przepisywał je carowi na zagęszczenie krwi, co miało służyć podtrzymaniu rodu. A oto przepis z czasów Borgiów: "Weź truflę oczyszczoną z ziemi i nieczystości, rozmasuj ją, nacierając pachnącym olejem, zawiń w płat delikatnego tłuszczu wieprzowego i trzymaj w cieple, aż tłuszcz się rozpuści, a z trufli wydzieli się esencja". Napoleon jadał trufle przed miłosnymi starciami z Józefiną w cesarskiej sypialni, z których, można chyba o tym mówić, zawsze wychodził pokonany ... Naukowcy - zawsze się zastanawiam, jak też im wpadają do głowy pomysły na takie doświadczenia odkryli, że zapach trufli aktywizuje u wieprzów pewien gruczoł, produkujący takie same feromony jak te, które pojawiają się u człowieka porażonego nagłą miłością. Jest to zapaszek potu z czosnkiem, którym przesycone jest nowojorskie metro. Kilka lat temu zaprosiłam na kolację - oczywiście z zamiarem uwiedzenia pewnego przystojnego amanta, którego sława doskonałego kucharza zobowiązywała mnie do wymyślenia wyszukanego menu. Uznałam, że omlet z truflami udekorowany tuż przed podaniem obłoczkiem czerwonego kawioru (czarny nie leżał w sferze moich możliwości) będzie ewidentnym erotycznym zaproszeniem, równym wręczeniu róży i Kamasutry. W poszukiwaniu trufli przewędrowałam niebo i ziemię, a kiedy wreszcie na nie trafiłam, mój skromny budżet emigrantki na obcej ziemi nie wystarczył na ich kupno. Sprzedawca w owym butiku z wykwintnym jedzeniem, Włoch, emigrant jak ja, poradził mi dać sobie 143
spokój. - Dlaczego zamiast trufli nie weźmie pani grzybów? - zapytał, kiedy zawiedziona wpatrywałam się w czarne kulki o wyglądzie króliczych gówienek, które jednak w moich oczach lśniły blaskiem diamentów. - To nie to samo. Trufle to afrodyzjak. - Co takiego? - Coś, co pobudza zmysły - powiedziałam, nie wdając się w szczegóły. Chyba się przy tym zarumieniłam, bo sprzedawca wyszedł zza kontuaru zbliżył się do mnie z dziwnym uśmiechem. Wyobrażał sobie zapewne, że jestem nimfomanką, gotową nacierać sobie truflami strefy erogenne. - Są romantyczne - wymamrotałam, rumieniąc się jeszcze bardziej. - A! Dla mężczyzny? Narzeczonego? Męża? - No... tak...
Przestał się sarkastycznie uśmiechać, nagle staliśmy się wspólnikami.
Wrócił za
kontuar i podał mi buteleczkę wielkości fiolki perfum. - Olio d'oliva aromatizato al tartufo bianco - oznajmił tonem osoby, która wyciąga asa z rękawa. - Oliwa z oliwek aromatyzowana truflami - wyjaśnił. Następnie włożył do plastikowej torebki kilka czarnych oliwek, przykazując mi wypłukać je porządnie, aby zatraciły swój smak; potem mam je drobniutko posiekać i przez kilka godzin marynować w tej aromatycznej oliwie. - Tak samo romantyczne jak trufle, a o wiele tańsze! - zapewnił mnie. Tak też uczyniłam. Omlet udał się nadzwyczajnie, a kiedy przystojny amant wyczuł nieomylny aromat i zaskoczony zapytał, czy te czarne kawałki to trufle i gdzie je, u diabła, zdobyłam, zrobiłam lekceważący ruch ręką, co zostało przyjęte jako kokieteria. Pochłonął omlet, patrząc na mnie z ukosa z nieokreślonym wyrazem twarzy, któremu wówczas nie mogłam się oprzeć, a który teraz, z perspektywy lat, wydaje mi się raczej komiczny. Cieszę się, że podałam mu oliwki. Jego reputacja amanta była tak samo przesadzona jak sława trufli. 144
A skoro już jesteśmy przy aromatyzowanej truflami oliwie, nadszedł właściwy moment, by ofiarować Wam mój przepis ratunkowy, do którego uciekam się w nagłych wypadkach. Od kiedy skończyłam dziewiętnaście lat, przez całe życie byłam mężatką, poza
trzymiesięcznym
okresem
w
zawieszeniu
między
rozwodem
a
drugim
małżeństwem. To oznacza, że miałam mniej więcej 16 425 okazji, by wyprowadzić mężczyznę z równowagi. Powstanie przepisu na tę zupę nie jest dziełem przypadku, ale konieczności. Jest to praktycznie niezawodny afrodyzjak, który przygotowuję po jakiejś poważnej kłótni, jako sztandar symbolizujący rozejm, co pozwala mi zawrzeć pokój bez konieczności pójścia na duże ustępstwa. Mojemu przeciwnikowi wystarczy powąchać tę zupę, aby zrozumiał, o co chodzi.
ZUPA POJEDNANIA
Składniki: 2 filiżanki* bulionu (może być z kurczaka, innego mięsa lub warzyw) 1 filiżanka świeżych pieczarek pół filiżanki drobno posiekanych grzybów portopbello (albo ćwierć filiżanki suszonych) pół filiżanki drobno posiekanych grzybów porcini (albo ćwierć filiżanki suszonych) 1 ząbek czosnku 3 łyżki oliwy z oliwek 1 łyżka oliwy aromatyzowanej truflami ¼ filiżanki porto 2 łyzki kwasnej smietany sól i pietrz
Przygotowanie: Jeżeli nie mogę nigdzie dostać świeżych grzybów, muszę ograniczyć się do suszonych. Moczę je najpierw w dobrym czerwonym winie (pół filiżanki), aby się nim w pełni nasyciły; a sama z przyjemnością wypijam resztę. Następnie drobno siekam czosnek, wyłącznie z chęci wąchania własnych palców, bo równie dobrze mogłabym wrzucić ząbek w całości, i podsmażam go wraz z grzybami i pieczarkami na oliwie, energicznie mieszając co parę minut, co ile - nigdy nie liczyłam, ale załóżmy, że co pięć. Dodaję bulion, porto i oliwę truflową, ale nie całą, zostawiam parę kropli na dnie, by wetrzeć je sobie za uchem, nie zapominajmy wszak o jej właściwościach afrodyzjaku. Przyprawiam
*
Podczas przygotowywania potraw posługiwano się filiżanką o pojemnosci 0,23 l. 145
wszystko solą i pieprzem i gotuję na wolnym ogniu w przykrytym garnku, póki grzyby nie zmiękną, a dom nie napełni się rajskim zapachem. Na koniec miksuję wszystko; jest to najmniej poetycki etap przygotowania, ale - niestety - niezbędny. Zupa musi mieć konsystencję nieco gruzełkowatą, jak błoto, i pachnieć tak, że ślinka leci do ust, a z ciała i duszy wydzielają się wszystkie soki. Zakładam najlepszą sukienkę, maluję paznokcie na czerwono i podaję zupę na rozgrzanych talerzach, z kroplą śmietany na wierzchu.
Istota wina Wino - nektar bogów, pociecha śmiertelników - jest cudownym płynem posiadającym moc oddalania zmartwień i przybliżania nam choć przez chwilę wizji Raju. Nie można mu odmówić właściwości afrodyzjaku: umiarkowana jego ilość rozszerza naczynia krwionośne, przez co powoduje silniejsze ukrwienie genitaliów i przedłuża erekcję, rozluźnia, relaksuje i rozwesela - trzy podstawowe wymogi dobrej gry, nie tylko w łóżku, również na fortepianie. W mej odległej młodości wydawało mi się, że białe wina podaje się w dzień, a czerwone wieczorem. Później ktoś chciał wybawić mnie z ignorancji, proponując swoją wersję: białe wina są dla kobiet, a czerwone dla mężczyzn; herezja zdolna przyprawić każdego znawcę o śmiertelny atak serca. Omawiamy pradawną i dokładnie analizowaną dziedzinę sztuki, której na przestrzeni wieków poświęcono niezliczone mnóstwo woluminów; próba streszczenia jej podstaw w kilku zdaniach byłaby bluźnierstwem. Wyuczenie się kilku podstawowych zasad zajęło mi kilkadziesiąt lat; od razu na wstępie przyznaję się do swojej ignorancji. W drogich restauracjach zwykle wącham korek, smakuję pierwszy łyk z wyrazem głębokiej koncentracji, po czym zwracam butelkę pod pretekstem, że wyczuwam lekko kwaśny posmak: to zawsze robi wrażenie na kelnerze, który od tej chwili darzy mnie pewnym szacunkiem. Prawdę mówiąc, mam słabą głowę do alkoholu: już po drugim kieliszku rozbieram się i wybiegam w podskokach na ulicę. O ile część teoretyczna tego rozdziału nie była trudna - poprosiłam o cenne uwagi grono ekspertów i przeczytałam pół tuzina książek - o tyle część praktyczna kosztowała mnie niejedno przeziębienie. Moi sąsiedzi sądzą, że należę do sekty euforycznych nudystów.
146
Zawsze pragnęłam posiadać piwniczkę z winami. Nie chodzi mi o sześć butelek schowanych w głębi szafki, czym muszę się zadowolić, tylko o chłodną, ciemną, haftowaną pajęczynami piwnicę - zamykaną na trzy zamki w drewnianych drzwiach, od których klucze wisiałyby na moim pasku - gdzie latami byłyby przechowywane butelki najlepszych win. Wyobrażam sobie ceremonię schodzenia ze świecą w ręku do tego wnętrza ziemi w poszukiwaniu wspaniałego dodatku, który wzbogaci kolację z kochankiem... ale być może również z mężem. W mojej rodzinie istniała taka tradycja. Nie mówię o kochankach, tylko o piwnicach. Jedna znajdowała się u moich dziadków, a druga u mojej matki. Raz w roku jeździło się do sławnych winnic Macul i Concha y Toro, żeby nabyć wino w piętnastolitrowych gąsiorach, po czym przelewało się je do butelek, które moja matka szczelnie zamykała i zalewała korki stopionym woskiem świecy, oznaczając tajemniczym kodem przed zniesieniem ich do piwnicy. Tam leżakowały w ciemności i ciszy; rzadko kiedy otwierano którąś przed upływem mniej niż pięciu lat. Było to codzienne wino mojego dzieciństwa, jednak przy wielkich okazjach podawano wyselekcjonowane gatunki pochodzące z najlepszych chilijskich winnic. Którąś kolejną placówką dyplomatyczną męża mojej matki była Turcja. W owej epoce Ankara nie była tym kosmopolitycznym miastem, jakim jest dzisiaj, i trudno było zdobyć pewne produkty, między innymi dobrej jakości wino, ale moja matka zawsze miała tajemnicze kontakty. Pewien francuski dyplomata wyjawił jej najbardziej strzeżony sekret swej ambasady, który przeraziłby każdego sommeliera, ale moją matkę wiele razy wybawiło to z opresji: bierze się butelkę kiepskiego czerwonego wina i wylewa tyle, ile mieści się w szyjce; dolewa się tyleż porto, dobrze miesza, odstawia, po czym podaje w kryształowej karafce. Z białym winem postępuje się identycznie, z tym, że zamiast porto dolewa się bardzo wytrawnego sherry. Zaprzyjaźniony Francuz dodał, że z zasady dobre wina podaje się na początku, a złe na końcu, kiedy to już nikt nie jest w stanie zauważyć różnicy, zgodnie z Ewangelią według świętego Jana. Pierwszy cud uczyniony przez Jezusa miał miejsce w Kanie Galilejskiej, podczas wesela, na którym był obecny wraz z Matką i uczniami. W połowie wesela Maria podchodzi do Syna, oznajmiając Mu, że skończyło się wino. Wtedy to Jezus każe napełnić sześć dużych stągwi wodą, a gdy służący przelewają płyn do kielichów, odkrywają, że to wino. Gospodarz wesela, spróbowawszy, mówi: "Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory". Dokładnie to samo radzą znawcy. Chodzi tu przecież nie o oszukiwanie, tylko o udzielenie z czystym sumieniem pewnych wskazówek, przejdźmy zatem do meritum, to znaczy do winogron. Ostatnie badania dowodzą, że wino, pijane regularnie i z umiarkowaniem, zmniejsza 147
wysiłek serca, przez co pozwala nam umrzeć na raka. Według ludowych wierzeń wino "rozpuszcza tłuszcz z pożywienia i przepłukuje żyły", co zostało dowiedzione przez współczesną medycynę: podnosi ono poziom HDL i udrożnia arterie. We Francji, gdzie pije się dziesięć razy więcej wina niż w Stanach Zjednoczonych i spożywa cztery razy więcej tłuszczów zwierzęcych i czerwonego mięsa, wskaźnik cholesterolu jest znacznie mniejszy, a statystyka zawałów serca jest jedną z najniższych na świecie, zaraz po Japonii. Prócz tego, że żyją lepiej, Francuzom dana jest jeszcze przyjemność życia dłużej. To "odkrycie" - nazwane francuskim paradoksem - wywołało powstanie nowej generacji konsumentów wina w Stanach Zjednoczonych, lecz jak na razie rezultatów nie widać. Być może nie samo wino przedłuża dobry stan zdrowia, ale też sposób, w jaki się je pije. Francuzi jadają na siedząco, spokojnie, delektując się każdym kęsem. Przyglądanie się parze mieszczan w prowincjonalnym bistro to prawdziwa lekcja poglądowa: spożywają swój posiłek z zachowaniem rytuału, w ciszy, skupieni na zawartości talerza i kieliszka, obojętni na resztę wszechświata. Ich menu jest zawsze zróżnicowane, porcje małe i nie jadają o niewłaściwych porach. We francuskim paradoksie kluczowe słowo to: umiarkowanie.
W przypadku gdybyście chcieli zgłębić ten temat, macie do dyspozycji całe tomy poświęcone poszczególnym gatunkom wina, w tej książce jednak zmieści się zaledwie zarys ogólnych informacji. Wszystkie wina są zmysłowe, nawet tak zwane litreado chilijskie, ciecz najpodlejszej kategorii sprzedawana na litry, która, stanowiąc jedyne pocieszenie dla biednych, ma zapewne swój odpowiednik w większości krajów. Różnorodność win nie ma końca, ponieważ zależy nie tylko od regionu, skąd wino pochodzi, rodzajów winogron i procesu fermentacji, ale również od roku, a nawet godziny zbioru. Rodzaj drewna, z jakiego zrobiona jest beczka, temperatura, nastrój i miłość tych, którzy je wytwarzają, duchy błąkające się po nocy w lochach, gdzie 148
leżakuje wino - wszystko to ma wpływ na końcowy produkt. Wina podnoszą smak jedzenia. Wybrać odpowiednie do każdego dania to cała wiedza i sztuka, stworzono nawet specjalne programy komputerowe pozwalające rozwiać wątpliwości w ułamku sekundy. Kubki smakowe łatwo tracą wrażliwość. Nie należy podawać przed jedzeniem koktajli, z wyjątkiem wermutu, szampana, porto albo sherry, ponieważ później nie da się docenić smaku kolejnych trunków; przed winem i po winie należy podać inne trunki wytwarzane również z winogron. Kiedyś uznawano jedynie wina europejskie, zwłaszcza francuskie, lecz dziś swobodnie można podać butelkę kalifornijskiego, chilijskiego, południowoafrykańskiego, australijskiego czy pochodzącego z jeszcze innej części świata. Sztywne reguły dotyczące rodzaju wina w zależności od dania również zostały złagodzone i nie ma już obowiązku podawania do baraniny tylko i wyłącznie francuskiego bordeaux; pasuje też do niej hiszpańska rioja lub kalifornijski merlot. Jednakże w eleganckich domach stawia się jeszcze na stole po kilka kieliszków, ponieważ gościom proponuje się więcej niż jeden gatunek wina, przy czym każde dobiera się starannie do podawanego dania. Ideałem jest serwowanie najpierw zawsze białego, później zaś dwóch lub trzech gatunków czerwonego wina, o ile goście na to zasługują. Przy wyborze win czerwonych lepiej, by były one tego samego gatunku albo pochodziły z tego samego regionu, na przykład dwa różne bordeaux. W takim przypadku zaleca się podać najpierw wino młodsze, a dopiero potem starsze czy lepsze jakościowo. Nie bacząc na rady owego dyplomaty w Turcji, dobry francuski gospodarz zawsze zachowuje najlepsze czerwone wino na koniec kolacji, aby podać je do serów, przed deserem. Ale ostrożnie ze stosowaniem tych zasad przy miłosnej kolacji, gdyż od nadmiaru wina rozpłomieniony kochanek zaśnie przy stole. Wiemy, że Czytelnicy naszej książki niekoniecznie są ekspertami w kwestii win; inaczej nie czytaliby tego rozdziału. Dlatego ośmielamy się twierdzić, że większość win można podzielić na pięć kategorii: lekkie białe, mocne białe, różowe (rase), lekkie czerwone i mocne czerwone. Frutti di mare podaje się z białym winem (ostrygi zawsze z chablis), ponieważ w zestawieniu z czerwonym na skutek zachodzącej reakcji chemicznej, której szczegóły pomińmy, zostawiają gorzki posmak. Białe wino podnosi również smak potraw z drobiu i jarzyn, które ze względu na swą delikatność nie znoszą mocy czerwonego, choć zdarzają się wyjątki - wszystko zależy od sosu. Dobrym przykładem jest Gog au vin, które przygotowuje się i podaje z czerwonym winem burgundzkim. Czerwone mięsa dobrze smakują z czerwonym winem, trzeba tylko umieć właściwie je dobrać: im obfitsze danie, tym mocniejsze wino, przy czym należy mieć na uwadze rodzaj sosu i sposób przygotowania. Cały sekret polega na utrzymaniu równowagi między piciem i jedzeniem: lekkie z lekkim, delikatne z delikatnym, mocne z mocnym, słodkie ze słodkim. Oto kilka 149
przykładów grassa modo: Lekkie białe wino: ryby i frutti di mare. Mocne białe wino: delikatny drób, cielęcina, tłuste ryby, jak tuńczyk czy łosoś, móżdżek i inne zwierzęce wnętrzności o delikatnej strukturze i smaku. Lekkie czerwone wino: baranina, wołowina, wieprzowina, włoskie makarony, zwierzęce wnętrzności, jak nerki, wątroba, flaczki, tłusty drób i warzywa. Mocne czerwone wino: dziczyzna, jak jeleń, dzik, zając, a także ptactwo, jak dzikie kaczki, oraz tłuste czerwone mięso i gulasze. Mocne czerwone wino najwyższej jakości: sery. Dobrze schłodzone rose: nieskomplikowane obiady, pikniki, lekkie kolacje w letnie wieczory. Rujnują smak większości win: potrawy pikantne, jak curry. Logika wskazywałaby, aby dania wywodzące się z egzotycznych zakątków świata podawać z napojami tego samego pochodzenia: sake, herbatą, piwem itd. Jeśli macie wątpliwości,
pytajcie
przy
zakupie
wina.
Nie
brak
nam
obecnie
sklepów
wyspecjalizowanych w handlu winami, gdzie fachowiec może pomóc w wyborze najlepszych gatunków pasujących do naszego menu.
Inne alkohole Wszystkie ludy znają lecznicze właściwości alkoholu, nawet te, którym religia zakazuje ich picia. Zanim wymyślono inne środki antyseptyczne i znieczulające, używano napojów alkoholowych do dezynfekowania ran i otumaniania pacjentów przed bolesnymi zabiegami medycznymi. Najgorszą wadą alkoholi jest to, że wpędzają w nałóg, niszcząc tego, kto je pije; największą zaś zaletą że pite z umiarem stwarzają iluzję szczęścia i budzą chęć do zabawy. Nierzadko szukamy chwilowej ulgi w alkoholu, chcąc choć na chwilę uciec od życiowych problemów. Nie my jedni: niektóre ptaki i zwierzęta upijają się sfermentowanymi owocami. Latem przylatują błękitne ptaki i rozbijają się o szyby w moich oknach, otumanione czerwonymi owockami rosnącego w pobliżu krzewu. Pierwszym alkoholowym napojem w historii był pitny miód, słodkie wino zrobione z miodu, pijane w Europie do XVIII wieku. To Arabom ich wyrafinowana kultura pozwoliła rozwinąć 150
technikę destylacji; esencję wina nazwali alkuhul. Lud pijał piwo, toporne i mocne; wino o delikatnym smaku i większej zawartości alkoholu było luksusem dostępnym klasom uprzywilejowanym. W religiach starożytności prym wiedli Dionizos i Bachus, grecki i rzymski bóg wina; panował kult ekstazy i erotyzmu, co miało zresztą swe odpowiedniki w prawie wszystkich panteistycznych mitologiach. Na cześć tych bogów odprawiano orgiastyczne zabawy, kiedy to lud wylegał na ulice, aby się upijać i kopulować bez ograniczeń. W Starym Testamencie miasta Sodoma i Gomora zostały zniszczone i ukarane za dość libertyńskie obyczaje: orgie, kazirodztwo, cudzołóstwo i inne rozrywki obrażające Boga. Jest to jeden z wielu fragmentów Biblii, których w szkole nie pozwalano mi czytać. Sądząc po opisie, wydaje się, że Jahwe, mając dość takiej rozpusty, zesłał odpowiednik bomby atomowej, żeby z nimi skończyć, ale istnieją też inne wersje, zrzucające całą odpowiedzialność na Abrahama i jego wojska. Zanim okazał swój gniew, Jahwe posłał dwóch aniołów, żeby uprzedzić o tym, co ma nastąpić, Lota, jedynego sprawiedliwego człowieka w okolicy. Para aniołów o mało nie wpadła w ręce grupy rozpalonych sodomitów, ale Lot zdołał ich obronić, ukrywając w swym domu, a napastnikom proponując w zamian własne córki. Oto przykładny gospodarz. Zanim spadł na miasto gniew boży, posłańcy nakazali Lotowi uciec wraz z całą rodziną i nie oglądać się za siebie. Żona Lota jednak, powodowana ciekawością lub tęsknotą, odwróciła się i została zamieniona w słup soli. Na koniec, po licznych przygodach, Lot i jego dwie córki znaleźli schronienie w jaskini. Ponieważ nie było innych mężczyzn "zdolnych do obcowania z nimi według zwyczaju całej ziemi",
dziewczyny
spoiły
Lota,
i,
jak
powiadano
przed
wynalezieniem
pigułki,
"wykorzystały" go. Trochę dziwna rodzina, ale przypuszczam, że w rozpaczliwych sytuacjach nikt nie zwraca uwagi na drobiazgi. Według Biblii czyniły to przez dwie kolejne noce, a ojciec nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Obydwie poczęły, dając w ten sposób początek plemionom Moabitów i Ammonitów. Jest to jeden z tych nielicznych przypadków, gdy pijany do nieprzytomności mężczyzna dokonuje takiego wyczynu, ponieważ nadmiar alkoholu powoduje osłabienie członka, doprowadzając do czasowej impotencji, i pogrąża jego właściciela w otchłani melancholii. W takich przypadkach naturalnie zawsze cytuje się Szekspira. Na pytanie zadane przez jednego z bohaterów Makbeta o konsekwencje pijaństwa, drugi odpowiada: "Ano, czerwonego nosa, senności i tego, że sikać się chce. Co się tyczy czwartej dziedziny, jaśnie panie, znaczy rozpusty, to tutaj sprawa robi się złożona: w miarę picia ochota rośnie, ale poziom wykonania spada"*. *
Wszystkie cytaty z Makbeta w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka, Wydawnictwo "W drodze", Poznań 1994. 151
W którejś - nie pamiętam której - części tej książki, wspominam o świeżej krwi węża rozpuszczonej w wódce z cukrem, afrodyzjaku niezwykle cenionym na Tajwanie i w innych azjatyckich krajach. W Chinach z kolei wrzuca się do szklanki z ciepłą sake kilka karaluszych niemowląt i wypija to jednym haustem. Według jednego z numerów gazety "San Francisco Chronicle" z końca zeszłego wieku chińscy imigranci z Malezji pili krew grzechotników. Robili nacięcie na ogonie i podczas gdy jeden trzymał węża za łeb i przekręcał, żeby krew spłynęła, drugi kładł się na ziemi i wysysał płyn, przepijając łykami whisky. Bardzo podniecający koktajl dla tego, kto lubi egzotykę. Mój przyjaciel Miki Shima opowiadał mi kiedyś o swoim pobycie w górach Kolorado, na ośmiu tysiącach stóp wysokości; siedział przy ognisku w świetle księżyca, cierpiąc międzygwiezdny chłód; poczęstowano go tam menu składającym się z kiełbasek z łosia oraz surowej wątroby bawołu marynowanej w piwie, wszystko podlane napojem zwanym Biaek Dog, przyrządzonym z wódki, soku tytoniowego i prochu. Po pierwszym łyku tego płynu przestało mu być zimno, po drugim przypomniał sobie swoje naj dawniejsze tęsknoty, a po trzecim, gdy jego mózg już prawie eksplodował, spłynęły nań fantastyczne wizje wszystkich pięknych kobiet, których w życiu pragnął. Jedną z najstraszliwszych bitew wojny na Pacyfiku w zeszłym stuleciu pomiędzy Chile, Peru i Boliwią była bitwa o Mono de
152
Arica, niedostępne urwisko, zdobyte w końcu przez chilijskich żołnierzy, którzy wspięli się po skałach, z krzywymi nożami w zębach, według legendy również oszołomieni mieszanką wódki i prochu, podobną do BIaek Dog. W niektórych południowo amerykańskich więzieniach mężczyźni upijają się "zielonym ptakiem", napojem przyrządzonym z alkoholu i rozpuszczalnika do farb, co w efekcie prowadzi do szaleństwa i śmierci. Jak prawie wszystko na tym świecie, alkohole również wychodzą z mody. Reżyser kina hiszpańskiego Luis Bunuel podaje w swych pamiętnikach przepis na znakomite martini: robi się je z promienia światła przeszywającego butelkę wermutu, ledwie zaś tykającego ginu. Od tak popularnego w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych martini przeszliśmy do dekady białego wina, a w latach dziewięćdziesiątych przyszła moda na kirsch. Cokolwiek byłoby modne, to, z czego się pije, jest prawie tak ważne jak zawartość butelki. Najlepszy szampan w kartonowym kubku smakuje tak samo jak ten zielony poncz na szkolnych zabawach, natomiast kiepskie wino w delikatnym kieliszku podnosi swoją jakość. Podobnie jak z kobietami, których ubiór określa stan finansów i czasami, choć nie zawsze, klasę społeczną. W tantryzmie przy niektórych ceremoniach używa się kielichów o kształcie pochwy, zwanych arga, ale nie jest konieczny aż taki wykwint przy podawaniu koktajli. Wystarczy dobre szkło. Absynt: Alkohol zielonej barwy wytwarzany z rośliny o tej samej nazwie (Artemisia absinthium), do którego dodaje się zioła; od czasów greckich cieszy się sławą silnego afrodyzjaku. Tak toksyczny, że w 1915 został zakazany we Francji, a później w innych krajach. Wywołuje skurcze mięśni i jelit, a jego częste spożywanie prowadzi do paraliżu i śmierci. Podawało się go z odrobiną wody i cukru dla złagodzenia gorzkiego smaku. W XIX wieku był ulubionym napojem intelektualistów i artystów z placu Pigalle, gdyż przypuszczano, że przywołuje muzy. W Anglii natomiast pijany był w klubach biczowania, bardzo popularnego wówczas sportu. Anyżówka: Popularna we Francji i Hiszpanii; przezroczysty płyn nabierający mlecznej barwy po zmieszaniu z wodą. Sławna anisette Marie Brizard powstała w Bordeaux w 1755, wymyślona przez kobietę o tym właśnie imieniu i nazwisku, znaną z dobrego serca. Mówi się, że uratowała życie pewnemu biedakowi podczas jakiejś epidemii, a on w podzięce przekazał jej w sekrecie tajemnicę produkcji tego napoju. Kobieta stała się bogata i przeznaczyła sporą część swego majątku niesieniu miłosierdzia. Marka Marie Brizard nadal istnieje w tym mieście. Anyżówka podobna w smaku do absyntu, lecz mniej toksyczna, jest podstawą kilku alkoholowych afrodyzjaków: pernodu, Ricarda, pastisa, a także narodowego napoju Greków i Turków: araku. Amaretto: Wytwarzany z migdałów, o mocnym i słodkim smaku; stosowany dla 153
poprawy trawienia oraz do koktajli i deserów. Jego erotyczna reputacja jest zasługą migdałów, mitologicznych owoców powstałych, jak już wspominaliśmy, z łona bogini. Benedyktynka: Nazwa pochodzi od jej wynalazców, braci benedyktynów z pewnego francuskiego opactwa, cnotliwych mężczyzn, którzy na pewno nie podejrzewali, że dołożyli kolejny afrodyzjak do długiej listy pokus, na jakie narażony jest rodzaj ludzki. Calvados: Pochodzący z Normandii alkohol z jabłek, intensywny i jedwabisty jak każde dobre brandy, któremu przypisuje się takie same właściwości, jak owocowi. Używany kiedyś jako środek na zachowanie młodości. Grand Marnier: Francuski likier o smaku pomarańczy, bardzo podobny do curagao, słodkiego napoju produkowanego ze skórki gorzkich pomarańczy na karaibskiej wyspie o tej samej nazwie. Holendrzy, którzy skolonizowali wyspę, przypisywali temu napojowi zmysłowość pięknych Mulatek i wyeksportowali go z wielkim zyskiem na cały świat. Jerez (sherry) i porto: Mocne i słodkie wina, bardzo popularne w Hiszpanii, podawane o każdej porze, ale nigdy do posiłków. Kiedyś ulubione przez damy ze względu na delikatną "materię", lecz dziś damy pijają wódkę i jeżdżą na motocyklach. Kirsch: Wyrabiany z czereśni napój wytwornego towarzystwa, bardzo modny dodatek do szampana lub białego wina. Podniecająca moc tej mieszanki bierze się raczej z rozrywkowej reputacji szampana, a z całą pewnością z różowego koloru koktajlu, rozkoszy dla oczu. Koniak, brandy lub armagnac: Modę na nie zaprowadził król Francji Henryk IV, on też podniósł je do rangi afrodyzjaku. Pomysł szybko się rozpowszechnił i niedługo potem kawalerowie wypijali kieliszek przed udaniem się do łoża, na wypadek gdyby owej nocy małżonka nie miała bólu głowy. W ten sposób narodził się zwyczaj kończenia dobrej kolacji cygarem i kieliszkiem koniaku lub brandy, rytuałem, w którym kobiety nie uczestniczyły. Ubity z cukrem i żółtkami jaj jest doskonały na depresje ciężarnych i deszczowe dni. Parfait Amour: Rzadko spotykany likier o zapachu lawendy, podawany w niektórych wyrafinowanych francuskich domach publicznych, ponieważ uważano, że w jednej chwili pobudza libido. Wyszedł z mody, lecz bywa jeszcze w sprzedaży i możesz go kupić, gdybyś chciała czymś zaskoczyć swego partnera w jakiś szczególny wieczór. Szampan: Bezdyskusyjny król win, niezbędny przy wszelkich uroczystościach. Jest to białe musujące wino z regionu Champagne we Francji, produkowane również gdzie indziej, jednakże tylko prawdziwe może nosić tę nazwę. W 1806 roku Barbara Nicole Ponsardin, wdowa po bankierze o nazwisku Clicquot, poświęciła odziedziczoną po zmarłym fortunę na rozwój w swych winnicach produkcji szampana, który zyskał światową sławę pod nazwą Veuve Clicquot. Szampana pija się zawsze w towarzystwie i 154
podczas uroczystości, być może dlatego działa jako afrodyzjak, nawet gd.)T nikomu na tym nie zależy. Musujący i lekki, pity bez zastanowienia, upija bardziej niż wino, ponieważ dzięki bąbelkom alkohol szybko przenika do krwiobiegu. Uważany jest za "damskie" wino i przypuszcza się, że wywiera większą moc erotyczną na kobiety niż na mężczyzn. Podczas świąt w starożytnym Rzymie napełniano baseny musującym winem, a kobiety i mężczyźni dokazywali w nich nago. Najbardziej wytrawny i ceniony szampan produkowany jest wyłącznie z winogron chardonnay. Wódka: Jak wiele mocnych alkoholi - whisky, gin, pisco itp. - nie jest szczególnie podniecająca, chyba że pita w niewielkich ilościach, kiedy jak każdy alkohol przynosi efekt rozluźnienia. Mimo to wpisaliśmy ją na listę, ponieważ jest niezbędnym dodatkiem do kawioru. Któż nie oddawał się miłości po wstępnych zabiegach z kawiorem i mrożoną wódką?
Napoje miłosne Lista afrodyzjaków okazuje się
o wiele dłuższa, niż sobie wyobrażałam, kiedy
przystępowałam do pisania tej książki, i temat ten zaczyna mnie już nudzić ... (Tak długo zajmuję się sprawami lubieżności i łakomstwa, że mam niejakie obawy~ iż sama wpadnę w anoreksję i stanę się oziębła). Dowiedziałam się na przykład, że lukrecja, której kłącze ssałam jak cukierek w dzieciństwie, zawiera dużo estrogenu, a kolcowój, którego sok piłam jak napój orzeźwiający - testosteron. Meksykańscy Indianie pili go zawsze, wierząc, że przywraca męski ogień przygnębionym i zrozpaczonym. Naukowcy, którzy przez wieki wyśmiewali się z indiańskiej wiedzy, dzisiaj destylują z kolcowoja męski hormon, zupełnie nie wiem po co, skoro na świecie jest i tak zbyt wiele testosteronu. Istnieją najróżniejsze stymulanty o wielkiej renomie, w proszku, płynie lub kapsułkach, począwszy od popularnego ekstraktu z zielonego owsa i sławnego żeń-szenia, którego doskonała skuteczność we wzmacnianiu systemu immunologicznego, uspokajaniu nerwów i stymulowaniu hormonów jest od dawna znana w Chinach, aż do kantarydy (Cantharis vesicatoria), czegoś w rodzaju sproszkowanego karalucha, która wywołuje wyzywającą erekcję wstępną, ale także bezlitośnie podrażnia układ moczowy i może doprowadzić do powolnej, acz nieodwracalnej agonii. Według Księgi trucizn Antonia Gamoneda: "Zdarzają się poważne wypadki tym, którzy spożywają kantarydy, jako że odczuwają oni 155
silne swędzenie we wszystkich członkach, począwszy od ust aż do pęcherza, a także czują jakby posmak ryby czy likieru cedrowego. Cierpią na częste omdlenia, zniechęcenie i zawroty głowy tak silne, że często tracą zmysły i majaczą". Podobno markiz de Sade trafił do więzienia za częstowanie cukierkami z kantarydą pewnych dam lekkiego prowadzenia, zapraszanych na jego orgie. Jedna z nich mało nie umarła, a inne potraciły zmysły i majaczyły. Napoje miłosne znane są we wszystkich kulturach od czasów starożytnych. Mój przyjaciel, mądry lekarz Miki Shima, mistrz akupunktury, twierdzi, że w tajemniczych zaułkach chińskiej dzielnicy w San Francisco czy w Nowym Jorku można zdobyć sławny proszek z rogu nosorożca, niezwykle ceniony w Azji jako niezawodny afrodyzjak. Z powodu tej sławy straciły życie tysiące tych gruboskórych zwierząt, bo zabijano je bezlitośnie tylko po to, by odciąć im rogi. Zapewnia się nas, że dla ludzkiego mózgu jest tak toksyczny, że szczypta proszku wystarczy, by zmienić pamięć w magmę, a duszę skierować na astralne szlaki, tak więc jeśli po uraczeniu się tym specyfikiem nie zauważycie żadnych skutków ubocznych, to znaczy, że sprzedano Wam coś innego. Niektórzy amatorzy biorą proszek doustnie, inni, bardziej lekkomyślni, nacinają skórę i wcierają w rankę mikroskopijną jego ilość, nie tyle, by spowodowała śmierć, ale wystarczającą, by pożądanie dotarło naczyniami krwionośnymi do wszystkich tkanek i wzbudziło lubieżność nawet u staruszków. Ta metoda przypomina mi sławny, zapisany w annałach nowoczesnej medycyny przypadek mężczyzny, który stał się chodzącym posągiem z powodu zesztywnienia stawów; został on pokąsany w pierś przez czterdzieści siedem pszczół i po tygodniu był w stanie podskakiwać i przyklękać, nie przejawiając śladu choroby. Dowiedziałam się również, że deformacje kostne znikają pod wpływem nietoperzowych ekskrementów i gniazd os, które, nawiasem mówiąc, posiadają również właściwości afrodyzjaku. Proszek z rogu nosorożca wspomaga technikę zwaną kabbazah (z arabskiego "podtrzymać"), którą posługują się niekiedy doświadczone kobiety, chcąc zaprowadzić kochanka do Raju Allacha dzięki zaciskaniu i pulsowaniu mięśni swych intymnych organów. Złośliwe języki przypisywały ten rzadki talent Diane de Poitiers (1499-1566), w której straceńczo zakochał się król francuski Hemyk II, mimo że starsza była od niego o dwadzieścia lat. Ta mądra kobieta, zaakceptowana przez wszystkich jako oficjalna kochanka, zajmowała miejsce królowej aż do śmierci władcy i przypuszcza się, że aż po wiek dojrzały mięśnie jej organów seksualnych zachowały swą elastyczność i sprawność. Natomiast prawie nic nie wymaga kabbazah od mężczyzny, którego rola jest zupełnie bierna, poza podtrzymaniem pożądania, w czym może go wspomóc sproszkowany róg nosorożca, jeśli go zawiedzie natura. 156
Napoje miłosne nie są li tylko nałogiem czasów starożytnych: to także dochodowy interes naszych czasów. Pamiętam, że moi przyjaciele w Wenezueli - przy czym niektórzy z nich posługiwali się w pracy najnowocześniejszym sprzętem komputerowym dyskretnie odwiedzali specjalne sklepy, żeby nabyć amulety na szczęście i chroniące ich przed urokami, a także płyny służące różnym uczuciowym celom. Istnieją wywary na uleczenie
niezmiernej
zawiści,
na
rozpoznanie
niewierności,
odzyskanie
łask
zobojętniałego kochanka, zmiękczenie oporu cnotliwych kobiet, oddalenie kochanka, którego przestało się pożądać, i ukaranie tego, którego pragnie nasze serce, a który sprawia nam ból. W samym centrum miasta, wśród biurowców wielkich korporacji ze stali i szkła, można złożyć zamówienie na płyn "przyciągający" miłość. Ze skrawka ubrania, włosów, obciętych paznokci lub kartki z odręcznym pismem osoby, którą chce się zdobyć, czarownik lub czarownica lepią figurkę poddawaną później przeróżnym zaklęciom. Ale ograniczmy się do zwyczajnych roślin i darujmy sobie przykłady z bajki rodem. Wśród roślinnych afrodyzjaków mamy johimbinę (Pausinytalia yohimbe), otrzymywaną z kory pewnego drzewa z Kamerunu. Sprzedaje się ją w sklepach zielarskich i sex-shopach, z ostrzeżeniem, że jest trująca i zbyt duża dawka może spowodować drgawki, dręczące halucynacje i ciężkie do zniesienia kłopoty żołądkowe. Z kolei marihuana i haszysz, także pobudzające erotycznie, w jednych rejonach świata uchodzą za niegroźne, w innych są zakazane, ponieważ obniżają morale, prowadzą do lenistwa, rozluźniają i oczyszczają serce ze zmartwień, które to objawy nie są dobrze widziane przez władze. Marihuana znana była jako środek podniecający w całej starożytnej Europie, od Greków do wikingów, jak również w sporej części Orientu, zwłaszcza w Chinach i Arabii, i oczywiście wśród Indian Ameryki Północnej i Południowej. Do dnia dzisiejszego jest jednym z najczęściej używanych narkotyków, nawet (lub raczej przede wszystkim) w krajach, w których jest nielegalna. Kokaina, inna substancja zakazana, alkaloid wytwarzany z liści krzewu koki, również pobudza wyobraźnię i zmysły. Prowadzi do uzależnienia, a gdy towarzyszą jej samotność i nędza - ma to skutki wręcz tragiczne. Natomiast liście koki, cierpliwie przeżuwane, pomagają Indianom z peruwiańskiego i boliwijskiego płaskowyżu znosić ciężkie warunki życia i głód, trwające od pięciuset lat. Przy hinduskich rytuałach tantryzmu używano mieszanki haszyszu z miodem i ambrą. Tantryzm, prześladowany od ponad dwóch tysięcy lat, jest wcześniejszy od hinduizmu i podobny do jogi w tym, że również kładzie nacisk na poprawne oddychanie i oczyszczenie, dodatkowo
jednak
analizuje możliwości
erotyzmu jako drogi do
oświecenia. Chodzi o transformację libido w duchową energię. Z punktu widzenia 157
starszej pani, która jeszcze nie zrezygnowała z grzechu lubieżności i z fantazji, jednym z najbardziej interesujących aspektów życia jest różnorodność tantrycznych ćwiczeń mających na celu przedłużanie napięcia, zanim mężczyzna osiągnie orgazm, przez co zapewnia kobiecie rozkosz, a parze jedność. Czymś pożałowania godnym jest mała liczba adeptów tantryzmu po tej stronie oceanu ... Trudno, nic się nie wskóra skargą, lepiej postąpić jak ten lis w bajce Ezopa, który nie mogąc dosięgnąć winogron, twierdził, że go nie interesują, bo są zielone. Moje doświadczenie z tego typu zmysłowością ogranicza się do pary rękawiczek. Pewnego razu, wiele lat temu, pewnej chłodnej jesieni w Wenecji musiałam kupić sobie rękawiczki. Weszłam do wąskiego jak szafa sklepiku, gdzie w kruchej szklanej gablocie leżały rękawiczki z najlepszej kolekcji. Sprzedawca - a może właściciel sklepu - był człowieczkiem o przylizanych włosach i wąsach magika i miał na sobie ciemny garnitur z kamizelką. Ujął w dłonie moje ręce, jakby podtrzymywał zranionego gołębia, z tak czułą ostrożnością, że wstrząsnął mną dreszcz i dostałam gęsiej skórki. Kiedy pochylił się nad mymi dłońmi, uderzyła mnie w nozdrza fala słodkawego zapachu. Pomyślałam, że chce je ucałować, i na chwilę ogarnęła mnie panika, on jednak tylko przyglądał się im z bliska przez pewien czas, jak ktoś, kto oszacowuje diament. Później odwrócił moje ręce tak, że ich grzbiety spoczęły we wnętrzu jego dłoni, suchych i gorących jak świeżo wypieczone bułki. Jego palec wskazujący przesunął się lekko i nie znośnie powoli po liniach na moich dłoniach, aż zatętniło mi w czubkach palców, a wokół przegubów zapłonął ogień. Poczułam uderzenie krwi w skroniach, co on natychmiast zauważył, wystarczyło mu dotknąć mojego pulsu. Podniósł wzrok i spojrzał na mnie bez uśmiechu. Oboje wiedzieliśmy; wydaje mi się, że przestaliśmy oddychać na wieczny czas, aż w końcu nie mogłam tego dłużej znieść i zawstydzona odwróciłam twarz. Szepnął coś po włosku, co w moich uszach zabrzmiało jak miłosne wyznanie, ale równie dobrze mogła to być cena rękawiczek. W końcu puścił mnie, żeby poszukać w szufladzie pary zamszowych rękawiczek koloru sepii, miękkich jak brzuszek wiewiórki. I zaczął mi je nakładać, specjalnie nie spiesząc się, palec po palcu, patrząc mi w oczy, zatrzymując się na każdym stawie, dysząc, z wilgotnymi ustami. Ja miałam wtedy dwadzieścia trzy lata, on - około sześćdziesięciu, ale nasz wiek nie miał żadnego znaczenia i oboje weszliśmy do krainy wieczystych cieni iluzorycznych kochanków. Minęło trzydzieści lat, a ja wciąż jeszcze pamiętam w szczegółach to, co przeżyłam w ciągu tych kilku minut. Nie uleciały mi z pamięci ani dokładny odcień tych rękawiczek, ani kwiatowy zapach jego wody kolońskiej, ani perwersyjna delikatność jego rąk pieszczących moje dłonie, ani też, oczywiście, moje szalone podniecenie. Od tamtej pory spoglądam na swoje ręce z sympatią, albowiem patrzę na nie oczami tego 158
mężczyzny. Przypuszczam, że to właśnie jest tantryzm. W przypadku niezliczonych roślin skuteczne działanie jest kwestią bardziej magiczną niż naukową. Na przykład mroczny korzeń mandragory, niegdyś jeden z najczęstszych składników napojów miłosnych średniowiecza i odrodzenia. Trzeba było go wyrwać u podnóża szubienicy, wierzono bowiem, że wyrasta w ziemi, na którą spadła sperma wisielców i skazańców torturowanych kołem. Podobno korzeń krzyczał, gdy dotykało go ostrze noża, a kto usłyszał ten krzyk, tracił zmysły do końca swoich dni. Machiavelli w sztuce Mandragora wykorzystał mity na temat tej diabolicznej rośliny, żeby rozwinąć swoją teorię: "Źródło ruchu i zmiany ziemskich spraw doczesnych poczyna się w apetytach i pasjach". Treść sztuki jest klasyczna: starzec ożeniony z młodą kobietą pragnie potomstwa, co wykorzystuje młody kawaler, żeby okpić męża i uwieść żonę. Przekonuje on starca, że korzeń mandragory, wyciągnięty z ziemi przez czarnego psa, zapewni jego żonie płodność, tak jak w przypadku pewnej francuskiej królowej. Przestrzega go jednak przed silną trucizną, jaką zawiera korzeń: kto pierwszy prześpi się z tą kobietą, nieodwołalnie umrze w ciągu ośmiu dni. Mąż przystaje, by żona przespała się najpierw z młodzieńcem przebranym za włóczęgę, licząc, że ten wchłonie w siebie całą truciznę, przez co on sam ocali życie. "Cel uświęca środki", konkluduje wielki florentyńczyk odrodzenia; wszyscy są zadowoleni: starzec ignoruje swoje rogi, kobieta odkrywa rozkosz, a uwodzicielski oszust osiąga swój cel. Większość powszechnie stosowanych środków podniecających erotycznie można kupić bez recepty i są dozwolone, mimo że niektóre z nich, jak kantaryda, kryją w sobie pewne niebezpieczeństwa. W skrajnych przypadkach kilka łyżek żeń-szenia dodanych do zupy czy zawartość kilku kapsułek chińskich ziół w sałatce nie wyrządzą krzywdy. Naprawdę niewiele osób umiera w wyniku medycyny naturalnej. Węża z bagien w lot zauważ, Porwij go i w kotle uwarz; Żabie ślepia, igły jeża, Puch ze skrzydeł nietoperza, Język żmii, ogon szczura, Żądło osy, mózg jaszczura, Smocza łuska, wilcza ślina, Wpółstrawiony żer rekina, Z trzewi mumii ciecz zepsuta, Rwana późno w noc cykuta, Płat wątroby bezbożnika, 159
Koźla żółć, szczecina dzika, Kołtun Turka i woszczyna Z wnętrza ucha Tatarzyna, Muchomorów całe mrowie, Szczątki utopionych w rowie Noworodków prostytutek, Aby ciecz ostudzić, dolej Juchy małpiej albo wolej; Aby czar był nie na pozór Makbet, Szekspir, przepis na czarnoksięski wywar wiedźm
Mowa kwiatów Jeszcze niedawno kwiaty wśród swych licznych uroków miały tę także zaletę, że służyły do przekazywania subtelnych przesłań miłosnych, ale w naszym "pospiesznym" XX wieku ta sztuka stała się martwym językiem. Nie wydaje mi się, żeby warto było ją wskrzeszać. Spotkał ją ten sam los co sanskryt: nie ma z kim porozmawiać w tym języku. Na wypadek, gdyby jednak ktoś z Czytelników tej książki skłaniał się ku podobnym ekstrawagancjom, poświęcam kilka akapitów mowie kwiatów. Z moich doświadczeń wynika, że w świecie zachodnim nie warto przywiązywać zbytniej wagi do tak ulotnych drobiazgów, albowiem w znakomitej większości wypadków nie zostaną przez nikogo dostrzeżone. Drastyczne metody przynoszą znacznie lepsze rezultaty. Symbolika kwiatów osiągnęła swoje apogeum w połowie XIX wieku, za panowania angielskiej królowej Wiktorii, jednak jej początki wywodzą się z Turcji, gdzie posługiwano się nią, przekazując do haremu zaszyfrowane miłosne przesłania. Lady Mary Wortley Montagu, która mieszkała w tym kraju od 1716 do 1718 roku jako żona brytyjskiego ambasadora, wprowadziła mowę kwiatów w Anglii. Rozwinęła się tam ona w ciągu następnych dziesięcioleci do tego stopnia, że zmieniła się w prawdziwą romantyczną epidemię. Operowano tak wyszukanymi środkami, że powstała możliwość prowadzenia przez długi czas korespondencji bez jednego słowa na piśmie, wyłącznie przy użyciu różnych kombinacji gałązek w bukiecie. Damy szalenie dbały o odpowiedni dobór papieru do swoich bilecików, ponieważ 160
nawet kwiaty na nich namalowane mogły mieć znaczenie. Chusteczka wyhaftowana w bratki oznaczała, że dama nigdy nie zapomni swego ukochanego; w róże - obietnicę miłości. Jeśli igła dziewczyny po mistrzowsku haftowała kwiat pigwy, ukochany mógł uznać się za szczęściarza, gdyż kwiat ów oznaczał absolutną wierność na resztę życia. Doszło do tego, że w zależności od ułożenia wstążki na bukiecie określano, czy uczucia dotyczą ofiarodawcy, czy odbiorcy kwiatów; dłoń, którą wręczano lub przyjmowano bukiet, miała swoją wymowę. Nie bez znaczenia pozostawało również wybrane przez kobietę miejsce do przypięcia kwiatów na sukni: im bliżej serca, tym większa gotowość zaakceptowania uczucia. Stąd wywodzi się tradycja wręczania w prezencie przed balem orchidei; dama wybiera miejsce, gdzie ją przypnie: na biodrze, w talii, we włosach czy na piersi. Jest to okropny zwyczaj - nie ma sukienki, która by dobrze wyglądała z tak niedorzeczną ozdobą. Jeżeli kwiaty wręczano lub przyjmowano łodygami do góry, ich znaczenie było przeciwne. Tak więc, jeśli kawaler pojawiał się z bukietem tulipanów przewiązanych wstążką z lewej strony - co oznaczało wyznanie miłości - a panna oddawała kwiaty pąkami w dół, oznaczało to brak jakichkolwiek nadziei dla pretendenta: odmowa była bezapelacyjna. Nie we wszystkich jednak przypadkach interpretacja musiała być tak dramatyczna, znaczenie miał również dobór kwiatów. Anemony, na przykład, oznaczają zapomnienie, lecz bukiet wręczony łodygami do góry nie był tłumaczony jako tęsknota. Hiacynt z kolei, który wedle mitologii greckiej kojarzy się z bólem, czy nagietek, również oznaczający cierpienie, nie spotykały się z radosnym przyjęciem. Ale nikt dzisiaj nie ma czasu na podobne zawiłości i przypuszczam, że jeśli doszliście do etapu przygotowywania potraw z afrodyzjaków dla partnera czy partnerki, nie ma najmniejszego znaczenia, którą ręką wręcza się czerwoną różę ani gdzie przypięte są kamelie. Niech Wam wystarczą podstawowe pojęcia: kolor czerwony to namiętność, biały czystość, różowy czułość, żółty zapomnienie, fioletowy skromność (nawiasem mówiąc, obecnie to również kolor feministek). Dla osoby żyjącej w epoce wiktoriańskiej byłoby grubiaństwem ofiarowanie żółtych kwiatów komuś, kogo pragnie się zdobyć, dzisiaj jednak kwiaty są tak drogie, że doceniamy sam gest, nie zwracając uwagi na szczegóły. Do tej pory wspominam ze wzruszeniem ten ostatni raz, kiedy ktoś ofiarował mi kwiaty: przywiędły słonecznik owinięty w gazetę trzymał w dłoniach mój pięcioletni wnuk.
161
Polne rumianki, których płatki obrywałyśmy w dzieciństwie, żeby sobie wywróżyć, czy rudzielec z sąsiedniej ulicy nas kocha, oznaczają niewinność. Kiedyś wierzono, że pijany regularnie napar z tych skromnych kwiatków łagodzi smutne szaleństwo i przywraca równowagę błądzącej duszy. Narcyz, naturainie, jest kwiatem próżności i egoizmu. Jego nazwa pochodzi z greckiego mitu o Narcyzie, pasterzu zakochanym we własnym odbiciu w wodzie, który utonął, próbując je ucałować. Mało, że zarozumiały, to jeszcze głupi. Mak - kwiat opium - oznacza ulgę w bólu, nietrwałą rozkosz, krótkie pocieszenie, ale u Anglików budzi skojarzenie (ze względu na swój kolor) z krwią poległych na wojnie. Geranium, które rzadko jest umieszczane w bukietach ze względu na swój gorzkawy zapach, w zależności od koloru oznacza smutek, rozczarowanie, pocieszenie i tym podobne, bezużyteczne raczej uczucia. Heliotrop, którego nazwa oznacza po grecku "z głową zwróconą w kierunku słońca", zapewnia o szczerości i wytrwałości w uczuciach; wręcza się go na znak przysięgi lub obietnicy wierności w przypadku przyłapania na podejrzanych uczynkach. Lilie zapowiadają wiadomość. To skądinąd interesujący kwiat, w niektórych bowiem kulturach Bliskiego Wschodu i Morza Śródziemnego kojarzy się go, ze względu na kształt, z kobiecymi organami płciowymi, podobnie jak orchidee, ale jest to również symbol czystości, Dziewicy Marii oraz emblemat Francji (Fleur-de-lis). Kwiat lawendy oznacza nieufność. Fiołki i jaśmin, których zapach - szczególnie w nocy - posiada tak potężne właściwości afrodyzjaku, że może zmienić najcnotliwszą kobietę w nie nasyconą nimfomankę, w mowie kwiatów symbolizują skromność (fiołki) oraz elegancję, dyskrecję i wdzięk (jaśmin). Kobiety nie mogą się także oprzeć zapachowi tuberozy, aczkolwiek większości mężczyzn wydaje się on zanadto mdlący. Bez oznacza pokorę, lecz począwszy od epoki odrodzenia, przypisuje się mu moc podniecania mężczyzn; miałam go przez wiele lat w swoim ogrodzie i nawet nie przyszło mi do głowy, że to przez niego w listonoszu wzbierają lubieżne zamiary ... Dla kawalerów z epoki wiktoriańskiej, którzy nie
162
byli w stanie pozwolić sobie na lubieżne myśli w obecności damy, bez oznaczał również pierwszy krok ku miłości; stanowił próbę rozpoznawania terenu przed bardziej wyraźną deklaracją, którą mógł wyrażać bukiet białych róż, symbolizujący czystość zamiarów, a po nim bukiet czerwonych - miłość. Nigdy nie zestawiano tych kwiatów razem, ponieważ oznaczałyby rozdzielenie i śmierć, jak w losach Tristana i Izoldy czy Romea i Julii. I wreszcie, po ogłoszeniu zaręczyn, jeśli pretendent był bardzo śmiały, mógł ofiarować wybrance serca gałązki kwitnącego migdałowca, wyrażające bez ogródek jego płonącą namiętność. Według klasycznej mowy kwiatów, niezapominajka oznacza prawdziwą miłość i pamięć. Austriacka legenda opowiada o dwojgu zakochanych spacerujących brzegiem Dunaju. W pewnej chwili dziewczyna (bez wątpienia kapryśna) zauważyła pływający w wodzie maleńki błękitny kwiatek i zapragnęła mieć go natychmiast. Młodzieniec rzucił się do wody, żeby go wydobyć, lecz prąd go porwał i zaczął tonąć. Ostatkiem sił dosięgnął kwiatu i rzucił swej narzeczonej, mówiąc: "Nie zapomnij o mnie". Dla mnie jednak zawsze to będzie kwiat wygnania. Kiedy po zamachu wojskowym w 1973 roku musiałam opuścić swój kraj, mogłam zabrać ze sobą tylko niezbędne rzeczy. W Chile pozostali: mój dziadek, moja teściowa (którą kochałam z rzadko spotykaną czułością), moi przyjaciele, wspomnienia rodzinne i nie mający sobie równego krajobraz mojej ojczyzny. Jak żona Lota podczas ucieczki z Sodomy nie powinnam była oglądać się za siebie, ale któż potrafi opuścić dom, w którym urodziły się jego dzieci, nie rzucając nań ostatniego spojrzenia? Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że brutalnie odcinam się od swoich korzeni, że będę usychać jak okaleczone drzewo i że tylko dzięki nie strudzonemu ćwiczeniu pamięci nie zamienię się, jak żona Lota, w słup soli. Na dnie walizki wiozłam woreczek z ziemią z mego ogrodu, zamierzając posadzić niezapominajki w tym nie znanym kraju, gdzie miałam zacząć nowe życie. Nie zapomnij o mnie, błaga ten, kto odchodzi... Dlatego też wybrałam sobie ten delikatny kwiat za symbol mojego wygnania, z powodu jego nazwy, tylko i wyłącznie. Ale nie przyjął się w bujnym karaibskim klimacie i usychał powoli, w miarę jak rosła moja tęsknota.
Pochodzące z ziemi, uprawiane z miłością Posag greckiego boga Priapa, syna Afrodyty, stał (w sensie dosłownym) we wszystkich
163
warzywnikach i ogrodach. Pełnił funkcje strażnika płodności i rolnictwa tudzież chronił przed złodziejami. Często jego wyobrażenie ograniczało się, albo raczej urastało, do pełnego werwy fallusa, zwanego olisbokolice. Dzisiaj mało kto może pozwolić sobie na luksus uprawiania warzyw we własnym ogródku, brak nam też przestrzeni i poczucia humoru, by umieszczać tam skandalizujący posążek bożka, a mimo to wciąż jeszcze gdzieś w popiołach zbiorowej pamięci obfite plony wiążą się nierozłącznie z erotyzmem i płodnością istot ludzkich. Kult Priapa zaginął w mrokach historii, aczkolwiek gdzieniegdzie nad Morzem Śródziemnym spotyka się jeszcze mężczyzn, którzy noszą na szyjach falliczne amulety, mające ich chronić przed urokami. W przypadku warzyw ich smak, walory odżywcze i właściwości afrodyzjaku mają bezpośredni związek z ich świeżością. (Nie mogę jednak dodać, że również atrakcyjność seksualna ludzi zależy od ich świeżości, gdyż byłaby to jedna z tych obraźliwych metafor: nasz fin de siecle zakłada, że powinniśmy zachować sexappeal bez względu na wiek; przytłaczająca myśl, jak by powiedziała moja matka). Wróćmy jednak do warzyw: ideałem byłoby wyrwać je z ziemi i natychmiast wrzucić do garnka, rzecz niemożliwa dla większości z nas, mieszczuchów. Obowiązujące tendencje nakazują kupować duże ilości i upychać szybko psujące się produkty w lodówce; ma to swoje uzasadnienie w przypadku posiadania licznej rodziny do wykarmienia, ale zakładamy, że jeśli interesuje Was kuchnia erotyczna, to macie już dorosłe dzieci, a jeszcze nie musicie opiekować się dziadkami, i dany jest Wam pewien spokój ducha, niezbędny, by nacieszyć się składnikami takich potraw. Żadna włoska mamma nie użyłaby zwiędniętego kabaczka lub pomarszczonego pomidora - wyobraźcie sobie, co by powiedzieli sąsiedzi! Radzimy Wam naśladować te niezmordowane matrony, jeśli chodzi o przepisy na potrawyafrodyzjaki: kupujcie zatem świeże warzywa na targu, wybierajcie je starannie, muszą być dojrzałe, a jeśli nie znajdziecie, czego szukacie, nie dajcie się zwieść pokusie zastąpienia danego składnika czymś z puszki; lepiej będzie zmienić menu. Przy zabawach z jedzeniem i erotyką z oczywistych powodów preferuje się kształty okrągłe i falliczne - brzoskwinie i marchew; miąższ wilgotny i miękki, jak u pomidorów i awokado; zmysłowe kolory skóry i miejsc najintymniejszych - granaty i truskawki; oraz trwałe zapachy, jak mango czy czosnku. Wiele warzyw, które często - czasem aż za często - pojawiają się w literaturze erotycznej, zawdzięcza swą reputację afrodyzjaków wyłącznie
wyglądowi.
Przeczytałam
dziesiątki
opowiadań
o
uczennicach
i
nowicjuszkach grzeszących z ogórkami... Dziwię się, że nie zostały jeszcze zakazane religijnym dekretem, jak to czynili arabscy sułtanowie w haremach. Mężczyźni nie lubią być porównywani. Inne warzywa przypominają kształty kobiece, są okrągłe i miękkie jak piersi czy pośladki. Nikt dorosły, kto raz trzymał w dłoni świeżego pomidora, gryzł go i 164
smakował miąższ, nie bacząc na sok spływający po brodzie i szyi, nie uniknął pokusy porównania go z innymi rozkoszami oralnymi. Ilustrator naszej książki, Robert Shekter, należy wprawdzie do grupy owych zagorzałych wegetarian, ale przynajmniej obce mu są purytańskie rygory. Robert traktuje warzywa z namiętnością tak głęboką, jak inni ostrygi. Widziałam, jak gryzie skromną marchewkę z pożądliwością legendarnego łakomczucha, i wiem, że w nagłych wypadkach, własnoręcznie
kiedy
odwiedza
przyrządza
go
Annette,
autentyczne
kobieta
francuskie
z
jego
ratatouille,
erotycznych jedno
z
snów,
najbardziej
stymulujących jarskich dań z repertuaru światowej kuchni.
WEGETARIAŃSKI AFRODYZJAK SHEKTERA Robert bierze bakłażany (cztery na każdy z innych składników dania), cebule, papryki, pomidory, czosnek, kolendrę, pietruszkę, bazylię, liście laurowe, pieprz cayenne itd.; kroi warzywa w krążki z całą zręcznością, na jaką stać jego artretyczne palce; przez pięć minut smaży bakłażany na oliwie z oliwek, nucąc O sole mio; następnie dorzuca pozostałe składniki, przykrywa garnek pokrywką i dusi przez godzinę na bardzo małym ogniu. Przez ten czas bierze prysznic, zakłada najlepszą koszulę i otwiera Annette drzwi z różą w zębach. Później zdejmuje pokrywkę z garnka, dokładnie miesza swoje niezawodne ratatouille i odstawia na dziesięć minut, zanim wniesie potrawę na stół. Danie doskonałe również na zimno następnego dnia, na wzmocnienie sił.
Afrodyzjaki warzywne 165
Proszę o wybaczenie błędów i braków na tej liście. Po przeczytaniu kilku książek dochodzę do wniosku, że nie ma zgodności co do podniecających właściwości warzyw. Zła to wiadomość dla wegetarian. Bakłażan: Przypuszcza się, że pochodzi z Indii, a do Europy przybył wraz z arabskim najazdem na Hiszpanię. Cieszy się opinią warzywa podniecającego, zwłaszcza w połączeniu z innymi erotycznymi składnikami, jak czosnek, cebula, papryka i liczne przyprawy. Klasyczny przepis, zwany Imam Bayildi ("Omdlały imam"), wziął się z Turcji. Nazwa pochodzi od pewnego imama, który padł na ziemię omdlały z rozkoszy po spożyciu dania podanego mu przez konkubinę. Przypuszczamy, że ocknął się z omdlenia pełen nowej werwy. Na wyspie Bali natomiast mężczyźni nie jedzą tego warzywa, gdyż uważają, że zabija pożądanie, co jest wystarczającym dowodem na to, że erotyzm jest bardziej kwestią iluzji i wiary niż anatomii. Brukiew: Można powiedzieć, że wraz z cebulą i czosnkiem jest afrodyzjakiem biedoty. To skromne warzywo stanowi doskonałe pożywienie. Cebula: Podstawa każdej kuchni, od najbardziej erotycznej do najbardziej wstrzemięźliwej. Pochodzi z Azji. Babilończycy, Egipcjanie, Rzymianie, Grecy i Arabowie uważali ją za afrodyzjak, jeszcze zanim Europejczycy dowiedzieli się o jej istnieniu. Szejk Nefzawi w Ogrodzie rozkoszy (XVI wiek) zapewnia, że członek Abou el Heiloukha utrzymywał się we wzwodzie przez trzydzieści dni bez przerwy dzięki temu, że Abou jadł cebulę. Ciecierzyca: W Ogrodzie rozkoszy młody Abou el Heidja wypełnia heroiczne zadanie defloracji osiemdziesięciu dziewic w ciągu jednej nocy, dzięki sile, jakiej nabywa po obfitej kolacji złożonej z ciecierzycy, mięsa, cebuli i wielbłądziego mleka. Wątpię w to, nigdy nie było naraz tylu dziewic do wzięcia. Niektóre z tych składników, z wyjątkiem mleka wielbłądzicy, są zawarte w sławnym katalońskim eoeido przyrządzanym przez moją agentkę, Carmen Balcells. Czosnek: Nie może go zabraknąć w kuchni. Mówi się o nim, że jest rośliną świętą, erotyczną, leczniczą i wzmacniającą, dlatego podawano go atletom na greckich olimpiadach. Przypisuje się mu tyle właściwości leczniczych - nawet antyrakowych - że sprzedaje się go w kapsułkach dla tych, którzy nie są w stanie znieść jego smaku. Stosowany był jako afrodyzjak od niepamiętnych czasów, a jedynym warunkiem powodzenia jest - jak w przypadku cebuli - by kochankowie spożyli go oboje, jego zapach bowiem emanuje nawet przez skórę. Mnie nie przeszkadza, wręcz przeciwnie: nic mnie bardziej nie podnieca niż główka czosnku w dłoniach gotującego mężczyzny. (A propos, obecnie wiemy, że chemiczna substancja nadająca czosnkowi jego specyficzny zapach obecna jest również w intymnych kobiecych wydzielinach). Endywia, cykoria, sałata: Według niektórych książek europejskich podniecające są 166
wszystkie rodzaje sałaty, natomiast w innych rejonach świata napar z ich liści uważany jest za uspokajającyantyafrodyzjak. Fasola: Podniecająca dla Teutonów i Rzymian, a jej kwiat symbolizował seksualną rozkosz. Zupa z fasoli cieszyła się opinią tak erotycznej, że w XVII wieku została zakazana w
klasztorze
mniszek
pod
wezwaniem
św.
Hieronima,
żeby
nie
wywoływała
niestosownego podniecenia, ale ta sława zanikła, odkąd mniszki przestały nosić habity. Karczoch: O bardzo kochliwych osobach mówi się, że mają "serce jak karczoch", jako że rozdają listki na prawo i lewo. To warzywo jada się rękami i powoli; jest coś rytualnego w procesie obnażania karczocha, odrywania listka po listku, maczania ich w marynacie z oliwy, cytryny, soli i pieprzu i dzieleniu się nimi z kochankiem. Kukurydza: Święta roślina amerykańskich Indian, symbolizująca płodność i obfitość. Im biedniejsze narody indiańskie, tym wspanialsza ich kulinarna pomysłowość w przyrządzaniu kukurydzy. Marchew: Ten korzeń, nazywany wulgarnie "pocieszeniem wdowy", zaczął być uprawiany w Europie w XVII wieku, a do Ameryki przywieźli go angielscy kolonizatorzy. Ze względu na zawartość witaminy A oraz kształt przypisuje się mu moc wzbudzania namiętności, ale z ręką na sercu: nie znam nikogo, kto by się podniecał marchewką (zjadając ją, oczywiście). Ogórek: Wydaje się, że erotyczny jest tylko jego wygląd. Jego zalety wzbudzają kontrowersje: w niektórych regionach uważa się go za jarzynę podniecającą, w innych - za antyafrodyzjak. Papryka lub ostre chili: Na całym świecie uważane za afrodyzjak, zwłaszcza odmiana czerwona, o ostrym smaku, bogata w alkaloid kapsaicynę. Ich nazwy i smak zmieniają się w zależności od rejonu świata; niezbędny składnik wszystkich egzotycznych dań, po których pali w ustach, pobudza się wyobraźnia i apetyt na miłość. Pomidor: Pochodzi z Ameryki i powinien być zaklasyfikowany jako owoc. Hiszpanie przywieźli go do Europy jako "peruwiańskie jabłko" i "jabłko miłości". Jego czerwony, soczysty i zmysłowy miąższ wywołał skandal; tak bardzo wierzono w jego podniecające właściwości, że płacono majątek za jedną sztukę. Cnotliwe kobiety nie jadały go, w przeciwieństwie do pozostałych, które, mogąc obwiniać pomidor za swoje grzeszki, robiły to chętnie. Por: W starożytnym Rzymie i Grecji przypisywano mu zalety afrodyzjaku, prawdopodobnie ze względu na jego falliczny kształt. Cesarz Neron codziennie jadł zupę z porów, żeby poprawić swój głos, lecz brak jest świadectw na jakikolwiek zbawienny ich wpływ w tym przypadku. Pszenica: Jest naj starszym i najwierniejszym pożywieniem ludzkości i, podobnie jak ryż, reprezentuje płodność. Kształt kłosa uchodzi za falliczny, co dowodzi, że ludzka wyobraźnia 167
nie zna granic. Niegdyś na dionizyjskie uroczystości pieczono chleb w kształcie narządów płciowych. Niezły pomysł... Ryż: Symbol płodności. Kiedy w jak najbardziej niewinny sposób obrzuca się nim narzeczonych wychodzących z kościoła, niewielu wie, że ten gest symbolizuje ejakulację i nasienie. Całe szczęście... Jeśli chodzi o walory ryżu jako afrodyzjaku, prowadziliśmy z Robertem i Panchitą dyskusje tak samo jałowe jak debata o tym, ile diabłów mieści się na główce szpilki. Wprawdzie jesteśmy zdania, że nie da się nikogo podniecić talerzem ryżu, ale moja matka utrzymuje, że najlepszym dowodem na skuteczność jego działania jest przeludnienie w Chinach. Rzeżucha: Drobne listki o nieszkodliwym wyglądzie i lekko pikantnym smaku, nazywane przez Rzymian "bezwstydnikami" z powodu domniemanych właściwości podniecających. Rośnie w pobliżu stojących wód, dlatego zaleca się dobrze ją wymyć przed dodaniem do sałatki. Seler: Zupę z selera wymyśliła markiza de Pompadour, żeby rozpalić Ludwika XV, gdy po płomieniu namiętności pozostały jedynie smętne popioły, lecz tak naprawdę jego sława afrodyzjaku pochodzi z czasów Greków i Rzymian. Smardze: Z wyglądu, zapachu i koloru przypominają obumarłego penisa. Solidnie obumarłego. Im prościej przyrządza się smardze - czy w ogóle grzyby - tym intensywniejszy mają smak. Wystarczy je podsmażyć na odrobinie oliwy z oliwek, z dodatkiem czosnku, pieprzu, soli, kilku łyżek wina, i podać z grzankami jako wstęp do zaimprowizowanej miłosnej sesji. Nie zawsze starcza czasu na lukullusowe danie (zob. przepis na Zupę Pojednania). Szparagi: Najbardziej podniecające są te o grubej łodydze, bladym kolorze i z różowo fioletowym czubkiem. Wyglądają jak anemiczne fallusy. Najpopularniejsze są szparagi zielone, te jednak mają mniej erotyczny wygląd. W Ogrodzie rozkoszy znajdziemy kilka przepisów, jak pobudzić do działania wyczerpanego kochanka: "Kto gotuje szparagi, a potem je smaży na tłuszczu, z dodatkiem żółtek i przypraw w proszku, i jada to danie codziennie, będzie czuł silniejsze pożądanie i wzmożone siły". Najlepsza w tym warzywie jest jego prostota: z garnka wprost do ust kochanków. Powinny być jędrne - nikt nie lubi przywiędłych warzyw tak więc należy je gotować związane i czubkami do góry; tym sposobem dół łodygi, który jest twardszy, będzie dobrze ugotowany, a czubki chrupiące. Oczywiście jada się je rękoma, maczając w posolonym roztopionym maśle. Któż nie rozumie tej metafory? Szpinak: Pochodzi z Persji, jest bogaty w witaminy i minerały, wzmacnia ciało i miłosne pożądanie. Trufle: Nazywane również jądrami ziemi, mają intensywny zapach i smak, dlatego 168
używa się ich w niewielkich ilościach. Mają sprawdzoną reputację afrodyzjaku, uważane są za nieodzowne w tradycyjnej kuchni francuskiej, szczególnie we foie gras oraz jako dodatek do niektórych mięs i drobiu.
Kolombina na łonie natury A skoro już jesteśmy przy bukolicznych jarzynach, opowiem Wam prawdziwą historię jednej z moich przyjaciółek, której imię muszę pominąć, bo inaczej mnie zabije. Powiedzmy, że nazywa się Kolombina. Była wówczas młodą rumianą dziewczyną, o obfitych
(różowych
i
piegowatych)
kształtach,
z
długą
grzywą
włosów
tego
czerwonawego koloru, które stały się modne w dobie odrodzenia dzięki Tycjanowi, a który dziś otrzymuje się za pomocą butelki farby. Jej delikatne stopy nimfy ledwo utrzymywały grube kolumny jej nóg, rozłożyste pośladki, doskonałe piersi w kształcie melonów, szyję z podwójnym, zmysłowym podbródkiem i krągłe ramiona Walkirii. Jak często się zdarza w takich przypadkach, moja okrąglutka przyjaciółka była wegetarianką. (Unikając mięsa, ludzie ci objadają się węglowodanami). Na uniwersytecie Kolombina miała zajęcia z pewnym profesorem sztuki, który nie mógł oderwać od niej wzroku, zżerany przez szaleńczą namiętność na widok jej mlecznej skóry, weneckich włosów, fałdek, dołeczków, wychylających się z rękawów, i innych zagłębień, które sobie wyobrażał w bezsenne, pełne udręki noce w małżeńskim łożu obok wysokiej i chudej żony, jednej z tych dystyngowanych kobiet, których ubrania zawsze dobrze opinają kości. (Nie cierpię ich). Nieszczęsny człowiek zaprzągł swą wiedzę w służbę swej obsesji i tak długo opowiadał Kolombinie o Porwaniu Sabinek Rubensa, Pocalunku Rodina, Kochankach Picassa i Kąpiącej się Renoira, czytał jej na głos tyle rozdziałów Kochanka lady Chatterley i tyle bombonierek kładł jej na podołku, że ona, w
169
końcu przecież kobieta, przyjęła zaproszenie na obiad na wsi. Może być coś bardziej niewinnego? Ha! Lecz profesor nie był osobą, która pozwoliłaby umknąć takiej szansie. Zaplanował wszystko tak, jak by to zrobił sam Machiavelli. Doszedł do wniosku, że ona za nic nie zgodzi się pójść z nim do hotelu na pierwszej randce, a drugiej być może nie będzie; powinien zatem rozegrać grę jednym mistrzowskim posunięciem. Posiadał zaledwie citroena, "cytrynkę", jeden z tych samochodów z malowanej blachy, który we Francji
w
latach
sześćdziesiątych
był
w
zasięgu
klasy
średniej
-
samochód
przypominający wyglądem skrzyżowanie wózka inwalidzkiego z puszką po herbatnikach, w którym jedynie karłowaty akrobata umiałby uprawiać miłość. Uwieść w "cytrynce" kogoś o rozmiarach Kolombiny nie wchodziło w rachubę. Jako rozwiązanie praktyczne i romantycznie jednocześnie jawił się piknik. Cała strategia polegała na przerwaniu systemu obronnego studentki w najsłabszym punkcie: łakomstwie. Uciekając się do tysiąca pretekstów i korowodów, ustalił, jakie są ulubione potrawy jego ukochanej, i nie zrażony jej wegetariańskimi upodobaniami, zapełnił wielki kosz samymi afrodyzjakami: dwiema butelkami dobrze schłodzonego różowego wina, jajkami na twardo, wiejskim chlebem, grzybowym quiche, sałatką z selera i awokado, gotowanymi karczochami, pieczoną kukurydzą, aromatycznymi sezonowymi owocami i wszelkiego rodzaju słodyczami. Na wzmocnienie, gdyby trzeba się było uciec do nadzwyczajnych środków, miał jeszcze puszeczkę kawioru bieługa, który kosztował go równowartość dwutygodniowego uposażenia, słoik kasztanów w syropie i dwa papierosy z marihuaną. Człek pedantyczny - znak zodiaku: Panna zabrał również poduszkę, koc i preparat odstraszający owady. Kolombina czekała na niego na rogu Placu Wyzwolicieli, spowita w biały muślin, w kapeluszu z włoskiej słomki ozdobionym szeroką jedwabną kokardą. Z daleka wyglądała jak żaglowiec, z bliska także. Na ten widok profesor poczuł, że ubywa mu lat, znika gdzieś wizja dystyngowanej żony i obawy przed konsekwencjami; nic nie istniało dla niego na tym świecie poza owym wspaniałym ciałem spowitym w muślin, drżącym przy każdym ruchu, wywołującym w nim dziką namiętność, której istnienia sam się nie spodziewał. Mimo wszystko był profesorem, mężczyzną wykształconym, znawcą sztuki, mężem, teoretykiem. O namiętności nic dotąd nie wiedział. Kolombina wgramoliła się z trudem do kruchej "cytrynki", która przechyliła się niebezpiecznie i przez chwilę wydawało się, że koła na zawsze przywarły do asfaltu, lecz po kilku szarpnięciach szlachetny pojazd ruszył w kierunku przedmieścia. Po drodze rozmawiali o sztuce i jedzeniu, bardziej o tym drugim niż o tym pierwszym. I tak, upojeni rozmową i wspaniałą południową pogodą, dojechali w końcu do miejsca wcześniej upatrzonego przez profesora: pięknej łąki z zieloną trawą, nad rzeczką ocienioną 170
płaczącymi wierzbami. Miejsce było odludne, a jedynymi świadkami amorów mogły być ptaszki w gałęziach wierzb i roztargniona krowa, przeżuwająca kwiaty w pewnej odległości od nich. Profesor dziarsko wyskoczył z "cytrynki", Kolombina wygramoliła się nie bez trudu. Podczas gdy on zajmował się rozkładaniem koca w cieniu, wyjmowaniem poduszki i najróżniejszych skarbów ze swego koszyka, jego uczennica zdjęła buty i bojaźliwie podskakiwała na brzegu rzeczki. Czarujący był to widok. Profesorowi nie zajęło wiele czasu usadowienie Kolombiny na kocu, tak by wpółleżała wsparta o poduszkę, i rozłożenie przed nią smakołyków z koszyka. Nalał wina i obrał ze skorupki jajka na twardo, które potem podał jej do buzi, bawiąc się jednocześnie palcami jej tłuściutkich stóp i recytując: "Chłopczyk jajeczko sobie kupił, obrał jajeczko ze skorupki, posypał solą, a gdy już niósł je do ust, to tłusty prosiak sprzątnął mu je sprzed nosa!". Kolombina skręcała się ze śmiechu, profesor zaś, nabrawszy odwagi, zaczął jej podsuwać listki karczocha, a gdy już zjadła całe dwa karczochy, podał jej grzybowe quiche, potem truskawki i zaraz po nich figi i winogrona - nie przestając żartować, dotykać jej tu i ówdzie i recytować, pocąc się z niecierpliwości, najbardziej namiętnych wierszy Pabla Nerudy. Jej natomiast od słońca, wina, wierszy i papierosa z marihuaną, który on zapalił, zaledwie skończyły się ostatnie ziarnka kawioru, zaczęło się kręcić w głowie. Wszystko to odbywało się pod obojętnym spojrzeniem krowy, która podeszła, żeby popatrzeć. Tak to wyglądało, kiedy pojawiły się pierwsze mrówki, których profesor oczekiwał z niecierpliwością: stanowiły pretekst, którego potrzebował. Zapewnił Kolombinę, że po mrówkach niechybnie nadlecą pszczoły i komary, ale że nie powinna się obawiać, bo po to zabrał płyn odstraszający owady. Nie chce jednak poplamić jej pięknej sukni... Czy ona nie pamięta czasem sławnego impresjonistycznego obrazu Śniadanie na trawie, tego pikniku, na którym kobiety są nagie, a mężczyźni we frakach? Nie, Kolombina nie wiedziała, o czym mówi, musiał więc opisać jej obraz ze szczegółami, wykorzystując okazję, by rozpiąć po kolei guziki jej muślinowej sukni.
171
Krótko mówiąc, Kolombina bardzo szybko została pozbawiona swych szat i słońce pieściło teraz obłe pagórki na jej obfitym ciele. Rączką raz po raz niosła do ust kasztana w cukrze, nie zważając na strużkę syropu spływającą z brody na piersi, od której to profesor nie był w stanie oderwać wzroku, dysząc ciężko, aż w końcu nie mógł już tego dłużej znieść i rzucił się na tę górę połyskującego i pulsującego ciała, gotów zlizać słodką nitkę i wszystko, co by się dało, zdzierając z siebie ubranie jak opętany, póki sam nie był nagi. Kolombina skręcała się od łaskotek, dusiła ze śmiechu - nigdy nie widziała tak chudego i owłosionego człowieczka, z tak bezczelnym ogóreczkiem pod pępkiem - lecz nie rozwierała ud, wręcz przeciwnie, broniła się kokieteryjnymi szturchańcami, które w jej wykonaniu okazywały się prawdziwymi uderzeniami słoniowej trąby. Wreszcie udało jej się uwolnić z niezgrabnego uścisku profesora i zaczęła umykać, prowokując go i śmiejąc się, jak jedno z tych mitologicznych leśnych stworzeń, pojawiających się zawsze w towarzystwie faunów. Tym razem faunem był profesor, starający się ją dogonić. Tymczasem krowa, która nie była krową, tylko bykiem, stwierdziła, że dość już zabawy na jej łące, i ruszyła w pogoń za zakochaną parą. Na widok potężnego zwierza, gotowego do ataku, oboje rzucili się do panicznej ucieczki w poszukiwaniu 172
schronienia w pobliskim lesie. Minęło kilka godzin, zanim byk oddalił się na tyle, że nieszczęśni wycieczkowicze, nadzy i roztrzęsieni, mogli wrócić na miejsce pikniku. Efekty marihuany, wina, łaskotek i jedzenia ulotniły się już dawno. Kolombina w ataku histerii ciskała wyzwiskami i groźbami, a przerażony profesor, zakrywając sobie obydwiema rękami zwiędniętego ogóreczka, bezskutecznie usiłował ją uspokoić wierszami Rubena Daria. Gdy znaleźli się na miejscu pikniku, zorientowali się, że skradziono im ubrania i "cytrynkę". W cieniu płaczącej wierzby, na której śpiewały ptaszki, pozostał tylko kapelusz z włoskiej słomki...
Zjadanie świata Urodziłem się z otwartymi ustami... wchodząc w ten soczysty świat brzoskwiń i cytryn i dojrzałego słońca i różowych i sekretnych ciał kobiet, świat gdzie obiad zawiera się w tchnieniu subtelnej pustyni, w korzennych smakach odległego morza co późną nocą dryfują nad snem. Urodziłem się gdzieś pomiędzy mózgiem a owocem granatu, z językiem smakującym przepyszne faktury włosów i dłoni i oczu; urodziłem się z sosu serca, z nieskończonego loża, aby chodzić po tej nieskończonej ziemi. Chcę nakarmić cię kwiatami lodu z tego zimowego okna, aromatami wielu zup, wonią święconych świec która snuje się za mną w tym cedrowym domu, chcę nakarmić cię lawendą która unosi się z niektó1J1ch wierszy, i cynamonem prażonych jabłek, i zwyczajną radością którą widać 173
na niebie w chwili zakochania.
Chcę nakarmić cię ostrowonną ziemią z której zebrałem czosnek, chcę nakarmić cię wspomnieniami co ulatują z osikowych bierwion gdy je rozczepiam, i sosnowym dymem który otacza dom w bezwietrzne noce, i chryzantemami porzuconymi przy kuchennych drzwiach. Fragmento, James Tipton (1995) (przełożyła Jolanta Kozak)
Na zakończenie Apetyt i seks są dwoma potężnymi motorami historii: to dzięki nim przetrwał i rozmnaża się gatunek ludzki, to one sprawiają, że gdzieś wybucha wojna, a gdzieś indziej powstaje nowa piosenka, mają wpływ na religię, prawo i sztukę. Całe dzieło stworzenia to nieprzerwany proces trawienia i rozrodczości; wszystko sprowadza się do tego, że jedne organizmy pożerają drugie, rozmnażają się, wymierają, użyźniając ziemię i odradzając się na nowo w innej postaci. Krew, nasienie, pot, popiół, łzy i nieuleczalna poetycka wyobraźnia ludzkości w poszukiwaniu sensu ... Po tej kilkakrotnej podróży dookoła świata afrodyzjaków odkrywam, że jedyne, na czym mi naprawdę zależy, to miłość. Obawiam się jednak, że czytając moją książkę, odnieśliście wrażenie, że wcale nie jestem romantyczna, wobec tego nie jestem dla Was autorytetem, by mówić o tym szalonym uczuciu. Tak jednak nie jest. Na nieszczęście należę do osób, które wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia i w dodatku wstępują w związki małżeńskie. Oscar Wilde powiedział, że "miłość to wzajemne nieporozumienie". Mając za sobą pięćdziesiąt przeżytych lat, spoglądam w przeszłość i tak naprawdę powinnam w pełni zgadzać się z Wilde'em, ale mimo wszystko nie stałam się jeszcze bez reszty cyniczna i zdarza mi się niekiedy stracić głowę dla mężczyzny (jestem heteroseksualna, ale nie fanatycznie), kiedy okoliczności temu sprzyjają: czy to szeptane do ucha słowa, czy ręka znająca tajniki cudownego masażu. Nigdy nie zakochałam się z rozsądku, zawsze był to piorun, który pozostawiał mnie
174
na pół zwęgloną, ale doświadczenie i łut szczęścia pomagały mi podtrzymać płomień namiętności, żeby palił się dłużej niż przez sześć miesięcy, bo tyle zwykle trwa kaprys od pierwszego wejrzenia. Zazwyczaj zostaję z kolejnym mężczyzną przez dłuższy czas. To dążenie do długich związków to nie masochizm czy brak wyobraźni z mojej strony, ale właśnie rozsądek. Zmiana partnera stanowi pewien problem: trzeba wymyślać nowe strategie, żeby móc się spotykać o niezwykłych porach, kupić sobie seksowną bieliznę osobistą, żeby ukryć cellulitis, odpowiadać na erotyczne fantazje partnera, i wszystkie te głupoty. To męczy i w większości przypadków nie warto się wysilać. Starzy kochankowie są wygodniejsi, jak kapcie. W moim zaawansowanym wieku odkryłam przyjemność małżeństwa z kapciami. Kiedy mąż i kochanek to jedna i ta sama osoba, traci się być może sporo rozrywek, ale pozostaje więcej czasu na oglądanie filmów. Lubię oglądać filmy ... a małżeństwo to w sumie niezła rzecz. Zakochałam się w moim obecnym mężu z powodów czysto romantycznych, zbyt długo żyłam w czystości, chyba przez całe dwa czy nawet trzy tygodnie, ale wyszłam za niego za mąż z powodów li tylko praktycznych: potrzebowałam wizy, żeby na stałe pozostać w Stanach Zjednoczonych. Wszystko poszło dobrze; łatwo się mieszka pod jednym dachem z człowiekiem, który gotuje niczym najdoskonalszy szef kuchni, a przy tym jeszcze mówi po hiszpańsku (byłoby koszmarem musieć się kłócić i kochać przy użyciu innego języka niż hiszpański; czułabym się nieswojo, szepcąc po angielsku). Namiętność zdaje się moim stanem wrodzonym, ale szybko biedaczyna, złapany w stały związek, blednie i zaczyna tracić na wadze. To jeden z powodów, dla którego zainteresował mnie temat afrodyzjaków: miałam nadzieję, że przy odpowiedniej diecie mój mąż zdoła mnie przeżyć, ciesząc się dobrym zdrowiem i pełnią sił. Przez cały rok bo tyle czasu zajęło mi pisanie tej książki - przygotowywałam każdą z potraw, na które przepisy znajdziecie na następnych stronach, i wypróbowywałam to wszystko, o czym mówiłam w poprzednich rozdziałach, oprócz huśtawki i paru pozycji z Kamasutry, które kolidują z moim wiekiem. Był to szczęśliwy rok, ponieważ nie wystarczą same podniecające potrawy, by rozkwitał erotyzm: trzeba również stworzyć klimat, w którym dusze będą się radować i nie znajdzie się miejsce na nieprzyjemne słowa, melancholijne nastroje ani zmartwienia. Łakomstwo i rozpusta: dwie rzeczy, które przyprawiają nas o tyle szaleństw, wywodzą się z tego samego źródła: instynktu przeżycia. Więź między jedzeniem a rozkoszą seksualną to pierwsze, co poznajemy po urodzeniu. Wrażenie niemowlęcia przy piersi matki, otoczonego jej ciepłem i zapachem, jest czysto erotyczne i pozostawia niezatarty ślad na resztę życia. Od niemowlęctwa do śmierci jedzenie i seks mają te same szpony. W dojrzałym wieku, kiedy trawienie i akt miłosny stają się obowiązkiem, 175
umysł oddala się z zaciśniętymi zębami od stołu i łoża; są jednak istoty zdolne dotrwać do ostatniego dnia długiego i owocnego życia z takim samym apetytem na ziemskie przyjemności, jak za młodu. Ci wspaniali staruszkowie, jak Abraham, Mao, Picasso, Degas, Clfagall i miliony cichych staruszek, które ze względu na to, że były kobietami, nie przeszły do historii, wywołują we mnie uczucie potwornej zawiści. Czy istnieje jakiś związek
między
tworzeniem
a
erotyzmem?
Mam
nadzieję,
że
tak.
Głębokie
zadowolenie, jakie odczuwam po dobrej kolacji i nocy pełnej miłości, zawsze odbija się na mojej pracy, jak gdyby organizm, z wdzięczności, przeznaczał swe najcenniejsze energie na uskrzydlenie pisarstwa. Nie wiem, jak to będzie w przypadku mężczyzn, ale jeśli chodzi o kobiety nie ma afrodyzjaku, który zadziałałby bez tego niezbędnego składnika, jakim jest uczucie sympatii, które, doprowadzone do perfekcji, zmienia się w miłość. Mam nadzieję, że w przyszłości mi jej nie zabraknie. A kiedy nie będę już mogła się kochać, nie tyle z powodu zobojętnienia, ile ze względu na problem ze znalezieniem kogoś, kto zechciałby pójść do łóżka z wiekową staruszką, mam nadzieję cieszyć się nadal przynajmniej jedzeniem i wspomnieniami...
176
Spis treści: Introdukcja i rondo capriccioso __ Pochwała winowajców __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Afrodyzjaki Cały smak w urozmaiceniach Dobry stół Gdy gotujemy nago Sprzysiężenie zapachów Ofiara wonności Na pierwszy rzut oka Etykieta Na końcu języka Zioła i przyprawy korzenne Orgia De gustibus... Kajmany i piranie Afrodyzjaki brutalne O erotyzmie Ptaki i ptaszki Szepty Pewnej nocy w Egipcie Grzeszni miesożercy Żigolo Chleb łaska Pańska Morskie stworzenia Więcej o morskich stworzeniach Harem Jajka Podnieta ku rozpuście na miare władczyni Zakazane owoce Inne smakowite afrodyzjaki Nouvelle cuisine Sery Se non e vero Istota wina Inne alkohole Napoje miłosne Mowa kwiatów Pochodzące z ziemi, uprawiane z miłością Kolombina na łonie natury Na zakończenie
Przepisy na afrodyzjaki __ (część 2)
177
Przepisy na afrodyzjaki WEDŁUG PANCHITY (z moim komentarzem)
Moja
matka
jest
kobietą
w
bardzo
klasycznym stylu i o tendencji do umiarkowania.
Kiedy
wymyślała
te
przepisy,
wykazała wiele rozsądku, starając się wypróbować każdy z nich; całymi miesiącami zastanawiaJa się nad każdą łyżką masła i listkiem
pietruszki,
wiedziona
niewspółmiernym do włożonego wysiłku dążeniem do doskonałości. Potem przyszła kolej na mnie, by te wszystkie przepisy umieścić w komputerze, i wyznaję, że wprowadziłam niewielkie zmiany. Tam, gdzie Panchita proponowała trzy krople alkoholu, ja proponuję kieliszek, ponieważ wedle moich doświadczeń jedyną substancją, której trzy krople wywojują efekt, jest cyjanek potasu. Może to kwestia różnicy pokoleniowej: w czasach mojej matki podniecenie u mężczyzn wywoływał najdrobniejszy szczegół damskiej anatomii, obecnie potrzeba silniejszych bodźców. Mam powody, by wyjaśnić tutaj tę kwestię, ponieważ nie dałam Panchicie możliwości przeczytania ostatecznej wersji tekstu przed oddaniem go do druku. Dlatego też każdy błąd to wina wyłącznie moja, nie jej. Jeżeli któryś przepis nie wyjdzie Wam, cierpliwi Czytelnicy, tak jak powinien, lepiej, żeby moja matka się o tym nie dowiedziała. W jej wieku po prostu by tego nie przeżyła. Napiszcie o tym do mnie, a ja Wam prześlę moją pokorną prośbę o wybaczenie.
178
Sosy I INNE PODSTAWOWE WYWARY
Ręce wyrażają nasze intencje: pieszczą, pocieszają, karzą, pracują. Dobra ręka do sosów jest jak reka znajaca się na masażu, cenna i rzadka cecha. Ale sosy zmysłowe, które kochanek smakuje w sekrecie, wraz z gestami najbardziej intymnymi i najbardziej śmiałymi – to kwestia wyobraźni.
Każdy kucharz wie, że potknięcia i niedociągnięcia ukrywa się pod powłoką sosu (a jeżeli podaje się coś o naprawdę nienadzwyczajnym wyglądzie, na przykład ośmiornicę - lepiej to robić w przyćmionym świetle). W wielu przepisach dobry sos jest rzeczą podstawową, a w przypadku kuchni bogatej w afrodyzjaki oferuje możliwości zastosowania ziół, przypraw, alkoholi i innych ingrediencji ze swej natury prowokacyjnych. Nasza lista jest długa, ale nie przerażajcie się, prędzej czy później może się Wam do czegoś przydać. Mój przyjaciel, japoński lekarz Miki Shima, ma zwyczaj obdarowywania mnie próbkami orientalnych ziół. Kiedy dowiedział się o projekcie tej książki, zainteresował się natychmiast tematem i w odruchu typowej dla niego uprzejmości ofiarował mi torbę pełną słoiczków opatrzonych naklejkami z nazwami nie do wymówienia. Zawierały ponoć silne afrodyzjaki rodem z Afryki, Chin, Indii i innych miejsc, które kryją w sobie przeróżne tajemnice. Sugerował, by dołączyć je do przepisów Panchity. Uznałam jednak, że zanim to zrobimy, trzeba by je wypróbować, podając jakiejś zaufanej osobie, jednakże mój mąż, który przyjął na siebie rolę królika doświadczalnego, jeśli chodzi o przepisy kulinarne - nie wykazał podobnego entuzjazmu co do przypraw doktora Shimy. Z wielkim trudem udało mi się przemycić mu w śniadaniu łyżkę Green Magma (wyciągu z soku łodyg zielonego jęczmienia i dzikiego ryżu) i trzy kapsułki Ba Wei Di Huang Wan (gotowana Rehmannia, Comus, Dioscorea, Hoelen, Alisma, spreparowane Aconite, Canela i Moutan, diabli wiedzą, co to wszystko naprawdę jest!), ale następnego dnia nie dało się w żaden sposób zaaplikować mu kolejnej dawki, ponieważ wszystko go denerwowało, trzęsły mu się
179
kolana, miał palpitacje i zaburzenia wzroku. Nie odróżniał świateł na ulicy i dwa razy spadł ze schodów. Zadzwoniłam do mistrza akupunktury, żeby go dyskretnie wypytać, czy to oznaki ataku serca, ale zapewnił mnie, że nie. "Zioła są bardzo zdrowe", powiedział. Ze względu na reakcję Williego uznałam, że lepiej nie umieszczać tych ziółek w książce, chociaż czasami otwieram któryś słoiczek i dodaję troszeczkę przyprawy do sosów i dressingów Panchity, żeby wzmóc ich erotyczną siłę. Jeżeli nie przebiorę miary i sos jest smaczny, prawie się ich nie czuje. Jest rzeczą trudną przygotować sos jedynie dla dwóch osób, ponieważ połowa i tak przykleja się do rondla czy miksera. Dlatego przepisy prezentowane w tej części książki obliczone są na więcej osób; jeżeli trochę sosu zostanie - nie zmarnuje się, zawsze można go zużyć w zmysłowych pieszczotach. Przychodzą mi do głowy najprzeróżniejsze, ale sądzę, że Wam również, tak więc nie masensu wchodzić w bliższe szczegóły. Wiele sosów można przechować w lodówce w przykrytych plastikowych pojemniczkach, ale ja zawsze wolę świeże, ponieważ samo ich przygotowywanie to coś, co uwielbiam. Tworzenie sosu z doskonałych produktów to jak akt miłosny z ekspertem w tej dziedzinie. Biorą w tym udział wszystkie zmysły: sos musi przyciągać wzrok jak twarz ukochanej osoby, mieć smak pocałunku,
miękkość
naj
intymniejszych
partii
ciała
i
wyjątkowy,
swoisty,
charakterystyczny tylko dla siebie zapach, jak skóra. Któregoś razu Panchita wymyśliła sos ziołowy do bożonarodzeniowego indyka. Zmieszała białe wino, sok z cebuli, czosnek i odpowiednią porcję ziół w mikserze. Uznałam, że trochę tego wszystkiego za mało, i wykorzystując chwilową nieuwagę matki, dosypałam drugą garść ziół, dodając jeszcze nieco sproszkowanych przypraw. Ponadto wpadł mi do głowy niefortunny pomysł, by wstrzyknąć indykowi ten sos w najróżniejsze miejsca, mimo sprzeciwu matki, która zdecydowanie wolała go marynować w sposób tradycyjny. Skutki były opłakane: indyk po upieczeniu zyskał podejrzany zielonkawy kolor i nikt nie miał odwagi go tknąć. Poza tym niewłaściwe połączenie zbyt wielu ziół i przypraw nadało mięsu dziwny zapach. Tego dnia nauczyłam się, że zapach sosu musi być subtelny i konkretny, nadmiar składników powoduje, że zbytnio się mieszają i cały czar pryska. Przy jakiejś innej okazji, próbując odtworzyć z pamięci przepis mojej teściowej, zbyt hojną ręką dodałam olejku miętowego do sosu deserowego; pachniał jak pasta do zębów i cały smak bavarois zniknął, przytłoczony miętą. Smak jest, bez wątpienia, rzeczą najważniejszą, celem sosu bowiem jest wzbogacenie walorów podstawowego dania. Mawia się, że sos powinien dodać śmiałości nieśmiałym potrawom, natomiast gdy danie główne
jest
zbyt
aroganckie,
sos
powinien
się
ograniczyć
do
powściągliwego
180
towarzyszenia mu, bez próby współzawodnictwa. To jest przypadek curry i sosów pikantnych, które pozostawiają pożar w ustach, tak że praktycznie nie wiadomo, co się właściwie je. To samo dotyczy sosów słodkich, do owoców i deserów. W takim przypadku należy używać sosu w niewielkiej ilości i w miarę możliwości nie lać go na wierzch, ale rozprowadzić po talerzu, zanim nałożymy właściwy deser. Sosy, jak materiały, powinny mieć określoną fakturę. Niektóre są miękkie i lejące się jak jedwab (beszamel, veloute), inne chropowate jak len (pesto) albo gruzełkowate jak dobry angielski tweed (sos boloński, chutney).
W nowoczesnej kuchni sosy są lekkie, czasem przypominają wręcz przezroczysty wywar; nie ma już zwyczaju chowania jedzenia pod grubą warstwą sosu, która uniemożliwia
rozpoznanie
tożsamości
potrawy,
Obsesyjna
obawa
o
zawartość
cholesterolu wywołała nieuzasadniony lęk przed jedzeniem masła i śmietany, co grozi zrujnowaniem dobrej kuchni; w przypadku sosów jednak skutki były dobre. Zamiast tłuszczów używa się obecnie wymyślnych alkoholi, przypraw i ziół, jakie niegdyś dostępne były jedynie wyrafinowanym sybarytom, dziś natomiast można je wszędzie z łatwością dostać. Na rynku istnieje sporo ekstraktów, które mogą posłużyć jako baza danego sosu albo jako dodatkowy składnik wzbogacający smak innego. Mamy rosoły i zawiesiste, gęste zupy w puszce, a także gotowe kostki smakowe. Używam ich tylko wtedy, kiedy nikt nie widzi, czasem po prostu zamiast soli, ale dla Panchity to brzmi jak oszustwo. Jeżeli nie należycie do osób, które robią własne nalewki, przetwory i wywary pod zupy, posłużcie się bez wahania tym, co oferuje Wam rynek i
181
niech Was nie dręczą wyrzuty sumienia. Są cięższe grzechy. Istnieją tysiące sosów, które możecie na sto sposobów ulepszać czy zmieniać; zapewne wymyślicie własne, gdy tylko przełamiecie lęk przed kuchnią i gotowaniem. Czy jakiś błąd w tej materii ma jakiekolwiek znaczenie? Nikt nie będzie filmował Waszych błędów. Ja wymyślam swoje sosy w chwili inspiracji i nigdy potem nie umiem ich odtworzyć, dlatego też w tej książce ich nie znajdziecie. Panchita, o wiele bardziej skrupulatna, wybrała podstawowe sosy swojej kuchni, te, które się zawsze udają i które wielokrotnie robiła. Jeśli chodzi o sosy - jak w miłości należy kierować się intuicją, a nie podręcznikami. Nie bójcie się czegoś do nich dodać albo zastąpić jednego składnika drugim. Wszystko będzie w porządku, jeśli zostaną zachowane proporcje tłuszczu, mąki i płynów czy jajek. Przypuszczam, że nie jesteście obsesyjnie dokładni, nie macie w kuchni wagi i jak większość normalnych ludzi odmierzacie ilości mniej więcej na oko, dlatego w naszych przepisach na ogół nie występują gramy ani uncje, tylko łyżki i filiżanki. Kiedy Panchita mówi "szczypta", ma na myśli ilość, którą może wziąć między dwoma palcami jednej ręki - kciukiem i wskazującym, rzecz jasna - albo też taką, jaka mieści się na czubku noża. Ponumerowaliśmy przepisy, żeby łatwo je było potem odszukać. Sosy słodkie znajdziecie w rozdziale o deserach.
Sosy zimne i dressingi Poniższe przepisy obliczone są na solidne porcje dla dwóch osób albo na bardziej skąpe - dla czterech. Nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, jak bardzo ułatwia pracę minirobot kuchenny.
182
183
184
185
186
187
188
189
190
191
Sosy gorące Są sosy gorące i zimne, w pierwszym przypadku można je podawać ciepłe, w drugim - o temperaturze pokojowej. Jak w miłości - ekstrema są niebezpieczne. Przygotowywanie sosów na ciepło pozwala nam na pewną swobodę czasową, możemy bowiem zrobić je wcześniej i pozostawić w odkrytym garnku (jeżeli zostawimy gorący sos pod przykrywką, zbierająca się para rozrzedzi jego konsystencję). Generalna zasada przy przygotowywaniu sosów: należy je gotować na bardzo słabym ogniu, często mieszając drewnianą łyżką, z tą samą wytrwałością, z jaką pieszczą się kochankowie. Jeżeli się zagapicie i w sosie powstaną grudki, należy go przecedzić albo rozbić mikserem. Jeżeli się ścina albo rozwarstwia, można go ratować kilkoma kroplami ubitej gęstej śmietany. A jeżeli zetnie się zupełnie, lepiej go wylać i zacząć od nowa. Jeżeli sos zawiera ser albo śmietanę, dodaje się je na końcu. Żeby nie dopuścić do wrzenia, najlepiej przygotowywać sos w naczyniu z podwójnym dnem, odpowiednim też do gotowania na parze. Świeże zioła można dodawać związane w pęczek: łatwiej je potem wyjąć. Przepisy obliczone są na 4-5 osób.
192
193
194
195
196
197
198
Hors d’oeuvres PIERWSZE ŁASKOTKI I KASANIA
Są tym dla stołu, czym pocałunki dla zakochanych, subtelną wizją przyszłych doznań, gdy już nabierze się zaufania. Podaje się je do koktajlu, białego wina, nim biesiadnicy siądą do stołu, a w tych przypadkach, gdy głód miłości jest tak silny, że szkoda każdej chwili – mogą nawet zastąpić obiad.
Znam
pewnego
wielokrotnie
rozwiedzionego
playboya,
którego
kulinarne
umiejętności
ograniczają się do hors d'oeuvres. Te jednak przygotowuje on z iście benedyktyńską cierpliwością i w jego lodówce w sypialni zawsze znajduje się świeży zapas. Podaje je na wstępie uwodzicielskiej gry, a także dla odzyskania sił między jedną a drugą porcją swawoli. Panchita wybrała do tego rozdziału niektóre tylko, za to o uznanych walorach afrodyzjaku. Podane ilości wystarczą dla dwojga
zakochanych
łakomczuchów
w
euforii
albo
dla
czworga
o
spokojniejszym
temperamencie.
199
200
201
202
203
204
Zupy ROZGRZEWKA
Przy zupach stosuje się podobne kryterium jak przy sosach: sa jak wstęp do miłości; należy więc je gotować, pamiętajac o wszystkich zmysłach: wzroku i smaku, wechu oraz dotyku, a w niektórych przypadkach takze słuchu. Na zachodzie Europy po prostu nie wypada schylić się nad talerzem i głośno siorbać zupę, lecz w wielu krajach Wschodu obraza dla godpodarza byłoby trzymać łyżke beznamietnie i niechętnie, czubkami palców.
Dobre maniery - właściwe dla tego miejsca geograficznego, gdzie się w danej chwili znajdujemy - są przydatne, pozwalają bowiem na pokojowe współżycie z innymi ludźmi. Ogarnęło mnie nieodparte pragnienie popełnienia morderstwa z powodu braku dobrego wychowania, gdy ledwie skończyłam dwadzieścia lat, przez co o mało nie zrujnowałam sobie życia. W jednym z moich pierwszych miejsc pracy szef nie spuszczał wody w toalecie ... Lecz wróćmy do jedzenia i do zupy. Żadnego krygowania się: tak jak swoboda w szeptaniu brzydkich wyrazów jest istotną częścią aktu miłosnego, tak głośne siorbanie dowodzi rozkoszowania się zupą sam na sam z kochankiem. Nie można w pełni docenić dobrej zupy, wyraźnie tego nie okazując, czy to cmokaniem, moczeniem w niej chleba, wzdychaniem, jękami, a nawet wylizaniem talerza, jeśli danie było tego warte. Czy w akcie miłosnym ktoś myśli o etykiecie? Zupa nie jest niczym gorszym. Królewska zupa jest dla ciała tym, czym spokój dla duszy. Przy zupach, tak jak przy sosach, wolno popuścić wodze fantazji i dać się ponieść instynktowi kucharzenia. Nie trzeba trzymać się dokładnie przepisu, jest on bowiem zaledwie punktem wyjścia, polem do inspiracji. Ten, kto posiada rzadki, bliski geniuszu talent przyrządzenia pysznej zupy, nigdy nie ugotuje po raz drugi takiej samej. Każda
205
będzie odrębną kreacją, choć mogą zdarzyć się dwie podobne. Przepis w tym przypadku jest jak partytura dla muzyka: każdy go interpretuje zgodnie z własną duszą i umiejętnościami. Po zdjęciu pokrywki i zagłębieniu łyżki w płynie jedno uczucie powinno nami kierować: rozkoszna nadzieja na spróbowanie czegoś nowego. W procesie przygotowywania dobrej zupy można wyróżnić te same etapy co w udanym akcie miłosnym: w obu przypadkach chodzi o pogrążenie się w zmysłowej rozkoszy mieszania, wąchania, próbowania, lizania, dodawania, powstrzymywania się, wątpienia, ponownego dodawania... Przepisy Panchity towarzyszą mi, odkąd po raz pierwszy wyszłam za mąż - niemal tysiące lat temu - ale nie traktuję ich z nabożnym szacunkiem i mam nadzieję, że Wam również nie wpadnie to do głowy. Filozofia kuchni jest taka sama jak gry: jeśli nie bawi, daruj sobie. Nie chodzi o dojście do perfekcji, ale o odrobinę śmiechu po drodze. Żeby Wasze zupy odniosły sukces, warto naśladować jedno z kulinarnych przyzwyczajeń Panchity. Niech Was nie wystraszy to, co teraz przeczytacie, w rzeczywistości to dużo mniejsze przeżycie. Od czasu do czasu, powiedzmy raz na miesiąc, Panchita przygotowuje zasadnicze buliony, które służą jej jako baza do zup i które przechowuje w butelkach lub słoikach, przecedzone i wystudzone. Jeśli ma zamiar zużyć je w ciągu tygodnia, to trzyma je w lodówce, jeśli chce je przechowywać dłużej, to je zamraża. Kiedy przychodzi jej ochota na ugotowanie jednej ze swych zmysłowych zup, wyjmuje odpowiedni słoik, rozmraża zawartość, przywdziewa swój czarodziejski kapelusz i wymyśla nowe danie. Buliony służą jej także jako baza do sosów, auszpiku, do polewania piekących się ryb, frutti di maTe i innych. Te bardzo zagęszczone buliony (we Francji nazywane fonds lub fumes, w Anglii i Stanach Zjednoczonych stock) uważane są za podstawę dobrej kuchni. Kiedyś przyrządzano je w specjalnych kotłach, a każda kucharka miała maszynę do rozdrabniania kości, mięsa, warzyw i frutti di mare, przypominającą te, które można obejrzeć w Muzeum Inkwizycji. Obecnie gotowanie zajmuje mniej czasu, jeśli posiada się szybkowar, ale nie jest to warunek niezbędny. Można oczywiście kupić rosół w puszce, w proszku lub kostce, żeby w razie czego wybrnąć z kłopotów, lecz pozbawione są one właściwości afrodyzjaku i najczęściej składają się z soli, sody i sztucznego smaku. Moi przyjaciele makrobiotycy twierdzą, że są rakotwórcze. Niemniej jednak muszę przyznać, że w głębi spiżarni też przechowuję sekretną rezerwę tych aberracji kulinarnych, żeby móc je dodać, kiedy moja matka tego nie widzi. Przygotowując swoje zagęszczone buliony, możecie zużyć resztki, które normalnie wyrzuciłoby się do śmieci, na przykład muszle po
206
małżach, kostki kurczaka, wieprzowe kopytka, zwiędnięte warzywa, resztki mięsa, zwierzęce wnętrzności, rybie głowy i ogony, i tym podobne. Patrząc, jak moja matka przyrządza buliony, odkrywam podstawowe cechy jej osobowości. Wewnętrznie jest bardzo podobna do wymyślonej przez Roberta Shektera czarownicy, radośnie lewitującej w skarpetach w żółte paski gdzieś między światem pełnym rondli i grzechów a niebem, do którego wznosi się woń dobrych uczynków. I taką chciałabym ją na zawsze zachować w pamięci: pochyloną nad parującym garnkiem, z figlarnym błyskiem oczu, wrzucającą na wrzątek kolejne składniki, spowitą w podniecające zapachy swoich potraw. Poniżej podajemy przepisy na cztery podstawowe buliony Panchity: z mięsa, drobiu, ryb i jarzyn. Powinny być przechowywane w oddzielnych i oznaczonych słoikach (z datą).
Cztery podstawowe buliony Podajemy przepisy na większe ilości, jako że nie ma sensu przygotowywać porcji jedynie na miłosne spotkanie, bez względu na apetyty kochanków. Pamiętacie tę mistrzowską scenę ze Stu lat samotności Gabriela Garcii Marqueza, w której dwójka gigantycznych łakomczuchów, Aureliano Drugi i subtelna nauczycielka śpiewu, niesłusznie przezywana La Elefanta (Słonica), stają w szranki w turnieju wytrzymałości, żeby sprawdzić, które z nich potrafi więcej zjeść? Przez trzy dni objadają się wołowiną, kurczakami, indykami, całymi kiśćmi bananów, tuzinami jaj i litrami kawy, aż wreszcie Aureliano osuwa się na ziemię, bliski śmierci, a La Elefanta nadal wdzięcznie się objada, co nie zakłóca wcale rytmu jej przemiany materii. O czym to mówiliśmy? Ach tak, o bulionach. W starym domiszczu, w którym spędziłam dzieciństwo, znajdowały się "czarodziejskie garnki" zrobione przez mojego dziadka dla zaoszczędzenia opału. Rankiem wstawiano do skrzyni, ściśle wypełnionej wełną i trawą, dwa garnki z wrzącymi bulionami i potrawami, po czym zamykano wieko. W ciemności i cieple skrzyni jedzenie gotowało się powoli całe godziny i po południu było gotowe do podania na stół. Jeżeli gotujecie w szybkowarze, dodajcie mniej wody i skróćcie czas gotowania o połowę. Jeżeli w zwykłym garnku - przykryjcie go dobrze i gotujcie potrawę na małym ogniu. Dawniej stawiano garnek na kuchni węglowej lub drewnianej, a składniki potrawy przenikały się wzajemnie w powolnym, alchemicznym procesie, przekształcając się stopniowo w esencjonalny eliksir. Im wolniejszy proces gotowania, tym lepszy smak, lecz w dzisiejszych czasach nikt już nie może sobie pozwolić na to, żeby spędzić cały dzień nad garnkiem, doglądając bulionu, zwłaszcza jeśli może go przyrządzić w niecałą godzinę,
207
używając szybkowaru. Jeżeli bulion ma być przejrzysty, nie należy mieszać kości gotowanych i surowych. Przed wszystkim trzeba łyżką zdjąć formującą się na powierzchni pianę. Uwaga na sól, pamiętajcie, że podczas gotowania ilość płynu się zmniejszy i to, co zostanie, może być za słone; najlepiej posolić na końcu. Jeżeli wydaje Wam się, że za dużo wyparowało, dodajcie wody albo białego wina. Potem trzeba przecedzić bulion przez ściereczkę i odstawić do wystygnięcia. Jeżeli zamierzacie go zamrozić, wstawcie najpierw na kilka godzin do lodówki, żeby cięła się warstewka tłuszczu na powierzchni, i usuńcie ją przed rozlaniem płynu do słoików. Jeżeli wstawiamy bulion do lodówki, nie do zamrażalnika, nie usuwamy tłuszczu, gdyż służy jako izolacja i ochrona płynu aż do chwili spożycia. Ten opis jest przytłaczający. Napisawszy go, sama się przestraszyłam, lecz rzeczywistość okazuje się o wiele mniej skomplikowana. Panchita gotuje swoje buliony automatycznie, podobnie jak robi na drutach: nie patrząc.
208
209
210
211
Consommé Jest to zupa lekka i przejrzysta, jak pocałunek w policzek, idealna jako przygrywka przed obfitym daniem głównym. Żeby otrzymać przejrzysty rosół, trzeba wrzucić do niego, gdy się zagotuje, białko jajka i pokruszoną skorupkę. Przywierają do nich wszelkie szumowiny i łatwo je wyjąć łyżką cedzakową. Gdy bulion ostygnie, należy go przecedzić przez szmatkę rozłożoną na durszlaku. Aby nadać właściwą konsystencję naszemu consomme, dobrze jest dodać łyżkę żelatyny rozpuszczonej uprzednio w filiżance bulionu.
212
213
214
215
Zupy gorące Jeśli przechowujemy w lodówce buliony, bez trudu zaimprowizujemy podniecającą kolację: głównym daniem będzie obfita zupa, a do niej sałatka, pyszne pieczywo, ser, wino i na deser czekoladka albo lody, dwa pomocnicze smakołyki, które należy zawsze mieć pod ręką - na wszelki wypadek. Po takiej kolacji, z lekkim żołądkiem i w dobrym nastroju, będziecie mogli radośnie swawolić przez całą noc. Opanowałam tę zasadę, gdy raz przygotowałam pełne, przesycone afrodyzjakami menu, a spędziwszy całe popołudnie w kuchni na gotowaniu, po podaniu kolacji i sprzątnięciu, byłam tak wyczerpana, że gdyby nawet pojawił się młody i przystojny Gregory Peck we własnej osobie, marzyłabym jedynie o cnotliwym masażu kręgosłupa. Na tamtą okazję przygotowałam zupę grzybową (nazywaną, z wiadomych przyczyn, zupą pojednania, której przepis znajduje się w rozdziale Si non e vero ... ), która wprawiła mego partnera w stan euforii silniejszy niż ten, jaki zwykle wywołują najlepsze chińskie zioła mego przyjaciela, japońskiego mistrza akupunktury. Po zupie grzybowej podałam łososia z kaparami w sosie z białego wina, z dodatkiem nadziewanych karczochów i czubków szparagów, sałatkę cesarską i mus czekoladowy. Zasnęłam przy zmywarce do naczyń, wtulona w ścierkę, podczas gdy mój ówczesny partner, który, niestety, nie był Gregorym Peckiem, czekał na mnie w sypialni, układając puzzle. Dzisiaj nie popełniam już tego błędu. Teraz podaję zupę z poprzedniego dnia - jak postoi, jest smaczniejsza - i mam wystarczającą ilość energii na to, żeby się cieszyć sałatką i miłością.
216
217
218
219
Zupy na zimno - chłodniki Prawie wszystkie można przyrządzić dzień wcześniej, są nawet smaczniejsze po spędzeniu nocy w lodówce, zwłaszcza gazpacho. Poniższe przepisy przeznaczone są dla dwóch osób, lecz jeśli masz zamiar urządzić orgię albo chcesz zostawić trochę na następny dzień, na wzmocnienie, podwój podane ilości.
220
221
222
Przystawki MIŁOSNE IGRASZKI, LISTEK PO LISTKU, POCAŁUNEK ZA POCAŁUNKIEM
Co się stało z dawną, zwykłą zielona sałatą? Wydaje się, że Zniknęła, zdławiona nouvelle cuisene, odsunięta w cień przez nowe wyszukane zestawienia o składnikach oryginalnych, tak jak mango czy makaron chiński albo ośmiornica, przyprawionych sosem teriyaki i serem roquefort.
Do niedawna szlachetna sałata była zwyczajną kompozycją świeżych liści sałaty z
223
dodatkiem czystego winegret z octu, oliwy, soli i czasem pieprzu. Mam na myśli najzwyklejszy rodzaj pieprzu, nic z choreografii z półmetrowej długości artefaktem, którym kelner pracowicie kręci nad głowami stołowników. Ta sałata jest doskonałym dodatkiem do wszystkich głównych dań i niektórych gęstych zup z tej książki, nie trzeba jej przyprawiać w bardziej wyszukany sposób. Niemniej jednak proponujemy Wam kilka przystawek dla kochanków spotykających się potajemnie w porze lunchu, dla tych, którzy pragną lekkiej kolacji przed udaniem się do łóżka, albo też dla osób pragnących wykazać się zdolnościami kulinarnymi, podając bardziej wypracowane menu. Jeżeli tak jest w Waszym przypadku - to znaczy, jeżeli zależy Wam na urozmaiceniach - podawajcie bardzo małe porcje. Najedzeni kochankowie, którym chce się spać, nie mogą wykazać się w miłości akrobatycznymi wyczynami.
224
225
226
227
228
229
230
231
232
Dania główne CZYLI KAMASUTRA PRZYNAJMNIEJ W JAKIMS STOPNIU
I oto przyszła chwila, kiedy się zagłębimy w prawdziwy raj kulinarny. Bez obaw! Nikt nie jest doskonały, nawet najlepszym kucharzom zdarza się czasem coś sknocić; najważniejsze, by nigdy do tego się nie przyznawać. Co do mnie, to posiadam bogate doświadczenie we wpadkach kulinarnych, mogę przytoczyć szczegóły, ale pewnie Panchita nigdy się na to nie zgodzi. Jej dewizą jest wszakże uczciwe, nienaganne wykonanie, a to, w co ja się bawię, to taka twórcza rozrywka. Postaraj się umiejętnie żeglować między tymi dwiema przeciwnościami, kierując się własnym talentem.
Miłosne spotkanie poprzedza cała seria zabiegów wstępnych. Rozpoczyna je
233
pierwsza fala feromonów uderzająca w nozdrza i przenikająca do mózgu, pierwszy zew gatunku. Kończą zwykle - zmagania dorosłych na tylnym siedzeniu samochodu, przy czym zawsze właśnie wtedy, kiedy porzuca się wszelkie przesądy, by pogrążyć się w przepastnej, rozwiązłej i rozpustnej grze, pojawia się policjant i świecąc latarką, ochładza rozbuchane namiętności. Przez całe życie powtarzają się te same ceremonie wiązania się w pary, jak rytualny taniec flamingów. Te wstępne rozpalające gierki nie odbywają się już w samochodzie, ale za fotokopiarką w biurze. Mężczyzna zazwyczaj skraca wszystko na tyle, na ile okoliczności mu pozwalają, ale jeżeli przy tym posiada minimum inteligencji i kultury, przedłuża grę wstępną, dopóki nie zdobędzie partnerki: ludzkie samice są na te zabiegi dość podatne. Oto, co radzi autor Ogrodu wonności, wielkiemu wezyrowi z Tunisu: Wiedz, Wezyrze (I oby Allach otaczał cię zawsze swą dobrocią!): jeżeli pragniesz doświadczyć cudownego zespolenia, takiego, które dostarczy jednakiej przyjemności i rozkoszy tobie i twojej towarzyszce łoża, musisz najpierw poswawolić z kobietą, podniecić ją pieszczotami, pocałunkami, kąsaniem. Poobracaj się z nią w łożu, ułóż ją na plecach, na brzuchu, aż dojrzysz w jej oczach, że oto nadeszła chwila rozkoszy ... Kulinarnym odpowiednikiem tych wstępnych łóżkowych igraszek są tartinki, sałatki, zupy i przystawki. We Włoszech byłoby to także spaghetti, a w Hiszpanii obfite tapas, włącznie z klasyczną tortil1ą z ziemniakami i ch orizo , które tam uchodzą za przystawkę, a nie za danie główne. Jednakże po wykonaniu obowiązkowych kroków tańca flamingów a doprowadzają one kochanków do punktu, od którego nie ma odwrotu - przychodzi chwila, by ujawnić swe prawdziwe talenty solistów. Podręczniki erotyzmu poświęcają 90 procent swych praktycznych porad grom wstępnym, zasłaniając koronkowym woalem to, co po nich następuje, i to nie z dyskrecji, ale dlatego, że po przekroczeniu ostatniego progu pękają okowy rozumu i żaden podręcznik nie ma już znaczenia. Szczerze mówiąc, mało znam osób, które umiałyby się kochać z najeżonym instrukcjami podręcznikiem na poduszce. W jednym z sonetów Pablo Neruda tak oddaje ową zmysłową kulminację:
... i ogień genitalny przemieniony w rozkosz zaczyna biec i pędzić ścieżynkami krwi, by wreszcie runąć w przepaść niczym nocny goździk, by stać się i już nie być błyskawicą w mroku. (przełożył Carlos Marrodan Casas)
W kuchni odpowiednikiem Nerudowego genitalnego - żeby nie rzec jądrowego -
234
ognia przemienionego w rozkosz jest danie główne. Tak jak orgazm jest apoteozą aktu miłosnego, najwznioślejszą chwilą pieśni gatunku ludzkiego, tak danie główne jest złotą broszką obiadu czy też kolacji. Przystawki i deser to urocze dodatki, niezbędna część tej liturgii stołu, ale jedynie w daniu głównym wyczuwa się cały kunszt osoby, która gotuje. Używam liczby pojedynczej, bo choć bankiet może się składać z wielu dań godnych pióra Homera, przytaczam tu przepisy erotyczne, a niejednokrotnie wykazywaliśmy już, że przy zbyt pełnym żołądku żaden Casanova niczego nie dokona. Poza przypadkami, kiedy to wyraźnie zaznaczamy, podane ilości wystarczają dla dwojga zakochanych obdarzonych dobrym apetytem, a czasem nawet zostanie małe co nieco na kolejne miłosne zmagania o świcie.
Frutti di mare CZYLI OWOCE MORZA
235
236
237
238
239
240
241
242
243
Drób
244
245
246
247
248
249
Mięsa
250
251
252
253
254
255
256
Dania wegetariańskie
257
258
259
260
Desery SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE
Po erotycznej kolacji, która, łyzka za łyżką, powiodła parę kochanków – przez wstępne gry i igraszki miłosne – az do łoża, powinien nastapic finał, szczęśliwe zakończenie: deser. On wieńczy zawsze każdą intymną orgię: na przykład płonące mango z rumem albo ptifurki z nadzieniem z malin, okryte czekoladowym płaszczem, miękkim i aksamitnym...
W luksusowych restauracjach zatrudnia się zazwyczaj kucharza specjalizującego się wyłącznie w deserach. Szczęściarz, który spędza całe dnie wśród aromatycznych przypraw, świeżego kremu, owoców, tart, ciast, zajęty dokładnie tym, co chciałabym sama robić, żeby zapracować na chleb. Deser jest dla stołu tym, czym barokowe koncerty dla muzyki: subtelną sztuką. Ale przecież skutki spożywania cukru są fatalne: tuczy, psuje zęby i rujnuje cerę, nie wspominając już o cukrzycy, cholesterolu i różnych chorobach niedostrzegalnych gołym okiem, lecz na dłuższą metę okropnych. Uczcie się przyrządzać desery z wdziękiem i podawać je z uczuciem, lecz starajcie się ich nie próbować. Z cukrem jest jak z pieszczotami: gdy raz w tym zasmakujesz, przechodzi w nałóg. Baw się łyżką, mieszając deser na swoim talerzu, aż przestanie wyglądać apetycznie, i kiedy nikt nie patrzy - wyrzuć go pod stół (przydałby się pies w takiej sytuacji) albo po prostu nie nakładaj sobie, a partnerowi powiedz, że zostawiasz swoją porcję na potem, do późniejszych erotycznych zabaw. Nie ma silniejszego afrodyzjaku niż czekoladowy mus - mousse au chocolate - na skórze, lecz postaraj się, żeby to była twoja skóra, bo jeżeli posmarujesz partnera, będziesz musiała sama zlizać mus, który zawiera sporo kalorii. Po zabawach z deserem w łóżku, przygotuj dla Was obojga ciepłą kąpiel z pachnącymi solami, włącz dobrą muzykę, zapal świece i podaj szampana w jednym kieliszku. (Łatwo to wszystko opisać, ale w rzeczywistości nigdy mi się nie udaje: woda w wannie stygnie, a mój partner
261
zasypia, kiedy staram się oczyścić prześcieradła z czekolady). Słodycze są słabością, którą z trudem pokonałam w bezpardonowej walce, gdy tylko sobie uświadomiłam, że mam zęby. To nałóg gorszy niż narkotyki czy alkohol, ponieważ jest legalny, nie uznawany za grzech i można mu się oddawać publicznie. Każdy cukierek w ustach przenosi się od razu w biodra, a potem trzeba odkupić winę nieustannymi dietami i gimnastyką. Urodziłam się w niewłaściwej epoce. Co dziś pozostało z mądrego przysłowia "obfitość jest częścią piękna"? Moje miejsce jest na płótnie jakiegoś malarza impresjonisty wśród pulchnych nimf, w wierszach arabskich poetów wśród korpulentnych odalisek zajadających orzechy i miód albo na kartach jakiegoś wiktoriańskiego pisarza, którego erotyczne rojenia sprowadzają się do głaskania pawim piórem krągłych pośladków kobiety przystającej na takie pieszczoty. Wiem, że pióra, podobnie jak kadzidło, wyszły z mody w latach sześćdziesiątych, ale jak dotąd nie wymyślono jeszcze niczego, co mogłoby je zastąpić. Co ja, u diabła, robię w Kalifornii pod koniec dwudziestego wieku? Tu przecież wszyscy mają obsesję na punkcie zdrowia i urody. Moi sąsiedzi o szóstej rano biegają po ulicach, choć nikt ich nie goni, w krótkich spodenkach i z mierzącymi pracę serca aparatami na nadgarstkach. Wydaje mi się, że im więcej uderzeń na minutę, tym więcej usuwa się tłuszczu, za to rozwijają się mięśnie, ale wcale nie jestem tego pewna, gdyż pomimo że moje serce galopuje, nie mam ani jednego widocznego mięśnia na ciele.
Ten rozdział książki był dla mnie najtrudniejszy. Nocami śnią mi się desery i po całych
262
dniach studiuję przepisy, według których moja matka przygotowuje w kuchni przysmaki ku uciesze reszty rodziny. Od miesięcy nie próbuję nawet żadnych słodyczy, lecz bez przerwy o nich myślę. Nie powinnam się skarżyć, większość bowiem moich pięćdziesięcioletnich przyjaciółek ma takie problemy z seksem ... Przy odrobinie szczęścia niebawem zostanę przyjęta do dzielnicowego kółka biczowników. (Tak al propos, parę tygodni temu w jednej z gazet w San Francisco pojawiło się ogłoszenie zapraszające sadystów i masochistów do udziału w filmie. Przyszło czworo sadystów i dziewięcioro masochistów). Uważam, że nie warto komplikować sobie życia przygotowywaniem deserów, wystarczą nam podatki, a energię lepiej oszczędzać na miłosne wyczyny: czyż nie taki jest cel kolacji złożonej z afrodyzjaków? Pamiętaj, że w takim przypadku habit czyni mnicha: wygląd deseru jest ważniejszy niż smak. Każde danie będzie smaczniejsze, jeśli się je poleje alkoholem, a tym bardziej, jeżeli przytkniesz doń zapaloną zapałkę, albo podasz je w wysokim kieliszku, udekorowane bitą śmietaną. Jeżeli marzy Wam się coś jeszcze śmielszego, pomyślcie o aluzyjnych kształtach, na przykład o kompozycji z banana i strategicznie rozmieszczonych kulek lodów. Lepiej mieć zawsze w domu trochę świeżych lub konserwowych owoców, lodów, sorbetów, czekolady do przyrządzenia sosu i herbatników do ozdoby, dzięki czemu unika się kłopotliwych sytuacji, kiedy brak czasu nie pozwala uciec się do przepisów Panchity, które, nawiasem mówiąc, wcale nie są pracochłonne.
Słodkie kremy i sosy Słodkie sosy z reguły są klarowne i często zawierają glukozę albo syrop. Przyrządza się je ze świe?;ych lub konserwowych owoców, marmolad i innych afrodyzjaków, jak miód, czekolada, kawa i przyprawy. Szczelnie zamknięte można przechować przez kilka dni w lodówce. Kremy zawierają mleko lub śmietanę i często się je zagęszcza żółtkami lub maizeną (bardzo drobno mielona mąka kukurydziana). Przy dodawaniu jajek trzeba bardzo uważać na temperaturę płynów: powinny być ciepłe, ale nie wrzące, żeby krem zgęstniał, lecz się nie ściął. Desery ze świeżym kremem nie mogą być przechowywane dłużej niż dwa-trzy dni.
263
264
265
266
267
Desery Poniższe przepisy przeznaczone są dla dwojga kochanków o łagodnym temperamencie, gotowych rozkoszować się deserem z największą ostrożnością i w spokoju. Staraliśmy się przedstawić przepisy na afrodyzjaki, łatwe i szybkie w przyrządzeniu, nie możemy jednak pominąć crepes, sufletów i musów, gdyż żaden szanujący się kucharz nie może zapominać o tych arcydziełach.
268
269
270
271
272
273
274
275
276
277
278
Spis treści Przepisy na afrodyzjaki Sosy i inne podstawowe wywary ___ Sosy zimne i dressingi __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Nr 1 – Domowy majonez Nr 2 – Sos tatarski Nr 3 – Francuski dressing Nr 4 – Sos Pebre Nr 5 – Guacamole Nr 6 – Lekki sos Nr 7 – Sos turecki Nr 8 – Sos śródziemnomorsski Nr 9 – Sos pikantny Nr 10 – Sos Huancaina Nr 11- Sos orzechowy Nr 12 – Sos Ravigote Nr 13 – Sos słodko-kwaśny Nr 14 – Pomorańczowa pianka Nr 15 – Costa Brava Nr 16 – Sos w trzy minuty Nr 17 – Sos zielony Nr 18 – Sos erotyczny
Sosy gorące __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Nr 19 – Sos beszamelowy Nr 20 – Sos z sherry Nr 21 – Sos z sera roquefort Nr 22 – Sos aromatyczny Nr 23 – Pesto Amaranta Nr 24 – Sos koralowy Nr 25 – Sos Mokonos Nr 26 – Sos marynarski Nr 27 – Sos winny (z białego albo czerwonego wina) Nr 28 – Sos Salome Nr 29 – Mango Chutnet Nr 30 – Szybkie curry
Hors d’oeuvres ____ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Muszle w sosie Orzechy Adama Figi wdowca Ruloniki Pica pica z krewetek Frywolne sliweczki Łososiowa pokusa Selery nadziewane serem roquefort Odświętne pieczarki
Zupy ___
279
Cztery podstawowe buliony __ Ø Ø Ø Ø
Bulion mięsny Bulion brobiowy (np. z kurczaka) Bulion rybny Bulion warzywny
Consomme __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Consomme Bachusa Wskrzeszenie umarłych Nowe zycie Złocisty rosół Consomme neapolitańskie Consomme z sherry Żegnaj smutku Consomme królewskie
Zupy gorące __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Zupa krem z karczochów Zupa z małzy Zupa-krem Alicante Zupa cebulowa Wielkie żarcie Błuskawiczny krem z krabów Zupa rybna Zupa marchwiowa
Zupy na zimno – chłodniki __ Ø Ø Ø Ø Ø
Isla Margarita Gazpacho Zupa Holiday z jabłek Vichyssoise Ogórkowa bryza
Przystawki ___ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Mus z krabów i awokado Westchnienie karczocha Habanera z langustynek Gruszki w sosie roquefort Seviche Sałatka odalistek Kalifornijska sałatka ze szpinaku Greckie wyspy Bariloche Koktail z krewetek Górskie ziemniaki Przystawka kreolska Wiosenne pomieszanie Sałatka chilijska Sałatka z selera naciowego
Dania główne ___ Frutti di mare __ Ø Węgorz w maślanej zatoczce
280
Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Ryba a la Newburg Korwina w smietanie Morszczuk “Diana” Okoń morski w curry Nadziewane pstrągi Łosoś a la Neptun Homar “Park Avenue” Kalmary a la Lukullus Krewetki w szafranie Fałszywa paella
Drób __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Kaczka z brzoskwiniami Mole z kurczaka Wesoły kurczak Indyk z haremu Kura Valentino Kura na sposób starohiszpański Coq au vin Marynowane przepiórki
Mięsa __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Jagnię ze szpinakiem i morelami Polędwica belle epoque Polędwica w szampanie Pieczeń na spobós wschodni Krolik na ostro Hamburgery z królika Sarnina w rozmarynie Cynaderki w stylu montmartre Móżdżek po włosku Ossobuco po alpejsku
Dania wegetariańskie __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Makaron ze szparagami i kawiorem Mararon z karczochami Cukinie w curry Bakłazany szejków Szaszłyczki po pendzabsku Risotto według Lori
Desery ___ Słodkie kremy i sosy __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Custard – krem angielski Zabaione Sos czekoladowy Krem mocca Syrop malinowy Sos jabłkowy Sos miodowy Bananowe westchnienie Sos z czerwonego wina Sos morelowy Sos rumowy
281
Desery __ Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø Ø
Brzoskwiniowe delicje Pijane gruszki Tropikalny puchar Tadż mahal Czarodziejskie jabłka Cycuszki nowicjuszki Madame Bovary Krem kataloński Pianka Wenus Karaibska bomba Przysmak kochanków Mousse au chocolat (mus czekoladowy) Bavarois Maura Crêpes Crêpes Suzette Crêpes Noël Sybaryta Niespodzianka Zucoffa Suflet z Damaszku Ryż na mleku – pociecha duchowa KONIEC
282