Myślę, że prawdziwym „dziedzictwem” po śmierci ukochanej osoby jest większa odpowiedzialność.
Czy odchodzący nie zosta...
5 downloads
14 Views
1MB Size
Myślę, że prawdziwym „dziedzictwem” po śmierci ukochanej osoby jest większa odpowiedzialność.
Czy odchodzący nie zostawia swoich rzeczy, by mogli je kontynuować ci, którzy byli mu bliscy? Rainer Maria Rilke
ROZDZIAŁ I
W
Gdańsku dochodziła szósta trzydzieści rano, kiedy Małgorzata Jaworska – młoda lekarka oddziału pediatrycznego ze Szpitala Dziecięcego „Polanki” – kończyła właśnie ponaddwunastogodzinny dyżur. Wreszcie mogła zebrać swoje rzeczy, ściągnąć biały fartuch, odłożyć stetoskop i wrócić do domu na krótki odpoczynek. Pomimo wczesnej pory, gdy tylko wyszła przed gmach szpitala, owiało ją gorące tchnienie wiatru, którego podmuch skojarzył się jej z oddechem rozgrzanego do czerwoności pieca. Zapowiadał się kolejny bardzo upalny wczesnoczerwcowy dzień, podobny do poprzednich. A tu trzeba jeszcze jechać do rodziców. Tyle kilometrów w tym skwarze! Myśląc o czekającej ją wyprawie, dotarła do parkingu, wsiadła do swojej czerwonej toyoty i z impetem godnym rajdowca opuściła miejsce postoju. – Należy mi się chwila wytchnienia – mruknęła do siebie, skręcając w ulicę, przy której mieszkała. Całkiem niedawno spłaciła niewielkie lokum w starej kamienicy, niemal w centrum miasta. Poprzednia właścicielka, wieloletnia przyjaciółka jej babci, mieszkała teraz u swojej córki i pomagała w wychowaniu dwóch kilkuletnich wnuczek. Idealne dla singielki mieszkanie składało się z jednego dużego salonu, małej sypialni na planie kwadratu, dość sporej kuchni i bardzo ciasnej łazienki. W remoncie pomagali rodzice. Ponieśli koszty malowania, wymiany mebli kuchennych, podłóg, okien oraz niezbędnego wyposażenia. Dzięki tym zabiegom ponure niegdyś miejsce stało się jasne, przytulne i znacznie większe optycznie. Od zakończenia remontu Megi wracała do domu z prawdziwą przyjemnością. Dzisiaj, po ciężkim dyżurze, marzyła o posmarowanych dżemem tostach, kubku kawy z mlekiem, chłodnym prysznicu (nie było możliwości wcisnąć wanny do łazienki, za to udało się zainstalować sporą kabinę z funkcją masażu) oraz kilkugodzinnej drzemce. Zrobiła jeszcze po drodze szybkie zakupy w delikatesach po drugiej stronie ulicy, wybrała lekko opieczoną chałkę w piekarni, wreszcie weszła do chłodnej klatki schodowej i wspięła się na pierwsze piętro. Z westchnieniem ulgi stanęła pod drzwiami, szperając równocześnie w kieszeniach spodni w poszukiwaniu kluczy.
Drzwi do mieszkania zostały zaopatrzone w trzy zamki – dwa całkiem nowoczesne i jeden wiekowy, oryginalny, po poprzedniej właścicielce, do którego pasował długi ciężki klucz. Jednak Megi najczęściej zamykała tylko na dwa. Uważała, że to zupełnie wystarcza, a poza tym, gdyby doświadczony włamywacz zamierzał ją okraść, to i tak dałby sobie radę z każdym dostępnym na rynku zabezpieczeniem. Jej ojciec jednak bardzo chciał, aby córka czuła się bezpiecznie, więc podczas remontu osobiście zainstalował dwie nowe zasuwy gerda. Nie baczył na protesty córki, że wymarzone cztery kąty staną się teraz twierdzą nie do zdobycia i za każdym razem będzie musiała tracić mnóstwo czasu na walkę z solidnym kompletem kluczy. Jak Gerwazy. Trzymając w jednej ręce dwie siatki i torebkę, Megi wolną dłonią przekręciła klucze w starym i nowym – górnym – zamkach. Najcięższa siatka, ta z trzema kartonami soku pomarańczowego, zaczęła się niebezpiecznie wyślizgiwać z jej dłoni, więc podtrzymała ją drugą i otworzyła drzwi, naciskając klamkę łokciem. Popchnęła je mocno czubkiem buta. Kiedy wreszcie znalazła się w niewielkim przedpokoju, zaniosła zakupy do aneksu kuchennego i cisnęła je na blat.
– Teraz mały odpoczynek, pakowanie walizki i jazda do rodziców – mruknęła, wieszając sweter na żeliwnym haczyku w kształcie żurawia. Włączyła radio i podśpiewując pod nosem, uruchomiła ekspres, a następnie wzięła się do naczyń, leżących w zlewie od poprzedniego wieczoru. Ledwie kawa zdążyła się zaparzyć, kiedy od drzwi dobiegło natarczywe pukanie. Megi w biegu złapała ścierkę i osuszając nią dłonie, pognała do przedpokoju. Zerknęła przez wizjer i zobaczyła listonosza z dużą kopertą w dłoni. Bez wahania odpięła łańcuchy i uchyliła ciężkie drzwi. – Pani Małgorzata Jaworska? – zapytał mężczyzna, mierząc ją znużonym wzrokiem. – To ja. – Mam dla pani polecony – powiedział, podając jej szarą kopertę. – Proszę pokwitować. Wyciągnął spod pachy notatnik i nierówno przyciętym paznokciem wskazał miejsce na podpis. Megi szybko wpisała swoje nazwisko na kartce i pożegnała doręczyciela. Spoglądając na dane adresata, zamknęła drzwi, weszła do salonu i usiadła w fotelu. Zwyczajna jasnobrązowa koperta, wymoszczona w środku folią z bąbelkami, została nadana w Krakowie. Wysłano ją z biura prawnego i podpisano nic niemówiącym nazwiskiem.
Megi delikatnie rozerwała brzeg koperty i wyciągnęła ze środka złożoną na pół kartkę. – O, do diabła! – mruknęła i jeszcze raz przeczytała wszystko od nowa. Zaraz potem chwyciła za słuchawkę i wybrała numer do matki. Na połączenie czekała przed dużym lustrem w przedpokoju. Zobaczyła w nim swoje odbicie – lekko krągłą sylwetkę, ciemnobrązowe, długie do ramion włosy, upięte z tyłu podłużną spinką, miłą okrągłą twarz o dosyć bladej cerze, niebieskie oczy oraz kilka piegów na nieco zadartym nosie. Jej zdaniem, nic specjalnego. – Mamo, to ja – powiedziała od razu, bez przywitania, gdy tylko usłyszała znajomy głos. – Przyszedł do mnie list od prawnika z Krakowa. Ciocia Aurelia nie żyje. – Nie mieliśmy z nią kontaktu od prawie dziesięciu lat… – odparła matka smutnym głosem. – Szkoda. – Wiesz co? – przerwała jej Megi niecierpliwie. – Tu jest napisane, że odziedziczyłam po niej kamienicę w centrum Krakowa! W słuchawce zapadła cisza. – Mamo jesteś tam? – Jestem, jestem moje dziecko… – Odpowiedź nadeszła po długiej chwili milczenia. – No cóż. Z tego co wiem, byliśmy jej najbliższą rodziną. Nie miała dzieci… – Ale dlaczego ja? Już bardziej tata… Był z nią bliżej związany. Poza tym… Nie uważasz, że takie informacje nie powinny przychodzić listem? Chyba właściwsze byłoby spotkanie z prawnikiem i odczytanie testamentu? – Nie mam pojęcia. – W głosie po drugiej stronie słuchawki zabrzmiało zdziwienie. – Prawdę mówiąc, widziałaś ciotkę zaledwie kilka razy, kiedy jeszcze tutaj przyjeżdżała. Później, po śmierci wujka, całkiem odcięła się od świata. Przestała utrzymywać kontakt z całą rodziną. – Dziwne to wszystko – westchnęła Megi, spoglądając na trzymaną w ręku kartkę. – Wypadałoby chyba pojechać na pogrzeb – dodała matka po chwili zastanowienia. – Wiesz może, kiedy ma się odbyć? – Jutro o czternastej, na cmentarzu Rakowickim. – W takim razie trzeba zmienić plany. Nie ma sensu, żebyś dzisiaj gnała do nas na drugi koniec Polski. – Co prawda, to prawda – przyznała Małgorzata, przysiadając na oparciu fotela. – Zatem spotykamy się jutro? W Krakowie? – Oczywiście, skarbie. Tak będzie najlepiej. – Dobrze. Przynajmniej zdążę odpocząć po dyżurze. Umówiły się pod cmentarzem i
pożegnały. Megi odłożyła słuchawkę i jeszcze raz uważnie przejrzała przysłane dokumenty.
ROZDZIAŁ 2
T
o zdecydowanie nie jest dobry dzień na pogrzeb. Nieprzyjemnie chyba zostać pochowanym w zimnej ziemi w tak piękne popołudnie – powiedziała Anna Jaworska do córki, podchodząc pod niedawno odnowioną bramę cmentarza. – Mówisz, mamo, jakby inny dzień był odpowiedni… Małgorzata rozpięła guziki ciemnoszarego żakietu, nałożonego na długą czarną sukienkę. Pomimo zachmurzenia było ciepło i dziwnie parno. – Nawet dobrze nie pamiętam, jak ciotka Aurelia wyglądała – dodała, wyciągając z torebki chusteczkę higieniczną i delikatnie wycierając spocone czoło. Matka rozłożyła ręce. – Drobna, dość szczupła, siwe, lekko kręcone włosy. Zawsze elegancka, choć ubierała się skromnie. Zanim zdziwaczała na starość… – …była bardzo sympatyczną kobietą – dokończył ojciec, chwytając córkę pod rękę. – Niestety, z wiekiem ludzie trochę… wariują, zwłaszcza gdy nie mają bliskiej rodziny i muszą samotnie borykać się ze starością. Minęli kamienną bramę w kształcie łuku. Pomalowane na czarno i wykończone ostrymi szpicami pręty, choć udekorowane kutymi liliami i liśćmi, pomimo pięknych i wdzięcznych kształtów – zdaniem Małgorzaty – wyglądały przygnębiająco i smutno. Tego odczucia nie poprawiały ani rzędy kolorowych bratków, posadzonych w szerokich betonowych donicach, ani szpaler sędziwych kasztanowców o ogromnych kilkupalczastych liściach. Gdy podchodzili aleją w stronę kaplicy, Megi zbierało się na płacz. Załzawionymi oczami spoglądała na rzędy nagrobków, na nazwiska spoczywających tu ciał, na przyblakłe owalne fotografie zmarłych, spoglądające gdzieś przed siebie smutnym wzrokiem. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że nie powinna płakać. Przecież prawie nie znała ciotki. Podobnie zresztą jak tych wszystkich zmarłych, których obecność podświadomie wyczuwała. Nie potrafiła tego określić, lecz wchodząc pomiędzy rzędy nagrobków, czuła się jak intruz. Nie pasowała tutaj. Była inna. Żywa. Pozbyła się irracjonalnych myśli energicznym potrząśnięciem głową i odchrząknęła. – Dlaczego nie mieli dzieci? – zapytała, próbując skupić się na rozmowie. – Hm. Właściwie nigdy ich o to nie pytałem – zastanowił się ojciec. – Słyszałem tylko od
mojej matki, że ciotka raz poroniła. Potem zaszła w ciążę ponownie, ale dziecko umarło kilka dni po przyjściu na świat. – Wzruszył ramionami. – Wiem, że przed śmiercią mój wuj, a mąż Aurelii, zaczął chorować na serce. Zmarł jakieś dwadzieścia kilka lat temu. Miał zawał. Od tego czasu ciotka mieszkała w kamienicy sama. Małgorzatą targały nieoczekiwane emocje. Do bezsensownego wrażenia, że nie jest mile widziana na cmentarzu doszły jeszcze głębokie współczucie i żal. Biedna ciotka, umierała – Bóg jeden wie jak długo – w samotności. Miała szansę na rodzinę, ale los odebrał jej zarówno dzieci, jak i męża, skazując na izolację przez resztę życia i najgorszą rzecz, jaką Megi mogła sobie wyobrazić – samotną śmierć. Nikt nie trzymał jej za rękę, kiedy wydawała ostatnie tchnienie, nikt nie płakał przy łóżku, gdy serce staruszki zacisnęło się w ostatnim skurczu. Nikt nie ucałował jej czoła, kiedy z ciała ulatniały się ostatnie iskry ciepła i życia. Żaden człowiek nie powinien umierać w ten sposób! W ciszy podeszli pod mały kościółek, gdzie właśnie rozpoczynała się ceremonia pogrzebowa. Na uroczystość przyszło niewielu ludzi. Małgorzata naliczyła około dwudziestu osób. Msza trwała dość krótko, a po niej wszyscy ruszyli za niesioną przez grabarzy trumną na miejsce wiecznego spoczynku zmarłej. Procesja minęła najpierw kilka rzędów grobów, różnej wielkości i kształtu, potem kluczyła dróżkami w różne strony, by w końcu stanąć przed niewielką kapliczką, zbudowaną na wzór gotyckiej świątyni. Drewniane drzwi były uchylone; w środku dało się zauważyć wybudowane pod ścianą dwa sarkofagi. Ten po lewej pozostawał otwarty; kamienna płyta, mająca za chwilę przykryć doczesne szczątki starszej kobiety, stała oparta o ścianę. Jaworski pociągnął żonę i córkę bliżej, do ustawionej na podwyższeniu trumny. – Chodźcie tutaj – szepnął im do ucha. – W końcu jesteśmy jej najbliższą rodziną. Stanęli z boku misternie rzeźbionego katafalku, obejmując się wzajemnie. Reszta uczestników tłoczyła się tuż za plecami otyłego księdza o ciemnoczerwonej twarzy, który wcześniej odprawiał mszę. Megi, nieuważnie słuchając słów kapłana, najpierw przyjrzała się trumnie, dziwnie małej jak na zwłoki dorosłej osoby. Jej jasnoorzechowe drewno kontrastowało z ciemnobrązowymi pniami rosnących wokoło kasztanowców. Dziewczyna zerknęła przelotnie na przybyłych ludzi, w nadziei, że zobaczy kogoś z dalszej rodziny, jednak wszystkich zebranych widziała po raz pierwszy. Przy drzwiach zauważyła tabliczkę z nazwiskiem i datą śmierci wujka. Tuż pod nią znajdowała się mniejsza, biała, na której wykaligrafowano kilka słów: „Józio Jaworski. Żył dwa
dni…”. Imię zmarłego noworodka sprawiło, że Megi ponownie ogarnęła fala wzruszenia i smutku. To niesprawiedliwe, że tak małe dziecko musiało umrzeć. Nie miało szansy na poznanie tego wspaniałego, pełnego cudów świata. Odchodząc tak szybko, zostawiło w sercach rodziców ogromną pustkę, z którą musieli żyć jeszcze przez wiele lat. Znowu poczuła pod powiekami piekące łzy. Nie chciała się rozklejać. Trzeba się skupić na czymś innym i nie myśleć, nakazała sobie w duchu. Uniosła więc głowę i spojrzała na szaroniebieskie niebo, którego południowe krańce zaczęły zasnuwać bure, ciężkie chmury. W oddali zabrzmiał cichy pomruk nadchodzącej burzy, tłumiąc nieco dźwięki klaksonów i warkot silników samochodowych dochodzące z najbliższego skrzyżowania. Znużona, przeniosła wzrok w lewą stronę, do wnętrza kapliczki, w której niemal całą przeciwległą ścianę zajmowało okno z witrażem zamiast szyby, przedstawiającym białego anioła. Anioł trzymał miecz wzniesiony ku górze, jakby lada moment miał zadać śmiertelny cios niewidocznej postaci. Pod stopami świetlistego wił się wąż z rozwartymi szczękami, nad jego głową wisiało złowróżbne czerwonofioletowe niebo. W jednym z rogów barwnej kompozycji znajdowała się tabliczka z ledwie widocznym napisem. Małgorzata wychyliła się bardziej i zmrużyła oczy, by przeczytać niewyraźne litery. I wtedy zauważyła jakiś cień. Zupełnie jakby po drugiej stronie witraża ktoś przeszedł pośpiesznym krokiem. Zaskoczyło ją, że postać nie poruszała się płynnie, tak jak przesuwałby się zarys idącego człowieka. To coś raczej… Przeskakiwało? Jakby z ujęcia filmowego pozostawić tylko niektóre z klatek. Megi, zaintrygowana dziwnym cieniem, wyciągnęła mocno szyję. Jeżeli ktoś tamtędy przechodził, lada chwila powinien wyłonić się po drugiej stronie… – Kochanie! Co ty robisz? – usłyszała nagle zaniepokojony głos matki. Zaskoczona, dopiero wtedy zauważyła, że dłońmi opiera się o postawioną na katafalku trumnę ze zwłokami ciotki. Rozmodlony ksiądz patrzył na nią z nieskrywanym zdumieniem. Zawstydzona, szybko cofnęła się o kilka kroków, próbując ukryć ciemnoczerwony rumieniec za kotarą rozpuszczonych włosów. Zza pleców duchownego doszły ją podekscytowane szepty zebranych żałobników, komentujących zapewne jej niestosowne zachowanie. Skonsternowani rodzice stanęli po bokach Małgorzaty i przycisnęli córkę do siebie. Ceremonia dobiegła końca. Trumna została złożona w pustym miejscu i, przy minorowych
śpiewach zebranych, przykryta kamienną płytą. Na wierzchu położono metalową tabliczkę. W przyszłym tygodniu zjawią się tutaj kamieniarze, by uwiecznić nazwisko ciotki na nagrobku, wykuwając je eleganckimi literami. Ubrani na czarno grabarze ułożyli jeszcze na płycie kilka wieńców od bliskich, po czym cicho wyszli z kaplicy, zostawiając żałobników sam na sam z zamkniętym grobowcem. Kiedy ludzie powoli zaczęli się rozchodzić, do Małgorzaty podszedł wysoki siwowłosy mężczyzna i wyciągnął dłoń. – Pani Małgorzata Jaworska? – upewnił się podczas uścisku. Ręka obcego była elektryzująco ciepła i silna. – Zgadza się. Poczuła za sobą obecność rodziców. – Mamo, tato, pozwólcie… – Bardzo mi miło. Nazywam się Marcin Granicki i jestem prawnikiem. To ja wysłałem do pani kuriera z informacją – ponownie zwrócił się do Megi. W drugiej dłoni trzymał pęk kluczy. Wciąż patrzył na nią tym dziwnym, intensywnym wzrokiem. – Zgodnie z poleceniem mojej klientki, od razu przekazuję pani klucze do kamienicy oraz do tej kapliczki. Koszty pogrzebu zostały pobrane ze specjalnie przygotowanego na te cele konta pani Aurelii i jej małżonka. Oczywiście, jeszcze należy się pani odszkodowanie, ale o tym porozmawiamy później. Megi gapiła się jak zahipnotyzowana. Mężczyzna był nietuzinkowy i tak intrygujący, że nie mogła oderwać od niego oczu. Wysoki, dobrze zbudowany, o twarzy, po której trudno dokładnie ocenić wiek, i z przyprószonymi siwizną ciemnymi włosami, Granicki wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat. Na tyleż wskazywały drobne zmarszczki wokół oczu. Energiczne ruchy pasowały do znacznie młodszego człowieka, podobnie jak bystre oczy, w których jednak malowały się jednocześnie i smutek, i powaga – niczym u ciężko doświadczonego przez życie starca. Każde słowo mężczyzny, każdy jego ruch i gest emanowały charyzmą, wymuszającą na ludziach szacunek i posłuch. Mówił cichym spokojnym głosem, z którego przebijała taka pewność siebie i siła, że równie dobrze mógłby szeptać, a i tak każdy by go wysłuchał. Megi pierwszy raz w życiu spotkała kogoś o tak wielkiej sile charakteru. Poruszona tym faktem, oderwała wzrok od twarzy prawnika dopiero wtedy, gdy poczuła, jak obejmują ją rodzice.
– Wszystko w porządku? – Granicki popatrzył z niepokojem na dziewczynę. – Tak, tak. Oczywiście – wymamrotała, odwracając głowę w bok i udając, że spogląda na najbliższy grobowiec. Unikała wzroku mężczyzny, nie chciała, by ponownie zawładnęło nią dziwne uczucie sprzed chwili. – Dobrze – kontynuował Granicki. – W każdym razie wolą Aurelii Jaworskiej było przekazanie pani wszystkich kluczy tuż po ceremonii. I to pani powinna teraz zamknąć drzwi kapliczki. Chyba ten będzie pasował. Pokazał palcem stary, przerdzewiały klucz. Małgorzata przyjrzała się uważnie trzymanemu przez prawnika przedmiotowi. Główkę zdobiły wizerunki węży wzajemnie połykających swoje ogony. – Dziwny – mruknęła pod nosem. – Zamknij drzwi i chodźmy – ponagliła ją matka nerwowym tonem. Megi szybko spełniła polecenie i schowała pęk kluczy do torebki. – Co teraz? – zapytała, zapinając guziki żakietu i zerkając na zasnuwające się ciemnymi chmurami niebo. – Teraz, zgodnie z wolą zmarłej, pojedziemy do kamienicy. – Granicki rozpiął poły gustownie skrojonej czarnej marynarki, spod której wystawały mankiety śnieżnobiałej jedwabnej koszuli. Ruszyli za nim w milczeniu. Skręcając w wąską uliczkę, Małgorzata jeszcze raz odwróciła się, by spojrzeć na ukrytą w cieniu lipy kapliczkę. I wtedy ponownie zauważyła wzdłuż szarej ściany dziwny ruch. Wyglądało to tak, jakby ktoś przechodził koło drzwi, a jego cień przesuwał się po ich zatrzaśniętych skrzydłach. Zatrzymała się na moment i rozejrzała wokoło. Nic. Pusto. W pobliżu nie było żywego ducha. Jedynie jakieś dwadzieścia metrów dalej, przy zniszczonym grobie, siedziała starsza kobieta i półgłosem odmawiała różaniec. Jej poskręcane artretyzmem palce mocno ściskały czarne koraliki koronki. Nie było szansy, by kilka sekund wcześniej kobiecina przemknęła wzdłuż kapliczki Jaworskich. – Gosia! – Megi usłyszała za sobą wołanie rodziców Szybko obróciła się na pięcie i dogoniła resztę towarzystwa. – Gdzie ten prawnik? – zapytała, nie widząc mężczyzny, za którym szli parę minut wcześniej. – Zostawił samochód przy drugiej bramie – odparł ojciec, wskazując brodą na jedno z wyjść. – Mamy spotkać się na miejscu. Dotarli wreszcie na parking. Małgorzata wsiadła do stojącej opodal trzydrzwiowej toyoty, a
rodzice zajęli miejsce w nowiutkim nissanie. – Jedź za nami! – krzyknął jeszcze ojciec, zanim zamknął drzwi i zapuścił silnik.
Przebicie się przez centrum Krakowa zawsze jest nie lada wyczynem. Zwłaszcza w godzinach szczytu i w weekendy. Wąskie uliczki, masa samochodów oraz wymuszające pierwszeństwo tramwaje – to chyba największe zmory zabytkowej części miasta. Klnąc w duchu, Małgorzata wjechała wreszcie na niewielki parking, przecznicę od Sławkowskiej, i z ulgą przekręciła kluczyk. Rodzice stali już przy swoim aucie i czekali cierpliwie. – Dlatego właśnie nie przepadam za Krakowem – mruknął kwaśnym tonem ojciec, biorąc córkę pod rękę. – Wiecznie ciasno i tłoczno. Lepiej po nim jeździć tramwajem albo autobusem…
Kilka minut później stanęli nareszcie pod starą kamienicą, znajdującą się pośrodku długiej, eklektycznej pierzei. Budynek miał trzy kondygnacje, nie licząc nadbudowy z ozdobną attyką. Jego stosunkowo niedawno odnowiona fasada pomalowana została na gołębi kolor, z ciemnoszarymi wykończeniami tu i ówdzie. Dość wąskie i wysokie okna zasłonięto szczelnie zwojami firan i kotar. Parterową część elewacji mieszczącą wykończoną drewnem wystawę sklepową, zwieńczono ozdobnym, mocno wystającym gzymsem. Do drzwi prowadziło kilka płaskich schodków, nad którymi wisiała imponujących rozmiarów staroświecka latarnia z rozbitą szybką. – To chyba jedyna kamienica w okolicy, w której na parterze nie ma żadnego butiku ani knajpki – zauważyła Megi, zapinając guziki od żakietu. Pomimo ciepłego dnia przeszywał ją dziwny chłód. – To prawda – przyznał prawnik. – Wiele lat temu mieściła się tutaj jakaś restauracja, ale nie mam pojęcia, dlaczego została zamknięta. Dawno temu próbowałem namówić pani ciotkę na wynajęcie parteru, ale ona nie chciała się zgodzić. A szkoda, mogłaby brać sporo pieniędzy za wynajem… Jest tu nawet wydzielone miejsce na sklepik. W tym celu jeden z poprzednich właścicieli wykończył front parteru, by, że tak powiem, oddzielić prywatną część mieszkalną od usługowej. Dłonią wskazał na drewniane elementy pomalowane grafitową farbą. – A to przeszklenie tutaj miało być witryną. Nad ich głowami, jak zauważyła pani Jaworska, zbierały się ciemnoszare ciężkie chmury,
mogące w każdej chwili zalać ziemię potokiem deszczu. – Może wejdźmy do środka – zaproponowała. – Lada moment zacznie padać. Małgorzata wyciągnęła klucze i podeszła do misternie rzeźbionych drzwi. Składały się z dwóch części; każdą podzielono na kilka segmentów. Pośrodku jednej z nich wisiała sporych rozmiarów kołatka, będąca odwzorowaniem ludzkiej głowy, zastygłej w grymasie nieopisanego cierpienia. – Ależ brzydactwo! – skomentował ojciec, przyglądając się ciekawie. Akurat gdy Megi przekręciła klucz, z nieba lunęły pierwsze kaskady wody. – Mieliśmy szczęście. – Matka zatrzasnęła drzwi i stanęła w ciemnym, wąskim korytarzu. – Dobrze, że pogrzeb nie odbył się godzinę później. Bylibyśmy cali mokrzy. Ojciec poszukał włącznika i zapalił światło. Gdy lampki z ozdobnego żyrandola rozjaśniły go nieco, ponury, wąski korytarz zrobił się nieco bardziej przytulny. Kilka metrów dalej przechodził w dość obszerny hol, na którego końcu widniały drewniane schody ozdobione pięknymi kutymi poręczami. Niecałe dwa metry nad pierwszym stopniem zaczynał się imponujących rozmiarów witraż, który ciągnął się wzwyż klatki schodowej przez następne dwie kondygnacje. Małgorzata natychmiast spostrzegła, że szklana kompozycja jest wierną kopią tej z wnętrza rodzinnej kaplicy. Groźnie wyglądający anioł z wyciągniętym przed siebie mieczem spoglądał surowym wzrokiem daleko poza horyzont. – Ile ta kamienica ma lat? – zapytała, dotykając dłonią drewnianych wykończeń poręczy. – Jest renesansowa. Przynajmniej we fragmentach – odparł ojciec, oglądając przybrudzone ściany. – Czyli szesnasty wiek? – Dziewczyna spojrzała z niedowierzaniem. – Tylko w detalach. – Niski głos prawnika odbijał się echem po pustym holu. – Podobno pod koniec dziewiętnastego wieku większa jej część spłonęła. Z tego, co wiem, przetrwały piwnice i kawałek parteru. Resztę zrekonstruowano. I dodano piętro z attyką. – I to wszystko ciotka zapisała mnie? – upewniła się Megi, starając się poprzez zabrudzone szybki witraża zobaczyć podwórze. Granicki rozłożył dłonie. – Ni mniej, ni więcej – odparł z tajemniczym uśmiechem. – Formalności dopełnimy w moim biurze. – I co ja z tym zrobię? – Megi odwróciła głowę i przestraszonym wzrokiem spojrzała na matkę.
– Chyba najlepiej będzie to uporządkować, a potem sprzedać – podsunęła pani Jaworska. – W końcu masz mieszkanie w Gdańsku. Wprawdzie nie tak przestronne, ale za pieniądze z tej… – Niestety, to akurat nie będzie możliwe. – Głos prawnika stał się nagle dziwnie ostry. – Do testamentu dołączony jest pewien aneks. – Jaki? – zainteresowała się pani Anna, wspierając dłonie na biodrach i przyjmując bojową minę. – Kamienica MUSI pozostać w rodzinie. Nie może zostać sprzedana. Taki jest warunek. Osobiście uważam, że pani Jaworska powinna tu pozostać. – Ale dlaczego? – Megi pokręciła głową. – Czy budynek jest obciążony hipoteką? – Nic z tych rzeczy! – Granicki zaprzeczył ruchem głowy. – Wszystkie opłaty były systematycznie regulowane przez panią Aurelię. Nie ma żadnych obciążeń. Po prostu takie było życzenie właścicielki. – A jeżeli go nie spełnię? – Posesja zostanie przekazana na rzecz jednego z tutejszych… zakonów. – Którego? – chciała koniecznie wiedzieć pani Anna. Granicki zaszurał eleganckimi lakierkami, obracając się w miejscu w stronę matki Megi. – Tego, niestety, nie mogę ujawnić. – Ale historia! – wtrącił ojciec, uśmiechając się pod wąsem. – Cała cioteczka… Zawsze musiała postawić na swoim, choćby nie wiem jak dziwaczny był pomysł… – No to mam twardy orzech do zgryzienia – skwitowała Małgorzata. – Przede wszystkim masz w Gdańsku mieszkanie, dobrą pracę, przyjaciół… – wyliczała pani Anna spokojnym głosem. – Przecież to bez sensu! Porzucać dotychczasowe życie na rzecz jakiejś starej, przesiąkniętej wilgocią kupy gruzu! – Ależ proszę tak nie mówić! – uniósł się prawnik. – Ten dom to kawał wspaniałej historii. Świadczy zarówno o mieście, jak i o ludziach, którzy niegdyś tutaj żyli. Poza tym w obecnych czasach już nie wznosi się tak wspaniałych, solidnych murów. Nie używa się tak dobrych i naturalnych materiałów budowlanych. To wspaniały dom! – Nie dom, a bunkier! – skrzywiła się matka, mrużąc oczy. – Ściany mają chyba z półtora metra. Mężczyzna podszedł do miejsca, w którym odpadł fragment tynku, ukazując kawałek ciemnoczerwonej cegły. Pogłaskał czule zimny mur, po czym spojrzał na panią Annę wzrokiem gotującej się do ataku pantery. – Te ściany pamiętają wiele ważnych dla Polski wydarzeń; część z nich przetrwała wojny,
potopy, pożary i epidemie. Widziały cierpienia i radości ludzi, którzy mijali je każdego dnia! Nie można cennej szesnastowiecznej kamienicy, wybudowanej w samym sercu zabytkowego miasta, nazywać kupą gruzu! – Ale nie można też zaprzepaścić dorobku dotychczasowego życia, bo jakaś tam ciotka, która nie odzywała się przez wiele lat, nagle postanowiła zapisać w spadku dom! – odcięła się matka Megi. Granicki wolno wciągnął powietrze. – Czasami warto zmieniać swoje życie – powiedział spokojnym tonem. – Dzięki temu można sprawdzić, czy idąc wciąż tą samą drogą, nie traci się czegoś cennego. Czy przed nosem nie przelatuje nam możliwość prowadzenia lepszej, bardziej wartościowej egzystencji. Pani Małgosia jest młoda, przed nią tak wiele możliwości! Może warto pomyśleć o tym, czego ona chce, a nie pani? – Jestem przekonana, że wiem lepiej niż pan, co jest lepsze dla mojego dziecka! – Przestańcie! – przerwała im Megi. – Ja dostałam tę kamienicę w spadku i ja zdecyduję, co dalej. Pani Anna spojrzała na córkę z nadąsaną miną. – Mamo, w Gdańsku mam małą klitkę – powiedziała Megi łagodniejszym tonem. – A tutaj… – Rozłożyła dłonie. – Zawsze możesz to wynająć – wtrącił ojciec, otwierając drzwi do pustego ciemnego pokoju. – Można, ale tylko dolną cześć. Na ewentualny sklep – poprawił go prawnik. – Pani Aurelia wyraźnie zaznaczyła, że kamienica nie może być wynajmowana lokatorom. – To dziwne. I bez sensu – podniosła głos pani Anna. – Tak, jak mówiłam! Moja córka ma pracę i mieszkanie w Gdańsku! Nie będzie przecież trzymała pustej kamienicy. Przecież to spore koszty! – Kim pani jest z zawodu? – Granicki zwrócił się do Małgorzaty, ignorując jej matkę. – Lekarzem… Dziecięcym. – W Krakowie jest spore zapotrzebowanie na młodych pediatrów. – Jego głos złagodniał. – Nie ma się czym martwić. Mogę pani pomóc coś znaleźć. Mam dobre układy ze świetnym prywatnym szpitalem. – Sama nie wiem… Będę musiała tyle zmienić… – Znienacka dopadło ją wahanie. Taka właśnie była. To, co inni ludzie nazwaliby codziennością czy monotonią, dla Megi stanowiło sens życia. Każdy ułożony, podobny do siebie dzień, powtarzanie poszczególnych czynności, zawsze w tej samej kolejności, sprawiały, że czuła się bezpieczniej i pewniej w
chaotycznym i nieprzewidywalnym świecie. Jednak czasami sama miała serdecznie dosyć takiego trybu życia. Czuła, że powinna coś zmienić, zrobić coś nieprzewidywalnego. Jednakże, kiedy przychodziło co do czego, chowała głowę w piasek lub po prostu się wycofywała, wierząc, że prowadzi egzystencję najlepszą z możliwych. Najpewniejszą. Granicki jakby odgadł jej myśli. – Może te zmiany okażą się dla pani korzystniejsze? – podsunął tajemniczo, tym swoim charyzmatycznym tonem. – Czasami coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się złe, w rzeczywistości okazuje się inne. Lepsze – dodał z wyraźnym naciskiem. Rodzice przypatrywali się zadumanej Małgorzacie przez kilkanaście sekund, podczas gdy ona sama, uważnie patrząc w oczy Granickiego, starała się zrozumieć dwuznaczną wypowiedź prawnika. W jego spojrzeniu zobaczyła coś, co ją kompletnie zaskoczyło. Czuła, że mężczyzna chce w jakiś dziwny, ukradkowy sposób przekazać jej wiadomość, że tutaj, w Krakowie, Megi ma szansę zacząć nowe życie. Świadomość tego intrygowała ją i przerażała równocześnie. Zagryzając wargi, przeniosła wzrok z twarzy prawnika na witraż. W tej samej chwili deszcz lunął ze zdwojoną mocą, tłukąc wściekle z całej siły, jak gdyby próbował się przebić przez szklaną taflę do wnętrza budynku. Grube krople wody ślizgały się po kolorowych szybkach. Dwie strugi spływały po policzkach anioła dzierżącego w dłoniach ciężki obosieczny miecz; boski posłaniec wyglądał, jakby płakał. Potoki wody na szklanych szatach sprawiały, że postać anioła falowała i drgała niczym pustynny miraż. Jego zapłakana twarz czekała cierpliwie na decyzję Małgorzaty. Dziewczyna oderwała wzrok od witraża i ponownie zapatrzyła się w oczy prawnika. Stojąca obok matka wstrzymała oddech. – Dobrze. – Granicki energicznie zatarł dłonie, odwracając znienacka głowę. Osobliwe wzrokowe porozumienie prysło niczym bańka mydlana. – Na mnie już czas. Za godzinę mam spotkanie z ważnym klientem. Bardzo proszę o kontakt. Musimy jak najszybciej podpisać wszystkie dokumenty i zamknąć sprawę spadkową. Megi umówiła się z nim na najbliższy poniedziałek. Przyjęła wizytówkę i uścisnąwszy nad wyraz silną i chłodną dłoń mężczyzny, zamknęła drzwi. – I co mam teraz zrobić? – zapytała, patrząc na stojących przy schodach rodziców. – To twoja decyzja, córeczko. – Pani Anna oparła się o balustradę. – Proponuję najpierw obejrzeć dom, a dopiero później decydować, co dalej – powiedział ojciec, otwierając wysokie rzeźbione drzwi po prawej stronie.
Znaleźli się w dość sporym, kompletnie pustym pomieszczeniu; w przeciwległym rogu stało jedynie kilka starych krzeseł. Okna zostały zasłonięte grubymi ciemnobrązowymi kotarami, wpuszczającymi do środka jedynie wąską smugę szarego dnia. – Idealne miejsce na sklep – mruknął ojciec, otwierając drzwiczki do izby, która doskonale nadawała się na sklepowy magazyn. – A co jest po drugiej stronie? – zainteresowała się pani Anna. – Coś w rodzaju kotłowni – odparł pan Andrzej, unosząc brzeg ciężkiej kotary i wpuszczając do pokoju nieco dziennego światła. – I masa kurzu – dodał po chwili, otrzepując ręce. Pod schodami w korytarzu odkryli wyjście do niewielkiego ogródka, teraz doszczętnie zapuszczonego. Pośrodku ubitej ziemi rósł sędziwy kasztanowiec, wokół którego rozłożystych konarów deszcz zaznaczył ciemny, mokry krąg. – Nawet nie wiedziałem, że tutaj jest kawałek ziemi. – Ojciec Megi pokręcił ze zdumieniem głową. – Podczas naszych wizyt te drzwi zawsze były zamknięte. Ale przynajmniej będziesz miała z balkonu widok na ogródek. Deszcz wciąż padał, więc nikt nie kwapił się, by zajrzeć do maleńkiego składziku na narzędzia, wybudowanego w rogu posesji. – Zobaczmy wobec tego, co jest na górze – powiedziała Małgorzata, zamykając drzwi. Wspinali się po rzeźbionych schodach, a niektóre stopnie poskrzypywały cicho. Starta do idealnej gładkości drewniana poręcz, otaczająca stalową balustradę, obluzowała się w kilku miejscach. Trafiając na słabszy element, Małgorzata miała wrażenie, że lada moment kawałek drewna zostanie jej w dłoni. Dotarli na pierwsze piętro. – Tutaj mieszkała ciotka. Jak widać. – Pan Andrzej otworzył drzwi do przestronnej staroświeckiej kuchni. Na piętrze znajdowały się jeszcze dwa pokoje i niewielka łazienka. W największym z pomieszczeń stało trochę podniszczonych mebli, leżał wytarty dywan. Spora pasiata sofa obrócona była w kierunku okazałego kominka, misternie rzeźbionego w roślinne i kwiatowe wzory. Wspinające się po zabudowanych bokach paleniska girlandy płynnie zakręcały na poziomej belce, by w końcu połączyć się na samym jej środku, tworząc kwiecisty bukiet. Zdobienia zostały wykute przez rzeźbiarza z niespotykaną dokładnością. Małgorzata bez słowa przejechała palcami po kamiennych płatkach lilii. – Wyglądają jak żywe – powiedział cicho ojciec, stając za jej plecami. – Nie jest tak źle, jak myślałam – odezwała się pani Anna z ożywieniem. – Jeżeli naprawdę
zdecydujesz się tutaj zamieszkać, pomożemy ci uporządkować stare rzeczy po ciotce, przemalujemy pomieszczenia i dodamy trochę nowoczesnych akcentów. W końcu mieszkanie w Gdańsku przed remontem wyglądało niewiele lepiej. – Przede wszystkim ściągniemy te stare grube kotary, zeżarte przez mole. – Ojciec delikatnie odsunął zakurzone zasłony, by wpuścić do wnętrza trochę słońca, które nieśmiało zaczynało się przebijać przez ostatnie deszczowe chmury. – Właściwie to nawet podłogi nie trzeba zmieniać – zauważyła matka. – Z tych pięknych drewnianych desek wystarczy zerwać ciemną farbę. I wycyklinować. – Masz rację, skarbie – zgodził się ojciec, dotykając palcami wytartego drewna. – Wystarczy później pociągnąć podłogę bezbarwnym lakierem. Od razu zrobi się jaśniej. Tymczasem w sypialni Małgorzata otworzyła jedną ze starych szaf. Wewnątrz śmierdziało kulkami na mole i starymi futrami. Na półkach wciąż tkwiły poskładane w kostkę męskie ubrania, a na drążkach wisiało kilka kompletów garniturów. Z kieszeni wystawały pęczki lawendy i innych ziół, które zapewne miały odstraszać owady. – Trzeba będzie to wszystko powynosić – szepnęła pani Anna do córki, siląc się na uśmiech. – Przejrzymy garderobę. Co się nada, oddamy do PCK, tam zbierają ubrania dla potrzebujących. Megi tylko skinęła głową i podeszła do niewielkiego stolika w rogu pokoju. Stało tam kilka pożółkłych fotografii oprawionych w bogato rzeźbione ramki o różnych kształtach. Podniosła jedną z nich. Zdjęcie przedstawiało młodą ciotkę Aurelię w towarzystwie wysokiego mężczyzny. Ubrani w eleganckie stroje, stali przy ogromnej fontannie i śmiali się od ucha do ucha. – To wujek Marian, mąż ciotki. Pewnie słabo go pamiętasz. Nie żyje od ponad dwudziestu lat – powiedział ojciec. – Wiem, wspominałeś… – Małgorzata przejechała dłonią po zimnym szkle. – Długo byli ze sobą? – zapytała, odstawiając zdjęcie i biorąc do ręki kolejne. – Praktycznie przez całe życie. Znali się od dziecka. Wujek był sąsiadem Aurelii. Następną fotografię wykonano w sepii. Przedstawiała młodą ciocię z tłuściutkim niemowlakiem na kolanach. Ubrany niczym marynarz grubasek uśmiechał się szeroko, połyskując jedynym górnym zębem. – To ja. – Ojciec się roześmiał. – Był ze mnie kawał chłopa. – Aż trudno uwierzyć. Teraz nie jesteś już taki pulchny. – I całe szczęście. Przejrzeli jeszcze kilka zdjęć, w tym dwa ze ślubu Aurelii i Mariana. Niektóre były
pamiątkami z podróży. W samym rogu stolika dostrzegli owalną ramkę, w której tkwiło najstarsze zdjęcie Aurelii, tym razem w towarzystwie wysokiego barczystego mężczyzny o dziwnie błyszczących oczach. Bardzo młoda ciotka trzymała w ręku pięknie rzeźbioną laskę. Jej partner pochylał się nad siedzącą dziewczyną, patrzącą wprost w obiektyw, i spoglądał z góry w jej twarz z absolutnym oddaniem i miłością. W tle widniał kram ze starociami. Małgorzatę zaintrygowały jasne plamy w źrenicach znajomego ciotki. – Chyba zdjęcie jest prześwietlone – mruknął ojciec, przyglądając się z bliska fotografii. – Pewnie nałożyło się na poprzednie albo jego oczy tak dziwacznie odbiły światło. – Nie wiem, czy to możliwe. – Wiesz, w tamtych latach nie było aparatów cyfrowych jak teraz. I nie korygowały efektu czerwonych oczu… – Wyobraź sobie, że się tego domyśliłam – odparła z lekkim przekąsem Megi, odkładając fotografię na miejsce. – A ten gość to kto? – Nie mam pojęcia… Może jakiś wujek lub przyjaciel. Nie wiem, dlaczego w ogóle oprawiła tę fotkę. Małgorzata przejechała palcem po owalnej ramce. – Może właśnie ze względu na niego… – Idziemy na górę? Tam są chyba jeszcze ze trzy pokoje – przerwała im matka, wycierając ręce ściereczką znalezioną na oparciu fotela. W milczeniu udali się na kolejną kondygnację. Drugie piętro stało nieużywane od wielu lat. Podłogę i wszystkie stare meble, częściowo poprzykrywane pożółkłymi prześcieradłami, pokrywały grube warstwy kurzu. Okna i tutaj szczelnie pozasłaniano kotarami, więc żeby cokolwiek zobaczyć, trzeba było zapalić światło. – Ależ to prawdziwe siedlisko roztoczy! – wykrzyknął ojciec, kichając głośno. – Chyba ściągniemy jakąś ekipę, bo sprzątanie tego wszystkiego zajmie nam wieki! Okazało się, że w kamienicy znajduje się jeszcze niewielki strych, kompletnie zawalony starociami. – Proponuję zejść do kuchni i napić się herbaty – powiedziała matka, pierwsza schodząc na dół po szybkich oględzinach poddasza. – Mam lepszy pomysł. – Ojciec wycierał nos chusteczką. – Niedaleko jest pizzeria. Na Świętego Jana. Możemy tam podskoczyć i zjeść coś ciepłego. Prawdę mówiąc, konam z głodu.
Wszyscy chętnie przystali na tę propozycję. Gdy zeszli do głównego holu i pani Anna otworzyła drzwi, okazało się, że już przestało padać. Pomiędzy chmurami prześwitywały promienie słońca, rzucając przymglony blask na wciąż mokry chodnik. W licznych kałużach, kryjących nierówności chodnika i jezdni, odbijały się fasady kamienic. Ich drżące kształty falowały lub znikały na kilka chwil, kiedy ze złożonych parasoli przechodniów spadały ostatnie krople wody. Małgorzata zamykała drzwi, gdy nagle przypomniała sobie pozostawioną na poręczy schodów torebkę. – Zaczekajcie momencik – poprosiła rodziców. Ponownie przekręciła klucz i z rozmachem otworzyła drzwi. Obcasy czółenek zastukały głucho po zniszczonej kamiennej posadzce. Podeszła i wzięła torebkę do ręki. Kiedy zakładała ją na ramię, kątem oka spostrzegła ruch na półpiętrze. Szybko podniosła głowę ku górze. Oczywiście, nie było nikogo, ale Małgorzata odniosła wrażenie, że anioł na witrażu ma jeszcze bardziej srogą minę, a jego miecz jest uniesiony ciut wyżej. – Za dużo tego wszystkiego jak na jeden dzień! – mruknęła pod nosem, zerkając jeszcze raz na kolorowe szybki. Zdecydowanie obróciła się na pięcie i z hukiem zatrzasnęła za sobą ciężkie drzwi.
ROZDZIAŁ 3
D
wa tygodnie wcześniej nawet nie przyszłoby mi do głowy, że tak się wszystko pozmienia…
Małgorzata stała przy oknie i rozmawiała przez telefon komórkowy z Kasią – koleżanką z pracy. – Megi, co ty tam będziesz robić bez nas? – W głosie przyjaciółki pobrzmiewał smutek. – Nic. Tęsknić. – A praca? Rozglądałaś się już za czymś? – Tak. Dostałam etat w prywatnym szpitalu. Byłam też na rozmowie w takiej jednej przychodni… – A jak kamienica? Małgorzata przetarła spocone czoło i westchnęła przeciągle. – Jest w trakcie remontu. Dwa dni sprzątaliśmy rzeczy po ciotce. Trzeba było powynosić wszystkie ciuchy, stare gazety, większość mebli. Teraz ekipa remontowa kończy równać ściany, a jutro zaczynają pracę malarze. Zakrawa na cud, że udało się tak szybko załatwić pracowników. – Nie nudzisz się, jednym zdaniem. Megi się roześmiała. – To prawda. Na nudę raczej nie mogę narzekać. Zanim zaczęliśmy cokolwiek robić, musiałam kilka razy spotkać się z konserwatorem zabytków. A chciałam raptem zburzyć kawałek ścianki na pierwszym piętrze, żeby połączyć salon z kuchnią! Cała afera z tym była. W końcu zgodzili się na wybicie, ale tylko części ściany. Właśnie wczoraj robotnicy skończyli wynosić tony gruzu. Te mury są tak potwornie grube… – Mieszkasz już? – Nie, skąd! – Megi nalała sobie soku pomarańczowego do szklanki. – Urzęduję na razie w takim małym hoteliku na Czyżynach. Udało mi się wynegocjować dość korzystną cenę. – A kiedy się wprowadzasz? – Mam nadzieję, że uda się skończyć remont w ostatnim tygodniu czerwca. Tak czy siak, od lipca muszę zamieszkać przy Sławkowskiej… W kamienicy zostało jeszcze sporo do zrobienia. Ogólny stan budynku był całkiem niezły, ale trzeba było wprowadzić kilka zmian, powymieniać część rur i przewody elektryczne. Dotychczas w całym domu była tylko jedna maleńka łazienka, podczas gdy Małgorzata wymarzyła sobie ten luksus na każdym piętrze. Na razie remont postępował zgodnie z planem i
wszystko wskazywało na to, że uda się zakończyć większość prac jeszcze w czerwcu. Megi miała za sobą kilka naprawdę pracowitych dni. Po ponad dziesięciu godzinach pracy wpadała do kamienicy, by sprawdzić postępy robót, a później ruszała na poszukiwania materiałów do wykończenia pomieszczeń. Potrzebne były nowe płytki do kuchni i łazienek, meble, armatura, trzeba było dobrać kolory farb, zasłon, rolet. Słowem – dzień Małgorzaty kończył się późną nocą, kiedy padała ze zmęczenia na łóżko i zasypiała w ciągu kilku sekund. Na szczęście w weekendy do pomocy przyjeżdżał ojciec. Nierzadko doglądał też prac w tygodniu, gdy Megi musiała gnać do pracy. Dokładnie dwudziestego dziewiątego czerwca kamienica z grubsza została odremontowana, a ostatni robotnicy zamknęli za sobą ciężkie drewniane drzwi. – Tato! Nareszcie! – Rozradowana Megi rzuciła się ojcu na szyję. – Dzięki za pomoc! Nie wiem, jak bym sobie dała radę z tym wszystkim bez ciebie. Pan Andrzej czule ucałował swe jedyne dziecko w czubek głowy, spoglądając równocześnie na stojącą opodal żonę. – Mamy nadzieję, skarbie, że będzie ci się tutaj dobrze mieszkało. – Ja też! – odparła, rozglądając się po jasnym korytarzu. Trzeba przyznać, że po gruntownej przeróbce wnętrza prezentowały się fantastycznie. Na pierwszym piętrze powstała przestronna kuchnia, połączona z salonem, dość spora łazienka oraz pokój, który Małgorzata przeznaczyła na biuro. Na drugim zachowano stary układ – trzy pokoje i łazienka. Większość pomieszczeń pomalowano w pastelowych odcieniach, dzięki czemu zrobiły się bardziej przestronne i pojaśniały. Odnowione dębowe deski na podłogach lśniły karmelowym blaskiem. Ciotczyne meble, po dokładnym wyczyszczeniu i odnowieniu, zadziwiająco wyładniały i dostały drugą szansę. W nowym otoczeniu, ustawione tak, by nie zagracały pokoi, doskonale harmonizowały z jasną podłogą i ścianami. – Pięknie tutaj – powiedziała pani Anna, nie kryjąc zachwytu. – Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że będzie to tak dobrze wyglądać. Pan Andrzej wybuchnął śmiechem. – Przecież mówiłem ci, kochanie, że wystarczy odświeżyć ściany, wycyklinować podłogę, wywalić trzy czwarte mebli, a kamienica zmieni się nie do poznania. Ciotka strasznie zagraciła ten dom. – A ile jest teraz pokoi! – wykrzyknęła Anna, zaglądając jeszcze do kuchni. – I pomieszczenia do wynajęcia na parterze! Aż trudno uwierzyć!
– Sklepik będzie miał własne wejście, żeby nikt obcy nie kręcił się po głównym holu i po ogródku – dodał ojciec z dumą. – To mój pomysł. – Właśnie, a co z ogródkiem? – zapytała matka. – Ciągle o nim zapominam. – Zajmuje się nim osobna firma. – Megi wzruszyła ramionami. – Trzeba było usunąć beton, odpowiednio przygotować podłoże. Gdybyś widziała, ile dziwnych gratów znaleziono przy okazji! Jakieś worki z solą, druty, a nawet stary ogromny wieniec, zakopany tuż przy drzwiach. Widać wrzucano tam, co popadło. Dwa dni temu dowieziono nową ziemię, a dopiero wczoraj skończono układanie płytek wzdłuż ściany. – Dzisiaj kolej na rolowany trawnik i sadzenie krzewów – dodał ojciec. – Ogródek będzie dobrze wyglądał dopiero w przyszłym roku, kiedy trawa się wzmocni, a rośliny przyjmą i wypuszczą nowe liście. – Mówiłaś, że pod ziemią znaleziono wieniec? – Matka zmarszczyła brwi. – Pod pierwszym stopniem, przed drzwiami – sprostował ojciec. – Może to coś w rodzaju wiechy? – A czy tu są piwnice? – I to jakie! – Pan Andrzej machnął ręką. – Chyba pod całym budynkiem. Mają wspaniałe kolebkowe stropy. Moim zdaniem to idealne miejsce na restaurację albo klub. – Na razie uporządkowaliśmy je tylko z grubsza, kiedy wymieniano przewody – wtrąciła Megi. – Będę musiała zająć się nimi kiedy indziej. Mieszkanie i sklep były ważniejsze. – Na piwnicznych półkach znaleźliśmy kilkanaście butelek z winem. – Ojciec uśmiechał się szeroko. – Są stare jak świat. Chyba jeszcze sprzed pożaru. – Rzeczywiście wiekowe – wtrąciła pani Anna. – Może któryś najemca zechce i piwnice – powiedziała Małgorzata. – Mnie tam nie są na razie potrzebne. – Słuszna uwaga – zgodził się ojciec. – Już nawet zamieściłem ogłoszenia w Internecie, a na drzwiach wejściowych wisi stosowna informacja. Ale na razie zapraszam moje kobiety do restauracji, na uroczystą kolację. Pierwszej nocy w kamienicy nie możemy spędzić na trzeźwo. To przynosi pecha. – Mówisz jak notoryczny pijak – żachnęła się pani Anna, kryjąc uśmiech. – Po prostu cieszę się szczęściem mojej jedynej latorośli. Rozpoczęły się przygotowania do wyjścia, ojciec zamówił taksówkę. Pół godziny później stała pod drzwiami kamienicy. Żartując i śmiejąc się głośno, wyszli z budynku.
Kolacja się udała. Dania smakowały wyśmienicie, podlane niecałymi trzema butelkami wspaniałego wina. W końcu pan Andrzej spojrzał na zegarek i uniósł palec do góry, by uciszyć rozchichotane kobiety. – Moje panie! Właśnie mija północ. – Godzina duchów – zażartowała pani Anna. – A więc, na zdrowie! – Czyje? Duchów? – zaśmiała się Małgorzata. – Wszystko jedno… – Zbieramy się powoli – mruknął ojciec. – Właśnie podjechała nasza taksówka. Megi i mama zebrały torebki i poprawiły okrywające ramiona chusty. – Jutro będziemy padać na twarz – jęknęła Małgorzata, podchodząc chwiejnym krokiem do stojącego przed restauracją auta. – Matka i ojciec mnie rozpijają… Skandal! – Nie marudź! – Jaworski machnął niedbale ręką. – Prosimy na Sławkowską. Podczas gdy podawał dokładny adres, panie usadowiły się wygodnie na tylnym siedzeniu samochodu. Kierowca ruszył niemal natychmiast. – To była wspaniała parapetówka! – westchnęła Megi. – Należała ci się – odparła pani Anna. – Myślę, że powinnaś urządzić podobną dla przyjaciół. Małgorzata spoważniała na chwilę. – Mamo, tutaj jeszcze nie mam przyjaciół. Ostatnie tygodnie miałam naprawdę bardzo pracowite… – A w szpitalu? – Matka uniosła brwi. – Nie poznałaś nikogo… ciekawego? Megi założyła ręce. – Mam nieodparte wrażenie, że nie chodzi ci o koleżanki. Znowu chcesz mi zrobić wykład, że jestem sama? Pani Anna bez słowa wpatrywała się w twarz córki. – Mamo, obiecuję ci, że pomyślę o tym. Ale nie dzisiaj.
Małgorzata z trudem otworzyła drzwi kamienicy. – Od razu na górę! – powiedziała matka, wieszając szal na rzeźbionym stojaku. – Idźcie pierwsi. Wykąpcie się, a ja zrobię sobie gorącą herbatę. – Megi rzuciła torebkę na drewnianą ławkę i poszła do kuchni. Jaworscy zajmowali pokój gościnny mieszczący się na wyższej kondygnacji. Sypialnia Małgorzaty znajdowała się po przeciwnej stronie korytarza. Okupacja łazienki na górze sprawiła, że Małgorzata postanowiła wziąć prysznic.
Sporych rozmiarów pokój toaletowy na pierwszym piętrze został wykończony w piaskowobeżowym kamieniu. Nad umywalką zamontowano duże lustro, a nowoczesny prysznic z funkcją masażu przysłonięto podświetlaną ścianką z barwionych luksferów. Wychodzące na ogródek niewielkie prostokątne okienko zasłaniała kremowa roleta. Na szerokim kamiennym parapecie leżało kilka muszli i stała szeroka terakotowa doniczka z małymi kaktusami. Starając się opanować lekki zawrót głowy, Małgorzata podeszła do szafki po świeży ręcznik. Odkręciła kran, ściągnęła ubranie i ziewając, odczekała, aż woda osiągnie odpowiednią temperaturę. Z westchnieniem ulgi weszła wreszcie pod przyjemnie ciepły strumień, zmoczyła dokładnie skórę i włosy, po czym, podpierając się jedną ręką, drugą sięgnęła po zawieszone na haczyku mydło w płynie. Nagle woda zmieniła się w lodowatą ciemnobrązową breję, którą prysznic zaczął wypluwać z siebie z głośnym świstem. Megi z krzykiem rzuciła trzymane w ręku mydło i zakręciwszy kran, wyskoczyła za krawędź brodzika. Stojąc na beżowym dywaniku, objęła się mokrymi rękami i dla uspokojenia wzięła kilka głębokich wdechów. – Cholera jasna! – zaklęła, ponownie sięgając w kierunku baterii. Przez chwilę trzymała rękę pod strumieniem. Po chwili woda znowu zrobiła się przejrzysta i przyjemnie ciepła. – Pewnie wszystko przez resztki rdzy w rurach – mruknęła ze złością. Robotnicy uprzedzili ją przecież, że coś takiego może się zdarzyć. Uspokojona ponownie weszła do kabiny i zatrzasnęła drzwiczki. Na szczęście woda pozostała już ciepła i przejrzysta, a dalsze mycie obyło się bez niespodzianek. Kiedy wreszcie wytarła ciało ręcznikiem, poczuła się świeża i cudownie odprężona. Nucąc jakąś piosenkę, założyła krótką koszulkę nocną i podeszła do lustra. Ponad połowa jego szklanej powierzchni zaparowała lekką mgiełką. Małgorzata wzruszyła ramionami i nałożyła na szczoteczkę nieco pasty. Poprzez odgłosy szorowania dobiegły ją dziwne szmery. Wyjęła szczoteczkę z ust i zamarła w bezruchu, by lepiej słyszeć. Jakby kilka osób dyskutowało ze sobą zawzięcie. Męski głos mówił coś ostrym tonem. Po chwili dołączył drugi. Oba podniesione, jakby rozpoczynały kłótnię. Nagle pomiędzy nie wdarła się krótka kobieca wypowiedź. Wysoki, śpiewny ton szybko zakończył rozmowę. Megi przysunęła głowę bliżej drzwi, ale po drugiej stronie panowała kompletna cisza,
odmierzana jedynie tykaniem stojącego w korytarzu starego zegara. Przez chwilę trwała w bezruchu, ale w końcu doszła do wniosku, że to rodzice jeszcze nie zasnęli i pomimo grubych ścian słychać ich głosy. Pewnie dźwięk roznosi się przez przewody wentylacyjne. Nie rozmyślając nad tym dłużej, Megi zarzuciła na ramiona cienki szlafrok, zgasiła światło i cicho wspięła się na piętro. Kilka ostatnich, drewnianych stopni zaskrzypiało pod jej ciężarem. W korytarzu drugiego piętra świeciło się światło, rzucając łagodne refleksy na kremowe ściany. Drzwi do pokoju rodziców były zamknięte. Panowała głucha cisza. Najwyraźniej zdążyli już zasnąć. Megi weszła do sypialni i lekko uchyliła okno. Akurat minęła pierwsza i łagodny powiew wiatru niósł dźwięki hejnału. W oddali majaczyła wieża kościoła Mariackiego. Blask księżyca tajemniczo odbijał się w jej wąskich okienkach. Dziewczyna patrzyła jak urzeczona na okoliczne zabudowania i łunę świateł nad miastem. Trzeba przyznać – Kraków to magiczne miasto. Zapewne dlatego mieszka tutaj tak wielu artystów, malarzy i poetów, pomyślała. Te stare malownicze kamienice, otaczające ogromny Rynek, piękne, niedawno odnowione Sukiennice z ozdobnymi attykami i maszkaronami o powykręcanych twarzach, patrzącymi na przechodniów… Te stada gołębi rzucających się nawet na najmniejszy okruszek. I precle! Elementy składające się na niepowtarzalny klimat, którego nie sposób znaleźć w żadnym innym polskim mieście. Kraków, miasto natchnione. Malarze chcą w nim tworzyć dzieła sztuki, poeci pisać najwspanialsze wiersze, a muzycy komponować przeboje. Pięknie tu! Rozmarzona Megi odsunęła się od okna, westchnęła, uśmiechając się lekko, i nie opuszczając rolet, weszła do łóżka. Latarnie i księżyc rzucały na ściany tajemnicze refleksy, mieniące się przy każdym poruszeniu firany. Ależ jestem zmęczona! Zmęczona, ale szczęśliwa, zdążyła jeszcze pomyśleć, układając głowę na miękkiej poduszce. Ziewnęła, zamknęła oczy i niemal natychmiast zasnęła.
ROZDZIAŁ 4
Z
e snu wyrwał ją szept.
Poczuła mrowienie na karku. Jakby ktoś przybliżył zmarznięte usta do jej ucha, aby coś powiedzieć. Szybko uniosła głowę i rozejrzała się po pokoju, ale skryte w półmroku pomieszczenie było puste. Usiadła na łóżku i natychmiast otuliła się ramionami. W sypialni panował okropny ziąb. Ruchem ręki starła z twarzy resztkę snu. Kiedy wysunęła się spod kołdry, poczuła lodowaty powiew. Zasłona poruszyła się tak mocno, że aż zaklekotały drewniane kółka karnisza. Okno było otwarte na oścież. Dziwne, pomyślała. Przecież przed pójściem do łóżka zaledwie lekko je uchyliłam. Widocznie musiał zerwać się wiatr. I to mocny, jeśli dał radę rozewrzeć ciężkie okiennice. Megi poderwała się i podbiegła do okna. I zorientowała się, że na zewnątrz jest znacznie cieplej niż w sypialni. Z wahaniem zamarła przy szybie. Zamykać okiennice, czy nie? W końcu przymknęła je i szybko wróciła do łóżka. Ze zmarszczonymi brwiami wsunęła się w ciepłą pościel i przykryła dodatkowym kocem. Dlaczego w pokoju było przez chwilę chłodniej niż na dworze? Może kamienica utrzymywała zimno wewnątrz starych murów? To bez sensu. Rozmyślając, obracała się kilka razy w łóżku, nie mogła zasnąć. Jednak dopiero gdy zaczęło świtać, a pod oknami krzątali się już pierwsi sprzedawcy, dostawcy i śmieciarze, Małgorzata postanowiła wstać. Zarzuciła szlafrok na ramiona, wsunęła stopy w puszyste granatowe kapcie i na palcach, by nie obudzić rodziców, zeszła do kuchni. Włączyła w szafkach lampki, rzucające blady blask przez matowe szyby. Nastawiła ekspres na cappuccino i usiadła za stołem, czekając aż automat napełni ciepłym płynem podstawioną pod dozownik filiżankę. Po kilku minutach całe piętro wypełnił aromat świeżo zaparzonej kawy. Akurat siorbała pierwszy łyczek gorącego napoju, gdy po schodach zszedł ojciec. – A, tu cię mam! – mruknął, całując ją w czoło. – Obudził mnie kuszący zapach kawusi. – Zrobić ci? – Ale proszę espresso. Mocne!
– Dobra! – odparła, wyciągając z szafki filiżankę. – Jak ci się spało? – Bardzo dobrze. Chociaż w nocy słyszałem jakieś głosy. Nie włączałaś telewizora? – Skąd! Poszłam spać zaraz po kąpieli. – Dziwne. – Wziął kawę i usiadł naprzeciwko córki. – Przecież ściany są dość grube. A słyszałem wszystko tak wyraźnie, jakby na dole była impreza. – Hm. No cóż. Rozgryzłeś mnie – zażartowała. – Jak już się was pozbyłam, mogłam wreszcie wypuścić towarzystwo z piwnicy i zrobić parapetówę z prawdziwego zdarzenia. Ojciec przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby uwierzył w to, co usłyszał. – No cóż – zaczął powoli. – W końcu to była twoja wielka noc. Pierwsza w tym domu… – To był żart! – przerwała, puszczając oko. – A teraz poważnie. Za ścianą jest niewielki hotelik. Być może nocowali w nim dzisiaj jacyś goście. – Hm. To bardziej prawdopodobne niż historyjka o imprezowiczach schowanych w piwnicy. Spędzili przy stole prawie dwie godziny, wypijając jeszcze po jednej kawie i pogryzając maślane herbatniki. – No, już prawie ósma. – Ojciec wstał niechętnie i rozprostował kości. – Idę ściągnąć z łóżka mojego śpiocha. – Daj mamie jeszcze pospać. Przecież nigdzie się nie śpieszycie. – Ona mogłaby tak spać cały dzień. Ojciec poszedł po schodach na górę, a w kuchni rozległ się dzwonek telefonu. Megi otworzyła torebkę i wzięła komórkę do ręki. – Małgorzata Jaworska. Słucham. – Dzień dobry. Nazywam się Jan Topolnicki. Przepraszam, że niepokoję w niedzielę, o tak wczesnej porze, ale przechodziłem właśnie obok… Ja w sprawie ogłoszenia. Chciałbym obejrzeć te pomieszczenia do wynajęcia. Głos w słuchawce był niski i głęboki zarazem. Małgorzatę urzekły jego melodia i miękkość. – Oczywiście, nie ma problemu. Kiedy panu odpowiada… – Najlepiej zaraz. Prawdę mówiąc, stoję pod drzwiami. – Eeeee… – Megi zerknęła na nocną koszulkę. – No to inaczej. – Mężczyzna w lot pojął, o co chodzi. – Ponieważ pora jest nieprzyzwoicie wczesna, a pani zapewne niegotowa, wybiorę się najpierw na śniadanie. Mogę przyjść, powiedzmy, za godzinę? – Tak będzie lepiej. Wystarczy mi trzydzieści minut.
– W porządku. W takim razie będę za pół godziny. Małgorzata odłożyła słuchawkę i krzyknęła w górę schodów. – Mamy pierwszego klienta! – To znaczy? – Pan Andrzej wychylił się przez poręcz z golarką w ręce. – Jakiś mężczyzna chce obejrzeć parter. Będzie tutaj niebawem. – No to na co czekasz? Przecież nie przyjmiesz go w tej kusej koszulinie! Megi parsknęła śmiechem. – Masz rację. Może jeszcze zobaczyć wałeczki na moich biodrach i się zniechęcić! – Ach, te kobiety. Wiecznie narzekają – mruknął ojciec, nadstawiając policzek żonie, która przemknęła tuż obok niego w jedwabnym szlafroczku. – Nie mogłybyście żyć bez tych wszystkich kuracji odchudzających, kremów antycelullitowych i maści przeciwko zmarszczkom. A przecież my, panowie, te wszystkie mankamenty waszego ciała tak bardzo kochamy! – Nie gadaj głupot – zbeształa go pani Anna, wychylając się z łazienki z grzebieniem w ręce. – Jeśli chcesz, mogę zakładać na co dzień kwieciste podomki kupione na ruskim targu, nie czesać się, nie farbować włosów i nie używać perfum. Albo może zrobię sobie taką trwałą, jak miała ciotka Zenobia? Wiesz, taki baranek. I berecik do tego, moherowy najlepiej… – Ponosi cię, złotko – przerwał pan Andrzej, wyłączając golarkę. – Kwiecistą podomkę i brak makijażu jeszcze zniosę, ale ten beret… Wszedł do łazienki i ucałował żonę w wystający spod szlafroka obojczyk. – Zachowujecie się jak para nastolatków – wtrąciła Megi, wychodząc na górę. – Cóż zrobić? – westchnął. – Mam tak atrakcyjną żonę, że nie mogę się pohamować… Słuchając jednym uchem rodziców, Małgorzata szybko rozczesała włosy i związała je w kucyk. Wyciągnęła z szafy świeże dżinsy i tunikę z krótkimi rękawami. Tak wystrojona pobiegła do łazienki, by podmalować rzęsy. Stanęła przed lustrem i spojrzała z dezaprobatą. Muszę wyglądać jakoś poważniej, pomyślała. Od tej wczorajszej zabawy mam potworne wory pod oczami. Schyliła się i ze stojącej na niewielkiej szafce kosmetyczki wyciągnęła korektor. Otworzyła buteleczkę z beżowym gęstym kremem, nałożyła trochę na policzki i delikatnie rozsmarowała. Gdy wycierała ręce, zauważyła, że górna część lustra jest zaparowana. Dziwne, przecież nikt się nie kąpał. Para na szkle miała kształt koła. Megi schowała korektor i wyciągnęła tusz do rzęs. Kończąc makijaż, spojrzała jeszcze raz na zamgloną część lustra, i ze zdziwienia aż westchnęła. Obłoczek zmieniał właśnie kształt na podłużny, zupełnie jakby przed szklaną powierzchnią
ktoś stał i dmuchał. W tej samej chwili Megi poczuła na karku ciepły powiew. Odskoczyła w bok i spojrzała za siebie. Łazienka była pusta. Jeszcze raz popatrzyła na lustro, ale po parze nie było już śladu. Tafla odbijała, jak zwykle, przeciwległą ścianę, fragment brodzika i – teraz – wystraszoną twarz właścicielki. Megi podeszła powoli, wyciągnęła rękę i przyłożyła ją do szkła. Było chłodne. Dziewczyna wspięła się na palce i położyła dłoń w miejscu, które jeszcze kilka chwil wcześniej pokrywała para. Powierzchnia okazała się znacznie cieplejsza. Zaaferowana potrzymała przez chwilę palce na lustrze, zastanawiając się, co też może oznaczać ta różnica temperatur? Wtem dobiegł ją głośny odgłos kołatki. Krzyknęła, zaskoczona, i szybko odsunęła się od lustra. – To zapewne ten facet. – W drzwiach łazienki zmaterializowała się matka. – Wszystko w porządku? – dodała, widząc pobladłą twarz córki. – Tak, oczywiście. – Megi udała, że poprawia grzywkę. – Już idę. – Bez oglądania się na lustro wybiegła z łazienki i zeszła na dół po masywnych, drewnianych schodach.
Za drzwiami stał wysoki, szczupły mężczyzna, ubrany w białą koszulę i granatowe dżinsy. Miał krótkie, ciemnobrązowe włosy, ułożone za pomocą pianki w niedbałą fryzurę. Dwudniowy zarost podkreślał kształtną szczękę. Małgorzatę zaskoczyły błyszczące, niemal czarne oczy człowieka, które w tej chwili śmiało patrzyły wprost w jej źrenice. Ciemne łuki brwi i długie gęste rzęsy idealnie komponowały się z migdałowym kształtem oczu. Megi zaprosiła gościa do środka i podała mu rękę. Jego dłoń była silna, ciepła i jakby… naelektryzowana. To przyjemnie ciepłe mrowienie przeszło wzdłuż rąk dziewczyny aż do ramion, i dalej, do kręgosłupa. – Nazywam się Janek Topolnicki. Przepraszam za najście w niedzielny poranek… Ten sam niski i ciepły głos, wciąż to niepokojące spojrzenie… – Nie ma problemu – uśmiechnęła się, uciekając wzrokiem. – Może od razu przejdziemy do sedna. Pokażę panu lokale do wynajęcia. – W porządku – odchrząknął nerwowo, zasłaniając dłonią usta.
Małgorzata wzięła klucze; wyszli na zewnątrz. – Kawał kamienicy – zagadnął, gdy Megi walczyła z zamkiem. – Może pani pomogę? – Już otwarte. Dziękuję. Weszli do największego z pomieszczeń na wynajem, wysokiej, lecz dość wąskiej izby o powierzchni około siedemdziesięciu metrów kwadratowych. – Dalej jest miejsce na łazienkę, jeśli będzie konieczna, oraz duży schowek. A obok pokój, który może służyć za magazyn. – Małgorzata oprowadziła mężczyznę po całym lokalu. – Idealnie – stwierdził, entuzjastycznie, zacierając dłonie. – Szukałem dokładnie czegoś takiego… Małgorzata rozłożyła ręce. – Można wiedzieć, co pan planuje…? – Herbaciarnię. Taką z prawdziwego zdarzenia – odparł, zerkając przez okno, świetnie nadające się na witrynę. – Sklep z rzadkimi gatunkami herbaty, które będzie można kupić tylko u mnie. W tym rogu postawiłbym kilka stolików. – Wskazał ręką. – Po drugiej stronie zamontuję ladę i półki. Będzie fantastycznie! Chcę, żeby przychodzili tu ludzie, którzy będą mieli ochotę napić się dobrej herbaty przy lekturze gazety czy książki. W najbliższej okolicy nie ma takiego miejsca. – Nie znam Krakowa zbyt dobrze, prawdę mówiąc. – Małgorzata wzruszyła ramionami. – Jak to? – Spojrzał ze szczerym zdziwieniem. Megi zdawało się, że przez ułamek sekundy jego źrenice błysnęły rubinowym blaskiem. Być może było to tylko złudzenie lub wina padającego przez okno światła, które przechodząc przez brązowe oczy Topolnickiego dawało odcień intensywnej czerwieni. Teraz przechylił głowę i z zagadkowym uśmiechem wpatrywał się w jej twarz. Megi poczuła skrępowanie. Nie bardzo wiedziała, jak się zachować. – Eeeee… No cóż. – Założyła ręce. – Dostałam tę kamienicę w spadku, po ciotce. Sama od kilku lat mieszkam w Gdańsku. To znaczy: mieszkałam – poprawiła się po chwili. – Sprzedałam tamto mieszkanie; większość oszczędności poszła na remont domu. – Szczęściara z pani. – Pokręcił głową. – Taka kamienica w centrum miasta… Zawsze można ją sprzedać. I to za ciężkie pieniądze. Małgorzata uśmiechnęła się tylko. Nie miała ochoty opowiadać nieznajomemu człowiekowi o żadnych klauzulach. O tym, że nie wolno jej sprzedać domu ani nawet wynająć komuś
mieszkania. – Proszę mi powiedzieć, ile pani chce za wynajęcie tego wszystkiego? – Hm – westchnęła. – Dowiadywałam się o koszty wynajmu w okolicy… Myślę, że sto złotych za metr będzie rozsądną ceną. – A ile jest tych metrów dokładnie? – Mężczyzna włożył ręce do kieszeni i ze zmarszczonym czołem przyglądał się świeżo odmalowanym ścianom. – To pomieszczenie ma ich prawie siedemdziesiąt, plus zaplecze, około trzydziestu… – Liczmy ponad dziewięćdziesiąt… – mruknął. – Dużo. – Zaplecze wynajmę taniej – wtrąciła. Nie była w stanie określić dlaczego, ale chciała – i to bardzo – żeby ten młody człowiek dobił z nią targu. Chciała, żeby wynajął dół kamienicy, najlepiej od zaraz. Ze zdziwieniem odkryła, że pomimo jego zagadkowych spojrzeń, czuła się w jego obecności jakoś pewniej. Bezpieczniej. Być może sprawiły to mocny tembr głosu, silna, a zarazem delikatna osobowość i głębokie, inteligentne spojrzenie? Mężczyzna wzbudzał w niej pozytywne uczucia. A może po prostu nie chciała przebywać w kamienicy całkiem sama? – Zatem – jaką cenę pan proponuje? Roześmiał się i poprawił opadające na czoło włosy. Błysnęły śnieżnobiałe zęby. – Proszę nie zadawać takich pytań! Oczywiście – możliwie najniższą. Nie mam pewności, że mój pomysł się sprzeda. Mogę mieć z tej herbaciarni dużą radość i zyski, lecz równie dobrze mogę skończyć jako bankrut. Nucąc coś pod nosem, obszedł jeszcze dwukrotnie wszystkie pomieszczenia, podczas gdy oparta o parapet Megi uważnie obserwowała go spod lekko przymrużonych powiek. Z ręki wypadły mu kluczyki do samochodu. Gdy się po nie schylił, pod dopasowaną koszulą zagrały mięśnie. Pochwycił spojrzenie dziewczyny, a Megi poczuła, że się czerwieni. Natychmiast odwróciła się na pięcie i niemal podbiegła do drzwi, ale gość był znacznie szybszy. Zanim wyciągnęła rękę, on już z uprzejmą miną nacisnął klamkę i przepuścił ją przed sobą na zewnątrz. Jak prawdziwy dżentelmen. Poczekał, aż Małgorzata zamknie drzwi i odprowadził ją pod część mieszkalną. – Może umówmy się w taki sposób… – Przystanęła w progu, opierając się ręką o futrynę. – Do końca roku pięć tysięcy miesięcznie. Potem, w zależności od tego, jak będzie się panu wiodło w interesach, zmienimy wysokość czynszu na bardziej zbliżoną do rynkowej. W końcu musi pan
zainwestować. A chciałabym, by był pan zadowolony z tego miejsca. Topolnicki przez chwilę zastanawiał się nad propozycją. – To rozsądne rozwiązanie – powiedział wreszcie. – Dobra. Niech będzie. Mocno uścisnął jej dłoń. Małgorzata ponownie zarejestrowała ciepło i delikatność jego skóry i zażenowana swymi myślami cofnęła rękę. Wcisnęła ją do kieszeni dżinsów. – W takim razie umówię nas z moim prawnikiem, który od lat czuwa nad kamienicą – powiedziała, wchodząc do holu. – Postaram się, aby spotkanie nastąpiło jak najszybciej. – Bardzo mi na tym zależały. – Topolnicki stanął przy drzwiach i się uśmiechnął. – Może… – Zawiesił głos. – I jak tam interesy? – Na szczycie schodów pojawiła się pani Anna. – Dobiliśmy targu – powiedziała Małgorzata. – Pan Topolnicki niebawem otworzy tutaj herbaciarnię. – Wspaniały pomysł! – Mama Megi zeszła na dół i podała dłoń mężczyźnie. – Jestem Anna Jaworska. Nie zostanie pan u nas na kawie? – Pan Topolnicki musi już iść – mruknęła z naciskiem Megi, spoglądając na matkę wymownym wzrokiem. – Umówiliśmy się na telefon. Spotkamy się z Granickim i podpiszemy odpowiednie dokumenty. Spostrzegła, że mężczyzna drgnął, usłyszawszy nazwisko prawnika. – Jeżeli nie przepada pan za kawą, to zaparzyłam wspaniałego earl greya. Prosto z Londynu. Na pewno się pan skusi. – Pani Anna zupełnie nie zwracała uwagi na miny córki. Małgorzata doskonale wiedziała, czym to pachnie. W końcu matka od dawna podsuwała jej różnych absztyfikantów. Niestety, każdy kolejny wydawał się dziewczynie gorszy od poprzedniego. – Mamo! Widzisz, że pan Topolnicki nie ma czasu. Dlatego zależało mu na tak wczesnym spotkaniu. – Niemożliwe! – Jaworska machnęła niecierpliwe ręką, jakby odganiała natrętną muchę. – Zapraszam pana na górę. W końcu trzeba jakoś uczcić tę transakcję. – Chętnie napiję się dobrej herbaty… – Mężczyzna wyraźnie miał ochotę zostać. Małgorzata jęknęła w duchu. – …oczywiście, jeżeli pani pozwoli – grzecznie zwrócił się do Megi. Dziewczyna bez słowa wskazała na schody. – Proszę za mną – zachęciła pani Anna i ujęła gościa pod rękę. – Kuchnia jest na pierwszym
piętrze. Gosia jest taka zaradna, sama wszystko wyremontowała… – Sama? – Topolnicki z niedowierzaniem obejrzał się przez ramię i popatrzył dziewczynie w oczy. – Własnymi rękami? – Bez przesady. – Megi musiała się roześmiać. – Walczyła tutaj duża ekipa.
Zanim gość zdążył cokolwiek powiedzieć, został usadzony za dużym wygodnym stołem kuchennym, zaś przed nim ustawiono imbryk z gorącą herbatą, cukiernicę oraz pękaty kubek w owieczki. Małgorzata raz po raz piorunowała wzrokiem matkę, która kompletnie nic sobie z tego nie robiła. – Jakie więc ma pan plany? – zapytał uprzejmym tonem pan Andrzej. – Oczywiście wobec lokalu. Megi miała ochotę zapaść się pod ziemię. – Chcę zrobić tutaj herbaciarnię – powtórzył Topolnicki. – Będzie można u mnie kupić różne gatunki herbat, mieszanki smakowe, wszystkie akcesoria potrzebne do zaparzania, a także napić się i zjeść domowej roboty ciasto. – Ciekawy pomysł. – Proszę nam coś opowiedzieć o sobie. – Pani Anna położyła na stole paterę z szarlotką. Małgorzata miała ochotę zamordować własnych rodziców. Ledwie obcy człowiek przekracza próg jej mieszkania, a już znajduje się w krzyżowym ogniu pytań, jak jakiś absztyfikant! Zrezygnowana pochyliła głowę i zapatrzyła się we wnętrze swojego kubka. – No cóż. – Temat został podjęty. – Mieszkam w Krakowie niemal przez całe życie. Tutaj chodziłem do podstawówki, liceum, a potem na studia. Skończyłem ASP. Od końca magisterium zajmowałem się… różnymi rzeczami. Malowaniem obrazów, renowacją, a nawet grafiką komputerową. A od jakiegoś czasu szukam w centrum odpowiedniego lokalu na herbaciarnię. Chcę, żeby to miejsce miało klimat. Może nawet powieszę w nim swoje obrazy… – A Małgosia jest lekarzem – wtrąciła pani Anna, uśmiechając się do córki. – Dziecięcym. Megi jęknęła bezgłośnie. – To wspaniały zawód! – Zachwyt Topolnickiego był szczery. – Ciężki, lecz jakże satysfakcjonujący! Ratowanie ludzi jest powołaniem. Nie każdy jest w stanie znieść tyle godzin nauki, praktyk, a potem dyżurów. Praca z chorymi dziećmi wymaga dużego poświęcenia. Trzeba umieć rozmawiać zarówno z małymi pacjentami, jak i ich bliskimi. Ja chyba nie byłbym w stanie…
– I była jedną z najlepszych studentek – przerwał z dumą ojciec. – Zapowiada się jako fantastyczny pediatra. A więc machina ruszyła… – Nasza córcia była taka malutka, jak się urodziła. Ledwie dwa kilo. – Matkę wyraźnie wzięło na wspomnienia. – Pamiętam, jak moja teściowa, kiedy ją zobaczyła, powiedziała tylko: „Boże mój, żeby to dziecko przeżyło!”. Strasznie się o nią bałam. Topolnicki słuchał w milczeniu i uśmiechał się do Megi zza szarlotki i herbaty. – Możecie pana nie zadręczać tymi nudnymi opowieściami? – nie wytrzymała dziewczyna. – Z pewnością go to nie interesuje. – Ależ przeciwnie! – gwałtownie zaprzeczył. – Ja z kolei byłem dosyć duży. Ponad cztery kilo. Mama długo się męczyła, zanim mnie wydała na świat. I od razu miałem bardzo ciemne włosy, chociaż moi rodzice są blondynami. – Nałożył sobie na talerzyk kawałek szarlotki. – To przez moją babcię. Jest Hiszpanką. A ja jestem do niej bardzo podobny, zarówno z wyglądu, jak i z charakteru. Chyba – dodał po namyśle. – Czytałem gdzieś, że dzieci najwięcej dziedziczą właśnie po dziadkach – zadumał się pan Andrzej. – Podobno geny skaczą co drugie pokolenie. – Istotnie. Coś w tym jest. – Pani Anna wskazała palcem na córkę. – W końcu nasza Megi ma tak wiele wspólnego z moją mamą… Większość „herbatki” minęła na wspomnieniach. Małgorzata siedziała jak na szpilkach, przekonana, że zachowanie rodziców ostatecznie zniechęci Topolnickiego do wszelkich kontaktów z nią i jej bliskimi. Pożałowała, że nie umówiła się z nim na inny termin. A choćby na jutrzejsze popołudnie! Rodzice zgodnie z planem wyjechaliby z samego rana i uniknęłaby tej żenującej konwersacji. W końcu gość zerknął na zegarek, podniósł się zza stołu i uścisnął wszystkim dłonie na pożegnanie, dziękując za mile spędzone przedpołudnie. Małgorzata odprowadziła go do drzwi. – Przepraszam za moich rodziców – westchnęła na schodach. – Jak już zaczną paplać… – Moi dziadkowie są dokładnie tacy sami – odpowiedział z uśmiechem. – Babcia zazwyczaj jeszcze wyciąga album ze zdjęciami i opowiada różne historie z mojego dzieciństwa. Oczywiście, najchętniej te, które mnie najbardziej zawstydzają… „Nasz wnuczuś tak pięknie wyglądał na golaska. Zupełnie jak barokowy aniołek. Kiedy biegał, wszystkie wałeczki tak mu rozkosznie podskakiwały” – starał się naśladować głos starszej pani.
– Skądś to znam – mruknęła Megi. – Moi rodzice zaledwie się rozkręcali. Nie chcę myśleć, co by było wieczorem, po winie… Przystanęli przy drzwiach. Topolnicki z poważną miną wpatrywał się w dziewczynę. – Bardzo mi było miło panią poznać – powiedział w końcu miękkim głosem. – Proszę mi mówić po imieniu. – Janek – odparł, ściskając jej rękę. – Megi. Popatrzył zdziwiony. – Od zawsze jestem fanką Meg Ryan – wyjaśniła od razu. – Stąd to zdrobnienie. Wszyscy tak się przez lata przyzwyczaili, że przestali zwracać się do mnie per Małgosia, Gosia, Małgorzata… – Megi brzmi bardzo ładnie. – Pokiwał głową. – A co zrobimy z jutrem? Dasz mi znać, jak się umówisz z … prawnikiem? – Jasne. Zadzwonię do niego około południa. A do ciebie, gdy tylko ustalę godzinę spotkania. Podał jej wizytówkę. – Jeszcze raz bardzo dziękuję za poświęcony mi czas. No i za poczęstunek. I… do zobaczenia. Chwycił jej dłoń i szybko pocałował. Dziewczyna poczuła na policzkach piekący rumieniec. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Janek błyskawicznie odwrócił się na pięcie i po sekundzie był już na chodniku, zatrzasnąwszy za sobą ciężkie drzwi. Megi została w holu, sam na sam z ostatnim śladem jego pobytu – delikatnym zapachem wody toaletowej o przyjemnej nucie drzewa sandałowego.
ROZDZIAŁ 5
N
astępny dzień minął Megi bardzo pracowicie. Prawnika udało się umówić dopiero na dwudziestą, a i tak musiała godzinę wcześniej zwolnić się z pracy. Prosto ze szpitala pojechała do biura Granickiego, gdzie pod drzwiami czekał na nią Janek. Ubrany w czarne dżinsy, błękitną koszulę i sportową ciemnogranatową marynarkę, wyglądał bardzo elegancko. Opierał się plecami o ścianę i z lekkim uśmiechem obserwował zmierzającą w jego kierunku Małgorzatę. Wyprostował się na powitanie. – Miło cię widzieć – powiedział z uśmiechem, całując ją lekko w policzek. Wciąż działał na nią elektryzująco… Megi, kryjąc rumieniec za teczką z dokumentami, rzuciła się do drzwi, ale on ją ubiegł. Gdy pierwsza wchodziła do przestronnego korytarza, poczuła na plecach jego dłoń. Po jej skórze przebiegły przyjemne mrówki. Granicki od razu zaprosił ich do gabinetu. Spotkanie trwało pół godziny. Ustalono warunki wynajmu, cenę oraz okres wypowiedzenia w razie rezygnacji. W końcu prawnik sporządził odpowiedni dokument, który skopiował w trzech egzemplarzach – po jednym dla każdego zainteresowanego. – Podpiszcie się na każdej stronie. Ja tylko przyniosę pieczątkę. Przepraszam na moment. Ledwie za mecenasem zamknęły się drzwi, a Janek spojrzał na Megi. – Może uczcimy tę chwilę? – Co masz na myśli? Wzruszył ramionami. Mimo że starał się być swobodny, jego głos zdradzał napięcie. – Kolacją? Dopiero wtedy Megi uświadomiła sobie, że jej ostatnim posiłkiem tego dnia była naprędce zjedzona kanapka. Gdzieś koło południa. – Chętnie. Dzisiaj miałam taki szalony dzień… – No to postanowione! – Janek poczuł wyraźną ulgę, że tak łatwo poszło. Chwilę później wrócił Granicki, niosąc podpisane i opieczętowane dokumenty. – Dla każdego to samo – powiedział, podając Małgorzacie i Jankowi po czarnej teczce. –
Sobie także zostawiam odbitkę. – No to sprawa załatwiona – odparła radośnie Megi. – A co planuje pani zrobić z drugą częścią parteru? – zapytał Granicki, chowając teczkę do jednego z wielu upchniętych na półkach opasłych segregatorów. – Zastanawiam się, czy nie urządzić tam gabinetu. Mogłabym przyjmować i leczyć dzieci. Może uda mi się namówić jeszcze kilku pediatrów na wspólną prywatną praktykę? – To bardzo dobre rozwiązanie – przyklasnął prawnik. – Ma tam pani akurat dwa pomieszczenia, idealne na gabinet i poczekalnię. Jest chyba nawet ujęcie wody, prawda? Można będzie wyodrębnić łazienkę. – Ale dopiero po wzięciu kredytu – westchnęła dziewczyna. – Mimo wszystko trzeba będzie trochę zainwestować. Porozmawiam o tym jeszcze z moimi rodzicami. – Na pewno cię poprą – wtrącił Janek. – Im szybciej zaczniesz przyjmować pacjentów prywatnie, tym lepiej. – To prawda – zgodził się Granicki, spoglądając na Topolnickiego. – Cóż, jeśli będę się mógł na coś przydać, proszę do mnie dzwonić. Śmiało – zwrócił się do Megi. Rozmawiali jeszcze przez chwilę o herbaciarni. Prawnik zadawał Jankowi dużo pytań i Megi odniosła wrażenie, że nie są one wynikiem czczej uprzejmości, lecz autentycznego zainteresowania planami Topolnickiego.
– To gdzie idziemy? – zapytała Małgorzata, kiedy opuścili kancelarię i wędrowali nieśpiesznie przez krakowski Rynek. – Niedaleko stąd jest moja ulubiona restauracja – powiedział Janek. – Lubisz sałatki? – Uwielbiam! Topolnicki się uśmiechnął. – No to jest właściwie taki oryginalny bar. Sałatkowy. Może z zewnątrz nie wygląda zbyt zachęcająco, ale jedzenie mają naprawdę wyśmienite. Zawsze jest tam ogromna kolejka. Zarezerwowałem stolik na dziewiątą. Mamy więc jeszcze piętnaście minut. – Widzę, że pomyślałeś o wszystkim – powiedziała z uznaniem. – Doszedłem do wniosku, że miejsce się nie zmarnuje. Gdybyś nie miała ochoty na moje towarzystwo, i tak bym się tam wybrał. Tyle że samotnie. – Zerknął na dziewczynę. – Mam słabość do ich grillowanego kurczaka z rzodkiewką, tartym serem i stertą rukoli. Małgorzata wybuchnęła śmiechem. – A więc chodźmy na tę twoją ulubioną sałatkę!
– Naprawdę? – uśmiechnął się szeroko. – Oczywiście. Przecisnęli się przez dość tłoczną i gwarną o tej porze Floriańską, jedną z najbardziej znanych ulic Krakowa. Niebo nad ich głowami przechodziło powoli z odcienia ciemnego błękitu w atramentowy granat. Od zagadkowej i doskonale cichej czerni wszechświata oddzielały ich stylizowane latarnie, krzykliwe neony oraz sklepowe witryny. Minęli salon sukien ślubnych, na wystawie młoda sprzedawczyni zakładała na manekina śnieżnobiałą prostą sukienkę z setkami haftowanych srebrnych kwiatuszków. Drobne płatki migotały w świetle lampek wiszących wzdłuż szyby, przyciągając wzrok przechodniów. Obok ubieranej lalki stał jej męski odpowiednik – na razie kompletnie nagi. Za jego plastikowymi plecami wisiało przyszłe ślubne odzienie – elegancki ciemnopopielaty garnitur z dosyć długimi połami marynarki, do tego śnieżnobiała koszula i szary krawat z delikatnym wzorem, przypominający ten na sukni manekinowej narzeczonej. Tuż za arkadą, w której sprzedawano lody, zauważyli na podeście posąg. Wygladał jak właśnie wyciągnięty z zielonej farby. Megi mimowolnie drgnęła, kiedy jeden z przechodniów wrzucił kilka monet do leżącego przed nim kapelusza. Postać skłoniła się lekko i zaczęła śpiewać skoczną melodię, błyskając przy tym białymi jak śnieg zębami. Dwie kamienice dalej łukowate witryny kusiły ekskluzywną biżuterią o zawrotnych cenach. Megi chłonęła Kraków nie tylko wzrokiem, poznawała go również dzięki aromatom. Feeria woni z mijanych przez nich licznych lokali wywoływała zawrót głowy. Wspaniały zapach przypraw do kebabu, doprawionej dziczyzny, frytki z McDonalda, słodycz gofrów z truskawkami czy wreszcie gotowane pierogi z kapustą w mlecznym barze dla studentów – wszystko tworzyło niezapomnianą mieszankę, charakterystyczną tylko dla tego magicznego miejsca i czasu. Z uchylonych drzwi restauracji Floriańskiej wydobywał się na zewnątrz tak wspaniały aromat pieczonego mięsa, że Megi aż przystanęła. Zamknęła oczy i z uśmiechem na twarzy wdychała powietrze. Kiedy zakręciło się jej w głowie, Janek błyskawicznym ruchem objął ją w pasie i podtrzymał. Zawstydzona, bąknęła „przepraszam” i ruszyła przed siebie niepewnym krokiem. Wreszcie dotarli do lokalu z najlepszymi sałatkami i usiedli przy zarezerwowanym stoliku. Na sali było tłoczno i gwarno; większość klientów stanowili studenci. Za szklaną szybą kilku kucharzy przyrządzających zamówione dania uwijało się jak w ukropie; na porcje nie trzeba było długo czekać. Już po dziesięciu minutach młoda, ciemnowłosa kelnerka ustawiła przed nimi kolorowe talerze. Topolnicki miał rację. Sałatki rzeczywiście okazały się wyśmienite. Megi wybrała dwie – tę
słynną z grillowanym kurczakiem oraz owoce morza po hawajsku. Po sałatkach zamówili jeszcze butelkę białego wina; wysączyli ją podczas rozmowy do dna. Pod kamienicę Janek odprowadził Megi dopiero około północy. – Nadciąga godzina duchów – zażartował, spoglądając na zegarek. – Zaraz usłyszymy hejnał z wieży mariackiej. – Jaki piękny wieczór! – Megi zerknęła na niebo. – Bez jednej chmurki. Patrz, nawet widać gwiazdy. – Tutaj jest ich niewiele – westchnął, zerkając w górę. – Kiedyś zabiorę cię do mojej babci, na wieś. Tam dopiero jest niebo! Miliony gwiazd, Mleczna Droga. Uwielbiam wybrać się na łąkę i patrzeć w górę. Trawa pachnąca tak, że aż kręci się w głowie… Pluskający potok. No i te gwiazdy… – Romantyk z ciebie – roześmiała się. – I to jaki – przyznał. – Aż wstyd. Megi spoważniała. – Prawdę mówiąc, nigdy nie byłam na prawdziwej łące. Całe życie mieszkałam w wielkich, zatłoczonych aglomeracjach… Tata dużo podróżował służbowo, a mama nie miała czasu zabierać mnie na takie wyprawy. Zresztą nie miałam nikogo na wsi. – Niemożliwe! Nie widziałaś prawdziwej łąki? – oburzył się Janek. – Żartujesz, prawda? – Skąd! Moja rodzina to mieszczuchy od pokoleń. Megi nieśpiesznie otwierała kluczem drzwi wejściowe. W końcu nacisnęła klamkę. – Jezu, a co tak śmierdzi? – powiedziała i odruchowo cofnęła się na schodek tak szybko, że nadepnęła obcasem na stopę Janka, tracąc równowagę. Podtrzymał ją, już po raz drugi tego wieczoru, i pewnie postawił na chodniku. Wszedł pierwszy do środka. Istotnie, z holu buchał potworny smród, przypominający zapach zgniłych jaj. – Może jakieś problemy z kanalizacją? Megi zamknęła drzwi i zapaliła światło. – Nie sądzę – mruknęła. – Wymieniłam przecież wszystkie rury. – A śmieci…? – zastanawiał się na głos Janek. Małgorzata spojrzała z politowaniem. – Myślisz, że zostawiłabym w koszu coś tak cuchnącego? – Oczywiście, że nie – odparł natychmiast. – Od tego smrodu aż oczy łzawią. – Przejdźmy się i rozejrzyjmy. Trzeba zobaczyć, skąd najbardziej zalatuje. Powoli wspięli się na pierwsze piętro. Małgorzata weszła do kuchni. – Tutaj jakby mniej… – stwierdziła. – Też mi się tak wydaje. Sprawdźmy jeszcze salon.
We wszystkich pomieszczeniach, poza holem, woń była znacznie słabsza. – Dziwne – powiedziała Megi. – Przecież nie ma tu niczego, co mogłoby wydawać tak intensywny odór. Ponownie zeszli na dół. – A tamte drzwi pod schodami? Dokąd prowadzą? – zapytał Janek, wskazując na lewo. – Do takiego maleńkiego ogródka. Gdzieś tutaj mam klucz… Wyłuskała z całego pęku niewielki, oprawiony w czerwony plastik kluczyk i otworzyła drzwi. Do środka wpadło ciepłe, świeże powietrze. – Zauważyłaś jak tu zimno? – szepnął Janek. – Na zewnątrz jest znacznie cieplej. – Masz rację – przyznała. – Być może to przez te mury. Ściany są niemal metrowej grubości. Wzrok Topolnickiego padł na drzwi prowadzące do piwnicy. – Są niesamowite! – Z zachwytem patrzył na staroświeckie, kute skrzydło. Otaczał je łukowaty portal z wyrzeźbionymi wokół pyskami zwierząt i ludzkimi czaszkami. Zafascynowany, podszedł bliżej i przejechał dłońmi po kamiennych obliczach. – Fantastyczne! – mruknął. – Pierwszy raz widzę drzwi obite taką miedzią! – Dlatego właśnie konserwator nie pozwolił ich ruszyć. To jakiś stop rzadkiego metalu i miedzi, podobno unikat. Małgorzata stała tuż przy wyjściu do ogródka, w ciepłym strumieniu pozbawionego zapachu powietrza. Uważnie obserwowała twarz Topolnickiego, który w skupieniu oglądał metalowe ozdoby. – To prawda – przyznał. – A te wzory! Zauważyłaś, że zawijasy układają się w kształt… Jakby szkieletów? – Przestań mnie straszyć! Małgorzata zablokowała drzwi ogrodowe ceramiczną doniczką. – Zostawię to tutaj przez chwilę, niech się przewietrzy… – Cii! – szepnął Janek, unosząc dłoń. Natychmiast zamilkła i spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Słyszysz? – Skupiony, ledwie poruszał ustami. Z początku nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi, lecz po chwili spojrzała zaskoczona. Zza prowadzących do piwnicy drzwi dochodziły jakieś odgłosy. Zupełnie jakby po drugiej stronie znajdował się bar. Ktoś się śmiał, słychać było muzykę, śpiew i głosy kilku osób. Jakiś mężczyzna domagał się piwa.
Dźwięki robiły się coraz wyraźniejsze i przybierały na sile, aż wreszcie odnieśli wrażenie, że wszystko dzieje się za jakąś cienką zasłoną. Janek, z uchem przytulonym do zatrzaśniętych drzwi i lekko rozchylonymi ustami, wsłuchiwał się w dochodzący z dołu gwar. – Wzywam policję! – powiedziała Małgorzata stanowczo. – Nie chcę tu ani pijaków, ani bezdomnych. Janek nie wyglądał na przekonanego. – Może lepiej zajrzeć do środka? – odparł cicho, odsuwając się nieco od staroświeckich drzwi. Przyglądał się, jak Małgorzata wybiera numer policji i czeka na przyjęcie zgłoszenia. – Zaraz tu będą – mruknęła, chowając komórkę do kieszeni. – Na dole już prawie ucichło. – Janek wskazał ręką w kierunku piwnicy. – Może sobie poszli? – Ale którędy? – Rozłożyła ręce. – Przecież stamtąd jest tylko jedno wyjście. – Nie wiedziałem. – Wzruszył ramionami. – Może jest jednak jakieś przejście? Tunel? – E tam! To nie jakiś gotycki zamek z tysiącem tajemnych przejść, magicznymi wieżyczkami i innymi dziwnymi rzeczami! To zwyczajna kamienica! Na Boga, po co komu tutaj jakiś tunel? I gdzie by się kończył? W kościele Mariackim? – uniosła brwi. – A może pod Wawelem? – dodała z przekąsem. – Rzeczywiście, bez sensu – przyznał. Stali przez chwilę w milczeniu i nasłuchiwali niknących dźwięków. – Prawie nic nie słychać – powiedziała po chwili Megi, pochylając głowę w kierunku drzwi. – Sama nie wiem, co o tym myśleć. Wytężając słuch, przysunęli się tak blisko siebie, że ich głowy prawie się zetknęły, a uszy niemal muskały zimną, metalową powierzchnę. Panowała absolutna cisza, nie licząc cichych oddechów i tykania starego zegara na pierwszym piętrze. Megi już miała się odezwać, kiedy nagle z dołu dał się słyszeć potężny rumor. Coś upadło, a kilka osób wybuchnęło gromkim śmiechem. Megi i Janek odskoczyli, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. – No, trafi mnie za chwilę szlag! – oburzyła się dziewczyna. – Oni mają tam świetną imprezę! W MOIM domu! W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi wejściowych i Megi podbiegła, by otworzyć. Na zewnątrz stało dwóch policjantów. – Dostaliśmy zgłoszenie, że tu jakaś libacja jest – powiedział jeden z nich, zerkając do
trzymanego w dłoni notesu. – Pani się nazywa Małgorzata Jaworska? – Tak, to ja. I nie chodzi o żadną libację – mruknęła Megi. – Podejrzewam, że ktoś zakradł się do mojej piwnicy. – Skąd pani wie? – Wyższy mundurowy wszedł do środka i rozejrzał się po holu. – Proszę posłuchać – powiedział Janek. – Myślę, że za tymi drzwiami znajduje się kilku bezdomnych albo jakichś innych... Policjant przerwał mu gestem dłoni. Wszyscy zamilkli, nasłuchując w skupieniu. – Parę osób – szepnął jeden z mundurowych tonem znawcy. – Prawdopodobnie ukradli wino z jakiegoś sklepu i teraz sobie popijają. Policjanci słuchali jeszcze przez chwilę. W końcu Małgorzata założyła ręce. – I co teraz? – Spojrzała pytającym wzrokiem, kiedy mężczyźni oderwali głowy od drzwi. – Wejdziemy do środka i sprawdzimy. Niższy nacisnął klamkę. – Zamknięte – zauważył. – Tutaj jest klucz. – Małgorzata podała mu cały pęk. – Ten rzeźbiony. Policjant cicho otworzył drzwiczki. Za zakrętem schodów musiało się świecić kilka lampek lub świec, bo ostatnie stopnie tonęły w słabym, chybotliwym blasku. Na widocznym kawałku ceglanej ściany drżało kilka przygarbionych cieni. – Chyba się świeczki palą – mruknął policjant. – Schodzimy. Głosy były bardzo wyraźne. Mężczyźni na dole dyskutowali zawzięcie nieco bełkotliwym tonem. Mundurowi weszli na schody pierwsi. Za nimi cicho stąpała Megi, a pochód zamykał Janek. Im bliżej podchodzili, tym odgłosy stawały się słabsze. Gdy w końcu stanęli na ostatnich stopniach, w piwnicy zapadła głucha cisza. Policjanci zdecydowanym krokiem wkroczyli do pierwszego pomieszczenia. Wnętrze było zupełnie puste, nie licząc dwóch beczek, starego stołu i palących się na ceglanym załomie kilku świeczek. – Nie ma nikogo! – Wyższy mundurowy miał kompletnie zaskoczoną minę. – Jest tutaj jakieś inne wyjście? – zapytał, zerkając z ukosa na dziewczynę. – Nie – odpowiedziała niemal natychmiast. – Dziwne.
Mężczyźni obeszli piwnicę, ale nie znaleźli nikogo ani niczego podejrzanego. Jedynym śladem po dziwnych gościach były ogarki świec i unoszący się w powietrzu charakterystyczny zapach piwa. – Co to mogło być? – zapytała Małgorzata, gdy funkcjonariusze ponownie weszli do holu. – Trudno powiedzieć – odparł jeden z nich. – Być może sąsiedzi urządzili sobie zabawę? – Raczej wątpliwe. – W głosie dziewczyny zabrzmiała ledwie wyczuwalna nutka uszczypliwości. – Z jednej strony kamienica przylega do hotelu, a z drugiej do sklepu z odzieżą. – Być może docierają tutaj, przez jakiś uskok w murze bądź wzdłuż rur, odgłosy z hotelu? Megi bez przekonania popatrzyła na Janka. – A nie bawili się państwo jakimś sprzętem grającym? – zapytał jeden z policjantów, spisując protokół. – Czasami promile sprawiają, że zapomina się o drobiazgach. Jak wyłączenie odtwarzacza czy zgaszenie światła. Małgorzata zaniemówiła. – Koleżanki nie było dzisiaj w mieszkaniu prawie przez cały dzień. Wróciliśmy jakieś dziesięć minut przed wami. – Janek też zaczynał tracić cierpliwość. – Czy obeszliście dom po usłyszeniu tych dźwięków? – Nie zdążyliśmy. Zbyt nas zaabsorbowały. – Megi starała się zachować spokój. Kwestię dziwnego zapachu wolała pominąć. Zresztą po woni śmierdzących jaj nie pozostał nawet ślad. – Jarek! Przeleć no się po piętrach! Niższy policjant szybko wbiegł na schody. – Ile państwo dzisiaj wypili? – A to ma jakieś znaczenie? – zapytał Janek. – Cóż, mogło wam się wydawać… – Słucham? – Małgorzata oparła ręce na biodrach. – Żarty pan sobie z nas stroi? Przecież i wy słyszeliście głosy. Co to w ogóle za pytanie? – Na górze jest czysto. – Drugi mundurowy był już na dole. – Zbieramy się. Nic tu po nas. – Następnym razem wezwijcie państwo policję do czegoś ważniejszego. Mamy naprawdę sporo roboty. Być może teraz jakiś sadystyczny ojciec znęca się nad dzieckiem i nie ma komu go powstrzymać. Bo my tkwimy w tym lokalu. – Ale przecież słyszeli panowie te dźwięki! – Megi nie dawała za wygraną. – Widzieliście cienie na ścianie. Wszyscy widzieliśmy! – Jeśli rzecz się powtórzy, proponujemy wezwać egzorcystę – zażartowali złośliwie i wyszli,
trzaskając drzwiami. – Co za dupki! – krzyknęła za nimi Małorzata. – Przecież sami słyszeli… – Nie denerwuj się. To nie ma sensu. – Janek położył dłoń na jej ramieniu i lekko zacisnął palce. – Boisz się? Megi wzruszyła ramionami. – Prawdę mówiąc, teoria o wędrujących po rurach dźwiękach jest dosyć prawdopodobna – westchnęła głośno. Powoli opuszczały ją resztki złości. – Nie boję się. Raczej jestem podenerwowana. – Wyluzuj. – Ciepłą dłonią poprawił jej włosy i lekko musnął policzek. – I moim zdaniem nie ma się czego bać, chociaż dla świętego spokoju i lepszego samopoczucia możesz zamknąć piwnicę na klucz. Dziewczyna podeszła do uchylonych drzwi i zerknęła w dół. Schody, wraz z widocznym z holu fragmentem pierwszego pomieszczenia, tonęły w całkowitych ciemnościach. Wciąż dochodził stamtąd słaby zapach stopionej parafiny i piwa. Megi zatrzasnęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. Topolnicki z lekkim uśmiechem obserwował każdy jej ruch. – Muszę się zbierać – powiedział, niechętnie odrywając wzrok od dziewczyny, by popatrzeć na zegarek. – Już bardzo późno. – Zostań – wyrwało się Megi. – Możesz się przespać w pokoju gościnnym. Mimo wszystko wolę, żeby ktoś tu był. W razie czego… – Nie ma się czego bać. Jestem pewien, że nic ci nie grozi – odparł łagodnym tonem. – Jestem bardzo wyczulony na takie rzeczy. Nie zostawiłbym cię tak po prostu samej. – Nie boję się. Tylko… Nie potrafiła tego wyrazić słowami. Nie była przesadnie strachliwa, naprawdę, i instynktownie czuła, że to coś w piwnicy nie stanowi zagrożenia. Jednak nie chciała, by Janek wychodził. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu miała wrażenie, że tu jest jego miejsce. – Zostań – wyszeptała ponownie. Przez chwilę zastanawiał się nad propozycją. – Dobrze – uśmiechnął się łagodnie. – Właściwie do rana pozostało tylko kilka godzin. Nie opłaca mi się wracać do domu. Niedługo później, po krótkiej toalecie i przygotowaniu pościeli dla gościa, Małgorzata położyła się do własnego łóżka. W sąsiednim pokoju Janek właśnie zasnął. Przez lekko uchylone drzwi Małgorzata słyszała jego miarowy oddech.
Zamknęła oczy i wtuliła twarz w poduszkę. Usypiając, miała wrażenie, że wciąż słyszy śmiech i rozmowy dochodzące z piwnicy i głównego holu.
ROZDZIAŁ 6
K
ilka tygodni później herbaciarnia była gotowa. Topolnicki postanowił otworzyć ją na początku sierpnia, w pierwszą sobotę miesiąca. Małgorzata także nie próżnowała. Udało jej się zdobyć kredyt i niezbędne pozwolenia. Ekipa, która kończyła remont u Janka, miała zabrać się do wykańczania poczekalni i gabinetu pediatrycznego. Megi zamierzała przyjmować pacjentów na zmianę z dwiema lekarkami, które poznała w szpitalu. Ostatnie dni były tak wypełnione pracą, że nie miała czasu na spotkania z Jankiem. Musiała pojechać na kilka dni do rodziców, ponieważ ojciec już od tygodnia leżał w szpitalu z ostrym zapaleniem płuc, a ponieważ Megi nie chciała zostawiać matki samej, wyżebrała kilka dni wolnego u swojej szefowej. Topolnicki w tym czasie doglądał kamienicy i niedawno ukończonego ogródka. Dwa dni przed powrotem do Krakowa Małgorzata zadzwoniła, by spytać, czy w domu wszystko w porządku. – Oczywiście. – Janek wyraźnie się ucieszył. – Na razie nie ma żadnych głosów, zapachów i innych podobnych atrakcji. Muszę przyznać, że znowu zrobiło się zwyczajnie i nudno. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. – Może to rzeczywiście była wina wywietrzników? – Wątpię. Ale możemy trzymać się tej wersji, jeżeli ci poprawia humor. – I to bardzo! – Jest tylko jeden, maleńki problem. Megi zaniepokojona wstała z fotela. Pani Jaworska popatrzyła na córkę z niepokojem. – Powiedziałaś, że mogę przechować kartony z filiżankami w twojej piwnicy… – Jasne. W końcu jest tam dużo miejsca. – No właśnie. Ale nie mogę otworzyć drzwi. Jesteś przekonana, że zostawiłaś właściwy klucz? – Dostałeś cały pęk. Nie odpinałam żadnego, a to jest jedyny komplet. Może próbowałeś otwierać innym? – Skąd! – zaperzył się. – Od piwnicznych drzwi jest ten dziwacznie rzeźbiony, z końcówką w kształcie gwiazdy? – upewnił się jeszcze.
– Zgadza się. Topolnicki odetchnął głęboko. – No i właśnie on nie pasuje. – Niemożliwe! – Megi potrząsnęła głową tak mocno, że jeden kosmyk wysunął się z kucyka i opadł jej na szyję. – Przecież byłeś przy tym! Klucz rzeczywiście wchodzi dość opornie, ale zamek daje się otworzyć bez większych problemów. – Co się dzieje? – wtrąciła cicho matka. – Janek nie może otworzyć drzwi do piwnicy. – Dziewczyna przysłoniła na chwilę słuchawkę. – Może zamek się zaciął? – Dobra, nie ma się czym martwić. Zostawię te filiżanki gdzie indziej. Na przykład w twoim przyszłym gabinecie. – Za dużo tam gratów. Poza tym ekipa może je uszkodzić. – Pokręciła głową. – Lepiej zanieś je na górę i postaw w kuchni. W rogu jest dużo miejsca. Szkoda by było wszystko potłuc. – Nie chcę się kręcić po twoim domu... – Nie przesadzaj – ofuknęła go. – Po prostu zanieś karton do kuchni i zostaw. – Dobra, dzięki. Megi pożegnała się i odłożyła telefon. – Widzę, że polubiliście się z panem Topolnickim – zauważyła matka spokojnym głosem, starając się za wszelką cenę ukryć ciekawość. – To TYLKO przyjaciel. – Megi żartobliwie pogroziła palcem. – Nie próbuj mnie z nim swatać. – Nawet nie śmiem – uśmiechnęła się pani Anna pod nosem. – Zostawiłaś mu wszystkie klucze? Masz do niego zaufanie. Ach, ten rumieniec! – Ktoś musi podlewać kwiaty i dbać o ogród. Przecież nie mogłam się zwrócić do prawnika! – Do Granickiego? – roześmiała się pani Anna. – Rzeczywiście, raczej by się nie nadał. Małgorzata przypomniała sobie ogromną charyzmatyczną siłę, bijącą od tego mężczyzny podczas ich pierwszego spotkania na cmentarzu. Była wrażliwa na ludzkie charaktery. Potrafiła bardzo szybko i bezbłędnie ocenić, czy ktoś jest uległy czy dominujący, czy jest szczęśliwy czy nie, tudzież czy jest człowiekiem oczytanym i kulturalnym czy zwykłym chamem. Granicki był inny. Oprócz nieprzeciętnej siły charakteru, która niemal powalała Megi przy przy każdym
spotkaniu, było w nim coś tajemniczego, mrocznego, lecz starannie skrywanego pod gładką powierzchownością dżentelmena. – Na pewno potraktowałby to jako głupi dowcip. – Małgorzata ocknęła się z krótkiej zadumy. – Albo podliczyłby mnie tak, że musiałabym się zadłużyć na wieki – dodała z przekąsem. Matka wybuchnęła śmiechem. – Wiesz, jakoś trudno mi go sobie wyobrazić z konewką, podlewającego sadzonki pod ścianą kamienicy. Jest taki poważny i sztywny, jakby zamiast kręgosłupa miał kij…
Małgorzata wróciła do Krakowa w piątek wieczorem. Z dworca odebrał ją Topolnicki, który jak najszybciej chciał się pochwalić prawie ukończoną herbaciarnią. Dziewczyna była zachwycona wspaniałym wnętrzem, jakie udało się wyczarować ekipie remontowej podczas jej kilkudniowej nieobecności. – Bardzo tu przytulnie – powiedziała, z zadowoleniem opierając się o drewniany kontuar, rzeźbiony po bokach we wzory podobne do splecionych herbacianych liści. – Ten bufet musiał kosztować majątek. Janek pieszczotliwie pogłaskał drewno. – On akurat był najtańszy – powiedział cicho. – Sam go zrobiłem. Ciemne oczy błysnęły rubinowo. Megi aż zaniemówiła z wrażenia. – Nie wierzę – wykrztusiła w końcu. – Wygląda jak antyk! – Bo ma niemało lat. – Janek roześmiał się na widok jej miny. – Odkupiłem go kiedyś od znajomego, który likwidował księgarnię po rodzicach i wyprzedawał co popadnie. Za zarobione pieniądze wyjechał do Stanów, żeby tam zacząć nowe życie. Zapłaciłem za to cudo niecały tysiąc złotych. – Niesamowite. – Megi ze zdumieniem pokręciła głową. – Oczywiście, boki były bardzo zniszczone. – Klepnął dłonią w narożnik kontuaru. – Musiałem sporo się nagimnastykować, żeby to odnowić. A te herbaciane liście dodałem od siebie. Zostało trochę drewna z półek po drugiej stronie bufetu. Zamieniłem je na szklane, a w oryginałach wyrzeźbiłem ozdoby. Małgorzata w podziwie obeszła ladę dokoła. – Podoba ci się? – zapytał Janek z uśmiechem. – Rewelacja! Nigdy bym nie pomyślała, że masz taki talent! – Mój dziadek zajmował się renowacją mebli. Dużo mnie nauczył. Zrobiłem tu sam wiele
rzeczy. – Dłonią zakreślił okrąg. Megi przeszła wolnym krokiem po pomalowanym w pastelowych odcieniach zieleni i brązu pomieszczeniu. Na ścianach wisiało kilka starych obrazów, przedstawiających ludzi pijących herbatę z eleganckich filiżanek, obok luster oprawionych w ciężkie, rzeźbione, drewniane ramy. Za kontuarem też zamontowano ogromną, podświetlaną lustrzaną taflę, poprzecinaną kilkoma szklanymi półkami. Pośrodku kremowego sufitu zawieszono wspaniały żyrandol. Tam, gdzie miały stanąć stoliki, zamontowano dodatkowo kinkiety w kształcie kwiatowych pąków. – Za ladą, na tych półkach, ustawię puszki z herbatą przeznaczoną na sprzedaż. – A gdzie będzie się odbywało parzenie? – Tutaj, oczywiście. Chcę, żeby klient widział cały rytuał. – A zmywanie? Janek się roześmiał. – Na zapleczu, naturalnie. Tego akurat nie musi oglądać. – Będziesz się sam zajmował tym wszystkim? – Na razie sobie poradzę. W razie czego zaangażuję kuzynkę. Ma teraz wakacje, więc chętnie mi pomoże. – A godziny otwarcia? – Pewnie gdzieś od jedenastej… Do ostatniego klienta. – Więc musisz mieć kogoś do pomocy. Przecież nie możesz tkwić za kontuarem przez tyle godzin. Mężczyzna wziął głęboki oddech. – Na razie chcę dokończyć przygotowania. Pozostało sporo do zrobienia. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i podał je Małgorzacie. – Otworzyłeś w końcu tę piwnicę? – zapytała. – Próbowałem jeszcze ze dwa razy, ale zamek chyba się zaciął. Jutro przychodzi do mnie ślusarz, by założyć w herbaciarni dodatkowe zabezpieczenia, to go poproszę, żeby na niego zerknął. – Aż muszę sama sprawdzić – mruknęła Megi, wychodząc na zewnątrz. Janek zatrzasnął drzwi i czym prędzej podążył za dziewczyną. – Którym kluczem otwierałeś? – zapytała, gdy znaleźli się w holu. Przez ogromny witraż na półpiętrze padało światło, rzucając na kamienną posadzkę i na ściany tysiące wielobarwnych plamek. Przesuwające się na niebie chmury co chwila przesłaniały słońce, przez co kolorowe punkciki zdawały się wirować po wysokim pomieszczeniu. Hol
wyglądał przez to jakoś nienaturalnie, zupełnie jakby pod sufitem kręciła się dyskotekowa kula. – O, tym. – Janek wskazał palcem na stary, rzeźbiony klucz. – Ten duży, z gwiazdą i kropkami. – Zgadza się – odparła Megi. Włożyła klucz do zamka i przekręciła. Zapadki szczęknęły bez oporu. Dziewczyna nacisnęła klamkę i lekko uchyliła drzwi do ciemnego pomieszczenia. – Widzisz? Nie ma problemu – powiedziała, rozkładając ręce. – Jak to możliwe? Przecież klucz nawet nie drgnął! Próbowałem wielokrotnie! – Może za bardzo szarpałeś? – Wzruszyła ramionami. – Albo kręciłeś w drugą stronę? – Mówisz, jakbym nigdy w życiu nie otwierał drzwi! Megi bez słowa zamknęła drzwi, przekręciła klucz, po czym wcisnęła go w męską dłoń. – Próbuj! – powiedziała z naciskiem. Zamek nie ustąpił. – Nie chce się przekręcić – sapnął Janek, mocując się z drzwiami. – Jakby nie pasował. – Żarty sobie stroisz? – Megi patrzyła z niedowierzaniem. – Przecież sam widziałeś… Złapała za główkę klucza i bez problemu przekręciła go w jedną i w drugą stronę. – Spróbuj jeszcze raz. Janek popatrzył na nią i ze złością chwycił za wystającą z zamka część. – Aaaauu! – krzyknął nagle, odskakując prawie pod przeciwległą ścianę. – Co jest? – Megi wystraszyła się nie na żarty. – Poparzył mnie! Ten cholerny klucz jest gorący! Zaciskając zęby, przytulał do piersi zwiniętą w pięść prawą dłoń. – Pokaż! – Miała ochotę wybuchnąć śmiechem, przekonana, że Janek ją nabiera. Tymczasem mężczyzna wyciągnął rękę i lekko rozchylił palce. Trzy z nich i środkowa część śródręcza były mocno zaczerwienione. Na palcu wskazującym rósł bąbel. – Chryste! Ale piecze! – jęknął, krzywiąc twarz. – Szybko na górę. Trzeba to schłodzić. – Ale jakim cudem… Jak mógł mnie poparzyć? Megi wyciągnęła rękę po wiszący pęk kluczy. Zbliżyła doń drżące palce i z wahaniem popatrzyła na Janka. – Lepiej zostaw! – upomniał ją. – Odejdź stamtąd. Nie posłuchała. Szybko dotknęła i natychmiast cofnęła dłoń. A potem ponownie położyła ją
na kluczu i wyciągnęła go z zamka. – Jest letni. Ale nie gorący – stwierdziła zaciekawiona. Topolnicki w milczeniu przyciskał oparzoną rękę do piersi. Megi wrzuciła klucze do kieszeni, po czym zaprowadziła Janka do kuchni, posadziła na krześle i przyniosła piankę na oparzenia. – To ci powinno pomóc – mruknęła, rozprowadzając lekarstwo po zaczerwienionej skórze. – Zaraz przestanie piec. Od razu dam ci środek przeciwbólowy. – Jak to możliwe? – zastanawiał się głośno Topolnicki. – Przecież ten cholerny klucz nie może zmienić temperatury w ciągu kilku sekund… – Nie mam pojęcia. – Megi podała mu tabletki i wodę do popicia. – Kiedy go dotknęłam, był normalny, jak to metal. Chociaż nie zdążył całkiem ostygnąć. O, tak, jakby go ktoś wcześniej trzymał w ciepłej dłoni. – A teraz? – Normalny. To znaczy: zimny. – Mam nieodparte wrażenie, że ta piwnica broni się przed moją wizytą… – powiedział po chwili milczenia. Megi prychnęła. – Czy ty słyszysz, co mówisz? Wygadujesz głupoty. – Stanęła nad nim. – Jak piwnica może nie chcieć, żebyś do niej wchodził? – Po prostu. – Wzruszył ramionami. – Może jest w niej coś, co nie toleruje mojej osoby? Ale ty, najwyraźniej, jesteś mile widziana – dodał. – Bzdury! – Machnęła ręką. – Nie wierzę w te brednie! – Więc jak wytłumaczysz to? – Wyciągnął poparzoną dłoń. – No jak? – Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało! – fuknęła rozzłoszczona. – Może na kluczu były resztki jakiejś substancji, która weszła w reakcję ze skórą? – To dopiero wytłumaczenie! Żywcem z filmów science fiction! – A ty się chyba za dużo naoglądałeś Z Archiwum X – odbiła piłeczkę. – Baaardzo śmieszne! – Wywrócił oczami. – Jednak, z jakiegoś powodu, mam poparzoną rękę. I to akurat teraz, gdy jest tyle do zrobienia! – Powinna się szybko zagoić. – Megi ponownie obejrzała dłoń. – Bąbel wyjdzie ci tylko na drugim palcu. A i to nieduży. – Może pójdziemy dzisiaj na kolację? – zaproponował znienacka, odwracając wzrok. Małgorzata pokręciła przecząco głową.
– Przykro mi, ale dzisiaj wpadają do mnie koleżanki z pracy. Umawiam się już z nimi od dwóch tygodni… Janek oklapł nieco. – …ale jutro kończę dyżur o osiemnastej. Możemy się umówić na późny obiad. – Zgoda! – Wstał zza stołu. – Muszę już iść. Mam odebrać pierwszą partię herbaty. Megi odprowadziła go na dół. Kiedy wyszedł, przystanęła na chwilę w pustym korytarzu i popatrzyła na zamknięte drzwi do piwnicy. – Jak to się mogło stać? – mruknęła, biorąc do ręki pęk kluczy. Odpięła od reszty ten największy, do piwnicznych drzwi. Resztę wrzuciła do wiszącej na wieszaku torebki. Obracała przez chwilę w dłoni rzeźbiony przedmiot, czując przez skórę jego stalowy chłód. Wtem z półpiętra doszedł ją odgłos uderzenia. Przestraszona, upuściła klucz, który z brzękiem odbił się kilka razy od podłogi i potoczył na sam środek holu. Megi schyliła się, by go podnieść. I wtedy zauważyła, że klucz spoczywa w samym środku czerwonego refleksu rzucanego przez ogromny witraż. Otoczony czerwoną poświatą, leżący na pomarańczowym skrawku blasku, wydawał się płonąć. Zdziwiona, wyprostowała się i wolno obeszła leżący na posadzce przedmiot. – Popadam w paranoję – mruknęła, rozglądając się po pomieszczeniu. Spojrzała na witraż, szukając fragmentu, gdzie czerwień styka się z pomarańczem. Takiego miejsca nie było. Dziwne, pomyślała i przyjrzała się uważniej. Ubrany na biało anioł robił wrażenie, że za moment zada wrogowi silny cios dzierżonym w dłoniach mieczem. Jego srogie spojrzenie ciskało pioruny poza okienną ramę. Nad postacią zauważyła tabliczkę z ledwie widocznym napisem. Bladokremowa szybka miała w górnym rogu niewielkie pomarańczowoczerwone przebarwienie Patrząc w oczy szklanego anioła, Megi pomyślała o mniejszej kopii witraża, znajdującej się w kaplicy na cmentarzu. Marszcząc czoło, wzięła klucz do ręki i poszła na półpiętro, zaintrygowana nieczytelnym napisem. Niestety, i z tego poziomu nie dawało się odczytać umieszczonych zbyt wysoko drobnych literek. Jednak po chwili zastanowienia Megi przyszło do głowy, by zrobić zdjęcie i powiększyć wybrany fragment na ekranie komputera. Przyniosła z sypialni aparat cyfrowy. Pstryk, pstryk, pstryk. Od razu po zakupie Megi ustawiła parametry sprzętu tak, aby podczas robienia zdjęć aparat wydawał dźwięk jak jego przodkowie na kliszę.
Wyciągnęła kartę pamięci i przeszła do kuchni, by otworzyć laptopa. Czekając, aż się uruchomi, włączyła telewizor i ustawiła go na jakąś muzykę. W końcu umieściła kartę pamięci w odpowiednim porcie i cicho podśpiewując nadawaną w telewizji piosenkę, skopiowała obrazy na pulpit i otworzyła pierwszy z nich. Przestała nucić i zagryzła wargi, uważnie wpatrując się w monitor. Obraz był dziwnie zamazany, zupełnie jak fotografowany przez gęstą mgłę. Albo raczej przez dym z cygara, które palił ktoś w pobliżu. Szara strużka unosiła się przez całe półpiętro i docierała niemal do szczytu witraża. Megi doszła do wniosku, że być może zawinił kąt trzymania aparatu i padające przez witraż słoneczne światło, które dziwacznie odbiło się w obiektywie. Otworzyła więc następny plik, ze zdjęciem wykonanym z najwyższego stopnia schodów. Tutaj witraż był widoczny lekko z boku, ale przez środek tej fotografii również przechodziła smuga dymu. Tym razem miała kształt zbliżony do wydłużonego i odwróconego trójkąta, którego podstawa znajdowała się niemal na poziomie stóp witrażowego anioła. Dziewczyna dokładnie obejrzała aparat, sprawdzając, czy obiektyw jest czysty. Nigdzie nie zauważyła drobinek pyłu lub odcisków palców, które mogłyby spowodować rozmazanie kadru. Na kolejnych fotografiach prześwitująca plama unosiła się coraz wyżej, by w końcu przeniknąć przez górną część witraża. Megi pobieżnie przejrzała zdjęcia, szukając ostatniego ujęcia, na którym powinno się znajdować największe zbliżenie tabliczki z napisami. Otworzyła je i aż jęknęła. Tabliczka zajmowała niemal cały ekran laptopa… …a w samym jej środku widniała rozcapierzona przezroczysta dłoń. Wyglądało to tak, jakby ktoś chciał zdrapać napis. – Jezu Chryste! – wyrwało się Małgorzacie. Była realistką. Wierzyła w naukę i we wszystko, co można racjonalnie wytłumaczyć. Również i teraz jej mózg starał się znaleźć logiczne przyczyny zjawiska. Przyjrzała się przez chwilę ostatniej fotografii i doszła do wniosku, że mogła przypadkowo uwiecznić własną dłoń. Być może niechcący przysłoniła ręką obiektyw? Sięgnęła po leżący przy laptopie aparat i ponownie obejrzała go w zadumie. Sprzęt ustawiony był na tryb auto, co oznaczało, że dobierał najlepsze parametry do obrazu. Kiedy Megi robiła zdjęcie, korytarz był dosyć słabo doświetlony padającym przez witraż naturalnym światłem. – Myśl, dziewczyno, skąd ta ręka – powiedziała do siebie, pocierając palcami czoło.
Na pewno istotnym elementem był czas naświetlania. Wiadomo, że przy słabym oświetleniu konieczny jest dłuższy czas otwarcia migawki. Najwidoczniej jej aparat ustawił go na optymalnym wówczas poziomie, stosunkowo długim. A wtedy każdy ruch w kadrze zostaje zatrzymany na zdjęciu. Wszelkie zakłócenia podczas otwarcia migawki dają efekt smug i półprzezroczystych plam. Między innymi dlatego, wykonując zdjęcia nocą, najlepiej ustawić aparat na statywie, by nawet najmniejsze drgnienie ręki nie zmniejszyło ostrości fotografii. Zamyślona Megi wyciągnęła przed siebie dłoń, próbując ustawić ją w pozycji widocznej na zdjęciu. Rozciągnęła nieco palce, by dłoń sprawiała wrażenie rozcapierzonej, gotowej do zdrapania tajemniczego napisu. Obserwując palce, Małgorzata nabrała przekonania, że półprzezroczysta widmowa ręka nie należała do żadnego ducha. Była jej własną dłonią. Może pośpieszyła się i zbyt wcześnie przesunęła dłoń przed obiektywem podczas naświetlania? Nie zastanowiła się, albo może nie chciała pomyśleć nad faktem, że cały obraz był idealnie ostry i że przecież nikt nie wyłącza aparatu, trzymając go w pozycji, w której wykonywał zdjęcie… Zadowolona z wysnutej przez siebie teorii, Megi skupiła się na fragmencie witraża. Zbliżyła twarz do ekranu i spróbowała przyjrzeć się napisom. Lecz spotkał ją zawód. Na szklanej tafli nie było liter ani cyfr, tylko dziwaczny zbiór kresek i kropek. Zniechęcona, westchnęła głęboko i oparła się o ścianę, z lekkim zniecierpliwieniem popatrując na widmową dłoń. – I co mam teraz zrobić? – mruknęła do monitora. Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek u drzwi. Zbiegła po schodach i otworzyła zamek. – Niespodzianka! – krzyknęły dwie młode kobiety, wkraczając do holu. Buty na obcasach zastukały głośno po kamiennej posadzce. – Jesteśmy trochę wcześniej. Urszula przyjdzie mniej więcej za godzinę. Musi odwieźć dzieci do dziadków, bo jej mąż ma dzisiaj popołudniową zmianę. – Witam. Zapraszam do środka. – Ależ piękne wnętrze! I te padające na ściany światełka z witraża… Wyglądają jak w kościele. Są takie… magiczne. – Sweterek możesz zostawić tutaj, Elu. – Megi wskazała na stojący w rogu ozdobny wieszak. Elka – wysoka, szczupła blondynka – podeszła i energicznym ruchem zawiesiła na haczyku czerwony, ażurowy sweter. Krótka, czarna spódniczka ledwie zakrywała kształtną pupę
dziewczyny, odsłaniając za to długie i zgrabne nogi, należące do niewątpliwie najładniejszej pielęgniarki w szpitalu. Na szczęście – zdaniem szpitalnego personelu – Elka pracowała na pediatrii, a nie na oddziale, na przykład, chirurgicznym. Niewątpliwie jej kształty byłyby nie tylko przedmiotem westchnień przebywających tam pacjentów płci męskiej, ale mogłyby przyczynić się do zwiększenia u nich liczby zawałów i wylewów. Charakter Ela miała bezpośredni; była do bólu szczerą i prostą w obejściu dziewczyną. Często mówiła prosto z mostu, o co jej chodzi. Nie lubiła owijać w bawełnę i, niestety, jej szczerość, w połączeniu z wybuchowym temperamentem, sprawiała, że nie miała zbyt wielu przyjaciół. Wyrażała się dosadnie; ot, taki efekt wychowania z czterema braćmi. Typowo młodzieżowe odzywki drażniły wielu lekarzy i pracowników. Co z tego, jeśli Elka była jedyną siostrą na oddziale dziecięcym, która potrafiła dotrzeć do zbuntowanych chorych nastolatków. Jak nikt rozumiała ich potrzeby. Jeżeli trzeba było przekonać młodego, przerażonego pacjenta do wykonania trudnych badań bądź zabiegu, ona nadawała się do tego najlepiej. Tylko ona słuchała ich zwierzeń i tylko ona dostawała od nich kwiaty i drobne prezenty na do widzenia. Agata z kolei była logopedką, zakręconą na punkcie swojego wyglądu. W przeciwieństwie do Elki, która kobiecą figurę otrzymała wraz z zestawem genów, a utrzymanie jej nie wymagało żadnych dodatkowych zabiegów, Agata musiała na urodę ciężko zapracować. Dzięki intensywnym ćwiczeniom jej ciało, pomimo wieku (miała grubo ponad czterdzieści lat, chociaż nikt nie wiedział ile dokładnie), było prężne i gładkie. Nikt nie pytał jej, czy wyszła za mąż za jednego z najlepszych chirurgów plastycznych z miłości, czy z innych powodów. W każdym razie wszyscy wiedzieli, że jej małżonek zaspokaja nie tylko typowo kobiece zachcianki żony, ale i pomaga jej zachować młody wygląd za pomocą najlepszych dostępnych współczesnej medycynie metod. Agata miała zgoła inny charakter niż Elka. Zazwyczaj poważna, nieprzystępna, rzadko się uśmiechała (być może dlatego, żeby nie dostać zmarszczek). Zawsze starała się zachowywać poważnie i dystyngowanie, niczym dama. Jednakże w towarzystwie najbliższych przyjaciół zrzucała sztywny pancerz i zmieniała się w ciepłą i sympatyczną osobę. I jakoś tak się utarło, że matkowała wszystkim na oddziale. To ona zawsze zwracała uwagę młodym, rozchichotanym pracownicom, żeby zachowywały się jak na przyszłego lekarza przystało. Do niej też często zwracano się z prośbą o pomoc. Tak więc teraz u Małgorzaty znalazły się jej dwie najlepsze krakowskie przyjaciółki – dwie tak różne osobowości, że aż trudno było uwierzyć, że są w stanie przebywać ze sobą pod jednym dachem. Naturalnie piękna i piękna dzięki skalpelowi, wysoka i niska, pielęgniarka i lekarka z
doktoratem, roztrzepana i świetnie zorganizowana. Można by znaleźć setki różnic. Mimo to się lubiły i doskonale uzupełniały, tworząc dość oryginalny duet. Megi uścisnęła obie kobiety na powitanie i każdą z nich ucałowała w policzek. – Coś od nas na wieczór. – Agata wręczyła Małgorzacie torebkę z butelką wina i kawałkiem placka domowej roboty. – Moja teściowa upiekła dzisiaj rano szarlotkę – wyjaśniła, widząc pytający wzrok Megi. – Naprawdę wyśmienita. – Dziękuję bardzo i zapraszam na górę. Zaraz przygotuję coś do picia. – Czekaj, musimy obejrzeć cały dom – zaoponowała Elka. – Hol prezentuje się fantastycznie. Zakręciła się na pięcie z rozłożonymi rękami i uniesioną twarzą. Centralnie nad jej głową wisiał piękny, ozdobny żyrandol z żarówkami w kształcie płomyków świec. Drobne przezroczyste kryształki obracały się łagodnie, rzucając jasne punkciki światła na kremowe ściany. – Piękny ten staroświecki pająk pod sufitem! – Możemy obejrzeć górę? – spytała Agata, już na schodach. – Oczywiście. Zaraz wam wszystko pokażę. Ela tymczasem, skradając się jak kot, obeszła cały hol, zajrzała przez szybę do niewielkiego ogródka i podeszła do kutych drzwi. – A one gdzie prowadzą? – zapytała, łapiąc za klamkę. – Do piwnicy – odparła Małgorzata krótko. – Zimne jak diabli – stwierdziła Elka, kładąc dłoń na drzwiach. – W ogóle dziwne jakieś. Te rzeźby są na pierwszy rzut oka przepiękne, ale jak się człowiek przyjrzy bliżej… – …to wydają się przerażające – dokończyła Agata, która tymczasem zdążyła zejść z półpiętra. – I lodowate – uzupełniła Elka. – Sama się przekonaj. Małgorzata stała przy schodach, niedbale oparta o poręcz. – Ciekawe… Kilka godzin temu poparzyły rękę mojemu znajomemu. – Poparzyły? To jakiś żart? – nie uwierzyła Agata, kładąc palce na drzwiach. – Rzeczywiście, bardzo zimne. Jak wnętrze lodówki. Maksimum dwa stopnie. Megi nie miała ochoty ciągnąć tematu. Przynajmniej nie teraz. – Może dlatego, że drzwi do ogródka były uchylone? O tej porze dnia jest tutaj cień. A przeciąg może ochłodzić metal… Dziewczyny z powątpiewaniem spojrzały na gospodynię. – Nieważne. Chodźcie lepiej na piętro – zmieniła temat Megi, wskazując ręką na schody.
– A co jest na dole? – nie odpuszczała Elka. Nacisnęła klamkę i szarpnęła kilka razy, lecz zamek nie puścił. Dziewczyna zerknęła wymownie na właścicielkę. – Zamknięte na klucz – wyjaśniła Megi, siląc się na obojętny ton. – Po co? Trupy tam trzymasz? – Elka uniosła brwi. – Prawdę mówiąc, zaczynam się ciebie bać – dodała żartobliwym tonem. – Ha, ha, to by się nawet zgadzało – wtrąciła Agata. – Te drzwi są zimne, bo po drugiej stronie pewnie jest chłodnia. Podobno gdy się sypia w zimnym pomieszczeniu, skóra wolniej się starzeje. – Podobno w chłodniach sypiają wampiry – dodała Elka. – Gdzieś czytałam. – Bardzo śmieszne. – Małgorzata nie miała ochoty na żarty. – Na dole są puste piwnice. Raptem kilka mebli i rupiecie. Chodźmy już na górę. Przyjaciółki wciąż jednak stały przy drzwiach, z ciekawością spoglądając na gospodynię. – Możemy tam wejść? Dlaczego zamknęłaś drzwi na klucz? – zapytała w końcu Elka. – Sama nie wiem… – Otwieraj! Naprawdę bardzo chcemy zobaczyć, co jest na dole. – No dobrze, niech wam będzie… Niechętnie przekręciła klucz i uchyliła drzwi. W środku panował chłód, choć nie było tak zimno, jak można się było spodziewać po temperaturze klamki. Kobiety zeszły po schodach i przystanęły. Elkę zaskoczyły piękne łukowate stropy, częściowo pokryte starym, kremowym tynkiem. – A wiesz, że to idealne miejsce na elegancką restaurację albo pub? – Podobno było tu kiedyś coś takiego – przypomniała sobie Megi. – Wiele lat temu. Potem wybuchł pożar i od tego czasu kamienica pełni wyłącznie funkcję mieszkalną. Elka obeszła całe wnętrze i zajrzała do sąsiedniego, znacznie większego pomieszczenia. W środku zobaczyła kilka przykrytych prześcieradłami i poupychanych pod ścianą szafek oraz starą lampę, której misternie rzeźbiona noga połyskiwała w świetle nagiej żarówki. Dziewczyna podeszła do starej komody w rogu pomieszczenia, zsunęła zakurzoną szmatę i otworzyła pierwszą od góry szufladę. – Tu są jakieś książki i listy – powiedziała, zerkając do środka. – Zostały jeszcze po ciotce – rzuciła Megi niedbale. – Muszę to kiedyś przejrzeć i powyrzucać wszystko, co niepotrzebne. Przez ten remont
brakuje mi czasu. Chciałam przede wszystkim odnowić pokoje mieszkalne i część parteru, pod wynajem… Nagle w piwnicy zgasło światło. Dziewczyny znalazły się w kompletnych ciemnościach. – Cholera, chyba korki wywaliło! Idziemy na górę – rozkazała Megi nerwowo. – Za mną. Ale już! – Czekaj, spokojnie, mam w torebce latarkę. – Agata poszperała przez chwilę i zapaliła niewielkie światełko. – Używam jej do badania gardeł maluchów na wizytach domowych. Powoli, przyświecając sobie wąskim snopem światła, przesuwały się w stronę schodów. Kiedy Agata postawiła nogę na pierwszym stopniu, za ich plecami coś znienacka zaszeleściło i upadło z głośnym łoskotem. Przerażone niespodziewanym odgłosem, aż krzyknęły, łapiąc się za ręce. – Jezu! Co to było? – Chyba wypadła szuflada – powiedziała Megi, popychając dziewczyny na górę. – Wyłaźcie! Kiedy znalazły się na parterze, światło w piwnicy zamigotało i zapaliło się ponownie. – Już jest prąd. Widocznie to nie korki, tylko awaria w elektrowni. – Agata zerknęła w dół. – Trzeba tam zejść i wszystko powyłączać. – Dobra, poczekajcie na górze. Ja to zrobię – westchnęła Megi, stając na pierwszym stopniu. – Weź ze sobą latarkę, na wszelki wypadek. Piwnica pogrążona była w kompletnej ciszy. Małgorzata przeszła najpierw do drugiego pomieszczenia, ponieważ tam również włączały światło. Zanim zgasiła żarówkę, wiedziała już, skąd wziął się huk, który tak je przeraził. Dno wysuniętej przez Elkę szuflady wyłamało się pod ciężarem upchniętych rzeczy. Na posadzce leżało kilka notatników i sterta pożółkłych papierów. Z przegródki zwisało smętnie kilka kartek i kolorowa wstążka, którą ktoś kiedyś przewiązał plik listów. Małgorzata pogasiła wreszcie światła i wróciła na parter, do przyjaciółek. – Chyba masz tam jakieś duchy – zawyrokowała Elka, gdy Megi starannie zamykała drzwi na klucz. – Nie mam żadnych duchów. Po prostu szuflada się urwała i wypadły z niej wszystkie papiery. Chodźmy już na górę – powtórzyła po raz kolejny. Wspięły się po schodach i po krótkiej lustracji pozostałych pomieszczeń wreszcie zasiadły w salonie. Megi nastawiła wodę na herbatę i wyciągnęła z szafki filiżanki.
– Mam pomysł – powiedziała Elka, opierając się o blat, przy którym Małgorzata wsypywała herbatę do dzbanka. – Zadzwonimy do Uli i powiemy jej, żeby wzięła ze sobą tę tablicę do rozmawiania z duchami. – Już ci mówiłam: nie mam tutaj żadnych duchów. – Megi starała się ukryć irytację. – Dajcie już spokój. Poza tym – nie chcę mieć kłopotów. – E tam, od razu kłopoty? Będzie fajnie. – Ela usiadła za stołem kuchennym i poszukała komórki w licznych kieszeniach swojej dziwacznej torebki. – Ona ma różne karty, wiesz takie z rysunkami… – To się tarot nazywa. – Agata pokręciła głową z dezaprobatą. – A karty służą do wróżenia. – Naprawdę, nie ma potrzeby… – jęknęła Megi. Głucha na słowa gospodyni, Elka zadzwoniła do przyjaciółki, by poprosić ją o przyniesienie tablicy i tarota. – Będzie tutaj za pół godziny. Właśnie się przebiera – oznajmiła, chowając telefon. – Któreś z dzieci wylało na nią sok porzeczkowy, więc musiała wrócić na moment do siebie. – Dobra, niosę herbatkę… Ela umościła się wygodnie za stołem, niechcący trącając bezprzewodową mysz. Monitor laptopa rozjarzył się najpierw na niebiesko, a potem wyświetlił fotografię, tę ostatnią, którą oglądała Megi, zanim usłyszała dzwonek. Dziewczyna ciekawie zerknęła na zdjęcie i aż cmoknęła ze zdziwienia. – Bardzo ciekawe… – zauważyła. Małgorzata postawiła na stole filiżanki, dzbanek z herbatą i talerz z plackiem. – Chciałam zrobić kilka ujęć witraża, ale coś źle ustawiłam i prześwietliłam zdjęcie. Nie warto tego oglądać. – Kiedy to interesujące. Jak wklejony w zdjęcie rentgen dłoni – stwierdziła Elka. – Rzeczywiście. – Agata przysunęła się bliżej. – Ale po co właściwie fotografowałaś witraż? Małgorzata przyniosła jeszcze pogryzajki, rozdała talerzyki, nalała herbatę do filiżanek i wreszcie usiadła za stołem. – W górnym rogu okna znajduje się tabliczka. Myślałam, że jest na niej coś napisane. Wiecie, jakaś ciekawa sentencja albo ważna data. Tymczasem okazało się, że to tylko taka ozdoba. Z daleka, owszem, wzór wygląda jak litery, ale z bliska okazuje się bezsensowną plątaniną kresek. I jeszcze ta ręka… Jakoś dziwacznie wyszła. – A może rzeczywiście masz tutaj ducha? – Agata wzruszyła ramionami. – Prawdę mówiąc,
nie wierzę w takie rzeczy, ale ta dłoń na fotce… Wygląda nietypowo. – Dajcie spokój… – Ulka nam powie – zawyrokowała Elka, zerkając na Megi. – Kiedyś się chwaliła, że umie układać tarota i wróżyć. Będziemy miały okazję sprawdzić, czy te jej wróżby to prawda, czy tylko pic na wodę. – Ale ja nie wierzę w takie rzeczy. Duchy nie istnieją. To nie jest racjonalne wytłumaczenie. – No to postaraj się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego zimna klamka poparzyła twojego przyjaciela? – A właśnie! – zmieniła temat Agata. – Wiesz… Chciałybyśmy poznać tego twojego… Jak mu tam? Jasia? – On wcale nie jest mój, – Megi poczuła, że się rumieni. – Po prostu wynajmuje ode mnie parter na herbaciarnię. – Ale chyba nie tylko? – zachichotała Elka, porozumiewawczo trącając łokciem Agatę. Megi odetchnęła z ulgą, bo niebezpieczny temat przerwała Urszula, która wpadła cała zadyszana, niosąc w torbie zamówiony przez dziewczyny film, karty i ouija. Nie grzeszyła wzrostem. Miała dosyć ciemną karnację i krępą budowę ciała. Włosy najczęściej obcinała na pazia, a powieki malowała bladokremowym cieniem. Była szefową pielęgniarek i nadawała się do tego zawodu jak rzadko kto. Pyskata, energiczna, wymagająca, a zarazem opiekuńcza i sprawiedliwa, przezwana została „oddziałową mamuśką”. Oczywiście, nie miała pojęcia o przydomku. Gdyby wiedziała, na pewno wpadłaby w szał. – Mam tutaj wszystko, czego nam potrzeba, a nawet troszkę więcej – sapnęła, wydobywając z przepastnej torby kolejną butelkę wina. – Całe szczęście, że jutro żadna z nas nie ma dyżuru! Będziemy mogły sobie spokojnie odpoczywać po dzisiejszej imprezie. Przynajmniej wy, bo tylko ja muszę zachować przytomność. Ze względu na rodzinę. – Chyba wyszłaś z wprawy przy tych swoich dzieciach – mruknęła Agata. – Jedną butelką zamierzasz upić cztery kobiety? Jestem przekonana, że w podobnej ilości nawet łącka śliwowica nie podołałaby wyzwaniu. – Co to jest łącka śliwowica? – zapytała Megi, stawiając na stole kieliszki do wina. – Rodzaj wódki – wyjaśniła Elka tonem znawcy. – Prawie jak spirytus. Ma ponad osiemdziesiąt procent i najlepiej smakuje ze świeżym oscypkiem. – Żartujesz! Osiemdziesiąt? – Małgorzata wytrzeszczyła oczy. – Strasznie mocna! – No, trochę mniej ma tych procentów. Ale rzeczywiście, wystarczy jej niewiele, żeby
poprawić sobie humor – powiedziała Urszula. – Niestety, prawdziwą śliwowicę można dostać wyłącznie w okolicach Łącka. Jak sama nazwa wskazuje. Może następnym razem uda nam się pojechać w tamte rejony i popróbować miejscowego destylatu ze śliwek? – Jestem przekonana, że wino nam wystarczy – stwierdziła cierpko Agata, widząc rozchichotane koleżanki. – Zachowujecie się, jakbyście już były po kilku drinkach. Pewnie na sam widok butelki wpadłyście w upojenie alkoholowe. Tak się właśnie dzieje, jak ktoś pija sporadycznie… – …powiedziała doświadczona w tej dziedzinie Agata – dokończyła Ula. – Dobra, powiedzcie mi, po co miałam przynieść karty do tarota? Któraś się zakochała i chce usłyszeć, czy to ten właściwy? Agata sięgnęła po korkociąg i otworzyła butelkę. Megi ustawiła kieliszki w równym rzędzie. – Dziewczynom się ubzdurało, że mam w domu ducha – mruknęła, rozlewając wino i podając je przyjaciółkom. – Chyba chcą mnie nastraszyć. – Jeżeli masz tutaj ducha, w co wątpię, zaczniemy od ouija. – Ula wyciągnęła sfatygowane pudełko i położyła je na środku stołu. Małgorzata sceptycznie łypnęła na opakowanie. – Jakoś nie mam przekonania… – No to po co kazałaś mi to taszczyć? – Urszula wywróciła oczami. – To nie mój pomysł, tylko dziewczyn – odparła Megi. – Ja nawet nie wiedziałam, że zajmujesz się takimi rzeczami. – Wywołałaś już kiedyś ducha dzięki tej tablicy? – Elka z zainteresowaniem oglądała wyciągnięte przez przyjaciółkę pudełko. – Tym się nie wywołuje ducha, to służy wyłącznie do rozmowy – wyjaśniła Urszula rzeczowym tonem. – Prawdę mówiąc, nie widziałam żadnego ducha. To tylko rodzaj… zabawy. Wyjęła ouija z pudełka i położyła na stole. Agata aż cmoknęła ze zdziwienia. Tablica wyglądała jak plansza do gry. Wykonano ją z ciemnego drewna. Litery i cyfry wypalono na czarno. Urszula położyła na niej wskaźnik – planszetę – który wyglądał jak odwrócone serce z przeszkloną dziurką pośrodku, przez którą było widać wskazywane przez rzekomego ducha znaki. – Nie wygląda to groźnie – stwierdziła Elka, zbliżając twarz do blatu. – To co, siadamy? – Ula uprzątnęła ze stołu kieliszki po winie. – Zapal, Megi, kilka świeczek,
jeśli masz. Będzie bardziej nastrojowo. Małgorzata przyniosła siedmioramienny lichtarz i postawiła go na ladzie kuchennej, jakieś dwa metry od stołu. Na stole z tablicą umieściła pojedynczą grubą świecę. Z sypialni przyniosła jeszcze dwa szklane świeczniki na wysokich nóżkach, w których zapaliła pachnące lawendą wkłady. Na parapecie ustawiła szklaną misę z wodą i pływającymi małymi świeczkami w kształcie pękatych serduszek. Dziewczyny zgasiły górne światła w salonie, zostawiając, oprócz pełgających ogienków, jedynie oświetlenie na schodach oraz kilka punktowych lampek pod szafkami w kuchni. – Już jest bardzo nastrojowo. W sam raz na dobry film… Może jednak go obejrzymy? – zapytała Megi, gdy wszystkie świece zapłonęły równym, pomarańczowym światłem. – Potrzebuję jeszcze główki czosnku. – Urszula zignorowała słowa przyjaciółki. – Ochroni nas przed złymi duchami. Starając się zachować poważną minę, Megi wyciągnęła czosnek z szafki i podała go koleżance. Ta ułożyła po dwa ząbki na każdym zaokrąglonym rogu stołu. – Dobra, teraz odmówimy krótką modlitwę. Zanim zaczniemy, chcę, żeby każda z was wyobraziła sobie, że otacza ją białe, ciepłe światło. To bardzo ważne, ponieważ i ono chroni przed wpływem złych duchów, które mogą potem uprzykrzyć nam życie. – Coraz mniej mi się to podoba. Dajmy sobie spokój z tymi bzdurami – szepnęła Megi sceptycznym tonem. – Może lepiej pooglądajmy film, zgoda? – Och, przestań. Nie bądź taka drętwa. – Agata złapała ją za rękę. – Przecież miliony ludzi używają tablicy ouoija i nic się nie dzieje. Zresztą to zabawka dla dzieci. Ula opowiada te rzeczy o białym świetle i o czosnku po to, by wywołać odpowiedni nastrój… Megi z cierpką miną stanęła wreszcie przy stole i chwyciła za chłodną dłoń Eli. – Odmówcie w myślach krótką inwokację za dusze zmarłych – powiedziała cicho Urszula. Wszystkie skupiły się na modlitwie i wyobrażaniu sobie białego światła. – Jak nazywał się właściciel tego domu? – zapytała po chwili mistrzyni ceremonii. – Marian Jaworski. Mój wujek – szepnęła Megi. – My zebrani w tym pokoju, wzywamy do siebie ducha Mariana Jaworskiego. Duchu przybądź, a na znak swej obecności przesuń planszetę na „tak” Formułka została powtórzona kilkakrotnie. Małgorzata sceptycznie przyglądała się twarzom koleżanek i już miała parsknąć śmiechem, kiedy nagle pod palcami poczuła, jak wskaźnik lekko przesuwa się w stronę wypalonego na planszy „tak”.
Była ciekawa, która z dziewczyn popycha drewniany wskaźnik. – Witamy cię duchu i cieszymy się z twoich odwiedzin… Tymczasem wskazówka zaczęła się przesuwać po rzędzie liter. Zdziwiona Małgorzata odczytywała litery, na których strzałka zatrzymywała się na krótką chwilę. –MALOCZASU – Czy ten dom jest nawiedzany przez duchy? – dopytywała się Urszula. Strzałka przesuwała się po kolejnych literach. –WITRAZ – Coś o witrażu – szepnęła Agata. – Tak mi się wydaje. – Czy duchy są na witrażu? – zapytała zdziwiona Ula. –WITRAZ – A niby co jest z tym witrażem? – zapytała Megi głośno. –SLOWA Wskaźnik przesuwał się coraz szybciej. Megi, zaskoczona, wypuściła z palców planszetę. Pozostałe dziewczyny również cofnęły dłonie. – Dobra! Koniec tego! – krzyknęła Elka, unosząc ręce do góry, jakby się poddawała. – Nie możemy tak po prostu przerwać! – Ula spojrzała przyjaciółce głęboko w oczy. – Musimy odesłać ducha z powrotem. Tymczasem wskaźnik zaczął się poruszać bez ich udziału. WITRAZ WITRAZ WITRAZ – Ciągle pokazuje „witraż” – powiedziała Megi, zdumiona widokiem szalejącego po tablicy wskaźnika. Wciąż była przekonana, że koleżanki próbują ją wkręcić. Pod stołem musi być magnes albo planszeta działa na baterie. – Teraz już coś innego… – wtrąciła Ulka. SLOWA WITRAZ SLOWA MALOCZASU MALO W pokoju zaczęło robić się zimno. – Ulka, przestań już! – upomniała przyjaciółkę Megi.
– To wcale nie jest śmieszne. – A czy ja wyglądam na rozradowaną? – ofuknęła ją Urszula śmiertelnie poważnym tonem. – Pierwszy raz spotykam się z czymś takim! – Jasne! – rzuciła Megi obrażonym tonem. Agata objęła się rękami. – Każ mu lepiej wracać, skąd przybył. WITRAZ PIWNICA CHRONICH CHRONDRZWI BLAGAM W pomieszczeniu wiał już zimny wiatr. Gdzieś w pokoju obok trzasnęło okno. – Dziękujemy ci duchu za wszystko. Dziękujemy za pomoc. Wróć teraz tam, skąd przyszedłeś i zaznaj wiecznego spokoju. – W głosie Urszuli brzmiało napięcie. CHRONICH CHRONICH BLAGAM Wskaźnik szalał po tablicy z coraz większą prędkością. Dziewczyny odsunęły się od stolika, zafascynowane i przestraszone jednocześnie. Urszula zdążyła jeszcze krzyknąć: – Duchu, dziękujemy! Wróć tam, skąd przyszedłeś! Stół wpadł w wibracje. Stojąca na jego blacie pusta szklanka zatrzęsła się i przesunęła w stronę krawędzi, po czym z hukiem runęła na podłogę, roztrzaskując się w drobny mak. – Jezuuu! – jęknęła Elka. – Kończmy to! – Myślcie o białym świetle! – zawołała Ula. – Szybko! Pomóżcie mi! To naprawdę nie są żarty! Dziewczyny skupiły się na wyobrażeniu. Ziąb robił się coraz bardziej dotkliwy. Planszeta zwariowała na dobre. Wskazywała litery płynnie, jak wydrukowany na kartce tekst. UWAZAJ WITRAZE CHRONICH CHRON DZIENNIK PIWNICA
BLAGAM NADCHODZI UCIEKAJCIE UCIEKAJCIE – Wracaj duchu, skąd przybyłeś! – darła się Ula jak oszalała. – Megi, dawaj sól! Nie wiadomo jakim cudem Małgorzata dosięgła solniczki. Urszula chwyciła garść białych kryształków i zaczęła usypywać wokół stołu krąg, wykrzykując jakieś słowa. Zanim skończyła, ouija poderwała się w powietrze i z łoskotem rąbnęła o ścianę. Stojące na ladzie kieliszki z resztkami wina, spadały jeden po drugim, tłukąc się na drobne kawałeczki. Drzwi od szafek otwierały się i zamykały, a w całym domu migotały żarówki, jakby ktoś bawił się włącznikami. Dziewczyny wrzeszczały ze strachu. Jedynie Urszula starała się jakoś ogarnąć sytuację, modląc się po łacinie. Wtem nad stołem uniosła się planszeta i wirując niczym opadający z drzewa liść, zbliżyła się do skupionej na odsyłaniu ducha kobiety. – Odejdź, skąd przybyłeś. Nie zapraszałyśmy cię, nieznany duchu. Chciałyśmy rozmawiać z duchem pana Jaworskiego. Wracaj, skąd przybyłeś! Leżące na krześle karty do tarota zaczęły wściekle latać w powietrzu, tworząc małe tornado. Wirująca sterta szalała wokół usypanego solnego kręgu. – Co się dzieje? – Elka prawie płakała. – Chyba przedostał się jakiś zły duch. Próbuje przejąć kontrolę – wrzasnęła Ula. – Odejdź! Odejdź! – Mam już powyżej uszu tych żartów. Wychodzę! – zawołała zezłoszczona Megi, kierując się na schody. Zanim zdążyła przekroczyć próg, drzwi z łoskotem rąbnęły o futrynę. Megi złapała za klamkę i szarpnęła, jednak stary zamek trzymał wyjątkowo dobrze. Drzwi ani drgnęły. Tymczasem wirujący w powietrzu wskaźnik poleciał prosto na Urszulę i ostrym końcem rozorał jej policzek. Z rozciętej skóry popłynęła krew. Nie zwracając na to uwagi, kobieta po raz kolejny spróbowała odprawić rozzłoszczonego ducha, tym razem przyzywając imiona świętych. Nad stołem znienacka pojawiła się przezroczysta biała zjawa, której rozpostarte ramiona sięgały poza solny krąg. Równocześnie Megi dostrzegła drugą postać, czerwoną, jak utkaną z mgły. Duchy spięły się ze sobą w śmiertelnym uścisku. Wokół nich, jak oszalałe, waliły pioruny. Powietrze wypełnił zapach ozonu…
Megi, wciśnięta w kąt, zasłoniła twarz rękami. W tym samym momencie rozszalały wskaźnik zaczął latać nad stołem jak wściekły owad, próbując dźgnąć którąś z kobiet. Przestraszone, odruchowo skuliły się przy podłodze, zakrywając głowy rękami. Dziwny szum i wibracje wywoływały ból uszu…
Nagle wszystko ustało. W pokoju zapanowała cisza. Pierwsza uniosła głowę Małgorzata. Rozejrzała się po kuchni i ze zdziwieniem zauważyła, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Na podłodze nie leżą potłuczone naczynia, karty do tarota wciąż spoczywają na brzegu krzesła, a świece palą się równym, jasnym światłem. Kieliszki po winie stały tam, gdzie powinny, a szafki kuchenne miały pozamykane drzwiczki. Jedynie leżąca na stole ouija była pęknięta na pół, a rozcięty policzek Urszuli wciąż krwawił. – Na Boga, co to było? – dopytywała się Agata, siadając na krześle. – Wygląda na to, że miałyśmy chwilowe przywidzenie. Czasami tak się zdarza – stwierdziła Ula, oglądając pękniętą tablicę. Była blada jak papier. – Zbiorowe omamy? – Elka nie była przekonana. – A tablica? A twój policzek? – Może ten obcy duch chciał nam coś przekazać? Może objawić moc zła albo powiedzieć, co się z nim stało? – odparła Urszula, przyciskając do policzka podaną przez Megi gazę. – Widocznie uznał, że w ten sposób będzie mu łatwiej niż przez przesuwanie planszety. – A może to wino? – zauważyła Megi cierpkim tonem. – Dosypałyście czegoś, żeby było weselej? Dziewczyny spojrzały na nią zbulwersowane. – I co z tym obcym duchem? – zmieniła temat Elka. – Zdawało mi się, że były dwa. Nawet walczyły ze sobą… – zamyśliła sie Urszula. – Już nigdy więcej nie chcę mieć do czynienia z ouija. – Agata wskazała palcem na stół. – Dawno się tak nie bałam! – …ale wujek Megi przekazał wiadomość. Z jakichś powodów zależy mu na witrażu… Myślicie, że może mu chodzić o ten na półpiętrze? To całkiem zwykła rzecz. Choć w domach raczej się takich się nie wstawia. – Drugi znajduje się na cmentarzu, w rodzinnej kaplicy – powiedziała Małgorzata, przecierając wodą utlenioną rozcięty policzek przyjaciółki. – Identyczny. Przynajmniej na
pierwszy rzut oka. – Może i tamtemu powinnaś zrobić zdjęcie i porównać? – zasugerowała Agata. – Duch wspominał coś o jakichś słowach. – Nie zauważyłam tam żadnych liter, nie licząc tych dziwacznych kresek – Megi rozłożyła dłonie. – Muszą być. Przyjrzyj się uważnie. – Nie zamierzam teraz lecieć na cmentarz i sprawdzać – odparła kategorycznym tonem Małgorzata. – Może jutro. Poza tym, kiedy wreszcie do was dotrze, że duchów NIE MA!? – ostatnie słowa niemal wykrzyczała. – Po dzisiejszym wydarzeniu mam zgoła inne zdanie na ten temat – mruknęła Ula, dotykając piekącej rany. – To był naprawdę świetny dowcip. Nieźle się bawiłam – sapnęła Megi. – A teraz powiedzcie mi, do cholery, jak tego dokonałyście? – Oparła ręce na biodrach. – To nie my… – zaprotestowały zgodnie. – Jakieś magnesy czy jak? – Megi zajrzała pod pękniętą tablicę. – No bo przecież sam z siebie wskaźnik się nie poruszał! – Skarbie, nie wszystko da się wytłumaczyć w sposób naukowy… – Guzik prawda! – przerwała Małgorzata gwałtownie. – Wszystko można poprzeć dowodami, a jako lekarz, Agatko, powinnaś o tym doskonale wiedzieć! – Więc jak wytłumaczysz rozciętą twarz Uli? Megi ze złością wcisnęła ręce w kieszenie. – Myślę, że jednak coś było w tym winie – powtórzyła. – A my uległyśmy zbiorowej halucynacji. Nie wiem jak wam, ale mnie się zdawało, że ten duch wszystko zniszczył. Kieliszki, drzwiczki, karty… – Zakreśliła dłonią zamaszysty okrąg. – I gdzie ta dewastacja? Co? Nawet nie ma tej cholernej soli na podłodze, a przecież Ulka wysypała prawie całą solniczkę! – Ma rację – przytaknęła Ela, zerkając na pozostałe dziewczyny. – Szkoda tylko tej tablicy… Może da się ją jakoś posklejać? – A poparzona dłoń twojego przyjaciela? – Ula nie dawała za wygraną. Megi wzruszyła ramionami. – Janek kończy remontować swoją herbaciarnię. Własnymi rękami. Być może miał do czynienia z jakąś żrącą substancją. Mógł po prostu nie zauważyć poparzenia, dopóki nie dotknął zimnej klamki…
– A mówiłaś, że była gorąca. – Ja dotknęłam klamki zaraz po Janku. Była… normalna. Letnia. Jakby ktoś ją wcześniej trzymał w ręce. – Kompletnie bez sensu – mruknęła Urszula. – Spokojnie. Wystarczy. – Agata sprawiała wrażenie opanowanej. – Proponuję zapomnieć o całej sprawie i skorzystać z tego, że jesteśmy razem. – W porządku – kiwnęła głową Urszula. – Już chowam swoje zabawki i idziemy zajmować się bardziej przyziemnymi sprawami. Na przykład oglądaniem filmu. – A co przyniosłaś? – zainteresowała się Ela. – Mama Mię i wino. Ale inne. Na pewno nieotwierane. – No dobra! – westchnęła Elka. – Niech będzie. To co, włączamy? Wszystkie zgodziły się chętnie. Chciały jak najszybciej zapomnieć o przygodzie z duchami. Zamówiły pizzę w pobliskiej restauracji, otworzyły kolejne wino i starając się nie myśleć o minionych wydarzeniach, zasiadły przed telewizorem. Film trwał w najlepsze; aktorzy porywali się wzajemnie do tańca, śpiewając najlepsze przeboje Abby, lecz żadna z dziewczyn nie była w stanie się skupić na fabule. Nie mogły przestać myśleć o rzekomym duchu, który rozpaczliwie chciał im coś przekazać. Od czasu do czasu spoglądały po sobie, uśmiechając się pokrzepiająco i udając szalone zainteresowanie rozgrywającymi się na ekranie zdarzeniami. W głębi duszy jednak każda zastanawiała się, czy to, co przeżyły, działo się w realu. I każda obiecała sobie już nigdy więcej nie napić się wina, które być może spowodowało halucynacje, oraz nigdy nie bawić się tablicą ouija i kartami do tarota. Kiedy Pierce Brosnan wyśpiewywał znany szlagier S.O.S., Urszula odwróciła się plecami do ekranu i spojrzała poważnie. – Czytałam jakiś czas temu o grupie dzieci, które za domem, na łące, widziały smugę światła zstępującą z nieba. Nie pamiętam, gdzie to było… – W Fatimie? – podsunęła Megi usłużnym tonem, robiąc przy tym złośliwą minę. – Nie. Nie żartuję. W każdym razie to, co nam się zdarzyło, rzeczywiście mogło być zbiorowym omamem. Takie rzeczy się zdarzają. – Jasne – mruknęła Agata. – A więc wracamy do zatrutego wina. Co w nim mogło być? – Szkoda, że nie zostawiłyśmy próbki do zbadania. – Elka wzruszyła ramionami. – Jakie zatrute wino? O czym wy mówicie? – zaperzyła się Urszula. – Przecież to świetnej jakości oryginalny napój był, a nie byle sikacz!
– Nawet najlepsze i najdroższe wina mogą zawierać trucizny – odparła Megi. – Poza tym zawsze można trafić na marną podróbkę. – Kiedyś słyszałam o sporej aferze z fałszowaniem bardzo znanego i drogiego włoskiego wina. Może w tym tutaj też coś było. Jest spory wybór halucynogenów. – A może to herbata? – zastanowiła się Agata. – No, daj spokój! – Oburzona Megi aż się uniosła na sofie. – Odpada. – Pokręciła głową Ula. – Ja przecież nie piłam herbaty. – A, prawda – zreflektowała się Aga. – No to zostaje nam wino…
ROZDZIAŁ 7
N
astępnego dnia Małgorzata postanowiła pojechać na cmentarz i jeszcze raz dokładnie przyjrzeć się witrażowi. Spakowała do małego, skórzanego plecaka aparat fotograficzny, klucze do kaplicy, telefon komórkowy, latarkę i portfel z dokumentami. Właśnie zamykała drzwi wejściowe, gdy ktoś objął ją w pasie. Przestraszona, aż podskoczyła. – To tylko ja. – Janek uniósł obie ręce i zmierzył ją wesołym spojrzeniem. – Nie wiedziałem, że tak cię przestraszę. Przepraszam. Po jej ciele ponownie przebiegły miłe ciarki, pojawiające się za każdym razem pod dotykiem Janka. Wystarczyło nawet niezobowiązujące muśnięcie dłonią przy serwowaniu herbaty… Za każdym razem było tak samo – przyjemne mrowienie oraz przyśpieszone bicie serca. – Wybacz, ale jestem trochę podenerwowana – westchnęła Megi, chowając klucze do plecaka i starając się zapanować nad galopującym tętnem. – Coś się stało? – Pochylił lekko głowę i zajrzał jej w oczy. – Czyżby twoje koleżanki wyprowadziły cię z równowagi? – Zgadłeś. Poniekąd. – Dlaczego? Wzięła głęboki oddech i… na tym się skończyło. Jakoś nie mogła mu opowiedzieć o wczorajszych wydarzeniach. Nie tutaj. Zacisnęła wargi i oparła się ręką o drewnianą framugę. Stała tak i patrzyła w miłe, zatroskane oczy. – Gdzie się wybierasz? – zmienił temat. – Jadę na cmentarz. Muszę coś sprawdzić. Zeszła ze stopnia i ruszyła chodnikiem, zgrabnie wymijając kilkunastoosobową wycieczkę niemieckich turystów. – Zabierzesz mnie? – Janek znalazł się tuż za jej plecami. – Nie. Lepiej zostań. – Szybkim krokiem przeszła przez ulicę i skierowała się w stronę parkingu. – Nie ma mowy. Jedziemy razem. Mam jeszcze trochę czasu.
Bez słowa otworzyła auto i wsiadła do środka. Zanim zdążyła zaprotestować, Janek zajął miejsce pasażera i zatrzasnął drzwiczki. Szybkość manewru nieco ją zdziwiła, ale usiadła obok i oparła ręce na kierownicy. – Dobra, mów, co jest grane! – poprosił poważnie, odwracając się w kierunku Megi i opierając łokcie o deskę rozdzielczą. – Jesteś strasznie podminowana. – Wiem. – Skinęła głową. – Wczoraj wydarzyło się tak wiele rzeczy… I chyba nie bardzo umiem sobie z tym wszystkim poradzić. Krótko opowiedziała o dziwacznych fotografiach, damskiej wyprawie do piwnicy, o tablicy ouija i rozmowie z rzekomym duchem wujka. Janek słuchał wszystkiego cierpliwie, zadając od czasu do czasu krótkie pytania. – Teraz już wiesz wszystko – westchnęła w końcu, wkładając kluczyk do stacyjki. – Nie powiem, brzmi dość nieprawdopodobnie – przyznał po chwili namysłu, z ukosa obserwując profil Megi. – Ale może rzeczywiście coś w tym jest? Coś niewytłumaczalnego. W końcu – czy można poparzyć rękę zimnym kluczem? – Mówisz jak moje koleżanki – mruknęła. – Musiałam nimi porządnie wstrząsnąć, żeby dopuściły myśl, że to być może nie duchy. Chociaż z drugiej strony… Gdybyś widział, jak ten wskaźnik zaatakował Urszulę! Zupełnie jak trzymany przez coś niewidzialnego. Topolnicki zapinał pas bezpieczeństwa. – A jak tam twoje poparzenie? Pokaż mi dłoń – poprosiła. Jednak mężczyzna szybko zacisnął palce i przysłonił je drugą ręką. – Nie ma potrzeby, wszystko się goi jak trzeba – odparł cichym, lecz zdecydowanym tonem. Megi była zaskoczona. – Pokaż, proszę. – Nie! – Janek! Odwrócił wzrok, kładąc pięści na kolanach. Delikatnie odsunęła zdrową rękę i wyprostowała palce u chorej dłoni. Topolnicki odwrócił głowę i z mocno zaciśniętą szczęką wpatrywał się uparcie w pień drzewa za oknem. – A niech mnie! – szepnęła zdumiona. – To przecież niemożliwe! Po całkiem poważnym poparzeniu nie pozostało śladu. – Nie wierzę własnym oczom! – Megi delikatnie przejechała palcami po ciepłej i różowej skórze. – Powinieneś mieć, w najlepszym przypadku, dwa solidne bąble!
– Sam jestem zaskoczony tempem gojenia. Jedźmy już – dodał z naciskiem, unikając jej spojrzenia. Ukradkiem obserwował profil Małgorzaty. I czekał na nieuchronne pytanie. – Czy wcześniej, zanim sparzyła cię klamka, nie miałeś kontaktu z jakąś żrącą substancją? Uniósł brwi ze zdziwieniem. Nie tego się spodziewał. – Raczej nie – zastanowił się. – Zanim przyszedłem do ciebie, przeczyściłem jeszcze kontuar i wyszorowałem płytki na podłodze. Jutro z rana mają wstawić mi sprzęt, chciałem wszystko przygotować. Udrożniłem zlewozmywak, bo się kompletnie zatkał… – Zlewozmywak! – stwierdziła zadowolona. – A czego użyłeś? – Tych granulek, co zawsze. – Machnął ręką. – I zalałem to wszystko wrzątkiem, żeby szybciej zadziałało. – Stąd to oparzenie! – Klepnęła go w ramię. – Wiedziałam! Janek wyglądał na kompletnie zaskoczonego. – Sugerujesz, że nie potrafię obchodzić się z niebezpiecznymi substancjami? Myślisz, że nie wiem, co oznacza czarny wielki znak „X” na pomarańczowym tle, drukowany na wszystkich tych preparatach? – Mogłeś po prostu podrażnić naskórek przez nieuwagę. Substancja weszła w reakcję z wrzątkiem i prysnęła do góry, akurat na twoją rękę – zaczęła tłumaczyć. – Nie zmyłeś jej i podrażnienie gotowe. Zauważyłeś je dopiero po rzekomym poparzeniu o klamkę. Janek patrzył na nią ponuro. – To wyjaśnia kilka rzeczy – tłumaczyła cierpliwie. – To, czemu ja nie zostałam poparzona, dlaczego klamka miała normalną temperaturę, a nawet to, że twoja ręka goi się całkiem nieźle. Rzuciła okiem na zdrową dłoń mężczyzny. – Chociaż, nawet jak na powierzchowne oparzenie, rekonwalescencja przebiega nienormalnie szybko. – Jestem przekonany… Na pewno nie miałem kontaktu z tą substancją – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Powinnaś wiedzieć, że nie wszystkie rzeczy można wytłumaczyć w sposób racjonalny. – I znowu to samo! Jakbym słyszała moje koleżanki! – Parsknęła śmiechem. – Więc jak to się stało, że dzień po poparzeniu na twojej skórze nie ma śladu? Zacisnął zęby tak mocno, że aż zadrgały mu mięśnie twarzy. – Sam nie wiem – wydusił w końcu, odwracając wzrok. Bezpieczniej było nie kontynuować
tematu. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Małgorzata odezwała się pierwsza. – Dobra, jedziemy na ten cmentarz. Wygląda, że lada chwila nadejdzie burza, a ja koniecznie muszę zajrzeć do kaplicy. – Nie wiem, czy to dobry pomysł – skwitował Janek, patrząc jak dziewczyna przekręca kluczyk w stacyjce. – Może poczekajmy na lepszą pogodę? – Nie ma mowy. Z tym witrażem jest coś na rzeczy. Na pogrzebie nie miałam okazji przyjrzeć się mu dokładnie. A nie zasnę, dopóki nie wyjaśnię tej cholernej zagadki! Utrę wam wszystkim nosa. Zobaczycie, że nie ma żadnych duchów! Kiedy człowiek umiera, to umiera CAŁY. I NA ZAWSZE. Topolnicki nie odpowiedział. Patrzył w bok, łagodnie się uśmiechając. Jego oczy pobłyskiwały rubinowo. Drogę na cmentarz przebyli w ciszy. Dopiero kiedy wysiedli z auta i gdy mijali pierwsze nagrobki, Janek odezwał się nieco zduszonym głosem. – Nie przepadam za takimi miejscami. – Dlaczego? – Megi odwróciła się i spojrzała na nieco pobladłą twarz. – Nie wiem. Po prostu. – Wzruszył ramionami. – Staram się je omijać. – Nie umarł ci nikt bliski? – Matka. Kiedy miałem sześć lat. Od tego czasu nie chodzę na cmentarze. – Ale dlaczego? – Megi nie dawała za wygraną. – Powiedz, proszę. Oparł się o wielki dąb, rosnący na rozstaju ścieżek. Młode liście przesłoniły jego oczy. W górze zbierały się coraz ciemniejsze chmury – Dobra, skoro ty mi tyle powiedziałaś… – Westchnął głęboko. – Na pogrzebie mamy, już po złożeniu trumny do grobu, wszyscy wrzucali po grudce ziemi. Kiedy przyszła moja kolej, nachyliłem się mocniej… – Znowu wziął głęboki oddech. – Mój but ześlizgnął się po mokrej ziemi, bo padało… No i wpadłem. – Jezu! To straszne! – Megi aż przysłoniła usta. – To jeszcze nic. Obok trumny mojej mamy, w grobowcu leżała starsza. Z wujkiem, nieżyjącym od ponad dziesięciu lat. Przebiłem butem spróchniałe wieko i wpadłem do środka. Nigdy nie byłem taki przerażony – kontynuował cicho. – Darłem się wniebogłosy. Byłem przekonany, że wujek trzyma mnie za nogę i nie chce wypuścić. Dopiero ktoś wszedł do środka i mnie wyciągnął. Megi odsunęła się nieco i spojrzała poważnie. – Teraz przynajmniej wiem, ile cię kosztuje dzisiejsza wizyta. Nie musisz mi towarzyszyć.
Możesz wrócić do auta i poczekać. Jan pokręcił głową. – Nie, nie zostawię cię samej – odpowiedział kategorycznie. – Po prostu chodźmy na miejsce i załatwmy sprawę jak najszybciej. – W porządku. Tamtą ścieżką. – Wskazała w lewo. – Kaplica znajduje się pod starymi drzewami na końcu dróżki. – No to idziemy. – Głos Janka powoli się uspokajał. Mężczyzna odchrząknął. – Chodźmy. Ruszyli szybkim krokiem przez tonącą w zieleni wąską alejkę. Drobne kamyczki chrzęściły pod butami, posągi aniołów i fotografie zmarłych wpatrywały się w intruzów posępnym wzrokiem. Janek szedł przed siebie, nie rozglądając się na boki, z oczami wbitymi w plecy dziewczyny. Od czasu do czasu wciskał głowę w ramiona, jakby nie chciał słyszeć natrętnych głosów. Gdzieś niedaleko pomrukiwała nadchodząca burza. Od północy nadpływały brązowoszare chmury, których grube, ciemne szpony coraz bardziej zbliżały się do złotej tarczy słońca. Wreszcie pokonali ostatni zakręt, zza którego wyłonił się niewielki placyk z kaplicą pośrodku. Pochylały się nad nią stare jak świat drzewa o pogiętych pniach i poskręcanych konarach. Ponad parasolem z gałęzi niebo kotłowało się coraz bardziej; pierwsze porywy wiatru strąciły kilka liści, które furkocząc, opadły na dach. – Te drzewa wyglądają jak powykręcane cierpieniem… – To tutaj – powiedziała Megi, wyciągając z kieszeni aparat fotograficzny. – Witraż jest po drugiej stronie. Obeszli kaplicę. – Nic z tego nie będzie – zawyrokował Janek. – Od zewnątrz zamontowano matową osłonę, widzisz? Skoro tak bardzo zależy ci na zdjęciu, musisz otworzyć drzwi. Małgorzata westchnęła głęboko. – Rzeczywiście. Chyba nie mam wyjścia. Poszukała w plecaku kluczy i włożyła zardzewiałą końcówkę jednego z nich do zamka. Klucz stawiał opór, ale w końcu zgrzytnęła zapadka i Megi popchnęła ciężkie drzwi. W środku pachniało przywiędłymi kwiatami; pod przeciwległą ścianą leżało kilka bukietów. Suche róże i chryzantemy zwieszały główki, a płatki lilii leżały wokół zbrązowiałych łodyg. Megi już miała przekroczyć próg, gdy Janek zatrzymał ją, wskazując ręką na ziemię. – Popatrz! Wzdłuż drzwi wejściowych usypany został kilkucentymetrowej szerokości pasek z białego
proszku. Dziewczyna przykucnęła i wzięła go w palce. – To chyba sól… – powiedziała zdziwiona, rozcierając drobne kryształki. – Kto to mógł rozsypać? – Nie mam pojęcia. – Wzruszyła ramionami i dała krok nad białą linią, uważając, by jej nie uszkodzić. – Podobno tylko ty masz klucz do tego miejsca… – zauważył Janek, wciąż pozostając przed solną kreską. – Najwidoczniej nie tylko ja – mruknęła. – Bo nie ma wieńców z dnia pogrzebu ciotki. I została tylko część kwiatów. – To samo jest przy oknie. – Janek wskazał brodą. – To znaczy? – No, też sól. – Ale po co? Włączyła aparat i zrobiła witrażowi kilka zdjęć. – Podobno sól chroni przed złymi mocami… – Topolnicki wciąż stał przed białym paskiem, nerwowo zaciskając dłonie. Niebo rozdarł blask błyskawicy. – Zbieramy się! – ponaglił Janek, zerkając na ciemne chmury. – Już idziemy. To tylko burza. – Nie burzę mam na myśli – mruknął, rozglądając się dokoła. Megi wybiegła na zewnątrz i szybko zamknęła drzwi do kaplicy. Po ciemnogranatowym niebie pędziły z zaskakującą prędkością grube obłoki. Silna wichura strącała liście z drzew, które, wściekle wirując wokół Megi, opadały coraz niżej. – Jeszcze tylko ze dwie fotki drzwi wejściowych! Janek odbiegł już kilka kroków. – Przestań! Daj spokój. Zaraz lunie! Flesz błysnął w tej samej chwili, co kolejna błyskawica. Sprzęt ustawiony był na tryb sekwencyjny. Tym razem wykonał siedem ujęć, z częstotliwością jednego na sekundę. Megi patrzyła na matrycę jednym okiem, za to starała się stabilnie trzymać aparat. – To wszystko? – Zniecierpliwienie Janka sięgnęło zenitu. – Tak. Możemy wracać. Przez nieboskłon przetoczył się głośny grzmot. Szyby w kaplicy opodal zabrzęczały złowrogo. Kolejny podmuch wiatru poderwał leżące przed nią liście, tworząc z nich miniaturowe tornado.
Małgorzata wcisnęła aparat do kieszeni, obróciła się na pięcie i pobiegła za Jankiem. Pierwsze wielkie krople dopadły ich tuż przed bramą. Ostatnie metry do samochodu pokonali ze schylonymi głowami, chroniąc się najlepiej jak umieli przed spadającymi z nieba kaskadami wody. – Traumatyczne przeżycie – stwierdził Janek, gdy wreszcie znaleźli się w aucie. – Dawno tak intensywnie nie padało. Megi wyciągnęła aparat i odtworzyła zapis. – W porządku? – Tak – mruknęła. – Witraż jest w całości, a wszystkie detale bardzo wyraźne. – Całe szczęście – westchnął z ulgą. – Przynajmniej nie będziemy musieli tam wracać. Dziewczyna przez chwilę w milczeniu przeglądała resztę zdjęć. Janek zauważył, że uśmiech najpierw zmienił się w zdziwienie, a następnie w strach. – Co się stało? – spytał, pochylając się w jej stronę. Megi głośno przełknęła ślinę. – Sam zobacz – szepnęła, podając mu aparat. – Chyba coś się dzieje z tą cyfrówką. Ostatnio niemal wszystko wychodzi prześwietlone albo z jakimiś dziwnymi plamami. Janek zerknął na pierwsze zdjęcie i aż westchnął. Fotografia przedstawiała ujęcie grobowca na wprost. Wokół kaplicy stare drzewa wyciągały swoje liściaste szpony z poskręcanych gałęzi w stronę grobowca. Ciemne niebo w tle przecinał wąski, kanciasty słup błyskawicy. Gotowa scenografia do horroru. Ale nie to było najgorsze. Wokół kaplicy widniało kilka półprzezroczystych postaci. Jedne z nich stały przy drzwiach, dwie unosiły się ponad dachem. Na kolejnych zdjęciach widać było, jak krążą dokoła budynku, nie mogąc dostać się do środka. Jeden z duchów odwrócił głowę w ich kierunku i sprawiał wrażenie, jakby zauważył, że jest fotografowany. Następne ujęcie przedstawiało grymas niezadowolenia na jego prześwitującej twarzy, a na kolejnym zbliżał się już w stronę aparatu. Poszarpane odzienie powiewało na wietrze, a rozcapierzone palce, zakończone długimi szponami, błyszczały w świetle flesza. Na ostatniej fotografii duch był zaledwie o dwa metry od obiektywu. – No ładnie! – jęknął Janek. – Chyba go bardzo zdenerwowałaś… Mam nadzieję, że nie poszedł za nami. Oddychał głęboko, kręcąc głową na wszystkie strony. Jego oczy znowu błyszczały rubinowo. Zmrużył je i skupił się na wdychanym powietrzu. – Próbujesz go… wyczuć? – zapytała, unosząc brwi.
– Chciałbym mieć takie zdolności! – odparł, siląc się na swobodny ton. Megi wyłączyła aparat i wrzuciła go do torby, wciąż zerkając podejrzliwie na swego towarzysza. Deszcz łomotał o dach samochodu. Ogromne krople rozbijały się na szybie z głośnym dudnieniem, a na ulicy i chodniku błyskawicznie tworzyły się kałuże, do których z chlupotem wpadały kolejne kaskady wody. Obite liście drzew oklapły i wyglądały jak przywiędnięte. W strugach deszczu zamajaczyła jakaś postać, która nadaremnie próbowała schronić się pod parasolem. Ostre porywy wiatru wykręcały konstrukcję, wywijając ją ku górze, przez co wyglądała jak gigantyczny rydz. W końcu mężczyźnie udało się dobiec do stojącego kilka metrów dalej renaulta i ukryć się w jego wnętrzu przed wściekle atakującą ulewą. Pioruny trzaskały jeden za drugim, a wiatr ciskał o drogę strugami wody i połamanymi kawałkami gałęzi. Janek z niepokojem wpatrywał się w stojący opodal sędziwy dąb, którego sękate konary kołysały się na wszystkie strony. Drzewo wyglądało, jakby nagle ożyło i machając nieprzyjaźnie szponami, chciało ich dopaść i rozerwać na strzępy. – Może lepiej zaczekajmy, aż chociaż trochę przestanie padać – powiedział, widząc, że Megi chce uruchomić silnik. – Tu powinniśmy być bezpieczni. Stali zaledwie kilka metrów od ściany dwupiętrowego budynku. Nie licząc starego dębu po drugiej stronie ulicy i rosnącego przy parkingu żywopłotu, przy samochodzie nie było innego wysokiego drzewa ani słupów z przewodami, które mogłyby stanowić bezpośrednie zagrożenie podczas tak intensywnej burzy. – Racja. Megi też nie miała ochoty jechać w takim deszczu. Oparła brodę o kierownicę i zamyśliła się. – Nie wiem, co robić z tym wszystkim – stwierdziła w końcu. – W ogóle nie wiem, co mam myśleć o tych… zdarzeniach. – Wiesz, kiedyś w telewizji oglądałem program o takiej specjalistce od duchów… – Co robiła? – Na twarzy Megi pojawił się pobłażliwy uśmiech. – No wiesz… – Janek gestykulował. – Zgłaszasz, że u ciebie w domu straszy. A ona przyjeżdża z całą ekipą i pozbywa się tych wszystkich duchów, zjaw i innych nieproszonych gości z innego wymiaru. – Nie potrzebuję rozgłosu – mruknęła Megi urażonym tonem. – Nie o to chodzi, żebyś zaraz brała udział w programie… – A nie uważasz, że te wszystkie nawiedzone domy mogą być częścią scenariusza? – wpadła
mu w słowo. Janek zamilkł na chwilę. – To prawdopodobne – przyznał niechętnie. – Zawsze jednak można spróbować. Myślę, że to nie zaszkodzi. – Moje koleżanki też tak mówiły, zanim przyniosły tablicę ouija. I nic dobrego z tego nie wyszło. Mam wrażenie, że tylko rozłościłam te duchy, czy to, czymkolwiek są. Boże, co ja mówię! – zreflektowała się po chwili. – Jeszcze kilka chwil temu nie wierzyłam w żadne zjawy, duchy, poltergeisty i inne nadprzyrodzone duperele. Chyba zaczyna mi kompletnie odbijać! – Może chociaż wejdź na stronę tego medium i trochę o nim poczytaj… Megi westchnęła. – Dobrze – poddała się w końcu. – I tak nie mam lepszego pomysłu…
Tego wieczoru zasiedli w herbaciarni Janka przy kontuarze i weszli do sieci. Megi piła zieloną herbatę o smaku mango i papai. – Pyszna! – powiedziała z uznaniem, odstawiając filiżankę na wzorzysty spodek. – To moja autorska mieszanka – odparł Janek, puchnąc z dumy. – Później przygotuję ci jeszcze truskawkowo-malinową. Fantastyczna! I jestem pewien, że będzie się bardzo dobrze sprzedawać. – Nie wątpię. – Małgorzata posłała mu uśmiech. – Jaki jest adres tej strony? Janek za ladą nalewał świeżej herbaty do filiżanki. – Adresu nie pamiętam. Ale wpisz nazwisko. Edyta Łomnicka. Odpowiednia witryna wyskoczyła niemal natychmiast. – No dobra. Mam – mruknęła Megi, przeglądając jej zawartość. – To medium poradziło sobie z wieloma niewyjaśnionymi przypadkami. Duchy, zjawy przodków i wiele innych, trudnych do wyjaśnienia rzeczy… Nie masz wrażenia, że to tylko taka… pokazówka? – powiedziała w końcu bez przekonania. – Co masz na myśli? – Janek oparł się o kontuar i zerknął na monitor. – No, że ta cała jej działalność jest promowana na potrzeby programu. – Wzruszyła ramionami. – Wiesz. Wymyślają jakiegoś ducha, a potem niby to go wypędzają. W taki sposób jest tworzonych wiele pseudodokumentalnych filmów. Janek wydął policzki. – To akurat trudno powiedzieć. Zawsze możemy sprawdzić, pisząc do niej albo dzwoniąc. Jeśli to wszystko okaże się bujdą na resorach, to nam to powie.
– Albo nas wyśmieje… Megi w zadumie nakręciła kosmyk włosów na palec. Janek przez chwilę przyglądał się, jak dziewczyna ze zmarszczonym czołem przegląda zawartość strony internetowej. – Dobra – powiedziała w końcu. – Myślę, że nie zaszkodzi nam napisać do tej Łomnickiej. Najwyżej mejl pozostanie bez odpowiedzi. – No to bierzmy się do tego od razu. – Janek ochoczo przysiadł się do Megi, stawiając przed nimi filiżanki z herbatą. Przygotowania zajęły im prawie godzinę. Małgorzata po kolei opisała wszystkie zjawiska, z jakimi spotkała się, odkąd zamieszkała w krakowskiej kamienicy. Starała się nie sugerować racjonalnego punktu widzenia, opisywała sprawy sucho i bez emocji. Janek zerkał od czasu do czasu na kolejne zdania i niekiedy podpowiadał zmianę jednego czy kilku słów. W końcu mejl został wysłany, a jego dostarczenie do adresata obwieścił krótki, piskliwy sygnał i ikona w kształcie złotej koperty ze skrzydełkami. – I to by było na tyle – powiedziała Megi, z ulgą zamykając laptopa. – Teraz trzeba sprawdzać skrzynkę i mieć nadzieję, że ta czarownica znajdzie jakiś sposób na uspokojenie zjaw, czy cokolwiek to jest. O ile w ogóle przeczyta wiadomość. – Widzę, że wciąż pozostajesz sceptyczna co do tych… wydarzeń – powiedział Janek, wkładając filiżanki do zmywarki. – Do przekonania ciebie najwyraźniej nie wystarcza lista dziwnych epizodów. A zdjęcia? A moje poparzenie? Megi przyniosła łyżeczkę i włożyła ją do zmywarki, do koszyka na sztućce. – Bardziej od gorącej klamki dziwi mnie fakt, że na twojej ręce nie ma śladu po oparzeniu. Tego typu obrażenia z reguły goją się nieco dłużej. – Ja nie jestem duchem. – Puścił do niej oko. – Nie potrafię przenikać przez ściany. Nie latam po domu, by smętnie zawodzić i szczękiem łańcuchów straszyć Bogu ducha winnych ludzi. – Och, nie! – Megi przysłoniła palcami usta. – Co jest? – Janek z niepokojem spojrzał na sufit, ale nie zauważył niczego, poza kilkoma świetlówkami dyskretnie ukrytymi w jego podwieszanej części. – Zapomniałam o najważniejszym! Mogliśmy przecież dołączyć zdjęcia. Jakoś wyleciało mi to z głowy… – To wyślij drugiego mejla. – Zatrzasnął drzwiczki od zmywarki i wytarł ręce w kraciastą ścierkę. – Przecież to nie jest problem. Małgorzata ponownie uruchomiła komputer i do kopii listu dołączyła kilka wybranych fotografii.
– Teraz powinnam iść do łóżka. – Zerknęła na zegarek, wstając od stołu. – Jutro mam dyżur w szpitalu od szóstej rano. Muszę odpocząć. – Odprowadzę cię na górę. – Jan zgarnął notebook ze stołu i schował go do pokrowca. – Poczekaj, zamknę tylko drzwi herbaciarni. Dziewczyna cierpliwie czekała, podczas gdy Janek mocował się ze stalowymi roletami. W końcu otworzyła drzwi do domu i weszła do chłodnego holu. – Wszystko w porządku? – zapytał Janek, rozglądając się po klatce schodowej. Megi kątem oka zauważyła, że mężczyzna w skupieniu wciąga powietrze, jakby próbował zwietrzyć coś podejrzanego. – Na to wygląda. Bardzo dziękuję za pomoc. – Ściągnęła lekki płaszcz i zarzuciła go na stojak. – Wracaj do domu. Jutro po pracy zadzwonię. – W porządku. – Lekko objął ją w pasie, musnął wargami czoło i wybiegł na ulicę. Megi z uśmiechem patrzyła, jak Janek mknie Sławkowską w stronę Rynku. Kiedy skręcił w jedną z uliczek, zamknęła drzwi, zabezpieczyła zamki i ziewając, powoli wspięła się na piętro.
ROZDZIAŁ 8
O
dpowiedź nadeszła po niecałym tygodniu.
Kiedy Małgorzata wychodziła ze szpitala po nocnej zmianie, zadzwonił telefon. Szybko otworzyła torebkę i wyłuskała komórkę z niewielkiej kieszonki. – Małgorzata Jaworska, słucham? – Dzień dobry, nazywam się Tomasz Łusek. Dzwonię w imieniu pani Łomnickiej. – Męski głos po drugiej stronie należał do dwudziestoparolatka. – Przejrzeliśmy przysłane przez panią opisy oraz fotografie. Chcielibyśmy obejrzeć tę kamienicę. Czy można to zrobić możliwie szybko? Najbardziej pasowałoby nam dzisiaj. Ewentualnie jutro z rana. – Nie ma problemu. – Megi jedną ręką podtrzymywała telefon, a drugą szukała w kieszeni kluczyków do samochodu. – Będę w domu od piętnastej. – Momencik, sprawdzę grafik… Głos umilkł na chwilę. W tle słychać było fragment jednej z oper Mozarta. – Możemy przyjechać około szesnastej – odparł w końcu mężczyzna. – W takim razie zapraszam. – Małgorzata jeszcze raz podała dokładny adres i wyłączyła telefon. Gnała do domu jak na skrzydłach, by od razu podzielić się wiadomością z Jankiem. Wchodząc do herbaciarni, zauważyła, że prawie wszystkie stoliki są zajęte. Zabiegany Topolnicki zbierał właśnie z kontuaru stos brudnych filiżanek i niezdarnie próbował upchać je w zmywarce. – Pomogę ci – powiedziała spokojnie, odsuwając Janka na bok. – Faceci słabo sobie radzą ze zmywaniem. – Nieprawda! – zaoponował, jednak ustapił miejsca. – Jakieś niekształtne te naczynia. Nie chcą się ciasno układać… – Dzwonili od medium. – Krótko streściła rozmowę, jednocześnie zgrabnie układając w koszach porcelanę. – Chciałabym, żebyś przy tym był. Włożyła tabletkę do mycia i ustawiła program. Po chwili zmywarka z cichym szumem nabierała wody. – Powinienem zdążyć – odparł, zerkając na zegarek.
– Lada moment pojawi się zmienniczka. Megi wytarła ręce w ściereczkę i rozejrzała się po pełnej sali. Ludzie rozmawiali cicho, popijając herbatę. Niektórzy siedzieli samotnie i czytali książki. W rogu sali grupa studentów ze szkoły plastycznej rysowała coś wspólnie grubymi ołówkami na dużej płachcie papieru, rozłożonej na dwóch połączonych ze sobą stolikach. Dyskutowali przy tym zawzięcie, od czasu do czasu podnosząc głos lub chichocząc. Mitygowała ich najwyższa dziewczyna. Nieopodal, przy wysokim kandelabrze, siedziała elegancko ubrana para staruszków. Starszy pan co chwila głaskał ukochaną po ręce i mówił coś do niej ściszonym głosem. Dłonie kobiety były sękate i pomarszczone, jakby wszystkie lata życia wyssały z nich całą jędrność i gibkość. Ciche rozmowy komponowały się z muzyką, dochodzącą z dyskretnie ukrytych głośników. Megi wsłuchała się przez moment w subtelne dźwięki fortepianu i od razu poznała jeden z walców Chopina. Rolety w oknach zostały lekko opuszczone, a na każdym stoliku paliła się świeczka umieszczona w okrągłym lampionie. To przydawało miejscu nutki romantyzmu, elegancji i przytulności zarazem. Herbaciarnia działała na zmysły. Nie tylko na smak, słuch, dotyk, lecz także na węch, albowiem – oprócz używanych do aromatyzowania herbaty kwiatów, owoców i przypraw – w pomieszczeniu unosił się delikatny zapach szarlotki i sernika, które, jeszcze ciepłe, stały w blachach na kontuarze. – Masz tu dzisiaj niezły ruch – zmieniła temat, zaglądając do ciast. – To prawda! – powiedział Janek z dumą. – Właśnie po raz trzeci dojechała wyjątkowo dobra szarlotka. I sernik. Rozchodzą się błyskawicznie. Będę musiał zamawiać co najmniej po cztery blachy każdego ciasta dziennie. Megi się roześmiała. – Wszystkiego trzeba się nauczyć, ale niebawem nabierzesz wprawy. – Zebrała torebkę ze stolika i przesłała Jankowi całusa. – Uciekam sprzątnąć trochę mieszkanie. – W porządku. – Uchylił przed nią drzwi. – Będę za kilkanaście minut. Małgorzata szybko wpadła do kamienicy, zrzuciła buty i pognała na piętro, żeby z grubsza ogarnąć salon i kuchnię. W przelocie zdążyła zjeść pustego podgrzanego tosta i popić go sokiem jabłkowym. Ledwie odstawiła szklankę, a na parterze rozległo się pukanie. Dziewczyna zbiegła po schodach i otworzyła ciężkie drzwi. Za progiem stała młoda kobieta w asyście dwóch mężczyzn. Wszyscy byli odziani na czarno i mieli tak poważne miny, jakby dopiero co opuścili stypę.
– Nazywam się Iwona Gołąb. – Przybyła weszła do środka i podała Małgorzacie zimną, nieco wilgotną dłoń. – Jestem osobistą asystentką pani Łomnickiej. Chcielibyśmy rozejrzeć się po domu. – Oczywiście, proszę bardzo. – Małgorzata przedstawiła się i gestem dłoni zaprosiła całą trójkę na górę. – Może na początek opowie nam pani po kolei, co było powodem wezwania nas, dobrze? – poprosiła kobieta, siadając za stołem i kładąc na blacie czarnego laptopa. – Tymczasem moi fotografowie zajmą się dokumentacją. – Oczywiście – zgodziła się Megi. – Jako że pani Łomnicka nie mogła przyjechać osobiście, przeprowadzimy z nią coś w rodzaju wideokonferencji. Podłączyła sprzęt i ustawiła parametry, klikając cicho. – Włączę kamerę, żeby panie mogły się widzieć w trakcie rozmowy. Na ekranie pojawiła się twarz znanego z telewizji medium. Hiszpańska uroda – owalna, śniada twarz w subtelnym makijażu oraz ciasno upięte w kok czarne włosy. Duże złote kolczyki w kształcie wachlarzy migotały w świetle stojącej gdzieś za kamerą lampy. Kobieta przywitała się krótko i poprosiła o streszczenie zdarzeń. Małgorzata opowiedziała więc o wszystkim, co miało miejsce w domu, pokazała również zdjęcia witraża. Kiedy kończyła, do kuchni wpadł Janek. – Przepraszam za spóźnienie – wysapał. – To mój przyjaciel, Jan Topolnicki – Megi przedstawiła zdyszanego mężczyznę. – Jestem pani wielkim fanem – powiedział, kłaniając się monitorowi. – Bardzo dziękuję. – Łomnicka uśmiechnęła się lekko. – Pani historia jest niezwykle interesująca – zwróciła się do Małgorzaty. – Moi asystenci zrobią pomiary i sprawdzą całą kamienicę. Rozumiem, że epicentrum zdarzeń znajduje się w piwnicy? – Tak nam się wydaje – odparła Megi. – Idźcie więc na dół, sprawdźcie wszystko i dajcie znać, co znaleźliście – Łomnicka zwróciła się do pracowników. – Oczywiście. Zatem – do piwnicy – westchnęła teatralnie asystentka, wstając od stołu i zamykając laptopa. – Nie bierzemy go na dół? – zapytał Janek, widząc że komputer zostaje na stoliku.
– Nie ma sensu. Ledwie tutaj, na piętrze, udało się złapać sygnał. Pod ziemią, przy takich grubych ścianach na pewno go nie będzie. Wszyscy zeszli po schodach i stanęli przy obitych metalem drzwiach. Jeden z fotografów wyciągnął z torby niewielki przyrząd z mnóstwem przycisków i dużym wyświetlaczem. – Sprawdzimy poziom energii i zrobimy kilka pomiarów – mruknął, włączając aparat. Jedna z diod zapaliła się na zielono. Mężczyzna przeszedł po całym holu, wpatrzony w mrugający na ekranie rząd cyferek. – Wszystko w normie – oznajmił, zbliżając się do piwnicznych drzwi. – Na razie nic specjalnego. Megi stała pod przeciwległą ścianą z założonymi rękami i obserwowała krzątających się ludzi. – No to czas na piwnicę – westchnęła asystentka, zapisując coś w notesie. Jeden z mężczyzn nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły z cichym zgrzytem. – To tutaj został pan poparzony? – zapytała pani Iwona, spoglądając na Janka. – Zgadza się – odparł, odruchowo wciskając ręce do kieszeni wytartych dżinsów. – Klamka była gorąca jak żelazko. – Teraz jest zimna – zauważył mężczyzna, kładąc delikatnie dłoń na ozdobnym uchwycie w kształcie liścia. – Zobaczymy, co jest na dole. Wsunął do środka rękę z aparatem. – Wszystko w porządku. Jedynie temperatura jest niższa o niecałe pięć stopni. – To normalne – dodał drugi, szybko robiąc drzwiom kilka zdjęć. – W końcu po to są piwnice. – Też racja. Idziemy? – Oczywiście. – Asystentka stanęła przy schodach. – Ty, Jarek, idź pierwszy i sprawdzaj wszystkie parametry. – Robi się… Wszyscy powoli zeszli po schodach i zatrzymali się w pierwszym pomieszczeniu. Zamontowane na ścianach żarówki dawały pomarańczowe, słabe światło, wydłużając cienie stojących pośrodku postaci. – Na razie wszystko w normie, nie licząc temperatury – oświadczył mężczyzna. – Jest niższa o kolejne trzy stopnie. – Ile jest tu pomieszczeń? – Asystentka medium wyciągnęła notatnik. – Trzy. To jest największe. Ma ponad czterdzieści metrów.
Głosy odbijały się od łukowatych stropów i powracały zniekształconym szeptem. Dziewczyna uważnie obejrzała całe pomieszczenie i przystąpiła do notowania potrzebnych danych. Jeden z mężczyzn schował sprzęt pomiarowy i uruchomił niewielką kamerę. Przy obiektywie zaświeciło się czerwone światełko. – Ma pani może jakiś plan tej kamienicy? – zapytała asystentka Małgorzatę, zerkając na zegarek. – Oczywiście. Mam na górze kopie. Mogę dać… – Wspaniale – przerwała jej dziewczyna, kiwając głową. – Byłabym bardzo wdzięczna… W tym momencie gość z aparatem krzyknął przeraźliwie. Pozostali natychmiast odwrócili się w jego kierunku. – Co się dzieje? – W głosie asystentki brzmiał niepokój. – Twarz! W ścianie była twarz! – Mężczyzna wskazał ręką na ceglany występ w murze. – E tam. Co ty pieprzysz? Przestań stroić sobie głupie żarty! – Facet z kamerą złapał kolegę za ramię, nie zauważając, że dioda przy obiektywie zaczęła szybko migotać. – To nie żarty… – Stary! Tu nie ma żadnej twarzy! Daj sobie spokój z tymi dowcipami, dobra? – Adam! Wychodzimy! – powiedziała asystentka ostrzegawczym tonem, wskazując palcem na migające światełko. – Coś jest nie tak! – Co się dzieje? – chciała wiedzieć Megi. – Baterie się rozładowały – wyjaśnił kamerzysta. – Moja cyfrówka też przestała działać – dodał Jarek, potrząsając kodakiem. – Zdarza się… – Nie. – Zdenerwowana asystentka omiotła wzrokiem duszne wnętrze. – Kiedy duch chce zamanifestować swoją obecność, potrzebuje dodatkowej energii. Takie zjawiska, jak nagłe rozładowanie baterii w kamerze, aparacie czy komórce występują najczęściej tuż przed pojawieniem się zjawy… – I to by było na tyle. – Fotograf schował sprzęt do wiszącego na ramieniu pokrowca. Tymczasem Janek wziął głęboki wdech, po czym szybkim ruchem pociągnął za rękę Małgorzatę. – Na górę! – Ton był kategoryczny. Jego oczy błysnęły intensywnym, czerwonym blaskiem.
Megi bez oporu dała się wciągnąć na pierwsze stopnie. – A oni? – zapytała, spoglądając za siebie. – Przecież są ekspertami! Dadzą sobie radę bez nas. W połowie schodów dogoniła ich asystentka. – Mamy wszystko, co chcieliśmy zobaczyć – sapnęła. – Chłopcy, wracajcie lepiej na górę! – zawołała. Mężczyźni tymczasem zajęli się ścianą. Adam dotknął palcami zimnych cegieł. – Widzisz stary? Tutaj nic nie ma! – tłumaczył koledze, uderzając pięścią w mur. – Może rzeczywiście mi się przywidziało? Tu pada cień, bo ożebrowanie sufitu zasłania żarówkę – odparł drugi mężczyzna nieco spokojniej, zerkając na czerwoną diodę miernika. – Ale temperatura leci na łeb na szyję… I wtedy spośród cegieł wystrzeliła ręka. Złapała stojącego bliżej Adama i mocno pociągnęła w kierunku ściany. – Jezu Chryste! – wrzasnął przerażony mężczyzna. – Co to, kurwa, jest? Jego kumpel chwycił go za ubranie i zaczął ciągnąć w przeciwnym kierunku, jednak nie docenił siły widmowej dłoni. W pewnym momencie rozległ się głośny trzask łamanego obojczyka. Ranny mężczyzna zaskowyczał z bólu. – To mnie wciągnie w ścianę! – darł się, próbując uwolnić miażdżoną rękę. – Ratunku! – Megi, uciekaj na górę! – Janek bez namysłu zbiegł po schodach i szybko rozejrzał się po kątach pomieszczenia. – Boże, to ręka – szepnęła Małgorzata, zmartwiałym wzrokiem patrząc na rozgrywającą się scenę. – Ona wychodzi ze ściany! To przecież niemożliwe. – Gdzieś tutaj widziałem młot! – zawołał Topolnicki, miotając się po piwnicy. – Był pod schodami! – krzyknęła Megi, kurczowo trzymając się poręczy. Stojąca obok asystentka medium niespodziewanie zaczęła szlochać. Janek błyskawicznie wpadł pod schody i po sekundzie wyskoczył, dzierżąc w rękach potężny młot, pozostałość po jednej z ekip remontowych. Oczy zapłonęły mu tym dziwnym, rubinowym blaskiem. Z zaciętą miną przygotowywał się do zadania ciosu. – Zmiażdżę skurczybyka! – sapnął, unosząc narzędzie nad ceglaną ręką i uderzając z całej siły. Ręka w mgnieniu oka zniknęła w ścianie. Na posadzce zostało kilka pokruszonych cegieł i garść tynku.
Lodowate wnętrze piwnicy przeniknął wrzask tak okropny, że wszyscy odruchowo zasłonili uszy. Krzyk przeszedł w odgłos podobny do bolesnego płaczu dziecka. Echo szlochu przemieszczało się wzdłuż muru, przeskoczyło na drugą ścianę, minęło stojącą na stopniach Małgorzatę, po czym znikło w sąsiedniej kamienicy, zostawiając obecnych w kompletnej ciszy i osłupieniu. Jedynym śladem obecności ducha były poodpryskiwane kawałki cegieł wzdłuż tych ścian, w których się poruszał. W miejscu, gdzie zjawa opuściła piwnicę, zadrżała ściana. Po chwili, w chmurze szarego pyłu, odpadł z niej spory placek tynku. Zemdlony mężczyzna zachwiał się i byłby upadł na podłogę, gdyby Janek nie zdążył go podtrzymać. – Wynośmy się stąd! – Topolnicki porwał na ręce nieprzytomnego i wbiegł z nim na schody. – Dziewczyny, na górę! Błyskawicznie opuścili piwnicę i zatrzasnęli za sobą drzwi. – Co to było, do cholery? – zapytał Jarek. Wszystkim było trudno uwierzyć w to, co zobaczyli. Łapali szybkie, krótkie oddechy, spoglądając po sobie rozszerzonymi ze strachu oczami. – Musimy zadzwonić po karetkę – powiedziała asystentka roztrzęsionym głosem. – Adam ma połamane kości. Stracił przytomność! Megi bez słowa podbiegła do telefonu i roztrzęsionymi rękami wybrała numer. Kiedy podawała adres, chłopcy ułożyli rannego mężczyznę na stojącej w holu drewnianej ławce. – W życiu czegoś takiego nie widziałam – powiedziała asystentka płaczliwym głosem i chwyciła za komórkę. – Gdzie dzwonisz? – zapytał Jarek, spoglądając z niepokojem na rannego kolegę. – Do szefowej. Wątpię, czy zechce tutaj przyjechać. – Jak to – nie zechce? – Jan podniósł głos. – Przecież to wasza specjalność. Chcieliście nawiedzonego domu, to go macie. MUSICIE nam pomóc. Nie mamy pojęcia, jak się pozbyć tego czegoś. – Jest sposób – mruknęła asystentka, czekając na połączenie. – Sprzedajcie w diabły tę przeklętą kamienicę! – Żeby to było takie proste! – mruknął pod nosem Janek. – Karetka powinna podjechać lada moment. – Twarz Małgorzaty była biała jak papier. – Tak bardzo mi przykro… Lekarze pojawili się pięć minut później. Opatrzyli nieprzytomnego, wzięli go na nosze i zawieźli do szpitala. Na szczęście, nie zadawali zbyt wielu pytań. Z rannym pojechała pozostała
część ekipy. W pustym holu pozostali tylko Megi i Jan. – To był jednak kiepski pomysł – skwitował, patrząc na porozrzucane rzeczy. – Jakoś nie przyszło mi do głowy, że komuś może się coś stać. W końcu na stronie jest napisane, że wszyscy są dobrze wyszkoleni i tak dalej. – Mówiłam ci, że to, co pokazują w telewizji, to pic na wodę. Że nawet filmy dokumentalne mają swój scenariusz – wybuchła Megi, ocierając wierzchem dłoni łzy z kącików oczu. – Zobaczymy, czy się do nas odezwą po tym zdarzeniu – mruknął, wzruszając ramionami. Megi przez chwilę patrzyła na zamknięte drzwi do piwnicy. – Co to mogło być? I skąd się wzięło? – zapytała, zerkając z ukosa na Janka. Oddech wciąż miała krótki i urywany, a głos nabrzmiały łzami. – Żebym to ja wiedział! – odparł, kręcąc głową. – Muszę jednak przyznać, że nigdy wcześniej nic mnie tak nie zaskoczyło, jak to… Co ty robisz?! Megi zdecydowanym ruchem otworzyła okute drzwi i zbiegła po schodach. – Megi, oszalałaś?! – wrzasnął Janek, rzucając się w pogoń. Na dole wciąż świeciła się żarówka zamocowana w najwyższym punkcie sklepienia. Niektóre fragmenty sufitu rzucały na ściany głębokie cienie. Małgorzata podbiegła do muru, gdzie kilkanaście minut temu zdarzył się wypadek, i obejrzała go uważnie. – Odejdź stąd! – Janek przystanął tuż za nią. Rozglądał się nerwowo, wdychając raz po raz powietrze i starając się wyczuć coś niebezpiecznego. – Tu coś musi być – mamrotała Megi, przyglądając się ścianie. Część muru zasłaniał półmetrowy występ, przez co dość spory kawałek ściany tonął w ciemnościach. Dziewczyna położyła dłonie na zimnych cegłach. – Co ty robisz? To jest naprawdę niebezpieczne. Odejdź lepiej, proszę… – Szukam czegoś, o co mógł się zahaczyć ten kamerzysta. Janek spojrzał, kompletnie zaskoczony. – Słucham? – Rozłożył ręce i pokręcił głową. – Tu musi być jakiś drut albo przewód… – mamrotała pod nosem Małgorzata, jeżdżąc rękami na oślep po nierówno ułożonych cegłach. – Megi! To była RĘKA! Wychodziła ze ściany! – Niemożliwe.
– Przecież sama widziałaś… – Nie ma rąk, które wychodzą ze ściany. – Ręka… – Złapał ją za ramię, lecz dziewczyna strąciła jego dłoń. – Podobna do ludzkiej, tyle że z cegły. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja! – Mogło nam się obojgu wydawać… – Macała teraz najciemniejszy załomek muru. – Myślę, że wszyscy byliśmy nakręceni atmosferą tego miejsca. Po prostu CHCIELIŚMY zobaczyć tę rękę. Janek ze złością oparł ręce na biodrach. – Nie rozumiem – mruknął. Dziewczyna odwróciła głowę w jego kierunku. – To tak, jak z potworem z Loch Ness. Zrobiono kiedyś doświadczenie i do jeziora wrzucono częściowo wystającą z wody belkę. Jak myślisz, co zobaczył każdy stojący przy brzegu turysta ? Potwora! A dlaczego? Ponieważ jego umysł nastawił się na to, że w każdej chwili oczy ujrzą legendarnego Nessie. Za każdym razem, kiedy belka wynurzała się z wody, turyści robili fotografie i krzyczeli z zachwytu, że to właśnie im udało się sfotografować znanego na całym świecie potwora. Janek wzruszył ramionami. – Może belka rzeczywiście była podobna do łba Nessie? Mgła otaczająca to miejsce robi swoje. I jeszcze ta atmosfera sensacji… Megi ponownie odwróciła się do ściany. – Na drugi dzień tę samą belkę umieszczono w innym nieodległym jeziorze. Tyle że tam nikt nie widział potwora. A belka pozostała po prostu belką. – Wierzchem ręki odgarnęła opadające na oczy kosmyki. – Tu jest tak samo. Skoro chcemy zobaczyć złego ducha, wyobraźnia podaje go nam na tacy w postaci ceglanej ręki. – Co ty pleciesz? Nagle jej dłoń trafiła na wystający ze ściany kawałek starego przewodu. Ze środka wychodziło kilka kabli z obnażonymi drutami, zwiniętych na kształt szponu. Kabel był dość twardy i sztywny. – Mam coś! – sapnęła, starając się wyprostować gruby przewód. – Ma ponad pół metra. Janek złapał za końcówkę. Chciał ją nieco naciągnąć, żeby się lepiej przyjrzeć, lecz nagle syknął, odrzucając kabel. – Co się stało? – W tym płynie prąd – mruknął. – To draństwo mnie kopnęło! Megi parsknęła śmiechem.
– No i mamy naszą rzekomą rękę, która chciała wciągnąć w ścianę Bogu ducha winnego kamerzystę! Topolnicki spojrzał na nią poważnie. – Megi, doskonale wiesz, że to nie był kabel – powiedział cicho, łapiąc ją za ramiona. – Nie rozumiem, dlaczego próbujesz wszystko wyjaśnić na siłę? – Bo taka jest prawda – podniosła głos. – Ten człowiek po prostu zamotał się w przewód. Zapewne poraził go prąd, więc wpadł w panikę i zaczął krzyczeć. To wszystko. – Tak, oczywiście. I kabel złamał mu obojczyk. Przecież to nie ma sensu. Dziewczyna uniosła głowę i butnym wzrokiem spojrzała Topolnickiemu prosto w oczy. Janek zrozumiał. Puścił jej ramiona, cofnął się o krok i unosząc dłonie, pokręcił głową z niedowierzaniem. – Myślisz, że to JA mu zrobiłem? – syknął. – Że zmiażdżyłem kości młotem, próbując ratować go przed rzekomą ręką? Toż to bzdury! Kompletna paranoja! Przecież wszyscy słyszeli trzask łamanej kości, zanim znalazłem młot! Twoja teoria nie ma sensu! – Dlaczego? Zacisnął pięści. – Po pierwsze, dlatego że uderzyłem młotem w odległości kilkudziesięciu centymetrów od niego. A nawet gdyby rzeczywiście zaplątał się w kabel, to końcówki przewodu nie połamałyby męskich kości. Po drugie – wyliczał na palcach – gdy rąbnąłem w wystającą ze ściany rękę, odpadło z niej sporo kawałków, które wciąż leżą na ziemi. Kiedy się przyjrzysz, zauważysz, że dziury i odpryski są wzdłuż całej długości muru, w którym przemieszczał się ów duch. A po trzecie – ten krzyk i płacz zranionego dziecka, kiedy trafiłem. Jak myślisz, kto krzyczał? Też drut?
ROZDZIAŁ 9
N
astępnego dnia Małgorzata niespodziewanie dostała wiadomość od pani Edyty Łomnickiej. Medium życzyło sobie osobiście sprawdzić jej piwnicę. Z niecierpliwością oczekiwała wizyty. Akurat była po nocnym dyżurze i miała wolny dzień. Chciała się trochę przespać, jednak była tak przejęta czekającym ją spotkaniem, że nie potrafiła zdrzemnąć się nawet na krótko. Próbowała usnąć przez pół godziny, ale w końcu doszła do wniosku, że to bez sensu, i postanowiła wziąć prysznic. W kuchni włączyła głośniej radio z polskimi przebojami i rozebrawszy się do naga, weszła do brodzika. Puszczając na siebie gorącą wodę, wciąż rozmyślała o wydarzeniach z poprzedniego dnia. Rano zadzwoniła do szpitala i zapytała, jak się czuje pokiereszowany mężczyzna. Okazało się, że ma złamany obojczyk w kilku miejscach oraz wykręcony staw barkowy i częściowo zmiażdżone mięśnie. Musiał przejść zabieg zespolenia kości specjalnym drutem. Zdaniem lekarza, powinien zostać w szpitalu na obserwacji. Co najmniej przez tydzień. Rozmyślając, natarła ciało mydłem o zapachu kwiatu wiśni i wdychając delikatną woń, obmyła się gąbką. Od gorącej wody zaparowała szyba kabiny. Na koniec Megi opłukała się w chłodnym strumieniu i porządnie dokręciła kurki. Gdy woda przestała płynąć, otworzyła drzwiczki i, stojąc na piankowej macie, ściągnęła z wieszaka duży kąpielowy ręcznik. Wycierając plecy, poczuła, że robi się zimno. Zdziwiona, uchyliła drzwi na korytarz i sprawdziła ręką, czy i tam spada temperatura. – Dziwne – mruknęła, wracając do znacznie chłodniejszej łazienki. Owinęła się ręcznikiem i podeszła do umywalki. Gdy stanęła przed lekko zaparowanym lustrem, by uczesać włosy, kątem oka pochwyciła za swoimi plecami jakiś ruch. Przestraszona, krzyknęła, upuszczając na płytki szczotkę. Rozejrzała się szybko po niewielkim pomieszczeniu, ale łazienka była pusta. – Co, do diabła! – powiedziała na głos, chcąc dodać sobie otuchy. I wtedy zauważyła na zaparowanej szybie kabiny ślady dwóch dłoni. Wyglądało to tak, jakby ktoś, stojąc w brodziku, opierał się rękami o mokrą powierzchnię. Nie wierząc własnym oczom, Małgorzata podeszła bliżej, by lepiej się przyjrzeć. Po chwili namysłu wyciągnęła przed siebie lewą dłoń i przyłożyła ją do jednego z odbić. Nie
pasowała, była ciut większa. Megi miała dłuższe palce i delikatniejsze kostki; nie mogła pozostawić tych śladów. Prostując plecy, wzięła głęboki oddech. A może to mama?, pomyślała. Wprawdzie rodzice odjechali kilka dni temu, ale Małgorzata od tego czasu nie czyściła łazienki. Nie bardzo wiedziała, co robić. Wreszcie postanowiła zadzwonić do Jana. Chciała, żeby ktoś zobaczył te ślady, zanim znikną. Wiedziała, że Topolnicki jest na dole, w herbaciarni, i przybiegnie za kilkanaście sekund. – Janek możesz szybko do mnie wpaść? – zapytała, ledwie podniósł słuchawkę. – Właśnie miałem do ciebie podskoczyć po resztę filiżanek. Będę za dwie sekundki. – W porządku, czekam na górze. Odłożyła telefon i wróciła do łazienki. Stając w drzwiach, poczuła powiew zimnego wiatru. Ze zdziwieniem spojrzała w stronę małego okna. Było zamknięte. Nagle usłyszała rozpaczliwy krzyk. Przestraszona, rozejrzała się dokoła, zaciskając palce na związanym wokół piersi ręczniku. Powietrze robiło się coraz zimniejsze. Kiedy odwróciła się twarzą w stronę korytarza, za plecami usłyszała uderzenie. Na szybie kabiny powstał kolejny ślad. Zatkała ręką usta, żeby nie krzyczeć, i rozszerzonymi oczami patrzyła, jak jeden za drugim pojawiają się następne odciski dłoni. Każdemu towarzyszyło ciche plaśnięcie, jakby ktoś rozpaczliwie chciał wydostać się spod prysznica. PLASK, PLASK, PLASK… Ślady dłoni tworzyły już w górnej części szyby palczastą kompozycję. Biły coraz głośniej, coraz bardziej rozpaczliwie. W brodziku nikogo nie było… Odcisków dłoni przybywało, a Megi mogłaby przysiąc, że słyszy żałosny szloch i błaganie o pomoc. Oniemiała z przerażenia wpatrywała się w kolejne ślady rozcapierzonych dłoni, przesuwając się równocześnie w stronę drzwi. Kiedy położyła rękę na klamce, ta przekręciła się tak gwałtownie, że Małgorzata wrzasnęła ze strachu. – Spokojnie, to tylko ja. – Do łazienki wpadł Janek. – Co się dzieje? Wypchnęła go na korytarz, zatrzaskując z hukiem drzwi. – Co się dzieje? – powtórzył pytanie Topolnicki, z niepokojem patrząc w załzawione oczy dziewczyny.
Megi bez słowa rzuciła się ku niemu i przytuliła najmocniej, jak potrafiła. Lekko zawiązany frotowy ręcznik opadł na podłogę… Zaskoczony mężczyzna objął jej chłodne ramiona i złożył delikatny pocałunek na wilgotnym czole. Za nimi, przy schodach stało staroświeckie tremo, które teraz odbijało nagą dziewczynę w całej okazałości – jej wąską talię, pełne pośladki i zgrabne nogi. Spore piersi mocno przywarły do męskiego ciała, a twarde od chłodu i ze strachu sutki drażniły skórę nawet przez materiał koszuli. Janek poczuł, że za moment straci opanowanie. Zażenowany, poczuł, że gwałtownie reaguje na widok i dotyk Małgorzaty. Ona powoli uspokajała się, zaś on miał dylemat – wypuścić ją czy nadal trzymać w objęciach. W końcu odchrząknął z zakłopotaniem, odsunął się, podniósł ręcznik i delikatnie owinął nim dziewczynę. – Co cię tak wystraszyło? – zapytał łagodnie, kiedy Megi była już okryta. – Coś było w łazience – powiedziała nerwowo. – Ktoś odbijał dłonie na szybie kabiny. Od wewnątrz. I krzyczał…. A tych rąk było coraz więcej i więcej… I zrobiło się strasznie zimno… Janek przyłożył ucho do drzwi. Z pomieszczenia nie dobiegał żaden odgłos. Zdecydowanym ruchem przekręcił klamkę i zajrzał do środka. Wnętrze wyglądało zupełnie normalnie. Na zamkniętych drzwiach od kabiny nie było żadnych śladów, nie licząc pary i spływających kropel wody. Na podłodze wciąż leżała porzucona przez Megi szczotka do włosów. Janek wszedł do łazienki i zlustrował pomieszczenie. – Wszystko jest w porządku – powiedział, zaglądając nawet do brodzika. – Nie ma żadnych śladów rąk na szybie. Dziewczyna weszła za nim do środka i zbliżyła się do szklanych drzwi prysznica. Musiała przyznać Jankowi rację. Po gładkim szkle spływały ostatnie krople wody. Nie było żadnych rąk, ani nawet pary, na której ich ślady mogłyby pozostać. – Przepraszam – bąknęła niewyraźnie. – Chyba zaczynam wariować. Zaczekaj chwilę, zarzucę coś na siebie. Janek bez słowa wyszedł z łazienki. Dziewczyna włożyła szlafrok i jeszcze raz uważnie obejrzała brodzik. – Jak to możliwe, do cholery? – mruknęła, podnosząc szczotkę z podłogi. Uspokoiwszy się nieco, zacisnęła mocniej pasek i przeszła do kuchni, gdzie Janek przeglądał jakieś medyczne czasopismo. – Wiesz, może to dziwne, ale ja się tego czegoś specjalnie nie boję – powiedziała, unosząc dumnie brodę. – Zresztą chyba mi się wydawało… Janek parsknął śmiechem.
– Żałuj, że nie widziałaś siebie kilka minut temu. Cała się trzęsłaś jak w febrze i wygadywałaś niestworzone historie o duchach. Kompletnie bez ładu i składu. – Sam mnie tak nakręciłeś – odgryzła się, łypiąc na niego groźnie. – Gadasz ciągle o duchach, zjawach i innych… – Cokolwiek to było, chciało ci coś przekazać. Jedynie do twojej wiadomości – odparł, odkładając gazetę na stół. – Lepiej już nic nie mów – warknęła. – Idę się przebrać.
Zanim się przygotowała, Janek zaparzył dla nich zieloną herbatę o smaku cytrynowym i uchylił szerzej okno, by wpuścić do środka nieco słonecznego blasku. Po kilku minutach w drzwiach pojawiła się Megi, ubrana w ciemnoczerwoną bluzkę z krótkim rękawem oraz wytarte czarne dżinsy. Wciąż wilgotne włosy związała w kucyk, pozwalając kilku zakręconym puklom opaść na policzki i kark. – Dzisiaj nie mam zastępstwa – powiedział, podając jej filiżankę w ręcznie malowane róże. – Będziesz musiała sama zmierzyć się z panią Łomnicką. Chciałem ci to powiedzieć wcześniej, ale jakoś nie miałem okazji. Muszę wracać na dół. – To żaden problem – odparła, machając dłonią beztrosko. – Wszystko w porządku? – zapytał. – Tak, oczywiście. Przyjdę do ciebie po rozmowie. – Jeszcze jedno. – Janek zatrzymał się w drzwiach. – Mam do ciebie prośbę. Nie opowiadaj medium o kablu i nic nie sugeruj. Mów tylko o tym, co widziałaś. Proszę. Małgorzata zacisnęła zęby i pochyliła głowę.
Medium przyjechało pięć minut przed umówionym czasem. Aby oznajmić swoje przybycie, nie skorzystało z dzwonka, lecz kilkakrotnie uderzyło kołatką. Głośny stukot unosił się echem w holu, jeszcze gdy Megi zbiegała po schodach, by otworzyć drzwi. Kobieta o masywnej sylwetce, czarnych, upiętych w ciasny kok włosach i bardzo poważnej minie ubrana była w długą, powłóczystą suknię w oliwkowym odcieniu. Jej śniadą cerę i duże, piwne oczy subtelnie podkreślał elegancki makijaż. Szyję przybyłej oplatało kilka łańcuszków z kolorowymi wisiorkami, które miękko opadały na duży dekolt i bujne piersi. – Łomnicka jestem – przedstawiła się, wyciągając rękę na powitanie. Dłoń kobiety była zaskakująco drobna, sucha i chłodna.
– Małgorzata Jaworska. – Megi dygnęła lekko i szerzej otworzyła drzwi prowadzące do holu. – Bardzo mi przykro z powodu pani fotografa. – Nie należy do mojej ekipy, prawdę mówiąc – odparła przybyła, przeciskając się przez dość wąskie drzwi. – Mój fotograf wybrał się na urlop i musiałam zorganizować zastępstwo. Megi nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc tylko zacisnęła usta. Za panią Łomnicką do holu wszedł kamerzysta oraz dwóch osiłkowatych mężczyzn, którzy wyglądali na ochroniarzy. – Chcę przejść od razu do sedna. Proszę mnie najpierw zaprowadzić do piwnicy, gdzie nastąpił atak – powiedziała kobieta, odruchowo poprawiając gładki kok na szczycie głowy. – Oczywiście. Małgorzata przekręciła klucz, otworzyła drzwi i zerknęła na ściany. Na dole panowały egipskie ciemności. – No to idziemy – zakomenderowała pani Łomnicka. – Pani przodem, jeśli mogę prosić. Małgorzata bez słowa włączyła światło i zeszła po schodach. W piwnicy, jak zawsze, było znacznie chłodniej niż na górze. Megi stanęła pośrodku i wskazała ręką fragment muru. – To tutaj pan Adam został… zaatakowany. Medium podeszło do ściany i delikatnie dotknęło ręką zimnych cegieł. – Nagraj to – powiedziało cicho do kamerzysty. Mężczyzna uruchomił sprzęt. Przy obiektywie zaczęła migać czerwona dioda. – Moja asystentka miała wykonać tutaj potrzebne pomiary. Niestety, niewiele udało się zrobić – stwierdziła Łomnicka, wciąż przesuwając rękę po chłodnej ścianie. Megi w milczeniu stała dokładnie pośrodku pomieszczenia. – Proszę mi powiedzieć, gdzie pani przebywała podczas ataku? – Przy schodach. – Dziewczyna wskazała ręką. – Dosłownie jakieś pół metra od pierwszego stopnia. – Czyli to musi być bezpieczna strefa… – mruknęła pod nosem Łomnicka. – Że jak? – Megi nie dosłyszała. – Nic, nic. – Kobieta machnęła ręką, jakby przeganiała namolnego komara. – Tak sobie tylko rozmyślam… Na głos. Proszę się nie przejmować. Przez następnych kilka minut medium dokładnie badało każdy centymetr muru, mrucząc przy tym pod nosem. Kobieta obejrzała wciśnięty w kąt kabel, uważając na końcówki przewodów. W
końcu wyprostowała się i podeszła do Małgorzaty. – Sprawa wygląda tak… – zaczęła niespodziewanie spokojnym głosem. – Proszę mi najpierw opowiedzieć, w jaki sposób ta ręka wyszła z muru. – Po prostu wystrzeliła ze ściany i złapała fotografa za ramię. – No tak. – Kobieta odchrząknęła. – Jednak ja chciałabym się dowiedzieć, jak pani to zrobiła. – Ale co zrobiłam? – Megi nie bardzo rozumiała. – No tę rękę. Przecież sama z siebie z muru nie wyszła, prawda? Dziewczyna założyła ręce na piersiach. – Ja nic nie zrobiłam… – No to może ten pan, co tu z wami był? – Janek? – prychnęła. – On też nic nie zrobił. Stał przecież przy mnie… – Chcemy nakręcić program o tej kamienicy – Łomnicka weszła jej w słowo. – Ale musimy znać wszystkie szczegóły. – Ale ja nie mam pojęcia, o czym pani mówi! Medium wzięło głęboki wdech. – No cóż – zaczęło powoli. – Ludzie robią różne rzeczy, byleby trafić do telewizji. Biegają po pseudonawiedzonych domach w prześcieradłach, straszą nas nagranymi dziwnymi odgłosami, po prostu kombinują, jak by tu ich rzekomo opanowane przez duchy gospodarstwo, pokój czy nawet szafa… Wreszcie Megi pojęła, do czego zmierza jej gość. – Pani sugeruje, że ja to zrobiłam specjalnie? – Przybrała butną minę. – Oczywiście. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Dzięki telewizji kamienica stanie się popularna. Macie tutaj herbaciarnię, prawda? Po programie o duchach każdy będzie chciał do niej przyjść, żeby napić się herbaty w nawiedzonym domu. Przecież to trywialne. – Herbaciarnia nie należy do mnie. – Megi dumnie podniosła czoło. – A wysokość dochodów jej właściciela nie wpływa na czynsz, który mi płaci. – Widocznie planuje pani jakiś inny interes. – Łomnicka powoli przechadzała się po piwnicy. – Ja w to nie wnikam. Nie moja sprawa. – Nic nie planuję. – Megi była urażona. – Mam w domu… coś dziwnego i chcę się tego pozbyć. Dzisiaj pod prysznicem ktoś odbijał ręce na zaparowanej szybie. I słyszałam krzyki. Kobiece. Mój znajomy uważa, że tutaj są duchy. Jak pani sądzi, po co byśmy panią sprowadzali? Dla żartu? – Każdy tak mówi. – Kobieta strzepnęła z rękawa czarny włos. – Przecież w końcu prowadzę
program o duchach, prawda? – Ale ja nie kłamię. Zresztą pani ekipa widziała, co się tutaj działo. – No właśnie. – Łomnicka uniosła palec. – Wracamy do punktu wyjścia. Umówmy się tak. Pani mi powie, jak to było z tą ręką, a ja w rewanżu nakręcę fantastyczny i straszny zarazem program o nawiedzonej kamienicy. Zysk dla mnie i dla ciebie, kochaniutka – dodała zachęcająco. – A kiedy pani pozbawi dom ducha? – Megi powoli traciła cierpliwość. – Och. – Łomnicka niedbale machnęła ręką. – Przecież wszyscy wiemy, że tutaj NIE MA żadnego ducha. – Pobłażliwy uśmiech na twarzy medium rozwścieczył Małgorzatę. – Nieszczęsne zjawy zostawmy na boku, teraz liczy się biznes. My nie zajmujemy się egzorcyzmami. Każdy program przygotowujemy odpowiednio wcześniej. Żaden z odcinków nie pokazywał nawet ćwierci prawdziwego ducha czy jego odsyłania w lepszy ze światów. Nigdy w życiu Małgorzata nie poczuła się tak oszukana. – A więc to tak? – Oparła dłonie na biodrach. – Czyli okłamujecie ludzi? – Nic z tych rzeczy. Nasz program to nie dokument, tylko rozrywka. Kręcimy to, co jest teraz modne i cieszy się dużym zainteresowaniem. Oglądalność, rozumie pani – uśmiechnęła się Łomnicka. Stojący przy niej kamerzysta prychnął i wyłączył sprzęt. – Czyli z pani wcale nie jest żadne medium? – A skąd. – Kobieta roześmiała się, kręcąc głową. – Jestem, że tak powiem, aktorką. – W takim razie nie mamy o czym rozmawiać. Proszę stąd wyjść! – Zdecydowany głos Małgorzaty starł uśmiech z twarzy Łomnickiej. – Jeżeli powie mi pani, skąd się wzięła ta ręka, to pani nie oskarżymy. Megi roześmiała się gorzko. – O cóż możecie mnie oskarżyć? – A o to, że zaatakowała pani mojego pracownika. – Nikogo nie zaatakowałam! To nie ja! Mam przecież kilkoro świadków! Poza tym, to podobno nie jest pani pracownik! – Jeszcze dzisiaj złożymy na panią skargę. – Kobieta pogroziła Megi palcem. Dziewczyna wpadła w szał. Wszystkie emocje z całego dnia – strach, złość, poczucie bycia oszukaną i zmęczenie – wzięły górę. Nie chciała oglądać tego zakłamanego babska ani chwili dłużej. – Proszę natychmiast wyjść z mojego domu! – krzyknęła, wskazując ręką na schody prowadzące do głównego holu.
– Wynoście się! Wszyscy! Natychmiast! – Bardzo dobrze! Jeszcze dzisiaj przyjdą do pani z komisariatu! – wrzasnęła Łomnicka. – Już ja się o to postaram! Osobiście! Z purpurową ze złości twarzą demonstracyjnie trzasnęła drzwiami kamienicy, nie czekając na resztę swojej świty. Zdezorientowani pomocnicy wzruszyli ramionami i też wyszli, na szczęście zamykając drzwi bez trzaskania. Megi została sama. Zamknęła za gośćmi drzwi na klucz, pogasiła światła w piwnicy i z głośnym westchnieniem wspięła się na piętro, by nastawić w ekspresie gorącą latte. Kiedy do częściowo wypełnionego spienionym mlekiem kubka wlewały się czarne jak smoła kaskady kawy, Megi usiadła na krześle i rozpłakała się, kryjąc twarz w dłoniach.
ROZDZIAŁ 10
N
astępnego wieczoru do drzwi Małgorzaty zapukał wysoki, barczysty policjant.
– Pani Małgorzata Jaworska? – To ja – kiwnęła głową. – Chciałbym z panią chwilę porozmawiać, jeśli można – powiedział funkcjonariusz po sprawdzeniu dokumentów. – Oczywiście, proszę. – Wpuściła go do domu i zaprosiła do salonu. Mężczyzna usiadł przy stole, ściągnął czapkę i wyjął z torby teczkę z papierami oraz plastikowy, czarny długopis. Megi bez słowa patrzyła na aktówkę policjanta. Ten wyciągnął ze środka pojedynczą kartkę i podał dziewczynie. – Pewnie się pani domyśla, w jakiej przychodzę sprawie… – powiedział, kiedy Megi pobieżnie przeglądała zawartość dokumentu. – Pani Łomnicka, słynne medium telewizyjne, złożyła na panią skargę, wczoraj, około godziny dziewiętnastej. Twierdzi, że pani złamała obojczyk jej pracownikowi. – To nieprawda! – wycedziła Megi przez zaciśnięte zęby. – Nawet nie dotknęłam tego człowieka. Funkcjonariusz głęboko zaczerpnął powietrza. Widać nie pierwszy raz słyszał, jak potencjalny podejrzany zaprzecza. – Proszę mnie zrozumieć – powiedział cicho, składając oparte o blat stołu dłonie. – Ja mam tylko spisać pani zeznania. Resztą zajmie się sąd i powołane do sprawy osoby. – W porządku – odparła. – Rozumiem. – Więc tak – zaczął bardziej urzędowo. – Mam tu zapisane, że ekipa telewizyjna była u pani dwa dni temu. W jakim celu? – Coś straszy w mojej piwnicy. Uważamy, że to duchy. Znajomy… – Uważamy? – wpadł jej w słowo. – Znaczy, kto jeszcze tak uważa, oprócz pani? – Mój znajomy. On również widział w tej kamienicy coś, co można określić jako zjawiska nadnaturalne. Dlatego postanowiliśmy wezwać medium, które podobno odesłało w zaświaty całe hordy duchów, poltergeistów i innych nieziemskich zjaw.
Przez twarz policjanta przemknął pobłażliwy uśmiech. – A po co był u pani ten znajomy? – zapytał. Megi zmarszczyła brwi, lecz odpowiedziała na zadane pytanie. – Odwiedził mnie. – W celu…? Wzruszyła ramionami. – W celu prywatnym – odparła w końcu, z naciskiem w głosie. – Dobrze. – Policjant skrzętnie zanotował na kartce słowa Małgorzaty. – Więc ma pani w mieszkaniu duchy, tak? A ile? – Co: ile? – nie zrozumiała pytania. – Ile sztuk? Przez chwilę Megi patrzyła na przedstawiciela władzy z niedowierzaniem. – Pyta pan, ile duchów jest w moim domu? A skąd ja mam to wiedzieć? Po prostu coś tu jest i tyle. Nawet nie jestem pewna czy to duch. Po prostu jest tu coś… anormalnego. Policjant wciąż pisał i pisał. Dziewczyna zauważyła, że przy niektórych wyrazach po cichu porusza ustami i wysuwa koniec języka. Widać notowanie słów wymagających obeznania z ortografią przychodziło mu z pewnym trudem. – Dobra, zapisałem – powiedział po chwili. – Czyli podejrzana nie wie, co tutaj straszy? Megi najpierw spojrzała na leżącą na stole nierówno zapisaną kartkę, a potem na płaską twarz policjanta. – Gdzie są te duchy? – zapytał po chwili, widząc, że rozmówczyni nie garnie się specjalnie do dalszej rozmowy. – Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – To może inaczej. – Zakasłał, zakrywając pięścią usta. – Gdzie poszkodowany kamerzysta został zaatakowany przez rzekomego ducha? – W piwnicy. – Na dole? – Naiwne pytanie zdziwiło Megi. – Nie wiem jak u innych, ale u mnie piwnica jest rzeczywiście NA DOLE – powiedziała z przekąsem. – Można nawet powiedzieć, że półtora metra pod ziemią. – No, no. – Policjant pogroził Megi palcem. – Tylko mi się tutaj proszę nie wymądrzać! Nie tylko pani ma ciężko… Megi uniosła brwi, lecz wolała powstrzymać się od komentarza. – Zeszliśmy do piwnicy NA DOLE. Byłam ja, kamerzysta, fotograf i asystentka pani
Łomnickiej – wysiliła się na spokojny ton. – No i pani znajomy, który przyszedł w odwiedziny w sprawie prywatnej – odczytał z kartki. – Tak – kiwnęła głową. – Zgadza się. – Co było potem? – Ze ściany, koło której stał kamerzysta, wyskoczyła nagle ręka, złapała go za ramię i nie chciała puścić. – Ręka? Wyskoczyła? Tak? Dobrze rozumiem? – Funkcjonariusz popatrzył kpiąco. – Dobrze pan rozumie. Miała nieodparte wrażenie, że mężczyzna zaczyna ją traktować jak osobę niepełnosprawną psychicznie. – To była ludzka ręka? – zapytał, nie przerywając pisania. – Ludzka. Tyle że nie było na niej skóry. Była zrobiona jakby… z cegły. Policjant podniósł oczy i uniósł dłoń, w której trzymał długopis. – No to ludzka była czy nie ludzka? Megi westchnęła ponownie. Zapowiadał się długi wieczór. – Jej kształt przypominał ludzką rękę. Ale wykonana była z cegieł. – A kto ją zrobił? – Co zrobił? – No tę rękę? Pytanie wydało się dziewczynie tak głupie, że aż zaniemówiła. – Panie policjancie. – Starała się za wszelką cenę zachować zimną krew. – Ze ściany wyszła ręka ludzka i złapała kamerzystę. Koniec. – Moment. Zapiszę sobie to zdanie. Przez kilkanaście sekund Megi czekała cierpliwie, aż policjant zanotuje jej ostatnie słowa. – Jak się pisze „kamerzysta”? – zapytał niespodziewanie. – Przez er-zet. – Zrezygnowana Małgorzata podparła ręką głowę. – Dobra. Mam wszystko zanotowane. – Dumny z siebie funkcjonariusz wyprostował się na krześle. – I co było potem? Wzruszyła ramionami. – Ten człowiek bardzo się przestraszył. Zaczął krzyczeć, a mój przyjaciel… – A więc, był jeszcze jakiś przyjaciel… – Policjant znowu jej przerwał, wskazując na Megi długopisem. – Wcześniej pani o nim nie wspominała. Megi z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Mój ZNAJOMY. Policjant prychnął. – Proszę się trzymać wcześniej przyjętych określeń, dobrze? Znajomy to znajomy, a przyjaciel to przyjaciel. Zupełnie inna sprawa. Potem ktoś się do mnie doczepi, że zeznanie jest niedokładne i będę musiał się… Będę musiał panią fatygować ponownie. Małgorzata nagle zapragnęła jak najszybciej zakończyć tę bezsensowną rozmowę. – ZNAJOMY! – Jej głos aż drżał ze złości. – Więc ten ZNAJOMY porwał leżący pod schodami młot i uderzył nim wystającą ze ściany rękę. Ta puściła kamerzystę i zniknęła w ścianie. Chłopcy zanieśli rannego do holu, skąd zabrała go karetka. Tyle. – Czy to było planowane? – zapytał znienacka policjant, unosząc głowę znad kartki papieru. – Na Boga, co? Żeby nie przywalić tępakowi, Megi z całej siły zacisnęła dłonie na brzegu stołka, na którym siedziała. – No bo skąd w piwnicy mógł się wziąć młot? Po co pani go tam trzyma? Dziewczyna wzięła kilka głębokich wdechów. Nie mogła dać się wyprowadzić z równowagi, musiała się opanować. W przeciwnym razie to durne przesłuchanie będzie się ciągnąć bez końca. – Kilka dni wcześniej jedna z ekip remontowych zostawiła w ogrodzie młot oparty o ścianę. Gdy go znalazłam, zadzwoniłam do inżyniera ekipy, a on poprosił, żebym schowała narzędzie do piwnicy. Miał je odebrać przy okazji, ponieważ teraz cała ekipa pracuje gdzieś w okolicach Tarnowa. Policjant, drapiąc się po brodzie, zastanawiał się nad sensem słów Małgorzaty. – W porządku – mruknął, obracając zapisaną kartkę. – Wróćmy jeszcze do tej ręki domniemanego przestępcy. – W porządku – powtórzyła, odwracając wzrok. – Najpierw pani zeznała, że ręka była z cegły, a potem, że była ludzka. Megi przetarła dłonią oczy. – Więc sama pani widzi, że plączemy się w zeznaniu, prawda? – kontynuował. Dziewczyna wzięła głęboki wdech i w myślach szybko policzyła do dziesięciu, w nadziei, że uda jej się zapanować nad sobą. – Ręka wyglądała, jakby ktoś ją wyrzeźbił z cegły. Ale poruszała się tak płynnie, jak żywa. – Głos miała zniekształcony. Niełatwo jest mówić przez zaciśnięte szczęki. Policjant zapatrzył się na Megi. – Nie wiem, jak to zapisać – wyznał w końcu szczerze. – Niech pan zapisze, że ręka wyglądała, jakby ją pomalowano w cegły. Tak będzie
najprościej. Kolejne kilka chwil, gdy policjant kaligrafował słowa na kartce; ciągnęło się to w nieskończoność. – Może w ścianie jest tajemne przejście? – padło po kilku minutach. – Wie pani coś o tym? – Wątpię – odparła Megi natychmiast. – Zresztą ekipa Łomnickiej sprawdzała te ściany i nic nie znalazła. – Może pani pójdzie i sprawdzi? – zasugerował. – Panie, ja tam nie idę! – podniosła głos. – Jak pan chce iść i poszukać, to nie ma sprawy. Zapraszam. – Wyciągniętą ręką wskazała drzwi na schody. – To nie mieści się w zakresie moich obowiązków. – W głosie funkcjonariusza Małgorzata wyczuła nutkę strachu. – Biegli się tym zajmą. Ja tylko mam zanotować zeznanie. Małgorzata zerknęła na zegarek. Za pół godziny zaczynały się prywatne wizyty. Chciała się odświeżyć i zjeść choć kanapkę. – Zaraz zaczynam pracę – powiedziała. – Czy moglibyśmy się pośpieszyć? Mężczyzna przez kilka chwil czytał notatki, w końcu podał Megi kartkę i długopis. – Myślę, że to już wszystko. Poproszę tylko o podpis. – A co powiedział poszkodowany kamerzysta? – spytała Małgorzata, składając zamaszysty podpis. – Twierdzi to samo, co pani Łomnicka – odparł policjant, chowając dokument w aktówce. – Że został zaatakowany. Przez panią. – Wierzycie mu? – Megi pokręciła głową ze zdumieniem. – Przecież on jest wyższy ode mnie o jakieś trzydzieści centymetrów. Nie mówiąc już o wadze. Czy wyglądam na osobę, która mogłaby ponadstukilowemu osiłkowi pogruchotać obojczyk? Wstała zza stołu i oparła ręce na biodrach. Policjant zmierzył ją fachowym spojrzeniem, zatrzymując wzrok na dłużej w okolicy dekoltu. – Na moje oko to pani nie wygląda na tak niebezpieczną. Jednak są różne rodzaje sportów, które uczą ludzi, jak łamać kości napastnikom, wykorzystując przy tym możliwie jak najmniej siły. Może pani zna akurat jakąś technikę…. – Bzdury! – Machnęła ręką. – Nie mam czasu wybrać się na basen, a co dopiero regularnie uprawiać sztuki walki! Kiedy zeszli do holu, zadźwięczał dzwonek. Za drzwiami czekał Janek.
– Widzę, że jesteś jeszcze zajęta – powiedział, wchodząc do środka. – Pan policjant właśnie wychodzi – odparła. – Właśnie. Do widzenia. Miłego dnia życzę państwu. Małgorzata zamknęła drzwi i westchnęła głęboko. – I jak rozmowa z sympatycznym panem z posterunku? – Janek uśmiechnął się lekko. – To jakaś farsa – westchnęła, wchodząc na pierwszy stopień schodów. – Gdybyś słyszał, jakie on mi pytania zadawał! Nieśpiesznie wspięli się na piętro i weszli do kuchni. – Domyślam się… że same przyjemne. Megi spojrzała na zegarek. – Za chwilę mam pacjentów. A chciałabym jeszcze coś zjeść. – W takim razie świetnie trafiłem – odparł, kładąc na blacie torbę z pojemnikami. – Przyniosłem chińszczyznę. Będziesz zachwycona. – Och, jak cudownie! Jestem potwornie głodna. Megi poszła do łazienki, żeby się odświeżyć. W tym czasie Janek wyciągnął z szafki dwa talerze i rozłożył na nich jedzenie. Kiedy szukał w szufladach sztućców, dziewczyna wpadła do kuchni, dopinając ostatni guzik bluzki. – Ładnie wyglądasz – przyznał szczerze Janek. I dodał: – A z tym rumieńcem ci do twarzy. – Dziękuję bardzo. Która porcja dla mnie? Topolnicki spojrzał na talerze. – Obie są identyczne – powiedział, wzruszając ramionami. – Bierz tę, która ci się bardziej podoba. Megi chwyciła w ręce pierwszy z brzegu talerz i szybkim ruchem nabiła na widelec kawałek smażonej w cieście kury. – Wspaniałe – przyznała, przełykając pierwszy kęs. – Nie wiem tylko, czy zdążę wszystko zjeść. Mam niecałe pięć minut. – Spokojnie. Jak zadzwonią pacjenci, ja otworzę. Dojem sobie, gdy będziesz ich badać. Na szczęście dla Megi, pacjentka – sześcioletnia zakatarzona dziewczynka pod opieką zatroskanej matki – spóźniła się ponad dziesięć minut. – Ekspresowo jesz – stwierdził Jan, widząc, że już po kilku minutach talerzyk dziewczyny został dokładnie wyczyszczony z kurczaka i ryżu. – Ja tak nie potrafię. Lubię smakować każdy kęs. – Mam wprawę. W końcu i w szpitalu na dyżurze nie zawsze jest czas na spokojny posiłek.
Odstawiła talerzyk i podziękowała. – Jedz spokojnie, a ja zejdę na dół i zaczekam. Janek tylko skinął głową. Megi wyszła na korytarz i zaczęła schodzić po schodach, trzymając się ręką drewnianej poręczy. Kiedy mijała półpiętro, spostrzegła przez szkło witraża jakiś dziwny, ciemny kształt. Zaintrygowana docisnęła twarz do fioletowej szybki i spojrzała w dół. W fioletowoniebieskim świetle zobaczyła piękny powóz zaprzęgnięty w czwórkę koni. Wjeżdżał właśnie na tyły domu. Megi miała niejasne wrażenie, że miejsce wygląda inaczej niż zazwyczaj, ale złożyła to na karb nietypowego kolorytu. Przyjrzała się jeszcze raz rozmytemu przez nierówności witraża kształtowi powozu, który właśnie zatrzymał się na samym środku wolnego placu. Wysoki, ubrany na czarno stangret z gracją zeskoczył z siedzenia i podszedł ku drzwiczkom. – Janek! – zawołała podekscytowana. – Na dole jest powóz. Śliczny! – Pełno takich w Krakowie – zauważył, wyłaniając się z drzwi kuchni. – Nie. – Pokręciła głową. – Jest inny niż te, które jeżdżą po mieście. Taki elegancki, taki… autentyczny. – Co przez to rozumiesz? – zapytał, zbiegając po schodach i zerkając przez czerwoną szybkę. – Nic nie widzę. Różnica wzrostu sprawiła, że Megi patrzyła przez fioletowy fragment witraża, położony jakieś dwadzieścia centymetrów niżej niż ten, przez który zerkał Janek. – Jest! – krzyknęła, uderzając paznokciem w szkło. – Właśnie z powozu wysiada jakaś dama. Jaka elegancka! Ma prawdziwą suknię balową! Niesamowite! Janek patrzył przez chwilę na pusty dziedziniec. W końcu odwrócił głowę. – Robisz sobie ze mnie żarty? Megi spojrzała na niego z autentycznym zdziwieniem. – Nie robię! No, popatrz tutaj! – Postukała palcem w fioletową szybkę. Janek schylił się nieco i wyjrzał przez to samo szkiełko, przez które kilka sekund wcześniej zerkała Megi. – Masz rację – powiedział po chwili. – Rzeczywiście, stoi powóz. – Chodźmy na dół. Wyjdziemy do ogródka, będziemy mieć lepszy widok. Szybko zbiegli po schodach. Małgorzata pierwsza dopadła drzwi. Ku jej zdziwieniu na tyłach domu było zupełnie pusto, nie licząc dwóch kotów, które siedziały na klapie od śmietnika, pomiaukując do siebie.
– Odjechał? – zdziwił się Janek. – Tak szybko? – Niemożliwe! Zresztą jedyna brama jest zamknięta na głucho. Nie zdążyłby… – No właśnie! – przytaknął Topolnicki. – Dziwne. Megi miała zawiedzioną minę. – Szkoda… Tak pięknie wyglądała ta kareta – mruknęła, wchodząc do środka. Rozległ się dźwięk dzwonka. – Pacjenci – westchnęła Megi, podchodząc do frontowych drzwi.
ROZDZIAŁ 11
D
wa dni później, po dwóch godzinach dyżuru i przyjęciu kilku małych pacjentów, Megi znalazła wolną chwilę. Zamiast jednak zejść na parter, gdzie była stołówka, i spokojnie zjeść śniadanie, udała się na klatkę schodową i wyszła na trzecim piętrze, przy oddziale diagnostyki. Zapukała do drzwi o numerze 333, po czym zajrzała do środka. – O, cześć Małgosiu. Co cię do mnie sprowadza? Za komputerem rezonansu magnetycznego siedział radiolog – wysoki, szczupły mężczyzna w wieku około czterdziestu lat – i przeglądał przesyłane przez aparat zdjęcia klatki piersiowej starszej kobiety, leżącej w tej chwili za szybą w drugim pomieszczeniu. Spod wielkiej aparatury wystawały jedynie tęgie nogi oraz głowa otoczona masą siwych, kręconych włosów. Megi usiadła na wolnym krześle i oparła się łokciem o blat stołu. – Krzysiu, będziesz miał dzisiaj wolny rezonans? – zapytała, odruchowo zerkając na monitor. Nowoczesny sprzęt właśnie wirtualnie szatkował okolice lędźwi szacownej damy. Kolejne fotografie pojawiały się na monitorze, lekko falując. Krzysztof przeglądał każdą z nich, sprawdzając, czy ujęcie jest prawidłowe i odpowiednio ostre. – Po tej pani mam godzinę wolnego – odparł, zerkając na przyklejony na drukarce grafik. – A potem rezonans pracuje bez przerwy do dwudziestej pierwszej. Chyba, że jeszcze przywiozą kogoś z innego szpitala albo po wypadku. Czemu pytasz? Ktoś na pediatrii wymaga badania? – Nikt z mojego oddziału. Chciałabym, żebyś zrobił rezonans mojej głowy – poprosiła. – Tobie? – Radiolog oderwał oczy od ekranu i spojrzał na Jaworską. – Coś się dzieje? – dodał, szczerze zaniepokojony. – Widzę białe myszki – zażartowała. Krzysztof uśmiechnął się i powrócił do sprawdzania kolejnych ujęć. – Takie halucynacje na ogół występują po alkoholu. Ale trzeba by go przyjmować w dość dużych dawkach i przez jakiś czas. Raczej trudno mi uwierzyć, że ty… Megi się roześmiała. Krzysztof słynął z umiejętności rozładowywania napięcia u pacjentów. Dziewczyna wyczuła, że i ją traktuje teraz w ten sposób. – Powiedz mi najpierw, co się dzieje – poprosił poważniej. Megi westchnęła głośno.
– Widzę różne rzeczy, których normalni ludzie chyba z reguły nie widują. – To znaczy? – Uniósł gęste, ciemne brwi. Siedzieli w ciemnym pomieszczeniu i na twarz radiologa padało jedynie zielonkawe światło monitora, wyostrzając znacznie jego rysy i przydając mu diabolicznego wyglądu. – Falujące ściany, wystające z nich ręce, duchy, zjawy, półprzezroczyste postacie… – wyrzuciła z siebie jednym tchem. Krzysztof w milczeniu wpatrywał się w młodą lekarkę. – Jesteś najlepszym diagnostą w szpitalu – dodała, widząc jego poważną minę. – Dlatego chcę, żebyś to ty mnie zbadał. Muszę wiedzieć, na czym stoję. – Nie musisz od razu obstawiać najgorszego – powiedział spokojnym tonem Krzysztof. – Halucynacje są objawem wielu chorób, od trywialnego przemęczenia, zatrucia, przedawkowania lekarstw, poprzez migreny, schizofrenie, choroby oczu… – …na przerzutach i guzie mózgu kończąc. Rezonans krótkim piśnięciem ogłosił zakończenie badania. Krzysztof wstał z krzesła i podał Małgorzacie kartkę. – Wypełnij ten formularz, a ja pomogę pacjentce wydostać się spod aparatury. – Dzięki, Krzysiu. Kilka minut później Megi leżała już na stole, a radiolog tłumaczył jej, jak ma się zachować. – Kiedy będziesz słyszała stukanie, staraj się nie poruszać, dobrze? – Unieruchomił jej głowę specjalną kratką i ustawił aparat tuż nad oczami. – Nie masz klaustrofobii? – zapytał, obniżając powierzchnię detektora tak, że ten niemal dotykał nosa dziewczyny. – Nie. Choć czuję się, jakbym leżała pod gigantycznym grzybem. – Nie ty pierwsza masz takie wrażenie – roześmiał się. – Jakby coś się działo, wołaj. Ja sobie na ciebie popatrzę zza szyby. – Dobra. Jeszcze raz dziękuję. – Rozluźnij się i pomyśl o czymś przyjemnym – dodał, zanim zamknął za sobą drzwi. Megi ułożyła się nieco wygodniej, założyła ręce na brzuchu i zamknęła oczy. Starała się z całej siły odprężyć, lecz umysł bez przerwy podsuwał jej niepokojące myśli o różnych strasznych chorobach. Tego dnia, jadąc do pracy autobusem, usłyszała rozmowę siedzących opodal dwóch starszych kobiet. Jedna z nich opowiadała przyjaciółce o tym, jak wyznała lekarzowi rodzinnemu, że kilka razy widziała swego nieżyjącego od dwóch lat męża. Okazało się, że lekarz zlecił rezonans
magnetyczny i zaproponował wizytę u neurologa. Wtedy Megi olśniło. Doszła do wniosku, że wszystkie zdarzenia, z jakimi miała ostatnio do czynienia, mogą mieć tylko jedno wytłumaczenie – chorobę. Rozmyślała o tym intensywnie przez całą drogę do szpitala. Kiedy mijała próg oddziału pediatrycznego, była niemal przekonana, że wszystko, co jej się ostatnio przydarzyło, jest wytworem chorej wyobraźni. Być może związane z ostatnimi wypadkami osoby też są jedynie jej wyimaginowanymi przyjaciółmi? Ba, może jej chory mózg generuje jakiś równoległy, nierzeczywisty świat? Może ona leży w jakimś szpitalu nieprzytomna, a jej nieprawidłowo funkcjonujące zwoje zakotwiczyły ją w pozornej rzeczywistości, jak Neo z Matriksa? Myśl ta przeraziła ją tak bardzo, że przy pierwszej możliwej okazji postanowiła zrobić rezonans magnetyczny głowy. Przecież normalny człowiek nie widzi ani wystających ze ściany rąk, ani rozzłoszczonych cmentarnych zjaw, ani latajacych w powietrzu planszetek czy kart tarota. Megi nigdy nie interesowała się magią ani zaświatami. Omijała szerokim łukiem książki i filmy o tej tematyce. Była przekonana, że każde zjawisko można wytłumaczyć w sposób racjonalny, naukowy. Ale dlaczego inni ludzie, z którymi się stykała, też doświadczali podobnych zjawisk? Czemu Janek widział rękę, dlaczego jej przyjaciółki również miały straszną wizję, kiedy bawiły się ouija? Boże, całkiem mi odbiło!, jęknęła w duchu, patrząc na kremową powierzchnię nad swoją głową. Aparat do rezonansu mruczał i stukał sennie. Megi ponownie zamknęła oczy i przywołała twarz Janka. Jego miłe spojrzenie i szeroki uśmiech. A co jeżeli i on jest jedynie kreacją jej wyobraźni? Megi wiedziała, że ludzki mózg jest doskonałym tworem natury. Ale pomimo wciąż rozwijającej się medycyny naukowcy wiedzą o tej doskonałości bardzo niewiele. Oprócz wielu innych zadań, mózg zajmuje się także interpretowaniem bodźców środowiskowych, dostarczanych mu przez zmysły – smak, zapach, słuch, dotyk czy wzrok. W nim powstają uczucia, pragnienia, myśli, idee i ambicje. Potrafi wygenerować każde doznanie. Na przykład bóle fantomowe – kiedy ludzie skarżą się na ból czy swędzenie amputowanej kończyny. Chory mózg może błędnie analizować bodźce. Dlatego halucynacje mogą być tak realne. Możemy widzieć, słyszeć czy nawet czuć dotyk czegoś, co w rzeczywistości nie istnieje. – Już po badaniu – usłyszała cichy głos. Powoli otworzyła oczy i spojrzała na Krzysztofa. – I jak zdjęcia?
– Sama zobaczysz. – Lekarz pomógł jej zejść ze stołu. Megi usiadła przy komputerze, biorąc głęboki wdech. Przez chwilę, klatka po klatce, przeglądała kolejne zdjęcia, słuchając komentarza siedzącego przy niej radiologa. – Nie ma tu nic niepokojącego – powiedział przy ostatnim. – Na podstawie tego badania mogę stwierdzić, że jesteś zdrowa jak koń. – Może coś pominąłeś? – Z niedowierzaniem pokręciła głową. – Małgosiu, przestań! – upomniał ją. – Chciałbym, żeby wszystkie badania wyglądały tak jak twoje. – Stuknął długopisem w monitor. – Myślę, że dla świętego spokoju powinnaś odwiedzić neurologa. Albo psychologa. – Tak zrobię – mruknęła, jeszcze raz przeglądając zdjęcia. Kilka dni później Małgorzata, po ciężkim dyżurze, wracała późnym popołudniem ze szpitala. Ostatnie dni wakacji przyniosły upalną pogodę na zmianę z gwałtownymi burzami. Tego dnia, pomimo dość późnej pory, słońce jeszcze mocno prażyło. Turyści i mieszkańcy Krakowa kryli się po domach, mieszkaniach, centrach handlowych czy klimatyzowanych restauracjach, czekając na wieczór, który przynosił niewielką ulgę. Pomimo że dzisiaj Megi założyła jedynie luźną sukienkę do kolan i tak czuła, jak cienki materiał lepi się do jej karku. Energicznym krokiem szła ulicą Sienną w stronę domu, kiedy nagle, mijając jedną z fasad Małego Rynku, natknęła się na niewielki sklepik o wdzięcznej nazwie Świat Ezoteryki. Zdziwiona, przystanęła przed drzwiami. Przechodziła tędy niejeden raz, ale wcześniej nie zwróciła na niego uwagi. W zamyśleniu przyjrzała się uważniej niewielkiej, okratowanej witrynie. Za szybą widniał rząd oprawionych w skórę książek. Nad nimi, na pudełku, stała sporych rozmiarów szklana kula. Wokół ułożono kilka różnych talii do tarota, jakieś inne karty do wróżb oraz stertę dziwnych talizmanów pokrytych skomplikowanymi wzorami. Z boku stała wąska półeczka z rzędem kolorowych mikstur zamkniętych w ozdobnych flakonikach. Górną część ekspozycji otaczały wianuszkiem suszone zioła, powiązane w niewielkie pęki i zawieszone kwiatami do dołu. Wystawę oddzielała od reszty lokalu misternie pleciona, szara sieć z dużą liczbą frędzli oraz supełków. Megi postała chwilę przed witryną, zastanawiając się, czy w ogóle zajrzeć do środka. W końcu podjęła decyzję. Weszła na niewielki kamienny schodek i pchnęła ciężkie drzwi z rzędami kolorowych szybek.
Jej przybycie obwieścił niewielki mosiężny dzwonek wiszący tuż nad drzwiami. Stanęła pośrodku pomieszczenia, nie bardzo wiedząc, czego szukać. – W czym mogę pani pomóc? Zza atłasowego parawanu, oddzielającego część sklepową od magazynu, wychyliła się młoda, może trzydziestoletnia kobieta. Drobnej budowy ciała, z mocno kręconymi, długimi, rudymi włosami, spiętymi ozdobną spinką. Wypowiadanie grzecznościowej formułki nie przeszkadzało jej w mocowaniu się z zapięciem bransoletki zdobiącej szczupły przegub. W końcu wyprostowała się i spojrzała na nową klientkę. Twarz kobiety nagle stężała, zielone oczy rozszerzyły się, a kąciki ust drgnęły ku górze, jakby zaraz miały się ułożyć w uśmiech. Jej ręce mimowolnie opadły wzdłuż boków. Niedopięta bransoleta zsunęła się na podłogę z cichym brzękiem. Sprzedawczyni zareagowała jak człowiek, który przez wiele lat czeka na powrót kogoś bardzo bliskiego, a ten wspaniały moment zdarza się w najmniej oczekiwanym momencie. – Jesteś! – szepnęła, patrząc w kierunku Małgorzaty dziwnym wzrokiem. Megi odruchowo spojrzała za siebie, myśląc, że kobieta mówi do kogoś stojącego za jej plecami. – Przepraszam, czy my się znamy? – Zupełnie nie kojarzyła twarzy. Być może to matka któregoś z leczonych przeze mnie pacjentów, a może minęłyśmy się na szpitalnym korytarzu?, pomyślała. Przecież na każdym dyżurze przyjmuję dziesiątki chorych, a w szpitalu rozmawiam z wieloma obcymi osobami. Nie sposób zapamiętać ich wszystkich… Kobieta drgnęła. – Nie, nie – zaprzeczyła gwałtownie. – Przepraszam, ale jest pani… eeee… bardzo podobna… do kogoś… Starając się dobrać odpowiednie słowa, przykucnęła, by podnieść bibelot. – Co mogę dla pani zrobić? – zapytała ponownie. Panowała nad twarzą, ale jej głos wciąż drżał ze wzruszenia. – Właściwie… Chciałam się tylko rozejrzeć – powiedziała Megi, podchodząc do regału z książkami. Tuż za nim, w niewielkiej wnęce, stał bardzo wąski i wysoki na półtora metra szklany posąg kobiety trzymającej w rękach miecz. Postarzona spękaniami powierzchnia skrzyła się w świetle wiszącej opodal lampki. Szklana postać miała narzucony na głowę kaptur, spod którego widoczne były jedynie wydatne usta i zgrabny nos. Długa peleryna opadała miękko na ziemię, przykrywając szklane stopy.
– Jakie to piękne! – westchnęła Megi, opuszkami palców dotykając pięknej twarzy posągowej kobiety i odwracając się do sprzedawczyni. Ta uśmiechnęła się lekko, po czym zebrała ze stolika kilka talizmanów przymocowanych do kolorowych rzemyków i udając skupienie na tej czynności, podeszła nieco bliżej. Dopiero teraz Małgorzata zobaczyła na przegubach i szyi kobiety mnóstwo dziwacznych paciorków i amuletów. Przy każdym ruchu właścicielki podzwaniały i grzechotały. – Interesuje panią konkretna książka? A może karty do wróżb? Dostałam ostatnio unikatowe komplety do tarota… – Nie, nie. Dziękuję. – Megi wyciągnęła ręce przed siebie. – Właściwie to sama nie wiem, czemu tu weszłam. Nie bardzo wierzę w takie rzeczy – przyznała zakłopotana. Kobieta uśmiechnęła się, ukazując rząd idealnie równych, białych zębów. – Niemożliwe – powiedziała miękkim głosem. – Każdy w głębi duszy wierzy w TAKIE rzeczy. Pewnie ma pani jakiś kłopot, ale boi się, że ktoś, kto usłyszy, o co chodzi, weźmie panią za wariatkę. Małgorzata przez chwilę zastanowiła się nad słowami sprzedawczyni. – To prawda – powiedziała w końcu. – Nie chcę, by ktoś pomyślał, że zaczyna mi odbijać. – Nazywam się Marianna O’Connor. Znajomi mówią na mnie Majka, choć zdrobnienie to nie ma nic wspólnego z imieniem. – Małgorzata, na którą wszyscy mówią Megi – roześmiała się Jaworska. Podały sobie ręce i serdecznie uścisnęły. Dziwnie napięcie sprzed kilku minut nagle zostało rozładowane. Trzymając rękę Marianny, Megi odniosła dość osobliwe wrażenie, że zna tę dziewczynę od dawna. – Więc w czym problem? – Marianna podeszła do niewielkiego stojaka i wzięła się do rozwieszania talizmanów. – Myślę, że w moim domu… coś jest – zaczęła Megi cichutko. – Coś dziwnego… Nieokreślonego. Myślałam, że to ja stanowię problem. Zrobiłam nawet badania i poszłam do neurologa, bo się bałam choroby, ale wszystko wyszło dobrze. Starałam się wytłumaczyć niektóra zjawiska w sensowny sposób, ale… – Nie potrafiła dobrać odpowiednich słów. – Sama nie wiem. Chcę to wyjaśnić i zakończyć sprawę. – Myślisz, że to coś paranormalnego? – Majka uniosła brwi, zerkając na rozmówczynię. – Duch? Megi pokręciła głową. – Nie wiem. – Rozłożyła ręce. – Trudno powiedzieć. Po prostu czuję obecność tego czegoś.
Mam wrażenie, że w kamienicy nie mieszkam sama. Przepraszam, ale nie potrafię lepiej wytłumaczyć. – Uśmiechnęła się niepewnie. Marianna rozwiesiła już wszystkie talizmany i założyła ręce na piersiach. – W porządku – zaczęła wolno. – A powiedz mi, czy czujesz się zagrożona we własnym domu? – A powinnam? – Małgorzata uniosła brwi. – To bardzo dziwne, ale nie. Wręcz odwrotnie. Odnoszę wrażenie, że to coś bardziej chce, lub chcą, przekazać mi jakąś ważną informację, niż zrobić mi krzywdę. Chociaż w stosunku do innych ludzi rzeczywiście bywa niebezpieczne. Nie boję się. Między innymi dlatego byłam przekonana, że to efekt choroby. Pokrótce opowiedziała sklepikarce o złamanym barku kamerzysty, poparzonej dłoni Janka i osobliwych fotografiach. Majka słuchała jej uważnie, kiwając od czasu do czasu głową. – Nie patrzysz na mnie jak na wariatkę – skwitowała Megi, widząc poważną twarz Marianny. – Bo i nie ma w twojej opowieści niczego nienormalnego. – Majka wzruszyła szczupłymi ramionami i odruchowo poprawiła opadające ramiączka powłóczystej zielonej sukni. – Wbrew pozorom, takie sytuacje zdarzają się dość często, lecz nie każdy ma odwagę o tym rozmawiać, by rzeczywiście nie wylądować u czubków. Poza tym ty jesteś… inna. – Ukradkiem zerknęła na stojący za półką posąg kobiety. – Bardziej wrażliwa – dodała w zadumie. – Nie wiem, czy to pociecha – mruknęła Małgorzata. – I, prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, co mam robić. Marianna podeszła do stojącej za ladą rzeźbionej w kwiaty szafki. Odpięła mały kluczyk, ukryty wśród wielu talizmanów wiszących na jej szyi, i z cichym zgrzytem otworzyła jedne z wielu drzwiczek. Wewnątrz Megi zobaczyła kolekcję małych, wypełnionych kolorowymi płynami buteleczek oraz pudełko pełne maleńkich woreczków. Majka wyciągnęła sakiewkę w kolorze ciemnego fioletu i podała ją Małgorzacie. – To mieszanka ziół – powiedziała, przytrzymując przez chwilę chłodną dłoń dziewczyny. – Jest w niej szczypta suszonego rozmarynu, lawendy, białej szałwii, bylicy, kopru i paru innych… – Po co mi to? – Włóż to dzisiaj na noc pod poduszkę. Zawartość rozjaśni ci umysł, a jednocześnie ochroni przed złymi mocami.
Megi z powątpiewaniem przyglądała się trzymanemu w dłoni mieszkowi. Rozsiewał przyjemny, lawendowy zapach. – Nic złego się nie stanie. – Uśmiech Marianny nieco uspokoił Megi. – Jeżeli rzeczywiście w twoim domu jest coś, co chce ci przekazać jakąś ważną wiadomość, to dzięki tym ziołom masz szansę lepiej ją zrozumieć. W każdym razie, po przebudzeniu będziesz pamiętała wszystko, o czym śniłaś. Często zdarza się, że we śnie zmarli przekazują nam informacje, ostrzegają przed niebezpieczeństwem, podpowiadają, jak postąpić w danej sytuacji… Niestety, światło dzienne rozprasza naszą uwagę na tyle, że zapominamy o tym, co usłyszeliśmy w nocy. A szkoda. Jestem przekonana, że byłoby mniej wypadków, samobójstw czy choćby nieudanych inwestycji, gdyby ludzie słuchali bliskich, którzy odeszli. Megi bez słowa wpatrywała się w Mariannę. – Będzie dobrze – westchnęła Majka i pokrzepiającym gestem poklepała ją po ramieniu. – Bardzo dziękuję. – Małgorzata włożyła mieszek do torebki i wyciągnęła portfel. – Ile…? – Nic, nic! – Marianna uniosła dłonie. – Ale mam prośbę. Wstąp do mnie jutro i opowiedz, co się wydarzyło. Może wspólnie znajdziemy jakieś sensowne wytłumaczenie. W porządku? – Dobrze. – Megi stanęła przy drzwiach i położyła rękę na chłodnej klamce w kształcie liścia. – Nie wiem tylko, czy zdążę, bo od rana mam dyżur. – W takim razie podam ci swój numer telefonu. Możesz dzwonić o każdej porze. Majka szybko zapisała na małej, zielonej karteczce rząd cyfr. – Jeszcze raz bardzo dziękuję – skinęła głową Małgorzata. – Życzę miłych i owocnych snów – powiedziała tajemniczo Marianna, otwierając drzwi. Megi zeszła po schodkach i żwawym krokiem ruszyła w stronę Rynku. Gdy zniknęła za rogiem sąsiedniej kamienicy, Marianna natychmiast wyciągnęła komórkę i wybrała numer. – Była tu – powiedziała bez wstępów. – Ma ogromny talent. Zobaczyła magiczny posąg w całej okazałości, a przecież nawet ja ledwie widzę jego zarysy…
Tego wieczoru Megi nie była w stanie zasnąć. Kilka razy wkładała rękę pod poduszkę, żeby sprawdzić, czy woreczek wciąż tam jest, a potem nie mogła wygodnie się ułożyć. To bez sensu, myślała, przewracając się na lewy bok. Przecież nikt go stamtąd nie zabierze. Sam też raczej nie zniknie. Leżała przez kilka minut w tej pozycji, w końcu odwróciła się na wznak i popatrzyła w sufit, gdzie w świetle stojącej pod kamienicą latarni odbijała się firanka, poruszana wpadającym przez
uchylone okno lekkim wiaterkiem. – Chyba nie zasnę – westchnęła w końcu, siadając na łóżku. Sięgnęła po leżącą na nocnej szafce komórkę. Podniosła klapkę. Jasnobłękitna poświata z wyświetlacza zalała jej twarz. Spojrzała na zegarek. Właśnie minęła trzecia. Dziwne, pomyślała. Przecież dopiero co się położyłam. Leżę nie dłużej niż piętnaście minut. Powinna dochodzić północ. Ziewając, odsunęła pościel i wstała z łóżka. Wzięła ze stojącego opodal fotela lekki szlafrok i otuliła nim ramiona. Zawiązując pasek, podeszła do okna i zerknęła na pusty o tej porze chodnik. Latarnia rzucała na ulicę krąg przyjemnie pomarańczowego światła. W stojącej naprzeciwko kamienicy Małgorzata zobaczyła oświetloną neonem witrynę sklepu z kapeluszami. Głowę stojącego najbliżej szyby manekina zdobił biały toczek z elegancko upiętą woalką. Megi przez chwilę zastanowiła się, czy w owym szykownym nakryciu głowy byłoby jej do twarzy. Obok sklepu znajdowała się niewielka księgarnia podróżnicza. Połowę błyszczącej bladym światłem witryny zajmował gigantyczny, staroświecki globus. Dziewczyna wychyliła się mocniej, chcąc zobaczyć jak najwięcej ulicy Sławkowskiej. Gdzieś na jej końcu zamajaczyły dwie przytulone do siebie sylwetki. Para szła wolno, przyciśnięta do siebie tak mocno, że wyglądała jak dziwaczne czworonożne stworzenie z dwiema głowami. Śledząc wzrokiem zakochanych, Megi usłyszała nagle hejnał z wieży mariackiej. Zdziwiona, zmarszczyła brwi. Przecież zegarek w komórce wskazywał kilka minut po trzeciej. Dlaczego trębacz gra o tej porze? Podeszła do szafki i ponownie sięgnęła po telefon. – Co się dzieje, do cholery? – powiedziała na głos. Słowa odbiły się echem po sypialni. Zegarek wskazywał dokładnie piątą rano. Megi zamknęła klapkę motoroli i zdezorientowana rozejrzała się po pokoju. Coś było inaczej, choć nie była w stanie określić co. W sypialni nastąpiła subtelna zmiana, którą dziewczyna wyczuwała wszystkimi zmysłami. Z zaciekawieniem rozejrzała się po wnętrzu, ale nie zauważyła niczego niepokojącego. Wszystkie meble i bibeloty pozostawały na swoim miejscu. Pościel leżała odsunięta na bok, dokładnie tak, jak ją zostawiła kilka chwil wcześniej. Poduszka miała pośrodku wgłębienie, a spomiędzy kartek leżącej na skraju materaca książki wciąż wystawała ciemna zakładka,
Mimo to COŚ się zmieniło. Małgorzata spojrzała na łagodnie poruszaną przez wiatr firankę, uniosła głowę do góry. I wtedy zrozumiała. Na suficie nie było cienia, który widziała jeszcze – zdawałoby się – kilka chwil temu, ponieważ na dworze już świtało i wyłączono uliczne latarnie. Podeszła do okna, wyjrzała na ulicę i oniemiała. Na zewnątrz było przeraźliwie zimno. Na wczesnoporannym niebie piętrzyły się ciężkie chmury. Domy wyglądały jakoś inaczej niż zwykle. Były bardziej zniszczone; poznikały też wszystkie neony i reklamy. Na parterze przeciwległej kamienicy nie było już sklepu z kapeluszami. Wisiał tam wielki, drewniany szyld z namalowanym pierogiem. Miejsce księgarni zajął zakład szewski, a zamiast globusa na wyściełanej białą tkaniną witrynie stało kilka pantofelków. Zdziwiona Megi wychyliła się mocniej i rozejrzała po odmienionej okolicy. Wtem na dole usłyszała jakieś szepty. Pod drzwiami jej kamienicy stały cztery osoby. Dwóch młodych mężczyzn, kobieta z zawiniątkiem na ręku oraz starsza pani. Wszyscy byli szczelnie opatuleni ciemnymi ubraniami. – Tutaj. Zapukajcie cztery razy – szepnął jeden z mężczyzn. – Prędko. Drugi wykonał polecenie. Po chwili drzwi się otworzyły i cała grupka wpadła do środka. Megi odskoczyła od okna i najszybciej jak potrafiła, dopadła drzwi sypialni. Na palcach przebiegła przez korytarz i stanęła u szczytu schodów. Hol stał pusty i spokojny. Nie było nikogo. Zdziwiona, zbiegła po schodach, włączyła światło i podeszła do drzwi. Klucz tkwił w zamkniętym zamku, tam gdzie go zostawiła przed udaniem się na spoczynek. Bez namysłu przekręciła go i uchyliła ciężkie drzwi. Wyjrzała na ulicę. Neon sklepu z kapeluszami migotał różowym blaskiem. Oświetlona latarniami ulica była zupełnie pusta, nie licząc czarnego kota, który biegł właśnie wzdłuż chodnika. Megi kręcąc głową, powoli zamknęła drzwi i przekręciła klucz. – O co w tym wszystkim chodzi? – szepnęła, wchodząc na pierwszy stopień. Mniej więcej w połowie schodów usłyszała na dole cichą rozmowę. Lekko wychyliła się przez ozdobną barierkę, spojrzała w dół i… Ze zdziwienia aż jęknęła. Drzwi na ulicę były otwarte, a do środka właśnie wchodzili ludzie, których Megi widziała
przez okno sypialni. Wnętrze holu wyglądało zupełnie inaczej niż jeszcze kilka sekund temu. Ściany pomalowane były na ciemniejszy kolor, schody pokryte grubym ciemnym dywanem, a balustrada wykonana z żeliwnych kwiatów, misternie oplatających pionowe słupki i podtrzymujących wyślizganą poręcz z drewna. Małgorzata przyglądała się spomiędzy prętów barierki, jak grupkę wpuszcza do środka młoda kobieta. Nie sposób było zobaczyć jej twarzy. Gospodyni stała odwrócona tyłem do schodów. Aby nie zostać zauważoną, Megi skuliła się jeszcze bardziej i wstrzymując oddech, przyglądała się rozgrywającej pół piętra niżej scenie. – Mamy ze sobą jeszcze córeczkę przyjaciół… – szepnęła jedna z przybyłych, przyciskając do piersi zawinięte w szmaty niemowlę. – Urodziła się dwa dni temu… – Tędy. – Młoda kobieta szybko podbiegła do piwnicznych drzwi. – Zejdźcie na dół. Tutaj będziecie bezpieczni. – Wrócimy tu jeszcze? – zapytał jeden z mężczyzn, ściągając kaptur długiej sukmany. Megi zauważyła długie pejsy. Gospodyni niecierpliwie popędziła ich ruchem ręki. – Idźcie, błagam. Oni zaraz tu będą. A kiedy was zobaczą, wszystkich nas zabiją. Grupka ludzi bez słowa wbiegła do piwnicy. Kobieta zatrzasnęła za nimi drzwi i przekręciła klucz. Megi postanowiła wykorzystać zamieszanie i spróbowała wstać, zaczepiła jednak rąbkiem nocnej koszuli o ozdobny żeliwny kwiat. Materiał rozdarł się z trzaskiem. Nieznajoma z dołu podniosła głowę, ale Małgorzata zdążyła przykucnąć. Przysunęła twarz bliżej balustrady, niemal dotykając policzkiem podłogi, i zerknęła przez szparę poniżej barierki. Przez chwilę widziała bladą, pociągłą twarz kobiety próbującej zidentyfikować źródło hałasu. Jej upięte w kok włosy były w lekkim nieładzie, a niedbale zawiązany szlafrok, odsłaniał białą, długą koszulę nocną. Wtem rozległo się głośne walenie w drzwi. – O Boże, już tu są! – jęknęła kobieta, zasłaniając usta ręką. Megi postanowiła wykorzystać sprzyjający moment i zgięta wpół pognała na piętro. Wpadła do sypialni, zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie, ciężko dysząc. – Co jest grane, do cholery? – powiedziała do siebie ledwie słyszalnym szeptem. – Co oni wszyscy robią w moim domu? Stojący na szafce budzik rozdzwonił się przeraźliwie…
ROZDZIAŁ 12
M
egi odruchowo poderwała się z łóżka i wyłączyła sygnał. Przez okno wpadało chłodne, orzeźwiające powietrze, przynosząc ze sobą uliczne odgłosy – stukanie obcasów, szczekanie psa, rozmowy przechodzących wzdłuż kamienicy ludzi. Gdzieś w dali zatrąbił samochód i zajęczały hamulce sędziwego ikarusa. Dziewczyna przez chwilę siedziała na skraju łóżka, zaspanym wzrokiem wpatrując się w cyfry na zegarku. Minęła siódma. Za niecałą godzinę zaczyna dyżur w przychodni! Ziewając przeciągle, wstała i sięgnęła po rzucony na podłogę szlafrok. Otuliła się nim i w tym momencie usłyszała dzwonek przy drzwiach wejściowych. Przecierając oczy, zeszła na dół, zerknęła przez wizjer i otworzyła Jankowi. – To tylko ja – powiedział, wchodząc do środka. – Chciałem zobaczyć, co u ciebie, zanim pójdę do herbaciarni. Muszę umyć jeszcze parę filiżanek z wczoraj i wyczyścić ekspres. – Wszystko w porządku – powiedziała. – Chcesz kawy? – Jasne. – Wspiął się po schodach i zasiadł w kuchni na jednym z krzeseł. – Jak minęła noc? Zanim zdążyła odpowiedzieć, zauważył rozerwany rąbek nocnej koszuli. – Coś się stało? – zapytał, wskazując palcem na wystający spod szlafroka materiał. – Skąd to rozdarcie? Zdziwiona Megi spojrzała na poszarpaną tkaninę i przypomniała sobie nocny incydent. Wspomnienie było tak intensywne, że zawirowało jej w głowie; musiała oprzeć się ręką o blat. Janek w okamgnieniu znalazł się przy niej i pomógł usiąść w fotelu. Wystarczył ułamek sekundy, a już miała w dłoni szklankę z wodą. Topolnicki przysiadł na poręczy i objął Megi ramieniem. Po chwili na pobladłych policzkach dziewczyny pojawiły się delikatne rumieńce. Uśmiechnęła się niepewnie. – Dziękuję. Już wszystko dobrze. – Wyprostowała plecy. Mężczyzna odsunął się nieco, wciąż jednak uważnie ją obserwując. Megi przypomniała sobie o zniszczonej koszuli. – Boże, aż trudno mi uwierzyć. – Oglądała porwany rąbek materiału. – Myślałam, że to tylko sen. – Dosyć rzeczywisty. – Janek wskazał brodą. – Dobrze, że moje sny nie bywają tak realne – dodał po chwili z poważną miną. – A przynajmniej nie zawsze…
– Myślę, że to przez te zioła… Nigdy wcześniej nie przydarzyło mi się coś podobnego. – Jakie zioła? – Janek zrobił się nagle bardzo czujny. Jego reakcja trochę przestraszyła Megi. – Przy Małym Rynku natknęłam się na sklepik z… ezoteryką – zająknęła się niepewnie. Janek stał nad nią z założonymi rękami i surową miną. Poczuła się jak uczennica, która coś nabroiła i teraz czeka na srogą karę. Zagryzła wargi i wbiła wzrok w podłogę. – I co dalej? – zapytał, starając się opanować zdenerwowanie. Kucnął przed fotelem i zajrzał jej w oczy. – No i w tym sklepiku była taka sprzedawczyni. Marianna. A nazwisko miała takie jakieś… szkockie. Kątem oka zobaczyła, że twarz Janka drgnęła. – Taka sympatyczna… Opowiedziałam jej o wszystkim, co się tutaj wydarzyło. To pierwsza osoba, która moją historię potraktowała poważnie – mówiła Megi coraz ciszej. – Dała mi woreczek z ziołami i powiedziała, żebym wsadziła go pod poduszkę, to wtedy zapamiętam sny i być może dzięki nim dowiem się, czego ode mnie chcą te duchy… Ostatnie słowa wyszeptała tak cicho, że była prawie pewna, iż Janek ich nie dosłyszał. Myliła się. Nie dość, że był bardzo szybki i silny oraz posiadał wiele innych zalet, to słuch miał doskonały. – Gdzie są te zioła? – Ciągle pod poduszką – odparła Megi drżącym głosem. Topolnicki natychmiast zniknął za drzwiami salonu, a Małgorzata pognała za nim. Zobaczyła, jak mężczyzna odrzuca pościel, bierze do ręki woreczek i przykłada do nosa. Jego źrenice przybrały intensywnie czerwony odcień; w skupieniu badał węchem zawartość. Gdy zauważył stojącą przy nim dziewczynę, natychmiast odwrócił się plecami, nie odrywając mieszka od twarzy. – Janek, co się dzieje? – Złapała go za ramię. – Lepiej tego nie używaj – ostrzegł. – Jesteś zbyt wrażliwa. Zdecydowanym krokiem pomaszerował do kuchni i wyrzucił woreczek do śmietnika. – Co takiego? – wybuchnęła, stając tuż za nim. – Zbyt wrażliwa? Niby na co? Twarz Janka natychmiast złagodniała. – Nieważne! – uciął i usiadł na swoim miejscu przy stole, biorąc do ręki kubek z resztką kawy. – Opowiedz mi, co ci się dokładnie śniło – poprosił. Megi pokrótce zrelacjonowała nocną wizytę nieznajomych, ukrytych w piwnicy przez młodą
kobietę. – Rozpoznałaś którąś z tych osób? Może ktoś ci kogoś przypominał? Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę. – Nie – odparła w końcu. – Chociaż ta kobieta w szlafroku… – Tak? – uniósł brwi. Megi oparła się o blat i potarła dłonie. – No… Wydała mi się znajoma. Miałam wrażenie, że skądś znam jej twarz. A jeden z mężczyzn na pewno był Żydem. Miał pejsy – westchnęła. – A w ogóle… Wszystko było takie dziwne. Staroświeckie. Czułam się, jakbym oglądała film. – To już coś. – Janek wstał z krzesła i w zadumie zaczął chodzić po salonie. – Może ona ukrywała żydowską rodzinę? – Możliwe – przytaknęła Megi. – Rzeczywiście, sprawiali wrażenie ludzi… Ubrania mieli takie… takie z połowy ubiegłego wieku. Zwłaszcza koszula gospodyni. I jej uczesanie. – Trzeba by sprawdzić, czy nikt stąd nie ukrywał jakichś ludzi podczas wojny – powiedział Janek, dopijając na stojąco kawę. – Możemy po pracy podjechać do biblioteki i poszukać informacji. Chętnie ci pomogę. – Będę dopiero późnym popołudniem. – Megi zerknęła na zegarek. – A teraz muszę się pośpieszyć, bo nie zdążę na dyżur. – Ja mam jeszcze trochę czasu. Idź do łazienki, posprzątam kubki. Dziesięć minut później gotowa do wyjścia Megi stanęła w drzwiach kuchni. Miała na sobie ciemną, krótką sukienkę, włosy upięła w kok. Janek z wrażenia upuścił jeden z kubeczków. – Och, przepraszam – bąknął i by ukryć zmieszanie, złapał za zmiotkę. Wszystkie większe skorupy w mig znalazły się w śmietniku. Megi wybuchnęła serdecznym śmiechem. – Nie spodziewałam się wywołać takiego wrażenia – zażartowała, kładąc klucze na stole. – Muszę już wyjść, bo nie zdążę na tramwaj. – Nie lepiej pojechać samochodem? – zapytał Topolnicki, chowając szczotkę i zatrzaskując głośno szafkę z koszem na śmieci. – Przebicie się przez centrum zajmie mi dwa razy więcej czasu. Jak tu skończysz, zamknij drzwi na klucz. Jest w zamku na dole. Zadzwonię po dyżurze. Pa. Kilka chwil później dziewczyny już nie było. W pokoju pozostał jedynie cytrynowy zapach jej perfum, który Topolnicki wdychał z rozmarzonym uśmiechem. W okamgnieniu dokończył zmywanie, zajrzał do kosza i zabrał stamtąd leżący między
papierami mieszek, który Megi tej nocy miała pod poduszką. Nucąc pod nosem piosenkę Starego Dobrego Małżeństwa, przetarł pobieżnie blat i dokładnie umył ręce. Napił się jeszcze trochę wody z plastikowej butelki i przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu komórki, zaczął schodzić po schodach. Znienacka poczuł na plecach chłodny powiew. Zdziwiony, przestał podśpiewywać i natychmiast obejrzał się za siebie. Wąski korytarz był pusty. Nie zastanawiając się dłużej, zszedł po kolejnych stopniach. Mniej więcej w połowie schodów ponownie wionął lodowaty wiatr, na tyle silny, że Topolnicki musiał chwycić za poręcz, by nie stracić równowagi. Natychmiast odwrócił się w pozycji gotowej do zadania ciosu, lecz nie zauważył niczego podejrzanego. Wziął głęboki wdech, lekko przymykając oczy, zupełnie jak wilk, który próbuje węchem wyczuć ukrytą w poszyciu zwierzynę. Jednak jego nozdrza nie wykryły żadnego niepokojącego zapachu. – Może gdzieś jest otwarte okno? – powiedział do siebie. Głos, dziwnie skrzekliwy i roztrzęsiony, brzmiał obco. W kilku susach wrócił na piętro i wpadł do salonu. Obszedł jeszcze sypialnię i nawet zajrzał do łazienki, gdzie Megi często zostawiała uchylony wąski, podłużny lufcik. Wzruszył ramionami i ponownie skierował się ku schodom. Pokonując pierwsze stopnie, zauważył, że hol wygląda inaczej. Marszcząc brwi, Janek zlustrował uważnie całe pomieszczenie. Niby schody prezentowały się, jak przed chwilą, pomalowane na pastelowo ściany też, a jednak coś było nie tak. Przystanął na półpiętrze, tuż obok witraża, i jeszcze raz przyjrzał się otoczeniu. Z tego miejsca miał doskonały widok na fragment holu na dole i korytarza na pierwszym piętrze. Kolorowe szybki witraża rzucały tęczowe plamy na przeciwległą ścianę. Część przefiltrowanego przez nie światła odbijała się w kryształach wiszącego nad jego głową żyrandola, tworząc wszędzie maleńkie, ruchliwe plamki. Nagle zrozumiał. Różnica, którą odbierały jego zmysły, nie polegała na namacalnej zmianie. Wszystko było na swoim miejscu, nawet te kilka chryzantem stojących w wazonie przy schodach i pozostawiona na poręczy balustrady kwiecista apaszka Małgorzaty. Transformacja była znacznie subtelniejsza. – Światło! – mruknął, przecierając twarz.
Istotnie. Kąt padania promieni słonecznych znacznie się zmienił. Podobnie zresztą jak ich natężenie. Kiedy Jan schodził po schodach, jeszcze kilka chwil temu, promienie padały przez witraż na ścianę po lewej stronie. Blask był ostry i jasny. Teraz oświetlona była ściana po prawej, światłem znacznie bardziej przytłumionym. Witraż rzucał na nią czerwone i zielone refleksy. Topolnicki spojrzał na zegarek i jęknął. Minęła osiemnasta. – Niemożliwe! – powiedział, stukając palcem w cyferblat zegarka. Sprawdził czas na komórce. Wyświetlacz pokazywał dokładnie to samo. Osiemnasta jeden. – Jasna cholera! – mruknął. Przeskakując po dwa stopnie naraz, usłyszał nagle za plecami głośny pisk. Przestraszony, zerknął do tyłu i stracił równowagę. Z głośnym krzykiem poleciał do przodu i koziołkując przez głowę, spadł z trzynastego stopnia na sam dół. Tymczasem Małgorzata zdecydowała, że lepiej będzie pojechać samochodem. Chciała po pracy zrobić jeszcze małe zakupy. Szukając w kieszeni telefonu, dotarła do parkingu. Otworzyła torebkę i przetrząsnęła ją dokładnie, lecz kluczyków nie było. – Kurczę, zostawiłam w płaszczu! – mruknęła, patrząc na zegarek. Było pół do ósmej. Jęknęła w duchu i rozejrzała się wokół. Jeżeli pobiegnie po klucze, spóźni się do pracy. Co najmniej dziesięć minut. Może jednak lepiej pojechać tramwajem? Niecałe dwadzieścia metrów dalej znajdował się przystanek. Rozpinając lekką wiatrówkę, Megi truchtem dotarła do wiaty i zerknęła na rozkład jazdy. Jedyny tramwaj, który podjeżdżał pod jej pracę, odjechał pięć minut temu. Następny będzie dopiero za kwadrans. Dziewczyna zerknęła na siedzące na ławce dwie ubrane po góralsku kobiety. Przed nimi stał spory kosz z oscypkami oraz pakowna rosyjska torba, z której wystawały fragmenty baranich skór. – Przepraszam, czy dziewiętnastka już jechała? – zapytała z resztką nadziei. – A nie wiem – odrzekła jedna. – Helu, jechała? – zwróciła się do starszej kobiety, owiniętej kwiecistą chustą. – My na Rynek. Nie dziewiętnastką. Megi posłała im zniecierpliwiony uśmiech i uniosła brwi, czekając na konkretniejszą
odpowiedź. – Jechoła, jechoła – odparła góralka, kiwając głową. – Choć na sto procentów nie jestem pewno. Może to osiemnastka było, ino mi się cyfry rozmyły? Jo tam se renki ucionć ni dom. – Dobra, dziękuję bardzo. – Małgorzata pognała w stronę kamienicy. Gdy mijała swój samochód, zobaczyła odjeżdżającą dziewiętnastkę. – Cholera jasna! – zaklęła, kręcąc głową. Kobieta na przystanku nie miała racji. Tramwaj, jak zwykle, miał opóźnienie i gdyby Megi zaczekała dwie minuty, już byłaby w drodze do szpitala. Pokonując truchtem drogę do domu, wyciągnęła z torby telefon i zadzwoniła do koleżanki, by ta usprawiedliwiła jej spóźnienie. Zanim skończyła rozmawiać, już była pod drzwiami i walczyła z pękiem kluczy. W końcu otworzyła zamek, przebiegła wąskim korytarzem do holu i… Omal nie wpadła na leżącego przy schodach Janka.
ROZDZIAŁ 13
J
ak to się stało? – pytała Małgorzata kilka minut później, siedząc w karetce przy leżącym na noszach przyjacielu. Sanitariusze wstępnie zdiagnozowali skręcenie kostki u nogi i podejrzenie złamania dwóch żeber po prawej stronie. Najgorsze wrażenie robił jednak krwiak na lewej skroni. Megi długo nie mogła docucić Janka, więc wezwała pomoc. – Poślizgnąłem się na schodach – przyznał cicho. – Strasznie boli mnie głowa… – Masz solidnego guza – szepnęła. – W szpitalu zrobią ci tomografię. – I prześwietlenie klatki piersiowej – wtrąciła ratowniczka. – I nie wiem, co z tymi żebrami. Lekko ucisnęła posiniaczony bok. Janek jęknął. Kobieta spojrzała na Małgorzatę i znacząco pokiwała głową. – Ale nie umieram? – W głosie Janka dało się wyczuć nutkę paniki. – Skąd! – Ratowniczka parsknęła śmiechem. – Żeby w takim stanie mi się wszyscy ludzie trafiali… Do szpitala dojechali w niecałe dziesięć minut. Pacjent nie wymagał natychmiastowego leczenia, więc przebijali się przez miasto bez syreny. Janka przyjęto na oddział i zabrano na rentgen, a Megi obiecała, że odwiedzi go podczas przerwy śniadaniowej i galopem pognała na pediatrię.
Kilka godzin później wpadła do sali Topolnickiego, ale pacjent akurat usnął po serii badań. Megi zostawiła karteczkę z prośbą, by do niej zadzwonił, i cicho opuściła pokój. – Witam pani Małgosiu! – Na korytarzu stał doktor Bojarski, dystyngowany starszy pan o barczystej posturze i siwych włosach. – Właśnie wyruszam na obchód. – Byłam u przyjaciela. Spadł ze schodów – odparła, wskazując ręką na drzwi sali, w której leżał Janek. – A tak, tak. – Lekarz zerknął na trzymaną w rękach kartkę. – Na szczęście nic groźnego. Niech zerknę na wyniki… – Poszperał przez chwilę w pliku papierów. – Musieliśmy trzy razy robić prześwietlenie tych
żeber! – Dlaczego? – spytała zaniepokojona. – Złamania są skomplikowane? – Raczej mamy jakiś problem ze sprzętem – westchnął doktor, wyciągając z żółtej teczki kliszę i podnosząc ją ku górze. – Niech pani sama zobaczy. Odłożył teczkę na stojące pod ścianą krzesło i wskazał palcem na zdjęcie. – Tutaj mamy złamane dwa żebra po prawej i jedno po lewej. – Dwukrotnie stuknął w miejsce, które chciał pokazać. – I jeszcze ten mały, odszczepiony kawałek. Leży pod takim kątem, że powinien przebijać płuco. Kiedy jeden z lekarzy dyżurnych powiedział pacjentowi, że rentgen nie wygląda zbyt dobrze, ten przyznał, że w trakcie robienia zdjęcia zakasłał i żąda powtórzenia badania na własną odpowiedzialność. Zlecono więc kolejne prześwietlenie… Zamienił zdjęcie na inne, też wyciągnięte z żółtej teczki. – I proszę! – Przejechał ręką po uniesionej w stronę lampy kliszy. – Moja droga, czy coś tu widzisz? – Wszystko w porządku! Nie ma złamania! – W rzeczy samej – Bojarski przyznał jej rację. – Jedynie w miejscu gdzie wcześniej widać było odłamany fragment żebra, tutaj można zauważyć ledwie pęknięcie. Megi przyjrzała się uważnie. – To przecież niemożliwe. Nie ma mowy o pomyłce… – Oczywiście, widać, że to dokładnie to samo żebro. Małgorzata porównała obie fotografie. – Dlatego zrobiliśmy mu jeszcze jedno prześwietlenie – kontynuował lekarz. – Tyle że na sprzęcie z pediatrii. Dla pewności. – I co? – Nic. Żadnego złamania. Ani pęknięcia. – Bojarski wzruszył ramionami i potarł ręką siwą brodę. – Aż trudno uwierzyć. Megi uniosła do oczu ostatnie zdjęcie, na którym nie było widać jakichkolwiek nieprawidłowości. – Widziałam go po tym wypadku, przyjechałam z nim karetką. Zarówno ja, jak i lekarka byłyśmy pewne, że Janek ma złamane co najmniej jedno żebro… I ten potężny krwiak na skroni! – To samo twierdzi Gliński. To on przyjmował pacjenta na oddział. Ja badałem go dopiero godzinę temu, ale, prawdę mówiąc, nic nie wskazuje na złamania. – A głowa? Taki upadek może się skończyć wstrząsem mózgu. Lekarz pokręcił głową. – Na pewno nie. Był badany dwa razy. Nic złego się nie dzieje. Niedawno sam go
diagnozowałem i nie widzę powodu, by trzymać naszego młodziana w szpitalu. Oczywiście, zostanie dzisiaj na noc, na obserwacji. Ale jutro go wypiszemy, jeśli nic się nie będzie działo. Megi podziękowała Bojarskiemu i rozmyślając nad zdjęciami Jankowych żeber, pośpiesznie opuściła szpital. Chciała zdążyć jeszcze do sklepiku, by porozmawiać z Marianną o dziwnym śnie. Kiedy wsiadała do autobusu, zadzwonił jej telefon. Odebrała, balansując z jedną ręką na uchwycie. Dzwoniła Marianna. – Cześć. Miałaś wizje? – bez zbędnych formalności przeszła do sedna. Nie traciła czasu na powitania. – Właśnie do ciebie jadę. – Megi przeniosła rękę na oparcie fotela. Stała już trochę stabilniej. Autobus trząsł się po nierównej nawierzchni; jego jęczące hamulce zagłuszały rozmowę. – Wcale cię nie słyszę! – JADĘ DO CIEBIE! – ryknęła Megi. – Dobra, czekam. Rozzłoszczona Małgorzata schowała komórkę do torebki i usiadła na plastikowym krzesełku. Wolała nie ryzykować jazdy na stojąco po takich wertepach. – I gdzie te piękne drogi, co nam obiecali, kochana pani? – zagaił siedzący obok starszy mężczyzna. – Widać nie tutaj – warknęła. – Wytrzęsie nas na amen. – Dziadek jedną ręką trzymał się krzesełka, a drugą ściskał wysłużoną drewnianą laskę. – Teraz jezdnie robią z byle czego – westchnął. – Przed wojną to były drogi… Małgorzata tylko skinęła głową. Prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, w jakim stanie znajdowały się przed wojną nawierzchnie, lecz sędziwy staruszek niewątpliwie widział ówczesne drogi na własne oczy. – Mam osiemdziesiąt osiem lat – powiedział takim tonem, jakby czytał w jej myślach. – I mogę porównać tamte czasy z teraźniejszością. – Nieźle się pan trzyma – stwierdziła szczerze. Staruszek wypiął dumnie pierś. – To dlatego, że zawsze przed snem wypijam kieliszek wiśniówki. – Nachylił się i przybrał konspiracyjny ton. – Odkąd nie żyje Ala, moja żona. – Westchnął przeciągle.
– Bardzo mi przykro – wtrąciła Megi. – No więc od tego czasu pijam po ciemku. Dziewczyna uniosła brwi. – Nie rozumiem. Dziadek odwrócił się w jej stronę. – Jak Alutka żyła, nie pozwalała mi pić nawet jednego, małego kieliszka. Bała się, że mnie wciągnie i zostanę pijakiem. Ech, strasznie mnie pilnowała! A ja tylko tak, dla zdrowia… – Wpadł w zadumę, z której wyrwał go pisk hamulców sędziwego autobusu. – Ona nie żyje już prawie dziesięć lat. A jednak wciąż mnie pilnuje. Jakbym się napił za dnia, to pewnie rozbiłaby mi butelkę albo szklankę. A teraz wiśniówka taka droga! Ponad dwadzieścia złotych. Autobus zatrzymał się na światłach przed skrzyżowaniem. Warkot silnika wprawiał wnętrze w mocne drgania. – Ależ trzęsie! Jakbym siedział na młocie pneumatycznym! – zażartował starszy człowiek. Megi puściła jego uwagę mimo uszu. – Wierzy pan, że żona wciąż pana pilnuje? – zapytała z niedowierzaniem w głosie. – No pewnie! – Staruszek był święcie przekonany. – Na przykład, Alicja uwielbiała pelargonie. Na wiosnę zawsze sadziła je na balkonie. Często mówiła, że jak umrze pierwsza, to mam podtrzymywać tę balkonową tradycję. I wie pani co? Gdzieś trzy lata po jej śmierci zachorowałem na zapalenie płuc. Prawdę mówiąc, nie chciało mi się znowu sadzić tych kwiatków, więc dałem sobie spokój. Któregoś dnia wyszedłem na balkon, żeby powiesić skarpetki na suszarce, a tu jak jedna z tych doniczek nie gruchnie na podłogę! Bam! – krzyknął. – Alem się wtedy przestraszył! Myślałem, że na serce umrę. Megi ukryła pobłażliwy uśmiech. Obok nich stały dwie młode dziewczyny. Przysłuchiwały się monologowi dziadka z nieskrywanym zainteresowaniem. – I co pan zrobił? – zapytała Megi, przybierając poważną minę. Staruszek rozparł się wygodniej na plastikowym krzesełku. – Prawdę mówiąc – nic. Nie skojarzyłem faktów. Po prostu podniosłem doniczkę i postawiłem na parapecie, obok drugiej. – Nie rozbiła się? – Nie. – Machnął ręką. – To były takie plastikowe, długie na metr doniczki. Przesiedzieli w milczeniu kilka minut. Autobus zatrzymał się na przystanku, a z jego wnętrza wylało się morze pasażerów, natychmiast zastąpione falą kolejnych. Kiedy pojazd z trzaskiem zamknął drzwi, Megi spojrzała na zadumanego starca.
– Co było dalej? – zapytała, wyrywając go z zamyślenia. – Tej samej nocy, właśnie usypiałem, kiedy nagle trach! Druga doniczka też spadła, a ja przeraziłem się okrutnie. Ale nie ma co – wstałem, wyszedłem na balkon i ustawiłem pustą donicę na miejscu. Miałem właśnie wejść do mieszkania, kiedy znowu bum! – Zamachał rękami na boki. – Obie spadły równocześnie! – Może pan ma parapet pod skosem i doniczki po prostu się zsunęły? – Jedna z podsłuchujących studentek była nastawiona sceptycznie. – Na pewno nie! – Dziadek był przekonany do swoich racji. – Czemu? – Megi rozłożyła dłonie. – To ma sens. Jak spadła pierwsza doniczka, to jakoś naruszyła równowagę drugiej. Dlatego potem zjechały obie. Dziadek uśmiechnął się tajemniczo. – To proszę mi wytłumaczyć, jaki cudem te doniczki wyskoczyły ze specjalnych stalowych koszy, przymocowanych na stałe do parapetu? Kosze nie spadły. Żeby wyjąć z nich doniczkę, trzeba ją podnieść na wysokość prawie dwudziestu centymetrów. – Zobaczył zdziwione miny słuchających. – I co o tym myślicie? Niby, że SAMA się podniosła i wyskoczyła? Ta donica?
Wchodząc do sklepiku Marianny, Małgorzata wciąż pozostawała pod wrażeniem opowieści staruszka. Jej przybycie obwieścił delikatny dźwięk dzwoneczka. Majka O’Connor miała klienta. Wysoki, młody mężczyzna kupował jeden z kolorowych mieszków. – Co w nim było? – zapytała Megi, gdy nabywca wyszedł, wciskając zakup do kieszeni wiatrówki. – Ten nieszczęśnik jest przekonany, że ma pecha w miłości – westchnęła Marianna, zamykając na kluczyk szafkę z ziołami. – I co mu poleciłaś? Majka wywróciła oczami. – Zgolić marny zarost, obciąć po ludzku włosy, zacząć używać dezodorantu i zamienić ubrania modne w latach osiemdziesiątych na bardziej współczesne. Megi wytrzeszczyła oczy. – Powiedziałaś mu to wszystko? Marianna wzięła się pod boki. – Skądże. – Wzruszyła ramionami. – Dałam mu trochę herbatki ziołowej i delikatnie poradziłam, co ma poprawić w swoim wyglądzie.
– A co to za herbatka? – Pur-eh z dodatkiem ziółek, które mu trochę podniosą ciśnienie. Jak zastosuje się do moich rad, to niczego więcej nie będzie potrzebował. Megi podeszła do szklanego posągu. – Wierzysz w duchy i anioły? – zmieniła temat, spoglądając na Mariannę. Majka uniosła brwi. – Oczywiście! Są stałym elementem naszego życia. Jak żywi ludzie. I jak cała otaczająca nas przyroda. Powiedziała to głosem tak pewnym i w sposób tak oczywisty, jakby rozmawiały o zakupie proszku do prania. – Naprawdę? – Tak! Każdy ma swojego anioła stróża. Czy jest dobrym człowiekiem, czy złym. Oczywiście, w każdej religii postać tę określa się inaczej. A niewierzący często nazywają tego osobistego ochroniarza opiekunem duchowym. – To on występuje w każdej religii? – Megi aż uniosła brwi. – Zgadza się. Pierwsze zapiski o aniołach pochodzą z czasów starożytnego Egiptu i Babilonii. Są też w Koranie i, oczywiście, w Biblii. – Niesamowite – zamyśliła się Meg. – Musi być w tym widocznie krztyna prawdy – skwitowała Marianna z namysłem. – W każdym razie opiekunowie duchowi, czy jak wolisz – aniołowie, są to często osoby, które towarzyszyły nam za życia, w poprzednich wcieleniach. Ich zadaniem jest nas wspierać. Aż do naszej śmierci. – Wyciągnęła z szuflady kadzidełko o zapachu drzewa sandałowego i podpaliła. – Nie masz czasami wrażenia, że coś szepce ci do ucha, byś nie robiła jakiejś rzeczy? Megi zastanowiła się przez moment. – Rzeczywiście, zdarzyło mi się kilka razy – przyznała w końcu. – No widzisz. – Marianna uniosła palec. – To na pewno twój anioł stróż. On nie działa bezpośrednio, nie chwyta za rękę, kiedy chcesz ją wsadzić do rozgrzanego pieca. Podpowiada raczej albo subtelnie stara się ukierunkować twoje zachowanie. Najczęściej robi to, zsyłając sugestywne sny albo przeczucia, żeby, na przykład, czegoś nie robić. Małgorzata zmrużyła oczy. – Twierdzisz, że aniołem może być ktoś bliski, ktoś z… poprzedniego wcielenia? Wybacz, ale to brzmi jak fragment scenariusza kiepskiego horroru. Marianna nie wyglądała na obrażoną.
– Kochanie, zastanów się, ile duchów musiałoby mieszkać na ziemi czy w niebie, gdyby miały szansę pojawić się tylko raz? – Machnęła trzymanym w ręku kadzidełkiem. Szary dym zakreślił w powietrzu pętlę. – Zakładając, że duszę ma nie tylko człowiek, ale i każde zwierzę. Ile jest choćby owadów? A co dzień umierają ich miliardy! Jestem przekonana, zresztą nie tylko ja, że liczba duchów jest ograniczona. Za to mogą przybierać kolejne wcielenia. Megi patrzyła z niedowierzaniem. – Widziałam kiedyś taki film z Robinem Williamsem – powiedziała w końcu. – Między niebem a piekłem. – Właśnie! – Majka wcisnęła kadzidełko w specjalny stojak. – Mniej więcej o to chodzi. Rodzimy się, przeżywamy nasze życie, umieramy, tracimy cielesną powłokę, potem znowu wracamy… I tak w kółko. – Ale po co to wszystko? – Och, to bardzo proste. – Marianna usiadła na brzegu lady i odrzuciła włosy do tyłu. – W każdym kolejnym życiu dostajemy szansę, by stać się kimś lepszym. Możemy lepiej i bardziej wartościowo wykorzystać dany nam czas. Małgorzata przez chwilę zastanawiała się nad słowami kobiety. – Jakoś trudno mi w to wszystko uwierzyć – wydusiła w końcu. – Potrzebujesz po prostu nieco czasu. By przemyśleć i zrozumieć. Małgorzata stanęła przy drzwiach i zagapiła się przez szybkę na zatłoczony turystami i studentami Mały Rynek. Pośrodku placu kilku ubranych na czarno młodzieńców grało na gitarach i śpiewało ponurą piosenkę. Jeden z nich krzyknął, że zbierają pieniądze na piwo i kolorowe ciuchy. – Czy ty naprawdę wierzysz w to, że masz swojego anioła? Zawsze uważałam go wyłącznie za element religijny. – Megi gwałtownie odwróciła się od drzwi i z założonymi rękami oparła o ścianę. Marianna pokręciła głową. – To prawda, skarbie. – Głos miała spokojny i opanowany. Mam swojego opiekuna. Ma na imię John. Megi przez chwilę patrzyła na Majkę, aż w końcu wybuchnęła gromkim śmiechem. – I jest pewnie twoim mężem… – zażartowała. – Albo kimś z bliskiej rodziny. – Nie. – Marianna z poważną miną pokręciła głową. – Mój mąż ma na imię Samuel. Choć też jest moim opiekunem… na swój ziemski sposób. Jej słowa brzmiały nieco tajemniczo i niezrozumiale.
– Bardzo to wszystko fajne, ale nie mam czasu na słuchanie bzdur – skwitowała Megi kwaśno. – Ależ ja wcale nie żartuję! John był moim mężem w poprzednim wcieleniu. Mieszkaliśmy w północnej Szkocji pod koniec piętnastego wieku, w dość zamożnej rodzinie. Ówczesny papież, Innocenty VIII, wydał wtedy słynną bullę Summis desiderantes affectibus, przez którą zgładzono tysiące czarownic. W Anglii najczęściej je wieszano, ale w innych krajach bywało znacznie gorzej. Palono je, topiono, duszono. Naprawdę, to były okropne czasy dla kobiet niepasujących do ówczesnego świata. – I byłaś czarownicą? – zakpiła Megi. Twarz Marianny nie zmieniła wyrazu. Kobieta wskazała Małgorzacie niewielką kanapę, obleczoną w kolorowy patchwork. – Widzę, że musimy porozmawiać… – mruknęła, sadowiąc się na brzegu siedziska. – Powiedz mi na początek, czy coś ci się śniło? Megi pokrótce opowiedziała o nocnych wydarzeniach i o wypadku Janka. – Być może to właśnie twój anioł stróż chciał ci przekazać jakąś informację – skwitowała Majka po chwili zadumy. – Dziwne jest to wszystko, co się dzieje w twoim domu, prawdę mówiąc. – Zgadzam się z tobą – przytaknęła Małgorzata. – Przynajmniej pod tym względem. Majka puściła tę kąśliwą uwagę mimo uszu. – Wiesz może, kim była ta kobieta na klatce schodowej? – Nie. Ale mieliśmy dzisiaj z Jankiem wybrać się do biblioteki i poszperać. Może coś znajdziemy. – Megi wzruszyła ramionami. – W takim razie zrobimy inaczej. – Maja zatarła dłonie. – Przyjdę do ciebie. Być może wyczuję jakieś wibracje albo nawet coś zobaczę. Potem rzeczywiście możemy podjechać do biblioteki i spróbować coś znaleźć. Megi ucieszyła się z tej propozycji. – Musisz tylko zaczekać. Mój sklepik jest otwarty jeszcze przez pół godziny. A potem od razu pójdziemy do ciebie. Tymczasem mogę przyrządzić dla nas ziołową herbatkę. – A nie będę mieć po niej jakichś wizji? Marianna roześmiała się głośno. – Skądże. Zaparzę ci zwykłą miętę, dobrze? Jesteś wystarczająco wrażliwa, nie potrzebujesz żadnych ziół. Rzadko można spotkać takie osoby. Już to dzisiaj słyszałam, pomyślała Megi.
Pijąc delikatny napój z wściekle kolorowego kubka, Małgorzata obserwowała kolejnych klientów Marianny. Najpierw przyszły dwie młode dziewczyny, po karty do tarota dla koleżanki, na urodziny. Sklep odwiedziła też sędziwa staruszka z prośbą o ziółka na niestrawność. Majka dała jej dwa woreczki w żółtym kolorze. Pewien nastolatek potrzebował książki o Trójkącie Bermudzkim. W końcu, tuż przed zamknięciem, do środka wpadł mąż Marianny. – Poznaj moją drugą połówkę – Majka przedstawiła wysokiego, barczystego mężczyznę o czarnych kręconych włosach i gęstym zaroście. Miał łagodne, brązowe oczy, ogromne dłonie i miły uśmiech. – Sam. – Zamknął w ogromnej łapie dłoń Małgorzaty. Jego basowy, lecz miękki głos zawibrował w uszach dziewczyny. – Skarbie, muszę jeszcze pójść z Megi do jej domu – powiedziała Marianna, czule całując męża w czoło. Ona musiała wspiąć się na palce, a Samuel – pochylić głowę. – A ja? – Możemy iść wszyscy. – Megi splotła dłonie na kolanie. – W takim razie, zaraz wychodzimy – zarządziła Marianna. Pogasili wszystkie światła, zamknęli okna i wyszli przed sklep. Sam mocował się chwilę ze stalową roletą i kłódką. – Ruszaj się, niedźwiedziu! – powiedziała Marianna miękko. – Nie jestem niewcieć! – udał oburzenie. – Sam wciąż ma kłopoty z wymową. O, choćby „niedźwiedź” – szepnęła do Megi Majka. – A ja uwielbiam go podpuszczać. Sadystka ze mnie. – Nie śmiać się ze mnie, please! Ja uczę się dopiero po polski – wtrącił Sam, obejmując żonę w pasie. Małgorzata od razu poczuła sympatię do tego zwalistego mężczyzny o pogodnym usposobieniu. – Podobno nasz język jest dość trudny – powiedziała z uśmiechem. – Jest. – Kiwnął głową. – Najgorsze te wszystkie źiiiśćiiiżżiii… Trudno sobie poradzicz. Dziewczyny roześmiały się głośno. – No co? – najeżył się Samuel. – W Szkocji z was będą żartowacz. Rozmawiając o trudnych słówkach, dotarli pod kamienicę Małgorzaty. Gdy mijali rzęsiście oświetloną herbaciarnię, Marianna przystanęła przy witrynie. – Lokal pełen klientów – zauważyła, zerkając do środka.
– Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, że tu jest sklep z herbatą. – Bo go otwarto dopiero niedawno – wtrącił Sam. – A ty skąd wiesz? – zainteresowała się Majka, zerkając na brodatą twarz. – Ja byłem tutaj. Dwa razy – pochwalił się. – Zamawiam tu herbatę nagietkową. – To pewnie miałeś okazję poznać właściciela – mruknęła Małorzata. – Ma na imię Janek. Samuel potrząsnął głową. – Wtedy obsługiwała mnie ta dziewczyna. – Wskazał palcem na kuzynkę Topolnickiego. – Pięknie tutaj – stwierdziła Marianna, zaglądając do stylowego wnętrza. Wszystkie stoliki były zajęte, a przy kontuarze stało kilka osób. Młoda sprzedawczyni pakowała właśnie do papierowej torby kilka paczek herbaty dla przytulonej pary. – Zajrzymy tutaj po wizycie u Megi – zawyrokowała, podchodząc do drzwi kamienicy. Poczekali z Samem cierpliwie, aż Małgorzata wyłuska z torby pęk kluczy i włoży odpowiedni do zamka. – Niesamowita kołatka – zauważyła Majka, dotykając lekko przedmiotu palcami. – Wygląda jak żywa. Nie sądzisz skarbie? Samuel bez zainteresowania rzucił okiem. – Jest brzydka – zawyrokował. – Jest inna. Ale nie zgadzam się z tobą, że brzydka. Na pierwszy rzut oka wygląda rzeczywiście odpychająco, ale popatrz na wykonanie. Ile szczegółów! – Pewnie rzemieślnik był pedantem – skomentowała Megi, otwierając drzwi. – Możliwe. – Marianna poprawiła spadającą z jej ramienia szydełkową torbę z niezliczoną liczbą frędzli i guzików. – Takie kołatki najczęściej mają znaczenie mistyczne. Chronią dom i jego mieszkańców przed złymi mocami. Dlatego mają odpychający wygląd. Żeby odstraszać. Małgorzata gestem dłoni zaprosiła gości do środka. Weszli do holu i natychmiast przystanęli. Z piwnicy dochodziły dziwne, przytłumione głosy. – O tym właśnie ci mówiłam – szepnęła Megi, prowadząc Majkę na środek holu. – To się zdarzyło już kilka razy. – Jakby na dole był pub! – szepnął Samuel, zbliżając się do metalowych drzwi. – Niesamowite! Przykucnął, przymknął oczy i w skupieniu wciągnął powietrze. – Co on robi? – szepnęła Megi, wskazując palcem na Sama. – Węszy. – Marianna wzruszyła ramionami. – A nuż wyczuje jakiś zapach, dzięki któremu dowiemy się, z czym mamy do czynienia.
– Węszy? – Małgorzata nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Marianna zrobiła taką minę, jakby zamierzała jej coś wyznać, lecz zmieniła zdanie. – Sam jest bardzo wyczulony na niektóre zapachy – powiedziała cicho, żeby nie rozpraszać męża. Po chwili Samuel wstał i wcisnął ręce do kieszeni. Spojrzał na żonę i pokręcił przecząco głową. – A więc raczej nic nam nie grozi… – Marianna chciała położyć rękę na ozdobnej klamce, lecz Megi chwyciła jej dłoń. – Lepiej uważaj – szepnęła. – Ta klamka poparzyła mojego przyjaciela. – Ach tak – zreflektowała się Majka, cofając palce. Samuel przystawił ucho do przeciwległej ściany. – Może to od sąsiada? – zapytał. – Co tam jest? – Niedawno otwarty ekskluzywny hotelik. – Megi założyła ręce, jakby było jej zimno. – Ale nie sądzę, żeby te odgłosy dobiegały zza muru. Ściany na dole mają prawie metr grubości. – Megi ma rację. To nie to – poparła ją Marianna, z namysłem dotykając ściany. – Te głosy naprawdę dochodzą z piwnicy. Z TEJ piwnicy. Otwórz drzwi – zwróciła się do Megi. – Oni akceptują wyłącznie ciebie. Nigdy nie zrobili ci krzywdy i na pewno nie zrobią. – To kiepski pomysł – szepnął Sam ostrzegawczym tonem. – Nie mamy nic do obrony… – Nic nam nie zrobią. Atakują tylko niektórych gości. Na razie oberwali wścibski kamerzysta i przyjaciel Megi. – Pewność w głosie Majki zdumiewała. – Zresztą, dam sobie radę. – Ponieważ? – Mężczyzna uniósł brwi. – Już ci tłumaczyłam – syknęła niecierpliwie. – Skoro Megi jest przekonana, że oni nie chcą jej zrobić krzywdy, a raczej coś przekazać, to ma rację. – Ja niczego nie jestem pewna – zaprzeczyła Megi. – Mam po prostu takie… wrażenie. – To wystarczy. – Marianna niecierpliwie machnęła ręką. – W razie czego mam ze sobą amulety. Ochronią nas przed bezpośrednim działaniem mocy. – Ale te… duchy nas też mogą uznać za złe osoby. – Samuel nie wyglądał na przekonanego do pomysłu żony. – Nic nam się nie stanie! – szepnęła Majka z naciskiem. – Megi, otwieraj! Dziewczyna wsadziła klucz do zamka i przekręciła go. Zazgrzytał cicho.
Delikatnie pchnęła drzwi i spojrzała w dół. Z tej perspektywy pierwsze pomieszczenie nie było widoczne, ponieważ przesłaniała je ściana z cegieł, a ponadto na końcu biegu schody lekko zakręcały w prawo. Widać było jedynie chwiejny poblask, jak od kilkunastu zapalonych świec. Dobiegający z dołu wyraźny gwar rozmów rzeczywiście kojarzył się z wypełnionym po brzegi wnętrzem pubu. Głosy kobiece i męskie, czasem wybuchy śmiechu, pokrzykiwania barmana (prawdopodobnie w kierunku zaplecza), że zabrakło kubków – ot, zwyczajna restauracyjna wrzawa. Dochodziły jeszcze inne dźwięki – trzask przesuwanych po kamiennej posadzce taboretów, brzęk sztućców, odgłos nalewanego piwa. Jak w typowym szynku. – Niesamowite. – Marianna była zachwycona. – Nawet zapachy są bardzo mocne! Istotnie. Do ich nozdrzy dolatywała mieszanina aromatów – piwa, wina, przypieczonego boczku i dymu. – Muszę zobaczyć to wnętrze – mruknęła Marianna i zanim stojąca tuż obok Megi zdążyła ją zatrzymać, kobieta zręcznie zbiegła po schodach. Za plecami Małgorzaty Sam aż sapnął ze złości. Jaworska puściła się za swą nową znajomą szybkim krokiem. Procesję zamykał wściekły Samuel. Na dole aż zamarli ze zdziwienia. Ich oczom ukazało się piwniczne wnętrze, jednak niewiele mające wspólnego z tym, które znała Małgorzata. Sala była urządzona jak typowy pub, ale wszystko wyglądało, jakby pochodziło co najmniej z ubiegłego wieku. Na każdej z drewnianych ław stały świece, na ścianach wisiało kilka kinkietów z ledwo tlącymi się ogarkami. Spory drewniany kontuar obwieszono sznurami i końskimi podkowami, stanowiącymi raczej marną dekorację. Strop pociemniał od dymu, a na ścianach w miejscu tynku znajdowały się gołe cegły, obwieszone gdzieniegdzie skórami i różnymi rodzajami broni. Przy ławach, z metalowymi kuflami w dłoniach, siedziało kilka osób, dyskutując zawzięcie. Na pierwszym schodku przycupnął szczupły, młody chłopak w góralskim stroju. Zza pazuchy wyciągnął skrzypce i zaczął na nich wygrywać skoczną melodię. – Głośniej graj, Witek! – zawołał stojący za ladą tęgi mężczyzna. Opasujący pulchne ciało fartuch był cały w plamach. Barman trzymał w rękach brudną ścierkę i zamaszyście przecierał nią mokry blat. Za jego plecami widniał rząd półek, na których stały kufle, kilka dzbanów i butelek. Tuż obok znajdowały się drewniane drzwi, które właśnie ktoś otwierał. Wyszła zza nich krągła dziewczyna z długim jasnym warkoczem. Ubrana była w kwiecistą spódnicę do kostek, białą, wiązaną koszulę z dużym dekoltem i ciemne trzewiki. Na to założyła krakowski czarny gorset z cekinami, ściśnięty w pasie tak mocno, że bujne piersi niemal wylewały się zza głębokiego
rozcięcia bluzki. W jednej ręce niosła kilka umytych kufli, a w drugiej – okazały bochen chleba. – Jezu Chryste…. – szepnął wstrząśnięty Samuel, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. – Boże! To niesamowite – dodała Małgorzata, spoglądając w stronę grającego na skrzypcach chłopaka. W tym momencie wszystko zaczęło falować. Postacie zrobiły się najpierw półprzezroczyste, by po chwili całkowicie zniknąć. Stopniowo cichły otaczajace przybyłych odgłosy, zostawiając po sobie jedynie dźwięczne echo. W ciągu kilku sekund wszystko było jak dawniej. Megi i O’Connorowie stali w pustej, ciemniejszej z każdą chwilą piwnicy. Kompletne ciemności rozświetlał jedynie sączący się przez drzwi słaby poblask z holu na parterze. Małgorzata podeszła do ściany i przekręciła włącznik. – Co to było, do diabła? – Samuel był bliski histerii. Marianna zatarła dłonie. – Coś w rodzaju retrospekcji. – Z całej siły starała się opanować podniecenie. – A niech mnie! Pierwszy raz widziałam coś takiego. I to tak dokładnie! – Z wrażenia aż klasnęła w dłonie. – Marcin mi nie uwierzy. Coś fantastycznego! Małgorzata stała pośrodku pomieszczenia i bez słowa rozglądała się po kątach. Na jej twarzy malowało się skupienie. – Prawie jak trójwymiarowe kino – powiedziała, kręcąc głową. – O, tak. Tylko dużo lepsze – poparła ją Majka. – Fantastyczne! Zawsze marzyłam o takim doznaniu. – A gdyby tak któryś z tych ludzi zrobił nam krzywdę? – wtrącił Samuel, patrząc na żonę z nieskrywaną złością. – Gdyby coś ci się stało? – Przecież oni nas nie widzieli – odpowiedziała Megi, pocierając palcami czoło. – To było coś w rodzaju wizualizacji – wytłumaczyła Majka. – Ktoś chciał się podzielić z nami swoimi wspomnieniami, tyle że nie zrobił tego w sposób klasyczny, a za pomocą obrazów. – To wszystko jest bardzo dziwne. – Samuel stanął w miejscu, gdzie jeszcze kilka minut temu znajdował się spory kontuar. – Wracajmy lepiej na górę. – Sam ma rację. Chodźmy stąd. – Małgorzata pociągnęła Majkę za rękę. – Nie chcę, żeby stało się coś złego. – Ależ nic nam się nie stanie. Jestem tego pewna. – Marianna wzruszyła ramionami. – No, prawie pewna.
– Skąd wiesz? Majka splotła dłonie. – Ten twój duch, czy raczej duchy… – Powoli obeszła całe pomieszczenie. – Wydaje mi się, że chciały nam pokazać coś z przeszłości. Widocznie było tu kiedyś coś w rodzaju szynku, takiego taniego pubu. – Ale jak to możliwe? Widzieliśmy wszystko tak dokładnie, nawet czuliśmy zapachy. Zupełnie jakbyśmy przenieśli się w czasie. – Albo ulegli halucynacji – wtrącił Sam. – Nie rozumiecie. – Marianna odrzuciła włosy do tyłu. – To nie były omamy ani nic w tym stylu. Megi częściowo ma rację. Jakby tu najprościej wam wytłumaczyć… – Po prostu powiedz – ponagliła ją Małgorzata, oplatając się rękami. Pomimo ciepłego wieczoru miała dreszcze i gęsią skórkę. – Więc… Znaleźliśmy się w miejscu przeskoku czasowego. – Majka była tak podekscytowana, że co chwilę zacierała ręce. – Na Boga, o czym ty mówisz? – Megi pokręciła głową. – Chyba bredzi – mruknął Samuel. – Wytłumaczę wam wszystko za chwilę. – Marianna niecierpliwie machnęła ręką. – To długa historia. Na razie pokaż mi tę szafkę ze starymi dokumentami. – Jest w drugim pomieszczeniu. – Małgorzata wskazała ręką na drzwi. – No to idziemy! Być może znajdziemy jakieś istotne informacje. Pewność w głosie Majki dodawała otuchy zarówno Megi, jak i Samuelowi. – W tym miejscu został zaatakowany kamerzysta z grupy Łomnickiej. – Małgorzata wskazała palcem mijany właśnie fragment muru. Sam mimowolnie odsunął się od czerwonych cegieł na kilkanaście centymetrów i wziął kilka głębszych wdechów. Lekko zmrużył oczy, a Megi kątem oka spostrzegła, że przez ułamek sekundy jego zielone oczy zamigotały rubinowo. Ze zmarszczonymi brwiami popchnęła drzwi, które z cichym skrzypieniem otworzyły się na oścież. – Nic się nam nie stanie – mruknęła Marianna, pewnie przekraczając próg. – Gdzie tu jest włącznik? – Zaraz po prawej. Po chwili przestrzeń oświetlała już przykurzona piwniczna lampa. Wśród kilku
podniszczonych mebli Megi wskazała starą, obszerną komodę. Pierwsza szuflada, ta z wyłamanym dnem, wysunięta prawie do końca, niemal wypadała z prowadnic. Pod szafką leżała sterta dokumentów. – Widziałam te szpargały w dwóch pierwszych szufladach. Majka zatarła dłonie i podeszła do komody. Podniosła z ziemi starą teczkę i zerknęła do środka. – Jest tu tego trochę. Proponuję wziąć to wszystko na górę i spokojnie przejrzeć. Samuel, pomożesz mi? Sam natychmiast zaczął wyciągać zawartość szufladek. Megi upychała papiery w jego barczystych ramionach. – Dobra. Zanieśmy to do kuchni – powiedziała. – Pójdę przodem. Powoli wspięli się po schodach na parter, gasząc po drodze wszystkie światła. Kiedy znaleźli się w holu, Małgorzata odruchowo zamknęła drzwi na klucz, a następnie wcisnęła go do kieszeni dżinsów. – Gdzie teraz? – Szpargały zaczęły się powoli wysuwać Samuelowi z rąk. Megi wzięła od niego kilka leżących na wierzchu zeszytów, bo Marianna targała naręcze pożółkłych ze starości segregatorów. W końcu umieścili stertę papierów pośrodku kuchennego stołu i zasiedli na krzesłach. – Może zrobię wam herbaty na początek? – zaproponowała Megi. – Prawdę mówiąc, wolałbym coś mocniejszego – poprosił Samuel. Megi zajrzała do jednej z szafek. – Mam tylko whisky. – Niech będzie. Z odrobiną lodu, jeśli można. – Dla mnie też – wtrąciła Marianna. Gdy wszyscy siedzieli już przy stole, Małgorzata wzięła do ręki stary segregator w czarnej oprawie ze skóry. – Może podzielimy się tymi papierami? – zaproponowała. – Pójdzie nam znacznie szybciej. – Niech każdy bierze po kolei teczkę albo zeszyt i sprawdza. – Marianna wzruszyła ramionami. – Tak będzie najprościej. Przez następne pół godziny w milczeniu przeglądali dokumenty. Wokół unosił się zapach starych książek, kurzu, suszonych kulek na mole oraz obłok pyłu – jak mgiełka tajemnicy. Mniej więcej po czterdziestu minutach Samuel odkaszlnął. – Tu są tylko rachunki, dokumentacja wynajmu sklepów i czynsze. Nic ważnego –
powiedział zawiedziony. – Szukaj dalej – mruknęła Majka, kichając nad zakurzonym zeszytem. – Sam ma rację – westchnęła Megi. – Wszystkie czarne segregatory zawierają rachunki. – Ale dzięki tym rachunkom można się dowiedzieć, jakie sklepy były w tej kamienicy i kiedy. – Marianna nie dawała za wygraną. – Na przykład sklep z damskimi ubraniami działał tylko dwa miesiące… Ciekawe, dlaczego tak krótko? Potem przez dwa lata wynajmowano lokal na księgarnię. – A właściwie to czego szukamy? – Samuel napił się whisky. Marianna właśnie przeglądała kilka kartek papieru spiętych metalową klamrą. – Chcę znaleźć jakąś wzmiankę na temat restauracji albo pubu, który się tutaj prawdopodobnie znajdował. – Czemu tak uważasz? – Kochanie! – Marianna nieco podniosła głos. – Właśnie niedawno zostaliśmy na chwilę przeniesieni w czasie. Nie zauważyłeś tego? – Zauważyłem! – Sam przybrał nadąsaną minę. – To szukajcie, w jakich latach była tutaj ta pijalnia piwa czy coś w tym rodzaju. Przez następnych kilka minut w pomieszczeniu rozlegał się wyłącznie szelest papieru, przerywany od czasu do czasu gromkimi kichnięciami Samuela. – Kurz – wyjaśnił, gdy dziewczyny spojrzały na niego ze współczuciem. – Nie lubię! Mam od tego łzy i katar. – Może wyjaśnij nam przy okazji, o co chodzi z tym przeniesieniem? – poprosiła Megi Mariannę. – Zaczęliśmy o tym rozmawiać w piwnicy. – Oczywiście – odparła Maja, odkładając na podłogę kolejny przejrzany segregator. – To, co wydarzyło się w twojej piwnicy, było pewnego rodzaju retrospekcją, czyli odtworzeniem sceny, która miała miejsce… No, jakiś czas temu. Tego rodzaju zdarzenia noszą różne nazwy. Niektórzy, na przykład, nazywają to przeskokiem czasowym, przeniesieniem czy właśnie retrospekcją. Taki przeskok jest dla obserwatora sporym przeżyciem. W końcu ni stąd, ni zowąd znajdujemy się w innej epoce czy miejscu. – Prawdę mówiąc, brzmi to zbyt… fantastycznie jak dla mnie – podsumowała Megi bez przekonania. – Przecież takie skoki w czasie nie mają sensu. Czas jest jak linia… Jak prosta trasa pociągu, który nigdy nie zawraca. Gdy przejedziesz swoją stację, masz pecha. Marianna pokręciła głową. – Niekoniecznie. Nie znam się na fizyce, ale z tego, co się orientuję, teorii na temat czasu jest
kilka, i nieco różnią się od siebie. Niektórzy fizycy uważają nawet, że czas można spowolnić czy wręcz zatrzymać. Ja tylko staram się wam wytłumaczyć, czego świadkami byliśmy w piwnicy. – Mów dalej… – zachęcił ją Samuel spokojnym głosem. Majka przesłała mężowi czuły uśmiech znad sterty zakurzonych papierów. – W końcu Einstein dowodził, w słynnej teorii względności, że czas jest elastyczny, i w zależności od siły pola grawitacyjnego można nim manipulować… – podjęła temat. – Czasem? – Megi rozłożyła dłonie. – Dokładnie tak. – Marianna wstała i zaczęła się przechadzać po salonie. – Myślę, że każdy człowiek zapytany o czas podałby nieco inną definicję, w zależności od punktu odniesienia. Czytałam gdzieś, że buddyjscy mnisi uważają, że czasu jako takiego w ogóle nie ma. Megi wzniosła oczy do nieba i zaplotła palce. Najwyraźniej szykowała się do ofensywy w obronie własnych poglądów. – Więc, ich zdaniem, nie ma przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, tak? – W głosie zabrzmiały surmy bojowe. – Niesamowite, prawda? – Marianna była podekscytowana. – Ich zdaniem, kontinuum można sobie wyobrazić jako bryłę czasoprzestrzeni zawierającą wszystkie stany czasu na raz. To co było, jest i będzie. – Ależ to bez sensu! – uniosła się Megi. – Są hipotezy, w których ma to sens. – Marianna zagryzła wargi i w zamyśleniu owinęła kosmyk włosów wokół palca wskazującego. – Najprościej wytłumaczyć to tak. Załóżmy, że czas jest jak zeszyt. Ma swój początek i koniec. Wewnątrz są kartki, stopniowo zapisywane wydarzeniami. Przyjmijmy, że każda kartka to jedno dziesięciolecie. – To musiałby być ogromny zeszyt – wtrącił Samuel żartobliwym tonem. Marianna go zignorowała. – Powiedzmy, że jesteśmy na stronie ostatniego dziesięciolecia i niechcący wylewamy na nią trochę wody. Co się stanie? – Zamoknie? – usłużnie podpowiedział Samuel. – Nie to miałam na myśli. – Marianna niecierpliwie machnęła ręką. – Stanie się PRZEZROCZYSTA. Dopóki nie wyschnie, będzie można zobaczyć, przynajmniej częściowo, fragmenty wcześniejszych stron. Tego właśnie doświadczyliśmy w piwnicy. W pokoju przez kilka chwil panowała kompletna cisza. – Ale my nie zmokliśmy – zauważył w końcu Samuel. Marianna, zrezygnowana, usiadła na krześle.
– Właśnie odkryliśmy prawdziwe „ja” mojego męża. Łagodnego, totalnego półgłówka, uwięzionego w ciele przystojnego mężczyzny. – Ona mnie obraża? – chciał wiedzieć Sam, spoglądając pytająco w oczy Małgorzaty. Majka uśmiechnęła się pod nosem. – Ależ skąd! – odparła natychmiast, kładąc dłoń na ramieniu małżonka. – A, to w porządku – uspokoił się i schyliwszy głowę, powrócił do przeszukiwania starego zeszytu. – Więc, dopóki kartki będą mokre, widzimy treść poprzednich stron… – Megi pochyliła się nad blatem. – Ale przecież, wylewając na nie wodę, tworzymy ku temu pewne WARUNKI. Bez nich kartki wciąż byłyby suche. Marianna znowu zaczęła krążyć wokół stołu, gestykulując. – Masz rację. Często takie przeskoki czasowe zdarzają się podczas silnej burzy, przy dużych wyładowaniach atmosferycznych lub w miejscach, gdzie grawitacja jest nieco zakłócona. I tutaj znowu wracamy do fizyki i Einsteina. – Ale dzisiaj nie było burzy – wtrąciła Małgorzata. – I co z tego? – Marianna wzruszyła ramionami. – Moim zdaniem w tej piwnicy jest coś, co wystarczająco zaburza grawitację, bez dodatkowych warunków. Takie działanie może generować nie tylko szeroko pojęta przyroda, ale nawet silna osobowość… Małgorzata spojrzała na Majkę, zakładając ręce za głowę. – To wszystko brzmi zbyt nieprawdopodobnie. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z informacjami na ten temat. Marianna się roześmiała. – Bo nigdy się tym nie interesowałaś. – Podeszła do lady i wlała sobie nieco whisky. – Jednak takie rzeczy zdarzają się wokół nas, i to naprawdę stosunkowo często. Spróbuję wam podać jakieś przykłady. – Zamyśliła się na chwilę. – Pewien amerykański policjant wybrał się z żoną późnym wieczorem na szybkie zakupy do hipermarketu. Sklep miał być zamknięty za kilkanaście minut, więc rozdzielili się, żeby zdążyć. Gdy mężczyzna wszedł między półki z sokami, nagle znalazł się pośrodku zapylonej drogi. W jego stronę jechał samochód kierowany przez elegancko ubranego dżentelmena. Mężczyzna w porę zdążył uskoczyć spod kół. Kierowca spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym szybko odjechał. Kilka sekund później policjant znów stał w dziale z napojami. Małgorzata bez słowa pokręciła głową. – Inna historia… – przypomniała sobie Marianna.
– Pod koniec dwutysięcznego roku, dwie starsze Brytyjki pojechały w odwiedziny do swojej przyjaciółki na wieś. Znały drogę, ale na pierwszym skrzyżowaniu otoczenie nagle bardzo się zmieniło. Zniknął znak drogowy, drzewa, krzewy i asfalt, za to ich oczom ukazali się ubrani staroświecko żołnierze i konie. Na zapylonej drodze. Kobiety znalazły się pośrodku pola bitwy. Szarżowało na nie kilkunastu kawalerzystów. Zdążyły powrócić dosłownie w ostatniej sekundzie. Potem okazało się, że w tym miejscu w dziewiętnastym wieku rozgrywała się jakaś potyczka. – Nie chciałbym się znaleźć w takiej sytuacji… – Samuel odłożył na bok stosik pożółkłych kartek i wziął do ręki kolejną porcję papierów. – Ostatnio czytałam o pewnej dziewczynie, która pracowała w sklepie z zabawkami – kontynuowała Marianna, niezrażona. – Pewnego dnia przyszła do pracy nieco wcześniej. Był okres przedświąteczny i kobieta chciała przygotować nową wystawę. Otworzyła drzwi, weszła do środka i nagle znalazła się w magazynie z eleganckimi sukniami. Wszędzie stały manekiny odziane w długie osiemnastowieczne suknie i surduty. Sprzedawczyni była tak wstrząśnięta, że zamknęła drzwi, które potrąciły zawieszony nad nimi dzwonek. Wtedy z drugiego pomieszczenia wyszła pięknie ubrana kobieta i, zdziwiona strojem przybyłej, oświadczyła, że modystka i krawcowa będą przyjmować dopiero od jedenastej. Dziewczyna nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Wybiegła na zewnątrz i znalazła się na swojej ulicy, w swoim czasie. Tak się bała wejść do sklepu, że zaczekała na koleżankę. Oczywiście, po drugiej stronie drzwi zastały ten sam sklep z zabawkami, co zwykle. – Czyli w niektórych przypadkach ludzie z innej epoki widzą tych przeniesionych w czasie… – Małgorzata opadła na oparcie krzesła. Marianna pokiwała głową. – W niektórych przypadkach rzeczywiście tak jest. – A więc, teoretycznie, gdyby uczestnik przeskoku czasowego został zraniony lub zabity w innym czasie, to po powrocie byłby martwy? Marianna zmrużyła oczy. – Co masz na myśli? – Opowiadałaś o tych kobietach, na które szarżowała konnica… Gdyby zostały stratowane, zanim udałoby im się powrócić do współczesności… – Prawdopodobnie nic by im się nie stało. – Marianna wzruszyła ramionami. – Chociaż nie jestem tego pewna na sto procent. – Przez chwilę myślałam, że może ta ręka, która zaatakowała kamerzystę… – Zerknęła na Majkę. – No, że ona też pochodziła z innej epoki. Marianna pokręciła głową.
– Raczej wątpię. Nigdy nie spotkałam się z doniesieniem, że uczestnik przeskoku czasowego został celowo zaatakowany. Wiesz, do czego to mogłoby doprowadzić? – Do masowej zagłady – wtrącił Samuel. Megi parsknęła śmiechem. – On ma rację – odparła poważnym tonem Marianna. – Przynajmniej w pewnym sensie. Załóżmy, że ktoś zostaje zabity sto lat temu. Potem przenosi się we współczesne mu czasy i tu go coś ponownie unicestwia. Albo jest wściekły do tego stopnia, że po powrocie morduje przyjaciół, a nawet potomków swojego zabójcy… Powstaje kompletne zamieszanie. Wiesz, ilu ludzi ginęłoby z niewiadomej przyczyny? – Złapała się za głowę. – To nie do ogarnięcia! – Wystarczy wyobrazić sobie Hitlera – mruknął Samuel. – Mógłby wiecznie ściągać do Oświęcimia współcześnie żyjących Żydów i tam kończyć swe makabryczne dzieło. Ludzie ginęliby tysiącami. A przecież takich szaleńców było bardzo wielu, poczynając od Nerona poprzez biblijnego Heroda, później Czyngis-chana, Mao Tse-tunga, Himmlera, Stalina, na Husajnie kończąc. – Myślę, że matka natura chroni nas przed takimi paradoksami – wtrąciła Marianna. – Można zobaczyć pewne zdarzenie, spotkać kogoś nieżyjącego od kilkuset lat, lecz nie można wprowadzać istotnych zmian, bo to byłoby niebezpiecznym zaburzeniem. Dziewczyny w milczeniu wpatrywały się w niestrudzenie przeszukującego dokumenty Samuela. – A więc wygląda na to, że duchy przeniosły nas w czasie? – zapytała po chwili zastanowienia Megi. Marianna wzięła się pod boki. – Właśnie. I tutaj dochodzimy do kolejnej teorii na temat przeskoku czasowego. – Upiła nieco alkoholu ze szklanki. Kostki lodu zagrzechotały o brzeg szkła, gdy odstawiła ją na blat. – Być może bytujący w tej kamienicy duch ma wystarczająco dużo siły, by przekazać nam coś ważnego, przenosząc nasz umysł w czasie i pokazując istotne wydarzenie. Jednak zazwyczaj takie rzeczy zdarzają się pojedynczym osobom, a nie grupie ludzi. Duchy z reguły nie chcą zużywać całej energii do zobrazowania problemu, gdyż nie mają jej w nieograniczonych ilościach. Po co duch miałby przestawić wizję mnie czy Samuelowi? To niepotrzebne marnotrawienie cennych zapasów mocy. – Tylko jak to wszystko odnieść do mojej piwnicy? – zadumała się Megi. – Cóż. Na ziemi są miejsca, w których przeskoki czasowe zdarzają się znacznie częściej niż gdzie indziej. Może takie właśnie znajduje się w twojej kamienicy? Moim zdaniem, z tą piwnicą
jest jak z kartką, ale zwilżoną nie wodą, lecz kroplą oleju. Przez tłustą stronę zawsze będą prześwitywać poprzednie. Trzeba się tylko zastanowić, co generuje przeskoki w czasie. One same z siebie nie występują, potrzebują jakiegoś bodźca, katalizatora, który je wymusza. – Wchodziłam nieraz do tej piwnicy i nic. Ot, zwykłe ceglane podziemie. Żadnych głosów, dźwięków. – Megi rozłożyła dłonie. – Od czego to może zależeć? Marianna westchnęła głośno. – Właśnie dlatego najpierw musimy się skupić na twoim śnie. Musimy dowiedzieć się, kim była ta kobieta i kiedy konkretnie to zdarzenie z ukrywaniem Żydów miało miejsce. No i koniecznie trzeba sprawdzić, czy tutaj mieścił się jakiś szynk. – Sądząc po ubiorach, piwnicę obstawiam na dziewiętnasty wiek – powiedziała Małgorzata. – Z kolei ubranie kobiety ze snu wyglądało niemal współcześnie. – Zatem jakieś następujące po sobie wydarzenia, które miały miejsce w tej kamienicy, są z jakiegoś powodu bardzo ważne – stwierdziła po chwili namysłu Marianna. – Zapewne to one sprawiły, że teraz piwnica jest nieustannie pełna gości. Megi wbiła ręce w kieszenie spodni. – Tylko gdzie tego wszystkiego szukać? Gdzie znajdziemy potrzebne informacje? – zapytała bezradnie. – Może te dokumenty uchylą rąbka tajemnicy. – Majka wskazała brodą na stertę papierów. – Musimy być dobrej myśli. Megi pokręciła głową. – Ale że poważni naukowcy zajmowali się takimi rzeczami… – mruknęła. Marianna uśmiechnęła się i usiadła przy Małgorzacie. – Megi, musisz zrozumieć, że linia pomiędzy nauką a mistycyzmem jest tak cienka, że ledwie widoczna. Bo co nam się wydaje rzeczą nadnaturalną, nieziemską czy fantastyczną? – Spojrzała poważnie. – To, czego nie jesteśmy w stanie wytłumaczyć za pomocą naszej obecnej wiedzy. W dawnych czasach ludzie przypisywali właściwości nadnaturalne spadającym z nieba meteorytom, kometom, tornadom, szarańczom, suszom czy masowym zgonom. Wierzyli, że są to ostrzeżenia czy formy zemsty Boga lub innych sił wyższych za ich złe zachowanie. Teraz jest inaczej. Dzięki naukowcom wiemy, że na przykład taka trąba powietrzna nie jest palcem Bożym, lecz uwarunkowanym atmosferycznie zdarzeniem przyrodniczym. Myślę, że tak samo jest z przeskokami czasowymi. Dopóki ktoś nie odkryje rządzących nimi reguł, nie udokumentuje ich, wciąż będą się wydawać mistyczne i nieprawdopodobne, niczym spotkania z UFO czy rozmowy z duchami.
Małgorzata rozejrzała się po pokoju zmęczonym wzrokiem. – Nadszedł czas, abyś spojrzała na dziejące się wokół ciebie zdarzenia z innej perspektywy – mówiła łagodnym tonem Majka. – Nie patrz przez pryzmat nauki, lecz sercem. Wtedy prędzej zrozumiesz, co się tutaj dzieje… – Dziewczyny – wtrącił nagle Samuel, trzymając w rękach pożółkły papier. – Znalazłem plany tej kamienicy z początków dziewiętnastego wieku. Tylko zaraz… – Co jest? – Marianna pochyliła się nad nim i zerknęła na dokumenty. – Tu jest błąd. Dużo błędów! – powiedział Sam, mrużąc oczy nad papierami. – Nic się nie zgadza! Przecież to zupełnie inny dom!
ROZDZIAŁ 14
P
ochylili się nad zniszczoną dokumentacją.
– Może to nie ta kamienica? – zasugerowała Małgorzata. – W końcu jest opatrzona numerem 266. – Na Sławkowskiej nie ma aż tylu budynków – odparła Marianna. – To najprawdopodobniej jakaś stara numeracja. – Na oko wielkość działki i rozmieszczenie okien się zgadzają – zauważyła Megi. – Ale schody są pod oknem, a na tym planie… – zaczął Sam. – O rany! – krzyknęła Majka. – Że też tego wcześniej nie zauważyłam! A mieszkam w Krakowie już tyle lat! Byłam w wielu zabytkowych kamienicach. We WSZYSTKICH schody umieszczone są pośrodku budynku. Tak, jak na tym planie. – Postukała palcem w leżący przed nimi rzut. – Dlaczego? – Megi uniosła brwi. – To proste jak drut! Działki w okolicach Rynku są wąskie. Ich właściciele zmuszeni byli do budowania wąskich, ciasnych kamienic w głąb parceli, przez co wnętrza były słabo doświetlone. To logiczne, że schody wznoszono pośrodku. Przecież miejsce, gdzie można wstawić okno, sto razy lepiej jest wykorzystać na pokój niż na klatkę schodową. – Ma rację. – Samuel położył dłoń na starym planie. – I tutaj tak właśnie jest. Megi dokładnie obejrzała projekt z każdej strony. – Prawnik coś wspominał, że w dziewiętnastym wieku był tutaj pożar. Według niego, z kamienicy został tylko fragment ściany i piwnica. Być może wtedy wybudowano schody pod oknem? – Ale to wciąż nie ma sensu! – Majka ponownie zaczęła spacer po pokoju. – Dlaczego ktoś wybudował schody pod oknem, tracąc przez to po jednym nieźle doświetlonym pokoju na każdym piętrze? Nie wspomnę o fakcie, że wyjście do ogrodu znajduje się pod schodami. Kompletnie bez sensu. Te schody MUSIAŁY być zbudowane w tym właśnie miejscu z jakiegoś konkretnego powodu. – Witraż! – krzyknęła nagle Małgorzata, celując palcem w drzwi na korytarz. – Może chodzi o witraż?
– Kto chciałby mieć witraż na klatce schodowej? – zapytał Samuel powątpiewająco. – Megi może mieć rację. Że też wcześniej o tym nie pomyślałam! Chodźmy go obejrzeć. – Marianna już stała przy drzwiach. – Niewiele zobaczysz. Zrobiło się ciemno. – Sam wskazał ręką na okna. – No ładnie, chyba zegar stanął. – Megi popatrzyła na niewielką tarczę na ścianie w kuchni. – Która jest godzina? Sam pierwszy wyciągnął z kieszeni komórkę. – Dziwne – mruknął. – Co? – Mój zegarek wskazuje trzecią piętnaście. Megi aż się zachłysnęła. – Ten na ścianie też! Marianna zerknęła na swój telefon. – U mnie to samo – powiedziała zduszonym głosem. – Jezu, jak to możliwe? – Megi zasłoniła usta ręką. – Przecież przyszliśmy tutaj jakieś dwie godziny temu. Powinna być najpóźniej dwudziesta druga! – Zapewne w piwnicy czas przyśpieszył. – Marianna wyglądała tak, jakby sama musiała się oswoić ze swoimi słowami. – Zdawało nam się, że nasza wizja trwała kilkadziesiąt sekund. W rzeczywistości było inaczej. Ten skok w czasie kosztował nas kilka godzin! – Może to jakiś żart? Włączę telewizor i sprawdzimy godzinę na telegazecie. – Małgorzata wzięła ze stołu pilota. – I co? – Samuel stanął tuż obok, z rękami na biodrach. – Rzeczywiście jest po trzeciej. – Kiwnęła głową. – Straciliśmy tyle czasu! – Dobrze, że to tylko kilka godzin, nie więcej – mruknęła zgryźliwie Marianna. – Musimy się zbierać. Jutro… To znaczy – dzisiaj, o siódmej rano, mam odbiór towaru. Nie wiem, czy jest sens się kłaść. Zanim dojedziemy do naszego mieszkania w Wieliczce… – Przenocujcie u mnie – zaproponowała Megi bez wahania. – Tak będzie najlepiej – poparł ją Samuel. Marianna nie zastanawiała się długo. – Zgoda, ale tak czy siak, chcę zobaczyć ten witraż. Nawet po ciemku. Wyszli na klatkę schodową i zatrzymali się u szczytu schodów. Witrażowy anioł trzymał oburącz ogromny miecz i mierzył nim w kogoś ukrytego poza ramą okna. – Identyczny jest w kaplicy, gdzie leżą ciotka i wujek – wytłumaczyła Megi. – Tylko tamten jest znacznie mniejszy. – Naprawdę? Zatem prawie na pewno chodzi o ten witraż. – Marianna z nieskrywaną
fascynacją patrzyła na szklane rękodzieło. – Tylko dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu? Przebudowa kamienicy jest bardzo droga. Poza tym, konserwatorzy z reguły nie zgadzają się na tak drastyczne zmiany w zabytkowych budynkach. – Nie wiadomo, kiedy dokonano tej przeróbki – zauważył Samuel. – Wygląda to na robotę jeszcze sprzed wojny. – Coś tutaj zmieniałaś podczas remontu? – zapytała Majka. – Wyburzyliśmy kawałek jednej ściany, żeby połączyć salon z kuchnią. Ale dostałam na to zgodę. Nic więcej. Potem było tylko malowanie, cyklinowanie i wynoszenie staroci po ciotce. – Przetarła wierzchem dłoni zmęczone oczy. – Architekt w urzędzie też wspominał coś o pożarze kamienicy gdzieś w dziewiętnastym wieku. Niestety, nie potrafił znaleźć żadnych planów tego domu. Mieli tylko jakieś proste szkice geodezyjne. – No cóż – westchnęła Marianna. – W takim razie, rzeczywiście, te przeróbki musiały nastąpić po pożarze. Dziwne jednak, że nigdzie nie ma współczesnych planów. – Trzeba jeszcze raz sprawdzić w urzędzie – powiedział Sam. – Może trafiłaś na niekompetentnego pracownika? – A jeżeli nie? – Megi trzymała złączone dłonie, jak do modlitwy. – A co jeśli ktoś dokonał tych przeróbek po cichu i na własną rękę? – Oczywiście, mogło tak być. – Marianna ziewnęła, zasłaniając usta ręką. – Właściciel mógł dać komu trzeba solidną łapówkę i załatwić sprawę. – Tak się nie robi! – uniósł się Samuel. – Chyba tylko w Szkocji, skarbie – odpaliła Majka. – U nas, w Polsce, to chleb powszedni. Masz pieniądze, wiesz komu dać, to załatwisz wszystko, co zechcesz! – Ale to straszne! – wykrzyknął oburzony. – Wy tacy przekupni? – Nie wszyscy – spokojnie wtrąciła Megi. – Ludzie w tej części Europy byli nękani przez wiele wojen, chorób, wrogich najazdów, okupacje. Żeby przetrwać, musieli sobie jakoś radzić przez wiele lat, więc taką formę załatwiania spraw mają niejako we krwi. Idziesz do lekarza – dajesz pieniądze, idziesz do księdza – dajesz pieniądze, chcesz zdać egzamin na prawo jazdy… – dodała Megi. – …dajesz pieniądze – dokończył Sam, nie kryjąc oburzenia. – Niestety. Tak to wygląda. – W porządku. Rozumiem – powiedział w końcu. Stali przed witrażem kilka minut; każde myślało o czymś innym. Kolory na szklanej
powierzchni okna były ledwie widoczne, z wyjątkiem białej szaty anioła i błyszczącego miecza. Reszta kompozycji, nieprzesiana dziennym światłem, tonęła w szklistym półmroku. – Rzeczywiście, niewiele widać – poddała się w końcu zmęczona Marianna. – Mam zdjęcia! – przypomniała sobie Megi. – Zrobiłam przecież fotografie obu witraży, żeby je porównać. – I porównałaś? – Marianna się ożywiła. – Nie zdążyłam. Ciągle działy się inne rzeczy. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Gdzie są te fotografie? – W moim laptopie, w salonie. Wrócili tam, skąd wyszli. Megi uruchomiła komputer i pokazała Mariannie, gdzie jest folder ze zdjęciami. – Nawet je przerzuciłam z aparatu. Nie są zbyt piękne… – Moment, otworzę. Majka kliknęła najpierw na ujęcia witraża z kamienicy. – Ta fotografia jest niesamowita! – powiedziała zaskoczona. – I jak tu nie wierzyć w istnienie duchów? – Nie widziałam go. – Megi uniosła dłonie. – To znaczy objawił się wyłącznie na zdjęciach. Przed obiektywem było pusto. – Zawsze tak bywa. Obiektyw wychwytuje większość zjaw i duchów. W przeciwieństwie do naszych oczu, które są mniej wrażliwe. – Dlaczego? – Obiektyw ma dużo większą czułość niż ludzkie oko – odparła Majka, intensywnie wpatrując się w monitor. – To coś na zdjęciu jest złe – dodała zaniepokojona. – Rozdrażnione. – Fakt, sympatycznie nie wygląda – rzucił Sam zza pleców żony. Marianna tymczasem otworzyła katalog z fotografiami z kaplicy. Pierwsza z nich przedstawiała sam witraż. Kobieta pomniejszyła oba zdjęcia i ustawiła je na ekranie obok siebie, w trybie porównania. – Wyglądają identycznie – powiedział Samuel. – Różnią się tylko wielkością – dodała Megi. – Popatrzcie, nawet pojedyncze szybki mają dokładnie takie same kształty i kolory. Niesamowite! – Marianna była zachwycona pedanterią rzemieślnika, który wykonał oba witraże. – Coś je musi różnić! Czuję to! Przez chwilę cała trójka uważnie wpatrywała się w monitor.
Bezskutecznie. Nie licząc rozmiaru i miejsca, w którym się znajdowały, szklane kompozycje były identyczne. – Cholera jasna! – zaklęła Marianna, bezskutecznie próbując znaleźć różnicę. – Może to tylko zwykły witraż? – Opanowany głos Sama nieco ją uspokoił. – Może anioł z mieczem tak się spodobał właścicielom kamienicy, że chcieli mieć podobnego na cmentarzu? – Albo rzemieślnik, przed zrobieniem witraża na klatce schodowej, wykonał najpierw mniejszy model, wykorzystany później przy budowie kaplicy – zastanawiała się na głos Małgorzata. – Wątpię, by stosowano takie praktyki. Myślę, że projekt rozrysowuje się na papierze, a po zatwierdzeniu od razu tworzy się właściwe dzieło – odparła Marianna. – Przejrzyjmy jeszcze raz te fotografie, dobrze? – Oczywiście. – Megi podeszła do stojącego na kuchennym blacie czajnika i nastawiła wodę na herbatę. O’Connorowie zaczęli przeglądać wszystkie obrazki, raz po raz klikając myszką. – Te plamy to duchy? – zapytał Samuel, widząc na niemal wszystkich zdjęciach jasne, przejrzyste kształty. Megi zauważyła, że chwilę wcześniej wymienił z żoną porozumiewawcze spojrzenie, po którym wzrok Majki przez ułamek sekundy zatrzymał się na twarzy Małgorzaty. – Taaak. Myślę, że to ta sama postać. Być może chciała coś ci pokazać. – Marianna w skupieniu przeglądała poszczególne pliki. – O! Tutaj widać nawet rękę tego… czegoś. – Samuel wskazał na zdjęcie przedstawiające róg witraża, w którym kilka kremowych szkiełek pokrywały małe kreski. – A to wygląda jak robaczki. Marianna przysunęła głowę do monitora tak blisko, że niemal szorowała po nim końcem nosa. – Moment. Chyba coś jest – szepnęła nagle z przejęciem. – Co? – zainteresowała się Megi, akurat wyciągająca kubki z szafki. Marianna bez słowa powiększyła fotografię witraża z kaplicy tak, by można było zobaczyć „robaczki” w jego rogu. Potem powiększyła odpowiedni fragment ujęcia witraża domowego. Przeskakiwała z fotografii na fotografię kilka razy. – Witraże różnią się tymi kreskami w tabliczkach! – wykrzyknęła podekscytowana. Megi porzuciła grzebanie w szafce i podbiegła do stołu. – Rzeczywiście – przyznała po chwili. – Ale to praktycznie żadna różnica…
– Ale jest! – poparł żonę Samuel. – Tylko co to może znaczyć? – zapytała Małgorzata. – Nie mam zielonego pojęcia. – Marianna założyła ręce na piersi. Uparcie wpatrywała się w zdjęcia, mając nadzieję, że wreszcie uda się jej dojrzeć rozwiązanie. – Można nałożyć te dwie fotografie na siebie i zobaczyć, czy nie pojawi się nowy rysunek – zaproponował Samuel. – Nie znam się na programach do obróbki zdjęć. – Megi rozłożyła dłonie. – Ja trochę tak – powiedział skromnie. – Masz tutaj Internet? – Jest. Bezprzewodowy. – Dajcie mi dziesięć minut. Znajdę tylko w sieci odpowiedni program i zaraz nałożymy zdjęcia. Marianna wpuściła go na swoje miejsce przed ekranem i stanęła tuż za jego plecami, obok Małgorzaty. – A kysz! – Przepędził je machnięciem ręki. – Idźcie ode mnie. Napijcie się herbaty albo porozmawiajcie. Potrzebuję kilka minut skupienia, bez kobiecych westchnień przez ramię. Please! – Dobra, w porządku. – Majka poklepała go po ramieniu. – Tylko nie pochlebiaj sobie z tymi wzdychającymi dziewczynami… Stanęły przy kuchennym blacie i dokończyły parzenia herbaty, podczas gdy Samuel walczył zawzięcie. Kilka minut później zawołał je do stołu. – Już wszystko gotowe – powiedział, otwierając pliki z obydwoma zdjęciami. – Teraz jedno z nich ustawię jako tło drugiego. – Chodzi ci o to, że fotka na wierzchu będzie przezroczysta jak witraż? – zapytała Megi. – Tak. Mniej więcej o to – skinął głową. Powoli, za pomocą pokrętła myszki, sprawiał, że jedna z fotografii stawała się transparentna. Stopniowo zaczęły się spod niej wyłaniać słabe zarysy drugiej. – Teraz musimy to do siebie dopasować… Samuel biegle radził sobie z programem. Kilka chwil później sformatował oba zdjęcia do jednakowego rozmiaru i ponownie nałożył na siebie. – Voilà, no i mamy! – mruknął w końcu z nutką dumy w głosie. Wszystkie widoczne na monitorze elementy dokładnie się ze sobą zgadzały. Fragmenty kolorowych szklanych szybek, łączenia, a nawet brzegi zbliżonych do kwadratu pól z
„robaczkami”. Wyjątkiem były tylko zbiory ułożonych pod różnymi kątami kreseczek wypełniających te powierzchnie. Część z nich pokrywała się ze sobą, lecz nie wszystkie. Kreski z białego fragmentu cmentarnego witraża biegły w większości ukośnie, podczas gdy ten sam fragment witraża z kamienicy składał się głównie z różnej długości kresek pionowych. – Wyglądają jak runy – powiedziała po chwili namysłu Marianna. – Tyle że są jakieś… niekompletne. – Runy? – Megi nie wierzyła własnym uszom. – A cóż to takiego? – Rodzaj alfabetu, używanego dawniej między innymi przez ludy celtyckie i germańskie. Znaki mają charakterystyczny, kanciasty kształt… – …bo kuto je w kamieniu – wyjaśnił Samuel. – Właśnie – przytaknęła Majka. – Sam ma rację. – Zawsze myślałam, że runy są używane w magii. – Małgorzata włożyła ręce do kieszeni spodni. – Wiecie. Do amuletów, pierścionków i do innych takich hokus-pokus. – To prawda. – Marianna uśmiechnęła się lekko. – W staronordyckim słowo run oznacza tajemnicę albo sekret. Poza tym pojedynczy znak runów nie oznacza jednej litery, jak w naszym alfabecie. Najczęściej jest całym wyrazem czy nawet złożonym określeniem. – Chyba mam taki na szyi. – Samuel wysupłał jeden z kilku amuletów spod swojej koszuli. – Dostałem go od ciebie. To pewnie talizman miłości, dlatego jestem w tobie tak szaleńczo zakochany. Marianna spojrzała pieszczotliwie na męża. – To amulet chroniący przed czarną magią – powiedziała z uśmiechem. – Ja też taki noszę. Wyciągnęła dłoń i uniosła rękaw sukienki. Szczupły przegub zdobiła maleńka prostokątna tabliczka z kilkoma znakami, przyczepiona z dwóch stron do czarnego rzemyka. – Może i mnie by się taki przydał? – mruknęła Małgorzata. – Dobry pomysł. Przyjdź dzisiaj do mnie, do sklepu, to ci dam. – Majka przykryła tabliczkę materiałem. – Co dalej z tymi zdjęciami? – zapytał Sam. – Muszę je spokojnie przejrzeć – odparła Marianna. – Mogę skopiować te pliki? – Jasne. – Megi wzruszyła ramionami. – Gdzieś w sklepie mam starą encyklopedię z runami – powiedziała Majka, wysyłając zdjęcie na swoją skrzynkę mejlową. – Porównam te znaki. Być może uda się coś odczytać. – Dziękuję wam bardzo. – Małgorzata była wdzięczna za pomoc. – A na razie chodźcie na
górę, do sypialni dla gości. Odpocznijcie chociaż kilka godzin. Wszyscy byli już bardzo zmęczeni. Minęła czwarta nad ranem i na dworze powoli zaczynało świtać. Megi schowała brudne naczynia do zmywarki i zaprowadziła gości na drugie piętro. W połowie schodów Samuel nagle się zatrzymał. – Słyszycie? – Uniósł palec do góry, dając znak, by na chwilę przystanęły i przestały rozmawiać. Marianna powoli pokręciła głową. – Ja nie. Megi przechyliła się nad barierką tak, że mogła zobaczyć fragment posadzki w holu na parterze. – Znowu to samo – powiedziała ponuro. – Głosy w piwnicy. Marianna bez słowa odwróciła się na pięcie i zaczęła schodzić. – Może lepiej dajmy im dzisiaj spokój, dobrze? – Samuel był wycieńczony. Pod oczami miał szare kręgi. Wyglądał, jakby nie spał co najmniej od dwóch dni. – Muszę zobaczyć, co tam się dzieje. – Marianna była uparta jak osioł i wyjątkowo stanowcza. – Megi, idziesz ze mną? – Nie wiem, czy chcę tam schodzić. – Małgorzata skrzywiła nos, jednak powoli ruszyła po schodach. – Nie marudź – ucięła Marianna dziarskim tonem. – Tylko zerkniemy, czy to ten sam szynk. Być może w twojej piwnicy dochodzi do retrospekcji z różnych okresów. Koniecznie musimy to sprawdzić. Samuel, wzdychając teatralnie, podążył za dziewczynami. – Jak nie chcesz iść, to poczekaj w salonie – rzuciła przez ramię Marianna, widząc nieszczęśliwą minę męża. – Nie zostawię was przecież samych! – powiedział. – Nie wiadomo, ilu mężczyzn jest tam teraz, w tej piwnicy. Megi uśmiechnęła się pod nosem. Dobry humor nie opuszczał Samuela, nawet gdy – tak jak teraz – był zmęczony jak pies. Gęsiego zeszli do głównego holu i ponownie stanęli przed piwnicznymi drzwiami. Dochodził zza nich zgiełk godny pełnego kibiców narodowego stadionu piłkarskiego. – No to sobie duszki imprezkę urządziły. Nie ma co. – Majka chciała chwycić za klamkę, jednak w ostatnim momencie, przestraszona, cofnęła dłoń.
– Co się stało? – Megi podeszła bliżej. – Chciałam złapać za klamkę, ale ten liść się zwinął. – Marianna zmarszczyła brwi. – Jaki liść? – chciał wiedzieć Samuel. – Klamka ma kształt liścia – wyjaśniła szybko Megi. – Zdaniem Majki, on się… poruszył. – Ja nie żartuję! – oburzyła się Marianna. Wyciągnęła ponownie dłoń i zbliżyła ją do klamki na odległość niecałego centymetra. I wtedy wszyscy ze zdziwieniem spostrzegli, że metalowa klamka najpierw drgnęła, a następnie metalowy listek zwinął się w rulon i nieco odsunął od dłoni dziewczyny. Na brzegach blaszki wyrosły drobne ząbki, jak w piłce do metalu. Marianna ponownie cofnęła rękę. Liść w okamgnieniu powrócił do pierwotnego kształtu. – Niesamowite! – sapnął Samuel. – Ta klamka chyba chciała cię ugryźć! Patrzyli przez chwilę na drzwi i wsłuchiwali się w gromkie śpiewy po drugiej stronie. – Mnie klamka nigdy nie zrobiła krzywdy – zauważyła Megi. – Spróbuję. Poza tym drzwi są zamknięte. Wcisnęła klucz do zamka, przekręciła go i zawiesiła dłoń tuż nad ozdobnym uchwytem. Nic się nie stało. Zaśniedziały liść wyglądał tak samo, jak zwykle. Małgorzata chwyciła go i nacisnęła. Drzwi puściły bez oporu, otwierając się z lekkim skrzypnięciem. – Widocznie nie każdy może tam wejść. Jestem nieproszonym gościem – skwitowała Marianna kwaśno. – A przecież przyszłam tutaj, żeby pomóc. W momencie gdy Megi otworzyła drzwi, w piwnicy zapanował absolutny spokój. Wnętrze na dole było ciche i ciemne. – Nic nie ma. – Samuel był lekko zawiedziony. – No to jak? Idziemy? – Majka zerknęła do środka. – Tylko spojrzymy, co jest na dole. Megi zeszła pierwsza. Po drodze włączyła światło, które nieco rozjaśniło łukowaty strop pomieszczenia. Nierówne, jasnoczerwone cegły rzucały nieregularne cienie, a pobielony strop dziwnie przytłaczał ożebrowaniem. – Może mamy zwidy ze zmęczenia? – podsunęła Marianna. – Może nam się tylko zdawało, że słyszymy głosy? – Niemożliwe. To była ogromna impreza, a nie jakieś tam odgłosy – powiedziała Megi, wracając na schody. – Chodźcie. Nie ma sensu tkwić tutaj dłużej.
Kiedy wszyscy ponownie znaleźli się w holu, Megi dokładnie zamknęła piwniczne drzwi na klucz. Zapadki wydały ciche kliknięcie. – Pokaż mi ten klucz – powiedziała nagle Marianna. – Jest bardzo nietypowy. Wzięła przedmiot do ręki i uważnie obejrzała. – Dziwny! – szepnęła, delikatnie przejeżdżając opuszkami po misternych ozdobach. Klucz był średniej wielkości, miał około ośmiu centymetrów. Jego jeden koniec był, jak u większości kluczy, grubszy, z dziurką w kształcie gwiazdy. Drugi koniec, ten, który wkłada się do zamka, wyglądał na pierwszy rzut oka zupełnie zwyczajnie, czyli, jak na klucze zapadkowe przystało, posiadał szereg wgłębień i kropek, które nieco upodobniały go do chorągiewki. Jeśli się dobrze przyjrzało, można było jednak zauważyć, że po drugiej jego stronie znajdowało się kilka maleńkich nierówności. Marianna przejechała paznokciem po wypukłościach. – Ciekawe, po co to jest? – mruknęła. Megi wzięła klucz i dokładnie sprawdziła jego powierzchnię. – Podobne w dotyku do brajla – podsumowała. – Takie same kropeczki. – I nie zauważyłaś tego wcześniej? – Majka zmrużyła oczy. Megi pokręciła głową. – Nie przyglądałam się zbyt dokładnie, szczerze mówiąc. Zresztą takie nierówności mogły powstać podczas używania. Przecież on na pewno jest dosyć stary. Nagle klucz zrobił się dziwnie ciepły. Zdziwiona Megi spojrzała na trzymany w dłoni przedmiot. – On się grzeje! – powiedziała alarmującym tonem. Marianna nieco się odsunęła. – Może przejedź po nim jeszcze raz palcami. Tylko go nie wypuszczaj! – dodała, widząc, że Megi zamierza rzucić kluczem o ziemię. – Nie poparzy cię, jestem pewna. – Dlaczego jesteś pewna? – chciał wiedzieć Samuel. – Przecież jej przyjacielowi klucz poparzył rękę! – To była klamka! – poprawiła go Marianna. – A ten klucz jest własnością Megi. Przedmioty nie krzywdzą swoich właścicieli. Małgorzata nie bardzo rozumiała, o co Majce chodzi, ale nie było czasu na wyjaśnienia. – Włóż go do zamka! – Boże, jak ja chciałabym być teraz gdzie indziej! – jęknęła Megi, wykonując polecenie. – W
jakimś cichym, spokojnym miejscu… Klucz wszedł jak w masło. Wcześniej, przy każdym otwieraniu drzwi, przebiegało to bardziej opornie. Tym razem zamek zadziałał jak naoliwiony. Megi miała wrażenie, że klucz sam się przekręcił. Delikatnie nacisnęła klamkę i pchnęła misternie rzeźbione skrzydło, które otworzyło się z lekkim skrzypieniem. Dziewczyny zamarły, gapiąc się przed siebie z zachwytem i zaskoczeniem jednocześnie. Samuel wyciągnął szyję i również zerknął do środka. – O Jezu! – szepnął, zasłaniając usta ręką. – Jak to możliwe?!
ROZDZIAŁ 15
C
ała trójka patrzyła oniemiała na to, co znajdowało się za progiem piwnicznych drzwi.
Tuż przed ich oczami rozpościerał się wspaniały, ogromny park! Oszołomiło ich piękno nocnego ogrodu. Majestatyczne drzewa stały nieruchomo, otoczone granatową ciemnością. Kilka metrów od drzwi biegł żwirowy chodnik, obsadzony szpalerem kasztanowców. Krótko przycięta trawa, mokra od gęstej, otulającej okolicę mgły, pożółkła nieco. Gdzieniegdzie leżały opadłe z drzew liście, zebrane w niewielkie kopczyki. Nieco dalej, w tle, majaczyła przepiękna staroświecka latarnia, z okrągłym ozdobnym kloszem, z którego wypływało delikatne światło, tworząc we mgle zjawiskową, pomarańczową aureolę. Powietrze było chłodne, bardzo wilgotne, pachniało mokrą ziemią i liśćmi. – A niech mnie… – szepnęła Marianna. – Pierwszy raz widzę coś takiego… Powoli wyciągnęła rękę i chwyciła końcówkę najbliższej gałązki kasztanowca. Drzewo bez wątpienia było prawdziwe. Dziewczyna czuła chropowatą, śliską od wilgoci powierzchnię kory, a zimny i mokry baldachim liścia kleił się do jej ręki. Przysunęła gałązkę do nosa i powąchała. – I jak? – głupio zapytał Sam. – Normalnie. Jak zwykłe drzewo. – Wzruszyła ramionami. – Pachnie mokrą korą. Marianna bez słowa podała trzymaną gałąź Małgorzacie, a sama chwyciła się framugi i wystawiła nosek buta poza grubą futrynę. Ostrożnie stanęła na gęstej i miękkiej niczym gąbka kępie mchu. Poczuła delikatny powiew zimnego wiatru, niosący ze sobą mnóstwo maleńkich kropelek mgły. Nie będąc pewna, czy dobrze robi, cofnęła się do bezpiecznego holu. Cisza, jaka w nim panowała, była zadziwiająca. Cała trójka, wciąż bojąc się wejść w głąb parku, stała przy drzwiach i nasłuchiwała. Nagle, kilka metrów od nich, z drzewa zbiegła wiewiórka. Jej rdzaworude futerko błyszczało na tle ciemnej kory. Zwierzątko zwinnymi ruchami przeskoczyło na sąsiedni pień, a potem na ziemię. Chwilę poszperało w darni i wygrzebało niewielką szyszkę; obracało ją w maleńkich łapkach. Nagle, jakby czując, że nie jest sama, wiewiórka uniosła główkę i zaczęła węszyć. – Jaka śliczna – wyrwało się Megi. Zwierzątko spojrzało w ich stronę, porzuciło szyszkę i wskoczyło na najbliższy pień.
Zgrabnie owinęło się kilka razy wokół konarów drzewa, po czym zniknęło w mokrej koronie żółknących liści. Marianna już nieco pewniej postawiła ponownie stopę na wilgotnej ziemi i miała zamiar zrobić kilka kroków w głąb parku, gdy Samuel niespodziewanie wciągnął ją do holu. – Co ty robisz? – zdenerwowała się. – Ja chcę tam wejść! – Ani mi się waż! – zagroził. – Nie chcę, żebyś zginęła. Przecież zaraz za tymi drzwiami są schody. – Zmarszczył brwi. – A przynajmniej powinny być – dodał zrezygnowanym tonem. – On ma rację – szepnęła Megi. – Co się stanie, jak ten park zniknie, a ty zostaniesz w środku? Możesz polecieć na sam dół i skręcić kark. – Albo zniknąć razem z parkiem – dodał Samuel, patrząc z wdzięcznością na Małgorzatę. – Bądź poważna, kochanie. Mina Majki wyrażała jednak uczucia, których jej mąż się nie spodziewał. Stanowiła mieszaninę uporu, odwagi, determinacji i absolutnej lekkomyślności. Marianna bez słowa obróciła się na pięcie, by ponownie wejść do tajemniczego parku, lecz zanim zdążyła zrobić choć krok, Megi zdecydowanym ruchem zatrzasnęła jej drzwi tuż przed piegowatym nosem. – Sam ma rację. Lepiej sprawdźmy dokładnie, o co w tym wszystkim chodzi, zanim tam wejdziemy. – Starała się zachować spokój. – Och, przestańcie! Tam była wiewiórka! Nam też się nic nie stanie – broniła się Marianna. Lekko odepchnęła Małgorzatę, lecz gospodyni ani drgnęła. – Nie wejdziesz do środka – odparła spokojnie, wciąż trzymając dłoń na klamce. Majka ze złością splotła dłonie na piersi. – To może chociaż uchyl je na moment – poprosiła. – Chcę tylko jeszcze raz zobaczyć ten park. Nie wejdę do niego. Przyrzekam. Megi przeniosła niepewny wzrok z Marianny na Sama. – Zróbmy tak – zdecydował O’Connor niskim głosem. – Ja przytrzymam moją żonę za rękę, a ty na moment uchylisz drzwi. Okej? – Niech wam będzie – mruknęła zrezygnowana Megi. Nacisnęła klamkę i lekko popchnęła okute skrzydło. Ciekawska Marianna pierwsza zerknęła do środka. – Oooo… – wyrwało jej się z piersi pełne rozczarowania westchnienie. Za drzwiami nie było już parku, a ciemne schody prowadzące w głąb piwnicy. – Widzisz? Gdzie byś teraz była? – Małgorzata uniosła brodę.
– Nic z tego nie rozumiem! – Samuel wciąż tulił Majkę do siebie. – Co się dzieje? – Żebym to ja wiedziała! – mruknęła Megi, nerwowo przeczesując włosy palcami. – Spróbuj jeszcze raz! – rozkazała jej Marianna. – Niby czego? – No, zamknij i otwórz drzwi! Pewnie tylko tobie udaje się TO zrobić. Megi bez słowa otworzyła drzwi, zatrzasnęła je i otworzyła ponownie. Nic. Zwykłe schody do piwnicy. I ciemność na dole. – Klucz! – powiedziała nagle Majka. – Przekręć klucz. Może to od niego zależy, co pojawi się za drzwiami? Megi przekręciła klucz, najpierw w jedną, potem w drugą stronę, i ponownie otworzyła drzwi. Nic się nie zmieniło. – Może w tej piwnicy jest jakiś gaz albo co? – zastanowiła się na głos Megi. – O czym ty, do diabła, mówisz? – zdenerwowała się Marianna. – Poprzez ściany może przenikać substancja, która działa na układ nerwowy, powodując omamy. – Jasne! – Majka przewróciła oczami. – Jesteś lekarzem, starasz się wszystko wytłumaczyć w sposób racjonalny, prawda? – Oczywiście. – Megi wyprostowała ramiona. – Takie rzeczy się zdarzają. – To znaczy, jakie? – zapytał Sam, nie zwracając uwagi na rozzłoszczoną żonę. – W niektórych miejscach panuje specyficzny mikroklimat, dzięki któremu dochodzi do zdarzeń nietypowych. – Oparła się dłonią o zamknięte drzwi. – Właśnie przyszło mi do głowy, że może są tu jakieś wywołujące wizje, szkodliwe substancje. – Chodzi jej o takie miejsca, jak na przykład podziemia pod klasztorami – wtrąciła Majka. Samuel ze zmarszczonymi brwiami spoglądał raz na jedną, raz na drugą dziewczynę, nie do końca rozumiejąc, o co im chodzi. – Na przykład w Szprotawie pod kościołem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny pochowano prawie sześćdziesiąt sióstr magdalenek. Niektóre w trumnach, niektóre nie. Ich ciała zachowały się w świetnym stanie, choć nie były balsamowane. Niektóre z nich leżą tam od końca siedemnastego wieku. Samuel z uznaniem pokręcił głową. – Robi wrażenie – przyznał.
– Takich miejsc jest znacznie więcej – kontynuowała. – Kraków, Miedniewice… – Dobra, wystarczy. – Małgorzata gestem ręki przerwała ponurą wyliczankę. – To ciekawe! – zaprotestował Sam. – Być może i w tej piwnicy zalega jakiś gaz albo rodzaj grzyba, który wywołuje halucynacje. – Megi za wszelką cenę starała się podejść do zdarzenia racjonalnie. – Może nawąchaliśmy się tego wcześniej i stąd te… wizje. – E tam! Bzdura. – Majka nie była w ugodowym nastroju. – Jestem przekonana, że to coś innego. Może duchy? Zapewne chcą nam coś przekazać! – Założyła ręce na piersi. – Sama zresztą odniosłaś takie wrażenie. Skąd ta zmiana? Megi zignorowała pytanie i wzięła się pod boki. – Chcą nam coś powiedzieć, pokazując jakiś park? – Samuel lekko się uśmiechnął. – Gdybym chciał przekazać jakąś istotną wiadomość, to nie prezentowałbym kawałka ogródka! – A może to jest właśnie ważne? – upierała się przy swoim Majka, patrząc na męża wymownie. – Co? Że pochowano w parku zwłoki jednego z duchów? – Głos Megi ociekał ironią. – Choćby i to! – broniła się Marianna. – Może w tym miejscu stało się coś, co miało duże znaczenie! I przez to duch zmarłej osoby nie może odejść i zaznać spokoju. – Mam wrażenie, że nie o to chodzi. – Megi przycisnęła palce do skroni. Zaczynała ją boleć głowa. – Wiecie, że już po piątej? – przerwał dyskusję Samuel, wskazując na zegarek. – Chyba nie ma sensu się kłaść. – Też tak sądzę. – Marianna wcisnęła ręce do kieszeni ukrytych w fałdach sukienki. – Chyba od razu pójdę do sklepiku. – Może zjedzcie coś przed wyjściem – zaproponowała Małgorzata. – Za wcześnie na śniadanie. – To napijmy się herbaty – poprosiła. Wspięli się po schodach i zasiedli w kuchni. Obok stołu wciąż leżały sterty dokumentów przyniesionych z piwnicy. – Zanieść je na dół? – zapytał Samuel, wskazując palcem na papiery. – Muszę przejrzeć wszystko na spokojnie. Dzisiaj nie dyżuruję, więc mam trochę czasu.
Małgrzata postawiła na stole białe filiżanki i duży dzbanek z gorącą, malinową herbatą. – Głupio mi, że się posprzeczałyśmy – zaczęła cichym głosem. – To moja wina. – Majka uniosła dłonie. – Nie wiem, czemu tak się zdenerwowałam. Chyba za bardzo zależy mi na rozwikłaniu tej zagadki. A, prawdę mówiąc, nie mam pomysłu, o co chodzi z tą piwnicą. I to zapewne powód mojego rozdrażnienia. A już najbardziej irytuje mnie, że wcale się nie boję. Normalny człowiek chyba uciekłby stąd z krzykiem i nigdy nie wrócił. Dziewczyny podały sobie ręce ponad stołem. – Od razu lepiej – skwitował zadowolony Samuel. – Nie lubię, jak się baby kłócą. To wyzwala złą energię. – A co ty wiesz o energii? – Majka łypnęła na niego spod oka. – Dużo. – Uprzejmie skinął głową i puścił do niej oko. Dyskutując o wszystkim, z wyjątkiem nocnych zdarzeń, wypili dzbanek herbaty i zjedli paczkę maślanych ciasteczek. W końcu O’Connorowie dźwignęli się z miejsca. – Trzeba wreszcie iść do sklepu – stęknęła Marianna, rozprostowując kości tak mocno, że coś chrupnęło jej w karku. – Odprowadzę was do drzwi. – Megi też się podniosła. – A potem wezmę się do przeglądania papierów. – Odezwij się, jeśli znajdziesz coś istotnego. – Marianna zarzuciła na ramiona lekki sweterek w kolorze indygo i poprawiła spinkę we włosach. Gdy była już gotowa, Samuel zwinnym ruchem otworzył przed nią drzwi. – Poszperam w moich książkach. Może znajdę coś na temat tego przypadku. – Majka wskazała piwnicę ruchem brody. Uściskały się na pożegnanie i Megi zatrzasnęła za O’Connorami ciężkie drzwi. Stała przez chwilę w pustym holu i nasłuchiwała. Nie licząc włączonego radia w kuchni, z którego sączyła się piosenka Roda Stewarda, w kamienicy panowała cisza. Powoli podeszła do piwnicznych drzwi i wetknęła klucz do dziurki. Przekręcany, zazgrzytał cicho. Megi mocno nacisnęła klamkę. Nie miała pojęcia, czego mogła się spodziewać po drugiej stronie. Zajrzała do środka, ale nie zobaczyła niczego dziwnego. Ot, zwykłe kamienne schody do piwnicy. Z westchnieniem oparła głowę o zimną ścianę i na chwilę przymknęła oczy. Postanowiła, że najwyższy czas, by podejść do sprawy racjonalnie. Nigdy nie wierzyła w duchy i zjawiska paranormalne, i dziwiła się teraz, że przez ostatnie tygodnie ulegała wpływom
osób o krańcowo innych poglądach. A przecież powinna wcześniej sprawdzić bardziej przyziemne przyczyny zjawiska. Najpierw należy wykluczyć wilgoć, trujące opary czy niezdrowe materiały budowlane. Dopiero gdy zabraknie sensownych i naukowo wytłumaczalnych rozwiązań, można posunąć się do prób wyjaśnienia na sposób magiczny. Otworzyła oczy i spojrzała w stronę witraża. I wtedy jej wzrok padł na gałązkę zerwaną w parku przez Mariannę. Pomimo że wizja rzekomego ogrodu zniknęła, kawałek rośliny pozostał. Leżał sobie spokojnie na pierwszym stopniu schodów. Liść przywiądł już nieco, a podeschnięta kora zjaśniała, jednakże gałązka była realna. Podobnie jak schody i ściany kamienicy.
ROZDZIAŁ 16
N
astępnego dnia Megi postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.
– Potrzebuję specjalisty, który zbada moją piwnicę pod kątem obecności grzybów i pleśni – powiedziała Małgorzata do Anieli Dymszak, starszej od niej o jakieś trzydzieści lat kardiolog dziecięcej. Zaczepiła ją na środku korytarza oddziału pediatrycznego. Megi dopiero zaczynała swój dyżur, podczas gdy jej rozmówczyni właśnie zbierała się do domu po jedenastu godzinach pracy. – A co się dzieje? Dymszakowa była dosyć tęgą i wysoką kobietą. Wyglądała niemal jak facet przebrany w damskie ubrania. Jej toporna, nieco pomarszczona twarz miała kształt prostokąta, a ciasno upięte w kucyk i ufarbowane na brązowo włosy tylko ją pogrubiały. Nos lekarki podpierał okulary o tak silnych szkłach, że oczy kobiety przybierały niemal rozmiar spodeczków. Zazwyczaj na jaskrawą garsonkę narzucała biały kitel, którego zwieńczenie stanowił stary stetoskop, przerzucony niedbale przez kark i dyndający na wszystkie strony przy każdym ruchu. Megi spojrzała na jaskrawopomarańczowe usta starszej koleżanki i mimowolnie pomyślała, że tak jadowitą w kolorze szminkę można zakupić chyba tylko na krakowskiej tandecie, u obcokrajowców. – Co się dzieje? – powtórzyła Dymszakowa uprzejmie. Małgorzata przetarła palcami powieki i westchnęła. – Mam wrażenie, że w ścianach mojego domu są jakieś toksyny. – Może grzyby albo pleśnie? – Pani Aniela zerknęła na zegarek. Widać była z kimś umówiona. – Takie rzeczy zdarzają się w starych domach. Megi pokręciła głową. – Pomieszczenia wyglądają na suche, ale wolę, żeby ktoś je sprawdził. Wiem, że polecała pani jakąś firmę rodzicom jednego z pacjentów… – To prawda. Megi trzymała rękę na klamce drzwi do gabinetu, w którym zaraz miała przyjąć kolejnego chorego. – Pani Anielko, da mi pani namiary? – poprosiła. – Oczywiście, ale numer mam gdzieś w domu. Mogę przesłać go na komórkę, jak tylko dotrę
na miejsce. Delikatny i nadzwyczaj miękki głos Dymszakowej zupełnie nie pasował do jej topornej postury. Podobnie zresztą było z charakterem. Dzieciaki uwielbiały tę starszą, nieco zwariowaną kobietę. Miała świetnie podejście do przestraszonych i cierpiących małych pacjentów. Małgorzata serdecznie podziękowała lekarce, podała jej numer telefonu i weszła do gabinetu. Pod drzwiami czekała przestraszona młoda matka z może trzyletnim chłopczykiem na rękach. Malec był cały spocony. Na widok białego fartucha Megi ryknął płaczem. – Zapraszam do środka. Poprosiła matkę chłopca, by ta usiadła i opowiedziała, co się dzieje z dzieckiem. – Wczoraj w nocy dostał gorączki – tłumaczyła przestraszona kobieta, tuląc chlipiącego szkraba. – I wcale nie chce jeść. Megi, słuchając, zapisywała równocześnie wszystkie objawy w elektronicznej karcie pacjenta. – Proszę rozebrać malucha na przewijaku i posadzić – poprosiła w końcu. Kilka chwil później zapłakany i rozebrany do majtek chłopczyk siedział na kolanach matki. W jednej ręce ściskał nierozpakowanego lizaka, a w drugiej – jakieś maleńkie autko. – Jak masz na imię? – zapytała Megi, siadając naprzeciwko. Żeby spokojnie osłuchać malca, musiała go trochę ośmielić. W przeciwnym wypadku rozwrzeszczałby się jeszcze bardziej. Mógłby nawet dostać czkawki. – Igol – powiedział nieśmiałym głosikiem. – Igor. Jak ślicznie. – Jej czuły i delikatny głos sprawił, że brzdąc przestał płakać. Megi najpierw pokazała mu stetoskop, nawet pozwoliła przez chwilę potrzymać w rączkach słuchawkę. Po chwili mogła już spokojnie osłuchać oskrzela i płuca dziecka. – Mały ma anginę – zawyrokowała po zbadaniu gardła, uszu i węzłów chłonnych. – Przepiszę lekarstwa. Można już ubrać Igorka. Chcesz, to nalepię ci na koszulce taką naklejkęniespodziankę? Jeszcze tylko obejrzę oczka, czy wszystko w porządku. Nachyliła twarz ku wielkim brązowym oczom i dokładnie przyjrzała się źrenicom. I nagle w dziecięcych oczach odbił się ogromny cień, przemieszczający się za plecami Małgorzaty. Równocześnie zdjął ją nagły dreszcz i poczuła, jak włosy stają jej dęba. Przestraszona, natychmiast odwróciła głowę i nerwowo zlustrowała gabinet. Wszystko jak zawsze. – W porządku? – zapytała matka berbecia, wciąż trzymając synka na kolanach. – Tak, tak. – Megi spojrzała jej w oczy. Widziała odbite w nich monitor, lampę i zasłonięte żaluzjami okno.
Znowu. Tym razem czarny cień przeleciał przez źrenice kobiety. Znikł w ścianie. Megi nerwowo poderwała się z obrotowego krzesełka i omiotła wzrokiem gabinet. Znowu nic. Pokój wyglądał jak zwykle – niebieska farba na ścianach, udekorowana pasem tapety w domki, plastikowa kolorowa żaluzja w oknie i kilka zabawek na małym stoliku. Wszystko miało na celu zachęcić młodego człowieka do wizyty u lekarza. – Mogę już ubrać syna? Małgorzata wypisała receptę i wytłumaczyła, jak należy podawać leki. Nie mogła się powstrzymać, by nie zerkać przy tym w oczy zarówno kobiety, jak i chłopca, ale dostrzegła w nich wyłącznie odbicie wyposażenia gabinetu i zarys własnej twarzy. Kilka godzin później odprowadziła ostatnich pacjentów do drzwi i z głębokim westchnieniem opadła na fotel za biurkiem. – Co to, do cholery, było? – zapytała samą siebie. Jej głos rozbrzmiał echem po wysokim pomieszczeniu, po czym zmieszał się ze zgiełkiem dochodzącym zza drzwi. Przez cały dyżur Megi rozmyślała o tajemniczym cieniu. Nie licząc odgłosów na korytarzu oraz lekkiego pomruku klimatyzacji, w pokoju panowała cisza. W końcu wstała, wzięła z wieszaka torbę i wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Nie zdążyła jeszcze przekręcić klucza w zamku, gdy podbiegła do niej recepcjonistka. – Przepraszam panią bardzo… Doktor Dymszak prosiła, żeby oddać pani tę karteczkę. Megi podziękowała, wzięła od dziewczyny złożony na pół druczek recepty i zajrzała do środka. „Gosiu, okazało się, że dane tej firmy miałam w szpitalnej szafce. Pozdrawiam…”. Niżej był zapisany numer telefonu i nazwisko. Megi wróciła do gabinetu, wzięła do ręki słuchawkę i opierając się pośladkami o brzeg biurka, wybrała podany na kartce numer. Po dwóch sygnałach usłyszała niski męski głos. – Firma Chemix, słucham? Megi przedstawiła się i pokrótce opowiedziała o problemach w kamienicy. Oczywiście, nie wyjawiła prawdy, by rozmówca nie wziął jej za wariatkę i odmówił przyjęcia zgłoszenia. Powiedziała jedynie, że podejrzewa, iż w jej piwnicy jest wysoka wilgotność, że chciałaby zrobić badania, ponieważ ma alergię i obawia się pogorszenia stanu zdrowia. Mężczyzna cierpliwie wysłuchał i umówił się z Megi na następny dzień. Dziewczyna z ulgą wyłączyła komórkę.
Może wreszcie rozsądek weźmie górę i znajdą się racjonalne przyczyny tego, co się dzieje u niej w domu? Megi była prawie przekonana, że jutrzejsza wizyta rozwiąże sprawę. W razie czego, każe ekipie wszystko odgrzybić. Opuściła gabinet w nieco lepszym nastroju i zamknęła drzwi na klucz.
– Umówiłaś gościa od grzybów? – Marianna z niedowierzaniem pokręciła głową tak mocno, że aż zadzwoniły długie, ozdobne kolczyki. – A jakie miałam wyjście? – Megi wzruszyła ramionami. – Jaki to niby miałby być grzyb? – Bojowy ton Marianny zbijał z tropu. – Może halucynogenny? – Może? – Megi podparła dłońmi biodra i wysunęła brodę. Taka postawa dodawała jej pewności siebie. – Tylko jest jeden mały problem. – Majka wycelowała w koleżankę długi palec z pierścieniem atlantów. – Grzyby działają po zjedzeniu. A my ich nie jedliśmy prawda? Chyba, że dosypałaś nam do herbaty. Megi z oburzenia aż prychnęła. Poczuła, że jej policzki robią się czerwone ze złości. – Jak możesz? Marianna złapała ją za ramiona. – Gośka! Czy ty nie rozumiesz, że te wizje w piwnicy nie mają nic wspólnego z grzybami? Zauważyłaś tam, na ścianie, chociaż centymetr podejrzanego nalotu? Choć małą plamę wilgoci? Megi musiała zaprzeczyć. Co jak co, ale piwnice były suche. – Właśnie. Niepotrzebnie ten człowiek będzie się jutro trudził. Skąd on jest? – Z Wieliczki. – Megi usiadła na brzegu kanapy. Wciągnęła delikatny zapach drzewa sandałowego. Opary olejku ulatniały się z podgrzewacza w kształcie domku, stojącego na jedynym wolnym centymetrze sklepowej lady. Całą jej resztę pokrywały sterty suszonych ziół, poskładanych i powiązanych w niewielkie kępy. – Po co ci tyle tego? – Megi zmieniła temat. – Woreczki na sen mi się kończą. – Marianna wzięła czarną miskę i powoli zaczęła kruszyć do niej po garści każdego z ziół. – Zobaczysz. Ten człowiek skasuje cię jak za zboże. Bo nic nie znajdzie, a będziesz musiała pokryć koszty dojazdu. – Mimo wszystko chcę, żeby zbadał dom – odparła Małgorzata zdecydowanym tonem.
– Rób sobie, jak chcesz. – Majka niedbale machnęła ręką. – W każdym razie, moje zdanie jest takie – nie powinnaś zapraszać do piwnicy wszystkich na prawo i lewo, bo duchom może się to nie spodobać. Zaatakują tak, jak kiedyś tego nieszczęsnego kamerzystę. Uznają kogoś za złego i bach! Nieszczęście gotowe. Megi się zdenerwowała. – Po pierwsze, nie zapraszam wszystkich do piwnicy – zaczęła wyliczać na palcach. – Po drugie, skąd, do diabła, duchy mogą wiedzieć, kto jest dobry, a kto zły? A po trzecie… Marianna zawinęła kilka gotowych woreczków zieloną jedwabną nitką. – Z nimi nie ma żartów! – przerwała, krusząc do miseczki sporą porcję lawendy. – Ludzie na ogół wiedzą, czy dana osoba jest dobra, czy zła i w jakim stopniu. Możesz zawsze powiedzieć, że pani X jest trochę niedobra, bo zbiła swojego psa gazetą, jednak wiesz, że nie jest to żaden występek w porównaniu czynem pana Y, który zamordował żonę, bo zrobiła zbyt słoną zupę. Ludzie potrafią stopniować pojęcia „dobry” i „zły”. – A duchy? – Megi stanęła obok lady i pomogła Mariannie zawiązać kolejne woreczki. – Dla nich białe to białe, a czarne to czarne. Nie ma żadnych odcieni pośrednich. Żadnych szarości! Dlatego mogą być bardzo niebezpieczne. Zwłaszcza kiedy są zdesperowane.
ROZDZIAŁ 17
P
rzedstawiciel firmy Chemix, pan Roman Wawrzynek, okazał się wysokim, mocno zbudowanym mężczyzną w sile wieku. Przestąpił próg kamienicy z niespotykaną wręcz pewnością siebie. W lewej ręce trzymał niewielką walizkę z narzędziami, a prawą wyciągał już od drzwi, by uścisnąć rękę Małgorzaty. – Niech mi pani na początek pokaże miejsce, gdzie występuje problem – przeszedł od razu do rzeczy. – Chciałabym, żeby pan sprawdził całą kamienicę. Bardzo mi na tym zależy. Mężczyzna położył teczkę pośrodku holu i zatarł ręce. – Nie ma problemu – powiedział, rozglądając się po wąskim korytarzu. – Dziwny układ ma ta kamienica. Zazwyczaj schody są na środku, a nie pod oknami. Megi bez słowa wskazała kierunek. – Może zaczniemy od góry? – zaproponowała z niewinnym uśmiechem.
Już pół godziny później dowiedziała się, że dom jest suchy i nie ma w nim nawet śladu pleśni i grzybów. – Nie powiem, że jest mi przykro z tego powodu. – stwierdził pan Roman, chowając sprzęt do torby. – Trzeba przyznać, że jak na taki stary obiekt, kamienica jest wyjątkowo sucha. – Ale coś tu jest nie tak. – Megi zmarszczyła brwi. – Niech mi pani powie, o co chodzi? Występują u pani jakieś niepokojące objawy? – Wawrzynek z autentyczną troską spojrzał na dziewczynę. – Osłabienia, zawroty głowy, bóle brzucha? Megi skrzyżowała ręce na piersi. – Nie. To coś innego. Mam wrażenie, że w piwnicy jest jakaś substancja wywołująca… – wzięła głębszy oddech – …halucynacje. Bała się, że specjalista od odgrzybiania wybuchnie gromkim śmiechem, jednakże twarz pana Wawrzynka pozostała poważna. Podrapał się po łysiejącej głowie i spojrzał z powątpiewaniem na piwniczne drzwi. – A co konkretnie?
– Wydaje mi się, że słyszę głosy, a czasami, jak zajrzę do piwnicy, mam… no… jakby wizje. Poczuła, że jej ręce robią się mokre od potu. Była pewna, że Wawrzynek każe jej popukać się w czoło lub, w najlepszym wypadku, zaproponuje Megi wizytę u psychiatry. – Ale nie ja jedna miewam takie przypadłości, więc mogę wykluczyć chorobę. Na przykład guz – kontynuowała cicho. – Podobne doznania miało kilka osób. Echo jej głosu rozbrzmiewało w eleganckim holu, upstrzonym kolorowymi plamkami słońca przefiltrowanymi przez kolorowe szyby witraża. Wawrzynek przez chwilę się zastanawiał. – To nie z powodu grzyba ani pleśni – odparł, gładząc zarost na krągłych policzkach. – I nie z wilgoci. Owszem, przebywanie w zagrzybionym pomieszczeniu doprowadza nierzadko do chorób płucnych, astmy. Powoduje bóle głowy i nudności, a wydzielane przez grzyby mykotoksyny mogą nawet wywołać nowotwory. Jednak nie powodują halucynacji. – Rozłożył ręce i spojrzał na witraż, pod którym stali. – Omamy pewnie mogą być jednym z objawów choroby, którą kontakt z grzybami może pogłębiać, ale zapewne odkryłaby pani jakieś inne symptomy. Przede wszystkim oddechowe. – Pewnie ma pan rację. – W każdym razie – pleśnie i grzyby nie wywołują halucynacji. – Posłał Megi pokrzepiający uśmiech. – Chyba że… – …grzybki halucynogenne – dopowiedziała, kiwając głową. – Tak, wiem o tym. Ale nie jadam takich specjałów. – No, ja myślę! – Zapiął torbę z narzędziami i zarzucił ją na ramię. – Podobno powodują niemiłe skutki uboczne. Skierował się do drzwi i już miał nacisnąć klamkę, gdy nagle się odwrócił. – A może to coś innego? – Podejrzliwie rozejrzał się po korytarzu. – Co pan ma na myśli? – Megi też zlustrowała kremowe ściany. – Może to SBS? Nie zrozumiała. – Zespół chorego budynku – wyjaśnił tajemniczym tonem. Małgorzata uniosła brwi i podparła biodra dłońmi. – Mam znajomego – ciągnął pan Wawrzynek. – Jego grupa zajmuje się badaniem takich chorych obiektów. Może warto by było się z nim skontaktować? Ma naprawdę świetny sprzęt. Jeżeli jest tutaj jakaś szkodliwa substancja, to na pewno ją wykryją. Megi nie zastanawiała się ani przez chwilę. – Ma pan do niego namiary? – poprosiła.
– Oczywiście. Od razu zadzwonię i zapytam, czy będzie mógł wpaść. – Wyciągnął z kieszeni telefon i wyszukał odpowiedni numer. – Przyznam szczerze, że mnie zaintrygowała ta pani kamienica. Sam jestem ciekaw, co wywołuje takie wizje. Halo? – podniósł głos, przyciskając równocześnie komórkę do ucha. – Cześć Maćku, tu Romek! Mam taką nietypową sprawę… Małgorzata oparła się plecami o chłodną ścianę, wpatrując się w szeroką twarz Wawrzynka. – Słuchaj, jestem w kamienicy przy Sławkowskiej, u klientki… tak… ładna… – dodał zmieszany. – No, słuchaj mnie, nie wiem czy tu SBS nie ma. Halo? Ostatnie słowa niemal wywrzeszczał. – Coś słabo słychać. Zasięgu tu chyba nie ma, w tych grubych murach – powiedział do Megi przepraszającym tonem, zakrywając na chwilę mikrofon telefonu. – Jesteś, Maciek!? – znowu zaczął krzyczeć. – Dlaczego tak sądzę? Bo właścicielka źle się czuje i jej znajomi też. Twierdzi, że w piwnicy jest jakaś toksyna, przez którą mają omamy! Megi uśmiechnęła się pod nosem i zaplotła dłonie. Jej zdaniem pan Roman nie przedstawił sprawy w zbyt dobrym świetle. Dla osoby po drugiej stronie linii telefonicznej mogło to zabrzmieć, jakby pan Roman miał do czynienia z osobą z lekka niedorozwiniętą. Tymczasem pan Wawrzynek wciąż darł się do aparatu. – No, zbadałbyś to! Ja wiem, że masz dużo roboty, ale to naprawdę dziwna sprawa. – Puścił oko do Megi, żeby się nie niepokoiła. – Dobra… wiem… To kiedy będziesz? Dzisiaj? Super! No to dzięki. Wiszę ci browara! Podał dokładny adres i schował telefon do kieszeni. – Mój znajomy nazywa się Maciek Broda i wpadnie do pani jeszcze dzisiaj. Akurat robią badanie gdzieś niedaleko Wawelu, jak skończą, to podjadą. Maciek powiedział, że będą nie wcześniej jak za dwie godziny. – Jest pan wspaniały. Bardzo dziękuje za pomoc! – Megi klasnęła w dłonie i wyciągnęła z kieszeni spodni złożony banknot pięćdziesięciozłotowy. – To za fatygę – powiedziała, wciskając go do ręki Wawrzynkowi. – Ależ skąd, nie wezmę! – Niezdarnie próbował się wymigać. – Przeglądy robimy gratis. Wie pani, konkurencja. – Machnął ręką. – Mimo wszystko, bardzo mi pan pomógł. – Megi była nieugięta. – Mam nadzieję, że pan Broda będzie równie przydatny. Kilka minut później szczęśliwy Wawrzynek opuścił kamienicę, uśmiechając się do siebie i ściskając w ręku niebieski banknot.
Megi od razu po wizycie pana Romana poszła do herbaciarni, by porozmawiać o ostatnich wydarzeniach z Jankiem. Niestety, jak dowiedziała się od jego siostrzenicy, Topolnicki pojechał do Warszawy w interesach. Zmarkotniała wróciła do domu i spróbowała do niego zadzwonić, jednak odzywała się automatyczna sekretarka. – Do diabła! – mruknęła pod nosem. Postanowiła zabrać się do przejrzenia reszty dokumentów, które wciąż spoczywały na sporej stercie w jej jadalni. Zaparzywszy mocną kawę, zasiadła za stołem i zaczęła przeglądać mało interesujące stare rachunki. Kolejne piętnaście minut zajęło jej przewertowanie całego segregatora z kwitami oraz kilku mało istotnych listów. Ze złością odłożyła skoroszyt na kupkę już przejrzanych papierów. I wtedy dość spory stos nierówno ułożonych szpargałów zaczął się najpierw chwiać, a później z szelestem rozsypał się na wszystkie strony. Klnąc pod nosem, Megi próbowała jakoś zatrzymać zjeżdżające kartki, lecz to tylko pogorszyło sprawę. Kilka sekund później dokumenty utworzyły na podłodze nierówny okrąg. Nie piętrzyły się, jak poprzednio, lecz za to zajmowały powierzchnię niemal połowy jadalni. Megi miała dość. Wpadła do niewielkiej garderoby i wyciągnęła stamtąd dwa duże tekturowe pudła z Ikei, złożone i schowane po przeprowadzce na „w razie czego”. Postanowiła raz a porządnie przejrzeć wszystkie papiery. Do jednego pudła odkładała te, które jeszcze mogły się przydać, do drugiego natomiast wszystkie niepotrzebne i śmieci. Segregowała od nowa pozostałości po przodkach już kolejną godzinę, gdy niespodziewanie natknęła się na niewielką fotografię, włożoną za przezroczystą okładkę zeszytu ze szkicami. Jej faliste krawędzie były gdzieniegdzie poobcierane i wygięte. Małgorzata najpierw pobieżnie rzuciła okiem na zdjęcie i już miała odłożyć je na kupkę, kiedy nagle do niej dotarło. Ponownie wzięła fotografię do ręki i popatrzyła z niedowierzaniem. Jęknęła i złapała się za głowę. Widziała już to zdjęcie, kiedy po raz pierwszy przeglądała dokumenty wspólnie z O’Connorami. Zanim jeszcze poszli do piwnicy i mieli tę… wizję. Małgorzata spojrzała w sufit i opuściła głowę. Zdjęcie przedstawiało park. TEN PARK. Piękny, tajemniczy, owinięty woalem mgły kawał trawnika, otoczony majestatycznymi,
wiekowymi drzewami. Wzdłuż dolnego skraju zdjęcia biegła alejka, a przy niej stała staroświecka latarnia, której światło, rzucane na zamglone powietrze, tworzyło wokół klosza okrągłą łunę w odcieniu bladego beżu. – A niech mnie! – powiedziała Megi na głos, przejeżdżając palcami po pożółkłej fotografii. – To dokładnie to samo miejsce! Wciąż trzymając w palcach kartonik, podeszła do telefonu i wystukała numer do Marianny. – Świat Ezoteryki, słucham? – usłyszała wesoły, lecz nieco zmęczony głos Majki. – Cześć Marianna, tu Megi – powiedziała do słuchawki, opierając się plecami o lodówkę. – Robię porządek z tymi papierami z piwnicy, wiesz… – Jasne. I co? – Znalazłam wśród nich zdjęcie. Wyobraź sobie, przedstawia park. Dokładnie ten sam, który widzieliśmy za drzwiami. – Niemożliwe! – odparła zaskoczona Marianna. – Identyczny? To znaczy – ujęcie jest takie samo? – Wszystko się zgadza – przyznała Małgorzata. – To jest dokładnie to samo miejsce i to samo ujęcie! I wiesz co? Ta gęsta mgła też jest. Kropka w kropkę TO SAMO! Po drugiej stronie zapanowała cisza, nie licząc odległych trzasków i zakłóceń. – Jesteś tam? – zapytała. – Tak, oczywiście. Tylko nie wiem, co o tym wszystkim myśleć – odparła Majka po chwili namysłu. – Trudno powiedzieć, co to oznacza. Widocznie ten park ma jakieś znaczenie. Duże znaczenie. Zapadło milczenie. Pierwsza przerwała je Marianna. – A na tym zdjęciu jest jakaś postać? – Nie, skąd – odparła natychmiast Megi. – A z drugiej strony jest coś napisane? Małgorzata przez cały czas trzymała fotografię w ręce, ale jakoś nie przyszło jej do głowy, że na odwrocie może być jakiś opis. Zajrzała i zobaczyła wyblakłe ze starości, wykaligrafowane ołówkiem słowa: „Brzesko ’42”. Przeczytała opis na głos. – Mówi ci to coś? – zapytała w końcu. – Brzesko leży niedaleko Krakowa – odparła Majka po chwili. – Jakieś sześćdziesiąt kilometrów na wschód. Trzeba jechać na Tarnów.
– Nie znam okolicy – wyznała Megi. – Hm. – Myślisz, że widziałyśmy ten właśnie brzeski park z 1942 roku? – To ty masz tę fotkę przed nosem, nie ja. – Mogę ci przesłać kopię mejlem. – Czekam niecierpliwie – powiedziała Marianna. Ledwie Megi zdążyła odłożyć słuchawkę, rozległo się kołatanie do frontowych drzwi. Zwinnie zbiegła po schodach i przekręciła klucz. Na schodkach stał niski, krępy mężczyzna, który przypominał jako żywo słynnego Piszczałkę z filmu Przyjaciel wesołego diabła. Oczywiście, nie miał rogów, ogona i aż tak włochatej fizjonomii. W ręku, zamiast złamanego trójzębu, dzierżył sporą skórzaną walizkę, oklejoną kolorowymi nalepkami przeróżnych kształtów i rozmiarów. Widocznie na własne potrzeby zaadaptował starą podróżną torbę. – Broda jestem – powiedział, przestępując próg i wyciągając do dziewczyny sękatą dłoń. – Maciej Broda. Miał bardzo niski i sympatyczny głos. W wąskich szparkach ciemnych oczu igrały wesołe ogniki. Megi nie mogła się nie uśmiechnąć. – To gdzie jest problem? – Broda, podobnie jak Wawrzynek, przeszedł od razu do rzeczy, szurając butami. Widać w tym fachu nie przepadano za grzecznościowymi formułkami o pogodzie czy korkach na drogach. Z marszu przechodzono do sedna. Najwyraźniej interes się kręcił i szkoda było czasu na zbędne pogaduszki. Małgorzata wprowadziła mężczyznę do holu. – W piwnicy. – Pokazała palcem w kierunku drzwi. – No to do dzieła! – Ruszył za nią, pokasłując. Megi pierwsza podeszła do drzwi i przekręciła klucz w zamku. Miała nadzieję, że za nimi znajdą coś niesamowitego, jak choćby ten dziwny park, jednak za progiem ukazały się zwyczajne piwniczne schody, kończące swój bieg w ciemnych czeluściach. – No to fru! – westchnął pan Broda, zerkając do środka. – Może pani pójdzie przodem i włączy światło. Megi wolno zeszła na dół. Mężczyzna rozłożył walizkę na środku posadzki i wyciągnął niewielki przedmiot podobny do walkmana.
– Co to jest? – zapytała Megi, widząc, że urządzenie zamrugało czerwonymi światełkami. – Sprawdzam, czy w pomieszczeniu nie ma wycieku gazu. To najczęstsza przyczyna wezwań – mruknął. – No, nie licząc pleśni. Specjalista przez chwilę przechadzał się po piwnicy, ale urządzenie wciąż pozostawało uśpione, więc zrezygnował z dalszego badania. – Wezmę próbki ze ścian. Zbadamy je i przedzwonimy do pani, gdy dziewczyny z laboratorium będą miały wyniki. Wyjął z torby kilka malutkich, plastikowych woreczków i nożyk. Małgorzata przyglądała się, jak pan Broda sprawnie zeskrobuje tynk i cegłę. Następnie zebrał nieco pyłu z ziemi, a nawet kurz ze starej szafy. – Materiały budowlane są bardzo dobrej jakości – powiedział, przesuwając rękami po ścianie. – Wszystko jest solidnie wykonane i suche. Raczej wątpię, abyśmy znaleźli coś niepokojącego. Czarnym flamastrem opisał każdą z próbek i wrzucił je do niewielkiego drewnianego pudełka. – Nie widzę tutaj śladów farby, a to one najczęściej zawierają szkodliwe substancje. – No tak, rozpuszczalnik… Pan Maciek machnął ręką. – Rozpuszczalniki działają krótko. Gorsze są metale ciężkie. Rtęć, ołów, kadm… – wyliczał trujące składniki. Megi pokręciła głową. – Ma pan rację, mogą wywoływać halucynacje. Zwłaszcza ołów, w dużych dawkach – przyznała. Broda pokiwał głową. – Tyle że farb nigdzie tu nie widać, a tynk tylko miejscami. Całe ściany są z cegieł, a ceramika w zasadzie nie zawiera trucizn. Zresztą sprawdzimy to jeszcze w badaniach. Megi nagle zmarszczyła brwi. – A może to któraś z farb na wyższych kondygnacjach? – Przyszło jej nagle do głowy. – Całe wnętrze było malowane kilka tygodni temu. Być może toksyny się odkładają, a wizje, przypadkiem, zdarzają się w piwnicy? Broda nie wyglądał na przekonanego. – Też to sprawdzę. Wezmę próbkę każdej farby. Chyba że ma pani opakowania z resztkami? To ułatwi sprawę. – Oczywiście, mam. Są na poddaszu. – Dobrze. Zatem zaraz tam pójdziemy, tylko sprawdzę jedną rzecz.
Mężczyzna wydobył z przepastnego wnętrza walizki niewielki biały aparacik. – A to co? – zainteresowała się Megi. – Bywa, że powodem dolegliwości są hałas i wibracje. Nie słyszałem wprawdzie, żeby wywoływały halucynacje, ale cóż, warto sprawdzić. – Ale tutaj jest cicho! – Megi rozłożyła dłonie. – Zgadza się. Jednak niedaleko są linie tramwajowe, a przejeżdżające składy powodują duże drgania. Do Dworca Głównego też jest stosunkowo blisko… Sprawdził pikającym aparacikiem poszczególne pomieszczenia. Po chwili go wyłączył i rozejrzał się, lekko rozczarowany. – Wszystko w normie – mruknął. Już zamierzał zamknąć walizkę, kiedy nagle rozległ się śmiech. Pan Broda zamarł z rękami na zatrzaskach i spojrzał na Małgorzatę pytającym wzrokiem. – Lepiej chodźmy na górę – powiedziała, łapiąc mężczyznę za ramię. – Skąd ten śmiech? – Uważnym wzrokiem omiótł ściany i sufit. – Jakby pomiędzy nami stał ktoś trzeci… – Ale nie stoi. – Megi szybko domknęła walizkę Brody i pociągnęła jej właściciela w kierunku schodów. – Lepiej zajrzyjmy do innych pokoi, proszę. – Dlaczego każe mi pani wyjść? – chciał wiedzieć i zaparł się przed pierwszym stopniem schodów. – Przecież to tylko dźwięki. Trzeba to zbadać… – Nie! Nie ma czasu! Wychodź pan! Do urywanego śmiechu, słyszalnego nadzwyczaj wyraźnie, dołączyło jeszcze kilka głosów. Jakby pośrodku pomieszczenia znajdował się sporych rozmiarów stół i ucztująca przy nim grupa ludzi. A jednak, oprócz Megi i pana Macieja na schodach, piwnica była pusta. – O co pani chodzi? – Broda, mocno podenerwowany, zerkał zza ścianki na oświetlone wnętrze piwnicy. – Przecież to nam nic nie zrobi! To tylko wizja! – Ostatnio jednemu panu te wizje omal nie urwały ręki! – krzyknęła Megi, siłując się z upartym gościem. Na te słowa mężczyzna zdecydowanie przyśpieszył. Kilka sekund później drzwi do piwnicy zostały starannie zamknięte na klucz, który teraz spoczywał w mokrej od potu dłoni Małgorzaty. Stali przez chwilę w pustym holu i nasłuchiwali. Na dole zapanowała cisza. – Może zerknijmy tam jeszcze raz? – zaproponował nieśmiało Broda. – Lepiej nie. – Megi pokręciła głową, opierając się plecami o drzwi.
Pan Maciej ściskał w ręce uchwyt walizki z narzędziami. Niepewnym wzrokiem wodził po całym holu. – Niech pani otworzy, chociaż na chwilę. Tylko zajrzymy… Chciałbym zobaczyć, co tam się dzieje. Zrezygnowana Megi przekręciła klucz i położyła dłoń na klamce. – Naprawdę, wołałabym tego nie robić – mruknęła. – To może być niebezpieczne. – E tam. – Broda machnął niedbale wolną dłonią. – Wizje nie mogą nam zrobić krzywdy. Chyba że zaczniemy uciekać i na coś wpadniemy. Małgorzata wcisnęła ręce do kieszeni. Ciągle się wahała; patrzyła na drzwi z nieskrywaną wrogością. Mężczyzna niespodziewanie chwycił za klamkę i szarpnął. Drzwi otworzyły się bez oporu, ukazując wnętrze piwnicy… Tyle że wyglądało ono zupełnie inaczej niż poprzednio.
Za drzwiami nie było schodów i przysłaniającej widok ścianki, a jedynie wysoki próg oddzielający hol od wielkiej izby. To musiała być jakaś karczma, gdyż w całym pomieszczeniu rozstawiono drewniane ławy. Siedzieli na nich ludzie ubrani jak statyści z filmu o Robin Hoodzie. Za kontuarem stała tęga matrona z bujnym biustem, wyskakującym spod przewiązanej troczkami koszuli. Długie, kręcone, blond włosy sięgały jej prawie do pasa. Rozlewała piwo z dużego gąsiora do trzech kufli naraz. – Ja nie mogę! – szepnął wstrząśnięty Broda, wytrzeszczając oczy. Nagle wśród kilku mężczyzn siedzących przy stole naprzeciwko wybuchła sprzeczka. W kilka sekund kłótnia zamieniła się w szarpaninę. Jeden z jej uczestników poderwał się od stołu i zaczął uciekać w kierunku wyjścia, najwyraźniej znajdującego się w miejscu, gdzie stała Megi i jej towarzysz. Mężczyzna przy stole z krzykiem wyciągnął z kieszeni niewielki nóż i rzucił nim za uciekinierem. Ten zdążył się uchylić, skręcając nieco w prawo, ale nóż nadal leciał w powietrzu, koziołkując. Małgorzata nagle zdała sobie sprawę, że jego ostrze niechybnie trafi albo w nią, albo w stojącego tuż obok pana Macieja. W ostatniej chwili zdążyła popchnąć Brodę tak, że przelatujący pomiędzy ich twarzami ostry przedmiot musnął jedynie jego prawy policzek i z głośnym trzaskiem wbił się w drewnianego aniołka wiszącego na przeciwległej ścianie holu. Mężczyzna ciężko rąbnął plecami o ścianę. Megi bez namysłu zatrzasnęła drzwi, natychmiast przekręciła klucz i gwałtownie łapiąc
powietrze, oparła się całym ciałem o zamknięte skrzydło. Wszelkie odgłosy po drugiej stronie natychmiast ustały i hol pogrążył się w ciszy. Broda siedział pod przebitym aniołem, rozcierając ręką tył głowy. – Wszystko w porządku? – zapytała Małgorzata, pochylając się nad nim troskliwie. – Jezu! Nie wiem. – Pan Broda miał mętlik w głowie. – Wydawało mi się, że ten facet rozciął mi policzek. – Bo rozciął. Muszę opatrzyć ranę. – Uważnie obejrzała rozcięcie, które biegło ukosem od nosa do ucha. Nad linią pokrytej kilkudniowym zarostem szczęki powoli zbierały się kropelki krwi. – Ale przecież to była tylko wizja! – Mężczyzna wstał, opierając się na ramieniu Megi. – Wizje nie powodują urazów. – Może tak się dzieje w pańskim świecie – mruknęła Małgorzata, pomagając mu wejść na schody. – W moim te urazy są realne jak cholera!
ROZDZIAŁ 18
K
ilka minut później pan Broda siedział na krześle w kuchni, czekając cierpliwie, aż Jaworska skończy opatrywać jego rozcięty policzek. – Na szczęście nie trzeba szyć – mówiła Megi spokojnym głosem, dezynfekując draśnięcie. – Rana jest długa, ale powierzchowna. Zaraz powinna przestać krwawić. – Dobrze, że nóż nie przeciął skóry pod brodą, bo musiałbym się ogolić, a chyba bym oszalał, gdyby zaczęło mnie piec! Małgorzata patrzyła z niepokojem. Broda chyba dopiero teraz zaczął zdawać sobie sprawę, czego był świadkiem. Ręce miał chłodne i lekko drżące; na jego czole pojawiły się kropelki potu. – Nie ma się co denerwować – przemawiała łagodnie, przykładając do oczyszczonego rozcięcia zwiniętą w rulon gazę. – Przynajmniej wiem, że nie oszalałam… – Wie pani, nie sądzę, żeby to było od farb – przerwał. – To prawda, zawierają mnóstwo toksyn, grubo ponad połowa ich zawartości to rozpuszczalniki i metale ciężkie, ale jestem przekonany, że one nie wywołują takich… no… wizji – dokończył bezradnie. – To nie są wizje. – Małgorzata przetarła jeszcze policzek wodą utlenioną. – Wizje nie zostawiają nam na pamiątkę prawdziwych przedmiotów i ran. A my przecież mamy nóż. – Więc tym bardziej nie jest to syndrom chorego budynku, chyba że… – …nawiedzają go duchy – dokończyła Megi zrezygnowana. – No właśnie – skwitował Broda. – Obawiam się, że w tej materii nie będę w stanie pani pomóc. – Rozumiem. – Mam nadzieję, że się pani nie gniewa – dodał. – Ja mam się gniewać? Na pana? – Pokręciła głową. – Oczywiście, że nie. Do tej chwili uparcie wierzyłam, że problem tkwi w materii budynku, w jego ścianach… – Westchnęła ciężko. – Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że to nieprawda. Jestem zmuszona przyznać rację Mariannie… Przerwał im przeraźliwy dzwonek komórki. – Muszę iść – powiedział Broda po chwili, przeczytawszy pobieżnie wiadomość. – Tak czy siak zrobię dla pani te badania i zadzwonię, jak tylko będę miał wyniki.
Megi podziękowała i odprowadziła go do holu. Gdy szli w stronę wyjścia, mężczyzna łypnął lękliwie – najpierw na wbity w aniołka nóż, a później na drzwi do piwnicy.
Tego samego wieczoru nareszcie wrócił Janek. Kiedy tylko wysiadł z samolotu na krakowskich Balicach, zadzwonił do Małgorzaty z informacją. Zobaczy się z nią, tylko przedtem musi pojechać do siebie, zostawić bagaż i się przebrać. Megi czekała z niecierpliwością. Chciała jak najszybciej opowiedzieć Topolnickiemu o ostatnich wydarzeniach. Gdy tylko Janek przekroczył próg jej domu, natychmiast zaprowadziła go do piwnicznych drzwi, po drodze opowiadając o O’Connorach i wizytach specjalistów. – Nigdy nie przeżyłam czegoś takiego – powiedziała na zakończenie, obejmując się ramionami, jakby jej było zimno. Stali w holu, tuż obok wbitego noża. – Mówisz, że za drzwiami był park? – zapytał bezbrzeżnie zdumiony Janek. – Żarty sobie stroisz, prawda? Megi ze złością splotła palce. – Nie mam nastroju na dowcipkowanie! – warknęła. – I ten park był PRAWDZIWY? – Janek ostatnie słowo wypowiedział powoli, jakby mówił do osoby upośledzonej. – Czy może tak dziwnie falował, jak… fatamorgana? – Prawdziwy, niestety. – Dziwna mina Topolnickiego nieco zbiła Megi z tropu. – Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale naprawdę tak było. Zresztą mam na górze gałązkę z tego drzewa. – Jakiego drzewa? – No, tego z parku. Marianna urwała gałązkę kasztanowca, która niemal dotykała drzwi. Przetarł ręką twarz. – A ten nóż? – Brodą wskazał na pokiereszowanego aniołka. – Też jest prawdziwy. – Rozłożyła ręce. – To chyba widać! – No… widać, widać. – Janek w zamyśleniu potarł kilkudniowy zarost. Przez chwilę patrzył na ozdobną rękojeść. Megi z kolei kątem oka obserwowała subtelny profil przyjaciela i szczupłe policzki pocierane raz po raz długimi, zgrabnymi palcami. – A może ten cały Broda go tutaj wbił? – powiedział w końcu.
Dziewczyna prychnęła. – Jak?! Ten typek po drugiej stronie rzucił nożem z odległości prawie dziesięciu metrów! Uwierz mi, Broda nie miał tak długich rąk. – Może to był rykoszet? – Janek po raz kolejny wykazał się dociekliwością, która powoli zaczęła wyprowadzać Megi z równowagi. Niedające się wyjaśnić sytuacje zawsze ją irytowały. Zwłaszcza kiedy nie była w stanie znaleźć logicznego, popartego dowodami wytłumaczenia. Zaś ostatnie dni, dziwnym zbiegiem okoliczności, przyniosły ze sobą wydarzenia, których nijak nie dawało się rozwiązać racjonalnie. A to już irytowało ją do granic wytrzymałości. – Myślisz, że nóż mógłby sam dolecieć do ściany, odbić się od niej i trafić w aniołka? Toż to bzdura! Janek, mrużąc oczy, podrapał się po głowie. – No to wyczerpały mi się pomysły – przyznał zmęczonym głosem. Małgorzata znów objęła ramiona dłońmi i zrezygnowana spojrzała w twarz Jana. – Po prostu uwierz w to, co mówię. O’Connorowie powiedzą ci to samo. – W porządku. – Uniósł ręce. – Wierzę ci. W końcu poparzyła mnie zimna klamka – dodał z uśmiechem, mimowolnie chowając za siebie dłoń. Nagle w holu rozległ się natarczywy łomot kołatki. – To pewnie Majka i Sam – powiedziała Małgorzata. – Chcieli koniecznie zobaczyć ten nóż. Przeszła obok Topolnickiego i odsunęła zasuwę. Janek podążył za nią bezszelestnie jak cień. – Sorry, że tak późno – powiedziała Marianna zdyszanym głosem. – Ale Samuel przywiózł do sklepu sukienki. Chciałam je dzisiaj porozkładać, bo jutro mamy dostawę książek i nie będzie czasu na rozwieszanie ciuszków. Kilkukrotnie zaczerpnęła powietrza, kładąc dłoń na przeponie. – Zaraz odzyskam normalny oddech – sapnęła. Miała na sobie zwiewną sukienkę z długimi, szerokimi rękawami, zebranymi nad dłońmi. Głęboko wycięty dekolt i zapięty tuż pod piersiami pasek dodawał kobiecości szczupłej figurze. Ciemnozielony, błyszczący materiał, upstrzony drobniutkimi czarnymi wzorkami, świetnie pasował do zielonych oczu i rudych loków właścicielki. Janek natychmiast się przedstawił. Gdy delikatnym muśnięciem ust dotknął dłoni Majki, zerkając równocześnie na głęboki dekolt, Megi poczuła ukłucie zazdrości.
– A gdzie się podział twój mąż? – zapytała. – Zaraz będzie. Walczy z roletą od okna wystawowego. Coś się ostatnio zacina to żelastwo. Ledwie to powiedziała, a rozległ się łomot kołatki. Straszny dzisiaj ruch w mojej kamienicy, pomyślała Megi, otwierając drzwi. – Już jestem, drogie panie! – Tubalny głos Samuela odbił się echem po korytarzu i holu. Jego wzrok od razu padł na stojącego za plecami dziewczyn Janka. W mgnieniu oka twarz O’Connora stężała, a w jego oczach pojawiły się błyski. Wziął głęboki wdech i czujnym wzrokiem zmierzył Topolnickiego. Megi, zaskoczona reakcją Sama, obejrzała się i ku swojemu zdziwieniu zauważyła, że łagodne rysy Janka także się wyostrzyły. Obrzucił nowo przybyłego gościa ostrym, badawczym spojrzeniem, węsząc jednocześnie w powietrzu. – Znacie się? – Tylko takie pytanie przyszło Małgorzacie do głowy. Poczuła nieodpartą chęć, by zejść im z drogi. Cała czwórka stała jednak w wąskim przejściu i Megi nie bardzo miała możliwość się usunąć. – Spokojnie – rzuciła Majka ostrzegawczym tonem, stając pomiędzy mężczyznami. – Jesteście tacy sami. A my jesteśmy przyjaciółmi. Samuel zacisnął dłonie w pięści i nie spuszczając wzroku z Janka, powoli wyciągnął do niego dłoń, wymawiając cicho jakieś niezrozumiałe słowo. Topolnicki uczynił dokładnie tak samo. W końcu panowie ostrożnie podali sobie ręce i nieufnie je uścisnęli. Małgorzata mogłaby przysiąc, że w chwili, gdy ich dłonie się zetknęły, oczy obu błysnęły czerwienią, a z ich gardeł wydobył się ledwie słyszalny warkot. Marianna spostrzegła przerażoną twarz Megi i klasnęła w dłonie. – Dobra, chłopaki! Buzi-buzi na przywitanie i idziemy oglądać nóż! Po czym obróciła się na pięcie i pociągnęła za sobą Małgorzatę, trzymając ją mocno za rękaw bluzki. – Widziałaś to? – szepnęła Megi, wskazując ręką za siebie. Za jej plecami mężczyźni, wciąż stojąc przy drzwiach wejściowych, rozmawiali o czymś cicho. – Co takiego? – Marianna udała zdziwienie. – Oni chyba się znają… I raczej nie lubią. – Wątpię – mruknęła Majka opanowanym głosem. – Przecież Samuel mieszka w Polsce dopiero od niedawna. – Ano tak – zreflektowała się Małgorzata. Zanim panowie dołączyli do dziewczyn, Marianna już stała koło noża i wpatrywała się w
niego skoncentrowana. Megi jeszcze raz zrelacjonowała wizytę pana Brody i całe zdarzenie. – Że też akurat musiał trafić w aniołka! – stwierdził Samuel. – Taki jest ładny… – Zdaniem mojego taty, trąci trochę cepelią, ale dostałam go kiedyś od babci. Ma dla mnie duże znaczenie… emocjonalne. – Megi czułym wzrokiem omiotła drewnianą postać. – Przypomina mi wiele wspaniałych chwil. – Ja go zreperuję – powiedział Janek. – To nie powinno być trudne. – A czemu nie wyciągnęłaś tego noża? – zapytał Samuel. – Chciałam, żebyście zobaczyli, jak głęboko jest wbity. Janek odsunął od ściany drewnianą płaskorzeźbę, delikatnie odchylając jej krawędź. – Przebiło prawie dwucentymetrowy kawał drewna i warstwę tynku – powiedział zdziwiony. – No to został rzucony z wielką siłą – przyznała Marianna. – Czas go uwolnić! Biedny aniołek. Samuel złapał za rękojeść noża z zamiarem wyciagnięcia go z korpusu drewnianej postaci. Ledwie jednak jej dotknął, z krzykiem oderwał dłoń. – Poparzyłeś się? – Megi spojrzała na niego z przestrachem. – To jest… – Sam nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa – …jest ŻYWE! Z obrzydzeniem nerwowo wytarł dłoń o dżinsy. – Co? – zapytali równocześnie. – Ten pieprzony nóż! Wszyscy zbliżyli twarz do wystającej rękojeści i przyjrzeli się jej uważnie. Nie wyglądała jakoś specjalnie. Miała owalny kształt, była lekko wygięta; jej powierzchnię pokrywał misterny wzór imitujący skórę węża, zaś zakończenie przypominało paszczę gada. Fragment wbitego w ścianę ostrza błyszczał w świetle zapalonego żyrandola. – Co poczułeś? – Marianna obejrzała rękę męża. Samuel przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią. – Jakbym dotknął węża – powiedział po krótkim namyśle. – Och, daj spokój. – Janek rozłożył ręce. – Przecież to tylko kawałek metalu. Nic nie może nam zrobić. Oprócz skaleczenia ostrzem, oczywiście. – I to mówi człowiek, którego poparzyła zimna klamka! – skwitowała kwaśno Małgorzata. Janek spojrzał na nią z wyrzutem.
– Ja to wyciągnę – oświadczyła Megi zdecydowanym tonem. – Nie! – zakazał Topolnicki i zagrodził jej drogę. – Poczekaj! – Również Majka zatrzymała ją gestem dłoni. – Najpierw ja. Ostrożnie dotknęła rękojeści. Pozostała trójka w napięciu popatrywała to na jej twarz, to na zaciśnięte na trzonku palce. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Marianna energicznym szarpnięciem wyciągnęła ze ściany nóż, ledwie jednak to uczyniła, ze szpary w korpusie płaskorzeźby zaczęła wypływać czerwonobrunatna, gęsta ciecz. – A niech mnie! On krwawi! – krzyknął Janek, zbliżając twarz do rannego anioła. Wtem rozległ się przeraźliwy wrzask Marianny. Rzuciła na podłogę nóż, który zwijał się i podrygiwał przez chwilę. Jego ruchy stawały się jednak coraz słabsze, a po kilku chwilach na powrót stał się zwykłym nożem. Wszyscy w oszołomieniu wpatrywali się w leżący pośrodku posadzki przedmiot, w napięciu czekając, czy przypadkiem ponownie się nie poruszy. Samuel pierwszy podniósł wzrok i spojrzał na anioła. W drewnie nie pozostał nawet ślad, a rzekoma krew zniknęła. – To powoli zaczyna mnie przerastać – drżącym głosem powiedziała Małgorzata. I dopiero wtedy zauważyła, że blada i roztrzęsiona Majka ciężko oddycha. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, dziewczyna bezwładnie osunęła się na podłogę. Przed upadkiem na zimną i twardą posadzkę uchronił ją Samuel, łapiąc w ostatnim momencie i przyciskając mocno do siebie.
ROZDZIAŁ 19
C
zy pani pamięta, co się stało? – zapytał Mariannę młody lekarz, równocześnie zaglądając jej w oczy. Za jego plecami stali wystraszona Megi z Jankiem oraz zatroskany Samuel. – Chyba zemdlałam… – Zdezorientowana Majka powiodła wzrokiem po zebranych. Głos miała słaby i chropawy. – Uderzyła się pani w głowę? – Lekarz wyciągnął z kieszeni stetoskop i zawiesił go na szyi. – Nie wiem. W każdym razie nie czuję, żeby coś mnie bolało. – Lekko dotknęła skroni palcami. – Ale kręci mi się w niej trochę. – To normalne. – Doktor miał przyjemny, niski głos. – Żona nie upadła. Zdążyłem ją złapać – wtrącił Samuel, stojący w nogach metalowego szpitalnego łóżka. Lekarz zmierzył Majce ciśnienie, osłuchał klatkę piersiową i poprosił pielęgniarkę o pobranie krwi do analizy. – W porządku. – Spojrzał na Samuela, wkładając wypełnioną kartę pacjentki do specjalnej ramki zamontowanej przy ramie łóżka. – Zostawimy żonę na obserwacji. Rano będą wyniki podstawowych badań. Jeśli jej stan nie ulegnie zmianie, a wyniki będą prawidłowe, już jutro będzie pani mogła opuścić szpital. Uśmiechnął się do Marianny pokrzepiająco i wyszedł z sali, powiewając połami białego fartucha. Samuel pognał za nim, by porozmawiać o stanie zdrowia żony. – Janku, przynieś mi kawy – poprosiła Megi. – Jasne. Mężczyzna opuścił pokój, a Małgorzata usiadła na skraju łóżka i wzięła przyjaciółkę za rękę. Dłoń Majki była chłodna i wilgotna. – Ale nam napędziłaś strachu!. Nie mogliśmy cię ocucić, więc wezwałam karetkę. – Ostatnie, co pamiętam… Chwyciłam za rękojeść noża… – Majka usilnie próbowała sobie przypomnieć zajście w holu. – A potem on… Jakby się zaczął wić w mojej dłoni. I tak strasznie krzyczał! Ten wrzask sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Megi słuchała opowieści Marianny ze zmarszczonymi brwiami. Prześladowała ją myśl o krzywdach wyrządzonych w kamienicy jej znajomym. Tylko dlaczego jej samej nigdy nic się nie
stało? Może Majka ma rację? Może to jej, Małgorzacie, duchy mają coś do powiedzenia? O ile w ogóle istnieją. – Dobrze, że wam się nic nie stało. Jakbyśmy wszyscy pomdleli, to dopiero by było… – przerwała jej zadumę Majka, odgarniając rudy kosmyk z czoła. – Wiesz… – Megi rozłożyła ręce. – My nic nie słyszeliśmy. No wiesz, tego krzyku. Nóż nie wydał żadnego dźwięku. Naprawdę. Majka patrzyła zdumiona. – Masz może pomysł, jak to możliwe? – spytała w końcu Małgorzata. Marianna wzięła głęboki oddech. – Myślę… że ten nóż NIE CHCIAŁ, abym go dotykała. Tak samo, jak nie chciał, żeby dotykał go Sam. Megi roześmiała się, jednak śmiech zabrzmiał nienaturalnie piskliwie. Spoważniała. – Nóż? Nie chciał? – powtórzyła nieco kpiącym tonem. – Przecież to kompletnie bez sensu. Marianna zaprzeczyła energicznym ruchem głowy. – Nie, nie bez sensu! Magia przedmiotu najczęściej oddziałuje na konkretną osobę. Czasami pomaga, czasami – wręcz przeciwnie. Może zaszkodzić, a nawet zabić. – Jak laleczka wudu? – Megi uniosła brwi. Ujrzała grymas na twarzy koleżanki. – Miałam raczej na myśli talizmany, amulety. Widocznie ten nóż był przeznaczony dla kogoś innego. – Spojrzała Małgorzacie prosto w oczy. – Myślę, że dla ciebie. Megi ponownie prychnęła nerwowym śmiechem. To brzmiało absurdalnie. – Miał mi rozpłatać klatkę piersiową, jak temu biednemu aniołkowi? – Tego nie wiem. Raczej miał usunąć z drogi niewygodną osobę, która mogłaby zaingerować w czyjeś plany. – Majka była poważna. – Chodzi ci o pana Brodę? – zapytała prowokująco Megi, choć dobrze znała odpowiedź. Majka jedynie pokiwała głową. – Czy ktoś podniósł nóż z ziemi, kiedy zemdlałam? – Poprawiła niezgrabnie poduszkę pod plecami. Małgorzata zastanowiła się przez chwilę. – Chyba nie. Mam wrażenie, że został na posadzce. Było duże zamieszanie, wątpię, by Janek czy Samuel o tym pomyśleli. Ręce Marianny złożyły się jak do modlitwy. – Wracaj z Jankiem do domu i podnieś ten nóż. W jego obecności. Jeżeli jest ci
przeznaczony, poczujesz, że rękojeść leży w twojej dłoni jak ulał. – A jeśli nie? Marianna wzruszyła ramionami. – Cóż, wtedy wylądujesz na łóżku obok. – Dłonią wskazała na wolne miejsce w dwuosobowej szpitalnej sali. – Na wszelki wypadek weź ten talizman. Ściągnęła z ręki jeden z kilku rzemyków z nieznanymi Megi znakami i podała go przyjaciółce. Po plecach Megi przebiegł dreszcz. Wcale nie miała ochoty zostać porażona, poparzona czy ukąszona. – Nie wiem, czy chcę to zrobić… – powiedziała cicho, usiłując ukryć drżenie głosu. Marianna usiadła na łóżku i złapała ją za ramiona. – Posłuchaj. Jeśli ty nie podniesiesz tego noża, zrobi to ktoś inny. Na przykład twój ojciec. Sama mówiłaś, że ma chore serce. Dla niego kontakt z magicznym przedmiotem może się skończyć zawałem. Mam dziewięćdziesięcioprocentową pewność, że ten nóż jest TWOIM przeznaczeniem. – Czyli brakuje dziesięciu procent do setki… W drzwiach pojawił się Janek z dwoma kubkami w rękach. – Przepraszam, ale ponieważ nie zapytałem cię, czy chcesz coś do picia, wziąłem dwie kawy… – Dziękuję. Janek, postaw to na szafce – poprosiła Marianna. – I jedź z Megi do kamienicy. Ona musi zabrać ten nóż. Aha, i w trakcie tej akcji nastawcie komórkę na tryb głośnomówiący, żebym słyszała, co się dzieje. – A jeśli Megi coś się stanie? – W głosie Janka pobrzmiewała autentyczna troska. – Klamka poparzyła ciebie, nie ją – myślała Marianna głośno. – Nóż zranił Brodę, ale jej nic nie zrobił. Podobnie było z wystającą ze ściany ręką… Myślę… Nie! Jestem przekonana, że to samo będzie z nożem. Pół godziny później Megi i Janek stanęli na schodkach przed drzwiami kamienicy. Było ciemno, a dziurkę od klucza oświetlało jedynie słabe światło niedalekiej latarni. Małgorzacie udało się wreszcie otworzyć drzwi. Pierwsza weszła do środka i wymacała kontakt. Po chwili wąski korytarz oświetlał już rząd halogenowych lampek. Przeszli do holu i przystanęli. Megi przycisnęła następny włącznik i kryształowy żyrandol zabłysnął białym, dość ostrym światłem.
Nóż leżał dokładnie tam, gdzie go pozostawiono kilka godzin temu, niemal dokładnie pośrodku posadzki, skierowany ostrzem w stronę wejścia do ogródka. Megi spojrzała w tamtym kierunku, lecz za szybką w ogrodowych drzwiach rozpościerała się ciemność. – Dzwoń do Majki – poprosiła Topolnickiego, kucając nad nożem. Janek wybierał numer, a Megi jeszcze raz dokładnie oglądała przedmiot. Nie wyglądał jakoś specjalnie. Ot, zwykły nóż, przypominający standardową broń bohaterów westernów czy kina akcji, przydatny w filmowych bijatykach. Hollywoodzcy stróże prawa też noszą podobne, pomyślała. Nieco przerdzewiały trzonek w kształcie węża nie odbijał światła, za to ostrze lśniło w blasku wiszącego dokładnie nad nim żyrandola. Gdy Małgorzata lekko przechyliła głowę, zobaczyła, że jasny refleks światła przesuwa się nieco, zmieniając kolor z różowego na niebieski. – Co się dzieje? – usłyszała znienacka lekko zniekształcony głos Marianny. – Megi właśnie zamierza podnieść nóż – skomentował Janek, kładąc telefon na podłodze. – W razie czego będę ją asekurować. – Małgosiu, powoli wyciągnij rękę i zatrzymaj ją o kilka milimetrów nad trzonkiem. Jakbyś poczuła coś dziwnego, niepokojącego, natychmiast cofnij dłoń – tłumaczyła przejęta Majka. – Mówcie, co się dzieje! Megi głośno przełknęła ślinę i w skupieniu, powolutku, zbliżyła prawą rękę do wężopodobnej rękojeści. Jej dłoń zawisła tuż nad metalowym łbem gada. – Czujesz coś? – zapytał Janek z troską. – Nic… – Megi wzruszyła ramionami. – Zwykłe żelastwo. – Nic nie czuje – Topolnicki poinformował Majkę. – To dobrze! – odparła. – Weź go ostrożnie do ręki. Jakbyś tylko poczuła coś dziwnego… – Wiem, wiem. Mam puścić – przerwała zniecierpliwiona Megi. Janek przykucnął i pochylił głowę. Wpatrując się w dziewczynę, przypominał gotową do ataku panterę. – Pamiętaj, powoli… – szepnął, świdrując wzrokiem leżący na posadzce przedmiot. Dłoń Megi była coraz bliżej. Palce dzieliło od noża najpierw pięć milimetrów, potem cztery, trzy… W końcu Megi dotknęła metalu opuszkami.
– Jest ciepły – powiedziała zaskoczona. – Parzy? – chciała wiedzieć Marianna. – Nie, skąd. Jest ciepły jak… jak… – Megi nie mogła znaleźć odpowiedniego porównania. – Jak skóra. Delikatnie podniosła nóż i zacisnęła dłoń na rękojeści. Był przyjemnie ciepły, jakby kilka chwil wcześniej ktoś go trzymał, i nie próbował ożyć, jak wtedy, gdy dotknęła go Majka. Małgorzata czuła ciężar i strukturę przedmiotu. – Zaczyna cię parzyć, albo co? – Janek stał tuż obok niej i wyciągał ręce, w każdej chwili gotowy do interwencji. Megi pokręciła głową. – Nic z tych rzeczy – powiedziała. – Jest tylko cieplutki. Ciepłem ludzkiego ciała… Janek ze świstem wypuścił wstrzymywane przez kilkadziesiąt sekund powietrze. – Boże, jak dobrze! – szepnął, przeczesując nerwowo włosy palcami. – A więc miałam rację – odezwała się Marianna. – Nóż jest twój i raczej nie powinien zrobić ci krzywdy. – Ale po co mi to? – Cóż, tego nie wiem. Być może jest tylko symbolem, informacją… Albo ma posłużyć do obrony. – Tylko przed czym? – mruknęła Megi. – Staraj się mieć go zawsze przy sobie – powiedziała Majka. – Nie tylko ze względu na własne bezpieczeństwo, ale także dla dobra innych. – Najlepiej noś go w torebce – wtrącił Janek. – Przynajmniej nikt cię nie okradnie w autobusie. Złodziejaszka, który wsadzi łapę do torby, będzie czekać bardzo przykra niespodzianka… – Uff! – westchnęła tylko Małgorzata, z całych sił starając się opanować. Wzięła do ręki komórkę i pożegnawszy się z Marianną, wyłączyła telefon, nie wypuszczając noża z drugiej dłoni. – Tu jest torebka. – Janek wskazał ręką na stojak. – Proszę, schowaj to wreszcie. Nie mam ochoty go oglądać. Kiedy Megi rozsuwała zamek, rozległo się głośne dudnienie kołatki. – Któż to może być o tej porze? – Spojrzała pytająco na Topolnickiego, przekręcając klucz. Za drzwiami stało dwoje policjantów – wysoki, niesamowicie chudy mężczyzna z tęgą kobietą o twarzy buldoga. Przypominali karafkę i imbryk z zestawu porcelany.
– Pani Małgorzata Jaworska? – zapytała kobieta bardzo niskim głosem. – Tak, to ja. Coś się stało? – zapytała Megi, starając się ukryć niepokój. Policjantka wcisnęła się do środka, pociągając za sobą chudego partnera. – Lepiej niech pani zamknie drzwi – poprosił funkcjonariusz. Dziewczyna bez słowa wykonała polecenie. – A ten pan to kto? – Policjantki była równie rzeczowa, co niesympatyczna. – Przyjaciel – odparł Janek. – To mój narzeczony – wtrąciła Megi, mając nadzieję, że stróże prawa pozwolą potencjalnemu mężowi zostać przy rozmowie. Czuła, że funkcjonariusze mają dla niej złe wiadomości i nie chciała pozostać z nimi sam na sam. Obecność Janka była krzepiąca. Dodawała otuchy. Przez twarz Janka przebiegł lekki uśmiech. – Nazwisko – huknęła kobieta gromkim głosem, mierząc mężczyznę niechętnym spojrzeniem. – Topolnicki. – A imię pan posiada? – dodała złośliwie. – Pytała pani o nazwisko… Kobieta miała skwaszoną minę. – Proszę się nie wymądrzać, tylko podać imię i nazwisko. – Jan Topolnicki – powiedział nad wyraz spokojnie. – Dobra, z panem porozmawiamy później – rzuciła przez ramię, odwracając się do Małgorzaty. – No więc, co pani robiła przez ostatnie cztery godziny? – Byłam w szpitalu. Zawieźliśmy tam moją koleżankę. Miała problemy z sercem. A co się stało? – Najpierw pytam ja, dopiero potem pani! – A wcześniej gdzie pani była? – wtrącił policjant. Głos miał znacznie łagodniejszy niż pękata partnerka. – Tutaj, w domu. Ze znajomymi i z Jankiem. Ale to było jakieś pięć, sześć godzin temu. Potem, jak już wspominałam, koleżanka zasłabła, nie potrafiliśmy jej docucić, więc wezwałam karetkę. – Czyli alibi pani posiada. Dobrze, sprawdzimy… – Zawiedziony ton policjantki nieco zbił Megi z tropu. – Proszę nam powiedzieć, co się dzieje? – wtrącił Janek z naciskiem w głosie. – Przysłano nas, ponieważ są podejrzenia, że pani Jaworska może mieć coś wspólnego z
zabójstwem… – Boże, jakim znowu… – Megi złapała się za serce. – Edytę Łomnicką pani zna? Niedawno wniosła na panią skargę. – Tak, znam – przytaknęła Małgorzata, czując jak cierpnie jej skóra na plecach. – Nie żyje – powiedziała policjantka. – Została zabita. Przez chwilę z satysfakcją patrzyła na zszokowane miny Janka i Megi. – Ale jak…? – Megi nie była w stanie wyksztusić całego zdania. – No cóż. Nie mamy pojęcia, jak to się stało. Chłopaki nie potrafią jej wyciągnąć – odparła funkcjonariuszka. – Wyciągnąć? – powtórzyła Małgorzata. – Skąd? Policjantka westchnęła ciężko. – Denatka została… Jakby to powiedzieć? – Ze zmarszczonym czołem starała się znaleźć odpowiednie słowa. – Wtopiona w ścianę. Wystaje tylko jej twarz, ręka i fragment klatki piersiowej. Wygląda jak jakieś abstrakcyjne dzieło sztuki. – Potarła ręką spocone czoło. – Gdzie to się stało? – zapytał Topolnicki, uważnie obserwując przerażony profil Megi. – W hotelu obok – mruknął policjant, wskazując palcem na ścianę dzielącą obie kamienice. – Przyjechała do Krakowa na trzy dni. Kręcili niedaleko stąd kolejny odcinek tego serialu o duchach. I taka straszna śmierć…! Ciszę, która zapanowała, można było kroić nożem. – A te jej przerażone, wytrzeszczone oczy i szeroko rozchylone usta! – dodała jego koleżanka. – Jakby krzyczała i błagała o ratunek do ostatnich chwil… Janek odruchowo objął Megi i zatroskany spojrzał jej w oczy. – Oglądałam już wielu umarłych – kontynuowała policjantka ponuro. – Jednych z bebechami na wierzchu, innych z oderwanymi w wypadkach głowami, jeszcze inni wykrwawiali się na śmierć. Ale to, co się stało tej Łomnickiej dogłębnie mną wstrząsnęło. I, niech mi pani wierzy, jak żyję, gorszego widoku nie widziałam!
ROZDZIAŁ 20
A
ż trudno uwierzyć w taki horror!
Małgorzata i Marianna siedziały w herbaciarni. Topolnicki podał im po filiżance wspaniałej mieszanki – czerwonej pur-eh, earl greya oraz mięty. Majka, po wczorajszym omdleniu i serii badań w szpitalu, była jeszcze bardziej blada niż zazwyczaj. Pod oczami miała grubą warstwę korektora, który nieco łagodził głębokie sińce w kształcie półksiężyców. – Nie wiem, czy to dobry pomysł, przywozić cię tutaj prosto ze szpitala… – Nic mi nie jest. Chciałam od razu iść do sklepu. – Marianna lekceważąco machnęła ręką. – Z dwojga złego Sam wolał zostawić mnie tutaj. Dzisiaj mój małżonek stoi za ladą i sprzedaje magiczne gadżety. – Aż trudno uwierzyć… – mruknęła Megi, popijając herbatę. – Przejdę się do niego, kiedy Weronika zastąpi mnie za ladą herbaciarni – powiedział Janek, stawiając przed dziewczynami talerzyki z podgrzaną w specjalnym opiekaczu szarlotką. – Chcesz mnie utuczyć? – zaśmiała się Majka, łakomie zerkając na rumiany kawałek ciasta. – To raczej byłoby trudne – wypalił Janek, spoglądając na kościste ramiona Marianny. – Teraz powinnaś pakować w siebie kalorie, a szarlotka pozwoli ci nabrać trochę energii. – Ja tylko zemdlałam. Nic się nie stało – broniła się, biorąc do ust kawałek placka. – Boże, to jest wspaniałe! Topolnicki z dumną miną podszedł do kontuaru, gdzie już czekali klienci. – Ma, skubaniec, szósty zmysł do dobrych ciast – pochwaliła go Małgorzata. – Powinnaś wyjść za niego, i to szybko, żeby ta jakaś Weronika, czy inna, nie zgarnęła ci go sprzed nosa – stwierdziła Majka, błyskawicznie zmiatając z talerzyka porcję szarlotki. Megi usiłowała ukryć gwałtowny rumieniec w gęstwinie luźno puszczonych włosów. Niechcący potrąciła łokciem łyżeczkę i zanurkowała pod stołem, starając się równocześnie zapanować nad piekącymi policzkami. – Weronika go nie poderwie, bo to bliska rodzina – bąknęła, siadając prosto i zerkając na Janka, który właśnie przyjmował pochwały od tęgiej, starszej damy. Przed bystrym wzrokiem Marianny doprawdy niewiele dawało się ukryć. – Tobie na nim zależy! – powiedziała z enigmatycznym uśmiechem, pochylając się nad blatem. – Fantastycznie. On jest dla ciebie… stworzony. I to dosłownie.
– Cicho bądź – zbeształa ją Megi. – Nie chcę, żeby usłyszał… Po prostu lubię spędzać z nim czas. – Dobra, w porządku. – Majka z uśmiechem pokręciła głową. – Wreszcie jakaś przyjemna odmiana. Przyznam, że od razu mi lepiej. – To od szarlotki. Twój organizm wreszcie dostał kopa w postaci tłuszczów i kalorii – skwitowała kwaśno Megi. Srebrzysty dźwięk maleńkiego dzwoneczka nad drzwiami oznajmił, że ktoś wszedł do środka. Dziewczyny odruchowo zerknęły w tamtym kierunku i zobaczyły rozglądającego się wokół młodego policjanta. Przybyły podszedł do kontuaru i poczekał, aż Janek wyjrzy z zaplecza. – Coś podać? – zapytał Topolnicki uprzejmie, wycierając dłonie w kraciastą ścierkę. – Poszukuję właścicielki tej kamienicy. – Policjant zerknął do małego notatnika. – Nazywa się Małgorzata Jaworska. Janek nerwowo zerknął w kierunku dziewczyn. Widząc przyzwalające skinienie, wskazał ręką. – Ostatni stolik pod tą ścianą. Pani Jaworska to ta dziewczyna w zielonej bluzce. Policjant grzecznie podziękował i skierował się w stronę Megi i Marianny. – Dzień dobry. – Lekko uniósł daszek czapki. – Chciałem pani przekazać, że potwierdziliśmy pani alibi. – Całe szczęście – odetchnęła Megi z ulgą. – Bardzo panu dziękuję za wiadomość. Wczoraj pani policjantka solidnie mnie wystraszyła. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. – Cóż, słynie z ostrości. – Dlaczego podejrzewaliście panią Jaworską? – zapytała Marianna, unosząc podbródek. – Ja się nie zajmuję tą sprawą. Miałem tylko przekazać wiadomość – odparł policjant, chowając notatnik do kieszeni spodni. – Ale może pan coś wie? – nalegała Marianna, patrząc na niego takim wzrokiem, że mężczyźnie na chwilę odebrało głos. – To logiczne – wtrąciła Megi. – Przecież niewiele brakowało, a w taki sam sposób skończyłby kamerzysta z ekipy Łomnickiej. Pewnie skojarzono fakty. Plus, oczywiście, oskarżenie, które wniosła kilka dni temu. – No i fakt, że stało się to w kamienicy obok – szepnęła Majka. Obie kobiety spojrzały na policjanta, który w odpowiedzi pokiwał głową, nie odrywając
wzroku od twarzy Marianny. – No to sobie panie same odpowiedziały… – mruknął w końcu z wysiłkiem. – A co z panią Łomnicką? Udało się ją wyswobodzić? – chciała wiedzieć Majka, niby od niechcenia przesuwając palcami po sporym dekolcie sukienki. Policjant uniósł czapkę i podrapał się po kędzierzawych włosach. Notatnik wysunął się z kieszeni spodni i wylądował na ziemi z głośnym trzaskiem. – Ja tego nie widziałem. Ale inni mówili, że wewnątrz ściany nie było reszty ciała. Tylko zwykłe cegły, tynk i kotwy. Schylił się po notes. – Jezu Chryste! – szepnęła Megi, zasłaniając usta. Wyraźnie podekscytowany reakcją dziewczyn funkcjonariusz ochoczo mówił dalej. – Z tego, co wiem, dało się, hm… odzyskać wyłącznie wystające z muru fragmenty ciała. Reszta pani Łomnickiej gdzieś przepadła. Zapanowało milczenie. Wyobraźnia usłużnie podsuwała przerażonym kobietom szokujący widok. – Wiem, że to zabrzmi głupio, niedorzecznie i makabrycznie – powiedziała w końcu Majka. – Ale czy przypadkiem nie ma takiej możliwości… oczywiście teoretycznej… żeby odciąć człowiekowi jakieś części ciała i przykleić je do ściany? – Nie, to nie tak – zaprzeczył policjant. – To znaczy, oczywiście, mordercy często okaleczają swoje ofiary na przeróżne sposoby, ale w przypadku pani Łomnickiej jesteśmy niemal pewni, że nikt jej niczego nie odcinał. Ona po prostu… zniknęła. Jakby rozpuściła się w tej ścianie. – Starannie dobierał słowa, by możliwie obrazowo przedstawić ostatnie chwile nieszczęsnego medium. – Znacie panie film Gwiezdne wrota? – zapytał, unosząc palec do góry. Przytaknęły zgodnie. – Jest tam taka scena, w której główny bohater przechodzi do innego wymiaru. Jego ciało, zanim pojawi się w tym drugim świecie, rozpada się na cząsteczki. No, jakby znika… Kobiety gapiły się na gestykulującego z przejęciem policjanta jak wół na malowane wrota. – Myśli pan, że coś takiego przytrafiło się Łomnickiej? – zapytała Megi bez przekonania. – To najprostsze wytłumaczenie, a te z reguły są najwłaściwsze. W miejscu, gdzie wystawała twarz Łomnickiej, nasi funkcjonariusze zrobili małe odwierty, by wydobyć ze ściany jej głowę, możliwie delikatnie. Myśleli, że ktoś kobitę po prostu zamurował i wystarczy tylko skuć cegły. Bardzo się zdziwili. Megi i Marianna bez słowa wpatrywały się w mężczyznę, przytykając złączone dłonie do ust,
jakby się modliły. – Zresztą – kontynuował policjant, wzruszając ramionami – chłopcy zorientowali się, że nic z tego nie będzie, jak tylko się okazało, że ściana działowa między pokojami hotelowymi ma zaledwie trzynaście centymetrów grubości. Denatka miała, bądź co bądź, nieco większe gabaryty… – Dziękujemy, już dosyć tych atrakcji! Już nic więcej nie chcemy wiedzieć! Jesteśmy wdzięczne za dokładne wyjaśnienia – przerwała mu Majka, opadając na oparcie krzesła. Jej twarz zrobiła się jeszcze bledsza. Piegi i sińce przebijały przez warstwę makijażu. – Właśnie. Dziękujemy bardzo za wszystko. Za plecami policjanta zmaterializował się Janek i zdecydowanie poparł Mariannę. – No to ja się zbieram. Miłego dnia paniom życzę. – Funkcjonariusz zerknął na zegarek. Pożegnał się, taksując na odchodnym dekolt Marianny łakomym wzrokiem. W końcu obrócił się na pięcie i mnąc w rękach wysłużony notes, skierował się do wyjścia. Megi, Marianna i Janek wymienili szybkie spojrzenia. Ledwie to uczynili, policjant odwrócił się i powrócił do stolika. – A przepraszam, jeszcze jedno… – powiedział, już bardziej urzędowym tonem. – Tak? – Megi wstała. – Proszę naprawić ten zapadnięty schodek przed głównymi drzwiami. Marianna podniosła głowę i spojrzała na niego w kompletnym osłupieniu. – Jaki schodek? – Do drzwi wejściowych kamienicy prowadzą trzy schodki – wytłumaczył. – Pierwszy jest zapadnięty. Omal się na nim nie potknąłem. Taki schodek jest niebezpieczny, zwłaszcza w ciemnościach. Ktoś może sobie przecież na nim złamać nogę! Któraś z pań, na przykład… – Dobrze, naprawimy. – Janek uścisnął policjantowi rękę. Wymieniając z nim po drodze uwagi, odprowadził funkcjonariusza do wyjścia i zamknął za nim drzwi. Dziewczyny natychmiast zerwały się z miejsc. – Zaczekajcie chwilę – uspokoił je Janek. – Dajcie chłopakowi odejść i dopiero oglądajcie te schodki. – Wychodziłam z domu jakąś godzinę temu i wszystko było w porządku – mówiła Małgorzata, nerwowo szarpiąc frędzelki przy bluzce. – Może gość pomylił drzwi. – Marianna podeszła do witryny. – Chodźmy, zniknął za rogiem.
– Ja muszę zostać. – Janek rozłożył ręce. – Mam na sali prawie dwadzieścia osób. – To zaczekaj. – Megi klepnęła go w ramię. – Za moment wrócimy. Szybko pobiegły do wyjścia. Pośrodku Sławkowskiej fotografowała się właśnie grupa japońskich turystów; wszyscy, jak jeden mąż, w białych T-shirtach z wielkim, czerwonym kołem na piersiach oraz białych czapkach z daszkiem. Migawka aparatu trzasnęła równocześnie z silnym porywem wiatru. W roześmiane oczy i rozchylone w uśmiechu usta wionęła chmura piachu. Pogoda tego dnia daleka była od ideału. Wiał zimny, porywisty wiatr, a w powietrzu czuło się zapach i wilgoć nieuchronnie nadchodzącego deszczu. Z oddali dochodziły pierwsze pomruki zbliżającej się burzy. – Co za czasy! Pełnia lata, a trzeba chodzić w swetrze – narzekała Majka, owijając się ciaśniej wielką, kolorową chustą. – I gdzie to globalne ocieplenie, o którym tak trąbią? – Jego efektem są właśnie anomalie pogodowe – odparła spokojnie Megi, podchodząc do drzwi. – A czego się spodziewałaś, tropików? – No, czegoś w tym stylu. Myślałam, że przed oknami domu, zamiast kasztanowca, będę mogła sobie posadzić kilka palm – zażartowała zgryźliwie. Stanęły nad zapadniętym schodkiem. – Policjant miał rację – mruknęła Małgorzata, kucając nad wgłębieniem. – Mam nadzieję, że nikomu jeszcze nie stała się krzywda… – Daj spokój! – Majka niedbale machnęła ręką. – Nie pierwszy taki schodek i nie ostatni. Widocznie robotnicy źle podsypali albo nie zrobili fundamentu. Nie znam się na tym. Megi tylko głośno westchnęła. – Muszę do nich zadzwonić i poprosić, żeby możliwie szybko to naprawili. Rzeczywiście, można sobie skręcić albo, co gorsza, złamać nogę. – No to dzwoń od razu – popędziła ją Majka, pochylając się nad zapadniętym stopniem. – Mam numer telefonu w holu. – Małgorzata wydobyła klucz, otworzyła drzwi i zerknęła do wnętrza. Korytarz wydawał się ciemny i pusty. – Chcesz wejść? – Odwróciła się do stojącej tuż za jej plecami Marianny. Nie była pewna, czy Majka zechce przekroczyć próg kamienicy po wczorajszych wypadkach. – Nic się nie dzieje. Wpuśćże mnie wreszcie, bo zaczyna kropić. Weszły do środka, a Megi od razu zapaliła światło. Hol natychmiast zrobił się bardziej przytulny. Kiedy szukała numeru ekipy w małym notatniku koło telefonu, Majka wolno obeszła miejsce
swego omdlenia oraz obejrzała się na fragment ściany z aniołkiem. – O, jest. Zaczekasz chwilkę? – Jasne. Dzwoń. Majka ominęła wejście do piwnicy i opierając się o ścianę, spojrzała przez oszklone drzwi na niewielki ogródek. Deszcz rozpadał się na dobre. Duże, ciężkie krople kapały na niedawno rozłożony trawnik, świeżo posadzone krzewy i kwiaty. Ozdobne słoneczniki w doniczkach stały ze smutno opuszczonymi, żółtymi główkami. Przesycone wilgocią drzewa i budynki, obleczone w szarość deszczowego zmierzchu, wydawały się nabrzmiałe wilgocią, zimne, bezbarwne i odpychające. – Dużo tego deszczu – szepnęła do siebie Marianna. Nagle jej wzrok padł na niewielki stopień, około metra za drzwiami. Przysunęła do szyby czoło tak blisko, że poczuła zimno szklanej tafli. Zmrużyła oczy, by upewnić się, że dobrze widzi. – Megi! – chciała zawołać, ale z wrażenia się zachłysnęła i zamiast słów z jej gardła wydobył się tylko charkot. Kasłała spazmatycznie. Przestraszona dziwnym odgłosem Megi natychmiast wyłączyła telefon i rzuciła się w kierunku przyjaciółki. – Majka, co się dzieje? – krzyknęła, klepiąc ją mocno po plecach. Wreszcie Marianna odzyskała oddech i łapiąc płytkie hausty powietrza, wskazała palcem na dolną część przeszklonych drzwi. Megi nie bardzo wiedziała, o co jej chodzi. Wciąż podtrzymując Mariannę, pobieżnie zlustrowała wyjście, ale nie zobaczyła niczego niepokojącego. – Patrz… – powiedziała Majka pomiędzy atakami kaszlu. – Patrz ZA drzwi! Na dół! Dziewczyna przysunęła się bliżej i zerknęła na wyłożony szarą kostką chodnik. – O Jezu! – jęknęła, zasłaniając usta ręką. Mniej więcej w odległości pięćdziesięciu centymetrów od drzwi, na całej ich długości, chodnik był zapadnięty. Równomierne wgłębienie otaczało łukiem wejście do domu, dotykając ścian kamienicy kilka centymetrów za futryną. Strużki deszczu spokojnie wlewały się do półkolistego dołka, błyskawicznie tworząc ciemną kałużę, na powierzchni której każda wywoływała złowróżbnie drgający krąg.
ROZDZIAŁ 21
C
o jest, do cholery? – powiedziała Megi, przyciskając nos do szyby. – Jak to możliwe, żeby w tym samym czasie zapadła się ziemia w dwóch różnych miejscach przy domu? – Mnie zastanawia inna rzecz – mruknęła Marianna, masując palcami skronie. – Dlaczego ziemia zapadła się wyłącznie wokół drzwi? – I zapadlisko utworzyło regularny półokrąg – dodała Megi ponuro. – To nie jest normalne. Być może dalej grunt też się osunął. Trzeba to sprawdzić. Przekręciła blokadę w drzwiach, stanęła tuż przed dziurą i rozejrzała się bacznie dokoła. Zarówno trawnik, jak i wąska ścieżka nie nosiły śladów zniszczeń. Płynące z nieba potoki wody zamieniły się w kilku miejscach wystrzyżonego trawnika w kałuże. Z dachu szopy na narzędzia w rogu ogródka, zasłoniętej krzewami forsycji, spływały strugi deszczu. Oplatające szczelnie mur liście starego dzikiego wina aż przygarbiły się od ciężaru kapiącej wody. – I co? – Marianna wyjrzała na podwórko. – I nic! – Megi szybko wróciła do ciepłego holu i zatrzasnęła drzwi. – Cały ogród wygląda najzupełniej normalnie. Zapadlisko jest tylko przy drzwiach. Nie jestem w stanie określić jego głębokości, bo całe jest zalane. – Bardzo dziwne – zadumała się Marianna. – Muszę zadzwonić – przypomniała sobie Megi. – Akurat wybrałam numer, gdy zaczęłaś kasłać. Wystraszyłaś mnie i przerwałam. – W porządku, dzwoń. – Majka wzruszyła ramionami i schyliła się, by zawiązać sznurówkę. – Nie wiem, od czego to się mogło stać – mówiła Małgorzata, podchodząc do telefonu. – Może rzeczywiście zbyt słabo utwardzili ziemię albo dali za dużo piasku? W końcu po tych workach i dziwacznych wieńcach została spora dziura… Nagle Marianna podniosła głowę. – O czym ty mówisz? – zapytała nerwowo. – Jakie wieńce? Jakie worki? – A, znaleźli tu jakieś śmieci. Może wiele lat temu robotnicy urządzili wiechę dla uczczenia końca budowy, potem wrzucili wieniec pod drzwi i zasypali ziemią. – Megi lekceważąco machnęła słuchawką. Marianna ścisnęła dłońmi policzki. – Rozbolała cię głowa? – zapytała zaniepokojona Megi.
– Chodź, zaprowadzę cię na górę i dam coś przeciwbólowego. Mogę przecież zadzwonić później. – Nie, nie. W porządku. – Majka powstrzymała ją ruchem ręki. – Po prostu coś sobie uświadomiłam… – To znaczy? – Powiedziałaś, że pod drzwiami były wieńce i worki. – Marianna gestykulowała tuż przed nosem Małgorzaty. – No tak – skinęła głową Megi. – Gośka! To bardzo ważne! Widziałaś, jak robotnicy je wyciągali? – Pewnie. Tu, od strony ogrodu, wyjęli najpierw jakiś kłąb starych roślin. Potem kilka małych woreczków soli. A przed domem, tam gdzie się zapadł schodek, była zakopana solidna, gruba girlanda. Pamiętam, jak zdziwiło mnie, że były na niej czerwone i niebieskie kwiatki. Wiesz, one wyglądały jak żywe… Jakby ktoś je dopiero zerwał i tam wrzucił… – Jeszcze jedno – przerwała jej Marianna. – Kiedy to było, pamiętasz? – Jasne. Niech sobie przypomnę dokładnie… – Megi zamilkła, próbując sobie przypomnieć. – Jakoś pod koniec czerwca. – A kiedy po raz pierwszy zaczęło się tutaj dziać coś dziwnego? – Marianna pytała dalej, nie czekając na odpowiedź. Megi odruchowo nawinęła kosmyk na palec włosów. – Nooo… – Zawiesiła głos. – Właściwie jakieś dwa, trzy dni później. Przez chwilę Majka wymownie patrzyła w oczy koleżanki. Zrozumienie zajęło Małgorzacie chwilę. – Matko Boska! – krzyknęła, składając dłonie. – Myślisz, że te snopy zielska przy wejściach miały na to jakiś wpływ? – No jasne! Że też wcześniej na to nie wpadłam! – Marianna z niedowierzaniem pokręciła głową. Najwyraźniej była zła na samą siebie. – Ale po co to zakopano? – dopytywała się Megi. Na policzkach Marianny pojawiły się rumieńce. Małgorzata przeciwnie – zbladła jak ściana. Czuła się coraz bardziej skołowana i zagubiona. – To był magiczny pas! – jęknęła Majka. – Chronił domowników przed złymi mocami! Kiedy robotnicy usunęli te wieńce, kamienica stanęła dla nich otworem. Oparła się o drzwi i zerknęła na mokry półokrąg. – Trzeba było tego nie ruszać. Pod żadnym pozorem!
– Skąd mogliśmy o tym wiedzieć? Ekipa po prostu robiła swoje. Mieli usunąć gruz i śmieci, to usunęli. – Wiem, wiem – odparła Majka, przykładając dłoń do rozpalonego czoła. Przez kilka chwil obie stały przy zamkniętych drzwiach do ogródka i patrzyły na strugi deszczu bębniące złowrogo o powierzchnię szyby. – I co teraz zrobimy? – zapytała Megi bezradnie. – Najlepiej byłoby dowiedzieć się, z czego upleciono te girlandy. Wtedy wiedziałybyśmy, przed czym chroniły one kamienicę. Jedyne wyjście to odtworzenie wieńców i ponowne zakopanie ich pod drzwiami. Ale żeby zadziałały, muszą być identyczne jak tamte. – Opuściła ręce wzdłuż tułowia. – A my przecież nie wiemy, co w nich było! – Niebieskie i czerwone kwiatki – przypomniała Małgorzata. – I jeszcze takie długie, wąskie strączki. Chyba brązowe i zielone… Marianna stała bez słowa z założonymi rękami i patrzyła ze smutkiem na mokry ogródek. – To za mało – powiedziała w końcu. – Jest kilkadziesiąt rodzajów wieńców broniących dostępu różnym siłom. Każdy zyskuje magiczną moc dopiero po wypowiedzeniu odpowiednich słów. W każdym przypadku zaklęcie jest inne. To tak jak z kluczem, który pasuje tylko do jednych drzwi. Innych po prostu nie otworzy. Małgorzata zastanowiła się przez chwilę. – A nie można zrobić kilku wieńców i spróbować, czy zadziałają? – spytała. Marianna westchnęła głośno. – Trudno mi powiedzieć, przed czym konkretnie miał chronić ten tutaj, a kogo, lub co, przepuszczać. Weź pod uwagę, że wokół nas, oprócz złych, są też duchy dobre, pożyteczne. Zauważyła zdziwioną minę koleżanki. – To tak jak z bakteriami w organizmie. – Majka próbowała znaleźć łatwiejszy przykład. – Jesteś lekarzem, więc wiesz, że niektóre są złe i wywołują choroby. Inne z kolei przeciwnie. Mają korzystny wpływ na nasze trawienie, odporność i tak dalej… – Dobra. Już wiem, co masz na myśli – przerwała jej Małgorzata. – Czyli lepiej nie wyrzucać wszystkich duchów, bo można tym sobie zaszkodzić? Marianna kiwała głową, zastanawiając się nad odpowiedzią. – Z grubsza można to tak określić – powiedziała w końcu. – Wokół nas jest pełno zjaw i innych bytów, których nie widzimy, ale które czasami jest nam dane… odczuwać. One nie działają na nas bezpośrednio. Nie atakują ani nie krzywdzą. Są ostrożne. Myślę, że zdają sobie sprawę, z tego, że ich zbyt duża aktywność może przestraszyć człowieka.
– I one są przydatne? – Jasne. A najważniejsi są nasi opiekunowie. – Anioły stróże? – Głos Megi ociekał ironią. – Kiedyś już o tym rozmawiałyśmy – przypomniała Marianna. – Mówiłam ci, że różne religie różnie je określają. W każdym razie te duchy są przy nas cały czas. Czuwają nad pozazmysłową stroną naszego istnienia. Starają się odpędzać od nas złe siły, a czasami nawet odwodzić nas od niewłaściwych czy niebezpiecznych decyzji. Majka usiadła na pierwszym schodku w holu i objęła dłońmi kolana. Megi opierała się o ścianę jakiś metr od dziury, którą dzień wcześniej zrobił nóż przebijający aniołka. Sama rzeźba została ściągnięta jeszcze tego samego wieczoru i zabrana przez Janka, który stwierdził, że musi dokładnie obejrzeć drewno i sprawdzić, czy pamiątka po babci nie stwarza zagrożenia. – Pamiętam – westchnęła. – Mówiłaś wtedy, że mój opiekun czasami stara mi się coś podpowiedzieć. – Tak – zgodziła się Marianna. – To prawda. Miewasz przecież wrażenie, że w trudnych sytuacjach coś ci szepce do ucha, byś czegoś nie robiła? Nasi opiekunowie znają konsekwencje naszych decyzji i dlatego w kluczowych momentach starają się nam podpowiadać najlepsze rozwiązanie. Małgorzata odetchnęła głęboko. – Mówisz tak… hmmm… – Nie potrafiła się wysłowić. Marianna uśmiechnęła się i złapała ją lekko za rękę. Jej dłoń była chłodna i delikatna, a uścisk pokrzepiający. – Przecież wiesz, że z tą wiedzą trzeba się oswoić. Potrzebujesz trochę czasu. – Uśmiechnęła się. – Muszę przyznać, że i tak przyjmujesz te wszystkie wydarzenia ze stoickim spokojem. Większość ludzi zwiałaby z tej kamienicy z głośnym wrzaskiem i nie dałaby się zaciągnąć z powrotem nawet końmi. Małgorzata musiała się z nią zgodzić. – To prawda – kiwnęła głową. – Może to dziwne, ale się nie boję. Owszem, na początku byłam przestraszona, ale odkąd poznałam ciebie – rozłożyła dłonie – czuję, że nic mi nie grozi. I nie wiem, czy ucieczka z tego domu pomoże. – Nie pomoże. – Majka pokręciła głową. – Wszystko się zmieniło, kochana. To pójdzie za tobą. Gdy się przeniesiesz, zyskasz kilka dni spokoju, a potem wszystko zacznie się od nowa… – No właśnie – mruknęła Megi. – Dlaczego wcześniej nie miałam takich problemów? – Bo nie byłaś na nie odpowiednio wyczulona – odpowiedziała, podpierając brodę rękami. –
A przynajmniej tak mi się wydaje. Po prostu nie zwracałaś na nie uwagi, jak przeciętny człowiek. Potrzebowałaś bodźca, przeprowadzki do Krakowa i zamieszkania w konkretnym miejscu. Nagle Małgorzata parsknęła cichym śmiechem. – Co cię tak rozbawiło? – Starałam się wszystko sobie tłumaczyć logicznie, zresztą jakaś część mnie wciąż jest racjonalna. Wiesz, że w pewnym momencie doszłam do wniosku, że mam poważną chorobę mózgu? Byłam u neurologa i zrobiłam badania… Oczywiście, wszystko jest w porządku. Majka przeczesała włosy dłonią. – Wcale mnie to nie dziwi. Komuś takiemu, jak ty, trudno jest się pogodzić z faktem, że świat wygląda zupełnie inaczej. To tak jak z cylindrem magika. Znalazłaś drugie dno i musisz sprawdzić, co się za nim kryje. – Albo raczej jak świat po drugiej stronie lustra… Marianna tylko westchnęła. Milczały przez chwilę, siedząc tak naprzeciwko siebie i wpatrując się w spływające po szybie krople deszczu. Wiatr przestał wiać, a ulewa zmieniła się w lekki deszczyk o małych kropelkach, przypominających bardziej wilgotną mgłę. – Wiesz – odezwała się w końcu Małgorzata. – Tak, prawdę mówiąc, zawsze miałam wrażenie, że ktoś nade mną czuwa. Ale, jeżeli to prawda – podkreśliła – byłam przekonana, że tym kimś jest mój dziadek. Zmarł prawie dziesięć lat temu. Miał wylew. Był mi bardzo bliski. Majka uniosła brwi. – To możliwe. Opiekunami często bywają bliskie nam osoby, związane z nami uczuciowo. Skoro czujesz, że czuwa nad tobą dziadek, to zapewne tak właśnie jest. – A nie uważasz, że dziadek powinien czuwać, na przykład, nad babcią? Marianna się roześmiała. – Może babcią opiekuje się ktoś inny. Jej ojciec, jej dziadek albo jeszcze ktoś, z poprzedniego wcielenia… – Wystarczy! – Megi uniosła dłonie. – Wybacz, ale to wszystko zaczyna się robić zbyt… mistyczne. – No, deszcz przestał padać – stęknęła Marianna, podnosząc się ze schodka. – Możemy wracać do tego twojego Janka. – On wcale nie jest mój! – zaprotestowała Megi. – Taaak. Jasne. Co ja, oczu nie mam? – Co dalej robimy? – zapytała Małgorzata, zamykając na klucz drzwi do kamienicy. – Przejrzę dzisiaj wieczorem moje książki i dowiem się czegoś więcej na temat ochronnych
wieńców. Może uda mi się znaleźć jakiś z niebieskimi kwiatkami i strąkami. Zadzwonię do ciebie, jak tylko coś znajdę. Porozmawiam z jednym znajomym. On zna się na takich sprawach… Ciepła i przytulna herbaciarnia była pełna klientów. Wszystkie stoliki, podobnie jak wysokie krzesła przy kontuarze zostały zajęte. Ludzie popijali, jedli aromatyczne ciasta. Od czasu do czasu przy niektórych stolikach wybuchały salwy śmiechu. Nastroju dopełniała romantyczna muzyka. Przy stoliku w rogu całowała się młoda para. Zapalone na każdym stoliku świeczki sprawiały, że lokal kusił wieczorami głównie młodych i zakochanych. Pomiędzy rozmarzonymi ludźmi biegała Weronika w obcisłym fartuszku z falbaną. Za ladą uwijał się Janek, wykładając na blat kolejne porcje ciastek i placków i rozstawiając czyściutkie filiżanki. Dziewczyny podeszły do kontuaru i Megi zobaczyła wypieki na policzkach Topolnickiego. – Matko, jaki dzisiaj ruch! – powiedział, zerkając na Małgorzatę i Majkę. – Nóg nie czuję! Będę musiał zatrudnić jeszcze jedną osobę. – Pomożemy ci! – Ty już dzisiaj w niczym nie będziesz pomagać! – Marianna usłyszała za swoimi plecami zdecydowany, niski głos. – Natychmiast wracamy do domu. Jesteś blada jak ściana. Musisz odpocząć. Majka odwróciła się do Samuela, który pomimo surowego tonu patrzył na nią ciepłym, troskliwym wzrokiem. – Sam ma rację! – poparła go Megi. – Wracajcie do domu. Bardziej się przydasz, szukając informacji na temat tych wieńców. A Jankowi pomogę ja. – No dobrze – zgodziła się Majka z ociąganiem. – Zadzwonię jutro. – Dobra. – Tylko nie rozrabiajcie za bardzo – rzuciła Marianna na odchodnym. – Cicho! – zbeształa ją Megi, czerwieniąc się gwałtownie i zerkając ukradkiem na krojącego sernik Topolnickiego. – A sio! Majka, wychodząc z herbaciarni otoczona potężnymi ramionami Samuela, zerknęła jeszcze przez szybę. Zobaczyła, jak Małgorzata uwija się nad stertą brudnych filiżanek, układając je w zmywarce. Janek parzył kilka herbat na raz, zerkając jednocześnie rozmarzonym wzrokiem na odwróconą do niego tyłem dziewczynę. Coś z tego będzie, pomyślała, wtulając się mocniej w silne ramiona męża.
– Znalazł ją – mruknął cicho Samuel. – Czytasz w moich myślach – odparła, wzdychając głęboko. – Ale boję się, jak ona zareaguje, kiedy się dowie… – Tak jak ty! – Przerwał jej delikatnym pocałunkiem. – Przecież nie jesteśmy gorsi, tylko troszkę… inni. – Ja przynajmniej wiedziałam o was wcześniej… A ona nie ma o tym zielonego pojęcia. – Jest silną i bardzo mądrą kobietą – mruknął Sam, biorąc żonę na ręce. – Jakoś to przeżyje. Przeszedł na drugą stronę ulicy i zatrzymał się na pustym przystanku. Posadził Mariannę na ławce tak delikatnie, jakby była zrobiona z kruchej porcelany. – Tramwaj będzie za cztery minuty – powiedział, nie patrząc ani na rozkład jazdy, ani na zegarek. – Usiądź przy mnie – poprosiła, czując, że opuszczają ją siły. Mężczyzna bez słowa usadził sobie na kolanach osłabioną żonę, która natychmiast wtuliła się w barczyste ramiona. Równo cztery minuty później na zakręcie pojawił się tramwaj. Każdy inny człowiek zareagowałby zdumieniem, ale Marianna była przyzwyczajona. Samuel, oprócz ogromnej siły fizycznej, miał wyjątkowo wyczulone zmysły. Zawsze wiedział, która jest godzina, kiedy zmieni się pogoda, często czuł nadchodzące niebezpieczeństwo i doskonale znał się na ludzkich charakterach. Marianna uniosła lekko głowę i czule pocałowała męża w policzek, gdy wnosił ją na rękach do zatłoczonego wagonu. Myślała o Małgorzacie.
ROZDZIAŁ 22
M
ałgorzata i Janek skończyli z herbaciarnią dopiero o trzeciej nad ranem, kiedy lokal opuścili ostatni goście – piątka studentów przygotowująca się wspólnie do egzaminu. Młodzi siedzieli przy stole i pracowicie zapełniali drobnymi literkami kilometrowe ściągawki. Janek nie miał sumienia ich wyprosić, bo, jak powiedział, sam dobrze pamiętał ciężkie czasy studiów, kiedy to w ciągu kilku dni trzeba było nadrobić zaległości niemal z każdego przedmiotu. Zaparowana sala i brudna podłoga wymagały natychmiastowych zabiegów. Wcześniej posprzątali zaledwie połowę stolików. Przy zmywarce wciąż piętrzyła się góra naczyń, a na krzesłach poniewierało się pełno okruszków. – Jezu, jaki chlew! – skomentował Janek, bezradnie wycierając dłonie o kraciasty ręcznik. – Pierwszy raz przeżyłem takie oblężenie! – Twoja herbaciarnia robi się coraz bardziej popularna. Powinieneś się cieszyć, że zaledwie kilka tygodni po otwarciu masz stale zajęte wszystkie stoliki. – Cieszę się, naprawdę. – Przetarł oczy ręką. – Jesteś pewnie bardzo zmęczony. – Megi spojrzała mu w twarz, ale Topolnicki wcale nie wyglądał na wyczerpanego. Wręcz przeciwnie. Oczy mu błyszczały, cerę miał zdrową i lekko zarumienioną. Wyglądał jak człowiek, który właśnie porządnie się wyspał. – Nie jest tak źle – mruknął z rozbawieniem, biorąc się pod boki. – Ta praca nic a nic mnie nie męczy. Po prostu trochę mnie drażni, że nie mam czasu dla cie… – Ugryzł się w język. – Dla siebie. Nie tyle, ile powinienem mieć. – Zatrudnij jeszcze kogoś – poradziła Małgorzata, biorąc się do sprzątania. – Albo zacznij robić niedobre herbaty. Będziesz miał mniej klientów – dodała żartobliwie. – Chyba wolę zatrudniać niż zawalać – odparł. – Włączę jakąś żywszą muzykę, to może dam jeszcze radę umyć podłogę. Puścił do niej oko. Małgorzata z uśmiechem przeszła obok niego z tacą pełną talerzyków, imbryków i pustych filiżanek. Jan przejrzał ukrytą w szafce pod ladą płytotekę i wydobył nagrania REM. Kilka sekund później puste wnętrze ożywiły dziarskie tony The sidewinder sleeps tonite. – Stare, ale jare – skomentował, widząc jak Megi, lekko podrygując w takt muzyki, niesie
kolejną porcję brudnych naczyń. Sprzątanie zajęło im następną godzinę. Kiedy wreszcie wszystkie stoliki były przetarte, na ladzie nie stały już żadne naczynia, a czysta podłoga i toaleta pachniały konwaliowym płynem, mijała czwarta. Janek otworzył drzwi do herbaciarni na oścież, czekając aż Megi zabierze z zaplecza torebkę. Delikatny wietrzyk przyniósł czyste dźwięki hejnału. Pomiędzy kamienicami snuła się lekka mgiełka. Neony na sklepach, sklepikach, restauracjach i hotelach migały różnokolorowo, odbijając się w mokrym asfalcie. Gdzieniegdzie wzdłuż krawężników błyszczały niewielkie kałuże – wspomnienie po wieczornym deszczu. Pusta ulica Sławkowska wyglądała uroczo i tajemniczo zarazem. Janek wziął kilka głębokich oddechów i uśmiechnął się do stojącej naprzeciwko latarni. Ostatnie tygodnie były dla niego tak szczęśliwe! Wreszcie nie myślał o smutnych chwilach i rozczarowaniach, jakich nie szczędziło mu życie. Nigdy zresztą o nich z nikim nie rozmawiał, twardo pracując na wizerunek niepoprawnego optymisty. Zawsze miał przeczucie, że kiedyś znajdzie szczęście i czekał na tę chwilę z utęsknieniem. I właśnie teraz, gdy stał w drzwiach herbaciarni, patrząc na tajemniczo wyglądającą ulicę i słuchając magicznych dźwięków hejnału, uczucie szczęścia spłynęło na niego z siłą gromu. Zanim się zorientował, oczy miał pełne łez. – Czy coś się stało? – zapytała zaniepokojona Megi. Janek zareagował bez słowa, odruchowo. Porwał twarz dziewczyny w dłonie i bezceremonialnie złożył na jej ustach gorący pocałunek. W pierwszym odruchu Megi zaparła się rękami o jego szeroką pierś. Jednak już chwilę później obejmowała go mocno w pasie, dając do zrozumienia, że nie chce, by ta chwila kiedykolwiek się zakończyła. Trwali tak, przyciśnięci do siebie, aż obok przepłynęły ostatnie dźwięki trąbki i zapadła cisza. Po chwili z daleka dobiegł ich turkot kół pierwszego tramwaju, a zatrzymujący się na przystanku przy dworcu autobus wydał żałosny jęk. Małgorzata niechętnie odsunęła się od Topolnickiego i poczekała, aż Janek zamknie drzwi na klucz i opuści stalowe rolety. – Muszę już iść – szepnęła. Urokliwą scenerię uliczki zakłócił brutalnie samochód dostawczy, który zatrzymał się przy jednym ze sklepów. Ze środka wyskoczył zaspany nieco mężczyzna i nucąc coś pod nosem, zaczął wypakowywać skrzynki z towarem.
Janek odprowadził Megi pod drzwi i przyjrzał się zniszczonemu schodkowi. – W tym całym zamieszaniu zapomniałem o schodku! – odwrócił się do Megi. – Wiecie, dlaczego się zapadł? – Marianna twierdzi, że robotnicy wykopali spod niego magiczny wieniec i niechcący pozbawili domowników ochrony przed złymi mocami. Janek wcisnął ręce do kieszeni. Stał naprzeciwko dziewczyny, kuląc się z zimna. Na podkoszulek zarzucił tylko cienką koszulę, strój niezbyt odpowiedni na poranne chłody. Dostawca skończył wyładowywać na chodnik skrzynki i zabrał się do wnoszenia ich na zaplecze sklepu. Niespodziewanie dla nich samych, jego obecność okazywała się krępująca. – Jej zdaniem, najlepiej by było odtworzyć dokładnie takie same girlandy z magicznych ziół i wypowiedzieć ochronne zaklęcie. Wtedy wszystko wróci do normy. – No to problem rozwiązany – skwitował. – Umie zrobić taki wieniec? Małgorzata westchnęła. – Nie wiadomo, z czego się składał. Żeby go odtworzyć, potrzebujemy wiedzy o wszystkich jego elementach. Janek kopnął resztkę schodka. – Może pod spodem ocalały jakieś kawałki? Moim zdaniem, w takiej sytuacji warto skuć te stopnie. – Muszę rano zadzwonić po fachowców. I niech przy okazji zabiorą młot z piwnicy. – Nie wiem, czy będzie im się chciało przyjechać do jednego stopnia. – Janek rozłożył ręce. – Do dwóch – poprawiła go Małgorzata. – Za domem stało się dokładnie to samo. Dlatego domyśliłyśmy się, że to raczej nie wina ekipy. Janek zakasłał. I jeszcze raz. – Wracaj do domu. Cały jesteś zmarznięty. Dzisiaj jest dość chłodno, a ty masz na sobie tylko cienką koszulę. – Nic mi nie będzie – zaprotestował. – Nie przewidziałem, że skończę o takiej porze. – Możesz przecież przespać się u mnie! – powiedziała i natychmiast oblała się rumieńcem. – Nie chcę cię popędzać – odparł spokojnie. Kiedy odwracał wzrok, jego oczy zamigotały czerwonym blaskiem. – Och, nie to miałam na myśli… – próbowała wybrnąć. – Chodziło mi o to… no… że… w moim domu. Janek się roześmiał. – Dobra. Wobec tego zostanę.
Małgorzata przestąpiła zapadnięty schodek, otworzyła drzwi i wpuściła Topolnickiego do środka…
– Spałaś z nim? – Bezpośredniość Marianny zwalała z nóg. – Majka! – krzyknęła Megi oburzona, czerwieniąc się gwałtownie. – Jak możesz? Z wrażenia upuściła telefon komórkowy, który akurat miała schować do kieszeni. Na Mariannę reakcja Megi nie podziałała. – No, ciekawa jestem – wytłumaczyła spokojnie, podając Małgorzacie komórkę. – W końcu nie mamy po naście lat, tylko stare z nas baby. W naszym wieku przechodzi się te wszystkie miłosne etapy w przyśpieszonym tempie. – Dzięki – skwitowała Megi kwaśno. – Teraz poczułam się, jakbym uciekła z domu starców i pognała do męskiego domu publicznego, żeby tylko zaliczyć… Marianna parsknęła śmiechem. – Myślę, że mieszkańcy domów opieki nie mają aż tyle energii, żeby gdziekolwiek, jak to określiłaś, „pognać”. – No dobrze. – Megi już się uśmiechała, rumieńce wstydu powoli przestawały piec policzki. – Poczułam się teraz jak rycząca sześćdziesiątka. – Zatem pamiętaj o wyciąganiu sztucznej szczęki przed pocałunkiem, aby twój partner nie zawadził przypadkiem językiem… – Przestań już! – Megi śmiała się na dobre. – Przez tę twoją wybujałą fantazję ciągle będę myśleć o kłapiącej protezie. Ohyda! – A masz? – zapytała Majka, siląc się na poważny ton. – Co? – No, protezę. – Uduszę cię, ty wariatko! Teraz obie już śmiały się do rozpuku. Siedziały na schodku w niewielkim ogródku na Sławkowskiej i od trzydziestu minut czekały na przyjazd ekipy do naprawy zapadniętych stopni. Megi przestawiała kwiaty w doniczkach w bezpieczne miejsce. Akurat kiedy kończyła mocować się z donicami, odwiedziła ją Majka, którą zżerała ciekawość, co się działo w herbaciarni, kiedy ona wracała z Samuelem do swojego mieszkania. Dochodziło południe. Na błękitnym i nieskażonym najmniejszą chmurą niebie świeciło słońce, którego jasne promienie migotały wesoło na szybach okiennych, blaszanych rynnach i
niknących już kałużach. Trawa po deszczu nabrała soczyście zielonego odcienia, kwitnące w donicach herbaciane róże rozsiewały delikatny zapach, a liście kasztanowca w rogu ogródka szumiały łagodnie. Niekiedy pomiędzy palczastymi liśćmi, zazdrośnie zasłaniającymi wnętrze korony, migały jasnozielone kolczaste kulki, w których wygodnie drzemały niedojrzałe jeszcze kasztany. – Piękny ten ogródek – powiedziała Marianna, wystawiając piegowatą twarz do słońca. – Maleńki, ale bardzo przytulny. Ma duszę. – Jest jeszcze dużo do zrobienia. – Małgorzata przeszła po trawniku, by zebrać kilka opadłych liści kasztanowca i dzikiego wina. – Ładnie to tutaj będzie za jakieś dwa, trzy lata, kiedy rośliny się przyjmą i nieco rozrosną. Wreszcie rozległ się oczekiwany dźwięk kołatki. Małgorzata szybko przebiegła przez hol i otworzyła drzwi ekipie remontowej. – No, rzeczywiście zapadł się pani ten schodek – powiedział Adam Nowacki, podając rękę na przywitanie. Był niskim i bardzo chudym mężczyzną o czarnych jak smoła włosach i ciemnobrązowych oczach. Miał już na sobie robocze ubranie i poplamioną farbą czapkę z daszkiem. Za nim stał jego pomocnik. Też bardzo szczupły, ale dla odmiany blondyn, mniej więcej dwudziestoletni. – Z drugiej strony jest to samo – odparła Megi, wskazując ręką wnętrze holu. Po dokładnym obejrzeniu schodka przy głównym wejściu, mężczyźni przeszli do ogrodu. – Dziwne – padła diagnoza. – Podsypaliśmy przecież porządnie gruntem, a chłopaki utwardzili. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak się stało. Rozłożył dłonie i pokręcił głową, cmokając kilka razy z dezaprobatą. – Koleżanka wspominała, że w tych miejscach były jakieś wieńce. – Marianna wskazała na łukowate zapadlisko. Meżczyzna podrapał się po głowie. – A były jakieś wiechcie, prawda – przyznał. – Ale wątpię, żeby po nich grunt tak się zapadł. To niedorzeczne. – I jakieś worki? – dodała Majka. – Kilka małych woreczków z solą – zgodził się Nowacki. – W każdym była mała bryłka, takiej nieobrobionej, jak z Wieliczki. Czasami sprzedają takie w cepelii albo w sklepach z pamiątkami. Mężczyzna obejrzał oba schodki i wysłał pomocnika do samochodu po potrzebne rzeczy. Kiedy młody chłopak przyniósł narzędzia, od razu wzięli się do pracy. Podważyli popękane
fragmenty stopnicy przed głównym wejściem i odłożyli je na bok. Pod płytą, nie wiadomo dlaczego, ziała pustka. Marianna schyliła się i obejrzała dokładnie wgłębienie. – Czego pani szuka? – zapytał Nowacki, także zaglądając do środka. – Miałam nadzieję, że znajdę kawałek tego, jak pan określił, wiechcia. Jestem po prostu ciekawa. W środku nie było jednak niczego oprócz kilku kamyków i piasku. – Podsypiemy to świeżą ziemią i porządnie utwardzimy – powiedział Nowacki, rozglądając się za pomocnikiem. – Młody, ty weź się do wyrównywania, a ja przygotuję dziurę z tamtej strony. Kiedy udało się już odłożyć na bok zapadniętą kostkę brukową przy wejściu do ogródka, Marianna natychmiast przystąpiła do poszukiwań, ale znalazła tylko kilka liści i gałązkę. Bez słowa przykryła je chustą i zaniosła na górę, do kuchni. Za nią poszła Małgorzata. Nie chciały rozmawiać przy pracownikach. Marianna położyła znalezisko na kuchennym blacie. – Dobre i to – powiedziała, przyglądając się uważnie. – Co to za liście? – zapytała Megi, dotykając palcami żywych fragmentów roślin. – Niesamowite, jak świeżo zerwane! Aż trudno uwierzyć. – Tak właśnie działa magia. Magiczny wieniec może leżeć w ziemi całymi latami, a jego elementy nie ulegną rozkładowi – wyjaśniła Marianna. Wzięła do ręki pojedynczy, błyszczący w słońcu liść. – To wawrzyn – rzekła, obracając go w dłoni. – Odpędza złe moce. Oczyszcza też i niejako czyni świętą przestrzeń wokół siebie. Megi wzięła do ręki małą gałązkę, upstrzoną drobnymi fioletowymi kwiatuszkami. – Lawenda. – Marianna wskazała palcem. – Wnosi szczęście i spokój do miejsca, w którym się znajduje. Uwrażliwia mieszkańców na sferę paranormalną. Megi z szacunkiem oddała przyjaciółce roślinkę. – A myślałam, że to tylko ładnie pachnący kwiatek – mruknęła. – I że mole odstrasza. Moja babcia wpychała lawendę do kieszeni i rękawów futer, zanim zamknęła je na cały rok w szafie. – Zgadza się. Rzeczywiście, jej zapach odstrasza niektóre owady. A to tymianek. – Majka trzymała teraz w ręce kawałek słabo ulistnionej łodyżki. – Tymianek? – zdziwiła się Megi. – To nie jest przyprawa? – Też – zgodziła się Majka. – Ta niepozorna roślina ma niesamowite właściwości. Przede wszystkim działa odkażająco i przeciwgrzybicznie. Wspomaga trawienie, apetyt, a nawet odpędza
insekty. No i ma dużą moc magiczną. Działa oczyszczająco na duszę. Odpędza negatywną energię i dodaje odwagi. Już w średniowieczu dawano jego gałązkę rycerzom, by dzielnie przezwyciężali przeszkody. W końcu wzięła do ręki poskręcany badylek. Jego liczne drobne korzonki były splątane, a na drugim końcu wystawał kawałek łodyżki z pojedynczym, drobnym listkiem. – Co to takiego? – Nie jestem pewna. – Majka dokładnie oglądała znalezisko. – Wygląda na mandragorę albo belladonnę. Należą do tej samej rodziny, mają podobne zastosowanie w magii, jednak niezwykle rzadko w wieńcach. Podobno gdy jest wykopywana z ziemi, mandragora wydaje zbliżony do ludzkiego przeraźliwy wrzask. Zapewne stąd się wzięła jej polska nazwa – pokrzyk. – A po co jest w wieńcu? – chciała wiedzieć Megi. Marianna w milczeniu obracała korzonek w dłoni. – Prawdopodobnie miał krzyczeć, kiedy zło będzie próbowało przekroczyć próg domu – stwierdziła bez przekonania. – Mandragory są bardzo czułe na magię, zwłaszcza czarną. Mają też właściwości narkotyczne i są trujące, więc być może miały odpędzać zło jakimiś strasznymi dla niego wizjami. – Niesamowite. – Megi była pod wrażeniem. – Skąd ty masz tak dużą wiedzę o roślinach? – Większość dzieciństwa spędziłam u mojej babci. Mieszkała w maleńkiej wiosce, a do miasta i do lekarza było bardzo daleko… Z kolei babcia dużo się nauczyła od swojej matki, która leczyła ludzi ziołami. Innych leków wtedy nie było. – Majka z nostalgią popatrzyła na trzymane w rękach listki. – Ech. Chodziłyśmy często z babcią po okolicznych łąkach, lasach, zagajnikach i zbierałyśmy zioła przydatne w leczeniu różnych chorób. Właściwie jak coś się działo u naszych sąsiadów czy znajomych, to najpierw przychodzili do babci. Ona potrafiła sporządzać przeróżne mieszanki: na ból brzucha, na wymioty, biegunkę, gorączkę… Teraz ludzie odeszli od starych metod. Wolą wziąć z szafki tabletki i po kłopocie. A przecież ziołolecznictwo jest bardziej przyjazne człowiekowi, bardziej naturalne. Nawet zwierzęta wiedzą, które rośliny mogą im pomóc. – To prawda – przyznała Małgorzata. – Jednak mieszkając w mieście, tak dużym jak Warszawa czy Kraków, trudno znaleźć czas na wyprawę po krzakach w poszukiwaniu ziół. Na górze znienacka pojawił się pan Nowacki i poprosił przyjaciółki na dół. – Pani Jaworska, już zrobiliśmy. Zeszły po schodach. Marianna wciąż trzymała w ręce magiczny korzonek mandragory. – Dziękuję bardzo. Zwłaszcza za to, że przyjechali panowie tak szybko – zwróciła się do pana
Adama. – Niech pani zobaczy najpierw schodek przy wejściu. Nie powinna go ruszyć żadna siła. Gęsiego pokonali hol i stanęli nad wypoziomowanym stopniem. Pomocnik Nowackiego zamiatał resztki ziemi i piasku z chodnika przy kamienicy. – Bardzo ładnie – pochwaliła Megi. – Teraz jeszcze ogródek. – Młody chłopak był wyraźnie zadowolony z pochwały. Przeszli ponownie do holu, w którym z powodu otwartych na przestrzał drzwi hulał przeciąg, i znaleźli się w ogrodzie. Ziemia pod ozdobną kostką została wyrównana, utwardzona, a nawierzchnia starannie ułożona. Małgorzata była pełna uznania. – Bardzo, bardzo panu dziękuję, naprawdę – powiedziała, wciskając Nowackiemu pieniądze do ręki. – Nie trzeba, to przecież w ramach reklamacji – oponował. Nagle Marianna odwróciła się gwałtownie i nerwowo zlustrowała ogródek. – Co się stało? Megi, zdziwiona jej zachowaniem, również spojrzała za siebie. – Coś idzie! – szepnęła Marianna, łapiąc Małgorzatę za rękaw. Megi też to wyczuła. Jakieś zimne tchnienie. Jej ciało ogarnęły dreszcze, a na rękach pojawiła się gęsia skórka. Poczuła, jak na plecach i na głowie włosy stają jej dęba. COŚ nadchodziło. Jakaś wielka, zła siła, która chciała ich otoczyć. Megi miała wrażenie, że powietrze stało się znacznie gęściejsze, niczym ścinająca się galareta. Każdy oddech wymagał kolosalnego wysiłku. Powoli zaczynała się dusić. W tym momencie tuż obok zgromadzonych ludzi powiał gwałtowny lodowaty wiatr. Rozejrzeli się dokoła. Młody chłopak przed frontowym wejściem, wyciągając szyję, zerknął w stronę wnętrza domu. Hol był pusty i nieruchomy, nie licząc setek kolorowych plamek słonecznego światła przefiltrowanych najpierw przez lekko poruszające się gałęzie kasztanowca, a następnie przez wysoki witraż z aniołem. – Dziwne uczucie. – Nowackiego przeszedł dreszcz. – Jakby ktoś tędy przebiegł. Ktoś niewidzialny. Zerknął w stronę holu, zacierając dłonie. Nagle dopiero co ułożony bruk zaczął wibrować. Obie kobiety odsunęły się w głąb ogrodu, zasłaniając usta rękami. Przerażony Nowacki złapał za futrynę i w bezbrzeżnym zdumieniu patrzył
na coraz bardziej rozchwianą powierzchnię. – Co, do cholery? – wykrztusił zdławionym głosem. Ziemia wokół drzwi zaczęła lekko drgać. Kostki trzęsły się coraz mocniej i mocniej, by w końcu zacząć wyskakiwać ze swoich miejsc i, nie przestając dygotać, przesuwać się na boki. Niektóre z nich lądowały w najróżniejszych punktach ogrodu, jakby jakaś niewidzialna, opanowana dzikim szałem postać rozrzucała je na wszystkie strony. – Boże! Co się dzieje? – Nowacki z przerażenia zbladł jak papier. Z niedowierzaniem patrzył na ciskane we wszystkich kierunkach kawałki bruku. Jedna śmignęła tuż obok twarzy Marianny. Dziewczyna w ostatnim momencie zdążyła odskoczyć do tyłu. Świeżo nasypana do dołka ziemia z szumem zaczęła wylatywać w powietrze, jakby ktoś odrzucał ją łopatą, nie bacząc, gdzie poleci. Cała trójka zasłoniła twarze rękami, by ochronić oczy przed piachem i grudkami ziemi. Nie byli w stanie uciekać. Nieznana siła zmuszała ich do oglądania tego makabrycznego przedstawienia. Nagle ze środka dopiero co powstałego wgłębienia wyprysnął spory kamień i, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, poleciał wprost w stronę Nowackiego, uderzając go boleśnie w skroń. Mężczyzna stracił przytomność i osunął się na ziemię. W tym samym momencie trzymany przez Majkę korzeń zaczął przeraźliwie wrzeszczeć.
ROZDZIAŁ 23
D
ość! – Wściekły okrzyk Megi był znacznie silniejszy niż wrzaski mandragory. – Cisza! – krzyknęła ponownie, wyrzucając przed siebie rozcapierzone dłonie. Ni stąd, ni zowąd poczuła, jak przez jej ręce przebiega dziwne, energetyzujące ciepło, które w postaci bladej poświaty skupiło się tuż przed jej twarzą. Przestraszona, spojrzała w stronę Marianny, która wpatrywała się w jasne światło kompletnie oszołomiona. Wiatr wiał tak mocno, że wciskał jej do oczu kawałki ziemi i drobne ziarenka piasku, które drażniły spojówki. – Pomóż mi! – zawołała w stronę Majki, starając się zapanować nad cieknącymi z oczu łzami. Marianna oderwała wzrok od jej rąk i też wyciągnęła ręce. – Popchnij tę energię w stronę dziury w ziemi! Szybko! Małgorzata bez namysłu wykonała ruch, jakby odpychała od siebie ciężką piłkę, i w niemym zachwycie patrzyła, jak blade światło mknie prosto do wgłębienia i znika w jego załomie. Kolejne porywy wiatru niosły ze sobą liście, grudki ziemi i drobne kamienie. Dziewczyny były bombardowane mokrym piachem i kawałkami trawy. – To nic nie dało! – Megi była zawiedziona. – To nie pomaga! Nagle wszystko zamarło. Wiatr ucichł w mgnieniu oka, zostawiając po sobie jedynie delikatny powiew. Małgorzata z Majką wciąż stały pośrodku niewielkiego ogródka na tyłach domu. Wokół panowała absolutna cisza. Nie zabrzęczał żaden owad, nie zaćwierkał wróbel… Marianna wciąż przyciskała do piersi tajemniczy korzeń, gapiąc się na przyjaciółkę jak zaczarowana. – Jak to zrobiłaś? – zapytała piskliwie, patrząc jej prosto w oczy. – Skąd miałaś tyle energii?! Megi zasłoniła obiema rękami usta. – Nie mam pojęcia. – Pokręciła głową. – Po prostu się zdenerwowałam. I wtedy poczułam takie ciepło w rękach… Patrzyły na siebie w milczeniu. Wymianę spojrzeń przerwał jęk pana Adama, który właśnie próbował podnieść się ze schodka. – Niech pan nie wstaje! – Megi podbiegła do niego i pomogła mu się oprzeć o murek. – Kamień uderzył pana w skroń. Skóra jest przecięta. Trzeba przemyć ranę i ją opatrzyć.
– Nic mi nie jest. – Wstał powoli i chwiejnym krokiem, wsparty na ramieniu Marianny, podszedł do stojącego dwa metry dalej stolika z krzesłami. Majka odsunęła jedno z nich i pomogła mężczyźnie usiąść. – Przypilnuj go, a ja lecę na górę po wodę utlenioną i opatrunek – rzuciła Megi, wbiegając do holu. Przeskakując po dwa stopnie, usłyszała za sobą głos młodego człowieka, który naprawiał stopień przy głównym wejściu. Mężczyzna klęczał w samych drzwiach i wyrównywał od nowa dosypaną do dziury ziemię. – Proszę pani, nie wiem czemu, ale ten schodek znowu się zapadł! Małgorzata zerknęła przez jego ramię na ziejącą zimnem szczelinę. – Proszę iść do ogrodu, ja zaraz wracam – powiedziała, wbiegając na stopnie. – Dobrze. Wpadła do kuchni, otworzyła szafkę z lekami i w pośpiechu wyszukała potrzebne akcesoria. Kiedy zbiegała na dół, rzuciła okiem na ogród poprzez fioletową witrażową szybkę. Ze zdumieniem dostrzegła stojącą poza murem jej ogrodu bryczkę. Docisnęła twarz do szkła, by widzieć wyraźniej przez lekko pofalowaną i nierówną powierzchnię. Zaskoczona obserwowała, jak z powozu wysiada elegancko ubrana kobieta. Jedną ręką przytrzymywała niewielki kapelusik, drugą podawała stangretowi, który pomagał jej zejść po rozkładanych stopniach. Szeroka, jasna suknia damy skrzyła się setkami drobnych koralików wszytych w gorset aż do ciemnego pasa w talii. – Megi! Przynieś wodę! – usłyszała krzyk z ogrodu. Rzuciła się z powrotem do kuchni, porwała butelkę i zawróciła na schody. Gnając na dół, spojrzała pośpiesznie przez szybę, jednak tym razem zobaczyła już tylko fragment własnego ogródka, wysoki ceglany mur i szare, ponure klepisko poza nim. – Gdzie ty się podziewałaś? – powitał ją pełen wyrzutu głos Marianny. – No przecież poszłam po opatrunki, a potem kazałaś jeszcze przynieść wody. – Zdziwiona Megi rozłożyła dłonie. – Ale nie było cię tyle czasu… Małgorzata bez słowa przemyła ranę na skroni pana Adama i przykleiła na niej największy plaster, jaki znalazła. – Gotowe – mruknęła. – Na szczęście to tylko lekkie przecięcie. Jeszcze sprawdzę, czy nie ma pan wstrząśnienia mózgu. – Zdążyłem się uchylić. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdybym się nie poruszył.
– Prawdopodobnie trafiłby pana w oko, szefie – rzucił jego pomocnik, kopiąc leżący przy schodkach kamień. – Wszystko możliwe – przytaknął Nowacki. Małgorzata uważnie obserwowała oczy majstra, oświetlając źrenice małą latarką. – Mamy to robić jeszcze raz? – zapytał młodzieniec niechętnie. – Wydaje mi się, że to nie ma sensu – wtrąciła Majka, podając panu Adamowi wodę do picia, gdy Megi skończyła go badać. – Cokolwiek tam się wsypie i tak zaraz powstanie dziura. – Ale dlaczego? Marianna zerknęła na Megi. – Bo tam MUSI znaleźć się to, co było wcześniej – odparła dobitnie, patrząc znacząco na przyjaciółkę. Małgorzata ze złością wcisnęła ręce do kieszeni spodni. – Mam już tego wszystkiego powyżej dziurek w nosie. Ciężko pracuję na półtora etatu w szpitalu, w przychodni i w domu. A po tej całej orce nie mam nawet jak spokojnie odpocząć! – To my już pójdziemy – powiedział Nowacki, podnosząc się z miejsca. – Zdaje się, że nie jesteśmy w stanie zasypać tych dołków. Tu działają jakieś czary. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Szybko wstał z miejsca i ciągnąc za sobą pomocnika, zniknął za drzwiami. Dziewczyny słyszały, jak je zatrzaskuje za sobą, klnąc jak szewc. – I to by było na tyle, jeżeli chodzi o pomoc – westchnęła Małgorzata, rozglądając się po zniszczonym ogródku. Marianna wyciągnęła z kieszeni korzonek mandragory i z uwagą przyjrzała się jego nierównej powierzchni. – Te wszystkie zdarzenia robią się coraz dziwniejsze – powiedziała z namysłem.. – Co masz na myśli? – Megi uniosła brwi. – Te roślinki, wylatujące z ziemi płytki, czy może dziwne białe światło, którym eksplodowały moje dłonie? Marianna w milczeniu wpatrywała się w korzeń. – Jest tutaj zbyt wielki chaos. Jakby moc nie panowała sama nad sobą – stwierdziła w końcu. Megi odniosła wrażenie, że Majka nie dosłyszała jej ostatnich słów. Zbyt była skupiona na trzymanym w rękach korzeniu. – Może, jak sama kiedyś wspomniałaś, nie dominuje jedna moc, tylko działa ich kilka równocześnie? – dodała nieco spokojniej. Majka pokręciła głową.
– Sama nie wiem. Dziwne to wszystko. – Co zrobimy z tym dołem? – Megi brodą wskazała na łukowaty wykop. – Trzeba koniecznie odtworzyć wieniec. Może wtedy wszystko wróci do normy?
Tego wieczoru Małgorzata, korzystając z wolnej chwili, zaparzyła sobie w dużym kubku kawę i jeszcze raz wzięła się do przeglądania przyniesionych z piwnicy papierów. Przez lekko uchylone okno wpadał łagodny wietrzyk, muskając delikatnie tiulowe firany, które pod dotykiem jego niewidzialnych palców wybrzuszały się łagodnie; zza okna dochodziły głosy i śmiechy przechadzających się po Sławkowskiej ludzi. Zadźwięczał dzwoneczek zamontowany nad drzwiami herbaciarni, a w oddali zaszumiał przelatujący nad Krakowem samolot. Delikatny powiew wiatru przyniósł ze sobą zapach pieczeni w sosie grzybowym, dochodzący z pobliskiej restauracji. Megi nastawiła płytę ze spokojną, instrumentalną muzyką Jima Brickmana. Z cichym westchnieniem odłożyła kolejny segregator i otworzyła niewielki zeszyt z pożółkłymi ze starości kartkami. Pod okładką tkwiło wciśnięte tam kilka dni wcześniej, stare, pożółkłe zdjęcie przedstawiające park. Dziewczyna w zadumie odwróciła fotografię i spojrzała na podpis. „Brzesko ’42”. Trzymając kartonik w dłoni, podeszła do telefonu i wybrała numer Marianny. – Majka, musimy pojechać do tego Brzeska! – powiedziała bez przywitania, gdy tylko koleżanka podniosła słuchawkę. – Po co? Megi przeczesała palcami włosy. – Może w tym parku znajdziemy odpowiedź? Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. – Jutro możemy? – zapytała w końcu Marianna. – Mam dzisiaj mnóstwo klientów, a Samuel wybrał się do Poznania po towar. Nie wiem, kiedy wróci, bo na trasie jest wymieniany asfalt i mój mąż stoi w kilkukilometrowym korku… Małgorzata pokręciła głową. Chciała znaleźć się w Brzesku jak najszybciej. – Muszę to zrobić dzisiaj. Jutro przez cały dzień dyżuruję, a potem przyjmuję pacjentów w kamienicy. Nie będę miała czasu na urządzanie wycieczek. – Poproś Janka, może on będzie mógł… Megi pożegnała się i pognała do herbaciarni. Kiedy weszła do środka, Janek z Weroniką właśnie wycierali filiżanki. Przy stoliku siedziały dwie dziewczyny i raczyły się imbirową
herbatką, a obok lady stał starszy mężczyzna, nie mogąc się zdecydować, który gatunek wziąć na wynos. Przed nim leżały dwa metalowe pojemniki. – Janek, masz czas? – zapytała Megi, opierając się o rzeźbiony kontuar. – Musimy gdzieś pojechać. Spojrzał na nią zdziwiony. – Coś się stało? – Uniósł brwi. – Nie, nic ważnego. Po prostu nie chcę jechać sama, a Majka musi być w sklepie… – Miałem posprzątać na zapleczu. Specjalnie poprosiłem Weronikę, żeby dzisiaj przyszła wcześniej i postała za ladą. – Nie ma problemu. Sprzątniesz jutro – wtrąciła Weronika z lekkim uśmiechem. – Pomogę ci w porządkach, nawet dzisiaj wieczorem, kiedy tylko wrócimy – obiecała Małgorzata, składając ręce jak do modlitwy. – Tylko proszę, jedź ze mną. – Nie wiem, do diaska, którą wybrać – marudził starszy mężczyzna. – Tyle tego jest! Nie wiem, która będzie bardziej smakowała mojej Haneczce… Małgorzata bezceremonialnie wepchnęła nos najpierw do pudełka z herbatą o zapachu waniliowym, a potem do czarnej z aromatem mango i bergamotki. – Ta druga. – Zdecydowanym ruchem podsunęła dziadkowi herbatę mango. – Pani Hania będzie zachwycona. Ta pierwsza lepiej pachnie, niż smakuje. Janek miał oczy jak spodki. Za to dziadek był cały rozpromieniony. – To proszę paczuszkę tej herbatki. – Podał pudełko Weronice, by ta zapakowała sto gramów w ozdobnej torebce. Janek do osobnej minitorebeczki wsypał trochę waniliowej. – A tutaj próbka, bardzo proszę. Jeśli będzie panu smakować, zapraszam ponownie. Dziadek, cały w skowronkach, spokojnie poczekał, aż Weronika elegancko zapakuje jeszcze piękną angielską filiżankę w różyczki, którą zauważył na wystawie. – To prezent dla mojej małżonki – wyjaśnił cichutko, jakby się bał, że żona go usłyszy. – Jutro jest nasze złote wesele. – Gratulujemy! – Janek nie krył entuzjazmu. – W takim razie proszę przyjąć w prezencie jeszcze jedną taką filiżankę. Żebyście mogli razem pić dobrą herbatę przez następnych pięćdziesiąt lat. I, oczywiście, zapraszam państwa razem do mojej herbaciarni! Kazał Weronice zapakować drugie porcelanowe cudeńko i dorzucił jeszcze paczkę herbaty ziołowej.
Kilka minut później wniebowzięty staruszek, bijąc pokłony na pożegnanie, opuścił lokal, ściskając w ręce torebkę z dwiema filiżankami i herbacianym bonusem. – Gdzie jedziemy? – zapytał Janek, gdy tylko opuścili herbaciarnię. – Brzesko – odparła krótko. – Wiesz, gdzie to jest? Zmarszczył czoło. – Jasne. Trzeba jechać na Tarnów. Byłem tam kilka razy w życiu. Przejazdem. Mają koszmarną obwodnicę. Bywa, że korek zaczyna się kilka kilometrów przed miastem. Małgorzata podeszła do samochodu i otworzyła drzwi po stronie pasażera. – Zaraz cię tutaj wpuszczę, tylko muszę zabrać z siedzenia teczkę z dokumentami. Szybko pozbierała rozsypane szpargały do segregatora, po czym zaprosiła Janka do toyoty. Usiadła za kierownicą, założyła pas i poprawiła lusterko. Z ukosa zerkała na Topolnickiego. – Nie powiedziałaś mi jeszcze, po co jedziemy do tego Brzeska – mruknął Janek, walcząc z pasem. Małgorzata miała nadzieję, że w samochodzie dostanie buziaka na powitanie albo przynajmniej usłyszy komentarz na temat nocnego pocałunku. Ale tak się nie stało. Janek uśmiechał się do niej sympatycznie i patrzył na nią czule, jednak z nieznanych przyczyn wyrosła pomiędzy nimi jakaś przeszkoda – szklana ściana, przez którą mogli na siebie patrzeć i rozmawiać, ale nie mieli szans na fizyczny kontakt. Po prostu Janek zachowywał się tak, jak zwykle. Nieco tym zawiedziona Megi, oderwała wreszcie wzrok od jego twarzy i zdecydowanym ruchem przekręciła kluczyk w stacyjce. – Muszę znaleźć to miejsce z fotografii – powiedziała, ruszając z miejsca. Ledwie udało jej się pokonać wąziutką przestrzeń pomiędzy dwoma parkującymi samochodami. Miejsca było tak mało, że cofając, musiała poprosić Janka o otwarcie okna i złożenie zewnętrznego lusterka po jego stronie. Powoli wycofała na niewiele szerszą drogę, by kilka metrów dalej skręcić na skrzyżowaniu i włączyć się do ruchu na kolejnej jednopasmowej, ciasnej jezdni. Jeżeli ktoś uważa, że jazda po Warszawie, czy innym dużym mieście, wymaga odwagi i doświadczenia, to się myli. Najtrudniejszym komunikacyjnie miejscem jest Kraków. Wąskie i wiecznie zatłoczone śródmiejskie uliczki, poprzecinane dodatkowo liniami tramwajowymi oraz z wymuszającymi pierwszeństwo autobusami, stanowią prawdziwe wyzwanie nawet dla doświadczonego kierowcy. Na ulicach wokół najstarszej części miasta zawsze stoi się w korku, przesuwając się zaledwie po kilkanaście centymetrów, a do tego trzeba uważać na boczne uliczki,
z których zawsze ktoś próbuje na siłę włączyć się do ruchu. Jednak w tym całym zamieszaniu najgorsi są piesi, którzy ni stąd, ni zowąd pojawiając się na środku jezdni, desperacko próbują przejść na drugą stronę do najbliższego sklepu. Pasy, światła czy klaksony nie mają dla nich żadnego znaczenia. Po prostu wyskakują znienacka przed maskę, w momencie, kiedy kierowca zamierza ruszyć do przodu, by nie wpuścić przed siebie jadącego z boku innego zmotoryzowanego. Wszyscy na siebie trąbią albo złorzeczą sobie przez szyby, klnąc, krzycząc czy pokazując środkowy palec w wulgarnym geście. Małgorzata bez słowa mijała kolejne ulice. Zatrzymała się przy tramwaju, który stanął z jękiem na przystanku i zamarł na kilka chwil. Ledwie otworzyły się drzwi w obydwu wagonach, wprost na jezdnię, blokując dwa pasy, wylała się rzesza studentów i młodzieży. Z krawężnika już nacierała na opustoszały pojazd horda pasażerów. Kilku z nich omijało toyotę Małgorzaty, opierając ręce na masce samochodu, żeby zmieścić się w wąskiej luce pomiędzy zderzakami. Janek cierpliwe zaczekał z rozmową, aż pokonają centrum Krakowa, i zerkał tylko od czasu do czasu na skupiony profil dziewczyny. – O jakim miejscu mówisz? – zapytał, kiedy stanęli, tym razem na czerwonym świetle. Małgorzata włożyła rękę do kieszeni, wyciągnęła zdjęcie i podała je Topolnickiemu. – Muszę znaleźć ten park. Chłopak obejrzał kartkę z każdej strony. – Ależ to jest fotka sprzed prawie siedemdziesięciu lat! – powiedział. – Być może to miejsce od dawna nie istnieje. – Właśnie. MOŻE, ale nie MUSI – powiedziała Megi z naciskiem. – A poza tym, może znajdziemy kogoś, kto coś pamięta. Zawsze to jakiś trop. – A nie pomyślałaś o tym, że to wcale nie musi być Brzesko? Nie mamy pewności. – W zadumie przejechał palcami po wykaligrafowanej nazwie miasta. – Data i nazwa miejscowości może nie mieć nic wspólnego z fotografią. – Co masz na myśli? – Spojrzała na niego, unosząc brwi. – No, że zdjęcie może wcale nie przedstawia brzeskiego parku podczas wojny, tylko jakieś inne miasto. Być może ktoś dostał tę fotografię na jakimś spotkaniu z Brzesku w tym roku? – Popukał palcem w napis na odwrocie. – To bez sensu. – Pokręciła głową. – W tamtych czasach nie sypało się fotografiami jak z rękawa. Ludzie szanowali zdjęcia i nie pisali na nich byle czego. Były robione rzadko i na pewno drogie. Janek przez kilka sekund rozważał jej słowa.
– Masz rację. – Wzruszył w końcu ramionami. – Moja koncepcja rzeczywiście nie trzyma się kupy. Większość drogi do Brzeska pokonali w milczeniu. Janek przez cały czas wpatrywał się w starą fotografię. Żeby cisza nie była zbyt krępująca, Małgorzata włączyła radio. Przy żywej piosence jakiegoś amerykańskiego zespołu, Janek rozluźnił się i nawet zaczął cicho podśpiewywać. – Nie wjeżdżaj do centrum – powiedział, gdy Megi zamierzała skręcić w lewo przed Bochnią. – Lepiej zjedź na obwodnicę, to unikniemy korków w środku miasta. Dziewczyna w ostatniej chwili zdążyła włączyć kierunkowskaz i skręcić we wskazaną drogę. Jadący tuż za nimi ford wydał z siebie kilka wściekłych dźwięków. – Uff, prawie nam wjechał w tyłek – powiedziała Megi. – Marne to oznakowanie. I drogowskaz jest niewidoczny. – Przejeżdżałem tędy niecałe dwa tygodnie temu – Janek obracał w dłoniach pożółkłą odbitkę – i przez nieuwagę wjechałem do centrum. Pożałowałem tego natychmiast, ale wydostanie się z miasta zajęło mi prawie pół godziny. Od tamtej pory pamiętam, gdzie zjechać. Megi posłała mu lekki uśmiech. Dojazd do Brzeska zajął im dwadzieścia minut. Wreszcie minęli pierwsze zabudowania miasteczka i znaleźli się niedaleko kościoła. – To chyba centrum? – powiedziała Małgorzata, parkując samochód na niewielkim skwerku, otoczonym ze wszystkich stron starymi kamienicami; przecinało go kilka ścieżek. Na jego środku Megi zauważyła sporych rozmiarów posąg mężczyzny. – To święty Florian – wyjaśnił Janek. – Miasto w dawnych czasach stale nękały pożary. Ówczesna ludność wystawiła więc pomnik Florianowi, patronowi strażaków, garncarzy, piekarzy i wszystkich zawodów związanych z ogniem. – I co, pomogło? – zainteresowała się Megi. – Przestały wybuchać pożary? – Raczej wątpię. – Janek wzruszył ramionami. – Pomnik jest podobno datowany na osiemnasty wiek, a z tego co wiem, to dziewiętnasty i dwudziesty wiek też przyniosły ze sobą kilka pożarów. W tym jeden naprawdę spory. Małgorzata obeszła posąg, otoczony wielkim klombem, i rozejrzała się wokoło. Pomiędzy przystrzyżonymi w kule koronami drzew radośnie ćwierkały wróble. Tuż obok nich przeszła tęga kobieta, ciągnąca na smyczy niewielkiego pieska bliżej nieokreślonej rasy. Skwer z każdej strony otaczały uliczki, o tej porze dnia pełne samochodów. Niektórzy kierowcy wymuszali pierwszeństwo na skrzyżowaniach, trąbili na siebie ze złością. Przechodnie nic sobie z tego hałasu
nie robili i bez skrupułów pakowali się pomiędzy stojące samochody jak popadło, byleby tylko przejść na drugą stronę. – Totalny chaos. Gorzej niż w Krakowie – mruknął Janek, patrząc na kilku młodych chłopaków, którzy wyszli na jezdnię przed odrapanego forda. Kierowca z piskiem opon zdążył zahamować dosłownie kilka centymetrów przed nimi. Jeden z wyrostków, nie parząc nawet na siedzącego za kierownicą człowieka, wyciągnął rękę i wystawił w jego kierunku środkowy palec. – Tutaj jest biblioteka. – Małgorzata wskazała palcem na jedną z kamienic. – Może tam będą w stanie powiedzieć, gdzie zrobiono tę fotografię? Minęli kamiennego Floriana, przeszli przez wąską uliczkę i stanęli pod pięknymi, drewnianymi drzwiami. – Do kroćset, zamknięte. – Zawiedziony Janek pokazał karteczkę, przypiętą dwiema pinezkami do drzwi. – Remanent mają – prychnął. – W środku roku! – To jest biblioteka pedagogiczna, widocznie u nich wciąż trwają wakacje – zauważyła Megi. – Powinna być gdzieś tutaj jeszcze zwykła, publiczna wypożyczalnia książek. Zaczepiła młodą kobietę. – Przepraszam panią, szukamy biblioteki. Dziewczyna wyciągnęła ręce z kieszeni i wskazała dłonią na jedną z ciasnych uliczek. – Idźcie prosto przez skrzyżowanie, a potem skręćcie w prawo. W następnej przecznicy jest biblioteka. Taka żółta, narożna kamienica. Podziękowali jej i żwawo ruszyli we wskazanym kierunku. Biblioteka publiczna rzeczywiście znajdowała się na parterze niedawno odnowionego budynku. Megi zapukała, po czym otworzyła wąskie drzwi. W środku, pomimo otwartych okien, panował spory zaduch. Młoda, szczupła kobieta siedziała za zniszczonym biurkiem i przyjmowała kilka oprawionych w błękitną folię romansów od starszego mężczyzny. – Żona prosiła o inne książki z tej serii – powiedział staruszek, podając bibliotekarce karteczkę z pracowicie wykaligrafowanymi tytułami. – A kiedy szanowna małżonka wychodzi ze szpitala? – zapytała bibliotekarka zatroskanym głosem, szukając jednej z pozycji na najbliższej półce. – Oj, trudno powiedzieć. Operację na płuco miała tydzień temu, ale na razie lekarz nic nie mówi, czy lepiej, czy gorzej. Sama Irenka twierdzi, że już nic jej nie boli, ale wie pani… Mam wrażenie, że tak naprawdę jest inaczej, tylko ona nie chce mnie martwić. – Wszyscy tutaj trzymamy za nią mocno kciuki, panie Arturze. Proszę ją od nas pozdrowić. Podała starszemu człowiekowi dwie książki.
– Niestety, ta trzecia z listy jest akurat w czytaniu, ale jak ją zwrócą, odłożę ją specjalnie dla pana. – Bardzo pani dziękuję. Jest pani aniołem… Mężczyzna wyciągnął z kieszeni poskładaną reklamówkę z logo sklepu spożywczego i z ciężkim westchnieniem schował w niej romansidła. Bibliotekarka tymczasem zwróciła się z uśmiechem do Małgorzaty. – Słucham państwa, w czym mogę pomóc? Megi podeszła do biurka i wyciągnęła z torebki sfatygowaną fotografię. – Dzień dobry. Szukamy miejsca z tego zdjęcia. Nie wie pani, gdzie ono mogło być zrobione? Kobieta wzięła kartonik do ręki i przyjrzała się uważnie. – Niestety, nie pochodzę z Brzeska. Jestem tutaj na stażu, przez dwa tygodnie. Ale najlepiej zapytać pani Agaty. Wyszła tylko na chwilkę i powinna wrócić za jakieś dziesięć, piętnaście minut. Pani Agata mieszka w Brzesku przez całe życie i zna dosłownie każdy zakątek miasta. – W takim razie zaczekamy – powiedział Janek, siadając na niewielkiej ławce, ustawionej wzdłuż wysokiego okna. – Oczywiście, proszę bardzo – odparła bibliotekarka i powróciła do czytelników. Akurat dwie rozchichotane nastolatki chciały wypożyczyć jakąś młodzieżową sagę o wampirach. Podczas gdy Janek siedział na ławce i przeglądał zawartość najbliżej stojącej półki, Megi ukradkiem zerkała na jego profil. Nagle jej wzrok przyciągnęła ubrana na czarno kobieta za oknem. Twarz miała białą jak papier, a wargi sine, jakby na dworze było kilkanaście stopni poniżej zera. Zdziwiona Megi podeszła bliżej i odsunęła firankę. Kobieta szybkim krokiem przeszła na drugą stronę i spojrzała w kierunku biblioteki. – Janek, to ona! – Dziewczyna potrząsnęła Topolnickim. – Popatrz. To kobieta, którą widziałam we śnie! – Gdzie! – Poderwał się jak oparzony i wychylił przez okno. Bibliotekarka spojrzała na nich z niepokojem. – Ta w staroświeckim ubraniu. Stoi naprzeciwko – szepnęła Megi. Janek przez chwilę patrzył we wskazanym kierunku, aż w końcu odwrócił głowę do Megi. – Tam nikogo nie ma – powiedział. – Dobrze się czujesz? Małgorzata popatrzyła na niego z niedowierzaniem. – Przecież tam stoi. – Wskazała ręką za okno. – Patrzy w naszym kierunku. Taka szczupła
kobieta w długiej, ciemnej sukience i z upiętymi w kok włosami! Stoi tam! Przecież nie można jej nie zauważyć! Janek najpierw popatrzył jej w oczy, a potem wolno przeniósł wzrok na drugą stronę uliczki. – Naprawdę nic nie widzę. Chodnik jest pusty – powiedział spokojnie. Wziął głęboki wdech, rozejrzał się dokładnie, po czym spojrzał na Megi i pokręcił przecząco głową, wskazując ręką w stronę okna, – Nikogo tam nie ma – powtórzył z naciskiem. Megi westchnęła głęboko. – Czy coś się stało? – zapytała bibliotekarka, podchodząc bliżej. Do piersi przyciskała kilka tomików poezji, które zapewne zamierzała odłożyć na właściwą półkę. – Nie. – Janek posłał jej wymuszony uśmiech. – Wszystko w porządku. Mojej przyjaciółce zdawało się, że widzi kogoś… eee… znajomego. – Rozumiem – odparła i podeszła do szafki opatrzonej napisem „Poezja europejska”. Tymczasem tajemnicza kobieta wciąż wpatrywała się w oczy Małgorzaty. Nagle wykonała półobrót i uniosła dłoń przyzywającym gestem. – Idziemy! – rozkazała Megi zdecydowanym głosem. – Wychodzimy! – Ale co się stało? – chciał wiedzieć Janek. – Nic! – Dziewczyna złapała go za rękaw koszuli i pociągnęła w kierunku wyjścia. – Ta kobieta gdzieś nas chce zaprowadzić. Chce nam coś pokazać. Chodźmy, proszę. Minęli bibliotekarkę, zajętą poszukiwaniem jakiejś książki dla starszej klientki, i bez pożegnania pośpieszyli na zewnątrz. – I co teraz? – zapytał Janek. – Jest tam! – Pokazała palcem w prawą stronę. – Zaraz zniknie za rogiem tej zniszczonej kamienicy. – Jesteś pewna, że to ta sama kobieta? – Oczywiście! – Megi zaczęła biec, wciąż ściskając Janka za rękaw. – Proszę cię, pośpiesz się, bo ją zgubimy. – Nie wiem, czy chcę iść za zjawą, której nie widzę – zaoponował, jednak posłusznie przyśpieszył kroku. Minęli ostatnią w szeregu kamienicę i skręcili w lewo, w niedługą uliczkę, zamkniętą boczną nawą kościoła. – Wciąż ją widzisz? – dopytywał się Topolnicki. Małgorzata potaknęła z przejęciem. – Tak, poszła w prawo.
Biegiem pokonali kolejny kawałek i przystanęli przed dosyć ruchliwym przejściem dla pieszych. Samochody z głośnym trąbieniem śmigały po drodze, a kilkoro przechodniów niecierpliwe czekało na zmianę światła. Na chodniku, wzdłuż pierzei, przechadzało się kilkanaście osób. Jedni wchodzili do licznych tutaj sklepów, inni wychodzili i z pełnymi siatkami schodzili w dół ruchliwej uliczki. Dwie nastolatki tuż przed Małgorzatą i Jankiem roześmiały się głośno. Jedna z nich z wypiekami na policzkach opowiadała przyjaciółce o jakichś dziewczęco-chłopięcych miłostkach. Megi rozglądała się gorączkowo. Spojrzała najpierw w lewo, gdzie ulica mocno schodziła w dół, jednak zjawy nie było. Z prawej mijało ich akurat kilka osób, ale i wśród nich jej nie zauważyła. Po drugiej stronie jezdni, gdzie kłębiła się ponad dziesiątka przechodniów, kobiety ze snu także nie było widać. Małgorzata stanęła tuż przy jezdni i nerwowo wypatrywała nieznajomej, wciąż ściskając rękę Janka tak mocno, że ten aż zasyczał z bólu. – Strasznie mnie szczypiesz! – Och, przepraszam! – Natychmiast go puściła i spojrzała przestraszonym wzrokiem. – Nie chciałam… Uśmiechnął się lekko i złapał ją za rękę. – Nie widzisz jej, prawda? – zapytał, patrząc na bliską histerii Małgorzatę. Zrozpaczonym wzrokiem przeczesywała pierzeje kamienic i tłum kolorowo odzianych ludzi. – To prawda. Nie wiem, gdzie teraz pójść. Światła wreszcie zmieniły się na zielone. Piszczący dźwięk, przeznaczony dla niewidomych, oznaczał, że jeżeli ktoś zamierza przejść przez jezdnię, to ma na to tylko około minuty. – Chodźmy – zdecydował Topolnicki. – Może z tamtej perspektywy, w mniejszym ścisku, zauważysz tę swoją damę. Ruszyli przez jezdnię, ale zanim doszli do połowy nierównego asfaltu, dźwięk dwukrotnie przyśpieszył. Gdy wreszcie dotarli do chodnika, światła dla pieszych już podświetlały czerwonego, stojącego na baczność ludzika. – Strasznie mało czasu! – zauważył ze złością Janek. – Jak, do cholery, ktoś starszy ma przejść w tak krótkim czasie? Stary człowiek z balkonikiem albo na wózku inwalidzkim nie ma szans… – Jest tam! – Megi patrzyła wprost na ulicę ciągnącą się wzdłuż skweru ze świętym Florianem. – Idzie w dół! O! Patrzy w naszym kierunku. I macha, żebyśmy za nią poszli! – Zatem chodźmy – westchnął i podążył za Małgorzatą.
ROZDZIAŁ 24
S
zli za migocącą i widzianą wyłącznie przez Małgorzatę zjawą przez prawie dwa kilometry. W milczeniu mijali kamienice, spore i bardzo ruchliwe rondo oraz miejską obwodnicę. Postać na chwilę zniknęła Małgorzacie z oczu, kiedy mijali Państwowe Ogródki Działkowe, zarośnięte bujnie drzewami i krzewami owocowymi. Na kolejnym skrzyżowaniu tajemnicza kobieta skręciła w lewo, w kierunku starego osiedla. – Uff, już się bałem, że nas popędzi aż w Beskidy – zażartował Janek, pokazując drogowskaz w kierunku Nowego Sącza. Jednakże Megi nie było do śmiechu. Zignorowała słowa Topolnickiego, wciąż mocno skupiona, by nie zgubić kobiety. – Nie. – Pokręciła głową. – Wygląda na to, że prowadzi nas w stronę tamtego blokowiska. Wskazała ręką przed siebie. Kilka minut później minęli osiedle starych, pomalowanych na szaro bloków i stanęli przed sporym wzniesieniem, odciętym u swego podnóża korytem wartko płynącej rzeczki. Kiedy pokonywali most z niebieską, przerdzewiałą balustradą, Megi znacznie przyśpieszyła kroku. – Widzisz ją? – pytał Janek, żałując trochę, że sam nie dostrzega tajemniczej damy. – Cały czas nas prowadzi. Właśnie zniknęła za zakrętem. Widok zasłaniają mi tamte drzewa. Rzuciła okiem w dół. – Mała ta rzeczka – zauważyła, zerkając na Topolnickiego. – Mała, jak mała – mruknął Janek. – To rzeka podgórska. Parę lat temu w kilkanaście minut zalała ponad połowę miasta. Niektórzy mieli wodę na pierwszym piętrze. – Nie wiedziałam. – Megi była zaskoczona. – Podgórskie cieki są bardzo zdradliwe. Na północy kraju takie rzeczy się niemal nie zdarzają, bo woda nie wzbiera tak gwałtownie jak tutaj. Ma się po czym rozlewać. – To prawda – przyznała. Przyśpieszyła jeszcze bardziej, jednakże dostała takiej zadyszki, że zatrzymała się pośrodku mostu, oparła pośladkami o balustradę i zgięła tułów, by złapać oddech. – Mam słabą kondycję – sapnęła, kręcąc z dezaprobatą głową. – Widzisz ją? – Janek wskazał palcem przed siebie. Megi uniosła głowę. Otarła z czoła krople
potu wierzchem dłoni. – Nie. Mówiłam, że zniknęła za zakrętem. Janek bez namysłu porwał dziewczynę na ręce i puścił się biegiem przed siebie. Zaskoczona Małgorzata aż krzyknęła. – Skąd masz tyle siły? – zapytała zszokowana, widząc, że chłopak nawet nie jest spocony. – Dużo ćwiczę – odparł krótko. – Powiedz mi, jak zobaczysz tę kobietę. Minęli po drodze kilkanaście osób i grupę dzieciaków prowadzonych w parach przez dwie młode opiekunki. Dzieci, trzymając się za ręce, beztroskimi głosikami śpiewały piosenkę. – „Gdzie strumyk płynie z wolna…” Janek miał nieodpartą ochotę przyłączyć się do fałszującego chóru. Wbiegał po zboczu sporego wzniesienia, odprowadzany słowami harcerskiej piosenki. – „Stokrotka rosła pooolna, a nad nią szumiał gaj…” – Głosy dzieciaków były coraz bardziej odległe. Wreszcie przystanął pod dużą, szarą budowlą otoczoną wysokim murem zamalowanym sprejem, zapewne przez tutejszych wandali. Postawił dziewczynę na ziemi i rozejrzał się wokół. Małgorzata podniosła głowę i zobaczyła biegnący wzdłuż dachu ogromny neonowy napis. – Okocim – przeczytała na głos. – To browar – wyjaśnił Janek z miną znawcy. – Widzę. I czuję. Po zapachu – odparła, ruszając do przodu. – O, tam jest! Wskazała ręką przed siebie. – Idzie na piwo? – zapytał zdziwiony, łapiąc Megi za ramię. Małgorzata przez chwilę patrzyła przed siebie. – Nie – powiedziała w końcu. – Właśnie skręca w prawo. Przeszli przez ulicę. – Janek! Znaleźliśmy PARK! – powiedziała nagle Megi podekscytowanym głosem. – Ona przyprowadziła nas do parku! Musimy teraz znaleźć to miejsce ze zdjęcia. – Nie wiem, czy to coś da – mruknął bez przekonania. Do ogromnego, choć nieco zapuszczonego parku prowadziła piękna kuta brama, na szczęście w tej chwili szeroko otwarta. Przy wejściu Jan zauważył ogromną tablicę informacyjną. – To park i pałac Goetzów, założycieli browaru w Okocimiu – zaczął czytać. Megi, słuchając informacji, rozglądała się za zjawą, ale nigdzie nie było jej widać. – Czytaj dalej – ponagliła. – Nooo – starał się wyłapać najważniejsze fragmenty. – Pałac powstał w roku 1900. Miał charakter neobarokowy. Całkowita powierzchnia
wynosiła ponad pięć i pół tysiąca metrów kwadratowych. – Kupa sprzątania – mruknęła Megi. – Otaczający go park krajobrazowy miał czterdzieści hektarów, z czego do czasów obecnych przetrwało zaledwie kilkanaście. Przez chwilę czytał po cichu, lekko poruszając ustami. – O! I jest napisane, że Goetzowie sprowadzali do parku różne rośliny zza granicy. Większość z nich nie była tutaj znana. Mieli nawet oranżerię, w której hodowali rzadkie rośliny ciepłolubne. – Wziął głęboki wdech, wciąż skupiając się na tekście. – O, i do dziś rosną tutaj różne obce gatunki drzew, sadzone jeszcze rękami Goetzów… – Idziemy do środka. Jest zjawa – przerwała mu Małgorzata. Minęli kutą bramę i skierowali się w głąb parku szeroką aleją, obsadzoną szpalerem wysokich, starych drzew, głównie kasztanowców o ogromnych palczastych liściach. Słońce nie mogło się przebić przez ciasno splecione ze sobą, liściaste korony. Aleja tonęła w półmroku. Tajemnicza kobieta zniknęła za kępą krzewów posadzoną przy rozwidleniu. Słuchając łagodnego poszumu drzew, Janek przyglądał się malutkim i niedojrzałym jeszcze kolczastym łupinom, kryjącym młode kasztany. Za grupą półtorametrowych krzewów pięła się lekko pod górę żwirowa ścieżka. Podeszwy butów chrzęściły po drobnych kamykach, a gdy Małgorzata poprosiła Jana, by przyśpieszyli, żwir zaczął pryskać na boki. – Na szczęście założyłam sportowe buty. W sandałach czy japonkach nie dałabym rady – sapnęła Małgorzata. – Niósłbym cię na rękach… – Janek wzruszył ramionami. Truchtem pokonali kilka zakrętów. Za ostatnim z nich ścieżka kończyła nagle swój bieg na otaczającym podniszczony pałac dużym, żwirowym podjeździe. Małgorzata nerwowo rozglądała się za kobietą, jednak tajemniczej damy nigdzie nie było widać. Zawiedziona, kręciła się w kółko, kontynuując poszukiwania zjawy wokół budynku i między najbliższymi drzewami. – Zgubiłaś ją – stwierdził Janek, obserwując uważnie dziewczynę. – Raczej sama zniknęła – odparła Megi smutnym głosem, patrząc w ciemne okna pałacu. – Może to właśnie tutaj chciała nas doprowadzić – powiedział, rozkładając dłonie i kreśląc w powietrzu okrąg.
– Być może… – przyznała cicho. Chcieli wejść do wnętrza starego pałacu, ale jego główne drzwi były zatrzaśnięte na głucho. Obeszli więc obiekt dokoła, próbując zerknąć do środka przez ozdobne, wysokie okna. Większość jednak szczelnie zasłonięto, zaś za tymi bez kotar panowała ciemność. Nieco zawiedzeni podeszli w końcu do oranżerii, dobudowanej od północno-wschodniej strony pałacu. – Jest otwarta! – nagle powiedział Janek. Rozglądając się dokoła i sprawdzając, czy nie wygoni ich jakiś stróż, pośpiesznie weszli do środka. Niegdyś niewątpliwie piękna, palmiarnia prezentowała się nader żałośnie. Część szyb została wybita, niektóre były brudne, jeszcze inne pokrywał zielony nalot. Z udeptanej ziemi tu i ówdzie wystawały nędzne chwasty; jedynym dowodem dawnej świetności była stara sztuczna grota, częściowo porośnięta bluszczem. Janek zauważył jeszcze kilka wciśniętych w kąt zniszczonych krzeseł. Małgorzata podeszła do pieczary i położyła rękę na ciepłej, chropowatej powierzchni. – Z czego to jest zrobione? – Spojrzała na Janka pytająco. – Z tufu wulkanicznego – wyjaśnił. – Przy wejściu do oranżerii jest tabliczka ze szczegółowym opisem – dodał, widząc zdziwienie na twarzy dziewczyny. – Nie zwróciłam uwagi – przyznała szczerze. Grota ją intrygowała, choć Megi nie potrafiła określić dlaczego. Po prostu chciała dokładnie obejrzeć ten dziwaczny i jej zdaniem brzydki twór. – Co robisz? – zapytał Janek, gdy Małgorzata penetrowała każdy załomek. – Jeszcze nie wiem – powiedziała. – Po prostu się przyglądam. Dziwne to jakieś… Wsadziła głowę do środka sztucznej jaskini i spojrzała w górę. Nie licząc kilku pająków, niczego więcej nie zobaczyła. Rozczarowana przystanęła przed wgłębieniem i rozejrzała się po oranżerii. Janek spokojnie czekał przy wejściu i co chwilę zerkał na park, by sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi. Megi, wciąż skupiona, odchyliła kilka gałązek bluszczu i ku swojemu zdziwieniu zobaczyła wyrytą datę: 14 lipca 1942 roku. – Ten sam rok, co na fotografii – mruknęła, przejeżdżając palcami po ledwie widocznych cyfrach. – To nic nie znaczy. – Janek machnął ręką. – Ot, zwykły zbieg okoliczności. – Skąd wiesz? Może tego dnia wydarzyło się coś ważnego? – Megi zastanawiała się głośno. –
Może wtedy wzniesiono tę grotę? – Raczej nie. – Pokręcił głową. – Grota powstała około 1910 roku. – No to już nie wiem. – Głos Małgorzaty się załamał. – Dziwne to wszystko… – Musimy poszukać w dokumentach. – Janek chciał ją podnieść na duchu. – Może znajdziemy jakąś wzmiankę o tej dacie… – Państwo na zwiedzanie? – usłyszeli znienacka tubalny męski głos. Drgnęli mimowolnie, przestraszeni. – Nie – odruchowo zaprzeczyła Megi. – Tak! – niemal krzyknął Janek. – To w końcu tak czy nie? Stojący w drzwiach niewysoki człowieczek w podeszłym wieku przeszywał ich wzrokiem. – Bardzo chcielibyśmy zwiedzić pałac – powiedział szybko Janek. Małgorzata tylko pokiwała głową. – Zwiedzania nie ma! – wyjaśnił mężczyzna ze złośliwym uśmieszkiem. – Po szesnastej już jest. Janek zerknął na zegarek. – Ale szesnasta będzie dopiero za dwie minuty – powiedział z naciskiem. – I co z tego? – Staruszek uniósł brwi i postukał palcem w cyferblat. – Na moim zegarku jest już dwie po. Koniec pracy! Finito! Fajrant! Topolnicki popatrzył na mężczyznę morderczym wzrokiem. – Ja mam do pana taką maleńką prośbę. – Megi złożyła ręce jak do modlitwy, stając obok Janka. – Do mnie? – Spojrzał na nią podejrzliwym wzrokiem i podrapał się po łysiejącej czaszce. – Tak. – Zbliżyła się nieco, zostawiając zdenerwowanego Janka za plecami. – Bardzo chcielibyśmy zamienić dwa zdania z przewodnikiem. Będę bezgranicznie wdzięczna. – Spotkanie z przewodnikiem kosztuje – zauważył, zakładając ręce na piersi. – Ile? – Megi posłała mu najsłodszy uśmiech, na jaki ją było stać. – Całe oprowadzanie dla prywatnych grup i po godzinach… – Udał, że się zastanawia. Janek za plecami dziewczyny jęknął cicho. – Stówka będzie, jak nic! – oświadczył wreszcie wyniosłym tonem. – Co? – Topolnicki nie wytrzymał. – Oprowadzanie grup według wiszącego przy bramie cennika to niecałe pięćdziesiąt złotych. Oszalał pan?
Wysunął się przed Małgorzatę i stanął tuż przed garbatym nosem mężczyzny, który sterczał teraz mniej więcej na wysokości torsu Topolnickiego. – No dobra, siedemdziesiąt. – Człowieczek cofnął się i potarł nerwowo pobladłe policzki. Janek chrząknął głośno. – Ale my chcemy tylko zapytać o tę grotę – powiedziała Megi niewinnym głosem, wskazując palcem za siebie. – Tylko jedno małe pytanko. – No? – ponaglił go Janek groźnym głosem. – Za jedno małe pytanko niech będą dwie dychy – powiedział w końcu staruszek. – Tak już lepiej – mruknął Janek i odsunął się nieco od mężczyzny. – Więc bardzo proszę, by zaprowadził nas pan do tego przewodnika – odezwała się Małgorzata. Człowieczek wypiął dumnie pierś i poprawił pomiętą kamizelkę. – A zatem słucham – powiedział dumnie. – To pan? – prychnął Janek. – Mogłem się tego spodziewać. – Tak. Ja się niemal wychowałem w tym pałacu. Wiem o nim wszystko. WSZYSTKO. I to w dwóch językach – dodał z przekąsem. – Chciałbym się dowiedzieć czegoś na temat daty wyrytej pod gałązkami bluszczu. – Megi podeszła do groty i rękami odgarnęła gęstwinę liści. – Tutaj za przewodnika płaci się z góry. – Mężczyzna wyciągnął kościstą rękę. Janek, używając kilku soczystych epitetów, wyciągnął z kieszeni banknot dwudziestozłotowy i wetknął go starcowi w łapę. – Teraz słucham uważniej. – Dziadek pieczołowicie schował pieniądze do kieszonki w kamizelce i garbiąc się nieco, podszedł do groty. – Chciałabym się dowiedzieć, co oznacza ta data? W jakim celu została tutaj umieszczona i kto to mógł zrobić? Mężczyzna westchnął w sposób iście teatralny i przejechał ręką po wilgotnej, chropowatej powierzchni. – Trudno powiedzieć… Janek syknął z pogardą, wciskając ze złością ręce do kieszeni dżinsów. Najwyraźniej żałował wyrzuconych w błoto pieniędzy. – Nie zrobił tego żaden z Goetzów, ponieważ ostatni z rodu opuścił pałac w 1939 roku – wyrecytował bezbarwnym tonem przewodnik. – W 1942 roku była tutaj szkoła oficerska,
sanatorium dla oficerów, a potem szpital wojskowy. Po wojnie mieściły się szkoły średnie – liceum, szkoła ekonomiczna… – Czyli nic nie wiemy. – Janek ze złością klasnął w dłonie. – Lepiej stąd chodźmy, zanim rozszarpię tego padalca. Nie dbał, że starszy mężczyzna słyszy jego komentarz. Objął Małgorzatę i bezceremonialnie wyprowadził ją z oranżerii, nie zważając na protesty dziewczyny. – Za pół godziny zamykamy bramę! Radzę opuścić kompleks – krzyknął za nimi starzec, szukając klucza w przepastnych kieszeniach. W milczeniu oddalili się od palmiarni i weszli na żwirową alejkę pomiędzy pierwszym rzędem drzew. – Ale podlec! – nie wytrzymał Janek, kiedy znaleźli się w cieniu kasztanowców. – Aż mną zatrzęsło. Miałem ochotę wygarbować mu skórę. – Przestań. – Megi machnęła lekceważąco ręką. – Nie wiadomo, dlaczego jest taki… oschły. Może życie dało mu nieźle w kość? Po co od razu się denerwować? – Nie wiem – Wziął głęboki oddech. – Po prostu podziałał na mnie jakoś tak… drażniąco. Małgorzata z pobłażliwym uśmiechem na twarzy spoglądała na otaczające ich drzewa. Nagle stanęła jak wryta. – Co się stało? – zaniepokoił się Topolnicki, rozglądając się czujnie dokoła. – To… To jest to miejsce – powiedziała Megi cicho, patrząc przed siebie jak zahipnotyzowana. Szybko odszukała w torebce fotografię i wyciągnęła przed siebie. Teraz patrzyli oboje. – Jednego drzewa ze zdjęcia brakuje – zauważył. – To prawda – przyznała mu rację. – Ale spójrz, tutaj jest pniak. Być może trzeba było je wyciąć z jakiegoś powodu? Stali przez chwilę w milczeniu i rozglądali się uważnie, by wychwycić więcej różnic. Drzewa zmieniły kształt. Przez te kilkadziesiąt lat stały się bardziej rozłożyste i większe. Część krzewów rosnących przy równoległej alejce została uformowana w prostokątny żywopłot. Tam, gdzie dawniej kwitły białe, drobne kwiaty, teraz znajdowała się ziemia porośnięta gęsto ciemnozielonym mchem i mnóstwem małych, żółtych grzybków. Pomiędzy pniami widać było latarnię, identyczną jak ta na zdjęciu, tyle że teraz czworokątny klosz był zardzewiały, a matowe szyby wybite. Po żarówce pozostał tylko kawałek ostrego jak nóż szkła. Małgorzatę ogarnął żal, że tak wspaniały pałac i jego otoczenie uległy dewastacji.
Ludzie jednak nie potrafią szanować zabytków, świadków bezpowrotnie umykających zdarzeń minionych lat… Z zadumy wyrwało ją ciche pacnięcie tuż pod nogami. Schyliła głowę i spojrzała na żwir. Przed obcasem leżał cienki zielonobrązowy strąk o długości ponad trzydziestu centymetrów. Zdziwiona, wzięła go do ręki i przyjrzała się uważnie gładkiej, lekko błyszczącej skórce. – Taki sam strąk był w wieńcu pod drzwiami – powiedziała, pokazując go Jankowi. – Czy to jakiś egzotyczny groch? – zażartował, spoglądając na znalezisko. Małgorzata rozejrzała się dokoła, lecz nie spostrzegła rośliny z takimi owocami. – Tam. – Janek wskazał w górę ręką. Spojrzała. Nad jej głową znajdowała się rozłożysta korona drzewa o dużych jasnych liściach. Pomiędzy nimi wisiały tysiące strąków, dokładnie takich jak ten, który trzymała w rękach. Jedne z nich miały kolor zielony, inne brązowy, niektóre prawie czarny. Wszystkie były bardzo długie. Grzechotały cichutko na wietrze. – Przy drzewie jest tabliczka. – Janek podszedł do pnia i przeczytał: – Surmia wielkokwiatowa. Tak się to cudo nazywa. – Nigdy wcześniej nie widziałam takiego drzewa – przyznała Megi, oglądając mocno pobrużdżoną korę. – Ja widziałem… kilka razy. – Podrapał się po głowie. – Chyba też w jakimś parku. – Może w ogrodzie botanicznym? – podsunęła ironicznie. Roześmiał się. – Niekoniecznie. Nie wiem, czy przypadkiem moja ciotka nie ma tego w ogródku. Tylko, oczywiście, nie taki wielki okaz – dodał, wyciągając rękę, by dotknąć opuszkami nierównego pnia. Tymczasem Małgorzata porównywała rosnące wokół rośliny z tymi na fotografii. – Nic nie przychodzi mi do głowy – westchnęła w końcu z zawodem w głosie. – Teraz zaczynam się zastanawiać, po co w ogóle tutaj przyjechaliśmy. – Zwiedzić podupadający pałac, zanim się całkiem rozleci? – Janek uniósł brwi. – Jakoś mi szkoda tego pięknego miejsca. Megi westchnęła ciężko i spróbowała upchnąć w kieszeni znaleziony na ścieżce strączek, ale zmieściła się zaledwie połowa. – To wszystko po prostu nie ma sensu! Nie składa się do kupy… – Państwo opuszczą teren parku! – usłyszeli znienacka za plecami. Mężczyzna z oranżerii stał na dróżce w towarzystwie dwóch gorylowatych ochroniarzy.
– Właśnie wychodzimy. – Janek wzruszył ramionami. – To dobrze. – W głosie starca brzmiała wyraźna ulga. – Pan zamknie bramę, panie Mieciu – zwrócił się do jednego ze strażników, wciśniętego w granatowy uniform. Na jego ramieniu widniała plakietka z nazwą firmy chroniącej dawną posiadłość Goetzów. Megi i Janek szybko skierowali się w stronę wyjścia. Kilkanaście metrów za nimi szedł pan Mietek, podzwaniając kluczami przymocowanymi do skórzanego pasa. Gdy tylko przekroczyli bramę, ochroniarz z głośnym szczękiem zatrzasnął ją za nimi i zamknął za pomocą sporego, rzeźbionego klucza. Zaraz potem odszedł sprężystym krokiem, pogwizdując pod nosem jakąś piosenkę i wymachując ogromnymi rękami.
ROZDZIAŁ 25
I
to by było na tyle, jeżeli chodzi o oglądanie pałacu.
– Janek ze złością kopnął leżący przy jego bucie kamyczek, który potoczył się w kierunku furty i brzdęknął o jeden z ozdobnych prętów. Małgorzata zacisnęła wargi i rozejrzała się wokoło. Po drugiej stronie stromej uliczki, przez otwartą bramę browaru widać było odprawę kilku ciężarówek z piwem. Jakiś młody człowiek stał w wąskich, wysokich drzwiach i wołał coś do jednego z pracowników, machając ręką, w której trzymał kilka kartek papieru. Po prawej znajdował się niewielki, prostokątny budynek pomalowany na ohydny żółty kolor. Nad drzwiami i okienkami wisiały wysłużone czerwone markizy. Ta nad wejściem była opatrzona napisem: „Bar za bramą”. – Może wejdziemy do środka i kupimy jakiś sok do picia? – zaproponował Janek, podążając za wzrokiem dziewczyny. Przed drzwiami siedziało na ławeczce dwóch żuli i popijało wino z kartonów. Małgorzata, widząc ich tępe uśmiechy, straciła ochotę na wizytę w barze. – Może lepiej zaczekam, a ty weź mi butelkę wody niegazowanej, dobrze? – poprosiła. – W porządku. – Janek wszedł pod zetlałą czerwoną markizę i zniknął za drzwiami. Megi usiadła na wystającym murku przy ozdobnej bramie i zamyśliła się głęboko. Cały czas zastanawiała się, po co w ogóle przyjechała do tego miasta. Niby znaleźli miejsce z fotografii, lecz nie uzyskali odpowiedzi, a przeciwnie, doszły nowe pytania. – Pani chce do środka? – Rozmyślania przerwał jej miły, nieco drżący głos. Przed Małgorzatą stał starszy mężczyzna. W jednej ręce trzymał wysłużoną drewnianą laskę, a w drugiej ażurową siatkę z koralikami, w której widać było chleb, mleko i kilka innych drobiazgów. Staruszek ubrany był w czarne spodnie i szarą, cienką koszulę z krótkimi rękawami. Jego siwe potarganie włosy delikatnie poruszał lekki wiatr. Uśmiechał się dobrotliwie, a na jego idealnie gładkich policzkach robiły się dołeczki. Pachniał intensywnie wodą kolońską i jakimś płynem po goleniu. – Pytałem, czy pani chce zwiedzić pałac? – zapytał ponownie, przekładając laskę do ręki z siatką i ściągając na moment szkła w okrągłych oprawkach. Wierzchem dłoni przetarł powieki i ponownie założył okulary. Od razu przestał mrużyć oczy, widać był krótkowidzem.
– Już byłam w środku, ale bardzo krótko. Przyjechaliśmy tutaj specjalnie, żeby zobaczyć posiadłość i dowiedzieć się o niej czegoś, ale… – Pokręciła głową. – Nie udało się nam. – Bo jest za późno. – Zerknął na zegarek z dużym, czarnym cyferblatem. – Już po czwartej. Oni zawsze zamykają punktualnie. Albo nawet przed czasem. Brodą wskazał w kierunku pałacu, po czym wyciągnął z kieszeni duży, ozdobny klucz i wsadził do zamka ciężkiej, stalowej furty opodal głównej bramy. Przekręcił go z głośnym chrzęstem i uchylił skrzydło. – A pani naprawdę chce się czegoś dowiedzieć o pałacu, czy tylko zobaczyć? – Spojrzał na Megi intensywnie niebieskimi oczami przez soczewki okularów. Małgorzata miała wrażenie, że pomimo dobrotliwego wyglądu, jego wzrok przeszywa ją na wylot i staruszek czyta w myślach lepiej niż profesjonalny wykrywacz kłamstw. – Właściwie to sama nie wiem, czego szukam – przyznała szczerze. – Po prostu w starych dokumentach mojej ciotki znalazłam fotografię i zapragnęłam zobaczyć to miejsce na żywo. Miałam nadzieję, że to wyjaśni… – Zacisnęła zęby. – Że… No, że odpowie na wiele wątpliwości, wyjaśni, czemu w mojej kamienicy dzieją się dziwne rzeczy. Chciałabym się dowiedzieć, co się tutaj wydarzyło podczas wojny. Była przekonana, że po tym wyznaniu staruszek popuka się w głowę i szybko schowa się w parku, zatrzaskując furtkę na cztery spusty. Myliła się. Mężczyzna popatrzył na nią badawczo. – Pani pokaże to zdjęcie – powiedział spokojnie, wyciągając lekko drżącą dłoń. Megi bez słowa wydobyła z torebki pożółkłą fotografię. Staruszek poprawił zjeżdżające z wąskiego nosa okulary i zbliżył zdjęcie do twarzy. Dziewczyna odruchowo złożyła dłonie jak do modlitwy. Czekała w napięciu, zaciskając mocno palce. – Znam tutaj każde drzewo, każdy krzak i zakamarek parku – powiedział wreszcie. – Mieszkam u Goetzów od urodzenia. Obrócił się tyłem do Megi i wskazał na mały domek niedaleko ogrodzenia. – Mój ojciec pilnował bramy, wejścia do tego ogrodu, tak samo jak mój dziadek. Babka była pokojówką w starym pałacu, jeszcze na terenie browaru. Obsługiwała samą baronową. Wciąż trzymając fotografię, staruszek szerzej uchylił bramkę i gestem zaprosił Megi do środka. – Cóż, nie mogę pani oprowadzić po pałacu i parku, bo teraz to własność prywatna. Ale mam
prawo zaprosić panią do domu. Nie mam siły stać przy bramce i rozprawiać na temat historii tego miejsca. – Jestem tutaj z przyjacielem – powiedziała Megi, kiedy zamierzał już zamknąć furtkę. – Całe szczęście. – Staruszek uśmiechnął się zawadiacko. – Jeszcze by sobie moja żona pomyślała, że na starość dziewczyny do domu sprowadzam… Małgorzata uśmiechnęła się, zakłopotana. – Żartowałem tylko. – Machnął ręką. – Za stary już jestem na takie hece. A przynajmniej moja Marysia tak twierdzi. Z baru wyszedł Janek i rozejrzał się za Małgorzatą. Dziewczyna pomachała mu ręką i zawołała. – To jest mój przyjaciel, Janek Topolnicki, a ja nazywam się Małgorzata Jaworska – przedstawiła się, biorąc od mężczyzny siatkę z zakupami. – A ja – Jakub Nowak. – Starszy pan wskazał drogę do domku. – Pójdę pierwszy, bo w ogrodzie pewnie pies biega. Niby nie kąsa, ale ostatnio nerwowy się przez tych nowych zrobił. Psiak jednak był uwiązany przy budzie. Na widok pana pomachał przyjaźnie ogonem i zaszczekał radośnie. Wyglądał zupełnie jak wilk, był tylko nieco mniejszy i miał białe skarpetki. Z wywieszonego radośnie jęzora kapała ślina, zostawiając na wybetonowanym podjeździe ciemnoszare plamki. – Azor, cisza! – Staruszek podszedł do zwierzęcia, poklepał go po kudłatym łbie i podał psiego krakersa, którego wcześniej wyciągnął z trzymanej w ręku torby. Pies uspokoił się natychmiast i radośnie posapując, szybko zniknął w budzie z łupem w pysku. Tymczasem mężczyzna otworzył drzwi i uprzejmie zaprosił gości do środka. Minęli niewielki korytarz i znaleźli się w niedużej kuchni połączonej z pokojem. Wnętrze urządzono skromnie, ale panował w nim idealny porządek. Prawie na wszystkich meblach leżały pięknie haftowane serwetki, przeróżnych kształtów i wzorów. Na ścianach, oprócz krzyża, fotografii ślubnej i jakiegoś obrazka, Megi zauważyła jeszcze kilka oprawionych w ramki haftowanych pejzaży, góralskich chałup i wizerunek dziewczynki z naręczem polnych kwiatów. – Ależ to piękne! – powiedziała ze szczerym zachwytem. – Moja żona uwielbia haftować. To jest jej, jak wy to mówicie… hobby. – Staruszek podszedł do haftu przedstawiającego dziewczynkę. – A to nasza córka, Anielcia. Jest teraz dużo starsza, oczywiście. Ma męża i dwóch synów. Mieszka w Niemczech. Jest dentystką. Jej mąż, Jacek, też. Rzadko ich widujemy… – dodał, nie kryjąc smutku.
Nagle za ich plecami trzasnęły drzwi. Chwilę później usłyszeli dochodzący z ciasnego korytarza kobiecy głos. – Kuba, wróciłeś ze sklepu? – To moja żona, Marysia – szepnął gospodarz z uśmiechem. W drzwiach pojawiła się drobna, szczupła kobiecina, o siwych, krótko obciętych, kręconych włosach. Na podkoszulek miała zarzuconą kolorową podomkę, a na ramiona – kwiecistą chustkę. W ręce trzymała plastikowe wiaderko do połowy zapełnione mlekiem. Na widok obcych zupełnie się nie zdziwiła. – A, dzień dobry państwu – powiedziała, odstawiając wiaderko na kuchenny blat. – Przepraszam, żem taka zapuszczona, ale kozę wydoić musiałam. Kuba, zaproś no państwa do kuchni, do stołu! – nakazała mężowi. – Ja zaraz coś do picia podam, tylko ręce wymyję. – Podziwialiśmy pani hafty. Coś wspaniałego – powiedziała Megi. – Musi mieć pani ogromnie dużo cierpliwości do takiego dziergania. – W zimie najlepiej mi idzie, ten haft – odparła, włączając czajnik elektryczny, który od razu zaczął przyjemnie szumieć. – Teraz w ogrodzie i w domu mnóstwo roboty. W lecie się nie da odpocząć. – Pewnie państwu przeszkadzamy… – zaniepokoił się Janek. – Ależ skąd! Dochodzi piąta. To taki nasz czas na podwieczorek – powiedziała kobieta, wyciągając z maleńkiej spiżarki blachę z sernikiem. – Kuba ma problemy z żołądkiem i cukrzycę, musi więc jeść systematycznie, co kilka godzin. Akurat sobie siądziemy i pogadamy. A właśnie… – Przestała kroić cudownie pachnący sernik. – Przepraszam, że pytam, ale państwo w jakiej sprawie do nas przyszli? – Chcieli pałac zobaczyć, ale ich strażnik wyrzucił – wyjaśnił pan Jakub, wyjmując z szafki talerzyki. – Aha, pewnie ten cały Zakała… – zaczęła. – Nie trzeba tak od razu na niego mówić. – Megi wyciągnęła ręce przed siebie. – Nie wiedzieliśmy, że zwiedzanie jest tylko do szesnastej. – On się tak nazywa… ten gość – odparł pan Jakub, stawiając na stole kwieciste kubeczki. – Henryk Zakała. Beznadziejne nazwisko, swoją drogą. Podobnie zresztą jak i charakter… Kiedy wszyscy siedzieli już za stołem, każdy wyposażony w talerzyk, łyżeczkę oraz kubek ze świeżą herbatą lipową, pan Jakub poprosił Małgorzatę o zdjęcia, które pokazywała mu przy bramie. – Patrz Maryś, to jest za oranżerią zrobione – powiedział, wskazując palcem na ścieżkę. – W
czterdziestym drugim. – To wtedy, gdy była tu szkoła i sanatorium dla niemieckich oficerów – mruknęła pani Maria, zerkając na fotografię przez ramię męża. – Ależ ci Niemcy dbali o pałac! Nigdy potem tak dobrze nie wyglądał. – Niemcy? – Megi ze zdziwieniem uniosła brwi. – Oczywiście – przytaknął pan Jakub, głośno mieszając herbatę. – Najpierw pałac przejęli Rosjanie, a potem Niemcy… – Zamyślił się na moment. – …a potem znowu Ruscy… – dokończyła pani Maria. – Wyjmij już tę łyżeczkę z kubka, bo go w końcu rozbijesz! – zwróciła się do męża. – Tak stukasz i stukasz! – zbeształa go. – Jak to tak wypada? – Pamiętam pełno wspaniałych obrazów i rzeźb – westchnął pan Jakub, zostawiając łyżeczkę w spokoju i kładąc na talerzyk kawałek sernika. – Kossaki, Wyspiański, ogromna kolekcja ksiąg, perskie dywany, masa trofeów. Oj, było tego tak wiele i wszystko przepiękne! – I co się z tym wszystkim stało? – zapytała Małgorzata. – Kto to zabrał, Niemcy czy Rosjanie? – Nasi! – Oskarżycielski ton staruszka zaskoczył gości. – Gdy na początku czterdziestego piątego z Brzeska wycofały się wojska rosyjskie, było kilka dni bezhołowia. Wtedy Brzeszczanie i ludzie z okolicznych wsi zaczęli rabować pałac. Wynosili, co się dało, nawet niektóre krzewy wykopywali z ogrodu, wycinali obrazy z ram, ściągali ozdobne abażury i żyrandole. Właściwie zostało tylko to, czego nie dało się wynieść. – I nikt nie starał się ich powstrzymać? – Megi aż zasłoniła usta ręką. Pani Maria machnęła ręką. – Był taki jeden, sługa Goetzów jeszcze. Nazywał się Wołek Wiktor. Bronił pałacu. Ale cóż może jeden człowiek, kiedy do plądrowania chętnych było więcej? Zresztą wcześniej Niemcy też wywieźli część mebli, obrazy i inne cenne rzeczy. Pan Jakub wstał od stołu i ze złością wrzucił brudną łyżeczkę do zlewu. – Kuba się denerwuje, jak sobie to wszystko przypomni. Był jeszcze dzieckiem, kiedy oglądał przez okno grupy szabrowników – szepnęła, zerkając z niepokojem na małżonka. – To musi być strasznie smutne wspomnienie… – zgodził się Janek. – O, to prawda. – Pani Maria wzruszyła ramionami. – Ja, na szczęście, tego nie widziałam. Pochodzę z Bochni. Zresztą byłam wtedy jeszcze mniejsza od męża. Pan Jakub, mamrocząc pod nosem, wyszedł z pokoju. Po chwili usłyszeli kroki na pięterku. – Pewnie po nasze zdjęcia poszedł – zauważyła pani Nowakowa. – Lepiej, żebyście mieli
dużo czasu, bo Kuba będzie zawiedziony, jak nie obejrzycie całej kolekcji. Janek posłał Małgorzacie zakłopotane spojrzenie. – Musisz wracać do sklepu? – zapytała, zerkając na zegarek. – Mam jeszcze trochę czasu. – Machnął ręką. – W takim razie ja zaparzę jeszcze herbaty do dużego imbryka. – Uradowana gospodyni wstała od stołu i wzięła się do szykowania kolejnej porcji złocistego naparu. – No! Mam tutaj zdjęcia. – Mina pana Jakuba nie była już tak ponura, jak kilka minut wcześniej. – Zaraz przeszukamy te z okresu wojny, może na nich znajdziecie coś, co wam pomoże. Położył na stole sporych rozmiarów tekturowe pudło, oklejone błękitnym papierem w drobny, srebrzysty wzorek. Na jednej ze ścian naklejona została kremowa kartka, a na niej pięknie wykaligrafowane słowo: „Zdjęcia”. – Tu są same stare fotografie, z okresu wojny i troszkę późniejszego, aż do wyjazdu naszej córki – powiedział pan Nowak, unosząc przykurzone nieco wieczko. – Te rzadziej oglądane. Naszych wnuki i córcię mamy tutaj na dole, w albumie. – No to może najpierw pokażcie nam państwo wasze pociechy – zaproponowała Małgorzata. Wiedziała, że dla starszych ludzi najważniejsze jest pochwalenie się osiągnięciami dzieci, wnuków i najbliższej sercu rodziny. Nie myliła się. Pokraśniały z radości staruszek szybko wydobył z szuflady komody niewielki album. Uśmiechając się szeroko, wręczył go żonie. – Ty, Marysiu, wszystko opowiedz. – Odsunął wolne krzesełko i pomógł jej usiąść, a sam stanął za plecami żony, żeby lepiej widzieć wszystkie zdjęcia. Następne kilkanaście minut zeszło głównie na oglądaniu fotografii dziewięcioletnich obecnie bliźniaków, uwiecznionych w przeróżnych ujęciach. Jedno z wielu przedstawiało maluchy na sankach. Ich czerwone od mrozu twarze były nieco rozmazane przez tysiące spadających drobniutkich płatków śniegu. Na innym chłopcy siedzieli na dwóch rowerkach. Zdjęcie wykonano w pełni lata. Tonący w zieleni park dostarczał cienia wielu osobom na dalszych planach. Było kilka fotografii, gdzie małe bobasy leżały na błękitnym kocyku, prezentując się światu w całej okazałości. Wyglądali niczym dwie różowiutkie kluseczki. Na niektórych zdjęciach, gdzieś na drugim planie, pojawiała się twarz córki Nowaków albo jej ciemnowłosego i bardzo poważnie wyglądającego męża.
Wreszcie została obejrzana ostatnia strona, a okładka albumu zamknięta. Megi i Janek wysłuchali jeszcze kilka wspomnień pana Jakuba z ostatniego przyjazdu jego latorośli do Polski. – Będą tutaj ponownie pod koniec sierpnia – zakończyła opowieść pani Maria. – To już niedługo – odparła Megi z uśmiechem. – Nie możemy się doczekać… – dodał rozmarzony pan Nowak. – Tak bardzo tęsknię za naszą Anielką. Że też tak daleko ją wywiało… – Oj, marudzisz znowu – upomniała go żona, grożąc mu wykoślawionym reumatyzmem palcem. – Dobrze się mają przecież. I dom porządny, i pieniądze, i dzieci zdrowe… I kochają się nad życie! Teraz takie czasy, że za pracą trzeba jechać. Ważne, że zdrowi i szczęśliwi. A jak będziesz stale narzekał, to zrobimy w końcu tak, jak chce Aniela. Sprzeda się ten stary dom i hajda do Niemiec. Będziesz miał na miejscu i córkę, i wnuki… – …i nie będę miał własnego kąta – wtrącił pan Jakub. – Możemy przecież kupić jakąś maleńką chałupkę niedaleko Anieli. Przecież mówiła, że za cenę tego tutaj – brodą wskazała na kuchnię, w której siedzieli – możemy kupić mały domek i kilka arów. W sam raz nam wystarczy. A przynajmniej, jak któreś z nas umrze… – Przestań z tym umieraniem! – uciął pan Jakub, z głośnym klaśnięciem składając dłonie. – Ciągle jedno i to samo… – No, młodzi to my nie jesteśmy… – mruknęła równocześnie jego żona, wsypując do kubka łyżeczkę cukru. – Ale tobie trudno jakoś zrozumieć, że w pewnym momencie będziemy potrzebować opieki… – Nie musimy obciążać tym Anieli – podniósł nieco głos. Pani Maria wpatrywała się w niego szarymi oczami. W kącikach powiek lśniły łzy. Pan Jakub zmiękł natychmiast. – Już dobrze – powiedział pojednawczo. – Jak Anielka przyjedzie, to z nią o tym pogadamy. Jeżeli chcesz się przeprowadzić, to nie ma sprawy. Chcę, żebyś była szczęśliwa. Wtedy ja też będę… Mówiąc to, chwycił żonę za rękę i złożył na jej dłoni delikatny pocałunek. – Dziękuję ci, skarbie – westchnęła starsza pani, czule obejmując sękatą dłoń. – Na tym polega szczęśliwe małżeństwo – pan Nowak zwrócił się do siedzącej naprzeciwko Megi. – Pamiętajcie, w związku trzeba iść na kompromis i szanować wolę współmałżonka. Wtedy będziecie w sobie zakochani po uszy i bardzo szczęśliwi. Aż do końca życia. – Och, my nie jesteśmy parą – wypaliła Małgorzata, rumieniąc się gwałtownie.
I od razu pożałowała tych słów. Janek zacisnął szczęki tak mocno, że skóra w okolicach żuchwy przybrała blady odcień, – A tak ładnie razem wyglądacie… – Pan Jakub był bezlitosny i nie zwracał uwagi na zażenowane miny młodych. Na szczęście zmieszanie zauważyła jego żona. Natychmiast zmieniła temat rozmowy na mniej krępujący. – Skarbie, pokaż im wreszcie te zdjęcia, bo przecież nie będą siedzieć całą wieczność przed zamkniętym kartonem. – Poklepała męża po ramieniu. – A już, już. – Mężczyzna zdjął wieczko i wyciągnął pierwszą partię owiniętych sznurkiem zdjęć. Małgosia posłała kobiecie wdzięczne spojrzenie, a pani Nowakowa odpowiedziała nieznacznym skinieniem głowy, które równie dobrze mogło być starczym drżeniem mięśni, jak wytworem wyrzutów sumienia Megi. Razem przeglądali kolejne fotografie, słuchając przy tym opowieści pana Jakuba. Trzeba przyznać, że staruszek przedstawiał historię pałacu i jego mieszkańców niezwykle ciekawie. Znał mnóstwo historyjek, żyjących jedynie dzięki ustnym przekazom, jak choćby te, jaki rodzaj wina baronowa ceniła sobie najbardziej, na co najczęściej polował Goetz, ile drewna schodziło do kominków ogrzewających pałac zimą. Wszystkie były niezwykle interesujące, lecz wciąż nie rozwiązywały problemu Małgorzaty. Janek coraz częściej dyskretnie zerkał na zegarek. Zależało mu na powrocie do Krakowa najpóźniej około dwudziestej, kiedy w herbaciarni zaczynał się największy ruch. Nie był pewien, czy Weronika poradzi sobie z nawałą klientów. – Będziemy musieli niedługo się zbierać – szepnął w końcu do ucha Megi. – Minęła siódma… – Kuba, streszczaj się trochę. Kury trzeba nakarmić. – Nowakowa widziała, że młodzi się niecierpliwią, ale niezręcznie im popędzać starego człowieka, by nie sprawić mu przykrości. Trochę zirytowany pan Jakub szybko przewertował kilkanaście ostatnich fotografii i wybrał z nich trzy, przedstawiające luksusowe niegdyś wnętrza pałacu. Kiedy opowiadał o wystroju, Megi przejrzała odłożone zdjęcia, ale i na nich nie znalazła niczego, co by ją zainteresowało. Wyjątkiem był piękny ołtarz.
– A to gdzie było robione? – zapytała, podsuwając fotografię panu Jakubowi. – Niech popatrzę. – Zbliżył kartkę do twarzy i przez chwilę oglądał uważnie. – A… To wnętrze pałacowej kaplicy. Teraz stoi kompletnie pusta. Ołtarz przeniesiono do kościółka na Słotwinie, podobnie zresztą jak bardzo ciekawy witraż z aniołem. Może to i lepiej – dodał w zadumie. – Tu pewnie wandale powybijaliby te ozdobne szybki. Oglądanie dobiegło końca, a Janek odetchnął z ulgą. – To wszystko, co mi pozostało – zakończył wreszcie staruszek, ostrożnie chowając fotografie do pudełka. – Nie wiem, czy wam pomogło… – Jesteśmy panu niezwykle wdzięczni – powiedziała Małgorzata, wstając od stołu. – Dzięki panu dowiedzieliśmy się o tym przepięknym zabytku znacznie więcej niż od tego… hm, przewodnika. Pan oprowadził mnie po każdym zakątku. Mało tego, pozwolił mi w nim… hm, pomieszkać. Pan Jakub pokraśniał z zadowolenia. – Szkoda, że musicie już iść. Tak miło było z kimś pogawędzić – powiedział z żalem. Wszyscy powoli skierowali się do wyjścia. Pożegnali się w wąskim korytarzyku. Janek jeszcze raz dziękował za gościnę, a tymczasem Megi rozglądała się po ścianach. Jej uwagę przykuły oprawione w metalowe ramki obrazki, a wśród nich fotografia przedstawiająca kilku stojących przed pałacem żołnierzy. – To chyba mój wujek! – powiedziała nagle, wskazując palcem. Nowak poprawił okulary i zbliżył twarz do ściany. – To jest zdjęcie z początku 1942 roku. Wtedy, jak wspominałem, było tutaj coś w rodzaju sanatorium dla niemieckich oficerów. – To twój wujek był niemieckim oficerem? – zdziwił się Janek. – Raczej nie. – Megi pokręciła głową. – Był lekarzem. – Zgadza się – przypomniał sobie nagle pan Jakub, ściągając obrazek z haczyka. – Pamiętam go. Był tutaj dość krótko. Stosował jakieś dziwaczne metody leczenia. Dawał chorym różne napary ziołowe. Był niesamowity! W ogóle nie uznawał lekarstw. Tylko zioła. Część z nich hodował nawet w oranżerii. W ogóle, fascynowały go motywy roślinne. Jak miał chwilę czasu, lubił siedzieć w parku i rysować na kartce girlandy kwiatów. Kiedyś nawet próbował wydrapać na grocie w oranżerii datę upamiętniającą wyhodowanie jakiegoś rzadkiego okazu rośliny. Mówił, że mu potrzebna do wieńca, czy coś. Pewnie miał na myśli swoje malunki. Część roślin wywiózł do siebie, do Krakowa. – Więc ta data pod bluszczem… – zaczęła Megi.
– Sam pamiętam, jak ją rył. Takim starym dłutem. – Pokiwał głową Nowak. – Niech pani weźmie sobie ten obrazek na pamiątkę. – Podał Megi ramkę. – I zapraszam do nas, jeśli znowu będziecie chcieli posłuchać opowieści starego człowieka. Nagle Megi olśniło. Pośpiesznie pożegnała się z Nowakami, którzy odprowadzili ich aż do bramki. – Co się stało? – zapytał Janek, kiedy tylko znaleźli się na opustoszałej ulicy. Szli w dół, w stronę centrum miasta. Do pozostawionego na skwerze auta mieli ponad kilometr. – Już wiem, gdzie opisano wieniec – powiedziała cicho, bardzo przejęta. – Nawet nie wiesz, jak pomocny okazał się ten wyjazd. Szkoda tylko, że nie zauważyłam zdjęcia na ścianie wcześniej, zanim pan Jakub prawie zamęczył cię oglądaniem fotografii. – Wcale mnie nie zamęczył. – Janek wydął wargi. – Po prostu mam teraz za dużo na głowie żeby… – Okej, w porządku. – Wyciągnęła przed siebie rękę. – W każdym razie – teraz wracamy do domu. – A gdzie jest ten opis? – zapytał Topolnicki, wciąż jeszcze lekko obrażony. – Zobaczysz! – roześmiała się. – Miałam go calutki czas przed nosem. Sama nie mogę uwierzyć, że to było takie proste!
ROZDZIAŁ 26
J
ednak podekscytowana odkryciem Megi nie wytrzymała. – Kominek, Janku! Kominek! To niesamowite! Na nim są wszystkie potrzebne rośliny!
Chciała możliwie jak najszybciej znaleźć się w kamienicy, obejrzeć ozdobny gzyms i skontaktować się z Marianną, by podzielić się z nią sensacyjną wiadomością. Poza tym, bardzo jej zależało na jak najszybszym odtworzeniu wieńców i odzyskaniu względnego spokoju. – Jedź trochę wolniej – upomniał ją Janek, kiedy minęli Bochnię i setką wypadli zza zakrętu na autostradę. – Masz rację – zgodziła się potulnie, ale zwolniła tylko na kilkanaście sekund. Opustoszała droga i piękny wieczór prowokowały do szybkiej jazdy. Małgorzata prowadziła, trzymając kierownicę dwiema rękami, jednak, podniecona odkryciem, nie mogła skupić się na drodze. Mówiła do Janka, co chwila zdejmując z kierownicy prawą dłoń, i gestykulowała, by podkreślić wagę słów. Janek z coraz większym niepokojem wpatrywał się w towarzyszkę podróży, powtarzając z uporem maniaka, by nieco zmniejszyła prędkość. – Przecież nic nam się nie stanie – powiedziała w końcu Megi, zniecierpliwiona ciągłymi uwagami. – Nigdy nie miałam nawet drobnej stłuczki. – Bo pewnie nigdy nie prowadziłaś jak szatan – mruknął, zerkając, czy Małgorzata ma dobrze zapięty pas. – Może powinnam już teraz zadzwonić do Majki, żeby przyjechała jak najszybciej? – paplała jak najęta, znowu patrząc na Janka, a nie na drogę. – Co o tym sądzisz? – Może lepiej ja poprowadzę? – zawtórował nerwowo, zaciskając dłonie w pięści. – Megi, to się robi naprawdę niebezpieczne! Co cię opętało? W Małgorzacie kotłowały się emocje, których nie była w stanie opanować. Radość z powodu odkrycia, obawa, czy wieniec zadziała, chęć ściągnięcia Marianny do kamienicy, byleby tylko zakończyć tę całą historię z duchami, oraz niepewność co do uczuć Jana – wszystko było pobudzającą mieszanką… Minęli obwodnicę bocheńską i znaleźli się na prostym odcinku drogi w stronę Krakowa. Małgorzata ledwie zdążyła się zatrzymać na światłach przed kościołem w Łapczycach i ze złości aż syknęła, kiedy przez kilkanaście sekund musiała czekać na zielone.
– Po co te cholerne światła, skoro i tak nikt nie przechodzi? – mruknęła, niecierpliwie bębniąc palcami o pokrytą czarną skórą kierownicę. Na czole Janka lśniły krople potu. – Może zatrzymajmy się na chwilę na tamtym parkingu. – Wskazał palcem na sklep i prowadzący doń wybetonowany zjazd kilkadziesiąt metrów dalej. – Czemu? – Wzruszyła ramionami. – Przecież chcesz wrócić jak najprędzej do herbaciarni, prawda? – Aż tak mi się nie śpieszy. – Jego oczy przez ułamek sekundy błysnęły czerwonym odcieniem. – Myślałam o naszym wczorajszym… – Małgorzata nie bardzo wiedziała, jak podjąć temat. – Myślałam o naszym wczorajszym… wieczorze. Wspólnym… – O pocałunku? – dokończył bez zająknienia, unosząc brwi i uśmiechając się łagodnie. – Tak – przyznała z ulgą. – Nie było jak o tym porozmawiać, bo wyszedłeś, zanim wstałam. Widocznie Jankowi jednak zależało, skoro nie usiłował się pokrętnie tłumaczyć! – Myślałam, że potem, jak się zobaczymy… – Ja też o tym dużo myślałem – wszedł jej w słowo. – Uważam, że na razie… Że w tej chwili nie jest to dobry pomysł. Megi zaniemówiła z wrażenia. Nie tego się spodziewała. Ktoś z tyłu zatrąbił, bo światło właśnie zmieniło kolor. Megi oderwała wzrok od twarzy Jana i z impetem ruszyła do przodu. Przez kilka minut jechali w kompletnej ciszy. W końcu dziewczyna nie wytrzymała. – Dlaczego? – Głos jej drżał z rozżalenia i smutku. – Jesteś zły, że u Nowaków zaprzeczyłam, iż jesteśmy parą? O to chodzi? Janek z niepokojem obserwował chaotyczną jazdę. – Proszę, zatrzymajmy się na chwilę. Nie chcę, żeby wydarzyło się coś złego! – Najpierw odpowiedz na moje pytanie! – Megi jedną ręką trzymała kierownicę, a drugą nerwowo pocierała zaczerwienione policzki. – Nie udawaj, że nagle zaczęło ci zależeć na moim zdrowiu! – Nie chodzi o to, co powiedziałaś – przyznał, próbując się opanować. – Po prostu powinienem cię chronić, nic więcej. Tak będzie… bezpieczniej. – Chronić? A przed czym, do cholery? – parsknęła ze złością. – Megan… – Skąd on, do licha, wytrzasnął to imię?
– Niepotrzebnie poruszyliśmy teraz ten temat. Porozmawiamy, jak dojedziemy do domu, dobrze? Usiądziemy i wszystko ci wyjaśnię… Powinnaś wiedzieć o mnie kilka rzeczy, zanim zadecydujesz… – Nie! – Była wściekła. – Nie chcę żadnych wyjaśnień. Myślałam, że…. – Szukała odpowiednich słów – … że jesteś inny. Ale okazałeś się typowym dupkiem. W życiu nie czułam się tak… wykorzystana! Topolnickiemu z wrażenia opadła szczęka. – Wykorzystana? – wykrztusił – Przecież ja… Ja nawet cię nie tknąłem. – Psychicznie! – wrzasnęła Megi. – Jak tylko dowiozę cię do domu, nie chcę cię znać! Jej głos podniósł się prawie o oktawę. Janek spojrzał zaskoczony. Patrzył na Małgorzatę wzrokiem zranionego zwierzęcia. – Nie chciałem cię zdenerwować – powiedział nad wyraz spokojnym tonem. – Po prostu musimy porozmawiać. Wiesz o mnie zbyt mało, żeby decydować… – Lepiej nic nie mów! – warknęła. Czuła, że ze wstydu płoną jej policzki. Ba, płonęła cała. Jak mogła się tak wygłupić? Już lepiej było nie poruszać tematu! Wściekła, jeszcze mocniej docisnęła pedał gazu. Miała jeszcze jeden powód, by jak najszybciej dotrzeć do Krakowa. Marzyła, by wreszcie wysadzić pasażera pod drzwiami herbaciarni, zamknąć się w łazience albo w sypialni i popłakać nad swoją bezbrzeżną głupotą. Oczy zaszły jej łzami, więc trzepotała powiekami, by powstrzymać płacz. Nie chciała się teraz rozklejać. A już na pewno nie przy Topolnickim. Nagle, zza niewielkiego wzniesienia zasłaniającego boczną drogę, wyskoczył duży, pobrudzony ziemią jeep. Jego kierowca, widząc pędzącą toyotę zatrąbił i zaczął hamować. Megi zobaczyła go w ostatnim momencie, skręciła kierownicę ostro w lewo, ciesząc się w duchu, że akurat nic nie nadjeżdża z przeciwnej strony. Straciła kontrolę i wpadła w poślizg. Janek zareagował błyskawicznie. Nadludzkim wysiłkiem wyrwał się z pasów i skoczył na Małgorzatę, chroniąc ją własnym ciałem przed nieuchronnym. Ledwie zamknął ją w swym żelaznym uścisku, toyota z piskiem opon zrobiła pełen obrót, jakby ślizgała się po lodowisku, po czym z impetem rąbnęła w jedną z wielu sędziwych topoli rosnących w szpalerze wzdłuż drogi.
Następne sekundy Megi zapamiętała jedynie we fragmentach. Mimo potwornej siły
uderzenia, Jan nie wypuścił jej z objęć nawet wtedy, gdy ze zwierzęcym wyciem próbował stawić opór nieubłaganie zgniatającej jego ciało karoserii. Złowrogi zgrzyt rozrywanego o drzewo metalu był tak głośny, że zagłuszył rozpaczliwy krzyk dziewczyny. W ostatnim przebłysku świadomości miała wrażenie, że wtula twarz w futrzaną poduchę. A potem wszystko ucichło i nastała ciemność.
ROZDZIAŁ 27
M
egi! Megi! Słyszysz mnie?
Roztrzęsiony głos matki przedarł się do obolałego wnętrza głowy Małgorzaty. Nie chciała otwierać oczu. Sen był przyjemny. Drażniło ją tylko, że w głosie budzącej ją mamy pobrzmiewa zdenerwowanie. Dlaczego? Zaspały? Niemożliwe! Mamie nigdy się to nie zdarzało. Zawsze wstawała wystarczająco wcześnie, by spokojnie wyprawić do szkoły swą jedyną córkę, i odpracować cały poranny rytuał – ubieranie, jedzenie, spakowanie różowego pudełeczka z drugim śniadaniem… Megi znów była małą dziewczynką, pierwszoklasistką. Znów miała długie za łopatki włosy, których czekoladowe, kręcone kosmyki upięte były w dwa warkocze przewiązane na końcach czerwonymi wstążkami. Do wątłej piersi tuliła swoją ukochaną szmacianą lalkę, Zuzię – towarzyszkę wszystkich zabaw, bez której nie potrafiłaby usnąć czy gdziekolwiek wyjechać… – Megi, proszę, otwórz oczy! – Błagalny szept był dziwnie nabrzmiały od łez. – Córeczko! Słyszysz? Popatrz na mnie! Głos przeszedł w cichy szloch. Zdziwiona niezwykłym zachowaniem matki, Megi zdobyła się na kolosalny wysiłek i powoli rozwarła powieki. Uderzyło ją potwornie jaskrawe światło i zmusiło do ich natychmiastowego zaciśnięcia. Zgaście tę lampę!, chciała powiedzieć, jednak wydobyła z gardła zaledwie ciche stęknięcie. – Megi! – usłyszała nad sobą głos ojca. – Miałaś wypadek! Uderzyłaś samochodem w drzewo. Musimy wiedzieć, czy nas słyszysz. Wypadek? O czym oni mówią? Przecież jest małym dzieckiem, które nie potrafi prowadzić samochodu. Leży w swoim łóżeczku. Nie miała żadnego wypadku. Ma dopiero siedem lat i za chwilę będzie musiała wstać do szkoły… Wspomnienie wróciło z taką siłą, że aż się zakrztusiła. Poczuła ucisk w piersi tak silny, jakby ktoś położył jej na piersi kowadło. – Janek – wychrypiała, otwierając oczy i starając się ich nie mrużyć. – Zabiłam go! Próbowała się podnieść, ale jakaś ręka zdecydowanie zatrzymała ją na łóżku. – Proszę się nie ruszać. Ma pani połamane żebra. Zmiana pozycji może wywołać silny ból –
powiedział opanowany męski głos. Ironia losu? Janek też ostatnio miał popękane żebra i sporo sińców. Przez nią! Spadł ze schodów w jej domu. A teraz? Boże! Nie chciała o tym myśleć. – Nic nie widzę! – poskarżyła się, próbując zasłonić oczy ręką. – Przygaście światła – polecił lekarz. Łagodniejsze oświetlenie sprawiło, że Megi mogła wreszcie otworzyć oczy i rozejrzeć się wokoło. Leżała w niewielkiej sali. Przy niej stali rodzice; mama nerwowo załamywała ręce. Po lewej siedział lekarz i wstrzykiwał coś w podłączoną do jej ręki kroplówkę. Kiedy nań spojrzała, wyjął z kieszeni niewielką latarkę i zajrzał do oczu. – Boli panią głowa? – zapytał zaniepokojony. – Gdzie jest Janek? – Zignorowała pytanie. – Ile pani widzi palców? – Lekarz wyciągnął przed siebie rękę. – Gdzie Janek? – krzyknęła i zaczęła łkać. Najbardziej przerażało ją, że nikt nie odpowiadał na jej pytanie. Jankowi musiało stać się coś złego! Gdyby wyszedł z wypadku połamany, już by wiedziała! Z paniką w oczach spojrzała na twarze rodziców. Matka chlipała w chusteczkę, ocierając co chwila powieki, a ojciec uciekał wzrokiem. – Panie doktorze! – Megi wiedziała, że od bliskich niczego się nie dowie. – Jechałam z przyjacielem. Gdzie on jest? Błagam! Proszę mi powiedzieć! – Najpierw niech pani odpowie na moje pytanie. – Lekarz był stanowczy. – Ile palców? – Dwa, jeden, pięć, trzy… – Postarała się się skupić i jak najszybciej zakończyć standardowy test. – Bardzo dobrze! – pochwalił, gasząc latarkę. – Z głową wszystko w porządku. Jedno żebro złamane i dwa pęknięte… Trochę jest pani poobijana, ale to nic groźnego. Zostawimy panią na obserwacji na kilka dni… – Co z Jankiem! – nie dawała za wygraną. – Kochanie – matka rozpłakała się na dobre – on chronił cię najlepiej, jak umiał. Własnym ciałem… Megi zaniemówiła. – Jezu, tylko nie to! – szepnęła zmartwiałym z rozpaczy głosem. Nagle pożałowała wypowiedzianych tuż przed wypadkiem słów. Jak mogła tak na niego nawrzeszczeć? Przecież chciał tylko coś wyjaśnić po powrocie do Krakowa.
Dlaczego go nie wysłuchała, dlaczego zareagowała tak gwałtownie? Odkąd się poznali, był na każde jej zawołanie. Pomagał i wspierał ją, kiedy tylko potrzebowała silnego ramienia. Janek nigdy jej nie zawiódł. A teraz nie będzie miała okazji przeprosić go za wszystko! I mu podziękować. Megi zaczęła płakać, przyciskając do oczu rąbek kołdry. Rodzice głaskali ją po ramionach uspokajającym gestem. Ojciec ucałował jej palce. Po chwili płacz przeszedł w cichy szloch. Małgorzata zakrztusiła się spływającymi do gardła łzami. – Spokojnie! – Nad łóżkiem pochylił się lekarz. – Nieco uniosę pani oparcie… I wtedy drzwi otworzyły się bezszelestnie, a do sali cichutko wsunął się… Janek. Miał zatroskaną minę. Na jego twarzy widniało wiele siniaków i drobnych zadrapań. Ogromne sińce pod oczami przybrały ciemnoszary odcień, a w smutnych oczach czaiło się cierpienie. – Cześć, mała – powiedział nieśmiało, podchodząc nieco bliżej. Pani Jaworska aż się przeżegnała. – Pan… Pan chodzi? – Jej głos wyrażał bezbrzeżne zdumienie. – Ależ ja pana widziałam… Tyle krwi… Ratownicy mówili, że pana plecy są… – Wszystko w porządku – przerwał jej, niezbyt grzecznie. – Po prostu miałem parę skaleczeń. Widać nie jest tak źle, jak się zdawało na pierwszy rzut oka. Miał roztrzęsiony głos, ale mówił tak stanowczo, że nikt nie kwapił się do zadawania kolejnych pytań. Widząc go całego, Megi poczuła się najszczęśliwszą osobą na świecie. Ze wszystkich sił starała się uśmiechnąć, jednakże uśmiech niemal od razu zamienił się w głośny płacz. Łkała i szlochała, wciśnięta w starą szpitalną poduszkę, nie mogąc wydusić z siebie słowa, a Janek stał przy łóżku, wpatrując się w nią zatroskanym wzrokiem. Ktoś podał jej chusteczkę, którą niezdarnie wytarła cieknący katar. Wreszcie rodzice, nie chcąc przeszkadzać, opuścili salę, na odchodnym zabierając lekarza i dręcząc go kolejną porcją pytań, tym razem dotyczącą zdrowia Topolnickiego. Ledwie zamknęły się za nimi drzwi, Janek zwinnym ruchem przysiadł na pościeli. – Tak się o ciebie bałem! – wyznał szczerze, niezdarnie ujmując jej dłoń i ocierając chusteczką łzy z jej policzków. Uścisk był tak silny, że Megi z syknięciem wyrwała dłoń.
– Och, przepraszam! – Tym razem dotyk był delikatniejszy. – Czasami, w chwilach dużego przejęcia, zapominam… No, jestem zbyt silny. – Nic się nie stało. – Zmarszczyła brwi. – Ważne, że jesteś cały. Bałam się, że… – Jestem cały – nie dał jej dokończyć. – Nie tak łatwo mnie skrzywdzić. Przynajmniej fizycznie – dodał z namysłem. – I miałem całe trzy dni, żeby się pozbierać. Puścił do niej oko. Megi nie bardzo wiedziała, jak ma rozumieć ostatnie zdanie. Miała lekkie zawroty głowy, wywołane najprawdopodobniej działaniem leków, a większość słów słyszała jak przez grubą warstwę waty. Dawka wrażeń zaaplikowana jej od momentu odzyskania przytomności była zbyt duża i dziewczyna czuła, że lada chwila zaśnie. – Zamknij oczy i śpij – poprosił Janek, widząc, jak bardzo jest zmęczona. Doskonale wiedział, czego Megi potrzebuje najbardziej. – Muszę z tobą koniecznie porozmawiać – szepnęła, usilnie starając się nie zamykać powiek. – Będziemy mieć jeszcze mnóstwo czasu na rozmowy, obiecuję – powiedział cicho, lekko głaszcząc jej dłoń. – Teraz, przede wszystkim, musisz wypoczywać. – Ale nie odchodź… – szepnęła ledwo dosłyszalnie. Miała coraz mniej siły, by walczyć z narastającą falą osłabiającej senności. Powoli wyłączała świadomość. – Będę tutaj czekał, obiecuję… W błogim przekonaniu, że Janek dotrzyma słowa, poddała się i natychmiast usnęła.
Śniła o jakichś przedziwnych stworach – czarownicach, szamanach, ludziach z twarzami zwierząt, wilkach… Obudziła się spocona i obolała. Natychmiast zlustrowała salę, ale nie było nikogo. I tyle warte jest słowo faceta, pomyślała zawiedziona i opadła na poduszki. Dopiero wtedy poczuła, że jej rękę przygniata coś ciepłego. Ponownie lekko uniosła głowę i zobaczyła, że przy łóżku śpi Janek z policzkiem na jej dłoni. Miał zamknięte oczy i lekko rozchylone usta. Właściwie po raz pierwszy miała szansę przyjrzeć mu się dokładniej. Wcześniej, kiedy na nią patrzył, mimowolnie odwracała wzrok. Za nic nie chciała, by odkrył, jak bardzo jest nim zauroczona. Teraz miała okazję kontemplować nietypową urodę mężczyzny bez przeszkód. Z wysiłkiem uniosła głowę i uważając, aby Janek się nie obudził, obserwowała zaspaną twarz. Wysokie, dość blade czoło, było jasne i gładkie. Krótkie, lekko falowane włosy błyszczące w delikatnym świetle lampki, były znacznie jaśniejsze od czarnych brwi, układających się
łagodnymi, wąskimi łukami na czole. Pomiędzy nimi tkwił spory nos, o – zdaniem Megi – idealnej krzywiźnie. Lekko skośne oczy miały w sobie coś zwierzęcego; przypominały kształtem oczy wilka. Bladoczerwone, wąskie usta kontrastowały z idealną bielą zębów. Jej własne, pomyślała z zazdrością, nie są, niestety, tak śnieżnobiałe… Pośrodku prawego policzka Megi wypatrzyła okrągłe, nieduże znamię. Topolnicki niespodziewanie się poruszył, otworzył oczy i spojrzał prosto w oczy Małgorzaty. Jego źrenice błysnęły rubinowo. Megi poczuła, jak oblewa ją szkarłatny rumieniec. Oderwała wzrok od twarzy Janka i, zawstydzona, utkwiła spojrzenie w kremowym suficie. – Wreszcie miałaś okazję się przyjrzeć? – W głosie mężczyzny wyczuła kpiącą nutkę. – Dokładnie? – Przepraszam, nie chciałam – wycedziła, przez zaciśnięte szczęki. Podniósł głowę i uwolnił jej rękę. Megi poczuła, jak pozbawiona źródła ciepła dłoń reaguje na chłodniejsze powietrze. Odruchowo wepchnęła ją pod kołdrę. – Nie szkodzi. Lubię, jak mnie obserwujesz – wyznał szczerze, wciąż lekko się uśmiechając. – Chociaż raczej nie grzeszę urodą. Zażenowana Megi próbowała opanować płomień na policzkach. – Jak długo tutaj siedzisz? – Chciała jak najszybciej zakończyć tę krępującą rozmowę. Czuła się jak głupiutka nastolatka. W życiu nie przytrafiło się jej coś podobnego. – Tak, jak obiecałem. Cały czas. – Wyprostował się, lekko przeciągnął zwinnym ruchem i stanął przy oknie. Megi nie po raz pierwszy zaskoczyła jego szybkość i gracja, z jaką się poruszał. – Zaraz przyjdą twoi rodzice i przejmą wartę – mruknął. – Ja wrócę za kilka godzin. – Nie, zaczekaj! – Poderwała się z łóżka i natychmiast opadła na poduszki. Silny ból żeber niemal pozbawił ją oddechu. – Musimy porozmawiać. – Zacisnęła zęby. – Muszę wiedzieć. Proszę. Ponownie przysiadł na skraju łóżka. – Słucham? – Głos miał dziwnie napięty. Patrzył wyczekująco. Megi poszukała odpowiednich słów. – Wtedy… Jak mieliśmy wypadek… – powiedziała cicho. – Jakim cudem nic ci się nie stało? – Miałaś nadzieję, że się mnie pozbędziesz? – Uniósł brwi i lekko przekrzywił głowę. Cholernik, próbuje odwrócić kota ogonem! – Nie, skąd! – zaprotestowała szybko. – Tyle że ja mam połamane żebra i dużo siniaków, a ty
nic. A przecież porwałeś mnie… no… – znowu rumieńce. Megi nerwowo szarpnęła brzeg kołdry. – Obejmowałeś mnie, więc teoretycznie… – Teoria z praktyką często nie mają zbyt wiele wspólnego – mruknął, odwracając wzrok. – Jestem lekarzem – przypomniała. – Uderzyliśmy w drzewo moją stroną auta. A dokładniej – stroną przylegającą do twoich pleców, które mnie chroniły. I jeszcze pamiętam twoją twarz… – Zamyśliła się na moment. – I tę futrzaną poduchę. Skąd ona w samochodzie…? – wydusiła z siebie. Przez nieskończenie długie sekundy Janek lustrował uważnie jej twarz przymrużonymi oczami. Poczuła się jakaś taka… Malutka i krucha. W jego oczach znowu pojawiły się rubinowe refleksy. Wyglądał, jakby czaił się do ataku. Megi wbiła ciało w materac i czekała z zapartym tchem. Chyba się na nią nie rzuci? Przeciwnie, Janek niespodziewanie się uśmiechnął. Jego oczy błysnęły w świetle stojącej na szafce lampki. – Na pewno dobrze cię zbadali? – wypalił, podnosząc się z łóżka. – Myślisz, że mam uszkodzony mózg? – spytała naburmuszona. Wzruszył ramionami. – To skąd ten pomysł z futrem? – Właśnie to mnie nurtuje… – odparła w zadumie. – Matka natura jakoś nie obdarzyła mnie nadmiernym owłosieniem, pani doktor. Proszę, sama zobacz. I zanim Megi zdążyła zareagować, szybkim ruchem odpiął guziki koszuli i rozłożył jej poły. – Widzisz? – roześmiał się. Skóra na szerokiej klatce piersiowej była niemal naga. W okolicy prawego obojczyka Megi zauważyła blade, półokrągłe znamię wielkości pięciozłotówki. Janek, wciąż uśmiechnięty, podszedł bliżej. Wziął ją za rękę i przyłożył jej dłoń do piersi. – Żadnej sierści – rzucił cicho. – Musiało ci się wydawać. Ostatnie słowa wymówił z naciskiem. – Właśnie widzę – odparła Megi, nie mogąc oderwać dłoni od ciepłej i miękkiej skóry. – A co to za znamię? Dopiero z bliska zobaczyła, że nie jest jednorodną plamą, lecz składa się z wielu małych, misternie ze sobą połączonych zawijasów i jakby zarysu postaci.
Przejechała palcem; okazało się nierówne, lekko chropowate. Nie pasowało do idealnie gładkiej skóry i nie wyglądało naturalnie. – Nic takiego – powiedział i zdecydowanym ruchem odsunął jej dłoń, cofając się nieco. Do pokoju weszli rodzice. – O, już się obudziłaś, córeczko? Matka wyglądała znacznie lepiej. Jej twarz, poszarzała ze strachu o jedyne dziecko, powoli nabierała rumieńców, ledwie widocznych pod grubą warstwą kryjącego makijażu. Ojciec trzymał w ręce torbę z ubraniami Małgorzaty oraz reklamówkę z sokiem i butelką wody. Janek był już przy drzwiach. Zaskoczona Megi spostrzegła, że jego koszula, wyposażona z przodu w kilkanaście małych guziczków, jest zapięta prawie pod szyję. Jak to jest możliwe? Jakim cudem udało mu się tak szybko uporać z guzikami? Przecież spuściła go z oczu najwyżej na trzy sekundy… Tylko zerknęła, kto wchodzi do środka. – Oddaję państwu córkę. – Janek uśmiechnął się do pani Anny, kładąc rękę na klamce. – Czekaj, wyjdę z tobą po kawę. – Ojciec zostawił siatkę na krześle, pomachał do Megi i pierwszy opuścił pokój, przepuszczony przez Topolnickiego. – Kiedy pan wróci? – zapytała pani Jaworska, opierając się dłońmi o poręcz łóżka. – Pojadę na chwilę do herbaciarni, zobaczyć, czy Weronika radzi sobie z klientami. Powinienem być w szpitalu za jakieś dwie, trzy godziny – odparł Topolnicki, pochylając się, by ucałować jej dłoń. Matka Małgorzaty była zachwycona Jankiem, a Megi natychmiast to wyczuła. Wiedziała, że gdy tylko chłopak zamknie drzwi i zostaną same, czeka ją krępujące przesłuchanie. Na szczęście w drzwiach panowie minęli się z młodą pielęgniarką, niosącą kolejną porcję kroplówek i gazę do zmiany opatrunku na rozciętej skórze czoła i ramion. – Ależ ma pani opiekę! – powiedziała z uśmiechem, sprawnie zawieszając na stojaku woreczek z bezbarwną cieczą. – A ten pani narzeczony! Cały czas wiernie siedzi przy łóżku. Ma facet krzepę, nie ma co… W ogóle cud, że przeżył. Lekarze nie mają pojęcia, jak to się mogło stać. Musi być bardzo silny. Dziewczyna paplała wesoło, ale Megi, znienacka, nie wiedzieć czemu, poczuła ogromny niepokój. Zdziwiona, uniosła się nieco na łokciach i uważniej przyjrzała młodej pielęgniarce, na pierwszy rzut oka radosnej, opiekuńczej i dobrej. Tylko coś było z nią nie tak. Matka Megi wdała się z siostrą w konwersację na temat pogody, tymczasem Małgorzata wciąż usilnie starała się rozgryźć, co się dzieje. Kiedy siostra pochyliła się, by zmienić opatrunek, i
chłodnymi opuszkami palców dotknęła jej czoła, Megi nagle olśniło. – Badała się pani ostatnio? – wypaliła bez ogródek, cofając głowę. – Co ma pani na myśli? – Pielęgniarka zamarła ze złożoną gazą w ręku. Megi zobaczyła wykaligrafowane na plakietce imię. Sandra. – Brzuch – powiedziała bardziej do siebie niż do niej. – Coś jest z pani brzuchem. Zdenerwowana kobieta popatrzyła na fartuch, jakby spodziewała się na nim znaleźć ohydnego pająka czy gigantyczną skolopendrę. – Nic nie ma – odparła, odruchowo przejeżdżając wolną dłonią po ubraniu. – Nie. – Megi pokręciła głową. – To jest w środku. Jakby… sprawy kobiece. – Córka może mieć omamy po wypadku. Naprawdę, solidnie uderzyła się w głowę – przepraszającym tonem powiedziała pani Anna, patrząc na zmartwiałą ze strachu dziewczynę. Pielęgniarka w milczeniu dokończyła zmianę opatrunku i opuściła salę. – Co ci strzeliło do głowy? – syknęła matka, gdy tylko znalazły się same. – Nie mam pojęcia. – Megi rozłożyła dłonie. – Po prostu czuję, że ta kobieta jest chora. Powinna jak najszybciej się przebadać. – Skąd…? – Nie mam pojęcia! – powtórzyła Megi z naciskiem. – Po prostu wiem. Rozmowę przerwał im lekarz, który przyszedł sprawdzić, jak się czuje pacjentka. W ślad za nim w drzwiach pojawił się ojciec. Doktor ponownie zaglądał w oczy Małgorzacie, machając jej przed nosem specjalną latarką, gdy zza skrzydła szpitalnych drzwi wychynęła na sekundę przestraszona twarz Sandry.
ROZDZIAŁ 28
N
astępnego dnia młodej pielęgniarki nie było na dyżurze.
Kiedy w drzwiach pokoju Małgorzaty pojawiła się inna siostra, tęga, niska Aurelia, Megi natychmiast zapytała ją o poprzedniczkę. – Leży piętro wyżej, bidula – odparła smutnym głosem siostra Aurelia, sprawdzając, czy kroplówka, podpięta do ręki pacjentki, właściwie spływa. – Ma dziewczyna guza na jajniku. Zaraz idzie na operację. To cud, że zorientowała się tak szybko. Przecież nic jej nie bolało i badania robiła kilka miesięcy temu… Megi poczuła ulgę. A więc czające się zło, wzbudzające w niej niepokój, było guzem ukrytym w brzuchu Sandry! Małgorzata uśmiechnęła się lekko, ale gdy dotarło do niej, co się stało, mina jej stężała. Przecież normalni ludzie nie miewają takich przeczuć! Wstrząśnięta, oparła się o poduszkę i zamknęła oczy. – Co się ze mną, do licha, dzieje? – zapytała cicho. – Dojrzewasz? – Zza drzwi wyłoniła się Marianna. W rękach ściskała niewielki bukiet nagietków i pomarańczowy, okrągły flakon. Megi drgnęła mimowolnie, słysząc znajomy głos. – To było pytanie retoryczne. – Wyciągnęła ręce i lekko uściskała przyjaciółkę na powitanie. – Mam tu coś na odwagę – powiedziała Marianna, wręczając Megi pomarańczowo-zielony bukiecik. – Nagietki dodają siły i pomagają skupić się na rzeczach najważniejszych. Zaraz przyjdzie Samuel. Kazałam mu jeszcze poszwendać się po szpitalu, żebym mogła z tobą spokojnie pogadać. – Myślę, że bardziej pomogłaby mi szkocka – wypaliła Megi, zakładając ręce na brzuchu. Wyżej nie mogła, bo przeszkadzały jej bolące żebra. – Po dwóch drinkach byłabym znacznie odważniejsza niż po zjedzeniu tych kwiatków. – Zerknęła podejrzliwie na pomarańczowe płatki. – A one w ogóle są jadalne? – Można ich używać do sałatek – roześmiała się Marianna. – Ale lepiej niech sobie stoją na szafce obok łóżka. Będzie z nich większy pożytek. Podeszła do umywalki, nalała do przyniesionego ze sobą flakonu świeżej wody z kranu, upchnęła do niego nagietki i ustawiła wesołą kompozycję na blacie szafki.
– Coś jest ze mną nie tak! – Megi pochyliła się na tyle, na ile pozwalały jej żebra. – I, prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, z kim mogę… Z kim powinnam o tym porozmawiać. – A co się dzieje? – Marianna zmarszczyła brwi i zaniepokojona przysiadła na skraju łóżka, możliwie jak najbliżej przyjaciółki. – Wczoraj opiekowała się mną pewna młoda pielęgniarka. Zmieniała mi kroplówkę, poprawiała poduszki. Zbliżyła się do mnie, a ja… No, wyczułam u niej chorobę. Po prostu poczułam, że coś jest z nią nie w porządku. Majka popatrzyła na nią, zaskoczona. – I powiedziałaś jej…? – Tak. – Megi spuściła głowę. – Wiem, jestem skończoną idiotką. Nic dziwnego, że ta dziewczyna przestraszyła się i uciekła. – Mów dalej – zachęciła ją Majka cicho. – Przed chwilą była tutaj inna pielęgniarka. Okazało się, ze tamta ma guza, właśnie jest operowana. Marianna ze świstem wypuściła wstrzymywany oddech. Zakasłała. – Niesamowite – przyznała szczerze, kręcąc głową. – Być może po tym wypadku… – Megi szukała odpowiednich słów. – Boję się, że jednak mam jakieś uszkodzenie… Chociaż robili mi tomografię i nic nie znaleźli… – Z nerwów zaczęła obgryzać jeden z paznokci. – Może mam jakiś krwotok, który nie wyszedł podczas badania… – Nie masz! Nie masz! – przerwała jej Marianna zdecydowanie. – Jesteś zdrowa jak rydz. Nie licząc złamań, oczywiście. Teraz wiem już na pewno. Widocznie wypadek był potrzebny, żebyś zrozumiała pewne rzeczy. – Jakie rzeczy? – Megi skrzywiła twarz. – O czym ty, do diabła, mówisz? Do pokoju wszedł Samuel. Niósł w rękach dwa kubki z kawą z automatu. – Przyniosłem wam coś do picia – powiedział niskim głosem, uśmiechając się do dziewczyn. – Kochany jesteś! – pochwaliła go Majka, co przyjął z nieskrywaną radością. Postawił jeden kubek na szafce, drugi wciąż trzymał w ręku. Pochylił się, by podać go Mariannie, lecz ona w tej samej chwili poderwała się gwałtownie i niechcący wytrąciła kawę z rąk męża. Na błękitnym T-shircie wykwitła czarna plama. O’Connor błyskawicznie zerwał z siebie podkoszulek, zwinął go w kulkę i suchą stroną przetarł mokre ramię. I wtedy kompletnie zaskoczona Megi zobaczyła znamię, identyczne jak u Janka. To samo blade półkole utworzone z misternie poskręcanych zawijasów. Zdumiona rozchyliła usta i
odetchnęła głęboko. Samuel pochwycił i w okamgnieniu okrył nagie ramię wilgotną koszulką. – Muszę się przebrać – mruknął, stając przy drzwiach. – Jedźmy do sklepu. Mamy bliżej – zaproponowała Marianna, wstając z łóżka. – Wpadniemy do ciebie późnej, złotko, i pogadamy. Dobrze? – Jasne. – Małgorzata posłała im lekki uśmiech. Została sama. Stękając ciężko, sięgnęła w nogi łóżka, gdzie leżał jej laptop, i cierpliwie poczekała, aż maszyna się uruchomi, cały czas rozmyślając nad ostatnimi wydarzeniami. Weszła do sieci i natychmiast przystąpiła do szukania informacji o nietypowych znamionach. Wiedziała, że zajęty w herbaciarni Janek przyjedzie dopiero za kilka godzin. Z kolei rodzice musieli wrócić na dwa dni do domu. Miała więc trochę czasu, aby spokojnie pobuszować w Internecie. Dwie godziny później ze złością zatrzasnęła laptopa. Nic nie znalazła. Nigdzie nie było podobnego znaku. Na żadnych zdjęciach, w żadnych opisach. – Krew by to zalała! – zaklęła, kładąc rękę na chłodnej klapie komputera. Oparła głowę o poduszkę i zamknęła oczy. Potrzebowała odpoczynku. W głowie miała coraz większy zamęt, a nowe myśli jakoś nie chciały się przebić przez grubą warstwę zmęczenia. Powoli zaczynała zasypiać. Czuła, że ktoś wszedł do pokoju i krząta się cicho wokół łóżka, lecz nie miała siły podnieść powiek. – Niech pani śpi, ja tylko przyszłam sprawdzić kroplówkę – usłyszała głos pielęgniarki. Nagle z kieszeni siostry wypadła moneta, która potoczyła się z głośnym brzękiem po wyłożonej płytkami posadzce. Metalowy krążek odturlał się na kilkadziesiąt centymetrów, zderzył z nogą szafki, po czym, dźwięcząc, zakręcił kilka razy wokół własnej osi, by wreszcie upaść reszką do góry i znieruchomieć. – Och, przepraszam – mruknęła pielęgniarka i schyliła się po monetę. – To z mojej kieszeni wypadło. Jak się schylałam. Małgorzata natychmiast usiadła na posłaniu. Nie zważała na protest żeber i lekkie zawroty głowy, które nasilały się przy gwałtownych ruchach. Kiedy tylko pielęgniarka wyszła, Megi ponownie uruchomiła komputer i zabrała się do pracy. Tym razem nie sprawdzała znamion, tylko szukała odpowiedniej… monety. W końcu taki właśnie kształt miały blizny na ramionach Samuela i Jana. Ponadgodzinna walka zakończyła się sukcesem. Przypadkiem trafiła na fotografię zestawu starych rzymskich monet, wśród których była srebrna silikwa, bita około V wieku naszej ery.
Jedna jej strona przedstawiała rozmazany męski profil, który otaczały maleńkie, misternie splecione ze sobą litery. Właśnie ten fragment monety O’Connor i Topolnicki mieli wytatuowany – czy odbity – na skórze. – Muszę panią zbadać. Przestawię na chwilę pani laptopa. Nawet nie zauważyła, kiedy do pokoju wszedł jej lekarz – wysoki, szczupły mężczyzna w wielkich okularach na orlim nosie. Miał ponad pięćdziesiąt lat, które odbiło się na jego łagodnej twarzy w postaci kurzych łapek i drobnej siateczki zmarszczek na lekko zapadłych policzkach. Delikatnie wziął komputer i postawił na blacie szafki, a sam zasiadł na krawędzi łóżka i włączył latarkę. Ledwie skończył badanie, drzwi znowu się otworzyły i w nogach łóżka stanął Janek. – Cześć – powiedział cicho, posyłając Megi lekki uśmiech. – Wszystko w porządku – mruknął lekarz, wstając. – Za jakieś pół godziny przyślę pielęgniarkę, żeby zabrała panią na rezonans, dobrze? – Oczywiście, panie doktorze – odparła. – Dziękuję bardzo. Janek przez cały czas patrzył na Megi, uśmiechając się lekko, lecz kiedy lekarz wychodził z pokoju, wzrok Topolnickiego padł na otwarty laptop. Zanim włączył się wygaszacz ekranu, mężczyzna zauważył powiększone zdjęcie silikwy. Jego twarz stężała, a źrenice błysnęły dziwnym czerwonym blaskiem. Przygwoździł Megi wzrokiem do łóżka. Te ostre, niemal zwierzęce rysy! Dziewczyna struchlała ze strachu. Poczuła się niczym zając zagoniony przez lisa do pułapki bez wyjścia. Pozostawało mu tylko mieć nadzieję, że śmierć będzie szybka i możliwie najmniej bolesna. Nie odrywając wzroku od twarzy Topolnickiego, Małgorzata ostrożnie wyciągnęła rękę i zdecydowanym ruchem zatrzasnęła klapę laptopa. Janek jeszcze przez chwilę wpatrywał się świdrującym wzrokiem w dziewczynę, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł z sali, głośno trzaskając drzwiami. Megi zamarła. Gdyby mogła swobodnie wstać z łóżka, niewątpliwie pobiegłaby za Jankiem. Niestety, opaski na żebrach i poobijane mięśnie znacznie utrudniały jej ruch. Nie mówiąc o zawrotach głowy, które się nasilały, kiedy tylko próbowała zmienić pozycję. Nie pognała więc za nim, nie krzyknęła, żeby zaczekał i wytłumaczył jej wszystko. Po prostu opadła na poduszki i wierzchem dłoni otarła uparte łzy cieknące spod ciężkich powiek.
ROZDZIAŁ 29
J
anek nie pokazał się przez kolejne trzy dni.
Zdaniem jednej z pielęgniarek, podobno kilka razy przychodził, kiedy Megi głęboko spała. Podobno stawał nad jej łóżkiem i głęboko nad czymś rozmyślał. Lecz kiedy tylko Małgorzata się poruszała, natychmiast opuszczał pokój. Nie chciał dać jej szansy na rozmowę. Na wyjaśnienie. W ogóle na nic. Megi była bliska załamania. W każdej wolnej chwili starała się dowiedzieć czegoś więcej o monecie, lecz na razie nie udało jej się znaleźć nic konkretnego. Próbowała kilka razy dzwonić do Janka, lecz on albo wyłączał komórkę, albo po prostu nie odbierał telefonu. Nie mogła również skontaktować się z Marianną. Dowiedziała się tylko z esemesa, że Majka musiała wyjechać z Samuelem do Szkocji, ponieważ jego matka miała zawał. Megi czuła się strasznie osamotniona i bezradna. Miała nadzieję, że może Marianna wie coś na temat dziwacznego znamienia, jednak nie chciała zostawiać pytania na sekretarce przyjaciółki. Bała się, że przypadkiem odsłucha je ktoś inny i weźmie ją za wariatkę albo, co gorsza, okaże się, że Samuel będzie miał kłopoty. Małgorzata przeczuwała, że oba znamiona nie są dziełem przypadku ani pozostałością po jakimś nieudanym tatuażu. Umiejscowienie, kształt oraz wzór nie były, jej zdaniem, zbiegiem okoliczności. Leżąc samotnie w szpitalnym łóżku, co chwila zamykała oczy i myślała o Janku – jego zaskakującej sile, szybkości i tajemniczym stygmacie na skórze. Co jakiś czas włączała laptopa i zerkała na fotografię silikwy, zastanawiając się, po co ktoś miałby znakować sobie ciało czymś takim. – Możemy panią dzisiaj wypisać do domu. – Z głębokiej zadumy wyrwały ją czyjeś słowa. Megi otworzyła oczy i delikatnie podniosła się na poduszce. Przed nią stał jej lekarz. Wypełnił kartę, a następnie zawiesił ją na metalowej barierce łóżka. – Dzisiaj? – zapytała zdziwiona. Nie czuła się jeszcze dość dobrze. Poza tym nie chciała zostać sama. Wolała już leżeć w szpitalu. – Tak, pani Małgosiu. – Prawie nikt się tak do niej nie zwracał. – Wszystkie badania wyszły prawidłowo. Myślę, że dwutygodniowy pobyt u nas w zupełności pani wystarczy.
– Pewnie tak. – Kiwnęła głową. – Ale nie mam pewności, czy sama sobie poradzę. Przy każdym większym ruchu boli mnie w piersi. Moja mama będzie mogła przyjechać dopiero jutro. – Wiem. – Lekarz odruchowo poprawił przewieszony przez szyję stetoskop. – Dzwonił pan Granicki. Zapewnił mnie, że panią odbierze i zawiezie do domu. Będzie tutaj – przelotnie zerknął na zegarek – za niespełna dwie godziny. – Granicki? – zdziwiła się Megi. – Pan żartuje? – Nie. Mówię poważnie. – Lekarz skrzywił się nieco. – To podobno ktoś z pani rodziny, prawda? – Uniósł brwi, czekając na potwierdzenie. – Albo przynajmniej dobry znajomy? – Tak, oczywiście. – Małgorzata starała się ukryć zaskoczenie. – To… wujek. – Skinęła głową. – Taki daleki wujek. – A, to w porządku. Nie chciałbym przekazać pani w obce ręce. Jest pani w tej chwili kompletnie bezbronna. – Pan Granicki nie jest obcy. – Sama się zdziwiła, że to powiedziała. Miała wrażenie, że jednak powinna spotkać się z prawnikiem. – Po prostu bardzo rzadko się widujemy. – Dobrze. Zatem proszę jeszcze zjeść obiad. Salowa zaraz przyniesie. I niech pani pamięta o lekarstwach i o kontroli. Za chwilę przyniosę wypis. – Oczywiście – przytaknęła. – Będę pamiętać. Lekarz na odchodnym posłał jej uśmiech i opuścił salę.
Megi westchnęła głęboko. Co ma Granicki do jej wyjścia ze szpitala?, nie mogła zrozumieć. Przecież nie łączy ich nic, poza interesami. Ba, skąd w ogóle wie o jej wypadku i rekonwalescencji? Im bardziej się zastanawiała, tym wszystkie możliwe odpowiedzi wydawały się mniej sensowne. Z drugiej strony było to niezłe rozwiązanie. W domu poradzi sobie sama przez jeden dzień, gorzej z dotarciem do kamienicy. Rozklekotany krakowski autobus nie wchodził w grę. Na samą myśl o jeździe po wertepach przeszedł Megi bolesny dreszcz. Zamknęła na chwilę oczy, lecz po powiekami od razu pojawiła się scena wypadku. Zbliżający się do samochodu z ogromną prędkością pień drzewa i Janek… Jego krwistoczerwone, dzikie oczy, kiedy z krzykiem próbował ją ochronić własnym ciałem. I ten zapach sierści… Z bolesnych wspomnień wyrwała Małgorzatę wizyta pielęgniarki. – Przyniosłam lekarstwa. Proszę popić dużą ilością płynu. – Podała dwa plastikowe kieliszki.
W jednym było pięć różnokolorowych tabletek, a w drugim kilka mililitrów brązowej cieczy. Megi posłusznie połknęła wszystko naraz, popijając wodą mineralną. – Jak się czuje pani Sandra? – zagaiła. – Już lepiej. Jest pani bardzo wdzięczna za uratowanie życia. – Siostra uśmiechnęła się szeroko. – E tam. – Megi machnęła ręką. – Cieszę się, że mogłam pomóc. – A skąd pani wiedziała? – nie wytrzymała dziewczyna. – Prawdę mówiąc, cały szpital o tym gada – dodała, chichocząc. Małgorzata wzruszyła ramionami. – Nie mam pojęcia. Po prostu, jak tutaj weszła, poczułam, że jest poważnie chora. – A ja? – wypaliła kobieta bez namysłu. – Czuje pani, że ze mną też jest coś nie tak? Małgorzata zastanowiła się przez chwilę. – Nie. Raczej wszystko w porządku. – Ponownie wzruszyła ramionami. – Jednak moja, powiedzmy, diagnoza może być niemiarodajna. Myślę, że i w przypadku pani Sandry, to był… hm, czysty przypadek. Młoda pielęgniarka westchnęła z taką ulgą, jakby właśnie odwołano jej egzekucję. – Dzięki Bogu… – mruknęła, składając ręce. – Czyli, że nie choruję. Całe szczęście, bo mam trójkę dzieci i bez męża jestem. Muszę sama na wszystko zarobić… – Ale powinna pani zoperować sobie halluksa na prawej stopie, bo po kolejnym zapaleniu kaletki będzie pani miała poważne problemy z chodzeniem. A i sama operacja będzie bardziej skomplikowana – wyrwało się Megi, niespodziewanie nawet dla niej samej. Zdumiona jej słowami pielęgniarka spojrzała na stopę wsuniętą w wygodnego chodaka. – Pani jest naprawdę niesamowita! – powiedziała z autentycznym uwielbieniem. – Umówię się na wizytę jeszcze dzisiaj. U najlepszego ortopedy. Akurat ma dyżur. Podziękowawszy jeszcze raz, wyszła z pokoju, zostawiając pacjentkę samą. – Kurde, skąd mi się to bierze? – Megi usiadła na brzegu łóżka i powoli spuściła stopy. – Mam nadzieję, że nie wariuję. Nie opuszczało jej wrażenie, że od wypadku wszystko jest inne niż wcześniej, lecz nie potrafiła dokładnie określić w czym rzecz. Na pozór wszystkie osoby, otoczenie i zdarzenia były normalne, takie jak dawniej, jednakże Małgorzata wyczuwała jakąś subtelną różnicę. Jej zmysły były bardziej wyostrzone, wyczulone na choroby, cierpienia i myśli innych ludzi. Potrafiła przewidzieć reakcje znajdujących się blisko niej osób. Było to ekscytujące, ale i
przerażające. Megi bała się, że zmiany mogą być efektem ciężkiej choroby, której nie wykryły kompleksowe badania. Jako lekarz miała ich w głowie całą listę, a każda następna była gorsza od poprzedniej. Rozmyślania przerwało jej ciche skrzypnięcie drzwi. Do pokoju na wózku inwalidzkim wjechała Sandra, trzymając w ręce elegancką bombonierkę. Wózek pchała starsza, tęga kobieta; przedstawiła się jako matka pielęgniarki. Dziewczyna miała bardzo bladą twarz i podkrążone oczy. Jedną ręką podtrzymywała obolały brzuch. Na szczęście, na jej twarzy gościł szczery uśmiech. – Chciałam pani podziękować za uratowanie mi życia – powiedziała, powoli podjeżdżając – samodzielnie! – do stojącej przy łóżku Megi. – Gdyby nie pani, na pewno w najbliższym czasie nie poszłabym na badanie. – Nawet nie chcę myśleć, jak by się to skończyło. – Stojąca przy drzwiach kobieta wybuchnęła głośnym płaczem. – Moja córcia mogłaby nie przeżyć! – Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc – odparła Małgorzata. – Ale czekoladek nie przyjmę. Nie zrobiłam tego dla korzyści. Sandra miała zawiedzioną minę. – Lepiej niech pani tak nie mówi. – Wyciągnęła rękę z pudełkiem. – Mój narzeczony specjalnie je przywiózł. Dla pani. Megi roześmiała się i kręcąc głową, przyjęła podarunek. – W takim razie – nie mam wyboru – mruknęła. – Szkoda by było jego czasu. – Jesteśmy pani dozgonnie wdzięczne – chlipała starsza kobieta, wsparta o uchwyty wózka – Jest pani aniołem. ANIOŁEM! Bóg chyba panią zesłał tutaj, do szpitala, by pani mogła uleczyć moją Sandrusię. Moją jedyną córeczkę! – Mamo, przestań płakać. – Sandra przez ramię popatrzyła na mokry od łez podbródek matki. – Mama strasznie się przejmuje – zwróciła się do Megi. – Daleko mi do anioła. – Małgorzata była zakłopotana. – To tylko zbieg okoliczności. Rozmowę przerwało ciche pukanie do drzwi. – Proszę! – powiedziała Megi, szczelniej otulając się połami szlafroka. Do środka wszedł pan Granicki, jak zwykle elegancki. Miał na sobie czarne spodnie, ciemnoszarą, lekką marynarkę i kraciastą koszulę. W ręce trzymał lnianą torbę, którą podał Małgorzacie, uścisnąwszy wcześniej na powitanie jej dłoń.
Od prawnika biła niesamowita moc. Wyostrzone zmysły Megi sprawiły, że dotyk ręki tego człowieka odczuła niemal jak kopnięcie prądem. Wstrząśnięta, usiadła na skraju łóżka. – Pani Małgosiu, w torbie są dla pani świeże ubrania. Topolnicki wszystko przygotował – powiedział cicho. – Pani matka dała mu klucze, żeby zaopiekował się kamienicą podczas pani nieobecności. Na dźwięk nazwiska Janka, Megi drgnęła mimowolnie. – Pan Topolnicki? – zapytała zdziwiona, zerkając do środka reklamówki. – Tak. On też musiał wczoraj wyjechać z miasta, i poprosił mnie o przysługę… – Pana? – Ze zdziwienia pokręciła głową. – Ale skąd? Jak? – To my już pójdziemy. – Matka Sandry pożegnała się serdecznie, całując mocno Megi w policzek, po czym z cichym zgrzytem kółek wypchnęła wózek z córką na korytarz. Granicki otworzył drzwi i pomógł kobiecie wymanewrować ciężkim pojazdem. Spokojnie odczekał, aż za odwiedzającymi zamknęły się drzwi. – Dwa dni temu złożyłem pani wizytę. Chciałem donieść resztę dokumentów związanych z kamienicą i wynajmem. Pukałem, dzwoniłem. I nic. Postanowiłem zajrzeć do herbaciarni, w nadziei, że tam będą wiedzieć, kiedy panią zastanę. Akurat trafiłem na Topolnickiego, on opowiedział mi o wypadku i poprosił, żebym dzisiaj odebrał panią ze szpitala. To wszystko. Wypowiedział swoją kwestię jednym tchem, jakby został zmuszony do wyrecytowania z pamięci wiersza, którego bardzo nie lubi. Megi potrzebowała kilku sekund, żeby to sobie przemyśleć. Miała niejasne wrażenie, że prawnik nie mówi prawdy. – Rozumiem – mruknęła, wyciągając z reklamówki poskładane w kostkę ciuchy. – Jeszcze przed wyjazdem przyniósł mi torbę z ubraniami – dodał Granicki, siadając na krześle. – Proszę się przygotować, ja zaczekam. – Dobrze. – Wzięła torbę i spuściła nogi z wysokiego łóżka. – Czy mogę jakoś pomóc? – zapytał prawnik, zerkając na chwiejny krok dziewczyny. – Nie, nie. Poradzę sobie. Szpitalny pokój Megi był wyposażony w niewielką łazienkę z ubikacją, umywalką i prysznicem. Tam mogła spokojnie przygotować się do wyjścia. Na toaletę i przebranie się poświęciła prawie pół godziny. Żebra protestowały przy każdym gwałtowniejszym ruchu, a krótkotrwałe zawroty dawały o sobie znać, kiedy tylko schylała głowę. Założenie świeżej bielizny było nie lada wyzwaniem, a na widok skarpetek Megi poczuła mdłości. Nie była w stanie ich założyć. Na szczęście Janek spakował wygodne, wsuwane obuwie,
do którego nie potrzebowała skarpet. Swoją drogą chłopak miał raczej kiepską wiedzę na temat damskich strojów. Włożył do torby czarny biustonosz, majtki, białą koszulkę polo, która na szczęście miała dosyć duże logo na piersi i gruby materiał, dzięki czemu ciemna bielizna nie przebijała zanadto. Do tego dołożył ciemnoszare, luźne spodnie od dresu, które zazwyczaj nosiła po domu, granatowe skarpetki i wsuwane adidasy w kolorze szaroróżowym. Zakładając biustonosz, z zażenowaniem pomyślała o Janku buszującym w jej szufladzie z bielizną i wyciągającym różnego kroju majtki, śmiejącym się do rozpuku z tych grubszych – zimowych. Miała cichą nadzieję, że nie zauważył bielizny modelującej, którą sobie kiedyś kupiła za namową koleżanki i użyła tylko raz, na weselu kuzynki, pod liliową obcisłą sukienką, obszytą gustowną, czarną koronką. Majtki ściskały ją jak obręcz przez całą uroczystość. Mogła w nich wyłącznie stać i płytko oddychać. O jakichkolwiek ewolucjach na parkiecie, ba, nawet o siedzeniu za stołem, nie mogło być mowy. Wciskając gołe stopy w adidasy, Megi obiecała sobie, że wyrzuci pancerne majtki, a te ciepłe, zimowe, ukryje gdzieś w miejscu, do którego Janek na pewno nie zajrzy. Na przykład pod deskami podłogi albo w szybie wentylacyjnym. Wreszcie była gotowa. Bała się trochę, że Granicki będzie zniecierpliwiony tak długim oczekiwaniem. On jednak wciąż siedział na krześle i ze stoicką miną przeglądał jakąś prawniczą gazetę. – Już jestem – powiedziała w końcu i dorzuciła do torby po ubraniach resztę drobiazgów. – Wspaniale. – Podniósł się z miejsca. – Proszę pozwolić, że wezmę bagaż. Proszę się mnie przytrzymać. – Podał jej ramię. – Nie chcę, żeby pani się coś stało. Pan Topolnicki byłby zapewne bardzo niezadowolony – dodał z namysłem. Megi bez słowa wsparła się lekko o prawnika. Mężczyzna nie wyglądał na osiłka, więc starała się nie wisieć na nim całym ciężarem. Jednak na parterze dopadły ją tak silne zawroty głowy, że omal nie upadła. Granicki przycisnął ją mocniej do siebie, uważając jednocześnie, by nie dotknąć chorych żeber. Dziewczyna była zaskoczona jego siłą. Powoli poprowadził ją do samochodu i delikatnie pomógł wsiąść na miejsce pasażera. – Czy jest pani wygodnie? – zapytał z troską. – Chyba lepiej nie zapinać pasów. Obiecuję, że będę jechał bardzo ostrożnie. – Dziękuję bardzo za troskę. – Spojrzała na niego z wdzięcznością. Granicki usiadł za kierownicą, zgrabnie wyjechał z parkingu i włączył się do ruchu.
Megi miała wrażenie, że wszystkie samochody zjeżdżają mu z drogi, jakby jechał pojazdem uprzywilejowanym na sygnale. – Gdyby żyła moja córka… – powiedział nagle cicho – byłaby dokładnie w pani wieku. Małgorzata spojrzała na niego ze współczuciem. – Bardzo mi przykro – szepnęła. – Nie wiedziałam, że miał pan córkę. – Miałem. Zginęła w wypadku samochodowym trzy lata temu. – Zagryzł wargi. – Na tej samej drodze, na której… mieliście wypadek. Megi zasłoniła usta ręką. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. – Może gdyby ktoś ją chronił… – zastanawiał się na głos. Co ten człowiek opowiada? – Miała pani duże szczęście, że Jan był w pobliżu – powiedział w końcu Granicki, zerkając na Megi z ukosa. – Ochronił panią własnym ciałem. Uratował. Małgorzata zacisnęła na chwilę powieki. Przed oczami natychmiast stanęła jej skupiona i zacięta twarz Janka, kiedy chwytał ją w objęcia tuż przed uderzeniem. Przypomniała sobie gęste włosy, tak podobne do zwierzęcej sierści. – Rzeczywiście. To prawdziwy cud, że nic mu się nie stało – wydusiła z siebie. – Myślę, że gdyby nie on, drzewo rozgniotłoby mnie na miazgę. – Istotnie. Tak właśnie by było – zgodził się Granicki. – Był taki… – Przez chwilę szukała odpowiedniego słowa. – Miałam uczucie, że to nie był on. Popatrzyła na prawnika. Jego twarz przypominała maskę. Jak zwykle. I znowu to uczucie, że Granicki nie jest z nią do końca szczery. – Czy Janek wspominał panu, dlaczego musi wyjechać? – zapytała, starając się ukryć podejrzliwość. Zauważyła, że mężczyzna ścisnął mocniej kierownicę i na moment zacisnął zęby. – Raczej nie – odparł, udając, że musi się bardziej skupić na drodze. W tym momencie telefon Małgorzaty zaczął wygrywać skoczną melodyjkę. Dziewczyna, krzywiąc się z bólu, wykopała z kieszeni spodni komórkę i otworzyła klapkę. – Cześć, tu Majka – usłyszała znajomy głos. – Jestem w Krakowie. Sam został w Szkocji u matki, a ja musiałam wrócić, żeby zająć się sklepem. Jesteś już w domu? – Właśnie wracam ze szpitala. Pan Granicki mnie wiezie. – O, to super. – Marianna wcale nie była zdziwiona, że Megi wraca do domu z prawnikiem. –
Wychodzę właśnie ze sklepu, to podejdę i cię odbiorę. – Dzięki, Marianno. Megi zamknęła telefon. – Dzwoniła moja przyjaciółka. Będzie na nas czekać pod kamienicą. Granicki po raz drugi mocniej ścisnął kierownicę. – Cieszę się, że będzie miała pani opiekę dziś wieczorem – powiedział urzędowym tonem. – Ja, niestety, nie mógłbym zostać dłużej niż kilka godzin. – Dobrze, że wróciła – mruknęła Megi pod nosem. – W kamienicy dzieją się dziwne rzeczy… – To znaczy? – zaniepokoił się. – Cóż – wzięła głębszy oddech – z piwnicy słychać czasami różne dźwięki. Jakby głosy imprezujących ludzi. Przez szyby witraża widać sceny, które prawdopodobnie wydarzyły się dawno temu, a kiedy Janek dotknął kiedyś klamki od piwnicy, solidnie się poparzył. O ceglanej ręce, parku i wijącym się niczym wąż nożu wolała na razie nie wspominać. Była pewna, że mężczyzna za chwilę wybuchnie gromkim śmiechem lub zaproponuje jej, „po znajomości”, świetną miejscówkę w szpitalu dla czubków. Tymczasem Granicki wpatrywał się w nią poważnym wzrokiem. W końcu westchnął przeciągle i wcisnął pedał gazu. Akurat światła zmieniły się na zielone. – Pani świętej pamięci ciotka też się skarżyła na coś podobnego – wyznał w końcu. – Może jest to związane z historią miejsca? Lub pewnymi predyspozycjami mieszkających w kamienicy osób? Nie wiem dokładnie. W każdym razie, pani Aurelia też kiedyś starała się wyjaśnić tę zagadkę. Wjechali w Sławkowską i zatrzymali się pod samymi drzwiami. – Może mi pan powiedzieć coś więcej? – poprosiła. Prawnik oparł dłonie na kierownicy. – Obiło mi się o uszy, że rodzice pani Aurelii próbowali jakoś tym zjawiskom przeciwdziałać. Słyszałem coś o jakichś wieńcach, o ochronie przed złem… Megi, zaskoczona, że Granicki wie takie rzeczy, uniosła głowę tak gwałtownie, że aż zabolały ją żebra. Tymczasem mężczyzna kontynuował. – Od tego czasu podobno w domu zrobiło się spokojniej. Wiem też, że sama pani Aurelia wyprowadziła się kiedyś do hotelu, w nadziei, że przestaną ją nękać dziwne odgłosy, jednak wkrótce i tam zaczęły dziać się… Nazwijmy to, nietypowe rzeczy. – Wziął głęboki wdech i spojrzał przez szybę na zachmurzone niebo. – Jeżeli chciałaby pani znać moje zdanie, to „to coś” nie tkwi w fundamentach czy w ścianach, ale w jej mieszkańcach.
– Nie rozumiem – szepnęła Megi, chłonąc uważnie każde słowo Granickiego. Mężczyzna wciąż patrzył w ciężkie niebo, zasnute sinymi chmurami, przez które nie przedostawał się promień słońca. Nad Sławkowską zawisła dziwna czerwonawa poświata. – W końcu określenia „spadek” czy „dziedzictwo” niosą za sobą nie tylko prawo do dziedziczenia majątku, ale mogą dotyczyć kontekstu niemajątkowego. Na przykład duchowego lub biologicznego. Zerknął w kierunku Małgorzaty z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Megi miała minę, jakby wciąż nie rozumiała. – Może, oprócz spadku w postaci kamienicy, odziedziczyła pani po rodzinie Aurelii także inne… hm, zdolności? Nagle od strony pasażera ktoś zapukał w szybę. Zarówno Megi, jak i Granicki drgnęli mimowolnie. – To ja! – Po drugiej stronie szklanej tafli stała Marianna, uśmiechając się do nich promiennie. – Idziesz? – Porozmawiamy jeszcze o tym – prawnik zakończył rozmowę. – Na razie proszę wypoczywać i jak najszybciej powracać do zdrowia. Głos miał poważny i oschły. Urzędowy. – Bardzo dziękuję za podwiezienie. – Miała zamiar nacisnąć klamkę, ale Majka była szybsza. – Proszę już iść – odparł z naciskiem w głosie. – Obiecuję, że spotkamy się niebawem. Marianna już podawała jej rękę. – Pomogę ci wysiąść – ćwierkała wesoło. – Ale świetnie wyglądasz! Nawet wróciły ci rumieńce. – Ja również chętnie pomogę… Granicki zaofiarował swoje ramię. Zaprowadził Megi do salonu na piętrze i pomógł jej ułożyć się wygodnie na kanapie. Marianna przyniosła poduszkę i koc. – Wobec tego – do widzenia. Niebawem mam spotkanie z klientem – powiedział mężczyzna, zerkając przelotnie na zegarek. Widząc zawiedzioną minę Małgorzaty, dodał miękkim głosem: – Postaram się wpaść jutro z dokumentami i zobaczyć, jak się pani czuje. Megi jeszcze raz podziękowała za podwiezienie. – Odprowadzę pana na dół – odparła Marianna, włączając telewizor i podając przyjaciółce pilota. Megi ułożyła się wygodniej na sofie i przyciszyła trochę odbiornik. Usłyszała, jak na dole Marianna rozmawia z Granickim. Zaintrygowana, wyłączyła fonię
całkowicie i skupiła się na dobiegających z holu odgłosach. – Pilnuj jej dobrze – mówił Granicki cicho. Pomimo że rozmowa toczyła się szeptem, Megi doskonale słyszała każde słowo. Jakby stali tuż obok. – Zostanę dzisiaj na noc. Jutro może Janek… – szeptała Marianna. – Janek potrzebuje więcej czasu. Boi się odrzucenia. Mówiłem mu, że powinien z nią porozmawiać, ale chłopak jest uparty jak diabli. – Przecież w końcu będzie musiał tutaj przyjść i jej powiedzieć… – Na razie po prostu się nią opiekuj. Ja załatwię resztę – odparł Granicki i wyszedł bez pożegnania. Megi szybko włączyła dźwięk. – Odprawiłam prawnika – powiedziała Majka ze sztuczną beztroską, wchodząc do pokoju. – Przygotuję nam świeżą herbatę. Wzięłam tę truskawkową, od Janka, z herbaciarni. Nasza ulubiona. Prawda? – Dobra, dzięki – odparła Megi, udając, że przerzuca kanały w telewizji. Marianna krzątała się po kuchni, a Małgorzata obserwowała kątem oka, jak przyjaciółka podgrzewa wodę w czajniku i wyciąga z szafki dwa kubki. – Podobno czegoś się dowiedzieliście w Brzesku – zagaiła, wsypując po łyżeczce cukru do każdego kubka. – Przez to wszystko zapomniałam o najważniejszej rzeczy! – Megi poderwała się z sofy zbyt szybko, na co żebra natychmiast zareagowały silnym bólem. – Siedź spokojnie i opowiadaj – upomniała ją Majka, podając czerwony kubek w wielkie białe grochy. – Wiesz, że wszystkie elementy wieńca miałyśmy pod nosem? – wypaliła Megi z uśmiechem. Z wrażenia zapomniała o zdarzeniu z Granickim. – To znaczy gdzie? – Majka uniosła brwi, przyciskając do piersi czarny kubek z nadrukiem: „I love my latte”. Megi wyciągnęła rękę w stronę ściany. – Tam! – Wskazała palcem na kominek. Marianna przez chwilę wpatrywała się w wykute wokół paleniska liście i kwiaty. – Cholera jasna! – zaklęła. – Masz rację! Kurde, ale numer! Postawiła kubek na stole, podeszła do kominka i przejechała palcami po zimnych płaskorzeźbach. – Coś niesamowitego! – powiedziała. – I jakie dokładne odwzorowanie! Jak na dobrej jakości
fotografii! Że też wcześniej nie zwróciłam na to uwagi! – Będziesz mogła przygotować taki wieniec? – zapytała Megi nieśmiało. Marianna przez chwilę w skupieniu oglądała rośliny. – Raczej tak. Na szczęście mamy tu wizerunki dość popularnych gatunków. Brakuje tylko jednego. – To znaczy? Marianna splotła dłonie i odwróciła się do przyjaciółki. – Zaklęcia – odparła, podchodząc bliżej. – Wkładając wieniec do ziemi, należy wypowiedzieć odpowiednią magiczną formułę. W przeciwnym razie amulet szybko ulegnie rozkładowi i jego moc przestanie działać. Megi zagryzła wargi. – Skoro składniki są pod nosem, pewnie tak samo jest z zaklęciem – powiedziała w końcu. – Może też jest wykute? Gdzieś obok liści? Marianna dokładnie obejrzała kominek, jednak nic nie znalazła. – Niestety. – Była wyraźnie zawiedziona. – Może jest na jakimś innym kominku, na witrażu albo na ścianie… – Drugi kominek jest w sypialni – odparła Marianna. – W takim razie idę zobaczyć. Ale najpierw jeszcze odwiedzę toaletę. – Majka szybko wyszła na korytarz. Megi schyliła się po leżącą koło sofy torbę. Wewnątrz było kilka rzeczy, które miała ze sobą w szpitalu – telefon, paczka chusteczek higienicznych, fotografia, którą dostała od pana Nowaka, oraz zwinięta w kulkę piżama. Wyjęła komórkę i zatelefonowała do Janka. Miała nadzieję, że wreszcie uda jej się z nim porozmawiać. Niestety, odezwała się tylko poczta głosowa, informująca, że abonent nie może teraz odebrać telefonu. Megi poczekała na sygnał i nagrała się na sekretarkę. – Proszę, odezwij się! – Jej głos brzmiał błagalnie. – Martwię się o ciebie. Bardzo chcę się z tobą zobaczyć i porozmawiać. Zrezygnowana, wyłączyła telefon i wzięła do ręki ramkę ze starą fotografią z Brzeska. Ze zdjęcia, wśród kilku innych żołnierzy, uśmiechał się do niej wujek – jeszcze młody, zaskakująco przystojny. W jednej ręce trzymał czapkę, a drugą opierał o ramię stojącego obok mężczyzny, wyglądającego zupełnie jak… – Granicki? – szepnęła z niedowierzaniem, zbliżając twarz do ramki i czubkiem nosa niemal dotykając zimnego szkła. – Przecież to niemożliwe…
Teoretycznie Granicki mógłby się znaleźć na fotografii. Tyle że miałby na niej kilka lat. Tymczasem na zdjęciu – nie licząc staroświeckiego munduru – był dokładnie takim samym kilkudziesięcioletnim mężczyzną, jak teraz. Może to jego ojciec? Podobieństwo jest uderzające. Megi, zdziwiona, przyglądała się staremu zdjęciu. Ramkę ściskała tak mocno, że po chwili poczuła, jak jej palce drętwieją i robią się zimne. Granicki uśmiechał się zza szybki identycznie jak jeszcze godzinę temu, kiedy odbierał ją ze szpitala. Z jego posągowej postaci emanowała charyzma. – Jak to możliwe? – szepnęła Megi, strzepując obolałą dłoń. I wtedy zauważyła jeszcze jedno. Za stojącą grupą żołnierzy widać było fragment pałacu. Fotografowani stali prawdopodobnie na tyłach kaplicy, gdyż ściana za nimi kończyła się blaszaną kopułą zwieńczoną sporym krzyżem. Większą część ściany zajmowało ogromne półłukowe okno z witrażem. – Marianna! – krzyknęła nagle z całych sił, opierając dłoń na żebrach, żeby mniej bolały. – Co się stało! – Majka wpadła do pokoju jak torpeda. – Patrz! – Megi w wyciągniętych rękach pokazywała jej oprawione w ramkę zdjęcie. – Mamy odpowiedź! Podała jej ramkę. – Jezu! To niemożliwe! – Podekscytowana Marianna przysiadła na skraju sofy. Witraż za żołnierzami przedstawiał dokładnie tę samą scenę jak ten na cmentarzu i w kamienicy. Dumny anioł stał w pozycji gotowej do zadania w każdej sekundzie śmiertelnego ciosu niewidocznej postaci. Biały miecz wyraźnie wyróżniał się na tle reszty witraża, a wijący się pod stopami anioła wąż rozwierał paszczę tak szeroko, jakby chciał pożreć depczącego go bożego wysłannika.
ROZDZIAŁ 30
D
ziewczyny w kompletniej ciszy przypatrywały się czarno-białej fotografii.
Z dołu znowu dobiegały tajemnicze odgłosy. Zawzięcie kłóciło się o coś kilku mężczyzn. W końcu Megi opuściła nogi na podłogę i wspierając rękę na blacie stolika, powoli wstała z sofy. – Jedziemy z powrotem do Brzeska – powiedziała kategorycznie. – Zwariowałaś? – Marianna odłożyła ramkę na stolik i z niepokojem spojrzała na przyjaciółkę. – Ledwie się ruszasz. Megi miała zaciętą minę. – Musimy! To nasz jedyna szansa, żeby wreszcie w moim domu zapanował spokój! – To poczeka. Możesz zamieszkać u mnie… – Nie. Mam wrażenie, że każda osoba, która mnie odwiedza, jest zagrożona, rozumiesz? Poza tym, to chyba rzeczywiście albo się mnie trzyma, albo wręcz zamieszkuje moje wnętrze. W przedostatni dzień mojego pobytu u rodziców też słyszałam odgłosy i czułam, że to coś przyszło za mną. W szpitalu to samo. Wyczułam chorobę pielęgniarki. Czy to nie głupie? Podniesiony głos zaczynał uderzać w nieco histeryczne tony. Megi miała wszystkiego serdecznie dosyć i wiedziała, że tylko ona może położyć kres całemu złu. – Nie jest tak źle – odparła Marianna bez przekonania. – Przecież te głosy na dole… Megi ze złością wyciągnęła rękę przed siebie i zaczęła wyliczać. – Łomnicka nie żyje, jej kamerzysta jest w szpitalu z pogruchotanymi kośćmi, ty omal nie umarłaś, majster oberwał w głowę cegłą, a Janek… – Na myśl o nim Małgorzacie chciało się płakać. – Jankowi prawie spaliło rękę. Zwykła klamka, do cholery! Jak nie chcesz mi pomóc, to sama pojadę! Chcę wreszcie to zakończyć i prowadzić normalne, nudne, cholernie monotonne życie. Marianna odetchnęła głęboko i podniosła z fotela swoją torbę. – Jakby to było możliwe w twoim przypadku – mruknęła pod nosem. – Dobra. Ja prowadzę! – powiedziała zdecydowanie. – Nie ma sprawy – zgodziła się Megi, powoli idąc w stronę schodów. – Weź laptopa. Po drodze sprawdzę, w którym kościele jest teraz ten witraż.
– A to nie jest w pałacu? – Marianna cierpliwie czekała, aż Megi wolno zejdzie na dół. – Nie. Pan Jakub opowiadał, że całe wnętrze kaplicy przeniesiono do jakiegoś kościoła na Słotwinie. Wszystkie elementy ołtarza, ławki i witraż także. Każdy silniejszy ruch powodował ból w piersi, jednak Megi nie chciała, by Marianna zobaczyła, że cierpi. W przeciwnym razie za nic w świecie nie zgodziłaby się na jazdę do Brzeska. Starała się panować nad twarzą, mocno zaciskając zęby i zasłaniając ją rozpuszczonymi włosami. W połowie stopni zatrzymała się na moment i zerknęła na witraż. Stała na wysokości ramion anioła. Coś jej nie pasowało. Coś było nie tak. – Pomóc ci zejść? – zapytała Marianna, widząc, że Megi kurczowo trzyma się poręczy. – Majka, pewnie pomyślisz, że całkiem wariuję… – powiedziała Małgorzata napiętym głosem, nie odrywając oczu od szklanej kompozycji. – Co się dzieje? – zaniepokojona Majka stanęła tuż obok. – Nie masz wrażenia, że ten witraż się zmienił? – wyrzuciła z siebie Megi jednym tchem. Marianna spojrzała na szklaną taflę, rzucającą kolorowe refleksy na hol. – Bo ja wiem… – mruknęła z namysłem. – Anioł stoi tak samo, z uniesionym mieczem… – Ale nie patrzy przed siebie, tylko w dół… – zniecierpliwiła się Megi – Patrzy na WĘŻA. – Może masz rację. – Majka nie była przekonana. – Chyba wcześniej patrzył na kogoś stojącego poza okienną ramą… – No właśnie! – zgodziła się Megi, kurczowo ściskając drewnianą poręcz. – I wygląda, jakby się bał… Wcześniej był bardziej pewny siebie. – Bo ten wąż niemal gryzie go w nogę – dokończyła Marianna stłumionym głosem. – Też bym się bała… – Jest jeszcze coś – kontynuowała Megi. Poczuła, że ze strachu włosy na głowie stają jej dęba. – Popatrz na lewo. Umocowane najbliżej lewej krawędzi szybki witraża zmieniły kolor. Dziewczyna mogłaby przysiąc, że wcześniej były błękitne i kremowe. Teraz zaś miały odcień ciemnoszary, jakby w szklaną scenerię lada chwila miała się wedrzeć obca postać. Ktoś, na kogo anioł podnosił kiedyś ów wielki miecz. Na ich oczach cień robił się coraz większy. Anioł zaciskał dłonie na rękojeści miecza tak mocno, że szkło na witrażu pobielało. Ciemność pożerała kolejne fragmenty kompozycji. – Boże, to chyba diabeł! – Megi zasłoniła usta ręką. – A na pewno uosobienie zła!
Szklany anioł bał się coraz bardziej, a mimo to wciąż był gotowy do zadania ciosu. Na jego twarzy determinację zastępowały trwoga i poczucie klęski. – Musimy stąd natychmiast wyjść! – krzyknęła Majka, łapiąc pod ramię przyjaciółkę, i nie zważając na jej wywołane bólem protesty, szybko sprowadziła ją na dół. – Myślisz, że to oznacza coś złego? – zapytała Megi, kiedy stały już przy samochodzie zaparkowanym tuż obok kamienicy. – Jeszcze nie wiem. – Majka pomogła przyjaciółce wsiąść do auta. – To cud, że nie wlepili mi mandatu – mruknęła pod nosem i trzęsącymi się rękami zapaliła silnik. – Co mówiłaś? – zwróciła się nieco silniejszym głosem do Małgorzaty. – Skąd wiadomo, że zmiany na witrażu wywołuje zło? – Megi zmieniła nieco pytanie. Marianna westchnęła ciężko. – Wiesz – powiedziała cichym głosem. – Takie rzeczy zdarzają się niezwykle rzadko. Zmiany na obrazie, rysunku czy fotografii zazwyczaj są efektem działania bardzo silnej magii. Coś takiego potrafi zrobić tylko ktoś lub coś znający bardzo mocne i niebezpieczne zaklęcia. Zazwyczaj im większy obraz, w obszarze którego dokonuje się zmiana, tym większa musi być użyta moc. Odpaliła samochód i ruszyła z piskiem opon. Jakiś przechodzień wymownie popukał się w czoło. – Jak wielka jest siła zła w moim domu? – Megi ze strachem zadała to pytanie. Miała przeczucie, że odpowiedź bardzo jej się nie spodoba. – No cóż. – Głos przyjaciółki był dziwnie przytłumiony. – Największe zmiany tego typu, o jakich czytałam, dotyczyły obrazów o mniejszych wymiarach… – To znaczy? – Megi uniosła brwi. – No… – Majka przetarła ręką twarz. – Znacznie mniejszych. A dokonał ich bardzo silny czarownik, którego wolałabym nigdy nie spotkać, choć przyznam, jakąś tam wiedzę na te tematy posiadam. – Jakie wymiary miał obraz? – spytała Megi z naciskiem. – Około pięćdziesięciu na dziewięćdziesiąt centymetrów. Małgorzata oparła głowę o zagłówek. – Witraż jest większy – zauważyła. Majka pokiwała głową. – Znacznie większy – zgodziła się. – I co teraz? – ledwie dosłyszalnie zapytała Megi. Była pewna, że przyjaciółka jej nie
zrozumie. Jednak Majka usłyszała i odpowiedziała. Bardzo wyraźnie. – Nie bój się – starała się mówić opanowanym głosem. – Jak tylko zdobędziemy zaklęcie, wszystko powinno się uspokoić. Ale trzeba się śpieszyć. Droga na Tarnów była praktycznie pusta, Marianna docisnęła więc pedał gazu. Wkrótce pędziły po szosie z prędkością prawie stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. – Może lepiej zwolnij – ostrzegła ją Megi. Właśnie zbliżały się do miejsca, gdzie niedawno miała wypadek. Na samo wspomnienie Małgorzata poczuła przejmujący chłód. Mimowolnie opatuliła się zarzuconym na ramiona cienkim sweterkiem. Majka spostrzegła ten gest i włączyła ogrzewanie, choć wyświetlacz termometru wewnętrznego pokazywał dwadzieścia siedem stopni. Na zewnątrz było tylko o dwa stopnie mniej. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, zaznaczając niebo malinowofioletowymi plamami. Od północy nadciągały kłębiące się nad horyzontem, grube, ciemne chmury. Marianna szybko minęła feralny odcinek szosy. Megi zacisnęła powieki i tylko kątem oka zobaczyła oderwaną od dużej topoli korę. – Mogę zadać ci jedno pytanie? – Głos Megi był zmieniony od drapiących w gardle łez. – Jasne, wal śmiało. – Marianna rzuciła jej krótkie spojrzenie i ponownie skupiła się na drodze, którą pokonywała z zawrotną prędkością. – Kiedy w szpitalu Samuel oblał się gorącą kawą… – Raczej ja go niechcący oblałam – poprawiła, zgrabnie wyprzedzając eleganckiego saaba. Zdziwiony jej brawurą kierowca niegrzecznie wystawił środkowy palec, a potem znacząco popukał się nim po czole. – Buc jeden – mruknęła zezłoszczona Majka. – Myśli, że jak ma gryfa na znaczku i skórę na siedzeniu, to mu to inteligencji dodaje! Małgorzata spokojnie przeczekała soczysty komentarz koleżanki. – No, mów dalej… Megi chwyciła się siedzenia. Ze względu na obolałe żebra nie miała zapiętego pasa, a bez Janka w samochodzie czuła powoli narastającą panikę, że się rozbiją, lecz tym razem nikt jej nie uratuje. – Gdy Samuel ściągnął koszulkę, zobaczyłam na jego ramieniu znamię. Takie półkoliste. Zauważyła, jak ręce Marianny zacisnęły się na kierownicy. Tak mocno, że aż pobladły.
– Janek ma dokładnie takie samo znamię. Czy ten tatuaż, albo cokolwiek to jest, coś oznacza? – wyrzuciła z siebie Małgorzata jednym tchem. Majka powoli oblizała usta, jakby bardzo mocno zastanawiała się nad odpowiedzią. – To pewnie przypadek… – starała się przybrać beztroski ton. – Wiesz, jakiś zbieg okoliczności. – Myślisz, że się na to nabiorę? – Megi uniosła brwi. – Dokładnie taka sama plama, identycznej wielkości, w tym samym miejscu. I wiesz co? – Wycelowała palcem wskazującym prosto w Majkę. – Pokopałam trochę w Internecie i okazało się, że to, co mają wytatuowane czy wypalone na skórze, jest starorzymską monetą. Jakaś silikwią. – Silikwą – odruchowo poprawiła Marianna i natychmiast ugryzła się w język. – Czyli coś wiesz… – Megi spojrzała podejrzliwie na profil Majki. – Możesz wreszcie przestać mnie zwodzić i powiedzieć prawdę? Marianna westchnęła głęboko. – Coś jeszcze wynalazłaś w tym Internecie? – zapytała, nie odrywając wzroku od szosy. Naburmuszona Megi splotła dłonie. – Same bzdury – warknęła. – Kilka zdań o tym, że tą monetą cesarz Konstantyn III oznakował jakąś specjalną armię szkoloną do ochrony ważnych ludzi – naukowców, magów, jasnowidzów. Marianna zagryzła usta. Właśnie minęły bocheńską obwodnicę i skierowały się trasą A4 w stronę Brzeska. Do celu pozostało im jeszcze około dziesięciu kilometrów. Marianna zatrzymała auto na czerwonych światłach, a ten czas wykorzystała na uruchomienie GPS-a i zaplanowanie trasy do kościoła na Słotwinie. Kiedy znowu mknęły prawie pustą szosą, Megi odchrząknęła znacząco. – To, co przeczytałaś, po części jest prawdą. – Majka znowu docisnęła gaz. – Ale członków tego oddziału nie znakowano dlatego, że byli specjalnie wyszkoleni, lecz z innego powodu… Oni różnili się od innych ludzi. Zadzwonił telefon. Majka zgrabnym ruchem wysupłała go z kieszeni, odebrała i pogrążyła się w rozmowie z mężem. Megi zaś zastanawiała się nad usłyszaną odpowiedzią. Beznamiętny kobiecy głos z GPS-a nakazał im skręcić w prawo. Droga była znacznie gorszej jakości, a duże dziury i nierówności w resztkach asfaltu wywoływały ból żeber i sprawiały, że Megi ledwo mogła oddychać.
Marianna była rozdarta pomiędzy potrzebą wolniejszej jazdy, by nie sprawiać bólu pasażerce, a coraz mniejszą ilością czasu na znalezienie odpowiedniego zaklęcia, które pomoże ocalić, być może, nie tylko samą kamienicę, ale i sporą część zabytkowej Sławkowskiej. Minęły kilka domów i zatrzymały się pod niewielkim, całkiem nowym, kościółkiem. Majka pożegnała się z mężem, schowała telefon i pomogła wysiąść Małgorzacie. – Całe szczęście, że Sam wraca. Za godzinę będzie lądował w Krakowie. Kazałam, żeby od razu przyjechał do kamienicy. – Marianna wyprostowała plecy i spojrzała przed siebie. – No. Jesteśmy na miejscu. Miejmy nadzieję, że jest otwarte. – Weź aparat. Jest w mojej torbie – poprosiła Megi. Nie chciała się schylać, by jeszcze bardziej nie narażać popękanych żeber. Stanęli przed niewielkim murowanym kościółkiem o dość nowoczesnej bryle. Jego stromy dach i strzelista konstrukcja nawiązywały nieco do zakopiańskiej architektury. Blaszane połacie dachowe miały w wielu miejscach spore przeszklenia, dzięki czemu do środka wpadało dużo słonecznego światła. Na zwieńczeniu wyższej części dachu znajdowała się dodatkowa wieżyczka z niewielkim dzwonem u szczytu. Cały kościółek otoczono prostym metalowym płotem. Na posesji rosła idealnie przystrzyżona trawa, a wzdłuż murków młode choinki i kwitnące kolorowo bratki. Kościół, wybudowany niedaleko torów kolejowych, z trzech stron otaczał las ze starodrzewem. Białe ściany i skromna konstrukcja dobrze komponowały się z wszechobecną zielenią. Dziewczyny pokonały kilka schodów i stanęły przed drzwiami. Marianna pchnęła ciężkie drewniane skrzydło. – Otwarte – mruknęła z ulgą. Niewielkie, skromnie urządzone wnętrze było niemal zupełnie opustoszałe, nie licząc starszej kobiety, modlącej się w pierwszym rzędzie, oraz przysadzistej zakonnicy, układającej bukiet hortensji w wielkim kamiennym wazonie. – Jest ołtarz. – Wskazała palcem Megi. – Widać, że pochodzi z pałacu Goetzów. – A gdzie ten witraż? Dziewczyny rozejrzały się wokoło, jednak nie znalazły nawet dużego okna, o witrażu nie wspominając. Małgorzata powoli wpadała w panikę. – Może paniom w czymś pomóc? – zapytała zakonnica uprzejmie. – Szczęść Boże. – Marianna lekko skłoniła głowę. – Czytałyśmy o zabytkach przeniesionych
z pałacu Goetzów do tego kościółka. – Zgadza się – przytaknęła kobieta, prostując plecy. – Tutaj mamy ołtarz z kaplicy pałacowej, jest też rzeźba… – A witraż? – Megi miała dziwne uczucie, że kurczy się czas. Chciała jak najszybciej obejrzeć witraż i wracać do Krakowa. – Witraż? – Siostra uniosła brwi. – No cóż. – Zadumała się na moment. – Z tego, co wiem, był tutaj witraż, ale przy przebudowie kościoła został zniszczony. Jego części powklejano w przeszklenie dachu nad ołtarzem. Uniosła rękę do góry. Nad ich głowami znajdował się uskok pomiędzy dwoma połaciami dachu, rzeczywiście przeszklony kolorowymi szybkami. – Jasny gwint! – mruknęła Marianna. Zakonnica spojrzała na nią ze zgorszeniem. – Drogie dziecko, jesteśmy w domu Bożym! – Przepraszam bardzo, po prostu szukamy tego witraża tyle czasu, a tutaj taka… eee… niespodzianka. Przykra niespodzianka. Siostra założyła ręce na piersi i zamkniętą postawą dała do zrozumienia, że najlepiej zrobią, opuszczając kościół. Megi usiadła na najbliższej ławce i zaczęła szybko łapać płytkie oddechy, trzymając się za opatrunki na klatce piersiowej. – Co się dzieje? – spytała zaniepokojona Majka. Oddech zrobił się chrapliwy, jakby dziewczyna nie mogła złapać powietrza. – Chyba nerwy… Nie wiem… – Jest chora? – chciała wiedzieć siostra. – Ma popękane żebra – mruknęła Marianna, siadając obok przyjaciółki. – Chyba ten witraż ją załamał. – Ale dlaczego tak wam zależy na tym witrażu? – dopytywała się zakonnica, ze strachem patrząc na bladą jak papier twarz Małgorzaty. – Bo piszemy pracę. Bardzo ważną pracę o… sztuce witrażu. – Kłamstwo przychodziło Mariannie nad wyraz łatwo. – Do jutra mamy oddać dokumentację zdjęciową. W przeciwnym wypadku nie przyjmą książki do druku. – Dokumentacja… – szepnęła siostra w zadumie. – Właśnie! Dokumentacja! Zostańcie tutaj, chyba jednak będę mogła wam w czymś pomóc. Na zapleczu jest stara kronika. Możemy tam zerknąć, póki nie ma proboszcza. I szybkim krokiem pognała w stronę drzwi za ołtarzem, by po chwili przydźwigać wielką,
oprawioną w brązową skórę księgę. Kobiety położyły opasłe tomiszcze na ławce i we trzy powoli przeglądały stronę po stronie. W końcu trafiły na wyraźną fotografię ołtarza, kilku rzeźb oraz witraża z pałacu Goetzów. Dziewczyny przede wszystkim szukały jasnego pola z kreskami – jedynego elementu różniącego dwa znane im egzemplarze. – Zdjęcie jest za małe i zbyt niedokładne. – Megi była bliska płaczu. Bolały ją żebra i marzyła tylko, żeby wziąć furę środków przeciwbólowych i zasnąć. – Nic nam nie dadzą – zgodziła się Marianna. Zakonnica wyglądała na zawiedzioną. – To wszystko, co mamy – odparła, zamykając księgę. – Pomogę siostrze ją zanieść. Widzę, że jest bardzo ciężka – zaofiarowała się Majka. Wzięły ciężki rekwizyt we dwie i delikatnie poniosły do zakrystii. – Mam nadzieję, że pani koleżance nic nie będzie – powiedziała zakonnica, gdy wkładały księgę do specjalnej szafki. – Wygląda tak mizernie… Majka tylko głęboko westchnęła i czekając, aż siostra zamknie szafkę na klucz, odruchowo rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu. Stały tutaj wysokie pozłacane świeczniki, kilka klęczników z ciemnego drewna, czarne wazony na kwiaty oraz naturalnej wielkości posąg świętego Antoniego, któremu ktoś ukruszył dłoń. Pomalowane na przygnębiający szary odcień ściany były pobrudzone i porysowane przesuwanymi przy nich przedmiotami. Kiedy zakonnica mocowała się z zardzewiałym zamkiem, Majka usłyszała dziwne uderzenie w szybę, coś jakby gałązka poruszanego przez wiatr drzewa zahaczała o jedną z okiennic. Odruchowo zerknęła w prawo i wtedy jej wzrok padł na małe okienko, częściowo przysłonięte rosnącą na parapecie anginką. – A niech mnie! – szepnęła, podchodząc bliżej szyby. – Tego właśnie szukamy! – Co się dzieje? – Siostra zakonna ze strachem w oczach zerknęła w tym samym kierunku. – To pewnie ten krzak bzu, co go ciągle zapominam przystrzyc. Zawsze jak wieje wiatr, to gałęzie uderzają w okno, jakby ktoś pukał. Można się nieźle przestraszyć. Zwłaszcza jak się jest samemu w tych ponurych murach… Marianna nie słuchała monologu zakonnicy. Stanęła przy szybie i zafascynowana przejechała palcami po jej nierównej powierzchni. W okienko wstawiono część witraża. Tak przez nich poszukiwany jasny prostokąt z serią czarnych znaczków! Z tym, że tutaj nie
były to proste kreski. Półprzezroczyste szkło pełne było chaotycznie porozrzucanych zawijasów, łuczków i półkoli.
ROZDZIAŁ 31
J
a będę prowadzić, a ty musisz połączyć wszystkie trzy zdjęcia witraża, dobrze? – Marianna pomogła przyjaciółce wsiąść do samochodu, po czym ułożyła na jej kolanach złożonego laptopa. – Jasne, poradzę sobie – mruknęła Megi, otwierając komputer. – Ale czy mamy wszystkie elementy wieńca? Marianna włączyła silnik i opuściła niewielki parking pod kościołem. – Pamiętasz je w ogóle? – Małgorzata zmieniła pytanie. Majka bez słowa pogrzebała przez chwilę w kieszeni i wydobyła z niej niewielką karteczkę z łacińskimi nazwami. – Zapisałam to sobie, jak siedziałam w kibelku. Wbrew pozorom, wszystko łatwo zdobyć. Większość mam w sklepiku. Brakuje tylko strąków surmii. – Ona rośnie w parku Goetza – przypomniała sobie Megi. – Podjedźmy tam. Może pan Nowak nas wpuści i pozwoli urwać kilka strąków. Wskazała drogę pod park i kilka minut później stały już pod odpychającym „Barem za bramą”. – Wszystko zamknięte na głucho – mruknęła zawiedziona Majka. Rzeczywiście, na drzwiach głównej bramy wisiała potężnych rozmiarów kłódka. – Cholera jasna! Zezłoszczona oparła się o jedno z kilku drzew rosnących tuż przy wejściu do parku. Nagle twarz siedzącej w samochodzie Megi pojaśniała. Dziewczyna uchyliła szerzej drzwi i krzyknęła do stojącej opodal przyjaciółki. – Nie jest tak źle! Podnieś głowę! Majka spojrzała w górę i roześmiała się perliście. Zza okalającego park płotu zwieszał się spory konar obwieszony setkami długich szarych strąków, przedzielonych gdzieniegdzie delikatnie drżącymi na wietrze liśćmi. Wystarczyło tylko lekko podskoczyć, złapać kilka strąków i oderwać. Kilka minut później wracały już do Krakowa ze stertą nasion katalpy ukrytą w podłużnych, skórzastych koszulkach. Mniej więcej w połowie drogi Megi udało się wreszcie dopasować wielkością białe kwadraty z trzech witraży. Nałożyła je na siebie tak, żeby pozostawały częściowo transparentne.
– Dobrze, że Samuel pokazał nam, jak dopasowywać te fotki – powiedziała znad klawiatury. Majka tylko skinęła głową. – Mam! – powiedziała Megi radosnym głosem. – I wiesz co? To jest po polsku! Marianna zerknęła przelotnie i przytaknęła. – To możliwe. Jedziemy do mnie, do sklepu, przygotować wieńce.
Przez kilka chwil trwała cisza. Małgorzata wciąż wpatrywała się w dopasowane fragmenty witraża. – Powiesz mi coś więcej o… – wydusiła z siebie w końcu. – O Janku? – dokończyła Marianna, patrząc z ukosa na przyjaciółkę. – Tak. – Cóż. – Westchnęła, zgrabnie wyprzedzając jadące gęsiego dwa tiry. – Zależy, co chcesz wiedzieć. – Dlaczego tak się zdenerwował, kiedy zobaczył rysunek silikwy w moim laptopie? Majka wzruszyła ramionami i z niepokojem zerknęła na kłębiące się po prawej chmury. Miała nadzieję, że zdążą dotrzeć do Krakowa przed ulewą. – Myślę, że się nie zdenerwował, tylko raczej przestraszył. – Przestraszył? Czego? – Że doczytałaś sobie, kim jest, i że tego nie zaakceptujesz… i go odtrącisz… – Marianna zawiesiła głos. – Pewnie wolał sam zniknąć niż usłyszeć od ciebie bolesne słowa. – Puściła oko. – Nie chciał, żebyś mu dowaliła. Jest bardzo wrażliwy i ma miękkie serce. Megi zamurowało. – Ale dlaczego miałabym mu dowalać? – Rozłożyła ręce. – Kim on w ogóle jest? Kim ONI są? – poprawiła się, przypominając sobie, że Samuel ma na skórze dokładnie taki sam znak jak Janek. – Nie wiem, czy to ja powinnam o tym z tobą rozmawiać. – Majka pokręciła głową. – To skąd mam się dowiedzieć? Przecież Janek nie chce odebrać telefonu ani nawet się spotkać. Że o rozmowie nie wspomnę. Przez prawie kilometr jechały w milczeniu. Marianna zastanawiała się, czy zdradzić tajemnicę, czy nie. W końcu westchnęła głęboko i spojrzała uważnie na Małgorzatę. – No więc… – zaczęła cicho – nasi panowie należą do bardzo rzadkiej rasy… – Zagryzła wargi. – Właściwie to nie wiem, czy można ich określić słowem „ludzie”.
Megi otworzyła ze zdziwienia buzię. – Ich ród sięga prawdopodobnie jeszcze czasów starożytnych, kiedy to po świecie kręciło się znacznie więcej dziwnych stworów niż teraz. – Stwory? – Megi popatrzyła na Majkę z niedowierzaniem. – Jakie stwory masz na myśli? – Strzygi, wiedźmy, wilkołaki, wampiry i całą masę innych – wymieniła jednym tchem. Nieźle się zaczyna, pomyślała Megi, starając się zachować powagę. – Z czasem wszyscy INNI byli wybijani i niszczeni przez ludzi. Robiono na nich polowania, nagonki… Palono żywcem. Niektóre gatunki rzeczywiście były dla nas potencjalnie niebezpiecznie, ale większość nie stanowiła żadnego zagrożenia. Jednak ludzie się ich bali, ponieważ niewiele o nich wiedzieli. – Popatrzyła łagodnie na Małgorzatę, kiedy na chwilę zatrzymały się na czerwonym świetle. – Odmieńców ubywało z roku na rok. Część chroniła się na odludziu, a inni, żeby przetrwać, zaczęli się kamuflować i mieszać z ludzkimi istotami. W którymś momencie wykształciła się nowa rasa, będąca jedyną w swoim rodzaju mieszaniną niemal wszystkich żyjących ówcześnie dziwadeł oraz człowieka. Właściwie fizycznie nie różni się od nas. Z wyjątkiem krwistoczerwonego poblasku w źrenicach. – Ale oni nie mają czerwonych oczu – wtrąciła Megi. – Oj mają, mają – westchnęła Marianna, zerkając we wsteczne lusterko. Teraz za nimi na niebie kłębiła się ogromna czarna chmura, przecinana tu i ówdzie drobnymi fleszami błyskawic. – Ale tego nie widać, bo noszą soczewki. To oczywiste. Jak byś zareagowała na widok takich oczu? W każdym razie na pewno zwróciłabyś od razu uwagę na czerwone tęczówki. – To prawda – przyznała Megi po namyśle. – Jeszcze jedno. Są… Jakby to powiedzieć? Zmiennocieplni. – Machnęła dłonią. – Raz są lodowaci, kiedy indziej ich skóra wręcz parzy. Właściwie nie wiem, od czego to zależy. Samuel robi się drażliwy, gdy go za bardzo wypytuję. Megi bez słowa wpatrywała się w przyjaciółkę zafascynowana i niedowierzająca zarazem. Miała minę, jakby nie była pewna, czy Marianna mówi prawdę, czy próbuje robić ją w konia. Od wybuchnięcia śmiechem powstrzymywała ją jedynie śmiertelnie poważna twarz Majki. Wiedziała, że dziewczyna nie żartuje. – A inne cechy? – zapytała w końcu stłumionym głosem. – Są niezwykle oddani i wierni. Jak… psy. Nie zostawią cię, nie zdradzą. Odbierają zmysłowo wszelkie inne istoty magiczne i najczęściej przywiązują się do nich na całe życie. – Ale dlaczego? Marianna ponownie wzruszyła szczupłymi ramionami.
– Myślę, że w ich genach zapisano zasadę obopólnego zysku. Oni świetnie sobie radzą z wszelkimi sprawami niemagicznymi i są na nie wyjątkowo wyczuleni. Wiedzą, kiedy zbliża się niebezpieczeństwo, czują to. Są bardzo odporni fizycznie. Oparzenia, upadki, zderzenia… Wypadki, z których zwykły człowiek nie wyszedłby cało, to dla nich pestka. Mają ogromną siłę, refleks i są bardzo szybcy. Ale z drugiej strony – nie są odporni na magię. Być może dlatego wiążą się z czarownicami. Dla ochrony. – A więc dlatego Janek wyszedł z wypadku bez szwanku, podczas gdy ja… – Moja kochana, gdyby nie Janek, zostałaby z ciebie krwawa miazga – uściśliła Majka poważnym tonem. – Ciesz się, że nie widziałaś toyoty po wypadku. – Zauważyła zmartwiałą twarz Megi. – Zrozum, że trafił ci się superochroniarz, bo w opakowaniu godnym terminatora masz czułe, wierne i oddane do grobowej deski serce. Megi przez chwilę układała sobie w głowie porcję osobliwych wiadomości. – Dziwne. Niemal to samo powiedział mi Granicki, gdy odbierał mnie ze szpitala – przyznała cicho. Majka jedynie kiwnęła głową, skupiając się na wyprzedzaniu kolejnych samochodów. – Czy oni w coś wierzą? – W nas – odparła Majka krótko. – W magię. – Miałam na myśli religię… – powiedziała Megi niepewnie. – Masz na palcu obrączkę – dodała, widząc pomiędzy kilkoma pierścionkami na palcach przyjaciółki wąski, jasnozłoty pasek. – Jeżeli marzy ci się ślub w białej sukni i z fanfarami, to nie ma przeszkody. Mogą się dostosować. W ich tradycji, aby zatwierdzić dany związek, trzeba dopełnić pewnego rytuału, który mało wdzięcznie nazywany jest dokonaniem transakcji. Małgorzacie źle się skojarzyły te słowa. Oczami wyobraźni zobaczyła scenę z horroru, kiedy wampir każe kobiecie pić swoją krew. Z przejęcia aż zagryzła wargi. – Chodzi o rytuał oddania – pośpiesznie wytłumaczyła Marianna. – Jak się zakochasz w silikwicie, musisz sama zaprosić go do siebie. Do sypialni. – Tłumaczenie tego aspektu szło jej wyjątkowo opornie. – Wasze współżycie będzie świadectwem wzajemnego oddania drugiej osobie. Ten akt jest ważniejszy niż wszystkie śluby kościelne i cywilne razem wzięte… Minęły wreszcie Wieliczkę i wjechały w granice Krakowa. Tuż za plecami usłyszały pierwsze pomruki zbliżającej się burzy. Od czasu do czasu ciemne niebo rozdzierały coraz ostrzejsze światła błyskawic. Megi szybko wyobraziła sobie sytuację, w której zaprasza Janka do sypialni, by dokonać, jak nazwała to Majka, transakcji. Dobry Boże! W życiu by tego nie zrobiła! Już prędzej padłaby
trupem i spłonęła ze wstydu! Poprosić kogoś, by się z nią przespał? Zgroza! – A skąd oni mają te znamiona? Ktoś ich znakuje, czy jak? – zapytała Megi, starając się z całej siły odegnać łóżkowe sceny, które uparcie podsuwała jej wygłodniała fantazja. – Rodzą się z nimi – wyjaśniła Majka rzeczowo. – W starożytnym Rzymie znakowano ich, wypalając na ramieniu monetę panującego w konkretnym czasie cesarza. A nazywają siebie silikwitami, bo znamię jest najbardziej podobne do tej właśnie monety. Jak przeczytałaś w Internecie, często czuwali nad ważnymi ludźmi. Oczywiście, głównie nad tymi obdarzonymi magiczną mocą. Małgorzata przetarła dłonią twarz. – Dlaczego tak jest, tego nie wie nikt – kontynuowała Marianna, zgrabnie zmieniając pasy ruchu, by możliwie jak najszybciej dojechać na miejsce. – W każdym razie każdy z nich rodzi się z takim właśnie znamieniem. Każdy silikwita, inny czy jakkolwiek ich nazwać… Megi milczała. – Za dużo informacji? – zapytała Majka żartobliwym tonem. – Nieco… – zgodziła się Megi. – Dziwaczne to wszystko. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że wilkołaki, czarownice czy wampiry są tylko wytworem ludzkiej wyobraźni, a teraz… – Westchnęła ciężko. – Mam w głowie kompletny zamęt. – Przyzwyczaisz się. – Marianna klepnęła ją po ramieniu. – A sierść? – Megi przypomniała sobie o najważniejszym. – Co takiego? Jaka sierść? Zatrzymały się pod sklepem. Marianna pomogła Megi wysiąść z samochodu i teraz mocowała się ze stalową roletą przy drzwiach. – Mam wrażenie… Albo raczej: jestem przekonana, że w momencie wypadku, kiedy Janek mocno przycisnął mnie do siebie… – Małgorzata zaczęła bezradnie gestykulować. – Cóż, on docisnął mnie do swojej piersi i poczułam… dotyk sierści. Ostre, gęste futro. Majka nie wyglądała na zdziwioną. Z rozmachem uniosła roletę, otworzyła drzwi i pomogła usiąść Megi w fotelu. – W sytuacjach kryzysowych, gdy muszą szybko działać, a w ich krwi znajduje się dużo adrenaliny, często przeważają instynkty pierwotne. Wtedy uwidacznia się ich prawdziwa natura. Spojrzała na Megi, której mina świadczyła o kompletnym przerażeniu. – To nie jest tak, że wyrasta im nagle sierść, rogi czy szpony. Fizycznie są tacy sami jak my… – Zastanowiła się przez chwilę i poprawiła. – Jak ludzie. Zwykli ludzie. Tę sierść wyczułaś swoimi wybitnie mocno wyostrzonymi zmysłami. Tak jest naprawdę. Masz ten dar. Czujesz inne
istoty. Ich prawdziwą naturę. W momencie wypadku Janek, aby cię ochronić, wykorzystał swoje wszystkie zdolności. W jego zachowaniu górę wziął pierwotny instynkt. Dlatego wyczułaś jego inność. – Marianna starannie ważyła każde słowo. – Pamiętaj, że w ich żyłach płynie krew naprawdę niebezpiecznych istot, a oni sami różnią się między sobą. W zależności od tego, kim byli ich przodkowie. Widocznie antenatami twojego Janka były głównie psiogłowce lub wilki. Chyba tylko one mają szorstkie futro. – A Samuel? – Megi spojrzała na Mariannę błagalnym wzrokiem. – Chcesz wiedzieć, co się z nim dzieje w podobnych sytuacjach? – upewniła się Majka. Megi tylko pokiwała głową. – On ma za przodków wilkołaki. – Wzruszyła ramionami. – Czuję głównie szpony i bardzo ostre kły. – Ale nie piją krwi jak wampiry? – zaniepokoiła się Megi. Marianna wybuchnęła śmiechem. – Skąd! Chociaż preferencje smakowe rzeczywiście mają nieco odmienne… Wzięła się do przygotowywania wieńców. Wyciągnęła z szafki kilka gałązek, z zaplecza przyniosła cały wiecheć ususzonych ziół, a z parapetu ściągnęła kilka doniczek z różnymi pachnącymi roślinkami. Ustawiła to wszystko na ladzie i rozłożyła karteczkę z przepisem na girlandę. Tymczasem Megi z nieodgadnioną miną czekała na kolejne rewelacje. – No, lubią surowe mięso albo chociaż półsurowe. Od czasu do czasu. Tatar, sushi, krwisty befsztyk, kaszanka… – Zgrabnymi ruchami splatała poszczególne pęczki roślin, tworząc z nich girlandy. Kilka pierścieni na jej palcach błyszczało w świetle kolorowego żyrandola wiszącego tuż nad jej głową. – Ktoś, kto o tym nie wie, nie zwróci nawet na to uwagi. Małgorzata zamyśliła się nad słowami przyjaciółki, przyglądając się równocześnie pracującej dziewczynie. W kilka minut wieńce były gotowe. Jeszcze na koniec obie przewiązały je czerwonymi i błękitnymi wstążkami, które miały wzmocnić działanie czarów. – Dzięki temu ich oddziaływanie będzie silniejsze – wyjaśniła Marianna, zawiązując na każdej tasiemce dziwaczne supełki. – Czerwona wstążka symbolizuje żywioł ognia, a błękitna – wody. Dzięki temu girlandy nie zniszczy powódź ani pożar. – Dziękuję ci bardzo za pomoc! – westchnęła Megi. – Jesteś dla mnie jak siostra. Marianna spojrzała na przyjaciółkę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Teraz musimy spisać zaklęcie i nauczyć się go na pamięć. – Majka przygotowała karteczkę i włączyła laptopa.
– Czy przed każdym domem musi być zakopane coś takiego? – zapytała Małgorzata, wskazując na ziołowe girlandy. – Nie, skąd – zaśmiała się Marianna. – Tego typu ochronę stosuje się najczęściej w miejscach, gdzie mieszkają osoby o pewnych cechach… Megi uniosła brwi w oczekiwaniu na dokładniejsze wyjaśnienia. – Uff – westchnęła Majka, zastanawiając się, jak najprościej wyjaśnić Megi, o co jej chodzi. – Najbardziej narażone na złe moce są osoby, które obcują z magią. Czyli czarodzieje, zielarze, magicy, wróżki, media… Niekiedy też wieńce chronią magiczne miejsca, portale, bramy… – Jak myślisz, dlaczego to było przy mojej kamienicy? Majka przepisała zaklęcie na dwóch karteczkach. Jedną podała Małgorzacie. – Jeszcze nie mam całkowitej pewności. – Megi wyczuła, że przyjaciółka nie jest z nią do końca szczera. – Myślę, że niebawem wszystkiego się dowiemy. Wyciągnęła z szafki niewielki plecak z czarnej skóry. Małgorzata w milczeniu przyglądała się, jak Majka pakuje do środka różne dziwne utensylia. Kółeczko przyozdobione piórkami i supełkami, kilka czymś wypełnionych płóciennych mieszków, wahadełko, pęczki ziół. – Zawieś sobie to na szyi. – Wręczyła Megi dwa talizmany i maleńki zielony woreczek, wszystko zawieszone na pojedynczym, srebrnym łańcuszku. – Ochroni cię przed większością prostych uroków. Kiedy wychodziły ze sklepu, Marianna jeszcze sobie o czymś przypomniała. – Zaczekaj chwilę – poprosiła. Z wystawy ściągnęła lekką kremową tkaninę, wyglądającą jak skrzyżowanie rzadko tkanej firany z siecią rybacką. Zwinęła materiał w mały kwadrat i wsadziła sobie pod pachę. – Po co ci ta firanka? – spytała Megi, wsiadając do samochodu. – To nie firanka, tylko bardzo rzadki rodzaj sieci. Z tym, że nie do łapania ryb, a duchów. Lepiej ją wziąć ze sobą. Tak na wszelki wypadek… – dodała, widząc przestraszoną minę Małgorzaty.
ROZDZIAŁ 32
P
owtarzając po drodze słowa zaklęcia, dojechały wreszcie na Sławkowską i zaparkowały w przyległej przecznicy, gdzie akurat jedyne miejsce zwolnił elegancki, czarny saab. Marianna wyłączyła silnik i zerknęła na przyjaciółkę. Na dworze było już ciemno, a przez szybę wpadało do wnętrza samochodu światło stojącej opodal latarni. Nawet w jego złotym blasku Megi wyglądała blado, jakby miała za chwilę zemdleć. – Im bliżej jestem domu, tym bardziej się boję – wyznała drżącym głosem. Majka wcale nie wyglądała na zdziwioną. – Też to czuję – mruknęła, otwierając drzwiczki. Nie była pewna, czy Małgorzata usłyszała jej słowa. Zabrały plecak, torbę z rzeczami Małgorzaty oraz laptopa, którego udało się wcisnąć do kieszeni plecaka, i wolnym krokiem skierowały się pod drzwi kamienicy. Megi miała nadzieję, że z witryny herbaciarni będzie padać na chodnik sporo jasnego światła, a tymczasem, ku ich zdziwieniu, lokal był zamknięty na głucho. Duże, przeszklone okna zasłaniały stalowe rolety. – Coś się stało? – zdziwiła się Megi. – Przecież Janek nigdy nie zamyka herbaciarni. Zwłaszcza o tej porze. Zerknęła na zegarek. Dochodziła dziewiąta wieczorem. Po plecach Marianny przeleciał dreszcz. Miała wrażenie, że zza zwojów firanek na pierwszym piętrze obserwuje je coś bardzo niebezpiecznego. I wrogo nastawionego. – I co teraz? – szepnęła Megi. Majka zauważyła, że i przyjaciółka zerka z niepokojem na okna. – Mamy mało czasu. Musimy jak najszybciej wrzucić tutaj wieniec i wypowiedzieć zaklęcie. To nawet lepiej, że herbaciarnia jest pusta. Gdy w budynku nikogo nie ma, jest bezpieczniej, bo rytuał może rozwścieczyć przebywające wewnątrz duchy. Kiedy wypowiemy zaklęcie, wszystkie byty zostaną uwięzione, a więc skazane na odesłanie. Tłumacząc pośpiesznie, energicznym ruchem wyrwała z plecaka jeden z dwóch wianków. W tym czasie Megi odsunęła na bok deskę, która leżała na zapadniętym schodku i pomogła upchnąć pachnące zwoje do ziejącej zimnem szczeliny. Kilka osób minęło je, zerkając obojętnie na dwie przycupnięte przed drzwiami kobiety.
Zresztą, sprawiały wrażenie, jakby szukały jakiegoś drobiazgu – klucza, kolczyka – lub ukrywały się przed kimś znajomym. – Teraz! Szybko! Zaklęcie! – ponagliła Małgorzatę Majka, przykrywając girlandę deską. Roztrzęsionymi głosami zaczęły recytować wyuczoną formułkę, trzy razy pod rząd. Kiedy wymawiały poszczególne słowa po raz ostatni, nagle budynkiem wstrząsnął tak rozdzierający krzyk, że obie odskoczyły do tyłu. Marianna spojrzała na Megi, dając jej do zrozumienia, że nie mogą przerwać inkantacji. Wypowiedziały ostatnie słowa. Spod deski błysnęło mocne bladożółte światło, a zaraz potem dziewczyny poczuły intensywny zapach kadzidła. – Zadziałało – powiedziała Majka z ulgą, spoglądając równocześnie z niepokojem na Megi. – Wszystko w porządku? Chwyciła osłabłą nagle przyjaciółkę pod ramię i zajrzała jej w oczy. – Megi! Co się dzieje? – Zapomniałam! – Małgorzata była bliska histerii. W mokrej od potu ręce ściskała komórkę. – Ale co się stało?! – Majka potrząsnęła ramionami dziewczyny. – Rodzice do mnie dzwonili… Rodzice… – mówiła Megi chaotycznie. – Wyłączyłam telefon, jak wchodziłyśmy do kościoła… Nie wiedziałam, że dzwonili i zmienili plany… – Co chcesz powiedzieć?! – Majka potrząsnęła nią ponownie, choć w głębi duszy wiedziała, co usłyszy. – Rodzice są w środku! – rozszlochała się Megi na dobre. – Boże, na pewno coś im się stało! Marianna nie mogła sobie pozwolić na panikę. Wyrwała telefon przyjaciółce i wybrała numer. – Idziemy za dom! – zakomenderowała twardo, zanim jeszcze uzyskała połączenie. – Cokolwiek się stanie, musimy wypowiedzieć zaklęcie i ułożyć drugi wianek. Załamana Megi pochlipywała cicho, dając się Majce prowadzić. Od hamowanego szlochu coraz bardziej bolały ją żebra, więc poruszała się przygarbiona, podtrzymując wolną ręką obolałe miejsca. Marianna tymczasem zatrzymała się za wyłomem sąsiedniej kamienicy i poważnie spojrzała Małgorzacie w oczy. – Musisz wziąć się w garść! – Ścisnęła przyjaciółkę za ramiona. – Na pewno nic im nie będzie. Megi wiedziała, że Marianna nie mówi prawdy. Że nie jest do końca pewna swoich słów. Całym swym jestestwem czuła, że rodzicom grozi potworne niebezpieczeństwo. Każdy
mięsień i każdy nerw miała napięte do bólu. Tymczasem Marianna ponownie wybrała jakiś numer i niecierpliwie czekała na odzew. – Marcin, potrzebuję cię natychmiast! – powiedziała do słuchawki zdecydowanym tonem, gdy tylko uzyskała połączenie. – Jestem na Sławkowskiej. Zaczęło się. Nie mówiąc nic więcej, zamknęła klapkę telefonu i zapominając, że nie jest jej własnością, wcisnęła go do kieszeni. – Do kogo dzwoniłaś? – zapytała Megi, unosząc zapłakaną twarz. Marianna zignorowała pytanie, zadając inne. – Jak można dojść do ogrodu za domem? Megi ukryła w dłoniach mokrą od łez twarz. Próbowała się skupić. – Nie mam pojęcia – wydusiła z siebie zrezygnowana. – Zawsze do ogrodu wchodziłam przez hol. – Kurwa mać! – zaklęła Marianna. Mimo przerażenia, Megi popatrzyła na nią ze zdziwieniem. Nigdy dotąd nie słyszała Majki w takiej akcji. – Dobra, zrobimy tak… Podeszły do bramy sąsiedniej kamienicy i zadzwoniły. Niestety, nikt nie otwierał. – Dzwoń tu do oporu, może ktoś się zjawi. Ja idę dobijać się do następnej. Megi przytaknęła i ponownie wcisnęła guzik staroświeckiego dzwonka. Majka tymczasem zastukała w kolejną bramę. Niemal natychmiast otworzył jej sędziwy staruszek. – O, a ja właśnie wychodziłem – mruknął, uchylając drzwi. – Pani do kogo? – Ja? – Pytanie starego człowieka kompletnie ją zaskoczyło. – Hm… – Zająknęła się, zerkając z nadzieją na domofon. Niestety, żaden z czterech przycisków nie był opatrzony nazwiskiem. Szlag by to trafił! – A już, przypominam sobie! – ciągnął dziadek z przyjaznym uśmiechem. – Pani pewnie z tej firmy, co miała ściany sprawdzić. – Tak, tak. Dokładnie – przytaknęła Marianna tak energicznie, że jej kręcone włosy zatrzęsły się jak sprężyny. – Więc w czym tkwi problem? – Pani! We wszystkim! – Rozłożył ręce i zatoczył nimi koło. – Jakiś grzyb albo co… Jeszcze – do tych wszystkich moich chorób – astmy mi brakuje. Bo od grzyba to się astmę ma, prawda? – Tak, tak – przytaknęła Majka ponownie, wciskając się do środka ponurej klatki schodowej i szukając wyjścia na tyły budynku. – Najpierw muszę sprawdzić, co jest za kamienicą. Gdzie jest wyjście do ogródka?
– Tutaj! – Staruszek wyciągnął sękaty palec przed siebie, odwracając się zarazem do tyłu. – To te czarne drzwi. – Dobra, już sprawdzam. – Jest w nich klucz. Megi podbiegła, przekręciła stary klucz i otworzyła je z rozmachem. Przed nią znajdował się kompletnie zabetonowany dziedziniec, zawalony jakimiś gratami, niepotrzebnym sprzętem i pustymi donicami. Szybko spojrzała w lewo. Na szczęście granicę pomiędzy tą a sąsiednią posesją stanowił niespełna metrowy, drewniany płotek. – Chwała Bogu! – mruknęła z ulgą. Podkasała spódnicę, zawinęła jej poły za pasek w talii. Dzięki temu suknia sięgała teraz nieco powyżej kolan. Nie zwlekając, przerzuciła jedną nogę przez płot i kilka sekund później stała na krótko przystrzyżonej trawie. Tymczasem za płotkiem objawiła się Megi. – Dlaczego mnie zostawiłaś? – zapytała z wyrzutem. Staruszek patrzył na dziewczyny równie zły, co zdziwiony. – Ale przecież problem jest tutaj! Po co pani przeszła przez ogrodzenie? – zapytał, poprawiając zsuwające się z nosa okulary. – Bo tak trzeba. Może wilgoć jest i u sąsiadów – zbyła go Marianna. Machnął ręką i powrócił do korytarza, złorzecząc pod nosem na polskie prawo. – Czemu mnie zostawiłaś? – syknęła Megi ponownie, gdy tylko zostały same. – Chciałam najpierw sprawdzić, czy tędy można dojść do twojego ogrodu. Przecież nie dasz rady przejść przez wysoki parkan w takim stanie – tłumaczyła. Małgorzata bez słowa przelazła przez płotek. Miała na sobie spodnie i wygodne sportowe buty, co znacznie ułatwiało pokonywanie przeszkód. – Nieźle! – pochwaliła ja Majka. – Też mogłam założyć gacie, przynajmniej nic by mi się nie pałętało! Działka, na której się znalazły, sąsiadowała bezpośrednio z ogródkiem Megi. Niestety, wzdłuż granicy przebiegał wysoki na prawie dwa metry ceglany mur. – Teraz już nie pójdzie tak łatwo – mruknęła Majka, opierając dłonie na biodrach. Nagle zza przeciwległego krańca ogródka usłyszały trąbienie. Ciemny zaułek rozświetliły ostre światła samochodowych reflektorów. – O, jest Marcin! – W głosie Marianny zabrzmiała ulga. – Dzięki Bogu!
– Jaki Marcin? – chciała wiedzieć Megi, jednak Majka zignorowała pytanie. Z auta wysiadł wysoki, postawny mężczyzna, ubrany w elegancki garnitur. – Granicki? – Małgorzata nie wierzyła własnym oczom. – A cóż on tutaj robi? – Na razie o nic nie pytaj, później ci wszystko wytłumaczę. On nam pomoże usunąć to świństwo z twojego domu. – Nie łatwiej od tej strony, moje panie? – Mężczyzna starał się, by jego głos brzmiał żartobliwie, jednakże Megi natychmiast wyczuła podenerwowanie. Rzuciły się obie do niskiego płotu na końcu posesji i przelazły na niewielki betonowy parking. – Jakim cudem tutaj przyjechałeś? – Marianna opuściła nieco spódnicę. – Od Reformackiej jest wjazd. – Wyszczerzył do niej zęby. – A ja, cholera, przewalam się przez płoty! – mruknęła zażenowana. – Megi też. Tymczasem Małgorzata zapatrzyła się na samochód Granickiego. A konkretnie na miejsce pasażera, zajęte przez… – Janek! – krzyknęła, podbiegając do drzwi i zupełnie nie zwracając uwagi na ostry ból żeber. Mężczyzna wyskoczył z samochodu i spojrzał na nią roziskrzonym wzrokiem. Megi stanęła tuż przy nim i spojrzała mu w oczy. Nie mogła ukryć zaskoczenia. Czarne źrenice otaczała szeroka, symetryczna tęczówka w kolorze mocno połyskującej rubinowej czerwieni. Ciemne rzęsy Topolnickiego odbijały się w niej niczym trzcina w jeziorze. Małgorzatą targały sprzeczne emocje. Od ogromnej radości na widok wytęsknionego mężczyzny, po strach na widok szkarłatnego odcienia oczu. Janek nagle posmutniał. Wyciągnięte przed siebie ręce, w które odruchowo chciał schwycić dziewczynę, opuścił i schował za siebie, odwracając równocześnie wzrok. Boi się!, pomyślała Megi. Marianna jednak miała rację! Boi się, że Małgorzata nie zaakceptuje go takim, jakim jest. Przerażona dziewczyna poczuła, jak pomiędzy nimi ponownie wyrasta niewidzialna bariera, szklana, kuloodporna tafla. Nie chciała na to pozwolić. Objęła Janka ramionami i wtuliła się w jego błękitną koszulę. – Tak bardzo tęskniłam. Tak się bałam… – Nie wiedziała, co powiedzieć. – Ja też – przyznał cicho, obejmując ją delikatnie. – Przepraszam. Mogłem powiedzieć wcześniej, ale… – Wiem wszystko – szepnęła, patrząc mu w oczy.
Żeby dosięgnąć jego ust, musiała stanąć na palcach. Nie była pewna, czy Janek zrozumie jej intencje. Zrozumiał. Pocałował ją gorąco, przyciskając mocniej do siebie. Popękane żebra zaprotestowały silnym bólem, ale Megi nie przejęła się zbytnio. Takie szczęście warte było odrobiny cierpienia. – No, gołąbki, musimy brać się do roboty. Nie ma czasu. – Ostrzegawczy ton Marianny przywrócił ich do rzeczywistości. Odsunęli się od siebie, zawstydzeni. – Dobra – mruknął Granicki, patrząc na wysoki mur oddzielający całą czwórkę od ogrodu. – Przykro mi Megi, ale muszę zniszczyć fragment ogrodzenia. – Niby w jaki sposób? Nie mamy czym… – Rozejrzała się wokoło. Mężczyzna wyciągnął ręce przed siebie i machnął nimi energicznie, jakby odsuwał ciężką kurtynę. Megi miała ochotę coś powiedzieć, ale zmilczała. Nagle przez środek muru przebiegła z trzaskiem gruba rysa, poszerzając się w mgnieniu oka. Ze ściany zaczęły wyskakiwać pojedyncze cegły; opadały ze stukotem na ziemię. Małgorzata z zapartym tchem patrzyła jak półtorametrowy fragment ściany w ciągu kilku sekund zamienia się w stos cegieł. – A niech mnie! – mruknęła. – Przyzwyczajaj się – rzuciła stojąca tuż przed nią Marianna. Ich oczom ukazał się ogród. Jednak nie wyglądał tak, jak zwykle. Marianna i Granicki podeszli do muru i zajrzeli do środka. Tuż przy ścianie świeciła latarnia uliczna, obejmując swym blaskiem mniej więcej połowę ogródka. – Jest gorzej, niż myślałam – szepnęła Majka. – Co się stało? – Megi przecisnęła się pomiędzy nimi i zamarła. Wszystkie rośliny – krzewy, trawa, kwiaty – były uschnięte, a jedyne drzewo – sędziwy kasztanowiec – nie dawało znaku życia. Jego poskręcane liście leżały wokół pnia. Podobnie jak mnóstwo zgniłych, niedojrzałych jeszcze, kasztanów. Wszystko było martwe. Małgorzata w niemym zdumieniu przeniosła wzrok ze zniszczonego ogródka na Mariannę. – Tutaj działa naprawdę duża siła – szepnęła, ściągając plecak z ramion. – Jeżeli chcemy kogokolwiek uratować, musimy dostać się do środka. – Może lepiej niech Megi zostanie? – poprosił Janek, starając się ukryć zdenerwowanie.
– Będzie nam potrzebna – zdecydowanie zaoponował Granicki. – Ja muszę iść, panie mecenasie! – wtrąciła Megi. – Przecież tu chodzi o moich rodziców! – Mów mi po imieniu. – Skinął głową. – Jestem Marcin. Tymczasem Marianna wyciągnęła z plecaka nieduży woreczek. – Weź mój plecak – podała go Małgorzacie. – Jest lekki. Nie powinien przysporzyć ci bólu. Gdy miała już wolne ręce, rozsypała proszek wzdłuż całego muru, a potem z rozmachem cisnęła garść przed siebie. Pył pozostawiał w powietrzu srebrne drobinki, które z wolna opadały na martwy trawnik. – Idziemy. Tylko powoli – szepnęła do reszty. – Musicie iść dokładnie po moich śladach. Rozumiecie? Wszyscy skinęli głowami. Za Majką szedł Granicki, potem Megi, a tyły osłaniał Janek. Co dwa kroki Marianna wyrzucała przed siebie garść proszku, wymawiając pod nosem odpowiednie magiczne formułki. W końcu stanęli przed półokrągłą dziurą, oddzielającą ich od budynku. – Dawaj wieniec – szepnęła Marianna. – Tylko szybko. Megi podała jej torbę. Majka wyciągnęła z plecaka przygotowaną wcześniej girlandę i przy pomocy Granickiego ułożyła go w zagłębieniu. – Marcin, teraz sól. – Podała mu biały woreczek. Prawnik płynnym ruchem otworzył worek i wysypał jego zawartość wzdłuż łukowatego zagłębienia. Nagle powietrze rozdarł potworny wrzask. Wydobywał się z posypanej solą ziemi. Granicki i Majka spojrzeli po sobie. – Zaklęcie! Migiem! – Marianna ponagliła Małgorzatę. Zaczęły recytować formułkę. Wzywam wszystkich przyjaznych strażników, wzywam wszystkie przyjazne mi moce, niech ten wieniec uchroni to miejsce, przed złem wszelkim, do ostatniej nocy. Nagle za ich plecami dało się słyszeć potworne skrzypnięcie. Nie przerywając recytacji, dziewczyny odwróciły się, przerażone. Stojący w rogu ogródka kasztanowiec zachwiał się niespodziewanie, zatrząsł i runął w kierunku całej czwórki. Janek zareagował błyskawicznie. Wyskoczył w powietrze, złapał za jeden z konarów i z głośnym okrzykiem odepchnął go na bok, dzięki czemu drzewo wylądowało pośrodku placu, nie robiąc krzywdy nikomu ze zgromadzonych. W oknach kilku sąsiednich kamienic zapaliły się światła, wydobywając z mroku sylwetki
gapiów. Marcin odwrócił się tyłem do kamienicy i szepcząc coś pod nosem, mocno machnął rękami. Nad ogródkiem zawisła gęsta, biała mgła, skutecznie odcinając ciekawskim widok na ogródek Małgorzaty. – Teraz już nic nie będą widzieli – wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Janka. – To taki magiczny hologram. Dziewczyny powtarzały wiersz już po raz trzeci, kiedy nagle wieńcem wstrząsnęło drżenie. Po chwili jeden koniec girlandy wychynął z ziemi niczym wąż, który podnosi łeb i rozgląda się wokół z zainteresowaniem łowcy. Stojąca najbliżej Megi cofnęła się odruchowo. I wtedy kwiatowy wąż zaatakował stojącą tuż obok Mariannę. Złapał ją za nogę i zaczął ciągnąć w kierunku dołu. – Nie przerywaj formuły! – wrzasnął Granicki, widząc w oczach Majki panikę. – Ja się nim zajmę! W tej samej chwili tuż obok głowy Janka przeleciała cegła i upadła jakieś pół metra od mężczyzny. Kolejna poleciała prosto na prawnika. Tuż za nią z uszkodzonego muru zaczęły odrywać się kolejne, celując prosto w recytujące zaklęcie dziewczyny. Janek złapał w locie dwa pociski i cisnął nimi w kąt. Czujnie rozglądał się wokół, gotowy do przechwycenia następnych. Granicki tymczasem uniósł obie ręce i wydał z siebie dziwny, gardłowy okrzyk. Zbliżające się cegły zatrzymały się w locie, na ułamek sekundy zawisły w powietrzu, jakby były umocowane na niewidocznych linkach, po czym z cichym plaśnięciem opadły na zwiędły trawnik. Dziewczyny, uparcie recytując kolejne linijki inkantacji, walczyły równocześnie z girlandą, która centymetr po centymetrze wciągała stopę Marianny do dołka. Megi z całej siły starała się odciągnąć przyjaciółkę od zapadliska, jednak uniemożliwiały jej to obolałe żebra. O schyleniu się i pociągnięciu za roślinnego węża nie było mowy. Mężczyźni dzielnie osłaniali tyły, walcząc zaciekle z kolejnymi ceglanymi pociskami, które raz po raz atakowały ich z każdej strony. Janek zwinnymi ruchami łapał w powietrzu pojedyncze sztuki lecące w stronę Majki i Megi. Pośrodku trawnika wykonywał skomplikowany taniec, pełen trudnych piruetów, skłonów i kocich podskoków. Marcin natomiast odsyłał cegły na drugi koniec ogrodu, używając do tego całej swojej mocy i energii. Na jego czole perliły się już pierwsze krople potu. Zerkał jednocześnie, czy dziewczyny radzą sobie same i czy uda im się ukończyć zaklęcie, zanim i on, i Janek zupełnie opadną z sił. Skończyły.
Wszystkie znajdujące się w powietrzu cegły spadły nagle w dół, wbijając się na kilka centymetrów w wilgotną ziemię. Ożywiona wcześniej girlanda wreszcie znieruchomiała i wypuściwszy stopę Marianny, wpadła wreszcie do dołka. Po chwili jego wnętrze wypełniło łagodne światło, bijące od zaczarowanych ziół, dodatkowo wzmocnionych magiczną formułą. – Przysypmy to – powiedziała roztrzęsiona Majka. – Teraz już nic nie powinno tego ruszyć. Wszyscy natychmiast zarzucili wgłębienie porozrzucanymi bryłkami ziemi, kamieniami i trawą. Na koniec Megi z Jankiem wskoczyli na świeżo usypaną ziemię i dokładnie ją udeptali. – Ograniczyliśmy działanie sił do samego domu – powiedział cicho Granicki. – Teraz pozostaje nam tylko wejść do środka, wyciągnąć rodziców, sprawdzić, z czym mamy do czynienia, i TO unicestwić!
ROZDZIAŁ 33
P
ierwszy ruszył Janek. Zatrzymał się jakieś pół metra od przeszklonego skrzydła, przymknął oczy i wziął głęboki oddech. Pozostała trójka stała nieco dalej. – Co on robi? – zapytała szeptem Megi, przysuwając się bliżej Majki. – Próbuje zidentyfikować zapach. Wtedy dowiemy się, kto lub co zaatakowało twój dom. – Nic nie czuję! – powiedział Topolnicki, posępnym wzrokiem spoglądając na towarzyszy. – W takim razie można wykluczyć kilka opcji – mruknął Granicki. Megi spojrzała na niego, zdumiona. – No, odpadają nam strzygi, krasnoludy, topielice i utopce – uzupełnił, wyciągając z kieszeni woreczek z solą. – Od nich zawsze jedzie na kilometr. – Topielice? Utopce? – prychnęła. Nie mogła uwierzyć, że rozmawia z szanowanym prawnikiem na tematy, które dla niej wciąż pozostawały w sferze legend i podań, które spokojnie można odłożyć na półkę z baśniami. – Zakładając, że takowe byty rzeczywiście istnieją, to, czy ich środowiskiem przypadkiem nie jest woda? – dodała, unosząc brwi. – Zgadza się – przytaknął prawnik. – Któreś mogło zostać przez przypadek wessane do filtrów i trafić do rur. Małgorzata przewróciła oczami. A zdawałoby się, że prawnicy to ludzie twardo stąpający po ziemi, trzymający się wszelkich zasad ujętych w miliony paragrafów, ściśle regulujących każdy aspekt naszego krótkiego życia, pomyślała. I roześmiała się nerwowo. Nie, to brzmiało zbyt dziwacznie. Było takie… durne i nierealne. Pozostała trójka spojrzała na nią z oburzeniem. Twarze przyjaciół były śmiertelnie poważne. Megi natychmiast ucichła i spojrzała przepraszająco. – Przepraszam, ale to wszystko jest tak niewiarygodne… Czuję się jak ktoś wkręcany w jakiś głupi dowcip. Jakby zaraz miała wyskoczyć zza rogu ekipa z kamerami i powiedzieć, że to tylko żart. – Nic takiego się nie zdarzy, możesz być pewna. Chociaż ja osobiście też wolałabym taki scenariusz. – Surowość w głosie Marianny zdziwiła Małgorzatę. – Uwierz mi, z tymi stworami
nie ma żartów. Ludzie czuli przed nimi respekt jeszcze wiele lat przed narodzeniem Chrystusa. Teraz, w czasach rozwiniętej cywilizacji, takie opowiastki mogą zdawać się jedynie głupimi mitami, jednak należy pamiętać, że w każdej legendzie, w każdym starym podaniu, tkwi krztyna prawdy. Janek podszedł do Majki i delikatnie pogłaskał ją po ramieniu. – Nie czuję też siarki, smoły ani spalenizny, Marcinie – zwrócił się do Granickiego. – Więc to nie demony – mruknęła Marianna z ulgą w głosie. – Przynajmniej tyle. Zazwyczaj bywają strasznie upierdliwe. – Posypię was jeszcze solą, zanim wejdziemy do środka – zdecydował prawnik. Oprószył im ramiona szczyptą białych kryształków, recytując monotonnym głosem zaklęcie ochronne. – Jesteśmy gotowi. Trzymaj się mnie i nie zgub plecaka. – Marianna popatrzyła na Małgorzatę poważnie. – Janek będzie cię ochraniał od tyłu. Ja i Marcin pójdziemy przodem. Przerażona Megi mogła jedynie nieznaczne skinąć głową. – Wszystko będzie dobrze – szepnął Janek. Jego oczy błyszczały rubinowo. – Możesz zostać na zewnątrz… – Nie! – przerwała zdecydowanie. – W środku są moi rodzice. Poza tym, muszę tam wejść. W końcu to mój dom! – Ona ma ogromną moc – skwitował Marcin, patrząc na Topolnickiego. – Powinna iść z nami. Musi się uczyć. Janek nerwowo przestąpił z nogi na nogę, zaciskając mocno szczęki. Pierwszy do drzwi podszedł Granicki. Cicho mrucząc pod nosem, delikatnie nacisnął klamkę. Spodziewali się, że do otwarcia drzwi będą musieli użyć siły, tymczasem, ku ich zdziwieniu, otworzyły się bez oporu. Granicki obejrzał się zaskoczony na stojącą tuż za nim Mariannę. Panująca cisza aż kłuła w uszy. Cała czwórka weszła do środka i zatrzymała się w holu, opodal drzwi do piwnicy. Niepewnym wzrokiem rozglądali się po przestronnym pomieszczeniu. Megi, stojąca najbliżej włącznika, nacisnęła przycisk i wnętrze rozjaśnił blask kryształowego żyrandola. Uff, jest światło, pomyślała. Przynajmniej nie będzie jak w horrorach… Światełko jednak zamigotało kilka razy, coś zabrzęczało cicho nad ich głowami i zapanowały egipskie ciemności.
– Nasz duch dba o odpowiednią scenografię – szepnął Marcin, wyciągając z kieszeni latarkę. Małgorzata miała już odpowiedzieć, gdy nagle z góry dobiegł ich przeraźliwy kobiecy wrzask. Aż drgnęli ze strachu. – To mama! – Megi rzuciła się ku schodom, lecz znacznie szybszy Janek zdołał ją w mgnieniu oka wyprzedzić i zatrzymać. – Lepiej zostań – powiedział spokojnym, zdecydowanym głosem, łapiąc ją za ramiona. – To może być zmyłka. – Meeeegiiii! – Krzyk świdrował w uszach. – Puść mnie! To moja matka! – Dziewczyna zaczęła się szamotać w uścisku Topolnickiego. Mężczyzna za wszelką cenę starał się nie dotykać popękanych żeber, równocześnie unieruchamiając Małgorzatę w niedźwiedzim uścisku. – Pójdę pierwszy – zdecydował Granicki. – Ja z tobą. – Marianna już stała na pierwszym stopniu. Wspięli się po schodach, obserwując uważnie każdy wyłaniający się znad stopni skrawek wyższej kondygnacji. Wreszcie wpadli do kuchni, jednak nie znaleźli w niej ani rodziców, ani nikogo innego. Janek ponownie zaczął wietrzyć, ale nie wyczuł żadnego zapachu. Jego oczy jarzyły się niesamowitym czerwonym blaskiem, co przyprawiało Megi o dreszcze. Marianna z Granickim szybko obeszli wszystkie pomieszczenia na piętrze. Okazały się puste. – Idziemy wyżej – szepnęła dziewczyna. Kolejne piętro również świeciło pustkami. Pozostało tylko poddasze. Kiedy stanęli przy schodach, duszne powietrze znowu rozdarł płaczliwy krzyk. – Megi, błagam! Małgorzata, płacząc, zacisnęła dłoń na ramieniu Janka. – Pośpieszmy się! – szepnęła do przyjaciół łamiącym się głosem. Szybko pokonali ostatni bieg schodów. Granicki zdecydowanym ruchem przekręcił okrągłą klamkę w drzwiach i otwarł je na oścież, nie zwracając uwagi na przeciągłe skrzypienie przerdzewiałych zawiasów. Wewnątrz było znacznie chłodniej niż na korytarzu. Marcin namacał włącznik światła, ale jedyna na poddaszu goła żarówka, zwieszona pod belką, wydała z siebie tylko cichy syk, mrugnęła i zgasła na dobre. Pozostało im jedynie wątłe światło latarki. – Jasny gwint! – mruknął Janek, stając przed Małgorzatą. Dziewczyna zobaczyła, jak Topolnicki uważnie rozgląda się po dusznym, zakurzonym wnętrzu.
Pomieszczenie delikatnie oświetlał przytłumiony blask księżyca, sączący się poprzez dwa świetliki. Widać było zarys stojących w rogu skrzynek, połamanego fotela oraz starego, wiklinowego kosza pełnego starych rupieci. Szczęściem burza jakimś cudem ominęła Kraków, kierując się bardziej na południe. W przeciwnym wypadku przyszłoby im walczyć z tajemniczymi siłami przy akompaniamencie gromów i w blasku błyskawic. Taka sceneria przerażałaby Megi jeszcze bardziej. – Czujesz coś? – zapytała Marianna Topolnickiego. – Chyba nikogo tutaj nie ma – mruknął Janek. – Możemy zejść na dół. Cokolwiek to było, wywiodło nas w pole. Pierwszy odwrócił się w kierunku drzwi i bezceremonialnie wyprowadził protestującą Małgorzatę. – Ale ja ją słyszałam! – jęknęła, próbując stawiać opór. – Idziemy na dół. – Delikatnie pchnął ją w kierunku schodów. – Musimy jeszcze obejrzeć piwnicę – szepnęła Marianna. – To jedyne miejsce, gdzie jeszcze nie zaglądaliśmy. Granicki ostatni przekroczył wysoki próg strychu, zerkając po raz ostatni do ciemnego i dusznego wnętrza. Nagle uderzył go w twarz lodowaty powiew tak silny, że mężczyzna, by nie stracić równowagi, musiał złapać się futryny obiema rękami. – Coś tu jest! – ostrzegł pozostałych. Dziewczyny i Janek zamarli w połowie schodów. Jakieś dwa metry od drzwi pojawił się czarny, kłębiący się cień, silnie napierający na Granickiego. Kiedy to coś wydało z siebie skrzekliwy wrzask, zbliżając się coraz bardziej do zapartego w drzwiach prawnika, zadrżały podłoga i ściany. Marcin szybkim ruchem wyciągnął przed siebie rozcapierzone dłonie i złożył je jak do modlitwy, szepcząc równocześnie jakieś słowa. Nagle Megi zauważyła, jak pomiędzy wciąż złączonymi palcami mężczyzny zaczęło migotać drżące, zielone światło. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Granicki energicznie rozłożył dłonie, pomiędzy którymi zawisła w powietrzu delikatnie jarząca się kula energii. – Atak! – krzyknął, popychając świetlisty twór w stronę zbliżającej się zjawy. W momencie gdy kula z cichym plaśnięciem wpadła w gęstą masę, rozległ się krzyk tak przeraźliwy, że wszystkich rozbolały uszy. Mara zaczęła miotać się po całym poddaszu, wydając z siebie kakofonię wrzasków i wielojęzycznych przekleństw, ciskanych na wszystkie strony.
– Zabierzcie Megi na dół! – rozkazał Granicki. – Ja to tutaj przytrzymam. Szybko, poszukajcie jej rodziców! Janek bez słowa sprowadził Małgorzatę na parter. Tuż za nimi po stopniach zbiegła Marianna. – A jak mu się coś stanie? – zaniepokoiła się Megi. – Marcinowi? – prychnęła Majka. – Jest najlepszy ze wszystkich. W końcu to on nas odnajduje i uczy. Małgorzata nie miała pojęcia, o czym Majka mówi, ale to nie był czas na zadawanie pytań. Z góry docierały dzikie wrzaski stwora, pomieszane z okrzykami Marcina. Nagle drzwi na poddasze rozwarły się z hukiem i Megi zobaczyła, jak Granicki, powoli, krok za krokiem, cofa się przed napierającą nań czarną chmurą. – Boże, on sobie nie poradzi – jęknęła, stając na półpiętrze. – To coś chyba chce iść na dół – powiedziała Marianna. – Musimy mu przeszkodzić. Sól z plecaka! Migiem! Megi wyjęła pudełko i podała przyjaciółce. Majka stanęła na pierwszym stopniu na półpiętrze i nucąc pod nosem zaklęcie, rozsypała wzdłuż niego sól. – Być może to zatrzyma ducha na tyle długo, by Marcin mógł go wysłać gdzie pieprz rośnie – mruknęła, z niepokojem wpatrując się w walczącego prawnika. Mijała minuta za minutą, a Granicki wciąż cofał się przed ogromną chmurą, która, ziejąc czystą nienawiścią, starała się zepchnąć go w dół. Kiedy znalazł się na półpiętrze, rozsypana wzdłuż stopnia sól zaświeciła zielonym blaskiem. Marcin szybko przeskoczył tę przeszkodę i starał się pozbierać przed kolejną rundą. W holu zrobiło się okropnie zimno. Zdezorientowana Megi i Janek rozglądali się wokoło z przerażeniem. – Jak możemy mu pomóc? – zapytała Megi, łapiąc Mariannę za rękaw. – Nie wiem – szepnęła Majka. – Ale Marcin opada z sił… Prawnik upadł na kolana i chwycił się balustrady. Zaciskając ręce w pięści, ostatkiem sił starał się powstrzymać przeciwnika. Nagle chmura ryknęła tak głośno, że wszyscy zatkali uszy. Rozsypane na stopniu ziarenka soli zaczęły się najpierw lekko poruszać, by zaraz potem rozprysnąć się na boki. Ducha nie powstrzymywała już żadna bariera. I wówczas oświetlony światłem księżyca witraż napęczniał nagle, niczym nadmuchany balon. Walcząca postać anioła zogromniała i zrobiła się bardziej groźna niż zazwyczaj. – Uważajcie! – krzyknęła Megi do pozostałych, chowając głowę w ramiona.
W tym samym momencie witraż pękł, rozpryskując się na tysiące drobnych kawałków. Ostre krawędzie poświęconego szkła wbiły się w migocącą nieopodal czarną chmurę. Powietrze rozdarł wrzask tak przeraźliwy i rozwibrowany, że stojące przy schodach doniczki z kwiatami rozpadły się w drobny mak. Megi, klęczący przy balustradzie Marcin, Majka oraz Janek patrzyli w niemym przerażeniu, jak z poranionej odłamkami szkła chmury wypływają grube krople krwi. Wyjąc i zwijając się z bólu, czarne kłębowisko zaczęło zapadać się w sobie. – Zemszczę się! – usłyszeli. – Pamiętaaajcie! Znienacka wszystko się uspokoiło, a zniszczony wibracjami żyrandol zamigotał słabym światłem. Czwórka przyjaciół uniosła głowy i rozejrzała się po zdemolowanej klatce schodowej. Wokół leżało pokruszone kolorowe szkło, a w miejscu witraża ziała ogromna dziura, przez którą widać było ciemne, zachmurzone niebo. – Musimy znaleźć twoich rodziców. – Majka szarpnęła Megi za ramię. – Idziemy do piwnicy. Szybko! – Wcale nie jestem wyrywny, żeby tam schodzić – mruknął zaniepokojony Janek. – I bynajmniej nie chodzi o mnie… – Wiem. Nie mamy innego wyjścia. – Majka podbiegła do Marcina. – Nic mi nie jest – westchnął Granicki, wstając chwiejnie i otrzepując się z kawałków szkła. – Ale straciłem dużo energii na tego stwora. – Może lepiej niech Megi zostanie tutaj? – powtórzył jak mantrę Janek, kiedy wszyscy znaleźli się w holu na parterze. – Nie ma mowy! Idę! – Małgorzata podeszła do drzwi i szarpnęła za klamkę. Pierwsza zeszła po wąskich stopniach i stanęła w niewielkim pomieszczeniu, w kompletnych ciemnościach. Ręką namacała włącznik i po chwili piwnicę zalało słabe światło. – Ratunku! – usłyszeli głos matki zza sąsiedniej ściany. – Jest tam! – Marianna pierwsza doskoczyła starych drewnianych drzwi i złapała za klamkę. – Ożeż, cholera! – krzyknęła, szarpiąc dłonią, wciąż spoczywającą na klamce. – Co się stało? – Megi znalazła się tuż przy niej. – Puść to! – Ręka mi przymarzła. Nie mogę jej oderwać. – Otwórz drzwi! – rozkazała Małgorzata. – Muszę się dostać do środka. A Janek pomoże ci odkleić dłoń. Marianna, sycząc z bólu, nacisnęła klamkę. Wewnątrz panowało arktyczne zimno.
Megi chciała włączyć światło, ale i tutaj żarówka była spalona. – No, ładnie. To samo, co na strychu – mruknął Janek. – Latarka w plecaku – wykrztusiła Marianna. Megi, trzęsąc się z zimna, szybko wyciągnęła latarkę z bocznej kieszonki. W słabym świetle niewiele mogła zobaczyć. Dopiero po chwili, gdy wzrok przyzwyczaił się do nędznego blasku, spostrzegła ludzką postać zwiniętą w kłębek tuż obok starej szafy. – Mamo! – krzyknęła, rzucając się w jej kierunku. Razem z Jankiem podnieśli zmarzniętą kobietę i poprowadzili do wyjścia. – Gdzie tata? – zapytała Megi, pozostawiając matkę w ramionach Janka. – Został w domu. – Matka szczękała zębami. Ledwie mogli ją zrozumieć. – Sama przyjechałam…. Boże, jak zmarzłam! W drzwiach pojawił się Granicki. – Pozbyłem się tego ścierwa – powiedział, nadzwyczaj szybko zbiegając po schodach. – Janku, wyprowadź panią Jaworską do ogrodu. Tam będzie bezpieczna. Topolnicki bez słowa porwał kobietę na ręce i pokonując po dwa stopnie naraz, wyniósł ją na zewnątrz. – Niech mi ktoś pomoże! – krzyknęła Marianna. – Ręka mi zsiniała! Marcin! Błagam! Prawnik zatarł dłonie i pomiędzy nimi pojawiły się błyszczące pasma energii, jak mikroskopijne wyładowania elektryczne. Mamrocząc coś pod nosem, objął przymarzniętą do klamki dłoń kobiety i chwilę przytrzymał w swojej. – Jezu, jak piecze! – krzyknęła dziewczyna, przełykając łzy z bólu. Wspólnymi siłami odkleili rękę od lodowatego przedmiotu. Fragment skóry pozostał jednak na klamce, a na poszarpanej powierzchni dłoni szybko pojawiły się kropelki krwi i osocza. – Słabo mi! – jęknęła Majka i… zemdlała. W drzwiach ponownie pojawił się Topolnicki. – Zabierz dziewczyny na górę! – rozkazał Granicki. Mężczyzna lekko przerzucił sobie przez ramię nieprzytomną Mariannę, a wolną ręką chwycił za dłoń Małgorzaty. Wszystkie czynności wykonywał bez najmniejszego wysiłku. – Idziemy! – powiedział stanowczo, pociągając za sobą dziewczynę. Małgorzata, dając się prowadzić po stopniach, zerknęła jeszcze w dół, na Granickiego. Marcin w skupieniu rozsypywał po podłodze drobny niebieski proszek, recytując cicho po łacinie jakieś stare zaklęcie. – Co on…? – zaczęła, ale wtedy znienacka wokół prawnika utworzyła się szara mgła, tak
gęsta, że niemal nie było go w niej widać. Janek przystanął na chwilę, zerkając z niepokojem na przyjaciela. Marianna na jego ramieniu westchnęła, zakasłała i lekko uniosła głowę. – Sieć! – powiedziała do Megi słabym głosem. – Pomóż mu! Pośpiesz się! Dziewczyna przez chwilę nie bardzo wiedziała, o co jej chodzi. Patrzyła w wykrzywioną bólem twarz przyjaciółki, mając nadzieję, że Marianna powie coś więcej. – Sieć ze sklepu – powtórzyła Majka, zanim Janek wytaszczył je na parter. Wtedy Małgorzatę olśniło. – Jak ją zaniesiesz, to wracaj na dół – krzyknęła do Topolnickiego. – Ja muszę pomóc Marcinowi. – Nie ma mowy! Jestem tu po to, by chronić CIEBIE! – Zmiażdżył ją wściekłym spojrzeniem. – Idź i wracaj! – krzyknęła, wyrywając dłoń z jego dłoni. Spojrzała przepraszająco, ale Janek bez słowa wybiegł na patio z bezwładną Marianną na rękach. Megi, schodząc po schodach, ściągnęła plecak. Pokonawszy ostatnie stopnie, wyrwała z niego zwiniętą sieć i energicznym ruchem zarzuciła ją na Granickiego. Prawnik zdążył się uchylić w ostatnim momencie. Złapał za dolne brzegi sieci i pomógł dziewczynie ją zacisnąć. Szara masa uwięziona wewnątrz pułapki rzucała się na wszystkie strony, wydając głuche pomruki, podobne do pierwszych grzmotów nadchodzącej burzy. – Ciągnij z całej siły! – krzyknął Granicki do Małgorzaty. – Tylko nie wypuść, bo teraz jest na nas strasznie wściekły. Rozniósłby nas na strzępy w mgnieniu oka! Kiedy Megi kończyła ściągać sieć, usłyszała za plecami zbiegającego w dół Janka. – Już jestem. Pomogę wam – sprawnym ruchem zaciągnął sieć do wnętrza okręgu, który Marcin naprędce usypał z soli. Małgorzata tymczasem przyklękła, chwytając łapczywie ustami małe hausty powietrza. Żebra bolały ją tak bardzo, że nie była w stanie normalnie oddychać. – Dobra, już nam nie ucieknie – sapnął Granicki, sprawdzając, czy solna obręcz nie ma jakichś luk. Ubranie miał mokre, a po skroniach spływały mu strużki potu. Rozsypując wokoło sól, wierzchem wolnej dłoni ocierał wilgotną z wysiłku twarz. – Co to jest, na Boga? – zapytała Megi urywanym głosem.
– Duch. Albo duchy – wyjaśnił Marcin. – Czegoś chcą od tego miejsca. Albo od ciebie. – Ale czego? – Megi bezradnie rozłożyła dłonie. – Można im jakoś pomóc? – Trzeba je odesłać tam, skąd przyszły. To jedyne wyjście, by się ich skutecznie pozbyć – odparł Granicki. – Chcę stąd wyprowadzić Megi! – Jankowi łamał się głos. – Proszę, Marcinie… – Jasne – mruknął prawnik. – Tak będzie najrozsądniej. Ja sobie poradzę. Topolnicki podszedł do dziewczyny i objął ją ramieniem. – Chodźmy. Zaczekamy na górze. – A co z mamą i z Majką? – zapytała cicho, wtulając się w silne ramiona. – Samuel zabrał je do szpitala. Akurat jak wyniosłem Mariannę, zdążył dojechać z lotniska. – Całe szczęście! – westchnęła z ulgą Megi. Janek wziął ją na ręce i wszedł na schody. Ledwie pokonał dwa pierwsze stopnie, a tuż obok niego ze ściany wystrzeliła ręka i złapała go za łokieć tak mocno, że aż syknął z bólu. – Biegnij na górę! – krzyknął ostrzegawczo, stawiając dziewczynę na wyższym stopniu. – Migiem! Uciekaj! Megi stała jak wryta. W niemym przerażeniu patrzyła, jak Janek szamocze się w rozcapierzonych rękach, które milimetr po milimetrze przyciągały go do ceglanej ściany, łamiąc mu kości obojczyka i łopatki. Na dole Granicki walczył z rozedrganą chmurą, obleczoną w błyszczącą sieć. Na jego twarzy błyszczały krople potu; wkładał ogromny wysiłek w próbę odesłania złapanego ducha. Szary obłok rósł jednak w siłę i nie zamierzał się poddawać woli człowieka. W niektórych miejscach sieć wybrzuszała się raz po raz, a cienkie sploty zaczynały pękać. Widać było, że heroiczna walka powoli dobiega końca. Prawnik nie nadawał się do walki. Opadł na kolana, resztkami sił starając się wysłać stwora w zaświaty. – Megi, błagam cię, uciekaj! – Rozpacz Janka obudziła ją z dziwnego odrętwienia. – Uciekaj jak najdalej stąd! – Nie! – pokręciła głową. – Nie pozwolę! Nie licząc się ze skutkami, złapała dłońmi za ceglaną rękę i szarpnęła z całej siły, wrzeszcząc na całe gardło. – Dość tego! Dosyć! Zostaw go. NATYCHMIAST!
Widmowa dłoń znienacka puściła Topolnickiego, który upadł na schody. W tym samym
momencie ze ściany, kilkadziesiąt centymetrów wyżej, powoli wyłoniła się chłopięca twarz. Dziecko spojrzało smutno w stronę Małgorzaty. Megi zamarła. Zafascynowana, wpatrywała się w wykrzywioną ceglaną maskę, która zaczęła coś szeptać. Nie była w stanie dosłyszeć słów, więc niepewnym krokiem podeszła nieco bliżej. Powolutku, wsłuchując się w cichy szmer wypowiadanych przez chłopca słów, centymetr po centymetrze, wyciągnęła w kierunku ściany drżącą rękę, po czym delikatnie, opuszkami palców, pogłaskała ceglany policzek. I nagle wszystko zrozumiała… Wiedziała już, kim są i czego chcą od niej te wszystkie duchy. Uśmiechając się łagodnie do wystającej z muru twarzy, kiwnęła głową ze zrozumieniem i głębokim współczuciem. – Boże, to straszne – szepnęła. Z jej oczu popłynęły łzy. Otarła je wierzchem dłoni. Próbujący się podnieść z ziemi Granicki i Janek patrzyli na Małgorzatę w bezbrzeżnym zdumieniu. – Oni nic nam nie zrobią – powiedziała Megi do obu mężczyzn spokojnym głosem. – Szukają członka swojej rodziny. Marcin, ściągnij tę sieć – powiedziała drżącym z emocji głosem. Prawnik bez słowa spełnił jej polecenie. Kiedy siatka opadła na ziemię, zobaczyli w kręgu dwie błyszczące i prawie przezroczyste postacie – młodą kobietę i staruszkę. Zjawy stały bez ruchu i patrzyły w kierunku ściany, skąd wystawała wykrzywiona w grymasie smutku buzia. – Pani Aurelia? – z niedowierzaniem zapytał Granicki, wpatrując się w jednego z dwóch duchów pośrodku kręgu. Aurelia Jaworska w odpowiedzi skinęła głową i mocniej przycisnęła do siebie drugą zjawę – drobną, młodą kobietę w długiej, prostej sukni i w dużej chuście na ramionach. Nieznajoma otulała się nią mocno, jakby było jej bardzo zimno. Tymczasem ceglany chłopiec wciąż szeptał coś do ucha Małgorzacie. – To matka tego nieszczęśnika. – Megi wskazała na drżącą zjawę. – Ukryła się tutaj przed bardzo złym człowiekiem, który prześladuje ją nawet po śmierci. Zaprzysiągł jej zemstę w zaświatach. I słowa dotrzymał – tłumaczyła przybita. – Ona szuka swojej córeczki, którą dzień wcześniej udało się wynieść i ukryć w tej kamienicy, u cioci Aurelki. I bardzo chce ją odnaleźć. – Dzień przed czym? – zapytał Janek, rozcierając obolałe ramię. Oczy Małgorzaty ponownie wezbrały łzami. Ceglana twarz wciąż szeptała słowa, które potrafiła zrozumieć tylko Megi. Topolnicki i Granicki słyszeli jedynie odgłos ocierających się o siebie cegieł.
– To drastyczna historia. Po co ją powtarzać? – Wyciągnęła dłoń i delikatnie pogładziła chłopięcą twarz. Marcin tymczasem usuwał resztki magicznego kręgu, by uwolnić uwięzione duchy. Delikatnie rozsuwając ziarenka soli na boki, szeptał półgłosem jakąś formułkę. Ciotka Aurelia z aprobatą skinęła głową i mocniej przytuliła do siebie drugą zjawę. Obie półprzejrzyste postacie migotały słabym, bladoniebieskim blaskiem. – Może po to, aby im jakoś pomóc – powiedział Marcin, zwijając sieć. Wciąż był pod wrażeniem nie tylko ogromnego talentu, ale także zachowania się Megi. – Powiedz nam, co się stało. Postaramy się wspólnie znaleźć rozwiązanie. Ciotka gestem przyzwała Małgorzatę do siebie. Dziewczyna w milczeniu podeszła tak blisko, że mogła wyciągnąć rękę i zanurzyć ją w drgającym widmowym świetle. Aurelia z lekkim uśmiechem wpatrywała się w oczy spadkobierczyni. – Co ona robi? – zapytał zaniepokojony Janek. – Ciiii. – Granicki przyłożył palec do ust. – Tłumaczy coś naszej Megi. – Ale jak? Przecież nic nie mówi. Prawnik uśmiechnął się tajemniczo. – Nie musi. One rozumieją się bez słów… Janek pokręcił głową, nie bardzo rozumiejąc, co przyjaciel ma na myśli. Po chwili Małgorzata skinęła głową i posłała młodszej zjawie pokrzepiający uśmiech. – Dobrze. Postaramy się wam pomóc. Ale najpierw opowiem wszystko moim przyjaciołom. Wspólnie na pewno będzie nam łatwiej. Ciotka Aurelia uśmiechnęła się do Granickiego. – O co chodzi? – dopytywał się Janek. – Powiesz nam? – Tak. – Megi ponownie podeszła do ceglanego chłopca i delikatnie uścisnęła wystającą ze ściany dłoń. – W sąsiedniej kamienicy, tam, gdzie teraz jest hotel, żyła kilkadziesiąt lat temu pewna bardzo nieszczęśliwa rodzina. Małżeństwo zaaranżowali rodzice młodych, bo mężczyzna był właścicielem wspaniałej kamienicy w centrum Krakowa, a rodzice dziewczyny… – Megi wskazała na ducha stojącego przy ciotce. – Cóż, bardzo chcieli, żeby ich córka wyjechała ze wsi i przeniosła się do dużego miasta. Chodziło, oczywiście, o miłość. Panna zakochała się w nieodpowiedniej, zdaniem rodziców, osobie, więc chcieli ją wydać jak najdalej od rodzinnego majątku i nieakceptowanego adoratora. To jednak nie było szczęśliwe stadło. Mąż okazał się pijakiem i bawidamkiem… Bił i wyzywał żonę. – Westchnęła boleśnie. – Mieli ślicznego i dobrego synka. – Megi spojrzała na smutną twarzyczkę wśród cegieł. – Kiedy miał osiem lat, matka po raz kolejny zaszła w ciążę. Bała się urodzić dziecko w domu, więc uciekła do Aurelii i
tutaj powiła córeczkę. Duch kobiety opadł na kolana. Ciotka delikatnie głaskała włosy cierpiącej zjawy. Starała się ją pocieszyć ze wszystkich sił. – Ta pani umarła podczas porodu, prawda? – upewniła się Małgorzata. Ciotka Aurelia skinęła głową. – Przed śmiercią poprosiła ciotkę o oddanie nowo narodzonej córeczki kuzynce. Ciotka słowa dotrzymała. Chciała odebrać złemu ojcu i synka, lecz nie zdążyła. Słuch po chłopaku zaginął. – Czyli tą zjawą na górze był… – …Horodycki – dokończyła Megi za Granickiego. – Przeklęty mąż i ojciec. – Jak można im pomóc? – zapytał Janek. – Co możemy zrobić, by rodzina spoczęła w pokoju? Ciotka Aurelia znowu patrzyła na Megi dziwnym wzrokiem. – Powinniśmy znaleźć kości tego chłopca i zakopać je przy matce. Zjawy chciałyby wiedzieć, co się stało z narodzoną wtedy dziewczynką… Teraz zapewne staruszką. – W takim razie, zaraz bierzemy się do poszukiwania szczątków. Z tym nie powinno być problemu. – Janek wciąż zaciskał rękę na pogruchotanym ramieniu. – Ale szukanie tej kobiety może nam zająć wiele czasu – jęknęła Megi. – Niekoniecznie – mruknął Granicki. – Poradzisz sobie z tym w kilka minut. – Ale jak? – Małgorzata przeczesała ręką włosy. – Dobrze wiesz… Klucz – szepnął. – Najpierw jednak znajdźmy te kości. – Pomożesz nam? – Megi zwróciła się z prośbą do wystającej ze ściany postaci. Chłopiec skinął głową i pokazał ręką mur. – To tutaj? – zdziwiła się Megi. – W którym dokładnie miejscu? Ceglana ręka wskazała na najdalszy kąt pomieszczenia. – To ściana pomiędzy piwnicą twojej kamienicy a hotelem – zauważył Granicki. – Zaraz wyciągniemy kilka cegieł i sprawdzimy, co tam jest w środku. Podszedł do wskazanego miejsca i zatarł dłonie. Już po chwili pomiędzy jego palcami błękitnym blaskiem zalśniły pokłady energii. Mężczyzna przyłożył rękę do muru i wyciągnął pierwszą cegłę z taką łatwością, jakby była zrobiona ze styropianu. Megi podbiegła do niego i pomogła odkładać wyjmowane ze ściany cegły. Po kilku minutach pomiędzy dwiema warstwami muru ukazała się kilkudziesięciocentymetrowa wolna przestrzeń. W niej znaleźli szkielet drobnego dziecka, wciąż jeszcze odziany w krótkie spodnie i
za dużą, ciemną koszulkę. Wyciągając szczątki, Małgorzata płakała jak bóbr nad tragicznym losem niewinnego dziecka. – Nie dziwię się, że krzywdziłeś ludzi – mówiła do siebie. Wszystkie duchy gdzieś znikły. – Przepełniała cię taka złość na innych… Mimo to jesteś niewinny… Marcin delikatnie wkładał wyjęte ze ściany kości do znalezionej w piwnicy drewnianej skrzynki. – Zaraz sprawdzę, gdzie jest pochowana matka tego chłopaka i złożymy go w prawdziwym grobie – mruknął, starając się pocieszyć zatroskaną dziewczynę. – A teraz spełnijmy ich drugą prośbę. Już czas… W rogu pomieszczenia ponownie ukazały się trzy zjawy. Tym razem chłopiec nie wyglądał już jak zrobiony z cegieł. Wszyscy po raz pierwszy mogli zobaczyć jego prawdziwą twarz. Miał duże ciemne oczy, szczupłe policzki i wysokie czoło, okolone prostymi, czarnymi włosami. I uśmiechał się do Małgorzaty. W pewnym momencie podbiegł do matki, wpadając w jej rozłożone ramiona. Ciotka Aurelia bezgłośnie klasnęła w dłonie. – W końcu są razem – szepnął Granicki. – Wreszcie, po tylu latach rozłąki, matka może przytulić pierworodnego syna – uzupełniła Megi drżącym z emocji głosem. Wypowiadane przez nią słowa odbijały się echem wśród gołych ścian. Janek powoli podniósł się z ziemi, przyciskając do tułowia obolałe ramię. Miał bardzo bladą twarz i mocno zaciskał szczęki. Widać szybka regeneracja nie była bezbolesnym procesem. Granicki podszedł do niego i pomógł mu wstać. – Wiesz, co masz zrobić? – upewnił się, jeszcze raz, zerkając na Megi, która w rękach ściskała już klucz do piwnicy. To było dziwne, niesamowite i mistyczne wręcz uczucie. Megi doskonale wiedziała, co Granicki chce powiedzieć. Czytała w jego myślach niczym w otwartej księdze. Ta nowo poznana możliwość podnieciła ją i przestraszyła równocześnie. – Muszę ich zabrać na parter – powiedziała niepewnie. Zjawy natychmiast uniosły się ku górze i przeniknęły przez gruby sufit. Wszyscy powoli udali się do holu, po czym Megi zamknęła drzwi do piwnicy. W skupieniu włożyła klucz ponownie do zamka. – Mam nadzieję, że traficie do miejsca, którego szukacie – szepnęła do siebie, ledwie poruszając ustami. Wtem poczuła, jak metal rozgrzewa się w jej dłoni. Delikatnie przekręciła ciepły klucz i
powoli otworzyła drzwi. Za nimi nie było już piwnicznych schodów, lecz staroświecko urządzony, niewielki salon w całości wykończony w drewnie. Pod przeciwległą ścianą stał biały kominek, na którym wesoło trzaskał ogień. Przed paleniskiem, na pasiastym dywanie wylegiwał się tłusty prążkowany kocur. Nieco dalej stały dwa wygodne fotele, obite bordowym materiałem i przykryte pasiastymi pledami. Na jednym z nich siedziała starsza kobieta i podśpiewując pod nosem, dziergała na drutach wzorzysty szalik. Megi nie była pewna, kto to jest, dopóki nie ujrzała dużej fotografii zawieszonej na bocznej ścianie. Zdjęcie przedstawiało małżeństwo z kilkuletnim chłopcem. Pomiędzy rękami uśmiechającej się kobiety widniał duży brzuch. Matka na fotografii miała dokładnie takie same oczy i uśmiech, jak siedząca w fotelu starsza pani. Na niewielkiej, stojącej przy ścianie komodzie ustawiono kilka zdjęć, każde w innej ramce. Dwa z nich przedstawiały kobietę na ślubnym kobiercu, trzymającą w rękach ogromny bukiet kwiatów; stojący obok niej wysoki, czarnowłosy mężczyzna patrzył w obiektyw z dumą i radością. Inne zdjęcie ukazywało ją z pulchnym dzieckiem na ręku, kolejne – z niemal dorosłymi synami. Stojące najbliżej brzegu komody fotografie przedstawiały dwie pięcio-, może sześcioletnie dziewczynki z blond kucykami i szczerbatymi uśmiechami. Małgorzata odsunęła się od drzwi i popatrzyła za siebie. Tuż za nią stały trzy duchy, wpatrując się w siedzącą kobietę. – Możecie iść, jeśli chcecie – szepnęła Megi, wskazując ręką. Ciotka Aurelia jeszcze raz coś powiedziała i zniknęła. Wykonała zadanie, więc mogła wrócić w zaświaty. Tymczasem pozostałe dwie zjawy wolno przeszły przez drzwi, skinieniem głów podziękowały za pomoc, po czym rozpłynęły się w powietrzu. Starsza kobieta nagle przestała śpiewać i rozejrzała się po swoim mieszkaniu. Leżący przy kominku kocur usiadł i miauknął, wpatrując się w swoją panią pełnym oddania spojrzeniem. – Głodnyś? – zapytała, wstając z fotela. – Chodź, dostaniesz trochę mleka, zanim dziewczynki przyjadą. Potem nie dadzą ci spokoju. Znowu będą cię gonić – po fotelach, pod szafami… Zwierzak natychmiast poderwał się z dywanika i z uniesionym ogonem pognał do kuchni. Kobieta, przechodząc obok stojącego na szafce radia, włączyła nieco głośniej muzykę. Spojrzała na wyblakłe ze starości zarysy postaci rodziców na fotografii. Pomarszczoną dłonią przejechała po szklanej powierzchni ramki, wzdychając głęboko, po czym wolnym krokiem poczłapała do kuchni, gdzie stary kocur miauczał przeraźliwie, niecierpliwie czekając na obiecane
mleko. Uwiecznione na zdjęciu postacie niespodziewanie się poruszyły. Cężarna kobieta pochyliła się niżej i z czułością przytuliła drobnego chłopca. Objął rączkami szyję matki, a szczupłe ciało przylgnęło do odstającego brzucha. Ojciec rodziny wpatrywał się w nich z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ocierając łzy wzruszenia, Megi wycofała się i cicho zamknęła za sobą drzwi, przekręcając starannie klucz. Po chwili wsadziła go ponownie do zamka i zajrzała do środka. Za drzwiami były już tylko schody prowadzące do cichej i ciemnej piwnicy. Zamykając ponownie drzwi, Megi podniosła oczy i ze zdumieniem zauważyła, że rozbity wcześniej witraż znowu jest na swoim miejscu. Jednak anioł nie wznosił groźnie miecza, lecz opierał się o niego i patrzył przed siebie z tajemniczym uśmiechem.
ROZDZIAŁ 34
K
olejne dwa dni minęły Małgorzacie na odwiedzaniu w szpitalu znajomych rekonwalescentów. Na szczęście leżeli w tym samym budynku, tyle że na różnych oddziałach. Pani Jaworska miała przemarznięty organizm, ostre zapalenie płuc oraz odmrożone końcówki palców. Czuła się jednak coraz lepiej i niewiele pamiętała z całego zdarzenia w kamienicy. Przy jej łóżku wiernie czuwał ojciec Małgorzaty, spełniając wszystkie kaprysy i zachcianki ukochanej żony. Z kolei Marianna czuła się bardzo dobrze, a osłabienie organizmu wynikało głównie z tego, że… była w ciąży. Wniebowzięty Samuel nie chciał opuścić stanowiska przy jej łóżku nawet na moment. Majka musiała przeganiać go siłą, by chociaż na chwilę pojechał do domu odpocząć i się odświeżyć. O’Connor za nic nie chciał spuścić z oka Majki i swego nienarodzonego potomka. – Kompletnie zwariował! – narzekała z pobłażliwym uśmiechem Marianna, kiedy na kilka minut zostawała sama z Małgorzatą. – Nawet do toalety nie chce mnie samej puścić, żeby mi się nic nie stało. Nie ma do mnie za grosz zaufania. – Wcale mu się nie dziwię… – mruknęła Megi. – Ilekroć zostawiał cię samą, najpierw coś kombinowałaś, potem mdlałaś i tylko hospitalizacja była w stanie postawić cię na nogi. A najgorsze jest to, że wszystko zawsze się działo w moim towarzystwie. Nic dziwnego, że patrzy na mnie wilkiem. Marianna westchnęła. – Nie przesadzaj – mruknęła. – Taki już nasz los. Megi ścisnęła dłoń przyjaciółki. – Chciałam ci podziękować za pomoc. Nie wiem, co bym bez was zrobiła. Bez ciebie, Sama, Marcina i Janka. Majka poprawiła się na poduszce. – Mam nadzieję, że było warto. Czy w domu panuje spokój? – O tak! W piwnicy jest cicho, na strychu też, z moich fotografii poznikały wszystkie zjawy, a witraż wygląda niemal jak dawniej. Tylko anioł jest spokojniejszy i nie ma tego dziwnego cienia. Reasumując, wszystko wróciło do normy. No, prawie… – To najważniejsze. – Marianna wpadła jej w słowo. – Teraz jesteś bezpieczna. Ale na wszelki wypadek nie ściągaj tego amuletu, co ci go dałam. Megi wyciągnęła spod bluzki rzemyk z koralikami.
– Mam to na szyi cały czas. Przez chwilę bawiła się wisiorkiem, wpatrując się w przeciwległą ścianę. – Mogę zadać ci pytanie? – Spojrzała na Majkę poważnym wzrokiem. – Pytaj śmiało. Już chyba nie mamy przed sobą tajemnic… Małgorzata wzięła głęboki oddech. – Długo się wszyscy znacie? Mam na myśli Marcina i Janka. Jak ich poznałaś? Marianna splotła dłonie, zastanawiając się nad odpowiedzią. – Cóż – westchnęła. – Granickiego po raz pierwszy spotkałam na uczelni. Byłam wtedy na drugim roku studiów. Akurat wychodziłam z zajęć, kiedy on podszedł do mnie i poprosił o chwilę rozmowy. Wiedział, że pasjonuje mnie ziołolecznictwo. Znał zresztą moją babkę, która miała podobną moc. No i tak to się zaczęło. Wdrażał mnie powoli w ten realny świat. – Wywróciła teatralnie oczami. – Ja miałam lżej niż ty. Moja babcia dużo mi wytłumaczyła. Znałam opowieści o duchach, demonach, czarownicach i tak dalej. Czasami jej gadanie traktowałam jak bajki, ale z czasem zrozumiałam, że są to bajki prawdziwe. – Zamyśliła się na chwilę, gapiąc się w przysłonięte żaluzjami okno. – Powiedzmy, że teoretyczną wiedzę miałam bardzo dobrze opanowaną od dziecka. Natomiast praktyką zajął się właśnie Marcin. – A Janek? Marianna przesłała jej uśmiech chochlika. – Janka, kochana, poznałam przecież u ciebie. Ani ja, ani Samuel nie znaliśmy go wcześniej. – A rzeczywiście – przypomniała sobie Megi. – Jeszcze jedno… – Tak? – Ile lat ma Granicki? Pomimo że w pokoju były same, pytanie zadała szeptem, jakby bała się, że ktoś ich podsłucha. – Pamiętasz to zdjęcie z drugiej wojny? Przecież na nim wygląda dokładnie tak samo, jak teraz. Marianna kiwnęła głową. – Prawdę mówiąc, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie – wyznała. – Takich jak on jest na świecie zaledwie kilkunastu. Znają bardzo starą magię i są autorami wielu zaklęć. Z tego, co wiem, ich długość życia zależy od przyswojonej wiedzy. – Ponownie się zamyśliła. – Kiedyś Marcin napomknął, że jest stosunkowo młody. Kiedy indziej z kolei tłumaczył, jak naprawdę wyglądała bitwa pod Grunwaldem, i przyznał, że uwielbiał chodzić na koncerty Mozarta w Wiedniu. Wiem też, że uczył twoją ciotkę, tę od kamienicy. Jej mąż, a twój wuj, był jak Janek i
Samuel. – Uśmiechnęła się na widok zdziwionej miny Małgorzaty. – Tak, moja droga. Opiekował się nią. A kiedy ty się urodziłaś, Marcin od razu wiedział, że jako jedyna w rodzinie odziedziczyłaś po ciotce wrażliwość. Dlatego kamienica została zapisana właśnie tobie. – Marianna uniosła brwi. – Kochana, na tym świecie nic nie dzieje się przypadkiem. – Ta kobieta, którą widziałam we śnie… – przypomniała sobie Megi. – Kiedy dałam ci zioła? – wpadła jej w słowo Marianna. Małgorzata pokiwała głową. – To ciotka Aurelia. Marcin mówił, że miała podobny talent. Potrafiła przenosić ludzi w inne miejsca. W ten sposób uratowała wielu podczas wojny. Dlatego do niej przychodzili. Marianna chwyciła Megi za rękę. – Masz szansę być taka sama, jak ona, jeżeli tylko zechcesz – szepnęła, głęboko wpatrując się w oczy przyjaciółki. – Możesz ratować ludzi, choć, miejmy nadzieję, w mniej dramatycznych okolicznościach. A poza tym – puściła oko – masz szansę zwiedzić cały świat, nie wydając ani grosza w biurach podróży. – O tym nie pomyślałam – roześmiała się Małgorzata. Rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł Samuel, a Megi natychmiast wstała. – Lecę dalej. Kuruj się. – Puściła oko do przyjaciółki. – No jasne! Liczę na porządną imprezę, jak już wszyscy wyjdziemy ze szpitala. – Będzie na pewno! – obiecała Małgorzata, wychodząc na korytarz. Z całej trójki w najgorszym stanie był Janek. Liczne złamania i pęknięcia kości ramienia, łopatki i żeber po prawej stronie unieruchomiły go w gipsowym gorsecie na dłuższy czas. Tak przynajmniej myśleli lekarze… Tkanki Topolnickiego, w miejscu gdzie trzymały go ceglane ręce i próbowały wciągnąć w ścianę, były niemal zmiażdżone. Na szczęście ciało regenerowało się bardzo szybko, oszczędzając mu serii bolesnych zabiegów…
Megi, po odwiedzinach u mamy i Majki, podeszła wreszcie pod pokój, w którym leżał Janek. Starając się opanować mocne bicie serca kilkoma głębokimi wdechami, wreszcie zebrała się na odwagę i cichutko otworzyła drzwi. Topolnicki spał, wsparty na dwóch poduszkach. Jego głowa lekko opadła na bok, a długie, ciemne rzęsy rzucały cienie na wychudzone policzki, pokryte ciemnym, kilkudniowym zarostem. Małgorzata podeszła bliżej i delikatnie przycupnęła na skraju łóżka. – Cześć – uśmiechnął się do niej Janek, unosząc sennie powieki. – Cieszę się, że przyszłaś. Jego tęczówki przysłaniały teraz szkła kontaktowe w intensywnie zielonym kolorze. Niekiedy
jednak, gdy odwracał wzrok, można było zauważyć grę rubinowych refleksów. – Byłam zobaczyć, co u dziewczyn – powiedziała cicho, układając ręce na podołku. – I? Westchnęła. – Mama wyjdzie za dwa, trzy dni. Majka chyba też… – Świetnie. Tylko ja zostanę – dokończył rozgoryczony. – Dopiero jutro mają mi zrobić rentgen. A to się zdziwią, jak zobaczą prawie zrośnięte kości. Czuję się już zupełnie dobrze. – Ale wyglądasz tak mizernie… Wyszczerzył zęby. – Potrzebuję tylko trochę odpoczynku z daleka od szpitala. Ale to miłe, że się o mnie martwisz. Poczuła, jak pieką ją policzki. Odwróciła głowę, starając się równocześnie zapanować nad gwałtownym biciem serca. Pukanie do drzwi oznajmiło przybycie Granickiego, jak zwykle poważnego, w nienagannym stroju. Aż trudno uwierzyć, że ten twardo stąpający po ziemi człowiek, jeszcze niecałe dwa dni wcześniej walczył z duchami, wymawiając przedziwne formułki i zaklęcia oraz wysyłając z dłoni świetliste kule energii. – Nie przeszkadzam? – zapytał, wchodząc do środka. – Cześć Marcin. – Janek niezdarnie podniósł się na poduszkach. – Musisz załatwić mi przeniesienie, bo oszaleję w tym betonowym ubraniu. Wiesz, że go nie potrzebuję! – Wszystko załatwione. – Podszedł do Megi i ucałował ją w czoło, jak ojciec córkę. – Co załatwione? – Dziewczyna uniosła brwi. – Przecież nie chcemy, aby w szpitalu dowiedzieli się, że Janek wyleczył liczne złamania w ciągu trzech dni, prawda? – Granicki wyciągnął z walizki kilka dokumentów. – Jutro rano karetka zabierze cię do prywatnej kliniki – dodał, patrząc na Janka. – I gdzie mnie zawiezie? Marcin się uśmiechnął. – Jak to: gdzie? Do mnie, naturalnie. – Puścił oko. – Dzięki, stary. – Janek z ulgą opadł na poduszki. – Mam nadzieję, że jakoś dociągnę do jutra. Nawet nie wiesz, jak bardzo marzę o tym, żeby pobiegać. I ściągnąć wreszcie soczewki… – Dowiedział się pan… – zaczęła Megi i od razu się poprawiła. – To znaczy, dowiedziałeś się czegoś na temat tej rodziny? – Tak. – Granicki usiadł na wolnym krześle i machnął trzymanymi w ręce papierami. – Poszperałem tu i ówdzie.
– I…? – zapytali Megi i Janek równocześnie. – To, co mówiłaś, jest prawdą. Od ponad dwóch wieków kamienica należała do rodziny Horodyckich. Ostatni właściciel, Adam Horodycki, według dokumentacji miał żonę, Marię z domu Zelter, pochodzącą z podtarnowskiej wsi. – Granicki zerknął na kartki, sprawdzając informacje. – Pobrali się niedługo po wojnie, w czterdziestym szóstym, i półtora roku później urodził im się syn, Wiktor. Według dokumentów, matka i syn zginęli w 1955 roku, przy brzegu Wisły. Nadepnęli na minę. – Same kłamstwa – warknął Topolnicki. – Znalazłem też miejsce pochówku Marii Horodyckiej – kontynuował Marcin, spoglądając na trzymane w ręku dokumenty. – Leży na niewielkim wiejskim cmentarzu w rodzinnej wsi pod Tarnowem. Granicki przez chwilę wertował papiery. – Ich córka ma teraz prawie sześćdziesiąt lat. Mieszka pod Suwałkami, ma dwóch synów i dwie wnuczki, bliźniaczki. Nazywa się Maria Wacławska. Imię ma po matce. – Czyli dobrze trafiłam? – ucieszyła się Megi. – Idealnie! – pochwalił. – Jesteś w tym świetna. A przecież to był twój… hm, debiut. – Nie ja. To tylko ta piwnica… Widać w niej naprawdę drzemią jakieś moce. Granicki wstał i podszedł do Małgorzaty. Położył chłodne dłonie na jej ramionach i zajrzał dziewczynie głęboko w oczy. – Chyba już czas, żebyś wreszcie zrozumiała, o co w tym wszystkim chodzi, moja droga – powiedział poważnie. – To nie żaden klucz, piwnica ani zamek. To TY jesteś kluczem. Po prostu masz taki talent. Niebawem nie będziesz potrzebowała żadnego rekwizytu, żeby dokonać tego, co stało się trzy dni temu. Będziesz potrafiła to robić gdziekolwiek i z czymkolwiek. Nawet otwierając drzwi do lodówki. Jak twoja ciotka, jej matka, prababka… Po prostu musisz wreszcie w to uwierzyć. Widziałaś już dość sporo… – Ale… – Megi szukała odpowiednich słów. – Ja zawsze… Ja nigdy nie wierzyłam w takie rzeczy! Jestem realistką! – A ja? – Uniósł krzaczaste brwi. – Na dodatek zostałem prawnikiem. A oni nigdy nie bujają w obłokach. Muszą być realistami, twardo stąpającymi po ziemi. – Albo wręcz przeciwnie – mruknął pod nosem Janek, przewracając oczami. – Niektórzy z was wciskają ludziom megakit, żeby tylko zadowolić klienta. A wtedy więcej zarobią. Marcin zignorował kąśliwy komentarz.
– Dlaczego nie powiedzieliście mi o tym wszystkim od razu? – Megi była zła. – Być może udałoby się uratować Łomnicką i uniknąć tylu wypadków! – Skąd mieliśmy wiedzieć, że zginą ludzie? – wtrącił Janek, siadając na łóżku. Prawnik energicznie wyciągnął rękę przed siebie, dając do zrozumienia Topolnickiemu, żeby zamknął usta. – Jak miałem to zrobić? – Podparł się rękami o blat stolika tuż obok. – Na cmentarzu? Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz? Miałem ci może powiedzieć: „Cześć, jestem Marcin Granicki, dla zwykłych ludzi prawnik, dla bardziej wtajemniczonych, cóż, czarownik. Mam dla ciebie fantastyczną wiadomość, jesteś początkującą czarownicą, tylko jeszcze tego nie zauważyłaś. Zupełnie jak Harry Potter. Myślę, że będę w stanie wyszkolić cię na świetną…”. – Dosyć! – przerwała mu Megi. – Zrozumiałam. Gdybyś wyskoczył do mnie z taką gadką, na pewno nie chciałabym z tobą rozmawiać. – Poza tym chciałem sprawdzić twój talent. – I? – Małgorzata uniosła brwi. – Od przeszło stu lat nikt nie zobaczył tak wyraźnie stojącego w sklepie Majki szklanego posągu. Dopiero ty… – Pokręcił głową w zadumie. – Aż trudno uwierzyć, że twoja moc jest tak silna. Nawet ja widzę go jak przez mgłę. Megi przypomniała sobie wciśnięte w kąt sklepiku odwzorowanie nieziemsko pięknej kobiety w kapturze i w długiej sukni. – To jakiś detektor mocy, czy co? – zapytała, zakładając ręce na piersi. Marcin parsknął śmiechem. – Można to tak nazwać. Posąg jest bardzo stary. To personifikacja Matki Ziemi, stworzycielki wszelkich roślin i zwierząt, a przede wszystkim – opiekunki istot magicznych. Dlatego jej postać widzą wyłącznie osoby wyczulone na czary lub posiadające nadnaturalne zdolności. – Zakasłał lekko. – O tym też woleliśmy ci od razu nie mówić. Żebyś się nie przestraszyła. Małgorzata gwałtownie uniosła głowę i zmrużyła oczy. – Czy to dlatego podczas mojej pierwszej wizyty w sklepie Marianna zachowała się tak dziwnie? Miała minę, jakby zobaczyła kogoś, kto wrócił do domu po wielu latach nieobecności. – Bo w pewnym sensie tak było, moja droga – odparł miękko prawnik. – Majka jest przekonana, że w poprzednim wcieleniu byłyście siostrami. Stąd ta gwałtowna reakcja. Czekała na ciebie tak wiele lat! Wiedziała, że w końcu do niej trafisz, ale nie miała pojęcia, kiedy to nastąpi.
– Mogła mi powiedzieć… – szepnęła Megi. – Ale jak? Przecież wzięłabyś ją za wariatkę… – Masz rację – zreflektowała się Małgorzata. – To bez sensu. Musiałam sama do tego dojść. W przeciwnym razie nigdy bym nie uwierzyła. Granicki przybrał pokerową minę i lekko przechylając głowę, spojrzał na dziewczynę poważnie. – Po prostu potrzebowałaś trochę czasu, żeby się z tym oswoić. Miało to wprawdzie wyglądać nieco inaczej. Chcieliśmy cię wprowadzić w realny świat w sposób bardziej… hm, spokojny. Niestety, przez przypadek naruszono wieńce ochronne i zrobił się z tego straszny bałagan. – Bałagan! – prychnęła, kręcąc głową. – Duch tego chłopca był wściekły za to, co mu zrobiono. I bał się ludzi – kontynuował Granicki, rozpinając guzik od marynarki i wpychając ręce do kieszeni spodni. – Nie miał do nich krztyny zaufania po tym, jak go zabili. Dlatego każdego, kogo uważał za wroga, starał się skrzywdzić. Myślał, że ludzie za karę chcą go zamknąć pod ziemią, w twojej piwnicy. Na szczęście, dzięki twojej genialnej właściwości, udało nam się sprawę rozwiązać i pomóc tym ludziom. Wierzę, że teraz wreszcie odnaleźli spokój. Opiekują się swoją córką i siostrą oraz jej rodziną. Pokój ich duszy. Megi w milczeniu podeszła do okna, obejmując ramiona rękami. Milcząc, po raz tysięczny myślała o losach biednej rodziny. – Uważasz, że te wszystkie głosy, zmiany na witrażu i inne przypadki były związane wyłącznie z duchami z tej rodziny? – Nie tylko. – Marcin westchnął głęboko. – Przy tobie kręciła się jeszcze jedna zła zjawa, przywabiona przez chłopca ze ściany. – To coś na górze? Marcin założył ręce na piersi. – Zgadza się – przytaknął. – Tak, jak mówiłaś. Ojciec podążał za matką i synem nawet po śmierci. – A co właściwie stało się z tym chłopcem? Jak trafił do ściany? – zapytał Janek. – Tej nocy, gdy urodziła się jego siostra, matka nie wróciła do domu. Wściekły ojciec pchnął syna. Pech sprawił, że mały spadł ze schodów i skręcił kark. Ze strachu przed więzieniem, morderca postanowił ukryć ciało. Zamurował malca w ścianie piwnicy. Kilka dni później wybuchły dwie miny przy wale nad Wisłą. Horodycki zgłosił zaginięcie żony i dziecka, a że w
miejscu wybuchu znaleziono czyjeś szczątki, uznano, że to właśnie oni. – I pewnie ten dupek żył potem bezkarnie w błogim szczęściu i spokoju do później starości – prychnął Topolnicki. – Nie – uśmiechnął się Granicki. – Zapił się na śmierć. Dwa tygodnie po wypadku. – Należało mu się – mruknęła Megi. – Po tym jak potraktował własną rodzinę. Oparła czoło o chłodną szybę i zapatrzyła się na rozpościerający się po drugiej stronie szpitalny park. Na ławce nieopodal okna siedział nastolatek z nogą w gipsie i rozmawiał z kimś przez telefon. Za jego plecami kwitły na klombie czerwone róże. Intensywnie szkarłatne płatki wyglądały z tej odległości jak krople krwi. – Myślę, że ten chłopiec i jego matka starali się ciebie chronić przed niebezpiecznym duchem ojca – przerwał jej zadumę Marcin. – Stąd te głosy, szepty z piwnicy. Nie potrafili cię ostrzec w inny sposób. Wierzyli, że gdy trafisz na trop, znajdziesz odpowiednie zaklęcie na witrażach i zrobisz wieńce, a wtedy twój dom znowu będzie bezpieczny, a oni wraz z kamienicą. – Ale dlaczego schronili się akurat w mojej piwnicy? – chciała wiedzieć Małgorzata. – W tym miejscu mogli czuć się bezpiecznie. Wiedzieli, że Aurelia już raz im pomogła. Może wierzyli, że wyśle ich do lepszego, bezpiecznego miejsca? – wytłumaczył spokojnie. – No i tam urywał się ślad po córce. Po jedynej osobie z rodziny, która przeżyła – dodał Janek. – Wobec tego, czemu widziałam rodzinę, którą w czasie wojny ukryła w piwnicy moja ciotka? – drążyła Megi. Granicki wcisnął ręce do kieszeni spodni. – Myślę, że to sprawka starej, poczciwej Aurelii – mruknął. – Chciała ci pokazać, jak pomagała ludziom w trudnych czasach i do czego ty jesteś zdolna. Może sugerowała w ten sposób, że dla ciebie piwnica jest bezpiecznym miejscem. I nie powinnaś się obawiać tego, co się w niej dzieje. Megi westchnęła głęboko, ponownie opierając głowę o chłodną szybę. Wtem prawnik niespodziewanie klasnął w dłonie, wyrywając obecnych z zadumy. – Na szczęście wszystko dobrze się skończyło! – powiedział radośnie. – Rodzina znowu jest w komplecie, duch ojca został odesłany tam, gdzie jego miejsce, twoja kamienica jest normalnym domem, a ty… Ty jesteś z nami. Tak miało być. Megi mocniej objęła się ramionami, jakby poczuła na skórze przejmujący chłód. – Wciąż nie jestem przekonana, czy to wszystko ma sens. Mam wrażenie, że śnię. To jest takie… nierealne. Nie chcę takiego życia.
Granicki i Janek wymienili spojrzenia. – Megi! – Marcin, położył ręce na jej ramionach i spojrzał prosto w oczy. Mówił spokojnym tonem. – Tkwią w tobie niesamowite talenty, które musisz wreszcie wydobyć na wierzch i zacząć z nich korzystać. Możesz, tak jak twoja ciotka, ratować ludzi, przenosząc ich w inne miejsca, potrafisz porozumiewać się ze zmarłymi, uzdrawiać… – Uzdrawiać? – przerwała. – Co ty wygadujesz! Granicki lekko nią potrząsnął. – A ten chłopiec z nieuleczalnym guzem mózgu? Ten, którego leczyłaś na zapalenie płuc? Przecież miał umrzeć w ciągu dwóch, trzech miesięcy. A minął… – …ponad rok – dokończyła. – Guz nagle się cofnął. Wszyscy byli zszokowani. – Myślisz, że to dzięki lekom? – zapytał z ironią. – A nie? – zadała pytanie, choć dobrze wiedziała, co usłyszy. – Megi. TY go wyleczyłaś. I wiem, że to nie jedyna osoba, która dzięki tobie będzie żyła jeszcze przez długi czas. Oczywiście, nie zawsze tak będzie. Skoro komuś jest sądzona śmierć, żadna magia go nie ocali. Będziesz musiała nauczyć się sobie radzić także i z porażkami. Małgorzata wcisnęła ręce do kieszeni dżinsów. – Och, nie martw się. – Granicki ujął ją dłonią pod brodę i posłał jej delikatny uśmiech. – Nie jesteś sama. Majka też ma moc. Jest genialna w ziołolecznictwie i prostych czarach. Macie też swoich opiekunów… Spojrzeli na Janka, który wpatrywał się w Megi z oddaniem. Mężczyzna błyskawicznie spuścił wzrok na szpitalną pościel. – To już koniec normalnego, życia… – powiedziała cicho Megi. – Koniec? – prychnął Marcin. – Daj spokój, to dopiero początek. Będziesz wciąż ratować dzieci od chorób, z tym że teraz nie będziesz się ograniczała jedynie do współczesnej medycyny. Zaczynasz NOWE ŻYCIE! Pomożemy ci nauczyć się panowania nad mocą. Zajmę się tobą. Wytłumaczę ci, jak to wszystko działa. Podobno jestem bardzo dobrym nauczycielem. I jestem przekonany, że będziesz w tym świetna! W końcu masz to we krwi. Odziedziczyłaś to w genach po wielu bardzo utalentowanych przodkach. Dostałaś to w spadku. – Chyba już wystarczy tych rewelacji! – uciął Janek, widząc zmęczoną twarz Małgorzaty. – Poszedłbyś lepiej sprawdzić, co u dziewczyn… Matka Megi opuściła szpital tydzień później i po krótkim pobycie u córki wróciła do własnego domu. Mariannę wypisano trzy dni wcześniej. Janek znalazł się w mieszkaniu Marcina przed południem następnego dnia i pozostał tam przez jakiś czas…
Dzień później, wraz z Jankiem i Granickim, Megi pojechała pod Tarnów, żeby złożyć kości chłopca w grobie jego matki. Był piękny słoneczny poranek, w gałęziach drzew rosnących na terenie cmentarza śpiewały ptaki i wesoło bzyczały pszczoły. Grób Marii Horodyckiej przykrywała prosta płyta, więc odsunięcie jej nie stanowiło dla Janka większego problemu. Złożyli małą trumnę obok większej i modląc się w ciszy, zamknęli grobowiec na wieki. Kiedy Małgorzata wstała z klęczek, zauważyła kilkadziesiąt metrów dalej chudego chłopca o dużych brązowych oczach i w zbyt obszernej koszuli. Pomachał do niej przyjaźnie i zniknął między drzewami. – Dlaczego na świecie jest tyle okrucieństwa? – Zapytała, wspierając się na ramieniu Granickiego. – Dlaczego świat nie może składać się wyłącznie z dobra? Prawnik uniósł brwi. – Nasz świat składa się z rzeczy przeciwstawnych, skarbie – powiedział cicho. – Nie byłoby nocy bez dnia, pokoju bez wojen, szczęścia bez smutku, narodzin bez śmierci… Dzięki tym przeciwnościom stajemy się lepsi. Możemy czynić dobro, naprawiając skutki błędów innych ludzi. To właśnie liczne przeciwieństwa przydają ludziom charakteru i czynią ich tak szalenie różnorodnymi. Na tym polega piękno świata. Tajemnica naszego istnienia. Rodząc się, dostajemy szansę życia pomiędzy przeciwieństwami. Mamy wybór, jakimi ludźmi chcemy być i co pozostawimy kiedyś po sobie w spadku. Nie wolno zmarnować tej szansy. Dane nam życie powinniśmy przeżyć tak, by niczego nie żałować i być przykładem dla kolejnych pokoleń. Po powrocie do Krakowa Małgorzata spotykała się z Jankiem niemal codziennie. W herbaciarni albo w domu Granickiego, podczas nauki. Wspólnie postanowili powiększyć herbaciarnię o pomieszczenia w piwnicy. Nowe wnętrze oraz wspaniałe mieszanki herbat, przyrządzane osobiście przez Janka, sprawiły, że wkrótce lokal stał się jednym z najpopularniejszych w Krakowie. Jednak Topolnicki wciąż mieszkał u przyjaciela… Czasami, kiedy Megi już spała, mężczyzna wracał na zaplecze herbaciarni, by być bliżej wybranki. Niedługo przed świętami Bożego Narodzenia Małgorzata zaproponowała Topolnickiemu, by u niej zamieszkał. Janek nie był przekonany, nie chciał jej popędzać. Wiedział, że dziewczynie trudno jest się pogodzić nie tylko ze swoim, ale i z jego genetycznym dziedzictwem. Dwudziestego dziewiątego grudnia, o trzeciej nad ranem, Małgorzata przyszła do herbaciarni i jeszcze raz poprosiła, by przespał się na górze. Zgodził się na nocleg w salonie, ale skończyło się jedynie na przechadzce pod drzwiami jej sypialni. Tak bardzo jej pragnął, a jednocześnie
potrzebował z jej strony jasnej deklaracji. Małgorzata sama powinna dać mu znać, kiedy będzie gotowa go przyjąć. Wreszcie w ostatnią grudniową noc Megi podjęła decyzję. Wyznała Jankowi, jak bardzo go kocha, pragnie i że tylko to ma dla niej znaczenie… Porwał ją w ramiona i obsypując pocałunkami, zaniósł do sypialni. Transakcji dokonano.
7 MIESIĘCY PÓŹNIEJ MAURITIUS, PLAŻA NA PÓŁWYSPIE BLUE BAY
N
ad malowniczą plażą o drobnym białym piasku nie było najmniejszej chmurki. Promienie słoneczne głęboko penetrowały turkusowe fale. Od czasu do czasu przy nadbrzeżnej rafie błyskały bajecznie kolorowe rybki, a w rosnących wzdłuż wybrzeża palmach świergotały ptaki. W cieniu wygiętej palmy kokosowej stały dwa leżaki i wbity w ziemię pomarańczowy parasol. – Boże, jak tu pięknie! Chcę tu zostać na zawsze. Niedzielny wypad na tę plażę był genialnym pomysłem – westchnęła rozmarzona Marianna, przykrywając cienkim szalem wystający brzuch. – Zaraz z fal morskich wynurzy się Greenpeace i wciągnie mnie do wody, myśląc że mają do czynienia z zagubionym wielorybem. – Nie jest tak źle. – Leżąca tuż obok Megi delikatnie pogłaskała napiętą skórę brzucha przyjaciółki. – Jeszcze kilka tygodni i znowu będziesz chuda jak tyczka. A powiedz mi… Jak tam przygotowania do przyjęcia potomka? Marianna podłożyła sobie pod głowę zwinięty w rulon ręcznik. – Samuel kompletnie oszalał na punkcie tego dziecka. Sam zrobił mebelki i odmalował pokój. Teraz wietrzy to wszystko, bo mu powiedziałam, że za bardzo śmierdzi farbą. Ale muszę przyznać, wyszło super. Janek dużo nam pomógł. – Przyjdziemy zobaczyć, w takim razie. Oczywiście, jak już wywietrzycie – odparła Małgorzata. – I to koniecznie! Moja siostro i przyszła matko chrzestna mojego dziecka! Leżały przez chwilę w milczeniu, wsłuchując się w szum fal i śmiechy dyskutujących o czymś mężczyzn. – To gdzie wypadamy w następny weekend? – zapytała Marianna, leniwie unosząc do góry jedną nogę. – A na co masz ochotę? Może tam, gdzie ostatnio? – Masz na myśli tę zwariowaną plażę na Jamajce? Och, jak chętnie spróbowałabym trawy, którą chciał sprzedać ten przystojny Jamajczyk – westchnęła. – Prawdziwy raj na ziemi. – Wybierzemy się na trawkę, jak już urodzisz – obiecała Megi. – Boże, co ja wygaduję?
Przecież jestem lekarzem… – Tak, jasne – prychnęła Majka. – I jak przestanę karmić. Czyli najwcześniej za rok. Gdybym wiedziała, że dzięki tobie będę miała możliwość pozwiedzać za darmo świat, zaszłabym w ciążę trochę później. Teraz mam przerąbane. – Wysunęła przed siebie jedną dłoń i zaczęła wyliczać na palcach. – Nie mogę napić się drinka w waszej nowej cukierni, nie mogę zapalić jointa na plaży w Jamajce, spróbować sziszy w Egipcie i pędzonej na lewo meksykańskiej tequili. Zobacz tylko, ile przyjemności mnie omija! – Jeszcze zaliczymy te wszystkie rozkosze, zobaczysz – pocieszyła ją Megi. – No, chyba że moje zdolności osłabną. – Niemożliwe. Jak coś się dostaje w spadku, to już na zawsze – zauważyła Majka. – Poza tym, nasz wyrachowany prawnik, Marcin, nie inwestowałby w ciebie tyle czasu. Roześmiały się, spoglądając w błękitne niebo. – Gdzie nasi panowie? – zapytała po chwili Majka, unosząc się nieco wyżej, by zza sterczącego brzucha zobaczyć choć kawałek plaży. – Zapomniałam wziąć z twojego holu torbę z jedzeniem. – Janek pływa na dmuchanym materacu, a Marcin z Samem nurkują – westchnęła Megi. – Przyniosę ci tę torbę. – Dziękuję, jesteś kochana – stęknęła Marianna, z trudem siadając na leżaku. Megi wstała i zarzuciła na skąpy strój kąpielowy kwiecistą chustę, do której Janek przyczepił kilka żywych kwiatów hibiskusa. Przeszła kilkanaście metrów w stronę drzew. Pomiędzy palmami stał stary szałas z zapadającym się dachem. Małgorzata złapała za zrobione z palmowych liści drzwi przepierzenie, odsunęła je i weszła do środka. Natychmiast znalazła się w holu własnej kamienicy. Pod ścianą, przy wieszaku, zauważyła robioną na szydełku torbę Marianny. Zanim ją podniosła, kichnęła kilka razy. Na wyspie, gdzie spędzali dzisiejsze popołudnie było prawie czterdzieści stopni, zaś w domu zaledwie około dwudziestu. Za otwartymi drzwiami do piwnicy rozpościerał się wspaniały widok na tropikalny półwysep. Do holu wdarł się gorący podmuch wiatru, przynosząc trochę białego piasku. Megi z uśmiechem podeszła do drzwi i, zanim przestąpiła próg, zerknęła na witraż. Anioł wspierał się na ogromnym mieczu i bez ruchu wpatrywał się w spadkobierczynię ciotki Aurelii. – Wrócimy za kilka godzin – szepnęła do niego cichutko. – Do zobaczenia.
Przeszła przez próg i zatrzasnęła drzwi, zostawiając za sobą leżący pośrodku holu czerwony kwiat hibiskusa.
Copyright © J.D. Bujak, 2011 Projekt okładki Izabela Surdykowska-Jurek, Magdalena Muszyńska/Czartart Zdjęcie na okładce © Fotolia Redaktor prowadzący Anna Derengowska Redakcja Ewa Charitonow Korekta Mariola Będkowska
ISBN 978-83-7839-231-6
Warszawa 2011
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com