=
= Copyright © 2016 by Isabelle Laflèche All rights reserved © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2016 PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Urszula Gireń, fotografie na okładce © Alamy/BE&W, © Coffee Anel Milk/E+/Getty Images REDAKTOR PROWADZĄCY: Katarzyna Krzyżan-Perek REDAKCJA: Anna Rudnicka KOREKTA: Paulina Orłowska-Bańdo, Lidia Timofiejczyk Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail:
[email protected] fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN: 978-83-08-05878-7 Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Spis treści MOTTO ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY ROZDZIAŁ CZTERNASTY ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ROZDZIAŁ SZESNASTY ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ROZDZIAŁ OSIEMNASTY ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI
Otwórz me serce, tam znajdziesz wyryte słowo „Italia” Robert Browning
ROZDZIAŁ PIERWSZY — Co powiesz na romantyczny weekend we dwoje, ma chérie? — pyta Antoine, spoglądając na mnie znad stolika w Les Deux Magots, jednej z moich ulubionych kafejek na lewym brzegu Sekwany. Rozsiadłam się wygodnie na krześle z widokiem na bulwar Saint-Germain i czytam weekendowe wydanie „Madame Figaro”, skubiąc tartę tatin. Coniedzielne wizyty w kawiarni stały się elementem naszego weekendowego rytuału i stanowią miłą odmianę po pracowitym tygodniu. Patrzę na Antoine’a i ujmuję jego dłoń. Zaczyna bawić się moim pierścionkiem od Diora, tym z napisem „oui”, który dał mi w prezencie, kiedy przeprowadziłam się z powrotem do Francji. — Brzmi bosko, mon amour. Jakieś pomysły? — Rzym. — Unosi ray-bany i puszcza do mnie oko. Natychmiast się ożywiam. Przypominają mi się słowa Iris Apfel, bliskiej memu sercu amerykańskiej ikony stylu: „W chwili, gdy postawiłam stopę na włoskiej ziemi, poczułam się, jakbym wróciła do domu. Moim zdaniem Włosi są bardziej stylowi niż Francuzi… Italia to bardzo podniecające miejsce”. Podróż do zmysłowego, kolorowego kraju — oto, czego pragnie moja dusza i potrzebuje nasz związek. Mamy za sobą z Antoine’em okres wzlotów i upadków podczas mojego niedawnego śledztwa w sprawie podróbek. Kosztowało mnie ono mnóstwo czasu i energii, że nie wspomnę już o grożącym mi niebezpieczeństwie. Weekendowy wypad we dwoje dobrze nam zrobi. Poza tym Antoine jest mistrzem, jeśli chodzi o tego typu eskapady. Wciąż z rozmarzeniem wspominam podróż do Granville w Normandii, którą zorganizował na zakończenie mojego pierwszego tygodnia pracy u Diora, żebym mogła odwiedzić dom rodzinny projektanta. Na myśl o tym wyjeździe, a zwłaszcza jego bardziej pikantnych momentach, rumieniec wypełza mi na policzki. — Słyszałem w kancelarii o nowym hotelu w Rzymie. Podobno jest tam jakiś supermodny klub i fantastyczne pokoje. Z wielką chęcią cię tam zabiorę. Zaskoczona odkładam magazyn. Modny hotel? Klub? Przecież Antoine nie przepada za tego typu miejscami. Ma dość osobliwe
upodobania — woli hotele, które tchną szczególnym urokiem albo mogą się poszczycić bogatą historią. Nie zależy mu na tym, żeby się popisywać i bywać w modnych lokalach. To jedna z rzeczy, które tak w nim lubię. Jeśli któreś z nas jest zwierzęciem klubowym, to raczej ja — dzięki mojemu zawsze trzymającemu rękę na pulsie asystentowi Rikashowi, który rozkwita, gdy może wręczyć kluczyki do samochodu boyowi i usiąść w sektorze dla VIP-ów. Zaczyna kiełkować we mnie podejrzenie, że propozycja Antoine’a to objaw kryzysu wieku średniego, szybko jednak odpycham od siebie tę myśl. Przecież gdyby tak było, nie zabierałby mnie ze sobą, prawda? Ponieważ milczę i patrzę na niego ze zdziwieniem, odgaduje, że nie jestem przekonana. — O co chodzi, Catou? Nie lubisz Rzymu? Możemy się wybrać gdzie indziej. — Sprawia wrażenie rozczarowanego i odrobinę urażonego. Spuszczam głowę, zawstydzona, że tak go zgasiłam i storpedowałam spontaniczną inicjatywę. Czuję się stara niczym rzymskie katakumby. — Non! Nie zrozum mnie źle, z rozkoszą polecę z tobą do Rzymu! Zdziwiło mnie tylko, że wybrałeś taki hotel, to wszystko. Zwykle wolisz mniej rozrywkowe miejsca. Nie miałam pojęcia, że lubisz nocne życie. — Doszedłem do wniosku, że odrobina różnorodności dobrze nam zrobi. Poza tym w kancelarii wszyscy się tym hotelem zachwycają. — Składa gazetę i upija łyk czerwonego wina. Choć zgadzam się, że podróż do Włoch podniosłaby nieco temperaturę w naszym związku, fakt, że rekomendacje pochodzą od moich byłych kolegów z Edwards & White, międzynarodowej firmy prawniczej, w której rozpoczynałam karierę (to w jej nowojorskim oddziale poznałam Antoine’a), sprawia, że spoglądam na pomysł raczej obojętnie. Robię głęboki wdech i gryzę się w język, żeby uniknąć kłótni o drobiazgi. — Sam jesteś świetnym organizatorem. Naprawdę potrzebujesz, żeby ktoś ci doradzał? Uwielbiam twoje pomysły. — Możemy się wybrać, dokąd tylko chcesz, ma chérie. — Bierze moją dłoń i całuje czubki palców, co sprawia, że natychmiast mięknę.
Zmieniam zdanie. Skoro Antoine ma ochotę na clubbing, to pourquoi pas? Ostatni raz widziałam, jak podryguje na parkiecie na weselu mojej przyjaciółki Lisy na południu Francji. I mogę stwierdzić jedno: na pewno przydałoby mu się nieco praktyki. — Wybacz, mon ange — grucham czule. — Rzym brzmi cudownie. Będę mogła podpatrzeć najnowsze trendy w modzie. — Pochylam się nad stolikiem, żeby go pocałować. — Nie mogę się doczekać. Kiedy lecimy? Cieszę się zwłaszcza z tego, że udało mu się znaleźć czas na ten wypad właśnie teraz, bo wiem, że ma w kancelarii mnóstwo pracy w związku z pewną dużą transakcją. — Zadzwonię do biura podróży i sprawdzę, jak szybko możemy zarezerwować miejsca. Wstaje od stolika i wybierając numer w komórce, wychodzi na gwarną ulicę. Jedną rękę trzyma nonszalancko w kieszeni spodni. Wygląda jak chłopiec z dobrego domu, nic więc dziwnego, że przyciąga wzrok kilku ślicznych paryżanek siedzących nieopodal. Jednak gdy tylko napotykają moje spojrzenie, od razu wracają do swoich limonades. Kilka minut później Antoine zjawia się z szerokim uśmiechem, całuje mnie w czoło i odkłada telefon na stolik. — Wszystko załatwione, wylatujemy w przyszły piątek. Tylko ty, ja, trzy dni laby i włoski skwar. — Patrzy na mnie tak, że aż czuję ciarki na plecach. Przytulam policzek do jego policzka. Wyczuwam odurzający zapach wody kolońskiej Musc Ravageur. Rozmarzona zaczynam planować, co spakuję. Na pewno bieliznę od Chantal Thomass, jakieś zmysłowe perfumy i nową jedwabną halkę Sabbia Rosa, tę pistacjową. Antoine czyta w moich myślach. — Tylko nie zaprzątaj sobie głowy tym, co zabrać, ma chérie. Jedzenie będziemy raczej zamawiać do pokoju. Nie zamierzam go za często opuszczać. — Całuje mnie namiętnie, a ja czuję się jak Anita Ekberg w objęciach Marcella Mastroianniego w filmie Słodkie życie. Oddycham z ulgą. Wygląda na to, że nocne klubowe życie nie będzie głównym punktem naszego programu. Będziemy się oddawać także innym ziemskim rozkoszom. Bardzo mi to odpowiada, grazie
molte. Pałaszujemy na spółkę talerzyk miniaturowych makaroników i pianek guimauve w kolorze mięty, a gdy wychodzimy na bulwar Saint-Germain, Antoine zarzuca mi płaszcz na ramiona. W kawiarniach panuje tłok, pełno w nich zatopionych w ożywionej rozmowie paryżan i dzieci dopraszających się smakołyków. Z kuchni i okien mieszkań unoszą się kuszące zapachy francuskich potraw. Zamiast iść prosto na najbliższą stację metra, Antoine prowadzi mnie w stronę Sekwany i wskazuje jakiś punkt w oddali. — Chciałbym ci coś pokazać — mówi. Spacerowym krokiem idziemy rue Bonaparte, trzymając się za ręce, a potem wzdłuż rzeki w kierunku katedry Notre Dame. Wreszcie docieramy do Pont de l’Archevêché, popularnego mostu dla pieszych. Paru malarzy rozstawiło sztalugi, by wykorzystać wspaniały widok na katedrę. Jest kilka par, które robią sobie zdjęcia, i grupka nastolatków leniwie przerzucających się uwagami. Stajemy pośrodku, by podziwiać panoramę. — Nigdy nie mam dość tego widoku. Cudowny, prawda? — Tak samo jak ty, ma chérie. Całuję go namiętnie i powoli ruszamy w stronę domu, trzymając się za ręce i śmiejąc się jak para beztroskich nastolatków. Paryż — ten ze zdjęć Doisneau, z Moulin Rouge, Folies-Bergère, niezliczonymi ekskluzywnymi butikami z bielizną i słynnymi kurtyzanami — zawsze uchodził za najbardziej romantyczne miasto świata. Na nasz Paryż składają się natomiast cotygodniowe wizyty w Musée de la Vie Romantique, nieoczekiwany pocałunek, zapach uwodzicielskiej wody kolońskiej Antoine’a, ciepło jego ciała i od czasu do czasu wizyta w Hôtel Amour. A gdy w naszym mieszkaniu przy rue du Bac gasną światła i mój ukochany składa mi na ustach pocałunek strzelisty jak wieża Eiffla, czuję się bezkresna niczym rozległe niebo nad tym miastem światła.
ROZDZIAŁ DRUGI „Mówiłam, że będę gotowa za pięć minut, więc przestań mi zawracać głowę co pół godziny”, zirytowała się kiedyś Marilyn Monroe. To samo czuję na widok Antoine’a, który stoi przy drzwiach ze skórzaną torbą podróżną na ramieniu. W prostym czarnym garniturze, białej koszuli i skórzanych półbutach wygląda bardzo elegancko. — Jesteś gotowa, Catou? Nie chcę się spóźnić na samolot. — Niecierpliwie tupie i ta dodatkowa presja sprawia, że zaczynam się pocić. Wprawdzie radził mi nie brać zbyt wielu rzeczy, ale i tak się napracowałam, żeby wybrać idealną garderobę na nasz wypad do Rzymu. Bo choć można wyrwać dziewczynę z Diora, nie sposób wyrwać Diora z dziewczyny. Wzięłam ze sobą klasyczny trencz, śnieżnobiałą koszulę i długą spódnicę w stylu Audrey Hepburn, kilka vintage’owych sukienek, prostą czarną wieczorową suknię, dżinsy i parę swetrów z kaszmiru. Dorzuciłam do tego czółenka od Diora, seksowne szpilki i francuską bieliznę, bien sûr. Na drogę ubrałam się w zestaw inspirowany gelati, czyli włoskimi lodami: spodnie z jasnoróżowej i kremowej wełny, kremowy jedwabny sweterek i beżowe baleriny. Antoine bierze moją walizkę i idzie do drzwi. — Poczekaj! Muszę jeszcze spakować kosmetyki! — wołam spanikowana. Mimo że my, Francuzki, bardzo się staramy, żeby tego nie było widać, rzadko ruszamy się z domu bez całej baterii czarodziejskich eliksirów i środków do pielęgnacji urody. — Za pięć minut mam telekonferencję. Będzie co najmniej dwadzieścia osób. Nie mogę się spóźnić. Może spotkamy się na lotnisku? W ten sposób zdążysz się spakować. Weź limuzynę, a ja złapię taksówkę. Wobec tak nieromantycznego obrotu rzeczy rzednie mi mina. Tyle w temacie dodawania pikanterii naszemu życiu miłosnemu. Czuję się, jakbym leciała na romantyczny weekend z Warrenem Buffettem. Antoine widzi rozczarowanie malujące się na mojej twarzy.
— Przykro mi, Catou, ale nic na to nie poradzę. Jestem w trakcie ważnych negocjacji i w drodze na lotnisko muszę wyjaśnić kwestie finansowe, które wyskoczyły w ostatniej chwili — mówi zaaferowanym, znanym mi aż za dobrze tonem. — Wiesz, jak to jest. Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe, ma chérie. — Całuje mnie w czubek głowy. — Do zobaczenia niebawem. — Wybiega na klatkę. Wreszcie oddaję bagaż kierowcy i opadam na miękkie skórzane siedzenie. Mieliśmy razem spędzić spokojny dzień w podróży. Nie po to brałam wolny piątek, żebyśmy po drodze uczestniczyli w telekonferencjach albo jechali na lotnisko dwoma samochodami. Próbuję spojrzeć na sytuację z jaśniejszej strony: kiedy Antoine upora się z problemem, resztę weekendu będziemy mieli tylko dla siebie. Gdy samochód wjeżdża na autostradę, uświadamiam sobie, że praca w branży mody, wśród pełnych pasji artystów, sprawiła, że lata spędzone w Edwards & White wydają mi się dziś bardzo odległe. Już nie muszę starać się upchnąć w grafiku spotkań, które wypadły w ostatniej chwili, ani harować całą dobę, by dotrzymać niemożliwych terminów. Widok Antoine’a w wirze pracy dla wielkiej finansjery sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy przepaść między naszymi światami zbytnio się nie pogłębia. Wyglądam przez okno, żeby otrząsnąć się z czarnych myśli. Postanawiam skupić się na hojnej naturze ukochanego i weekendzie, który nas czeka. Uwielbiam bystry umysł Antoine’a — to właśnie jego intelekt sprawił, że się nim zainteresowałam. Dzięki temu, że pracujemy w różnych branżach, mamy o czym rozmawiać, a to na dłuższą metę pozwala podtrzymać ogień w związku. Samochód skręca i moje myśli powoli odpływają w stronę pracy. Z ulgą przypominam sobie, że większość pilnych spraw udało mi się zamknąć przed wyjazdem. Na szczęście ze względu na to, że ostatnio bardzo dużo pracowałam, mój szef Frédéric Canet wspaniałomyślnie zaoferował, że zajmie się kilkoma drobiazgami. Chyba on też uznał, że weekend w Rzymie dobrze mi zrobi. Frédéric niedawno zaproponował, żebym razem z moim asystentem Rikashem zajęła się rozwijaniem działalności Diora za granicą. Ze względu na uczuciowe zawirowania w moim związku wciąż nie dałam mu odpowiedzi. Nie chcę, żeby odległość i przedłużające się
rozstania naraziły na szwank moją relację z Antoine’em. Myślę, że romantyczny weekend z dala od Paryża pozwoli nam rozważyć wszystkie za i przeciw. Wyciągam z torebki iPoda i włączam Fly Away Lenny’ego Kravitza. Ten kawałek wprawia mnie w odpowiedni nastrój — zapominam o wszystkich dużych transakcjach i propozycjach pracy w egzotycznych krajach. Pozwalam, żeby muzyka ukołysała mnie i wprowadziła w stan odprężenia. Na lotnisku ruszam do stanowiska Air France dla pasażerów klasy biznesowej. Tam szybko przechodzę odprawę i zostaję skierowana do poczekalni, gdzie mam się spotkać z Antoine’em. Francja z całą pewnością opanowała sztukę eleganckiego podróżowania: wszyscy pasażerowie klasy biznes mają do dyspozycji miękkie kaszmirowe koce, zdrowe przekąski i butelki wody Jean-Paul Gaultier. Wystrój wnętrza poczekalni jest minimalistyczny, a oświetlenie sprawia, że człowiek ma wrażenie, jakby otulał go kokon. Biorę kilka magazynów z modą, przepyszne ciasteczka i zamawiam cappuccino, będąc myślami już przy naszej romantycznej eskapadzie. Nie mogę się doczekać spacerów po wspaniałych ogrodach Villa Borghese, niespiesznych lunchów w kawiarnianych ogródkach i pocałunków kradzionych nieopodal Koloseum. Zważywszy na moją namiętność do mody, perspektywa zakupów przy via Condotti i na rozmaitych pchlich targach również przedstawia się obiecująco. W oczekiwaniu na Antoine’a postanawiam przypudrować nos. Mojej zmęczonej twarzy na pewno przyda się pomoc. Spoglądając w lustro, próbuję zamaskować cienie pod oczami za pomocą balsamu cytrusowego firmy Aesop, polecanego przez Inès de La Fressange. Ta wyrocznia mody ponoć nigdy nie wybiera się bez niego w podróż. Nakładam grubą warstwę i moja wycieńczona skóra natychmiast ożywa, zmarszczki znikają, a ja znów przypominam siebie. Cierpki, energetyzujący zapach cytrusów pobudza wszystkie zmysły i sprawia, że jestem gotowa na miłość. Może nawet udałoby mi się skusić Antoine’a na jakieś szaleństwo w samolocie. W końcu życie jest krótkie, więc pourquoi pas? Muskam różem policzki — à la Diana Vreeland, ikona stylu
z dawnych lat i naczelna „Vogue’a” — i to dodaje mi pewności siebie. Jestem gotowa zrealizować swój nieprzyzwoity plan. Dla zwiększenia efektu pociągam usta szkarłatną szminką i w rezultacie uzyskuję wygląd femme fatale z lat czterdziestych. Odrobina Bas de Soie Serge’a Lutensa za uszami i jeśli to nie skusi mężczyzny, którego kocham, to już nic tego nie zrobi. Wychodzę z toalety ożywiona, odświeżona i tryskająca energią. Wracam do poczekalni we frywolnym nastroju i widzę, że Antoine’a wciąż nie ma. Próbuję się nie martwić — pewnie chce skończyć telekonferencję przed wylotem. Ponieważ światło jest przygaszone, siadam i zamykam oczy, obmyślając szczegóły naszej wyprawy i sposób, w jaki zrealizuję swój nieprzyzwoity plan. Kilka minut później czuję, jak ręka, zapewne Antoine’a, uspokajająco dotyka mojego ramienia. Nie odwracając się do niego, zamykam oczy i przybieram figlarny ton, żeby stworzyć odpowiednią atmosferę. — A teraz, mon chéri, spraw, żebym się znalazła w siódmym niebie. Mów do mnie po włosku. I nie bój się świństw. Antoine świetnie zna włoski. W college’u przeszedł rozszerzony kurs i zawsze, kiedy słyszę jego nienaganny akcent, dosłownie miękną mi nogi. Lubię też, jak nosi się w stylu eleganckiego mediolańczyka, uwielbiam jego kolorowe kaszmirowe swetry i ręcznie robione skórzane buty. Przypomina mi się wtedy moja pierwsza podróż do Włoch, kiedy razem z mamą pojechałyśmy kupować tkaniny we Florencji. Ona przeczesywała sklepy w poszukiwaniu kosztownych materiałów, a ja gapiłam się na miejscowych przystojniaków. To był bardzo udany wyjazd. Oczy wciąż mam zamknięte, dlatego tylko wyczuwam, że Antoine przysuwa się bliżej. Na myśl o tym, że moje erotyczne fantazje już niedługo się spełnią, czuję cudowne podniecenie. Kiedy wreszcie przerywa ciszę, moje ciało aż pulsuje. Niestety słowa, które szepcze mi do ucha ktoś mówiący po włosku z nieprzyjemnym angielskim akcentem, wcale nie są romantyczne i nie mają nic wspólnego z seksem ani z miłością. — Giorgio Armani, Dolce & Gabana, Roberto Cavalli…
Natychmiast rozpoznaję ten głos. Otwieram szybko oczy i widzę tuż obok twarz mojego asystenta Rikasha. O nie, au secours! Pomocy! — Co ty, u diabła, tu robisz? — Zrywam się z miejsca. — Buon giorno, principessa! Potrzebuję trochę czasu, żeby oswoić się z tym widokiem. Owszem, jestem przyzwyczajona do obecności Rikasha, ale przecież nie tu. I nie w tej chwili. — Też lecisz do Rzymu? Z nami? Mój mózg pracuje jak oszalały. Czyżby Antoine zaprosił Rikasha, żeby mi zrobić niespodziankę? Jeśli tak, to się boję. Skąd ten pomysł? Zaczynam się martwić, że to może faktycznie kryzys wieku średniego. Niepokoi mnie też kwestia orientacji seksualnej ukochanego. Rikash uśmiecha się i poprawia jedwabną poszetkę. Wstaje i okręca się wokół własnej osi, żeby zademonstrować elegancki zestaw: czerwone spodnie, lniana marynarka — beżowa i bardzo szykowna — musztardowa poszetka oraz dobrane pod kolor jedwabne skarpetki. Jak zwykle odrobił pracę domową i jest świetnie zorientowany w trendach obowiązujących we włoskiej modzie. — Tak, skarbie, lecę! Nie cieszysz się? Szczerze mówiąc, do radości to mi w tej chwili bardzo daleko. Jestem raczej zdezorientowana, zaniepokojona i rozczarowana. Rikash ujmuje mnie za ręce i trzyma przez chwilę, patrząc mi w oczy. Czuję, że kroi się coś niedobrego. — Kochanie, obawiam się, że źle to ujęłaś. Lecę do Rzymu nie z wami, tylko… z tobą. Widzi, że jestem zawiedziona, rozgoryczona i mocno wkurzona. Podejrzewam, że moja twarz przybiera odcień jaśniejszy niż sweter, a z nozdrzy bucha mi para jak u byka szykującego się do ataku. — Pojawił się pewien problem w negocjacjach, więc Antoine trzymał mnie w odwodzie na wypadek, gdyby się okazało, że musi wrócić do biura. — Rikash mówi to tak lekko, jakby informował mnie, że Antoine właśnie poszedł do toalety. — I oto jestem! — Otwiera ramiona i zbliża się, żeby mnie uściskać. Podejrzewam, że taki obrót spraw bardzo go cieszy. Mnie nie.
— Merde! Chyba żartujesz?! Antoine zaplanował zastępstwo na romantyczny wypad we dwoje? Kto w ogóle robi coś takiego? Znów myślę o tym, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy. Tym razem jednak budzi to we mnie nie smutek, tylko czystą, nieposkromioną wściekłość. Zaglądam do telefonu i widzę mnóstwo przepraszających SMS-ów i nieodebranych połączeń. Próbuję oddzwonić, ale natychmiast włącza się poczta głosowa, co tylko pogarsza sprawę. Rzucam komórkę i torebkę na skórzaną kanapę i pozwalam dojść do głosu swojej wewnętrznej Avie Gardner, która powiedziała kiedyś: „Jak wyjdę z siebie, to możesz mnie już nie znaleźć, skarbie”. Mam ochotę wsiąść do taksówki i popędzić do Antoine’a, żeby mu powiedzieć, że to idiotyczny pomysł. Tak ma wyglądać nasze życie? Z zastępstwem w odwodzie, gdy planujemy romantyczny weekend? — Spokojnie, mon amie, tylko się nie denerwuj. — Rikash łapie mnie za ramię i okrągłymi, szerokimi ruchami ręki pokazuje, że mam oddychać. — Tobie też się to zdarzało, pamiętasz? — Ma na myśli podróż do Szanghaju, która wypadła mi w ostatniej chwili w czasach, kiedy już pracowałam dla Diora, i kilka wcześniejszych wyjazdów służbowych, jeszcze w Edwards & White. Próbuję zastosować się do jego rady, robię głęboki wdech, przez chwilę przytrzymuję powietrze, a potem je wypuszczam. To pozwala mi powstrzymać gonitwę myśli. Pochylam się i opieram dłonie na skórzanym siedzeniu, żeby się uspokoić. — Wiem, że każdemu może coś wypaść w ostatniej chwili. Jestem prawniczką i mnie samej takie rzeczy się zdarzały. Ale nie pojawić się na lotnisku? Tak się nie robi. — Przygryzam wargę. — Rozumiem cię, kochanie, spójrz na to jednak z jaśniejszej strony. Masz mnie i możemy się zabawić na koszt Edwards & White. Antoine planował, że spotka się z jakimiś klientami we Włoszech, dlatego część wydatków pokryje jego firma. — O czym ty mówisz? Teraz czuję się już naprawdę pogubiona. Jak to możliwe, że mój asystent wie więcej o sprawach Antoine’a niż ja? Wciąż mówimy o tym samym troskliwym i uważnym człowieku, w którym się zakochałam?
Wygląda na to, że Antoine jest bardziej zainteresowany potrzebami swoich klientów niż moimi. Spoglądam na Rikasha w osłupieniu. Czyżby Antoine próbował ukryć przede mną fakt, że zamierza pracować cały weekend? To dlatego chciał mnie zabrać do Rzymu? Z poczucia winy? — Wydatki pokrywa firma? Naprawdę? — pytam, sięgając po torebkę. Rikash kiwa głową, łapiąc oznaczoną monogramem torbę podróżną. — W takim razie, mon cher ami, lećmy się zabawić. Zakładam parę zabójczych szpilek Sophii Webster, okręcam szyję apaszką, biorę skórzaną kurtkę i ruszam do wyjścia ze wzrokiem wbitym przed siebie i podniesioną głową, stukając obcasami. — To już bardziej w twoim stylu, skarbie. — Rikash klepie mnie po plecach. — Jeśli chcesz, mogę przez cały weekend zwracać się do ciebie „kiciu” — mówi słodkim głosikiem. — Lepiej nie przeciągaj struny. Idę przed siebie pewnym krokiem, starając się sprawiać wrażenie opanowanej, choć w środku rozpadam się na kawałki. Rikash uśmiecha się, zakłada ogromne okulary przeciwsłoneczne i rusza za mną do wyjścia. Moje nadzieje na weekend w stylu Felliniego legły w gruzach. W tej chwili nastawiam się na podróż pod znakiem Traviaty Verdiego, opery opowiadającej o tragicznych losach nieszczęsnej kurtyzany. Co począć, taki los. ROZDZIAŁ TRZECI Mój nastrój zmienia się jednak jeszcze na pokładzie samolotu dzięki przekomicznym opowieściom o sercowych podbojach Rikasha. Przeglądam jego przewodnik po Rzymie, pełen podkreśleń i przypisów, i mówię: — Cały pomazany. Wygląda na to, że przypuściłeś tu niejeden szturm. — A pewnie. Możesz mnie oficjalnie uznać za swoją rzymską
wtykę. — Trzepocze długimi rzęsami, a ja wybucham śmiechem. Ledwo powstrzymuję okrzyk zachwytu, gdy pojawia się posiłek — wspaniałe dania, które dla Air France przyrządza szef kuchni paryskiego Ritza. Popijam risotto czerwonym winem i wyglądam przez maleńkie okienko, dając się porwać niezrównanej wspaniałości Włoch. Już sam widok cudownych mieszkańców tego kraju na pokładzie samolotu, zapach mocnych perfum i melodia ich języka działają kojąco na moje zszargane nerwy. Poza tym wiem, że jestem w dobrych rękach i mój rezolutny towarzysz już o mnie zadba. Przemyślałam też sprawę i postanowiłam pogodzić się z faktem, że Antoine musiał wracać do pracy, choć niezbyt mi to odpowiada. Mimo że gniew opadł, smutek pozostał. Na szczęście czas spędzony z Rikashem będzie jakąś formą rekompensaty. Sięgam do torby po laptopa i w wewnętrznej kieszonce natykam się na paczuszkę owiniętą jaskrawowiśniowym papierem. Rozdzieram opakowanie i w środku znajduję tomik wierszy miłosnych chilijskiego poety Pabla Nerudy, jednego z moich ulubionych autorów. Antoine dołączył do niego liścik: Moje kochanie, serce mi pęka. Naprawdę robiłem, co w mojej mocy, żeby polecieć z Tobą do Rzymu, ale sama wiesz, że człowiek nie zawsze jest panem swojego czasu. Poprosiłem Rikasha, żeby Ci towarzyszył. Lecz choć to tylko drobny gest, mam nadzieję, że mi wybaczysz, a co więcej, że będziesz się świetnie bawiła. Wynagrodzę Ci to, obiecuję! Je t’aime Ściskam i całuję A. Wprawdzie trudno, żeby taki liścik ukoił zbolałe serce, ale gdy Rikash nachyla się w moją stronę i fałszując, zaczyna nucić O sole mio, na mojej twarzy pojawia się cień uśmiechu. — Och, co za szczęściara! Niespodzianka od zakochanego chłopaka — szczebioce mój asystent, zaglądając mi przez ramię. Uśmiecham się z wyższością. Nie ze mną te numery. Dobrze wiem,
że to on podrzucił mi prezent od Antoine’a. Rikash bierze tomik i zaczyna go przeglądać. — Ostatni raz, kiedy ktoś napisał do mnie liścik, zrobił to po to, żeby poinformować, że w lodówce nie ma mleka. Śmieję się, a mój przyjaciel oddycha z ulgą, widząc, że w końcu się odprężyłam. — No proszę, skarbie, sama widzisz, że nie ma absolutnie żadnego powodu do zmartwień. Zobacz, jak Antoine cię kocha. A poza tym masz szczęście, że lecisz ze mną. Przecież gdybyś musiała siedzieć przez weekend zamknięta w pokoju, umarłabyś z nudów. — Zasłania ręką usta, udając, że ziewa. — Jasne. — Wywracam oczami i sięgam po torbę, bo właśnie wylądowaliśmy. — A teraz wybacz, ale muszę się stąd wydostać i znaleźć sobie jakiegoś ogiera. Odsuwa mnie delikatnie na bok i rzuca się po ozdobioną monogramem torbę podróżną Goyarda, robiąc przy tym przedstawienie i blokując przejście. Potrząsam głową i chowam prezent. Wiersze poczytam później. W tej chwili czekają na mnie Rikash i Rzym, dwa cuda świata, które bez reszty pochłaniają moją uwagę.
ROZDZIAŁ CZWARTY Po pełnej przygód podróży taksówką, podczas której Rikash wdał się w ożywioną dyskusję z kierowcą na temat kierunku jazdy i opłaty za kurs, wreszcie docieramy do hotelu. A kiedy wchodzimy do środka, szczęka opada mi do samej ziemi: oto budynek w historycznym centrum miasta zyskał zupełnie nowe oblicze — miejsce dziewiętnastowiecznego palazzo zajęła discoteca. W wysokim marmurowym holu widać mnóstwo dekadenckich akcentów, takich jak czerwona aksamitna huśtawka zwisająca z ogromnego kryształowego żyrandola czy fotele zdobione czarnymi piórami. To miejsce, gdzie Philippe Starck napotyka Imperium Romanum. — Och, czuję, że czeka nas pyszna zabawa, nie sądzisz, kochanie? — Rikash zdejmuje designerskie okulary przeciwsłoneczne i widzę, że jest pod wrażeniem. Oniemiała rozglądam się wokół i dociera do mnie, że Antoine celowo wybrał takie miejsce. Wiedział, że w ostatniej chwili może mu coś wypaść, zdecydował się więc na najmodniejszy hotel, żeby sprawić przyjemność mnie i Rikashowi. Niestety, pobyt w luksusowym apartamencie nie zrekompensuje zawodu, jaki sprawił mi, nie zjawiwszy się na lotnisku. Rikash od razu dostrzega w odległym końcu holu bar błyszczący niczym dyskotekowa kula. Widzę siedzenia ze skóry węgorza, przyćmione światło i atrakcyjną clientèle. Podejrzewam, że wylądujemy tam raczej wcześniej niż później. W końcu jest piątkowy wieczór, a mnie przydałoby się coś mocniejszego. Mój asystent szybko podchodzi do kontuaru w recepcji, gdzie już czeka na niego wysoki, przystojny, melancholijny typ z przylizanymi czarnymi włosami i śnieżnobiałymi zębami, ubrany w elegancki garnitur. — Ciao bello. Przystojny Włoch odpowiada mrugnięciem, całują się na powitanie i głośno szepcząc, zaczynają flirtować. Najwyraźniej dobrze się znają. Wyczuwam jakiś szwindel. A w każdym razie tajemnicę, do której nie zostałam dopuszczona.
Załatwiam meldunek i z Rikashem spotykamy się przy windach. — O co chodziło? — Przecież mnie znasz. Lubię mieć ustosunkowanych przyjaciół — odpowiada dość mętnie. — Owszem, znam. Kto to był i w jaki sposób może się nam przydać? — Och, to tylko miejscowy, który załatwił nam na dziś rezerwację w jednej z najmodniejszych restauracji w Rzymie, to wszystko. — Jakim cudem ci się to udało?! Uśmiecha się szeroko i wiem, że kosztowało go to znacznie więcej niż wymiana uprzejmości z atrakcyjnym Włochem. Powstrzymuję się od dalszych pytań — niedługo i tak wszystkiego się dowiem. Otwieram drzwi do naszego apartamentu i znów staję oniemiała z wrażenia. Cały jest w czerni i bieli, z lustrami sięgającymi do sufitu, kryształowymi żyrandolami, ogromnym łożem i pluszowym szezlongiem. W jednej chwili rzednie mi mina — wyobrażam sobie, jak cudownie bawilibyśmy się w tym zmysłowym wnętrzu z Antoine’em. Jednak ze względu na przyjaciela staram się nie okazywać rozczarowania i przywołuję na twarz sztuczny uśmiech. — Ja śpię po prawej, jest bardziej feng shui — oznajmia Rikash i rusza do łazienki, zabierając czarną aksamitną kosmetyczkę. — Przykro mi, kochanie, ale zwykle w hotelu biorę jedynkę. Lubię mieć wyłożone wszystkie kosmetyki. No wiesz, żeby były łatwo dostępne. Wystawia swoje niezliczone kremy i flakonik Le Male Jean-Paula Gaultiera. Perfumy w buteleczce przypominającej kształtem męski tors w obcisłej marynarskiej koszulce są wręcz stworzone dla mojego przyjaciela. Wygląda na to, że Rikash ma więcej kosmetyków niż ja. Bardzo mnie to bawi i wprawia w dobry nastrój. — Co ja bym bez ciebie zrobiła? — Z czułością ściskam go za ramię. — Rzecz w tym, że nic. Traktuję to jako zaproszenie. — No dobra, jest piątek wieczór, idziemy na miasto. Gotowy? — Ja tak, ale ty nie. — Obrzuca mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
— Tak? A to dlaczego? — Bo jesteśmy w Rzymie, skarbie, a nie na Coney Island. Twoja garderoba wymaga przeglądu. Wyglądasz jak wielka porcja waty cukrowej. Zobaczmy, co tam masz. Wyciąga vintage’owe sukienki z mojej walizki i z pogardą rzuca na łóżko. — Kto cię pakował? Babcia? Przerzuca rzeczy i w końcu znajduje skórzaną kopertówkę Diora wykończoną złotą lamówką. Jego aprobatę zyskuje też kosmetyczka z czerwoną szminką i zmysłowymi perfumami. — Dobra, mamy coś na początek — mówi. — Wzięłaś jakieś ciuchy, które odsłaniałyby choć trochę ciała? — dopytuje się, wciąż grzebiąc w mojej walizce. — Dziś wieczorem powinnaś pokazać to i owo. Zamierzałam włożyć żółto-złotą vintage’ową sukienkę, którą wypatrzyłam podczas podróży do Kalifornii, niechętnie jednak zgadzam się na czarną wieczorową z głębokim dekoltem. Rikash zatrzymuje wzrok na moich nogach i kręci głową. — Wygląda na to, że mamy problemino. — Wyciąga z mojej walizki parę pomiętych czarnych pończoch i trzyma w dwóch palcach, jakby to była zdechła ryba. — Prawdziwe Włoszki noszą wyłącznie nieskazitelne designerskie pończochy. A cokolwiek to jest, na pewno do tej kategorii nie należy. — Ale one są nowe. Miałam je na sobie tylko raz! — protestuję. — Nie o to chodzi. W porównaniu z pończochami, które noszą Włoszki, to po prostu drugi sort. A poza tym nie wiesz, że nie powinno być widać szwu? Trudno o większe faux pas. To tak, jakbyś pokazała majtki. Orientacja mojego asystenta w kwestiach mody zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. Problem pończoch jakoś mi umknął, bo zwykle wolę chodzić bez nich. — Nie miałam pojęcia. Dzięki, że mnie oświeciłeś. — Lepiej weź to sobie do serca. Włosi potrafią być pod tym względem naprawdę bezwzględni — mówi, jakby mi robił przysługę, i staje obok, podpierając się pod boki.
— Dobra, skoro tak twierdzisz, jutro coś kupię. A dziś wieczorem wyjdę bez pończoch, w samych czółenkach. Nikt nie zauważy. Co ty na to? — Hm, nie. — Łapie mnie za ramię. Ledwie zdążę chwycić w biegu torebkę, a już jesteśmy przy drzwiach. — Niccolo dwoił się i troił, żeby zarezerwować dla nas stolik. Musisz mieć pończochy idealne. I żadnych wymówek. Pędzimy na Plac Hiszpański u podnóża Schodów Hiszpańskich. To jeden z najsłynniejszych placów w Rzymie, przy którym ulokowało się wiele sklepów. Plac swoją nazwę zawdzięcza Palazzo di Spagna, siedzibie ambasady Hiszpanii. Po prawej stronie schodów znajduje się dom, w którym ponoć mieszkał angielski poeta John Keates, próbuję więc przekonać Rikasha, żebyśmy zajrzeli przez okno do środka. Bezskutecznie. Naszym celem jest znalezienie designerskich pończoch i nic innego się nie liczy. Mijamy rozliczne butiki, których wystawy zapierają dech w piersi. Trudno przejść obok i się nie obejrzeć. Na widok butów co chwila wykręcam głowę. Przyciągają mój wzrok tak samo jak torebki z miękkiej skóry. Włoscy projektanci są bardzo dumni z ręcznie robionych dodatków, a ja postanawiam, że wrócę tu, gdy tylko załatwimy najpilniejszą potrzebę. Nagle Rikash zatrzymuje się przed wystawą sklepu Roberta Cavallego. — Coś takiego powinnaś założyć na wieczór! Manekin jest ubrany w czarny skórzany top z ramiączkami wiązanymi na szyi i spodnie typu palazzo z satyny w ogromne czerwone róże i błękitne ptaki. Zestaw uzupełniają niebotycznie wysokie szpilki z noskiem w szpic i cienkimi metalowymi obcasami. Rikash patrzy na mnie, szukając aprobaty, ale moja twarz pozostaje bez wyrazu. Pod tym względem nigdy nie dojdziemy do porozumienia, ruszamy więc przed siebie. Kawałek dalej dostrzegam sklep Diora przy via Condotti. Mieści się w budynku w kolorze ochry i wygląda zupełnie inaczej niż ten przy avenue Montaigne w Paryżu. Sprawia wrażenie odważniejszego, bardziej egzotycznego i barwnego.
— Rikash, spójrz, butik Diora. Może powinniśmy zajrzeć i się przywitać? Wypadałoby, non? — Czy moglibyśmy choć na chwilę zapomnieć o pracy? Poczuć się jak Włosi? Nie zatrzymuje się, a ja nie zamierzam się z nim spierać. Znajdę sposób, żeby wpaść do sklepu Diora przed wylotem. W ogromnym domu towarowym Rikash rusza do działu z dodatkami krokiem gotującego się do boju żołnierza. I podczas gdy ja oglądam luksusowe dodatki, on wybiera dla mnie parę pończoch Fendi z czarnej koronki. Wręcza mi swoje znalezisko, a mnie mina rzednie na widok ceny. Kosztują tyle co skórzany portfel. Może i pracuję dla Diora, ale nie szastam pieniędzmi i zwykle nie kupuję tak drogich designerskich dodatków. Zwłaszcza że założę je pewnie góra dwa razy, bo potem będą do wyrzucenia. — Skarbie, chcesz podbić Rzym czy nie? Jeśli tak, to rób, co mówię. — Zerka na zegarek. — I to szybko, bo spóźnimy się na kolację. Biorę pończochy i idę do kasy. Już to przerabiałam i wiem, że nie ma sensu protestować. Prawdę mówiąc, w tego typu kwestiach Rikash zwykle ma rację. Akurat kiedy sprzedawca wkłada do czytnika moją kartę (a ja wzdrygam się w duchu), do kasy podchodzi kobieta pod sześćdziesiątkę, z blond włosami upiętymi wysoko w kok à la Ivana Trump. To, co ma na sobie, można opisać tylko jako Versace do sześcianu: przyciągające wzrok zielone spodnie z ozdobnej tkaniny we wzór paisley, biała koszula, gruby pasek z lamy i mnóstwo błyszczących dodatków. Kobieta kładzie na ladzie parę drogich czarnych rajstop. Zerkam na metkę i widzę, że to marka domu towarowego. Widzę też, że Rikashowi nie podoba się strój Włoszki — nawet mój asystent sprawia wrażenie oślepionego tym blichtrem. — Dostałam od nich wysypki! — mówi do sprzedawcy kobieta, wskazując na rajstopy. Tak obcesowe, jawne oskarżenie sprawia, że aż podskakuję. — Przykro mi, laleczko — mówi Rikash. — Może jednak zaczekasz z omawianiem swoich problemów zdrowotnych, aż wyjdziemy.
Szturcham go w żebra, kobieta jednak zupełnie ignoruje mojego przyjaciela. — Pan nie rozumie, mam alergię na sztuczne włókna. Na opakowaniu jest napisane, że rajstopy są z bawełny, a to nieprawda. Proszę spojrzeć. — Unosi nogawkę ozdobnych spodni i pokazuje łydkę oszpeconą czerwoną pokrzywką. Zaciekawiona przykucam, żeby przyjrzeć się bliżej, a zdegustowany Rikash odwraca wzrok. — Och, wygląda na bolesną — mówię, starając się okazać współczucie. Sprzedawca i mój przyjaciel patrzą w drugą stronę, ignorując kobietę. — Mam uczulenie na poliester i sztuczne barwniki. Czy inni klienci też się na to skarżyli? — kobieta pyta sprzedawcę. — Na pewno nie ja jedna zwracam na to uwagę, prawda? — dopytuje się, próbując uzyskać informację. — Powinni państwo zmienić metkę i zaproponować mi zwrot pieniędzy. — Ściąga czerwone usta. Kiwam głową. W tych okolicznościach wydaje się to rozsądnym rozwiązaniem, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę cenę rajstop. Tymczasem ku mojemu zdumieniu sprzedawca wręcza kobiecie opakowanie z powrotem. — Przykro mi, ale nic nie możemy zrobić w tej sprawie. Obawiam się, że to nie nasz problem. Rikash spogląda na mnie ze zdziwieniem. Wprawdzie cudze kłopoty ze skórą mogą go nie obchodzić, pracuje jednak w branży odzieżowej i wie, jak ważny jest stosunek do klienta. Oto przykład fatalnej obsługi. — To jest wasz problem! To wasza marka, a opis na metce nie zgadza się ze stanem faktycznym. To oszustwo! — Kobieta podnosi głos. Rikash pochyla się i kładzie na kontuarze obie dłonie, przybierając pozę sprzedawcy używanych samochodów. — Skarbie, to twój szczęśliwy dzień. Masz przed sobą dwa najświetniejsze umysły prawnicze europejskiej branży mody. Walczymy z oszustwami na całym świecie.
I tyle w temacie wakacji. Delikatnie szturcham Rikasha w bok, żeby przestał. Nie jestem w nastroju. — Naprawdę? — Kobieta uśmiecha się triumfalnie i wręcza mi wizytówkę przed nosem sprzedawcy, który sprawia wrażenie zawstydzonego. — Mam na imię Graziella i tak się składa, że jestem szefową dużej agencji modeli. Właśnie przyleciałam z pokazów w Mediolanie — dodaje, wskazując na swój strój, jakby chciała usprawiedliwić jego krzykliwość. — Może porozmawiamy? — Długimi czerwonymi paznokciami stuka w ladę. — Koniecznie — odpowiada szybko Rikash i podaje jej nasze wizytówki. — O, Dior. — Kiwa głową. Widać, że to zrobiło na niej wrażenie. — Jeśli dasz nam opakowanie, skarbie, przyjrzymy się temu bliżej — mówi Rikash, a mnie chce się wyć. Mieliśmy się bawić, a nie zgłaszać na ochotnika do akcji ratowania cudzej skóry. To śmieszne. — Byłoby wspaniale! Wielkie dzięki! Grazie mille! — Graziella przesyła nam całusy na pożegnanie. — A przy okazji, jutro wieczorem urządzam branżową imprezę, taki mały pokaz, i byłoby mi bardzo miło, gdybyście zechcieli się zjawić. Prześlę wam mailem zaproszenie. — Pędzi do wyjścia w obłoku ciężkich perfum i złotej poświacie. Odwracam się do Rikasha i spoglądam na niego krzywo. — Żartujesz sobie?! Co my możemy zrobić w tej sprawie? — Wszystko się we mnie aż gotuje. — Nie zapominaj, że nie jesteśmy osobami prywatnymi. Nie reprezentujemy ludzi z ulicy. — Coś wymyślimy. Dla dobra sprawy. — Tak? A jakiej? Imprezy branżowej? Ta babka wcale nie jest nam potrzebna, żeby dostać zaproszenie. — Nie, głuptasie, chodzi o moje życie uczuciowe. Ona ma dostęp do najgorętszych mężczyzn w mieście. Nie możemy jej tak zostawić. — No tak, teraz rozumiem. — Zabieram Rikashowi rajstopy Grazielli i płacę za własne zakupy, modląc się, żebym sama nie dostała wysypki. — A co z tym ciachem z hotelu? Twój włoski przyjaciel nie będzie zazdrosny? — pytam, robiąc aluzję do spotkania w holu. Rikash ignoruje mnie i wychodzimy ze sklepu obarczeni trudnym zadaniem: wytropić nieuczciwego producenta rajstop i zakład, który
mieści się gdzieś we Włoszech. Niech Fortuna, włoska bogini szczęścia, losu i przeznaczenia, ma nas w swojej opiece. Będzie nam potrzebna wszelka pomoc.
ROZDZIAŁ PIĄTY Po powrocie do hotelu zakładam nowe pończochy z ostrożnością i precyzją godną kardiochirurga, a Rikash w tym czasie wybiera strój na wieczór. Zważywszy na górę ubrań piętrzących się na łóżku, może mu to chwilę zająć. Postanawiam wyszukać stronę producenta rajstop Grazielli w Internecie — w końcu mam czas — i wpisuję w Google nazwę: Florentine Designs. Przeglądam stronę firmy, oglądam produkty, a potem wybieram zakładkę „klienci” i przewijam listę. Z zaskoczeniem odkrywam nazwy kilku wielkich międzynarodowych domów mody, w tym również francuskich. Czy zaskoczyło mnie, że znane domy mody zlecają część produkcji podwykonawcom z zagranicy? Nie. Wiedziałam, że kilka współpracuje z zewnętrznymi dostawcami, zwłaszcza jeśli chodzi o luksusowe dodatki, takie jak buty czy jedwabne szale. Nie słyszałam natomiast o problemach z jakością czy niewłaściwym oznakowaniem produktów. Z ulgą stwierdzam, że na liście nie ma Diora, ale wiem, że na podstawie tych informacji nie mogę wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Decyduję się przyjrzeć firmie bliżej, żeby sprawdzić, czy nie prowadzono przeciwko niej śledztwa i czy inni klienci też na nią narzekali. Z przerażeniem zaglądam do kilku pokojów czatowych i na strony, gdzie nabywcy skarżą się na problemy skórne spowodowane przez jej produkty. — Rikash, chodź tu szybko! — Co może być ważniejszego od przygotowań do wielkiego wyjścia na miasto? Podchodzi elegancki w czarnym garniturze i śnieżnobiałej koszuli, poprawiając spinki u mankietów. A ponieważ nalegam, patrzy na to, co mu pokazuję na ekranie. — Spójrz. Jeśli ta kobieta w sklepie miała rację, kilka francuskich domów mody może mieć kłopoty. Niewykluczone, że i nasz pracodawca. — Dobra robota, kochanie. Zdaje się, że faktycznie na coś wpadłaś. Świetny powód, żeby przedłużyć nasz pobyt w Rzymie. Co by
tatuśka bardzo ucieszyło. — Odsłania w uśmiechu perłowe zęby. — Nadzorować, by chronić, oto nasze motto, prawda? — Absolument. Choć zamierzałam spędzić w Rzymie tylko weekend, może warto byłoby zostać dłużej i złożyć wizytę Florentine Designs. W końcu nasza praca polega na dbaniu o interesy branży, a jeśli pojawiają się problemy z kontrolą jakości, naszym obowiązkiem jest sprawdzić, skąd się biorą. — Skontaktuję się z Frédéricem i poproszę o instrukcje. On nam powie, co robić. W każdym razie wyglądasz fantastycznie — mówię, zmieniając temat. — Dzięki, skarbie, ty też — rewanżuje mi się w odpowiedzi. — Idziemy? — Nie może się doczekać. — Dasz mi jeszcze chwilkę? Muszę napisać ważnego maila. W związku z pracą. — Dobrze, tylko się pospiesz. W końcu… It’s Friday Night — zaczyna nucić This is How We Do it, rhythmandbluesowy przebój z lat dziewięćdziesiątych, grzebiąc w swojej torbie. — Uf! Omal nie zapomniałem rozmówek włoskich! — Szelmowsko unosi brew, a ja w duchu podskakuję z radości. Najwyraźniej zapomniał już o oszukańczej metce przy rajstopach i myślami błądzi przy gorących Włochach, wiem więc, że królewskie łoże dziś w nocy będę miała tylko dla siebie. Breve orazione penetra. (Bóg lubi krótkie modlitwy). Amen. * Wcale mnie nie dziwi, że restauracja, którą wybrał dla nas Niccolo, nosi nazwę „Baby”. Szefem tutejszej kuchni, oznaczonej gwiazdką Michelina, jest słynny Alfonso Laccarino. Lokal znajduje się nieopodal wspaniałych ogrodów Villa Borghese, szczyci się minimalistycznym, biało-kremowym wystrojem, przywodzącym na myśl Miami, i grają w nim muzykę lounge. Widzę, że jest tu też ogromny taras wychodzący na basen — znakomite miejsce na lunch pod chmurką. Całość jest tak zachwycająca, że brak mi słów. Postanawiam, że pewnego dnia wrócę tu z Antoine’em. Albo jakimś innym przystojniakiem, który znajdzie dla
mnie czas (wciąż jestem wściekła na mojego lubego). — Ravioli, per favore. Biorę pyszne pierożki nadziewane aromatycznym serem owczym z dodatkiem majeranku w prostym sosie z bazylii i pomidorków koktajlowych. Mój towarzysz zamawia spaghetti alla puttanesca, makaron w pikantnym sosie, który swą nazwę zawdzięcza kobietom lekkich obyczajów, i pisze SMS-a do Niccola, żeby mu podziękować za stolik, przy którym mamy rezerwację. Rozciąga się stąd naprawdę niezrównany widok na miasto. A choć początkowo byłam zawiedziona nieobecnością Antoine’a, przestałam o nim myśleć. Rozkoszuję się wyjątkową chwilą w towarzystwie mojego wspaniałego asystenta. Po głębszym namyśle dochodzę do wniosku, że ten tak zwany romantyczny weekend to w istocie święto innego, wcale nie mniej ważnego rodzaju miłości — miłości do samej siebie. To uczucie wspaniale opisała poetka Veronica Shoffstall: „zamiast czekać na kogoś, kto przyniesie ci kwiaty, załóż własny ogród i sama przystrój swą duszę”. A fakt, że weekend w Rzymie spędzam z Rikashem, każe mi pamiętać także o tym, jak ważna jest przyjaźń. Kochankowie przychodzą i odchodzą, przyjaciele są natomiast prawdziwą opoką. Żeby podkreślić wyjątkowość chwili, zamawiam Amarone i już szykuję się do toastu, gdy Rikash, słysząc wibrację komórki, odbiera SMS-a. Mina mu rzednie. — Co się stało? Przestań się gapić w ten telefon! Marszczy brwi i za długo kręci winem w kieliszku. Podejrzewam, że ma to coś wspólnego z melancholijnym Rudolfem Valentino. Wzdycha teatralnie. — Wygląda na to, że ja też zostałem wystawiony do wiatru. Niccolo do nas nie dołączy. — No cóż, trudno. Może uda się wam spotkać jutro. — Próbuję go pocieszyć tak jak on mnie wcześniej. Kręci przecząco głową i macha ręką. — Nie, kochanie, nie rozumiesz… Spławił mnie. Nie chce się ze mną widzieć — mówi zrezygnowany, po czym wypija wino jednym haustem. Jestem zdziwiona tą reakcją, bo Rikash w swoich związkach
z mężczyznami zwykle kieruje się zasadą „bez zobowiązań”. Jednak zważywszy na smutny wyraz jego twarzy, tym razem chyba wpadł po uszy. Uznaję, że to dobry moment na nieco wścibstwa i kilka pytań. — Gdzie się poznaliście? Wbija wzrok w swój makaron. — W Paryżu. W zeszłym roku w czasie tygodnia mody. Brał udział w pokazach kilku domów jako model. Potem byłem raz u niego w Rzymie i umierałem z pragnienia, żeby spotkać się znowu. Ale jemu najwyraźniej aż tak na tym nie zależało. Ociera usta serwetką i odkłada ją na stół, jakby stracił apetyt. Mogłabym przysiąc, że w jego oczach lśnią łzy. Mój przyjaciel jest całkowicie przybity i boli mnie, gdy na to patrzę. — Czyli dziś wieczorem mamy tylko siebie. Kiwa głową. — Na to wygląda… — Daj spokój, nie jest tak źle! Jesteśmy w Rzymie. Jak wrócimy do hotelu, będziesz mógł wypróbować tę egzotyczną huśtawkę w holu. Na pewno znajdziesz sobie kogoś do towarzystwa. Nareszcie dostrzegam jakąś iskierkę zainteresowania. W oczach Rikasha pojawia się płomyk, który mógłby rozświetlić plac Świętego Piotra. Unoszę lampkę wina. — Chcę, żebyś wiedział, ile dla mnie znaczysz, Rikash, ile radości wnosisz w moje życie. Dziękuję, że jesteś takim dobrym przyjacielem. Trącamy się kieliszkami i po moim policzku spływa łza. — Nawzajem, kochanie. Wprawdzie dotąd ci tego nie mówiłem, ale jesteś dla mnie jak siostra, której nigdy nie miałem. Wyciera mi łzę serwetką. Wiem, że jest bardzo wrażliwy i ukrywa swoje uczucia pod płaszczykiem wesołkowatości i przesadnej towarzyskości. Dobrze móc czasami zajrzeć pod tę maskę. Na zakończenie zamawiam jeszcze deser i tutejszy specjał — kawę, którą podają w małej szklaneczce i na którą składa się gianduja, czyli warstwa musu z czekolady i orzechów laskowych, kawa i słodka bita śmietana. A potem robię to, co w takiej sytuacji zrobiłaby
każda dobra przyjaciółka. — Nie martw się, Rikash. Obiecuję ci, że jeszcze spotkasz Niccola. — Tak? Ciekawe, co takiego znowu wymyśliłaś. — Grozi mi palcem. — Zaangażowałam go do naszej nowej kampanii reklamującej okulary. — Nie wierzę. Nie zrobiłaś tego. — Jego twarz jaśnieje niczym renesansowy portret. — Masz rację, nie ja. Tylko Graziella, ta kobieta, którą spotkaliśmy dziś w sklepie. Znalazłam jego namiary w twojej książce adresowej i wysłałam jej mailem, zanim wyszliśmy z hotelu. Dziś wieczorem ma zdjęcia w Rzymie, a w przyszłym tygodniu we Florencji. — Naprawdę? Jakim cudem? — Wciąż sprawia wrażenie, jakby nie dowierzał. — Jeden z modeli wycofał się w ostatniej chwili ze względu na problemy z wizą. A ponieważ mam w tym doświadczenie, Frédéric prosił, żebym się zajęła tą sprawą. W dodatku tak się szczęśliwie złożyło, że Graziella znała Niccola. Pracowała z nim już wcześniej. — Mówisz poważnie? — Przecież bym nie kłamała w takiej sprawie! Podobno prawo to zazdrosna kochanka, która wymaga długich i nieustannych starań. Zważywszy na to, że Antoine w ostatniej chwili wystawił mnie do wiatru, jestem gotowa się z tym zgodzić. Prawo jednak może być też źródłem pomysłowych rozwiązań pomniejszych życiowych problemów. Widząc jaśniejącą szczęściem twarz mojego asystenta, stwierdzam, że twórcze wykorzystanie zawodowych umiejętności naprawdę się opłaciło. — Co znaczy, że Niccolo wcale cię nie oszukał, tylko faktycznie musiał dotrzymać zobowiązań wynikających z umowy. — Uwielbiam, kiedy zaczynasz wszystko ubierać w prawnicze formułki. To takie podniecające. — Szczerzy zęby. — Czy ta sprawa z Graziellą oznacza, że zostaniemy w Rzymie dłużej? Dopóki nie odkryjemy, o co chodzi w całej tej aferze z pończochami? Uśmiecham się znacząco, upijając łyk niezwykłej kawy. Dobrze wiem, że Rikash marzy, żeby spędzić więcej czasu z Niccolem.
— Masz szczęście, że kocham bawić się w detektywa. Znasz mnie zresztą, podróbki i oszustwa to mój żywioł. Takim sprawom nie potrafię się oprzeć. — Kochanie, ubóstwiam cię. — Wychyla się w moją stronę, żeby wytrzeć mi wąsy z bitej śmietany, a potem wznosi swoją szklankę. — Salute!
ROZDZIAŁ SZÓSTY Następnego dnia rano budzę się z uśmiechem od ucha do ucha. Nie tylko miałam dla siebie w nocy całe królewskie łoże, ale w dodatku Frédéric, szef działu prawnego Diora, przysłał mi maila z prośbą, żebyśmy razem z Rikashem przedłużyli pobyt we Włoszech i odwiedzili Florentine Designs. Dostałam też dwa tuziny różowych róż od Antoine’a, który wysłał je w nadziei, że mu przebaczę. Otwieram liścik dołączony do kwiatów. Tak jak się spodziewałam, wiadomość jest urocza: Ma chérie, wciąż się do mnie nie odezwałaś, co znaczy, że się na mnie gniewasz. Rozumiem to, ale mam nadzieję, że w Twoim sercu znajdzie się odrobina cieplejszych uczuć dla mnie. Tuo per sempre (na zawsze Twój) Kocham A. Żaden liścik miłosny, choćby i po włosku, nie zmieni faktu, że czuję się zawiedziona. Kocha? Wcale nie jestem tego już taka pewna. Odkładam bilecik, zeskakuję z łóżka, owijam się pluszowym hotelowym szlafrokiem i otwieram wysokie okna, żeby napawać się atmosferą tętniącego życiem miasta. Tak jak w Paryżu słychać tu klaksony samochodów, właścicieli kawiarni gawędzących przy otwieraniu lokali i głosy dzieciaków dobiegające z bocznych uliczek. Jednak w przeciwieństwie do Paryża na tutejszym niebie nie ma ani jednej chmurki — jest tylko niekończący się pas błękitu. Poranne słońce rozświetla kopuły wiekowych kościołów, zalewając je potokami złotego światła, i grzeje moją skórę, gdy stoję obok ogromnej donicy z hibiskusem. Zamykam oczy, by móc bez przeszkód chłonąć to wszystko, i właśnie tę chwilę Rikash wybiera na swoje wielkie wejście. Niesie dwie filiżanki wyśmienitej kawy, kilka kuszących bomboloni alla crema — ogromnych pączków z kremem — i cornetti, włoskie rogaliki, z których aż wycieka przepyszna miejscowa marmellata. W całym
pokoju rozchodzi się boski zapach. Nigdy dotąd nie widziałam, żeby Rikash pił tak dużo kawy i jadł tyle słodyczy. Podejrzewam, że dekadencka aura Rzymu także na nim odciska swe piętno. Schludnie złożoną marynarkę przewiesił przez ramię, włosy ma odrobinę potargane, a na twarzy głupkowaty uśmiech. — Buon giorno. Tęskniłaś za mną? — Oczywiście — łżę bez mrugnięcia okiem. Wprawdzie nie marzyłam jakoś szczególnie o samotnie spędzonej nocy, ale z drugiej strony to, że mogłam się wyspać w hrabiowskich piernatach, okazało się całkiem przyjemną odmianą. — Cudowny poranek. Ty chyba też miałeś udaną noc. — Puszczam do niego oko. — Oho, proszę, jaka spryciara. To wszystko dzięki tobie. Stawia kawę i ciastka na stoliku, a marynarkę wkłada do pokrowca i odwiesza do szafy. Swoje włoskie garnitury Rikash traktuje z taką samą troskliwością jak przyjaciół. — Chciałam tylko, żebyś zacieśnił więzi z Niccolem. Rozumiem, że mi się udało? — pytam i natychmiast żałuję swych słów. Dla Rikasha słowo „więzi” jest bardzo pojemne i oznacza między innymi również całkiem dosłowne przywiązanie do kogoś lub czegoś za pomocą najrozmaitszych gadżetów. Prawdę mówiąc, o tak wczesnej porze wolałabym nie wchodzić w podobne szczegóły. — O tak! Nie masz pojęcia, ile dla niego znaczy ta kampania Diora! Mój przyjaciel wygląda przez okno rozmarzony, a ja chętnie zasypałabym go mnóstwem pytań o minioną noc, ale ostatecznie postanawiam tego nie robić. W przeciwieństwie do mnie nie lubi debatować o perspektywach dłuższego związku po jednej randce. — To moja piękna, mroczna, pokręcona fantazja — wzdycha, nawiązując do tytułu płyty Kanye Westa. Mam tylko nadzieję, że zmysłowy Włoch nie jest zanadto mroczny i pokręcony, żeby igrać z uczuciami Rikasha. Mój przyjaciel sprawia wrażenie zadurzonego po uszy. Kilka minut później alarm samochodowy budzi Rikasha z zadumy. Jego wzrok spoczywa na dwóch bukietach róż stojących na stoliku z chromu i ze szkła.
— Oho, patrzcie państwo. Ktoś tu próbuje komuś wynagrodzić swoją nieobecność. Bierze szczotkę do włosów, podnosi ją do ust niczym mikrofon i zaczyna śpiewać That’s Amore, piosenkę Deana Martina, która w jego wykonaniu obejmuje przesadne grasejowanie, kręcenie biodrami, falowanie ramion i teatralną gestykulację. Najwyraźniej miłość uderzyła mu do głowy. — To prawda, próbuje — mówię z nutą melancholii. — Ale to nie działa. — Hm, więc mu nie wybaczyłaś? Kręcę przecząco głową, upijając łyk kawy. — Tak szybko? Nie ma mowy. Obawiam się, że to chwilę potrwa, mon ami. Rozglądam się po pokoju, w którym miałam spędzić romantyczny weekend, a Rikash dostrzega smutek na mojej twarzy. — Słuchaj, słonko, przecież wiesz, że Antoine’owi na tobie zależy. Jeszcze przyjedziecie tu razem, zobaczysz. Założę się, że kiedy wrócisz do Paryża, wszystko się między wami ułoży. Jak zawsze. Nie jestem pewna, czy chcę, żeby tak się stało, ale postanawiam na razie zachować to dla siebie. — Może. Ale raczej nie zobaczę się z Antoine’em tak szybko, jakbyś sądził. — Och! — Zawija rękawy koszuli nad nadgarstkami à la Barack Obama i siada koło mnie na łóżku. — Jak to? Wskazuję na laptopa i daję mu do przeczytania wiadomość, którą dostałam od Frédérica. Pochłonięty lekturą Rikash unosi brew. Mail zaczyna się od kilku wstępnych uwag na temat włoskiego przemysłu odzieżowego. Chèrie Catherine, dziękuję, że zwróciłaś się do mnie w sprawie nieprawidłowości związanych z rajstopami. Twoja inicjatywa jest bardzo cenna. Choć nie udało mi się znaleźć żadnych powiązań pomiędzy naszą firmą a Florentine Designs, zważywszy na fakt, że dom mody Dior należy do Chambre Syndicale de la Haute Couture, izby zrzeszającej francuskie
domy mody, naszym obowiązkiem wobec pozostałych członków jest przyjrzeć się tej sprawie bliżej. Ponadto ze względu na znaczny odsetek fałszywek we Włoszech powinniśmy się upewnić, że żadne produkty Diora nie są tu podrabiane. Jak wiesz, znak „Made in Italy” kojarzy się z towarami luksusowymi, mistrzowskim wykonaniem i rodzinnymi zakładami produkcyjnymi. Badania rynku wskazują, że to jedna z trzech najbardziej rozpoznawalnych marek na świecie — zaraz po Coca-Coli i Visie. Niestety, obecnie Włochy muszą stawić czoło mroczniejszej stronie popularności, ponieważ nabywcy traktują znak „Made in Italy” jako gwarancję jakości. W ciągu ostatnich kilku lat w całym kraju powstało bardzo wiele zakładów działających nielegalnie, zatrudniających imigrantów, którzy pracują ponad siły za marne grosze. W takich zakładach wykorzystuje się materiały kiepskiej jakości, pochodzące z przemytu. A choć produkcja odbywa się na włoskiej ziemi, niewiele ma wspólnego z mistrzowskim wykonaniem, któremu moda włoska zawdzięcza swą renomę. Jak wiesz, przemysł odzieżowy przeżywa ostatnio trudny okres. Doszło do kilku tragicznych w skutkach katastrof w fabrykach w Bangladeszu, strajków robotników w Kambodży i pożaru w zakładzie w Toskanii, w którym zginęło siedem osób. Wszystkie podmioty związane z branżą podlegają dziś zwiększonej kontroli i my nie jesteśmy pod tym względem wyjątkiem. Naszym obowiązkiem jest zapewnić, by wszystkie nasze towary — produkowane czy to przez przedstawicieli, czy przez podwykonawców — były wytwarzane w sposób etyczny i z dbałością o jak najlepszą jakość. Problem Włochów bierze się stąd, że zarówno towary luksusowe, jak i tanią odzież opatruje się znakiem „Made in Italy” — to powoduje dezorientację wśród klientów. Skąd mają wiedzieć, co kupują? Musimy mieć pewność, że produkty wytwarzane dla Diora odpowiadają wszystkim naszym standardom. Ponadto, o czym pewnie dobrze wiesz, Włochy to jeden z największych na świecie rynków zbytu podróbek. Indicam, miejscowa agencja walcząca z tego typu przestępczością, ocenia, że w ostatnim roku wartość sprzedaży fałszywek we Włoszech wzrosła z trzech do
siedmiu miliardów euro. Dlatego w czasie wizyty w siedzibie Florentine Designs zalecam Ci podjęcie następujących kroków: 1. Upewnij się, że firma nie produkuje żadnych podróbek Diora. 2. Sprawdź, czy nasze logo nie znajduje się na jakichś wytwarzanych przez nią towarach. 3. Jeśli się znajduje, dowiedz się, czy zakład, który wytwarza towary, działa legalnie, wykorzystuje materiały najwyższej jakości i stosuje najlepsze techniki produkcyjne. 4. Upewnij się, że maszyny używane do produkcji są bezpieczne, a zarobki pracowników nie odbiegają od zarobków w branży. 5. Sprawdź, czy firma odprowadza podatki i czy nie toczy się przeciwko niej żadne postępowanie sądowe. Jestem ogromnie wdzięczny Tobie i Rikashowi za to, że chcecie poświęcić czas, żeby to zbadać. Może kiedy będziecie w Toskanii, uda się wam wziąć udział w Pitti Uomo, targach mody męskiej, które odbywają się we Florencji. Myślę, że Rikashowi się tam spodoba. Skontaktuję się z Massimem, organizatorem, żeby umieścił was na oficjalnej liście gości. Powodzenia we wszystkim i proszę, informuj mnie na bieżąco. Bezpiecznej podróży Frédéric. — To niesamowite — mówi Rikash, upijając łyk kawy. Założę się, że w głowie mu się kłębi. — Kto mógł przypuszczać, że nasze spotkanie z Graziellą będzie miało takie skutki?! Ma rację, to niezwykłe. Owszem, wiedziałam, że kilku włoskim projektantom postawiono zarzut uchylania się od płacenia podatków, ale poza tym informacje Frédérica są dla mnie nowością. Nasza podróż do Rzymu wypadła w idealnym momencie. W swoim mailu Frédéric nie wspomniał, że produkcję i sprzedaż podróbek w znacznej mierze kontroluje mafia — tego dowiedziałam się ze śledztwa, w którym brałam ostatnio udział w Paryżu. Spycham tę myśl w głąb umysłu. Muszę się zająć ochroną wrażliwego serca Rikasha i to wystarczające zadanie na dziś.
ROZDZIAŁ SIÓDMY „Jedyne słowo, jakie Elizabeth zna po włosku, to «Bulgari»”, powiedział kiedyś Richard Burton żartem o Elizabeth Taylor, kobiecie, która niebawem miała zostać jego żoną. Kupił aktorce we Włoszech zbytkowny szmaragdowo-diamentowy naszyjnik, gdy szaleńczo zakochali się w sobie na planie Kleopatry w 1963 roku. Film nakręcono w rzymskiej wytwórni Cinecittà i szybko zrobił spektakularną klapę. W pamięci zapisał się przede wszystkim ze względu na niebotyczny budżet i burzliwy romans między gwiazdami — romans, który budził szalone zainteresowanie mediów i spotkał się z gwałtownym sprzeciwem ze strony Watykanu. To właśnie podczas kręcenia Kleopatry Elizabeth Taylor zapałała do włoskiej biżuterii miłością, która przetrwała próbę czasu. Aktorka pozostała wierną klientką Bulgari — w 1967 roku na balu w Wenecji miała na głowie ekstrawagancki stroik z kwiatów, diamentów i ptaków, kupiła też szafirowy naszyjnik z wisiorkiem, w którym został osadzony gładko oszlifowany kamień wielkości 52,72 karata. Po jej śmierci naszyjnik sprzedano na aukcji Christie’s za ponad 5,9 miliona dolarów. Namiętna miłość gwiazd wielkiego ekranu do włoskiej mody była i wciąż jest odwzajemniana: włoski przemysł odzieżowy zawdzięcza międzynarodową sławę połączeniu kina, zachwycającej urody zagranicznych aktorek, niesłabnących wysiłków paparazzich i niezaspokojonemu pragnieniu elegancji, zwłaszcza tuż po drugiej wojnie światowej. Włoskie powiedzenie: Al buon vino non bisogna frasca w swobodnym tłumaczeniu znaczy: „dobry towar nie potrzebuje reklamy”. Może to i prawda, ale tutejszą modę wypromowało włoskie i amerykańskie kino. Rzymska wytwórnia filmowa Cinecittà została założona w 1937 roku przez Mussoliniego w celach propagandowych, zgodnie z przekonaniem, że „kino to najpotężniejsza broń”. I faktycznie dowiodła słuszności tego hasła na wiele różnych sposobów. Po wojnie studio, ze swymi bogatymi dekoracjami i kostiumami od najlepszych projektantów, z gwiazdami takimi jak Elizabeth Taylor, stało się
synonimem największej świetności i machiną promującą włoską modę na świecie. To była znakomita okazja, by pokazać atrakcyjność miejscowej odzieży — podczas pracy nad filmami w Cinecittà wszystkie gwiazdy robiły zakupy w tutejszych sklepach. Zdjęcia Audrey Hepburn z torbami od Salvatore Ferragamo, które opublikowały kolorowe czasopisma na całym świecie, służyły jako paliwo napędzające rozwój branży. W rzeczywistości „Hollywood nad Tybrem”, jak swego czasu nazywano wytwórnię, to fenomen lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku — narodził się, gdy międzynarodowe gwiazdy filmowe zaczęto kojarzyć z zachwycającą Italią. Romantyczne wyobrażenie la dolce vita, słodkiego, beztroskiego życia, podsycały zdjęcia Jackie Kennedy bawiącej się i opalającej na Capri i niemieckiej supermodelki Veruschki, która debiutowała przed kamerą filmową właśnie w Rzymie. Kolejną ważną postacią, dzięki której moda włoska zaistniała na scenie międzynarodowej, był Giovanni Battista Giorgini, eksporter artykułów wnętrzarskich. Giorgini przekonał swych kontrahentów z wielkich amerykańskich domów towarowych, by morzem i lądem tłumnie przybywali na pokazy mody organizowane we Florencji. W ten sposób udało mu się zgromadzić w jednym miejscu projektantów z całych Włoch. Wbrew wszelkim oczekiwaniom pokazy odniosły natychmiastowy sukces — nagłówek „Women’s Wear Daily” z lutego 1951 roku głosił: „Amerykańscy nabywcy zaakceptowali włoski styl”. Jeszcze inną osobistością, której moda włoska zawdzięcza międzynarodowe triumfy, była Irene Brin, Włoszka obdarzona wyrafinowanym smakiem i talentem, a ponadto autorka niezliczonych artykułów w „Harper’s Bazaar”. Jeśli chodzi o czasy współczesne, uważa się, że włoski projektant Giorgio Armani zawdzięcza swe sukcesy kinu. Był on pionierem — dzięki niemu świat mody nawiązał bliskie kontakty z Hollywoodem. Mariaż ten po raz pierwszy można było zaobserwować w 1980 roku, kiedy projektant doglądał całości wizerunku i garderoby Richarda Gere’a w filmie Amerykański żigolak. W scenie, która dziś już przeszła do historii, Gere przymierza różne marynarki, koszule i krawaty w charakterystycznym dla Armaniego stylu. Sukces filmu w połączeniu
z wyeksponowaniem marki wkrótce okazał się bezcennym chwytem reklamowym zwiększającym sprzedaż. Kto z nas nie pamięta sceny z Seksu w wielkim mieście, w której złodziej, trzymając Carrie na muszce, każe jej oddać błyszczącą torebkę Fendi? Dzięki filmowi torebka natychmiast stała się sensacją i żeby zostać jej posiadaczką, trzeba się było zapisać na długą listę oczekujących. Ja sama pierwszy raz zetknęłam się z włoską modą w domu, kiedy moja mama wracała z podróży z walizami pełnymi butów z najlepszej skórki, torebek z mięciutkiego zamszu, jedwabnych szali i luksusowych wyrobów włóczkowych Missoni w kolorach tęczy. Zawsze podkreślała, jak ważne jest, by kupować rzeczy dobrej jakości, bo są tak trwałe, że mogą być przekazywane z pokolenia na pokolenie. Najwyraźniej nie pozostałam głucha na jej słowa. Mama opowiadała też, że we Włoszech specjalizacja w danej branży jest kwestią regionalną, i teraz będę się mogła o tym przekonać na własne oczy. To prawda, że dla większości konsumentów ważne jest pochodzenie danego produktu. Chińczycy — najliczniejsi na świecie nabywcy dóbr luksusowych — chcą mieć szwajcarskie zegarki, francuskie perfumy i kosmetyki, niemieckie samochody i włoskie albo francuskie torby. Okazuje się jednak, że towary opatrzone luksusowymi metkami są produkowane właściwie wszędzie, bo wobec produktów, którymi handluje się na terenie Unii Europejskiej, nie ma obowiązku ujawniania, gdzie zostały wytworzone. Nic więc dziwnego, że ostatnio Włosi zabiegali, by Parlament Europejski uchwalił przepisy chroniące znak „Made in Italy”. Zgodnie z proponowaną regulacją producenci musieliby umieszczać na swych towarach szczegółowe informacje dotyczące kraju pochodzenia. Niestety, marki takie jak Gucci i Fendi, imperia stworzone przez włoskie rodziny, sprzedano zagranicznym koncernom. Dom mody Gucci został przejęty przez holding Kering (wcześniej PPR), francuską grupę wartą wiele miliardów dolarów, do której należą również inne znane luksusowe marki, takie jak Yves Saint Laurent czy Stella McCartney. Fendi, dom mody założony w 1925 roku w Rzymie przez Edoarda i Adele Fendich — początkowo jako sklep z futrami i wyrobami
skórzanymi — stanowi własność międzynarodowego koncernu LVMH (do którego należy również Christian Dior), a jego dyrektorem artystycznym jest dziś Karl Lagerfeld, urodzony w Niemczech paryżanin. Rozumiem więc, dlaczego włoskie władze postanowiły ostatnio wesprzeć finansowo miejscowy przemysł odzieżowy i wydarzenia takie jak Pitti Uomo, promujące włoską modę za granicą. Czy tego typu działania uchronią markę „Made in Italy” przed dewaluacją, zobaczymy. Mam tylko nadzieję, że to, co odkryjemy z Rikashem, nie będzie miało żadnych negatywnych skutków dla naszej firmy ani dla innych członków francuskiej izby producentów odzieży luksusowej.
ROZDZIAŁ ÓSMY — Czy to znaczy, że wyruszamy na spotkanie nowej szalonej przygody? — Sì, signore. — Dobra, wchodzę w to. Jakiś plan? — Jeszcze nie. Na razie muszę sprawdzić, gdzie się znajduje Florentine Designs. Podejrzewam, że nie obędzie się bez krótkiej podróży. Co ty na to, żebyśmy omówili wszystko przy lunchu? Rikash milczy, a ja wiem, co to oznacza: miał inne plany. — Co wymyśliłeś na dziś? Wbija wzrok w czarne skórzane półbuty. — Och, nic wielkiego. Mieliśmy tylko z Niccolem wybrać się na przejażdżkę po Rzymie jego vespą, zjeść lekki lunch w jakiejś trattorii i spędzić sjestę w łóżku. We Włoszech na sjestę mówi się riposo — to najgorętsza pora dnia, kiedy muzea, kościoły i sklepy zamykają na kilka godzin swoje podwoje, żeby pracownicy mogli pójść do domu na dłuższy lunch i uciąć sobie drzemkę. Dla Rikasha najgorętsza pora dnia znaczy coś zupełnie innego. — W porządku, rozumiem, nie uwzględniłeś mnie w swoich planach. — Bzdura, kochanie! Oczywiście, że uwzględniłem! Poza tym praca jest ważniejsza — łże jak pies. Próbuje się wycofać, ale wiem, że wcale tak nie myśli. W ogóle mi to nie przeszkadza. Jest sobota, jesteśmy w Rzymie i już słyszę słodki zew butików z modą vintage. — Nie przejmuj się i rób swoje. O mnie się nie martw. Na pewno znajdę sobie jakiś miejscowy pchli targ — mówię, puszczając do Rikasha oko. — Tylko uważaj, żebyś się nie zagalopowała, bo ani się obejrzysz, a skończysz w todze. — Nie ta epoka. Wolę sukienki w stylu Audrey Hepburn. — O matko! — Przewraca oczami. Rikash nie rozumie mojego vintage’owego nałogu
— i w porządku. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest, żeby ktoś wtrącał się w moje zakupy. Zdarzało mi się to już wcześniej i wiem, że bywa mocno irytujące. — Może umówimy się później na drinka, co ty na to? Trochę się porozglądam, żebyśmy mogli opracować jakąś strategię na poniedziałek. — Tylko nie siedź nad tym za długo, skarbie. Zresztą domyślam się, co znajdziesz. Pewnie firma ma siedzibę w Prato, nieopodal Florencji. Ulokowało się tam wiele zakładów produkujących odzież. — Naprawdę? A skąd to wiesz? — Przecież jestem twoją włoską wtyką, nie pamiętasz? Teraz już tkwię po uszy w tutejszej modzie — mówi, siadając, żeby zdjąć skarpetki. Jest wtyką, owszem, i to na wiele sposobów. Kiwam głową, wdzięczna za tak bystrego asystenta, i sięgam po kawę. — Uwielbiam Włochów. Są tacy kolorowi i mają w sobie tyle dramatyzmu. Przy nich nowojorczycy i paryżanie to nuda — stwierdza Rikash, biorąc pluszowy szlafrok z garderoby i idąc pod prysznic. To prawda — włoscy projektanci są niezrównani, jeśli chodzi o ekstrawaganckie wzory, nasycone barwy i bogate faktury. Wszystkie tutejsze domy mody, począwszy od marek nowatorskich, takich jak Prada, Miu Miu i Marni, przez bardziej tradycyjne, jak Armani, Brunello Cucinelli i Cerruti, aż po zmysłowe i dekadenckie, jak Dolce & Gabana, Moschino, Roberto Cavalli i Gucci, odcisnęły na świecie mody niezatarte piętno. Ja sama jestem wielbicielką olśniewającego wzornictwa Giambattisty Vallego, rzymskiego projektanta, który obecnie pracuje w Paryżu. Ubrania z jego wspaniałych kolekcji — zarówno prêt-à-porter, jak i haute couture — które prezentuje co roku podczas paryskiego tygodnia mody, noszą celebryci na całym świecie. Wreszcie kto z nas potrafi się oprzeć obrazowi żywiołowego i wyrazistego Valentina w filmie dokumentalnym Valentino: Ostatni cesarz wielkiej mody? Rozmyślania nad włoską modą prowadzą mnie do Franki Sozzani, awangardowej i ogromnie poważanej redaktor naczelnej włoskiego „Vogue’a”. Sozzani nie tylko jest postępową feministką, ale także głośno mówi o kobiecych problemach z wizerunkiem ciała. W 2008 roku
wzbudziła zamieszanie w modowym światku, wypuszczając „czarny”, a w 2001 „krągły” numer pisma. Dzięki niesłabnącym wysiłkom w promowaniu mody i roli Ambasadorki Dobrej Woli ONZ została uhonorowana francuską Legią Honorową. Dziś uchodzi za najważniejszą znawczynię mody we Włoszech. Wyobrażam sobie, jak Rikash zaprzyjaźnia się z Anną Dello Russo, ekstrawagancką konsultantką japońskiego „Vogue’a”, znaną ze swych ekscentrycznych kreacji i niezwykle popularną. Jak się nad tym zastanowić, stanowiliby świetną parę. Dalej moja myśl przeskakuje do związków między Włochami a domem mody Diora. Od 1989 roku dyrektorem stylistycznym firmy był Gianfranco Ferré, którego w 1996 roku zastąpił John Galliano. Niestety, Włochy budzą także smutne skojarzenia — to tu, w Montecatini, Christian Dior zmarł w czasie wakacji 23 października 1957 roku. Z zadumy wyrywa mnie Rikash wyśpiewujący na całe gardło słynne arie operowe pod prysznicem. — To co cię w końcu interesuje, włoska moda czy modele?! — krzyczę, podchodząc do drzwi łazienki w nadziei, że uda mi się przerwać te ryki. — Jedno i drugie! Przecież mnie znasz. Lubię najpierw obejrzeć towar, wypróbować… — mówi, wchodząc do pokoju w szlafroku i turbanie z ręcznika na głowie. — Na pewno nie masz nic przeciwko moim planom na popołudnie? — pyta, wycierając włosy. — Martwię się, że będziesz się tak sama włóczyła po mieście. — Na pewno. — Gryzę cornetto i boska marmellata dosłownie rozpływa mi się w ustach. — Prawdę mówiąc, nigdy niczego nie byłam bardziej pewna. Nie zapominaj, że to ja zaaranżowałam całą tę sprawę z Niccolem. — Pamiętam. I jak zwykle sprawiłaś się na medal. Całuje mnie w głowę, po czym ostatni raz spogląda w lustro. Czesze włosy i kręci szczupłymi biodrami, nucąc We Found Love Rihanny. Wreszcie wkłada wąskie czarne dżinsy, koszulkę i rusza do drzwi. — Dość już tych pochlebstw. Basta! Wynocha! I baw się dobrze,
okej? — Oui, madame. Wsuwa na nos ogromne okulary przeciwsłoneczne Diora, w których przypomina modeli z naszej najnowszej kampanii. Unoszę brew. Trochę tu za ciemno na takie dodatki, non? — Wiesz, jak jest. Może uda mi się zmylić paparazzich, zanim mnie dopadną. Ciao! Słowo paparazzi wymyślił Federico Fellini — to jedna z głównych postaci filmu Słodkie życie. Inspiracją dla jego nazwiska było prawdopodobnie słowo papataci, które po włosku oznacza irytującego bzyczącego owada. Uderzające, że ten obraz tak znakomicie pasuje do Rikasha. Na myśl o tym wybucham śmiechem, szykując się na zwiedzanie i kosztowanie uroków Rzymu. Jak powiedziałby starożytny poeta Horacy: Carpe diem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Francuska projektantka Sonia Rykiel powiedziała kiedyś: „Jak możesz żyć na wysokiej stopie, skoro nie nosisz wysokich obcasów?”. Mimo że zazwyczaj zgadzam się z tą opinią, dziś decyduję się założyć jasnoróżowe miękkie buciki na płaskim obcasie, by móc wygodnie przechadzać się po rzymskim bruku. Może nie wyglądam równie uwodzicielsko jak paradujące w szpilkach Włoszki, ale biorąc pod uwagę kolekcje, które widziałam niedawno na francuskich wybiegach, buty na płaskim obcasie to ostatni krzyk mody. Korzystam też z tego, że nie ma przy mnie Rikasha, który z dezaprobatą pokręciłby głową na widok mojego stroju: jasnoróżowego sweterka z czarnym napisem „Ciao Bella”, vintage’owej spódnicy w wielkie różowe piwonie, kremowej skórzanej kurtki Diora i liliowych vintage’owych okularów przeciwsłonecznych. Spinam włosy w luźny kok i wybiegam z hotelu. Wyglądam stylowo i uroczo, stosownie do nastroju. To zresztą znakomity zestaw, by odwiedzić czarującą włoską cukiernię Cristalli di Zucchero, która znajduje się przy via di San Teodoro i specjalizuje się w maleńkich ciasteczkach i przepysznych ciastach — oferuje najwykwintniejsze dolce w mieście. Ogromny wybór słodkości przywodzi mi na myśl Ladureé, boską cukiernię w Paryżu. Ślinka mi cieknie, gdy podziwiam rzędy cannelloni i przepysznych owocowych tart. Zamawiam kilka miniaturowych ciasteczek i cappuccino z pyszną gorzką czekoladą. Przepycham się do lady, płacę i zgarniam łupy. Dostrzegam miejsce na ławce na zewnątrz, siadam, otwieram torbę ze smakołykami i gdy tylko zatapiam zęby w ciastku, budzą się wszystkie moje zmysły. Mam ochotę śpiewać chór Hallelujah z Mesjasza Händla. Jeśli włoska moda to wyraziste kolory i boskie wzory, tutejsza kuchnia to prawdziwa rozkosz dla podniebienia. Pożeram drugie śniadanie, wyciągam ręce na oparciu ławki i przyglądam się przechodniom. Mogłabym przez cały dzień podziwiać to, w co ubiera się rzymska ulica. Większość osób nosi się wbrew modzie — ich styl jest beztroski, odważny i optymistyczny. Choć stroje kobiet wydają się bardziej prowokacyjne i zmysłowe niż w Paryżu, mężczyźni skłaniają się
ku rozwiązaniom raczej klasycznym, zwykle jednak z jakimś nieoczekiwanym akcentem. Widzę fioletowe kaszmirowe skarpetki, panów z ciemnoróżowymi jedwabnymi szalikami wokół szyi, kobiety w ciemnoniebieskich sukienkach i wysokich skórzanych botkach. Wszystkie te modowe cukiereczki sprawiają, że czuję się jak w niebie. Moja euforia pryska, gdy spostrzegam parę młodych ludzi trzymających się za ręce. Siadają na drugim końcu ławki i zaczynają się całować, a ja czuję, że łzy spływają mi po policzkach. To mogliśmy być my z Antoine’em, gdyby tylko nie wystawił mnie do wiatru. Mężczyzna przypomina mi ukochanego i to, jak bardzo mnie zranił. Wiem, że gdyby Antoine był tu ze mną, zaczęlibyśmy ten dzień od zwiedzania Koloseum, Panteonu i skarbów Kaplicy Sykstyńskiej. Wzdycham, zastanawiając się, czy kiedykolwiek uda mi się przejść do porządku dziennego nad tym rozczarowaniem. Wygląda na to, że nie potrafię łatwo wybaczać i zapominać. Ponieważ jestem tu dziś sama, postanawiam skoncentrować się na zabytkach innego rodzaju i poszukać skarbów ukrytych w butikach z modą vintage. Zanim jednak wyruszę na spotkanie z przygodą, decyduję się wysłać Antoine’owi wiadomość. Pewnie umiera z niepokoju. Podejrzewam, że w tej chwili siedzi na ważnym spotkaniu, dlatego najlepiej będzie mu nie przeszkadzać. Poza tym nie jestem gotowa na bezpośrednią rozmowę. Potrzebuję czasu, żeby dojść do siebie. Drogi A., dotarliśmy do Wiecznego Miasta, dzięki za troskę. Próbuję pogodzić się z tym, że się nie pojawiłeś na lotnisku. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Porozmawiamy, jak wrócę. Poza tym może z powodów zawodowych będę musiała przedłużyć pobyt w Rzymie. Będę Cię informować na bieżąco. PS 1 Dzięki za róże. PS 2 Sobotę mam tylko dla siebie, bo Rikash spędza czas z przyjacielem… Ścisk C.
Dodaję ostatnie postscriptum w nadziei, że Antoine’owi będzie głupio — niech ma nauczkę. Jeszcze przez kilka minut przyglądam się przechodniom, po czym opuszczam swój punkt obserwacyjny i wyruszam odwiedzić sklepy z listy. Przechadzka pozwoli mi spalić dodatkowe kalorie. Jest dopiero wpół do jedenastej, a ja już zdążyłam pochłonąć ich więcej niż zwykle. Nie, żeby ktoś je liczył. Pierwszy na mojej liście jest Saddlers Union, elegancki sklep z artykułami ze skóry, o którym czytałam w kilku czasopismach poświęconych modzie. Gdy spacer daje się we znaki moim nogom, biorę taksówkę i jadę na via Margutta, ustronną, cichą i bardzo miłą uliczkę, przy której można znaleźć sklepy z wyrobami rękodzielniczymi — niekiedy nazywa się ją rzymskim Montmartre’em. Wysiadam z samochodu, uśmiechając się w duchu. Na drzwiach nie ma żadnego szyldu, nigdzie też nie widać reklam. Sklep wygląda jak prywatny dom. Cicho tu i spokojnie — miła odmiana po hałaśliwym świecie, w którym przyszło mi pracować, z jego krzykliwymi kampaniami reklamowymi i bijącymi po oczach logami. Wchodzę do środka i aż otwieram usta na widok przepięknych wyrobów rękodzielniczych. Na tyłach jest nawet pracownia, w której reperują artykuły skórzane lub dopasowują produkty do potrzeb klienta — wszystkie tutejsze torby można powiększyć lub zmniejszyć i ozdobić monogramem. Powstała w 1957 roku marka Saddlers Union szybko zyskała status kultowej dzięki klasycznym torebkom, walizkom i innym skórzanym dodatkom i przyciągnęła osobistości takie jak Jacqueline Kennedy Onassis, która była gorącą wielbicielką jej ikonicznej torebki w kształcie worka. Cieszę się, widząc, że dewizą Saddlers jest ponadczasowa elegancja. Chodzę po sklepie, podziwiając serię portfeli, pasków, aktówek i mokasynów w stylu retro. Wpada mi do głowy pomysł, żeby wybrać coś dla Frédérica, mojego szefa. Jestem pewna, że doceni jakość wzornictwa i mistrzowskie wykonanie. Chętnie zrobiłabym też prezent Antoine’owi, ale nie zasłużył. Sympatyczny sprzedawca pomaga mi wybrać portfel z odpowiednio postarzonej skóry, a ja decyduję się opatrzyć go monogramem szefa.
Podekscytowana prezentem dla Frédérica postanawiam znaleźć jakieś cudeńko pour moi. Proszę taksówkarza, żeby zawiózł mnie w kolejne miejsce z mojej listy: do sklepu vintage. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć klasyczną sukienkę Pucciego albo jakiś inny oryginalny ciuch. Jestem niepoprawną romantyczką, dlatego pomysł kupienia czegoś charakterystycznego dla danego miejsca przemawia do mnie znacznie bardziej niż wizyta w ogromnej galerii handlowej. Zawsze zdumiewają mnie tłumy turystów robiących zakupy w sieciówkach — przecież dokładnie to samo mają u siebie w domu! Sama lubię wyobrażać sobie właścicielki ubrań, które kupuję. Może tę właśnie rzecz nosiła jakaś ponętna aktorka lub inna kusicielka, może flirtowała w niej bezwstydnie nad kieliszkiem chianti, a potem zrzucała z siebie w porywach dzikiej namiętności. Ech! To się nazywa żyć życiem innych. A wszystko w wyniku zbyt bujnej fantazji. Gdy wracamy do centrum, proszę kierowcę, żeby wysadził mnie przy via del Governo Vecchio obok butiku Stephania’s Abiti Usati, o którym czytałam w internetowym przewodniku. Już w taksówce dostrzegam uroczą parę przed wejściem — palą papierosy, śmieją się i plotkują. Oboje mają po trzydzieści kilka lat. Mężczyzna jest ubrany w obcisłe musztardowe spodnie, zgrabną czarną koszulkę polo, na nosie ma czarne okulary przeciwsłoneczne i wygląda jak hollywoodzki stylista. Kobieta ma na sobie wąskie białe dżinsy, luźną błękitną tunikę z jedwabiu, a usta pociągnęła czerwoną szminką. Scena jak z widokówki zachwalającej uroki eleganckiego wypoczynku z wystudiowaną nonszalancją. Pewnie dlatego scenarzyści Mad Mena wysłali Dona i Betty Draperów do Rzymu — żeby się przekonać, jak Betty będzie się zachowywała, gdy pozwolą jej zrzucić zapięte pod szyję pastelowe sukienki i przebrać w uwodzicielskie długie suknie w stylu Gucciego (odpowiedź: będzie buzować). Wchodzę do sklepu, a para podąża za mną. Gdy wspominam, że pracuję dla Diora, wręcz wychodzą z siebie, żeby mi pokazać wszystkie sukienki, torby i pudła rękawiczek, które mają na stanie. Oferują mi także espresso, a ja z chęcią przystaję na ich propozycję i wypijam kolejną kawę jednym haustem. Ilość pochłoniętej kofeiny sprawia, że
jestem kompletnie nakręcona — z maniakalnym uporem przymierzam wszystkie ciuchy w sklepie. Czuję się jak dziecko buszujące w szafie matki, która wyszła wieczorem na miasto. Dowiaduję się, że Stephania studiowała projektowanie mody w Mediolanie, ale zamiast opracowywać własne kolekcje, postanowiła otworzyć sklep vintage. — W tym środowisku panuje ogromna konkurencja i żeby przetrwać, trzeba mieć znaczne środki. Kiedy skończyłam studia, doszłam do wniosku, że wolę raczej kolekcjonować i sprzedawać rzeczy innych projektantów. Mam to szczęście, że przyjaźnię się z wieloma zamożnymi rzymiankami, które swoje designerskie ciuchy oddają do mnie w komis. — To rzeczywiście szczęście! — Z zachwytu aż brak mi tchu. Gdy kończę szperać wśród półek, energiczna dwójka zabiera mnie na tyły sklepu, gdzie zasypują mnie dziesiątkami okularów przeciwsłonecznych z najróżniejszych epok. Oh, là là, błagam, niech ktoś mnie uszczypnie. Czuję, że zaraz eksploduję i że mój budżet tego nie wytrzyma. — Ta para należała do Julietty, jednej z moich ulubionych klientek. — Stephania wskazuje na okulary w kolorze złamanej bieli. Oprawki mają kształt kocich oczu, u góry są zdobione delikatnymi różowymi i czarnymi różami, a na czubku skrzydełek większymi kwiatami o szarych i białych płatkach. Ich autorką jest Elsa Schiaparelli, urodzona w Rzymie, projektantka bardzo popularna w Paryżu w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Czytałam, że wpływ na karierę Schiaparelli miał Paul Poiret, znany z promowania stylistyki zapewniającej swobodę ruchu nowoczesnym, eleganckim i wytwornym kobietom. Schiaparelli, która współpracowała z różnymi projektantami i artystami — między innymi z Salvadorem Dalim — pozostała jednak w swej stylistyce zupełnie odrębna. Była kobietą wyprzedzającą swoją epokę. Wiem, że do jej gorących wielbicielek należała Mae West, największa gwiazda przedwojennego kina, która nosiła wiele jej kreacji w swoich filmach. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu i rozbawieniu wyczytałam, że Schiaparelli od dziecka fascynowała spirytystyka i jako młoda dziewczyna poślubiła mężczyznę podającego się za medium.
Chichoczę na myśl o tym, że Christian Dior też interesował się mistycyzmem i parapsychologią. Maison Schiaparelli to jeden z kilku domów mody, które znów otworzyły swe podwoje w Paryżu. Całkiem niedawno natknęłam się na zmodernizowany salon Elsy Schiaparelli przy Place Vendôme, gdy szłam na drinka w Ritzu z kolegami z pracy. Uświadamiam sobie, że okulary, na które patrzę, przypominają modele z ostatnich kolekcji Prady i Dolce & Gabbana, co tylko dowodzi słuszności stwierdzenia, że wszystko, co stare, prędzej czy później znów stanie się nowe. Najwyraźniej Schiap, jak ją z czułością nazywano, była nowoczesną projektantką, a Julietta — awangardową kolekcjonerką. — Julietta znała Schiaparelli, spotkały się parę razy, miała też kilka jej sukienek. Te okulary nosiła często również wtedy, gdy zajmowała się reżyserem Luchinem Viscontim. Podejrzewam, że to była wielka chwila w jej życiu. Dostrzega błysk w moim oku i wyjmuje okulary z etui, żebym mogła je przymierzyć. — Zdaje się, że wasza klientka była fascynującą kobietą — mówię, wciąż przyglądając się oprawkom. — Tak, ale wierz mi, to tylko drobny fragment jej historii. — Stephania uśmiecha się szeroko i dla podkreślenia swych słów unosi brwi. — Tak? — Ma mnie. Umieram z ciekawości i chcę się dowiedzieć więcej. — Julietta była znakomitą historyczką sztuki, w dodatku szalenie atrakcyjną. Jako pierwsza kobieta w historii uzyskała stypendium, by móc studiować we Florencji. Miała niezrównany gust i sama była wybitną kreatorką mody. Uwielbiała wzornictwo, wspaniałe tkaniny, lubiła tworzyć oryginalne zestawy. Wyobrażam ją sobie jako bardziej pikantną wersję Gertrude Vanderbilt Whitney, założycielki Whitney Museum of American Art. — Czyli była kobietą, jakie lubię. Proszę, nie przerywaj. — Zmarła bezdzietnie w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat. W jej testamencie znalazła się klauzula, zgodnie z którą to ja miałam zająć się sprzedażą i zapisami dotyczącymi naprawdę imponującej
kolekcji jej strojów. To wielki zaszczyt, bo to był jej najcenniejszy skarb. — Nie zapominajmy, że Julietta uchodziła za niepoprawną uwodzicielkę — dodaje Roberto. Oparty na ladzie, bawi się koralikami vintage’owego naszyjnika. — Co takiego? Serio!? — Nachylam się konspiracyjnie. Te ploteczki są jeszcze bardziej ekscytujące niż zakupy. — Uhm. Julietta miała też swoją tajemniczą, mroczną stronę — szepcze Stephania, pochylając się niżej. — Właściwie można powiedzieć, że prowadziła podwójne życie: jedno porządne, historyczki sztuki, i drugie potajemne, skandalizujące. — Jak to? — Z każdą sekundą Julietta urzeka mnie coraz bardziej. — No więc — Stephania rozgląda się dokoła, jakby chciała się upewnić, że nikt nas nie podsłuchuje — po śmierci męża miała kochanka, który był związany z mafią. — Oczy ma jak spodki, a na jej twarzy maluje się mieszanina podziwu i niedowierzania. — Oh, là là, naprawdę? Ta wiadomość sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach. Mam wrażenie, jakbym trafiła do filmu noir z lat pięćdziesiątych. — Sì, sì, a potem wydarzyła się rzecz zupełnie nie do wiary. Kochanek Julietty został porwany, a ona nie tylko go odnalazła, ale w dodatku pomogła mu w ucieczce. Dasz wiarę? — Stephania przykłada dłonie do piersi. — Serio? — Gapię się na nią osłupiała. — Dlaczego go porwali? — Naprawdę wciągnęła mnie ta historia. — To miało coś wspólnego z jakimś nieudanym interesem. Nie znam szczegółów. — Mam nadzieję, że po tym wszystkim ich związek przetrwał. Fascynujące dzieje losów Julietty pochłonęły mnie bez reszty. Sądząc po brodzie opartej na dłoniach i trzepocie długich rzęs, Roberto też słucha jak zahipnotyzowany. — Tak, byli razem aż do jego śmierci — przytakuje Stephania. W jej głosie słychać nutę dezaprobaty, przypuszczam więc, że nie akceptowała tego romansu. — Podejrzewam, że Julietta nastraszyła porywaczy i zostawili ich w spokoju. — Co za historia! Wasza klientka była bardzo odważna — mówię
oczarowana. Niecodziennie słyszy się o kobietach, które znałyby się na modzie, miały umysł jak brzytwa i jeszcze ratowały z opałów swych narzeczonych gangsterów. Okulary Julietty właśnie zyskały w moich oczach niebotyczną wartość — sentymentalną i finansową. — To prawda. Wciąż utrzymuję kontakty z jej rodziną. Krewnym zależało, żeby po śmierci Julietty utrzymać jej mieszkanie w Rzymie. Zajmuję się jego wynajmem. To prawdziwy skarbiec. — Och, szkoda, że o tym nie wiedziałam. Mogłabym się tam zatrzymać. Mrugam oczami, wyobrażając sobie przepysznie urządzone, arcykobiece wnętrze, i wybucham śmiechem na myśl o Rikashu wyciągniętym na zabytkowym łożu wśród poduszek z koronkowymi falbanami. — Spodobałoby ci się. Zaglądam tam od czasu do czasu, żeby porysować. Działa na mnie inspirująco. Lubię zanurzyć się w jego atmosferze albo przymierzać stroje. Poza kilkoma przedmiotami, naszyjnikami, które kupili miejscowi kolekcjonerzy, wszystko pozostało nietknięte. — Brzmi cudownie. No dobra, w takim razie oficjalnie mogę stwierdzić, że Julietta jest moją idolką — oznajmiam, ostrożnie wsuwając na nos okulary Schiaparelli. — Och, bella! Pasują idealnie! — wykrzykuje Roberto, zamaszyście przy tym gestykulując. — Wyglądasz jak Claudia Cardinale z lat sześćdziesiątych — dodaje z palcem wskazującym przy ustach. Przypomina mi Rikasha. Myślę, że mój asystent mógłby uznać Roberta za atrakcyjnego. Jaka szkoda, że zapałał miłością do innego rzymianina. — Dziękuję! To prawdziwy komplement. — Z zadowolenia aż oblewam się rumieńcem. Włoska aktorka Claudia Cardinale, mniej znana w Ameryce, uchodziła w latach sześćdziesiątych za wcielenie fizycznej atrakcyjności — wspaniałe włosy, kocie oczy, idealna figura klepsydry i gardłowy, niezapomniany głos. Dzięki filmom, takim jak Lampart, Osiem i pół i Różowa Pantera, zyskała status supergwiazdy. Okulary Schiaparelli
przywodzą na myśl wszystko, co ucieleśniała Cardinale, i w przeciwieństwie do modeli, które można kupić u Diora, emanują autentyczną oldskulową zmysłowością i dowcipem. Z rozkoszą weszłabym w ich posiadanie, ale podejrzewam, że nie są na sprzedaż. Podczas szperania w sklepach vintage na całym świecie nauczyłam się jednego — że tego typu skarby zwykle są poza moim zasięgiem. Tak jak się spodziewałam, gdy tylko zdejmuję okulary z nosa, Stephania sięga po nie i chowa z powrotem do etui. A choć nic nie mówię, wyczuwa moje rozczarowanie i uśmiecha się z sympatią. — Podobają ci się, sì? — Bardzo. Zwłaszcza po tym, co usłyszałam o ich właścicielce. — A może do czasu swojego wyjazdu chciałabyś je ponosić? — Och nie, nie mogłabym. Są zbyt cenne. Ale dziękuję za propozycję. — Uśmiecham się z wdzięcznością. — Ależ proszę, Catherine, weź je. Julietta na pewno byłaby zachwycona — upiera się Stephania. — Kochała francuską modę i marzyła, żeby kiedyś przenieść się do Paryża. Większość Włoszek z jej pokolenia uwielbiała francuskie kreacje. Wierz mi, naprawdę weź je. Poza tym tutaj tylko się kurzą. Nie jestem pewna, czy spodobałoby się to ich projektantce Elsie Schiaparelli. Ponoć „nowy wygląd” Christiana Diora sprawił, że dom Schiaparelli popadł w tarapaty. Postanawiam jednak o tym nie wspominać. Nie pozwolę, żeby rywalizacja między projektantami rozdzieliła mnie z tym cackiem. Roberto puszcza do mnie oko i kiwa głową, zachęcając, żebym przyjęła ofertę. Nie protestuję więc dłużej. Zresztą może okulary Schiap pozwolą mi wtopić się w miejscowy tłum i pomogą w realizacji planów. Wkładam etui do torebki i przyrzekam dbać o nie jak o najcenniejszą rodzinną pamiątkę. Stephania wręcza mi zaczytany egzemplarz autobiografii Elsy Schiaparelli. Książka nosi tytuł Shocking Life. — Myślę, że ci się spodoba. Można się z niej wiele dowiedzieć. Tytuł to aluzja do wściekłego różu, który Schiaparelli uwielbiała przez całe życie — mówi. Zważywszy na moją namiętność do tego koloru, to coś najwyraźniej dla mnie. Wreszcie rozsiadam się wygodnie i zrelaksowana słucham
niezliczonych zabawnych historyjek o sławnych klientach, którzy przez lata odwiedzili sklep Stephanii i Roberta. Zapomniawszy o bożym świecie, zaśmiewamy się jak nastolatki. Wydaje się, że w tym cudownym miejscu czas przestał płynąć, a ja nagle czuję, że zazdroszczę im obojgu — spędzają dni w otoczeniu prawdziwych skarbów, znakomicie się przy tym bawiąc. Choć praca dla Diora bywa ekscytująca, nie da się ukryć, że ze stanowiskiem prawniczki wiąże się mnóstwo stresu — nawał obowiązków, ogromna odpowiedzialność, a niekiedy także kontakty z typami spod ciemnej gwiazdy. Odpycham od siebie te myśli. W końcu to firma prosiła mnie, żebym przedłużyła pobyt w Rzymie, więc naprawdę nie powinnam narzekać. Przy kolejnej filiżance espresso wspominam o imprezie u Grazielli, a moi słuchacze uśmiechają się znacząco i rozpływają w zachwytach, gdy opowiadam ze szczegółami o sukni, którą zamierzam włożyć na tę okazję. Stephania grzebie w pudle z jedwabnymi szalami i wynajduje czarne cacko zdobione cekinami. — Mój Boże! Szal jest tak oszałamiający, że dosłownie pożeram go wzrokiem. — Przyda nieco włoskiego szyku twojej francuskiej kreacji. Należał do Julietty — dodaje Stephania i to przesądza sprawę. — Z każdą chwilą coraz bardziej kocham Rzym! — wykrzykuję z wdzięcznością. — Obiecuję, że zwrócę go w idealnym stanie. Serdecznie ściskam nowych przyjaciół i w końcu mówię im adieu. Oprócz cudownych okularów przeciwsłonecznych i czarnego szala schowanych w torbie wynoszę jeszcze ze sklepu zachwycającą czerwoną sukienkę ze sztywną halką, dzięki której spódnica sprawia wrażenie nieco uniesionej, i beżową fedorę ze wstążką zdobioną maleńkimi kryształami górskimi. Rikashowi moje zakupy pewnie się nie spodobają, ale nic mnie to nie obchodzi. Postępuję zgodnie z roztropną uwagą Miuccii Prady, która stwierdziła: „Zawsze będziemy kupować ubrania, bo pozwalają nam żyć marzeniami”. Może swój nowy zestaw włożę na spotkanie w siedzibie Florentine Designs? Dzięki okularom Schiap stworzę wokół siebie aurę tajemniczości — znakomity sposób, żeby pozostać incognito, zwłaszcza jeśli się okaże, że będziemy musieli działać w tajemnicy.
Ostatnim miejscem, które odwiedzam tego popołudnia, jest Café Settembrini mieszcząca się tuż obok popularnej Ristorante Settembrini przy ulicy o tej samej nazwie: via Luigi Settembrini. Zarówno ulicę, jak i restaurację nazwano na cześć dziewiętnastowiecznego uczonego, wykładowcy literatury włoskiej na Uniwersytecie w Neapolu, który swe życie poświęcił językowi tkwiącemu u podstaw nowoczesnej cywilizacji. Cudownie jest móc obcować z historią w tak inspirującym miejscu. Ponieważ pogoda dopisuje, siadam na gwarnym tarasie. Pełno tu młodych mężczyzn i kobiet jedzących lunch. Zamawiam talerz supplì, smażonych kulek z ryżu z nadzieniem, lampkę czerwonego wina i otwieram książkę, którą dostałam od Stephanii. Dzwoni mój telefonino, wyciągam go więc z torebki. Widzę mnóstwo nieodebranych połączeń i SMS-ów, między innymi od Antoine’a, który przeprasza mnie z całego serca i zapowiada, że będzie się próbował skontaktować później. Zważywszy na to, co wciąż czuję, następnym razem będzie się musiał postarać znacznie bardziej. Jest też wiadomość od Rikasha z zabawnym selfie przed fontanną di Trevi, na którym wygląda, jakby woda spływała mu na głowę. Sprawia wrażenie radosnego, co przypomina mi pewną maksymę, na którą się kiedyś natknęłam: „Włochy, wiosna i pierwsza miłość to dość, by uszczęśliwić największego ponuraka”. Mimo że Rikash rzadko bywa ponury, a Niccola trudno nazwać jego pierwszą miłością, zdaje się, że wiosna w Rzymie uderzyła mojemu przyjacielowi do głowy. Spoglądam na zdjęcie Rikasha jeszcze raz i wybucham śmiechem, a grupka mężczyzn siedzących obok patrzy na mnie ze zdziwieniem. Są bardzo atrakcyjni, czuję więc, że na moje policzki wypełza rumieniec. Żeby jakoś pokryć zawstydzenie, grzebię w torebce i wyciągam okulary. Chcę przywołać tajemniczego, żywiołowego ducha obu Włoszek — ich właścicielki i projektantki. Wkładam powoli okulary. Po kilku łykach wina znikają resztki nieśmiałości — macham do swoich włoskich sąsiadów, rozkoszując się ich zainteresowaniem. Kiedy jesteś w Rzymie, czyń jak Rzymianie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Według Giovanniego Della Casy, autora Galateo overo de’ costumi, traktatu poświęconego dobremu wychowaniu, który ukazał się we Włoszech w 1558 roku, „odzienie winno raczej zgrabnie leżeć, aniżeli zwracać uwagę swą krzykliwością czy schlebiać modzie”. Dzieło to ma formę listów, które Della Casa, zamożny dyplomata w stanie spoczynku i poeta, kieruje do młodego krewniaka. Galateo…, tak jak wiele nowoczesnych poradników, zawiera wskazówki dotyczące dobrych manier i zachowania w towarzystwie. Wczoraj wieczorem znalazłam w hotelu angielskie tłumaczenie traktatu i przejrzałam je z wielką przyjemnością. Ciekawe, co Della Casa pomyślałby o moich dwóch towarzyszach, z którymi umówiłam się na aperitivo. Obaj mają na sobie krzykliwe włoskie garnitury i popijając Bellini, robią sobie setki zdjęć, które zamieszczają na Instagramie. Spotkaliśmy się w hotelu Hassler, przepięknym pięciogwiazdkowym przybytku z lat trzydziestych XX wieku, który rozsiadł się majestatycznie u szczytu Schodów Hiszpańskich, górując nad miastem i rzeką. Swój miesiąc miodowy spędziła tu Grace Kelly, tu również podczas oficjalnych wizyt w mieście zatrzymują się głowy państw i inni dygnitarze. Podobno hotel uwielbiała księżna Diana. Czerwone skórzane krzesła, wygodne ławki i drewniana boazeria zdobiąca maleńki bar sprawiają, że to idealne miejsce na drinka (wielu celebrytów lubi zwłaszcza campari z wodą sodową). Obecność czulących się do siebie Rikasha i Niccola tylko uwypukla niezwykłą historię hotelu. Przyznam, że to eleganckie miejsce idealnie nadaje się do omówienia planów naszej podróży do Prato. Niccolo dziękuje mi za możliwość wzięcia udziału w kampanii Diora, zaczesując do tyłu włosy i przeglądając się w lustrze wiszącym na wprost naszego stolika. Uśmiecham się w duchu — pasują do siebie z Rikashem jak ulał. Młody Włoch mówi, że jest ogromnie szczęśliwy, mogąc znów pracować z Graziellą, osobistością cieszącą się w tutejszym świecie mody prawdziwą estymą. Ponoć Graziella jest jakoś spokrewniona z jego rodzicami chrzestnymi, którzy są właścicielami
restauracji gdzieś pod Rzymem. Rikash kiwa głową i puszcza do mnie oko, jakby chciał w ten sposób dać mi do zrozumienia, że nasze śledztwo w sprawie rajstop było naprawdę dobrym pomysłem. Niebywałe, jaki mały jest ten świat. Gdy ten temat zostaje wyczerpany, rozmowa zbacza na nowe tory, a właściwie na kwestię tego, czy powinniśmy do Prato jechać pociągiem, czy samochodem. Zważywszy na niezwykle gwałtowny i popędliwy charakter Niccola, dyskusja z każdą chwilą staje się coraz bardziej ożywiona. Zanim się z nimi spotkałam, udało mi się potwierdzić podejrzenia Rikasha dotyczące celu naszej podróży. Jak zwykle miał rację: siedziba Florentine Designs znajduje się w Prato, mieście położonym około osiemnastu kilometrów od Florencji i oddalonym od Rzymu o jakieś trzy godziny jazdy. Liczące około dwustu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców Prato już w średniowieczu uchodziło za centrum przemysłu włókienniczego. Rozwinęło się gwałtownie w XIX wieku w wyniku rewolucji przemysłowej, zyskując przydomek „toskańskiego Manchesteru”. Skontaktowałam się z działem prawnym firmy i poprosiłam o spotkanie z szefową. Powiedziałam, że chodzi o niezgodność informacji na metce dotyczącej składu produktu ze stanem faktycznym. Prawie od razu oddzwoniła do mnie jej asystentka, mówiąc, że wprawdzie szefowa jest w tym tygodniu bardzo zajęta, ale chętnie spotka się z nami dyrektor generalny firmy. Przystałam na to i umówiłam się na spotkanie w poniedziałek rano. — Trzeba wynająć samochód. Tak będzie najlepiej. — Niccolo stanowczo uważa, że powinniśmy pojechać autem. — Będziecie się mogli zatrzymać, gdzie zechcecie, zrobić zakupy, coś zjeść i się napić! — mówi, gestykulując w charakterystyczny dla Włochów sposób. Trudno spierać się z kimś tak żywiołowym, kto w dodatku brzmi bardzo przekonująco. Najchętniej powiedziałabym mu, że to nie cudowna podróż po malowniczej Italii, tylko ważne spotkanie biznesowe, i że musimy oszczędnie gospodarować czasem i środkami firmy. Ale kiedy tak na niego patrzę, wątpię, czyby zrozumiał. Życie Niccola to zabawa do późnej nocy w modnych klubach, kieliszek czegoś
mocniejszego w eleganckim barze przed snem i jeszcze miła powtórka o poranku. Rzecz w tym, że nie mam ochoty jeździć samochodem po Włoszech. Wolę pociąg, żeby móc się odprężyć, cieszyć widokami, poczytać autobiografię Elsy Schiaparelli i dostać kolejną porcję włoskiej kawy z biscotti, a może nawet kieliszek czerwonego wina. — Wolę pociąg — oznajmiam stanowczo, obrzucając gniewnym spojrzeniem Rikasha, który milczy, nie ułatwiając mi sprawy. Podejrzewam, że on też chętnie wybrałby się do Prato koleją, ale nie mówi nic, żeby nie spierać się z Niccolem. Upijam łyk drinka i postanawiam zostawić sprawę otwartą. — Zdecydujemy jutro. Bilety na pociąg możemy przecież kupić w ostatniej chwili, non? — A w ogóle dlaczego zabierasz Rikasha do Prato? Nie rozumiem. Powinniście się wybrać do Wenecji, Florencji albo Mediolanu! To znacznie lepszy pomysł. — Niccolo marszczy brwi, próbując pomieścić w ślicznej główce myśl, że ktoś może chcieć podróżować w tak nieświetne miejsce. — Nie macie zbyt wiele czasu — dodaje, stukając w olbrzymi sportowy zegarek — więc po co go marnować? — Wskazuje ręką przed siebie, niemal strącając nasze fikuśne drinki. Rikash dostrzega wyraz poirytowania na mojej twarzy i postanawia interweniować. — Widzisz, mon chéri, musimy sprawdzić pewnego producenta, który ma tam siedzibę. Chcemy się upewnić, czy nie łamie prawa. Spoglądam na Rikasha spode łba. Nie podoba mi się, że zdradza tajemnice firmy. Niccolo marszczy brwi, po czym daje znak kelnerce, żeby przyniosła nam jeszcze po drinku. Wzdrygam się. Kac to ostatnia rzecz, na jaką miałabym jutro ochotę. Gdy jednak dopijamy drugą rundę, Niccolo zmienia ton i zaczyna z entuzjazmem opowiadać o miejscach, które można obejrzeć w Prato. — Rikash, musisz zabrać Catherine do Museo del Tessuto, muzeum włókiennictwa. To największy taki ośrodek we Włoszech. Zajmuje się restauracją tkanin. Teraz jest tam akurat wystawa Gianfranca Ferré. Jesteście z branży, będziecie zachwyceni! Nie potrafię stwierdzić, czy to prawdziwy entuzjazm, czy Niccolo
chce tylko sprawić przyjemność Rikashowi. Tak czy owak jestem mu wdzięczna za zmianę nastroju, bo wieczór w towarzystwie ponurego Włocha, choćby najatrakcyjniejszego na świecie, trudno byłoby zaliczyć do udanych. — Brzmi cudownie, dzięki! — A co wytwarza ten wasz producent? — pyta Niccolo, upijając łyk koktajlu. — Nic ciekawego — ucinam sucho, chcąc zmienić temat. Moim obowiązkiem jest utrzymać naszą misję w tajemnicy i ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest to, żeby Niccolo chlapnął coś komuś z prasy, kiedy będzie dziś wieczorem imprezował w jakimś klubie. — Między innymi damskie rajstopy — odpowiada najzwyczajniej w świecie Rikash. Niccolo prostuje się, zakłada nogę na nogę i przybiera pozę wytrawnego biznesmena. Myliłam się, ten temat go interesuje. Tylko dlaczego? — Ach, che figata! We Włoszech to potężna branża! — mówi podekscytowany, otwierając szeroko oczy i łącząc kciuk z palcem wskazującym. — Mój kuzyn się tym zajmuje! Hm. Według wyszukiwarki w moim telefonie che figata znaczy „super!”. To prawda, tylko że nie powinniśmy z nim rozmawiać na ten temat. — Owszem, super — mówię przez zęby, spoglądając groźnie na Rikasha. Mam nadzieję, że nie będzie ciągnął tego wątku i mimo gorączki namiętności pamięta, że obowiązuje nas tajemnica zawodowa. Kiwa głową i zaczyna gładzić się po brzuchu, dając do zrozumienia, że go ssie z głodu. Pewnie moje gołąbeczki przegapiły lunch, oddając się innym ziemskim rozkoszom. W każdym razie ten gest przychodzi w samą porę i pozwala mi zmienić temat. Czas na kolację. W Rzymie wszystkie rozmowy nieodmiennie obracają się wokół jedzenia. I słusznie. Moim zdaniem, jest tu ono najlepsze na świecie. Próbuję przekonać cudowne duo, żebyśmy wybrali jakieś spokojne, kameralne miejsce, gdzie poziom decybeli będzie niższy niż w klubie, i ku memu zaskoczeniu Niccolo
twierdzi, że zna odpowiedni lokal. Unoszę kieliszek, żeby za to wypić. — Chodźmy zjeść jakąś wczesną kolację, żebyśmy potem zdążyli wpaść do Grazielli — mówię, odstawiając drinka. Obaj moi towarzysze natychmiast wstają i wychodzą za mną. Najdrobniejsza nawet wzmianka o imprezie sprawia, że krew mojego asystenta zaczyna krążyć szybciej, a ja bez przeszkód mogę przejąć dowodzenie. I che figata. Po krótkiej przejażdżce taksówką lądujemy w Roma Sparita, prawdziwym cudeńku ukrytym przy piazza di Santa Cecilia, jednym z najpiękniejszych placów na Zatybrzu, w otoczeniu budynków w kolorze wypłowiałej ochry i terakoty. Jak wskazuje nazwa (sparito oznacza coś, co zniknęło), to miejsce stanowi ślad Rzymu, który już niemal zupełnie przestał istnieć. Stoliki przed restauracją są przykryte jasnymi kraciastymi obrusami. W środku wszystko wygląda tak, że nie mogłabym sobie wymarzyć lepiej: urocze pastelowe ściany, wesołe niebieskie i żółte tapety, jakich nie powstydziłby się żaden magazyn wnętrzarski. Podoba mi się zwłaszcza zabytkowy lawendowy kredens stojący pośrodku jednej z sal. Przypomina mi meble w domu matki na południu Francji i sprawia, że czuję się tu jak u siebie. Rikash dostrzega szeroki uśmiech, który wykwitł na mojej twarzy, gdy tylko weszliśmy do środka, i przybija piątkę z Niccolem. Ja też wyciągam rękę. Sama nie wybrałabym lepszego miejsca. — Menu jest skromne, ale większość osób i tak przychodzi tu na cacio e pepe. Jest obłędne — informuje nas Niccolo, gdy siadamy przy stoliku na zewnątrz. — To makaron z serem pecorino i czarnym pieprzem podawany w muszli z chrupiącego parmezanu. A do tego cozze alla marinara, małże z czosnkiem, chilli i odrobiną pomidora. Gdy to mówi, widzę niteczkę śliny w kąciku jego ust. Muszę przyznać, że u mnie też ślinianki pracują na pełnych obrotach. — Dobra, wchodzę w to — mówię, zamykając kartę. Zwykle jadam lżejsze rzeczy, ale skoro przyjechałam do Włoch na tak krótko, mogę sobie pofolgować. — Pozwolę ci wybrać wino. — Puszczam oko do Niccola, gdy tymczasem Rikash, marszcząc brwi, wertuje menu. — O co chodzi? Nie weźmiesz specjalności zakładu?
— O nie, kochanie, mój organizm nie zniesie kolejnej dawki węglowodanów. A twój da radę? Czy w tym mieście nie ma żadnej zieleniny? — Ależ oczywiście, że jest, topolino. Możesz poprosić o sałatkę. Nie martw się, znam właściciela. Pogadam z nim i zobaczę, co da się zrobić. Niccolo klepie Rikasha po ramieniu i odchodzi z miną tak poważną, jakby szedł negocjować traktat pokojowy. Wrzucam w Google’a słowo topolino i po chwili dostaję odpowiedź — w dosłownym tłumaczeniu to mała myszka. Wybucham śmiechem. — Co cię tak rozbawiło? — Rikash marszczy brwi. — Nie dam rady zjeść więcej makaronu, to taki problem? — Nie, nie. Śmieję się, bo to cudowne widzieć, że jesteś taki szczęśliwy. I że Niccolo się o ciebie troszczy. Wszystko się tak dobrze ułożyło. Choć początkowo Niccolo robił na mnie kiepskie wrażenie — wydawał się płytki i egocentryczny — dochodzę do wniosku, że jest troskliwy i wielkoduszny, i bardzo mi się to podoba. Chciałabym, żeby mój chłopak był równie serdeczny. Próbuję odepchnąć od siebie ponure myśli. — Tak, kochanie, nie mogło być lepiej. — Rikash kładzie sobie na kolanach serwetkę. — Kogoś takiego nie było w moim życiu od lat. — Wiem, że to aluzja do Dimitriego, którego Rikash poznał w klubie w Nowym Jorku i który złamał mojemu przyjacielowi serce. — Cieszę się, że go polubiłaś. Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało, jeśli przyjedzie do nas do Prato. Nie mamy dla siebie za wiele czasu, więc chciał się tam spotkać. Na pewno rozumiesz. Mina mi rzednie, przygryzam dolną wargę. Nie spodziewałam się towarzystwa podczas podróży służbowej. W Rzymie to co innego, tu spędzamy z Niccolem czas wolny. Nie uśmiecha mi się jednak jego obecność w Prato, zwłaszcza gdyby się okazało, że będziemy musieli zająć się jakimiś nieoczekiwanymi kwestiami prawnymi. — Rikash, wiesz, że nie lubię mieszać interesów i przyjemności. Zsuwa okulary przeciwsłoneczne na czubek nosa i udaje, że
odkasłuje. — Nie chciałbym być niegrzeczny, kochanie, ale wcześniej nie miałaś takich oporów. Auć, touché. To aluzja do mojego romansu z Jeffreyem Richardsonem, klientem firmy prawniczej, dla której pracowałam w Nowym Jorku. Ten związek skończył się katastrofą, a ja zaraz potem zakochałam się w Antoinie, pracowniku tej samej kancelarii. Wiem, że Rikash nie chce mnie zranić i przypomina o tym, żeby poprzeć swoją sprawę. Wzdycham. Patrzy na mnie oczami szczeniaka, a ja mięknę. W końcu jestem mu coś winna za to, że zgodził się towarzyszyć mi w zastępstwie Antoine’a. — W porządku, ale żadnych wyskoków, rozumiesz? Capisci? — Oczywiście, skarbie. Nie martw się, będziemy dyskretni, obiecuję. — I pamiętaj, żeby Niccolo nie zwracał na siebie uwagi w hotelu. Wiesz, jak Dior dba o reputację — mówię, wyobrażając sobie tłum ludzi i przystojnego, mocno opalonego Włocha paradującego wokół basenu w skąpych kąpielówkach Versace i ogromnych okularach przeciwsłonecznych. Niccolo sprawia wrażenie osoby, która ma przyjaciół i rodzinę w całych Włoszech. Ku radości mojego asystenta Niccolo wraca do stolika z porcją świeżych szparagów i dwiema zielonymi sałatkami. Kiedy kelner przynosi mój talerz z górą makaronu, ignoruję krzywe spojrzenie Rikasha i zabieram się do pałaszowania. Tak jak się spodziewałam, potrawa jest przepyszna, a wino po prostu boskie. Próbuję nawijać makaron jak miejscowi, ale choć staram się, jak mogę, brakuje mi gracji i rozpryskuję oliwę na swoją koktajlową sukienkę od Diora. Na szczęście zaraz podbiega kelner i ratuje sytuację za pomocą specjalnego proszku. Rikash tylko potrząsa głową na to żenujące faux pas. Podejrzewam, że autor Galateo… nie byłby ze mnie dumny. — Skarbie, mogłabyś tego uniknąć, gdybyś zamówiła sałatkę — stwierdza kąśliwie mój asystent, ale ignoruję przytyk. Dla mnie boskie jedzenie jest warte plamy nawet na najcenniejszej sukience. Po tym jak szybko udało się zażegnać nieszczęście z oliwą, resztę
wieczoru spędzamy, śmiejąc się i rozmawiając z gośćmi przy sąsiednich stolikach. Na koniec podchodzi do nas właściciel, żeby zaproponować niebiańskie tiramisu i kilka kieliszeczków limoncello. Jednak zanim żółty trunek uderzy mi do głowy, daję znać swoim towarzyszom, że czas na pokaz u Grazielli. Twarze obu rozświetlają się jak choinki. Nie mogą się doczekać parady modeli. Dla nich to dopiero prawdziwy deser. Ja natomiast z trudem powstrzymuję ziewanie, ale decyduję się iść na imprezę ze względu na mojego asystenta. Wołam taksówkę i siadam z przodu, żeby moi towarzysze mieli odrobinę prywatności. Wyciągam kartkę z adresem i pokazuję kierowcy. Patrzy na mnie zdziwiony, jakby chciał powiedzieć, że nikt w Rzymie tam nie bywa, ale ponieważ się upieram, godzi się zawieźć nas do Villa di Campo, prywatnego przybytku, który dziś wieczorem został udostępniony publiczności. Patrzę na zegarek: już wpół do jedenastej. Zdaje się, że tej nocy się nie wyśpię. I cóż w tym dziwnego? Skoro wybrałam się w podróż z Rikashem, mogłam się tego spodziewać. Zresztą kto w takim miejscu — jednym z najpiękniejszych miast świata — w dodatku w towarzystwie dwóch tak znakomitych dżentelmenów miałby ochotę na sen. Zarwaną noc odeśpię w poniedziałek w drodze do Prato. Bo jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, będę się relaksować w pociągu z kieliszkiem grappy i numerem włoskiego „Vogue’a”, a moi dwaj towarzysze będą mogli gruchać do woli, mknąc samochodem do Toskanii. Dio volendo lo farò (Jak Bóg da).
ROZDZIAŁ JEDENASTY Dwa ozdobne skrzydła żelaznej bramy otwierają się, żeby nas wpuścić, gdy w końcu docieramy na miejsce. Przed nami widać długi ciąg limuzyn, z których wysiadają VIP-y. Taksówkarz wiezie nas do końca krętej alei, gdzie kłębi się tłum kobiet w długich eleganckich wieczorowych sukniach i mężczyzn w smokingach. Na szczęście mam na sobie (niepoplamioną) vintage’ową sukienkę koktajlową Diora w róże, czarny szal z cekinami i szpilki z czerwonej lakierowanej skórki. Płacę za taksówkę, a Niccolo i Rikash ruszają pędem w stronę szeregu białych namiotów rozstawionych w dalekim końcu posiadłości niczym para nastolatków, którym rodzice pozwolili bawić się całą noc. Sponsorem imprezy jest Peroni, znany włoski browar, obecny na wielu ważnych imprezach modowych na całym świecie. Na moich przyjaciół już czeka głośna, dudniąca muzyka i barwny tłum pod rozgwieżdżonym niebem. Ja natomiast postanawiam nigdzie się nie spieszyć i przejść po otaczających willę ogrodach, które oświetlono białymi lampkami — efekt jest bajkowy, magiczny i niepowtarzalny. I gdy tak spaceruję, podziwiając posiadłość, napotykam mężczyznę w znakomicie skrojonym szarym garniturze. Stoi oparty o białą pergolę i uśmiecha się jak George Clooney. — Buena sera, bella signora. — Dobry wieczór. Przekrzywia głowę i podaje mi lampkę szampana. — Skąd się tu pani wzięła? — Z Paryża. — Ach, oczywiście, to wyjaśnia elegancję — mówi, spoglądając z podziwem na moją sukienkę. Jego zabójczy uśmiech zbija mnie z tropu. Czuję, że kręci mi się w głowie. Zdaje się, że limoncello w końcu zaczęło działać. — Bardzo dziękuję, panie…? — Luca, Luca Repossi. Korzystam z okazji i przyglądam się Luce bliżej. Ma wydatne kości policzkowe, orli nos, szerokie czoło, opaloną twarz, a wokół oczu
zmarszczki, które zdradzają mądrość i dojrzałość i są czarujące. We włosach na skroniach widać srebrne nitki. Szara marynarka wygląda na szytą na miarę i leży idealnie. Wytwornością Luca przypomina mi Jepa Gambardellę, charyzmatycznego i nieodparcie czarującego bohatera filmu Wielkie piękno, który swoje garnitury szył na zamówienie u najlepszych krawców w Rzymie. Mój nowy znajomy cudownie pachnie — rozpoznaję wodę kolońską Acqua Di Parma Blu Mediterraneo z nutami soczystej pomarańczy, sycylijskiej mandarynki i gorzkiego grejpfruta. O Boże! — Dziękuję, panie Repossi. Pański garnitur też jest bez zarzutu. — Ach, co za miła uwaga. Zna pani ten stary aforyzm o mężczyznach i komplementach? — pyta, upijając łyk szampana. — Obawiam się, że nie. — Bodajże Oscar Wilde powiedział, że komplementy nigdy nie rozbrajają kobiet, za to mężczyzn zawsze. Jak widać, to jedna z głównych różnic między płciami. Zważywszy na moją reakcję, Oscar Wilde zupełnie się mylił, postanawiam jednak zachować tę uwagę dla siebie. — Czyżby mój komplement właśnie pana rozbroił? — czuję, że zaczynam flirtować, ale w końcu jestem w Rzymie, więc perché no? — Tak, całkowicie, pani…? — Catherine. Catherine Lambert. — Wyciągam rękę. — Nie, nie Lambert, tylko bellissima. Catherine magnifique. Oh, là là. Kręci mi się w głowie, jakbym właśnie opróżniła całą butelkę mocnego trunku. Co za szczęście, że jesteśmy na dworze, a nie w zatłoczonym namiocie, bo pewnie bym zemdlała. Odstawiam kieliszek, żeby nad sobą zapanować. Jeśli wypiję jeszcze łyk, mogę powiedzieć lub zrobić coś, co rozbroi nas oboje. Próbuję odwrócić wzrok od rozlicznych wdzięków Luki, ale muszę przyznać, że przychodzi mi to z trudem. — Czym się zajmujesz, Catherine? — Pracuję w branży mody. Jestem tu, żeby wesprzeć miejscowego partnera. — Ach, wcale mnie to nie dziwi. Masz znakomity gust. Świat mody do ciebie pasuje.
— Nie daj się zwieść. Nie jestem stylistką ani projektantką. Zajmuję się ochroną tego, co już istnieje. — Kiedy to mówię, staje mi przed oczami wypadek z oliwą. Dzięki Bogu, że kelner miał pod ręką cudowny proszek. W przeciwnym razie musiałabym się teraz mocno czerwienić. Luca uśmiecha się ze zrozumieniem. — Aha, prawniczka. Nieśmiało kiwam głową w nadziei, że prawnicza profesja nie przemawia na moją niekorzyść. — Śliczna i w dodatku bystra. Cudowne połączenie. Aj! To zaczyna być krępujące. A ponieważ czuję się coraz bardziej skołowana, próbuję zmienić temat. — A ty pewnie jesteś stąd, tak? — Tak. Urodzony i wychowany w Rzymie. Miasto mam we krwi. Byłaś tu już kiedyś? — Przyjeżdżałam jako nastolatka. Rzym jest przepiękny. — Sì, sì, to prawda. Choć mieszkam tu tyle lat, wciąż mnie zaskakuje. Te wszystkie tajemnicze ogrody i podwórka. — W jego głosie słychać tęsknotę. — Ta willa jest magiczna. — Wspaniała, prawda? Zbudowano ją w osiemnastym wieku dla jednego z wpływowych rzymskich rodów. Później przeszła na własność pewnego księcia. Wreszcie trafiła w ręce neapolitańskiego przedsiębiorcy i jego kochanki, którzy postanowili ją zmodernizować. Tak samo zresztą jak ogród — tylko główna fontanna pozostała nietknięta. — Wskazuje ręką na drugi koniec, gdzie widać wysoki wodotrysk. Próbuję sobie wyobrazić włoskiego księcia dziarskim krokiem przemierzającego wspaniałą posiadłość, gdy nagle robi mi się słabo, bo dociera do mnie, że przecież ktoś taki właśnie koło mnie stoi. Och, Catherine, natychmiast przestań! — Willa bardzo ucierpiała w wyniku tak częstych zmian właścicieli. A potem bombardowania w czasie drugiej wojny światowej jeszcze dołożyły swoje. Przez wiele lat stała opuszczona, dopóki nie kupiło jej miasto, a później pewien zamożny przedsiębiorca.
— Całe szczęście. Szkoda by było, gdyby taki skarb popadł w ruinę. — Masz rację. Mój dziadek w czasie wojny służył w wojsku i opowiadał, jak wspaniałe budowle uległy wtedy zniszczeniu. Ogromnie go to smuciło, tak samo zresztą jak mnie. Głos Luki brzmi miękko, melodyjnie. Mogłabym go słuchać godzinami. Boże. Ratunku! — Ten element stanowi łącznik między dawną konstrukcją a nowszymi częściami. Dzięki niemu cały budynek zyskał na elegancji — mówi, wskazując na dach. — Jesteś wyjątkowo dobrze zorientowany. Czyżbyś maczał palce w renowacji? Błyska perłowymi zębami i kiwa głową. — Prawdę mówiąc, byłem jednym z głównych architektów. — W takim razie cieszę się, że cię spotkałam, zanim weszłam do środka. — Ja też się cieszę. Pewnie jesteś tu z kimś? — pyta, a ja kiwam głową. — Tak, z przyjacielem i jego kolegą. — Myślisz, że bardzo by im przeszkadzało, gdybym cię oprowadził po posiadłości? — Podaje mi ramię. — Warto obejrzeć budynek w środku. Zachowały się elementy starego wystroju, są też dzieła sztuki i antyki. Chętnie ci pokażę kasyno, stajnie i niewielką oranżerię. O matko, co robić? Choć przyjęcie takiej oferty nie jest chyba najlepszym pomysłem, moja wola zaczyna przypominać tiramisu. Przez dłuższą chwilę się waham — jakaś część mnie czuje się winna na myśl o tym, że będę się włóczyć po posiadłości sama z przystojnym Włochem, gdy tymczasem Antoine w Paryżu zaharowuje się na śmierć. Luca wyczuwa mój opór i trąca mnie łokciem. — Nie bój się. Obiecuję, że będę się zachowywał jak dżentelmen — mówi i to sprawia, że podejmuję decyzję. Mój niedotrzymujący obietnic chłopak, rzymska moda, fałszywa metka na rajstopach, Graziella i dwóch wesołych kompanów — wszystko to schodzi na dalszy plan. Wsuwam rękę pod ramię Luki
i pozwalam, by olśnił mnie i oprowadził po starej willi. Podobno Włosi to najwięksi i najbezczelniejsi flirciarze południowej Europy, ale mam to w nosie. Chcę się czegoś dowiedzieć o miejscowej historii i kulturze. W końcu to tylko niewinna rozrywka, non? La donna è mobile (Kobieta zmienną jest).
ROZDZIAŁ DWUNASTY „Gdyby Botticelli żył w dzisiejszych czasach, pracowałby dla «Vogue’a»”, stwierdził znany aktor Peter Ustinov na widok prac jednego z najwybitniejszych artystów renesansu, malarza o niezrównanym oku do szczegółów, który jak nikt potrafił uchwycić zapierające dech w piersi piękno. Każdy, kto widział Narodziny Wenus w Galerii Uffizi we Florencji, zrozumie, co mam na myśli. Jednak moim zdaniem porównywanie tak wyjątkowych dzieł sztuki i współczesnego magazynu poświęconego modzie to grube nieporozumienie. Uderza mnie to zwłaszcza, gdy widzę wspaniałe ściany willi obwieszone niezliczonymi obrazami, cudowne rzeźby i wyjątkowej urody zabytkowe meble. Ogromne wrażenie robi na mnie pracownia na tyłach budynku — jej fantastyczne okna sięgają od podłogi do sufitu i wychodzą na ogród. Pracownia należała do kochanki właściciela, która tu malowała i projektowała stroje. Luca wspominał, że kobieta hodowała też egzotyczne ptaki, które latały swobodnie, a mnie serce aż trzepocze się w piersi, gdy to sobie wyobrażam. — I co myślisz, Caterina? — pyta, gdy wychodzimy z ostatniej sali. Prowadzi mnie do wyjścia, trzymając rękę na moich plecach. Dotyk jego dłoni sprawia, że przechodzi mnie dreszcz. Wygląda na to, że czas spędzony w tak romantycznym miejscu w towarzystwie uwodzicielskiego Włocha spowodował, że moja krew zaczęła szybciej krążyć. Całe szczęście, że zwiedzanie dobiegło końca i jestem już bezpieczna. Albo tak mi się wydaje. — Mogę się wprowadzić w każdej chwili — żartuję, szybkim krokiem zmierzając w stronę białych namiotów. Muszę znaleźć Rikasha i Niccola. Potrzebuję pomocy. I to już! — Ja też. Powiedz tylko, gdzie masz rzeczy, a zadzwonię po firmę przeprowadzkową — wypala niezbyt subtelnie. — Och, ale ja jestem nieznośna. — Macham lekceważąco ręką. — I rano wolałbyś mi nie wchodzić w drogę. Prawdziwy ze mnie potwór — żartuję, starając się osłabić napięcie, które między nami narasta. Już prawie biegnę w stronę namiotów, byle tylko nie być dłużej
z Lucą sam na sam. Chcę uniknąć tego, co zaraz nastąpi. I właśnie wtedy on łapie mnie za nadgarstek i przyciąga bliżej. — Proszę, pozwól się zaprosić jutro na kolację. Zabiorę cię do mojej ulubionej restauracji, z widokiem na wzgórze Janikulum. Bardzo chciałbym cię lepiej poznać. Och! Nogi się pode mną uginają. Choć marzę, żeby przyjąć zaproszenie, serce i dusza mówią: nie. Po prostu nie mogę tego zrobić. — Luca, to bardzo miłe z twojej strony, ale nie mogę, przepraszam. Ja… Przerywa mi w pół słowa. — Ćśśś. Nic nie mów, rozumiem. Proszę, oto moja wizytówka. Daj znać, gdybyś czegoś potrzebowała. Mam środki i kontakty w całych Włoszech. Jestem do twojej dyspozycji. Mówię poważnie. Nie krępuj się, dobrze, bella? — Całuje mnie w policzek i się odsuwa. Jest nie tylko fascynujący i przystojny, ale w dodatku ma klasę. Już chcę coś powiedzieć, gdy wtem słyszę tubalny głos Rikasha. To znak, że powinnam iść i go odszukać. Chowam wizytówkę do torebki, przepraszam, macham na pożegnanie i porzucam czarującego Włocha razem z zachwycającym krajobrazem dla czerwonego dywanu, cylindrów i cekinów. Kontrast jest uderzający, ale wiem, że postępuję właściwie. Zdyszana wpadam w wejściu na Graziellę. W jasnozielonej sukni haftowanej w maleńkie żółte stokrotki wygląda wprost cudownie. Duży złoty pasek odpowiednio podkreśla jej krągłości, a z twarzy nie schodzi uśmiech. Promienieje z dumy. Jej impreza okazała się sukcesem. — Witaj, Catherine, miło cię znów widzieć. Twoi przyjaciele się niepokoili. Wskazuje na pierwszy rząd, gdzie Rikash gorączkowo do mnie macha. Próbuję się skoncentrować, bo moje myśli wciąż są gdzie indziej. Nadal czuję dłoń Luki na plecach. — Przepraszam za spóźnienie. Ktoś zaproponował, że oprowadzi mnie po posiadłości. Nie mogłam odmówić — tłumaczę się, wciąż zaczerwieniona. Marzę, żeby się odwrócić i sprawdzić, czy Luca nadal tam stoi, ale tego nie robię. Dasz radę, Catherine. Jesteś silna.
— Oczywiście. Rozumiem. Wspaniała, prawda? — Tak, cudowna. Nie dziwię się, że ją wynajęłaś. — Och, wcale nie musiałam. — Uśmiecha się Graziella. — Mogę z niej korzystać bez ograniczeń. — Szczęściara z ciebie — mówię. Nie miałabym nic przeciwko nieograniczonej możliwości korzystania z takiego miejsca. Większość czasu spędzałabym w pracowni nad jakimś arcydziełem, a po południu pluskałabym się w basenie, podczas gdy Luca czytałby albo opalał się na leżaku obok. — Nie martw się, Catherine, pokaz się jeszcze nie zaczął — informuje mnie Graziella, klaszcząc w dłonie i pobrzękując bransoletkami. Ten dźwięk wyrywa mnie z otępienia. — Rikash wspominał, że wybieracie się w tym tygodniu do Toskanii. Ja też tam będę, mam kilka spotkań. Może umówimy się na lunch? Ciekawe, czy Rikash zdradził jej, że mamy zamiar odwiedzić Florentine Designs. Na wszelki wypadek nic nie mówię. Wprawdzie zgodziliśmy się zająć sprawą jej rajstop, ale na razie wolę nie wtajemniczać Grazielli w szczegóły. Nie wiadomo, co znajdziemy. — Tak, oczywiście, z miłą chęcią. Nie wiem jeszcze, jak dokładnie będzie wyglądał nasz pobyt, więc najlepiej, jeśli zadzwonisz, kiedy będziesz już na miejscu. I jeszcze raz dziękuję, że pomogłaś nam zaangażować Niccola. Udało ci się uszczęśliwić uroczą parę. — Wskazuję na moich towarzyszy otoczonych wianuszkiem adoratorów. — Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. Tego wspaniałego młodego człowieka znam od bardzo dawna — mówi z melancholią w głosie, kiwając głową w stronę Niccola. — Poza tym praca z Diorem to prawdziwa przyjemność. — Na pewno to nie ostatni raz. — Perfetto. Baw się dobrze. Odezwę się niebawem. Klepie mnie po plecach i rusza do innych gości. Dochodzę do wniosku, że nasze spotkanie to był naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności. Wreszcie, nie mogąc się dłużej powstrzymać, oglądam się za siebie, żeby sprawdzić, czy Luca wciąż stoi tam, gdzie go zostawiłam. Nie ma po nim śladu, zniknął w tłumie, a mnie przypomina się cytat z Ralpha Walda Emersona: „zyskujemy siłę pokusy, której się
opieramy”. Macham do Rikasha, przeciskam się między kolanami kilkorga widzów i nareszcie docieram do moich przyjaciół, którzy wyglądają jak dzieci czekające na spektakl teatrzyku lalek. — Gdzieś ty się podziewała? — pyta donośnym głosem Rikash. — Przegapiłaś całą pierwszą część. Gościem honorowym był Jean-Paul Gaultier. Niccolo też sprawia wrażenie zdziwionego moją tajemniczą nieobecnością. Chcąc uniknąć dalszych pytań, wyjmuję program z ręki Rikasha. Wcale mnie nie dziwi, że zaproszono Gaultiera. Włoska fascynacja francuską modą sięga początków XX wieku, kiedy to zamożne Włoszki zaczęły szukać inspiracji w Paryżu. Czytałam, że w latach czterdziestych większość włoskich krawców naśladowała styl paryżanek — tutejsze domy mody wysyłały swoich projektantów na paryskie pokazy. Również włoskie czasopisma regularnie publikowały artykuły poświęcone nowinkom z Paryża, zamieszczały nawet fotografie i szkice francuskich kolekcji. Choć z przyjemnością obejrzałabym pierwszą część pokazu, nie żałuję, że ją opuściłam — spacer w towarzystwie eleganckiego Włocha był tego wart. — Przepraszam. Ktoś był tak miły, że zechciał mnie oprowadzić po willi. — Prywatne zwiedzanie? Z kim? — Rikash przygląda mi się uważnie, jak przystało na zaniepokojonego i pełnego najlepszych chęci przyjaciela. Spoglądam na swoje czerwone szpilki i czuję, że moja twarz przybiera ich kolor, a on to widzi. — Oooch, kochanie, mów zaraz. Gdzie on jest? Przystojny? Całowaliście się? — Ćśśś, Rikash, przestań, proszę. Jestem w związku, pamiętasz? — Owszem, jesteś, cukiereczku, ale kiedy kota nie ma, myszy harcują. Waham się, czy mu cokolwiek powiedzieć. Wiem, że rozdmucha całą sprawę do niebotycznych rozmiarów. — Ma na imię Luca i jest architektem. Brał udział w renowacji
willi. To wszystko, przestań. Wie, że kłamię, i uśmiecha się jak Kot z Cheshire. — Luca, mniam. Brzmi pysznie. — Unosi brwi jak zawsze, kiedy mówi o atrakcyjnych mężczyznach. — Przestań być taką cnotką. — Wywraca oczami i delikatnie uderza mnie pięścią w ramię. Opędzam się od niego jak od natrętnego paparazzo. Robi to celowo, chce mnie sprowadzić na złą drogę. To ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebuję, wracam więc do czytania programu. Chcę, żeby dzisiejsze spotkanie z Luką pozostało jednym z tych sekretnych wspomnień, które będę sobie mogła od czasu do czasu przywoływać. Tak jak pociąg do Chrisa, prywatnego detektywa, którego poznałam podczas śledztwa w sprawie podróbek Diora. Takie chwile kobieta trzyma zamknięte w skarbczyku swojej pamięci i sięga po nie, gdy kołysząc się przytulona do swojej najlepszej przyjaciółki, chce się z nią podzielić ekscytującą opowieścią. Czekamy na rozpoczęcie drugiej części imprezy i napięcie w namiocie jest wręcz namacalne. Przypomina mi się pokaz Diora w Szanghaju. Jak widać, atmosfera poprzedzająca rewię mody jest taka sama na całym świecie. A choć wielokrotnie zapraszano mnie na rozmaite pokazy, wciąż na początku czuję to samo podniecenie. Gwałtownie wciągam powietrze, gdy czarna aksamitna kurtyna unosi się wraz z pierwszymi taktami Walca kwiatów Czajkowskiego, a potem zamieram z zachwytu, kiedy urzekające młode nimfy zaczynają przechadzać się po wybiegu w subtelnie haftowanych sukienkach podobnych do tej, którą ma na sobie Graziella. Lekko plisowane szyfonowe spódnice ozdobione są głowami rzymskich cesarzy, a staniki — nadrukami z Panteonem, Koloseum i rzymskimi ruinami. Podziwiam sukienki z czarnej koronki — ukłon w stronę południa Italii — białe ażurowe koszule i dopasowane do nich spódnice. Głowy modelek są przybrane wiankami, a z uszu zwisają im maleńkie złote monety. Większość ma na nogach sandały gladiatorki — takie jak te, które w latach sześćdziesiątych nosiła na Capri Jackie Kennedy. Inne, wysokie i dumne, paradują w zdobionych kwiatami butach na platformie. Wyglądają jak boginie i całe to piękno sprawia, że łzy napływają mi do oczu. Właśnie dlatego uwielbiam swoją pracę.
Czuję się niesamowicie szczęśliwa i wdzięczna, że mogę tu być — i przypominam sobie o Antoinie. To przede wszystkim z jego powodu znalazłam się w Rzymie. Dopadają mnie wyrzuty sumienia i poczucie winy, że spodobał mi się ktoś inny. Choć wciąż jest mi przykro, że mój ukochany wystawił mnie do wiatru, wiem, że nie powinnam była flirtować z innym mężczyzną. Na szczęście szybko zapominam o Luce, bo oto w moją stronę zmierzają modele, a w tle słychać La donna è mobile z Rigoletta Verdiego, jedną z moich ulubionych arii operowych we wspaniałym wykonaniu Luciana Pavarottiego. Łapię Rikasha za rękę, a Niccolo robi w tym czasie zdjęcia wybiegu swoim telefonem. Kręci mi się w głowie i wiem, że tę cudowną chwilę zapamiętam na zawsze. Gdy muzyka osiąga apogeum, wstrzymuję oddech i widzę Lucę. Siedzi po przeciwnej stronie w drugim rzędzie i patrzy na mnie. Jego przenikliwe spojrzenie przeszywa mnie niczym laser. Wytrzymuję je, a moje ciało zaczyna drżeć z pożądania i jestem bliska omdlenia. Przez ułamek sekundy czuję się bezbronna jak łania w sezonie polowań. To za wiele. Muszę stąd wyjść. I to szybko. — Rikash, źle się czuję. Potrzebuję świeżego powietrza — mówię, gdy pokaz dobiega końca i pojawia się projektant. — Wracam do hotelu. Pogadamy jutro. Rikash spogląda na mnie ze zdziwieniem. — Co ci się stało, kotku? Chcesz, żebym pojechał z tobą? — Nie, nie, nic mi nie będzie. Zostań i baw się dobrze. — Jesteś pewna? — Patrzy mi w oczy i kładzie rękę na czole. — Zdaje się, że masz gorączkę. Chętnie bym mu coś na ten temat powiedziała, ale zamiast tego wstaję i uciekam z namiotu. Jak można się było spodziewać, Luca stoi na zewnątrz. — Caterina, zaczekaj! Muszę ci coś powiedzieć. — Nie, nie mogę — mówię, choć marzę, żeby rzucić się na przystojnego architekta i zerwać z niego ubranie. — Mam twoją wizytówkę. Zadzwonię, obiecuję. Muszę lecieć! Biegnę do pierwszej lepszej taksówki, wskakuję na tylne siedzenie i zamykam szybko drzwiczki, jakbym chciała obronić się przed własnym pożądaniem. A gdy samochód uwozi mnie w parną rzymską noc,
wachluję się programem, choć to w żaden sposób nie studzi mojego pragnienia. Przypomina mi się scena ze Słodkiego życia, w której Anita Ekberg pluszcze się w fontannie di Trevi ubrana w obcisłą czarną suknię. Oto jedyna rzecz, która mogłaby mnie teraz ochłodzić.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Według Szekspira „Inną jest rzeczą pokus być przedmiotem, a inną rzeczą pokusom tym ulec”1. Jednak choć nie poddałam się czarowi Luki, następnego dnia rano budzę się z kacem, i to bynajmniej nie z powodu alkoholu. Krew w moich żyłach wciąż pulsuje od żądzy. Pół nocy nie zmrużyłam oka i czuję się zmęczona. Całe szczęście, że nie uległam impulsowi, tylko kierowałam się rozumem. Nie po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że miłość i pożądanie nie zawsze idą w parze. Bo choć kocham Antoine’a i bardzo mi na nim zależy, wczoraj wieczorem to inny mężczyzna wzbudził we mnie pożądanie. Czy to jakoś umniejsza moją miłość do Antoine’a? Nie sądzę. Według Benoîte Groult, znanej francuskiej feministki, to, że inni pociągają nas nawet wtedy, gdy jesteśmy w monogamicznym związku, jest po prostu częścią życia. Zdaje się, że poprzedniego wieczoru poczułam, co to znaczy żyć pełnią życia. Zastanawiam się, czy to, że Antoine nie pojawił się na lotnisku, ma coś wspólnego z moim zainteresowaniem Lucą. Czyżbym nieświadomie szukała zemsty w ramionach innego mężczyzny? Niewykluczone. Próbowałam przekonać samą siebie, że rozumiem Antoine’a i wiem, co to znaczy odwołać wyjazd z powodu pracy, ale w głębi duszy wciąż żywię do niego urazę, zwłaszcza że większość czasu spędzam w towarzystwie dwóch turkaweczek, które nie potrafią utrzymać rąk z dala od siebie. Zwlekam się z łóżka, narzucam hotelowy szlafrok i wyciągam telefon. Kolejny SMS od Antoine’a: Dzień dobry, Catou. Dobrze spałaś? Tak bym chciał być z Tobą w Rzymie. Żałuję, że się nie udało. Jak tylko zamknę tę sprawę, będziemy mogli wyjechać gdzieś we dwoje. Daj znać, kiedy wracasz. Chciałbym odebrać Cię z lotniska. Tęsknię, kocham i ściskam mocno. A. Wiadomość od Antoine’a sprowadza mnie z powrotem na ziemię.
Zamiast odpisywać, postanawiam zrobić sobie zdjęcie, jak wyleguję się na królewskim łożu w seksownej koszulce nocnej. Włochy i gorący Włoch wprawiły mnie we frywolny nastrój, pozwalam więc, by do głosu doszła moja wewnętrzna Sophia Loren. Włoska gwiazda w filmie Wczoraj, dziś, jutro z 1963 roku zagrała słynną scenę striptizu w hotelowym pokoju przed Marcellem Mastroiannim i wiele lat później powtórzyła ją w filmie Prêt-à-Porter (1994). Pytanie, komu jeszcze powinnam wysłać to zdjęcie? Rikash pewnie namawiałby mnie, żebym je pokazała Luce, jednak odsuwam od siebie tę myśl, przynajmniej na razie. Odkładam telefon i wskakuję pod prysznic. Umieram z tęsknoty za ciastkiem i mocną włoską kawą. Wkładam letnią bawełnianą sukienkę w kwiaty, baleriny, fedorę i pędem wybiegam z pokoju. Gdy docieram do Caffè Propaganda przy via Claudia, z ulgą stwierdzam, że wciąż jest tu cicho. Całe szczęście, że mogę w spokoju wypić pierwszą kawę, przejrzeć lokalną prasę i pomyśleć, zanim zjawi się tłum. Przyglądam się miejscu, które wybrałam, kierując się przewodnikiem Rikasha. To popularny, elegancki lokal, modny, ale bez przesady. Pod ścianami stoją ogromne ławy obite karmelową skórą, na każdym stoliku nieduży wazonik z białym tulipanem, podłogę wyłożono białymi i czarnymi płytkami, jest też półokrągły mahoniowy bar, a z sufitu zwisają kryształowe żyrandole. Biorę „Corriere della Sera”, popularny włoski dziennik, zamawiam espresso i siadam przy barze. A gdy po chwili słyszę Alaina Delona i Dalidę śpiewających Paroles, paroles, nie potrafię się powstrzymać od śmiechu. To francuska wersja włoskiej piosenki, rozmowy dwojga kochanków, w której narzekania kobiety przeplatają się z kwiecistymi frazesami mężczyzny. Ona drwi z jego pustych słów i mówi mu, żeby znalazł sobie inny obiekt do karmienia pochlebstwami. Ten bardzo popularny kawałek przypomina mi rodziców, którzy uwielbiali przy nim tańczyć, ale przede wszystkim wczorajszy wieczór i fakt, że sama omal nie uległam gładkim słówkom. Gdy sąsiad siedzący po mojej lewej komplementuje moją sukienkę i kolor oczu, dociera do mnie, że oto jestem ofiarą narodowej rozrywki
Włochów: flirtu przez wielkie F. Potrząsam głową i wybucham śmiechem, rozbawiona własną naivité, podczas gdy kelner włącza imponujący ekspres do kawy. Urządzenie ma równie ciekawy design jak niektóre ze strojów na wczorajszym pokazie. Postanawiam zrobić zdjęcie swojego espresso i wysłać je Rikashowi razem z SMS-em. W ten sposób będzie wiedział, że wyszłam z hotelu i nic mi nie jest. Przepraszam asystenta, że porzuciłam go wczoraj, głupio się z tym czuję. Gdyby wiedział, dlaczego tak nagle zniknęłam, na pewno by mnie zbeształ. Romansowanie to jego druga natura, coś jak oddychanie — nigdy nie opuściłby imprezy z takiego powodu. Au contraire, przeciwnie. Wytworny starszy dżentelmen po mojej prawej wsypuje górę cukru do swojej filiżanki, spoglądając na mnie z niechęcią. Pewnie nie przepada za nowoczesnymi formami komunikacji. Pod jego czujnym wzrokiem szybko odkładam komórkę i oddycham z ulgą, gdy pojawia się sałatka caprese. Wciąż nie mam dość grzesznych przyjemności, jakie oferuje ten kraj. W każdym razie kulinarnych. Sięgam po pieczywo, gdy sąsiad stuka mnie w ramię. — Jesteś tu na wakacjach, bella? Wzruszam ramionami. — W pewnym sensie. To miał być romantyczny wypad, ale mój chłopak w ostatniej chwili się wymówił. Z powodu pracy. Da pan wiarę? — Macham na kelnera, żeby dolał mi kawy. Sąsiad spogląda na mnie z niedowierzaniem, jakbym mu właśnie powiedziała, że wolę frytki od makaronu. — W życiu! Oh mio Dio! — Podkreśla swoje słowa teatralną gestykulacją. — No właśnie, trudno uwierzyć, prawda? Jego reakcja potwierdza to, co nie dawało mi spać przez pół nocy. Żaden gorącokrwisty Włoch nie upadłby tak nisko. A już zwłaszcza Luca. Smutne, że być może zainwestowałam w związek z nieodpowiednim mężczyzną. Wzdycham. — Co jest nie tak z tym facetem? Powinna sobie pani znaleźć jakiegoś rzymianina — dodaje, wskazując na siebie z szerokim uśmiechem.
Zamiast żachnąć się na tę bezpośredniość, kiwam głową i sama zaczynam się śmiać. W głębi duszy podejrzewam, że może mieć rację. — Niewykluczone, że to dobry pomysł, amico mio. — Klepię go żartobliwie po ramieniu. — Jak się pan nazywa? — Pietro. A pani? — Catherine Lambert. Miło mi cię poznać, Pietro. — Może wybierzesz się ze mną do kina, Catherine? — Przykro mi, ale mam ważne spotkanie. — Spoglądam na zegarek i proszę kelnera o rachunek. — Tak? A z kim? — pyta rozbawiony. — Zgadnij. Podpowiem ci: to elegancki przedmiot wykonany z mięciutkiej włoskiej skórki. Zwykle nosi się go na nogach, ale nie zawsze bywa wygodny. Jest zaliczany do najwspanialszych dzieł sztuki na świecie. — Ach! — Mój sąsiad wybucha śmiechem. — No jasne, scarpa. W takim razie jestem bez szans. — Rozkłada ręce w geście poddania. — Tego jednego spotkania nie mogę odwołać. Potrząsam głową i wychodzę z kawiarni najedzona i zadowolona. Cieszę się na myśl o tym, co mnie czeka. Doszłam do wniosku, że moja podróż do Włoch ma kilka celów: przede wszystkim muszę się upewnić, że nie istnieją żadne powiązania między Diorem a nieuczciwymi producentami dodatków. Ale żeby to zrobić, muszę najpierw znaleźć najlepszych włoskich szewców i przetestować ich wyroby. Christian Dior powiedział kiedyś, że prawdziwie elegancką kobietę można poznać po tym, co ma na nogach, a ja biorę sobie jego uwagę do serca. Oto mój drugi cel. A mali estremi, estremi rimedi (Desperacka sytuacja wymaga drastycznych środków). William Szekspir, Miarka za miarkę, tłum. L. Ulrich. [wróć]
ROZDZIAŁ CZTERNASTY „Wciąż stąpam twardo po ziemi, tylko że teraz mam lepsze buty”, odparła Oprah Winfrey zapytana o swój sukces. Jestem jej wielką fanką, a w dodatku ta odpowiedź wyjątkowo do mnie przemawia. Przez całe życie, a już zwłaszcza po skończeniu studiów prawniczych, zakup butów był sekretną przyjemnością, na jaką pozwalałam sobie z okazji ważnych osiągnięć: gdy przeniosłam się do Nowego Jorku, zdałam egzamin do nowojorskiej palestry, zakończyłam dużą sprawę czy wreszcie dostałam wymarzoną pracę u Diora. Moje upodobanie do dobrej jakości, mistrzowskiego wykonania i ciekawego wzornictwa rosło wraz z siłą nabywczą, ale muszę przyznać, że wciąż lubię różne style i buty właściwie w każdej cenie. Nie trzeba dodawać, że moja kolekcja jest dość pokaźna, co zresztą zaowocowało spięciem z Antoine’em, kiedy wprowadzałam się do jego paryskiego mieszkania. Właśnie dlatego wolę kupować buty sama. Dzięki przewodnikowi Rikasha wybieram się do butiku di San Giacomo, który znajduje się tuż za rogiem piazza Navona. Tym, co poza znakomitej jakości wyrobami pończoszniczymi ma decydujące znaczenie dla włoskiego stylu, są oczywiście buty. Widać to od razu, gdy tylko wyląduje się w Rzymie. Wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci, mają fantastyczne buty. Nic więc dziwnego, że najwybitniejsi wytwórcy obuwia pochodzą właśnie z Włoch: Salvatore Ferragamo, René Caovilla, Giuseppe Zanotti, Bruno Magli, Geox, Alberto Fermani, Silvano Lattanzi — tę listę można by ciągnąć w nieskończoność. A jeśli uznamy szewstwo za dziedzinę sztuki, di San Giacomo wynosi ją na prawdziwe wyżyny — robione na zamówienie klienta sandały, misternie zdobione subtelnymi klejnocikami, nie pozostawią żadnej kobiety obojętną. Przez chwilę stoję przed wystawą i pożeram wzrokiem gotowe modele, aż w końcu wchodzę do niedużego salonu, w którym cicho gra muzyka klasyczna. Jak lis w kurniku rzucam się na różne wzory i podziwiam klejnociki dopasowane do koralików. Pomysł jest bardzo oryginalny, a rezultat — zjawiskowy. Chętnie wypchałabym całą walizkę sandałkami we wszystkich kolorach, ale zważywszy na zakupową kartotekę, odbiłoby się to na moim związku równie fatalnie
jak zainteresowanie gorącym Włochem. Uważnie oglądam każdą parę i stwierdzam, że ani na podeszwie, ani na wierzchu buta nie widać śladu sztucznych tworzyw. Przesuwam palcem wzdłuż boku — skórka jest delikatna jak u niemowlęcia. Sandały stanowią ucieleśnienie słowa perfezione: to dzieło sztuki stworzone z precyzją i dbałością o szczegóły porównywalną z dziełami Michała Anioła. Widać, że zrobiono je z miłością i troską, by idealnie pasowały na stopę klientki. To nie produkt uboczny drogiej i efekciarskiej kampanii reklamowej. Te buty mają swoją niepowtarzalną historię, a ja czuję skurcz żołądka na myśl o wszystkich tanich, syntetycznych modelach, które kupiłam w swoim życiu. Podziwiając boskie rękodzieło, przyrzekam sobie unikać równie bezmyślnych zakupów w przyszłości. Gdy tylko spoglądam dłużej na jedną z par, pojawia się uśmiechnięta sprzedawczyni. Ma na sobie prostą białą lnianą koszulę, niebieskie dżinsy i zabójcze czerwone sandały z subtelną ozdobą — konikami morskimi u góry. — Buon giorno. W czym mogę pomóc? — Hm, chciałabym te — mówię, pokazując parę brązowych bucików na płaskim obcasie. — Oczywiście. — Uśmiecha się promiennie. — Znakomity wybór, signorina. Uderza mnie, że to kolejna istotna różnica między zakupami w sieciówkach a u miejscowych wytwórców: miła, serdeczna i kompetentna obsługa. — Państwa sandały są boskie. — Grazie mille. To rodzinny interes, prowadzimy go od dziesięcioleci. Jesteśmy bardzo dumni z naszych butów. Te słowa sprawiają, że przypomina mi się, co Frédéric pisał na temat marki „Made in Italy”, na którą pracowały pokolenia szewców, kupców i projektantów. Serce mi się kraje, gdy widzę, że utalentowani rękodzielnicy muszą konkurować z byle jakimi produktami, a co gorsza, także z podróbkami. Sprzedawczyni wraca, niosąc podeszwy w różnych rozmiarach, by dopasować je do stopy, i oferuje mi cztery możliwości: buty płaskie, lekko podniesione, na koturnie i wreszcie na niewielkim obcasie
w kształcie kieliszka. Wybieram tradycyjne płaskie. Kolejny etap całego procesu sprawia, że aż piszczę z radości: czas wybrać dodatki, które po dopasowaniu rzemyków trzymających stopę ozdobią wierzch buta. Przypomina mi się Roger Vivier, pierwszy projektant obuwia związany z domem mody Diora, który robił na zamówienie buty dla europejskiej arystokracji. Świadomość, że ja też będę miała parę sandałków wykonanych specjalnie dla mnie, sprawia, że czuję się jak królowa. Czekając, aż rzemyki zostaną przytwierdzone do podeszwy, sprawdzam wiadomości i przewracam oczami, widząc kolejną od Antoine’a: Bonjour ma chérie, jak się masz? Wiesz już coś na temat swojego spotkania? Znasz szczegóły? Bardzo chciałbym wiedzieć, co i jak. Tęsknię ogromnie. A. O co mu chodzi? Naprawdę aż tak się martwi czy po prostu zżera go nuda? Zresztą wszystko jedno, postanawiam mu odpowiedzieć. W końcu to ja jestem w Rzymie, opycham się pysznościami i właśnie kupuję sobie buty, a on siedzi w biurze. Bonjour A. Tak, wiem. Spotkanie ma się odbyć jutro w siedzibie producenta rajstop w Prato. Będę musiała zostać we Włoszech jeszcze cztery dni. Dam ci znać. Całuję Cat Gdy tylko wybieram „Wyślij”, dostaję wiadomość od Rikasha. Dołączył do niej zdjęcie, na którym razem z Niccolem siedzi na brzegu ogromnego parującego basenu z ręcznikiem wokół smukłej talii. Nagłówek wiadomości: „Czystość to jedna z największych cnót”. Najwyraźniej wybrali się do jakiegoś ośrodka odnowy biologicznej — w przewodniku Rikasha pełno było podkreśleń na stronach
poświęconych siarkowym termom w pobliżu Rzymu. Przybytki takie jak Terme dei Papi czy Saturnia Falls znajdują się godzinę jazdy od miasta i należą do popularnych miejsc weekendowych wypadów. Uśmiecham się, wyobrażając sobie, jak obaj niczym starożytni Rzymianie wylegują się zawinięci w białe ręczniki, pozwalając, by zajęto się nimi od stóp do głów. Przychodzi mi na myśl, że mój przyjaciel jest dużo bardziej spontaniczny w miłości niż ja. Może jednak powinnam się postarać? Po kilku minutach sprzedawczyni wraca, niosąc boskie dzieło. Sandały są olśniewające. Jak każde wspaniałe dzieło sztuki powinny znaleźć się w szklanej gablotce, a nie na moich stopach. Zakładam je jednak i dumna paraduję przed lustrami, wyobrażając sobie, że jestem włoską gwiazdą filmową. Jestem pewna, że Julietta, moja pokrewna dusza, byłaby nimi zachwycona. Sprzedawczyni kiwa głową z podziwem, a ja wzdycham. Pasują tak idealnie, że chyba samo niebo maczało w tym palce. Postanawiam już ich nie zdejmować. Z rozkoszą zostanę chodzącą reklamą niezrównanego włoskiego rękodzieła. Następny punkt programu? Coś dla umysłu. Ruszam w stronę piazza Sant’Agostino, zaledwie kilka przecznic dalej, żeby odwiedzić zachwycające miejsce — Biblioteca Angelica. Założona w 1604 roku przez augustianina biskupa Angela Roccę po raz pierwszy została otwarta dla publiczności w roku 1609. Dziś znajdują się tu olbrzymie zbiory: dwieście tysięcy manuskryptów, między innymi dzieła historyczne, biblie, księgi łacińskie, greckie i orientalne, a oprócz tego włoska literatura od XV do XVIII wieku. To jedna z najpiękniejszych bibliotek, jakie kiedykolwiek widziałam. Wyciągam szyję i przyglądam się łukowatemu sklepieniu, stojącym wzdłuż ścian drewnianym regałom, które sięgają niemal do sufitu. Można tu znaleźć prawdziwe skarby, takie jak De oratore Cycerona, jedną z najstarszych znanych kopii Boskiej komedii Dantego czy dzieła Petrarki i Boccaccia. Wspaniała architektura przypomina mi o Luce. Tęsknię za jego spokojem, wytwornością i wiedzą. Mój ojciec zachwycał się tym miejscem, gdy byłam dzieckiem. Uwielbiał zaglądać do publicznych bibliotek, kiedy gdzieś wyjeżdżał. Zdaje się, że odziedziczyłam po nim tę skłonność. Ja też kocham zapach starych książek.
Siadam na chwilę w środkowej sali i przyglądam się ludziom — młodym i starym — którzy odwiedzają ten dostojny przybytek. Myślę o ojcu i o tym, jak bardzo chciałabym, żeby żył. Moglibyśmy przyjść tu razem, żeby napawać się spokojem, którym emanują stare mury, i porozmyślać o życiu. Ciekawe, jak przyjąłby zachowanie Antoine’a. Podejrzewam, że nie byłby zbyt surowy. Pracował na Wall Street i sam często w ostatniej chwili odwoływał rodzinne wyjazdy. Wreszcie zanim wrócę do hotelu i zajmę się przygotowaniami do jutrzejszej podróży, czeka mnie jeszcze jedno miejsce: gelateria. Docieram na uroczą brukowaną uliczkę nieopodal piazza Navona, gdzie ogromny drewniany rożek z lodami wskazuje drogę do jednej z najsłynniejszych rzymskich lodziarni: Gelateria del Teatro. Słyszałam, że w tym zakładzie, który znajduje się przy zamkniętej dla samochodów via dei Coronari, można dostać jedne z najlepszych lodów w mieście. To gelateria artigianale, lodziarnia, w której lody są wytwarzane na miejscu ze starannie dobranych składników — między innymi migdałów z Bari czy pistacji z Sycylii. Można tu kupić lody o smaku pomarańczy sycylijskiej, ciasta cytrynowego z bazylią, fenkułu, karmelizowanych migdałów, tiramisu, a także — aż ślinka mi cieknie na samą myśl — karmelowo-gruszkowe i ricottowo-figowo-migdałowe. — O matko! Nie wiem, co wybrać — wyrywa mi się i zaraz pięciu młodych Włochów wyrasta jak spod ziemi, żeby pomóc damie w nieszczęściu. Pierwszy odzywa się wysoki, wysportowany, z długimi kręconymi włosami i ciemnobrązowymi oczami. Jest tak przystojny, że omal nie wpadam do chłodni. — Czym mogę służyć? Na co miałaby pani ochotę? — A co by pan polecał? — pytam, stając na czubkach palców. — Dla pani? Coś pikantnego. Może czekolada z chilli — mówi i daje mi odrobinę do spróbowania, opierając się na ladzie. Moja twarz przybiera kolor ostrej papryczki. — Mm, pycha. — Tak samo jak to ciacho, które mam przed sobą. — Jak panu na imię? — Raffaele. — Uśmiecha się szeroko. — Dziękuję, Raffaele, to jest delizioso.
Puszczam do niego oko i wybucham śmiechem. Pocieszam się, że w Rzymie nie sposób uniknąć flirtowania. To po prostu element lokalnego kolorytu. Decyduję się na sycylijską pomarańczę i gdy tylko kosztuję odrobinę, czuję niebywałą rozkosz. Mam wrażenie, jakbym lizała prawdziwe owoce. Szczęśliwa, syta i zaspokojona wracam do hotelu, ciesząc się, że po tak wyczerpującej nocy będę mogła położyć się wcześniej. Tylko najpierw zadzwonię do Rikasha, żeby przygotować się na spotkanie z szefem Florentine Designs. Tymczasem zupełnie niespodziewanie w holu natykam się na Lukę, który siedzi na jednej z niskich nowoczesnych sof i wpatruje się w swoją komórkę. W ciemnych dżinsach i granatowej marynarce wygląda bardzo elegancko, a zsunięte na czubek głowy ciemnoniebieskie lustrzanki wprowadzają nieco luzu do jego wizerunku. Jakim cudem mnie znalazł? A co ważniejsze, czy uda mi się znów oprzeć jego urokowi? Serce wali mi jak oszalałe, kolana się pode mną uginają, a krew buzuje w żyłach. W pierwszej chwili mam ochotę uciec, ale ponieważ stoję jak sparaliżowana przy wejściu, Luca ma dość czasu, żeby podnieść głowę i mnie dostrzec. Macham nieśmiało, gdy do mnie podchodzi. — Caterina! Nie chciałbym być natrętny, ale zostawiłaś to wczoraj na imprezie. — Wręcza mi okulary Julietty. — Dostałem je od ochroniarza po twoim wyjściu. Zawstydzona oblewam się rumieńcem. Jak mogłam do tego dopuścić? Teraz przypominam sobie, że je wyjęłam, kiedy szukałam komórki. Tak się spieszyłam, żeby uciec od Luki, że zapomniałam o najważniejszej rzeczy. — Ale wstyd. Należały do przyjaciółki. — Potrząsam głową i besztam się w duchu: jak mogłam być tak nieostrożna?! Przecież to cenna pamiątka! Musiałam mieć zaćmienie. Luca stoi przede mną w całej swej krasie i potwierdza to podejrzenie po tysiąckroć. — Ogromnie ci dziękuję. — Nie ma sprawy, bella. Tak mi się wydawało, że są cenne.
Znałem pewną zamożną damę, która miała takie same. Nigdy nie spuszczała ich z oka. — Naprawdę? — Wygląda na to, że nie tylko ja uległam ich magii. — A skoro już tu jestem, może skoczymy na drinka? — mówi, wskazując na drzwi obrotowe. — Hm — waham się. Chciałabym się zgodzić, ale cała aż drżę w środku i moje sumienie mówi: nie. Zanim jednak w ogóle zdążę odpowiedzieć, Luca otacza mnie ramieniem, wyprowadza na tętniącą życiem ulicę i przywołuje taksówkę. Nie protestuję, tylko pozwalam sobą kierować, zrzucając całą winę na Juliettę. Może w ten sposób próbuje mi coś powiedzieć? A jeśli tak, to kim jestem, żeby się jej sprzeciwiać? Ciò che Dio vuole, Io voglio (Niech się dzieje wola nieba).
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY To tyle, jeśli chodzi o siłę woli. Po kilku minutach siedzę obok Luki na tylnym siedzeniu taksówki. — Caterina, jeśli pozwolisz, chciałbym ci pokazać najgłębiej skrywany architektoniczny sekret Rzymu. — Uśmiecha się, w policzkach robią mu się dołeczki, a ja aż się rozpływam. Dziś mogę przyjrzeć się Luce z bliska. Ma dwudniowy zarost, przez co wygląda jeszcze bardziej pociągająco niż wczoraj — jeśli to w ogóle możliwe. Ach! Próbuję zmusić się do myślenia o czymś innym — odwracam się do okna i otwieram je szeroko, żeby wpuścić nieco powietrza. Na zewnątrz robi się upalnie. — Przepraszam, że wczoraj tak uciekłam. Kiepsko się poczułam — kłamię. Zresztą cokolwiek, n’importe quoi! Po prostu dałam się zauroczyć. — Nic się nie stało. Rozumiem. Mam nadzieję, że dziś jest już lepiej? — pyta, zaglądając mi w oczy. Ależ skąd! Mam ochotę wyznać, że mój stan pogarsza się z minuty na minutę, ale tylko kiwam głową w milczeniu. — Nie wiem, czy wiesz, że Francuzi zawsze byli bardzo widoczni w Rzymie. Wasza ambasada w Palazzo Farnese uchodzi za jedną z najciekawszych placówek na świecie — mówi. Chętnie bym odparła, że to nie jedyny interesujący obiekt w okolicy, ale gryzę się w język. — Z kolei w Villa Medici mieści się Akademia Francuska. Od siedemnastego wieku rezydują tam zdobywcy Prix de Rome, którym przyznaje się stypendia, by mogli doskonalić się w swej sztuce. Gościli tu między innymi Debussy, Berlioz i Bizet. Równie ważnym ośrodkiem francuskiej kultury, w tym również muzyki, było Francuskie Centrum Kultury przy piazza di Campitelli. Dziś jest częścią Uniwersytetu Rzymskiego — kończy, opuszczając okulary na nos, a ja przygryzam wargę. Po około dwudziestu minutach Luca każe kierowcy się zatrzymać. Jesteśmy wysoko na wzgórzu — widzę tabliczkę z napisem: via di Santa Sabina. Uliczka wychodzi na cichy plac okolony wysokim murem, który
wieńczą klasycystyczne obeliski i wojskowe insygnia. Wysiadamy z taksówki i Luca idzie w stronę ogromnych drewnianych drzwi. Uśmiecha się i wskazuje na ozdobną dziurkę od klucza. — Proszę, ty pierwsza. Niepewna, czego mogę się spodziewać, przykładam oko do otworu. Widok jest bajkowy i sprawia, że moje serce zaczyna śpiewać. Jak w kalejdoskopie widzę kopułę Bazyliki Świętego Piotra w obramowaniu starannie przyciętych krzewów na pierwszym planie. Wygląda to tak, jakby majestatyczna kopuła znajdowała się na końcu ścieżki w ogrodzie tuż za drzwiami. — Wspaniałe! — Znów zachwycam się jak dziecko. Lucę wyraźnie cieszy moja reakcja. Podchodzi bliżej i spogląda przez dziurkę pewnie po raz setny. — Gdzie jesteśmy? — pytam, rozglądając się dokoła. — Na Awentynie. Pierwotnie znajdował się tu ufortyfikowany zamek, który należał do Alberyka II, władcy Rzymu. Potem budynek przekształcono w klasztor benedyktynów. W dwunastym wieku przeszedł w ręce templariuszy, słynnego zakonu rycerskiego. Prostuje się i otacza mnie ramieniem. Stoję na szczycie wzgórza z miastem u mych stóp i czuję echo minionych czasów. Kolana się pode mną uginają, a serce bije mocno. — To, co dziś tu widać, jest dziełem słynnego architekta Giovanniego Battisty Piranesiego, który odrestaurował budynek w drugiej połowie osiemnastego wieku — informuje z dumą Luca. — Ta elegancka budowla to kościół Santa Maria del Priorato. Jej ornamentyka przywołuje wyobrażenie morza i statków. To dlatego, że Awentyn tradycyjnie porównywano do statku. Luca wskazuje na szczyt budynku, a ja czuję zapach jego oszałamiającej wody kolońskiej. Próbuję skupić się na tym, co mówi, ale przychodzi mi to z trudem. Mój mózg zamienił się w gelato. Postanawiam jednak zdobyć się na wysiłek. — Czy ten widok został zaprojektowany specjalnie, czy to raczej wynik szczęśliwego zbiegu okoliczności? — pytam, gdy za nami ustawia się kolejka turystów chcących zajrzeć przez dziurkę. — Bardzo dobre pytanie, Caterina. Nikt tego nie wie na pewno
— mówi, otwierając drzwiczki taksówki. Wsiadamy z dwóch stron i nagle znajdujemy się tuż obok siebie. Patrzymy sobie w oczy, a on ujmuje mnie pod brodę i choć wcale tego nie chcę, całuje delikatnie w usta, sprawiając, że przez moje ciało przebiega prąd. Czas nagle staje w miejscu, tak samo jak moje serce. Pół nocy wyobrażałam sobie, że Luca mnie całuje, i oto teraz robi to naprawdę. Próbuję zebrać całą siłę woli, żeby się oderwać, ale czuję przy tym niemal fizyczny ból. Moje ciało jest złaknione jego objęć. W głowie słyszę Billie Holiday śpiewającą I’m Fool to Want You. Tak, głupio robię, że cię pragnę. Dręczona poczuciem winy ściskam torebkę, próbując stawić opór. — Przepraszam, Luca, nie mogę — udaje mi się wykrztusić. — Muszę wracać do hotelu. Czeka na mnie kolega… — kłamię jak z nut. Chciałabym w sprawach sercowych być beztroska jak Rikash, rzecz jednak w tym, że jestem una ragazza fuori moda, staroświecka. — W porządku — odpowiada ze spokojem. Mówi kierowcy, dokąd jechać, delikatnie kładąc dłoń na moim łokciu. Z rozkoszą wtuliłabym się w jego ramię i pozwoliła obwieźć się po Rzymie. Tak bym chciała móc razem z nim przez kolejnych dwanaście godzin podziwiać architektoniczne uroki miasta. Ale nie mogę. Za bardzo zależy mi na Antoinie i na naszym związku, żeby to wszystko zaprzepaścić przez namiętny włoski romans. Gdy docieramy do hotelu, całuję Lucę w policzek, dziękuję mu za wycieczkę i macham na pożegnanie. A potem odchodzę, nie oglądając się za siebie. Zdenerwowana jadę windą, ręką przykrywając usta, na których wciąż czuję dotyk jego warg. Staram się przekonać samą siebie, że podjęłam dobrą decyzję. Niestety, to nie działa, bo gdy tylko wchodzę do pokoju, znajduję śliczne niebieskie pudełko z cudownym jedwabnym szalem. Do prezentu dołączony jest bilecik — niepotrzebnie, bo i tak wiem od kogo: Tesoro mio (Mój skarbie) — Caterina — Mi mancano i tuoi occhi (Tęsknię za Twymi oczami). Mam nadzieję, że się niedługo spotkamy.
Z wyrazami przyjaźni Luca. Merde, czyżby ten człowiek był chodzącym ideałem? Znów czuję motylki w brzuchu. Ostrożnie wyjmuję szal z pudełka i jego piękno aż odbiera mi mowę. To wzorzyste arcydzieło — paisley w odcieniach głębokiego różu i fioletu — pochodzi z włoskiego domu mody Etro, którego znakiem rozpoznawczym są luksusowe tkaniny. Przypomina cacko, które wypatrzyłam w sklepie Stephanii. Zdaje się, że Luca czyta we mnie jak w otwartej książce. Fakt, że jest troskliwy i ma tak dobry gust, nie ułatwia mi sprawy. Okręcam szal wokół szyi i próbuję skoncentrować się na jutrzejszym spotkaniu w siedzibie Florentine Designs. Wyślę Luce podziękowania, kiedy będę już w Prato, a teraz zmuszam się, żeby dopiąć sprawę podróży na ostatni guzik — piszę do Rikasha, chcąc potwierdzić jutrzejsze spotkanie, i zamawiam na rano budzenie, żebym zdążyła się spakować. Zanim jednak położę się spać, chowam komputer i notatniki do walizki, wieszam na drzwiczkach szafy nową czerwoną sukienkę i zakładam na czubek głowy szczęśliwe okulary Julietty. Owinięta w nowy szal postanawiam obejrzeć stary włoski film w telewizji. A potem zamierzam zapaść w głęboki sen i śnić o ponętnych Włochach, lodach z czerwonej sycylijskiej pomarańczy, zakurzonych bibliotekach, Claudii Cardinale i Luchinie Viscontim. I tak właśnie robię, choć wcześniej wywieszam na drzwiach tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać”, wkładam zatyczki do uszu i nie włączam telefonu. Nie sprawdzam dziesiątków nieodebranych połączeń i SMS-ów od Antoine’a, który rozpaczliwie prosi, żebym do niego oddzwoniła. I gdzieś z głębin snów mruczę tylko: Domani è un altro giorno (Jutro jest nowy dzień). Buonanotte.
ROZDZIAŁ SZESNASTY — Kochanie, nie uwierzysz, ale wreszcie na tej makaronowej pustyni udało mi się znaleźć zielony sok i sałatkę owocową. W cudownym miejscu o nazwie Ginger — mówi Rikash, wręczając mi ogromny kubek, gdy następnego dnia rano spotykamy się w hotelowym holu. Sam trzyma w dłoni drugi, wypełniony po brzegi zieloną miksturą. W jasnoniebieskiej lnianej marynarce z kolorową poszetką we wzór paisley, koszuli w różowo-błękitne paski, jasnobeżowych spodniach i klasycznym trenczu wygląda bardzo elegancko. Z powodzeniem mógłby się znaleźć na okładce „GQ Italia”. Ma podkrążone oczy, co oznacza, że pewnie przebalował kolejną noc. — Dziękuję — mówię z wdzięcznością, próbując żonglować sokiem w jednej i walizką w drugiej dłoni. Mam nadzieję, że zielona mikstura pomoże mi wyleczyć kaca nieco innego rodzaju. Mimo protestów Niccola Rikash stanął po mojej stronie i postanowiliśmy pojechać do Prato pociągiem. Znając niecierpliwość swojego przyjaciela, powiedziałam, że szybką koleją dotrzemy na miejsce w ciągu półtorej godziny, i to przesądziło sprawę. Niccolo z kolei stwierdził, że przyjedzie później, bo ma jakieś spotkania w związku z pracą. Bardzo mi to odpowiada. Cieszę się, że nie będę musiała spędzać poranka w towarzystwie obściskujących się gołąbeczków. Rikash lustruje mnie z góry do dołu i rzuca mi osobliwe spojrzenie. Fakt, że mam na sobie czerwoną sukienkę z krynoliną, vintage’owy kapelusz i okulary Schiaparelli, wyraźnie zbija go z tropu. — Co to za dziwaczny strój? Wyglądasz jak Julia Roberts z Ocean’s Twelve. I skąd to wytrzasnęłaś? — Wskazuje na moją fedorę. Wzdycham. Nie o taki efekt mi chodziło. Chętnie wyjaśniłabym mu, że w porównaniu ze słynnym kapeluszem Elsy Schiaparelli, który kształtem przypominał but, fedora to naprawdę mały pikuś, ale wiem, że surrealizm do niego nie przemawia. Po prostu jest na niego głuchy. — Znalazłam na mieście — mówię, ucinając dyskusję. Po wyrazie mojej twarzy widzi, że nie jestem w nastroju, żeby tłumaczyć się ze swojej ekscentryczności, a ja postanawiam posłuchać
mądrej rady francuskiej pisarki Madame de Girardin: „Jest tylko jeden sposób, by nosić piękną suknię: trzeba zapomnieć, że się ją ma na sobie”. — Musimy się pospieszyć, pociąg odjeżdża punktualnie o ósmej trzydzieści. Jeśli nie zdążymy, będziemy musieli pojechać zwykłym, a wtedy podróż zajmie nam cztery godziny. I spóźnimy się na spotkanie. — Dobra, daj mi to. Wyjmuje mi sok z rąk, jakby to była najcenniejsza rzecz na świecie, i rusza pędem w stronę wyjścia. Wybiegam z holu, proszę boya, żeby złapał nam taksówkę, i dopiero w drodze na lotnisko orientuję się, że zostawiłam telefon w hotelu. — O nie. — Co się stało, skarbie? — Nie do wiary! Zostawiłam telefon w pokoju. Chciałam go naładować, żeby zadzwonić do Antoine’a. Nie rozmawiałam z nim od przylotu do Rzymu — mówię i z każdą sekundą czuję się coraz bardziej winna, bo tego ranka moje myśli zaprzątał miejscowy przystojniak. — Nic się nie stało, możesz zadzwonić z mojego. Tylko nie oglądaj zdjęć, dobra? Nie chciałbym, żebyś musiała się rumienić. — Grzebie w kieszeni płaszcza. — Cholera! Nie ma. — Patrzy na mnie spanikowany. — Co takiego? Jesteś pewien? Może zostawiłeś go u Niccola? — Zdaje się, że nie tylko ja uległam czarowi gorącego rzymianina. — Nie. Miałem go ze sobą, kiedy kupowałem sok. Pisałem SMS-a, jak czekałem na zamówienie. — To może zostawiłeś go w Ginger? Chcesz tam wrócić? Zważywszy na kompromitujące zdjęcia w komórce, nie dziwię się jego reakcji. Boże, teraz już na pewno spóźnimy się na pociąg. — Jestem pewien, że włożyłem go do kieszeni, kiedy płaciłem za soki. Ktoś musiał mi go zwinąć! Co za fatalny zbieg okoliczności. Jedziemy na spotkanie i nie mamy nic, co pozwoliłoby się nam skontaktować ze światem. Rzadko kiedy zdarza się tak pechowa sytuacja. — Dobra, nie ma co panikować. Może na dworcu uda nam się kupić kartę telefoniczną albo coś w tym rodzaju — mówię, kładąc rękę
na jego ramieniu. Ten gest jednak wcale go nie uspokaja. Rikash sprawia wrażenie, jakby właśnie stracił ukochanego brata. — Ale tak nie odzyskam swojego telefonu. Całe moje życie tam jest. — Zaciska usta w wąską kreskę. — I na pewno nie chciałbym, żeby zdjęcia gdzieś wyciekły. Ani ja, choć nie mówię tego na głos. Ostatnia rzecz, jakiej mi trzeba, to skandal związany z erotycznymi zdjęciami mojego asystenta. Nasz pracodawca bardzo dba o reputację i na pewno to by mu się nie spodobało. Spoglądam w niebo, prosząc Juliettę, żeby zdjęcia Rikasha nie wpadły w ręce jakiegoś nikczemnika. Wreszcie docieramy do Roma Termini. Główny dworzec kolejowy w Rzymie nosi nazwę dzielnicy, w której się znajduje, a ta z kolei zawdzięcza swoją Termom Dioklecjana. W pędzie płacimy za taksówkę i zdyszani dopadamy kasy, gdzie pytam o najbliższy pociąg do Prato. — Dziś nie ma żadnych pociągów, signora. — Słucham? Dlaczego? Kasjerka przewraca oczami, jakby miała przed sobą kompletną niedojdę, która nie ma pojęcia, co się dzieje na świecie. — Bo jest strajk! Pracownicy są na demonstracji, dlatego wszystkie pociągi zostały odwołane. Proszę przyjść jutro, może już będą jeździły. — Może? Co to, do diabła, ma znaczyć? — Rikash upuszcza kubek z niedopitym sokiem na ziemię. — To jakiś żart? Nawet w Indiach pociągi chodzą jak w zegarku. Co się dzieje z tym kontynentem? Mimo zen, które zdążył wlać w siebie razem z zielonym sokiem, narasta w nim wściekłość. Najpierw strata telefonu, a teraz jeszcze to. Ja jestem z Francji i dla mnie strajk na kolei i koszmar komunikacyjny to żadna nowość. Takie rzeczy zdarzają się w Paryżu aż za często. Dziś jednak nie spodziewałam się podobnych utrudnień — nie, kiedy jesteśmy w drodze na ważne spotkanie. Zaczynam się denerwować, że nie zdążymy, i dopijam resztę soku jednym haustem, licząc na cud. — Jak się panu nie podoba, to proszę zmienić kontynent — odcina się kobieta.
Widać, że za chwilę Rikash wybuchnie. Próbuję rozładować napięcie, skupiając się na kwestiach bardziej pragmatycznych. Zerkam na zegarek. — Nie mamy jak skontaktować się z Florentine Designs, żeby ich poinformować, że się spóźnimy — mówię. Mój mózg pracuje jak szalony, żeby szybko znaleźć rozwiązanie. — Czy jest jakiś autobus do Prato? — Autobus? Żartujesz sobie? — Rikash patrzy na mnie, jakbym właśnie zaproponowała, żebyśmy pojechali do Toskanii na rowerach. — Nie ma mowy, skarbie. Nie zamierzam tłuc się cztery godziny autobusem. Mój tyłeczek tego nie wytrzyma. — A co z Niccolem? — Sama się sobie dziwię, że o to pytam, ale może się okazać, że nie mamy wyboru. — Myślisz, że mógłby nas zawieźć? Wydaje się, że poza wezwaniem na pomoc Luki — czego z całych sił wolałabym uniknąć — to jedyne sensowne rozwiązanie. Mimo że wszystkie dzwonki alarmowe w moim mózgu dzwonią jak oszalałe. — Hm, może. Ale jak się z nim skontaktować? Choć poczekaj, chyba mam w kalendarzu kartkę z jego numerem — mówi, spoglądając na młodą kobietę przy kasie. Chcąc zatrzeć złe wrażenie, nachyla się nad kontuarem, żeby zobaczyć plakietkę z jej imieniem. — Bella Giovanna, przepraszam, zachowałem się jak kretyn. Mamy poważny problem i prawdę mówiąc, wpadliśmy po uszy… wie pani… w la merda? — Naśladuje kogoś, kto właśnie wdepnął w coś brązowego i śmierdzącego. Kasjerka uśmiecha się krzywo. Chyba dobrze mu idzie. — Nie chciałbym się naprzykrzać, ale wygląda na to, że tylko pani może nas uratować — przymila się i trzepocząc rzęsami, wskazuje na stojący obok telefon stacjonarny. Pochlebstwa szyte tak grubymi nićmi mogą albo nam pomóc, albo całkowicie nas pogrążyć. Mamy jednak szczęście. Giovanna rumieni się i podaje Rikashowi słuchawkę. Mój asystent ma gadane i niezrównane wyczucie czasu, bo zaledwie dziesięć minut później — dość, żebym zdążyła połknąć prawdziwe śniadanie: mocną
kawę i chrupiącego cornetto — zjawia się Niccolo w czerwonym ferrari. Według Rikasha samochód należy do jego dalekiego kuzyna o imieniu Enzo, który mieszka w Toskanii, pracuje w przemyśle i ma kilka takich cacek. Patrzę na gorącego Włocha za kółkiem i zastanawiam się, jakim cudem wszyscy troje (plus bagaż) pomieścimy się w tym luksusowym sportowym aucie. Rikash ściska kochanka i dziękuje mu wylewnie, że zjawił się tak szybko. Jak przystało na dżentelmena oferuje mi miejsce z przodu. Doceniam ten miły gest, bo choć samochód jest podobno czteroosobowy, nie wyobrażam sobie, że miałabym się zmieścić z tyłu. Na szczęście Rikashowi, który przez cały pobyt w Rzymie unikał węglowodanów, udaje się wcisnąć szczupłe ciało na tylne siedzenie. Niccolo błyska idealnie białymi zębami (pewnie pije kawę przez słomkę, żeby utrzymać je w takim stanie) i patrzy na mnie z miną „a nie mówiłem”, po czym opuszcza na nos swoje nowe okulary przeciwsłoneczne od Diora i ryczy silnikiem, zanim wrzuci wsteczny bieg. Wycofuje się w stylu Policjanci z Miami i gdy skręcając za pierwszy róg, omal nie przewraca skutera, wiem, że choć moje życie znalazło się w niebezpieczeństwie, może jednak uda nam się dotrzeć do Prato na czas. Ta scena sprawia, że przypomina mi się bestsellerowy poradnik Mnich, który sprzedał swoje ferrari. To opowieść o wziętym prawniku Julianie Mantle’u, człowieku z obsesją na punkcie władzy, pieniędzy i prestiżu. Po zawale Mantle wycofuje się z wyścigu szczurów, sprzedaje wszystko, co ma, i jedzie do Indii w poszukiwaniu życia, które miałoby sens. Gdy wraca, jest innym człowiekiem. Podejrzewam, że przejażdżka ferrari z Niccolem za kierownicą skończy się tym, że porzucę swoją karierę dla jakiejś aśramy w północnych Indiach. Na razie jednak robię głęboki wdech, szybko zdejmuję kapelusz, zakładam okulary Julietty, kładę lewą dłoń na udzie, a prawą na klamce (na wszelki wypadek). I wyruszamy! Che Dio ci salvi (Niech Bóg ma nas w swojej opiece). ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Francuska pisarka Françoise Sagan powiedziała kiedyś: „Może pieniądze szczęścia nie dają, ale wolałabym płakać w jaguarze niż w autobusie”. Takie myśli przychodzą mi do głowy, gdy pędzimy przed siebie, a wiatr rozwiewa mi włosy. Z głośników dobiega ogłuszające disco, a Rikash bez przerwy narzeka, że z tyłu jest ciasno. Próbuję ignorować tę kakofonię i znaleźć pocieszenie w tym, że jadę do Toskanii luksusowym autem, które prowadzi top model. Niestety, to nie działa. Dlatego wyobrażam sobie, że jestem sama w pociągu, słucham odprężającej muzyki klasycznej i podziwiam krajobraz. Myślę też o Antoinie i czuję się okropnie, bo wciąż do niego nie zadzwoniłam. Ale nawet gdybym miała telefon, nie byłabym w stanie tego zrobić w takim hałasie. Pocieszam się, że przynajmniej wysłałam mu wiadomość i wie, gdzie jestem (w każdym razie w pewnym sensie). — Jak ci się podoba muzyka? — pyta Niccolo, kiwając głową w rytm kawałka, który Daft Punk nagrał we współpracy z Giorgiem Moroderem, królem disco. Moroder, znany włoski producent muzyczny, autor piosenek i wykonawca, zyskał sławę w latach siedemdziesiątych dzięki współpracy z Donną Summer przy cieszącej się wielką popularnością płycie Love to Love You Baby. Często uchodzi za pioniera synth disco i elektronicznej muzyki tanecznej. Mimo że czasami lubię słuchać disco (na weselach), teraz najchętniej schowałabym głowę do swojej torebki. Choć z drugiej strony cały ten rozgardiasz sprawia, że zapominam o Luce. — Skarbie, wrzuć coś Gagi! — woła z tyłu Rikash i po chwili obaj z Niccolem podrygują do znanego kawałka Poker Face. Pokerowa twarz — tego właśnie potrzebuję, żeby zachować zimną krew, gdy mkniemy przed siebie. Nie wiem, jaka prędkość jest dopuszczalna na autostradzie, ale podejrzewam, że przekroczyliśmy ją dwukrotnie. Wszystkie samochody po drodze zostawiamy w tyle, łącznie z jednym, w którym siedzi czterech przystojnych mężczyzn. Rikash gwiżdże, macha im i przesyła całusy. — Zawsze jest tu taki ruch? — pytam Niccola. Od tego ciągłego wyprzedzania i opływowych kształtów
sportowych samochodów na drodze kręci mi się w głowie. — Nie, w tym tygodniu jest rajd Mille Miglia. Odbywa się co roku na trasie z Brescii do Rzymu i z powrotem. W tej chwili wszystkie samochody jadą na północ. Świetnie. Nie dość, że siedzę w ferrari prowadzonym przez kozaka, to jeszcze trafiliśmy na wyścig, który pewnie pobudzi jego skłonność do rywalizacji. Co ja zrobiłam, żeby sobie na to zasłużyć? — Jest organizowany od tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku i bierze w nim udział niecałe czterysta aut — dodaje Niccolo, patrząc na mnie zamiast przed siebie. — Niesamowite — mówię ze wzrokiem przylepionym do drogi. Kiwam głową i wskazuję na autostradę, a kropelki potu spływają mi po plecach. Martwię się o bezpieczeństwo własne, bezcennych okularów i vintage’owej sukienki. Na szczęście po kolejnych trzydziestu minutach przyprawiającej o gęsią skórkę jazdy z ogłuszającą muzyką w tle Niccolo ścisza dźwięk, żeby zająć się innym ulubionym tematem: jedzeniem. Węglowodany czy nie, jestem za. — Moi chrzestni mają po drodze restaurację. Co wy na to, żebyśmy zajrzeli się przywitać? Moglibyśmy też coś szybko przekąsić. — O tak, skarbie, cudowny pomysł! Czuję, że się trochę odwodniłem. A poza tym muszę do ubikacji! — krzyczy z tyłu Rikash. Nie jestem głodna, ale marzę, żeby odpocząć od tej kakofonii, więc entuzjastycznie kiwam głową. Zjeżdżamy z głównej drogi i po kilku minutach docieramy do maleńkiego budynku, który wygląda jak kiosk, a z bliska okazuje się barem, restauracją i motelem. Na parkingu pełno jest samochodów osobowych i ciężarówek, co uznaję za dobry znak. Mijają wieki, zanim Niccolo udaje się zaparkować ferrari — czeka na odpowiednie miejsce, żeby mieć z restauracji oko na luksusowe auto. Niestety, lokal nie jest tak cichy, jak miałam nadzieję: tłum Włochów głośno krzyczy i wiwatuje, oglądając w telewizji mecz piłki nożnej. Z sali restauracji o wdzięcznej nazwie L’Intruso (bardzo trafnej, biorąc pod uwagę to, jak się czuję) rozciąga się panoramiczny widok na dolinę. Przynajmniej sceneria jest relaksująca. Napotykam wzrok
kelnerek, atrakcyjnych młodych kobiet o ciemnych włosach i karnacji, pełnych ustach i krągłych kształtach, które stosownie podkreślają letnie sukienki. Przypominają mi zmysłowe modelki z ostatniej kampanii reklamowej Dolce & Gabana. W porównaniu z nimi wyglądam jak Alicja, która właśnie wpadła do króliczej nory. Kiedy idę do toalety, przygląda mi się kilku mężczyzn. Podejrzewam, że moja wiśniowa sukienka działa drażniąco jak bolący kciuk. Słyszę kilka głośnych, obleśnych gwizdów i wyobrażam sobie, jak Julietta zachowałaby się w takiej sytuacji: odwróciłaby się na pięcie i pokazała im środkowy palec. Powstrzymuję się przed tym gestem. To byłoby niegrzeczne wobec rodziny Niccola. Gdy tylko zajmujemy miejsce przy stoliku w rogu, proszę Niccola o telefon, żeby zadzwonić do biura Antoine’a. Właśnie wybieram numer, gdy grzmiąc tubalnym głosem, wypada z kuchni wysoki Włoch, a za nim owinięta fartuchem kobieta. — Niccolo! Jak się masz? Come stai? — Mężczyzna żartobliwie klepie Niccola po policzkach. — Patrzcie tylko na to cudo! Gwiżdże na widok samochodu na parkingu i cała sala odwraca się, żeby podziwiać czerwone cacko. Teraz kolej na kobietę, która ściska Niccola i szczypie go w policzek. A choć na rzeźbionej szczęce modela nie ma za wiele tłuszczu, ciotce jakoś się to udaje. — Jak się masz, bello? Jak tam moja śliczna buzia? Niccolo przedstawia nas Marcowi i jego żonie Evie i w ciągu kilku sekund cała sala już wie, że krewniak właścicieli jest modelem i pracuje dla znanego francuskiego projektanta. Większość puszcza ten fakt mimo uszu. Kilku mężczyzn śmieje się i prycha. Najwyraźniej mecz i ferrari są dla nich ważniejsze. Nie jesteśmy w Rzymie. Niccolo ignoruje tę sytuację, ale zauważam subtelną zmianę w jego zachowaniu — nie jest już tak wylewny wobec Rikasha. Rozumiem go, ja też pewnie bym tak postąpiła. Poziom testosteronu w tym lokalu jest stanowczo za wysoki na publiczne okazywanie jakichkolwiek uczuć. — Pani pracuje dla Diora, tak? — pyta Eva, siadając obok. Przysuwa się bliżej i wyczuwam czosnek, którym przesiąkły jej oddech, ręce i sukienka. Pęka z dumy i podniecenia. — Niccolo mówił, że
możecie wpaść po drodze. — Tak. — Uśmiecham się. — I z tego, co słyszałam, znakomicie sobie poradził podczas sesji. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć zdjęcia. Na pewno są świetne. — Och! — Składa ręce i unosi je do nieba. — Dziękuję. Jesteśmy tacy dumni! Nachyla się do mnie i zaczyna szeptać: — Widzi pani, to myśmy go wychowali, kiedy został oddany do adopcji. Był wtedy niemowlakiem. — Odwraca się, żeby się upewnić, że Niccolo nie słyszy. — Wiem, że temu chłopakowi jest pisany lepszy los. Wskazuje gestem na jadalnię, gdzie stojący przed telewizorem mężczyźni krzyczą na sędziego, wymachując pięściami. Wystarczy rzut oka na Niccola w wyprasowanych lnianych spodniach, śnieżnobiałej koszuli i mokasynach Ferragamo na gołych stopach, by przyznać jej rację. Niccolo ma mnóstwo sprezzatura. To słowo, które często słychać w kręgach związanych z modą. Oznacza pewną szczególną nonszalancję, swobodę bycia, coś, co pewnie ukochany Rikasha przyswoił sobie podczas licznych pokazów. — Niccolo to coś więcej niż tylko śliczna buzia. Jest bardzo bystry — dodaje Eva. Ciekawe, czy przystojny model opowiadał Rikashowi o swoim dzieciństwie. Spoglądam na przyjaciela, który siedzi naprzeciwko w swoim eleganckim stroju, i widzę, że czuje się trochę nie na miejscu. Na szczęście Niccolo przynosi mu limonata i na twarz Rikasha powraca uśmiech. — W każdym razie bardzo dziękuję, że znalazła pani pracę dla naszego bambino. On tyle dla nas znaczy! Zawsze wiedziałam, że kiedyś będzie gwiazdą. Eva klaszcze w dłonie i zaraz zjawia się kilka kelnerek z górą jedzenia wystarczającą, żeby nakarmić całą salę, a nawet drużynę piłkarską. — Menu jest dość skromne — informuje Niccolo, wskazując na trzy antipasti, trzy primi i trzy secondi, które postawiono nam przed nosem. Na stole znalazła się też dodatkowa przystawka w postaci
grillowanego chleba z siekanymi pomidorami i mnóstwem oliwy. Ja raczej nie nazwałabym tego posiłku skromnym, ale to w końcu Włochy i zarówno oczekiwania, jak i proporcje są tu inne. Kiedy kelnerka nakłada mi jedzenie na talerz, unoszę rękę, żeby dać jej znać, że już wystarczy. Jednak Marco i Eva nalegają, żebym spróbowała jeszcze cieniutkich plasterków prosciutto, świeżutkiej mozzarelli, a także sześciu różnych rodzajów salami i pecorino. By nie urazić gospodarzy, kosztuję wszystkiego po trochu, więc kiedy pojawiają się gnocchi alla Sorrentina, jestem już pełna. Czuję, że moja nowa sukienka pęka w szwach. Ukradkiem spoglądam na Rikasha, który prawie mdleje na widok takiej obfitości, i z trudem powstrzymuję chichot. Uśmiecham się, żeby go podnieść na duchu, po czym zabieram się za swoją porcję. Muszę przyznać, że jedzenie jest przepyszne, zwłaszcza w towarzystwie doskonałego chianti. Kończymy posiłek filiżanką kawy, biscotti i grappą. Czuję się znacznie bardziej rozluźniona, kiedy kelnerka nalewa złoty trunek do niewielkiego kieliszka. Całe napięcie, które narosło w czasie męczącej jazdy, nareszcie znika. — To dokąd teraz jedziecie? — pyta Marco, pochylając się nad stołem. Rękawy koszuli ma podwinięte, przedramię z wytatuowaną kotwicą oparł na blacie, fartuch powiesił na oparciu za plecami. Sądząc po szerokości barów, wolałabym z nim nie zadzierać. Kontrast między jego krzepką postacią a posągową sylwetką Niccola i jego subtelnymi rysami jest uderzający. — Do Prato — mówi Nicolo, wyciągając szyję, żeby zerknąć na parking i stojący na nim samochód. — Na zdjęcia? — dopytuje się Eva. Zdejmuje fartuch, odsłaniając czarną bawełnianą sukienkę, trochę za bardzo opiętą w nieodpowiednich miejscach. I nagle przypomina mi się, że Niccolo wspominał, że Graziella jest jakoś spokrewniona z właścicielami restauracji. Trudno w to uwierzyć, bo nie dostrzegam żadnych podobieństw. Eva najwyraźniej nie podziela namiętności Grazielli do mody. — Nie, nic z tych rzeczy — tłumaczę. — Mamy spotkanie w Prato,
a Niccolo był tak miły, że zechciał nas tam zawieźć. — Ach, sì, sì, on jest bardzo miły! — przytakuje Eva, klepiąc Niccola w ramię. Przystojny model uśmiecha się do niej z wdzięcznością. — Jakie spotkanie? — dopytuje Marco. Marszczy krzaczaste brwi, popijając grappę. — Chodzi o producenta dodatków. Niewykluczone, że pojawił się pewien problem… — mówi Rikash z policzkami zaczerwienionymi od miejscowego digestifu. — Chcemy odwiedzić dostawcę. Żeby zobaczyć nową kolekcję — przerywam mu w pół słowa. — Ach, rozumiem. — Marco odwraca się do Niccola. — Zobaczysz się z Enzem? — pyta, nalewając sobie wina i strzepując okruszki z koszuli. Na jego twarzy maluje się niepokój. — Nie, Enzo wyjechał. — Niccolo macha ręką w nieokreślonym kierunku i mówi szybko po włosku coś, czego nie rozumiem, po czym wstaje i idzie do baru po kolejne espresso. Najwyraźniej próbuje uniknąć jakiegoś tematu. Marco w milczeniu kiwa głową, a Eva dyplomatycznie spogląda na drzwi. Niezręczną ciszę przerywa Rikash, wskazując na zegarek. — Nie chciałbym być niegrzeczny, ale jeśli mamy zdążyć na spotkanie, to musimy już jechać. Natychmiast wstaję, bo chętnie się przejdę, żeby spalić trochę tego, co zjadłam, zanim wsiądziemy do samochodu. — Już? Tak szybko? — Marco macha ręką, wyraźnie dając znać, że jest niezadowolony. Podobnie zresztą jak Eva. Wyciągam portfel, żeby zapłacić, ale Niccolo kładzie rękę na mojej dłoni. — Co ty wyprawiasz? — Płacę za lunch. Zgodziłeś się zabrać nas do Prato, więc choć tyle mogę zrobić — mówię, wyciągając kartę. — A poza tym jedzenie było przepyszne i chciałabym wesprzeć rodzinny interes. — Nie ma mowy! — Wpycha mi portfel z powrotem do torebki. — Dość już dla mnie zrobiłaś. Pomogłaś mi w pracy. Proszę. Ty i Rikash jesteście naszymi gośćmi.
— Tak! Naszymi specjalnymi gośćmi! — mówi Eva, otwierając szeroko ramiona. Rikash wyprzedza mnie i pada jej w objęcia, wtulając brodę w obfity biust. To sprawia, że atmosfera się rozluźnia — Eva jest zaskoczona, a my wybuchamy śmiechem. Przyłącza się do nas kilku fanów futbolu, którzy głośno wiwatują. Gdy trzeba rozładować napięcie, na mojego asystenta zawsze można liczyć. Nawet w wyjątkowo trudnych emocjonalnie sytuacjach. — Dziękuję za jedzenie, było boskie. Będziemy was wszystkim polecać — mówię, przytulając się do Evy, która ściska mnie tak mocno, że aż boję się o krynolinę. Pożegnawszy się z gospodarzami, wkładam okulary Julietty, kapelusz, odwracam się i macham do kibiców niczym Sophia Loren do swoich wielbicieli. I oto czarodziejskie okulary znów sprawiają, że zdarza się cud — zamiast ordynarnych gwizdów mężczyźni zgromadzeni w restauracji przesyłają mi całusy i machają przyjaźnie. Zaskoczona odpowiadam pocałunkami, obiecuję, że wrócę, i wznoszę w górę opróżniony do połowy kieliszek grappy. Rikash łapie mnie za rękę niczym hollywoodzki agent, który próbuje ściągnąć swoją gwiazdkę ze sceny. — Kochanie, co w ciebie wstąpiło? Zwykle to ty przywołujesz mnie do porządku, a tu, proszę, sama zachowujesz się jak diva. Ignoruję go, wychodzę z restauracji i idę prosto do samochodu, gdzie Niccolo już czeka, trzymając otwarte drzwi. Nie zamierzam tłumaczyć Rikashowi, że to nie ja odpowiadam za to nieobliczalne zachowanie. Mój asystent przeskakuje na tył, niemal strącając mi okulary z nosa. Zapinamy pasy i na szczęście tym razem Niccolo włącza łagodny jazz. Kojący głos Elli Fitzgerald towarzyszy nam, gdy zygzakiem wyjeżdżamy z parkingu i pędzimy z powrotem na autostradę do Toskanii. Siedzę w czerwonym kabriolecie nieświadoma, że moje nieobliczalne zachowanie to dopiero początek długiego ciągu niespodziewanych wydarzeń. Que sera sera (Co ma być, to będzie).
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Francesco di Marco Datini to słynny średniowieczny kupiec z Toskanii, człowiek, który do wszystkiego doszedł sam, symbol florenckiego przemysłu tekstylnego. Jego marmurowy posąg stoi w centrum Prato na placu, gdzie ku uciesze miejscowych gapiów Niccolo zaparkował swoje ferrari i udzielił nam przyspieszonej lekcji historii. Dzięki potężnemu silnikowi dotarliśmy na miejsce godzinę przed czasem i szczęśliwie w jednym kawałku. Korzystam więc z okazji, żeby rozprostować nogi, a Rikash — zagniecenia na swoich designerskich spodniach. Zgodnie z tym, co powiedział nam Niccolo, di Marco Datini urodził się w Prato około 1335 roku w rodzinie biednego karczmarza. Był jednak niezwykle ambitny. Kiedy w latach czterdziestych w wyniku epidemii stracił oboje rodziców i dwójkę rodzeństwa, jako piętnastolatek powędrował do Awinionu, gdzie zajął się kupiectwem. Zaczynał od handlu bronią, z czasem jednak, kiedy interesy szły coraz lepiej, włączył do oferty nowe produkty: sól, biżuterię, święte obrazy, przyprawy, kość słoniową, artykuły żelazne, barwniki i tkaniny. Niccolo zerka na marmurowy posąg i kontynuuje swoją opowieść. Jestem mile zaskoczona jego wiedzą. Eva miała rację, ten chłopak to coś więcej niż tylko śliczna buzia. Rikash też spogląda na niego z podziwem, choć koncentruje się na innych walorach. — Di Datini był bardzo wpływowym człowiekiem. — Niccolo opiera się o samochód i wskazuje na posąg. — Rzadko sypiał dłużej niż cztery godziny. Pracował do późna, dopóki nie padł z wyczerpania. Ponoć całymi dniami nie wstawał znad papierów, tylko wciąż pisał listy, robił plany, finalizował umowy i zamartwiał się na śmierć. — Potrząsa głową zdumiony. Zakładam ręce na piersi i uśmiecham się z wyższością. Na mnie to nie robi wrażenia. Przypomina życie, jakie wiodłam, kiedy pracowałam w Edwards & White w Nowym Jorku. Na szczęście ten etap mam już za sobą. Rikash najwyraźniej myśli podobnie, bo widzę, jak przewraca
oczami. — Dobra, skarbie, czy ta historia do czegoś zmierza? — Udaje, że ziewa. — Oczywiście. — Niccolo sprawia wrażenie nieco zirytowanego. — Rzecz w tym — strzela w powietrzu palcami — że choć Datini zaopatrywał okolicznych bogaczy w towary luksusowe, same produkty go nie interesowały. Dla niego liczyło się tylko to, czy są odpowiedniej jakości. Widzicie, tak właśnie interesy prowadzą Włosi — kończy, promieniejąc z dumy. Mail od Frédérica i informacje na temat włoskiego przemysłu odzieżowego, jakie zebrałam przed przyjazdem do Prato, każą mi wątpić w to stwierdzenie, ale nie zamierzam rozwiewać złudzeń Niccola. Nie mam ochoty iść do hotelu pieszo. — Często bywasz w Prato? — pytam, podchodząc do samochodu. Zerkam na zegarek, żeby dać znać, że powinniśmy już jechać. Wzrusza ramionami. — Przyjeżdżam tu tylko do rodziny — mówi wymijająco i rzuca się, żeby otworzyć mi drzwi. — A czym się zajmuje twoja rodzina? — dopytuję zaciekawiona. — Ach, wiesz, mój kuzyn Enzo tak jak Datini do wszystkiego doszedł sam. Produkuje różne rzeczy, a potem je sprzedaje — mówi, wciskając pedał gazu, a ja postanawiam porzucić ten temat. Gdy tylko docieramy do hotelu i meldujemy się w recepcji, idę do siebie, żeby się odświeżyć. Nie chcę wiedzieć, co w tym czasie robią Rikash i Niccolo. W pokoju natychmiast łapię za telefon i próbuję złapać Antoine’a, ale włącza się poczta głosowa. Wybieram numer naszego paryskiego mieszkania, tam jednak też nikt nie odbiera. W końcu dzwonię do biura, gdzie sekretarka informuje mnie, że Antoine wyszedł wczoraj bardzo późno i dziś jeszcze się nie pojawił. Tłumaczę sobie, że nie ma się czym martwić. Pewnie zamknął się w sali konferencyjnej i finalizuje negocjacje. Wiem, że niedługo się do mnie odezwie. Zdejmuję fedorę i przeglądam się w lustrze. Ku swemu przerażeniu widzę, że pełno niesfornych kosmyków powysuwało się z upięcia i wyglądam jak narzeczona Frankensteina po elektrowstrząsach. Wiatr
sprawił, że zamiast Audrey Hepburn przypominam raczej Lucille Ball. Próbuję szybko doprowadzić włosy do porządku, ale sterczą na czubku głowy, więc starannie zwijam je jeszcze raz w ciasny kok. Zastanawiam się, czy moja sukienka jest odpowiednia na spotkanie z dyrektorem generalnym. Dochodzę jednak do wniosku, że to są Włochy, a nie Paryż, gdzie normę stanowią stonowane beże i szarości, więc może styl vintage ujdzie. Lata pracy nauczyły mnie, że najlepsi sprzymierzeńcy kobiety to pewność siebie, zimna krew, determinacja i przygotowanie, a nie strój, dlatego decyduję się zostać w sukience. Poza tym wiem, że Julietta, moje miejscowe bożyszcze, też poszłaby w niej na spotkanie. Oczywiście mam w torebce jej okulary przeciwsłoneczne, na wypadek gdybym potrzebowała ich magicznej mocy. Wychodzę z pokoju i w holu spotykam się z Rikashem. Promienieje, a ja potrząsam głową, bo mu zazdroszczę. Przynajmniej jedno z nas jest szczęśliwe. — W tym idziesz na spotkanie? — pyta. — Myślałem, że przebierzesz się w coś bardziej… stosownego. — Dlaczego? Co w tym złego? — Po pierwsze, twoja sukienka śmierdzi czosnkiem. Zatyka swój mały nosek, grzebie w torbie, wyciąga niewielką próbkę perfum i zaczyna mnie nimi psikać. — Hola! Co ty wyprawiasz? Co to jest? — Signorina, najnowszy zapach Salvatore Ferragamo. Dostałem na lotnisku. — Dobra, dzięki, wystarczy. Dość już tego prysznica. Wymijam go i proszę boya, żeby przywołał dla nas taksówkę. Mam ważniejsze rzeczy na głowie. Takie jak to, żeby nie spóźnić się na ważne spotkanie. Już mamy wsiąść do samochodu, gdy podbiega do mnie pracownik hotelu. — Signora Lambert? — Sì? — Kiwam głową. — Mam dla pani informację. Właśnie przyszła. — Młody mężczyzna podaje mi wiadomość zapisaną na papierze z nagłówkiem
hotelu. Zaskoczona czytam notatkę. — No świetnie! Cały ten pośpiech i nerwy na nic. — Co się stało, kochanie? — Florentine Designs przełożyło spotkanie na pojutrze. Podobno Lorenzowi, szefowi firmy, wypadła jakaś bardzo pilna sprawa. Myślę o tym, jak wiele zachodu kosztowało nas, żeby dostać się do Prato. Omal nie zeszłam na zawał, słuchając przez pół drogi ryczącego disco. A potem jeszcze ten pięciodaniowy obiad, po którym w żołądku kotłuje mi się jak w betoniarce. Wygląda na to, że we Włoszech ustalenia dotyczące spotkań i rozkład jazdy pociągów są równie wiarygodne co prognoza pogody. Ciekawe, czy ktoś właśnie próbuje zepchnąć mnie do defensywy. Wkrótce się przekonam. — Na pojutrze? — Rikashowi rzednie mina, po chwili jednak cały aż się rozpromienia. — Och, czy to znaczy to, co myślę? — pyta radośnie. — Tak. — Robię pauzę. — To znaczy, że możemy wziąć jutro udział w Pitti Uomo we Florencji — mówię, jakbym informowała dziecko, że będzie mogło iść pobawić się z przyjacielem. — Che figata! To jest cool! — Rikash podskakuje, przybija mi piątkę i biegnie do pokoju pewnie po to, żeby przygotować strój na jedną z najważniejszych imprez modowych na świecie. Ja natomiast postanawiam wybrać się na hotelowy basen, gdzie będę mogła oddawać się ulubionemu zajęciu we Włoszech: słodkiemu far niente. To sposób, żeby zapewnić sobie upragnioną ciszę i spokój, odpocząć nieco od Rikasha i Niccola i porozmyślać na temat mojego nagłego zainteresowania pewnym przystojnym Włochem. A to, mes amis, jest naprawdę che figata.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Być może to kwestia hipnotyzującego światła, które o tak wczesnej porze oświetla majestatyczne budowle niczym reflektor, lub powiewów wiatru delikatnie łaskoczącego wszechobecne sosny piniowe. Niewykluczone, że chodzi o atmosferę otaczającą międzynarodowe targi mody męskiej, które odbywają się we Florencji dwa razy do roku, albo — i to najpewniej — że jest zakochany, ale nigdy nie widziałam Rikasha aż tak szczęśliwego. W zestawie jak z magazynu „L’Uomo Vogue” — obcisłych koralowych spodniach, koszuli w niebiesko-koralową kratę, dopasowanej granatowej marynarce Diora z granatową chusteczką w niebieskie grochy i w jasnobrązowych oksfordkach na grubej podeszwie — wygląda niezwykle elegancko i emanuje sprezzatura. Choć nie potrzebuje okularów do czytania, z kieszonki na piersi wystają mu oprawki tak jak Włochom. Dopełnienie stylizacji de rigueur, czyli obowiązkowo stanowią bransoletki surferskie z bawełny w kolorach tęczy. Gdyby nie ciemnobrązowa cera, która zdradza indyjskie korzenie, można by pomyśleć, że mój przyjaciel urodził się i wychował we Włoszech. Odkąd godzinę temu postawiliśmy stopę na terenie targów, Rikash bryluje w świetle ramp i podrywa elegantów, którzy przechadzają się wokół dumni jak pawie. Mój przyjaciel zdążył już porozmawiać niemal z każdym wystawcą, odwiedzić każde stoisko, pozować niezliczonym fotografom mody i blogerom, między innymi autorowi The Sartorialist, guru ulicznych stylizacji. Jestem przekonana, że w ciągu najbliższych kilku godzin jego twarz obiegnie całą blogosferę i Rikash będzie sensacją we wszystkich mediach społecznościowych na świecie. Próbował mnie namówić, żebym pozowała razem z nim, ale postanowiłam się wycofać i pozwolić mu błyszczeć. To jego wielka chwila i wolę stać z boku. Jako osoba towarzysząca Jego Królewskiej Mości zdecydowałam się na zestaw bardziej klasyczny i stonowany, choć wcale nie mniej przykuwający wzrok: jasnoróżową bawełnianą koszulę i rozkloszowaną spódnicę od Stelli Jean. Ta popularna rzymska projektantka
wykorzystuje w kreacjach fantastyczne wzorzyste tkaniny, nawiązując do swych włosko-haitańskich korzeni. Spódnicę kupił mi w Rzymie Rikash, kiedy wybrali się razem z Niccolem na rajd po sklepach, i podarował mi wczoraj wieczorem, a ja wpadłam w zachwyt. Dobrałam do niej proste skórzane sandały, przez pierś przewiesiłam białą skórzaną torebkę i oczywiście włożyłam okulary przeciwsłoneczne Julietty. W przeciwieństwie do pokazów w Nowym Jorku i Paryżu, gdzie w wymyślnych kreacjach prześcigają się kobiety, to święto mężczyzn i ich stylu, a ja jestem gotowa ich podziwiać. Pitti Uomo to targi mody męskiej, które odbywają się dwa razy w roku i gromadzą szewców, kapeluszników, krawców, perfumiarzy, producentów galanterii, biżuterii i dodatków takich jak pędzle do golenia. Co zaś ważniejsze, przyciągają międzynarodową klientelę, która tłumnie odwiedza pawilony rozrzucone na terenie szesnastowiecznej Fortezza da Basso, żeby zdecydować, co nowoczesny mężczyzna będzie nosił w następnym sezonie. Właśnie dlatego mój asystent marzył o tym miejscu — w końcu nowoczesny mężczyzna to coś, co nieustannie zaprząta jego wyobraźnię. Żeby zwiększyć rozpoznawalność miasta na arenie międzynarodowej, targi odbywają się pod hasłem: „Florencja, ojczyzna mody”. To także dyskretna aluzja do wieloletniej rywalizacji między Florencją a inną stolicą mody — Mediolanem. Jak rozumiem, oba miasta zawarły rozejm w imię podtrzymania reputacji Włoch za granicą. Tego rodzaju inicjatywy marketingowe najwyraźniej się sprawdzają: według rankingu opublikowanego niedawno przez „The Global Language Monitor” Florencja, Mediolan i Rzym należą do piętnastu centrów mody na świecie. Miło jest widzieć mężczyzn ubranych z takim polotem. W ciągu jednej godziny spotkałam tu więcej kolorowych spodni — różowych, kobaltowych i kanarkowych — więcej słomkowych kapeluszy i kwiaciastych koszul niż przez wszystkie lata spędzone w Paryżu. Najwyraźniej we Włoszech stosunek do stroju jest dużo luźniejszy i mniej serio niż w Paryżu czy Nowym Jorku, gdzie normą są szare lub czarne garnitury i gładkie białe koszule. Zważywszy na moją namiętność do kolorowych sukienek, ten pokaz bogactwa stylu sprawia, że na mojej
twarzy wykwita szeroki uśmiech. Atmosfera na targach kojarzy mi się z Miami lat pięćdziesiątych, Frankiem Sinatrą, Rat Pack i rysunkiem zrobionym kolorowymi kredkami. Nic dziwnego, że mój asystent pożera wzrokiem cały ten zachwycający tłum. Niemal słyszę, jak nuci It’s Raining Men Weather Girls, i wyobrażam sobie, jak huśta się na latarniach niczym Gene Kelly w Deszczowej piosence. Targi pobudziły jego kreatywność. Z ożywieniem rozmawia ze wszystkimi i wciąż nawiązuje nowe kontakty. Przestał w końcu wzdychać do Niccola i skoncentrował się na kwestiach zawodowych. Naprawdę warto było tu przyjechać. Rikash jest dumny z tego, że Frédéric, nasz szef, zaproponował, żebyśmy wzięli udział w imprezie. Dzięki temu mój asystent ma poczucie, że jest dla firmy kimś ważnym. Zresztą sam sobie na to zapracował — odegrał kluczową rolę w zatrzymaniu członków międzynarodowego gangu producentów podróbek w Paryżu. To był wielki sukces działu prawnego Diora i całej firmy. Wiem, że ten miły gest ze strony Frédérica jest w istocie wyrazem jego wdzięczności. — Czy to nie wspaniałe? — mówię, napawając się pięknem wokół. To jedna z tych okazji, kiedy oboje z Rikashem możemy sycić oczy widokiem wartym swej ceny. — Wspaniałe! Che bellezza! — wykrzykuje z nienagannym akcentem, wyrzucając ręce w powietrze. Najwyraźniej odebrał kilka prywatnych lekcji języka. — To cudowne, że możemy tu być, i w dodatku na zaproszenie organizatorów. Frédéric musiał wykonać kilka telefonów, żeby do nich dotrzeć i upewnić się, że oboje z Rikashem będziemy mieli zapewniony dostęp do wszystkich atrakcji — pokazów, prezentacji czy oficjalnych obiadów. W tym roku impreza jest wyjątkowo uroczysta, bo przybył na nią premier, by oznajmić, że rząd wyłoży kilka milionów euro na ożywienie przemysłu odzieżowego i wparcie dla marki „Made in Italy” za granicą. Najwyraźniej nowe władze chcą pokazać światu, że Włochy to coś więcej niż jedzenie, wzornictwo i meble. Chcą promować przemysłowe korzenie regionu. — Jasne. Inaczej bym nie chciał — mówi Rikash.
Maszeruje dziarskim krokiem z rękami w kieszeni, pozdrawiając skinieniem głowy kilku fotografów po drodze. Już zdążył zostać gwiazdą. Zważywszy na powód naszej wizyty w Toskanii, ta impreza trafiła się nam w samą porę. Sądząc po nagłym zainteresowaniu rządu branżą odzieżową i ogromnych nakładach, jakie zamierza przeznaczyć na jej wsparcie, podejrzewam, że sprawa Florentine Designs to jakieś nieporozumienie. Biorąc pod uwagę znakomitą jakość produktów, które tu dziś widziałam, dochodzę do wniosku, że pewnie wystarczy wprowadzić kilka drobnych zmian, żeby rozwiązać problem oznakowań na metce, i Dior nie ma się czym martwić. Wystarczy rozejrzeć się wokół, żeby zrozumieć, dlaczego tak wielu projektantów towarów luksusowych szuka wykonawców w tym rejonie: jakość i kunszt wykonania są tu niezrównane. — Kto by pomyślał, że taka światowa impreza znajdzie się w programie naszej wycieczki — mówię, gdy raczymy się napojami orzeźwiającymi na dziedzińcu. — Wprawdzie nie uwzględniliśmy jej w pierwotnej wersji, ale dla kogoś takiego jak ja to powinien być punkt obowiązkowy. No i chyba przebija nudny weekend w pokoju hotelowym, ma chérie? Wiem, że to aluzja do Antoine’a i jego zobowiązań zawodowych, ale nic nie poradzę — choć wystawił mnie do wiatru i choć jestem tu na polecenie szefa, i tak czuję się winna, że się dobrze bawię. — To dziwne, ale czasami szkoda mi Antoine’a, wiesz? Pracuje jak wariat w ciągłym stresie i mam wrażenie, że omija go życie. — Upijam łyk lemoniady. — Mówię tak, bo sama się kiedyś zaharowywałam na śmierć. I byłam z tego powodu nieszczęśliwa. — Hm, to prawda. Byłaś w dołku. I w dodatku ciągnęłaś tam mnie — żartuje. Stawia nogę na krawężniku, odsłaniając kolorowe skarpetki w paski i prezentując obcisłe spodnie na kształtnym tyłeczku. — Może i tak, ale w końcu to dzięki mnie tutaj jesteś — stwierdzam. — Masz rację, kochanie. I jestem ci za to bardzo wdzięczny. To moje miejsce. — Otwiera szeroko ramiona. — Nie martwiłbym się
zbytnio o Antoine’a. Uwielbia swoją pracę. Sama wiesz, że jeśli ktoś kocha to, co robi, może pracować całą dobę i nawet tego nie zauważy. Założę się, że nie spał przez trzy noce i radzi sobie jak nikt. Udało ci się z nim skontaktować? Kręcę przecząco głową. — Nie, wciąż nie mogę się dodzwonić. — No widzisz. — Wrzuca swoją puszkę do kosza. Rikash pewnie ma rację. Jednak tym, co mnie naprawdę martwi, jest fakt, że Antoine sprawia wrażenie, jakby bardziej zależało mu na karierze niż na naszym związku. Ale to temat na inną rozmowę. — A co dziś porabia Niccolo? — pytam, żeby dyskretnie przypomnieć Rikashowi, który ogląda się za każdym przechodzącym przystojniakiem, o jego kawalerze. Mój przyjaciel może i zadurzył się w gorącym Włochu, ale nie zmienia to faktu, że zachowuje się równie uwodzicielsko wobec wszystkich innych. — Chciał do nas dołączyć, ale mu powiedziałem, że mamy tylko dwa zaproszenia. Był rozczarowany, ale wiem, jaki masz stosunek do tego typu spraw. — Dziękuję, Rikash, naprawdę to doceniam. Reprezentujemy Diora i dobrze, że jesteśmy tu tylko we dwoje. Mam nadzieję, że Niccolo nie miał problemu z tym, żeby wziąć sobie wolne i zawieźć nas do Prato. — Nie. Ma elastyczny czas pracy. Nie zapominaj, że to model. — Racja — wzdycham. Zazdroszczę Niccolowi stylu życia i żałuję, że nie mam wyrazistych kości policzkowych, szczuplejszej figury i kilku dodatkowych centymetrów. — Dobra, to co dalej? — Chcę znaleźć stoisko jednego popularnego projektanta koszul ze Szwecji. Podobno jest świetny. A potem obejrzeć buty, zegarki i kapelusze. Wciąż nie mogę się napatrzeć — mówi, a ja wiem, że ma na myśli także tłum atrakcyjnych zwiedzających. — W porządku. Baw się, póki możesz, bo jutro czeka nas spotkanie we Florentine Designs. Rikash przewraca oczami. Wiem, że najchętniej zostałby we Florencji. — Mam ci przypomnieć, że to ty nas wpakowałeś w to
„śledztwo”? — Rysuję w powietrzu cudzysłów, żeby podkreślić, że nasza misja w Prato to wyłącznie jego sprawka. Uśmiecha się szelmowsko. — Słuszna uwaga, skarbie. W takim razie lepiej chodźmy do środka. Muszę się nasycić całym tym pięknem, zanim wyjedziemy. — Wygładza spodnie i rusza w stronę wystawców. — Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zostawię cię na trochę? Umówiłam się z Graziellą. Wczoraj wieczorem dostałam od niej maila z zaproszeniem na lunch i uznałam, że spotkanie we Florencji, mieście niewyczerpanych meraviglia, cudów — nadzwyczajnych pałaców i wspaniałych muzeów — kolebce powojennej włoskiej mody, w niczym nam nie zaszkodzi. Rikash uśmiecha się od ucha do ucha. — Przeszkadzało? Skarbie, chyba żartujesz. Zostanę tu do twojego powrotu i sam trochę poprzeszkadzam. Zanim jednak zdążę wyrzucić do śmieci pustą puszkę, Rikash łapie mnie za ramię i omal nie przewraca. — Mój Boże! Zobacz, kto tu jest! — Zachowuje się, jakby właśnie zobaczył ducha Leonarda da Vinci. Wskazuje na zjawiskowo ubranego mężczyznę w kobaltowym lnianym garniturze, dobranych pod kolor zamszowych mokasynach i lustrzanych ray-banach. Mężczyzna ma też opaleniznę kogoś, kto właśnie zszedł z jachtu zacumowanego na wybrzeżu Amalfi. Rzadko widuję równie kolorowe i nieskazitelne stylizacje. Oto sprezzatura w całej krasie, człowiek jeden na tysiąc. — Kto to? — pytam, z trudem powściągając ciekawość. Rikash znów przewraca oczami. — Lapo Elkann! Według „Vanity Fair” jedna z najlepiej ubranych osób na świecie. To międzynarodowa ikona stylu i wnuk Gianniego Agnellego, włoskiego potentata związanego z Fiatem — mówi takim tonem, jakby moja niewiedza była zbrodnią. — No cóż, pełna zgoda. Ikoną stylu na pewno jest. Lapo pozdrawia Rikasha skinieniem głowy, a mój przyjaciel czerwieni się jak nastolatka, która właśnie znalazła się w towarzystwie gwiazdy rocka.
To potwierdza moje podejrzenie: włoskiej modzie, tak samo jak jedzeniu i mężczyznom, po prostu nie sposób się oprzeć. * — Scusi, pani Lambert? Z Diora? Wysoki mężczyzna w klasycznym beżowym garniturze i krawacie w kolorze zgaszonego granatu stoi przede mną i patrzy wyczekująco. — Tak, to ja. Słucham? — Jestem Massimo, organizator i przyjaciel Frédérica. Prosił, żebym się państwem zaopiekował. — Tak, oczywiście, dzień dobry. Miło mi pana poznać. — Wyciągam rękę. — To mój asystent Rikash. Bardzo dziękujemy za zaproszenie na tę cudowną imprezę. — Cała przyjemność po mojej stronie. Ogromnie nas cieszy tegoroczna frekwencja. Zdaje się, że pobiliśmy wszelkie rekordy. Prawdopodobnie przyczyniły się do tego odwiedziny premiera. — Tak, słyszeliśmy, że rząd zamierza wesprzeć branżę odzieżową. Wspaniała wiadomość — wtrąca Rikash. — Frédéric wspominał, że chcą państwo odwiedzić miejscowego wytwórcę, sì? — pyta Massimo, zakładając ręce na piersi i spoglądając na strój Rikasha ze zdziwieniem. Pewnie nie sądził, że paryżanie mogą się tak ubierać. — Tak, w Prato. Jutro tam jedziemy — mówi Rikash. — Bene, bene. Sami się państwo przekonają, że mamy najlepszych producentów na świecie. — Sądząc po tym, co tu widzieliśmy, ma pan absolutną rację. Massimo wkłada rękę do kieszeni. — To ważne, żeby świat wiedział, że Włochy to nie tylko zachwycające zabytki, ale też miejsce, gdzie się wytwarza wspaniałej jakości towary. Stają mi przed oczami zachwycające rysy Luki i mogę tylko pokiwać głową. Zerkam na Rikasha, który wprawdzie też kiwa głową, ale zaciska zęby i sprawia wrażenie zniecierpliwionego. Chciałby ruszyć dalej, ja zresztą też. Wolałabym nie spóźnić się na spotkanie z Graziellą.
— Nie musi pan nas przekonywać o jakości tutejszych towarów, Massimo. Oboje jesteśmy ich wielbicielami. Może pan liczyć, że będziemy głosić ich chwałę. Rikash potwierdza, ściskamy Massimowi ręce i się rozchodzimy. My wracamy do fortecy, gdzie Rikash zamierza zrobić kolejną rundkę po stoiskach. W środku znów wprawia mnie w osłupienie liczba wystawców, projektantów i gości. Rząd za rzędem stoją stoiska prezentujące męską modę. Spacerujemy alejkami i widzę, że Rikash jest podekscytowany jak dziecko w sklepie z zabawkami. Kiwa głową do sprzedawców, którzy próbują zwrócić jego uwagę, wymachując jedwabnymi muchami. Wreszcie jeden, o wyglądzie gwiazdy filmowej, sprawia, że mój przyjaciel się zatrzymuje. — Per favore, per favore, guardate! Proszę obejrzeć! Rikash obrzuca go przeciągłym uwodzicielskim spojrzeniem. — A co tam masz, przystojniaczku? — Krawaty. W każdym kolorze i w każdym rozmiarze. Idealne dla pana. — Och, w każdym kolorze i rozmiarze. Idealne dla mnie. To lubię — mruczy, a sprzedawca odpowiada mu szerokim uśmiechem. Obaj są już w pełnej gotowości do flirtowania, ja jednak odciągam Rikasha na bok. — Chodź, musimy iść dalej. Odwracam się i widzę stoisko Florentine Designs. Kiwam na mojego asystenta, żeby szedł za mną, ale on wciąż pożera wzrokiem sprzedawcę krawatów. — Spójrz, możemy zrobić rozpoznanie terenu. Podchodzimy do stolików, na których leżą szaliki, skórzane paski i skarpetki w każdym kształcie i rozmiarze. Dotykam kaszmirowego szala i natychmiast rozpoznaję materiał znakomitej jakości. To towar luksusowy najwyższej klasy. Paski wykonano z mięciutkiej skórki, tak samo jak torby kurierskie. Dochodzę do wniosku, że problem z rajstopami Grazielli musiał być pomyłką. Nie ma mowy, żeby ta firma produkowała podróbki albo tandetę. Rikash zdaje się czytać mi w myślach — przeczesuje wyłożone towary jak rasowy inspektor
i wzrusza ramionami, dając znać, że nic nie znalazł. — Tu nic nie ma. Możemy iść dalej — stwierdzam. — Poczekaj chwilę. Kieruje się na tyły stoiska, gdzie stoją manekiny prezentujące szaliki we wszystkich kolorach tęczy. Najwyraźniej coś zauważył. Chyłkiem podchodzi do jednego i mnie koniec szala w dwóch palcach, żeby sprawdzić jakość tkaniny. Marszczy nos z niesmakiem, potrząsa głową, wskazuje palcem na materiał i bezgłośnie mówi: „Poliester”. Nie podoba mu się to, co zobaczył, mnie zresztą też. Po tych wszystkich cudach od frontu jakość szala jest naprawdę rozczarowująca. Nie tego spodziewałam się po miejscowym producencie. Może jednak Graziella miała rację. Niewykluczone, że nie uda nam się dotrzymać obietnicy złożonej Massimowi. Tak czy owak, zamierzamy odkryć tutta la verità (całą prawdę).
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Virginia Oldoini, włoska hrabina Castiglione, lepiej znana jako La Castiglione, była tajną agentką działającą na rzecz zjednoczenia kraju, kochanką Napoleona III i tajemniczą samotnicą słynącą ze swych romansów. Urodziła się w arystokratycznej rodzinie i w wieku siedemnastu lat poślubiła hrabiego di Castiglione. Małżeństwo nie było udane — Virginia bezwstydnie zdradzała męża i w końcu doprowadziła go do bankructwa. W 1858 roku opuściła Paryż w związku ze skandalem, jaki wywołał jej romans z Napoleonem III. Zanim jednak do tego doszło, cieszyła się w stolicy Francji ogromną popularnością. W owym czasie powszechnie wyprawiano wspaniałe bale i Virginia słynęła na cesarskim dworze z wyrafinowanych strojów i głośnych wejść. Uchodziła za najpiękniejszą kobietę swojej epoki, opisywano ją jako blondynkę o długich falujących włosach, jasnej skórze, delikatnym owalu twarzy i oczach, które nieustannie zmieniały barwę: z zielonej na niebieskofiołkową. Jej próżność była równie słynna jak uroda — swoim przyjaciołom i wielbicielom wysyłała w prezencie albumy z własnymi portretami. Pozowała do ponad siedmiuset fotografii, odgrywając przed obiektywem aparatu najważniejsze momenty ze swojego życia. Wydała na te zdjęcia znaczną część swojego majątku, popadła nawet w długi, by za nie zapłacić. Według Encyclopedia of the Exquisite Jessiki Kerwin Jenkins Virginia emanowała niezwykłym magnetyzmem, który po jej śmierci wciąż jest widoczny na setkach zamówionych przez nią portretów. Jej życie było nieustannym tableau vivant, żywym obrazem. Oczywiście nie trzeba dodawać, że gdyby hrabina żyła w naszych czasach, byłaby pewnie fanką selfie i sensacją mediów społecznościowych. Takie właśnie myśli przychodzą mi do głowy, gdy stoję przed jej podobizną autorstwa Giovanniego Boldiniego, uznanego portrecisty. Virginia ma na sobie zwiewną czerwoną suknię i trzyma w ręku wachlarz z pawich piór. Jestem w Palazzo Pitti we Florencji, jednym z największych tutejszych muzeów, i czekam na Graziellę. Prosiła,
żebyśmy spotkały się w tym miejscu przed lunchem, a ja chętnie przystałam na tę propozycję. — Buon giorno, bella, jak się masz? — wita mnie Graziella, cmokając powietrze. Odpowiadam jej tym samym i czuję zapach mocnych kwiatowych perfum. Dziś Graziella jest ubrana znacznie bardziej zachowawczo niż podczas naszego pierwszego spotkania w Rzymie. W kremowej jedwabnej koszuli, rozkloszowanej karmelowej spódnicy do kolan i jasnobeżowej marynarce narzuconej na ramiona prezentuje się niezwykle wytwornie. Ma na sobie mnóstwo drogiej biżuterii, między innymi naszyjnik ze złotymi monetami, który sprawia wrażenie zabytkowego. Dziś wygląda raczej jak reklama Max Mary niż Versace. Włosy spięła z tyłu w elegancki kucyk przewiązany aksamitną kremową wstążką, ciemne okulary przeciwsłoneczne zsunęła nad czoło. Skórę ma brązową — efekt działania słońca i pewnie jakiegoś samoopalacza — a na ustach szminkę w odcieniu złota. Wygląda jak gwiazda ekranu z lat siedemdziesiątych. — Ach, Schiaparelli — mówi charakterystycznym gardłowym głosem, wskazując na okulary na czubku mojej głowy. — Przypominają mi pewną kobietę, którą znałam. — Przybiera wyniosły ton. — Wprawdzie za nią nie przepadałam, ale zawsze podziwiałam jej okulary. Hm, każdy, kogo spotykam we Włoszech, widział te okulary już wcześniej. Musiały być swego czasu niezwykle popularne. — Znalazłam je w uroczym butiku vintage w Rzymie. Wydzielają jakieś cudowne fluidy, bo dotąd przynosiły mi wyłącznie szczęście — mówię i wsuwam je na nos, gdy wychodzimy na dwór. — Należały do pewnej Włoszki, kobiety niezwykłej, z ogromnym polotem. Idziemy niespiesznie przez pałacowe ogrody, a ja wyobrażam sobie, jak spacerował tędy Luca Pitti, ambitny florencki bankier i pierwszy właściciel posiadłości. Zważywszy na jej ogromne rozmiary, podejrzewam, że jego życie musiało upływać w luksusie, wśród wysmakowanych przyjęć i prywatnych koncertów. Spoglądam w dal i widzę błękitne grzbiety Apeninów, poniżej w słońcu lśni miasto. Po prawej stronie mam imponujący kościół Santa Croce, po lewej zaś
prążkowaną katedrę, Il Duomo, z majestatyczną kopułą. W dole widać też Arno, rzekę, która przepływa przez Florencję i wpada do Morza Śródziemnego. Panorama jest tak wspaniała, że mogłabym tu stać cały dzień. Zmierzając do wyjścia, natrafiamy na młodych mężczyzn handlujących torebkami i szalami. Czuję, jak włącza się mój wykrywacz podróbek. Daję znak Grazielli, żeby zaczekała, sama zaś podchodzę, żeby przyjrzeć się towarom. — Dzień dobry, co dla szanownej pani? Fendi? Dolce & Gabbana? Prada? — pyta wysoki mężczyzna ściszonym głosem. Widać, że to podróbki. Wiem też, że mężczyzna jest tylko płotką w sieci dystrybutorów fałszywek. Kilka kroków dalej stoi kobieta, najwyraźniej turystka, i przygląda się torbom z wielkim zainteresowaniem. Kupowanie podróbek we Włoszech jest nielegalne i można za to zapłacić słoną karę, a nawet trafić do więzienia. Pamiętam, że pewna sześćdziesięciopięcioletnia Austriaczka została ukarana przez wenecką policję mandatem w wysokości 1450 euro za kupno torebki, która okazała się fałszywką. Postanawiam wyświadczyć przysługę nieznajomej. — Przepraszam, nie chciałabym być niegrzeczna, ale czy wie pani, że za kupno tej torebki policja może panią aresztować? Patrzy na mnie zaskoczona. — Nie, skąd. Nie miałam pojęcia. — Jestem prawniczką, pracuję w branży odzieżowej, pomyślałam więc, że panią ostrzegę — mówię, wskazując głową kilku policjantów po drugiej stronie ulicy. Spoglądają w naszą stronę. — Zapewniam, że za tę samą cenę znajdzie pani wspaniałe lokalne wyroby z prawdziwej skóry. Proszę mi wierzyć, że to lepszy pomysł. — Och, bardzo dziękuję — mówi kobieta i odkłada torebkę na koc ku rozczarowaniu sprzedawców, którzy obrzucają mnie niechętnym wzrokiem. W ciągu kilku sekund zbierają swój kram i znikają. — Catherine zawsze na posterunku — zauważa Graziella. — Obawiam się, że to przypadłość, której nie sposób wyleczyć — żartuję.
— Cokolwiek to jest, jestem pod wrażeniem. — Puszcza do mnie oko. — Na pewno masz do tego powołanie. Postanawiam jej nie wspominać, że moim prawdziwym powołaniem jest gapienie się na historyczne obiekty w towarzystwie eleganckich mieszkańców tego kraju. A ona tymczasem, jak na zawołanie, macha ręką w stronę ulicy. — Zauważyłam, że lubisz stroje vintage, dlatego chciałabym cię zabrać w pewne szczególne miejsce. To sklep niedaleko stąd, należy do mojej przyjaciółki. Prawdziwa skarbnica mody i fascynujących historii. Myślę, że ci się spodoba. — Och, na pewno! Z rozkoszą się tam wybiorę. — Po tym, co widziałam w Rzymie u Stephanii, ślinka mi cieknie na samą myśl. — Znakomicie. A więc w drogę. Maszeruje w stronę ulicy w jasnobrązowych, sznurowanych butach Sergio Rossi na niebotycznych obcasach, z elegancją i gracją Cindy Crawford u szczytu kariery. Zdaniem Manola Blahnika „na wysokich obcasach każdy chodzi inaczej. Każde ciało kołysze się w innym rytmie”. Choć doceniam wygodę płaskich butów, zmysłowy czar, jaki roztacza Graziella, krocząc dumnie po chodniku, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że projektant ma rację. Spoglądam w dół, na swój strój i sandałki, i w porównaniu z wytworną Włoszką czuję się jak Kopciuszek. Nauczka na przyszłość. Graziella pstryka palcami i oto zatrzymuje się przed nami czarna limuzyna. Ze środka wysiada elegancki szofer z bujną białą czupryną i spieszy otworzyć nam drzwi. — Dzień dobry, signorina. — Catherine, poznaj, proszę, Giovanniego. Pracuje dla mojej rodziny od lat. Giovanni wita mnie z uśmiechem Giorgia Armaniego, podtrzymując Graziellę, pomaga jej usadowić się na skórzanej kanapie. Rozumiem, że to jej prywatny kierowca. Nic na to nie poradzę, ale czuję ukłucie zazdrości. Jedną z rzeczy, które w Europie doprowadzają mnie do szału, są korki i nieustanne problemy z transportem. Prywatny szofer to moje marzenie — gdybym go miała, mogłabym częściej nosić szpilki; w kolejce czekają jeszcze dom na plaży jednej z greckich wysp i własny
odrzutowiec. Marz dalej, Catherine, nikt ci nie broni. — Buon giorno, Giovanni, miło mi pana poznać. Wyciągam rękę, a on ją całuje. — Buon giorno, bellissima. Grzecznie kiwam głową, uśmiecham się dyskretnie i wsuwam na siedzenie z mięciutkiej skóry. Zaczynam się przyzwyczajać do zbijającego z tropu kwiecistego stylu — jest w tym kraju równie powszechny jak cappuccino i makaron. Giovanni wiezie nas do Recollection by Albrici, butiku mieszczącego się zaledwie kilka kroków od Arno, w historycznej dzielnicy Santo Spirito. Graziella idzie pierwsza, wskazując drogę, i coś mi mówi, że nie będę rozczarowana. We frontowej części sklepu widzę zabytkowe artykuły wnętrzarskie, między innymi wspaniałe żyrandole ze szkła z Murano, z pięknymi niebieskimi i czerwonymi detalami. Chętnie zwinęłabym jeden i przemyciła do Paryża, ale wiem, że to niemożliwe. Z tyłu znajduje się prawdziwa skarbnica ubrań i dodatków, na widok których wpadam w ekstazę. Stare drewniane komody stoją otworem, ukazując imponującą kolekcję nakryć głowy, toreb i pasków. Mój wzrok przykuwa uroczy słomkowy kapelusz ozdobiony ślicznymi pastelowymi kwiatkami. Graziella widzi, że mu się przyglądam. — Zmierz go. Jestem pewna, że będzie ci w nim do twarzy! Wkładam kapelusz i zaczynam tańczyć po sklepie. Graziella łapie go i niesie do kasy. — Nie, Graziello! Proszę! Sama zapłacę. — Nalegam. W końcu razem ze swoim asystentem odwalacie za mnie brudną robotę. — Ma zapewne na myśli śledztwo w sprawie rajstop. — Jeszcze nie zaczęliśmy. — Ale wiem, że zaczniecie lada chwila. Zdążyłam się przekonać, jak pani pracuje, panno Lambert: szybko i skutecznie. I to mi się podoba. Mam ochotę powiedzieć, że na moją skuteczność ostatnimi czasy kiepsko wpływa atrakcyjność miejscowych mężczyzn, ale gryzę się w język. — Dziękuję, Graziello. Nie trzeba było. Ale jestem ci bardzo wdzięczna.
Wkładam kapelusz, a ona płaci przy kasie. — Jest z lat czterdziestych. Należał do bardzo szykownej i bogatej damy — mówi właścicielka sklepu, a Graziella przewraca oczami. Pewnie słyszała tę historię setki razy. Wszystko mi jedno. Przy drzwiach macham sprzedawczyni na pożegnanie, szczęśliwa, że mam na sobie rzeczy, które należały do wybitnych miejscowych kobiet. — Cudowne miejsce! Dokąd się wybieramy teraz? — Museo Gucci — mówi Graziella i gdy tylko Giovanni parkuje samochód, serce zaczyna mi bić szybciej. Wychodzący na przepiękny piazza della Signoria budynek, ulokowany w historycznym sercu Florencji, stanowi niezwykły widok. Wchodzę przez imponujące frontowe drzwi, przy których gości wita ogromny herb. Graziella wyjaśnia, że muzeum mieści się w Palazzo della Mercanzia, budynku, którego historia jest ściśle spleciona z dziejami miasta. Palazzo wybudowano w 1308 roku na miejscu starożytnego rzymskiego teatru dla ówczesnych gildii kupieckich. Służył tutejszym importerom tkanin, producentom wełny i jedwabiu jako potężny ośrodek promocji miasta, jednego z głównych centrów handlowych i kulturalnych renesansowej Europy. Ogarnia mnie smutek na myśl o tym, że dziś zakłady należące do zagranicznych producentów wyrastają w całej Toskanii jak grzyby po deszczu, zaprzepaszczając wspaniałe dziedzictwo regionu. Mam nadzieję, że odwiedzając to muzeum, przyczynię się choć w maleńki sposób do ochrony miejscowej tradycji. Wyciągam szyję, żeby ogarnąć wzrokiem całą niezwykłą przestrzeń. Zajmujące trzy piętra muzeum prezentuje niemal stuletnią historię domu mody Gucci — od czasów jego założyciela Guccio Gucciego, który zaczynał jako dostawca skórzanych akcesoriów najwyższej jakości, aż po współczesność tej jednej z największych na świecie marek towarów luksusowych. Staram się dotrzymać kroku Grazielli, która pędem przemierza wszystkie sale, sklep i kafeterię, by na koniec zajrzeć do imponującej księgarni. Są tu niezliczone dzieła poświęcone włoskiej modzie i artykułom wyprodukowanym przez firmę. Przeglądam półki i natykam
się na smakowitą plotkarską publikację na temat klanu Gucci, którą czytałam jakiś czas temu. To dramatyczna opowieść ze sceną finałową godną włoskiej opery i morderstwem w tle. — Wszystkie rodziny, bogate czy biedne, mają swoje sekrety — zauważa pogodnie Graziella, widząc, co przeglądam. — Choć niektóre mroczniejsze niż inne — dodaje posępnie, gdy wychodzimy z księgarni. Mam wrażenie, że bywa tu często, bo dobrze zna i budynek, i cały personel. — Chodź! — popycha mnie, gdy kustosz proponuje, że nas oprowadzi. — To mój dobry przyjaciel — szepcze mi do ucha. — Po remoncie w muzeum urządzono sale tematyczne poświęcone poszczególnym osiągnięciom firmy. — Kustosz wskazuje na ścianę, gdzie zamieszczono historię domu Gucci. Ze względu na nasze śledztwo kusi mnie, żeby zapytać, czy Gucci zleca część produkcji wytwórcom takim jak Florentine Designs i czy firmie zdarzały się problemy związane z kontrolą jakości. Uznaję jednak, że to byłoby niegrzeczne, trzymam więc buzię na kłódkę. W muzeum odebrałam jedną ważną lekcję: Florencja, kolebka renesansu, jest także ojczyzną kilku najważniejszych domów mody. Oprócz marki Gucci pochodzą stąd także firmy takie, jak Salvatore Ferragamo, Emilio Pucci czy Ermanno Scervino. Gdy wracamy na parter, dziękuję kustoszowi za poświęcony nam czas. Ta krótka wizyta sprawiła mi ogromną przyjemność i pozwoliła zapomnieć o problemach osobistych. — Jesteś głodna? — pyta Graziella, gdy wsiadamy z powrotem do samochodu. — Co byś powiedziała na obiad? — Molto bene. A dokąd się wybierzemy? Chętnie odwiedziłabym jakąś uroczą trattorię, o której czytałam w Internecie, ale ponieważ to ja jestem turystką, czekam na propozycję Grazielli. W głębi duszy mam nadzieję, że wybierze Enoteca Pinciorri, restaurację z trzema gwiazdkami Michelina, jedną z najlepszych w mieście, ze wspaniałym menu, piwnicą win i wyjątkową obsługą. Skoro nie potrafię poradzić sobie inaczej ze swoimi problemami sercowymi, mogę je zawsze zajeść i zapić.
— Do mnie. Mam własną kucharkę. Najlepszą w Toskanii. Zaskoczona osuwam się na skórzane siedzenie. Nie spodziewałam się zaproszenia do domu. Graziella dostrzega zdziwienie na mojej twarzy. — Wolę jadać w domu, mam tam więcej prywatności — mówi, marszcząc nos. — No i będziemy mogły poplotkować o tutejszym świecie mody. Tyle lat pracuję w branży, że znam całkiem sporo sekretów i chętnie się nimi podzielę. — Oczy ma okrągłe jak spodki. Wygląda jak nastolatka zabierająca się za lekturę weekendowego wydania tabloidu. To ostatnie zdanie sprawia, że zapominam o wykwintnych restauracjach i czuję nagły przypływ zainteresowania domową kuchnią.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY „Gdyby plotki można było jeść, mnóstwo osób cierpiałoby na nadwagę” — na to zdanie natknęłam się niedawno na pewnym blogu i bardzo mnie rozbawiło. A ponieważ za chwilę wezmę udział w uczcie w takim właśnie podwójnym sensie, na samą myśl czuję się już nieco pełna. — Mam nadzieję, że to nie jest dla ciebie kłopot — mówię, gdy limuzyna zatrzymuje się przed jednym z najwspanialszych budynków w mieście. — Ależ skąd! — Graziella śmieje się, odsłaniając rząd idealnych zębów. Wyobrażam sobie, że w młodości musiała być uderzająco piękna. Z bliska przypomina mi europejskie wielkie damy, wiecznie opalone muzy projektantów, które podróżują wciąż po całym świecie i wiodą żywot uprzywilejowanych. Wchodzę za swoją gospodynią do holu wyłożonego biało-czarnymi kafelkami i ruszam w stronę ogromnych schodów. Graziella jednak łapie mnie za rękę i wskazuje na windę. Wciska guzik z literkami PH, domyślam się więc, że jedziemy na samą górę. Gdy wysiadamy, puka do lśniących czarnych drzwi, pobrzękując złotymi pierścionkami. — Rosa! Sono io! To ja! Drzwi otwiera drobna brunetka z włosami upiętymi w ciasny kok, ubrana w białą sukienkę w różowe paski. Wita nas z uśmiechem, a gdy wchodzę za gospodynią do środka, staję oczarowana wspaniałością wnętrza. Ściany eleganckiego salonu zdobią nowoczesne dzieła sztuki, a część jadalna jest urządzona w stonowanych odcieniach złamanej bieli i czerni. Największe wrażenie robi jednak ogromny taras z widokiem na Ponte Vecchio i tętniący życiem piazza w dole. — Co podać na obiad, signora? — pyta Rosa. — Och, to co zwykle — mówi Graziella. — Jestem niewolnicą przyzwyczajeń. — Macha ręką, a jej złote bransoletki połyskują w słońcu. — Catherine, chodźmy na taras podziwiać widoki. — Cudowne! — Głos mi się łamie. Zsuwam na nos okulary Julietty, żeby wszystko widzieć lepiej.
Zupełnie jakbym się znalazła na planie Pokoju z widokiem, adaptacji powieści E.M. Fostera o młodej Angielce podróżującej po Włoszech w towarzystwie kuzynki. — Teraz już wiem, dlaczego wolisz jadać w domu. W takiej scenerii obiad na świeżym powietrzu zyskuje całkiem nową jakość. Mogłabym tu siedzieć godzinami. — Dziękuję. To mieszkanie mojego ojca. Lubił je najbardziej ze wszystkich — mówi, zapalając papierosa i wydmuchując dym w stronę ulicy. Najwyraźniej pochodzi z bardzo bogatej rodziny. — Twój ojciec był mecenasem sztuki? — Wskazuję na imponującą kolekcję obrazów w środku. — Tak. Inwestował w wiele rzeczy. — Spogląda na portret olejny wiszący nad kominkiem. Przedstawia mężczyznę, prawdopodobnie jej ojca. — Uwielbiał sztukę. Był też nieustępliwym człowiekiem interesu i ciężko pracował. Tak jak ty. Gdy wspomina o pracy, natychmiast przypomina mi się, że Rikash obiecał jej zająć się sprawą oznakowań na rajstopach. Próbuję dyskretnie sprawdzić, czy pokrzywka już zeszła, ale Graziella dostrzega moje usiłowania — Finito! Całkiem zniknęła! — Pstryka palcami. — Mój lekarz przepisał specjalną maść. Dasz wiarę, że trzy dni trwało, zanim zelżało swędzenie? — Macha papierosem wokół kostki. — A wszystko przez parę tanich rajstop. Wiesz, jakie to mogło mieć konsekwencje?! Ma rację, to poważna sprawa. — Dowiedzieliście się czegoś na ten temat? — pyta, a ja zaczynam wiercić się na krześle. Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa i nie mogę jej zdradzić, co odkryłam przez Internet. Dostrzega moje zakłopotanie. — Zrozum, Catherine, tu nie chodzi o pieniądze. Tylko o zasady, jakby powiedział mój drogi padre. Zaraz, zaraz jak to mówią w Ameryce? Wymachuje papierosem wysoko, niemal obsypując mi włosy popiołem. Ten gest sprawia, że cofam się gwałtownie. — A, już wiem. Nie chcę, żeby ktoś mnie robił w konia. Uśmiecha się szeroko. Jej wielkie oczy zdradzają inteligencję,
zapał, ciekawość i determinację. Przypomina mi się słynne zdanie, które wypowiedział kiedyś Christian Dior: „Sekretem wszelkiego piękna jest ikra. Bez niej piękno jest nieinteresujące”. Graziella stanowi uosobienie tej maksymy. — Dobrze cię rozumiem, ja też nie chcę — przytakuję. — Skontaktowaliśmy się z producentem, ale potrzebujemy więcej czasu — mówię dość ogólnikowo. Nie zamierzam niepotrzebnie dramatyzować. Sądząc po spojrzeniu, jakim mnie obrzuca, podejrzewa, że coś przed nią ukrywam. Na szczęście zjawia się Rosa z butelką schłodzonego prosecco, grawerowanym srebrnym kubełkiem do lodu i dwoma kieliszkami. — Wiesz, co w tym wszystkim jest dla mnie najsmutniejsze? — mówi Graziella z papierosem przyklejonym do umalowanych ust, sama odkorkowując wino. — Nie wysypka na nodze, bo prawdę mówiąc, jestem już za stara, żeby się przejmować takimi rzeczami — stwierdza nonszalancko. — Tylko kiepska jakość produktów na rynku. Dobra, tu się zgadzamy. Ta kobieta coraz bardziej mi się podoba. Zwłaszcza gdy dostaję od niej lampkę musującego trunku. — Pewnie wiesz, że od kilku lat we Włoszech to prawdziwa plaga. Nie mogę tego znieść. — Zakrywa usta ręką, jakby wspominała o śmierci bliskiej przyjaciółki. — Niestety, dotyczy to całej branży odzieżowej: od drogich wieczorowych sukien po sztuczną biżuterię, a nawet wyroby pończosznicze. I wiesz, co jest w tym najgorsze? Że konsumenci mają to w nosie. Im zależy wyłącznie na cenie! Upija duży łyk prosecco, żeby ulżyć swoim smutkom. Ma rację. Unoszę kieliszek i kiwam głową. — Całkowicie się z tobą zgadzam. Też to zauważyłam. Straszne, prawda? Rozumiem, że nie pochwalasz tego, że wytwórnie w Prato masowo produkują tandetę z nielegalnie sprowadzanych materiałów? Wkraczam na grząski grunt, ale przecież nie zdradzam żadnych tajemnic. — Daj spokój, Catherine! Mio Dio! Mój Boże! — Odstawia kieliszek na stolik, wyjmuje z ust papierosa i sznuruje wargi. Najwyraźniej trafiłam w czuły punkt. — Jestem bardzo staroświecka, bo
jakość cenię ponad wszystko. Nawet nie potrafię ci powiedzieć, jakie to dla mnie smutne widzieć, że takie rzeczy zdarzają się na moim podwórku. My tu, we Włoszech, jesteśmy bardzo dumni z piękna naszych wyrobów. Wytwarzamy je od stuleci. I teraz nagle jacyś ludzie chcą zaprzepaścić tę tradycję. Fakt, że przyczepiają do całego tego śmiecia metki z napisem „Made in Italy”, to… to naprawdę profanacja! — Marco Polo by się zdziwił, widząc, co się tu ostatnio wyprawia. Myślisz, że ten problem można jakoś rozwiązać? — Hm, tak. Uważam, że tak. Jestem pod wrażeniem jej optymizmu. Z tego, co czytałam, to bardzo skomplikowana sytuacja, która wymaga pozytywnego, twórczego i nakierowanego na przyszłość myślenia. — Przede wszystkim musimy wrócić do naszych rzemieślniczych korzeni i skoncentrować się na tym, w czym jesteśmy najlepsi. Jak na ironię to, co robią Włosi i Chińczycy, znakomicie się uzupełnia. Tradycyjne zakłady z Prato, które podupadły ostatnimi czasy, wytwarzają zarówno przędzę, jak i tkaniny. Firmy, które wypuszczają na rynek pronto moda, tak zwaną szybką modę, czyli po angielsku fast fashion, nie konkurują z nimi, mogą za to wykorzystywać ich produkcję. Jeśli więc połączymy możliwości produkcyjne Chińczyków z możliwościami wytwórczymi Włochów, będziemy w stanie stworzyć tu prężny ośrodek odzieżowy. Kiwam głową. To brzmi całkiem rozsądnie. — Ale jeśli konsumenci będą się czuli oszukiwani, możemy o tym zapomnieć. Pójdą ze swoimi pieniędzmi gdzie indziej! Raz-dwa — pstryka palcami — i już ich nie będzie! Myślę, że miejscowi wytwórcy sami są sobie winni, bo postanowili zatrudniać w fabrykach pracowników z zagranicy. Chcieli produkować tanio i szybko. I osiągnęli ten cel, zmuszając imigrantów do pracy po szesnaście, dwadzieścia godzin na dobę. Tymczasem robotnicy są sprytni i potrafią myśleć. Dlaczego mam pracować dla tych ludzi? Lepiej założę własny biznes i sam zacznę sprowadzać materiały. W ten sposób zarobię więcej! W rezultacie mamy, na co zasłużyliśmy, próbując szukać oszczędności. Wyczuwam gorycz w jej głosie, postanawiam więc nie drążyć tematu. Dość już zostało powiedziane.
— Pracujesz dla Diora, więc sama wiesz, że haute couture to ginąca sztuka. To takie smutne. — Wzdraga się. — Większość kobiet, które znam, nawet te najzamożniejsze, kupuje tandetę — stwierdza z nutą pogardy. Nie ma w tym snobizmu. Myślę, że dla niej jakość garderoby ma zasadnicze znaczenie. — I jak się czują, nosząc takie rzeczy? Robi zamaszysty gest ręką i przysuwa się tak blisko, że czuję zapach papierosów w jej oddechu. — Jak mogą czuć się dobrze, nosząc coś takiego? Ma rację. Zauważyłam, że sama kiepsko się czuję, kiedy wkładam coś, co ma byle jakie wykończenie albo jest krzywo zszyte. Nie potrafię też przejść do porządku dziennego nad tym, że moje ubrania kosztują mniej niż lunch. Najlepiej i najpewniej czuję się w rzeczach wykonanych z dobrej jakości tworzyw naturalnych. Według niektórych stron internetowych poświęconych modzie i zwracających uwagę na etyczny aspekt produkcji odzieży ubrania mają własne wibracje. Zależą one od wielu czynników, między innymi od tkaniny, fasonu, koloru, deseniu i szwów. Podobno włókna naturalne, takie jak jedwab i bawełna, mają większą zdolność do wywoływania i podtrzymywania pozytywnych wibracji niż tkaniny z włókien sztucznych, takie jak nylon czy poliester. W głębi duszy wierzę, że to prawda. Patrzę na Graziellę i się uśmiecham. Pierwsze wrażenie okazało się mylne — nie jest ani głupia, ani wyzywająca, ani pusta. To bystra kobieta interesu, która dobrze rozumie swoją branżę. Ciekawe, dlaczego wybrała modeling. Podejrzewam, że pozowanie przed obiektywem było dla niej po prostu pierwszym szczeblem w karierze. A sądząc po uwagach na temat jakości ubrań, mogę sobie tylko wyobrażać, jak wspaniała musi być zawartość jej szaf. — Pewnie zainwestowałaś co nieco w haute couture. — Staram się subtelnie wybadać grunt, ale ciekawość bierze górę. — O tak! Choć dopiero po śmierci ojca. Nie podobałoby mu się, że tyle wydaję na sukienki. Nie doceniał haute couture. A to przecież taka sama inwestycja jak dzieła sztuki współczesnej. Coś, czym możesz się
cieszyć długi czas, a potem przekazać muzeum. — Przysuwa się bliżej z szerokim uśmiechem na ustach. — Chciałabyś zobaczyć moją kolekcję? Och! Nareszcie osiągnęłyśmy pełne porozumienie. Dałabym sobie rękę uciąć, żeby obejrzeć jej zbiory, ale staram się zachować spokój. — Tak, bardzo chętnie. — W takim razie chodź! Zrywa się z miejsca i raźnym krokiem rusza do salonu. Przypomina dziewczynkę, która ma okazję pochwalić się przed koleżanką kolekcją lalek. Szkoda, że nie ma ze mną Rikasha. Podejrzewam, że przy tym, co zaraz zobaczę, Museo Gucci będzie wyglądało jak szafa Barbie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Zdaniem Yves’a Saint Laurenta „haute couture to sekrety przekazywane szeptem z pokolenia na pokolenie”. Idę za Graziellą po marmurowych schodach do pudrowoniebieskiej garderoby, żeby się o tym przekonać na własne oczy. Są tu wysokie lustra, szafy i zabytkowe szezlongi. Z podniecenia aż czuję dreszcze — wiem, że czeka mnie nie lada gratka. Po chwili do garderoby wchodzi kolejna brunetka. Ma na sobie taki sam uniform w różowe paski jak ta przy drzwiach, a do tego białe rękawiczki. Została wezwana, by demonstrować nam kreacje. Ciekawe, ile takich uroczych dam ma na służbie Graziella i czy — zważywszy na czarne chmury gromadzące się nad moim związkiem — zechciałaby zatrudnić jeszcze i mnie. — Catherine, poznaj Biankę, która zajmuje się tym piętrem. Uśmiecham się ciepło i ściskam dłoń kobiety. Mimo uniformu pokojówki pełni równie ważną funkcję jak kustosz działu kostiumów w Palazzo Pitti. Graziella daje mi znak, żebym usiadła na zabytkowym pikowanym szezlongu, i przekazuje Biance po włosku instrukcje z prędkością karabinu maszynowego. Udaje mi się wyłowić kilka słów: bellisima, Gianfranco Ferré, Christian Lacroix i Chanel — muzyka dla moich uszu. Nagle czuję to samo rozgorączkowane podniecenie co przed wszystkimi pokazami Diora. Pierwszą rzeczą, jaką Bianca przynosi w pokrowcu, jest wspaniała czarno-biała suknia wieczorowa Lacroix z najdelikatniejszego, zdobionego kwiatami jedwabiu. Wyobrażam sobie, ile czasu musiało zająć stworzenie tak eterycznej kreacji. Bianca otwiera pokrowiec, żebym mogła zobaczyć z bliska misterne wykończenia, fiszbiny, szwy i koraliki. — Och! Cudowna. Wręcz pożeram ją wzrokiem. Przypomina mi się pracownia Diora w Paryżu, gdzie wspaniałe dzieła sztuki tworzą les petites mains (najmłodsze rangą pracownice krawieckiego atelier). Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać nakład pracy potrzebny, by wykonać suknię tej klasy.
— Miałam ją na sobie podczas balu w Paryżu — wspomina Graziella z nutą nostalgii. — I na pewnej ważnej kolacji w Waszyngtonie. Niestety, przybyło mi trochę za dużo ciała, żebym mogła się w nią jeszcze zmieścić. — Wskazuje na okolice talii. Podejrzewam, że tej sukni nikt już nie będzie nosił. Mam nadzieję, że z czasem trafi do muzeum. — W moim życiu wiele się zmieniło, odkąd miałam ją na sobie ostatni raz. Wąskie biodra, życie uczuciowe i rodzinne, wszystko trafił szlag! — zauważa cierpko, gdy Bianca chowa suknię z powrotem do szafy. To pierwsze jest dla mnie jasne, natomiast drugie i trzecie — cóż, niewiele wiem na ten temat. Cokolwiek się wydarzyło, Graziella sprawia wrażenie, jakby się tym za bardzo nie przejmowała. Jej joie de vivre, radość życia, i pewność siebie są zaraźliwe. Widać, że dobrze się czuje we własnej skórze, i przychodzi mi do głowy, że jest świetnym wzorem dla młodych kobiet w swojej agencji. — Ach! Jedna z moich ulubionych! Graziella zrywa się na nogi w ekstazie, jakby chciała przywitać następną suknię owacją na stojąco. — Ta kreacja Ferré jest wyjątkowa. Spójrz, jak wspaniale ją wykonano. Prawdziwe mistrzostwo. To wieczorowa suknia bez ramion, z leciutkiego szyfonu w kolorach gołębiej szarości i bieli. Założę się, że pasowała idealnie. — To prawda, jest przepiękna. Niccolo wspominał, że w muzeum włókiennictwa w Prato trwa wystawa Gianfranca Ferré. Mam nadzieję, że będziemy mieli dość czasu, żeby ją obejrzeć. Bianca rozpakowuje kolejne dwie suknie, tym razem vintage, a ja wpadam w uniesienie. Szkarłatna wieczorowa kreacja Sorelle Fontana pochodzi z 1953 roku. Graziella informuje mnie, że dom mody Fontana założyły trzy siostry, które w latach pięćdziesiątych zaprojektowały dla Avy Gardner stroje do filmu Bosonoga Contessa (1954). Następna kreacja podoba mi się najbardziej. To koktajlowa sukienka Fercioni z lat pięćdziesiątych, bez ramiączek, w dwóch odcieniach lazuru. Lamówkę rozkloszowanej spódnicy zdobią białe
łabędzie. Mamma mia, trafiłam do nieba. — Ta jest wspaniała! Wręcz dyszę Biance w szyję, podziwiając szczegóły. Co za uderzający kontrast z tandetnymi ubraniami pronto moda, które widuję na ulicy! Na myśl o tym robi mi się smutno. Dlaczego dzisiejsze kobiety nie mogą się tak ubierać? — Słodka, prawda? Nosiłam ją, kiedy byłam dużo młodsza, pewnie w twoim wieku. Graziella podchodzi, przykłada do mnie sukienkę, zbiera moje włosy u góry i każe spojrzeć w lustro. — Tak się ją nosi. Do koka — mówi. Zahipnotyzowana nie zwracam uwagi na Graziellę trzymającą mnie za włosy. Wyobrażam sobie, jak w tej boskiej kreacji przechadzam się po brukowanych uliczkach Capri i wstępuję na drinka do Capri Palace Hotel. Z Luką? Pourquoi pas? Mądra kobieta powinna mieć zawsze plan awaryjny. — Masz znakomite wyczucie stylu. Nic dziwnego, że pracujesz w tej branży — mówię pełna podziwu dla jej imponującej kolekcji. Wiem, że za drzwiami szaf czeka więcej podobnych cudów, ale powściągam ciekawość. Nie chcę kusić losu. — To kwestia instynktu. — Wskazuje na swój nos. — Nie stoję godzinami i nie przeglądam półek. To nie dla mnie. Nigdy w życiu nie podążałam za trendami. Kieruję się intuizione i własnym wyobrażeniem stylu. — Czyli jesteś spontaniczna. Świetnie cię rozumiem, ja też. Dlatego tak dobrze się dogadujemy. — Totalmente — mówi w chwili, gdy Rosa zjawia się, żeby oznajmić, że podano do stołu. Z całą pewnością mogłabym przywyknąć do takiego stylu życia. Zwłaszcza gdy myślę o tym, co mnie czeka jutro: spotkanie w siedzibie Florentine Designs i pewnie nieprzyjemna rozmowa z Antoine’em. Wracamy do jadalni, gdzie czekają na nas dwa nakrycia: wypolerowane srebrne sztućce, elegancka porcelana i kryształowe kieliszki. Rosa stawia na stole wazę z zupą i zaczyna mi nalewać. — To pappa al pomodoro, tradycyjna toskańska zupa
z pomidorów, bazylii, czosnku, miejscowego chleba i oliwy. Mam nadzieję, że będzie ci smakować. Buon appetito. — Graziella unosi kieliszek. — Pachnie wspaniale, dziękuję, Rosa — mówię, a gdy drobna kobieta stawia na stole świeży chleb, szybko sięgam po kawałek. — A to filone — wyjaśnia Graziella. — Typowe toskańskie pieczywo, ważny składnik miejscowej diety. — Sama bierze kromkę. To mi przywodzi na myśl Rikasha i jego niechęć do węglowodanów. Gdyby tu był, pewnie cierpiałby straszliwe katusze. — Pyszne. Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie. — Wiesz co, Catherine? Jak tylko cię zobaczyłam, od razu wiedziałam, że bystra z ciebie kobieta. — Naprawdę? — Jestem zaskoczona. Kiedy się poznałyśmy, nie byłam w najlepszej formie. — Nie potrafię tego wyjaśnić, po prostu miałam takie przeczucie. Łączy w powietrzu kciuk i palec wskazujący, żeby podkreślić wagę swych słów, a złoty sygnet na jej małym palcu odbija promienie popołudniowego słońca. Dostrzegam tarczę herbową. — Dziękuję, Graziello, to bardzo miłe z twojej strony. — Wiedziałam, że będziesz odpowiedzialna i dyskretna. To rzadkie cechy i trudno je dziś znaleźć. Potakuję, niepewna, do czego zmierza. Ponieważ jednak moje życie osobiste przyjęło ostatnimi czasy raczej kiepski obrót, doceniam komplement. Unoszę kieliszek i skinąwszy głową, upijam łyk wina. — Dobrze ci u Diora? — pyta bez ogródek moja gospodyni. — Bo jeśli nie, miałabym dla ciebie propozycję. Omal nie wypluwam wina do zupy. Może zauważyła, że mam ochotę dołączyć do jej personelu i nosić sukienkę w różowe paski? — Cóż, jest mi dobrze i… na razie nie szukam niczego innego — mówię. Nie sprawiam wrażenia, jakbym tryskała entuzjazmem. To dlatego, że kariera ma wpływ na moje życie uczuciowe, a nie ze względu na mój stosunek do samej pracy. Graziella jednak wyczuwa moje wahanie i naciska. — Wiem, że w tych wielkich domach mody człowiek musi
harować jak wół. Sama tam pracowałam, i to nie tylko jako modelka — mówi, wskazując na czarno-białe zdjęcie w ramce przedstawiające ją w zwiewnej białej sukience. Ta fotografia przypomina mi hrabinę Castiglione — obie z Graziellą mają wiele wspólnego: bystry umysł, nieskrywaną ambicję, urodę i próżność. — Pytam, bo odziedziczyłam udziały w firmie ojca i uważam, że przydałby się tam ktoś taki jak ty. Ktoś, kto kieruje się jasnymi zasadami etycznymi. Masz doświadczenie prawnicze, pracowałaś w Nowym Jorku i Paryżu. Wniosłabyś bardzo cenny wkład. — Co to za firma? — dopytuję, bo Graziella rozbudziła moją ciekawość. — Och, zajmujemy się różnymi rzeczami, między innymi modą. Wiem, że to lubisz, prawda? — Tak. — Uśmiecham się grzecznie. To faktycznie moja działka. — Doceniam propozycję, ale na razie dobrze mi u Diora. I w Paryżu. Choć oczywiście wszystko się może zmienić. — Rozumiem. W takim razie pamiętaj o mojej propozycji. Rozmowę przerywa nam Rosa, która wnosi danie główne: pappardelle z białymi truflami. Postanawiam zmienić temat. — Jak to się stało, że zajęłaś się modelingiem? — Potrzebowałam pieniędzy na swój straszliwy nałóg: buty. Mój ojciec go nie pochwalał. — Przewraca oczami. — Dlatego musiałam znaleźć sobie pracę. — Dobrze cię rozumiem. Ja z tego samego powodu wybrałam studia prawnicze. — Jako nastolatka raczej nie dogadywałam się z rodzicami, więc przestali mnie utrzymywać. — Macha lekceważąco ręką. — Wyprowadziłam się z domu, przeniosłam do Rzymu i w latach siedemdziesiątych pracowałam jako modelka dla Cerrutiego. Przez długi czas nie miałam nic przeciwko pozowaniu, dopóki nie spotkałam swojej pierwszej miłości. Nie podobało mu się, że budzę takie zainteresowanie, więc mnie zostawił — mówi ze smutkiem. — Tak mi przykro. Ogromnie ci współczuję. — Nie warto, to było dawno temu. Teraz jesteśmy w dobrych
stosunkach. A poza tym dał mi syna… Zaskakujące wyznanie. Pierwszy raz wspomina o tym, że ma dziecko. W mieszkaniu nie widziałam żadnych zdjęć. — Masz syna? — Tak, ale niestety nie układa nam się najlepiej. Jest strasznie uparty, tak jak jego dziadek. — Wzdycha. — Dzieci bywają źródłem największego szczęścia i bólu — mówi, spoglądając na taras. Upija duży łyk wina i zapala papierosa. — Prawdę mówiąc, Catherine, nie byłam dobrą matką. Młoda i lekkomyślna, wciąż poza domem. Dużo podróżowałam po świecie, pracowałam jako modelka, imprezowałam. Dziecko wychowywały niańki, wszystkie wakacje spędzało z dziadkiem. Wysłałam syna do Szwajcarii, do szkoły z internatem, i od tego czasu nie kontaktujemy się za często. Czuję się odpowiedzialna za jego wyskoki — kończy z zatroskaną miną. Zdaje się, że życie osobiste żadnej z nas nie rozpieszcza. — Rozumiem. Sama mam kłopoty ze swoim chłopakiem — mówię. — Naprawdę? Ech, ci mężczyźni! Kto ich potrzebuje? Dopija wino jednym haustem, a Rosa zbiera talerze i wraca z deserem. — Schiacciata alla fiorentina — oznajmia z dumą. To coś w rodzaju biszkopta posypanego cukrem pudrem o smaku wanilii i cytryny. Wygląda bosko, ja jednak jestem pełna i zanim skosztuję ciasta, muszę dyskretnie rozpiąć spódnicę. Rosa zjawia się znowu z maleńkimi filiżankami espresso i to znak, że nasz lunch dobiega końca. Zważywszy na związki Grazielli ze światem mody, postanawiam zadać jej jeszcze kilka pytań, zanim wrócę do Rikasha. — Jestem ciekawa, czy tutejszy przemysł odzieżowy ma powiązania ze światem przestępczym. Graziella unosi głowę znad talerzyka. — Scusa? Pytasz o mafię? Zasłania usta ręką, jakby się krztusiła. Podejrzewam, że dla niej to też nieprzyjemny temat. Czytałam o książce Gomorra Roberta Saviano, która szczegółowo opisuje, jak macki kamorry sięgają po włoski przemysł odzieżowy. Pytanie, czy dotarły również do Prato.
Graziella odstawia elegancką filiżankę na stół i wzdycha głośno. — Pewna tutejsza dziennikarka napisała książkę na ten temat. Twierdzi, że nielegalna działalność gospodarcza jest źródłem innych niezgodnych z prawem praktyk: unikania podatków, zatrudniania robotników na czarno. I tak przyczynia się do rozwoju przestępczości zorganizowanej. Wprawdzie mafia nie macza palców we wszystkich miejscowych przedsięwzięciach, ale jej macki sięgają i tu. To problem, który napotykam od zawsze — dodaje, sięgając po kawałek ciasta. Podejrzewam, że schiacciata, tak samo jak prosecco, pomaga jej osłodzić smutki. Dyskretnie zerkam na zegarek i sięgam po torebkę. — Na mnie już pora. Rikash czeka na targach, a musimy jeszcze złapać pociąg do Prato. Mogę skorzystać z toalety? — Oczywiście. Jest tam. — Graziella wskazuje na drzwi obok kuchni. — Poproszę Giovanniego, żeby cię odwiózł. — Wstaje i wychodzi z pokoju. Gdy znika w głębi domu, rozlega się dzwonek telefonu. Słyszę, że słuchawkę podnosi Rosa. Sądząc, że to Graziella jest w toalecie, przybiega do mnie i krzyczy przez drzwi. — Signora! Signora! To do pani! Pani syn. Chce porozmawiać o jakichś dokumentach, które trzeba podpisać przed sprzedażą firmy. Mówi, że to pilne! Zamieram przed lustrem, szminka wpada mi do umywalki. Przecież Graziella twierdziła, że nie rozmawia z synem. A ta nieoczekiwana oferta pracy? Wspominała, że chodzi o rodzinną firmę. Co się tu dzieje? Czyżby ktoś mnie robił w konia? Przychodzi mi do głowy, że może zastawiono na mnie pułapkę godną jednego z najsłynniejszych florentczyków wszech czasów — Machiavellego. Robię głęboki wdech i wychodzę z toalety. Za drzwiami zastaję zaskoczoną Rosę ze słuchawką bezprzewodową w ręce. Przeprasza mnie wylewnie i natychmiast ucieka. — Nie martw się, Rosa! — wołam, kierując się do wyjścia. — Sama znajdę drzwi, grazie! Ostatni raz zerkam w lustro w przedpokoju, żeby poprawić włosy,
zakładam nowy kapelusz i maluję usta szminką. Czy to faktycznie zbieg okoliczności, że kolor mojej pomadki Diora nosi nazwę Blood on Her Hands — krew na jej rękach?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Według amerykańskiej fotografki Duane Michaels: „Chociaż fotografia znakomicie radzi sobie z tym, jak rzeczy wyglądają, nic przecież nie jest takie, jak się wydaje”. Sądząc po zachwycających zdjęciach na ścianach w mieszkaniu Grazielli, moja gospodyni to dusza towarzystwa, była top modelka i eteryczna nimfa, która z czasem wyrosła na ważną osobistość i wpływową kobietę interesu. Przypomina mi się jednak Tom, bohater Utalentowanego pana Ripleya — filmu, który zresztą został nakręcony we Włoszech — i zastanawiam się, jakie kłamstwa kryją się za tą fasadą, a co ważniejsze, co takiego Graziella chowa w zanadrzu. Mimo niezliczonych pytań, które kołaczą mi się po głowie w pociągu do Prato, próbuję się odprężyć. Rikash widzi, że śnię na jawie, przytulona do szyby. Nie powiedziałam mu jeszcze o Grazielli i telefonie od jej syna. Postanowiłam wstrzymać się do spotkania z szefem Florentine Designs. Jak na razie nie mam żadnych namacalnych dowodów, tylko niepokojące przeczucia. — Czy twoja powściągliwość ma coś wspólnego z tym gorącym architektem, którego poznałaś na imprezie u Grazielli? Zostałam przyłapana na gorącym uczynku. Próbuję ukryć uśmieszek, ale to nic nie daje. Rikash za dobrze mnie zna. — Przede mną nic się nie ukryje. Chcesz o tym pogadać? — Niekoniecznie. Nie ma o czym. — Staram się, żeby zabrzmiało to przekonująco, ale Rikash potrafi mnie przejrzeć na wylot. W głębi duszy wiem, że zwlekam z telefonem do Antoine’a nie dlatego, że nie mogę znaleźć aparatu, tylko dlatego, że nie potrafię się rozeznać we własnych emocjach. Ciekawe, czy czas i odległość pomogą mi zrozumieć, co tak naprawdę czuję. Wiem aż za dobrze, że dystans może się fatalnie odbić na naszym związku. Zamykam oczy i staram się zapomnieć o Luce, ale to właściwie niemożliwe. Olśniewająca architektura, wspaniała moda męska i miejscowa kultura nieustannie mi o nim przypominają. Zakładam okulary Julietty, nowy słomkowy kapelusz, wyciągam cudowny szal Etro od Luki i owijam nim szyję. Jest mi ciepło, przytulnie, a co
ważniejsze, Rikash zostawia mnie w spokoju przez resztę podróży. * Następnego dnia rano wyspani zjawiamy się w siedzibie Florentine Designs, która mieści się w zachodniej części miasta, tam, gdzie większość firm odzieżowych. Wchodzimy do beżowego budynku, a gdy tylko pojawiamy się w biurze, recepcjonistka z długimi kasztanowymi włosami prowadzi nas do ciemnej, pozbawionej okien sali konferencyjnej i szybko zamyka za sobą drzwi. Zdaje się, że w myśl polityki firmy goście nie powinni przebywać na widoku. Czuję się, jakbyśmy trafili do Alcatraz. — Napiją się państwo czegoś? Może kawy? Brzmi to tak, jakby młoda kobieta recytowała wyuczoną formułkę, postukując przy tym pomalowanymi na czarno paznokciami w blat stołu. Sprawia wrażenie nieco zaniepokojonej, dlatego sama zaczynam się denerwować. — Z wielką chęcią, bardzo dziękuję. Po pełnym wrażeń dniu we Florencji dziś od rana marzę o solidnej dawce kofeiny. Poza tym próby ukrycia przed Rikashem uczuć, jakie budzi we mnie Luca, nadwątliły moje zapasy energii. — Szef będzie za chwilę. Recepcjonistka kiwa głową, znika i już się nie pojawia. To tyle, jeśli chodzi o kofeinę. — Kochanie, załatwmy to szybko. Umówiłem się z Niccolem i jego przyjaciółmi na drinka. Marszczę brwi. Chętnie przypomniałabym mojemu ukochanemu asystentowi, że to właśnie jemu zawdzięczamy wizytę w tym miejscu. Zgodziłam się, żeby Niccolo przyjechał z nami do Prato, z poczucia winy i tylko dlatego, że w ten sposób mogliśmy się tu szybko dostać. Nic jednak nie mówię. Rikash sprawia wrażenie zupełnie zauroczonego kochankiem. Mam nadzieję, że ten związek nie odbije się na jego pracy po powrocie do Paryża. Moje rozmyślania przerywa pukanie i do sali wkracza mężczyzna ubrany w nienagannie skrojony granatowy garnitur i lawendową koszulę. Szef Florentine Designs ma duże brązowe oczy, dołeczki w policzkach
i falujące włosy, które opadają mu za uszy. Przypomina Romaina Durisa, przystojnego francuskiego aktora. W kieszonce na piersi dostrzegam jedwabną poszetkę we wzór paisley, a na nogach ma zachwycające włoskie buty. Ten elegancki strój sprawia, że po raz setny myślę o Luce i o znakomitej jakości włoskiej mody. Skoro kierownictwo nosi się tak wytwornie, niemożliwe, żeby firma produkowała i dystrybuowała tandetę. — Dzień dobry, jestem Lorenzo. Come stai? Jak się masz? Miło mi państwa widzieć. — Wyciąga do mnie rękę. Z bliska wyraźnie widać, że jest zabójczo przystojny. Po błysku w oku Rikasha poznaję, że Włoch mu się podoba i że mój asystent zamierza skomplementować jego marynarkę. — Piękna spódnica — zauważa Lorenzo i dopiero potem przenosi spojrzenie na Rikasha i jego szykowny strój. Podejrzewam, że jest zaskoczony, widząc obcokrajowca ubranego lepiej niż on. Pewnie rzadko mu się to zdarza. — Grazie — mówię skromnie. Rikashowi rzednie mina, gdy Lorenzo komplementuje mój strój. Po zainteresowaniu, jakie wzbudzał we Florencji, czuje się nieco zawiedziony. — Dziękuję, że zechciał się pan z nami tak szybko spotkać. Przejmuję inicjatywę. Czas wyłożyć karty na stół. — Przykro mi, że musiałem odwołać poniedziałkowe spotkanie i Anna, nasza prawniczka, nie mogła się dziś zjawić. Bierze udział w ważnych negocjacjach. Jestem pewien, że państwo to rozumieją, sì? — Tak, oczywiście. — Kiwam głową. — A więc pracuje pani dla Diora? Jako prawniczka? Mimo atrakcyjnego wyglądu Lorenzo emanuje chłodem. W niczym nie przypomina ciepłego i przyjacielskiego Luki. — Tak, razem z moim asystentem Rikashem. Robię, co mogę, żeby mój przyjaciel poczuł się lepiej, ale Lorenzo ledwie dostrzega jego obecność. Rikash sprawia wrażenie, jakby ktoś spuścił z niego powietrze — oklapnięty osuwa się na krześle. — W czym mogę pomóc? — pyta niecierpliwie Lorenzo.
Spojrzenie jego przenikliwych brązowych oczu zdradza, że szef Florentine Designs nie jest w nastroju na towarzyskie pogaduszki. Widzę, że ma ochotę szybko się nas pozbyć. — Jak pan wie, kilka francuskich domów mody zleciło pańskiej firmie produkcję dodatków, w tym luksusowych artykułów pończoszniczych. Na razie nie ośmielam się zapytać, czy wciska jakąś tandetę Diorowi, bo zważywszy na jego ton, mogłoby go to wytrącić z równowagi, a mnie zależy na spokojnym przebiegu spotkania. — Sì, sì. — Kiwa głową zniecierpliwiony, jakby mówił: i co z tego. Biorę głęboki wdech i spoglądam na czubki swoich butów. Trudno przekazać złe wieści komuś, kto tak dobrze wygląda. Żeby przestawić się na tryb zawodowy, wyobrażam sobie, że Frédéric, nasz szef, stoi obok i obserwuje mnie w działaniu. To dodaje mi pewności siebie. — Doszły nas słuchy, że być może część waszych towarów… jak by to ująć?… nie spełnia wymogów jakościowych. Jego wielkie brązowe oczy zamieniają się w dwie szparki. — Scusi? Co to ma znaczyć? — Sprawia wrażenie, jakby nie dowierzał. — Ma pani jakieś dowody? Rikash rzuca na stół rajstopy Grazielli. Koniec uprzejmości. Nieoczekiwane zagranie, ale skuteczne. Lorenzo jest zaskoczony. Ma twardy orzech do zgryzienia. Bierze opakowanie, z kieszonki marynarki wyjmuje okulary i czyta metkę. — Co to jest? — Drapie się po głowie i sprawia wrażenie zdezorientowanego. — Non capisco, nie rozumiem. — Sprawdziliśmy, wyprodukowano je w jednym z pańskich zakładów — mówi Rikash. Hura! Mój łebski asystent wraca do gry. — Tam, gdzie produkujecie dodatki dla francuskich domów mody. Występujemy w imieniu całej branży. — Ale co jest z nimi nie tak? — pyta Lorenzo, podnosząc głos. Widać, że zaczyna się w nim gotować. — Według metki są wykonane w stu procentach z tworzyw naturalnych, a to nieprawda. Twarz Lorenza czerwienieje, usta zaciskają się w wąską kreskę.
Nasze oskarżenia i wizyta w jego biurze bynajmniej go nie bawią. Wstaje i zaczyna przechadzać się po sali. Wyczuwam, że ma coś do ukrycia. — Skąd ta pewność? — Rzuca rajstopy na stół przed Rikasha. — Nosił je pan? — W jego głosie pobrzmiewa protekcjonalna nuta. Oh, là là, już sobie wyobrażam, co za chwilę usłyszy. Spotkanie biznesowe czy nie, Rikash nie znosi głupców. Przygotowuję się na najgorsze. — Prawdę mówiąc, nosiłem. Zwykle w soboty wieczorem występuję jako drag queen w klubie ze striptizem — mówi z poważną miną, odpychając rajstopy w stronę Lorenza. Kopię go w kostkę. Nieważne, że uwaga Lorenza była obraźliwa. Ze względu na naszego pracodawcę powinniśmy zachować spokój. Przynajmniej na razie. Rikash opiera na stole sprężyste ramiona i pochyla się groźnie. Niestety, nie udaje mu się osiągnąć spodziewanego rezultatu. — To żart? — pyta z drwiną w głosie Lorenzo. — Tak, oczywiście, że żart — mówię, starając się zachowywać profesjonalnie. — Ktoś, kogo znamy, ma alergię na tworzywa sztuczne i te rajstopy spowodowały wysypkę. — Kto to taki? — Pewna wpływowa bizneswoman. Wolałby pan z nią nie zadzierać — wtrąca Rikash. — Nie rozumiem, czemu to państwo przychodzą z tym do mnie. Dlaczego ta osoba nie mogła się skontaktować ze mną sama? — Bo to nie ona zawarła z pańską firmą kontrakty warte miliony dolarów. — Mówiąc to, wyciągam z teczki wydruki z listą klientów znalezioną na stronie internetowej i odnośnikami do „znanych francuskich domów mody”. — Zostaliśmy upoważnieni, by skontrolować pańską wytwórnię. Lorenzo przegląda wydruki, ale ledwie zwraca uwagę na treść. Twarz ma czerwoną jak burak. Wyrzuca ręce w powietrze. Jest wściekły. Zerkam na drzwi, żeby sprawdzić, czy w razie czego uda nam się uciec. — Wygląda na to, że nie tylko nasza znajoma dostała uczulenia. Proszę zobaczyć, co jeszcze znalazłam w Internecie. — Podaję mu
wydruki rozmów z pokojów czatowych. — Pomyślałam, że może zechce pan zobaczyć skargi innych klientów. U bardzo wielu osób wasze produkty wywołały poważne podrażnienia skóry. Przegląda materiały i mina mu rzednie. Widzę, jak gorączkowo obracają się trybiki w jego głowie. — Gdzie pani to znalazła? — Wygląda na zmartwionego. — Na blogach poświęconych modzie i czatach. Najwyraźniej nic o tym nie wiedział. Trafiliśmy w czuły punkt. — W porządku, przyjrzymy się temu i oddzwonimy — mówi tonem kogoś, kto chce się nas pozbyć. Oddaje mi papiery. Znamy takie zagrywki — z Nowego Jorku i Szanghaju. — Nie tak szybko — Rikash unosi ręce jak policjant zatrzymujący ciężarówkę. — Tu chodzi o zdrowie i bezpieczeństwo nabywców. La Chambre Syndicale de la Haute Couture upoważniła nas, żebyśmy skontrolowali proces produkcji w pańskiej wytwórni. Dzisiaj — oznajmia stanowczo. To kropla, która przepełnia czarę. Lorenzo piorunuje nas wzrokiem. Podejrzewam, że właśnie zmarnowaliśmy mu dzień, a kto wie, czy nie całe życie. — Obawiam się, że to niemożliwe — mówi, tak jak się spodziewałam. Siada, opiera ręce na poręczach krzesła i zaczyna się huśtać. Sądząc po jego minie, pomysł wpuszczenia nas do wytwórni uważa za równie pociągający jak spacer po ulicach Prato w samych nylonowych rajstopach. — Dai! Dajmy temu spokój. Pani Lambert, nie ma potrzeby się kłopotać. — Wstaje i zakłada ręce na piersi. — Może moglibyśmy omówić tę sprawę przy obiedzie i butelce wina? Jestem pewien, że we dwoje znajdziemy jakieś sensowne rozwiązanie. — Wykluczył Rikasha, co nigdy nie jest dobrym pomysłem. — Dopilnuję też, żeby pani przyjaciółka dostała nową parę rajstop, oczywiście za darmo. — Otwiera szeroko ramiona, starając się sprawiać wrażenie uczynnego. Prawdę mówiąc, para tanich rajstop to ostatnie, czego nam trzeba. — To bardzo miłe z pana strony — przerywa mu Rikash — ale
obiad nie wchodzi w grę. Kazano nam odwiedzić wytwórnię. Jak szybko uda się to zorganizować? Twarz Lorenza przybiera kolor lawendy. Pasuje mu do koszuli. — Nie mogę tam państwa zawieźć. Jesteśmy w trakcie ważnych negocjacji i dziś przez całe popołudnie mam spotkania. W dodatku trwa remont, więc aż do końca przyszłego tygodnia wytwórnia będzie niedostępna — wyrzuca z siebie. Ukradkiem spoglądam na Rikasha. Dyskretnie kiwa głową. Wiemy, że Lorenzo kłamie. — W porządku. — Rikash postanawia go sprawdzić. — Przyjechaliśmy taki kawał, możemy zaczekać kilka dni. Wymyślił to na poczekaniu, żeby sprowokować Lorenza. Podstęp się udał. — Muszę porozmawiać z Anną. Tak jak mówiłem, jesteśmy w trakcie negocjowania dużej umowy, więc wątpię, żeby udało się to zorganizować. — Zaczekamy, proszę porozmawiać — stwierdza ze spokojem Rikash. Jestem pod wrażeniem tego, jak umiejętnie przejął kontrolę nad sytuacją. A ja myślałam, że uroda Lorenza i romans z Niccolem zupełnie go zdekoncentrowały. Lorenzo wychodzi w pośpiechu, zostawiając na stole czerwony terminarz. Rikash rozgląda się wokół, podchodzi na paluszkach i łapie zdobycz. — Nie! Co ty wyprawiasz?! Nie mam zamiaru skończyć w więzieniu! — Wiesz, że ten facet kłamie. Chcę tylko znaleźć potwierdzenie, to wszystko. — I tak pewnie pisze po włosku. Nic nie zrozumiesz. Odłóż to! — Oczywiście, że zrozumiem. W tej chwili jestem już właściwie trójjęzyczny — mówi, pokazując język, ale mnie nie jest do śmiechu. Martwię się, że wątpliwe metody śledcze mojego przyjaciela wpędzą nas w tarapaty. Nie po raz pierwszy. Rikash ignoruje mój sprzeciw i szybko przerzuca strony terminarza, aż w końcu coś znajduje.
— O kurczę. Odwraca kalendarz w moją stronę, żeby mi pokazać żółtą karteczkę samoprzylepną pod datą z zeszłego tygodnia. Na karteczce czerwonym długopisem napisano po angielsku: Poufne spotkanie z kierownictwem zakładu tekstylnego przy via Pistoiese 111 w Prato. W przyszłym tygodniu nowa dostawa towarów z importu, trzeba omówić protokoły produkcji. Zamyka terminarz i odkłada na miejsce. — Wiemy, skąd są te towary. Jak myślisz, czego dotyczyło poufne spotkanie? — pytam szeptem. — Wkrótce się dowiemy, zapamiętałem adres — odpowiada sotto voce, półgłosem. O matko. No to już jasne, co będziemy robić, kiedy stąd wyjdziemy. I nie będzie to, niestety, obejmowało sączenia campari z wodą sodową przy hotelowym basenie. Po ostatnich niebezpiecznych przygodach w Paryżu znów mam się angażować w zwariowane śledztwo? Pewnie! — Dobra robota. — Puszczam oko do Rikasha. Do sali wpada zasapany Lorenzo. — Nie mogłem złapać Anny. Ma teraz telekonferencję. Odezwę się do państwa później, dobrze? — Oczywiście. Tak się można z nami skontaktować. Ponieważ nie mamy telefonu, Rikash zapisuje mój adres mailowy i nazwę hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, na odwrocie wizytówki i posyła ją przez stół Lorenzowi, uśmiechając się szeroko. Przez długą chwilę patrzą sobie w oczy niczym dwa byki gotowe do ataku. To się może źle skończyć. Postanawiam interweniować. — Dziękujemy, że zechciał nam pan poświęcić czas. Bardzo proszę o jak najszybszy kontakt. Będziemy czekać na sygnał! — wołam, zostawiając za sobą ponurą salę i pełną napięcia atmosferę. Wychodzimy z budynku na ciepłe słońce i wyruszamy pod adres nabazgrany czerwonym długopisem na karteczce w terminarzu Lorenza.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY W bestsellerowym poradniku Nie bój się bać Amerykanka Susan Jeffers przekonuje czytelników, że cokolwiek się dzieje, są w stanie sobie z tym poradzić. Jak wynika z jej badań, tym, co nas powstrzymuje przed działaniem, jest zwykle strach, a nie rzeczywistość. Według Jeffers ponad dziewięćdziesiąt procent sytuacji, których się boimy, nigdy nie następuje. Próbuję się przekonywać, że Jeffers ma rację, siedząc na tylnym siedzeniu taksówki w drodze do wytwórni, której adres Rikash zdobył swoimi pokrętnymi metodami. — Co zrobimy na miejscu? Masz jakiś plan? — pytam. Boję się, że popełniamy straszliwy błąd. Drink przy basenie w towarzystwie Niccola wydaje mi się teraz znacznie lepszą opcją. — Oczywiście, kochanie. Po prostu rób to samo co ja. Staram się pamiętać, że Rikash znakomicie się spisał, demaskując i rozbijając międzynarodową szajkę fałszerzy w Paryżu, że nigdy nie zrobiłby niczego, co mogłoby narazić na szwank nasze bezpieczeństwo lub pracę, i że wie, co robi (w każdym razie zazwyczaj). — Tylko postaraj się działać w granicach prawa, dobra? Nie chcę, żeby Frédéric musiał się za nas wstydzić. No i wolałabym uniknąć tutejszego więzienia. — Czy kiedykolwiek musiałaś się za mnie wstydzić, skarbie? — Hm, wstydzić nie. Ale kilka razy udało ci się śmiertelnie mnie przestraszyć. Uśmiecha się szeroko i klepie mnie po kolanie. Zdaje się, że uznał to za komplement. — Pewnie nie wiesz, ale jako dziecko chciałem zostać aktorem. Marzyłem o scenie — mówi, spoglądając przez okno na ulice Prato. Wiem, że Rikash zajmował się kręceniem filmów — jest autorem kilku nagrodzonych dokumentów — ale aktorstwo? To dla mnie nowość. Choć w sumie nie powinnam się dziwić. W końcu codziennie zachowuje się, jakby był na scenie. Ciekawe, do czego zmierza. — Przecież znasz moje niezrównane talenty improwizatorskie — mówi z uśmiechem. — W pewnym sensie.
— Więc się nie martw. Już ja załatwię, żeby nas wpuścili. Zobaczysz, że dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi. Nie zapominaj, że wtykanie nosa w nie swoje sprawy to moja specjalność. Wyglądam przez okno, uśmiechając się do siebie na myśl o innej specjalności mojego przyjaciela. Tak, prawdziwa z niego wtyka — dowód na to wyleguje się właśnie obok hotelowego basenu w superobcisłych czarnych kąpielówkach. — Jasne. Zrobię, co każesz. Ty tu dowodzisz. Wiem, że nie ma sensu się z nim spierać. Poza tym w ten sposób osiągnę to, na czym mi zależy. To najlepsza metoda, żeby na dłuższą metę utrzymać przyjazną atmosferę w pracy. * Wysiadamy z taksówki przy via Pistoiese, w samym środku chińskiej dzielnicy. Wszystkie tabliczki z nazwami ulic są po chińsku, pełno tu także chińskich zakładów: jest fryzjer, sklep z narzędziami, supermarket, butik z sukniami ślubnymi i kwiaciarnia. Nie powinno mnie to dziwić — w Prato znajduje się największe skupisko chińskich imigrantów w Europie. Zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, Rikash łapie mnie za rękę i wciąga do najbliższego sklepiku. Nie mam pojęcia, dlaczego tu przyjechaliśmy, ale mam wrażenie, że nieco zboczyliśmy z drogi. — Co my robimy? — Ćśśś, mam pomysł. Chodź za mną — mówi, znikając na tyłach. Rozglądam się po wnętrzu czegoś, co wygląda jak składnica przeróżnych staroci. Pełno tu plastikowych ozdób, bambusowych pudełek, tenisówek w cukierkowych kolorach, koszulek i rozmaitych bibelotów. To miejsce przypomina Canal Street w Nowym Jorku i targowisko w Szanghaju, gdzie z przerażeniem odkryłam swoją powiększoną podobiznę rozlepioną na straganach przez miejscowych handlarzy podróbkami. Czuję ukłucie niepokoju i przez ułamek sekundy mam ochotę rzucić się do ucieczki. Ale właśnie wtedy dostrzegam Rikasha wyłaniającego się z przebieralni. Wygląda jak George Michael z czasów fascynacji sado-maso: ma czarną bejsbolówkę ze sztucznej skóry, obcisły T-shirt z dekoltem w serek, czarną marmurkową kurtkę,
ciemne okulary przeciwsłoneczne, bardzo wąskie czarne dżinsy. Natychmiast się uspokajam i wybucham histerycznym śmiechem. — Oh mon Dieu, Rikash, dlaczego włożyłeś na siebie coś takiego? Obraca się wokół własnej osi jak gwiazda rocka na scenie. — Po pierwsze, nie chcę, żeby ochrona podejrzewała, że pracuję dla Diora lub jakiejś innej legalnej firmy. — W porządku, co dalej. — Unoszę brew. — Po drugie, powiem, że jestem zagranicznym kupcem i szukam asortymentu typu pronto moda. — Z całą pewnością tak właśnie wyglądasz — stwierdzam, nie mogąc oderwać wzroku od jego dziwacznego przebrania. Zadowolony uśmiecha się szeroko i rusza do kasy, żeby zapłacić za zakupy. Wtem odwraca się gwałtownie i uważnie mi się przygląda. — A ty na co czekasz? Co zamierzasz włożyć? — pyta, jakbyśmy się wybierali na imprezę halloweenową. — Eee, scusa? Rozglądam się po tak zwanej wyprzedaży i widzę poliestrowe kimona, tandetne chińskie sukienki i niewygodne plastikowe buty. — Zostanę w tym, co mam na sobie. Nie wybieramy się na bal przebierańców. Poza tym pewnie i tak nie uda nam się dostać do wytwórni, nie rozumiem więc, po co marnujesz czas i pieniądze na te śmieci. — Czyżby? Ściąga usta i wiem, że trafiłam w czuły punkt. Wygląda na to, że wyzwanie zostało podjęte. Trzeba było trzymać buzię na kłódkę. — Rób, jak uważasz, skarbie. Odwraca się na pięcie i rusza do przymierzalni ze smutną miną i wysoko uniesionym w górę daszkiem skórzanej czapki. Widzę, że go zraniłam, dlatego próbuję się wycofać. — Przepraszam, nie miałam pojęcia, że chcesz, żebyśmy się przebrali. Co takiego wymyśliłeś? Wyciąga z kosza perukę z długimi platynowymi włosami i wkłada mi na głowę. Wyglądam jak skrzyżowanie Stevie Nicks z Donatellą Versace. Nie jest mi w niej do twarzy. — Wyglądam śmiesznie — mówię, ale postanawiam zostać
w peruce. Rikash ma rację, w takim przebraniu nikt nas nie rozpozna. — A co zrobisz ze swoim prawdziwym ubraniem? — Martwię się o drogą marynarkę Diora wiszącą za tandetną zasłonką. — Mój nowy przyjaciel zgodził się go popilnować. W przeciwieństwie do ciebie jest bardzo pomocny — mówi, wskazując na wysokiego szczupłego Chińczyka, który stoi za ladą ubrany w taki sam strój jak Rikash. Jedyną różnicę stanowią błyszczące buty na koturnie i obrysowane grubą kredką oczy. Pewnie zdążyli się zaprzyjaźnić, kiedy ja rozglądałam się po sklepie. — Catherine, poznaj, proszę, Giuseppego — mówi mój asystent, a młody mężczyzna grzecznie kiwa mi głową. Giuseppe? Zaskakująco włoskie imię. Choć właściwie wszystko jedno. Powinnam się raczej martwić tym, że właśnie wybieram się do miejscowej wytwórni w towarzystwie członka The Village People. — Witaj, Giuseppe, bardzo mi miło. — Podaję mu rękę. — Możesz przypilnować ubrań mojego przyjaciela? Będziemy z powrotem dosłownie za chwilę. — Staram się przekonać przede wszystkim siebie. Giuseppe kiwa głową i grzecznie się kłania. Chętnie posłałabym do niego Rikasha na lekcje dobrych manier. Zanim jednak wyjdziemy, postanawiam zrobić jedyną rozsądną rzecz w tych okolicznościach. Wyciągam okulary Schiaparelli i zakładam je, modląc się o pomoc do miejscowych dobrych duchów: Julietty, Francesca Di Datiniego i papieża. Oby bezczelność Julietty, legendarna namiętność do włoskich tkanin Di Datiniego i promienna aura jego świątobliwości pozwoliły ocalić naszą firmę, a przede wszystkim nasze cztery litery.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY „Dobre rzeczy zdarzają się tym, którzy ich szukają” — taką inspirującą maksymę znajduję w chińskim ciasteczku z wróżbą. Dostaliśmy je, wychodząc ze sklepu, w którym mój przyjaciel zakupił szykowny strój. Uznaję, że to dobry znak albo Rikash zapłacił Giuseppemu, żeby je tam umieścił. Tak czy owak, ruszamy pod adres, który znaleźliśmy w terminarzu Lorenza. Rikash wygląda jak tak zwany kupiec mody, a ja, cóż, nie wiem, co powiedzieć. Zjawiamy się przed dużym kompleksem o nazwie Pronto Moda, w którym za ogromnymi billboardami obwieszonymi chińskimi reklamami stoją rzędem liczne magazyny. Całość sprawia dość surrealistyczne wrażenie. Rikash wciska guzik dzwonka przy bramie i tłumaczy przez interkom cel naszej wizyty, machając ręką, żebym wchodziła do środka. W holu witają nas trzy Chinki przed trzydziestką, mówiące łamaną angielszczyzną. Uśmiechają się szeroko, zwłaszcza gdy Rikash przesadnie je komplementuje i przekonuje, że przybył tu, by kupić mnóstwo ubrań. Rozglądam się wokół i opada mi szczęka. Cały hol jest zastawiony regałami pełnymi tanich ubrań i dodatków — w większości są to najmodniejsze kobiece fasony. Kilkoro zabieganych pracowników pakuje towary w pokrowce. Jednak mimo obfitości wszelkich dóbr nigdzie nie widzę artykułów pończoszniczych ani wyrobów luksusowych. — Ma pan wizytówkę? — pyta Rikasha jedna z dziewcząt. — Musimy ją zobaczyć, zanim wpuścimy pana do środka. Sztywnieję i spoglądam na przyjaciela, który wpatruje się w podłogę. O Boże, jeśli nie wytrzaśniemy skądś wizytówki, nie będziemy mieli szansy nawet zerknąć na towary. Merde! — Oczywiście, skarbie, proszę bardzo. Rikash podaje dziewczynie białą wizytówkę z lipną nazwą i adresem w Nowym Jorku. Wygląda przy tym, jakby właśnie wyciągnął królika z kapelusza. Czyżby to Giuseppe ją dla niego zrobił? Pewnie tak. Przytomność umysłu Rikasha budzi mój podziw. W myślach kłaniam mu się w pas. Oto, dlaczego tak uwielbiam mojego asystenta.
— Interesują mnie przede wszystkim luksusowe dodatki — mówi Rikash. Zdejmuje czapkę i skanuje wzrokiem pomieszczenie, podczas gdy jedna z kobiet daje nam znać, żebyśmy poszli za nią. Otwiera masywne stalowe drzwi, a ja staję osłupiała na widok ilości zgromadzonych towarów. Jest tu wszystko — kaszmirowe szale w cukierkowych kolorach, wzorzyste bawełniane chusty, skórzane paski i wysokie na kilometr sterty sztucznej biżuterii w plastikowych woreczkach. Znów przychodzą mi na myśl targowiska w Szanghaju. Tym razem jednak znaleźliśmy się za kulisami, w miejscu, gdzie towary są produkowane. Wszystkiego tu tyle, że aż trudno oddychać. Nigdzie jednak nie ma luksusowych dodatków, które widzieliśmy na Pitti Uomo. Dziwne. — Interesują mnie wyroby pończosznicze z tworzyw naturalnych — mówi grzecznie Rikash z ręką opartą na biodrze. Znów skanuje wzrokiem pomieszczenie. Na głowę z powrotem włożył czapkę, jakby chciał w ten sposób dodać sobie wiarygodności, a ja na ten widok mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Naprawdę wątpię, żeby produkowano tu jakiekolwiek towary dla Diora, ale trzymam buzię na kłódkę i gram dalej swoją rolę w nadziei, że uda nam się coś odkryć. — Oczywiście. Mamy wiele różnych kolekcji. Wszystko, czego pan potrzebuje. — Nasza przewodniczka wskazuje na kolejne drzwi z tyłu pomieszczenia. Uśmiech rozbawienia znika mi z twarzy, bo brzmi to tak, jakbyśmy w końcu na coś trafili. Podążamy za hostessą w milczeniu. Wystukuje ciąg cyfr na elektronicznej klawiaturze przy drzwiach i wpuszcza nas do kolejnej sali. Stoję tuż obok i staram się śledzić każdy jej ruch. Mam wrażenie, jakbyśmy byli tajnymi agentami w filmie z Jamesem Bondem, tylko że zamiast ścigać złoczyńców, polujemy na podejrzaną bieliznę. Gdy potężne stalowe drzwi stają przed nami otworem, zaglądam do środka i znów zdumiewa mnie ilość towarów: pończochy, rajstopy, getry i skarpetki w każdym stylu i kolorze piętrzą się w stosach sięgających sufitu. Mon Dieu, wygląda to tak, jakby tutejszy zakład ubierał wszystkie nogi w Europie. Wchodzimy za naszą przewodniczką i wysłuchujemy przechwałek o tym, że wszystkie te towary wyprodukowali znakomici rzemieślnicy
z tworzyw najlepszej jakości. Staram się nie parsknąć śmiechem. Po kilku minutach Rikash prosi, żebyśmy mogli się sami rozejrzeć. Hostessa kiwa głową, podchodzi do drzwi i siada na stojącym obok stołku. — Najlepsze artykuły są na końcu! — woła, wyciągając komórkę, żeby pograć. Wygląda, jakby straciła nami zainteresowanie. Rikash skinieniem głowy pokazuje mi, żebym poszła za nim, a gdy docieramy na tyły sali, postanawiam na własną rękę przeszukać górę rajstop. Potrafię rozpoznać dobrej jakości bawełnę i jedwab po dotyku, odziedziczyłam ten talent po mamie. Po przejrzeniu kilku opakowań Rikash trąca mnie łokciem — znalazł parę takich samych rajstop jak te, które kupiła Graziella. Daję znak, żeby mi je podał, i sprawdzam palcami materiał. Na metce znajduje się informacja, że wykonano je ze stuprocentowej bawełny, ale moim zdaniem to nylon. Bingo! Obok znajduje się sterta opakowań podobnych rajstop, tylko że opatrzonych logo naszej firmy. Stoję oniemiała. Skąd tu się wziął Dior? Już nie mogę się doczekać, kiedy zapytam o to Lorenza. Oto dowód na oficjalne relacje biznesowe. Następnym razem nie uda mu się tak szybko nas spławić. Spoglądamy na siebie, a tymczasem hostessa przy drzwiach woła, że musi odebrać pilny telefon, i wychodzi z sali. — I co teraz? — pytam szeptem. — Weźmy parę sztuk, żebyśmy mieli jakiś dowód. — Rikash wsuwa kilka opakowań do mojej torebki. — Żartujesz sobie? Pewnie będą chcieli nas przeszukać przy wyjściu. Mój sprzeciw jednak nic nie daje. — Daj spokój, nie bądź taką mięczarą. Przecież udało nam się dotrzeć aż tutaj! I na litość boską, chronimy reputację swojego pracodawcy! To nasz produkt! Trudno się z tym nie zgodzić. Ruszam do wyjścia, gdy wtem słyszę głośne stukanie. W pierwszej chwili myślę, że mi się zdawało, zaraz jednak hałas się powtarza i tym razem jest jeszcze głośniejszy. Rikash szybko podchodzi do ściany obitej tandetną boazerią i przykłada ucho. Dziwne.
— Halo? Jest tam kto? — pyta. — Ratunku! Niech nam ktoś pomoże! — Zza cienkiej ścianki dobiega piskliwy kobiecy głos. — O Boże, ktoś utknął za tym kawałkiem dykty — mówię osłupiała. Pędzę do Rikasha i przykładam ucho obok. — Ratunku! Jesteśmy uwięzieni! Pomocy! — Zdaje się, że jest tam kilka osób. Musimy coś zrobić — decyduję, choć nie wiem, co miałoby to być. — Przytrzymaj. Rikash zdejmuje czapkę i kurtkę i zaczyna walić w ścianę ramieniem. Po chwili postanawiam mu pomóc. Może nie jestem silna tak jak on, ale co dwa ramiona, to nie jedno. Po kilku minutach walenia i napierania ścianka w końcu pada, odsłaniając ukryte drzwi. Oczy Rikasha robią się okrągłe jak spodki. — Co to? — pytam i oglądam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy nie widać naszej hostessy. Zziajany, pokryty pyłem Rikash patrzy na szczątki ścianki, bierze głęboki wdech, naciska klamkę i otwiera drzwi. Widok po drugiej stronie jest straszny i rozdzierający serce. W ciemnym, wilgotnym i ciasnym pomieszczeniu znajdujemy sterty bawełnianych majtek, T-shirtów, skarpetek i pończoch, a oprócz tego jakieś dwa tuziny zdezorientowanych i przestraszonych chińskich robotników przy japońskich maszynach do szycia. Ze zgrozą spostrzegam, że do swoich stanowisk są przykuci za nogę łańcuchem. Ubrani w workowate uniformy wyglądają, jakby nie spali i nie jedli od wielu dni. Za ich plecami setki ogromnych bel tkanin piętrzą się aż do sufitu. W powietrzu unosi się gryząca woń. To miejsce śmierdzi plastikiem, poliestrem, uryną i stęchlizną. Przerażona zakrywam usta dłonią i uważnie rozglądam się po pomieszczeniu. Widzę legowiska z kartonowych pudeł i kilka poduszek rzuconych bez ładu i składu na betonową podłogę. Na drewnianym stole stoją opróżnione do połowy puszki z jedzeniem. Nie ma żadnego okna. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. Jak to możliwe, że robotnicy żyją w tak straszliwych warunkach?
Frédéric prosił, żebym upewniła się, czy firma przestrzega zasad bezpieczeństwa i higieny pracy i czy zakład spełnia standardy ochrony przeciwpożarowej. To miejsce jest jak najdalsze od wszelkich standardów. Gdyby wybuchł pożar, wszyscy robotnicy by zginęli. Przypomina mi się artykuł, który czytałam na temat pożaru w fabryce Triangle Shirtwaist na Manhattanie w 1911 roku. To była najtragiczniejsza katastrofa przemysłowa w historii miasta. Śmierć poniosły wówczas setki tkaczek, które spłonęły, zatruły się dymem albo wyskoczyły przez okno, bo właściciele zablokowali wyjścia awaryjne. Nigdy nie sądziłam, że w dzisiejszych czasach sama natknę się na taką potworność. Ten widok przypomina mi też Handprint, króciutki filmik nakręcony na zlecenie Livii Firth (żony aktora Colina Firtha), opowiadający o ciężkim losie pracowników przemysłu odzieżowego. W filmie aktorka i modelka Elettra Wiedemann, ubrana w bajkową śliwkową suknię z krepdeszynu, staje przed lustrem i widzi smutne twarze robotników z całego świata, którzy zrobili dla niej tę suknię. W wywiadzie, którego udzieliła „Telegraph”, Livia Firth powiedziała: „Kiedy zobaczysz, jak wygląda praca w fabrykach wytwarzających odzież, już nigdy nie wrócisz do galerii handlowej”. Niedawno Firth wyprodukowała kontrowersyjny dokument zatytułowany The True Cost w nadziei, że uda jej się zapoczątkować rewolucję w świecie mody, i to na obu końcach czerwonego dywanu. Teraz rozumiem dlaczego. Moja reakcja jest równie silna jak reakcja Wiedemann: jestem przerażona, mam szeroko otwarte usta i czuję, że krew odpływa mi z twarzy. Gwałtownie łapię powietrze, gdy Rikash wskazuje kilka sztuk ubrań z kolekcji prêt-à-porter Diora i Prady wiszących na prowizorycznym wieszaku w kącie. Służą za wzór dla tandetnych kopii sprzedawanych za ułamek pierwotnej ceny. Dociera do mnie, że oto zetknęliśmy się bezpośrednio z tym, co Frédéric nazwał mroczną stroną świata mody: kiepsko opłacani, zatrudnieni na czarno robotnicy produkują nielegalnie kopie strojów z wyższej półki, wykonywane z kiepskiej jakości materiałów. Ze ściśniętym sercem ściągam swoją głupią perukę i podchodzę do młodej dziewczyny, która wygląda, jakby miała nie więcej niż
czternaście lat. Sprawia wrażenie tak kruchej, że boję się, że zaraz zemdleje. W jej oczach widzę strach i rozpacz. Serce mi się kraje, ale czuję, jak smutek zamienia się w gniew. Nie mogę się doczekać, aż powiem Lorenzowi, co o tym myślę. Jedno jest pewne: Dior zaangażuje najlepszych miejscowych prawników, żeby powstrzymać ten proceder. — Nic ci nie jest? — pytam, klękając obok. — Wyciągnę cię stąd, obiecuję. — To właśnie zamierzam zrobić. — Jak ci na imię? — Ming, ale tu wołają Maria — mówi łamaną angielszczyzną. — Okej, Ming, podać ci wodę? Coś do jedzenia? Kiwa głową i zaczyna płakać. Mam wielką ochotę ją przytulić, ale zamiast tego biorę szklankę wody i opróżnione do połowy pudełko z krakersami z pobliskiego stołu. Pozostali robotnicy sprawiają wrażenie przerażonych naszym widokiem. Podejrzewam, że są tu zamknięci od tak dawna, że czują się kompletnie zdezorientowani. Widzę, że Rikash jest tak samo wstrząśnięty jak ja. Chodzi nerwowo tam i z powrotem, rzucając wokół niespokojne spojrzenia. — Właśnie rozwaliliśmy ścianę w magazynie i odkryliśmy nielegalną wytwórnię, więc nie będzie łatwo nam się stąd wydostać — mówię, czując, jak kropelki potu spływają mi po plecach. — Musimy coś wymyślić, i to szybko. Mój asystent sprawia wrażenie przytłoczonego i zdezorientowanego. Jest zdenerwowany, a to rzadki widok. — Cholera, jaka szkoda, że nie mam telefonu. Mógłbym zrobić zdjęcia. Dobrze wiem, dlaczego tak się niepokoi. Paryskie doświadczenia nauczyły nas, że tego rodzaju procederem zajmują się organizacje przestępcze, a ktokolwiek stoi za tą wytwórnią, ma środki, żeby się nas pozbyć. — Rikash, potrzebne są nam posiłki. Powinniśmy poinformować Frédérica albo policję — mówię, rozglądając się za telefonem stacjonarnym. Mój przyjaciel rusza do drzwi, ale sekundę później zjawia się z powrotem hostessa. Na widok tego, co się stało, zaczyna krzyczeć co sił w płucach. Jej wrzask sprawia, że robotnicy też zaczynają krzyczeć
i nagle cały magazyn pogrąża się w całkowitym chaosie. — Jezu, Catherine, musimy stąd zwiewać! — woła Rikash. Rusza pędem w stronę wyjścia ewakuacyjnego, łapiąc mnie po drodze za rękę, a ja biegnę za nim. Choć bardzo chcę pomóc robotnikom, najpierw muszę zadbać o własną skórę. Obiecuję sobie, że jak najszybciej poinformuję kogoś o tym, co tu odkryliśmy, i wezwę posiłki. Wypadamy z sali na długi ciemny korytarz i zbiegamy po schodach. Zanim jednak docieramy na parter, włącza się alarm. Słyszę podniesione głosy i kroki nad naszymi głowami. — Merde! Orientuję się, że gdzieś między piętrami zsunęły mi się z głowy okulary Schiaparelli. Przez ułamek sekundy zastanawiam się, co robić. Obiecałam Stephanii, że będę ich pilnowała, Julietta zresztą pewnie zrobiłaby to samo — decyduję się zaryzykować i wrócić. Rikash odwraca głowę i widzi, że ruszam na górę. — Catherine! Co ty, do diabła, wyprawiasz?! Oszalałaś?! Natychmiast wracaj! Zanim jednak zdąży mnie złapać za spódnicę, zrzucam buty i biegnę po schodach na bosaka. Pokonuję dwa półpiętra, podnoszę z podłogi okulary i zbiegam z powrotem. Założę się, że Julietta kibicuje mi z góry. — Pospiesz się, są tuż za tobą! — krzyczy Rikash, pędząc na złamanie karku, aż czarna bejsbolówka spada mu z głowy. Próbuję ją podnieść. — Zostaw, nie warto! Spadamy stąd! Wreszcie docieramy do wyjścia, a ja modlę się, żeby po drugiej stronie nie czekał na nas żaden bandzior z nożem lub pistoletem. Mimo obcisłych spodni Rikashowi udaje się kopniakiem otworzyć drzwi, a ja dziękuję swoim włoskim aniołom stróżom, że drogę mamy wolną. Biegniemy do bramy i Rikash pomaga mi wdrapać się na ogrodzenie. Ochroniarze wypadają z budynku i pędzą za nami. Dzięki latom intensywnego uprawiania jogi mój przyjaciel przeskakuje przez ogrodzenie, robiąc widowiskowe salto w tył. Biegniemy co sił w nogach i zziajani wpadamy do sklepu Giuseppego. Chowamy się za cienką kotarą w przebieralni, a ja modlę
się, żeby nowy przyjaciel Rikasha nie wydał nas zbirom z wytwórni. Starając się uspokoić oddech, przypominam sobie, jak rzadko się zdarza, żeby ludzie, którym zaufał, kiedykolwiek go zdradzili. Giuseppe zza lady puszcza do mnie oko. Wszystko w porządku, jest po naszej stronie. — Zgubiliśmy ich! Rozpoznaję głos kobiety, która wpuściła nas do wytwórni. Mówi po angielsku i sprawia wrażenie rozdrażnionej. — Pewnie wezwą policję. Musimy szybko wszystkich przenieść — odpowiada jej jakiś mężczyzna. Słyszę to i czuję, jak uchodzi ze mnie para. To tyle w kwestii prób oswobodzenia Ming i jej towarzyszy. Pewnie przeniosą ich w miejsce, gdzie panują równie fatalne warunki. — No to mamy prawdziwe kłopoty — odzywa się inny mężczyzna. Głos mu drży. Założę się, że mówiąc „kłopoty”, wcale nie ma na myśli tego, że ktoś im da po łapach. — Przepadnie nam następna aukcja i szef będzie wkurzony. Wstrzymuję oddech, bo głosy słychać coraz bliżej. A gdy przez moje ciało przetacza się fala przerażenia, wkładam na nos okulary Schiaparelli, jakbym się osłaniała tarczą. I to działa. Chwila wahania i kroki się oddalają. — Wracajmy do wytwórni — mówi kobieta, odchodząc sprzed sklepu. — Dawno ich już tu nie ma. Oddycham cicho z ulgą. — To co robimy? — pyta poirytowany mężczyzna. — Przenosimy ludzi w inne miejsce. A potem zadzwonimy do Enza po instrukcje — odpowiada mu drugi. — W porządku, zajmę się tym. — W głosie kobiety słychać lęk. — Wkurzy się, kiedy się dowie. I to tuż przed transportem z Chin. Chciał nim zapłacić za nowe ferrari. Zaczyna szlochać, a ja mam ochotę do niej dołączyć. Wielce prawdopodobne, że kierownikiem wytwórni jest kuzyn Niccola. I kiedy tak siedzimy ukryci w mikroskopijnej przebieralni na tyłach maleńkiego sklepiku w samym sercu chińskiej dzielnicy Prato, niemal słyszę, jak mojemu przyjacielowi pęka serce.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Nieszczęścia nie chodzą parami. Nieszczęścia chodzą stadami. Po burzliwej rozmowie w biurze Lorenza, ucieczce przed zbirami z wytwórni wyzyskującej robotników i odkryciu nieprzyjemnych faktów — prawdopodobnie — na temat rodziny Niccola zastaję w pokoju hotelowym Antoine’a, który wygląda na zdrowo wkurzonego. Francuski pisarz Jean Cocteau powiedział kiedyś, że Francuzi to Włosi, tylko w kiepskim humorze. Sądząc po wyrazie twarzy mojego chłopaka, to spore niedomówienie. Jego widok przyprawiłby mnie o zawał, gdyby nie to, że moje ciało jest zbyt zmęczone, żeby zdobyć się na taki wysiłek. — Antoine, przestraszyłeś mnie. Co ty tu robisz? Choć jestem zaskoczona, czuję ulgę. Potrzebuję, żeby ktoś mnie przytulił i pocieszył. Nic takiego jednak się nie dzieje. W zamian dostaję zimny prysznic i przemowę. — Co ja tu robię? Jezu, Catou, co ty robisz w Prato? I dlaczego nie odpowiadasz na moje SMS-y i telefony? Od dwudziestu czterech godzin próbuję cię znaleźć — mówi tonem rodzica, który przyłapał nastoletnią córkę na próbie ucieczki z domu. Od razu wyczuwam, że zanosi się na coś poważniejszego. Nie jechałby taki szmat świata, żeby pouczać mnie, że powinnam odbierać telefon. Robię głęboki wdech i przygotowuję się na najgorsze. Nie jestem w nastroju na połajanki. Głowa mi pęka, bolą mnie stopy i wyglądam, jakbym właśnie stoczyła bitwę. — Zostawiłam telefon w Rzymie, przepraszam. Próbowałam stąd do ciebie zadzwonić, ale twoja sekretarka twierdziła, że jesteś nieosiągalny. Skąd się tu wziąłeś? Co się dzieje? Nie mam pojęcia, jak udało mu się mnie znaleźć, ale czekając na odpowiedź, postanawiam rozpuścić włosy, przebrać się w T-shirt, lniane spodnie i kapcie. Antoine stoi oparty o szafę z rękami skrzyżowanymi na piersi. — To ja tu powinienem zadawać pytania. Wysyłam cię do Rzymu na weekend z Rikashem, a ty zamiast się bawić, pakujesz się w kolejne śledztwo. Nie masz dość po tej aferze w Paryżu? Wzmianka o aferze w Paryżu wytrąca mnie z równowagi, więc na
wszelki wypadek zamykam drzwi na klucz. Muszę zadbać o swoje bezpieczeństwo. Antoine patrzy na to zdziwiony. — Co się dzieje? — Niewykluczone, że grozi mi niebezpieczeństwo. Spogląda na mnie z niedowierzaniem. — Co takiego? Dlaczego? Co się stało? Przez kilka sekund prowadzę wewnętrzną debatę, po czym decyduję się opowiedzieć mu o dzisiejszym odkryciu. Wiem, że nie spodobałyby mu się nasze metody, ograniczam więc szczegóły do minimum. — Byliśmy dziś w wytwórni dodatków i natrafiliśmy na coś przerażającego — mówię, choć brzmi to absurdalnie. — Na co? — sprawia wrażenie zmartwionego. — Opowiedz mi o wszystkim. — Podchodzi do mnie z zatroskaną miną. Jego zachowanie wydaje mi się zastanawiające. — Na jakieś dwa tuziny chińskich imigrantów zamkniętych w salce nie większej niż ten pokój i zmuszonych do pracy w koszmarnych warunkach. Kiepskie oświetlenie, szczury, brak okien, duszno. Jego twarz czerwienieje ze zdenerwowania. — Cholera. — Mało powiedziane. Była tam dziewczynka przykuta do maszyny. Miała na imię Ming. Powinieneś był widzieć wyraz jej twarzy. Wciąż mam go przed oczami. — O Boże! — Antoine wyraźnie wpada w panikę. — Mówiłaś już o tym komuś? Frédéricowi? — Nie, jeszcze nie. Dopiero mam zamiar. Muszę go zapytać, czy powinnam zawiadomić tutejszą policję. Twarz Antoine’a przybiera odcień burgunda. — Czy ty celowo szukasz kłopotów, czy to one zawsze znajdują ciebie? — pyta oskarżycielsko. Nie mam pojęcia, skąd mu to przyszło do głowy. Wkłada ręce do kieszeni niczym Harvey Specter, bohater serialu W garniturach, który zawsze ma dla swoich przeciwników jakąś ciętą ripostę. Tylko że ja nie
jestem przeciwnikiem Antoine’a. Jestem jego dziewczyną, która próbuje wykonywać swoją pracę. Zdaje się, że o tym zapomniał. Po całym dzisiejszym dniu nie mam nastroju na takie rozmowy. Myślę o Luce — chętnie uciekłabym stąd do Rzymu i wybrała się z nim na romantyczną kolację. Założę się, że wykazałby więcej zrozumienia. — Słucham? Wysłałeś mnie do Rzymu, bo musiałeś pracować cały weekend i miałeś wyrzuty sumienia, a teraz oskarżasz mnie, że to ja za bardzo poświęcam się pracy?! Paradne! Mam ochotę krzyczeć, ale próbuję się uspokoić. Wciąż nie usłyszałam jego wersji historii i nie wiem, dlaczego tu jest. Lepiej, żeby miał dobry powód. Widzi, że jestem zdenerwowana, siada więc na łóżku i gestem pokazuje, żebym poszła za jego przykładem. — Masz rację, Catou, przepraszam. — Kładzie mi rękę na karku. — Jestem zmęczony. Od ponad tygodnia prawie nie sypiam. Bardzo na mnie naciskają, żebym zakończył sprawę tej transakcji. — Wzdycha głośno i pochyla się, opierając głowę na rękach. — I na pewno nie spodziewałem się, że w ostatniej chwili pojawi się tak poważny problem. Mięknę i kładę mu dłoń na plecach. Sama nieraz przez to przechodziłam. Praca nad finalizacją umów jest wyczerpująca i presja czasami bierze górę. Zamiast wkurzać się na Antoine’a, zaczynam mu współczuć. — Co się dzieje, mon chou? Co tu robisz? Mogę ci jakoś pomóc? Wciąż siedzi zgarbiony. Wzrok ma wbity w podłogę, głowę opartą na dłoniach. Bierze głęboki wdech i dopiero wtedy mówi: — Florentine Designs jest częścią włoskiego konsorcjum, które reprezentuje moja firma. Właśnie kupuje je duża amerykańska spółka akcyjna. To jest ta transakcja, nad którą pracuję. Jego słowa sprawiają, że uchodzi ze mnie całe powietrze. Jesteśmy po przeciwnych stronach barykady. Otwieram usta, ale nie mogę nic z siebie wykrztusić. — Właśnie kończymy przygotowywać dokumenty dla amerykańskiej komisji papierów wartościowych. Jeśli nabywca odkryje jakiekolwiek nieprawidłowości, transakcja nie dojdzie do skutku. A jest warta setki milionów dolarów. — Robi głośny wdech i potrząsa głową.
Wygląda na mocno przybitego. Oh merde. Żołądek zaciska mi się w supeł i mam mdłości. Zakrywam usta dłonią, żeby nie zwrócić ciasteczka z wróżbą. — To znaczy, że znasz Annę i Lorenza? — pytam. Kiwa głową. — Tak, całe popołudnie rozmawiałem z nimi przez telefon. — Lorenzo mówił ci o naszej wizycie? Próbuje uciec przede mną wzrokiem. — Tak. Zadzwonił wczoraj i przekazał mi twojego maila. Martwił się, że wasze śledztwo będzie miało wpływ na transakcję. Zasugerowałem, żeby przełożył spotkanie i zaczekał, aż przylecę do Prato, ale mnie nie posłuchał. Jest uparty i impulsywny. Pewnie chciał się jak najszybciej dowiedzieć, o co wam chodzi. O Boże. To bardzo poważny konflikt interesów. Mam ochotę natychmiast wypić całe wino z hotelowego minibaru. Zamiast tego jednak biorę batonik, żeby uspokoić rozdygotane nerwy. Pogryzam mleczną czekoladę, a mózg pracuje mi jak oszalały. — Nie chcę, żeby ta transakcja odbiła się na naszym związku, Catou. Po tym, co niedawno przeszliśmy, to ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy — mówi Antoine. — Dużo jednak od niej zależy, między innymi moja praca i roczna premia… — wzdycha. — Teraz rozumiem, co tu robisz. Próbuję znaleźć jakieś wyjście. Niestety, mimo największych chęci nic mi nie przychodzi do głowy. Problem w tym, że Antoine pewnie wolałby, żebym siedziała cicho ze względu na jego transakcję. Ale zważywszy na to, co widziałam zaledwie kilka godzin wcześniej, to niemożliwe. Sprawa robi się coraz trudniejsza. — Przyleciałeś tu i prosisz mnie, żebym się wycofała? Przecież chyba na tyle mnie znasz… Wiesz, że to niemożliwe. — Catou, to dla mnie bardzo poważny problem. Musimy go jakoś rozwiązać. Dlatego tu jestem — mówi bardziej ugodowym tonem. Wstaję z łóżka i podchodzę do okna z widokiem na ogród z basenem. Widzę Rikasha, który kuca obok leżaka Niccola. Co za obłęd. Ciekawe, czy wypytuje kochanka o Enza. Dowiem się później. Teraz muszę się zająć własną katastrofą.
Odwracam się do Antoine’a i robi mi się słabo. Rozumiem, że stara się chronić swojego klienta, firmę i pracę. Ja jednak muszę zadbać o interesy Diora, naszych klientów i wreszcie robotników uwięzionych w wytwórni. Mimo że aż mnie skręca, żeby pomóc człowiekowi, którego kocham, stawka jest za wysoka. Przecież w grę wchodzi wyzysk dzieci, oszustwo i łamanie prawa. Serce mi pęka, ale gryzę się w język, zakładam ręce na piersi i postanawiam podjąć z ukochanym walkę. — Czego ode mnie chcesz? Żebym nikomu nie wspominała o całym tym gównie? — pytam, powstrzymując łzy. — Nie, Catherine, skąd! Po prostu próbuję coś wymyślić. A to nie takie proste — bąka pod nosem. — Mało powiedziane! Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie mogę zrezygnować ze swoich zasad, prawda? Odwracam się i znów wyglądam przez okno. Widzę, jak Rikash odchodzi, zostawiwszy Niccola. Sądząc po zgarbionych plecach, ciężko mu na sercu. No to jest nas dwoje. — Nigdy bym cię o to nie prosił, Catou, przecież wiesz. Antoine wstaje z łóżka i podchodzi do mnie. W oczach ma łzy. Próbuje złapać mnie za ramię, ale się odsuwam. — Dobrze, więc co zrobimy? Ta rozmowa przypomina nasze kłótnie podczas mojego pierwszego tygodnia pracy u Diora. Antoine nalegał wtedy, żebym zatrudniła jego firmę. Tym razem jednak w grę wchodzi coś więcej niż pieniądze i on dobrze o tym wie. Na myśl o Ming uwięzionej przy maszynie, bez nadziei na ucieczkę, i łzach spływających po jej policzkach, przechodzą mnie ciarki. Antoine domyśla się, co się dzieje w mojej głowie. Zagląda mi w oczy i przybity odwraca wzrok. Wiem, że mu ciężko. Nie pierwszy raz kariera kładzie się cieniem na naszym związku. — Muszę coś wymyślić. Kocham cię, Catherine. — Ja też cię kocham, ale nie sądzę, żeby istniało jakieś rozwiązanie. Zaczynam krążyć po pokoju. — Mam kilka pomysłów — Antoine próbuje zwekslować naszą rozmowę na bardziej optymistyczne tory.
— Tak? Słucham. Jestem zaskoczona, choć przecież nie powinnam. Zważywszy na to, że gra toczy się o olbrzymią stawkę, założę się, że po drodze z Rzymu prawniczy umysł Antoine’a pracował bez wytchnienia. Mam nadzieję, że jego pomysły uwzględniają interesy obu stron, a nie tylko włoskiego konsorcjum. Chciałabym, żebyśmy szybko się z tym uporali. Marzę, żeby w końcu powiadomić o wszystkim szefa i miejscową policję i położyć się do łóżka, bo jestem wykończona. Antoine robi głęboki wdech i zaczyna ostrożnie: — Najprościej byłoby zaczekać z ujawnieniem całej sprawy, aż sfinalizujemy umowę. Mina mi rzednie. Nie mogę uwierzyć, że to powiedział. Przypomina mi się rozmowa, którą słyszałam schowana w sklepiku Giovanniego. Pracownicy wytwórni zamierzali przenieść robotników w inne miejsce, jakby ci byli towarem. Jeśli zgodzę się na propozycję Antoine’a, nie uda mi się im pomóc — znów zostaną uwięzieni i tym razem to będzie moja wina. — Daj spokój. Chyba nie muszę ci przypominać, że masz obowiązek powiadomić o wszelkich wykroczeniach nabywcę i komisję papierów wartościowych. Nie mogę wyjść ze zdumienia. Antoine zwykle tak nie postępuje. — Jasne, że to zrobię. Chodzi tylko o to, kiedy. To wszystko. — Nie ma mowy. — Przeciągam ręką po gardle, jakbym chciała powiedzieć: po moim trupie. — Kolejny pomysł? Marszczy brwi i przygryza wargę. Podejrzewam, że następny też mi się nie spodoba. — No cóż, z prawnego punktu widzenia Dior nie jest w żaden sposób bezpośrednio powiązany z Florentine Designs, prawda? Zaczyna do mnie mówić żargonem prawniczym, i to mi się nie podoba. Prawdę mówiąc, z każdą chwilą jestem coraz bardziej wkurzona. — Owszem, to prawda. Nie mieliśmy pojęcia, że ich podwykonawca produkuje coś dla nas. Nie wiem, jak do tego doszło. Może w grę wchodzi kupno albo przekazanie praw licencyjnych. Jedno jest pewne, zamierzam to dogłębnie zbadać.
Wiem, do czego Antoine zmierza, i nie brzmi to obiecująco. Kiepsko się czuję z tym, że jesteśmy po przeciwnych stronach barykady. Wiem, że mój chłopak jest bystry i podczas negocjacji potrafi być przebiegły, dlatego mam się na baczności. — Oto moja propozycja: Dior może wywrzeć nacisk na Florentine Designs i podwykonawcach, żeby przyjęli surowy kodeks etyczny chroniący robotników. W ten sposób Florentine Designs zaczęłoby postępować zgodnie z zasadami. Przeglądałem stronę Diora i zdaje się, że twoja firma stosowała już podobne rozwiązania w przeszłości. Antoine szuka furtek i stara się wykorzystać kruczki prawne. Jego propozycja ma jedną zasadniczą wadę — takie rozwiązanie nie będzie działało wstecz i nie pozwoli uporać się z obecnym problemem. Nie mogę się na nie zgodzić. To tylko czcze deklaracje i mydlenie oczu. Właśnie tego rodzaju wybiegom prawnicy zawdzięczają kiepską reputację. Kręcimy się w kółko. Niestety, Antoine nie jest odpowiednio przygotowany do tych zawodów. — Myślisz, że zwykły dokument pomoże tym biednym ludziom zamkniętym w fabryce? Twoja propozycja może i rozwiąże jakiś hipotetyczny problem w przyszłości. Ale to, co widziałam dziś, dzieje się już teraz i w dodatku w rzeczywistości. To smutne, że zupełnie ignorujesz ten fakt. — Jestem wściekła. — Poza tym taki dokument nie rozwiązuje problemu nieprawdziwych informacji na metce. Tu chodzi o zdrowie naszych klientów, a to poważna sprawa. Podparłam się pod boki i chodzę za Antoine’em po pokoju, grożąc mu palcem. — Jak na razie obie twoje propozycje są nie do przyjęcia, więc jeśli nie wymyślisz czegoś innego, będę musiała zadzwonić na policję. — Biorę torbę podręczną, kapelusz i okulary Schiaparelli ze stołu i ruszam do drzwi. — Na razie! — wołam, wkładając okulary i przesuwając je na czubek głowy. — Catherine, zaczekaj! Dokąd idziesz? — Antoine sprawia wrażenie przybitego. Papiery lecą mu z rąk niczym wielkie białe łzy. — Porozmawiajmy, proszę! — Nie, jestem wykończona. Skoro nie możemy dojść do
porozumienia, wezmę drugi pokój. — Choć to bolesne, nie mam wyboru. — Masz godzinę, żeby coś wymyślić. Potem dzwonię do szefa. Antoine stoi bez ruchu, w oczach ma łzy. Postępuję zgodnie z mądrą maksymą francuskiego filozofa François de La Rochefoucauld, który twierdził, że „serce zawsze wystrychnie rozum na dudka”. Przed wyjściem odwracam się, przesyłam Antoine’owi całusa i opuszczam pokój, trzaskając drzwiami.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Karl Lagerfeld twierdził: „Nie powinniśmy nigdy używać słowa «tani». Dziś każdy może wyglądać szykownie w niedrogich ciuchach — kupują je nawet bogaci. Dobre wzornictwo można spotkać wśród ubrań z każdej półki. Możesz być najelegantszą osobą na świecie w dżinsach i T-shircie — wszystko zależy od ciebie”. Lagerfeld — który jako jeden z pierwszych wielkich projektantów opracował kolekcję kapsułową dla szwedzkiej sieciówki H & M — razem z Sharon Stone — która swego czasu pojawiła się na gali Oscarów ubrana w golf GAP za trzydzieści dolarów — byli pionierami. To od nich zaczęło się wyprzedażowe szaleństwo i kariera tak zwanej szybkiej mody. Zważywszy na niezwykły wzrost popularności fast fashion w ostatnich latach, uwaga Lagerfelda jest trafna. Nigdy wcześniej pronto moda nie była zjawiskiem o tak globalnym zasięgu. Gigantyczne sieciówki z oszałamiającą prędkością wypluwają designerską kolekcję za kolekcją i ten modowy młyn nigdy nie zwalnia. Projektanci ze wszystkich zakątków świata postanowili wykorzystać tę koniunkturę. Do wyścigu przystąpił również szacowny włoski dom mody Missoni — w 2011 roku jego kolekcja wyrobów z dzianiny zaprojektowana dla Target wzbudziła tak wielkie zainteresowanie, że padła strona internetowa sieciówki, a sprzedaż pobiła rekord „czarnego piątku”. Kolekcję wykonano nie ze znakomitej jakości materiałów, których zwykle używa Missoni — takich jak jedwab, wełna czy angora — ale z włókien akrylowych. Przykre, że konsumentów w ogóle to nie obeszło. Warto odnotować, że okres obecności towarów na półce, który kiedyś wynosił kilka miesięcy, uległ skróceniu do kilku tygodni. To, co Anna Wintour nazywa „niesezonową cyklicznością”, Isaac Mizrahi określa mianem „zakupowej cyklofrenii”. Artykułów, które trafiają do sklepów w jednym tygodniu, w drugim już nie znajdziemy. W 1947 roku, kiedy Christian Dior otwierał swoją pracownię przy avenue Montaigne, większość kolekcji sprzedawano i promowano w zupełnie inny sposób. Pokazy Diora, przygotowywane w absolutnej tajemnicy, odbywały się dwa razy do roku. Były to kameralne imprezy, na których
klienci i dziennikarze siedzieli na eleganckich szarych krzesłach, a modelki wychodziły, kiedy wywoływano numer kreacji. Zważywszy na wagę, jaką projektant przywiązywał do detali, i fakt, że korzystał tylko z najlepszych materiałów, podejrzewam, że na wieść o szybkiej modzie przewróciłby się w grobie. Przez długie lata dwie kolekcje w roku — zarówno haute couture, jak i prêt-à-porter — stanowiły normę. Kiedy byłam nastolatką, matka zabierała mnie na zakupy właśnie wtedy, gdy je wypuszczano. Skąd więc wziął się ten dzisiejszy kołowrót? Przede wszystkim o tym, jaki styl będzie się nosiło w danym sezonie, nie decyduje już wyłącznie garstka wpływowych redaktorów magazynów poświęconych modzie, którzy jako arbitri elegantiarum mieli wpływ na najnowsze trendy. Dziś wszelką możliwą stylistyką bombarduje nas non stop Internet. Do prawdziwego szwedzkiego stołu mody mamy dostęp dzięki (a może i nie dzięki, wszystko zależy od punktu widzenia): tabloidom, bezpośrednim transmisjom z pokazów, zdumiewającej liczbie blogerów prezentujących indywidualny styl, sieciówkom wypuszczającym magazyny reklamujące ich towary, niezliczonym sklepom internetowym, dyskontom i wreszcie rosnącej liczbie tygodni mody na całym świecie. Napędzaniem tego całego młyna zajmuje się przede wszystkim łebski menedżment wielkich sieci odzieżowych, które starają się nakłonić nas do kupna swojej najnowszej produkcji. I to działa. Pierwsza zachwycam się sukienką, którą ma na sobie jakaś atrakcyjna blogerka, gdy po długim dniu pracy bezmyślnie surfuję nocą po Internecie. Ostentacja sprawia, że miliony z nas dają się skusić i wciskają przycisk „Dodaj do koszyka” na stronie którejś z niezliczonych sieciówek. Ale szczerze mówiąc, choć czasami zdarza mi się ulec pokusie, wolę kupować ubrania w małych sklepikach z miłą obsługą, butikach vintage, second-handach lub nawet szarpnąć się na coś od projektanta. W dodatku cały ten melanż trendów, który u projektantów wywołuje ból głowy, sprawia, że zarówno domy mody, jak i sieciówki naciskają na wytwórców, żeby produkowali i dostarczali ubrania szybciej i taniej niż dotąd.
W książce Stuffocation James Wallman twierdzi, że społeczeństwo wręcz dusi się od nadmiernego konsumpcjonizmu. Tłumaczy, że jeśli będziemy kupować mniej, ale za to rzeczy lepszej jakości, zyskamy czas, możliwość doświadczania świata i na dłuższą metę będziemy szczęśliwsi. Myślę, że coś jest na rzeczy. Zważywszy na to, czego nauczyłam się, pracując w branży mody, obiecuję sobie ograniczyć zakupowe szaleństwo. W książce Overdressed: The Shockingly High Cost of Cheap Fashion Elizabeth Cline pisze, że szybka moda to ogromny ciężar dla środowiska i na dłuższą metę jest czynnikiem zakłócającym jego równowagę. Z jej badań wynika, że co roku sami tylko Amerykanie wyrzucają do kosza dwanaście milionów ton wyrobów tekstylnych — lub prawie trzydzieści jeden kilogramów na osobę. Ogromna część ubrań nie podlega recyklingowi, bo niemal połowa naszej garderoby jest dziś zrobiona z plastiku (to znaczy z włókien poliestrowych), który nie nadaje się do przetworzenia. Jednorazowa odzież dosłownie zabija naszą planetę. Na szczęście niektórzy projektanci, tacy jak Stella McCartney, starają się tworzyć ekologiczne projekty. Zaskakujący jest fakt, że mimo naszego nienasyconego apetytu przemysł odzieżowy to jedna z niewielu branż, gdzie ceny wciąż spadają. W artykule zamieszczonym kilka lat temu na stronie „Vogue Daily” dziennikarka pytała: „Na co mam ochotę? Na kawę? Przekąskę? A może na jakiś ciuch? Na sukienkę z H & M za 4,95 dolara”. Chodzi o to, że taka sukienka za chwilę się rozleci. Skoro zaś ceny ubrań spadają, zmniejszają się również marże, zyski i niestety zarobki robotników, a także troska o ich bezpieczeństwo. Nie wolno nam zapominać o katastrofie, do której doszło 24 kwietnia 2013 roku w Bangladeszu, na terenie kompleksu Rana Plaza. W jej wyniku śmierć poniosło 1133 robotników, tysiące osób odniosło rany, a niezliczone dzieci zostały sierotami. Sieci odzieżowe z Zachodu wciąż próbują się wytłumaczyć, dlaczego ich ubrania były produkowane w ośmiopiętrowym budynku, do którego nielegalnie dodano trzy piętra, a całość postawiono na bagnach. Co więcej, wielu krytyków uważa, że gdyby w Rana Plaza działały związki zawodowe, robotnicy prawdopodobnie nie wróciliby do pracy po tym, jak dzień przed
katastrofą odkryto pęknięcia w murze. Dobra wiadomość jest taka, że bangladeska policja oskarżyła 42 osoby, w tym właściciela kompleksu, o morderstwo. W wyniku katastrofy część zachodnich firm produkujących swe wyroby w tym kraju przystąpiła do międzynarodowego porozumienia Accord on Fire and Building Safety. Porozumienie jest prawnie wiążącą umową dotyczącą standardów budowlanych. Niektóre firmy, choć nie wszystkie, zgromadziły fundusze na pomoc dla ofiar i ich rodzin. Media jednak donoszą, że wypłacane środki są niewystarczające. „Aftenposten”, największa norweska gazeta, wyprodukowała pięcioodcinkowy reality show poświęcony fatalnym warunkom pracy w fabrykach odzieży w Kambodży. Troje popularnych blogerów modowych wysłano do stolicy kraju, gdzie przez miesiąc żyli jak miejscowi robotnicy. Celem eksperymentu zatytułowanego Sweatshop Deadly Fashion było ujawnienie koszmarnych warunków pracy przy produkcji odzieży i uwypuklenie hipokryzji branży mody. Przez cały czas trwania show młodzi blogerzy byli wyraźnie zaszokowani potworną sytuacją kambodżańskich robotników. Koniec końców prawdziwe pytanie jest następujące: czy to nasz obłąkańczy apetyt na szybką modę i gotowość do przymykania oka na warunki pracy w przemyśle odzieżowym przyczyniły się do śmierci niewinnych ludzi? Niestety boję się, że odpowiedź brzmi: tak. Czy istnieje sposób, by uniknąć tego typu katastrof w przyszłości? Jestem przekonana, że tak. Wymaga to po prostu zmiany stylu konsumpcji, bezwarunkowego przestrzegania zasad etycznych przez wytwórców, silnego kręgosłupa moralnego u nabywców i pragnienia, by postępować właściwie. To właśnie dlatego postanowiłam wystąpić przeciwko człowiekowi, którego kocham. Nie będę chowała głowy w piasek i nie podpiszę jego głupiego dokumentu, bo to w żaden sposób nie pomoże robotnikom, których znalazłam zamkniętych w obskurnym pokoiku na tyłach wytwórni w Prato.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY — Ah puttana! — To pierwsze słowa, jakie padają z mych ust, kiedy budzę się następnego dnia rano. Bo jak pisał Victor Hugo: „Kobieta czuje i mówi, wiedziona tkliwym a nieomylnym instynktem serca. Nikt tak jak ona nie potrafi mówić rzeczy miłych, a zarazem głębokich”. Po tym, jak wczoraj zameldowałam się w drugim pokoju, wysłałam maila do Frédérica ze szczegółowym raportem z naszych odkryć i do Rikasha z informacją o niespodziewanej wizycie Antoine’a, dosłownie padłam przy laptopie. Stąd prawdopodobnie wziął się koszmar, który mi się przyśnił — w spotworniałej wersji filmu Livii Firth robotnicy szyjący sukienkę zamienili się w spragnione mojej krwi wampiry. Wcześniej jednak zdążyłam z tysiąc razy odtworzyć rozdzierającą scenę w fabryce i trudną rozmowę z Antoine’em. Jestem załamana, bo mojemu ukochanemu nie udało się nic wymyślić, i zła na siebie, że nie uwolniłam uwięzionych robotników. Przeglądam pocztę i widzę, że Frédéric zdążył już zatrudnić miejscowego adwokata, żeby skontaktował się z Florentine Designs. Na początek dobre i to. Myślę o Rikashu i o tym, że Niccolo i jego rodzina mogą być zamieszani w działalność przestępczą. Wszystkie wczorajsze wydarzenia zwalają się na mnie jak tona cegieł. Antoine jest pewnie wściekły, że go tak zostawiłam i twardo obstaję przy swoim, ale w głębi serca wiem, że postępuję słusznie. Poza tym za to przecież mnie kocha, non? Wsuwam na nos okulary Schiaparelli i oddaję się marzeniom. Julietta pewnie nigdy nie uciekała przed ochroniarzami z fabryki, ale wiem, że i ona miała do czynienia z przestępcami. Ciekawe, jak by się zachowała w takich okolicznościach. Próbuję ją sobie wyobrazić: jest śliczna, drobna, ma roziskrzone oczy, zadarty nos, pogodne usposobienie i ogromną charyzmę. Większość swoich ubrań kupiła w eleganckim sklepie, a niektóre z uroczych sukienek uszyły dla niej szwaczki. Na co dzień prowadziła proste, przyjemne, pełne namiętności do sztuki życie. Mnóstwo czasu spędzała w muzeach, na lekturze i spotkaniach z artystami. Wyobrażam sobie, że jej świat nagle stanął na głowie za sprawą mężczyzny
związanego z mafią. Ciekawe, czy wiedziała, kim jest, kiedy się poznali. I czy dała się porwać wielkiej namiętności. Myślę o tym, jak byłabym szczęśliwa, mogąc żyć w czasach Julietty. Zwłaszcza gdy słyszę dźwięk informujący o niezliczonych wiadomościach, który dobiega z laptopa. Zerkam szybko — są maile od Luki, kilka od kolegów z biura w Paryżu, jeden od Frédérica. Nie mam ochoty odpowiadać na nie tak wcześnie, wyłączam więc komputer akurat w chwili, gdy do drzwi puka Rikash. Wchodzi do pokoju z dwiema kawami i bukietem polnych kwiatów. — Dzień dobry. Wpadłem na Antoine’a w holu. Powiedział, że znalazłaś sobie własną norkę. Zdejmuję okulary, przecieram oczy, przeciągam się i biorę kawę. Nareszcie coś, czego nie mogę się doczekać. Upijam łyk i od razu nastrój mi się poprawia. — Sprawiał wrażenie przybitego. — Hm, to jest nas dwoje. — Tak przypuszczałem. Dlatego przyniosłem ci kwiaty. — Dziękuję, są śliczne. Gdzie je znalazłeś? Wkładam nos w słodkie żółte pierwiosnki i białe lilie. — Na terenie hotelu. Wybrałem się rano na spacer. Nie mogłem spać. — Nic dziwnego. Ja miałam koszmary — mówię i biorę kolejny łyk kawy. — Antoine mówił ci, dlaczego tu jest? — Wspominał coś o jakiejś transakcji. Ale uznałem, że tak naprawdę przyjechał, bo czuł się winny. Wysłał cię do Rzymu razem ze mną i sama zobacz, jak to się skończyło — mówi z nutą samooskarżenia w głosie. — Po pierwsze, wcale nie dlatego tu jest. Po drugie, to nie twoja wina. Sama chciałam się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, pamiętasz? Tkwimy w tym oboje. — Dobra, skoro tak mówisz. Ale w takim razie dlaczego siedzisz tu sama? — pyta, unosząc podejrzliwie brew. Waham się, czy mu powiedzieć o sprzedaży Florentine Designs, zanim nie dowiemy się czegoś na temat powiązań Niccola. Nie chcę, żeby wyciekły poufne informacje. Ale zważywszy na historię naszej
współpracy, fakt, że oboje pracujemy dla Diora i że powierzyłabym Rikashowi swoje życie, postanawiam uchylić przed nim rąbka tajemnicy. — Pewna spółka akcyjna ze Stanów właśnie kupuje Florentine Designs i Antoine pracuje nad tą transakcją. Dlatego przyjechał do Prato. Nasze wczorajsze odkrycie może przeszkodzić w sprzedaży — mówię, siadając po turecku na łóżku. Staram się zachować spokój, choć strach próbuje przejąć kontrolę nad każdą komórką mojego ciała. — Mój Boże! Gwałtowne drżenie rąk sprawia, że Rikash wylewa kawę na jasnoróżową koszulę. Biegnie do łazienki, żeby wytrzeć plamę. — Antoine zasugerował, żebyśmy nie wspominali o uwięzionych robotnikach, dopóki transakcja nie zostanie sfinalizowana, ale ja się absolutnie na to nie zgadzam — mówię. Rikash patrzy na mnie ze zdumieniem. — Nie wierzę, że coś takiego powiedział. Jego też zaskoczyło to nietypowe zachowanie Antoine’a. — Nie miałam wyboru, musiałam się skontaktować z Frédéricem i powiedzieć mu o naszych odkryciach. Dlatego siedzę tu… sama. I szczerze mówiąc, nie potrafię przestać myśleć o tamtych ludziach w fabryce. — Ani ja. — Spogląda na pustą filiżankę. — Szkoda, że nie mogliśmy im pomóc. — Też żałuję. Ale poczekaj, na pewno coś wymyślimy — mówię, starając się brzmieć przekonująco. — I co na to Fred? — Zatrudnił miejscowego prawnika, żeby reprezentował nasze interesy. Podejrzewam, że wyślą im żądanie zaprzestania produkcji. Nie miał pojęcia, że Florentine Designs coś dla nas produkuje. Rikash ma dość prawniczego doświadczenia, żeby wiedzieć, jakie konsekwencje będzie to miało dla sprzedaży firmy. Pytanie, jaki wpływ będzie miało na nasze życie uczuciowe. — Fred przysłał nam to dziś rano. — Wskazuję na dwie komórki leżące na stoliku. — Na wszelki wypadek. Zważywszy na okoliczności, woli, żebyśmy je mieli.
Rikash kiwa głową. Czekam, aż powie coś na temat Niccola. Musi minąć kilka sekund, zanim zacznie. — Pytałem Niccola o jego kuzyna — mówi, nie patrząc mi w oczy. Wiem, co to znaczy: że niczego się nie dowiedział. Jestem ciekawa szczegółów, ale staram się uzbroić w cierpliwość. Czekam, aż mój przyjaciel się otworzy. Wiem, że to dla niego trudne. Kiedy wiązał się z Niccolem, niczego przecież nie podejrzewał. — Obawiam się, że za wiele się nie dowiedziałem. Nie był zbyt rozmowny — przyznaje, po czym siada koło mnie i zwiesza ramiona. — Myślę, że imponuje mu bogactwo kuzyna. Kilka razy z zazdrością wspominał, że Enzo prowadzi bardzo wystawny tryb życia. — Mówiłeś mu, co się stało w wytwórni? — Nie. — Kręci głową. — Wolałem nie wspominać, dopóki nie będę wiedział więcej. — Dobra strategia. Czule ściskam go za rękę. Wzrusza ramionami, sprawia wrażenie rozdrażnionego. Martwię się o jego wrażliwe serce i mam nadzieję, że Niccolo nie kłamie. Rikash czyta mi w myślach. — Wiesz co? Może to dziwne, co powiem, ale wiele lat pracowałem na szacunek dla samego siebie i nikomu nie pozwolę go sobie odebrać. Rozumiesz? Kiwam głową. Powinnam się od niego uczyć, jak sobie radzić z własnymi problemami. — Znalazłem się w takim momencie życia, że potrzebuję uczciwości i lojalności. Uśmiecham się, unoszę kciuk w górę i przysuwam się, żeby go uściskać. Mimo erotycznych ekscesów i nieustannych flirciarskich wyskoków mój przyjaciel jest w głębi duszy wrażliwy tak samo jak wszyscy — jeśli nie bardziej. — Catherine, przysięgam, że jeśli Niccolo mnie oszukuje, słono za to zapłaci. Nie pozwolę, żeby ktoś jeszcze raz złamał mi serce. Wstaje i idzie do drzwi, a mnie ogarnia smutek, gdy widzę go tak przybitego. — Rikash, proszę, tylko się nie zadręczaj. Może Niccolo wcale nie bierze w tym udziału.
— Masz rację. W każdym razie chcę, żebyś wiedziała, że ty i Dior jesteście dla mnie najważniejsi — mówi łamiącym się głosem. Zdaje się, że widzi sprawy dużo jaśniej, niż sądziłam. — Mam się spotkać z Niccolem w restauracji za kilka minut. Może łatwiej byłoby coś z niego wydusić, gdybyśmy wypytali go oboje. Chciałoby ci się zjeść z nami śniadanie? — Pewnie, ale najpierw muszę odpowiedzieć na kilka maili. — Wskazuję na laptopa. — No i pogadać z Antoine’em. Znów staje mi przed oczami Luca. Wiele bym dała za kilka mądrych słów i jego krzepiącą obecność. Na to jednak nie pora. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, to jeszcze bardziej skomplikować i tak trudną sytuację. — Tylko się nie wychylaj, dobra? Nie możemy zwracać na siebie uwagi, dopóki wszystkiego nie wyjaśnimy. — Akurat! — Wywraca oczami. No tak, nie sposób nie zwracać na siebie uwagi, jeśli się jest w towarzystwie Niccola. Rikash sprawia wrażenie, jakby uszło z niego całe powietrze. Czarne plamy z kawy na koszuli są niczym metafora jego ponurego nastroju. — Nie zapomnij tego. — Delikatnie rzucam mu telefon. — Masz czyste konto, ruszaj więc na podbój Instagramu. — Dzięki. — I przebierz się, bo wyglądasz jak flejtuch — żartuję, korzystając z rzadkiej okazji, by udzielić mu modowej porady. Dostrzega ironię sytuacji, uśmiecha się i zamyka za sobą drzwi. Moja strategia zadziałała — udało mi się poprawić mu nieco nastrój. Chciałabym, żeby ktoś to samo zrobił dla mnie. * Niedługo po wyjściu Rikasha znów rozlega się pukanie. Wyglądam przez wizjer, choć wiem, kogo mogę się spodziewać. Antoine wchodzi w milczeniu, sprawia wrażenie wypompowanego. Ma sińce pod oczami, bluzę z kapturem, podarte dżinsy i conversy. Przypomina studenta, którego wylali z college’u, a nie dynamicznego prawnika. Dostrzega kwiaty w wazonie obok aktówki.
— To od Rikasha. Zerwał je rano na spacerze. — Wiem, przeszedłem się z nim. Ja też nie mogłem spać, Catou. Marszczę brwi. Dziwne, że Rikash mi o tym nie wspomniał. Może Antoine opowiedział mu o swoich problemach i mój przyjaciel obiecał, że zachowa to dla siebie. A może po prostu szli obok siebie w milczeniu, co wydaje mi się bardziej prawdopodobne, bo Rikash nie należy do rannych ptaszków. — Nie miałam wyboru, musiałam poinformować Frédérica o tym, co odkryliśmy — przyznaję się bez bicia, siadając na łóżku w pozycji lotosu. Muszę wyglądać jak zdenerwowany jogin, prawdziwy oksymoron. Antoine krzyżuje ręce na piersi i sprawia wrażenie poirytowanego. Mam nieprzyjemne uczucie, że zaraz wybuchnie. — Merde, Catherine, czy moglibyśmy porozmawiać jak dwoje dorosłych ludzi, partnerów, a nie jak strony w sądzie? Tego się nie spodziewałam. — Pewnie, że moglibyśmy, mon chéri — mówię, mięknąc. — Wiesz, ile dla mnie znaczysz, prawda? — Oczywiście. — Kiwam głową z ulgą. Skoro o to pyta, to pewnie zmienił zdanie i teraz patrzy na tę sprawę z mojej perspektywy. — Jesteś dla mnie wszystkim, Antoine. Wiesz, że… Przerywa mi w pół słowa. — Skoro jestem dla ciebie wszystkim, to byłbym wdzięczny, gdybyś zechciała zrozumieć, że znalazłem się w bardzo trudnym położeniu. — Zaczyna gorączkowo przemierzać pokój. — Jeśli powiadomimy policję albo nabywcę w Stanach o tym, co się dzieje w wytwórni i o nieprawidłowościach w oznakowaniu produktów, cała umowa weźmie w łeb. Tak samo jak moja kariera. — Unosi ręce i zakłada je z tyłu głowy jak skazaniec. — Możemy temu jakoś zapobiec? W głosie Antoine’a słyszę strach, a to zupełnie do niego niepodobne. Cała moja pewność na moment znika. Czy rzeczywiście postępuję słusznie? Czy nie powinnam stać po jego stronie? A co ważniejsze, czy to oznacza, że z nami koniec? — Rozumiem to, Antoine, naprawdę. Sama pracowałam
w kancelarii, pamiętasz? Przykro mi, że się nie zgadzamy, ale nie mogę zamieść tego pod dywan. Mam obowiązek ujawniania wszystkich informacji, które mogłyby zaszkodzić interesom Diora. — Dlaczego nie możesz zgodzić się na kompromis? — Twoja propozycja nie rozwiązuje problemu. Ten dokument to tylko głupi papier, który próbuje zamydlić nam oczy. — Trzęsę się, mówiąc te słowa. — Poza tym już za późno. Fred wynajął miejscowego adwokata, który do tej pory pewnie zdążył się skontaktować z Anną i Lorenzem. Twarz Antoine’a przybiera odcień purpury. Nie umiem stwierdzić, czy z wściekłości, czy ze wstydu. — Skoro tak chcesz to rozegrać, to jesteśmy w impasie. — Gwałtownie rusza do wyjścia i odwraca się przy drzwiach. — Myślałem, że kto jak kto, ale ty zrozumiesz, jak skomplikowana i delikatna jest ta sprawa. W końcu sama wplątałaś się w etycznie dwuznaczną sytuację ze swoim byłym chłopakiem Jeffreyem Richardsonem. To już podłość. Antoine musi być naprawdę wściekły, skoro wyciąga trupa z mojej szafy. Przygryzam wargę — to się nie skończy dobrze. — Szkoda, że potrafisz być taka twórcza w odniesieniu do prawa tylko wtedy, kiedy to służy twoim interesom! — wybucha i wypada z pokoju, trzaskając drzwiami. Zdaje się, że Włochy obudziły w nim furiata. Zakrywam oczy dłońmi i zaczynam płakać. Jak Antoine mógł w tak perfidny sposób zakwestionować moją uczciwość? Mam ochotę zerwać z nim, paść w ramiona Luki, rzucić pracę u Diora i poprosić Marca i Evę, żeby zatrudnili mnie jako kelnerkę w L’Intruso. Może tamtejsza klientela pozwoli mi zachować dobre mniemanie o sobie. Jednym haustem dopijam mocną kawę i zmuszam się do spokoju. Zrobiłam, co mogłam, zgłosiłam swoje odkrycia szefowi, czas, żeby miejscowy prawnik przejął inicjatywę — przynajmniej na razie. A jeśli Antoine’owi i mnie nie jest pisane bycie razem, trudno. Odkładam laptopa, zakładam prostą bawełnianą koszulę i postanawiam dołączyć do Rikasha. To jedyna osoba na świecie, która wie, jak poprawić mi nastrój.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY — Muszę znaleźć tę blond perukę — mówię do siebie, spoglądając w lustro przy windzie. Próbuję poprawić fryzurę i wygładzić ściągnięte rysy, ale prawda jest taka, że wyglądam okropnie: zapuchnięte oczy, blada cera i potargane włosy. W porównaniu z tym stylizacja na Donatellę wcale nie byłaby taka zła. Pociągam usta błyszczykiem w odcieniu nude, próbując odepchnąć od siebie te myśli. Przecież to tylko hotelowa restauracja. Wsuwam na nos okulary i wciskam guzik w górę, żeby pojechać na piętro Rikasha. Śniadanie w towarzystwie Niccola budzi we mnie sprzeczne uczucia. Nie jestem pewna, czy chcę utrzymywać z nim jakiekolwiek stosunki, ale postanawiam nie wytaczać żadnych dział, dopóki nie rozwiążemy do końca sprawy Florentine Designs. Wsiadam do windy i coś błyszczącego na podłodze przykuwa mój wzrok. Kucam i czuję gulę w gardle: odłamki szkła wśród plamek krwi. Dobry Boże, mam nadzieję, że to nie ma związku z Rikashem. Staram się zachować spokój, ale strach sprawia, że kręci mi się w głowie. Zamykam oczy i próbuję się odprężyć, choć wiem, że szykują się kłopoty. Gdy drzwi windy otwierają się na piętrze Rikasha i widzę więcej odłamków szkła, przez głowę przelatuje mi kilka czarnych scenariuszy. Najbardziej oczywiste wydaje się podejrzenie, że znaleźli nas ludzie związani z wytwórnią. Na paluszkach wychodzę na korytarz. Idąc do pokoju Rikasha, napotykam kolejne plamki i ten widok sprawia, że dostaję gęsiej skórki. Z przerażenia zaczynam się trząść. Żołądek ścisnął mi się w supeł. Zastanawiam się, czy zadzwonić na policję, nie chcę jednak zdradzić się ze swoją obecnością. Wprawdzie boję się o siebie, ale myśl o Rikashu dodaje mi sił. Docieram na miejsce, otwieram drzwi, powoli wchodzę do środka i próbuję stłumić okrzyk na widok stanu, w jakim jest pokój: ubrania rozrzucone bez ładu i składu, aparat fotograficzny rozbity w drobny mak na podłodze, kilka par okularów Diora złamanych na pół. Rozglądam się w poszukiwaniu przyjaciela, ale nikogo nie ma. Wprawdzie boję się go zawołać, jednak po chwili wahania uznaję, że
warto zaryzykować. — Rikash, jesteś tu? — wołam jak najciszej. — Błagam, powiedz, że nic ci nie jest… Z łazienki dobiega pojękiwanie. Z ulgą rzucam się do drzwi. Serce wali mi jak młotem i omal nie wywracam się na jakichś śmieciach po drodze. — Oh, mon Dieu, nic ci nie jest? Co się stało?! — ryczę na całe gardło. — Quelle horreur! Słowa zamierają mi na ustach, gdy odsuwam zasłonę prysznica i znajduję Niccola. Leży w pozycji embrionalnej z rękami skrępowanymi na plecach i patrzy na mnie wzrokiem wystraszonego szczeniaka. Prawe oko ma podbite, nogi i ręce poranione, koszulkę w strzępach. Wykręca szyję w moją stronę, po czym szybko odwraca głowę i zaczyna szlochać jak dziecko. Nagle wszystko rozumiem. Wiem, że Rikash został porwany. Chcę krzyczeć, ale z moich ust wydobywa się tylko westchnienie. Czuję tak dojmujący ból, że najchętniej położyłabym się na podłodze i umarła. Przed oczami staje mi cała historia naszej znajomości: pierwszy dzień w Edwards & White w Nowym Jorku, gdzie tak szybko się zaprzyjaźniliśmy; praca u Diora w Paryżu, gdzie prowadziliśmy śledztwo w sprawie podróbek i musieliśmy stawić czoło wyrachowanej szefowej; podróż do Szanghaju, gdzie braliśmy udział w pokazie mody organizowanym przez naszą firmę; wreszcie wszystkie wspólne zakupy, wypady do klubów, śmiech i łzy, wzajemna życzliwość i wsparcie. Wyraźnie widzę, jak to, przez co razem przeszliśmy i o co walczyliśmy, różni się od tego, co robię tutaj — od ochrony interesów wartego miliardy dolarów przemysłu, który zatrudnia nieletnich robotników przy produkcji taniej odzieży i nie cofa się przed korzystaniem z usług przestępców uciekających się do tak potwornych metod. Po kilku chwilach wreszcie dociera do mnie rzeczywistość. Łzy zaczynają mi płynąć po policzkach. Upuszczam torebkę, telefon, tracę całą odwagę i padam na kolana, targana falami złości i smutku. Fuzje i zakupy, suknie od projektantów i podróbki torebek, premie na koniec roku jawią mi się jako płytkie i bez znaczenia. Oddałabym wszystko, żeby odzyskać przyjaciela. Jak mogłam być tak nieostrożna po tym, co
się wczoraj stało? Zaprzątnięta problemami w swoim związku nie zadbałam o nasze bezpieczeństwo. Frédéric na pewno by o tym pomyślał, ale ty, Catherine Lambert, zawiodłaś na całej linii. Chcę rozwiązać Niccola, który patrzy na mnie z przerażeniem, ale wszystkie moje członki są jak sparaliżowane. Robię kilka głębokich wdechów, żeby uspokoić umysł, i wreszcie udaje mi się odezwać. — Gdzie on jest? — Brzmią moje pierwsze słowa. W odpowiedzi Niccolo wskazuje głową wyjście ewakuacyjne. — Uciekli tamtędy. — Kto go zabrał?! — krzyczę. — Przyjrzałeś się im? Mów zaraz! — wrzeszczę, co sił w płucach, sięgając po telefon. Niccolo przez chwilę wpatruje się w podłogę, powstrzymując łzy. Czekam, aż powie, że Rikasha porwały zbiry z wytwórni, bo pokrzyżowaliśmy im szyki. Zamiast tego jednak mówi coś, co wprawia mnie w kompletne osłupienie. — Tak mi przykro, Catherine, to wszystko moja wina — szlocha. — Zabrała go moja rodzina.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Staram się pamiętać o mądrych słowach Buddy, gdy uderzam w posiniaczone ramię włoskiego modela: „Trwanie w gniewie jest jak trzymanie rozpalonego węgielka z zamiarem rzucenia nim w kogoś: to ty się poparzysz”. To prawda, teraz jednak jestem tak zdenerwowana, że nie obchodzi mnie, czy śliczna buzia i atrakcyjne ciało Niccola kiedykolwiek jeszcze będą mogły stanąć przed obiektywem aparatu. Na szczęście z odsieczą przybywa mu pokojówka, która usłyszała moje krzyki. — Oh, santo cielo, dobry Boże, co się tu dzieje? — Rozgląda się po pokoju, zakrywając usta dłonią. — Proszę pani, proszę przestać! Odciąga mnie od modela, a ja uświadamiam sobie, że to sytuacja żywcem wzięta z którejś z wielkich włoskich oper. Niczym Tosca Pucciniego znalazłam się nagle w samym środku rodzinnej sagi, kipiącej żądzą, zazdrością i chciwością, które prowadzą do śmierci. Z trudem przełykam ślinę. — Jego rodzina porwała mojego przyjaciela — syczę, wskazując na Niccola wciąż przywiązanego do prysznica. — Jak mogłeś im na to pozwolić?! — pytam znów bliska łez. — To tak odpłacasz za uczucia? Wciąż kipię ze złości, gdy pokojówka odwiązuje Niccola i ociera mu twarz. Kobieta klęczy obok i delikatnie tuli w ramionach jego głowę. Na ten widok odejmuje mi głos. — Jak pani może być dla niego taka miła?! On skrzywdził mojego przyjaciela. — Ćśśś, signorina, wszystko w porządku. Proszę się nie martwić. — Nic nie jest w porządku! — Za chwilę nie wytrzymam. — Kto ci to zrobił? — Wskazuję na ślady na jego ciele. — Twój kuzyn? Enzo? Niccolo kiwa głową. — Enzo nie. Ale jego ludzie. Pokojówka odwraca wzrok z niesmakiem, a ja dostrzegam cień smutku w jej oczach. Niewykluczone, że była już świadkiem podobnego barbarzyństwa. — To tyle w temacie rodzinnej lojalności. Dlaczego cię pobili? — Żeby dać mi nauczkę. Enzo był wściekły, kiedy się dowiedział
o moim związku z Rikashem. Uznał, że to nielojalność. — No tak. Przypominam sobie protekcjonalne zachowanie Lorenza wobec Rikasha i nagle uderza mnie to z całą mocą. Wreszcie rozumiem: Lorenzo to Enzo. A telefon syna Grazielli w sprawie sprzedaży rodzinnej firmy? Mój Boże, powinnam się była domyślić, kim jest jej syn i co to za firma. Czuję się jak idiotka. Czyżby Graziella zaprosiła mnie na obiad, żebym pomogła w finalizacji sprzedaży? Ale jeśli tak, to dlaczego skarżyła się na jakość rajstop produkowanych przez własne przedsiębiorstwo? To bez sensu. Czyżby w jakiś sposób chciała kupić moje milczenie? Albo co gorsza, skoro zamierza sprzedać firmę i zgarnąć grube miliardy euro, to czy wiedząc, że jestem w posiadaniu informacji, które mogłyby temu przeszkodzić, chciała się mnie pozbyć? Może to trochę naciągane, ale zważywszy na moje doświadczenia z producentami podróbek, którzy byli gotowi posunąć się do ostateczności, żeby chronić swoje interesy, nie potrafię wyzbyć się podejrzeń. Na wspomnienie obiadu w jej apartamencie robi mi się niedobrze. Jak mogłam dać się tak łatwo podejść? Wyobrażam sobie, że nagle znalazłam się w centrum renesansowej intrygi uknutej przez podstępną despotkę, i zakrywam usta dłonią, żeby nie zwymiotować. Ku memu zaskoczeniu pokojówka zaczyna krzyczeć na Niccola. W potoku włoskich słów rozpoznaję kilka przekleństw, którym towarzyszą zamaszyste ruchy rąk. To pocieszające, że ona też jest rozgniewana. Żeby się uspokoić, zaczynam chodzić po pokoju. Jestem wściekła nie tylko na Niccola, ale i na siebie. Z pomocą pokojówki Niccolo w końcu wstaje. — Przepraszam, Catherine. Nie wiedziałem, że włamaliście się do wytwórni. Gdybyście mi powiedzieli, mógłbym temu zapobiec. — Wskazuje na swoje siniaki. — Rikash nic ci nie powiedział, bo w odróżnieniu od ciebie jest lojalny i uczciwy. Wiedziałeś, że przyjechaliśmy tu, żeby skontrolować wytwórnię odzieży, mówiliśmy ci o tym w Rzymie. Mogłeś zapytać, zamiast wylegiwać się na nasz koszt przy basenie. — Wyrzucam z siebie słowa niczym żmija plująca jadem. — Zresztą kim w ogóle jest dla
ciebie Rikash? Zwykłą zabawką? Obiecuję, że jeśli cokolwiek mu się stanie, drogo za to zapłacisz, jasne? Założę się, że wszystkie te przyjacielskie gesty Niccola — podwózka do Prato, postój u Marca i Evy, przejażdżka po mieście — były tylko wybiegiem. Wiedział, dlaczego tu przyjechaliśmy, i próbował pokrzyżować nam szyki. Podejrzewam, że domyślił się, co zamierzamy, i poprosił, żebyśmy go zabrali — chciał poinformować kuzyna, gdzie się zatrzymaliśmy. Jego plan się nie powiódł — obaj z Enzem nie przewidzieli, że uda nam się odwiedzić wytwórnię. Cała ta historia okazuje się lepsza od komedii dell’arte. — Powiesz mi, gdzie teraz są? — Kim są ci oni? — pyta pokojówka, nieomal zamieniając tę scenę w farsę. Tylko że mi nie jest do śmiechu. — Niccolo, nie ma czasu do stracenia! Natychmiast mi powiedz, co wiesz! Znów wbija wzrok w podłogę. — To bardzo skomplikowane. — Och, czyżby? Widzisz, skończyłam studia prawnicze i mam doświadczenie w radzeniu sobie z takimi dwulicowymi łajdakami jak ty, więc myślę, że się w tym połapię. Masz minutę albo wzywam policję. — Biorę telefon i tym razem nie żartuję. — Nie, Catherine! Tylko nie policja! — Znów zaczyna szlochać, tym razem jeszcze gwałtowniej. — Jeśli to zrobisz, jestem trupem. — Tak? A co z moim przyjacielem? Czujnie patrzę, jak bierze krzesło, siada, zaczesuje do tyłu rozczochraną grzywę i podpiera pięścią spiczastą brodę. Zupełnie nie przypomina tryskającego życiem modela, którego poznałam w Rzymie. Najwyraźniej donoszenie na rodzinę mocno się odbija na wyglądzie. Po długiej chwili milczenia wreszcie się odzywa. — Enzo prowadzi wytwórnię pronto moda od lat. Ma kilku dużych klientów na całym świecie, między innymi w Rosji, Emiratach Arabskich i Chinach. Nie mam pojęcia, dokąd zabrali Rikasha. Ja robiłem tylko za chłopca na posyłki, podrzucałem towary to tu, to tam. Wypełniałem polecenia, nigdy nie zadawałem pytań. Robiłem, co mi
kazali — przyznaje niechętnie, po policzkach spływają mu łzy. Trudno powiedzieć, co budzi w nim większy smutek: konieczność sypania kuzyna czy fakt, że krewni porwali jego kochanka. W głębi duszy podejrzewam, że nigdy nic nie czuł do mojego przyjaciela. Dzięki Rikashowi mógł liczyć na seks, kontrakty dla Diora i wgląd w nasze śledztwo, co pozwalało mu chronić kuzyna. Spoglądam na zegarek. — O której wyszli? — Jakieś dwadzieścia minut temu. — I nie wiesz, dokąd poszli? — Nie. — Dobra, dzięki. Mam nadzieję, że uda mi się to jakoś wykorzystać — mówię, wyłączając nagrywanie. Na ten widok mina Niccolowi rzednie. Nauczyłam się tej sztuczki od jednej z najsprytniejszych osób, jakie znam — od mojego asystenta. Obiecuję sobie w duchu, że wykorzystam wszystkie triki, jakie u niego podpatrzyłam, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo. — Możesz opowiedzieć swoją historię policji, kiedy się tu zjawi. A teraz przepraszam, ale muszę odnaleźć przyjaciela. Zostawiam osłupiałego Niccola, łapię za rękę pokojówkę, wyciągam ją z pokoju, zamykam drzwi na klucz i zjeżdżam na dół. Na parterze wkładam okulary Schiaparelli, żeby personel w recepcji mnie nie rozpoznał, i wychodzę z hotelu. Po drodze modlę się do Julietty, żeby pomogła zachować mojego przyjaciela w zdrowiu, dopóki nie przybędę na ratunek. Marszczę nos, czując powiew ciepła i słysząc anielski głos, który szepce mi do ucha: „Nie martw się, mia cara, twój przyjaciel jest bezpieczny. Nic mu nie będzie. Musisz tylko uwierzyć i podążać za moimi wskazówkami”. Pochylam głowę z szacunkiem. Tak właśnie zrobię.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Może i Julietta otacza mnie swoją opieką, w rzeczywistości jednak wyglądam i czuję się koszmarnie. Przemierzam ulice Prato załamana, wypompowana i pozbawiona złudzeń. Nie wiem, co robić, włóczę się więc bez celu, ukrywając płynące wciąż łzy za szykownymi vintage’owymi okularami. Wreszcie docieram do tętniącego życiem centrum. Wyprana z energii i bez entuzjazmu siadam w pierwszej lepszej kawiarni. Muszę opracować jakąś sensowną strategię działania, i to szybko. Rikashowi z każdą chwilą grozi coraz większe niebezpieczeństwo. Kawiarnia wychodzi na bazylikę, której architektoniczna wspaniałość w żaden sposób nie podnosi mnie na duchu, modlę się jednak o cud. Próbuję wziąć przykład z mojego zmarłego ojca, finansisty z Wall Street, który uchodził za twardego gracza. Słynął z tego, że w trakcie najtrudniejszych negocjacji potrafił zachować pokerową twarz, dzięki czemu podczas wrogiego przejęcia udawało mu się przelicytować i przechytrzyć większość przeciwników. Wprawdzie lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte dawno już za nami, wiem jednak, że umiejętność panowania nad emocjami w chwilach najgorszego kryzysu odziedziczyłam po nim i teraz postanawiam z tej schedy skorzystać. Na widok mojej zmartwionej miny kelner przynosi puszkę chinotto, popularnego we Włoszech lekkiego drinka. Dziękuję mu skinieniem — tego właśnie potrzebowałam. W ciągu kilku sekund opróżniam prawie całą puszkę i czuję, że rozjaśnia mi się w głowie. Zaczynam od telefonu na policję, żeby poinformować o włamaniu, ale postanawiam nie wspominać o zniknięciu Rikasha. Ponieważ nie wiem, jaką rolę w tym wszystkim odgrywa Niccolo, uznaję, że dzięki pogawędce z miejscową policją może nie będzie się na razie wychylał. Następne pytanie dotyczy tego, czy powinnam zadzwonić do Antoine’a. Wiem, że mimo naszej sprzeczki postawiłby dla mnie na nogi całą swoją kancelarię. Problem w tym, że jego firma reprezentuje interesy grupy powiązanej z porwaniem Rikasha. Sprawy mogłyby się zbytnio skomplikować, a ja nie mogę sobie teraz na to pozwolić.
Upijam kolejny łyk chinotto, myśląc o tym, że powinnam zadzwonić do Frédérica z prośbą o posiłki. To jednak też przyniosłoby kłopoty: mój szef poinformowałby o wszystkim francuskiego ambasadora we Włoszech, a ten natychmiast skontaktowałby się z tutejszą policją i cała sprawa zamieniłaby się w historię rodem z Nietykalnych. Ostatnia rzecz, jaką chciałabym oglądać, to ciało mojego przyjaciela unoszące się na falach Arno. „Jesteś teraz zdana na siebie, dzieciaku — niemal słyszę ciepły, żartobliwy głos Rikasha. — Nauczyłem cię, jak sobie radzić z przestępcami, musisz tylko zaufać instynktowi. Rozwiązanie masz przed nosem”. Sięgam po torebkę, żeby wyjąć portfel, i na stół wypada wizytówka Luki. Wkładam okulary Schiaparelli i podnoszę kartonik do słońca. Wzór jest elegancki, tak samo jak jej właściciel. Dane kontaktowe wydrukowane klasyczną granatową czcionką wskazują, że biuro Luki mieści się w historycznym centrum Rzymu. Pamiętam, że Luca wspominał, żebym dała mu znać, jeśli będę potrzebowała pomocy. To ryzykowne, ale dochodzę do wniosku, że nie mam nic do stracenia. Tutaj, inaczej niż w Paryżu, nie mam przyjaciół, do których mogłabym się zwrócić. Jedyne wpływowe osobistości, jakie znam, są prawdopodobnie zamieszane w podejrzane interesy. W dodatku w głębi serca wiem, że Luca to człowiek godny zaufania, dzwonię więc do jego biura. Asystentka informuje mnie, że wyszedł na spotkanie i będzie z powrotem za dwie godziny. Podróż do Rzymu zajmie mi niewiele więcej. Nie wahając się dłużej, wkładam wizytówkę z powrotem do portfela, zostawiam na stole kilka euro, biorę torebkę i biegnę na dworzec, żeby złapać najbliższy pociąg. Przy wyjściu z kawiarni widzę kolorową reklamę: „Nie denerwuj się, tylko napij się chinotto”. Muszę przyznać, że to najlepsza rada, jaką dziś dostałam.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Budzę się, gdy konduktor oznajmia, że przybyliśmy na Roma Termini. Pewnie padłam, jak tylko usiadłam w fotelu. To z wyczerpania i napięcia nerwowego. Dostrzegam wizytówkę Luki na stole. Nieważne, jak wariacka może się wydawać moja strategia i jak głupio się czuję, nie wolno mi się teraz wycofać. Staram się pocieszać myślą, że jestem pod dobrą opieką. Ze względu na sąsiadów próbuję jakoś poskromić niesforne włosy i zamaskować zmęczenie. Wyciągam puderniczkę i widok własnej twarzy budzi we mnie zgrozę: jestem blada jak ściana, mam sińce pod oczami i zrozpaczoną minę. Tym razem, inaczej niż podczas śledztwa w Paryżu, kiedy mogłam liczyć na pomoc kolegów z Diora i błyskotliwego prywatnego detektywa, sprawę zniknięcia przyjaciela muszę rozwiązać sama. Wyjmuję telefon, żeby sprawdzić, czy Rikash nie próbował się ze mną skontaktować. Z rozczarowaniem stwierdzam, że nie dał znaku życia, jest za to kilka nieodebranych połączeń od Antoine’a, Niccola i Grazielli. Fakt, że Graziella tak gorączkowo próbuje się do mnie dodzwonić, tylko potwierdza moje podejrzenie, że ona też jest w to wplątana. Razem z Niccolem mogą zaczekać — sama myśl o nich budzi we mnie niesmak. Jak tylko uda mi się znaleźć dowody na to, że maczali palce w porwaniu mojego przyjaciela, dopilnuję, żeby na dobre trafili za kratki. Głupio mi, że się nie odezwałam do Antoine’a. Pewnie odchodzi od zmysłów ze zmartwienia. Już mam mu wysłać wiadomość, gdy widzę, że napisał do mnie maila. Ma chérie, ogromnie mi przykro, że ta transakcja tak się odbiła na naszym związku. Zupełnie niepotrzebnie. Dlatego zważywszy na trudności związane z jej finalizacją, na to, co odkryłaś w wytwórni, i na konflikt interesów, postanowiłem, że najlepiej będzie — także dla mnie — jeśli zrezygnuję z tej sprawy. Chcę, żebyś wiedziała, że przekazałem wszystkie papiery
współpracownikom w Paryżu. Po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, że całkowicie straciłem zaufanie do kierownictwa Florentine Designs i sposobu, w jaki prowadzą interesy. Zgadzam się z Tobą, że należy powiadomić miejscową policję o nieludzkich warunkach, w jakich pracują robotnicy, i całym sercem popieram Twoje działania w tej sprawie. Bardzo żałuję, że początkowo nie byłem przekonany do tego pomysłu. Szczerze wierzyłem, że warto bronić interesów mojego klienta. Okazało się, że byłem w błędzie. Chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo Cię kocham, Catou. Jesteś ucieleśnieniem profesjonalizmu, lojalności i wierności zasadom. A co ważniejsze, jesteś dla mnie wzorem, miłością mojego życia, kobietą, którą wielbię i podziwiam. Ogromnie mi przykro, że postawiłem Cię w takiej sytuacji. Proszę, wróć dziś na noc. Nie mogę się doczekać, żeby Cię znów zobaczyć i przytulić. Ti amo, kocham Cię Antoine Najwyraźniej nie ma pojęcia, że Rikash zniknął. Mój obecny stan emocjonalny sprawia, że po przeczytaniu listu łzy zaczynają mi płynąć po policzkach. Te słowa tylko potwierdzają, że Antoine jest godny mojej miłości i że gdy w grę wchodzą sprawy naprawdę istotne, potrafimy znaleźć wspólny język. Dopadają mnie wyrzuty sumienia. Jak mogę być tak okrutna i pozostawiać go w nieświadomości? Próbuję na spokojnie przemyśleć tę kwestię. Nie wolno mi pozwolić, żeby emocje wzięły górę i uniemożliwiły trzeźwą ocenę sytuacji. Bezpieczeństwo Rikasha jest najważniejsze. Doświadczenie nauczyło mnie, że w walce z przestępcami ważne są dyskrecja i stanowczość, nawet jeśli miałoby to oznaczać zatajenie paru spraw przed Antoine’em. Nie chcę go martwić, uznaję więc, że najlepiej będzie załatwić sprawę mailowo. W ten sposób zyskam czas, będę mogła iść tam, dokąd chcę, bez niepotrzebnego rozdmuchiwania sprawy, i nie zaprzepaszczę szansy na odnalezienie Rikasha. Allô, mon ange, halo mój aniele, przepraszam, że odzywam się dopiero teraz. Piszę, żebyś wiedział,
że u mnie wszystko w porządku i nie ma powodu do zmartwień. Wypadła mi pewna pilna sprawa dla Diora. Obiecuję, że zadzwonię, jak tylko będę mogła, i że niedługo wrócę. Twój list bardzo mnie poruszył. Ogromnie mi ulżyło, że zdecydowałeś się wycofać z udziału w sprzedaży Florentine Designs. Wiem, że to nie było dla Ciebie łatwe, zważywszy na czas, jaki poświęciłeś tej sprawie. Zgadzam się, że nie możemy pozwolić, by praca stawała na przeszkodzie naszemu szczęściu, bo oboje wiemy, jak to się kończy. Nie dopuśćmy do tego więcej. Kocham cię mocno, a Twój mail stokrotnie potwierdza, że mam rację. Baci, baci, całuję. Ciao ciao! Catou Wciskam „Wyślij”, wysiadam z pociągu, przeciskając się wąskim przejściem, i idę rampą ze ściśniętym sercem. Ostatni raz byłam tu z Rikashem i Rzym sprawia, że przyjaciel staje mi przed oczami. Pamiętam, jak udało mu się wywołać uśmiech na twarzy kasjerki — w rozweselaniu ludzi nie ma sobie równych. Znów jestem bliska łez, wyciągam więc z torebki chusteczkę, zatrzymuję taksówkę i proszę kierowcę, żeby zawiózł mnie pod adres widniejący na wizytówce Luki. Wsuwam na nos okulary Julietty, spoglądam przez okno na Watykan i modlę się, żeby Rikash był bezpieczny. Aura Rzymu sprawia, że zaczynam wierzyć w skuteczność praktyk religijnych. Zatrzymujemy się przed imponującym budynkiem i wiem, że trafiłam pod właściwy adres. Przypomina mi się, jak wielkie wrażenie zrobił na mnie Luca podczas przyjęcia Grazielli, i znów mam motylki w brzuchu. Instynktownie czuję, że może mi pomóc znaleźć Rikasha, i tylko to się teraz liczy. Żeby nie wyglądać jak zombi, przeczesuję włosy, pociągam usta błyszczykiem, a rzęsy tuszem. Mam nadzieję, że nie spłynie mi po policzkach, kiedy zacznę opowiadać o przyjacielu. Wchodzę do wspaniałego holu, idę na górę marmurowymi schodami i gdy pukam do drzwi, na policzki wypełza mi rumieniec. Otwiera mi uderzająco piękna kobieta w jaskrawej kwiecistej sukience
i karmelowych butach. Falujące kasztanowe włosy opadają jej na ramiona, a na twarzy ma uśmiech jak za milion dolarów. Przypomina Monicę Bellucci, a ja — zdezelowaną lokomotywę. — Buon giorno. W czym mogę pomóc? Boże, co ja tu robię? Spoglądam na swój sfatygowany strój i natychmiast żałuję, że tu przyszłam. Już mam się wycofać, udając, że pomyliłam adres, gdy za plecami rozlega się tubalny głos Luki. — Caterina! Co za miła niespodzianka! Poznaj, proszę, Michelę, moją asystentkę. Z miejsca, gdzie stoję, widzę go tylko kątem oka: wygląda niezwykle elegancko w świeżo wyprasowanym lnianym beżowym garniturze, białej koszuli i brązowych półbutach. — Dzień dobry, ogromnie miło mi panią poznać. — Wyciągam rękę do Micheli, która ujmuje ją, a po chwili znika w swoim gabinecie. Luca ściska mnie na powitanie. W pierwszej chwili mam ochotę się cofnąć, ale gdy czuję jego ciepło, poddaję się chwili. Żałuję, że nie mogę w tych krzepiących objęciach pozostać nieco dłużej. — Jak się masz? — pyta, łapiąc mnie za ramiona i zaglądając mi w oczy. — W porządku — mówię szybko, unikając jego wzroku. — Mogę być z tobą szczery, mia cara? — pyta spokojnie. — Wcale tak nie wyglądasz. Wzdycham. — Masz rację. Przepraszam, że zjawiam się tak nieoczekiwanie. Chodzi o to, że… — Spuszczam głowę i zaczynam płakać. — Mam kłopoty. Właściwie nie ja, tylko mój przyjaciel — mamroczę, zalewając się łzami. Luca kładzie mi rękę na ramieniu i proponuje chusteczkę. Tak jak się tego spodziewałam, tusz spływa mi po policzkach brudną smugą. Muszę wyglądać jak kupka nieszczęścia. Próbuję wziąć się w garść — dla Rikasha — ale trudno jest mi się skoncentrować. Zdejmuję okulary i chowam je do etui. Zbieram wszystkie siły. — Mój asystent został porwany. Podejrzewam, że maczała w tym palce mafia — mówię, nachylając się do Luki i zniżając głos. Pogodny wyraz znika z jego twarzy. — Dlatego tu jestem. Potrzebuję twojej
pomocy. Jesteś jedyną osobą w Rzymie, której mogę zaufać. Naprawdę się boję. — Chodźmy do mojego gabinetu, tam będziemy mieli więcej prywatności. Prowadzi mnie długim korytarzem. Biuro jest urządzone w stylu minimalistycznym. Na ścianach wisi kilka czarno-białych fotografii miasta i obrazów, widzę też eleganckie włoskie meble. — Właśnie to mi się w tobie od razu spodobało, Caterina. Twoja autentyczność i ufność. Żałuję, że sam taki nie jestem. Docieramy do końca korytarza. — Proszę, ty pierwsza — mówi, wpuszczając mnie do narożnego gabinetu. Wnętrze jest wspaniałe — zachwycające przedmioty, międzynarodowa prasa, świece zapachowe i książki. Spoglądam na imponujący regał, który zajmuje najdalszą ścianę pokoju. — Niedawno próbowałem je policzyć. Mam tu co najmniej trzy tysiące woluminów. Zbieram wszystko, od biografii po powieści. I ta moja namiętność zaczyna stanowić problem — mówi, wskazując na książki piętrzące się wszędzie w gabinecie. Chętnie bym mu powiedziała, że moim zdaniem to bardzo atrakcyjny problem, ale gryzę się w język. Omal nie potykam się o stolik, gdy spoglądam w okno: oto Koloseum w całej swojej krasie zagląda do środka niczym natrętny sąsiad. Czysta wspaniałość tego widoku odbiera mi głos. Ten symbol starożytnego Rzymu, miejsce okrutnych „zawodów”, w których ludzie musieli stawiać czoło bestiom, dziś stoi pusty, odbijając ciepłe światło dnia. Podchodzę do okna jak zahipnotyzowana i staję z nosem przylepionym do szyby. Myślę o egzekucjach i heroicznych zmaganiach, które rozgrywały się na tutejszej arenie. Ten wspaniały zabytek stanowi świadectwo nienasyconej żądzy władzy i przypomina mi o bitwie, którą sama właśnie toczę. — Co za niezwykły widok! — Dziękuję. Proszę, bella, rozgość się. — Luca siada za eleganckim czarnym biurkiem. Z imponującą panoramą za plecami
wygląda iście po królewsku. — Napijesz się czegoś? — Nie, dziękuję. — Jest miły, ale ja chcę szybko przejść do rzeczy. — Tak jak mówiłam, wiem, że mogę ci zaufać. Dlatego tu jestem. Spoglądam mu głęboko w oczy. Mają kolor Morza Śródziemnego. Bóg jeden wie, że wolałabym teraz prażyć się tam na słońcu niż zajmować takimi sprawami. — I dobrze. Bo to prawda. Opowiedz mi, co się stało — mówi, sięgając po wodę. — To długa historia. — Nigdzie mi się nie spieszy. Dla ciebie mam całą wieczność. Jestem mu za to wdzięczna. Bardzo chciałabym Luce wyjaśnić, dlaczego tak go zbyłam na przyjęciu, ile mnie to kosztowało i że wciąż jestem pod jego wrażeniem, teraz jednak na to nie pora. — Mówiłam ci, że razem z Rikashem spotkaliśmy Graziellę pierwszego wieczoru w Rzymie. Wpadliśmy na nią w domu towarowym i przez przypadek usłyszeliśmy, jak skarży się na rajstopy. Twierdziła, że informacje na metce są nieprawdziwe. W każdym razie, choć to może głupio zabrzmi, Rikash zaoferował jej, że zbada tę sprawę. — Rozumiem. — Luca kiwa głową i pociąga łyk wody. — Rozejrzeliśmy się co nieco i odkryliśmy, że producent rajstop za pośrednictwem całego łańcucha anonimowych podwykonawców wytwarza towary dla francuskich domów mody. Postanowiliśmy złożyć wizytę w siedzibie firmy. Udało mi się umówić z dyrektorem generalnym i ku mojemu zdumieniu okazało się, że jest nim syn Grazielli. — Robię przerwę, żeby wziąć oddech, bardzo potrzebuję powietrza. — Spotkanie nie poszło najlepiej i dyrektor niemal wyrzucił nas z biura. — Hm, dżentelmen — zauważa cierpko Luca. — Tak, był niegrzeczny. W każdym razie po tym, co wyszło na jaw w trakcie spotkania, Rikash wymyślił sposób, żeby się dostać do jednej z wytwórni. Czuję się zażenowana, wspominając o wtargnięciu na teren zakładu, i mam nadzieję, że Luca mnie za to nie potępi. Na szczęście nic nie mówi. Jest nieporuszony jak kot i tylko uśmiecha się znacząco.
— Wślizgnęliśmy się do środka i odkryliśmy robotników pracujących w nieludzkich warunkach. Uciekliśmy, ścigani przez ochroniarzy. A potem dowiedziałam się, że osoba, która prowadzi firmę, stoi na czele ogromnego imperium, które ma powiązania z mafią. Ten człowiek nazywa się Lorenzo i tak się składa, że jest krewnym Niccola, kochanka Rikasha. Orientuję się, że moja opowieść zaczyna upodabniać się do opery mydlanej. Zaraz jednak przypominam sobie, że przecież jestem we Włoszech, miejscu narodzin tej szczytowej formy melodramatu, jaką jest opera klasyczna, mam więc nadzieję, że dobrze robię, otwierając się przed Lucą. — Ktoś wie, że tu jesteś? — Nie. — To dobrze. Uważasz, że Lorenzo porwał twojego przyjaciela? Składa palce w trójkąt i podpiera nimi brodę. Widać, że potraktował moją opowieść poważnie i teraz rozważa różne opcje. — Sądząc po tym, co dotąd słyszałam, tak. Unosi brew z zaciekawieniem. — No dobrze. Czy po zniknięciu Rikasha ktoś się z tobą kontaktował? Lorenzo albo ktoś inny? — Nie. Kilka razy dzwonili do mnie Niccolo i Graziella, ale do nich nie oddzwaniałam. — Nikt nie żądał okupu? Znów kręcę głową. — Nie. — To brzmi obiecująco. Jakby po prostu chcieli cię nastraszyć. — No cóż, udało im się. — Jeśli chcesz, mogę się skontaktować ze znajomym, który pracuje dla rządu. Na pewno zagwarantuje pomoc policji. Sprawia wrażenie nieprzekonanego i po tonie jego głosu poznaję, że to byłby błąd. — To chyba nie jest dobry pomysł. Miałam już do czynienia z gangsterami przy okazji śledztwa w sprawie podróbek. Wiem, że jeśli się ich zapędzi w kozi róg, a już zwłaszcza jeśli zrobią to jakieś służby państwowe, mogą stać się nieobliczalni. Boję się, że to tylko
pogorszyłoby sprawę. — Mądra z ciebie kobieta, Caterina. — Luca kładzie okulary na biurku. — Myślę, że masz rację. — Odwraca się w stronę Koloseum. Widok jest niewiarygodny, zupełnie jakbym siedziała w kinie. Tylko że to nie film — naprawdę rozpaczliwie próbuję znaleźć swojego asystenta i jak na razie nic z tego nie wychodzi. Zaczynam żałować, że przyjechałam taki kawał na próżno, gdy wtem Luca odzywa się, wciąż patrząc w okno. — Historia uczy nas, że wszystko już było. Cierpienie jest doświadczeniem uniwersalnym, czymś, co istnieje tak długo jak rodzaj ludzki. Mężczyźni i kobiety, którzy żyli przed nami, wszystkiego już doświadczyli, a my tylko podążamy ich śladem. — Milknie na chwilę. — Dlatego kiedy staję przed jakimś problemem, zawodowym czy osobistym, spoglądam w przeszłość i tam zwykle znajduję rozwiązanie — mówi poważnie, opierając brodę na złożonych dłoniach. Odwraca się do mnie i uśmiecha przyjaźnie. — Co ty na to, Caterina? — Myślę, że to dobry punkt wyjścia. Zwłaszcza w Rzymie. — Wskazuję głową ruiny za oknem. — Właśnie. Rzym jest jak kobieta, skrywa wiele sekretów. — Znów patrzy mi w oczy i mruży powieki. — Nie wiem, czy wiesz, ale mamy tu wiele legend związanych z kobietami — mówi, a mnie aż ciarki przechodzą po plecach. Jego słowa sprawiają, że przypomina mi się Lukrecja Borgia, niesławna, żądna władzy uwodzicielka. Jej bezwzględne poczynania i intrygi rodzinne kojarzą mi się z moją historią. — Jedna z najsłynniejszych legend opowiada o Beatrice Cenci, młodej szlachciance żyjącej w czasach renesansu, córce potężnego rodu. Została niesłusznie skazana na śmierć i publicznie stracona za zamordowanie okrutnego ojca. Dla rzymskiego ludu była symbolem oporu wobec arystokracji. Podobno w rocznicę swojej egzekucji wciąż ukazuje się na moście prowadzącym do Zamku Świętego Anioła z uciętą głową w rękach. Jej historia posłużyła za kanwę wielu obrazów, dramatów, filmów i powieści. — Fascynujące. — To ogromnie wciągająca opowieść, jestem
jednak ciekawa, jak może mi pomóc odnaleźć Rikasha. — Były też inne słynne rzymianki, takie jak Pimpaccia, zwana donną Olimpią, która ponoć pojawia się w środku nocy na moście Sisto w czarnym powozie pędzącym na Zatybrze. Opowieść o silnych kobietach sprawia, że mam w głowie mętlik. Nagle jednak, kiedy tak patrzę w niebieskie oczy Luki na tle Koloseum, dostrzegam światełko w tunelu. Żeby znaleźć Rikasha, nie potrzebuję pomocy ambasady, miejscowych oficjeli, drogich prawników, włoskiej armii ani Interpolu. Dzięki tej opowieści wiem, że wszystko, czego potrzebuję, już mam. Znowu to intuizione podpowiada mi, dokąd iść. — Jesteś genialny! — wołam. — Cóż, bardzo dziękuję, Caterina. Z twoich ust to prawdziwy komplement. — Uśmiecha się szeroko. — Czy to znaczy, że chcesz, żebym poprosił kogoś o pomoc? — Nie, dziękuję. — Wstaję z krzesła. — Dam sobie radę. — Bravissimo bella. To ty jesteś genialna. Wstaje i podchodzi do mnie. Ujmuje w dłonie moją twarz i patrzy mi prosto w oczy. Boję się, że chce mnie pocałować, a ja, choć powinnam go odepchnąć, pod wpływem chwili nie będę potrafiła się oprzeć. Na szczęście źle zrozumiałam jego gest. Zamiast mnie pocałować, uśmiecha się szeroko, otwiera drzwi i jak na prawdziwego dżentelmena przystało, odprowadza aż na ulicę. Przepełniają mnie wdzięczność i nowa nadzieja. — Powodzenia, bella. Dzwoń, gdybyś czegoś potrzebowała. Będę czekał. — Daje mi żartobliwego pstryczka w nos. — I uważaj, bo masz do czynienia z niebezpiecznymi ludźmi. Nie muszę ci chyba przypominać, że nie cofną się przed niczym? Bądź ostrożna, mia cara, dobrze? — Jasne. Dziękuję, Luca. Uratowałeś mi życie. — Jestem pewien, że wkrótce znajdziesz przyjaciela. Przeczesuje włosy palcami i znów spogląda mi w oczy. W jego wzroku jest żar, któremu nie potrafiłaby się oprzeć chyba żadna kobieta. Tylko że Catherine Lambert kocha innego, spieszy się, żeby odnaleźć najlepszego przyjaciela, i musi się skontaktować z pewną zuchwałą rzymską damą.
— Ciao! — wołam na pożegnanie, mijając w pędzie majestatyczne ruiny. Właśnie do mnie dotarło, że skoro jestem w Rzymie, muszę się całkowicie zanurzyć w jego historię. W końcu czyż nie jest prawdą, że ci, którzy nie pamiętają przeszłości, są skazani na jej powtarzanie?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI Swego czasu natknęłam się na maksymę, która bardzo do mnie przemawia: „Nigdy się nie tłumacz — przyjaciele tego nie potrzebują, a wrogowie i tak nie uwierzą”. Szczególnie stosowna wydaje się teraz, gdy jadąc taksówką, gorączkowo wybieram numer Stephanii. — Bonjour, Catherine! Wróciłaś do Rzymu? — pyta radośnie. Co za pech, że przynoszę złe wieści i zaraz jej popsuję humor. — Tak — mówię, czując napięcie w szczęce. — Sprawiasz wrażenie zdenerwowanej. Wszystko w porządku? Milczę. Po minucie jednak dochodzę do wniosku, że tej kwestii nie da się obejść, zwłaszcza że potrzebuję pomocy Stephanii. — Niezupełnie. W tej chwili nie mogę ci powiedzieć, o co chodzi, ale jestem w podbramkowej sytuacji. Możemy się spotkać w twoim sklepie za jakiś kwadrans? — Pewnie. Jestem na miejscu. Do zobaczenia wkrótce. Ciao! — Rozłącza się. Głośno oddycham z ulgą. Dzięki Bogu, że nareszcie ktoś mi będzie towarzyszył w tej szalonej przygodzie. Korzystam z okazji, żeby przejrzeć wiadomości i sprawdzić, czy Rikash nie próbował się do mnie dodzwonić. Jest tylko kilka nieodebranych połączeń i SMS-ów od Grazielli, nic nowego w skrzynce pocztowej. Graziella rozpaczliwie próbuje się ze mną skontaktować. Czyżby chciała mnie przekonać, że jest niewinna? Przypomina mi się Beatrice Cenci i zastanawiam się, czy moje podejrzenia wobec Grazielli są słuszne. Na tym etapie trudno stwierdzić. Uznaję, że najlepiej będzie na razie z nią nie rozmawiać. Od swojego obeznanego z tajnikami pracy detektywistycznej asystenta nauczyłam się kilku sztuczek, które pozwalają przechytrzyć przeciwnika. Oddzwanianie z komórki do nich nie należy. I właśnie kiedy mam zamiar schować telefon, ktoś dzwoni. Oh merde, to Antoine. Wiem, że nie mogę dłużej kusić losu i unikać ukochanego w nieskończoność. — Allo, mon chéri. — Staram się, żeby w moim głosie nie było słychać strachu.
— Catherine, gdzie ty się podziewasz! Naprawdę się martwię. Sprawia wrażenie zaniepokojonego i dobrze go rozumiem. Też bym się martwiła, gdyby Antoine zniknął bez wyjaśnień. — Jestem w Rzymie. Wzdragam się, gdy to mówię. Wiem, że nie przyjmie tego najlepiej. — W Rzymie?! Co ty tam robisz? Do licha, to mi się nie podoba. Catou, powiedz mi, co się dzieje?! — Nie mogę, to delikatna sprawa. Z tej rozmowy nic dobrego nie wyniknie. Żałuję, że w ogóle odebrałam telefon. — Delikatna sprawa? Co to za bzdury?! Przecież zawsze mi o wszystkim mówisz. Nie odzywam się. Przejrzał mnie na wylot. Powinnam się była tego spodziewać. Za dobrze mnie zna, żebym mogła coś przed nim ukryć. — Jesteś z Rikashem? Po chwili gorączkowej wewnętrznej debaty uznaję, że lepiej będzie powiedzieć prawdę. — Nie. Zapada krępująca cisza. — Kto z tobą jest? Antoine sprawia wrażenie naprawdę wkurzonego. Wiem, że nie mogę mu dłużej zamydlać oczu. Jest na to za bystry. — Mam spotkanie za dziesięć minut. Obiecuję, że niedługo wszystko ci wyjaśnię, ale teraz muszę lecieć. — Nie rób mi tego, Catou. Jeśli nie powiesz, co się dzieje, natychmiast przylatuję do Rzymu. Ah, putain! Akurat tego mi trzeba — żeby chłopak zwalił mi się na głowę, kiedy ja szukam swojego asystenta. Szansa na to, że znajdę Rikasha żywego, zmaleje do zera. — To byłby błąd, Antoine — mówię z nutą poirytowania w głosie. Staram się brzmieć groźnie, ale wiem, że i tak zrobi, co zechce. Zmieniam więc ton na cieplejszy. — Proszę, nie martw się o mnie, mon chéri. Nie ma powodu, naprawdę. Odezwę się niedługo, dobrze? Pa! — szepczę czule i się rozłączam. Kiepsko się z tym czuję, ale wiem, że
mój ukochany jakoś to przeboleje. Taksówkarz wysadza mnie przed sklepem Stephanii. Wchodzę do środka i widzę, że siedzi sama za ladą. Ma na sobie dżinsy Levi’sa z podwiniętymi nogawkami, białą koszulę, granatowe conversy i usta pociągnięte czerwoną szminką — to jej znak rozpoznawczy. Włosy spięła w luźny kok. Wygląda tak zwyczajnie, że łatwo można by ją wziąć za studentkę. To dobrze. Zależy mi na tym, żeby w tej chwili moi sprzymierzeńcy nie rzucali się zbytnio w oczy i potrafili wtopić się w otoczenie. — Wszystko w porządku, Catherine? Co się stało? Stephania wychyla się, żeby mnie uściskać, i przygląda mi się z niepokojem. Co za ulga spotkać kogoś tak pełnego współczucia. Mam tylko nadzieję, że nie uzna, że postradałam zmysły. — Nieoczekiwany rozwój wypadków. — Prawdę mówiąc, nie wiem, od czego zacząć. — Och! — Unosi idealną brew. — Miła podróż do Włoch zamieniła się w prawdziwy koszmar. Kładę torebkę na ladzie, opadam na stylowe vintage’owe krzesło w róże i zaczynam płakać. Stephania klęka obok. — Per l’amor di dio, na miłość boską, Catherine, co się dzieje? — Przepraszam, że tak tu wparowałam. Jestem istnym kłębkiem nerwów. Słucha uważnie, trzymając mnie za rękę. — Sytuacja strasznie się skomplikowała. Mój asystent, Rikash, został porwany. Patrzy na mnie z niedowierzaniem. — Co takiego? O nie! — woła, zakrywając usta dłońmi. Ocieram oczy i rozglądam się po sklepie niczym szpieg, żeby się upewnić, że nikt nas nie podsłucha. Widząc moje zaniepokojenie, Stephania zamyka drzwi na klucz i wywiesza tabliczkę z informacją, że sklep jest nieczynny. — Nie martw się, jesteśmy same. Roberto załatwia sprawy na mieście. — To dobrze. — Biorę głęboki wdech. — Jestem prawie pewna, że stoi za tym neapolitańska mafia — mówię ponuro.
— Nie! — woła Stephania, przytrzymując się lady. Mam wrażenie, jakbym spoglądała na całą tę sytuację z zewnątrz. Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. — To ma związek ze śledztwem, które prowadziliśmy razem z Rikashem w Prato. Ktoś próbuje w ten sposób nam się odpłacić, bo węszyliśmy wokół jego podejrzanych interesów. Stephania obejmuje się mocno rękami i kręci głową, jakby miała déjà vu. — Ogromnie mi przykro. Jak mogę pomóc? Trochę się boję zdradzić swój szalony plan. Większość osób uznałaby go za idiotyczny. Sytuacja jest jednak nagląca, dlatego nie obchodzi mnie, jak to przyjmie. — Możesz mnie nazwać wariatką, ale intuicja mi podpowiada, że ma to jakiś związek z Juliettą. Zerkam na Stephanię, która w zamyśleniu odwraca wzrok. Może nie podoba jej się pomysł łączenia byłej klientki z kolejnym porwaniem. A może zastanowiło ją coś innego. Trudno powiedzieć. — Nie umiem tego wyjaśnić, ale mam wrażenie, jakby sama Julietta naprowadzała mnie na trop swojej przeszłości. Myślę, że wysyła mi znaki, a ja czuję, że powinnam za nimi podążyć. Przyszłam tu, bo chciałabym się o niej dowiedzieć czegoś więcej — mówię i się krzywię. Nigdy nie należałam do osób, które podejmują ważne decyzje, kierując się znakami z góry. Znalazłam się jednak w sytuacji, która wymaga, żebym zawiesiła niewiarę i podążyła za instynktem. — Julietta wysyła ci znaki? Cóż, to nie pierwszy… Ja też ciągle je dostaję, zwłaszcza kiedy noszę jej sukienki — przyznaje Stephania. Głośno oddycham z ulgą. Czyli jednak nie oszalałam. Czasami trzeba w życiu przyjąć coś na wiarę. A poza tym to ogromnie krzepiące, kiedy ktoś nas rozumie. Wyobrażam sobie, jak na tę historię zareagowałby Frédéric. Spojrzałby na mnie jak na kompletną wariatkę. Podejrzewam, że postrzega mnie jako osobę rozsądną i twardo stąpającą po ziemi. Właśnie odkrywam swoje nowe oblicze — kogoś, kto wierzy w moc magicznego myślenia. — Za każdym razem, kiedy zakładam jej okulary, mam wrażenie, że działają na mnie uspokajająco i przynoszą jakąś wskazówkę. To coś
w rodzaju talizmanu. Stephania kiwa głową i zachęca, żebym mówiła dalej. — Myślę, że w przeszłości Julietty kryje się coś, co mogłoby mi pomóc znaleźć Rikasha. Po prostu mam takie przeczucie. — Co mogę dla ciebie zrobić? — pyta rzeczowo Stephania, gotowa wziąć udział w mojej szalonej misji. — Mówiłaś, że po śmierci Julietty klucze do jej mieszkania zostały u ciebie, tak? — Sì, sì, to prawda. — Możesz mnie tam zabrać? To bezceremonialna prośba. Trzymam kciuki, żeby Stephania się zgodziła. Po chwili krępującego milczenia w końcu się odzywa. — Poczekaj, zaraz wracam. Patrzę na cudowne stroje na wystawie i ogarnia mnie przemożny smutek. Wiem, że spodobałyby się Rikashowi. O ileż bardziej chciałabym mierzyć właśnie sukienkę z lat pięćdziesiątych w jego towarzystwie niż szukać go, nie wiadomo gdzie! Próbuję pozbyć się czarnych myśli. Wyparcie ma również dobre strony — pozwala zignorować najgłębsze lęki i podjąć ryzyko. Stephania wraca z pękiem kluczy. — Dobra, signora, w drogę! Musimy się pospieszyć, jeśli chcemy uniknąć największych korków. — Wkłada na nos olbrzymie okulary z lat siedemdziesiątych, wskazując na zatłoczoną ulicę. Ciekawe, czy to cudeńko marki Gucci też należało do Julietty. Powstrzymuję się przed pytaniem, ale w głębi duszy wiem, że odpowiedź brzmi: tak. I nagle staje mi przed oczami obraz Julietty jako anioła. Wyleguje się na chmurce ubrana w kolorową powiewną tunikę od Pucciego, śliczną główkę owinęła jedwabnym szalem i popija sangiovese w tych fantastycznych okularach na nosie. Puszczam do niej oko. Wiem, że mogę liczyć na jej opiekę.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY Stephania zamyka sklep i prowadzi mnie do zaparkowanego nieopodal czerwonego fiata. Wrzuca bieg i nie mrugnąwszy powieką, włącza się w strumień samochodów. Manewruje po ulicach miasta z taką samą zręcznością i prędkością, z jaką Niccolo prowadził ferrari. Bezlitośnie zajeżdża drogę kilku motorini, samochodom i pieszym, zostawiając za sobą chór klaksonów i korek. Z taką jazdą śmiało mogłaby brać udział w scenach pościgu z filmu Włoska robota. Gwałtownie wciągam powietrze, łapię niewielki uchwyt nad oknem i wstrzymując oddech, przypominam sobie Charlize Theron w czerwonym mini cooperze. Skoro ona przeżyła, to i mnie się uda. Na czerwonym świetle dogania nas samochód, któremu Stephania zajechała drogę. Kierowca jest wściekły. Opuszcza szybę, pstryka w naszą stronę niedopałkiem i wrzeszczy na całe gardło, strzelając śliną i robiąc nieprzyzwoite gesty. Francuski i włoski są na tyle podobne, że rozumiem, że obrzuca wyzwiskami Stephanię, jej jazdę i rodzinę. Ona zaś spokojnie przejeżdża wierzchem dłoni pod brodą i mamrocząc vaffanculo, odpieprz się, wciska gaz, gdy światła zmieniają się na zielone. — Ale z ciebie twardzielka. Jesteś taka sama jak Julietta! — mówię, gdy wyprzedzamy poirytowanego kierowcę. — Ciągnie swój do swego. — Pokazuje zęby w uśmiechu. — To jeszcze nic. Wciska gaz, jakby chciała udowodnić prawdziwość swych słów, a ja czuję, że żołądek podchodzi mi do gardła. Otwieram okno, żeby zaczerpnąć powietrza, i rozglądam się, chcąc sprawdzić, czy nasz prześladowca zniknął. Choć twarz mam białą jak jej koszula, wybucham śmiechem. — Nigdy bym nie przypuszczała, że tak to się skończy, kiedy cię poznałam — mówię, mocno ściskając uchwyt. — Ani ja. Ale wiesz co? To przebija nawet sprzedaż vintage’owych ubrań — stwierdza Stephania. — W towarzystwie dziewczyny, która kocha vintage, nie sposób się nudzić! — odkrzykuję, kołysząc się gwałtownie na boki.
— No ba! — chichocze Stephania. — Kto rządzi światem? — Dziewczyny!!! — odpowiadamy zgodnie. Stephania zaczyna wykrzykiwać to pytanie niczym instruktor musztry i obie wybuchamy śmiechem. Jak dobrze jest się rozluźnić! Od wyjazdu z Prato ciągle byłam spięta. Poza tym wiem, że Rikash nie miałby nic przeciwko i sam by pewnie dołączył do tych naszych ryków. Kiedy w końcu docieramy na zieloną uliczkę na Zatybrzu i gwałtownie się zatrzymujemy, obie jesteśmy wypompowane ze śmiechu. Spoglądam na budynek w kolorze ochry, w którym znajduje się mieszkanie Julietty. Z uroczymi drewnianymi okiennicami, kwiatami i drzewami rosnącymi wzdłuż jezdni wygląda dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam. Tuż obok jest maleńka cukiernia sprzedająca świeże cornetti. Cudowny zapach, który rozchodzi się przez okno, łaskocze w nos i pobudza wszystkie zmysły. Stephania prowadzi mnie schodami w górę. Skradamy się na paluszkach po trzeszczącej drewnianej podłodze. Drzwi do mieszkania Julietty znajdują się na końcu długiego korytarza. Gdy tam docieramy, Stephania dyskretnie wyjmuje klucze i cicho przekręca klamkę, jakby Julietta wciąż była w środku i właśnie ucięła sobie drzemkę. Stoję nieruchomo, a serce bije mi mocno. Ciekawość bierze górę. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak mieszkała. Gdy tylko drzwi się otwierają, ogarnia mnie cisza, która wypełnia apartament. Mam wrażenie, jakbym cofała się w czasie albo wkraczała do zamku Śpiącej Królewny. Dostrzegam wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Wystrój jest nieco staromodny, kobiecy i klasyczny. Dominują odcienie zgaszonego różu. Ściany są obwieszone obrazami — widzę dzieła zarówno nowoczesne, jak i klasyczne. W wysokich oknach wychodzących na ulicę wiszą imponujące jasnoróżowe zasłony z adamaszku. Na eleganckiej modernistycznej szarej sofie leżą rozrzucone poduszki w kolorze żółtych czereśni. Szklany stolik do kawy ginie pod stosem książek i starych czasopism, a na przykrytych koronkowymi serwetkami tacach lśni wyjątkowej urody porcelana. Dzięki białemu skórzanemu szezlongowi z lat pięćdziesiątych wnętrze zyskało rys eklektyczności. Olśniewający dywan we wzór
paisley w cudownych odcieniach różu i fioletu, który leży na podłodze w salonie, łączy wszystkie elementy w spójną całość. Mieszkanie Julietty stanowi mieszaninę starego szyku i nowoczesnej elegancji. Stephania prowadzi mnie do sypialni Julietty. W pokoju utrzymanym w odcieniach pudrowego błękitu znajduje się łoże z wysokim baldachimem, zachwycający mosiężny żyrandol, a w rogu elegancka toaletka z lustrem zdobionym misternie grawerowanymi kwiatkami. Na toaletce leżą trzy srebrne szczotki, są też akcesoria do pielęgnacji urody i zabytkowe buteleczki na perfumy. Wyobrażam sobie, jak podniecona Julietta siedzi tu, szykując się na wieczorne wyjście. Pochylam się, żeby spojrzeć w lustro, i wydaje mi się, że kątem oka widzę twarz Julietty. Mam wrażenie, jakby pokój zaczął wirować. Co innego czuć, że ktoś nami kieruje, a co innego mieć dziwną wizję w środku dnia. To pewnie z tego stresu i zmęczenia. Obok toaletki stoi manekin we wspaniałej jedwabnej sukience w kolorze fuksji. Przypomina mi kreacje Christiana Diora z jego najwcześniejszych kolekcji, troskliwie przechowywane w firmowych archiwach. Podchodzę bliżej i widzę delikatną diamentową broszkę z motywem kwiatowym przy kołnierzyku. — Julietta sama zaprojektowała tę sukienkę — mówi Stephania i na widok mojej miny uśmiecha się szeroko. — Mówiłam ci, że duży wpływ mieli na nią francuscy kreatorzy. Uwielbiała ich. Otwiera szafę, żeby mi pokazać niezwykłą zawartość: kilka eleganckich, wyszywanych cekinami wieczorowych sukni, jedwabne sukienki w najrozmaitszych odcieniach, niezliczone torebki, kapelusze i inne dodatki. Już rozumiem, dlaczego Stephania tak strzeże tego miejsca i wpada tu od czasu do czasu, żeby ponosić te cuda. Ja robiłabym to samo. Przychodzi mi do głowy myśl, że szafa Julietty to nie dowód próżnych zachcianek, tylko raczej stronice autobiografii spisanej przez właścicielkę. Każda spódnica, żakiet, bluzka, każdy robe du soir, suknia wieczorowa, to prawdziwe dzieło sztuki, zdobione haftem, cekinami, perłami i kryształami górskimi, i każde wprawia mnie w oszołomienie. — Tak, widzę, że lubiła francuskich projektantów. Ta różowa sukienka jest wspaniała. Zachwycający kolor i wzór. A broszka? Mon
Dieu, jest cudowna. — To Van Cleef & Arpels, prezent od kochanka. — Stephania przewraca oczami. — Wcale nie jestem pewna, czy wszedł w jej posiadanie w uczciwy sposób. Ale przecież mafii prezentów się nie zwraca. — Wzrusza ramionami. Oho, ta uwaga to znakomita okazja, żeby w naturalny sposób przejść do pytań o ukochanego Julietty. Zanim jednak zdążę cokolwiek powiedzieć, Stephania wyciąga z szafy wielkie pudło na kapelusze. Otwiera je, ukazując książki, notatki, wycinki dotyczące świata sztuki, fotografie, koperty i inne pamiątki. — Zobacz, co znalazłam. Istna skarbnica. Julietta dostawała setki listów, w tym mnóstwo od konkurentów — mówi Stephania z satysfakcją w głosie. Wcale mnie to nie dziwi. Julietta była znakomitą partią. — O rany! — Dobra, nareszcie coś mamy. — Są tu wycinki z gazet i artykuły na temat jej życia, zwłaszcza z późniejszego okresu. Mam nadzieję, że znajdziesz coś przydatnego. — Wręcza mi pudło. Zanim jednak zdążę zajrzeć do środka, podaje mi zdjęcie Julietty w różowej sukni. — Ten obok to Visconti. Julietta wygląda na wniebowziętą. Stoi obok słynnego reżysera gdzieś na wsi. Włosy ma związane z tyłu w elegancki kucyk, jej oczy lśnią. — Zachwycająca. Bardzo chciałabym ją poznać — mówię z tęsknotą. — Jestem pewna, że przypadłybyście sobie do gustu. Lubiła silne, inteligentne, oddane swojej pracy kobiety. — Szkoda, że jej tu nie ma. Tak bym chciała, żeby pomogła nam znaleźć Rikasha. — Ależ przecież jest, nie pamiętasz? — Stephania uśmiecha się szeroko. W głębi serca wiem, że ma rację. — Kiedy zrobiono to zdjęcie? — pytam. — Jakieś dwa lata przed jej przeprowadzką do Rzymu. Już lepiej
by było, gdyby zakochała się w nim niż w jakimś mafiosie. — Zdaje się, że nie darzysz kochanka Julietty zbytnią sympatią — mówię, wyczuwając, że mogę na nią nacisnąć. — Masz rację. Julietta była uroczą, uczciwą kobietą, którą uwiódł podły drań. Lepiej by było dla niej, gdyby nigdy go nie spotkała. Mogła zginąć! Wyobraźnia podsuwa mi obrazy kochanka Julietty zamieszanego w makabryczne morderstwa, wymuszenia, przemyt narkotyków i inne podobne przestępstwa. Jak to możliwe, że czarująca historyczka sztuki i wielbicielka mody związała się z takim potworem? W tej historii coś mi nie pasuje. Muszę drążyć głębiej. — To on, człowiek, którego „ocaliła”. Stephania wskazuje na starą czarno-białą fotografię przedstawiającą eleganckiego dżentelmena w wytwornym trzyczęściowym garniturze z goździkiem w butonierce. Mężczyzna wygląda znajomo, choć nie mam pojęcia dlaczego. Jest niezwykle przystojny — ma szlachetne rysy, błyszczące czarne włosy i wąsy. Uśmiecha się olśniewająco niczym hollywoodzki łamacz niewieścich serc, roztaczając aurę bogactwa i wyrafinowania. Widać, dlaczego kobiety za nim szalały. — Jak miał na imię? — Giuseppe — odpowiada szorstko Stephania. Zdaje się, że im mniej o nim mówi, tym lepiej. — Bardzo przystojny. Nic dziwnego, że się w nim zakochała — próbuję bronić Julietty. W końcu ja sama uległam urokowi atrakcyjnego Włocha. — Naprawdę? Dla mnie mógłby zgnić w piekle — odparowuje. — Widzisz, nie powiedziałam ci wszystkiego. Bo poza tym, że Giuseppe był związany z mafią, to w dodatku, kiedy poznał Juliettę, był żonaty, a jego żona siedziała w więzieniu. — Och! Z wrażenia aż siadam na łóżku. To ci dopiero historia! — Nigdy się nie rozwiódł z żoną, a związek z Juliettą przyczynił się do rozpadu jego rodziny. — Krzyżuje ręce, przyciska je mocno do piersi i sznuruje usta. — Jego dzieci nigdy jej nie zaakceptowały. Po
śmierci Giuseppego kupiła to mieszkanie i tu się schroniła. Fascynująca historia, ale jak te informacje miałyby mi pomóc? Zaczynam poważnie wątpić w swoją intuicję. Może powinnam raczej wybiec na ulicę i poszukać policjanta? Próbuję przekonać samą siebie, że jestem na właściwym tropie. Nie wolno mi się teraz wycofać. Muszę być silna. — Nie ona pierwsza uległa urokowi playboya — zauważam lekko, próbując to wszystko poskładać do kupy. — Nie sądzę, żeby Julietta zakochała się w Giuseppem ze względu na jego czarującą powierzchowność. — Stephania kręci głową. — Myślę, że uwiódł ją imponującą kolekcją dzieł sztuki, obietnicą, że jako potentat odzieżowy zainwestuje w jej projekty, wystawnym stylem życia, domem w Positano i niezwykłym apartamentem we Florencji. Kolekcja dzieł sztuki? Potentat odzieżowy? Niezwykły apartament we Florencji? To brzmi aż nazbyt znajomo. — Wiesz, czego nie mogę przeboleć? — Stephania spogląda na pudło Julietty oczami pełnymi łez. — Że mimo całej swojej namiętności do pięknych rzeczy i niesamowitego wyczucia stylu spędziła tyle lat z człowiekiem, który produkował tanią konfekcję dla mafii. Dasz wiarę? Prawdziwa ironia losu. Sprawia wrażenie dotkniętej, a ja czuję, że robi mi się słabo. Próbuję przetrawić to, co właśnie usłyszałam, ale trudno mi się skupić. Powoli powtarzam sobie w myślach słowa Stephanii i wszystkie prowadzą mnie do ojca Grazielli. Przypominam sobie portret wiszący w jej apartamencie — mężczyzna, którego przedstawiał, jest bardzo podobny do Giuseppego na fotografii, którą mam przed nosem. — O mój Boże! Zakrywam twarz dłońmi. Więc jednak istnieje związek między Juliettą a moim śledztwem. Na widok mojej zdezorientowanej miny Stephania podchodzi i siada obok. — Catherine, co się stało? Wszystko w porządku? — Przykłada mi dłoń do czoła. — Potrzebujesz czegoś? — pyta z twarzą tuż przy mojej, gotowa zastosować chwyt Heimlicha. — Tak. Podwójnego espresso, dwóch tabletek aspiryny i kilku
minut w samotności.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY Jedyną rzeczą, jaka kołacze mi się po głowie, gdy leżę na plecach na zabytkowym łożu Julietty, jest stare przysłowie: Do trzech razy sztuka. Raz zrobił mnie w konia klient w Nowym Jorku, drugi raz wystrychnął na dudka były kolega z Diora, który współpracował z producentami podróbek, a teraz okazuje się, że ojcem Grazielli był ukochany Julietty, gangster, który ma jakiś związek z porwaniem Rikasha. Au secours, potrzebna mi pomoc. — Jak mogłaś mi to zrobić? — pytam Juliettę z pięścią wzniesioną do góry, jakby siedziała obok przy toaletce, pudrując nos i spryskując się drogimi perfumami. Wprawdzie według poetki Emily Dickinson „serce pragnie, czego pragnie”, czasem jednak przydałby mu się potężny kopniak. Jestem zła na siebie za to, że dałam się wplątać w sieć intryg Grazielli i Lorenza i nie zwracałam uwagi na znaki ostrzegawcze. Po tym wszystkim, przez co w życiu przeszłam, nie powinnam była tak łatwo dać się zwieść pochlebstwom zamożnej Włoszki. Na pewno jest w zmowie ze swoim synem i z Niccolem, choć wciąż nie wiem, na czym ta zmowa miałaby polegać. Graziella omamiła mnie swoimi komplementami, wspaniałym mieszkaniem i kolekcją haute couture. Jak mogłam być taka płytka i ślepa? Gdzieś z tyłu głowy słyszę melodię Paroles, paroles, piosenki o obietnicach bez pokrycia. Jak przystało na prawdziwą „matkę chrzestną”, Graziella stara się chronić swojego syna i rodzinne imperium, a ja i Rikash stanęliśmy jej na drodze. Podejrzewam, że agencja modelingowa jest tylko przykrywką dla przestępczej działalności jej rodziny. Zaprosiła mnie na lunch, bo chciała wybadać, co wiem na temat jej syna, i dowiedzieć się czegoś więcej o Antoinie. Trzeba było wtedy w sklepie nie mieszać się w jej sprawy. Miałam przeczucie, że to gruby błąd. Przypomina mi się obiad w domu Grazielli: powinnam była się domyślić, że jej ojciec był gangsterem, na widok tego ostentacyjnego portretu, na którym spogląda na swój wspaniały ogród. Przypomina Nucky’ego Thomsona, właściciela kasyna, którego w serialu Zakazane imperium gra Steve Buscemi. A to oznacza poważne
kłopoty. Aż się wzdragam, kiedy dociera do mnie, że Antoine też mógł zostać porwany. Myśl, że uprowadzono by go razem z Rikashem, budzi we mnie wściekłość. Chętnie wzięłabym skórzane sznurówki Grazielli, związała ją, powiesiła do góry nogami i kazała patrzeć, jak opróżniam jej szafę i drę na kawałeczki wszystkie bezcenne suknie. Przede wszystkim jednak czuję wstyd. Wydawało mi się, że jesteśmy pokrewnymi duszami. Duże wrażenie zrobił na mnie jej bystry umysł i chęć promowania miejscowej wytwórczości. A prima vista wydawało się, że ma szlachetne intencje. Teraz głupio mi, że jej uwierzyłam. Gdy dzięki aspirynie ból głowy ustępuje i w końcu zaczyna działać kofeina, podnoszę się, żeby przejrzeć pudła Julietty. Znajduję wiele okruchów jej życia. Po fotografiach z najwcześniejszego dzieciństwa przychodzi kolej na dowody jej prawdziwej namiętności: zaproszenia na aukcje dzieł sztuki, wycinki z czasopism poświęconych modzie, fotosy hollywoodzkich aktorek w wymyślnych wieczorowych kreacjach. Jest wśród nich Ava Gardner w jasnoróżowej haftowanej sukni balowej Sorelle Fontana i Jackie Kennedy w błyszczącej wieczorowej sukni tej samej marki, w towarzystwie męża podczas jakiejś gali. Są wycinki z dziełami francuskich projektantów, między innymi Diora. Stephania miała rację: Julietta podziwiała francuskich kreatorów mody i ich savoir-faire. Znajduję niezliczone próbki perfum i tkanin, a także sztuczną biżuterię, między innymi klipsy i broszki. W okrągłym różowym pudełku kryje się buteleczka perfum Schiaparelli o nazwie Shocking. Flakon w kształcie kobiecego torsu przypomina mi perfumy Le Male Jean-Paula Gaultiera, których używa Rikash. Kolejny dowód na to, że Schiaparelli wyprzedzała swoją epokę. Jednego jestem pewna: Julietta podziwiała Elsę, i to nie tylko jako projektantkę. Z tego, co udało mi się wyczytać z autobiografii Schiaparelli, wynika, że miały ze sobą wiele wspólnego — obie mieszkały na Zatybrzu, obie musiały walczyć o swoje, obie były zdeterminowane, miały temperament i mnóstwo tajemnic. Wśród pamiątek znajduję czarno-białą fotografię Julietty z lat młodości. Stoi przed jakimś zbiornikiem wodnym — wygląda, jakby była na wakacjach nad morzem. Ma na sobie prostą elegancką białą
sukienkę i słomkowy kapelusz. Jej twarz zdradza smutek. Z kolei na zdjęciach zrobionych prawdopodobnie już po tym, jak poznała Giuseppego, wręcz emanuje wyszukaną elegancją: idealna fryzura, dyskretny makijaż i suknie podobne do tych, które widziałam w szafie Grazielli. Na kilku fotografiach ma błyszczące diamentowe kolczyki i uśmiecha się do obiektywu jak gwiazda filmowa. Pozuje przed olbrzymią fontanną pośrodku wspaniałego dziedzińca. Może nie wygląda na osobę pogodną, ale na pewno dumną i radosną. Znajduję zaproszenia na przyjęcia w Rzymie i we Florencji, a także wizytówkę La Capannina, klubu nocnego w Forte dei Marmi, popularnego w latach sześćdziesiątych wśród śmietanki towarzyskiej Toskanii i Mediolanu — bywali tam Juliette Gréco, Ginger Rogers i Dalida. Natrafiam też na wspólne zdjęcie Julietty i Giuseppego. Sądząc po widoku morza w tle, właśnie spędzają wakacje w jakimś kurorcie. Ona, opalona, wygląda olśniewająco w słynnej sukni z homarem Elsy Schiaparelli. Odchyla głowę, odsuwając się od kochanka, a ja na widok dystansu między nimi i nieobecnego wyrazu jej twarzy zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście kochała Giuseppego. Może tylko pragnęła bezpieczeństwa, które jej zapewniał? Smutno mi, gdy pomyślę, że mogło tak być, jestem jednak pewna, że miała swoje powody. Odkładam zdjęcia i biorę coś, co wygląda na starą umowę między Juliettą a Florentine Designs. Choć dokument jest po włosku, a jego stronice zdążyły pożółknąć i się poprzedzierać, rozumiem, że dotyczy produkcji projektów Julietty. Wyłapuję terminy prawnicze: zobowiązanie, że wytwórca będzie korzystał wyłącznie z materiałów najlepszej jakości, oraz zakaz zlecania produkcji stronom trzecim — zarówno we Włoszech, jak i za granicą. Jestem pod wrażeniem przemyślności i zaradności Julietty. Właśnie takiej umowy potrzebuje Dior. Wreszcie spoglądam na podpis na ostatniej stronie i nad jej imieniem znajduję adnotację „8 września, Villa di Campo”. Odkładam umowę na szafkę nocną, zamykam oczy i próbuję to wszystko złożyć w całość. Panująca w pokoju cisza pozwala mi pogrążyć się w medytacji. Odpycham czarne myśli i czuję, że znikają niczym piórka na wietrze. Wyczuwam ciepłą, życzliwą obecność. Otula mnie spokój i dobroć. Nagle przypomina mi się, jak Luca wspominał
o tym, że właścicielem Villa di Campo był pewien zamożny neapolitański przedsiębiorca, i już wiem, że Julietta tam mieszkała. Dzieła sztuki, zabytkowe meble, ogród — to ona za tym stoi. Zaczynam wyobrażać sobie Juliettę w jej pracowni w Villa di Campo, jak tworzy swoje projekty w otoczeniu bel wspaniałych tkanin, świeżych kwiatów i egzotycznych ptaków. Zupełnie traci poczucie czasu, oddając się swojej namiętności do mody. Oczami wyobraźni widzę, jak podpisuje umowę z Florentine Designs w nadziei, że zobaczy realizację swych dzieł, znajdzie je na półkach najlepszych sklepów w kraju i za granicą. Nagle czuję w żołądku ukłucie złości. Instynktownie zwijam się w kłębek, wyobrażając sobie wściekłość Julietty, kiedy odkryła, że jej sukienki są produkowane z tanich, tandetnych tkanin w fabryce na przedmieściach Neapolu. Właściciele fabryki, powiązani z mafią, porwali jej kochanka, żeby pokazać, kto tu rządzi i upewnić się, że Julietta dobrze zrozumiała, jakie będą konsekwencje jej działań. Otwieram oczy, składam umowę i chowam ją do torebki. Wiem, co mam robić i dokąd iść. Już mam zamykać pudło i ruszać na poszukiwanie Rikasha, gdy wypada z niego zdjęcie Julietty w zmysłowym czarnym bikini, zrobione prawdopodobnie nieopodal Portofino, popularnego nadmorskiego kurortu. Julietta leży w słońcu na leżaku, popijając drinka z parasolką. Na nosie ma okulary Schiaparelli, a na głowie słomkowy kapelusz, który znalazłam we Florencji. Na ten widok czuję, jak ciarki przechodzą mi po plecach. Wyobrażam sobie, że podnosi okulary i puszcza do mnie oko niczym w starych reklamach. Wiem, że jestem na właściwym tropie, dlatego odpowiadam jej mrugnięciem.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY — Catherine, wszystko w porządku? Mogę wejść? — pyta Stephania, pukając cicho do drzwi sypialni Julietty. — Nic mi nie jest — kłamię. Czuję się, i pewnie wyglądam, jak ćpunka w ostatniej fazie nałogu. — Wejdź, proszę. Przepraszam, przeglądałam te pudła i straciłam poczucie czasu. — Znalazłaś coś przydatnego? — Chyba tak. Chyba na coś wpadłam. — Och? Wyciągam z torebki umowę. — Nic dziwnego, że tak mnie ciągnie do rzeczy Julietty. Wygląda na to, że ona sama miała do czynienia z podobnym problemem. — Wskazuję klauzulę dotyczącą jakości ubrań. — Nie rozumiem. — To umowa na produkcję kolekcji Julietty przez Florentine Designs. Jest tu w szafie coś, co miałoby jej metkę? Stephania marszczy brwi, przykłada palec wskazujący do nosa i nagle zeskakuje z łóżka. — Tak! Pamiętam! Aksamitna sukienka! Otwiera drzwi szafy na oścież i wyciąga koktajlową sukienkę do kolan z białym kołnierzykiem zdobionym maleńkimi kryształkami górskimi. Z jakiegoś powodu wisiała schowana z tyłu, a nie wśród ulubionych rzeczy Julietty. Stephania podaje mi sukienkę, a ja szybko rozsuwam suwak i wywracam ją na drugą stronę w poszukiwaniu metki. Pod nazwą „Julietta” pojawia się napis „Made in Italy”, a gdy przyglądam się bliżej, widzę skład wydrukowany maleńkimi literami: „100% poliester”. W przeciwieństwie do wspaniałych kreacji wiszących w szafie, świadectwa kunsztu rzemieślników z północnej części Włoch i wyobraźni mniej znanych pracowni krawieckich, ta sukienka została skazana na banicję jako znak hańby i zdrady. — Mój Boże, to prawdziwy cud! Macham Stephanii kontraktem tuż przed nosem. Zupełnie straciłam poczucie przyzwoitości i zachowuję się jak opętana. Czuję, że wpadłam na ważny trop, a ten dokument jest znakiem, na który czekałam. Wiem,
że ryzyko się opłaciło. — Julietta mi pomogła! — krzyczę, przybijając Stephanii piątkę. Wyrzucam w górę ręce i tańczę wokół łóżka taniec zwycięstwa. A potem pędzę do wyjścia. — Zadzwonię później. Na wszelki wypadek nie ruszaj się stąd, dobra? Już na ulicy wysyłam do Antoine’a SMS-a z prośbą, żeby oddzwonił z budki. Zważywszy na jego związki z Florentine Designs, może mieć komórkę na podsłuchu. Ktokolwiek stoi za porwaniem Rikasha, pewnie podejrzewa, że wcześniej czy później zechcę się z nim skontaktować. Mój telefon dzwoni po kilku minutach. — Nie mogłem się doczekać. Co się dzieje, na Boga? — Przepraszam, że się nie odzywałam. Miałam w głowie kompletny mętlik — mówię i robię głęboki wdech. — Potrzebuję pomocy. Zdaję sobie sprawę, jak żałośnie to brzmi. I jak prawdziwe są te słowa. — W porządku — odpowiada tonem zatroskanego ojca. — Chcę tylko, żebyś wiedziała, że w hotelu zjawili się jacyś ludzie. Szukali cię. Wiesz kto to? Masz kłopoty? Proszę, powiedz mi, Catou. — Porwali Rikasha. Po drugiej stronie zapada długa cisza. — Co takiego? Serio? — Przyjechałam do Rzymu w poszukiwaniu wskazówek. Myślę, że na coś wpadłam. — Jezu Chryste, Catherine! Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?! Kto to zrobił?! — Jestem przekonana, że to się wiąże z Florentine Designs. Najwyraźniej nie spodobała im się nasza wizyta i że przeszkodziliśmy w sprzedaży. Ta firma ma powiązania z camorrą, no wiesz, z mafią — szepczę do słuchawki. Tym razem cisza jest jeszcze dłuższa. Czuję, że żołądek zwija mi się w supeł. — Antoine? Wiedziałeś o tym? — pytam przez zaciśnięte zęby.
Milczenie po drugiej stronie przyprawia mnie o mdłości. Boże, błagam, spraw, żeby człowiek, którego kocham, nie był w to zamieszany. — Antoine? Jesteś tam? Czy ty… — głośno wciągam powietrze — o tym wiedziałeś? — Przełykam z trudem, czekając na odpowiedź. — Nie, w każdym razie nie na początku — szepcze tak, że ledwo go słyszę. — Potem, już przygotowując sprzedaż, dokopałem się do czegoś, ale ze względu na tajemnicę zawodową musiałem milczeć. Nie miej mi tego za złe. Wiesz, jak to działa. Cała ta transakcja to był jeden wielki koszmar. Wszystko to jest strasznie skomplikowane. Nienawidzę, kiedy Antoine albo ktokolwiek inny mówi mi, że coś jest „skomplikowane”. Czuję się wtedy jak niepełnosprawne umysłowo dziecko. Jestem dorosłą kobietą, skończyłam studia prawnicze i mam spory bagaż doświadczeń zawodowych (nie wspominając o emocjonalnych). — Mówisz mi, że wiedziałeś, że twój klient ma powiązania z mafią? I mimo to wciąż go reprezentowałeś? Oczyma wyobraźni widzę, jak Antoine ukrywa twarz w dłoniach i nerwowo przeczesuje włosy. — A co miałem zrobić? — pyta rozdrażniony. — Pozbyć się go? Musiałem mieć jakiś ważny powód. Poza tym martwiłem się o siebie. I o ciebie. — No to zobacz, do czego to doprowadziło. Porwali Rikasha i teraz jego życie jest w niebezpieczeństwie. Masz pojęcie, do czego ci ludzie są zdolni? — Jestem wściekła. — Zadzwoniłam do ciebie po pomoc, ale… W tej sytuacji muszę poszukać gdzie indziej. — Catou, proszę… Porozmawiajmy o tym w cztery oczy, dobrze? Nie przez telefon. — Skoro tak mówisz. Rozłączam się. Serce bije mi mocno. Łzy niepowstrzymanie płyną po policzkach. Aktorka Dorothy Bernard powiedziała kiedyś, że odwaga to strach, który zmówił już wszystkie modlitwy. Ja sama w ciągu ostatnich kilku godzin zmówiłam ich pewnie więcej niż przez całe życie. W tej sytuacji nie mam wyboru — muszę się zdobyć na tyle odwagi, na ile mnie stać,
i zrobić to, co zrobiłaby każda rozsądna kobieta na moim miejscu. Nie namyślając się długo, wybieram numer, który widnieje na pierwszej wizytówce, jaką znajduję w portfelu. — Halo, Luca, to ja. Przepraszam, że znów ci zawracam głowę, ale wiem, gdzie znaleźć Rikasha, i potrzebuję twojej pomocy. — Jasne. Dokąd jedziemy? — Do Villa di Campo. Presto!
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY Uważam, że lepiej być odważnym, zdecydowanym i zaryzykować pomyłkę, niż potem w nieskończoność wyrzucać sobie zaniechanie. Właśnie dlatego postanowiłam zadzwonić do Luki i teraz siedzę w jego dwuosobowym samochodzie z opuszczanym dachem w drodze do Villa di Campo. Choć nie jestem wielbicielką aut (swoje ciężko zarobione pieniądze wolę wydawać na rzeczy dużo potrzebniejsze, na przykład vintage’owe sukienki), muszę przyznać, że przejażdżka alfa romeo Luki to pomoc, która zarazem sprawia mi przyjemność. Dzięki niej wyprawa jest mniej stresująca. Mam tylko nadzieję, że nie opuścimy willi z pustymi rękami. Podziwiam wspaniałe widoki i żałuję, że nie możemy zatrzymać się w którejś z mijanych trattorii, żeby spędzić leniwe popołudnie nad kieliszkiem sangiovese. Daj spokój, Catherine, skup się na tym, co najważniejsze. Dociera do mnie, że praca zaczyna się odbijać na moim zdrowiu psychicznym. Choć to namiętność do mody przywiodła mnie do Diora, rzeczywistość okazała się znacznie mniej kolorowa, niż się spodziewałam. Odkąd pracuję w dziale prawnym firmy, zdążyłam się dobrze zapoznać z mroczną stroną przemysłu odzieżowego — nielegalnymi zakładami wyzyskującymi robotników, rozległą siecią producentów podróbek, kłamliwymi reklamami i dziecięcą pornografią. Gdy rozpoczynałam pracę, nawet przez myśl by mi nie przeszło, że będę musiała stawiać czoło tak wielu problemom etycznym i że odbije się to czkawką na moim związku. Muszę przyznać, że ostatnie wydarzenia sprawiły, że zaczęłam poważnie zastanawiać się nad swoim wyborem. Może po powrocie do Paryża powinnam zrezygnować i poprosić (na kolanach) matkę, żeby zatrudniła mnie w swojej firmie wnętrzarskiej? Sama nie wiem. Zdecyduję, co dalej, kiedy już wydostanę nas z Rikashem z tego bagna. Teraz, w drodze do Villa di Campo, muszę opracować jakiś plan, żeby wiedzieć, co robić na miejscu. Podejrzewam, że raczej nie uda mi się ot tak sobie wejść przez bramę do posiadłości należącej do gangsterów, uśmiechnąć się, złapać za ramię Rikasha i grzecznie
pomachać na pożegnanie. Na szczęście jest ze mną Luca, architekt odpowiedzialny za restaurację willi, człowiek, który zna cały teren na wylot. Gdy tamtego wieczoru na imprezie Grazielli spacerowaliśmy po posiadłości, Luca mówił, że podczas ostatnich prac modernizacyjnych w głównym budynku znaleziono mnóstwo dokumentów handlowych, listów i ksiąg rachunkowych w workach na nieużywanej klatce schodowej. To musiał być prawdziwy skarb. Podejrzewam, że te papiery mogłyby wiele powiedzieć na temat interesów właścicieli willi. Założę się, że część dotyczyła rodziny Giuseppego i wskazywała na powiązania z neapolitańską mafią. Instynkt podpowiada mi, że Rikasha umieszczono w tym samym miejscu co papiery. Modlę się, żeby tak właśnie było, choć mój asystent jest tysiąc razy ważniejszy od najcenniejszych dokumentów. Odszukałam Villa di Campo w Google Maps w swoim telefonie, żeby sprawdzić lokalizację wszystkich wejść. Luca, odkąd zabrał mnie sprzed domu Julietty na Zatybrzu, prawie się nie odzywa. Mam wrażenie, że czuje się skrępowany moim ponownym telefonem, a ja nie wiem dlaczego. Czyżby uznał, że pomoc w odnalezieniu Rikasha to strata czasu, bo sprawiam wrażenie niezainteresowanej jego osobą? Natychmiast karcę się za takie myślenie. Nie wierzę, żeby kulturalny człowiek był równie małostkowy. Może ma dużo pracy i służenie mi za kierowcę to ostatnia rzecz, na jaką miałby ochotę? Nie sądzę. Powiedziałby mi, gdyby tak było. Postanawiam dowiedzieć się, o co chodzi. — Nie masz do mnie żalu, że do ciebie znowu zadzwoniłam? Wiem, że to spore obciążenie, ale muszę znaleźć Rikasha. A mam wrażenie, że jestem coraz bliżej. — Nie, ani trochę, bella. Bardzo się cieszę, że zadzwoniłaś. Ja też myślę, że jesteś coraz bliżej. Ta odpowiedź wydaje się nieco naciągana, ale na razie musi wystarczyć. — Myślisz, że powinniśmy zadzwonić na policję? Kręci przecząco głową. — Wydawało mi się, że omówiliśmy tę kwestię i uznaliśmy, że to
kiepski pomysł. — Tak, ale to było, zanim odezwała się moja intuicja. Ktokolwiek porwał Rikasha, jest pewnie uzbrojony — mówię, przypominając sobie naszą ucieczkę z wytwórni pronto moda. — Potrzebujemy ochrony, non? — Nie martw się, Caterina, w schowku na rękawiczki jest pistolet. — Co takiego? Jestem przerażona. Czyżbym była aż tak kiepską znawczynią charakterów? On też jest niebezpieczny? Zaciskam zęby i łapię za klamkę, zastanawiając się, jak uciec z auta, żeby nie zostać rozjechaną. Luca dostrzega panikę na mojej twarzy i uśmiecha się ciepło. — Nie bój się, Caterina. Nigdy z niego nie korzystałem. Mam go na wszelki wypadek. Trochę już żyję na świecie i intuicja podpowiada mi, że nie będziemy musieli go użyć — stwierdza z przekonaniem. Choć fakt, że nigdy nie korzystał z broni, nieco mnie uspokaja, wciąż jestem w szoku. A ponieważ ciągle sprawia wrażenie, jakby był nie w sosie, postanawiam oczyścić atmosferę, zwłaszcza że zbliżamy się na miejsce. Potrzebuję partnera, którego uwagi nie będzie nic zaprzątało. — Luca, mam nadzieję, że nie myślisz, że cię wykorzystuję. Absolutnie tak nie jest. Po prostu jesteś jedną z niewielu osób, którym mogę zaufać. — Nigdy by mi nic takiego nie przyszło do głowy. — Kładzie mi uspokajająco rękę na ramieniu. — I przepraszam, że nie podziękowałam ci za szal, który przysłałeś mi do hotelu. Po prostu… — W porządku, wiem. — Zerka na mnie z ukosa. — Masz stałego chłopaka, Antoine’a. Odrobiłem pracę domową. — Klepie mnie po dłoni. Tego się nie spodziewałam. Jak się tego dowiedział? Zwykle nie zamieszczam prywatnych fotografii na portalach społecznościowych, mamy też z Antoine’em niewiele wspólnych zdjęć z imprez Diora, bo najczęściej chodzę na nie z Rikashem. Zdaje się, że w dzisiejszych czasach nie sposób niczego ukryć, a już zwłaszcza życia prywatnego. — To prawda. Tamtego wieczoru u Grazielli wcale nie zamierzałam cię zwodzić. Po prostu dobrze się czułam w twoim
towarzystwie. — Nie musisz się tłumaczyć. Owszem, na początku byłem rozczarowany — pewnie zdążyłaś się domyślić, że bardzo mi się podobasz — ale nie czuję się urażony. Poza tym sam nie byłem z tobą do końca szczery. — Tak? — Odwracam się do niego zaskoczona. — Nie chodzi o moje życie uczuciowe, tylko o pracę. Obawiam się, że nie powiedziałem ci wszystkiego. Są pewne rzeczy, które powinnaś wiedzieć, choć nie jestem z nich szczególnie dumny. Patrzę na niego ze zdziwieniem. — W porządku, słucham. Zważywszy na jego elegancką powierzchowność i imponujące biuro, ciekawa jestem, co to może być. — Chodzi o jedną z moich najpoważniejszych klientek. Pracowałem przy jej rezydencji na samym początku kariery. Masz na nosie coś, co do niej należało. — Co takiego? — Mój mózg pracuje na najwyższych obrotach. — Przez wiele lat Julietta była moją najpoważniejszą klientką — mówi z powagą, nie odrywając wzroku od drogi. — Co? Oh, là là. Lecę do przodu z taką siłą, że niemal uderzam o deskę rozdzielczą. Mam wrażenie, jakby Julietta podstawiła mi nogę tuż przed metą. Wyobrażam ją sobie, jak siedzi na białej chmurce spowita w różowy jedwab i obwieszona biżuterią Pomelatto. Na małym palcu ma złoty sygnet i spogląda na nas z góry, popijając prosecco. — Czyżbyś przez cały czas mnie zwodziła? — mruczę pod nosem, piorunując wzrokiem chmurę nad nami. Mam nadzieję, że tak nie jest. To by tłumaczyło, dlaczego Luca zachowuje się tak dziwnie. Czy wiedział o niegodziwości Giuseppego? I czy jest zamieszany w sprawę Lorenza? Siedzę oniemiała, nie mogąc się ruszyć. Nie potrafię spojrzeć mu w oczy. Zastanawiam się, czy moje życie jest w niebezpieczeństwie. W porównaniu z tym paryskie dochodzenie w sprawie podróbek wydaje się dziecinną igraszką. Dei nemici mi guardo io, dagli amici mi guardi Iddio. (Boże, chroń mnie przed przyjaciółmi, przed wrogami obronię się
sama).
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY Mijamy ogromny billboard z reklamą kosmetyków. Obok ponętnych kobiecych ust widać napis wydrukowany tłustą czcionką: L’Oggetto del Desiderio. Mimo kiepskiej znajomości włoskiego rozumiem, że to znaczy „obiekt pożądania”. Zważywszy na mój silny i nieoczekiwany pociąg do Luki, uderza mnie, że o ile pożądanie można łatwo rozpoznać, o tyle prawda nie zawsze jest oczywista, a jej poszukiwania często nie przynoszą rezultatów. — Nie mogę uwierzyć, że pracowałeś dla Julietty. To przez nią poznałeś Graziellę? Kiwa głową z zakłopotaniem, przeczesując palcami włosy. Jestem tak wstrząśnięta, że po prostu siedzę i gapię się na drogę w milczeniu. To oznacza, że Lucę łączą bardzo silne więzi z ludźmi, którzy porwali Rikasha. Zdradziłam mu wszystko, co wiem, a teraz powątpiewam w jego lojalność, uczciwość i motywy. Na myśl o pułapce, w którą się właśnie wpakowałam, zaczynam się cała trząść. — A więc nasze spotkanie tamtego wieczoru wcale nie było przypadkowe — mówię, próbując dodać dwa do dwóch i zrozumieć, kto z kim bawi się tutaj w kotka i myszkę. — Nie, nie było. Graziella chciała, żebym cię poznał. Przepraszam, nie zamierzałem wprowadzać cię w błąd. Próbowałem ci o tym powiedzieć, ale uciekłaś… Racja. Uciekłam, bo aż płonęłam z pożądania. Całe szczęście, że udało mi się nad nim zapanować. Luca widzi wyraz mojej twarzy i chce mnie wziąć za rękę, ale się odsuwam. — Graziella odziedziczyła wszystkie posiadłości ojca, a ponieważ to ja zajmowałem się ich remontem, spotykaliśmy się często i zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Zapewniam cię, że ani trochę nie przypomina swojego ojca. A choć czasami może się wydawać nieco powierzchowna, bardzo jej zależy na synu i rodzinnej firmie. Mimo targających mną sprzecznych uczuć czuję ulgę. Przynajmniej moje pierwsze wrażenie nie było zupełnie mylne. A już zaczynałam tracić wiarę w umiejętność oceniania ludzi.
— Jak poznałeś Juliettę? — Spotkaliśmy się na przyjęciu u wspólnego znajomego w Rzymie. Niedawno się tu sprowadziła i potrzebowała kogoś, kto by jej pomógł w remoncie willi. Ja właśnie skończyłem studia i szukałem ciekawej pracy. Dzięki jej hojności udało mi się stanąć na własnych nogach i otworzyć pracownię. Kontakty, które nawiązałem, pozwoliły mi się usamodzielnić — mówi z nutą nostalgii. — Julietta stała się moją powiernicą, razem bywaliśmy na wielu imprezach modowych w Rzymie i we Florencji. Giuseppe nie lubił takich uroczystości. — Rozumiem. Przykro mi, że zataił przede mną te informacje, ale zrobił to pewnie dlatego, że się wstydził. W końcu płacono mu brudnymi pieniędzmi. Próbuję być bardziej wyrozumiała i postawić się na jego miejscu. Widzi, że mój mózg pracuje na pełnych obrotach, mówi więc dalej. — Graziella liczyła, że dzięki twojemu doświadczeniu uda się zdemaskować nielegalną działalność Lorenza i pokrzyżować plany sprzedaży firmy. Martwiła się o twoje bezpieczeństwo, bo wiedziała, do czego zdolny jest jej syn, dlatego prosiła, żebym cię chronił. Poza tym uznała, że jesteś w moim typie. Miała rację. — Po pierwsze, nie potrzebuję ochrony — stwierdzam sucho. Najbardziej na świecie nie znoszę, kiedy się mną manipuluje. — A po drugie, zawiodłeś. Mój asystent zniknął — mówię z drwiną w głosie. Jestem cięta jak osa — wkurza mnie cała ta rodzinna epopeja i nie mogę się doczekać, aż powiem Grazielli coś do słuchu. Może i jest dobrym człowiekiem, ale jak na razie przysporzyła nam z Rikashem więcej kłopotów, niż sobie na to zasłużyliśmy, oferując jej pomoc. Po kilku minutach przygryzania języka wreszcie się uspokajam. Całe szczęście, że Luca nie jest w żaden sposób spokrewniony z Giuseppem czy Lorenzem i nie ma bezpośrednich powiązań z Florentine Designs. Głośno oddycham z ulgą. Przynajmniej nie muszę się martwić bronią w schowku. — Po tym, jak uprowadzono Giuseppego, na dłuższy czas zerwałem z Juliettą wszelkie kontakty. To była bolesna decyzja, bo dobrze się dogadywaliśmy. Ale coraz bardziej nie akceptowałem jej wystawnego stylu życia i tego, że to Giuseppe za wszystko płacił.
Chciała jednak dla mnie jak najlepiej — zainwestowała w moją karierę w nadziei, że rozsmakuję się w podobnym komforcie. W odpowiedzi uśmiecham się ciepło. Historia Julietty porusza czułą strunę w moim sercu. Była nie tylko bystrą, elegancką damą, ale przede wszystkim hojną, pełną jak najlepszych intencji mecenaską sztuki. — A co z Niccolem? Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim? Jest tylko ofiarą manipulacji swojego kuzyna czy zajmuje ważną pozycję w klanie? Luca patrzy na mnie ze zdziwieniem. — Wiem tylko, że wychowywał się u jakichś dalekich krewnych Grazielli — odpowiada wymijająco, a ja zastanawiam się, czy na pewno mówi całą prawdę. Postanawiam nie naciskać. Może to tylko moja paranoja. — Caterina, chcę, żebyś wiedziała, że przez ostatnich kilka lat prawie nie kontaktowałem się z rodziną Giuseppego i nie miałem nic wspólnego z Florentine Designs. Prawdę mówiąc, starałem się trzymać jak najdalej od tej firmy. Jej zarząd jest całkowicie skompromitowany, a produkty mają złą opinię. Celowo o tym nie wspominałem, bo miałem nadzieję, że uda mi się pomóc ci bez kontaktowania się z Lorenzem i jego wspólnikami. Nie chciałem narażać swojej pracowni. Ciężko pracowałem na jej dobre imię. — Zdaje się, że właśnie cię zmuszam do odnowienia kontaktów. Przepraszam, że stawiam cię w takiej sytuacji. Mam nadzieję, że rozumiesz, że w tej chwili liczy się dla mnie przede wszystkim bezpieczeństwo Rikasha. — Oczywiście. Poza tym muszę przekazać temu bandycie jedną ważną rzecz — mówi, skręcając w drogę prowadzącą do willi. — Nie martw się, mia cara. Znajdziemy Rikasha. Myślę też, że możemy zostać przyjaciółmi. Bardzo bym tego chciał. Co ty na to? — Fantastico! Teraz, gdy Luca zatrzymuje samochód kilkaset metrów od posiadłości, jestem nieco spokojniejsza. Przypomina mi się wprawdzie kilka przerażających momentów z poprzednich dochodzeń — raz zepchnięto mnie ze schodów w Nowym Jorku, a kiedy indziej
napastowano na ulicach Paryża i Szanghaju — ale Luca wyjmuje ze schowka broń, a ja umowę Julietty z torebki. Macham nią w powietrzu, błagając swoją opiekunkę o nadprzyrodzoną interwencję. Delikatny powiew pieści moje włosy, a słodki zapach rosnącej nieopodal magnolii łaskocze w nos. Wiem, że Julietta jest tu razem z nami. Luca patrzy na mnie ze zdziwieniem. — Nie przejmuj się mną, właśnie rozmawiam z twoją byłą klientką. — Naprawdę? W takim razie pozdrów ją ode mnie. I powiedz, że obiecuję nie używać broni, jeśli nie będzie to konieczne.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY Idę za Luką przez dziedziniec i gdy zbliżamy się do jaskini lwa, wyobrażam sobie, że w tle leci popowy kawałek z lat osiemdziesiątych Eye of the Tiger. Luca prowadzi z pistoletem uniesionym wysoko ponad głowę, starając się mnie osłaniać. Jak się okazało, pistolet należał do Julietty, a choć fakt, że miała broń, wydaje mi się absurdalny — nie pasuje do postaci ze zdjęć ani do jej sukienek — podejrzewam, że sypianie z gangsterem tak właśnie skończyłoby się w przypadku każdej kobiety. W końcu bezpieczeństwo to najlepszy przyjaciel dziewczyny. — Jesteś gotowa? — Tak — odpowiadam szeptem. — Jeśli to możliwe. A ty? Kiwa głową. — Nie martw się, nie ma się czego bać. Jeśli chodzi o Lorenza, pozory mylą. Za całym tym rodzinnym bogactwem i potęgą kryje się tchórz. Dziesięć do jednego, że go przechytrzymy. Łatwo mu mówić. To on trzyma pistolet, mówi po włosku i nie ma na nogach sandałków z pobrzękującymi konikami morskimi — nie najlepsze obuwie, gdyby trzeba było szybko uciekać. Całe szczęście, że Luca tu jest. Sama nie dałabym rady. Gestem wskazuje drzwi wychodzące na dziedziniec. Są otwarte na oścież. Coś za łatwy dostęp do budynku. Podejrzewam, że to zasadzka i za chwilę będziemy musieli stoczyć walkę. Jednak mimo obaw wchodzę do środka i idę za Luką w górę po schodach tak powoli i cicho, jak to tylko możliwe. Każdy, nawet najmniejszy odgłos sprawia, że moje serce zaczyna bić szybciej. Nadzieja na odnalezienie Rikasha powoduje przypływ adrenaliny. Muszę zebrać całą odwagę, na jaką mnie stać. U szczytu schodów dostrzegam światło sączące się z sąsiedniego pokoju. Ktoś tu jest. Przełykam głośno ślinę, gdy Luca popycha nogą drzwi i z pistoletem w ręce sprawdza pomieszczenie jak policjant w telewizji. Mina mi rzednie, gdy w urządzonym z przepychem pokoju zastajemy tylko jedną osobę: nienagannie ubrany Lorenzo siedzi na starej drewnianej skrzyni. Wyraźnie spodziewał się naszej wizyty. Za
jego plecami widać imponujące renesansowe portrety i pejzaże, ale ani śladu Rikasha. Ogarnia mnie złość. Ile jeszcze czasu będziemy się bawić w kotka i myszkę? — Proszę, proszę, czyżby to był Luca z pistoletem babki? — Uważaj, co mówisz. Julietta nie była twoją babką. Nie mogłaby być spokrewniona z takim nikczemnikiem — odwarkuje Luca, opuszczając broń. Najwyraźniej mają za sobą niejedną taką rozmowę. Wygląda na to, że zamiast wymiany ognia czeka nas pojedynek na słowa. Oddycham z ulgą. — Widzę, że przyprowadziłeś ze sobą kobietę, która naraziła na szwank transakcję wartą miliard dolarów. — Lorenzo obrzuca mnie gniewnym spojrzeniem. — Przez nią, jej cwanego asystenta i małomównego chłoptasia sprzedaż Florentine Designs diabli wzięli. Wstaje, stawia nogę na skrzyni i chowa dłonie do kieszeni designerskiej marynarki, przybierając taką samą pozę jak dziadek na portrecie w mieszkaniu Grazielli. Z trudem powstrzymuję się, żeby nie skręcić mu karku. — Mieliśmy sprytnego prawnika, który reprezentował nasze interesy, wiedział, jak obejść skomplikowane przepisy dotyczące jawności i przygotować dokumenty dla komisji papierów wartościowych. I nagle: pach! — pstryka palcami. — Postanawia się wycofać tuż przed finalizacją transakcji. Co podważa naszą wiarygodność w oczach amerykańskiego nabywcy i komisji. Signora Lambert stanęła nam na drodze do wielkich, naprawdę wielkich pieniędzy. — Wskazuje na mnie palcem. Zachowanie Lorenza jest bulwersujące, choć muszę przyznać, że jestem dumna z tego, że przyczyniłam się do udaremnienia sprzedaży jego firmy. Zasłużył sobie na to. W odpowiedzi uśmiecham się jak jedna niezwykła i tajemnicza Włoszka — Mona Lisa. — Powinieneś uważniej dobierać sobie towarzystwo, Luca. Ta kobieta nam szkodzi. — Nie waż się mówić „my”, kiedy masz na myśli swoją firmę albo interesy rodziny — syczy Luca. — Dobrze wiesz, że twój dziadek nie uwzględnił Julietty, kobiety, która ocaliła mu życie, w swoim
testamencie. Żałosne! — dodaje z odrazą. — I wstyd, że przedsiębiorstwo, którego stworzenie zajęło wiek, chciałeś sprzedać ot tak, dla szybkiego zysku. Mimo twoich haniebnych praktyk wciąż uważam, że ta sprzedaż to zwykła farsa. Nie pozostało ci nic innego, jak poszukać pralni dla swoich brudnych pieniędzy gdzie indziej. Lorenzo uśmiecha się szyderczo. — Dobrze wiem, że twoja firma opiera się na wymuszeniach, oszustwie i wyzysku słabszych. Przynosisz wstyd temu krajowi! — krzyczy Luca. — Fatalnie, że tak uważasz. Możesz się już pożegnać z częścią swoich kontraktów — mówi Lorenzo. Mam ochotę zdzielić go w tę zadowoloną z siebie gębę. — Nie tak szybko. — Luca podnosi rękę. — Dzięki Grazielli odkryłem kodycyl do testamentu Giuseppego. Lorenzo siada z powrotem na skrzyni. Sądząc po minie Luki, dobrze robi. — Zgodnie z tym dokumentem zostałeś uznany za niezdolnego do zarządzania Florentine Designs i to Graziella ma przejąć kontrolę nad firmą. Lorenzo milczy, ale widać, że słyszy o tym po raz pierwszy. Jest wściekły. — Graziella namówiła Giuseppego, żeby sporządził kodycyl, po tym, jak udało jej się zebrać znaczną sumę dla pewnej dużej organizacji charytatywnej i wasze nazwisko pojawiło się w mediach. W ten sposób dowiodła, że umie sobie radzić z pieniędzmi. Nic nie wymyśliłem, widziałem ten dokument. Graziella mi go pokazała. Szkoda, że nie odziedziczyłeś talentu do prowadzenia interesów po swojej łebskiej matce. Lorenzo w złości przygryza dolną wargę. — A z tego, co wiem na temat twoich umiejętności menedżerskich, związków z mafią i brudnych interesów w Prato, całkowicie podpadasz pod kategorię „niezdolny”. Założę się, że amerykańska komisja papierów wartościowych i miejscowe ciała nadzorcze zgodziłyby się ze mną, prawda, Caterina? — Z całą pewnością. — Kiwam głową. — Ach, i zapomniałeś
dodać porwania do tej listy — mówię sucho. Dla mnie najważniejsze jest bezpieczeństwo Rikasha i z każdą chwilą niecierpliwię się coraz bardziej. Lorenzo piorunuje nas wzrokiem. Na jego twarzy maluje się czysta złośliwość. — Co cię obchodzi ta kobieta? — pyta. — Sypiasz z nią? — Zamknij się, dupku! — wołam. — Gdzie jest Rikash? Dość już tych bzdur i protekcjonalnego tonu. Mam gdzieś twoją transakcję i firmę. Żal mi tylko Grazielli, że trafił jej się taki syn. — Oho, paniusia robi się nieprzyjemna — syczy Lorenzo. — Na twoimi miejscu, signora, uważałbym na to, co mówię. Zwłaszcza gdybym chciał jeszcze zobaczyć swojego przyjaciela. — Skończ już z tym, Lorenzo. Gdzie on jest? — wtrąca się Luca. — Rozejrzyj się. Tu go nie ma. Nie każdy w tej rodzinie kończy w willi, wiesz? — mówi. Znów przybiera pompatyczną pozę Giuseppego, a ja mam ochotę go walnąć. — My na pewno nie jesteśmy rodziną. Gdzie on jest? — pytam. — Proszę, niech się pani rozgląda do woli. Przecież mówiłem, że go tu nie ma — drwi Lorenzo. — Jedno mogę wam zdradzić: jest ze swoim chłoptasiem. — Jego głos ocieka sarkazmem i pogardą. Nie dość, że jest przestępcą, to w dodatku prawdziwym draniem. Najchętniej otworzyłabym tę starą skrzynię, zamknęła go w środku, a klucz wyrzuciła. Za kilkaset lat ktoś mógłby go tu znaleźć, tak jak się znajduje historyczne dokumenty, choć w tym wypadku byłoby to odkrycie zupełnie bez znaczenia. Zaczynam chodzić po pokoju, zastanawiając się, gdzie szukać Rikasha. Czuję się nieco zbita z tropu, bo sądziłam, że właśnie tutaj znajdę mojego przyjaciela. W głowie rozbrzmiewa mi stary przebój It’s Going To Take a Miracle. Może w pudełku Julietty są jeszcze jakieś wskazówki? Modlę się do jej ducha, żeby mnie oświecił. Wyciągam starą umowę i czytam raz jeszcze, skupiając się na części poświęconej jakości odzieży. I nagle wiem. To jasne, że tylko muza włoskiej mody mogła mi pomóc. Zresztą skoro ktoś tak wybitny jak Elsa Schiaparelli wierzył w zjawiska parapsychiczne, mogę i ja.
— Wiem, gdzie są. Chodźmy, Luca. Zapomnij o tym dupku, nie warto na niego tracić czasu. Luca unosi brew i wybucha diabolicznym śmiechem. — Masz rację, Caterina. Przecież on nie ma już żadnej wartości. — Jego radosny głos słychać na całym piętrze. Sądząc po ponurym spojrzeniu, jakim nas obrzuca Lorenzo, gdyby miał broń albo brygadę ochroniarzy, oboje bylibyśmy już martwi. Na szczęście był tak pewny siebie, że nie zatroszczył się o wsparcie. Przypływ nowej nadziei sprawia, że znów działam na pełnych obrotach. Wychodzimy z pokoju, zbiegamy po marmurowych schodach i wypadamy do ogrodu. Zmienność kolei losu i fakt, że Lorenza tak nagle opuściło szczęście, przypominają mi ustęp z Biblii, który przeczytałam w Biblioteca Angelica: „Przed porażką — wyniosłość, duch pyszny poprzedza upadek”1. Biblia Tysiąclecia, Księga Przysłów 16,18. [wróć]
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY — Ale mu dałeś popalić — mówię, gdy wracamy do samochodu. — Założę się, że carabinieri nie poradziliby sobie lepiej. — Czekałem na tę chwilę od dawna. — Luca cały aż promienieje. Może i nie znaleźliśmy jeszcze Rikasha, ale wygląda na to, że przynajmniej on odzyskał rezon. — To prawda z tym kodycylem? Czy wymyśliłeś to, żeby wkurzyć Lorenza? Zresztą wszystko jedno, to było genialne — mówię, wsiadając do wozu. — Prawda — odpowiada, chowając pistolet do schowka. — W przeciwieństwie do kochanka Julietty jestem uczciwy. — Nie tylko uczciwy. Potrafisz też jak nikt dochować tajemnicy. Uśmiecha się z zakłopotaniem i uruchamia silnik. — Dokąd jedziemy? — Do kompleksu Pronto Moda w Prato, per favore. Jak szybko możemy się tam dostać? — Uderzam rękami w deskę rozdzielczą, żeby podkreślić, że czas nas nagli. — Na szczęście mam wysoko postawionych przyjaciół. Zapnij pasy, signorina, będziemy tam szybciej, niż zdążysz powiedzieć grazie molte. * Niecałe półtorej godziny później parkujemy przed kompleksem, w którym razem z Rikashem odkryliśmy przez przypadek zakład pracy niewolniczej. Dzięki klientowi Luki, Alitalii, przylecieliśmy do Prato pierwszą klasą. A choć lot trwał pięćdziesiąt minut, nie było szampana, czerwonego wina ani wyszukanych smakołyków. Całą drogę siedziałam ze wzrokiem przyklejonym do szyby, modląc się, żebyśmy tylko zdążyli uratować Rikasha. Dotarliśmy na miejsce, a ja nawet się nie boję. Tym razem nie będzie żadnych dziwacznych strojów, peruk ani udawania, że jesteśmy kupcami mody z Nowego Jorku. Nie będzie też czasu na uprzejmości. Czy im się to podoba, czy nie, dziś zamierzam tam wparować jako ja — wściekła niczym byk z Pampeluny.
Luca chowa pistolet do kieszeni marynarki i chce iść pierwszy, tak jak w Villa di Campo, ale grzecznie odsuwam go na bok. — Dam sobie radę — mówię, maszerując przed siebie pewnym krokiem. Jestem wykończona i wkurzona, groźna jak odbezpieczona broń. Otwieram drzwi wejściowe i tym razem poza ochroniarzem nie widzę w holu żadnych pracowników. Pewnie Lorenzo i jego personel wyczyścili cały teren. Strażnik próbuje zablokować nam drogę, ale przecież nie pozwolę, żeby pokrzyżował mi plany. — To pilne. Natychmiast muszę się dostać do środka! — wyrzucam z siebie, gdy nie chce mnie przepuścić. — Z drogi! — krzyczę. Nie rusza się, więc przydeptuję mu palce i z całej siły wwiercam się butem w stopę. Komu potrzebna jest broń, kiedy ma ręcznie robione włoskie sandały zdobione kłującą biżuterią? Walę strażnika torebką po głowie i biegnę do kolejnych drzwi. Osłupiały Luca rusza za mną, oglądając się na mężczyznę, który klęczy, zwijając się z bólu. — Nie lubisz głupców, co, Caterina? — Nie lubię. Chodźmy. Próbuję sobie przypomnieć kod, który hostessa wystukała na panelu, kiedy byliśmy tu ostatnio. Wprowadzam go i modlę się, żeby zadziałał. To nasza jedyna szansa, żeby się dostać do środka. Na szczęście kilka sekund później drzwi stoją przed nami otworem. Zważywszy na to, jak kiepska jestem w numerkach, mam przeczucie, że to Julietta stoi za tym cudem. Unoszę kciuk w górę, jakbym mówiła: „dzięki!”. Biegnę na tyły pomieszczenia. Jestem zdenerwowana tak samo jak ostatnio, tylko że dziś przed nikim nie uciekam. Biegnę po przyjaciela. Wpadam do następnej sali i widzę, że ogromną dziurę, którą wczoraj zrobiliśmy, zabito byle jak kawałkami dykty. Przykładam ucho do ściany. — Ktoś tam jest. Stawka jest wysoka, krzyczę więc i walę pięściami, a potem
czekam na odpowiedź. Po minucie martwej ciszy, która doprowadza mnie na skraj szaleństwa, rozpoznaję cztery magiczne słowa. Czekałam na nie jak na zbawienie. — Czy to ty, skarbie? — TAAAK! Trzymaj się, zaraz się do ciebie dostaniemy! Kiwam na Lucę, żeby pomógł mi usunąć dyktę. Łapie wieszak ze stali nierdzewnej i zaczyna walić nim w ściankę. Ostro zakończone ramiona okazują się bardzo pomocne — dykta pęka i spada na podłogę. Gołymi rękami usuwamy resztki i dostajemy się do środka. Znajduję Rikasha w tym samym miejscu, w którym wczoraj siedziała Ming. Po chwili potrzebnej, żeby przywyknąć do ciemności, widzę, że mojego przyjaciela przykuto za nogę do ogromnego metalowego stołu. Rikash jest blady, a jego koszula pomięta, ale z ulgą stwierdzam, że ani na twarzy, ani na ciele nie widać ran czy śladów walki. Luca miał rację, Lorenzo po prostu próbował nas wystraszyć. Mój przyjaciel rozpościera ramiona i zaczyna śpiewać Ain’t No Mountain High Enough, a ja już wiem, że nic mu nie jest. — Skarbie, byłem pewien, że mnie znajdziesz! Nic nas nie może rozdzielić! — Klaszcze w swe delikatne dłonie. — Próbowałem wysyłać sygnały dymne, ale obawiam się, że miały słaby zasięg. Łzy strumieniem płyną mi po policzkach, kiedy podbiegam do niego i ściskam mocno. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę! Tak się martwiłam! To wszystko moja wina! — O nie, przestań! — Grozi mi palcem. — To ja wplątałem nas w tę idiotyczną aferę. I to ja dałem się omotać temu draniowi — mówi, wskazując na drugi koniec pomieszczenia. Niccolo siedzi z rękami i nogami związanymi tanią konfekcją, usta ma zaklejone taśmą. Zerkam na Rikasha, który patrzy na mnie, jakby mówił: „Ani mi się waż uwalniać go pierwszego”. — Jak mnie znalazłaś? — Dzięki determinacji, dużej dawce wiary i pomocy z góry. — Kiwam głową na Lucę, żeby podszedł bliżej. — Rikash, to jest Luca. Poznaliśmy się na imprezie u Grazielli.
— A tak, tak. Luca, dzięki za ratunek. Rikash obrzuca go z góry do dołu roziskrzonym wzrokiem. Może i siedzi przykuty do maszyny w zakładzie pracy niewolniczej we Włoszech, ale to nie znaczy, że ma nie doceniać uroków przystojnego nieznajomego. — Hej, Nick. Coś ty najlepszego narobił? — pyta Luca, patrząc na Niccola z obrzydzeniem. Niccolo nic nie mówi, tylko odwraca wzrok. Widać, że tych dwóch zna się nie od dziś i model czuje się zakłopotany. — Zdaje się, że byłeś nieco zajęty — stwierdzam na widok stosu bokserek w tropikalne wzory i kwiaty piętrzącego się obok maszyny Rikasha. — Żebyś wiedziała. Szyłem jak opętany. To był jedyny sposób, żeby zająć czymś myśli, kiedy czekałem na ciebie. I zapomnieć o nim. — Wskazuje głową na Niccola, nie patrząc w jego stronę. Sądząc po rozgoryczeniu malującym się na twarzy mojego przyjaciela, Rikash ma złamane serce. Widziałam już u niego ten wyraz i boli mnie, że oglądam go znowu. Trudno go zresztą winić — sama byłabym załamana. — Musimy jakoś rozkuć ten łańcuch. — Tylko się pospiesz, kochanie. Moje kostki nie znoszą niczego, co nie jest zrobione z najlepszej skóry lub kaszmiru. A te zbiry, które mnie tu przywlokły, są naprawdę okropne. Straszniejsze niż bandyci, z którymi mieliśmy do czynienia w Paryżu. Wierz mi, że nie chciałabyś się z nimi spotkać. — Jasne. — Wskazuję na Lucę, który macha pistoletem. — Jesteśmy przygotowani. Rikash uśmiecha się i kiwa głową w milczeniu. Choć powód nie jest może szczególnie stosowny, cieszę się na widok jego rozjaśnionej twarzy. — Gdzie jest kluczyk? — Wskazuję na skute nogi. — I to, skarbie, jest problema. Nie mam pojęcia. Klękam i szarpię za łańcuch, ale jest solidny i nie mogę go rozerwać. Luca idzie za moim przykładem, lecz po kilku nieudanych próbach daje za wygraną. Jestem tak zestresowana i wyczerpana, że
zaczynam płakać. — Luca, pospiesz się, proszę! — Jestem architektem, nie ślusarzem. Nie rozerwę tego gołymi rękami. Rozejrzyjmy się, może znajdziemy tu jakieś obcęgi albo coś w tym rodzaju. Zaczynam biegać w poszukiwaniu jakichś narzędzi. Tymczasem jak na złość włącza się alarm — jego ostry, donośny dźwięk niesie się po całym budynku. Wiem, że to tylko kwestia czasu, aż ktoś się tu zjawi. Już niemal wariuję ze zdenerwowania, gdy wtem Niccolo zaczyna jęczeć i stukać nogą. Zważywszy na jego powiązania z Lorenzem, boję się, że będzie próbował nas oszukać. Sytuacja jest jednak na tyle nagląca, że nie mam wyjścia. — O co chodzi? Co chcesz powiedzieć? Możesz nam pomóc? Wskazuje głową na tył swoich dżinsów. Sięgam do jego kieszeni i znajduję pęk kluczy. Podbiegam do Rikasha, żeby go uwolnić, i po chwili wahania proszę Lucę, żeby odwiązał Niccola. Rikash wzrusza ramionami i patrzy na mnie, jakby mówił: Twoja sprawa, ale ja bym go tu zostawił. Niech gnije ze szczurami. Słychać czyjeś kroki. Sądząc po minie, Rikashowi robi się żal kochanka i skinieniem głowy daje znać Luce, żeby go odwiązał. — Tylko nie odklejaj mu ust. Nie chcę wysłuchiwać fałszywych przeprosin i łzawej historii, zanim go nie oddamy w ręce policji. Luca pierwszy wydostaje się z ciasnej salki, a za nim nasza trójka. Wcześniej jednak Rikash łapie parę bokserek i chowa za pazuchę. Patrzę na niego zirytowana. — Co ty wyprawiasz? Chcesz, żeby nas zabili? — No co ty?! Przecież tyle się przy nich narobiłem! — rzuca żartem, gdy pędzimy do najbliższego wyjścia. Udaje nam się uciec z większego pomieszczenia, gdy wtem słyszymy krzyk. Drzwi otwierają się z hukiem i na ścianę lecą kawałki drewna. Tym razem jestem pewna, że nasze życie jest w niebezpieczeństwie. Martwię się, że będzie ciężko przedrzeć się do wyjścia. Waham się, a Niccolo zaczyna jęczeć i wskazywać na inne drzwi. Wydaje mi się, że chce powiedzieć nam coś ważnego, proszę więc Lucę, żeby zerwał mu taśmę z ust.
— Chodźcie za mną — mówi, rozcierając górną wargę, bo Luca pociągnął mocno. — Znam tajne przejście, które prowadzi na zewnątrz. Możecie mi zaufać, przysięgam! Decyzja, czy uwierzyć Niccolowi, czy nie, to w istocie wybór między wolnością a zgubą. Luca to rozumie i wyciąga pistolet. — Jeśli cokolwiek nam się stanie po drodze, jesteś trupem, capisci? Niccolo kiwa głową i patrzy z zakłopotaniem na Rikasha. — Przynajmniej tyle mogę zrobić. Po minie młodego Włocha widać, że chciałby odkupić swe winy. Rikash gestem wskazuje, żebyśmy szli za jego kochankiem. Niccolo otwiera drzwi i wąską klatką schodową zbiegamy do podziemnego tunelu. Na dole jest ciemno, posuwamy się naprzód gęsiego, a gdy w końcu docieramy do ogromnych stalowych drzwi, serce wali mi jak szalone. Niccolo bierze głęboki wdech, odsuwa zasuwę i otwiera je na oścież. Podejrzewam, że wie, co za nimi jest. Uznaję to za dobry znak. Oślepiona słońcem zakrywam oczy. Z ulgą słyszę świergot ptaków i odgłosy ulicy. Bezpiecznie wychodzimy na chodnik i ruszamy jedno za drugim w milczeniu. Skręcamy w pobliską alejkę, żeby usunąć się z widoku. Żołądek zwija mi się w supeł, gdy obok pojawia się długa czarna limuzyna. Rozglądam się dokoła — nie mamy dokąd uciec. Jesteśmy w ślepym zaułku. Merde, wygląda na to, że wpadliśmy w pułapkę. W samochodzie siedzi pewnie Lorenzo z bandą zbirów i za chwilę wystrzelają nas jak kaczki w samym sercu chińskiej dzielnicy. Skinieniem głowy daję Luce znać, żeby wyjął broń. Jednak gdy przyciemniana szyba zjeżdża w dół od strony kierowcy, rozpoznaję Giovanniego, szofera Grazielli. Kilka sekund później zjeżdża w dół również szyba z tyłu, ukazując Graziellę, a obok niej Antoine’a. Serce mi zamiera. — Oh, mon Dieu! To cud! — wołam. — Co za ulga — mówi Rikash. Graziella gestem zaprasza nas do środka i okno znów podjeżdża w górę. Luca wskakuje na siedzenie z przodu, obok Giovanniego, a Rikash, Niccolo i ja wciskamy się do tyłu, zajmując miejsca obok Antoine’a i Grazielli. Rikash upiera się, że będzie siedział na wprost
Niccola. — Jak nas znalazłaś? — pyta Luca, gdy tylko Giovanni rusza. — Matka zawsze wie, jak skłonić syna do mówienia. Zanim zdążę się odezwać, Antoine bierze moją dłoń i całuje. — Dzięki Bogu, że oboje jesteście cali i zdrowi. Kręci głową i oddycha głośno z ulgą. Na jego czole perlą się kropelki potu. Luca ogląda się na nas i uśmiecha szeroko. — Ma pan wielkie szczęście, signore. — Wiem. Dlatego tu jestem. — Antoine otacza mnie ramieniem i ściska mocno. — Całe szczęście, że Graziella skontaktowała się ze mną po rozmowie z Lorenzem. Razem szybko dodaliśmy dwa do dwóch. — Widzisz, skarbie? Mogliśmy być jak ta para. — Mimo sarkastycznego tonu Rikash unika wzroku Niccola. — A ty nie tylko zaprzepaściłeś szansę na związek, ale w dodatku trafisz do więzienia. Może tam sobie znajdziesz przyjaciela — dodaje. W samochodzie zapada cisza. — Przykro mi, że moja rodzina przysporzyła ci tylu cierpień, Rikash. Nie zasłużyłeś na to — odzywa się Graziella. Rikash kiwa głową i uśmiecha się cierpko. Wygląda na to, że najgorsze wcale nie było porwanie, tylko złamane serce. — Niccolo, przykro mi, że Lorenzo wciągnął cię w swoje machlojki, i żałuję, że nie udało mi się temu zapobiec. — W głosie Grazielli słychać smutek. — Wiem, że zawsze bardzo go podziwiałeś. Wiem, że imponowała ci jego kariera i tryb życia. Ale wierz mi, że to życie wcale nie jest takie wspaniałe. Zasługujesz na lepszy wzór. — Ściska go czule za ramię, oczy ma pełne łez. — Obiecuję, że będę na ciebie czekała, kiedy wyjdziesz, i dostaniesz, co ci się prawnie należy. — Klepie go po kolanie. — W każdym razie ktoś z rodziny będzie ci dotrzymywał towarzystwa. Godzinę temu aresztowano Lorenza pod zarzutem porwania, wymuszenia, oszustw na rynku papierów wartościowych i prowadzenia nielegalnego zakładu pracy niewolniczej. — Głos jej się łamie. Mimo pozorów chłodu i opanowania widzę, że jest głęboko zraniona. Ceną, jaką przyszło jej zapłacić za wszystkie te lata, kiedy jako
młoda matka korzystała z uroków życia, jest wolność jej syna. — To wprawdzie bolesne dla matki mówić coś takiego, ale myślę, że pobyt w więzieniu dobrze Lorenzowi zrobi. — Zerka na Lucę, który z aprobatą kiwa głową. — Postanowiłam przejąć kontrolę nad rodzinnym interesem, przynajmniej dopóki nie będzie gotowy plan restrukturyzacji. Cieszę się też, że sprzedaż nie doszła do skutku — mówi Graziella i patrzy na Antoine’a. — Och! To oficjalna informacja? — pytam. — Tak. Komisja papierów wartościowych cofnęła zgodę — wyjaśnia Antoine, a ja wiem, że maczał w tym palce. Spoglądam na niego z dumą. — Co ma też swoje dobre strony. Chciałam utrzymać naszą firmę, żeby pokazać światu, że wytwarzamy we Włoszech towary najlepszej jakości. Myślę, że z pomocą Antoine’a uda mi się to osiągnąć. — Chętnie służę — odpowiada Antoine. Widzę, że mu ulżyło. Sprawy przyjęły i dla niego dobry obrót. Luca każe Giovanniemu jechać na komisariat i mówi, że zajmie się wszystkim na miejscu. Kiwam głową w milczeniu. Sytuacja i tak jest dość trudna, lepiej więc, żeby to on zaprowadził Niccola na policję. — Szkoda, że interesy kuzyna okazały się dla ciebie ważniejsze. Nie chcę cię więcej znać — mówi Rikash do wysiadającego Niccola. Zanim Włoch zdąży cokolwiek powiedzieć, mój przyjaciel zatyka uszy dłońmi. Otaczam go ramieniem i tak objęci czekamy na Lucę. Wiem, że Rikash jest zraniony. Nie tak miał się skończyć jego namiętny rzymski romans. Luca wraca i mówi, że Niccolo został aresztowany. Przyznał się, że był zamieszany w działalność nielegalnej wytwórni. Rikash wygląda przez okno, nie odzywając się ani słowem. Wyciągam rękę i ściskam go za ramię. — Wszystko w porządku? — Oczywiście, kochanie, o mnie się nie martw. Moje serce jest jak pułapka ze stali: piekielnie trudno dostać się do środka, a kiedy się wydostaniesz, nie ma powrotu. Graziella klepie go ze współczuciem po kolanie. — Dobrze cię rozumiem. Ze mną jest tak samo. — Patrzy w bok.
— Czasami, kiedy człowiek postępuje, jak trzeba, czuje się naprawdę podle. — W jej oczach maluje się rozpacz. — A przecież znacie tylko część prawdy. Ramiona Grazielli zaczynają trząść się gwałtownie, a po policzkach płyną jej łzy. Płacze w milczeniu, próbując nie okazywać bólu. Nie jestem matką, jednak sądząc po tej reakcji, żałuje nie tylko Lorenza, ale i Niccola. W samochodzie panuje cisza, a ja o nic nie wypytuję. Już i tak wiem za dużo. — Wprawdzie mamy mnóstwo rzeczy do obgadania — odzywam się w końcu, gdy zbliżamy się do hotelu — ale w tej chwili rozpaczliwie potrzebuję prysznica i odpoczynku. Ostatnie dni były straszliwie wyczerpujące. — Mów za siebie, najdroższa. Ja idę do baru napić się czegoś mocniejszego — oznajmia półżartem Rikash i wiem, że powoli wraca do siebie. — Powinniśmy umówić się na kolację w Rzymie — mówi Graziella, gdy Giovanni zatrzymuje samochód. Z ulgą słyszę, że już z nią lepiej. — Znam świetne miejsce, idealne połączenie nowoczesności i starożytności, zupełnie tak jak ja — dodaje z autoironią i atmosfera od razu się rozluźnia. — Dobry pomysł. Poza tym w Rzymie jest ktoś, kogo powinieneś poznać — mówię, spoglądając na Rikasha. — W każdym razie on na pewno chciałby poznać ciebie. — Staram się, żeby zabrzmiało to kusząco i tajemniczo. Moja sztuczka odnosi skutek. Na twarzy Rikasha pojawia się cień uśmiechu. Zwycięstwo! Giovanni zatrzymuje limuzynę przed hotelem, a ja całuję Graziellę i Lucę na pożegnanie i obiecuję, że się odezwę, gdy tylko wrócimy do Rzymu. Na koniec niechętnie oddaję Luce okulary Schiaparelli. — Proszę, zwróć je Stephanii. To wielki zaszczyt, że mogłam je nosić przez cały pobyt i zakosztować podniecającego życia Julietty. Serce mi pęka na myśl o rozstaniu z tym cackiem, ale staram się pocieszać świadomością, że pomogły mi wypełnić najważniejszą ze wszystkich misji.
Graziella kiwa głową. — Masz rację, Catherine. To prawdziwy zaszczyt. Julietta była święta, że wytrzymała z moim ojcem. Oto wzór, z którego powinnam była czerpać garściami. Niestety, byłam za bardzo zajęta sobą, żeby to dostrzec. — Nigdy nie jest za późno, żeby pójść w jej ślady! — wołam, machając na pożegnanie. — Do zobaczenia w Rzymie. Ciao!
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY Graziella przyszła na świat jako Graziella Maria Bianchini. Jej ojciec Giuseppe był potomkiem zamożnej neapolitańskiej rodziny powiązanej z camorrą. Matka, Laura Bianchini, słynąca z buntowniczego ducha i ognistego temperamentu, zajmowała się rodzinnymi „przedsięwzięciami”. W owym czasie coraz więcej kobiet awansowało w strukturach przestępczych i Laura należała do tej grupy. Zawierała umowy z miejscowymi wytwórcami i pilnowała interesów męża. W wieku pięćdziesięciu lat została zatrzymana za przynależność do mafii. Do tego czasu udało jej się zajść na tyle wysoko, że znalazła się na liście czterdziestu najbardziej poszukiwanych osób we Włoszech. Oskarżono ją o kierowanie organizacją przestępczą. Tak nastał koniec pewnej epoki. Podczas aresztowania Laura nie zgodziła się opuścić swego letniego domu we Florencji, dopóki nie zjawiła się fryzjerka, żeby ją uczesać i pomalować jej paznokcie. W końcu wyszła z wysoko uniesioną głową w płaszczu w lamparcie cętki i szpilkach. Jej ekscentryczny styl doceniły miejscowe magazyny plotkarskie — media dosłownie oszalały na jej punkcie. Niestety, mimo ogromnego bogactwa Giuseppemu nie udało się wydostać jej z więzienia. Graziella nie chciała, by brudne sprawki rodziny kładły się cieniem na jej życiu. Jako nastolatka uciekła z Florencji do Rzymu, żeby studiować sztuki piękne, architekturę i modę. Pracowała na część etatu w ekskluzywnym butiku z ubraniami i tam rozwinęła w sobie namiętność do włoskiego wzornictwa i mistrzowskiego wykonania. Zaprzyjaźniła się z bywałą w świecie właścicielką sklepu, która wprowadziła ją w rzymskie towarzystwo — razem brały udział w najelegantszych przyjęciach, chodziły do najwytworniejszych sklepów i klubów. Wtedy też Graziella została odkryta przez pewną międzynarodową agencję modelek, która natychmiast podpisała z nią kontrakt. Kiedy Graziella wróciła do Florencji, żeby się podzielić nowinami z ojcem, ten stanowczo sprzeciwił się jej planom. Nalegał, by zaczęła się spotykać z synem człowieka związanego z mafią. Posłuszna woli
Giovanniego pojechała do Positano, żeby tam spędzić wakacje z owym młodzieńcem. Nawiązali nawet krótki romans, ale Graziella szybko zdała sobie sprawę, że pociąga ją co innego. Tęskniła za wolnością, podróżami po świecie, zabawą do białego rana i bezmiarem możliwości. Niedługo po powrocie do Florencji uciekła z palazzo ojca i dołączyła do międzynarodowej bohemy. Dnie spędzała, pozując do fotografii, a noce — odkrywając najsłynniejsze dyskoteki świata. Wreszcie zakochała się szaleńczo w pewnym brazylijskim organizatorze imprez i modelu o imieniu Eduardo. Razem szturmem podbili branżę mody i zjeździli świat wzdłuż i wszerz, biorąc udział w najwspanialszych przyjęciach. Żyli tak, jakby miało nie być jutra, dopóki Graziella przez przypadek nie zaszła w ciążę — miała urodzić bliźnięta. Ponieważ jej kochanek nie chciał dzieci, a od pieniędzy ojca uniezależniła się dawno temu, nagle została sama i w dodatku bez grosza przy duszy. Graziella nie chciała oddawać synów do adopcji, wiedziała jednak, że jako samotna modelka będzie w stanie utrzymać tylko jednego z nich. Dlatego musiała znaleźć kogoś, kto zajmie się jej ukochanym Niccolem. Zostawiła go pod opieką jedynych osób, którym mogła zaufać — Marca, kuzyna swojej matki, i jego żony Evy. Ta decyzja pozostawiła w niej głębokie rany i nie dawała spokoju przez wiele lat, zwłaszcza gdy starała się rozkręcić własną firmę, która pozwoliłaby jej posłać Lorenza do dobrych szkół i przekazywać pieniądze Marcowi. Od tamtej pory żyła w smutku, który pogłębił się jeszcze, kiedy obaj jej synowie trafili do więzienia. Niestety, Grazielli nie udało się ochronić ich przed błędami jej rodziców ani przed spuścizną, jaką pozostawili po sobie oni i jej dziadkowie. Poprzysięgła, że wynagrodzi to przynajmniej Niccolowi — zamierzała powiedzieć mu prawdę, przywrócić go na łono rodziny i oddać mu należną część majątku. Dzięki kodycylowi do testamentu ojca i jej nowemu stanowisku, gdy Niccolo wyjdzie na wolność, będzie mogła to zrobić. Na razie jednak serce jej krwawiło.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI — Zanim zapomnę — mówi Antoine, gdy wchodzimy do naszego pokoju — chcę, żebyś wiedziała, że udało mi się odnaleźć Ming i przekonać ją, żeby zeznawała przeciwko Lorenzowi. — Kładzie marynarkę na łóżko. — W zamian zalegalizują jej pobyt we Włoszech. Patrzę na niego uważnie i serce pęka mi z radości. Uśmiecham się szeroko i w myślach przybijam sobie piątkę. Naprawdę mam najlepszego chłopaka na świecie. Rany, jak ja za nim tęskniłam. Bez słowa biegnę pod prysznic, żeby zmyć z siebie kurz, pot i łzy, po drodze jednak biorę tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać” i wieszam na drzwiach. Wykąpana maszeruję prosto do ukochanego. Zaczynam powoli całować go w szyję i gryźć w ucho. Rozpinam mu koszulę, ściągam przez głowę, sadzam go na krześle i trawiona niepohamowanym pragnieniem sięgam po pasek. Jednym ruchem wysuwam go ze szlufek i pociągam za spodnie. Unoszę poły swojego szlafroka, siadam na Antoinie okrakiem i zaczynam skubać jego dolną wargę. Nim odwzajemni mój pocałunek, przesuwa dłońmi po moim ciele i zaczyna pieścić piersi. Czuję, jak twardnieje i napiera na mnie, ale zanim uniosę pośladki, łapie mnie za biodra, zsuwa z kolan i sadza na stole, strącając wazon z kwiatami. — Boże, jak ja za tobą tęskniłem — mruczy mi do ucha. Gryzie mnie w małżowinę, przesuwa dłońmi wzdłuż kręgosłupa i chwyta za figi Chantal Thomass, które po chwili lądują na podłodze. Jego palce pieszczą mnie powoli, aż pragnę go całą sobą. Zaspokaja mój głód i czuję, jak zatraca się w moim wnętrzu. Przyciska mnie do ściany i pcha raz za razem, aż kompletnie tracę kontrolę. Ogarnie mnie rozkosz tak czysta, że zapominam o porwaniu Rikasha i związanym z tym stresie, a moje ciało przestaje czuć zmęczenie. Zapominam też o Luce i o tym, że zaledwie kilka dni wcześniej wyobrażałam sobie, jak mnie całuje. Antoine liże mi sutki, kochamy się delikatnie i wszystko przestaje się liczyć. Pozwalam, by moja rozkosz osiągnęła wyżyny, gdy opadamy na podłogę wśród rozsypanych kwiatów. — Zdaje się, że to się nazywa seks na zgodę — mówi Antoine,
uśmiechając się szeroko. — Mm. To było délicieux. Musimy to powtórzyć, mon chéri. — Wolałbym nie… To znaczy nie pakować się znowu w kłopoty. — Oboje wybuchamy śmiechem. Bacznie mi się przypatruje i odsuwa kosmyk włosów. Robi zabawną minę. — Vuoi venire a Positano con me? — Scusa? — Wybrałabyś się ze mną do Positano? Na kilka dni. A potem wrócilibyśmy do Paryża. — Daje mi żartobliwego pstryczka w nos. — Jest tam nad oceanem palazzo, które zwala z nóg. Zasłużyliśmy na odpoczynek. — Masz na myśli romantyczny weekend we dwoje? Taki jak ten w Rzymie? — pytam z kpiącym uśmiechem. — Chyba nie mam ochoty na kolejne palazzo. — To jest fantastyczne, świeżo odnowione przez miejscową rodzinę. Jestem wprawdzie nieufna wobec pałaców i willi odnawianych przez miejscowe „rodziny”, ale muszę przyznać, że wspólny wypad dobrze by nam zrobił. Nigdy nie byłam w Positano, widziałam jednak wiele zdjęć tego malowniczego nadmorskiego kurortu. Propozycja jest kusząca. Wyobrażam sobie, jak razem z Antoine’em sączymy koktajle, podziwiając zachód słońca. — Byłoby cudownie. — Łamię się w końcu. Antoine podnosi mnie z podłogi i niesie na łóżko. Całuję go w kark i zaczynam przysypiać, śniąc o morskiej bryzie, słodkich pocałunkach i włoskim skwarze, gdy nagle budzi mnie głośne pukanie do drzwi. — Ej, dzieciaki, to moi! Gotowi na coś mocniejszego? W końcu nie codziennie ratują człowieka. Zbiórka w holu za dziesięć minut. Ja w tym czasie zdążę włożyć szampana do lodu, a wy się ubrać. Dobrze wiem, co tam wyprawiacie! — woła Rikash w znacznie chyba weselszym nastroju. Odchodzi, nucąc Last Night a DJ Saved My Life, a my wybuchamy histerycznym śmiechem. Po kilku minutach zmuszam się do wstania z łóżka. Może i nie jestem w nastroju, ale zakładam dżinsy, bawełnianą koszulę, sandałki,
związuję włosy w luźny kok i ruszam do baru, namawiając Antoine’a, żeby zrobił to samo. W końcu nie po to ryzykowałam życie, żeby teraz iść spać. Już niemal czuję bąbelki na ustach.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI — Może pan jechać szybciej? Bardzo nam się spieszy! — woła Rikash z tylnego siedzenia taksówki. Jedziemy do Stazione di Posta, restauracji w Città dell’Altra Economia na obrzeżach Rzymu, gdzie zgodnie z umową Graziella zorganizowała dla nas pożegnalną kolację. My z Antoine’em wybieramy się wprawdzie jeszcze do Positano, ale Rikash wraca już do Paryża. Ponieważ Antoine i Graziella mieli do omówienia jakieś kwestie prawne, spędziliśmy z Rikashem razem dzień w Rzymie, świetnie się przy tym bawiąc. A choć rano mój przyjaciel miał ponurą minę, z czasem jego nastrój zaczął się poprawiać. Zaczęliśmy od wizyty na jednym z najchętniej odwiedzanych rzymskich targowisk — przy piazza di Campo de’ Fiori. Znaleźliśmy tam mnóstwo sklepików z dziełami sztuki, rękodziełem i antykami, w których można kupić wszystko — od starych kolekcji znaczków i zbroi, po porcelanowe figurki, wino i ubrania vintage. Ta niegdysiejsza łąka dziś tętni życiem zarówno w dzień, jak i w nocy, pełno tu bowiem restauracji, pubów i barów. Powłóczyliśmy się trochę wśród miejscowych, a potem wybraliśmy na via Condotti z niespodziewaną wizytą do butiku Diora. Było warto — już po kilku minutach kierownik sklepu dosłownie jadł Rikashowi z ręki i prosił o numer telefonu. Ku memu zaskoczeniu Rikash odrzucił jego zaloty. — Przykro mi, amore mio, ale nie mieszam już interesów z przyjemnością — odparł i bezceremonialnie wyszedł ze sklepu. Czy ta ostatnia przygoda odmieniła go na zawsze? Czas pokaże. Na razie stara się odzyskać równowagę (w każdym razie tak twierdzi). Wreszcie zmusił mnie, żebyśmy odwiedzili butik z bielizną La Perla — chciał, żebym znalazła tam sobie coś na wypad z Antoine’em. Wspólnie wypatrzyliśmy zachwycający komplet z czarnej koronki i białą jedwabną koszulkę nocną. Uparł się, że za to zapłaci, a ja łaskawie się zgodziłam. Wiem, że tego rodzaju gesty sprawiają mu przyjemność. Zajrzeliśmy też do Refuse, zabawnego sklepiku, w którym można kupić akcesoria z recyklingu. Miła odmiana po ekskluzywnych butikach.
A teraz siedzimy w taksówce i jedziemy na kolację. Rikash świetnie wygląda w obcisłych czarnych spodniach, prostej kaszmirowej marynarce w gołębim kolorze i śnieżnobiałej koszuli. Do kieszonki włożył szykowną poszetkę, prezentując swój najlepszy styl — dyskretną elegancję. — Graziella wspominała, że to nieco na uboczu — mówię, starając się go uspokoić. Niecierpliwi się nie z powodu jedzenia, tylko towarzystwa, i to moja wina — chyba jednak za często wspominałam o Robercie. To tyle, jeśli chodzi o odzyskiwanie równowagi. Mój przyjaciel jest cały rozgorączkowany. — Musimy się jeszcze po drodze zatrzymać w jednym miejscu — mówię. Rikash przewraca oczami. — Naprawdę? Gdzie tym razem? Przy jakimś second-handzie na peryferiach? Czy to nie może zaczekać? — To prawdziwa perełka z dawnych czasów, nic do noszenia. I nie, nie może zaczekać. Gdy docieramy na miejsce, klepię kierowcę w ramię. — Zaraz wracamy. Łapię Rikasha za rękę i prowadzę go do drzwi kościoła Santa Maria del Priorato. To tu Luca przywiózł mnie w dzień po imprezie u Grazielli. — Co to? — pyta zdziwiony Rikash. — Gdzie my jesteśmy? Wskazuję na dziurkę od klucza. — Przyłóż oko — mówię chytrze, czekając na jego reakcję. Nie wierzę, żeby widok go nie zachwycił, zaczynam się jednak martwić, kiedy jedynym odgłosem, jaki słyszę, jest pociąganie nosem. Wreszcie Rikash odwraca się i widzę, że oczy ma pełne łez. — Chciałam, żebyś to zobaczył, bo świat jest jak ostryga i wciąż czeka na ciebie mnóstwo lądów i serc do podbicia. Rzuca mi się w ramiona, szlochając jak dziecko. Wcale mnie to nie dziwi, za długo starał się powstrzymywać smutek. — Nie mogę uwierzyć, że dałem się nabrać oszustowi. Czy ja się nigdy niczego nie nauczę? — szepcze.
Mam ochotę powiedzieć mu, że nie, bo głupcy — wiem to po sobie — nigdy się nie uczą, ale gryzę się w język. To jego chwila, nie moja. — Ćśśś, już dobrze. Po prostu wyrzuć z siebie wszystko. To jedyny sposób, żeby pójść dalej. — Gładzę go po głowie, próbując pocieszyć. Serce mi się kraje, gdy widzę go w takim stanie, ale wiem, że taka reakcja jest oczyszczająca. Po kilku minutach jego żałość słabnie i Rikash wyciera oczy. — Catherine, dziękuję, że nigdy mnie nie osądzasz i zawsze jesteś obok. — Od tego są prawdziwi przyjaciele, non? Kiwa głową. — A ten widok? Wstydziłabyś się! Jest tak wspaniały, że aż się popłakałem — mówi, grożąc mi palcem, kiedy wracamy do taksówki. — Zawsze do usług. * — Nie żartowała, kiedy mówiła, że to na uboczu. — W samochodzie Rikash, z nosem przyciśniętym do szyby, wraca do siebie. — Dokąd my jedziemy? Ta okolica wygląda koszmarnie. Wskazuje na graffiti na ścianach niszczejących budynków. Nic go tu architektonicznie nie pociąga, sprawia wrażenie zaniepokojonego. Nie mogę go o to winić, zaledwie kilka dni temu siedział przykuty łańcuchem do stołu w pomieszczeniu pełnym szczurów. Wiem, że nic nam nie grozi, zrobiłam małe rozpoznanie. Jedziemy do jednego z najwspanialszych zapomnianych zabytków Rzymu — dawnej rzeźni. Zlokalizowany w dzielnicy Testaccio dziewiętnastowieczny kompleks to prawdziwy cud architektury. W artykule zamieszczonym na popularnym portalu podróżniczym przeczytałam, że w ciągu ostatnich kilku lat udało się wskrzesić jego część i teraz działa tu niewielki sklep spożywczy, mieszczą się przestrzenie wystawowe, jest bar, a wśród boksów dla bydła ostatnio otwarto także Stazione di Posta, restaurację. Ogromnie się cieszę, że będę mogła ją zobaczyć i raz jeszcze spotkać się z nowymi przyjaciółmi. — Mam nadzieję, że jedzenie jest warte przejażdżki i mają coś bez glutenu.
Uśmiecham się, spoglądając na Rikasha. Wygląda jak zdenerwowany nastolatek w drodze na pierwszą randkę. — Ostatnio za wiele nie jadłeś. Odrobina makaronu cię nie zabije. W odpowiedzi pokazuje mi język. Zbywam go śmiechem. Wiem, że ma ochotę na zabawę i nieszkodliwy flirt znakomicie wpłynie na jego nastrój. Gdy wreszcie docieramy na miejsce, taksówkarz spogląda na mnie dziwnie. — Przepraszam, signora, ale czy jest pani pewna, że to tutaj? Nie widzę żadnej restauracji. — Właśnie, signora, jesteś pewna? — wtrąca Rikash. — Nie wysiądę, dopóki nie dostanę oficjalnego potwierdzenia. — Dobrze, już dobrze. Zaraz sprawdzę. Wysiadam, idę kilka metrów, gdy wtem pojawia się kobieta w ślicznej kwiecistej sukience i macha zapraszająco. — Tutaj, proszę tutaj! — woła, wskazując nowocześnie wyglądającą restaurację ukrytą za ścianą z cegły. Czekam, aż dołączy do mnie Rikash, i razem wchodzimy do środka. Dzieła sztuki nowoczesnej na ścianach i wysmakowane meble, w tym stylowe czerwone krzesła, nadają wnętrzu rys wyrafinowanej elegancji. Graziella, Stephania, Roberto, Luca i Antoine siedzą przy długim wąskim stole, popijając wino. Mam dziś na sobie vintage’ową sukienkę, którą kupiłam w butiku Stephanii, dlatego kiedy całuję Stephanię i Roberta na powitanie, mrugają do mnie porozumiewawczo. Mam też torebkę Pauli Cademartori, przepysznie kolorowe dzieło młodej projektantki, która po kilku latach pracy w domu mody Versace stworzyła własną markę. — Tylko pod żadnym pozorem nie stawiajcie koło Catherine makaronu, bo zaraz zniszczy sobie sukienkę — ostrzega Rikash, gdy siadamy, i wszyscy wybuchają śmiechem. Zajmuję miejsce koło Antoine’a, który dziś wieczorem wygląda na odprężonego i szczęśliwego. Sądząc po jego minie, spotkanie z Graziellą poszło dobrze — zyskał nową, uczciwą klientkę. Jego swobodny styl jest ujmujący, brak krawata przydaje mu wakacyjnego luzu, sprawia, że zaczynam myśleć o wakacjach. Całuję go, a on przeczesuje mi włosy
palcami. — Pięknie wyglądasz, ma chérie. Nie mogę się doczekać wyjazdu do Positano. Mimo napięcia w związku z Florentine Designs i mimo że kiedy tu przyjechałam, byłam na niego wściekła, jestem szczęśliwa, że udało mi się pogodzić z człowiekiem, którego kocham. Zrozumiałam, że wszystkie pary mają swoje wzloty i upadki, a umiejętność przebaczania to coś, dzięki czemu wciąż są razem. Po drugiej stronie stołu Luca puszcza do mnie oko, a ja mrugam do niego w odpowiedzi. Ten przyjacielski gest przypieczętowuje nasz sekretny pakt, który przywodzi mi na myśl słynną łacińską maksymę: veni, vidi, vici (przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem) — słowa, których Juliusz Cezar użył ponoć w liście do rzymskiego senatu, informując o wygranej wojnie. Oboje z Luką czuliśmy do siebie pociąg, przezwyciężyliśmy go i wspólnie udało nam się pokonać naszych wrogów. To sytuacja, w której nie ma przegranych. Graziella ma dziś na sobie skromną czarną sukienkę do kolan i perły — strój, który włożyłaby kobieta opłakująca kogoś bliskiego. Podejrzewam, że w pewnym sensie tak właśnie jest. Zjawia się kelner, by dolać nam wina, a ona wstaje i wygłasza toast. — Drodzy przyjaciele, wasze pierwsze spotkanie z włoskim przemysłem odzieżowym było jak chrzest ognia. Chciałabym przeprosić za wszystkie cierpienia, jakich przysporzyła wam moja rodzina. — Spogląda wymownie na Rikasha. — Jednak dzięki tej przygodzie staliście się dla nas jeszcze cenniejsi. Za Catherine i Rikasha — wznosi kieliszek — naszych honorowych gości, przedstawicieli świata francuskiej haute couture. Obyście wrócili do nas jak najszybciej. Włochy już za wami tęsknią! Wszyscy idą za jej przykładem. Mój przyjaciel promienieje. Widać, że bycie w centrum uwagi jest niczym balsam dla jego duszy. Graziella ma rację: nasze pierwsze spotkanie z włoską modą miało dramatyczny przebieg. W krótkim czasie zdążyliśmy zapoznać się ze wszystkimi jej aspektami — z tym, co piękne, niezrównane, stare i nowe, ale też z tym, co zupełnie brzydkie. Dlatego uważam, że Florentine Designs zyska, jeśli skupi się na produkcji towarów
najwyższej jakości. Aby chronić umiejętności miejscowych wytwórców, potrzeba czasu i nakładów finansowych. Dzięki temu jednak włoska odzież wciąż będzie błyszczeć w kraju i na świecie. Zawsze sądziłam, że moda to niezwykle wdzięczna dziedzina, a Włosi mają pogody ducha na pęczki. Podczas krótkiego pobytu w tym kraju udało mi się poznać ludzi, którzy mają dość zapału, oddania i talentu, by odmienić branżę odzieżową. Moim zdaniem dzisiejszy model produkcji — zarówno we Włoszech, jak i za granicą — jest niezrównoważony. Przetrwają tylko te marki, które będą uwzględniały perspektywę ochrony środowiska i zapewnią godziwe warunki pracującym dla nich robotnikom. Przetrwają ci, którzy przysięgną chronić bogatą tradycję rzemieślniczą. Wielkie koncerny powinny przynajmniej część swoich towarów produkować w bardziej świadomy i etyczny sposób, dając wyraz nowej idei slow fashion i luksusu odpowiedzialnego społecznie. Tak jak mówiłam, zmiana jednak musi zajść najpierw w umyśle każdego z nas. To kwestia wyboru, edukacji, różnorodności i kulturowej tożsamości. W Victoria & Albert Museum w Londynie zorganizowano niedawno wystawę pod tytułem The Glamour of Italian Fashion 1945–2014. Spodobała mi się tam zwłaszcza wyszywana cekinami suknia z długim rękawem, którą Mila Schön zaprojektowała dla Lee Radziwill na bal Black and White zorganizowany w Nowym Jorku przez Trumana Capote’a. Ta olśniewająca kreacja stanowiła świadectwo niezwykłego kunsztu, jaki mają do zaoferowania Włochy. Lee Radziwill, bywalczyni najelegantszych salonów świata, zdecydowała się właśnie na nią, choć miała do wyboru całe bogactwo paryskiej haute couture — to mówi samo za siebie. — Z wielką radością chciałam też oznajmić, że Antoine zgodził się dołączyć do zarządu Florentine Designs. Mam nadzieję, że firma zyska teraz nowe, lepsze oblicze. Antoine będzie nam doradzał w sprawach takich, jak wpływ produkcji na środowisko, kontrola jakości, outsourcing i wizerunek publiczny. Jesteśmy niezmiernie szczęśliwi. — Bravo! — Unoszę kieliszek. — Za namową Luki postanowiliśmy przekazać Villa di Campo
miastu. Chcemy, by stała się muzeum dostępnym dla publiczności. W ten sposób lepiej przysłuży się Rzymowi. Luca uśmiecha się do Grazielli z wdzięcznością. Widać, że zachowanie posiadłości i jej zachwycającej zabudowy to jedyne, co się dla niego liczy. A fakt, że będzie dostępna dla wszystkich, stanowi w jego oczach najwspanialszy dar. — Wreszcie ostatnia rzecz — mówi Graziella. Jedną ręką stuka nożem w szklankę z wodą, a w drugiej unosi kieliszek czerwonego wina. Rikash obserwuje ją z niepokojem, martwi się o swoją szarą marynarkę. — W przyszłym roku zamierzamy wypuścić kolekcję „Julietta”, w której znajdą się wspaniałe suknie wieczorowe wykonane z najlepszych włoskich tkanin. — Super! — woła Stephania. Spoglądamy obie na siebie oczami okrągłymi jak spodki. — Graziello, to cudowna wiadomość! Jestem pewna, że ta kolekcja okaże się wielkim sukcesem. Wstaję, żeby dołączyć do toastu. Ponieważ stosunki między Graziellą a Juliettą nie układały się najlepiej, uważam, że to niezwykle chwalebne posunięcie. Graziella postanowiła patrzeć w przyszłość, a nie oglądać się na to, co było. — Wypełniam tylko zobowiązania wynikające z umowy, którą nasza firma zawarła wiele lat temu. — Graziella uśmiecha się szeroko, kręcąc kieliszkiem. Odstawia wino i podaje mi ogromne pudło owinięte w cudowny różowy papier i przewiązane jedwabnymi wstążkami. — Taka piękna paczka, że aż się nie chce otwierać — mówię. Czuję, że płonie mi twarz. — Dzieło Roberta. To prawdziwy specjalista od eleganckich pakunków — informuje Stephania, a Roberto oblewa się rumieńcem. — Kochanie, proszę. Dość już mamy suspensu na ten tydzień. Po prostu ją otwórz — niecierpliwi się Rikash. Choć gawędzi z Robertem, odkąd się tylko zjawiliśmy, nie zauważyłam, żeby jakoś szczególnie flirtowali. Zdaje się, że mój przyjaciel rozpoczął nowy rozdział w swym życiu. Szuka przyjaźni, a nie
sposobności do szybkiego bzykanka. — Skoro tak mówisz. Rozdzieram papier i… w środku znajduję vintage’ową suknię Fercioni. Tę z łabędziami, którą pożerałam wzrokiem u Grazielli. Jest tak wspaniała, że aż mnie zatyka. — Boże — udaje mi się wyszeptać. — Przecież powinna trafić do muzeum. — Nie, Catherine, powinna trafić do ciebie. Zwłaszcza po tym, przez co przeszłaś. No i ja już się w nią nie zmieszczę — stwierdza cierpko Graziella, biorąc kęs antipasti. — Nie wiem, co powiedzieć… Grazie mille! Przesyłam Grazielli całusa. Czuję się poruszona hojnością jej gestu. — Jest jeszcze druga część. — Roberto wskazuje na jedwabną saszetkę na dnie pudełka. Otwieram ją i znajduję etui z okularami Schiaparelli. — O nie! Nie mogę tego przyjąć! — Kręcę głową, choć w głębi duszy marzę, żeby nie zdejmować ich do końca swoich dni. — Nie wyobrażamy sobie, żeby ktoś inny mógł je nosić — mówi Stephania, a Luca potakująco kiwa głową. — Antoine nalegał, żeby za nie zapłacić, ale nie mogliśmy się na to zgodzić. Przede wszystkim nigdy nie były na sprzedaż. Zerkam na Antoine’a z miłością. Ten gest porusza mnie bardziej niż pobyt w luksusowym palazzo na wybrzeżu Amalfi. Przypomina mi maksymę, którą mam wygrawerowaną na jednej z zawieszek przy bransoletce: „Jak sprawić, żeby mieć wszystko? Wystarczy zdać sobie sprawę, że już się ma”. — Dziękuję. Biją na głowę te, które mam od Diora. Obiecuję, że będę się o nie troszczyć i postaram się, żeby Julietta była ze mnie dumna. — Wspominałaś, że mają cudowną moc. Przyda nam się, kiedy znowu wpakujemy się w jakąś kabałę — dodaje Rikash. — Och, czy to znaczy, że włoska mafia nie dość dała ci popalić? — pyta żartem Luca. — W takim razie z całą pewnością czas na nową przygodę. Choć mam nadzieję, że tym razem nie aż tak dramatyczną.
Cieszę się, że porwanie nie zniechęciło mojego asystenta i już myśli o tym, co będziemy robić w przyszłości. W skrytości ducha bałam się, że zechce zrezygnować. Zobaczymy, co dalej. Wrócimy do Paryża i omówimy wszystko z Frédéricem. Wiem, że nasz szef ma sporo pomysłów i chciałby jakoś wynagrodzić Rikashowi to, przez co przeszedł. Wstaję, unoszę swój kieliszek i proponuję własny toast. — Za Juliettę! Niech jej buntowniczy duch wciąż nas chroni i pomaga nam wspinać się na nowe wyżyny. Czuję, jak przechodzi mnie dreszcz. Mieć taką opiekunkę to prawdziwy dar niebios. Według Giorgia Armaniego „elegancja nie polega na tym, żeby zostać zauważonym, tylko żeby zostać zapamiętanym”. I to jest właśnie spuścizna, którą pozostawiła nam Julietta. W głębi serca wiem, że gdzieś tam w górze, leżąc na szezlongu w eleganckiej wieczorowej sukni, którą Gianfranco Ferré zaprojektował dla Diora, z perłami na szyi i w szpilkach Ferragamo, spogląda na nas i trąca się kieliszkami z Elsą Schiaparelli i Christianem Diorem. Stawiają wspólnie tarota i śmieją się porozumiewawczo. — Tchin tchin!