2 Copyright © by Jacek Dukaj Copyright © for the cover ilustration ESO/M. Kornmesser/S.E. de Mink. Licensed under the Creative Commons Attribution 3.0...
27 downloads
44 Views
2MB Size
Copyright © by Jacek Dukaj Copyright © for the cover ilustration ESO/M. Kornmesser/S.E. de Mink. Licensed under the Creative Commons Attribution 3.0 Unported license. (http://creativecommons.org/licenses/by/3.0/)
ISBN 978-83-936840-8-3 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Skład i korekta: Paweł Dembowski Projekt graficzny okładki: Mariusz Cieśla
Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz ul. Sosnkowskiego 17 m. 39 02-495 Warszawa http://www.bookrage.org
2
Science fiction Realizm nigdy nie czuł się dobrze w świecie idei. Nie mogło być inaczej: realizm opiera się na założeniu, że pojęcia i idee nie mają autonomicznego bytu, mogą istnieć tylko w powiązaniu z rzeczami. A zatem, kiedy zaistnieje, jak w tym wypadku, potrzeba dyskusji o pojęciach, realizm jest zmuszony do wymyślania sytuacji – spacerów po okolicy, rozmów – w których postacie głoszą przeciwstawne idee, a więc w pewnym sensie je ucieleśniają. J. M. Coetzee Elizabeth Costello tłum. Zbigniew Batko
0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 0 1 1 0 1 1, a potem już poszło, 10-32 sekundy i przestrzeń wybucha we wszystkie strony, materia przeważa nad antymaterią, zagęszcza się wzdłuż drobnych fałd i skaz nieskończoności, kilkaset tysięcy lat – i pierwsze atomy, sto milionów – i pierwsze gwiazdy, niewinne bałwany wodorowo-helowe, z ich ciężkich popiołów zsiada się także Mleczna Droga, i po dziewięciu miliardach lat – Słońce, rozpalone z zimnej chmury gazowej rozbłyskiem pobliskiej supernowej, i po kolejnych stu milionach – zarodki planet, jeszcze pociesznych błaznów gazu i skały, rozbijających się radośnie po swych dziecinnych orbitach, aż z któregoś ich karambolu wytacza się Ziemia z odpryśniętym po zderzeniu Księżycem, już bardziej stateczna para, i znowu miliard lat – i jednokomórkowce, plujący tlenem truciciele atmosfery, potem któryś z nich połyka bakterię, ale zamiast ją porządnie strawić, adaptuje do mitochondrialnej fabryki, i kiedy po zlodowaceniu wycieka z atmosfery ditlenek węgla, na ląd wypełzają już wielokomórkowe rośliny, zwierzęta, milionowe cyrki ewolucji, a tyle ich inteligencji potencjalnych musi zginąć w zaraniu, ażeby mogła stanąć na nogi małpa, żeby przegnana klimatem w nowe środowiska wykręciła wdrukowane w mózg alarmowe wokalizacje w pierwsze słowa, pierwsze języki, i tak powstają opowieści, kultury, cywilizacje, technologie, opowieści o technologiach, i tak pojawił się na świecie, i oto jest. Nazywa się Edward Caldwell, ma czterdzieści siedem lat, jest pisarzem, pisze science fiction. Urodził się w Birmingham, od dwudziestego siódmego roku życia mieszka w Londynie, zrobił doktorat z matematyki (z zespolonych grup Liego). Jest autorem czterech powieści i siedemnastu opowiadań, słynie ze złożoności i rygoryzmu swych kreacji. Sławę przyniosły mu powieści Hard Nights oraz Eyes Like Rubies, Minds Like Hammers. Stworzył w nich przyszłości technologii schizoicznych; jego obsesją jest władza informacji nad materią i podważenie jednostkowości, wykroczenie poza zerojedynkowe „ja”–„nie-ja”. O tym potrafi mówić z prawdziwą pasją: — Partycjonujesz płaty czołowe. Zobacz, jak robią to w Imogenie. Nie mamy tych łączy na prędkościach neuro, więc to wymyślam. Potem składasz sieć: dwanaście procent twojego lewego płata, osiem procent płata architekta z Durbanu, czterdzieści procent płata policyjnego wilczura, po kilka procent z płatów przechodniów pod lokalnym WiFi, dwadzieścia procent z losowego przyłącza mózgów dyżurnych, według stref czasowych, to znaczy tych, gdzie akurat śpią; i tak złożona osoba, tak 3
złożona świadomość – jest kim? Procesuje się między innymi na twoim mózgu. Korzysta z t w o i c h zasobów, sięga t w o i c h wspomnień. — Podnosząc głos, dźga palcem w pierś Patricka, chłopaka starszej córki. Rozmawiają na balkonie ponad Dean Street, z wnętrza loftu dobiegają tu dźwięki smooth industrialu i urywki dialogów gości. Caldwell był dwukrotnie żonaty, ma troje dzieci, teraz żyje ze znacznie młodszą Kanadyjką, która większą część roku i tak spędza w podróżach między kontynentami, pracując dla finansowanego przez
Gatesów
konwertera
sieci
społecznościowych.
Urodzinowe
przyjęcie-niespodziankę
przygotowała dla Caldwella jego młodsza córka, Grace; pokłóciwszy się z matką, pomieszkuje u ojca przez te kilka tygodni, zanim wyruszy z plecakiem na tradycyjną wędrówkę dokoła świata w roku przerwy przed rozpoczęciem studiów na London School of Economics. — Będą chodzić jak zombies w ciągłym déjà vu i jamais vu — mówi Patrick, w zamyśleniu przesuwając szklanką z bourbonem po balustradzie. — Przez lagi. Nawet jeśli nie sięgniesz Durbanu, jeśli połączysz lokalnie. — Dlatego to biorę z fikcji, technologię łączy. — I nie zostaniesz z handwavium FTL? Wyobraź sobie myśli i sny pędzone na zamkniętych krzywych czasowych synaps. Patrick wychował się na cyberpunku i mangach, rozmawiają w tym samym języku. Science fiction była Disneyem ich dzieciństwa. — To złudzenie, że mózg pracuje z prędkością światła — stwierdza Caldwell. — Neuron po neuronie to jakieś dwieście operacji na sekundę. Jest duży margines, zmieszczę się. — A kto trzymałby u ciebie międzymózgowe indeksy alokacji plików? Jeśli odległości miałyby tu znaczenie, to, ha!, wyobraź sobie takie kognitywne flash-moby — Wołają Caldwella z wnętrza. Odstawia swoją szklankę i przeciska się między nadmuchanym dwumetrowym Totoro i grupką dyskutantów rozgrzanych polityczną kłótnią (temat: genderowa dyskryminacja postgenderowców). W przedpokoju Grace Caldwell rozmawia z kimś na ścianie; macha na ojca. — Michael ma kłopoty z Żyrafami. Obraz skacze i łamie się w poziome pasy. Tani pokój hotelowy, białe zasłony, rozmazane aureole świateł ulicznych, szum spracowanej klimatyzacji. Michael jest w brudnym T-shircie, ma zmierzwione włosy i szeroki plaster na skroni. Nie golił się od kilku dni. — Zabrali mi paszport, ma się zjawić człowiek z konsulatu. Wpadłem na blokadzie wojskowej pod chińskimi plantacjami. Coś w torbie, chyba na tablecie. — Pobili cię? — Nie. Słuchajcie, nie mogę złapać Geoffreya. Geoffrey jest obecnym partnerem pierwszej żony Caldwella, Irene. Grace wyjaśnia ojcu: — To jego tablet, wieki nieużywany. Michael zabrał go z sobą, bo tam nie można polegać na nakładkach. Edward już dzwoni. — Mogłeś przynajmniej sprawdzić... – zrzędzi, rozeźlony, bo jednak w strachu o syna. 4
— Daj spokój, tato, kto sprawdza takie rzeczy? — Z dziewczyną nie pójdziesz bez skanu, a cudze śmieci łykasz terabajtami. Irene? Jest u ciebie Geoffrey? Otwierają się kolejne rozmowy. Geoffrey siedzi w jakimś eremie judaistycznych joginów pod Glasgow, wyłączył się. Grace w końcu do niego dociera przez nocną ochronę placówki, Geoffrey twierdzi, że tablet to zabytek z pracy; pracuje w kancelarii Mellow, Zhak & Lacey, centrala w Nowym Jorku. Tymczasem Edward i Irene połączyli Michaela z prawnikami w Johannesburgu i Harare; Żyrafy słyną z wymuszania „kieszonkowych okupów” od Europejczyków, wystarczy byle pretekst. Michael ma tam w Masvingo bardzo wątłe łącze i resztę rozmów prowadzi, przeskakując jedynie między kanałami audio. W przedpokoju loftu Caldwella obie ściany zarosły już oknami komunikacyjnymi, goście przystają i wcinają się w konwersacje. Ktoś przypomina sobie o znajomej z ekipy BBC stacjonującej w obozach Matabele. Grace zagarnia obiema rękami ten obłok połączeń konferencyjnych i przeciąga go do bocznej sypialni. Zaraz z klastra rozmów na ścianie i suficie ponad kanapą wypączkowuje połączenie z tym współpracownikiem Geoffreya, który ostatnio najdłużej posługiwał się feralnym tabletem; zaczyna się odtwarzanie jego zawartości z zawodnej pamięci człowieka, i na tę wiki mają już oddzielną studnię, okno 3D. Edward znajduje i wyrywa ze snu kolegę ze studiów, który prowadzi firmę handlującą immunologiami guglasfery. Większość zasobów tabletu i tak wisi przecież w chmurze, nie leży tam na dysku; trzeba więc wydobyć z MZ&L kod dostępu i wyłowić je z chmury. Ów kolega obecnie operuje z pływającej wioski pod szanghajskim Pudong i w kącie sypialni nad fotelem zapala się czerwony lampion chińskiego cenzora. W klastrze po lewej znajomi Michaela z Red Capital zmawiają się na protest pod ambasadą Zimbabwe – było nie było, Michael wpadł w kłopoty działając jako aktywista Red Capital. Z podłogi odzywa się lokalna grupa wsparcia: Żyrafy obecnie trzymają tam kilkudziesięciu białych pod bzdurnymi zarzutami, istnieją struktury wzajemnej pomocy i specjalistyczne poradniki psychologiczne. Gdy Red Capital zaczyna się spierać z BBC, a współpracownik Geoffreya przeskakuje do klastra afrykańskiego, Edward Caldwell wycofuje się na próg sypialni – już tylko stąd może ogarnąć ów kocioł konwersacyjny. Za chwilę przekroczy to wszystko masę krytyczną i wyleje się z loftu na ulicę, na dzielnicę, na Londyn. Nikt nie planuje i nikt nie kieruje. Chińczyk spec obudzony przez kolegę Edwarda wywleka na wierzch ściągnięte ongi na tablet MZ&L pornosy. Przyjaciółki Grace komponują wirala Free Michael. Wtedy Irene przełącza do Edwarda prawnika, który przez filię w Gaborone dotarł tymczasem do jakichś przekupnych Żyraf. (Wszystkie są przekupne, ale te najłatwiej). Okazało się, że w torbie Michaela Żyrafy znalazły buteleczkę z południowoafrykańskim analogiem Ecstasy, i stąd cała drama. Caldwell wraca na balkon, wystawia twarz pod chłodny wiatr. Patrick dolewa mu bourbona. — W każdym razie na rozpartycjonowanych płatach czołowych... Wieczorne
światła
Soho
przypominają
Caldwellowi
schematy
optogenetycznego
programowania mózgu naciągniętego opsynami. W perspektywie metropolii tu i tam rozbłyskują pająki neonowe: kompleksy skojarzeń tysiącmózgowych. Z Asunción dzwoni Janette. — Todo lo mejor, querido. Nie zapomniałam, prezent idzie z Rio!
5
Caldwell dziękuje jej niezgrabnie. Nadal pozostaje częścią tamtej burzy myśli i słów, tamta burza pozostaje częścią Edwarda Caldwella. Patrick wreszcie zauważa jego oderwanie. — Hej, co jest? — Mam pomysł. Inny.
*** Nie musi być bardzo nieszczęśliwy. Ale nie powinien się za dobrze czuć w swojej codzienności. Hard Nights napisał w trakcie pierwszego rozwodu, zamknięty w sterylnym pokoju hotelowym z odciętym od netu laptopem i stosem książek uratowanych z wyrzuconej przez Irene jego studenckiej biblioteczki. Zamiast testować spot-boty analizy technicznej, czytał klasykę hard SF i rozpisywał przeszłości, w których nie zrobił, co zrobił, a Irene nie powiedziała, co powiedziała, i zarazem zdarzyło się i nie zdarzyło, co się zdarzyło. Tak powstał pierwszy szkic Schizodromu. Gdy czuje się zbyt komfortowo w realu, niezmiernie trudno urealniać mu fikcję. Jest słoneczny ranek po jego czterdziestych siódmych urodzinach, gdy Edward Caldwell zapisuje pierwsze zdanie w nowym pliku notatek roboczych: Wszyscy są sobą i nie sobą. Nie sprząta apartamentu, wychodzi po świeże bułki i owoce. Grace nadal śpi w bocznej sypialni. Edward kupuje grejpfruty i kiwi, których nie zamierzał kupić. Na Bateman Street przystaje na kilka minut przed witryną jednej z szeregu restauracji, bo wydaje mu się, że odbicie w szybie wzbudziło jakieś bezcenne skojarzenie – o czym myślał, kiedy je zobaczył? Wraca do domu i robi kawę. Powoli, powtarzając ruchy, głaszcząc kosmiczną obudowę ekspresu. Pierwsze dwie godziny po przebudzeniu leżą bliżej wysp dzieciństwa, ucho wewnętrzne otwiera się na tamte szepty i gaworzenia. Gdyby można było zakląć ten stan w jakiś gadżet albo chemię... (Notuje). Pozostawione wszędzie na sprzętach, półkach, na podłodze i parapetach butelki, szklanki, talerzyki, zmięte chusteczki i inne śmieci tworzą galaktykę chaosu nakładającą się na zazwyczaj czyste i uporządkowane wnętrze apartamentu. Janette wróci do Brasílii najwcześniej za dwa tygodnie. Jest zbyt cicho, powinien przynajmniej włączyć radio. Zamiast tego otwiera okna, wpuszcza szum miasta. Potyka się o rozgniecione pudełko po okularach sieciowych. Jakieś zwierzę podziemne przegryzło się na wylot przez życie Caldwella, pozostawiwszy za sobą gwiaździsty ślad odpadków i wydzielin, dziurę głęboką na czterdzieści siedem lat, brudny negatyw jego endospace. Wcale się nie ucieszył z tego przyjęcia. Siedzi nad gorącą kawą, lekko zgarbiony. Ma jeszcze pieniądze, nie musi się już zabierać do nowej książki, nie musi wracać na korporacyjny front, na etat albo do Grafa. Graf wstąpił wczoraj z butelką szkockiej, bardzo drogiej single malt z Islay, ale tak naprawdę po to, żeby przypomnieć o jutrzejszym spotkaniu. Nie pisz książek, pisz programy. Przekonywał bez wielkiego przekonania. Caldwell świetnie zdaje sobie sprawę, że nie jest i nigdy nie będzie wybitnym pisarzem. Powinien zadzwonić do prawników Michaela. Przedpokojem człapie rozespana Grace. Caldwell notuje: Wracają do siebie, ale tajemnica zabrała im świat i przeszłość. Córka mierzwi mu włosy. 6
— No, głowa do góry, pięćdziesiątka to nowa trzydziestka. — Ktoś opluł mi Encyclopaedię Britannicę, wydanie w skórze. — Zrobię jajecznicę. Co powiesz? — Czy on woził te prochy dla własnego użytku? — Wszystkie? No co ty, one tam chodzą jak papierosy w więzieniu. — Wyobraź sobie, że jesteś symulacją samej siebie. Ktoś porównuje rezultaty. — Zapisujesz to? — Tak. — Uwaga, solę. Zła Matematyka. Mars. Sędzia.
*** Graf umówił spotkanie w Silicon Roundabout, na siódmym piętrze Mallow Tower przy Old Street. Za oknami pada deszcz, późnowiosenny Londyn rozmywa się w szarych smugach. Tu mają dla siebie prywatną salkę na prawie kancer-klubu: „Perfect Sirocco” wyspecjalizowało się w roboczych lanczach przeciągających się na pół dnia. W tych branżach wyjątkowo dobrze pracuje się w przerwach w pracy. Minus za banalność skojarzeń: pada deszcz, a z głośników płynie ballada Stinga. Graf jest kolegą Caldwella z Uniwersytetu Aston; jeszcze przed doktoratem Hindusi zwerbowali go do korporacyjnego inkubatora hi-techu. Jak wielu naukowców z jego pokolenia, po kilku latach poza uniwersytetem niespodziewanie znalazł się na drugiej, równoległej ścieżce kariery: kompetencja w przedmiocie biznesu dała mu kompetencję w samym biznesie. Od tamtego czasu pracował jeszcze w dwóch firmach, a potem założył trzy własne. Ostatnia, OC Mores Inc., powstała na bazie IP wniesionej przez Edwarda Caldwella. Po wszystkich dotychczasowych przekształceniach i dokapitalizacjach Caldwell zachował 17,5% udziałów, Graf – 22,5%, 20% ma OYK, pakistański bank inwestycyjny, a 40% — Ersatz Capital Partners, reprezentowany przez Fergie Reyes. Oprócz Caldwella, Grafa i Reyes obecny jest Ludwig Fletcher, jednoosobowy dział prawny OC Mores. Czekają na monsignore Vecco, spóźnia się. Na blacie stołu, na panelach ściennych, zalanej deszczem szybie oraz suficie mają otworzone kilkanaście okien i studni o akwarelowo rozmytych krawędziach. Fletcher wylicza problemy stojące przed firmą. — Musielibyśmy zatrudnić ponad trzydziestu tych specjalistów od teologii matematycznej. A nawet jeśli spółka nie będzie im płacić, a tylko przyjmie jako rezydentów in situ, wygenerują mordercze koszty stałe. OC Mores to na razie porcelanowy start-up, delikatne jajeczko. Zatrudniają dwanaście osób, połowa z nich to koderzy-autyści; kolejnym kilkudziesięciu freelancerom z Tech City zlecają prace doraźne. Pieniądze uzyskane od sunnickiego banku dzięki bangalorskim znajomościom Grafa pozwoliły im sklecić demo, na demo złowili anioła VC, i z kolei te pieniądze z Ersatzu powinny ich 7
utrzymać na powierzchni aż do momentu wejścia z produktem na rynek i albo do wielomilionowej oferty największych funduszy VC, albo do IPO. Ale po drodze oczywiście pojawiają się „nieprzewidziane wydatki konieczne”. — Mieliśmy ich outsourcować — przypomina Caldwell. — O, więc jednak się zainteresowałeś? Nie spodziewali się, a przyszedł. Caldwell rozpoznaje u siebie oznaki entuzjazmu pierwszych stron. Zawsze tak ma. W tych tygodniach przed przystąpieniem do pisania i podczas nieporadnego jeszcze formowania początkowych rozdziałów – gdy czyste potęgi obracają się mu w głowie. Nie widać z zewnątrz, a tak naprawdę ma sześć lat, siedzi nad świeżo rozpakowanym zestawem Lego i zachłystuje się śmiechem. Entuzjazm rozprzestrzenia się jak ogień w buszu, teraz interesuje go wszystko, wszystko bowiem jest elementem kreacji – może zmienić kolor nieba, stałą grawitacji, imiona postaci, epokę, język, stawkę gry. Po tej i po tamtej stronie fikcji. Mieliśmy ich outsourcować, możemy nie outsourcować. Dajcie mu do rąk, ułoży firmę jak kostkę Rubika. Inaczej siedzi, inaczej oparty, inne światło odbija się w jego oczach, inaczej ściska dłonie nieznajomych. Na pierwszych stronach. Wcale nie poczuł się wtem mniej nieszczęśliwy – wszystko to stanowi bezpośredni skutek owego uczucia. Zaspokojeni śpią beztrosko pod błękitnym niebem; energia poruszająca światy pochodzi od niezaspokojonych, niepogodzonych. — Część na pewno zlecimy na zewnątrz — tłumaczy Graf. — Etyki humanistów-sekularystów, utylitarystów, marksistów, ahimse New Age’owe, satanistów, randystów — — Robimy satanistów? — Reyes unosi brwi. — Zostawmy dla aplikacji bonusowych — radzi Caldwell. — Ale etyki religii instytucjonalnych muszą mieć oficjalne imprimatur, inaczej target ich nie kupi. A nawet jak kupi, to zaraz wyskoczy konkurencja, która ułoży się z Watykanem i imamami i wygryzie nas swoim softem. Zgodziliśmy się, nie? Kiwają głowami. Caldwell ma wrażenie déjà vu. Przygryza myśl. Nie, to inne uczucie, uczucie dotyczące wyłącznie pisarzy: nie przeżył tego już kiedyś, ale już kiedyś napisał. Te słowa, te intonacje, teatry lanczowych narad biznesowych, melodia swobodnego napięcia, intensywnego roztargnienia, przyjaciele wymyślają przyszłość, krzywe indeksów pną się w górę pomiędzy kawą i wódką. Już kiedyś. Pod innym tytułem. Fletcher wyciąga na szybę arkusz kalkulacyjny, kolumny spływają w seledynowych strugach. Popijając herbatę z żeń-szeniem, Caldwell przypomina sobie pierwszy impuls sprzed prawie dwóch lat. Przypomina, nie potrafi sobie przypomnieć. Pamięta opowiadanie, White Smiles, którego ostatecznie nie posłał do Alice, lecz poszedł z nim do Grafa. Kiedy jednak je pisał – czy tworzył fikcję, czy też przekształcał rzeczywistość? Na którym świecie dokonywał operacji: tym fantastycznym, istniejącym tylko w jego głowie, czy na tym prawdziwym, który właśnie migocze w rubrykach i cyfrach? — Wersja z edytorem i bez. Z badań wiemy, że ponad osiemdziesiąt procent i tak zakupi gotowe szablony, nie ustawią sobie wag sami, to zbyt skomplikowane i czasochłonne. Pozostaje jednak pytanie o łatwość manipulacji szablonami i o przystosowanie interfejsu z góry do innych funkcji. 8
— Ostatnia budowa? — pyta Caldwell. Graf otwiera mu ją pod ręką. — Masz, pokażę ci. — Zostaw, ja sam. — Sto dziewiętnastka, wczesne alfy, pogubisz się. — Nie znoszę infodumpów. — Powiedz to czytelnikom. Edward odsuwa filiżankę, żeby mieć wolne miejsce na blacie przed sobą, i skaluje okno do jednej trzeciej. Judga 1.119 ma już gotowe skiny z każdej estetyki, defaultowe menu jest wszakże minimalistyczne, czysto funkcjonalne, à la wczesne Google. Nowy użytkownik może wybrać gotowy szablon z banku etyk albo przejść najpierw test profilujący. Caldwell wyciąga z listwy Reform Judaism 03. Pojawiają się rejestry bilansów, wyzerowane, ponieważ szablon pozostaje na razie pusty. Ważniejsza jest listwa zewnętrznych źródeł danych: soft etykometryczny pomierzy tylko te uczynki, o których będzie wiedział, sprawdzi się więc wyłącznie jako pajęcza aplikacja 24/7, zintegrowana z całym e-lifem użytkownika. Początkowo myśleli nawet zawiesić te indywidualne Drzewa Dobra i Zła w chmurze, ale łatwo ulegli argumentowi, że bezpieczeństwo baz danych będzie stanowić główną obawę przy zakupie. Podstawowy problem polega oczywiście na trudności – jeśli nie fundamentalnej niemożliwości — uchwycenia każdego podlegającego pomiarowi uczynku użytkownika. Niektóre moralności rozciągają się przecież także na sferę myśli. („Nie pożądaj żony bliźniego swego”). Nawet zresztą gdy chodzi o czynności łatwo czytane przez program, jak korespondencja czy rozmowa z drugim człowiekiem, to moralne obciążenie danego zdania, rzuconego w pośpiechu słowa czy przemilczenia – jego z n a c z e n i e – nie musi być od razu oczywiste nawet dla sprawcy. Latami można dywagować o wszystkich odcieniach winy z przelotnej wymiany spojrzeń na ulicy. Jakże miałby to wszystko uchwycić, sklasyfikować i zważyć program komputerowy? Nawet superinteligencja singularystów nie podołałaby zadaniu. Judga OCM dostarczy przynajmniej narzędzi pozwalających użytkownikowi jak najsprawniej z a r z ą d z a ć tą sferą życia. Nie zapomnisz, co zrobiłeś, bo program to zarejestrował. Nie wywiniesz się od oceny, bo program będzie cię tak długo dręczył i męczył i ścigał, aż spojrzysz prawdzie w oczy i przyłożysz miarę do swego uczynku. Nie oszukasz, a jeśli oszukasz, to ze świadomością oszustwa: szablon przedstawi ci miary dobra i zła najlepiej przystające do każdego zdarzenia. Nie rozmyjesz winy czy zasługi, bo ocena pozostanie w rejestrach na zawsze. Oceniasz ty, ale nie samodzielnie. Judga aktualizuje na bieżąco twoje bilanse sumienia. Judga zapamiętuje dotychczasowe osądy i dostarcza benchmarku dla kolejnych. Judga wizualizuje twój standing moralny: dnia, tygodnia, miesiąca, roku, życia. Słupek, krzywa, wartość numeryczna, dźwięk, kolor tła. Możesz wrzucić swoje rejestry on-line, OCM będzie prowadzić ogólnoświatowe drabiny w ramach poszczególnych szablonów. Nie zabezpieczy przed celowym kłamstwem, więc te rankingi to tylko dla porównania, bez sztywnych zasad. Ale nakręcą ludzi tak samo jak sieciowe wyścigi o reputację. Musieli zakupić dwa drogie patenty: komercyjnych sieci neuronowych (Mimixowe baby brains) oraz c-readerów od Sony. Gdyż cortex-readery o rozdzielczości standardowo używanej w 9
grach tutaj nie wystarczą, sumienie leży głębiej pod czaszką niż odruch naciśnięcia cyngla albo przyjemność błękitnego koloru. To ich prawie zabiło. Wciąż zresztą rozważają, czy nie przeskoczyć oceanu. Reyes wyciąga swój arkusz. — Dane za zeszły rok. Inwestycje w start-upy high-techowe w Europie i w Stanach. Caldwell zerka ponad filiżanką. Europa: 2340 firm, 9,7 miliarda USD. Stany Zjednoczone: 11092 firm, 65,8 miliarda USD. I to przy recesji w Ameryce. Czasami ma wyrzuty sumienia, że w ogóle puścił rzecz w ruch. Na przykład teraz – kiedy patrzy, jak pochylają się nad swoimi studniami, zawzięci w wielotygodniowym zmęczeniu, niewolnicy obowiązkowego entuzjazmu. Większość start-upów ponosi porażkę, na milionowe zyski wybijają się nieliczne, trzeba próbować, upadać i podnosić się i upadać i podnosić, zawsze podnosić. W starej Europie trudniej o beztroski optymizm młodego serca. Wywiesiłby opowiadanie na Creative Commons i fikcja pozostałaby po stronie fikcji. (Chociaż i wtedy nie można być pewnym). Pierwszy impuls... Caldwell pamięta, że pomagał Colette, Janette’owej macosze numer dwa, wybrać oprogramowanie diabetyczne. (Kolejna skazana na niepowodzenie próba przezwyciężenia niechęci impertynenckiej choleryczki). Cukrzyk musi nieustannie kontrolować poziom cukru we krwi, dostosowywać do niego dawki insuliny, pilnować diety, całego trybu życia. Najpierw scyborgizowano pompy insulinowe – przeszły pod zarząd softu medycznego sprzężonego z analizerami krwi. Potem soft przejął kontrolę diety, nadzór nad wysiłkiem fizycznym, porami snu i aktywności... Z początku jedynie delikatnie przypominając, sugerując; ale większość ludzi woli przyznać programom moc wykonawczą i mieć wszystko z głowy. Rok wcześniej Caldwell napisał o tym kawałek do Wired. Utrzymywał, że to ogólnocywilizacyjny trend eksportowania z człowieka funkcji regulujących. Technologia tylko wyraźniej komercjalizuje proces, który od wieków odbywa się na poziomie prawa: przesuwania kontroli z wewnątrz człowieka, z obyczaju, sumienia, kultury – na zewnątrz, w kodeksy, paragrafy, klauzule. Nie wińcie nerdów zera i jedynki; zaczęło się na górze Synaj. Ten Reform Judaism 03 w Judga OCM to tylko nowsza aplikacja kamiennych tablic. Monsignore Vecco, otrzepując mokry parasol, przeprasza wylewnie za spóźnienie. Nie mieli go nawet na geotracku i nie uprzedził telefonicznie, jak nakazuje uprzejmość; czuje się teraz skrępowany, to widać. Lecz Graf prędko nakręca bąka konwersacji, wszyscy już też mogą zamówić, zamawiają. Vecco jest od nich młodszy, kilkanaście minut zabiera mu odnalezienie właściwego tonu, miny. Caldwell szuka w głowie przymiotnika dla postaci księdza. Vecco wymyka mu się, bez koloratki, bez właściwości, postać jednorazowa. Najchętniej przekartkowałby przez nią do następnej sceny. Dwie godziny później wszyscy palą nikotynowce i siorbią stygnącą kawę. Kościół wycofał się z dealu. — Jesteśmy szczególnie zaniepokojeni sytuacją dzieci. — Dzieci? Dzieci? — Edgardo Mortara w dwudziestym pierwszym wieku, wyobrażacie sobie państwo, jak się ucieszono w Rzymie. – Sarkazm wpływa nawet na akcent monsignore Vecco. — Musieliście przecież 10
rozważać konsekwencje założenia waszego oprogramowania na nieletnich. Cały proces bardzo szybko ulegnie automatyzacji. Kilka lat praktyki w konfesjonale bardzo skutecznie rozwiewa złudzenia co do oryginalności zła. To są wciąż te same grzechy, w kółko tak samo banalne i głupie. Naprawdę tak trudno napisać skrypt mierzący częstotliwość masturbacji albo kłótni domowych? — To nie takie proste, głowimy się nad tym przecież od początku. Powiedzmy, że teraz wprowadzamy księdza w błąd n i e m ó w i ą c mu czegoś, przez przemilczenie – jaki algorytm to wychwyci? jak zautomatyzować takie osądy? — I dlatego zabraliście się do czytników kory mózgowej i sieci samouczących, nieprawdaż? Moresowcy wymieniają kwaśne spojrzenia. Caldwell nie ma podobnych skrupułów, przecina milczenie. — W rzeczywistości to bardzo wczesny etap. Robimy dobrą minę, bo potrzebujemy forsę na rozwój technologii. — Ach! — Ach. — Sądziłem, że macie gotowy biznesplan, skoro — — Dlatego nazywa się to przemysłem innowacji, padre — tłumaczy półgłosem Reyes. — Plan obejmuje przełomy, wynalazki, odkrycia, rozwiązywanie problemów dotychczas nierozwiązanych. Inwestuje się w produkty jeszcze nieistniejące. W ideę. Pewny jest tylko cel i kierunek marszu. — No tak. Stukają filiżanki i łyżeczki. Fletcher siorbie wystygłą czekoladę. Graf dmucha i pufa kancerdymem niczym lokomotywa. Caldwell przewija sobie w oknie pod łokciem mortariańskie kidnapingi moralne. Widzi, że Reyes też wytekstowała tę ściągę – na stole, między serwetkami i koszyczkiem z muffinami. Edgardo Mortara, 1851–1940. W Bolonii, która wtedy była państwem papieskim, żyła sobie para żydów, kupiec Momolo Mortara z żoną Marianną. Mieli ośmioro dzieci, między innymi Edgardo. Młoda służąca, niejaka Anna Morisi, dziewczę nie najczystszej opinii zresztą, gdy Edgardo jako jeszcze niemowlę zachorował, ochrzciła go w sekrecie, przestraszona, że jeśli chłopiec umrze nieochrzczony, trafi do piekła. Morisi była bowiem katoliczką i teraz Edgardo również stał się dzieckiem Rzymu. Sześć lat później do domu Mortarów przybyła policja i siłą odebrała Edgardo rodzicom. Jako że zgodnie z prawem chrześcijańskie dziecko nie mogło być wychowywane przez żydów. Rodzice nigdy nie odzyskali syna. Zwrócono by go im, gdyby także się ochrzcili; odmówili. Kiedy Edgardo zyskał pełnoletność, wyedukowany pod osobistą kuratelą papieża Piusa IX, ogłosił, że na zawsze pozostanie katolikiem. Wstąpił do zakonu augustianów, przyjął święcenia kapłańskie i poświęcił się pracy misyjnej, konwertując żydów na katolicyzm. Kidnaping moralny, którego boi się Vecco i Watykan, obejdzie się już bez przemocy fizycznej. W przypadku Edgardo Mortary nie ten najazd policmajstrów jest wszak najważniejszy, lecz fakt, że od pewnego momentu żaden ratunek fizyczny nie był już dla Edgardo możliwy – nie można porwać z powrotem raz uprowadzonej duszy.
11
— Prawdę mówiąc, nie widzę różnicy — stwierdza po zastanowieniu Graf. — Rodzice wychowują dzieci w swoich przekonaniach. Dlaczego? Bo są ich rodzicami. Jeśli już, to jest to mortarianizm przyjęty w prawie i obyczaju na całym świecie. — Może ustanowić limit wieku? — podsuwa Reyes. — Jak z innym oprogramowaniem. — Ależ to będzie idealne narzędzie wychowawcze! Właśnie dla dzieci, młodzieży. — Trzeba zawsze patrzyć po linii większej wygody — dodaje Caldwell. — Zakładasz Judgę na dzieciaka, sprawdzasz co wieczór jego indeks i według indeksu nagradzasz go lub karzesz. Dwa lata i wszystkie soccer moms będą na tym polegać. Stopniowo przejdą na Judgę ze szkolnych dzienniczków on-line i dzielnicowych społecznościówek. — Może gdyby odebrać użytkownikom prawo ręcznego zarządzania wagami etycznymi... Pamiętacie, na początku chcieliśmy dostrajać mimixowe sieci nie do każdego mózgu, ale do wielotysięcznej wypadkowej dla danego szablonu. — To nic nie da, powstaną aplikacje obchodzące zakazy, zobaczycie. — No ale tak. Zaraz. Wyobraźcie sobie, że hackuję twój szablon Judgy, a ty o tym nie wiesz, nie dowiadujesz się przez lata. Co uczyniłem? Ukradłem ci duszę. Ha! Rozkręcili się od nowa. Monsignore Vecco nie musi już nic mówić, przysłuchuje się moresowcom z miną zoologa-voyeurysty. Caldwellowi również się odmieniło: znowu cieszy się, że uruchomił tę maszynę, że jest jej drobną częścią. Nie masz talentu w sztukach pięknych, a też się czujesz takim dzieckiem ze skarbem Lego w rękach – jaka droga dla ciebie? Wymyśl produkt, załóż firmę. Pisz na żywym świecie. Reyes wydobywa od Vecco obietnicę formalnego zobowiązania, że Kosciół nie podejmie współpracy z żadnym innym producentem softu etykometrycznego. — Nie wiem zresztą, czy w ogóle powinniście się posługiwać tym terminem — zauważa monsignore. — To tutaj to są sztywne, numeryczne kodyfikacje moralności, etyka natomiast zaczyna się poziom wyżej, od namysłu nad nimi. Można powiedzieć, że ten wasz Judga to swoiste zaprzeczenie etyki – jej koniec, unieważnienie. Caldwell odruchowo broni ścisłowców. — Przecież to nie są tylko arbitralne pakiety wzięte z tradycji. Istnieją obiektywne źródła moralności, ten namysł odbywa się także na poziomie psychologii ewolucyjnej, genetyki czy neurobiologii. Tabu kazirodztwa zostało w nas wdrukowane przedkulturowo. Czyny ważymy ponad zaniechania, ponieważ do postrzegania takiej właśnie przyczynowości wyewoluowały nasze mózgi. Vecco wzrusza ramionami. Już na odchodnym, zawahawszy się, wspomina o zupełnie innej komplikacji. — Ale zdajecie sobie sprawę, jaka burza medialna was czeka? Kościół ma swoje doświadczenia, ja też wyrażam się bardzo oględnie, lecz znajdzie się wielu takich, którzy ujrzą to jako, mhm, podstępną robotyzację ludzkości. Nie mówiąc o niemal pewnych fatwach. Powinniście poważnie pomyśleć nad ochroną. Ile czasu, zanim to wycieknie? Dziwne, że dotąd nie wyciekło. Caldwell zatrzymał wzrok na twarzy Grafa, dostrzegł coś w jego oczach, w drgnięciu ust. Po wyjściu księdza przypatruje się Grafowi w milczeniu, aż ten nie wytrzymuje, robi złą minę, parska. — No co? 12
— Trafił cię, gadaj. Graf zapala następnego papierosa. Fletcher głośno wysmarkuje nos w chusteczkę. Reyes przesuwa spojrzeniem od Caldwella do Grafa i z powrotem. — Otrzymaliśmy groźby — przyznaje wreszcie Graf. — E-maile i telefony. Wykupiłem prywatne kontratrackery. Czy ktoś za wami nie chodzi. Przynajmniej w Londynie. Reyes jest wściekła. – Teraz dopiero mi mówisz?! Teraz?! Caldwell w to nie wierzy. Miałby się stać obiektem sensacyjnej intrygi? Akurat! Oto są żelazne pewniki w życiu pisarza: powtarzalna nuda i brak akcji. Wszystko, co najciekawsze, pochodzi spoza fabuły. Kiedy żegnają się wieczorem, zostaje przez chwilę sam na sam z Fletcherem – Reyes uciekła wcześniej, Graf zaś utknął w toalecie. Fletcher sądzi, że Caldwella zaniepokoiły owe groźby, ale Edward wypytuje prawnika o sposoby postępowania z szantażem ludożerczej milicji Zimbabwe. — Jezu, nie mam pojęcia, dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej, sprawdziłbym, nic mu nie jest? — Poturbowali go trochę. Irene chce wszystko rozgrywać zgodnie z prawem, ma te swoje kontakty przez lokalne oddziały kancelarii. — Caldwell przystanął w progu z płaszczem przerzuconym przez ramię, wpółobrócony. — Zastanawiam się, co tam w ogóle znaczy prawo. Czy nie popełniamy podstawowego błędu. Czy nie lepiej pojechać, wyrwać go, zatrzymać na siłę na Wyspach. Póki nie wrzucili go do jakiejś zaszczurzonej dziury w ziemi. — Kto miałby jechać i wyrywać? Ty? A może zabawisz się w Forsytha, zorganizujesz bandę najemników? Daj spokój, to nie powieść, to życie w realu. — No właśnie. — Caldwell śmieje się sucho. — Jestem bezradny.
*** Wracają z The Plaza, Grace załatwiała ostatnie wizy i zeszli się tam po trackerach, jest środek dnia, Michael przepływa po witrynach sklepów, po elewacjach. — Powinieneś uciec — namawia go Grace. — Nie pilnują cię przecież. A te ich granice, pfch, to kpina i zaproszenie do przekupstwa. — A jak wpadnę? Po co niepotrzebnie ryzykować? Mama mówi, że wykupią mnie w dwa–trzy tygodnie. Ma przylecieć Giles z Paryża, on ma papiery dyplomatyczne. — Dużo pomoże, kiedy jakiś naćpany kanibal dla zabawy odstrzeli ci łeb z kałasznikowa. — Sprawdziłem statystyki — mówi Caldwell. — W ostatnich dwóch latach zatrzymali na podobnych zarzutach prawie tysiąc białych cudzoziemców, sześćdziesiąt cztery procent wypuścili, najpewniej po zapłaceniu okupu, dwadzieścia osiem procent nadal siedzi, może i ich okup w drodze, szesnaścioro osób zgładzili po „wyrokach”, reszta zaś zaginęła, zmarła od chorób albo wpadła do chińskich obozów.
13
— Wiem, znam te historie na pamięć. Słuchajcie, z mojej strony to tak nie wygląda. Każdy przypadek jest inny, teraz właściwie panuje spokój, walki dogasają, wrócili mandaryni, nikogo nie będą rozstrzeliwać, naprawdę. Chwila, mam tutaj — Odpływa. Edward i Grace przystają na światłach. Grace zerka w górę na twarz ojca. — Wyrzuty sumienia. No nie wierzę! — Nie, zresztą nie wiem, odruch zapisany w genach: potomstwo w niebezpieczeństwie, biegnij na ratunek. — Sam w to wlazł. Prosił się o nieszczęście! Ile razy mówiłeś? Michael jest dorosły człowiek. — Tak, tak. O co się spieramy? Że was kocham, bydlęta rozpuszczone? Przechodzą. Grace bierze go pod ramię, przytula się. — Pisałeś całą noc. — Bo się martwię. Trąbią taksówki ugrzęzłe w korku, szumią głośniki elektrycznych aut i gra pasztuński hip-hop z afgańskiej piekarni. Muszą podnosić głos. — A gdyby tobie! Gdzieś podczas tej włóczęgi po świecie. Terroryści albo co. Usechłbym ze zgryzoty! — Bo co, bo córeczka tatusia? — Wiem, powinienem się wstydzić prymitywizmu swoich uczuć. — Całuje ją we włosy. — Masz większe oczy, mocniejsze kawaisa. — Ha ha ha. — Tylko co z tego? Wiem, że ewolucja wpisała we mnie przywiązanie do nosicieli moich genów – i niby ta wiedza ma mnie zwolnić z uczuć i obowiązków w stosunku do rodziców, dzieci, krewnych? — Zgubiłeś mnie na „ewolucji”. — Grace trąca go łokciem pod żebra. — Już nie mówisz do mnie, mówisz do swoich postaci w książce, prawda? — Mądrala. — Poznaję po napadzie nerdowego bełkotu. — Grace śmieje się spod grzywki. — Pamiętasz, mama nagrywała cię i puszczała potem gościom. — Taa, to było doprawdy przeurocze. — No, już, już. Edward łapie Grace za pasek dżinsów i w ostatniej chwili odciąga od krawężnika, weszłaby wprost przed zakręcający bus. — Jezu. — Grace, do diabła! Masz tylko jedno życie, przestrasz się czasem! — Pfch. Ktoś rano zhackował londyńskie światła, nie słyszałeś? Korki w Kensington i Hammersmith układają się na mapach w logo RCF. Caldwell przez chwilę spogląda na córkę jak na nadnaturalną zjawę, po czym także wybucha śmiechem. Grace się obrusza. 14
— No co? No co? No co? Edward chwyta się za przeponę. — Mia-miałaś mnie na „zhackował”! — Ludzie się na nas gapią. — Nikt się nie gapi, rozmawiamy z duchami. Ale Grace ogląda się przez ramię. — Właśnie tak mi się zdawało... Chciałam ci opowiedzieć, ale teraz z Michaelem to — — Co? Już się nie śmieje. — Chodź. Przechodzą przez jezdnię i tam na Berners Street, w wolniejszym rytmie weekendowego spaceru, ze wzrokiem wbitym w chodnik, Grace opowiada o spotkaniu sprzed dwóch tygodni, o wieczorze, nocy londyńskiej w 999 Club, gdzie koleżanka koleżanki dawała debiutancki występ, a do Grace przysiadł się przystojniak ze świeżą opalenizną spod nieangielskiego Słońca, ogorzały drągal o całe pokolenie starszy, i dopiero po trzech drinkach pojęła, że bynajmniej nie o nią mu chodzi, ale o Edwarda właśnie, tak wymeandrował w rwanej konwersacji, tak wydowcipkował w dygresjach, że oto rozmawiali o projektach jej ojca, przystojniak czytał książki, więc było to prawdopodobne: zguglował ją po twarzy i skojarzył z Edwardem Caldwellem; lecz prędko okazało się, że nieznajomy – przedstawił się, ale zapomniała, guglnęła go, ale bez skutku – nieznajomy wie także o OC Mores, wyszperał jakieś niszowe artykuły, przecieki, wywiady branżowe, i dobrze już po północy, w atłasowym huku basów 999, w alkoholowym pocie, ściśnięci między ludźmi, wymieniali tam w chrapliwych okrzykach komiksowe argumenty w dziwacznej debacie o – o czym właściwie? — Że szykujecie jakąś bombę atomową dla duszy, tak mówił, i jeszcze — — Ale zostawił cię potem w spokoju? — Chyba przy wyjściu się rozstaliśmy, nie bardzo pamiętam. Co chciałam ci powiedzieć – słuchaj, on tam przyszedł specjalnie po to! Dopiero następnego dnia mi zaświtało. Dam sobie rękę uciąć, że to nie był przypadek, wywiesiłam przecież z góry 999 i całą noc, dla znajomych. — Co, myślał, że cię przekona przy piątym drinku, ty popędzisz przekonać mnie, a ja raz–dwa zdemontuję firmę? Grace kręci głową, wzrusza ramionami, kopie puszkę w paszczę żółwiowego zjadacza śmieci. — Widziałam go potem. Chyba. Tak mi się zdaje. Na ulicy albo na schodach w pasażu handlowym. Z daleka, mignął. — Po cóż miałby za tobą chodzić? Grace podnosi wzrok na ojca. Wie, że on wie, ale musi głośno wysłowić oczywistość. — Żebym ci o tym opowiedziała. Idą w milczeniu. Wreszcie Edward: — To tylko nieco bardziej rozbudowany organizer życia, wiesz. — Ty go wymyśliłeś. — Mhm, napisałem opowiadanie i — 15
— Hej, co takie grobowe miny? Wszystko będzie dobrze. Michael wypłynął z powrotem na powierzchnię, migocze na karoserii komunalnego sedana. Spocony, zdyszany, przykłada do karku lód. — Siadła ci klimatyzacja? — Dzięki Bogu wkrótce zmierzch. — Co to za kakofonie? — Wesele, nie uwierzysz, wynajęli dziwki z burdelu po drugiej stronie ulicy, a teraz tańczą tam na dachach. — I czym się tak zmachałeś? — Tańczył z dziwkami. — Ale, tato, on nie umie tańczyć. — Jezu, odczepcie się wreszcie — Szum samochodowych dogłaśniaczy, dźwięki klaksonów, rozmowy przechodniów, muzyka, wiatr, reklamy, reklamy, reklamy.
*** Alice Intyre, czterdzieści jeden lat, starsza agentka w Pournell & Sachs, od trzynastu lat prowadzi literackie interesy Caldwella. Lubią się, lecz nie przyjaźnią. Czasami nie rozmawiają miesiącami. Nie muszą. Alice zabiera Caldwella do Tate Modern i Edward przeżywa owego popołudnia coś w rodzaju lustrzanej epifanii, objawienia wykrzywionego w odbiciu obrazu samego siebie. Caldwell jest ateistą, nie znosi też języka telewizyjnej duchowości. Siądzie potem w café z widokiem na Millennium Bridge i zanotuje: Rozszyfrował się jak zapomniany kod źródłowy. Wcześniej spędzili dwie godziny w salach na czwartym poziomie Tate Modern. Wystawa nosi tytuł Monsters of Eden i prezentuje żywych ludzi. Siedzą na metalowych taboretach, stoją na kratownicowych podwyższeniach, leżą na niklowanych katafalkach. Nadzy, ale nie nadzy. Nagość, myśli Caldwell, możliwa jest jedynie w określonym przedziale pomiędzy biegunami estetyki. Modelki McErotyki tak naprawdę nigdy nie są nagie: ich retuszowana perfekcja wyklucza emocję obnażenia, noszą swoje ciała niczym sukienki Coco Chanel, skóra to ich ubiór. Tak samo nie są nadzy ci tutaj – te – te – te potwory. Czy można z nimi rozmawiać? Nie można, ale Alice zna kuratora, Elijah Mahouda. (Oczywiście, że zna). Caldwell, zafascynowany, pozwala więc sobie zagadnąć siedzącego na szklanym tronie mężczyznę, który zamiast pięści ma kamienie jak termitiery. Jest to rodzaj zrogowacenia tkanki. Zaczyna się w młodości, w dzieciństwie, w każdym razie przed dwudziestką, od dłoni i stóp. Tu i ówdzie coś jakby strupek, martwa narośl. W dotyku twarde, szorstkie, chropowaty kwarc oszlifowany piaskiem pustynnym. A przede wszystkim: odcięte od czucia. Dotykasz i jakbyś kamienia właśnie dotknął; kamień nie czuje. Możesz drapać nożem, igły 16
wbijać (nie wbijesz, narośl jest pancerna). Niczym paznokcie albo włosy: twoje, ale nie twoje; ciało, ale nie ciało. Zaczyna się od dłoni i stóp, od punktów drobnych zrogowaceń, lecz z czasem, po tygodniach, miesiącach – zajmuje całe płaty skóry i nawarstwia się w grubych formacjach przypominających huby nadrzewne. Waży funty. Po roku stajesz przed lustrem i nie widzisz swych dłoni w ogóle – zamiast nich masz nieforemne rzeźby skalne, skręcone w spiralnych martwicach termitiery, tuziny róż pustynnych narosłe jedne na drugich, porowate bąble bursztynowego żużlu, potworne rękawice zastygłej lawy. — Moje ciało — rzecze translator telefoniczny. (Mężczyzna przybył z Hînceşti w Mołdawii, nie mówi po angielsku). — Mój grób. Nie ja. Ale na mnie. Muszę nosić. Ja, ja. Ciężkie, zbyt ciężkie. Ciało. Czy można uleczyć? Nie można. Trzeba kilku operacji rocznie – piłowania, ścinania, wyżegiwania, odrąbywania – żeby chociaż powstrzymywać przyrost. Caldwell przewija katalog wystawy. EPIDERMIODYSPLASIA VERRUCIFORMIS. Zwana również dysplazją Lewandowsky’ego– Lutza. Musisz mieć podwójnego pecha: rzadką mutację na chromosomie siedemnastym, w którą na dodatek trafi wirus brodawczaka HPV-5 i jego wariacje. Gdy tak spacerują pomiędzy żywymi eksponatami, Alice czyni pozornie przypadkową uwagę o książkach Caldwella. Caldwell nachyla głowę. O cóż może chodzić Alice? — Pomyślałaś o mnie? Właściwie dlaczego? — Przecież widzę, że cię zafascynowało. — Tak, ale dlaczego? — Ja mam ci powiedzieć? Zerka na nią podejrzliwie. — To na mnie nie zadziała! Alice robi niewinną minę. — Cztery lata od ostatniej książki. — Pisałem opowiadania. — Wiesz, że opowiadania się nie liczą. Co się stało, zaraziłeś się od moich mumii brylantowych? Dzięki Alice poznał bowiem prawdziwe sławy pisarskie, celebrytów salonowych, którzy istotnie publikują raz na pięć, dziesięć lat. Tak się Caldwellowi zwierzał noblista po trzech szklaneczkach Bruichladdicha. Że najtrudniejszej do pokonania bariery bynajmniej nie stawia lenistwo, lecz przeraźliwa śmieszność samego aktu pisania. Cokolwiek ważnego masz do powiedzenia, mieszasz to z błotem i wystawiasz na szyderstwo już w pierwszym zdaniu fikcji. (Wierz mi, chłopcze!). Niektórym trzeba pół życia, żeby się przemóc do beletrystyki. A potem odchorowują każdy życiorys zmyślony i każdy dialog w cudzysłowie. Najszlachetniejszą surowość sztuki literackiej osiągną ci (słuchaj mnie, młody człowieku), którzy nigdy nie pokalali się materią powieściową i prezentują swój doskonały oręż języka i niezrównane kendo wyobraźni w figurach absolutnie bezkrwawych, nie wdając
17
się w bitwy, ani na krok nie opuszczając sterylnej rzeczywistości. Samurajowie realizmu, gotowi wypruć z siebie autobiograficzne spowiedzi na byle podejrzenie błahej fantazji. Caldwell jest widać bardzo złym pisarzem: nie doświadcza podobnych rozterek. Wręcz przeciwnie: trudniej mu pozostać po tej stronie realu. — Nie bój się, jestem widać bardzo złym pisarzem, lubię zmyślać. Po prostu – nie potrzebowałem tak bardzo pieniędzy, to pisałem opowiadania. — Chyba za dużo ci utargowałam w Hollywood. Disney i Warner Bros. nabyli prawa w sumie do siedmiu utworów Caldwella. Żadna z tych IP nie poszła do produkcji, ale pieniądze za opcje pozwoliły mu podczas kolejnego kryzysu na rynku nieruchomości kupić loft w centrum Londynu i zachować potem bufor finansowego bezpieczeństwa. Na książkach też przecież zarabia niewiele; niektóre teksty wypuszcza całkowicie poza papierem i korporacyjnym obiegiem wydawniczym. — A twoja intryga nie zadziała, bo już zacząłem pisać, nie musisz mnie nakręcać sztucznymi inspiracjami. — Opowiadaj, opowiadaj! — Zobaczysz, gdy skończę. Edward Caldwell w Edwardzie Caldwellu. Ciekawym, ile wcześniejszych moich tekstów rozpoznasz. Takie stężenie autoreferencji, że wytrącają się kryształy. Twoi krytycy kawiarniani powinni być wniebowzięci: literatura zjada świat, który zjada literaturę. Alice unosi dwa palce niczym grzeczna uczennica. — Ale proszę, niech to tym razem ma fabułę! Niech tam się c o ś d z i e j e, a nie tylko gadają o liczbach i mózgach. Co? — Czy ja z tobą gadam o liczbach i mózgach? — Wiesz, o co mi chodzi. Żebym przynajmniej potrafiła opowiedzieć wydawcom, o czym to jest. Zamiast wyświetlać równania matematyczne. Edward spogląda na obrośniętą krzemiennymi muszlami kobietę siedzącą na wysokim cokole w pozycji lotosu. — Matematyka wpadnie przez okno, wybije ci zęby i zgwałci zwierzęta domowe. — Przyrzekasz? I Alice częstuje go miętusami. — Słowo. Dostaniesz, mhmmm, matematykę bez matematyki. Pieprzoną, mhmmm, operę kosmiczną. Łup, bum, kabum. — Oby. Ale czuję, że pod spodem... Co, nie mam racji? — I agentka przybiera minę pastora albo doktora onkologii, profesjonalisty od spraw ostatecznych. — Sam dobrze wiesz, jak szybko kurczy się ta nisza. Dla mnie to już bardziej sport. Nie powinieneś był porzucać etatu, Ed. — Mówiłaś. — Mówiłam. Nie utrzymasz się. Mhm, ale jeśli na serio myślisz o zawodowym pisarstwie, to leżą mi na biurku oferty na cykle nowelizacji trzech albo czterech gier i dwie wielkie IP do zarządzania i wypełniania na bieżąco na wszystkich platformach. Dają na dzień dobry dziesięciokrotnie wyższą zaliczkę, plus bonusy z franszyzy, pomyśl. — Niedługo przejmie takie prace soft semantyczny. Zresztą piszę już co innego. 18
— Dobra. A gdybyś miał na Worldcon nadające się do pokazania fragmenty... — Cholera, zapomniałem. Kiedy to? — Za trzy miesiące, pod Paryżem. Obiecałeś się! — Nie mam głowy do konwentów. Kto to jest? — Elijah. Czekaj, poznam was. Doktor Mahoud ma cerę starego Aborygena australijskiego, wielką grzywę siwych włosów i głos Toma Waitsa na kacu. Nie kojarzy Caldwella. Alice mówi: mój autor. Wypracowali tę etykietę przez lata. Po co dodatkowe epitety? Na salonach różnica między „pisarzem” i „pisarzem science fiction” odpowiada różnicy między „aktorem” i „aktorem porno”. Elijah Mahoud obejmuje swą trzódkę potworów gestem pasterza-naganiacza. Ma nawet laskę iście Mojżeszową, dziwnie pasującą do pogrzebowego garnituru i białej koszuli bez krawata. — Zobaczyłem w programie o fenomenach medycznych – że ludziom naprawdę takie rzeczy się przydarzają. Niezwykle rzadko, ale jednak. Coś nieczłowieczego, coś monstrualnego zarasta ich organizm. Rybakowi znad Morza Śródziemnego wyrosły na czaszce rogi. Co prawda niesymetrycznie i nie w miejscach dla rogów. Starzec zza Uralu – o, ten tam –
gdy musi założyć rękawice albo ująć w
dłoń pióro, przykrawa sobie palce na szlifierce przemysłowej. Metyska z Ameryki Południowej nosi na plecach wzdłuż kręgosłupa połyskującą diamentowo miniaturę grzbietu górskiego. Szkoda, że jej tu nie mam. A jeden gruby Mongoł cierpi w dziąsłach zamiast zębów kolekcję masywnych samorodków szkliwa, bardziej podobnych obciosanym krzemieniom. Rzadko, ale się zdarza. Rzadko, ale częściej niż dawniej. Ostatnie kilkanaście lat to coraz agresywniejsze odmiany. Tak mówią w WHO. Elijah Mahoud bynajmniej nie zainicjował tego trendu w sztuce. Opowiada o wystawach w Osace i Montrealu, gdzie na fotelach USG siedzą ciężarne kobiety, pod ekranami z wielkimi obrazami płodów wykręconych tragicznie przez krzywe genmody z kosmetyków i żywności. Przenika to też do haute couture: teratoglam. Twarda sci-couture od dawna świeci z okładek „Vogue’a”. Mahoud rozwodzi się o anatomicznych kolekcjach Helen Storey. O wystawach wirusów na równi – biologicznych i cyfrowych, w tradycji Museum für Angewandte Kunst we Frankfurcie nad Menem. O epidemiach jako obiektach sztuki. Edward nachyla się ku Alice. — Dlaczego pomyślałaś akurat o mnie? — powtarza. Alice wzrusza ramionami. — Ty tak patrzysz na świat. Caldwell po raz ostatni ogląda się na potwory. — Ja ich nie napisałem. Elijah Mahoud kłania się nisko, uniósłszy laskę ponad głowę. — Ktoś napisał. Potem Caldwell siedzi nad zimną kawą i suchym sandwiczem i walczy z odruchem wymiotnym umysłu. Jest coś nad wyraz obrzydliwego, jakaś nieznośna ohyda fizjologii kału i śluzu – w akcie poznania samego siebie, rozumienia zwróconego na rozum. Podstawiamy sobie lustra, lecz bardzo się pilnujemy, by oglądać tylko wybrane odbicia: twarzy, torsu, sylwetki okrytej ubraniem. Nikt nie ogląda siebie całego. Nikt się tak bezlitośnie nie refleksuje, z ciałem, z pamięcią, z marzeniami, żądzami, 19
instynktami, ze wszystkim. Jego małżeństwo z Frances rozpadło się nie z powodu zdrad czy dramatów (jakich nie brakowało przy Irene), lecz ponieważ po sześciu latach nie mieli już o czym rozmawiać. Trendometry przepowiedziały im rozstanie z rocznym wyprzedzeniem, rozjechały się ich wektory konsumpcji, to znaczy „bycia w świecie”. Żyli obok siebie, żyli z dala od siebie; jeszcze zanim się rozeszli fizycznie –
rozeszli się w głowach. Frances nazywała go „pustym mechanizmem” i
przepowiadała śmierć z nudy. Że wszystko, w czym się zakochała, wyciekło zeń do jakichś innych dusz, innych żywotów, wsobnych galaktyk. Znowu nieszczęśliwy, znowu cofający się krecio w ciemne tunele przeszłości, próbował odnaleźć owo kluczowe rozwidlenie. Miał kolekcję grafik trickowych prezentujących równocześnie więcej niż jeden obraz: począwszy od przezroczystego sześcianu, którego krawędzie ukazują się zarazem pod spodem i na wierzchu, poprzez rozmaite kombinacje kształtów komplementarnych (kielichów będących twarzami, kwiatów będących czaszkami), klasyczne rysunki wywracające mózg (Matka, ojciec i córka G. H. Fishera, Pojawienie się na plaży twarzy i patery z owocami Salvadora Dalego, obrazy i konstrukty Shigeo Fukudy), aż po Escherowe geometrie. Te obrazy, te rzeczywistości istnieją równoprawnie – kwestią umysłu widza jest wybór kierunku postrzegania. Można się w tym trenować i przeskakiwać między światami co sekunda. Wykopał prace kognitywistów. Ośrodek skupiania uwagi i procesowania trójwymiarowych obrazów mieści się w górnych płatach ciemieniowych. Kto ma tam grubszą i gęściej unerwioną korę mózgową, ten sprawniej przeskakuje między interpretacjami. Caldwell uczynił jeden krok dalej. A gdyby był arcymistrzem. Gdyby mrugnięciem reorganizował tak obraz świata wokół siebie. Żaden element się nie zmienia, przedmioty się nie przemieszczają, nie drgnął ni atom, nie wymazały się z przeszłości słowa i czyny – a jednak to już nie czaszka, to bukiet kwiatów. (Chociaż równocześnie – czaszka). Już nie schody w dół – lecz schody w górę. (Chociaż równocześnie – w dół). Już nie ta Frances i nie ten Edward. (Chociaż). Gdyby wszyscy byli arcymistrzami. Ich życia jak instalacje Fukudy obracają się wokół pod światłem spojrzenia, pod uderzeniem umysłu. Są liczby, jest technologia. Rozwiódł się. (Równocześnie). Napisał Eyes Like Rubies, Minds Like Hammers. Siedzi i wymiotuje tym do kielicha swej czaszki. Straszna samoświadomość nakrywa go niczym skórzany płaszcz czarnoksiężnika. Ci ludzie z ciałami wypotworzonymi na genetycznych torturach, te białka oczu błyskające w skośnych szczelinach kamienia... Oto widzimy brutalne uprowadzenie człowieka przez naturę, demaskację złośliwego programu gwałtem ujeżdżającego ciało (kelnerka podchodzi i pyta, czy dobrze się czuje), widzimy, jak się program wyżywa na czującej materii, spełnia w chemicznej regularności cierpienia – wieśniak z Mołdawii spogląda na siebie i już nie potrafi powiedzieć: „ja” – te potwory nadobfitości stworzenia, ci ludzie, ci ludzie... Caldwell wymiotuje. — Nie, dziękuję, nic mi nie jest. I równocześnie: megawaty energii życiotwórczej prostują kręgosłup, błyskają pioruny, wynurza się Atlantyda. Pisze: Gdybym był bohaterem powieści hard SF, jak mógłbym się obronić przed poznaniem? Pisze. ***
20
Rozdział 1 Ciemność nieruchoma, twarda, rozstawiona w blokach pancernych, jakby ktoś wykroił sześciany martwego kosmosu, spiekł je na zimno i tak zamurował zmysły. Nic się nie wymknie z celi wszechświata i nic nie przeniknie tu z zewnątrz. Aż – rysa, pęknięcie, światło, ale światło jak zimny sztych do kości, i ruch, ale ruch jak burza piaskowa nad Mare Erythraeum, takie więc było pierwsze uderzenie serca, stąd pierwsza myśl i taki instynkt ciała, szarpnięcie paniczne. Multabazao Ursa obudził się w strachu, zwrócony snem i skórą ku walce, ucieczce, ratunkowi ze śmiertelnej opresji. Rozwarł oczy zalepione błoną podróżną i przez trzy oddechy rozpaczliwe nie wiedział, kim jest, gdzie jest, ponownie szarpnął nim gadzi paroksyzm, dygotał tak w atramentowej nieważkości, wszyscy dygotali, więźniowie jednej ciemności, raz i drugi obiły go mokre członki cudzych ciał, ktoś krzyknął, zza pleców znowu ciął ich ukośnie bicz światła, rozprysły się gwiaździście krople śluzu, krwi, korale uryny, i Multabazao Ursa jednym haustem połknął z powrotem całą zgęszczoną przeszłość: Hhhhhwhhh! Że oto w siódmym roku inwazji Marsa na Ziemię — W siódmym roku inwazji Marsa na Ziemię, w setnej godzinie Byka 323 Roku Marsa, wyruszyliśmy spod modi fori fobosowej komunii na pokładzie sieciowca „Wątroba”, ażeby wydać Sąd o zniszczeniu planety. Bo – siódmy rok i nadal Ziemi nie posiedliśmy, Zła Matematyka rozsadziła Rów Mariański, gryzie wyższą troposferę, tyle pielgrzymek dobrych Marsjan przepadło w Arcana Cordis; polecicie i rozsądzicie, Civis Martis. Polecieliśmy. A teraz – przełknął – ciemność, krzyki, jęki, las pokaleczonych ciał i ta przerażająca pustka wokół jaźni, horror vacui Martis. Multabazao nie czuł bowiem najsłabszego parcia modusa situs, dotknął czyjegoś ciała i nic, uderzył czyjąś nogę i nic, ugryzł czyjąś pępowinę i nic, odgryzł pępowinę własną, też bez reakcji; przeraził się jeszcze bardziej. Nawet niemowlęta czują nacisk Marsa, nawet dzieci budują swoje radixy w odbiciu radixów cudzych. Każdy Marsjanin może wmyśleć sobie dowolne prawo, ale nikt nie może żyć bez prawa albo ze wszystkimi prawami naraz. Jest wszystkim, nie jest nikim, nie ma go. Nie ma ich. Nie ma nas. Światło biło w powolnych pulsach, szkielety chrząstkowe i sieci limfatyczne wypełniające centralną komorę pielgrzymią, tę jelitomacicę opancerzoną przeciwko wszelkim promieniowaniom kosmicznym, pękały i rwały się w miarę jak coraz więcej Marsjan wyszarpywało się z nich, w zwierzęcych odruchach, w dygocie spuszczonego ze smyczy mięsa, łamali kości, wydłubywali oczy, wygryzali ochłapy ciała, rozdrapywali skórę, sobie samym i nawzajem, prędzej i prędzej, w orgii absolutnej wolności, zaprzeczeniu radixa. Byle modus nullius byłby zbawieniem – tutaj nie mieli żadnego. Opuścili Marsa i Mars opuścił ich. Oderwawszy ostatnie pęki żył, Multabazao odepchnął się ku ścianie komory. Mięśnie wychudłe w wielomiesięcznej śpiączce ledwo go słuchały. Uderzywszy barkiem w gąbczastą powłokę, wypluł mały globus śliny i flegmy. Jasność chlusnęła sponad głowy. Wbił paznokcie w ścianę i pociągnął się ku tej jasności. Wyminął drgające pajęczo, splątane członki, przepłynął przez kurtynę lepkich bąbli, wreszcie czepił się krawędzi przepustu. Światło go oślepiało, ogłuszało, otępiało; wczołgał się tam z zaciśniętymi powiekami, widząc przecież doskonale, jak te rozżarzone różowo igły elektrycznego blasku wnikają mu jedna po drugiej w gałki oczne – to było wszystko, co widział. Ktoś go na dodatek tłukł z sadystycznym zacięciem w żebra, a potem w piszczele, walił drągiem albo rurą. Multabazao skowyczał, klął i pluł, wymachując rękami i nogami. I dopiero umknąwszy spod ciosów oprawcy, ostrożnie uchylił powiekę spomiędzy palców: to tłusta kurtyna przepustu, rozdarta, łopocząc w przedśmiertnych skurczach, biła naokoło i zarazem odsłaniała i zasłaniała światło płynące z okrężnicy „Wątroby”. Multabazao poszybował w górne obwodnice statku. Czuł, jak z każdą sekundą tężeje na nim ciało, conatus - ów przemożny wektor marsjańskiej biologii manufakturowej - wdrukowuje w tkanki i komórki dziedzictwo samca mięsożernego, wypełnia ściśle organizm jak dłoń wypełnia rękawicę, rosną mięśnie. Znał braci-siostry, których nastroje, humory i sny przewijały biologię ich ciał w minuty; Ursie zajmowało to zawsze dłużej, wymagało przynajmniej odrobiny świadomego nacisku, fizjologia stawiała opór, conatus Sędziów ma większą inercję. Wnętrze „Wątroby” opanowała gorączka, zatrute ditlenkiem węgla powietrze falowało niczym ponad powierzchnią wulkanicznej lawy, zewsząd dochodziły jęki, wycia i świsty, pod ssawami wentylacyjnymi wirowały spirale złowrogich śmieci organicznych, półżyjce i ćwierćżyjce zagryzały się nawzajem po kątach – kogokolwiek Ursa tu napotka, będzie on takim samym synem testosteronu, agentem penisa i pięści. W płytszych haustach – tak oto dyszał, męcząc się każdym ruchem gwałtowniejszym – wracały do niego inne przeszłości, jak ta dziecięcych sejmów w podziemnych tetrapoliach, gdy rozmywały się granice ciał i praw, jak przeszłość dziewczęcia rozkosznie zakochanego w totemowym Olimpijczyku, wielokrotna przeszłość Sądów Meteorowych i jurydyzowania w nich pod skrzydłem Censora Librorum, wszystkie te Anni Martis kryształowej logiki i hormonalnych żądzy, komunii beztroskich, gdy zagęszczenie żyjców zlizujących im z głów fale mózgowe jest tak wielkie, że całe konwenty myślą i czują w rytmie tej samej alfy, bety i thety, i radix równa się modusowi, modus radixowi, powrócili do łona, wyzwolili się ze strasznej wolności, przynajmniej na krótką chwilę...
21
Nikt nie strzegł górnych przetok „Wątroby”. W gnieździe komunii sieciowca Ursa zastał dwoje Marsjan wpół rozdartych i jednego w skurczu przedśmiertnym, ze wszystkimi oznakami gorączki hormonalnej, conatus febrium: przekrwione oczy, hiperwentylacja, dygot kończyn, cuchnący kwasem pot i rozgotowane mięśnie. Półżyjec wgryzł mu się w łydkę, ale gorączkujący nie czuł nawet tego; czerwone oczy nie obróciły się też na wpływającego do gniazda Multabazao. Na tuzinach kwadratowych ekranów, buczących basowo z przegrzania, migotały blade obrazy. Ursa zagapił się, roztopił na moment z tym zagapieniu. Otóż znajdowali się na niskiej orbicie Ziemi. Wielka błękitno-biała planeta przyciągała wzrok niczym kałuża czystej wody na pustyni. Więc dolecieli. Więc są u celu. Prawie przykleił twarz do kineskopów. W maksymalnym powiększeniu widać było tętnice rzek i zielone liszaje lasów. Lasy! Przecież nie mogły to być prawdziwe lasy, jak z bajek retro. Inne monitory nakładały na oświetlony Słońcem półglob mapy Matematyki: poziomice zgniłego fioletu i tęczowego różu. Przepadła Afryka, przepadła większość Azji, Oceania. Schematyki orbitalne rysowały z kolei przypływy Marsa. Ku północnemu biegunowi Ziemi i ponad pasami Van Allena rozciągały się fioletowe imperia testosteronu i serotonin radosnego egoizmu. Multabazao próżno szukał znacznika położenia „Wątroby”. Modus św. Pawła, modus Thoreau–Amboltda IV, modus Mo–Bakunina–Heinleina, modus Gandhiego–Riby, w nich bardziej subtelne prądy i zawirowania, aż do chwilowych konwentów. Wszystko to oczywiście bardzo szybko może ulec zmianie, niekiedy wystarczy niejasna pogłoska albo rozpad jednego przymierza, by tysiące Marsjan nagle przekręcało swe radixy, socjopatyczni megalomani stawali się łzawymi altruistami, cierniowi cholerycy zapadali się w melancholijną introwersję, kapitalizm kisł w słodką anarchię, a jebakom-mięśniakom podobało się wtem życie motyli. Księżyc promieniował teraz erotyczną wazopresyną, Al-Muhabbim i Rousseau; w następnej kwadrze może świecić inaczej. A tutaj – nic. To nawet nie radix zero; to antiradix. Mógłby sobie Multabazao wyrwać i zjeść wątrobę, czemu nie zjeść swej wątroby, wątroby w „Wątrobie”, myśl dobra jak każda inna, mógłby. Testosteron i adrenalina napompowały go na twardo, erekcja stężała w sino-czerwone berło, charczał przez zęby, przez kły. Miotnął się bliżej ostatniego żywego Marsjanina, ku terminalom maszyn myślących. Z niektórych komputacjomatów zdarto plomby Censora Cogitationis. Leniwi piloci wydrapali na obudowach komendy i hasła. Multabazao odnalazł panele radia, podkręcił głośność. Paluchy mokre od potu i śluzu ślizgały się po kwadratowych przyciskach klawiatury, kursor na monochromatycznym ekranie mrugał powoli. Ursa nadstawił uszu, wypierając ze świadomości gulgotliwe warczenie półżyjca i wszystkie alarmowe hałasy statku. Lecz na falach Księżyca płynęły tylko jednostajne szumy i trzaski. Przy symbolach konwentów orbitalnych, zamiast cyfr opisujących ich zakresy, pulsowały znaki zapytania. Ursa skakał zatem po kolei po wszystkich długościach, wołając w kosmos w imieniu sieciowca i Marsa. Na pewno jest ktoś w pobliżu, kto może zejść ku „Wątrobie” z wyższych orbit, ktoś w modusie dostatecznie empatycznym. Odpowiedziało mu kopnięcie w plecy. Obkręcił się wokół osi. Marsjanin zżerany przez półżyjca zdzierał z siebie płatami skórę, zdjął już pół klatki piersiowej i szarpał się z twarzą. Wierzgał przy tym naokoło, wykręcony do góry nogami. Czerwone oko łypało jednak przytomnie. Multabazao, rozedrgany niczym chmura elektronów w plaźmie, sięgnął i pomyślał mu, że — statek opuszczony – pielgrzymi anarchia – ja Sędzia – się stało – co co co — Na to czerwonooki zamajaczył w odpowiedzi — lisia nora – 9950.43 – płoniemy płoniemy płoniemy płoniemy w czystym ogniu – zburzyli mandale – zepchnęli ze ścieżki – swędzi czaszka – wyjście wyjście wyjście – z wolności — Multabazao z kolei jemu, że — prawo i obowiązek! – ja Sędzia – przyjmiesz komunię – modus arbitri – kto jeszcze w „Wątrobie” – co — Czerwonooki zdarł sobie twarz. Płoniemy płoniemy płoniemy płoniemy. Ursa, gorejący-dygoczący, odpechnął się do monitorów nawigacji. Potrafił odczytać podstawowe dane, kropkowane krzywe i migoczące wektory nie pozostawiały zresztą wątpliwości. „Wątroba” faktycznie ześlizgiwała się ze stacjonarnej orbity, liczby w okienkach zwijały się ku zeru, spadnie w atmosferę i spłonie, albo rozpadnie się i spłonie, albo rozbije się, płonąc. Zawył. Ugryzł kabel zasilania, rąbnął czołem w szkło. Kopnął go prąd. W odpowiedzi Multabazao opluł maszyny. Wisiał w obłoku własnej śliny i krwi Marsjanina bez twarzy. Nad nim – anielskie błękity Ziemi nabiegające tą czerwienią. Pod nim – półżyjec gryzący następne kable. Swędzi czaszka. Wyjście wyjście wyjście! Rrrr! Stracił na krótko przytomność. Ciemne bąble krwi, wydychane w pianie, dryfowały w powietrzu od jego nozdrzy. Charczał w nieprzytomności. Ocknął się na głos z radia. — ...z „Wątroby”, woła Mars, Mars woła, ktokolwiek z „Wątroby”... Walcząc z zawrotami głowy i gęstymi mroczkami na źrenicach, przyciągnął się do mikrofonów, wcisnął klawisz otwartej odpowiedzi. —
22
Tutaj „Wątroba”, chrr — odrząknął. — „Wątroba”, wzywamy pomocy, kto mówi, gdzie jesteście?!
Oscylator nie utrzymał wskazówki w jednym miejscu, sygnał gasł i powracał, nakładały się nań szumy i trzaski. — ...zniszczenia... ...Mars woła, Mars... ...opuścić przed wejściem w atmosferę... —
Na jaką orbitę? Podajcie koordynaty! Ile czasu, na którym modusie?! Tu „Wątroba”, podajcie koordynaty!
— ...czasu... ...zejdzie w Matematykę... — Orbita i czas! Orbita i czas! — ...Mars woła, woła Mars... ...Mars woła... Było to beznadziejne. Liczby w okienkach nawigacyjnych malały coraz szybciej. Gdzieś tu powinien znajdować się też licznik temperatury powłoki – jeśli trą już o wyższe warstwy atmosfery, „Wątroba” zacznie się prędko nagrzewać, sieciowiec jest okrętem próżni i nieważkości, pierwsze obrócą się w żużel anteny. Może już się smażą i stąd zakłócenia. Multabazao spróbował dopasować ostatnią częstotliwość do rejestru połączeń na sąsiednim ekranie. Modus Locke–Paik II, konwent Jedynego Dolara – czyżby to oni? Na wyświetlanych tu mapach przestrzeni okołoziemskiej nie widniała żadna ich stała stacja. Półżyjec ugryzł Multabazao w pośladek. Ursa złapał vivamisa za ogon i rozbił na miazgę na bocznym terminalu. Trochę mu po tym ulżyło. Rozluźnił pięści, odetchnął, dmuchnął przez nos, zamrugał, spojrzał jaśniej. Na przeciwległych ścianach kładły się coraz ostrzejsze cienie. Gigantyczna tarcza Ziemi wypełniała mozaikę monitorów, promienista meduza pochłaniająca ofiarę. Nikt nie przybędzie na ratunek „Wątrobie”. I nikt więcej w „Wątrobie” się nie uratuje, jeden był Sędzia na pokładzie. Sieciowiec jest martwy. Mars jest martwy. Nie ma Marsa. Pamiętał szkolenie przed odlotem: jak się nie zagubić w statku, jak postępować w przypadku dehermetyzacji, jakie są procedury ewakuacji orbitalnej, jak modi loci kosmosu biorą zawsze górę nad innymi modi fori. Nie musiałby przecież nad tym myśleć, Mars nie pozwoliłby mu dokonać złego wyboru, modus vacui nie dopuściłby wątpliwości, ocknąłby się Ursa już z jasnym przeczuciem słuszności i niesłuszności, ze skojarzeniami i intuicjami wgłaskanymi w mózg przez vivamisy-wzmacniacze, wpromieniowanymi przez same ściany sieciowca. Ale nie ma Marsa. Więc już, nie czekać. Co najpierw. Zabrać swoje rzeczy. Czy się przedrze do zewnętrznych kręgów statku, do skarbca „Wątroby”, zapieczętowanych majątków pielgrzymów. Czy został mu czas. Nie został czas. Wskazówki zgodnie opadały w czerwone strefy, w okienkach alarmów wirowały już cyfry minut z sekundami. Nikt mu nie wyjaśni, co to oznacza – trzeba wziąć do serca najgorsze. Nie ma czasu, uciekaj, ratuj się! Drogę z gniazda komunii do dolnych komór ejakulacyjnych zapamiętał jako plątaninę dusznych, krętych korytarzy i bliźniaczo do siebie podobnych przetok. Zdało mu się nawet, że to nie tylko złudne podobieństwo, a naprawdę przepływa wielokroć przez te same pętle i spirale, że kręci się w kółko. Mnemotyki zagrzebane w głowie przed śpiączką – jak się nie zgubić w statku – teraz tylko potęgowały konfuzję. Ale może o to chodziło, może po wnętrznościach „Wątroby” nie da się inaczej poruszać i normalna geometria modusa vacui wymaga okrążeń ponadtrzystusześćdziesięciostopniowych, może ten sam korytarz, drugi raz przemierzony, prowadzi już do innych modułów, może pod takie umysły zbudowano sieciowca. Multabazao Ursa nigdy wcześniej nie podróżował okrętami próżni, a na orbicie Marsa przed zapadnięciem w komę spędził ledwie kilka godzin. Nie miał pewności, co jest objawem zdrowia, a co – choroby, katastrofy. W najniższej okrężnicy unosiło się kilka ciał członków załogi, bezpośrednia przyczyna ich śmierci pozostanie dla Multabazao tajemnicą, zadławili się wymiocinami albo połknęli języki albo podusili nawzajem. Tuż przy zastawkach komór ejakulacyjnych kłębiły się w obłokach ditlenku węgla ćwierćżyjce i półżyjce; na widok Ursy zapiszczały panicznie i puściły się w drgawicowy wyścig, wywijając ogonami i kłapiąc szczękami, falanga krwiożerczej gigaspermy. Skoczył w najbliższą stomię głową naprzód, jeszcze w ciemność, bo blask rozlewał się pod jego dotykiem, pod jego ciepłem, sine plamy podskórnej światłości, plamy i żyły i światłotoki, za nimi więc podążał, spadał w kierunku wskazywanym ich rozlewem naściennym, a przetoki komór śluzowych zaciskały się za nim z tłustym mlaskiem, i nawet nie spostrzegł, kiedy opuścił przestrzeń „Wątroby” i znalazł się we wnętrzu łodzi orbitalnej, złapał oddech dopiero zatrzymawszy się w gnieździe łodzi, a zatrzymał się, bo dalej nie było już drogi, sińce rozjaśniły to ciasne sferyczne wnętrze, klaster kokonów, pulpity na skostniałych stawach, plątaniny rur atmosferycznych, drzeworyty marsjańskiej poezji ufa i nyfa, Multabazao wcisnął się do najbliższego kokonu, na co zapaliły się ekrany i zabuczała basowo orkiestra rzyg-silników łodzi, a na podrygującym przed piersią Ursy pulpicie poczęły migotać guziki procedur automatycznych, tu też liczniki rachowały wstecz ku katastrofie, wskazówki zegarów opadały z wiśniowej gorączki w alarmową purpurę, ten sam chrobotliwy trzask płynął z radia i ten sam archanielski jamochłon Ziemi, rozpostarłszy się na monitorach, wsysał, przyciągał, pożerał „Wątrobę”, nie ma czasu, ratuj się, ratuj, Multabazao klepnął w START, i natychmiast kokon zakajdanił mu stopy, uda, barki, kark, zmiażdżył żebra, wbił pięść kanciastą w splot słoneczny, ryj oślizły w odbyt, wici palące w cewkę moczową, wślinił jęzor w usta jedynego pasażera łodzi, podczas gdy niewidzialne orkiestry maszynowe uderzyły w bębny, zadęły w trąby, zadzwoniły talerzami i „Wątroba” wystrzeliła łódź z komory, a zakneblowany i spętany Multabazao mógł tylko zezować na monitor wsteczny, na którym powoli wyrastał z cienia skrofuliczny masyw okrętu próżni, muskularne jego obwodnice, rozpęczniałe wola wodorowe, gigantyczny koral-grzebień solaryka, szypuły anten i gniewne falbany radiatorów, powoli, powoli, ale dlaczego tak powoli, Multabazao zazezował w przeciwną stronę, czy coś
23
pojmie z tych wykresów, trajektorii, obliczeń, czy zdąży pojąć, zanim i on w swojej łodzi spadnie i spali się, bo spadała „Wątroba” i łódź spadała wraz z nią, te same wektory prowadziły je wprost w gardziel planety, czy Ursa zdąży to wszystko ogarnąć i Osądzić, na jakiej orbicie się teraz znaleźli, na jaki kurs stać łódź, kurs dokąd, KOORDYNATY CELU, migotała komenda na panelu, ale Ursa nie znał koordynatów, nie mógł podać celu, a im dłużej się wahał, tym prędzej tracił wraz z „Wątrobą” wysokość, prędzej i prędzej i prędzej, aż ugryzł język (nie swój), zawył (w milczeniu) i trafił palcem spanikowanym w AUTOMAT KURS 0.0, orkiestra ryknęła każdym swym instrumentem, kokon zadygotał, wszystkie kokony i wnętrzności łodzi dygotały teraz i wibrowały, biczowały je puszczone luzem kable i tlenowody, obijał ciskany naokoło półżyjec, skąd tu półżyjec, przecisnął się drań, Multabazao szarpnął się w kokonie, bezskutecznie, mógł tylko patrzeć w przerażeniu, jak elektryczna meduza Ziemi rośnie na ekranach w straceńczym tempie, łódź już nie spadała, łódź z rozpędu nurkowała w tę studnię grawitacyjną, „Wątroba” zmalała na tylnym podglądzie do ziarnka i znikła zupełnie, Ursa zaś, mimo unieruchomionego nadgarstka, klepał na ślepo po przyciskach panelu, co też nie dawało rezultatu, Ziemia rosła, rosła i rosła, aż wywinęły się horyzonty i z półkuli stała się płaszczyzną, niebo jęło błękitnieć, a gdzieś w trakcie ucichła też orkiestra napędzająca łódź i rozszalały w testosteronowej furii Multabazao, więzień matczynego uścisku bezpieczeństwa, warczący, gryzący, kopiący, krwawiący, bijący weń czołem, łokciem, stopą, piersią, spęczniały mięśniami potwór gniewu i przerażenia z wybałuszonymi krwawo oczyma, w owym krótkim interludium grzmotu znowu usłyszał hipnotyczne serenady wizgów i skrzeków radiowych, a między nimi, stopniowo gasnący w miarę schodzenia w atmosferę, ten odległy, syreni głos kosmosu: — ...Mars woła, Mars woła, Mars woła, woła Mars...
*** Aż – szczelina, rozdarcie, rana, eksplozja bólu i nieba. Wypełzł z truchła łodzi na zielone łąki Ziemi. Osiem stóp wzrostu, ani włosa na skórze jak papier sepiowej fotografii, krew cieknąca z wszystkich otworów ciała i z krótkiego flaka rozdartej pępowiny, a feromony zagonionego w kąt klatki lamparta, conatus gladii. Stanął i upadł, stanął i znowu się przewrócił, podźwignął się na kolana i wreszcie podźwignął się z kolan, wsparty na wyrwanym z łodzi żebrowaniu. Drżały mu mięśnie, gdy Multabazao Ursa stawiał pierwszy krok na Ziemi. Kułakiem przetarł oczy. Przypatrywała mu się dwójka małych dzieci. Dziewczynka otworzyła szeroko buzię, chłopczyk do swojej wpakował kciuk. Ich oczy jak lampiony trwożliwego zdumienia, nigdy nie widzieli, co widzą. Multabazao wyciągnął rękę. Z ruiny łodzi za nim strzelił dym i ogień, na osmaloną trawę wypadł półżywy półżyjec, zatrzepotał i zamarł. Chłopczyk pisnął, dziewczynka podskoczyła. Ursa trącił półżyjca kostnym pałąkiem. Vivamis kłapnął szczęką i począł wkopywać się w grunt. —
Ale on gryzie — powiedziała dziewczynka i nie zabrzmiało to jak pytanie, raczej pobożny jęk nadziei.
Multabazao rozpoznał brytyjski angielski. —
Dzień dobry — rzekł z wysokości do dzieci, wpółpochylony, a krwawa piana chlusnęła mu przez kły. — Gdzie wasi
dorośli? Powiodły go przez lasek, śmietnisko i parking, a kiedy nie miał już siły, przystanął, zdyszany, u szczytu wzniesienia, i stamtąd ujrzał budynek przydrożny, ławy, szerokie parasole i kolorowo odzianych ludzi siedzących przy ławach. Dzieci biegły ku nim machając i krzycząc, rozradowane. — Mamy potwora! Potwór, mój potwór, mój, mój! Multabazao uśmiechnął się. Nie warto trzymać się nadziei, Matematyka nie zna litości, został strącony z niebios i to jest jego życie po śmierci, po Marsie. Nie wolno mu dawać wiary żadnemu obrazowi, żadnemu słowu, żadnemu przedmiotowi i człowiekowi. Nie ma na Ziemi ludzi, jest Matematyka. Posadzili go na kocu pod drzewem, drugim kocem okrywając nagość jego lędźwi. Dorośli robili mu zdjęcia i przynosili napoje, dzieci stały wokoło i pokazywały sobie palcami, a jedno odważniejsze podeszło bliżej i palcem dotknęło; uśmiechnął się szeroko, szerzej, na co westchnęły w zgodnym przerażeniu, przeszczęśliwe z tego przerażenia. Pojawił się samochód policyjny. Umundurowany Ziemianin przystąpił do Ursy z notatnikiem w ręku i ćwierkoczącym radiem na piersi. Multabazao nie mógł nie podziwiać błysku na czubkach czarnych butów funkcjonariusza i idealnie równego zaczesania włosów na jego odkrytej głowie. —
Sir? Dobrze się pan czuje? Wezwałem już pomoc.
Wezwał pomoc. Czy te słowa mają w ogóle znaczenie? Czy też dźwięki padają jedne po drugich wyłącznie z rozpędu sekwencji, jak barwy strzelające po kolei z rozszczepionej tęczy?
24
—
Co to za miasto? — Multabazao wskazał mgliste zarysy budynków ponad drzewami.
—
Londyn. Greenwich.
Greenwich, zero zero starych atlasów. A więc Europa, Wielka Brytania. Ursa sięgnął w głąb nieomylnym Sądem – jaką barwą obkreślono te lądy na orbitalnych mapach Ziemi? Przecież widział, przez ułamek sekundy, ale widział. Więc w głąb, w głąb, w głąb. Przypomni sobie. (I jeszcze głębiej). Przypomniał sobie. Zresztą – czy spadłszy w sercu Złej Matematyki przetrwałby choć sekundę? Poskrobał paznokciem korę drzewa. Próchno sypało się piaskowym strumieniem. Roztarł je w dłoni, roztarł na języku, posmakował, przełknął. Policjant przyglądał mu się z długopisem uniesionym nad kartką, zamarły w tym uniesieniu przedsłownym. Inni gapili się nie mniej otwarcie. A Multabazao Ursa podziwiał krój ich ubiorów, odcienie czystej, jasnej skóry, zapach ciał, dźwięki dobywające się z ich krtani. Jedli, rozmawiali, chodzili, wykonywali gesty, przybierali miny. Nic dziwnego, że kompanie eksploatacyjne gotowe są tak wiele poświęcić. Jak wiele? Wyjął z dłoni starszej kobiety butelkę z napojem, długimi haustami łykał słodką ciecz. Zdrapał korę, wyrwał glebę zmiędzy korzeni, trawę z gleby, i jadł je łapczywie. Miał otwartą ranę pod żebrami – wkręcił w nią wyszarpnięty policjantowi długopis. —
Sir!
Czy to wystarczy? Czy w ogóle uczyni jakąkolwiek różnicę? Trzeba rozmawiać, słowa to barometr najczulszy, więcej, słowa to wirusy i torpedy, zamaskowani sabotażyści i bomby atomowe, tylko słowami, tylko informacją można sprzeciwić się Matematyce, trzeba rozmawiać. —
Lubisz poezję?
Policjant zmarszczył brwi, kraśniejąc na twarzy i szyi. —
Sir?
—
Mowę aniołów, mowę gwiazd. — Multabazao rozdzierał kłami grzbiety swych dłoni, a następnie zapychał rany
kłakami z materiału koca. — Te pieśni milczenia, melodie bez melodii. —
Nie powinien pan w przypadku wstrząśnienia mózgu —
—
Słowa płynące na słowach, czy znacie takie poezje, sieci zarzucone na świat, i co w nie chwytacie, co?
—
Słowa na słowach.
—
Na liściach. Na trawie. — Jadł trawę. — Na drzewach, górach, morzach. — Wwiercał sobie długopis w bok. — Na
—
Na języku.
—
Na języku.
ciele.
Policjant już powoli wyrywał i zjadał kartki ze swojego policyjnego notatnika, jedną po drugiej. —
Nie papier, ale z papieru, świat na języku, języki świata. — Żuł. — Na czerwonym świetle. — Żuł. — Śmieci
nieuprzątnięte. — Żuł. — Niezapłacone mandaty. Zakłócanie porządku. Ciało starego stryja. Kobieta z napojami i dziewczynka z warkoczykami i chłopczyk z kciukiem w buzi i wyżeł w metalicznej obroży, wszyscy zatrzymali się, wpatrzyli. Multabazao plunął na nich z wysiłkiem. Wyżeł zaszczekał, dziewczynka zanuciła rymowankę. — Bliżej — zachęcał Multabazao. — Bliżej. Podeszła kobieta z napojami. Ursa wypił wszystkie. Rozbił butelki i usiłował zjeść szkło; pokaleczył sobie usta. Kobieta nachyliwszy się, zlizywała krew z jego brody. —
Łyżeczką — seplenił chłopczyk z kciukiem w buzi — z mojego potwora, mojego potwora. — Oczy mu ogromniały
lalkowo, spod nogawki spodenek wypłynęła strużka moczu. Dziewczynka zaś głaskała i drapała wyżła za uszami i po karku, po grzbiecie, aż jej palce weszły mu w sierść, pod skórę, w mięśnie i kości. Wyżeł otrząsnął się, jakby strzepywał z siebie wodę. Zawył przeciągle. Odpowiedział mu kierowca przejeżdżającej ciężarówki: wył przez jej opuszczone okno. Ciężarówka rozchybotała się do rytmu tego podwójnego skowytu, aż wypadła z jezdni i skraksowała na przydrożnej reklamie. Policjant wyjął długopis z boku Multabazao i jął kaligrafować sobie raport na wysuniętym na podbródek języku. Dziewczynkopies zległ pod drzewem obok Ursy. Przestał wyć, wgryzł się bowiem w drzewo, obiema szczękami. Nie odwracał przy tym od Marsjanina ludzkich oczu, choć łzawiły perłowo. Multabazao nie zdołał się powstrzymać, pogłaskał go także. Dziewczynkopies pod skórą był granitowo twardy. — Kukły wy! — zakrzyknął Multabazao w uniesieniu. — Tu hodują kamienie! Kamienie!
25
Odpowiedziała mu kobieta bez napojów, w języku, którego Ursa nie znał; być może taki język nie istnieje, tęcza mowy rozszczepiona na barwy podstawowe. Od tego momentu rozkład przyśpieszył. Skoro rozpadły się słowa, zaraz potem rozpadły się gesty, zachowania, ruch ciał względem ciał. Policjant zdarł z siebie mundur. Pisał zamaszyście po nagiej skórze, to nie był alfabet człowieka. Mężczyźni siedzący przy stołach schowali się pod te stoły i szlochali tam, opowiadając przez łkania swoje dzieciństwa sprzed pięćdziesi ęciu, stu, trzystu lat. Dzieci biegały wokoło coraz szybciej, aż część przewróciła się, a część rozpadła w biegu – odrzucone przez siłę odśrodkową rączki, główki poleciały w trawę, zniknęły w zaroślach. Czołgający się wężowo pół-Murzyn przyniósł Ursie w zębach ramię chłopięce; połowa ciemnego pigmentu zeszła z Murzyna na to ramię, czarne teraz jak heban. Multabazao przyjął je, po czym uderzył nim w pień drzewa – drzewo sczerniało, zrzuciło liście, przepróchniało przez korę i łyko do samego rdzenia. Gubiło gałązki i coraz grubsze konary, by w końcu rozłożyć się gwiaździście niczym kielich przegniłego kwiecia. Marsjanin musiał się dźwignąć na nogi, ujść spod rozkładu; spadł z niego koc. Dziewczynkopies wlókł się za Ursą konwulsyjnie, ścierając po drodze sierść i trawę. Wypadały z szosy kolejne pojazdy; któryś roztrzaskał się malowniczo w kłębach ognia i dymu, czarna pięść spalenizny wzniosła się nad okolicą. Z reklam przydrożnych spełzły litery i kolor, potem same reklamy. Puszka coca-coli z billboardu scocacolizowała najpierw wywrócony pod billboardem samochód, potem odcinek asfaltu, a potem dobrała się do sosen i jodeł za przeciwnym poboczem. Drewniane ławy się splastikowały, staruszki zapłakane – samolotowały grzmotliwie, toalety przyparkingowe – telewizorowały setką kanałów, las – frytkował i hamburgerował, aż keczup tryskał pod niebiosa. Im absurdalniejsze rezultaty, tym głębsza korozja Matematyki. Poezja zabije każdy system logiczny. Multabazao wyszedłszy na drogę skierował się ku Greenwich. Uderzona czarną rączką jezdnia pokryła się zmarszczkami, strupami, siwym zarostem; na zakrętach wyszły spod niej kruche kości i żółte zęby. Trwało to jeszcze przez kilka mil, po czym proces osiągnął apogeum, funkcje poczęły się zerować. Zanim Multabazao doszedł do pierwszego ostrego zakrętu, nie było już jezdni ani poboczy, ani tablic i reklam na poboczach, ani lamp przydrożnych. Ursa stąpał po grudach szarego żużlu, między krzywymi drzewkami i kolczastymi żywopłotami, rozchylając przed sobą bujne chwastowiska. Po bokach tu i ówdzie wystawały z zarośli koślawe plątaniny metalu, zrdzewiałe kompozycje rur i drutu przypominające marsjańskie ołtarze bezprawia, hołd dla świętej niemożliwości: człowieka wszystkich konwentów i przymierzy, osi wszystkich radixów. Rzadki las po prawej zniknął zupełnie, pozostawiając nagi ugór jak po pożarze, po lewej natomiast ukazała się wkrótce wysoką, cienistą masą puszcza gęsta. Od jej chłodnego tchnienia, aż zawiesistego tysiącznymi woniami mchu, runa, zgnilizny, soczystej zieleni i stęchłej wody – zakręciło się Multabazao w głowie. Oto prawdziwa obcość: coś, o czym dotąd nawet nie śniliśmy, antymars. Ursa przystanął, obnażył kły, napiął mięśnie. Czarna ręka już mu się rozpadła, w garści pozostała krótka kość. Dziewczynkopies ugrzązł gdzieś w żużlu milę wcześniej, żałosny skowyt ścichł w oddali. I teraz panowała cisza, cisza, jakiej Multabazao też nie znał znikąd. Czasami szum wiatru, czasami z głębi puszczy studzienne echo pękającego konaru, ale – cisza. Ponownie zakręciło mu się w głowie. Nie ma nadziei, pomyślał, ale nie ma też granic. Każda sekunda to dar niekonieczny. Jedynym Marsem jest Mars radosnego zdumienia. Miasto zastał w byczym zwarciu z puszczą, która wdarła się klinem od strony Westcombe Park i sklinczowała z rozpulchnionym betonem nad brzegiem Tamizy. Beton bowiem w większości skruszał i rozpadł się, osiadając w zieleni piramidowymi gruzowiskami. Nawet ten spoczywający płasko na ziemi, po którym stąpał tanecznie Multabazao, Multabazao napięty teraz w drapieżnej ostrożności odkrywcy legowiska tajemnic, nawet ten beton pokrył się sieciami zmarszczek-rozpadlin i podzielił na strupy-wysepki. Marsjanin pochylał się, przyglądał z bliska, padał na czworaki, wąchał, lizał, trawił w głowie. To woda, woda wnika w najwęższe szczeliny i zamarzawszy w porach chłodu, rozpycha się z siłą tytana, by potem wpłynąć tam jeszcze obficiej, i tak bez końca, to znaczy ku jedynemu możliwemu finałowi: ruinie. Konstrukcje stalowe same zaś się rozprężają i kurczą pomiędzy ekstremami temperatury, puchnie stal skorodowana – więc trochę później, lecz upadły i one. Multabazao kroczył pod łukami tryumfalnymi entropii: zwiędłymi słupami lamp ulicznych, rozmiękłymi szkieletami obalonych budynków, przełamanymi kręgosłupami wiaduktów i estakad. Z samochodów pozostały nieśmiertelne opony oraz zaklęsłe trumienki rdzy, podpierane przez dziwne kształty wewnętrznych komponentów z tworzyw sztucznych. W nich także rosły trawy, tropikalne krzewy, drzewa; fontanny przepięknych orchidei strzelały zmiędzy żeber zdradzonej maszyny. Place i trotuary pokryły gęste łany dzikich zbóż, dywany koniczyny, patchworki różnokolorowego kwiecia. Tyle stuleci minęło już od Zagłady... Z Londynu i tak pozostało zaskakująco wiele; w Złej Matematyce ponoć w ogóle nie istnieje stała powierzchnia planety. Ursa spacerował ulicami zmienionymi w parowy cieniste, w koryta krętych strumieni, i jeszcze głębszymi wąwozami powstałymi przez zapadnięcie gruntu w dawne systemy kanalizacyjne, w piwnice, przejścia podziemne – niekiedy rwały tamtędy do Tamizy prawdziwe rzeki, w ciszy bezludnego rumowiska ich głos słyszał najwyraźniej, szum i bulgot chichotliwy, energiczny, w wodzie było życie. Przyklęknął nad brzegiem potoku meandrującego między kamiennymi filarami pasażu, zanurzył twarz w jasnym nurcie. Woda była także szczera, czysta woda nie kłamie: jest wodą i niczym więcej. Spojrzał ponad potokiem. W
26
ocalałym ułamku szklanej witryny migotał obraz: Marsjanin u wodopoju. Multabazao podniósł się, wyprostował. W cieniach tła majaczyły marki zapomnianych przemysłów luksusu, barokowa poezja tego świata. Multabazao uczynił jeden gest, drugi, trzeci... Przeglądał się w zwierciadle próżności. Jakie dobra sprzedawano ongi zza tych kontuarów omszałych? Miałby na sobie buty, spodnie, koszulę, miałby kapelusz na głowie, tuzin przedmiotów zbytku i elegancji oplecionych zazdrośnie wokół ciała. Obrócił się na pięcie tak, obrócił owak, spojrzał ponad ramieniem. Matematyce nie trzeba wiele więcej, zaraz poruszyli się klienci między stoiskami, sklepy napuchły kolorami towarów, zaćwierkała muzyka piknikowa. Miliony śmieci polimerowych, wszystkie plastiki, nylony, polistyreny wokół – nagle zabłysnęły świeżo, odśmieciowane, zmłodniałe, łaszące się do dłoni i ust przechodniów. Ursa prędko padł na czworaki, wgryzł się z warkotem w gruz, zdefekował do strumienia, wsadził sobie chwasty głęboko w uszy... Rozpadło się. Miał jeszcze jeden taki epizod – gdy zawędrowawszy do Brockleyowej części Deptford, po południowej stronie Ravensbourne, dał się powieść ciekawości do wnętrz domów ukrytych w zupełnie już zdziczałych ogrodach, pod splątanymi koronami dębów, akacji i sykomor. Niektóre budynki przetrwały tu w oryginalnej architekturze, jeszcze z wiktoriańskimi fasadami; większość wszakże skruszała albo utraciła przynajmniej część ścian, otwierając się tak obleśnie na inwazję fauny, flory i żywiołów. Multabazao znalazł parterowy dom ze wszystkimi murami w pionie i dachem tylko miejscami oberwanym. Sprzęty w środku po wielokroć obmyła woda. Mchy i grzyby zarosły tapety, parkiety, meble, dywany. Smukła brzoza wystrzeliwała pośrodku korytarza i poprzez dziurę w powale zieleniła się ku Słońcu. Na cudownie ocalałej ceramice kuchennej urzędowała rodzina papuzio pstrokatych jaszczurek. Pachniało miętą i paloną gumą. W największym pomieszczeniu tego domu Multabazao rozpoznał pod falą zieleni kształt głębokiego siedziska. Był już bardzo zmęczony. Ugiął kolana, ugiął jeszcze niżej, i tak podpierając się z lewa i z prawa, zapadł się powoli w te zwłoki fotela, w krzaczasty tron zgnilizny. Pod ciężarem Marsjanina eksplodowały obłoki pyłu, kurzu i wilgotnych nasion, a na rozpulchnionej podłodze wokół rozpostarły się migracje węży, karaluchów i mrówek. Ursa rozstawił szeroko stopy, szeroko rozparł ramiona. Nad jego czaszką kołysały się ciężkie pióropusze chwastów. Wieczorne słońce lejące się przez okna i szczeliny podgrzało kolor y tuż pod punkt wrzenia, brązy i czerwienie, siny fiolet i czerwień nabrzmiałą, a wszystko na królewskiej podszewce jadeitowego chlorofilu. Ursa prawie słyszał skwierczenie i bulgot fotonów. Tron wskazywał na miejsce na ścianie naprzeciw – wisiał był tam ekran, który teraz spoczywał, zgruchotany, w dolinie parkietu poniżej. Ale jeśliby wisiał nadal. Jeśliby działał. Multabazao, wyczerpany, zapadał się w miękki fotel i w jeszcze miększą pamięć spektakli dzieciństwa. Rodziny Ziemi, ich telewizory, ich rytuały, modi terrae. Uniósł dłoń z niewidzialnym pilotem. Pstryk, pstryk. Niewiele trzeba, funkcja dopełnia funkcję. Zadzwoniły naczynia w kuchni. Przebiegł chłopiec ścigający rozpędzoną piłkę. Rozległ się syk wężowy – właśnie doznała gazowego orgazmu puszka zimnego piwa. Para nastolatków obściskiwała się namiętnie na sofie w kącie. Z szerokiego ekranu wyjeżdżały po kolei malownicze widoki i sylwetki garniturowe, sportowe zawody i nagie ciała, wszystko w zupełnie niemarsjańskiej ostrości, barwności i trójwymiarowej głębi. Multabazao rozchylił palce – otwarta puszka z piwem wypełniła dłoń. — Kolacja będzie za kwadrans. — Nachyliwszy się przez oparcie fotela, żona ucałowała Multabazao w policzek. —
Jestem taki zmęczony...
—
Wiem.
I nawet zdało mu się, że pamięta cały dzień swej pracy ziemskiej, w korporacji czy innym konwencie modusa civitatis. Był zmęczony, spragniony, głodny. Wypił piwo, przechylając puszkę do góry dnem. Czuł, jak zimny płyn wnika mu w ciało, jak rozpiera wewnętrzne organy. Kto zwycięży, Ziemia czy Mars? Ursa nachylił się lekko, wysunął język. W każdej sekundzie dokonuje się tu miliard niewidocznych Sądów, w danym miejscu i czasie obowiązywać może tylko jedno lex fori. Nachylił się jeszcze bardziej i zwymiotował z pustego żołądka. Dżdżownice i jaszczurki umknęły w przerażeniu. Otarł wargi poranione i cisza z powrotem zaległa nad tronem zgnilizny. W wyrwie w murze po lewej więdły ostatnie frędzle grzywy Słońca. Plastikowa torba zahaczona o żebro zardzewiałej anteny nadymała się i klęsła w podmuchach wiatru. Marsjanin siedział w gnieździe brudnej zieleni i oddychał do rytmu. Wdrapał się potem na dach tego domu. Słońce zaszło, świecił Księżyc, Księżyc wielki i jadowity niczym guz na lewym jądrze Szatana. Jak okiem sięgnąć – tropikalna dzicz Londynu. Ale Ursa zbyt nisko jeszcze stał. Zeskoczył i powędrował ku wysokim ruinom nadbrzeżnym, gdzie w najmłodszej dzielnicy, pośród moczarów ciągnących się wzdłuż pól wylewowych zderegulowanej Tamizy, ocalały nawet siedmio-, dziesięciokondygnacyjne apartamentowce i biurowce. W mrokach ich wnętrzności gubił się wszakże i kaleczył, potykał i przewracał; zaatakowały go nietoperze, obskoczyły żaby. Gdy próbował wspiąć się po konstrukcji zewnętrznej, pokrytej długim arrasem lepkiego bluszczu, oberwał się pod nim balkon. Multabazao zawisł nad przepaścią na jednej ręce i wtedy już wiedział, że musi, musi wejść na szczyt tego monumentu. Zaśmiał się nawet, ledwo odzyskał dech. Conatus nocnego drapieżcy wprasował mu się w mięśnie i kości. Zebrał tam na podniebnym tarasie wysuszone śmieci i usiłował rozpalić ognisko, krzesząc iskry od metalowych skrawków zabytków; bez powodzenia. Wiatr dął coraz silniejszy.
27
Multabazao Ursa rozłożył ramiona. Zbyt duży, zbyt lekki dla tego świata. Tłuste jajo diabła ślizgało się nieśpiesznie po kosmicznym atłasie. —
Budzimy się zupełnie sami. — Przekręciwszy głowę, odnalazł Marsa w konstelacji Barana. —
Pod migotem
gwiazdy blednącej. Z dziczy za Tamizą popłynął solowy skowyt wilka bądź innego pielgrzyma Księżyca i padliny. Marsjanin podskoczył na swych kolczastych hormonach, zwrócił się wzrokiem i węchem i słuchem ku skowytowi. Cisza, jaka z powrotem zapadła nad ruinami, prędko stała się trudną do zniesienia, drapała go i łaskotała po wewnętrznych gładziach kości, kusiła i prowokowała, czuł przyciąganie we krwi wzbierającej, w suchości języka. Podkradłszy się do krawędzi dachu, wyprostował się powoli, aż zawibrował mu kręgosłup, po czym zawył Multabazao w odpowiedzi, wychylony ku rzece i puszczy, samotny maszkaron kamienny: zęby, pięści, kutas, ryk. To też był rodzaj Sądu. Czy Matematyka jeszcze przemówi do Marsjanina równie szczerymi poezjami Ziemi? O świcie ponad różaną jutrzenką, hen, wysoko w orlich przestworzach, pojawiła się ciemna kropka, punkt przekłucia firmamentu, i Multabazao poczuł lekki przypływ Marsa. Modus był mdły, niewyraźny, trudny do uchwycenia nawet dla Sędziego. W samotności właściwie nie sposób przeprowadzić zwyczajowych testów, podekscytowany Ursa próbował mimo wszystko: rozmawiać z własnym mętnym odbiciem w kałuży, ranić się drutami i szkłem, jeść rzeczy jadalne i jeść rzeczy niejadalne, myśleć do nieba i wschodzącego Słońca, myśleć uporczywie, że — tu i teraz – szczurzy ogonek modusa vivendi wysycha na rzemień – Mars woła, wołam Marsa – kopnij kamyk przydrożny, jakaż to różnica dla ciebie, a trzęsienie świata kamyka – tu i teraz – kopnij – kopnij — Kropka przesuwała się po błękicie ponad Londynem od Islington w kierunku Whitechapel, może Limehouse, jeśli nie zawodziła Multabazao pamięć nauk olimpijskich. A że to Mars, był pewien – przecież inaczej nie zauważyłby jej w ogóle. Gdy zmuszone schodzić w troposferę, kompanie i większe przymierza eksploatujące Matematyki Ziemi posługiwały się sterowcami; niewiele trzeba było im zmienić w modelach marsjańskich wielorybów wiatru. Multabazao jedną ręką osłaniał oczy od Słońca, drugą śledził ruch sterowca nad horyzontem – ramię jak gałąź, ramię jak dźwignia. Ot, żylasty gnomon z cieniem rozdmuchanym na pół dachu wieżowca. Morski ptak zatoczył nad nim koło i przysiadł na bicepsie Ursy. Ursa łypnął nań, nie poruszając głową. Mars obmył mu stopy i w harmonii tego chwilowego konwentu człowieka i zwierzęcia człowiek zaskrzeczał mewio, a mewa zwiesiła łebek, po ludzku smutna. Zielone światło dzikiego Londynu obracało się dokoła w poziomym kołowrocie dnia. Aż rozległ się suchy grzmot bezchmurnej burzy, jakby Mars spiorunował tam Ziemię pojedynczą błyskawicą – Sędzia zaraz poczuł cierpkie mrowienie modusa terrae. Skoro fala doszła aż tutaj, uderzenie musiało być zaiste potężne. Bo ileż mogą tu mieć vivamisów i innych roznośników Marsa? Jeden na ulicę, jeden na dzielnicę. Na czym właściwie polega eksploatacja Matematyk? Na Marsie zupełnie nie interesowały Sędziego podobne technikalia. Nie miał nawet pewności, czy mogły go były interesować – czy nie leżały one daleko po drugiej stronie granicy zakreślonej tam przez Censora Librorum, to znaczy poza wszelkimi modi, poza Marsem. Bo czy nie z tego właśnie powodu znalazł się Multabazao Ursa na pielgrzymce? Ażeby Osądzić inwazję Marsa na Ziemię, jej niepowodzenie, jej powodzenie. Czy istnieją takie zgodne z Marsem modi, w których można się zanurzyć w tajemnice Ziemi? Czy też sam kontakt z Matematyką oznacza Zagładę Marsa, toteż jedynym wyjściem będzie powrót do całkowitej Prohibicji? (Polecicie i rozsądzicie, Civis Martis. Polecieli). Odpędził ptaka, jeszcze chwila i mógłby dać się zwieść ptasim impulsom awiacji. Zsunął się po gęstym bluszczu w pełne komarów bagno, przepłynął na drugą stronę Tamizy i powędrował ku centrum Londynu, pod ciemną gwiazdę Marsa. Ciężki, zbyt ciężki na tej planecie, wyrwał plastikową szyję żyrafy z plastra schnącej gliny pod zawalonym nabrzeżem i na niej się odtąd wspierał, na żyrafie. Matematyka wyszła mu naprzeciw. Skręcił w ciemny kanion uliczny, a tam pies ścigał psa; skręcił w kolejną przecznicę, a tam psy ścigały człowieka; podążył za nimi i ujrzał na wywyższeniu szerokiej autostrady rozpędzone polowanie. Przez gruzy i zapadliska, między trupami samochodów i pniami drzew biegły tuziny chartów, za nimi myśliwi pieszo i myśliwi na zwierzętach, wreszcie ikoniczne maszyny łowieckie, metalowi bogowie łuku, strzelby i kordelasa. A wraz z ich przejściem autostrada na moment wracała do swej świetności autostradowej, prostowały się i twardniały jezdnie, wygładzał się asfalt, stawały na baczność latarnie, sklęsłemu złomowi automobilowemu pęczniały muskularne opony, zarastały mu czystym szkłem rany okien, tu i ówdzie beknął klakson, zapiała elektroniczna muzyka. Polowanie zniknęło w perspektywie Londynu i wszystko to zgasło. Jednakże gdy Multabazao wyszedł z cienia wypalonej stacji paliw i postukał żyrafą w kruszejący asfalt, gdy przyłożył ucho do rur i kabli – przekonał się, iż modus loci wciąż jest tu obecny. Mars poluje. Strącili go z orbity, teraz szukają niedobitka, piorunują z wysokości, ślą swoje vivamisy, pewnie i mortuisy (jeśli sądzić po machinach łowczych), a to się zaraz odbija w Matematyce, jak odbija się byle gest, byle intencja Multabazao, i idą przez Londyn martwy takie ożywiające przeszłość-nieprzeszłość fale refleksów śledczych, myśliwskich. Ursa obejrzał się za sterowcem. Tam! Czy kropka na niebie powiększyła się? Czy naprawdę schodził on coraz niżej, coraz bliżej?
28
Mars poluje i to nie przypadek; dopadły Multabazao te złe podejrzenia, kiedy dzielnicę dalej, w Poplar, przysiadł dla odpoczynku pod palmami nachylającymi się nad zwłokami piętrowego autobusu, i nie minął różaniec oddechu, a Matematyka zaświeciła w rezurektowanych ekranach, w wielkich reklamach, i opodal Ursy przycupnął siwowłosy staruszek z kotem ściskanym pod pachą, potem gruby Hindus w dresie i turbanie, a zatem był to przystanek autobusowy, czekali na zmartwychwstanie autobusu, i podeszło do nich dwóch mężczyzn w garniturach i okazywali im oni po kolei rysopis poszukiwanego, i na tym rysopisie Multabazao Ursa rozpoznał Marsjanina w conatusie gwałtu: osiem stóp wzrostu, ani włosa na skórze jak papier sepiowej fotografii, penis dzida, z oczu też dzida. —
Widział go pan, sir?
Nie wstając, Multabazao odpowiedział śledczym spojrzeniem na spojrzenie. —
Wszyscy wyglądają dla mnie tak samo.
Kot zasyczał i drapnął Multabazao pazurami. Multabazao zdzielił go po pręgowanym grzbiecie żyrafą. —
Spokój, spokój w królestwie liczby!
—
Sir!
Mars poluje i poluje na niego, tylko czemu tak nieporadnie? Ursa mógłby wyłamać się tu z Matematyki jak dwakroć wyłamał się był uprzednio – już szykował się, by wepchnąć kocura w gardło Hindusa, zjeść turban i przeżyrafić detektywów – ale w porę odwrócił sobie w głowie Sąd: Mars woła, Mars tuli, idź do Marsa. Nie miał pojęcia, na czym polega eksploatacja Dobrej Matematyki z wysokich konwentów – otóż może właśnie na tym. Padł na kolana i uniósł ręce skrzyżowane do kajdanek. —
Znam swoje prawa! — zawołał. — Chcę rozmawiać z adwokatem!
Przez chwilę wydawało się, że to również ich rozłamie. Ale wytrzymali. Sięgnęli po kajdanki. Zbyt małe na jego nadgarstki. Ujęli więc go pod pachy, podźwignęli. Teraz był z kolei zbyt wysoki, górował nad nimi niczym nad dziećmi. Złamią się. Założył dobrowolnie ręce za plecami, pochylił głowę. Wytrzymali. —
Idziemy!
Poszli. Ten z krawatem zabrał żyrafę, ten w bordowym golfie wyjął radio i zaskrzeczał doń metalicznie, radio odskrzeczało mu równie niezrozumiale. Lecz zdawało się, że to właśnie ów dialog chrzęstno-brzękliwy wskazuje im drogę między ruinami budynków i dżunglami ogrodów. Multabazao starał się zapamiętać zakręty i charakterystyczne widoki. Plac manekinów porośniętych gigantycznymi grzybniami. Ordzewiały korpus samolotu przebijający na wylot szkielet wieżowca. Królestwo dzikich gołębi, tysiące białych skrzydeł ponad wypalonymi magazynami. Zatopiony doszczętnie podziemny garaż, w którym tapla się majestatycznie para dorodnych hipopotamów. Multabazao obejrzał się na sterowiec wciąż wiszący na niebie gdzieś ponad Brickfield Gardens – oni jednak kierowali się w przeciwnym kierunku, ku East Ham. —
Dokąd mnie zabieracie?
—
Do sądu, oczywiście.
Londyn londyniał. Wchodzili między ludzi. I tak oto powracało miasto. Szkła – w miejsce szkieł. Beton – w miejsce betonu. Stal – w miejsce stali. Głosy – gdy głosy. Hałasy – gdy hałasy. Zaczęło się od kapitulacji dzikiej zieleni, której za zakrętem w każdą kolejną przecznicę było mniej i mniej, aż weszli na czyste chodniki i gładkie jezdnie, powierzchnie odmłodniałe po ostrzyżeniu i opucowaniu, bez zmarszczek i pęknięć, i ta geometryczna gładkość promieniała wzwyż, na pierwsze, drugie, trzeci e piętra, i wkrótce Multabazao zadzierał głowę i podziwiał ostre jak południki i równoleżniki krawędzie śródmiejskiego nieba. Zadzierał głowę, a wtedy śledczy chwytali go mocniej i prowadzili jak ślepego, ażeby nie wpadał na przechodniów – byli już przechodnie! – żeby nie skręcił wtem pod samochód – były samochody! – nie potknął się na schodach –wchodzili bowiem po schodach. Budynek sądu wystawiał ku ulicy szeroką fasadę podszalowaną marmurowymi schodami, przyozdobiony płaskorzeźbami historycznych figur. Marsjanin wspinał się z mozołem, czując już wyraźnie nadnaturalny ciężar swego ciała. Obrócił się jednak w progu i powalczył z konwojentami o chwilę spokojnego widoku – ten Londyn ciążył mu na umyśle. Nie potrafił Ursa przyszpilić Matematyki ze zwykłą pewnością Sądu – jakie miał bowiem porównanie, jaką miarę? Jedynie modusowe teatry marsjańskie i Archiwa separatystycznych konwentów, a wszystkie je przecież wielokroć odtruwał Censor Librorum. Może więc to stąd brał się dysonans. Czy samochody powinny poruszać się tak bezszelestnie? Czy ludzie na ulicach powinni bez przerwy mówić przed siebie w powietrze, jakby myśleli na głos do Marsa? Czy na smyczach powinni oni wyprowadzać na spacer nie tylko psy, ale także koty, sarny, kaczki, wiewiórki i szczury? Czy reklamy powinny wykr zykiwać i wyświetlać takie świętości i wulgaryzmy? Czy dzieci podróżując samochodami istotnie chowały się w ich bagażnikach-macicach, zwijając się tam przed zatrzaśnięciem klapy w ślepe embriony? Czy w kioskach i drogeriach Ziemi sprzedawano także noże, piły oraz surowe mięso? Czy Ziemianie pożerali to surowe mięso, stojąc na przystankach, plamiąc sobie ciepłą krwią ręce i ubrania? Czy ciała zmarłych wystawiano na widok uliczny w przeszklonych witrynach na fotelach, sofach, leżakach, obok równie nagich manekinów? Czy Ziemianie całowali się publicznie, wymieniając oddech i ślinę w tłumie między innymi Ziemianami? Czy
29
przedmiotami ich kultu były obrazy, rzeźby, struktury geometryczne oraz rośliny? Czy samobójcy przed wyskoczeniem z okna oblewali się czekoladą i recytowali przez megafony okolicznościowe wiersze? Czy — —
Dalej, pokrako!
Kolejny suchy grzmot przetoczył się ponad Londynem i cała ulica przed Multabazao wzdrygnęła się niczym szarpnięta za kolory i kąty proste, kilku przechodniom spadły z twarzy uśmiechy, wyleciały z ust zęby, z rąk telewizory. Marsjanin odwrócił się i wszedł do sądu. Schody wewnątrz prowadziły w górę i w dół; detektywi pociągnęli go w dół. Z każdą kondygnacją niższą Ursa czuł się swobodniej, korytarze stawały się z lekka marsjańskie, sufit wisiał mu wyżej nad głową, kolory traciły zaś na ziemskiej intensywności; i cichły echa nieznanych kataklizmów obruszanych wciąż w Matematykę Londynu. Śledczy puścili ramiona Multabazao, odzyskał też swoją żyrafę. W głąb, w głąb, w głąb. Ile pięter? Podziemia sądu zdawały się nie mieć końca, także w tym podobne architekturze marsjańskich tetrapolii. Tutaj jednak Marsa nie było, żaden modus situs nie ogarniał Multabazao, nie napierał na jego myśli i emocje i radix. Na schodach i korytarzach między schodami pojawiały się w ćmierćmroku sylwety milczących pracowników sądu, wyrobników jurydycznych coraz bardziej dla Ursy tu podejrzanych w ich ekscentrycznej ziemskości, a to niskich, grubych i brodatych, a to starych poza wszelkie conatusy, powłóczących nogami, wpół zgiętych, dyszących i śliniących się wprost w naręcza dokumentów dźwiganych niczym artefakty grozy na tacach ofiarnych Censora, dokumenty im spadały, oni się przewracali, gubili palce, kończyny, gałki oczne, rozpadali się z szelestem zmurszałych akt. —
Długo tak jeszcze?
Multabazao przystanął, gdy żaden z konwojentów mu nie odpowiedział. Teraz spostrzegł, że tego krawatnego już z nim nie ma; ten w golfie zaś ledwo trzyma się na nogach, przyklejony do ściany biodrem, barkiem i policzkiem. Nawet chciał odrzec coś Ursie, przywdział srogą minę, nabrał powietrza, otwarł usta – ale w końcu tylko polizał boazerię. Multabazao zdzielił go żyrafą. Golfiarz z westchnieniem wielkiej ulgi klapnął na podłogę i tam, pod filarem nieskończonej klatki schodowej, sflaczał, sklęsł i wyzerował się do golfa, mokasynów i legitymacji. Multabazao powoli domyślał się natury tego sądu. Marsjańskie polowanie musiało zdradzić Matematyce więcej niż polujący zamierzali; ten, kto zadaje pytanie, odkrywa się najbardziej. Sam wystrój tych podziemi wskazywał na znacznie głębsze kontakty Matematyki z Marsem, niż Censores kiedykolwiek by dopuścili. Wiedziała, że Multabazao jest Sędzią. Wiedziała, jak przebiegają Sądy na Olimpie. Wiedziała – lub odbijała ślepo. Zamiast nadal podążać w dół, skręcił w korytarz. Naciskał po kolei żyrafą na wszystkie drzwi, aż trafił do sali sądowej, pół-ziemskiej, pół-marsjańskiej. Stała pusta, to znaczy bezludna. W szeregach ław zasiadały wysokie cienie. Nie było stołów oskarżycieli i obrońców, zatoki przysięgłych, tylko fotel sędziego pod insygniami nieznanego Multabazao przymierza. Ursa przesunął palcem po ciemnym drewnie ław. Pozostała wężowa ścieżka w kurzu. Nastawił uszu – ledwo echo miękkie, wodniste. Podszedł do fotela; też zakurzony. Pomyślał, zważył żyrafę w ręku i uderzył nią w fotel z całej siły, raz, drugi, trzeci. Szare obłoki opadały powoli. Znowu przepłynęło przez podziemia delikatne drżenie odległego grzmotu. Marsjanin zajął miejsce sędziego. Nie musiał długo czekać na reakcję Matematyki. Z kurzu, drewna i cienia splotły się postaci w ławach, dziwne hybrydy ziemsko-marsjańskie, niektóre ubrane, niektóre nagie, niektóre w ostrych conatusach, inne w jawnej niewoli biologii. Ten sam dysonans, który nie pozwalał Ursie uznać londyńskości Londynu, zwielokrotnił się teraz – to nie tak powinno być, nie tak! Trzeba czym prędzej wydać Sąd, wykuć modus loci arbitri. Wszakże bez Marsa – cóż może Sędzia, choćby najmędrszy? —
W suchej naszej piwnicy — zaśmiał się szyderczo — siła odjęta, gesty bez ruchu!
Wówczas wszedł Oskarżony. —
Nie mam ojca, nie mam matki, nie mam brata ni przyjaciela — rzekł, posuwając się niepewnym krokiem między
rzędami widzów, a wszystkie głowy obracały się za nim niczym magnesy busoli. — Nie mam początku ani końca, przyczyny ni celu; nie mam środka ani granicy. Nie daję, nie biorę, nie pożądam i nie walczę. Nie żyję i nie umieram. Osądź mnie. Zagrzmiało silniej. Multabazao wsparł brodę na żyrafie spionizowanej między jego stopami. —
Jeśli jesteś, czym myślę, że jesteś: wewnętrznym lustrem, w którym przegląda się tu Matematyka, jej myślą o samej
sobie — odparł — każdy mój Sąd dotknie także braci moich, wielu Cives Martis. Na co Oskarżony okazał korpus, a ten korpus pęczniał mu i baloniał, nadęty i rozbulgotany gwałtownie pod cienką skórą; okazał wnętrzności, a te wnętrzności wypływały mu z kawern i obejm kostnych niczym robaki błotne wyślizgujące się zmiędzy palców; okazał twarz... on nie miał twarzy. — Osądź mnie! Zatrzęsły się ściany i sprzęty, posypał się tynk i gips z sufitu. Multabazao zacisnął dłonie na żyrafie, niezgrabny dusiciel plastiku. Pomyślał o odbiciach w pasażu handlowym, o odbiciach w domu mieszczańskim, i o tym polowaniu, i tym Londynie–nieLondynie...
30
—
Mam ci powiedzieć, kim, czym jesteś. Tego chcesz. Jednego obrazu pewnego, poza owym nieskończonym ciągiem
zwierciadlanym, wodospadem refleksów refleksów refleksów. W którym miotasz się tu jak promień pochwycony w krysztale, każda myśl odbiciem myśli nietwojej, każde pragnienie podpatrzone, każdy kształt ze starego kształtu zdjęty, a nawet jak coś nowego, to wiesz, że też tylko przez wykrzywienie, parodię, profanację tego, coś tu z ruin wygrzebał. Tamten krzyknął. —
Nie tak! Osądź mnie inaczej, inaczej! — Plama jego nietwarzy migotała i falowała, jakby zaraz miała rozpłynąć się
do reszty. — Ty ustanawiasz radixy. Tak mówi Mars. Ty obliczasz: to wolno, tego nie wolno. —
Wszystko wolno. Nie mam mocy Cenzury.
—
Ty obliczasz: jeśli wolno ci to, to nie wolno tamtego. A jeśli wolno tamto, to już jesteś kimś innym. Kim ja jestem?
Multabazao aż ugryzł łeb żyrafy. —
Nie wiem, kim jesteś! Jakimś odpryskiem wewnętrznych procesów tego atraktora Matematyki, który zreflektował
na nią samą i teraz próbuje się przejrzeć w lustrze. A tam tylko milion innych luster. Nie wiem! Dopiero muszę pojąć Tajemnicę Ziemi, żeby... — Urwał, spostrzegłszy ze zgrozą, że twarz Oskarżonego jęła przybierać jego rysy, jeszcze chwila i oto Multabazao Ursa patrzyć tu będzie na Multabazao Ursę. — Czekaj! Muszę mieć czas, żeby — —
Nie masz czasu.
— Moją powinnością jest Sąd nad całą planetą, nie wolno mi wybierać i odcinać: to miecz, to ręka, to mózg. —
Nie pozwolą ci. Prędzej! Nie mamy czasu, wciąż zbyt blisko nieba. Osądź mnie!
Piorun bezjasny rozdarł podziemia sądu i Multabazao Ursa poczuł elektryczny przypływ modusa gladii. Mars napada! Runęły na niego miliontonowe lawiny ziemi i gruzu, dziesiątki kondygnacji sądu, oberwał się na Sędziego kwartał Londynu. Jeszcze zdążył unieść głowę i spojrzeć wzwyż w oko cyklonu, w tę źrenicę pustą, jaka się na moment otwarła na samej osi tąpnięcia, wprost do nieba błękitnego – i migdałowego sterowca kompanii eksploatacyjnej, który z orlej wysokości bił w Multabazao, bił, palił, piorunował, aż gwiazdy nocne wyświetlały się wokół na czerniejącym z gniewu lazurze. Jeszcze zdążył – ćwierć sekundy, kropla krwi – i rozdarła się pod nim podłoga sali sądu. Skamienieli w zapatrzeniu widzowie, Oskarżony, fotel z Sędzią, wszystko zostało wessane i pożarte przez gigantyczną lej-paszczę, paszczę-żarłacza, żarłaczaczerwia, rozpędzoną glistę długą na dziesiątki metrów, która następnie czym prędzej umknęła z powrotem w otchłanie geologiczne, byle dalej od borującego tu sekundowe kratery oka niebios. Multabazao, rozdygotany w gorączce adrenalinowej przez pierwsze sekundy miażdżącej ciemności, szarpał się i bił na oślep, sprasowany w uścisku granitowych mięśni i mięsistej ziemi; potem zrozumiał, że prędzej się udusi, i zamarł. Czerw sunął dokądś, w zrywach wężowych przegryzając się przez głębie podlondyńskie, zmieniały się kierunki góry i dołu, zmieniał nacisk na skręcone niemiłosiernie kończyny Multabazao, pękła mu kość przedramienia, połamały się palce, zgruchotała stopa, coś strzelił o w kręgosłupie. Ale prędzej się udusi. Dusi się, dusi. Na ostatniej fali gasnącego Marsa już tylko tak myślał w panice — powietrza – powietrza – powietrza — i najwyraźniej czerw usłyszał, bo zaraz znowu obróciły się bieguny dołu i góry, nowe naprężenia poszły przez jelita skalne, skurcze-rozkurcze, aż wybili na powierzchnię, gdzie w jednej fontannie konwulsywnego rzygu wytoczyły się z powrotem w blask słoneczny z czerwiowej gęby-wulkanu tony gruzu, meble, biblioteki, maszyny, papiery, żelastwa, elektroniki, a także połamana figurka Marsjanina ściskającego szyję żyrafy z urwaną główką. Multabazao uchylił powiekę. Potwór zwijał się spiralnie i szykował, by wnurkować tu zaraz pod asfalt; uniósłszy łeb tysiączębny, łypnął jeszcze na Ursę ślepiem powleczonym pancerną błoną i Ursa rozpoznał pod całą tą Matematyką conatus półżyjca. Zaczepiony w kształcie ostatniego vivamisa „Wątroby”, przez dzień i noc i dzień obrósł odbiciami i odbiciami odbić, aż objawił się takim oto Robalem Podziemi. Powinien był Multabazao już wtedy zwątpić i zadać sobie pytanie, gdzie kończy się oryginał, a zaczyna odbicie. Czy Robal w ogóle by go tu odnalazł, gdyby nie myślała za niego Matematyka? Sędzia jednak ledwo uszedł z życiem (a przynajmniej tak mu się zdawało), ulga była zbyt wielka. Wszystko wraca do równowagi, myślał, uratowany ratuje, vivamis oddaje Marsa. Opuścił powiekę. Grzmoty zbliżały się, drżała ziemia pod stopami gniewnego boga.
*** Aż – spokój. Multabazao śni o tysiącznych komuniach w otwartych modi szczerego Marsa, tych tłumach zjednoczonych vivamisową wspólnotą emocji i marzeń, o biciu serca nieznajomej przytulonej w ciepłych ciemnościach, o tańcach olimpijskich śni, i kiedy
31
budzi ją kryształowy głos odźwierca, jest już Ursa naciągnięta zupełnie innym conatusem, a modus situs nakłania ją delikatnie do modlitwy porannej, pomodlić się będzie pięknie i słusznie i dobrze, módl się, módl. —
Dziękuję.
Podniósłszy się w końcu, Multabazao podreptała, ziewając, do komory łaziebnej. Podłoga kołysała się lekko pod jej stopami. Po prawej miała ścianę-okno, przezroczystą błonę burty sterowca – obłoki i lądy przesuwały się w dole, skąpane w złocistej słoneczności, tak bardzo ziemskiej, że aż ścisnęło się Ursie serce i przyłożyła na chwilę czoło do miękkiej błony, dotknęła opuszkami palców tej niewidzialnej bariery dzielącej ją od nieba i wiatru i ptasich igrzysk. Wszystko to było teraz zakazane, nieprzyzwoite. Oderwała się z westchnieniem. Na wprost miała lustro i kiedy się w nim tak przeglądała, obrysowując paznokciem pączkujące piersi, odźwierca wprosił do kwatery Heloiz Capricorn, zapowiedziawszy ją jako medicusa konwentu. Multabazao, spłoszona, popędziła przez sypialnię, tak jak ją modus popchnął, do garderoby, i narzuciła prędko dzienną akimę, nasunęła rękawiczki cordialis. Heloiz poczęła ją zaraz uspokajać; usadziwszy na poduszkach pod słoneczną rozetą, ugłaskała Ursę, że ta, choć spalona rumieńcem różanym, w końcu pozwoliła się jej zbadać, przefiltrować, ocenzurować. —
Tego się baliśmy — westchnęła Heloiz, posmakowawszy na czubku języka kropę krwi i kroplę śliny i kroplę
sekrecji pochwowej Multabazao. — Że się ciało uleczy, ale Matematyka nie odpuści. Censores i tak krzywo spoglądają na Fiołki. —
Nie wiedziałam, że Marsjanie w ogóle schodzą na powierzchnię.
—
Nie schodzą. Nie powinni. Ale, widzisz, tak daleko od Marsa wszystko staje się wątpliwe, mmm, samosprzeczne.
Tak daleko od Marsa nawet ta jego uboga namiastka – sterowiec konwentu kompanii eksploatacyjnej, kilkanaście Marsjan i ich vivamisowa biologia – stanowiła ożywczą oazę, dom jak wspomnienie domu. Multabazao pomasowała ramię, zacisnęła i rozprostowała palce, pokręciła stopą. Pomyślała — siedem strof dziękczynnych – pszczoła wylatująca z ula – pisklę wykluwające się z jaja – morza góry lasy łąki — —
Nie ma za co. Bardzo długo to trwało, dużo przespałaś. Zostawię ci ćwierciaka, on cię wypuści, jak znowu będziesz
czysta, jasna i niewinna. To znaczy, och, na ile pewności pozwala nam tu Censor Mensura. Ćwierćżyjec Heloiz miał żółte futerko i łasił się nieustannie, pomrukując z pretensją, czy Ursa brała go na ręce, czy nie. Zasnęła jeszcze na krótko, z nim w objęciach, zwinięta pod piankowym komfortem niczym konik morski. Łóżko było całkowicie niemarsjańskie: ogromne, miękkie, z podwyższonymi podgłówkami. A po przebudzeniu Multabazao znowu pływała długo po marzeniach-wspomnieniach, prawie słysząc i prawie widząc opuszczonych przyjaciół, kochanków, bracisiostry z dawnych konwentów. Na suficie ponad łóżkiem obracały się mandale ipa, zwierciadło duszy. Trochę popłakała, rozbełtana ich kolorami, zawijasami, kąśliwymi melodiami ruchu. Vivamis wpił się jej w prawy sutek i mruczał basowo, grając na strunach jej kręgosłupa. Łóżko kołysało się na wietrze. Więc takie życie Sędzi na wygnaniu. Więc taka pielgrzymka do Arcana Cordis, serca tajemnicy Zagłady, taki los ignoranta między ignorantami. Nie mam ojca, nie mam matki, nie mam brata ni przyjaciela. (Płacze). O kim mówiła Matematyka? O sobie, o mnie, o nas. Rodzimy się z Zodiaku do nieograniczonej wolności i nieskończonej samotności, a potem wysychamy jak słomiane chochoły na pustyni. Wystarczy dzień bez Marsa i gubimy się między odbiciami, ptak głupi naszą pociechą, wtulamy serca sparciałe w martwe przedmioty. Puste kukły, puste sny. (Zasnęła). O pięćset siedemnastej godzinie Panny Multabazao Ursa opuściła kwarantannę i powędrowała spiralnymi korytarzami sterowca konwentu Fioletowych Serc. Już na pierwszym zwidleniu wpadła na Patrao i Limmę, które — matka przygarnia do łona – planety do Słońca – siedem sióstr nad jednym ogniem – wypijesz z naszego kielicha — I tam, podczas wieczerzy cordialis, Multabazao zanurzyła się do reszty w wiosenny modus Fiołków; już chciała się zanurzyć. Komora znajdowała się na najniższym pokładzie okrętu i pod przezroczystą błoną jej podłogi płynęły zamglone krajobrazy Dobrej Matematyki, miasta-niemiasta dawnej Europy, lasy-nielasy, drogi-niedrogi. Słońce odbijało się w spokojnych wodach rzek i jezior. —
Niech cię nie zmyli — rzekła do Multabazao najstarsza tu Afai Aquarius, widząc urzeczenie Sędzi. —
Nazywamy
ją Dobrą dla odróżnienia, ale nie ma w niej nic dobrego. Jedna różnica oczywista, że tu zazwyczaj trzymają się dawne prawa natury, a gdzieniegdzie nawet zabytki materialne, o, te ruiny, widzisz – jeśli wytrwają kilka godzin, to już szansa, że nie odbicie, a prawdziwe miasto, pozostałości po mieście. Jak po Londynie. Matematyka zaś nie ma cierpliwości, Matematyka... migocze. — Migocze. Multabazao leżała na brzuchu z głową opartą na przedramionach, wywijając nogami zgiętymi w kolanach; z misy kryształowej wyjadała smoczki i byczki ryżowe. Vivamisy i dzieciaki Fiołków przebiegały jej po plecach; piszczała wtedy. — Migocze. Nie próbowaliście się z nią ułożyć? Roześmiały się. Patrao, ukokoszona na poduchach po drugiej stronie Ursy, aż przerwała karmienie niemowlęcia, tak ją śmiech poderwał. —
A ile ty miałaś szczęścia! Nie wiesz, co mówisz. Zakręciła się wokół ciebie, co? Zakręciła. Zazwyczaj odbija się od
tych ocalałych reliktów: dopełni budynek, przeciągnie linię prostą drogi, odegra sceny z nagrań – to są jeszcze funkcje
32
podsemantyczne. No już, już, jemy, jemy, a-a. Zabawa zaczyna się, kiedy idzie w tan z żywymi. Czasami wystarczą zwierzęta. Niedawno tak się zawinęła na sforze wilków, że pół Atlantyku rwało drapieżnymi watahami i wyło do Księżyca. —
Ale rozmawiałam z nią.
—
Rozmawiałaś, i co z tego? Censor Cogitationis nigdy nie pozwoli, ale mogłabym ci tu pokazać na naszym
kompumacie, jak pięknie i mądrze potrafi rozmawiać bardzo prosta matematyka, kilka algorytmów na krzyż, pytania powtarzające twoje odpowiedzi, tuzin sugestywnych niedomówień, wystarczy. Wydaje ci się, że stanęłaś wobec wielkiej mądrości i głębi – a to tylko twoje własne odbicie. Multabazao rozczarowanym spojrzeniem odprowadziła cień długiego mostu nad szeroką rzeką — cięcie – sztukmistrz pokazuje podwójne dno – gasnące łuny – puste ołtarze — —
Więc nie ma tam nic? Tylko lustra i echa?
—
Czym jest Matematyka? Grą refleksów.
—
Nie słuchaj ich! — zawołała Orlando Leo, wskoczywszy do komory ponad rozbawionymi maluchami i padłszy w
stertę kolorowych obłoków w kącie. — Będą cię popędzać do Sądu, żeby ocalić Ziemię! Ursa przesunęła wzrokiem od jednej do drugiej Fiołkówki. —
Jedyny Dolar chciał mnie zabić, żeby ocalić Ziemię, wy mnie uratowaliście, żeby ocalić Ziemię...
Takie rzeczy zdarzają się tylko gdy nie ma Marsa, ani nikogo, kto by orzekł modi fori choćby z myślą o księgach, o Archiwach Zodiaku. Sterowiec konwentu Jedynego Dolara, który wzniecił w Londynie pierwotne polowanie na Multabazao, został strącony przez konwent Fioletowych Serc; oba konwenty świadczyły usługi kompaniom eksploatującym Dobre i Złe Matematyki i oba były tu jednakowo bezwinne, każdy w swoim radixie. Multabazao gromadziła skrupulatnie te drobiny informacji, jeszcze nieświadoma, że zbiera przesłanki do pierwszego jej Sądu na Ziemi. —
Ale Dolar zabił także „Wątrobę”, a „Wątroba” to Mars.
—
Nie udowodnisz niczego Dolarowi.
— Bo spłonęły wszystkie szczątki. —
Strącili sieciowiec, żeby odwlec Sąd o Ziemi...?
—
Cóż jeden statek kosmiczny wobec całej Matematyki!
—
A jednak! To był atak na Marsa, najpierw zabili Marsa! — Multabazao uniosła się. — Wszystko zaczęło się od
anarchii załogi i statku – jakby magnesom odjąć pole magnetyczne. Bez radixów, bez modi, gnijący od środka, rozgotowane błoto. Coś strasznego. —
Rzeczywiście, na Księżycu chodziły plotki o podobnej broni, Łupina albo Chomąto wykopali taki ścieg z samej
granicy Złej Matematyki. —
Ścieg?
—
Ciąg czystej informacji, kawałek matematyki z Matematyki. — Patrao cięła w powietrzu palcami jak nożyczkami.
— Wycinasz, rozkładasz na zera i jedynki, na równania, nowe prawa i teorie, i zapuszczasz na głupiej materii metodą prób i błędów. —
Z tego żyjemy, kochana. — Afai rozłożyła ręce. — Tego bronimy.
—
Tego bronicie.
—
Oczywiście dziewięć na dziesięć to pusty bełkot. — Patrao uśmiechnęła się porozumiewawczo. — Albo, co gorsza,
jakaś katastrofalna pomyłka. Ale czasami... — Kopalnie cudów. —
Jak ten bloker częstotliwości optogenetycznych, który, jak mówisz, zgasił Marsa na „Wątrobie”.
—
Albo spowalniacze czasu.
—
Rozrzedzacze grawitacji.
—
Nadprzewodniki białkowe.
— Granulator entropii. Multabazao obracała to na języku, upychała w policzku, rozgniatała o podniebienie. —
Więc zaczęło się od wiedzy wykopanej z Matematyki.
Orlando wychyliła kielich piwa i beknęła głośno. —
Wszystko zaczęło się od tego, że Censor Cogitationis wymazał nam tu modi pozwalające na więcej niż dziesięć
milionów operacji na sekundę. Lecz Ursa nadal trawiła rewelacje o zagładzie „Wątroby”. —
Ale tak naprawdę – co im to da?
—
Wysłali cię Sądzić Ziemię i nie wiesz nawet tego?
Orlando trzepnęła Patrao w ramię.
33
—
Co, nie pamiętasz, jak tam nas Censores tną? Ile sama wiedziałaś na Marsie? A?
Afai rzuciła Multabazao kandyzowaną śliwkę. —
A wiesz chociaż, kto cię wysłał?
—
Jak to kto? — żachnęła się Ursa. — Olimp.
—
Ale z którego radixa?
—
Na Olimpie jest tylko jeden radix: radix Martis.
Na co Fiołkówki zaśmiały się głośno, jedne bardziej szyderczo, drugie bardziej pobłażliwie. —
Moja droga Multabazao, twój Sąd będzie także Sądem nad wszystkimi Censores, którzy tną nas tu Prohibicją. Jak
możesz arbitrować modi Ziemi, nie wiedząc, które są jeszcze bezpieczne wobec Matematyki, a które otwierają nas na śmiertelne ryzyko? A tego dowiesz się tylko wkopując się w Matematykę. — Afai przymknęła oczy, jakby znużona własnymi słowami. — Ten sam paradoks dusi nas tu wszystkich od pierwszego sieciowca rekonkwisty. Żeby rozwikłać zagadkę Ziemi, trzeba dotrzeć do tych granic wiedzy, których dotknięcie właśnie spodowało Ziemi upadek. —
Chyba że Censores dobrali się także do Archiwów Zodiaku — mruknęła Orlando — i ten upadek wyglądał całkiem
inaczej. Zobaczysz w Złej Matematyce takie rzeczy, że... —
Są na Olimpie radykałowie, którzy od razu chcieli posłać tylko bezludne konstruktowce i wrzucić Ziemię do
ściśniętej przez nie czarnej dziury. — Patrao posadziła bobasa na błonie podłogi, a ten z miejsca poraczkował do Multabazao, za jednym odepchnięciem tłuściutkich rączek i nóżek przemierzając szachownice miejskich ruin, połamane paragrafy sklęsłych skrzyżowań autostrad, obleśne gęby zabagnionych stadionów, basenów, piwnic. — Dopóki Ziemia istnieje, stanowi śmiertelne zagrożenie: zagadka, która każdego skusi i przyciągnie ku tym samym tajemnicom. Czego się więc mamy spodziewać po wysłanym tu przez nich Sędzi? Multabazao pokazała bobasowi klaunową minę, po czym cmoknęła go w łysą główkę. —
Moje zadanie jest proste — powiedziała, nie przestając wygłupiać się do dziecka, a jej słowa coraz bardziej
odklejały się od tych chichotów, grymasów, błazeństw. — Co robiłabym jako Sędzia na Marsie? To samo. Każdy Sąd to stwierdzenie zgodności lub niezgodności: praw, czynów, realiów, innych twierdzeń. Wołacie Sędziego, kiedy wybraliście sobie taką wolność, której nie potraficie pogodzić z cudzymi wolnościami, albo która ma się nijak do rzeczywistości. Cóż po wolności pustelnika zamkniętego w hermetycznej jamie pod Erebus Montes? Co za sens w wolności do oddychania w próżni czy pływania w lawie? Że się zabijecie, taka tylko. Ale cokolwiek więcej – i już musimy wam obliczać specjalne modi, proponować poprawki do radixów. — Dmuchała maluchowi w nosek, a ten machał rączkami i klepał się po buzi, zachłystując się śmiechem. — Sąd nad Ziemią to Sąd nad jej zgodnością z Marsem. Nie mam władzy przywrócenia pełnej Prohibicji, ale mogę stwierdzić, czy dalsze pielgrzymki na Ziemię i korzystanie z Matematyki da się pogodzić z przetrwaniem Marsa. Niczego nie zakażę, zachowacie tę wolność: żeby się zabić. — Możesz to stwierdzić? Jak? — Patrao aż się żachnęła. — Pojmiesz Matematykę? Rozwiążesz zagadkę Zagłady? —
I zakażesz, oczywiście, że zakażesz. — Afai kiwała z pobłażaniem głową. — Co zrobią Censores, skoro tylko
usłyszą, że Sędzia obliczył taki modus Zagłady Marsa? Zakażą wszelkich kontaktów z Matematyką, wrócą do pełnej izolacji. Naprawdę, Dolar nie był jedynym konwentem, który planował strącić cię, gdy tylko wejdziesz na orbitę. Niemowlak wspiął się na plecy Ursy i jął obśliniać jej szyję. —
Dlaczego więc mnie podnieśliście, zamiast zostawić na pożarcie?
Afai wzruszyła ramionami. —
Jak byśmy mogli? Fioletowe Serca.
Mały ćwierćżyjec dopadł do niemowlaka – splątani razem spadli z Multabazao, kwicząc i gulgocząc. Orlando skoczyła na nogi i złapała sprawnie oba rozrabiaki; a jeszcze pochylona nad Ursą, szepnęła jej do ucha: —
Drugi Sędzia jest w drodze.
Multabazao usiadła. Orlando opuściła komorę. Patrao i Limma, najwyraźniej zapomniawszy już o Ursie, dowcipkowały półgłosem, pokazując sobie coś na dole, na powierzchni planety. Afai leżała z zamkniętymi oczyma, chyba zasnęła. Multabazao machinalnie ścierała z karku ciepłą ślinę. Czy mają tu nadajnik radia księżycowego? Czy pozwoliliby mi porozmawiać z Olimpem? Nawet jeśli, skąd mogłabym wiedzieć, czy nie podsłuchują? Tak czy owak, ktoś niepowołany na pewno usłyszy. Ale z drugiej strony, czy mogę postępować, jak gdyby nic się nie zdarzyło? Mars woła, Mars woła, woła Mars — ekstazy tłumu – tysiące bracisióstr zodiakalnych, lekkich, coraz lżejszych, kamienie ulotniejsze od powietrza – blask bursztynowych skalników na twarzach – myśli skąpane w tym podziemnym blasku – święty conatus liczby mnogiej — Po nocy spędzonej w gnieździe komunii sterowca Fioletowych Serc, ocknąwszy się jeszcze w półciemnościach, w tłustej poświacie bijącej od mandal sufitowych, podźwignąwszy się na nogi na rozkołysanym pokładzie i spojrzawszy z tego sennofalującego oddalenia na ich ciała splątane w uściskach serdecznych, rozgrzane, rozmiękczone, prawie dziecięce – jak stopił je razem Mars niemych rozkoszy, Afai, Orlando, Kię, Patrao, Heloiz, Limmę, ich myśli i żądze i sensacje zmysłowe – tak oto
34
chwiejąc się nad nimi na ugiętych nogach, w coraz większym i większym oddaleniu, w coraz zimniejszej wyniosłości radixa zero, Multabazao Ursa wydali Sąd.
*** Edward Caldwell jest gościem Worldconu w Cité Internationale Universitaire de Paris, drugiego dnia uczestniczy w panelu dyskusyjnym o przyszłości science fiction. Oprócz niego udział biorą: Maurice Ellais, D. K. Palka, Stephen Rodent Jr, Raisa Kusko. Teza: science fiction nie ma przyszłości, znajdujemy się w epoce pomiędzy przyszłościami. — Z wielu powodów, ale między innymi z powodu Technologicznej Osobliwości — mówi Caldwell. — Postawiliśmy przed sobą nieprzenikalną barierę, równie dobrze moglibyśmy próbować zajrzeć do wnętrza czarnej dziury. Wszystko, co poza Osobliwością, z definicji jest nie do opowiedzenia z naszej żabiej perspektywy, to znaczy sprzed Osobliwości. Zarazem wydaje się niemożliwym racjonalnie projektować postęp nie polegający na ciągłym wzroście mocy obliczeniowych i inteligencji; toż to sama esencja postępu. Co zatem pozostaje? — I Caldwell zagina po kolei palce, odliczając. — Katastrofy kasujące postęp: coś z zewnątrz, najazd Obcych, gigantyczny meteor, plamy na Słońcu, albo coś z wewnątrz, pandemia zabójczego wirusa, wojna atomowa, chociaż ona akurat jest mocno passé, więc raczej zapaść ekologiczna, globalne bijatyki o zasoby. Wtedy da się pisać z sensem o przyszłości zastopowanej przed Osobliwością. Druga możliwość: science fiction retro – nauka, ale nauka w przeszłości, czyli nasz uroczy steampunk i podobne wariacje. Trzecia możliwość: nadal naukowo, lecz w bok, nie w przyszłość. Osadzamy świat na innej fizyce albo innej epistemologii, albo po prostu w innym nurcie historii. No i możliwość czwarta: nadal piszemy o galaktycznych imperiach, Gibsonowskich hakerach, mangowych cyborgach – nie dlatego, że ma to cokolwiek wspólnego z możliwymi przyszłościami, ale ponieważ na takich wizjach się wychowaliśmy, do nich wracamy w eskapistycznych snach. Rodent, autor nadzwyczaj popularnych cyklów powieści o przygodach kosmicznych marines, w ogóle nie rozumie problemu. A przynajmniej woli publicznie prezentować niezrozumienie. — Wszyscy przecież piszemy literaturę, nie zajmujemy się przewidywaniem jutra. Skoro czytelnicy chcą czytać o tych galaktycznych imperiach, to tak wygląda science fiction! Dostaje oklaski. — Powód jest inny — włącza się Palka. — Pan Caldwell odwołuje się do tradycji pisarzy science fiction ścigających się na idee, na oryginalne pomysły. Ale ta tradycja również jest dzieckiem dawno minionej epoki! Może nawet sprzed Wojen Gwiezdnych i Fundacji Asimova. Obrót idei trwał wówczas lata, trendy przepływały przez dekady. Współcześnie natomiast pomysł dezaktualizuje się najdalej w sezon, konkurować tak można właściwie tylko opowiadaniami na żywca wrzucanymi do sieci. Zeszłoroczna rewolucja dzisiaj stanowi już zatęchły materiał do kontestacji. A od przeciwnej strony nieustannie podgryza nas real: jeśli nie uciekniesz w odległe abstrakcje, ryzykujesz, że pomiędzy rozpoczęciem pisania i wydaniem książki twoje wymysły zostaną albo ziszczone, albo jakoś podważone przez zmiany zachodzące tymczasem w kulturze, w technologiach. — Gdyby to była prawda, nie kisilibyśmy się tak długo pod kloszem Osobliwości — wtrąca Caldwell. 35
— Pan też się kisi? — prowokuje go moderator, zerkając zachęcająco na widownię. – Mamy to rozumieć jako przyznanie się do osobistej porażki? Nie pisze pan już science fiction? — Piszę. — Caldwell krzywi się, jakby łykał tran. Amerykańscy autorzy potrafią opowiadać o tworzonych właśnie książkach z entuzjazmem świeżo zakochanych, z rezolutnością apostołów scjentologii. Z Caldwella zaś wycieka cała energia kreacji w momencie, gdy ma ją sprzedać; od razu jest pełen obaw i wątpliwości. — Piszę przeciwko Osobliwości. Jak uwolnić postęp spod mitu superkomputerów, bóstw logiki, postludzi? Oto jest wyzwanie! — Ach, właśnie — mamrocze starczo Maurice Ellais. — Opisać inteligencję ponadludzką! Już na geniuszach łamiemy sobie pióra – co dopiero prawdziwe bóstwa! Pan Caldwell ma rację. Ile tysięcy lat musielibyśmy żyć? Możemy tylko wykonywać uniki, zgrabnie maskować ignorancję, symulować wiedzę. — Czas nie gra tu roli. — Caldwell stara się nie okazywać irytacji, co przychodzi mu z coraz większym trudem. — To następne złudzenie wyrosłe z Prawa Moore’a. Szybkość procesunku o niczym nie świadczy. Przyspiesz mózg legwana milion, bilion razy, daj mu wieczność na ruch – czy legwan ogra cię w szachy? Raisa Kusko, z wykształcenia lingwistka, skręca potem dyskusję w inną stronę. W porannej sesji – na którą prawie nikt nie przyszedł, wszyscy odsypiali – miała wystąpienie pod hasłem „futurologii ducha”. — Nie sądzą panowie, że to najlepiej pokazuje, w jaką ślepą uliczkę zabrnęliście? Pan Rodent może mieć rację. Nie uczciwiej byłoby przyznać, że fantastyka wreszcie wyrosła z pretensji do przewidywania jutra? Ten upiór pozytywizmu dręczył ją wystarczająco długo. Science fiction opisywała przyszłość materii. Czy ważniejsza nie jest jednak przyszłość ducha? — Czyli czego? — Świadomości człowieka. Inaczej patrzyliśmy na świat i siebie – inny to był świat w naszych oczach – w Złotym Wieku science fiction, inny – jeszcze dawniej, za rewolucji industrialnej, inny – w Renesansie, inny – w średniowieczu, inny – w starożytnym Rzymie, inny – u Sumerów. Jaki będzie za lat pięćdziesiąt, sto? W naszych oczach, w naszych myślach. — Ale takiej futurologii nie da się przeprowadzić bez podstawy w – jak to pani mówi – futurologii materii. Dzisiaj na przykład naszą świadomość tak mocno kształtują nowoczesne media, technologie komunikacji prywatnej i publiczna infosfera. Bez wiedzy o nich w żaden sposób nie opisałaby pani specyfiki tej mentalności. Byt kształtuje świadomość. — Byt kształtuje świadomość przez swoje ograniczenia. Więc gdy usuniemy ograniczenia materialne, będziemy mogli te zmienne całkowicie pominąć w rozważaniach. Dalsza futurologia będzie w całości futurologią ducha. A nawet jeśli trzymamy się przyszłości bliższej, z której nie sposób wymazać warunków fizycznych – to i tak musimy co najmniej taką samą wagę przykładać do równolegle biegnących procesów kulturowych. Science fiction tradycyjnie ich nie doceniała. — To nie jest prawda co najmniej od lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, od cyberpunka — oponuje Palka. — Science fiction była już potem czymś innym, mhm, science-culture fiction, fantastyką kulturotechową. — Mam przeczucie, że pan Rodent się z tym nie zgodzi. 36
— Nie, dlaczego? — Stephen Rodent Jr wzrusza ramionami. — Wiecie państwo, że nowe mundury amerykańskich Rangersów wzorowane są na mundurach mojej Brygady Orion? Śmiech, oklaski. Po panelu sala prędko zmienia się w ołtarz marketingowy Rodenta. Gry, komiksy, film, dwa seriale, kilkadziesiąt linii gadżetów, międzynarodowe społecznościówki skupione wokół jego IP – Stephen Rodent dźwiga na swoich barkach odpowiedzialność za wielusetmilionowe biznesy. Organizatorzy delikatnie nakierowują tłum. Raisa Kusko i Edward Caldwell zostają otoczeni przez znacznie mniej liczne grupki czytelników; muszą jednak przejść do holu obok, bo ich sesje podpisywania zaplanowano na kiedy indziej. Tak oto znaleźli się poza radarem organizatorów, nikt ich nie uratuje. Na chwilę zawieszone zostają normy towarzyskie i rozmazane granice przyzwoitości: można na pisarzy napadać, przesłuchiwać z życia i pracy, szarpać za guziki, ustawiać do zdjęć i filmów, ściskać i poklepywać – ponieważ są pisarzami. Caldwella dopada najbardziej energiczny z gromadki: pisarz-gorączka, pisarz-czytelnik, „fan piszący”. Kiedyś występowali oni jako specjalny gatunek, teraz stanowią o standardzie: prawie każdy tu pisze, prawie każdy publikuje, a tylko wyjątki na papierze, i to wcale nie ci najlepsi przecież. Trudniej trafić na konwencie na czytelnika-niepisarza. Ten tutaj z przejęcia aż się krztusi, pasja nie pozwala mu wysłowić się w spokoju. Bez wstępów, nie przedstawiwszy się, zaczyna przesłuchiwać Caldwella z jego zadeklarowanego ataku na Technologiczną Osobliwość. Skoro nie AI, to co? Skoro nie postęp rozumu i nie retro i nie ucieczka w bok, w światy alternatywne – to co, co innego? Nie ma przyszłości nauki bez logiki maszynowej! Caldwell próbuje go spacyfikować niedopowiedzeniami, nie zdradzając treści pisanej książki; widzi, że raczej nie odniesie powodzenia. (A kolejni napierają, napierają zewsząd, zombies głodne jego mózgu). — Wyobraź sobie odkrycia naukowe, których nie dokonuje nikt — mówi, nachylony do ucha zadyszanego pasjonata. — Wyobraź sobie odkrycia – prawdy, reguły, nauki, matematyki – istniejące zanim dokonane. Widzisz? Bo dwie są drogi: odkrywamy odwiecznie istniejące albo tworzymy odkrywając. Wyobraź sobie, że prawdziwa jest pierwsza. Czy trzeba rozumu – ludzkiego, postludzkiego, poosobliwościowego, jakiegokolwiek – żeby dochodził tam do nowej wiedzy? Czy nie ma wtedy takiej drogi dla postępu: z następstwa logicznych kroków, których znaczenia – treści, sensu – n i e r o z u m i e n i k t? Nie rozumie, ale może wykorzystać. Wydobyć, zrealizować w świecie. Widzisz to? Nie ma kontroli odgórnej, nie ma supermózgów, żadnej hiperinteligencji Osobliwości, żadnej świadomości, planu, władzy, myśli organizującej. Jest tylko matematyka wynikania naukowego, krok po kroku po kroku po kroku, a tych kroków miliardy, biliony bilionów, poza możliwością objęcia rozumowego przez najpotężniejszy nawet byt myślący we wszechświecie. Technologiczna AntyOsobliwość. — Ale! Ale! Ale! — Tamten szarpie Caldwella za identyfikator i dźga palcem w pierś. — Ale komputery kwantowe, punkty Omega, ale inteligencje budowane przez coraz wyższe inteligencje, ale ewolucja! 37
Kusko macha rozpaczliwie ponad głowami wygłodniałych pisarzy. Przebija się z pomocą Caldwella do windy i umykają, wymawiając się następnymi spotkaniami, zobowiązaniami terminowymi. W windzie, zjeżdżając na parter nowiutkiego centrum konwencyjnego, wymieniają porozumiewawcze spojrzenia i to wystarcza Raisie jako zaproszenie do rozmowy. Porozumiewawcze spojrzenia łatwo tworzą podobną iluzję, bo gdy oddawane bez słów, pozwalają każdemu domyśleć własne porozumienie; słowa zaś je niszczą, porozumienia nie ma, nigdy nie istniało. Caldwell stara się odpowiadać lekko i dowcipnie, kiedy Raisa dopytuje o jego prywatne, niepubliczne zdanie o literaturze. Czy naprawdę czuje się ostatnim Mohikaninem fantastyki dla naukowców? Caldwella jednak deprymuje samo założenie: więc nie myślał tego, co mówił – myślał co innego! Apogeum niezręczności zostaje osiągnięte, gdy rozmowa schodzi na ich własne książki i okazuje się, że Raisa czytała Hard Nights i Eyes Like Rubies, Minds Like Hammers, Caldwell natomiast nie zna twórczości Kusko w ogóle. Mógłby ją szybko zguglać, ale cóż to byłoby za faux pas, gdyby się zorientowała! Edward wypada z tej windy niczym z komory gazowej. Trudno jednak teraz uciec wymawiając się tak, jak przed chwilą oboje wymówili się czytelnikom. Raisa, niższa o półtorej głowy, spoglądając badawczo na Caldwella ponad plastikowymi oprawkami okularów, egzaminuje go z jego twórczości. Edward uważa to za brutalne pogwałcenie obyczaju, takich rzeczy się nie robi, tak samo jak nie wypada autorowi samemu indagować, czy jego książka się interlokutorowi podobała, to brutalność wybaczalna jedynie między serdecznymi przyjaciółmi i starymi kochankami, czy było ci dobrze, jaki jestem w łóżku, powiedz, ale szczerze, a i wtedy chodzi o to, żeby z całą czułością skłamać, o tę czułość, o delikatność, bardzo mi się twoje książki podobają, to wielka literatura! Raisy nie powstrzymują skrupuły. Świetne pomysły, ale cóż za drewniana psychologia! — Chodzą, mówią, pracują, ale w środku – nic, pustka. Wobec kogo mam czuć empatię? Nawet główni bohaterowie – aluminiowe kukły bohaterów. Jak przebiega ich życie poza uściskiem fabuły? co robią, kiedy nie wykonują autorskiego planu? mają pasje, przyjemności, hobbies? Nic. Życia-blank. Najczęściej nie wiadomo w ogóle, jak wyglądają. Bezcieleśni! Chyba że jakieś potwory zdeformowane, wtedy owszem, opisze ich pan z lubością. W szczególności ma pretensje o niewiarygodne postaci kobiece. — Czy pan naprawdę tak widzi ludzi? Sam intelekt, a każde zachowanie przerozumowane na siedem sposobów? Caldwell przełyka żachnięcie. I jak się teraz odkleić od pani Kusko, jak bezboleśnie wyrazić désintéressement, wyrzucić ją z łóżka. Stoją przed wyjściem na parking, w kolejce do checkpointu antypirackiego. Mógłby spuścić z łańcucha ego, to byłoby najprostsze: nabzdyczyć się przed nią i nabufonić. Najpewniej zaraz opisałaby to w sieci. Część konwentowiczów chodzi z live feedem, nie sprawdził wcześniej tej Kusko, błąd, błąd. Odpowiada spokojnie. — Robią wiele rzeczy, których nie rozumieją. Motywów, emocji, odruchów. — Ale to przecież jasne, że pan zakłada z góry m o ż l i w o ś ć z r o z u m i e n i a, to nie tylko moje wrażenie. U
38
pana to zawsze jest feler, skaza, słabość, gdy czegoś nie pojmujemy. Że taka jest najgłębsza struktura rzeczywistości: wszystko mierzalne, policzalne, opisywalne. Wszędzie pod słowami zera i jedynki. Caldwell nakłada uśmiech cierpliwości, pilnując się, by nie przeszedł on w uśmiech pobłażania. — I to mnie czyni wyjątkowym pośród pisarzy science fiction? Żartuje pani. — Ale słuchałam pana, co pan tam mówił na panelu, pan akurat musi być przecież tego świadomy. I odpowiada mu swoim uśmiechem dwuznacznym. — Nie wiem, czego pani ode mnie... — zaczyna Caldwell; w połowie zdania zmienia nastawienie, cofa się o krok, zdejmuje maskę. — Okay. Czy my żyjemy w tych samych światach. Czym się różni pani świat od mojego. Jak pomierzyć, które z nas ma rację, skoro każda metoda pomiaru to właśnie definicja świata. — Czy pan żyje w świecie science fiction. — Czy ja żyję w świecie science fiction. Pani również, w moich oczach. Wszyscy. — Skoro się tam nie rozpoznaję, to chyba jednak nie działa to w obie strony, co? —
Ha! Pani zakłada możliwość literatury uniwersalnej, to znaczy takiego jednego
odwzorowania rzeczywistości, które obejmuje wszystkie możliwe odwzorowania rzeczywistości. — Za skomplikowane, muszę pomyśleć. — Przechodzą przez checkpoint. — Mhm, pewnie pułapka. Ale nawet jeśli ma pan na to jakiś dowód matematyczny – ma pan? — Poszukam. — ...to najpierw musiałabym kupić matematykę jako pramatkę wszelkich opowieści, macierz wszechświatów. A wcale nie muszę. Nie chcę. Jest życie i prawda poza matematyką. — Tylko tam czy również tam? Wybawia go ekipa nagrywająca wywiady dla francuskich mediów: Kusko, lingwistka, dobrze mówi po francusku, biorą ją w krzyżowy ogień; Caldwell oddala się tyłem, kłaniając się lekko na pożegnanie. Z powrotem w pokoju hotelowym. Bierze prysznic, podkręca klimatyzację, kładzie się na łóżku, trochę przysypia, trochę pisze, polegując. Zmusza się do wejścia w tekst, tekst go wypluwa, Caldwell znowu się zmusza. Stara się wyrzucić z głowy ironiczny półuśmiech Raisy, oczy okularnicy zokrąglone w ciekawości prawdziwej bądź udawanej, intonację aksamitnej kpiny. Postaci kobiece. Czyż ona nie wie, że na papierze nie ma płci, jest tylko gender, krój czcionki? Minęła dwudziesta druga, w Brazylii wyszli już z pracy. Zerka na status Janette i wyciąga ją na ścianę, na biel pościeli. — Baños blanco y corredores vacios, mi corazón. Zobacz, kliniczna samotność pokoi hotelowych, wróciłem do korzeni. Janette rozmawia z kimś na balkonie wysoko ponad wodami Lago do Paranoá. — Zaraz, kotku, zaraz. Nagle pisze mu się gładko i łatwo, rozwija prędko scenę, tekstuje pośpiesznie dialogi, od razu notując przebłyski scen kolejnych, kluczowe zdania, obrazy, zanim wyciekną mu na śnieżną biel, zanim wróci Janette – już minął kwadrans, na zewnątrz głowy Caldwella cały świat przesunął się w rozpędzie. 39
— Porwało cię. — Co? A, rzeczywiście. — Co to jest? — Takie tam. Mars napada na Ziemię. Znudzi cię. Co z Hermesem? — Lancze rządowe, a jak myślisz? Ale może wpuszczą nas do szkół. Hermes, posłaniec bogów, kojarzy wszystkich ze wszystkimi. Ustaną wojny i dyskryminacje, jeśli każdy człowiek będzie mógł wejść w życie każdego innego człowieka. Tymczasem obiegi kulturowe, ekonomiczne, cywilizacyjne pozostają wzajem na siebie zamknięte. A przynajmniej stoją wciąż między nimi grube bariery: języki, historie, idiomy. Toteż najprostszą drogę do pokoju światowego stanowi uniwersalny konwerter społecznościowy. Fundacje gigafilantropów wydały już na Hermesa setki milionów: mają technologię na wyciągnięcie kredytu, na czubkach inwestycji. — Zobaczysz, przekroczymy trzy miliardy euro. Ciągle o nim myślisz? — Mhm? — Uciekasz mi. O Michaelu. Na co Caldwell istotnie ucieka wzrokiem. Reflektuje się i prędko podrywa głowę z powrotem, spoglądając na Janette bez mrugnięcia. Nagła ofensywa szczerości. Szybko, zanim się tym zachłyśnie. — Nie mieliśmy kontaktu od ilu, pięćdziesięciu trzech godzin. Znowu przewozili wszystkich w nocy, nie wiadomo dokąd. Kancelaria Irene posłała negocjatorów, szukają go po obozach wokół Gutu. Trzymam konsula na podglądzie, ale to od rana czarny blank, popatrz. Nie wiem, urwało mu druty czy co. Przez BBC rozmawiamy z Czerwonym Krzyżem, mają, mieli wejście do tych obozów, przynajmniej czasami im się udaje. Otworzyłem okno na wszelkie newsy powiązane, co chwila coś wyskakuje, ale to śmieci, biały szum afrykańskiego chaosu. Tylko że nie mogę się skupić. Ten kocioł konwentowy, a jeszcze chcą ode mnie wiedzy tajemnej o przyszłości science fiction, Boże drogi. Sprawdzałem połączenia, ile by mi zajęło samolotem i potem lądem — — Po moim trupie! Caldwell prycha. — Łatwo ci — — Ed! Milczą. Janette nachyla się ku Caldwellowi, wyciąga rękę. Edward wykonuje telefoniczny gest przytulenia, ściska powietrze. Potrzebują zapachu swoich ciał, szorstkości skóry na skórze, ciężaru mięsa i kości, ciepła oddechów. Caldwell potrzebuje. Obejmuje mocno białą poduchę. Przed Janette się nie wstydzi, nie teraz. — Zebraliśmy trzysta tysięcy, plus minus dwadzieścia. Może nie starczyć. Sprzedam loft, to i tak była spekulacja na dołku nieruchomości, życie ponad stan. I udziały w Mores. Ale kto kupi? — Nie sprzedawaj, nie wychodź z firmy, to jest twoja przyszłość, nie w literaturze, a w realu, w biznesie, Ed, naprawdę, mówiliśmy o tym, to ty mnie przekonywałeś, nie pamiętasz? Przekonałeś. Te same pomysły, a ile zarobisz tam, a ile tu? — Na razie zero. — A i tak wszystko zależy od negocjatorów. Prawda? Bez dowodu życia — 40
— Jezu. Milczą. — Anyway. — Janette bierze głęboki oddech, przeczesuje włosy. — Może uda mi się pomóc wam z Mores, nie wiem, czy to w ogóle zadziała, bardziej przeczucie niż wiedza, ale myślę sobie — — O czym ty — — Posłuchaj. Wiesz, czym się zajmuję. Otwórz sobie „Forbesa”, świat ma już ponad jedenaście tysięcy miliarderów. To nie tylko stan konta, to stan umysłu. Unosisz się ponad ziemią, nie dotykają cię sprawy życia doczesnego, troski materialne. Czy jeden człowiek może miliard przepić, przejeść, zużyć na osobiste przyjemności? A coś trzeba ze swoim życiem zrobić. Oczywiście socjopaci znajdą się i tu, ale to margines, głównie ci, co majątek odziedziczyli, a nie wypracowali sami. Miliardera mało już bawi zgromadzenie drugiego miliarda. Łatwiej było dawnym bogaczom, żądze same się usprawiedliwiały. Dzisiaj świadomość jest zbyt wysoka, a oni wszyscy, obojętnie skąd wyszli, należą do elity oświeconych. Najwięcej mają wspólnego ze sobą nawzajem. I to jest moje podejrzenie, posłuchaj, istnieje sieć społecznościowa miliarderów. Nie mam dowodów, mam przesłanki. Pozostają ze sobą w stałym kontakcie; na pewno nie wszyscy, część. Koordynują posunięcia, przynajmniej niektóre, zarażają się myślami, opowiadają sobie sny. Nie muszą się przecież spotykać w Davos, w Hotelu de Bidelberg, w Nowym Jorku; wystarczy krypto. Kto naprawdę zrozumie tę ich pułapkę pięciogwiazdkowej egzystencji: psychoanalityk za tysiąc za godzinę, chciwi krewni, biedacy spętani problemami codzienności – czy inny miliarder? A wyjście jest tak naprawdę jedno: filantropia. Ale nie filantropia podatkowa i towarzyska, tam cel finansowej dobroczynności ma akurat najmniejsze znaczenie. Gates pierwszy pojął to wyraźnie: robiąc coś dla innych, odnajdują jedyną możliwą drogę w życiu, ponieważ dla siebie samych nie mogą już zrobić nic więcej. — Powinienem notować, gotowy szkic francuskiego dramatu. — Aj, no nie tak, mnie przecież oddziela od nich kilka pięter towarzyskich, nie szepczę im do uszu ani oni mi się nie zwierzają. Niemniej – sporo przecieka. — Ale co to ma do moich udziałów — — Może już tu przyleć, Ed, naprawdę, czuję, że powinnam — — Co? Janette śmieje się nieszczerze. — Samotność pokoi hotelowych. Przynajmniej udało się jej na chwilę oderwać myśli Caldwella od losu jego syna. Edward przesuwa ręką po ostatnich akapitach, poprawia interpunkcję, szyk zdań. Nagle cały ten fragment wydaje mu się przedziwnie chaotyczny, oddający zarazem gorączkowe napięcie i demencyjne roztargnienie, ogień i lód, ducha kolibra i ducha burzy. Przeskoki myśli, nastrojów, miejsc, konwersacji. Życie w nagłej potrzebie mocnego redaktora. Stoi z zimną kawą w ręku w grupce znajomych i nieznajomych pisarzy na korytarzu na drugim piętrze centrum konwencyjnego. Prawie wszyscy narzekają. — To już nie ma sensu, dokończę Meduzę, ale ostatnie dwie powieści wrzucałem od razu po dziewięćdziesiąt dziewięć centów. — Ale zabezpieczasz druk na żądanie? 41
— Nie ma porównania z regularnymi hardcoverami, komuś z was to się w ogóle opłaca? Dwieście sztuk, nie więcej. Spróbuj przekonać agenta! — Samiście zdumpingowali rynek e-booków. A teraz jęki i lamenty! — Mówiłem, nie trzeba było obrażać się na korporacje. — Korporacji nie interesują książki o sprzedaży poniżej pamiętników seryjnego mordercy. — Przecież odejście od papieru i księgarni nie ma tu nic do rzeczy. Ludzie po prostu wolą dziś czytać co innego, zaakceptujcie realia. — Ale – czytać? No właśnie chyba już nie. — Pesymiści. Na czym jedzie cały przemysł rozrywki? Na fantastyce. Głównie. W dwóch trzecich. — W połowie. — Jeśli odejmiesz pornografię. — To nie jest to samo, rozrywka i literatura. Caldwell, wesprzyj mnie tu. Kiedy zabierasz się do pisania tego swojego mózgowo-matematycznego science fiction, to czy planujesz je do filmu, gry, environmentala? A gdyby – czy w ogóle byś je wtedy napisał? — Parę rzeczy im sprzedałem — mamrocze Caldwell do kubka. — Pfch, odpryski. Chodzi mi o to, że medium formatuje wyobraźnię, a ze wszystkich możliwych mediów człowieka czysty tekst najlepiej przekazuje idee. Ktoś z tyłu chichocze błazeńsko. — Opowiedział w pogaduszkach przy kawie! — To nie jest to samo, idee i literatura. — Ale poważnie! Pewnych rzeczy w ogóle nie wymyślimy – nie przyjdą nam do głów – jeśli z góry będziemy zmuszeni je podać w obrazach albo w dźwiękach. W największym stopniu dotyczy to twardej science fiction. Ed! — Wymyślimy, ale już nie jako pisarze. Ty jesteś mikrobiologiem, ty – psychiatrą, ty – fizykiem teoretycznym, prawda? Ja wyląduję na wydziale matematyki. — Nieprawda, wylądujemy w biznesie. — Nie każdy pomysł w nauce ma potencjał komercyjny. — Zatoczyliście koło, geniusze, to samo mówiłem o literaturze. Caldwell wstępuje na panel o nowych mediach dokołaliterackich, ma w nim uczestniczyć Raisa Kusko. Kusko wszakże nie zjawiła się, stoi tam blank z przeprosinami. Caldwell za pół godziny ma punkt w głównej hali na dole. Próbuje powstrzymać się od ciągłego wydzwaniania do Afryki, prawników, negocjatorów, łączników konsularnych oraz botów ministerstwa i MP. Boi się, że przerodziło się to już w rodzaj chorobliwej kompulsji: przez minutę nie sprawdza informacji i zaczyna odczuwać głód, ssanie. Spocony pomimo klimatyzacji. W końcu rozłącza się zupełnie – jeden ruch ręki, jakby zrywał strup z rany. Stoi potem długo nad umywalką w toalecie i myje dłonie, trze papierowymi ręcznikami twarz i szyję, płucze usta. Krąży po centrum niczym struty pasożyt po organiźmie. Sale na dwóch najwyższych piętrach zajmują wyłącznie szeregi bąbli kinetycznych, gdzie przedpremierowo można zagrać w nowe superprodukcje, w krótkie dema i wersje robocze; reklamy 42
owych tytułów i wielkie loga potentatów rozrywki atakują Caldwella zewsząd. W salach kinowych w podziemiu odbywają się równocześnie projekcje świeżych trailerów oraz dłuższych fragmentów filmów i seriali przygotowywanych na lato i jesień, po których to projekcjach następują dyskusje widzów z ekipami producenckimi, nagrywane skrupulatnie w celu optymalnego dostosowania produktu do oczekiwań (musisz podpisać umowy copyrightowe, zanim cię wpuszczą na salę). Rozmaitego rodzaju gadżety pochodne wylewają się na konwentowicza z każdej budki, stoiska, aplikacji geo; już w pakiecie akredytacyjnym otrzymał kilkadziesiąt darmowych dawek tych narkotyków eskapizmu. Cel stanowi bowiem oczywiście uzależnienie od przyjemności imersji w tę, a nie inną fikcję. Idąc przez hale ekspozycyjne, Caldwell prawie fizycznie czuje, jak ogarniają go wpływy kolejnych IP: zmienia się barwa wystroju, muzyka, stroje hostess, liternictwo, nawet zapachy i temperatura. W strefie tolkienowskiej palą fajkowe ziele, w starwarsowej – unosi się w powietrzu metaliczna woń ozonu. Nad Diuną płonie gorące Słońce cynamonu. Gdzieś spomiędzy, mieszając się z nimi i podczepiając pod mocarne IP, atakują gości produkty pozornie nijak niezwiązane z fantastyką, począwszy od użytkowego softu, skończywszy na sportowych butach i polisach ubezpieczeniowych. Nerdowatość koreluje wszak z różnymi interesującymi trendami konsumenckimi, a teraz to nisza na biliony dolarów. Tracker centrum prowadzi Caldwella na miejsce. Caldwell siada za stołem na krześle opuszczonym przed chwilą przez rysownika komiksów, przystojnego niczym prezenter telewizyjny. Na panelach za plecami Edwarda kolorowe kadry z dymkami zastąpione zostają ilustracjami z okładek jego książek. Trackery ściągają stopniowo nową grupę konwentowiczów; wybija godzina i cały cykl zaczyna się od nowa. Caldwell zapomniał długopisu, steward wciska mu w dłoń wielki pisak z logo jednego ze sponsorów. I tak zostanie na wieczność w nagraniach z Conu: Edward Caldwell, logo. A nawet nie zna tej firmy. — Dla kogo? — Dla Ursuli. I może – na jej urodziny. — Proszę bardzo. Caldwell nachyla się nad każdą podpisywaną książką niczym półślepy mnich nad inkunabułem. Gdybym był bohaterem powieści hard SF... Pokolenie po Dexterach, Monkach i Doktorach House’ach – oni kupują nerdyzm jako weekendowy lifestyle. Kiedyś istotnie było to miejsce i czas, by pryszczaci studenci fizyki i zakochani w książkach okularnicy z nadwagą mogli bezpiecznie podzielić się swoimi fascynacjami i podpompować pewność siebie na resztę roku, kiedy przychodzi im żyć w ukryciu pośród Normalnych. Teraz przyjeżdżają tu ich cudownie mieszczańskie dzieci i wnuki i płacą hojnie za samo doświadczenie nerdowatości – jak w oldskulowych pubach płaci się za doświadczenie brytyjskości, cień ducha Sherlocka Holmesa i Pickwicka. Nawet jeśli pijesz tam piwo bezalkoholowe i palisz bezkancerowy tytoń. Nawet jeśli czytasz science fiction bez science i nie odróżniasz neutrina od neutronu. SF to marka modnego eskapizmu, asperger jak woda po goleniu. Caldwell kątem oka obserwuje techniki podrywu na nieumiejętność podrywu. Flirtującą parę przesłaniają dwie 43
menopauzatyczne Niemki przebrane za księżniczki Leie. Może to kwestia aktualnej równowagi neuroprzekaźników w mózgu – czuje się, jakby podglądał masturbujących się wujków i ciotki. Prosi chłopca z obsługi o kubek gorącej kawy. Następny człowiek w kolejce podsuwa książkę do podpisu. Caldwell ma wyrzuty sumienia. Ich radość, onieśmielenie, entuzjazm są przecież tak szczere! Zazwyczaj łatwo mu w nie wejść, daje się ponieść energii fikcji, zaraża innych, między innymi na tym polega talent Caldwella. Może więc to te czterdzieste siódme urodziny, może Michael w afrykańskim obozie, a może Epidermiodysplasia Verruciformis... Następny czytelnik, następny. Pocketbook Hard Nights, ale przynajmniej dobrze zaczytany, z oślimi uszami i przełamaną okładką. (Nie sposób zautografować e-booka). — Dla kogo? — Dla mnie. Caldwell unosi głowę. Wszyscy konwentowicze są przecież podpisani. Plastikowy tag: Georgio Pratt. — Dla Georgia. Pratt mówi jeszcze coś po francusku, Caldwell nie rozumie. Składa autograf. Pratt nachyla się nad stolikiem, Edwarda uderza silna woń wody kolońskiej, słony zapach morza. — Nie ma pan pojęcia, jak bardzo zależało mi na spotkaniu z panem. — Tak? — Grace mówiła mi, że nie odpowiada pan osobiście na e-maile ani — — Zaraz, kim pan — — Georgio, Georgio Pratt. — Proszę. — Caldwell wręcza mu podpisaną książkę. — Niestety, nie mam czasu, żeby — — Będę czekał. Jak pan skończy. Caldwell przypisze nadzwyczajnemu swemu rozkojarzeniu, że tak zlekceważył owego Pratta i prawie o nim zapomniał, i dopiero gdy półtorej godziny później wychodzi z centrum, a Pratt stoi tam na bulwarze w cieniu pod markizą z puszką energizera w dłoni i macha zapraszająco do Caldwella, dopiero wtedy Edward przypomina sobie rozmowę z Grace i jej londyńskiego stalkera i ostrzeżenie monsignore Vecco. Przystaje. Patrzą na siebie ponad rozsłonecznionym chodnikiem. Zbyt duży dystans, by zdać się na słowa, zbyt mały, by odejść swobodnie. Na opuszkach palców ma Caldwell połączenia z ochroną Worldconu, z Alice, policją, Grafem, Grace. Przerzuca je w te i we w te niczym monetę w banalnej sztuczce prestidigitatora. Pratt otwiera energizera i pije, jakby umierał z pragnienia, szybko, zachłannie. Z rozmachem ciska puszkę do kosza. Patrzą na siebie, pisarz i czytelnik. Trwa to prawie minutę, wreszcie zniecierpliwiony własnym niezdecydowaniem Caldwell odrywa stopy od betonu i maszeruje do Pratta. — No więc o co chodzi? Pratt się powtórnie przedstawia, wciska Edwardowi wizytówkę, wyciąga także z kieszeni cienką książeczkę – znowu coś do zautografowania? – ale to nie Caldwell jest autorem i nie jest to beletrystyka. Tytuł: On Hubris. Caldwell oddaje ją prędko, jakby parzyła mu ręce. 44
— Panie Pratt, będzie pan nachodził mnie lub moją rodzinę i skończy się to sądami i policją. — Jest tak zdenerwowany, że połyka sylaby. — Wtedy Judga wybuchnie w newsach. Jasne, zrobi pan, jak chce, ale to chyba szczęście dla was, że dotąd światła reflektorów omijały OC Mores. Mhm, panie Caldwell? Usiądźmy może. Siadają przy stoliku pod parasolami. Pratt macha na kelnerkę. Dla niego sok pomarańczowy, a dla Caldwella – kawa. Edward kręci łyżeczką tak energicznie, że rozchlapuje czarną ciecz na talerzyk i blat. — Pan jednak jakoś dokopał się do informacji. — Jestem fanem od lat. — Pratt pokazuje podpisany egzemplarz Hard Nights. — Mam pana na wszystkich alertach. Szkoda, że niewiele pan pisze, nieczęsto. Najbardziej niepokoi Caldwella, że ten Pratt jest tak spokojny, tak pewny siebie. Czekałby tu zapewne do wieczora. Zdarzały się już Caldwellowi dziwne rozmowy z czytelnikami. Ta jednak prędko wybija się na szczyt rankingu. — Rozumiem, że nie podoba się panu program, nad którym pracujemy. Ma pan obiekcje natury – moralnej? religijnej? prawnej? — Caldwell parzy sobie wargi gorącą kawą, ale nie przestaje mówić. — Nikt zdrowy na umyśle nie założy, że krótka rozmowa z nieznajomym skłoni mnie do zamknięcia firmy. Zresztą nie mam w niej takiej władzy. Albo więc nie jest pan w pełni zdrów, panie Pratt, albo przygotował pan inne narzędzia nacisku. Groźby? Szantaż? Pratt przygląda się Caldwellowi, skrzyżowawszy na piersi muskularne, opalone ramiona. Nad prawym nadgarstkiem ma tatuaż, ptaka albo smoka. — Lambush. — Słucham? Marcel Lambush to główny bohater Hard Nights. Pracował jako nocny operator Schizodromu i potajemnie schizował klientki, które wpadły mu w oko, ku własnym marzeniom i ideałom. Jedna z nich, dowiedziawszy się o procederze, szantażem wciągnęła Lambusha do Schizodromu i rozszczepiła mu przeszłość. Więc wcale nie włamywał się do systemu; to ona się włamała, ponieważ się w nim zakochała. Tylko dlatego przychodziła po zmierzchu. Lambush z kolei odpowiedział własną schizą... i tak dalej – gra eskalowała przez całą powieść, aż do finału. Kochali się i nie kochali; byli jedną osobą i byli dwiema osobami; istnieli i nie istnieli poza wzajemnymi wyobrażeniami. We wznowieniu powieści Caldwell zamieścił graf przedstawiający strukturę tych schiz i sieć splotów fabularnych. Możliwych jest wszakże znacznie więcej rozwiązań tekstu, fascynaci wciąż publikują w internecie nowe interpretacje, istnieje nieformalny klub schizodromistów. — Pierwsza rozmowa Lambusha z Michelle, nie pamięta pan? „Przygotowała pani inne narzędzia nacisku”. Caldwell gryzie z furią kostkę cukru, grzmoty idą po kościach szczęk i czaszki. To już sytuacja wprost z koszmaru: nie dość, że fanatyk, to fanatyk cytujący z pamięci własne teksty Caldwella. Caldwell skończywszy pracę nad utworem, dość szybko zapomina nawet imiona postaci, zapomina fabułę. Pratt może blefować, Edward nie stwierdzi tego, nie sprawdzając w książce. 45
Rozgląda się nerwowo po dziedzińcu wychodzącym na Boulevard Jourdan. Wszyscy wokół noszą tagi Worldconu, nawet te dzieciaki z balonikami-Księżycami na srebrnych wstążkach. Muskularna Mulatka z dredami, pochwyciwszy spojrzenie Caldwella, uśmiecha się szeroko, perłowo. Po czym unosi dłoń i zaczyna go ostentacyjnie filmować przez zewnętrzny obiektyw, siedzącego tu przy stoliku ze zbójeckiej urody południowcem. Spotkanie pisarza z czytelnikiem – wszystkie atuty w ręku czytelnika. Caldwell pije tę kawę, parząc sobie już przełyk. — Mam nadzieję, khr, że nie należy pan do tych, co nie odróżniają autora od jego dzieł. — W końcowym rozrachunku autor jest swoimi dziełami, niczym więcej. To pan wymyślił Judgę, Judga jest dzieckiem Edwarda Caldwella. Graf zapytał kiedyś Caldwella, jaki szlablon Judgy Edward sam by sobie nałożył. Caldwell się wtedy zirytował – przypomniały mu się od razu wszystkie te pytania dziennikarzy i czytelników, albo istotnie przekonanych, albo udających przekonanie, jak każe tradycja: że pisarze wierzą w to, co piszą, lub przynajmniej wierzą w to, jak piszą. Caldwell zaś nie rozumie, dlaczego wynalazca użytkowej etykometrii miałby być człowiekiem wyjątkowo moralnym. Co oczywiście nie musi go też skazywać na amoralność. Ojciec Edwarda Caldwella był weterynarzem, a matka pracowała w biurze przewodniczącego rady miejskiej Birmingham. Żadne nie chadzało do kościoła, chociaż zachowali rozmaite przyzwyczajenia i przesądy naturalne dla anglikanów. Przyzwoitość, sumienie, bojaźń boża – jest dla Edwarda jasnym, odkąd sięga pamięcią – to wyblakłe etykiety przyjętych w wychowaniu reguł gry społecznej. — Prawda, nie każdemu rodzi się w głowie to samo — przyznaje teraz Prattowi. — Ale wystarczająco wielu ludziom przychodzą na myśl wystarczająco podobne rzeczy, żeby nikt nie mógł czuć się aż tak wyjątkowym. Nie ja, ale ktoś na pewno pchnąłby taki soft do produkcji. I nawet jeśli OC Mores upadnie – pojawią się następni. Prędzej czy później. Pratt kartkuje powoli Hard Nights. — I kto inny napisałby pana książki? — Ale to nie to samo przecież — — Jaka różnica? Caldwell wyrywa mu pocketbook. Wymachuje nim do rytmu zdań. — No więc pan ma inną moralność, a ja inną. Niech pan dorośnie i pogodzi się z tym, a nie nawraca wszystkich na swoje doktryny! — Panie Caldwell, pan doskonale wie, jaka różnica. — Pratt wskazuje palcem pogięte Hard Nights niczym prokurator dowód w sprawie. — Możecie sobie pisać te nerdowe bajki, twarde jak gówno z diamentów, ale w momencie, gdy zaczynacie przerabiać na science fiction jedyny wasz świat i ludzi w tym świecie — — Hubris! Akurat! Bogowie i absoluty służą właśnie do wpychania ludzi w poczucie winy – żeby się ludzie wstydzili potęgi własnego rozumu! — Caldwell bije książką w blat stolika, aż filiżanka podskakuje. — To nie jest pokora, to największa zbrodnia: odwrócić się od wiedzy, odwrócić się od władzy nad naturą. 46
— Więc załóżmy, że nie ma absolutu – nie ma Twórcy – jedynie te dowolnie wdziewane przez ludzi szablony norm. — Nie trzeba niczego zakładać, tak jest. A my teraz piszemy tylko lepsze oprogramowanie. — Które wtrenuje ludzkość, miliardy psów Pawłowa, w codzienny wybór przykazań jak wybór koloru koszuli. — No i? Co w tym złego? Jeśli nie ludzie mają wybierać, to kto za nich – pan? jacyś kapłani namaszczeni przez kapłanów namaszczonych przez kapłanów? Naukowe Rady Szczęśliwości Powszechnej? To właśnie dzięki swobodnym wyborom ludzi odeszliśmy już tak daleko od tych świętych dogmatów, ołtarzy krwi i dymu. A jak Judga trochę przyśpieszy proces, no to tym lepiej! Pratt przysuwa bliżej krzesło, nachyla się nad stolikiem. — I dlatego pan to robi? To jest pana absolut? Wachlując się porządnie już sponiewieranym egzemplarzem Hard Nights, Caldwell głośno parska. — Jest pomysł, są chętni, jest biznes. — Więc dla zysku, tak? — Pratt zdaje się szczerze zafascynowanym, jeśliby mógł, rozsmarowałby Caldwella na szkiełku laboratoryjnym i wetknął pod mikroskop. — A gdybym zaoferował panu tyle samo, dwa, trzy razy więcej – w zamian za odstąpienie od realizacji? — To znaczy ile? dziesiątki, setki milionów? — Caldwell próbuje się zaśmiać, ale jest zbyt zdenerwowany; wypuszcza tylko powietrze przez zagryzione zęby. — A weź je sobie wsadź! — Więc jeśli nie dla pieniędzy — Pratt zniża głos — to dlaczego? Niech pan się zastanowi, panie Caldwell. — I strzela palcami na kelnerkę, drugi raz sok i kawa. Caldwell się zastanawia, wbrew samemu sobie zastanawia się, jak nie zastanawiał się od wizyty w Tate Modern. Wystarczy spotkać się z zagorzałym czytelnikiem SF, żeby poczuć się jak postać z SF. Dziesiątki, setki milionów. Oczywiście Pratt nie dysponuje takimi pieniędzmi. Ale gdyby? Pół sekundy – gorączka, zimny pot, łomot krwi, suchość w ustach: dotknął Caldwella anioł adrenaliny, jak podczas schodzenia po schodach, gdy stopa opada na stopień, o którym mózg nic nie wie. Pół sekundy – kiedy Caldwell ma pewność nagłego olśnienia: o n j e s t o d p o r y w a c z y M i c h a e l a. Absurd, absurd. Oddycha głęboko. — Nie dla pieniędzy. — Przełyka ślinę, chyba znalazł słowa. —
Ja chcę zobaczyć, jak to
zmienia świat. Chcę stworzyć w świecie. Przekonać się – rozumie pan? – ja wymyśliłem i oto jest. — Caldwell przykłada dwa wyprostowane palce do skroni. — Na ile to możliwe... napisać świat. Wypowiedział na głos i teraz pojmuje, że to prawda. Rozluźnia się. — Co takiego może mi pan dać w zamian? — Wzrusza ramionami. — Nic. Przy drugim soku i kawie wydaje się, że między czytelnikiem i pisarzem osiągnięte zostaje porozumienie. Caldwell zwraca Prattowi jego Hard Nights. Pratt zaciska na zgiętym pocketbooku mocarne dłonie, pręży mięśnie. (Na nadgarstku jednak smok). Zwrócił wzrok do wewnątrz, nie patrzy na Caldwella.
47
— Napisać świat... Tak. — Uśmiecha się melancholijnie. — Oczywiście ten, który naprawdę napisał świat, niekoniecznie musi być szczęśliwy, że mu tak wykolejają robotę. — I co, będzie się mścił? — Zawsze może zrobić nowy, zacząć wszystko od początku. — Albo pogrozić palcem z nieba. — Ba, ręczne sterowanie odbiera cały sens symulacji. Ktoś na wysokim priorytecie telefonuje do Caldwella. Caldwell przeprasza, wstaje i odchodzi kilka kroków, rozmawia, stojąc plecami do Pratta. Kiedy się po krótkiej chwili odwraca, czytelnika już nie ma. Musiał się wymknąć na palcach. Kelnerka nic nie wie, twierdzi, że rachunek został zapłacony. Caldwell nie ma do tego głowy – dzwoniła Irene, negocjatorzy przechwycili plotkę o zbiorowej egzekucji białych gdzieś przy drodze do Chwezi. Nie wiadomo, ilu tych białych było, nie podano żadnych nazwisk. Ekipa z człowiekiem z ambasady pojechała sprawdzić na miejscu. Caldwell wycofuje się z powrotem do wnętrza centrum konwencyjnego. Zaraz wszyscy zaczną dzwonić do wszystkich, skoro tylko wieść się rozniesie. Na trójwymiarowe statki kosmiczne i rycerzy nakładają się stopniowo obrazy rodziny i znajomych Caldwella, głosy mieszają się z głosami, eksplozje barw i muzyki komentują gniewne dialogi dzieci Edwarda i prawników, konsula i Irene, nieznajomych Afrykanów o twarzach wodzów plemiennych. Wampir w pelerynie zastępuje Edwardowi drogę i wręcza mu zaproszenie na horrorgię tematyczną. Caldwell, przystanąwszy, gapi się na kły i paznokcie wampira niczym dziecko. Pojawia się info, że było to siedmiu mężczyzn i jedna kobieta, rozstrzelanych z kałasznikowów przez lokalną bojówkę Żyraf. Pojawia się info o innych podobnych egzekucjach. Wampir oblizuje się zalotnie, obiecuje krwawe jatki. Wszystko to z budżetów reklamowych europejskich konsorcjów ubezpieczenia medycznego. Caldwell ucieka ze stref fantasy pod znajome IPs science fiction. Myśli sobie: kupię jakąś powieść, zanurzę się w niej na resztę dnia, zapomnę o wszystkim. Błąka się między stoiskami, prezentacjami, promocjami. Tyle uniwersów kolorowych, egzotycznych, pełnych przygód, zagadek, atrakcji. A jednak nie potrafi zdecydować się na żaden z nich, to jak wybór gwałciciela z hordy gotowych do ataku napaleńców, lepszy będzie chuj mniejszy czy chuj większy? Zabłąkał się na piętro, gdzie trwają ostatnie spotkania autorskie. Siada w tylnym rzędzie pustawej sali; licznik podglądów sieciowych też nie imponujący: waha się pomiędzy stu i stu trzydziestoma. Pisarka odpowiada na pytania prowadzącego o swoją najnowszą powieść pod tytułem Childing. Caldwell nic o niej nie słyszał. Jak większość autorów, wypuściła ją poza systemem wydawniczym i poza papierem, wykrawając sobie niszę w świadomości odbiorców dzięki skojarzeniu z rozmaitymi oddolnymi generatorami popularności: lista oficjalnych „przyjaciół książki” liczy ponad pięćdziesiąt nazwisk i adresów sieciowych. Caldwell nie rozpoznaje prawie żadnego z nich – i po tym poznaje, że to literatura nie dla niego. Jak stwierdza prowadzący, Childing jest „fantasy oświęcimską”. Cygańska dziewczynka wrzucona przez Niemców w tryby eksterminacyjnej maszyny Auschwitz ucieka w fantastyczny świat swoich bajek i cygańskiego folkloru. Realiów obozu koncentracyjnego autorka nie opisuje w ogóle, ponoć stopniowo przeciekają one w fantasy – symbolami, analogiami – w miarę jak nastoletnia bohaterka zbliża się do śmierci. Toteż czytelnik dedukuje jednak spod tej fikcji magicznej „historyczną fikcję zero”. Prowadzący pyta autorkę, czy nie obawia się, że opowieść tak 48
dołująca, opowieść z góry wykluczająca happy end, nie zdobędzie wielkiej popularności. Autorka się nie obawia, pracuje w Ośrodku Diaspory i Studiów Transnarodowych na Uniwersytecie Toronto, popularność to niekonieczny skutek uboczny literackiego hobby. Pytanie z sali: czy to w ogóle jest fantastyka, skoro wiadomo, że wszystko fantastyczne wyobraża sobie jakaś dziewczynka zamknięta w Auschwitz? Odpowiedź autorki: ale każdą fantastykę wyobraziła sobie najpierw jakaś dziewczynka lub jakiś chłopczyk – ja tylko odrobinę przesunęłam moment oderwania od realu. W Auschwitz, myśli Caldwell, w Auschwitz i w gułagach, tam musiały rosnąć najpotężniejsze Atlantydy. Nadal brak wiadomości o rozstrzelanych. Zacieśnia filtr telefonu, żeby nie drażnili go co chwila pełni dobrych chęci rządowi psychologowie i eurokraci, i wychodzi z centrum konwencyjnego. Mijając markizy kawiarniane, wraca myślą do Pratta. Jeśli istotnie ma mnie na wszystkich alertach, mógł też wyłapać info o Michaelu. Tylko że Michael posługuje się nazwiskiem Irene. Lecz do tak prostego skojarzenia wystarczy podręczny semantyk Google’a. Ale z kolei — Caldwell wchodzi do Parku Montsouris i cień drzew go uspokaja, szum zieleni wycisza myśli. Siada na trawniku. Patrzy na ptaki, na owady. Dziecko karmi królika na smyczy. Przechodzą ludzie. Jednoręki kaleka je loda. Robi się chłodniej, zmierzcha. Cienie się przesuwają i Caldwell przesuwa wzrok. Na ławeczce nad wodą Raisa Kusko czyta papierową książkę. Ułożyła się na wznak, z nogami zarzuconymi na oparcie. Caldwell podchodzi. — Nie zjawiła się pani na dzisiejszym panelu. Kusko osłania się od czerwonego słońca rozłożoną książką, mruży oczy za okularami. — Taka ładna pogoda, nie chciało mi się. — Było w programie, ludzie czekali. — Wiem. Złą nogą wstałam, nie chciało mi się. Jej absolutne lekceważenie dla społecznych powinności pisarza rozbraja Caldwella. Zerka – książka jest po włosku, coś z antropologią w tytule. — Nie powieść. — Nie. Ojej, zdrętwiałam. Chodź, przejdziemy się. Idą. Spoza drzew dobiega przytłumiony łoskot kolejki RER. Kusko czyta coś kątem oka. Caldwell unosi brew. Raisa rzuca mu wszystko na chodnik. Na Worldconie wręczono właśnie nagrody. Hugo za powieść zdobył trzeci tom cyklu o przygodach kalifornijskiej rodziny przerzuconej do świata alternatywnych technologii i przyspieszonych rewolucji społecznych. Hugo za formy krótkie poszły w większości do gugla-tłumaczonych kawałków z peryferii, także z Francji. Caldwellowi nic nie mówią tytuły ani nazwiska. — To co ty czytasz? — Raisa się dziwi. — Newsy z różnych dziedzin nauki, komentarze do newsów. Z literatury – mało, głównie takie prześwietlenia współczesnej obyczajowości, kultury. Co mi polecają znajomi. Poezję, ale klasyków, nic współczesnego. — Więc dlaczego piszesz akurat science fiction? 49
— Mhm, bo w ten sposób myślę. — To znaczy jak? — To znaczy tak. I po co właściwie drepcze tu obok niej niczym stroskany wujek. Jeśli nie potrafi się skupić na pracy nad powieścią, powinien przysiąść nad Judgą, dołożyć kilka cegiełek do piramidy OC Mores. Albo łyknąć proszki i wyspać się nareszcie porządnie. Rano wszystko już będzie wiadomo, Michael żyje albo nie żyje, Edward nie ma i nie może mieć na to żadnego wpływu. Scrolluje medmonitor: tętno w normie, hormony w normie, alfa i theta w normie. Kiedy pracował na etacie w Final Finance Solutions, napisał makro na opensourcowego c-readera rozpoznające stany nieproduktywnego rozkojarzenia i nasyłające wtedy telefonicznego bota sierżanta Hartmana z Full Metal Jacket. Myślicie o niebieskich migdałach, szeregowy Caldwell? Miliard skośnookich jebańców myśli tylko o tym, jak wygryźć was z roboty, leniwe robaki, jak wypieprzyć w waszych łóżkach wasze żony i rozbijać się po waszych miastach w waszych samochodach! Powtarzaj! Ten mózg jest mój. Jest wiele mózgów, ale ten jest mój. Mój mózg jest moim najlepszym przyjacielem. Jest moim życiem. Muszę nad nim zapanować, tak jak muszę zapanować nad moim życiem. Beze mnie mózg będzie do niczego. Bez mózgu ja będę do niczego. Nauczę się trafiać nim bezbłędnie. Nauczę się myśleć celniej niż mój wróg, który chce mnie wygryźć z mojego życia. — Chyba jednak w końcu wyrośniecie z tego. Jak cała kultura powoli wyrasta z dwudziestego wieku. — To nie takie proste. — Aha. Fetysz matematyki, nauk ścisłych. Tej racjonalności, w której każdą rzecz przełożysz na liczby i przekalkulujesz, scyfryzowane. Nie o takim świecie mówiłeś? — Nie, nie takie proste. Poszukałem w nocy. Istnieje formalny dowód, zobacz. Z kolei on rzuca na chodnik. W 2008 roku David H. Wolpert, matematyk programista z NASA Ames Research Center, przedstawił pracę pod tytułem Physical Limits of Inference. Wolpert ujmuje w niej zbiór wszystkich możliwych wszechświatów oraz klasę tak zwanych układów wnioskujących (maszyn inferencyjnych), czyli obiektów logicznych zdolnych do przeprowadzania procesów obserwacji, zapamiętywania oraz formułowania hipotez na temat stanów przyszłych. W naszym wszechświecie takimi układami wnioskującymi są między innymi ludzie (ludzkie mózgi) i komputery. Na poziomie formalnym istnieje dla nich odpowiednik w Uniwersalnej Maszynie Turinga: „silny układ wnioskujący” według nomenklatury Wolperta. W szczególności zaś matematyczny opis problemu maszyn inferencyjnych zdradza duże podobieństwo do matematycznego opisu Problemu Stopu. Wolpert przeprowadził ścisły dowód pokazujący, iż w każdym z możliwych wszechświatów w sposób konieczny istnieją wielkości (stany, informacje o stanach), których nie obejmie (nie opisze, nie obliczy) żaden układ wnioskujący owego wszechświata. Dowód przypomina twierdzenie Gödla o niezupełności, tudzież paradoks kłamcy. Maszyna ma odpowiedzieć na pytanie o x. W x zawiera się przyszły stan maszyny odpowiadającej na to pytanie. Każda jej odpowiedź będzie zatem równie bezsensowna, co twierdzenie: „To twierdzenie jest fałszywe”.
50
Demona Laplace’a zabijano już wcześniej przez zmuszenie go do przejrzenia się w zwierciadle – dowód Wolperta idzie jednak najdalej jak można: nie dotyczy tylko naszego czy jakiegoś konkretnego wszechświata, lecz także w s z y s t k i c h w s z e c h ś w i a t ó w f i k c y j n y c h, to znaczy o dowolnych prawach fizyki lub czegokolwiek, co fizykę tam zastępuje. Niejako przy okazji równie nieodwołalnie rozstrzyga Wolpert inne kluczowe kwestie. Żadne dwa samoświadome układy, których funkcje mają skończony zasięg, nie mogą się wzajem zrozumieć (objąć opisem pozwalającym na przewidzenie stanów przyszłych). Żadne dwie maszyny inferencyjne obdarzone wolną wolą (czyli niezdeterminowane przez stany innych maszyn inferencyjnych) nie mogą się wzajem obserwować, przewidywać ani przypominać ze stuprocentową dokładnością. Caldwell mimo woli przyspiesza kroku, a im szybciej idzie, tym prędzej mówi i zamaszyściej rysuje. Niech {Γi} będzie zbiorem funkcji z dziedziną U, a W ⊂ U. Jeśli ∀ i, |Γi(W)| ≥ 2, to znaczy, że istnieje taki układ inferencyjny w U, który inferuje {Γ i}. Dla każdego układu C istnieje taka dwuwartościowa funkcja — Raisa łapie go za rękę, stają w miejscu. Caldwell już miał się wyrywać; powstrzymuje się. Dyszy. — To jest twoja maczuga — mówi Kusko — te wzory matematyczne. — Jakie wzory? — protestuje on. —
Jeszcze nawet nie rozpocząłem dowodu —
— Wzory, wykresy, nazwy cząstek chemicznych, cała ta techniczna nomenklatura; ale matematyka to najgrubszy kij. Wstawicie do tekstu parę symboli i rosną wam bicepsy. Zastraszacie tym czytelników, żeby nie śmieli skrytykować książki jako książki. — Kto zastrasza? — Caldwell się unosi. — Wy. Pisarze twardej science fiction. – Kusko przygląda mu się z zatroskaną miną, trochę jak małemu dziecku z gorączką. — Potrzebujesz matematyki, żeby odkryć, że człowiek nigdy do końca nie pozna drugiego człowieka? — Ależ wcale nie o to chodzi! Udowodniłem ci tu właśnie niemożliwość całej literatury science fiction! To znaczy takiej, jaką ty ją widzisz. — Science fiction nie istnieje? — Kusko tylko poprawia okulary. — Oj, jednak zastawiasz na mnie pułapkę: musiałabym najpierw wejść do twojego świata, żeby mu zaprzeczyć. Matematyka nie jest moim językiem. — Chciałem ci jedynie pokazać, że twoje zarzuty kompletnie mijają się z celem. Po Wolpercie każda dobra science fiction musi już pozostawać niedomknięta, niezupełna, niedorozumowana. Przysiadają pod drzewami opodal rzeźby z białego kamienia, rzeźba przedstawia – jeśli Caldwella nie myli w półciemnościach wzrok – Rzymian dźwigających na barkach lwa. — Naprawdę tym właśnie zajmowałeś się w nocy? Edward wzrusza ramionami. — O czym mają rozmawiać pisarze, gdy się ich tak zwiezie tuzinami w jedno miejsce? Skoro nie o swoim ego. Bo brzmiało, jakbyś miała pretensje, że w ogóle piszę, co piszę. Kusko splata palce na podciągniętych pod brodę kolanach. — Matematyka, matematyka. A o sztuce nawet nie wspomniałeś. 51
— Jakoś brak mi śmiałości, żeby mówić na głos o – o sztuce. Kusko się śmieje. Caldwell też się uśmiecha. — Jest w tym artyzm — przyznaje. — I jest artyzm w nauce. Nie w gotowych teoriach i wynalazkach, ale w tym, w jaki sposób człowiek do nich dochodzi. Rozumiesz? W tym, co poprzedza wiedzę, w tej luce, w tym braku, w tej – tej niezupełności. W drodze, jaką przebywa umysł. Zaczynasz czytać książkę – kończysz czytać książkę. Porównaj te stany. — Więc dlaczego maszyny, kosmosy, elektroniki, genetyki? Kształt drogi nie zależy od miejsca, do którego ona prowadzi. — Ależ ja się z tym zgadzam! Science fiction można pisać na dowolny temat. Nawet na temat literatury science fiction. — No to w końcu jaki wyróżnik pozostaje? Skoro nie sama metoda ilościowa nauk ścisłych. — Mhm. Mentalność? Świat w głowie? — Gdyby jednak... Co? Caldwell nie słucha, sygnał przewiercił mu czaszkę. Gwałtownie unosi otwartą dłoń, powstrzymując Raisę, i odbiera rozmowę. Cały węzeł rozmów – wszyscy dzwonią do wszystkich. Przebił się na miejsce egzekucji ksiądz-tubylec z otwartym łączem, prędko zidentyfikowano zabitych, nie ma wśród nich Michaela. Tymczasem silna grupa dyplomatów i dziennikarzy dotarła do obozu Karanga pod Gutą; i wśród żywych nie ma Michaela również. Uciekł? Wrzucili go do jakiegoś anonimowego grobu? W tym totalnym zamieszaniu Grace wygaduje się, że już wylądowała w Harare – załatwiła sobie lewe papiery i będzie szukać tam brata na własną rękę. Caldwell zaczyna na nią krzyczeć, ale krzyczą wszyscy, Grace na ojca w ogóle nie zwraca uwagi. Caldwell się rozłącza. Kusko przypatruje mu się pilnie, lecz nic nie mówi. Ile słyszała, ile zrozumiała? Caldwell zapala kancerowca. Rzymianie niosący lwa zmienili się w puchnącym mroku w złowrogą masę wielonożnego, wielogłowego stwora. Odkaszlnąwszy, zaczyna: — Science fiction... — i urywa, pochwyciwszy spojrzenie Raisy. I co teraz. Jak bezboleśnie wyrzucić ją z łóżka. Łatwo pomylić jeden rodzaj fascynacji z drugim, to najczęstsza pomyłka poetów. A jednak – inaczej patrzymy na podmiot, inaczej na przedmiot. A ona zaraz odwraca spojrzenie i Edward poznaje po ruchach jej gałek ocznych, że Kusko coś szybko tekstuje. Co? — Co? — Och. Przyślę ci egzemplarz z dedykacją. Znalazła pomysł. Z ciepłym papierosem w dłoni Caldwell odwraca się do szumiącej perliście ciemności Paryża. W pobliżu znajduje się wejście do katakumb. W każdym miejscu na Ziemi stąpamy po masowych grobach. Caldwell stoi plecami do Kusko i ma pewność, że Kusko nagrywa tę chwilę, intonację milczenia, ciemny zarys jego sylwetki. Zapewne niewiele więcej ocaleje w jej powieści. Jakiś Edward Caldwell
podniesiony do
potęgi,
wyolbrzymiony we
wszystkich swych rysach
charakterystycznych, ażeby zarazem stanowił symbol rzeczy większych, największych. Inaczej się przecież będzie nazywać, nie tak jak naprawdę się nazywa, skądinąd pochodzić, inne mieć życie. Czy 52
się rozpozna? Dojrzy coś z siebie pod naroślami pancernymi, koralową skamieliną słów? Czy rozpoznałby się, samemu będąc postacią z cudzego świata fikcji? Gasi papierosa. — Chodź, ciemno, zimno i już po puencie, koniec rozdziału. ***
Rozdział 13 Tymczasem w perbriumowym kieszonkowcu monopolii księżycowej Orlando liczył ostatnie dolary pozostałe z fortuny wydanej na ściegi australijskie; wydanej, a raczej przepuszczonej, bo poszukiwania Zajoba Quatro nadal nie przyniosły rezultatu. Ostrzeżenie drugiego refleksu Ursy nie dotarło do Leo, wiedział tylko o zbliżającej się dacie zstąpienia himalajskiego, trzeciej już próby bezpośredniego spenetrowania Złej Matematyki. W konwentach orbitalnych relacjonowano postępy konstruktowców na kanałach publicznych, jako że spór między dwoma Sędziami pielgrzymów zdawał się wciąż paraliżować Censores. Dzień wcześniej Orlando spotkał w termach Akumy pośrednika od Bezzębnych, który opowiadał o ofercie na półśmierce Matematyki napędu FTL (półśmierce, a nie same ściegi, tych nikt dobrowolnie nie odtajni). I nawet z tego żartowali. Dwa zero dla 841193. Orlando obawiał się, że 841193 tak się w końcu rozbestwi, iż wystąpi z żądaniami wprost do Marsa, Censores wystraszeni wizją kolejnych turingowych refleksów wyciąganych z Matematyki zakażą jakiejkolwiek eksploatacji i Reugo Octans Osądzą na rzecz opcji zero. Przynajmniej tyle dobrego, że siłą rzeczy czarna dziura również pozostawała na razie na cenzurowanym. —
Nieźle się wpakowaliśmy — skwitował w ostatniej rozmowie z Fiołkami Olimpu — skoro cała nasza nadzieja w
—
Nie powinno to mieć żadnego wpływu na plany eksploatacji — przekonywała z czternastominutowym opóźnieniem
Censores. byczo spokojna Feliz Taurus. — Niechby ją nawet zdziurawcowali – długie lata zajmie dziurze pożarcie całej Ziemi. Nie dożyjemy pierwszych ruchów tektonicznych. To podstawowa fizyka, nie do zakazania, możesz sam policzyć. Nie stać ich na większe dziury, nie mają mocy ani materii. —
Chodzą plotki o ściąganiu planetoid z Pasa, będą karmić nimi konstruktowce na wysokich orbitach.
—
I co im to da? Pół promila Ceresa?
—
W każdym razie nie tego się tu boją. Boją się, że Matematyka zareaguje.
—
Wyjdź w końcu spod Neumosa, Orlando.
Łatwo im mówić, nie stanęli nigdy oko w oko z 841193. Ale o 841193 oczywiście nie może im powiedzieć przez radio. Modus Neumosa–Bragi w istocie zniknął na dobre z orbit eksploatacyjnych, ale sama idea pozostawała na Księżycu dość popularną. Neumos był jednym z pierwszych eksploatatorów Matematyki, lecz nigdy nie uległ kapitalistycznym modi, nie pracował dla kompanii. Utrzymywał, iż rzekome samoograniczenie, remisja Matematyki to złudzenie perspektywy: Marsjanie również bowiem stanowią zaledwie jej refleks. Tak naprawdę nie ma już niczego poza Matematyką. Na koniec zwinął się w radix ouroborosowy i usechł na wiór w jakiejś księżycowej pustelni. I właściwie trudno się było obronić przed podobnymi skojarzeniami, żyjąc na co dzień pod tarczą planety, na której każdy pukiel chmur i warkocz prądów morskich mógł stanowić symbol i klucz do najgłębszych sekretów wszechświata. W tym też duchu Orlando odczytywał informacje docierające doń od Ursy. Krymski refleks Multabazao, zbliżający się już do granicy, w najsilniejszym kodzie przymierza – a przecież i tak zbyt słabym – nadawał relacje, z których łatwo było wywnioskować, że na Ziemiach Odzyskanych, w pasie remisji Matematyki, nadal nie wszystko wróciło pod Einsteina i Heisenberga. Próbkowania z wysokości modi Poppera–Kierszyńskiego ujawniały niezbilansowe rozpady jądrowe i fluktuacje ładunku elektronu. Pięćdziesiąt godzin temu kompania Szelest przedłożyła do Censores ściegi użytkowej antygrawitacji, wydobyte ponoć w okolicach Cieśniny Beringa. Orlando zastanawiał się, czy nie był to rodzaj łapówki albo przynęty dla Marsa. O czterdziestej siódmej godzinie Strzelca miał umówione spotkanie z mlecznym dilerem ściegów. W kieszeni sypiał nagi, to znaczy w modusie Perbrium; radix układał przed wyjściem za każdym razem od nowa, pod kątem czekających go spotkań. Była to ta sama gra, w którą Marsjanie grają od małego, od swych pierwszych teatrów tłumów, theatris turbas. Czy na radix drapieżnego egoizmu lepiej odpowiedzieć radixem bezbronnego altruizmu, czy też jeszcze bezwzględniejszym prawem pięści? Tak
53
się ucierają pośród zabaw dziecinnych pierwsze konwenty i tak się tworzy poczucie conatusa – początek długiego procesu nauki marsjańskiego zen strategii stabilnych społecznie. Teraz Orlando Leo wpisał sobie w radix prawo zabicia każdego, na kogo padnie jego wzrok, i przywłaszczenia sobie wszystkiego, co sam zdoła obronić. W monopolii trzymał go mocny modus księżycowy, Eros i Apollo, ale wynająwszy kraba, włożywszy skafander i oddaliwszy się na dwa–trzy kilometry od północnej wieży dźwigowej, znalazł się Orlando samotnym lwem na szarosrebrzystej pustyni pyłu pod błękitnym balonem Ziemi w drugiej kwadrze. Wdrukowane w grunt niezliczone odciski opon rozchodziły się wachlarzowo po powierzchni Mare Serenitatis; pierwsze kilkadziesiąt metrów, w którąkolwiek stronę by się kierował, jechał tu zawsze po czyichś śladach. Kierował się zaś pod przekazane mu w termach koordynaty: 58 kilometrów na północny zachód od monopolii, półtora kilometra na wschód od Punktu Prota; wystarczająco daleko, by nikt przypadkowy się tam nie zaplątał. Po prawej, aż po Montes Haemus, majaczyła długa linia klifu księżycowego morza, cięta cieniem ostrym jak horyzont czarnej dziury; to był jeszcze cień od Słońca. Po lewej przez kilka kilometrów ciągnął się w bazalcie rów pozostały po niekontrolowanym upuście antymaterii z półśmierca nabitego jakimś nieocenzurowanym ściegiem. To wtedy w modus monopolii wpisano tak mocną niechęć do wszelkich praktycznych dociekań naukowych, że owe pięćdziesiąt kilometrów stało się koniecznym dystansem minimum; i stąd nieregularny pierścień Punktów otaczający podziemną kolonię marsjańską, całą anomalię grawitacyjną. W Perbrium nawet na ćwierćśmierce krzywo patrzono, choć tak zaawansowana inżynieria niebiologiczna stanowiła dotychczas przedmiot perwersyjnej dumy pielgrzymów. A już pełne mortuisy, nie ćwierciaki i połówki, lecz martwe maszyny bez żadnego komponentu organicznego, to niemalże złamanie Prohibicji, a przynajmniej jawne wyzwanie rzucone Censores. Tylko na Księżycu podobna wolność! Marsjanie z ostatnich pielgrzymek słabiej już jednak wchodzili w modi buntu przeciw Olimpowi. Zresztą w ciągu tych siedmiu lat rekonkwisty, licząc od „Szpiku III”, pierwszego załogowego sieciowca wypuszczonego na Ziemię, pielgrzymkę odbyło nie więcej niż trzy tysiące Marsjan; na Księżycu przebywało ich obecnie może tysiąc. W podobnie skromnej populacji niezwykle trudno zachować anonimowość. Taki diler mleczny na przykład – wystarczy, że raz się spotka z tobą twarzą w twarz, i już, przepadło, znasz imię i konwent i przymierze, trzymacie się wzajem w żelaznym uścisku. Toteż nie można się spotykać twarzą w twarz. Podróż krabem zajęła Orlando dobre półtorej godziny. Wytrzęsiony na księżycowych wertepach, ze skórą już poobcieraną boleśnie od niedopasowanych opięć standardowego skafandra i z gardłem wyschniętym jak Rose Marcianus, Leo wreszcie zatrzymał kraba, zatrzymał i dał susa: po długim łuku spłynął na ziemię z wysokości balonowych kół pojazdu. Do wyznaczonej godziny brakowało trochę ponad kwadrans. Orlando podskoczył w miejscu, obracając się lekko wokół osi. Lokalizator zapewniał, że bardziej precyzyjnie w podane koordynaty nie da się już trafić. Nie dostrzegł żadnego innego kraba, żadna biel, pomarańcz ni zieleń skafandra nie błysnęła mu w świetle Ziemi. Tu tylko równina prehistorycznego pyłu i gruzu, z głazami jak pięść i głazami jak dom rozrzuconymi chaotycznie we wszystkich kierunkach, każdy z trenem cienia, z wywalonym obleśnie głodnym jęzorem Ciemnej Strony. Punkt Prota na zachodzie był pojedynczą kreską na tle gwiazd, metalowym przecinkiem. Orlando przebiegł kilkakroć po wszystkich trzech częstotliwościach księżycowych – automat monopolii recytował w kółko namiary naprowadzające, poza tym cisza – i przysiadł na tylnej oponie kraba w charakterystycznym dla niskiego ciążenia półrozkroku. Zostawił sobie w słuchawkach głos maszyny, bo od własnego oddechu huczącego sztormowo w globusie hełmu można w końcu popaść w obłęd albo hiperwentylację albo — mysz pod gilotyną – tak zacisnąć pięści, że robaki wyjdą spod paznokci – zaczniesz liczyć te gwiazdy i prędzej umrzesz ze starości niż – wskazujący palec kosmosu – Civis Martis na Księżycu — Nie było nigdy większej samotności. (Większej wolności). Zodiakalne Lwy jeszcze dosyć dobrze wytrzymują długotrwałą separację od bracisióstr, optymistycznie rozsłonecznione ego ogrzewa je i napełnia poczuciem własnej wartości, czyż nie tak przekonywał Fiołki, by dały mu tę szansę? Ale Księżyc, ach, Księżyc to był prawdziwy czyściec Marsa, młyn conatusów i próba serc. Nawet seks nie pomagał; w jakiś sposób to erotyczne rozpasanie jeszcze bardziej oddalało Orlando od współpielgrzymów, dotyk miękki budował mury, rozkosz dzielona wyrzucała na pustkowia melancholii. Czy w uścisku kochanków, czy w kieszeni Perbrium, czy tu na pustyni Mare Serenitatis — Orlando podskoczył na pięć metrów. Coś się wykluwało spod powierzchni Księżyca. Po prawej, między szeregiem głazów, i jeszcze dalej, równocześnie w kilku miejscach – podnosiły się grzybiaste obłoczki, jakby ktoś bębnił od spodu w grunt lunarny. Opadając, Leo zmienił kilkakrotnie filtr na osłonie hełmu, aż zyskał wyraźny kontrast. Dalmierz wskazywał od 22 do 47 metrów. Opadłszy, Orlando czym prędzej wypuścił z klatki w bagażniku swoje śmierce. Przemknął po częstotliwościach. Nadal cisza (oraz katarynka z namiarami). Dał trzy długie kroki w prawo, obchodząc największe głazy blokujące widok w tamtym kierunku. Coś się poruszało między kamieniami. (17 metrów). Kolebało się zygzakowato od piargu do osypiska. (15 metrów). Krzak? Pająk? Kłąb drutów? (12 metrów). A tak pijacko halsujący w te i we w te, że dopiero po kolejnych kilkunastu oddechach
54
(7 metrów) Orlando zdobył pewność, iż zmierza on jednak do niego, potykając się na własnych kończynach, turlając i obijając, niewydarzony mortuis dreptał przez pole kamieni (4 metry), ciągnąc za sobą ciemny kabel, szorujący po ziemi i podnoszący obłoczki pyłu – to były te wykwity, które Orlando najpierw spostrzegł. Nieznajomy i nieznajomy chcą dogadać interes w radixie dżungli – każdy oszuka drugiego dla korzyści, okradnie go, zamorduje – przynajmniej wszystko jasne. (Nie było nigdy większej uczciwości). Pokraczny ćwierćśmierc uderzył łbem-kuprem w oponę kraba i stanął. Orlando zbliżył się doń ostrożnie. Witki, czułki, rogi, ogony sterczały na wszystkie strony z karalucha, jeszcze drżące, wibrujące. Kabel szpulował między nimi, a kiedy Leo nachylił się nad martwochodem, spośród owej gęstwy wysprężynowało wzwyż coś w rodzaju metalowego kwiecia. Kabel wił się za nim w zwolnionym tempie, korzeń selenicznej lilii. Orlando złapał ją i przytknął do hełmu. — ...wielce szanownemu gościowi naszemu i wszystkim Fioletowym Sercom... —
Jesteś tu?
—
Jestem, jestem, pomyśleć, że miałoby mnie nie być, jestem!
Orlando odruchowo spojrzał wzdłuż kabla, po ścieżce z wolna opadających fontann pyłu. Niknęła między głazami, w cieniach. Mógł tam być, ale równie dobrze mógł satelitować punktowo skądś z bezpiecznej kryjówki. —
Wiesz, jaki taniec. Potrzebuję jednego ściegu z odkrywki Marcepańców, ciągnięcie ze sto szesnastej Wagi zeszłego
roku, dawne przedmieścia Brisbane. Masz? Diler zaszumiał wichrowo. —
Mogę mieć, mogę nie mieć. Tam teraz wścieklica czysta, Matma po chmury, ściegi jak do kwazarów i z powrotem,
wiecie to, ludkowie mili? —
Tak, wszystko bezcenne, ryzykowałeś życiem, wiem, wiem. Masz? Mensio dziesięć do dziewiętnastej, puszczone na
śmiercach liminalnych może wyglądać jak wersja Plazmojada albo Zajoba. — Ojojoj. I co to ma robić? —
A co za różnica?
—
Bo może w ogóle nie wiecie, co robi. Może nie istnieje. Może Marcepańce bajki opowiadają, żeby za plecami
Censores pozować na herosów spiżowych. Pomyślałeś o tym, serce? —
Słuchaj-no, mleczaku, wiedziałeś dobrze, czego szukam, od setki wypytuję wszystkich przemytników Księżyca o to
samo, powiedziane było, że ty masz – więc masz albo nie masz, finis. Diler zachichotał. —
Ale to jest zagadka czekoladowa, cukierek-rebus! Rozumiem, jak klient kupuje na lewo ściegi ocenzurowane, bo
chce mieć w ręku narzędzie-konkret – ktoś już wcześniej je zapuścił na martwo i dostał to i to: uniwersalnego rozgryzacza szyfrów, nadprzewodnik, lekarstwo na śmierć albo wytrych do wormhole’ów; a klient chce więcej tego samego, więc płaci, to rozumiem, rozumiem. Ale po co komu ścieg, którego jeszcze nie wypróbowano? Patrzysz na miliardy cyfr i równie dobrze może to być Biblioteka Aleksandryjska i równie dobrze encefalogram orangutana. Musiałbyś z góry wiedzieć, to znaczy rozpoznać, to znaczy pojąć Matematykę. Ha! Trzymacie tam u siebie na łańcuchu Boga? Leo odsunął od hełmu metalowy kwiat, wziął kilka głębszych oddechów. Z powrotem: — Masz czy nie masz? —
Mam, fiołeczku, mam. A twoja zapłata zacznie się od odpowiedzi na tę zagadkę. Albo ktoś już gdzieś-jakoś ów ścieg
zrealizował – kto? kiedy? – albo daliście dupy najdzikszej Matematyce. Aż mnie dziąsło swędzi. Przez sekundę Orlando nawet rozważał konsekwencje zdradzenia dilerowi prawdy o 841193. Ale choćby porwał się na takie szaleństwo – co właściwie miałby tu rzec? Że to Matematyka i nie Matematyka? Że ścieg, który rozkłada inne ściegi, ma fochy, depresje, kłamie i zwodzi, opowiedział nam bajkę o Möbiusie? A my mu wierzymy, tak samo nie rozumiejąc, jakież to nieodkryte prawa fizyki pozwolą tak zasupłać i wywinąć na lewą stronę czasoprzestrzeń, że pstryk, pół kroku, otwarcie drzwi – i staniemy oko w oko z Tajemnicą Zagłady, z niepoznawalnym? Musiałbym wciągnąć mleczaka do Fiołków, musiałbym wpierw utulić go w komunii dusznej. Oddech, oddech. I: —
To wszystko?
—
Na tym zaczniemy, a skończymy na dwustu tysiącach.
—
Trzydziestu pięciu.
—
Ściegu wartego trzydzieści pięć nie szukalibyście z takim zaangażowaniem. — Diler westchnął głośno. —
Stu
pięćdziesięciu. — Bez stu.
55
—
Stu, stu.
— Osiemdziesięciu. —
Dobra, dawaj te osiemdziesiąt.
Orlando nie miał osiemdziesięciu tysięcy dolarów. Sięgnął do kabiny kraba i wcisnął klakson podczerwieni. Kabel mortuisa poderwał się z gruntu, wyrywając Leo z ręki konchę; po powierzchni Księżyca między cieniami i głazami poszła seria powolnych pierdnięć szarego pyłu. Skądś z lewej wybłysnął nagły ruch – ruch, a równocześnie podniosła się naprzeciw ruchowi seledynowa zorza – coś tam wybuchło na wysokości drugiego piętra, w absolutnej ciszy, nie dalej niż dziesięć metrów od kraba. Orlando ponownie wcisnął podczerwień. Na filtrze pokazał mu się wyraźny odbłysk, jakieś trzydzieści stopni na północ od linii kabla. Leo wsiadł do łazika i popędził przez wertepy. Diler mleczny był ostrożny, należało mu to przyznać. Dał sobie ponad kilometr jako strefę buforową, przyleciał bąkiem, nie zdradził się więc długimi śladami przejazdu, miał też na podorędziu liczne ćwierćśmierce nakręcone na kamuflaż, miał ćwierćśmierce nakręcone na antytermię, miał półśmierce najwredniejszych ściegów Wykałaczki (to te spalone seledynowo). Pewnie nie spodziewał się tak bezwględnego radixu dżungli ze strony Orlando; to był jego błąd. Drugi błąd, błąd-wyrok, polegał wszakże na zaufaniu do własnych ściegów – no jakże, diler zawsze dysponuje najlepszym maltechem! A tu maltech Leo zjadł wszystkie śmierce mleczaka, rozłupał mu bąka i w strzępy potargał skafander. Gdy Orlando dotarł do pobojowiska, poruszały się nad nim już tylko ostatnie, najlżejsze drobiny pyłu – koniec czarów, opada magiczna mgła. Mortuisy Fiołka pozostawały całkowicie niewidoczne. Na rozbitym korpusie bąka zamarzły fantazyjne wycieki gazów i cieczy. Żółty skafander dilera wystawał obiema nogami i jedną rękawicą z cienia skały, za którą mleczak zakamuflował swą rakietę-karła. Lewą nogawkę miał rozprutą od buta do biodra. Leo zabrał się do przeszukiwania wraku bąka. 1019 bitów można upakować na nośniku wielkości palca i Censor Mensura nawet nie zmarszczy brwi. Dilerzy ściegów nielegalnych oczywiście gwiżdżą na wszystkich Censores, Zajob Quatro mógł się więc kryć w dowolnie małym elemencie wyposażenia skoczka, nawet nie w kabinie elektroniki, nie w peryferiach komputacjomatu, a gdzieś indziej zupełnie; Zajob oraz tysiące innych ściegów, całe archiwum dilera. Albo zabiera je on z sobą, albo trzyma gdzieś w kryjówce. W tym przypadku jednak paser z góry wiedział, czego klient pożąda – jeśli więc nie wziął towaru z sobą, to tylko dlatego, że zamierzał frajera rozwalcować. Czy mógł mieć jednak pewność, że z kolei klient wozi z sobą zmaterializowaną fortunę? Dolary istnieją tylko w Marsie; ci, co łamią Prohibicję, muszą polegać na barterze. Po dwudziestu minutach poszukiwań Orlando był tak samo daleko od sezamu ściegów mleczaka, co na początku. Przynajmniej dowiedział się z logów bąka, że diler nazywał się Kalalli Apus i pochodził z konwentów karawanowych (dawno nieistniejących), z motylich konwentów Rodzin, z przymierza spod modi Heinleina–Gorczycy. Cała otwarta pamięć pokładowa nie pomieściłaby pół ściegu takiej mensio; i nie ma znaczenia, czy krypto spakowało ją jako mapy Księżyca czy rejestry drgań dyszy – ściegi prawie zupełnie się nie komprymują. Rzecz jasna można nająć specjalistów, żeby rozebrali bąka śrubka po śrubce i prześwietlili strukturę atomową każdego w nim nitu – ale gdyby Orlando było stać na takie wydatki, byłoby go też stać zapłacić temu cholernemu dilerowi. Wyszedł z rozprutej śluzy, przysiadł na szczycie schodków rakietki. Niewidzialne półśmierce musiały się z powrotem wpakować do bagażnika kraba, jego klapa podskakiwała nierytmicznie, błyskając odbitym błękitem Ziemi. Poza tym nie poruszało się nic w martwym obrazie, nie zmieniał się obraz absolutnej martwoty. Poruszył się but Kalalli. Poruszyła się dłoń Kalalli. Orlando siedział i gapił się. Nawet stąd widział długie rozdarcie nogawki skafandra i nagą skórę uda trupa w tym rozdarciu. I przy tym słyszał swój oddech, huk narastający, i nie potrafił się powstrzymać — mysz pod gilotyną – tak zacisnąć pięści – Zeskoczył i w trzech płaskich susach dopadł do zwłok. Włączył reflektor barkowy, zanurkował w cień. Kalalli Apus zamrugał, oślepiony. Otwierał i zamykał usta. Mówił coś, Leo go nie słyszał. Ręka Fiołka sięgnęła do panelu radia i opadła bezradna – hełm dilera był rozbity, od jego lewego ucha biegła rysa zakończona niewielką dziurą. Apus mówił w próżnię. Orlando nadal myślał i reagował w księżycowym spowolnieniu. Zakolebał się w miejscu jakby pchnięty wiatrem słonecznym i łapa reflektora rozgarnęła z kolei cień kryjący tułów Apusa. Mortuisy zgniotły były klatkę piersiową dilera niczym papierowy koszyczek, zmiędzy żeber i strzępów skafandra wystawał krwawy róg skały, mleczak został przebity na wylot. Było coś wyniośle tragicznego w tej scenie, coś do kości marsjańskiego. Modus Erosa odezwał się w Orlando przeciągłym jękiem syrenim. Pierwszy odruch: objąć, przytulić umierającego kochanka. Im bliższy śmierci, tym bliższy zmysłom. W odwróconych wieżach Marsa Tanatos spogląda na wszystkich Marsjan z samego dna, to znaczy ze szczytu. Orlando w jeden różaniec oddechów przepisał się na radix Dobrego Samarytanina.
56
I po chwili poczuł, jak zmienia się także radix Apusa. Conatus Fiołka miękł niczym wosk. Leo ukląkł przy Kalalli. Z wielką czułością przesunął niezgrabną rękawicą po rozpękniętym hełmie. Wargi się poruszały, lecz — samotny płatek śniegu w nieskalanej ciszy – kryształek lodu opada na rączkę dziecka – dotyka skóry – najkrótsza chwila radości ciepła – najdelikatniejsza pieszczota – niszcząca – topiąca – w ciszy — Ścisnął palce Apusa. Pulsujący uścisk oddany przez Apusa – słabszy, silniejszy, słabszy, serce serafina – zatrzymał Leo na dłużej w niewygodnym przyklęku. O wiele trudniej sprzeciwić się słabości niż jawnej sile. Z pomocą śmierców Orlando w końcu przeniósł dilera do kraba. Podręczna skrzynka medyczna nie dała diagnozy, nie rozpoznawała w ogóle organizmu Kalalli. Orlando rozpiął nad mleczakiem hermetyczny namiot, wpompował do środka tlen, włączył ogrzewanie. Myślał, czy by nie wezwać pomocy z monopolii, sam niewinny jak niewinne potrafią być tylko dzieci i Marsjanie. Ale handlu nieocenzurowanymi ściegami żaden Sędzia nie wprowadzi w modus fori. Orlando, już na skraju łez, patrzył jak odmarzają żyły Apusa; jak różowa piana pokrywa twardą sinicę. Wpiął się do namiotu. —
Dlaczego ty żyjesz?
Mleczak uniósł nieco głowę, by móc objąć wzrokiem swe zmasakrowane ciało. —
Dlaczego ja żyję?
Wymienili spojrzenia bezradnej rozpaczy. —
Co się dzieje? — szepnął Kalalli i próbował sięgnąć przez przezroczysty materiał namiotu do Orlando. — Widzisz
to? Nie mogę tak przecież — —
Dobrze. Coś się z tym... Daj mi chwilę. Spokojnie.
—
Ale nie zostawisz mnie.
—
Nie zostawię, frater meus.
—
Co się dzieje —
lawiny gwoździ noży kłębów drutu kolczastego – ciało otwarte na oścież – Księżyc Mars kosmos – toczą się – toczą – lawiny – — Powiedz. Skąd brałeś ściegi? Nie jesteś pośrednikiem, prawda? Nie jesteś. Rzeczywiście schodziłeś tam w odkrywki. —
Co to ma —
— Powiedz prawdę, schodziłeś w Matematykę. —
W Matematykę. — Mortuis zachłysnął się tlenem jakby chciał przełknąć zbyt wiele powietrza na raz. — Dam ci
Archiwa Marcepańców, dam ci wszystkie, wszystkie, wszystkie ściegi. —
Nie jesteś Kalalli Apus.
—
Co się dzieje?
Orlando uroniła łzę nad losem nieznanego mlecznego dilera. Któż zarzuci jej nieszczerość? Wszyscy mamy na czołach to samo okrutne znamię wiecznej niewinności. Może kiedyś go jeszcze pozna, tego Kalalli Apusa, jego oryginał, którego refleks nieświadomy przebył tak długą drogę od Matematyki, może się spotkają. Skoro udało się Multabazao Ursie. Może. O wiele trudniej sprzeciwić się słabości niż jawnej sile, wszak gdyby Matematyka była takim przemyślnym potworem logiki planującym z Ziemi dalekosiężne strategie, a tego właśnie boi się Olimp i Censores, więc gdyby siła, gdyby inteligencja i potęga, to wystarczyłoby pokonać potwora i wydrzeć zeń gotowe odpowiedzi. Tymczasem nie ma żadnej inteligencji, nie ma planu; dosyć spojrzeć w przerażone oczy Kalalli’. Jest tylko wiedza straszliwa, której nikt nie rozumie, i są te pożałowania godne kukły, kształty bez formy, cienie bez koloru, roztapiające się prędko niczym płatki śniegu, gdy wypchnięte ze śnieżycy – kryształek lodu opada na rączkę dziecka, najdelikatniejsza pieszczota niszcząca – do końca niczego nie pojmujące. Więc jesteś symulacją samego siebie. Po czym poznasz? Znacznie trudniej przeciwstawić się słabości. Orlando przyłożyła rękawice skafandra do błony namiotu, pięć palców i pięć palców, płaskie niebo nad dziurawym hełmem. —
Jesteś drugą stroną lustra. Odbiciem, które nie wie, że jest odbiciem.
Na nic homeryckie boje o orbitę 841193. Matematyka sięgnęła Księżyca.
***
57
Reugo Octans marzyli o przyjęciu łapówki. Koncept nie był im obcy, lecz jego realizacja pozostawała niemożliwą, dopóki znajdowali się na Marsie, gdzie każdy Sąd tworzył lex situs, włącznie z prawem przekupywania Sędziego – które naturalnie wtedy już nie byłoby przekupstwem. Tutaj natomiast, nad Ziemią, musiała istnieć jakaś słuszność i niesłuszność, zgodność i niezgodność nawet w całkowitej nieobecności Marsa, były takie orbity. Pojawiała się zatem możliwość czegoś dla Marsjanina z pozoru równie bezsensownego co „niesprawiedliwy Sąd”. Reugo czuli, że byłaby to rzecz wyjątkowa, żywy oksymoron, dotknięcie punktu anihilacji materii i antymaterii. Przyjąć korzyść i w imię owej korzyści wydać Sąd przeciwko Sądowi. 2+2=5. Budzili się i jeszcze na jawie śnili o tej przedziwnej wolności Sędziego, jak larwy i poczwarki śnią o podniebnych swawolach motyli. Jeśli śnią. Potem spoglądali w noctua luminaria i wykrzywione furią oblicze Matematyki trzeźwiło ich momentalnie. Sieciowiec „Szyszynka” z początkiem Strzelca wszedł na geostacjonarną ponad południową Azją, w bezpieczne modi Konfucjusza i Kanta. Z nieruchomej grzędy zawieszonej 35 tysięcy kilometrów nad powierzchnią Ziemi Reugo podziwiali wzrost i uwiąd monstrualnych kalejdoskopów Matematyki. W skali geograficznej odbywało się to wszystko niezwykle powoli, czasami między kolejnymi obrotami planety – między dniem i nocą i dniem – nie dało się dostrzec żadnej zmiany. Lecz czasami spod krawędzi atłasowego prześcieradła wyłaniał się na światło nowy kształt kontynentu, nowy kolor, nowe przedziwne alteracje atmosfery. W obejmujących pięćdziesiąt tysięcy godzin obserwacji Archiwach Księżyca znajdowały się obrazy, na których odkryte dno Pacyfiku, od Hokkaido do Sumatry, świeciło fioletową luminescencją fraktalowych zarośli krystalicznych; na których Himalaje, wyrwane z korzeniami, dryfowały ponad Indiami, rzucając długi cień na zmierzwione runo chmur. Szerokospektralne teleskopy kompanii eksploatacyjnych wychwytywały przebłyski powierzchni innych planet, gazowych gigantów, zimnych pustyń siarki, mórz metanowych, azotowego lodu. Kieliszek i Chomąto strzelali w nie mikrosondami, usiłując zmapować strukturę wormhole’ów – ale tam nie było żadnej struktury. Powiedziane zostało: nie zrozumiesz Matematyki. Reugo nie próbowali. Wystarczał im grymas umęczonej Ziemi. W osiemdziesiątej drugiej godzinie Strzelca odwiedziła ich stermistrz „Szyszynki”. —
Jest prośba o wydanie Sądu między Rousseau i Rand. — Co powiedziawszy, Diis Cancer zrobiła stosownie
ironiczną minę, ażeby Reugo przypadkiem nie pomyśleli — mięso na kamieniu – słodka przynęta – czekają z harpunami – czekają — Octans pokazali jej kopertę z przełamaną pieczęcią wagi i ślepego oka. W świetle noctua luminaria wypełnionych czarno-różowym balonem Ziemi stermistrz odczytała odręczny list Multabazao Ursy. —
I myślicie, że to szczerze?
—
Nie wiem nawet, gdzie to pisali. Oni pewnie z kolei liczą na twardy obowiązek pod Kantem i Konfucjuszem.
Spotkania twarzą w twarz stały się koniecznością, odkąd Chomąto i Świst wydobyły ściegi emulujące komputacjomaty kwantowe. Nic ważnego nie przekazywano już w transmisjach radiowych pomiędzy Ziemią i Księżycem. Jeśli nie można było się spotkać pod jednym modusem, słano listy papierowe, nagrania na szpulach magnetycznych. Z Marsem jednak nie dało się w ten sposób korespondować, to zbyt wielki dystans, zbyt długa podróż tam i z powrotem. Stąd między innymi owe uporczywe plotki o ustanowieniu lokalnych Censores. Reugo zmienili ułożenie kończyn i obrócili się w powietrzu, dryfując spod blasku Ziemi. Matematyka rozpaliła niedawno szereg punktowych fuzji termojądrowych, od Kalkuty do Singapuru. (Ostatnie stałe refleksy miast Azji zaobserwowano ponad rok temu). Luminaria filtrowały jasność tych otwartych cykli gwiazdowych; głównie wodorowych, ale pojawiały się też węglowo-azotowo-tlenowe i cięższe. Gołym okiem nie dało się na nie patrzeć, tak jak nie spojrzysz prosto w Słońce. Co jakiś czas gasł jeden i zapalał się inny; w stosownym przyspieszeniu zdawały się migotać niczym piksele na ekranie. Istniała teoria, że Matematyka śle w ten sposób sygnały do obcych gwiazd. Reugo sięgnęli za siebie i wyjęli ze ściennego skarbczyka rzeźbę nyfa, nad którą pracowali od początku pielgrzymki. Rzeźba miała projektować ich radix, Sąd o Ziemi, zanim wydadzą Sąd. Diis podpłynęła bliżej, przechyliła głowę, przymknęła lewe oko. Octans trzymali w ręce nieregularny kłąb krzywych eliptycznych przebity przez środek pękniętym soplem. —
No tak — mruknęła. — Nie ma się co śpieszyć.
—
Ale Multabazao niech lepiej myślą, że tylko czekamy, aż przysną i prast, będzie po Ziemi. Przynajmniej mamy
jakąś — Octans wykonali gest fali — równowagę. Stermistrz wybuchnęła śmiechem i nastrój odmienił się właśnie niczym odbita fala. Diis zakręciła się wokół Reugo, obracając nimi w podwójnym układzie mas; w końcu zahaczyła nogą o nogę i przyszpiliła ich do mozaiki mandalowej. —
Nie bój się, nie dam cię im pożreć. — Przycisnęła otwartą dłoń do jej piersi. — Nie opuścisz mnie, nie masz tu
innego Olimpu. — więźniem.
58
Wiem. — Reugo westchnęła przeciągle, jakby uwalniając z siebie rozprężony duch conatusa. — Jestem twoim
—
Żebyś wiedziała! — Diis sięgnęła do kieszeni kamizelki, znowu skręcając raczo temat i ton. — Druga sprawa.
Przyjęliśmy wahadłowiec pod pieczęcią monopolii z naszymi terminowymi dostawami, a w komorze cargo ukryte było, o, gniazdo tlenowe z takim oto pielgrzymem. — Pokazała Reugo zdjęcie. — Domaga się Sądu. Poczuła, że tężeje obejmowane przez nią ciało. Odwrócił się radix i stermistrz prędko spostrzegł, jak nieprzyzwoitej nieprawości się dopuszcza. Uwolnił Reugo, odpłynął. —
To Issa Gemini — rzekli Octans. — Censor Librorum z serca Olimpu. Przyprowadź go natychmiast.
Cancer prychnął jeszcze głośno i wywinął gniewne salto, niemniej bez dalszej zwłoki udał się po sekret-pielgrzyma. Reugo schowali rzeźbę, uprzątnęli komorę. W osobistym bagażu, a także w niszach ściennych, większość miejsca zajmowały im archebooki, plastikowe i papierowe, zawsze literowe. Kolekcja nie powstała przypadkowo. Reugo Octans byli najmłodszym Sędzią wyekspediowanym ze żłobka Olimpu. Nieustannie przypominano im o tym na Marsie i nad Ziemią; słyszeli te mantry nawet w śpiączce pielgrzymiej. Kiedy będziecie tracić grunt pod nogami, powiedzieli im, czytajcie klasykę realizmu, opowieści wszechwiedzących narratorów, opisy rzeczywistości rzeczywistych w słowach i zdaniach. Dotyk papieru i masa książki również miały znaczenie. Dickens, Balzac, Stendhal, Proust. Nie Szekspir; Szekspir był zbyt bliski snom. Issa zjawił się w twardym conatusie testosteronu i dopaminy, napięty przeciwko Diisowi i Reugo, zaciśnięty, gęsty, naostrzony. Radix bezkompromisowej prawości z jednej strony łatwo poddawał go Sądowi; z drugiej – wykluczał większość mglistych, towarzyskich modi. Konfucjusz i Kant zakreślali wszakże sztywne ramy i Octans prędko wydali Sąd. A zatem: lotus i lotus, gorąca herbata w nieważkościowych szypułach, symetria gestów pod różowym światłem Złej Matematyki, w tle dźwięki harfy glofa. Mały ćwierćżyjec roznosił po komorze dym kadzideł tharsyjskich. —
Doradzono mi nie ujawniać się na żadnych sieciowcach konwentów związanych z kompaniami eksploatacyjnymi, w
żadnych modi kapitalizmu — rzekł Gemini, przeciągając zgłoski jak to uwielbiają czynić elokwentne Bliźniaki. — Obecnie „Szyszynka” to jedyny tu okręt Olimpu, nieprawdaż? —
A Księżyc?
—
Ale wy sami trzymacie się z dala od Księżyca.
—
Bo to tutaj trzeba Sędziego. — Oszczędnym ruchem palca Reugo wskazali na luminaria. — Multabazao Ursa nie
wychodzą ponad troposferę. — Multabazao. Tak, to jedna z przyczyn mojej ostrożności. — —
Wyruszyłeś na pielgrzymkę jeszcze przed ich przybyciem na Ziemię. Lecz to była pierwsza rzecz po przebudzeniu. Jeśli kompanie zabijają Marsa, żeby zachować dostęp do
Matematyki, to Censor nie ma wyjścia, musi zawiesić dwudziestkę ósemkę i cofnąć rekonkwistę. Niezależnie od tego, jak Osądzicie Ziemię. Więcej powiem: sam Osąd może nas zniszczyć. Censor Librorum i Censor Tempus mieli takie kompetencje. Octans poczęstowali Issę bakaliami, aby zyskać na czasie; coś im się nakręcało powoli pod czaszką, sprężyny irytacji, taśmy obrazy. „Sam Osąd może nas zniszczyć”. A nie dano Reugo nawet tysiąca godzin spokojnego Sędziowania! Niemniej – jako jedyny Censor znajdujący się tu na miejscu, Issa niewątpliwie miał takie kompetencje. Wydany siedem lat temu akt dwudziesty ósmy, odwołując Pierwszą i Drugą Prohibicję, zezwolił na podróż na Ziemię oraz na korzystanie z zaakceptowanej przez Censores wiedzy wydobytej z Matematyki. Było do przewidzenia, że strach przed powtórzeniem losu Ziemi w końcu wystarczająco osłabnie – dla któregoś z kolei pokolenia cała historia Zagłady, Matematyki ogarniającej wtem ojczystą planetę i wyniszczającej ludzi, w dużej części razem z ich naturalnym i nienaturalnym środowiskiem, śmiertelna trwoga pierwszych Marsjan wobec podobnego niewytłumaczalnego wandalizmu przyrody, wszystko to zblednie i zmieni się w rodzaj dziecinnej mitologii, będą musieli ponownie przekonać się na własnej skórze, włożyć rękę do ognia. Dwudziestce ósemce towarzyszyło jednak kilkadziesiąt klauzul zabezpieczających, które na pierwszy objaw zagrożenia pozwalały Olimpowi zastosować dowolnie drastyczne środki, włącznie z bezterminową kwarantanną wszystkich pielgrzymów. Gdyby egzekucja aktów zależała wyłącznie od Censores, dwudziestka ósemka zostałaby zawieszona już dawno temu, po pierwszych zstąpieniach Marsjan w skażoną troposferę Ziemi i pierwszym przemyconym na orbitę nieocenzurowanym ściegu. Polityka marsjańska stanowi wszakże najbardziej skomplikowany system wpływów i współzależności w historii; musi taka być, skoro każdy Marsjanin z definicji prowadzi własną suwerenną politykę. Pierwszą praktyczną lekcję po opuszczeniu Olimpu odbierają Sędziowie, gdy dociera do nich śwadomość, że nie sprawują w istocie żadnej władzy nad Marsjanami – są ich sługami, rodzajem vivamisów cywilizacji. Podczas gdy Censores – Censores to jej strażnicy, ogrodnicy, kuratorzy. —
Zostało przedstawione oskarżenie wobec konwentu Jedynego Dolara i jego przymierza — rzekli Reugo, bardzo
ostrożnie dobierając słowa — o zabicie Marsa na orbicie „Wątroby” w celu usunięcia Sędziego. —
I?
—
I ani my, ani Multabazao nie możemy do tej pory wydać Sądu, ponieważ nie ma zgody co do faktów poddawanych
Osądowi. Dolarowcy wypierają się czynu. Nie ma nagrań, nikt nie zarejestrował emisji blokujących; prawdopodobnie był to sabotaż przeprowadzony z wnętrza „Wątroby”.
59
—
Wybaczcie, nie widzę, co by to miało zmienić. Czy winna jest ta kompania, czy inna. Zamach na Marsa – na to, co
czyni nas Marsjanami, naszą wolność i biologię – nie da się pogodzić z żadnym radixem. Inaczej dawno już skończylibyśmy jak te kolonie lunarne sprzed trzech wieków. Reugo ponownie skinęli palcem ku świetlistemu obrazowi Ziemi. —
Docierają do nas plotki... Czasami w ciepłych konwentach przyklei się swobodna myśl. Kiedy poznasz zwyczaje
Matematyki – jeśli można mówić o jej „zwyczajach”, ale to też się przykleja – zrozumiesz, skąd skojarzenie. Ona bardzo szybko reaguje na bodźce, naśladuje, przedrzeźnia, wypowiada świat naokoło trochę jak gaworzące dziecko uczące się słów. Plotki mówią o takich właśnie odbiciach, refleksach, nie tylko materii nieożywionej. Może więc być prawdą, że nie Jedyny Dolar strącił „Wątrobę” – chociaż zarazem mówią prawdę, gdy opowiadają, że to Jedyny Dolar strącił „Wątrobę”. Censor Librorum zamyślił się na dłuższą chwilę. —
Zatem jest jeszcze gorzej. Czy dobrze was rozumiem? Matematyka sięga orbity.
—
Ale właśnie tego nie wiemy. Może jest tak, może inaczej. Tu rodzi się mnóstwo przedziwnych pogłosek, nie sposób
wierzyć im wszystkim. —
Wybaczcie, każdy z członów tej alternatywy zmusza mnie do cofnięcia dwudziestki ósemki. Opowiadacie
przerażające historie. Dlaczego on prosił Reugo o wybaczenie? Czy Sędzia zamierzali protestować? Czy będą bronić — otwarta rana, z rany cieknie ropa – vivamis zlizuje łapczywie gorącą chorobę – mdlące kadzidło o zapachu gangreny — Octans rozgryzali powoli słodkie bakalie, coraz mocniej pracowały szczęki Sędziego. —
Grhm, otrzymaliśmy niedawno list od Multabazao Ursy. Ursa proszą nas mianowicie o zejście w górną atmosferę i
wydanie Sądu. Issa pociągnął mocniej z szypuły. Zmarszczyłby brwi, gdyby nie kłóciło się to z lotusem. —
Dlaczego ci Multabazao nie Osądzą sami? — Dotknął palcem wskazującym punktu trzeciego oka, jakby nadal
przebywał na Olimpie. — I czemu właściwie siedzą tam na dole? —
Uważaliśmy najpierw, że to z ostrożności: zeszli w Matematykę, więc nigdy nie zyskają całkowitej pewności, czy
czegoś nie wyniosą z planety. Taka autokwarantanna stanowiłaby dowód ich rozsądku. —
Ale?
—
Ale ich prośba – proszą o Sąd nad nimi samymi.
Gemini nie krył zdziwienia — zioń ogniem – skocz mi na plecy – oko otwarte, oko zamknięte — — Muszę przyznać, że nie przypominam sobie precedensu. Podali uzasadnienie prośby, zakładam. —
Precedensy były. Choć istotnie nieliczne i dość dawne. Nawet w listach przekazywanych z ręki do ręki nie można
wyjawić wszystkiego, niemniej pewne wskazówki, sugestie między wierszami... Cóż takiego zyskają oni przez nasz Sąd, czego nie uzyskają z własnego? —
Chcą was ściągnąć w ich modi.
—
Jesteśmy Sędzią, Issa. — Cóż ten Censor sobie wyobrażał? Że Reugo są tak niedoświadczeni, iż nie tylko radixa
zero, ale żadnego radixa nie będą w stanie zachować, zaszachowani przez podstępne wolności Ursy? — Przepraszam, nie — —
Powiemy ci: zyskają pewność Marsa. Łańcuch został przerwany, a oni chcą z powrotem poczuć się dzieckiem
Olimpu. Issa zaczynał się niecierpliwić. —
To ciekawe, przyznaję, ale dla mojego cięcia nie ma absolutnie żadnego znaczenia.
Podjął już decyzję, Octans nie musieli się w niego wmyślać, żeby mieć pewność. Nie patrzyli zresztą na Censora, patrzyli w noctua luminaria, a tak długim wzrokiem, jakby naprawdę chcieli spojrzeć przez ekrany wprost na Ziemię. —
Być może Ursa też już nie mają pewności, czy są sobą, czy refleksem samego siebie... Tak jak my musieliśmy
wpierw cię Osądzić, ażeby rozpoznano twoją władzę Censora. Wiesz, dlaczego ci wszyscy eksploatatorzy nie wracają na orbitę? Bo w atmosferę Ziemi nie sięgają cięcia Censores, tam mogą się bawić dowolnymi ściegami. Pomyśl przez chwilę jak Sędzia, Issa, i prześledź kolejne zazębienia radixów, zobacz, jak padają kamienie domina. Ogłaszasz powrót Prohibicji. Zostajemy więc odcięci od Marsa, ustają loty, każdy okręt powracający zestrzelą tam, zanim zbliży się na milion kilometrów. Co dalej? Kilka tysięcy Marsjan na Księżycu, orbitach Ziemi i w jej górnej atmosferze musi radzić sobie na własną rękę. Ile czasu minie, zanim nasze przymierza odrzucą tu wszystkie przymierza Olimpu? Radixy rozejdą się z radixami, modi z modi. I zostanie nam dwóch Sędziów. Wystarczy na początek – jeśli się nawzajem uznają. Jeśli się nawzajem uznają, Issa. Potem oczywiście będziemy musieli Sądzić wedle aktualnych wyborów wygnańców. A nie można założyć kwarantanny w kwarantannie – to jest najwyższa wolność zarażonych: już nie mają się czego bać. Nie będzie już ściegów legalnych i nielegalnych. Z otwartymi kopalniami Dobrej i Złej
60
Matematyki na podorędziu – ile potrwa, zanim wyklęci zbudują tu potęgi, przy których Olimp to chata kurna? I powrócą na Marsa, i nikt ich nie zestrzeli, nie będzie w stanie; i tak Ziemia zwycięży. Pomyśl jak Sędzia. Issa Gemini wyraźnie bladł w miarę, jak Reugo mówili; w nieważkości to doprawdy fenomen. —
Zostanie dwóch Sędziów, ale zostanie też jeden Censor — wychrypiał. — Który nie zależy od praw Zodiaku.
—
I co zrobisz? Będziesz ich przeklinał przez radio? — Octans po raz trzeci wskazali palcem obraz w luminariach,
drobną iskrę ponad świetlistą krzywizną planety. — Chcesz cofnąć dwudziestkę ósemkę? Jest tylko jedno sensowne wyjście. Poczekaj, aż Osądzimy Ziemię i te konstruktowce zadadzą jej coup de grâce. Issa zmrużył oczy. —
Więc to na nie czekacie z Sądem? A Ursa?
—
Tss. — Reugo wydłubali spomiędzy zębów odłamek twardej słodyczy. — Ursa dali się już uwieść Zagadce Ziemi.
Jak tylu przed nimi. Już muszą poznać prawdę o przyczynach Zagłady, żeby wydać Sąd – podczas gdy jedynym przedmiotem tego Sądu jest właśnie prawo dociekania prawdy o Ziemi. —
Ach! Więc tak ich Osądzicie.
—
Rozumiesz teraz, Civis Martis?
Rozumiesz — jabłko w mojej dłoni – smak Ziemi na języku – lepki sok Matematyki spływa po brodzie — Gemini również zapatrzył się w noctua luminaria i przez tę chwilę zapatrzenia jego radix drgał niczym igła kompasu postawionego na biegunie, Reugo już rozluźniali się i prostowali z lotusa, ćwierćżyjec merdał ogonem... po czym Censor Librorum oderwał wzrok od kontynentów cukrowego różu i znowu stężał w conatusie jak grot z obsydianu. —
Dziękuję.
Reugo westchnęli ciężko. Rozciągnięci na całą długość ciała, odepchnęli się wzdłuż ściany. Opuszki ich palców przesuwały się po grzbietach książek. —
Czytujesz powieści?
—
Nie.
— Błąd. Sięgnęli do skarbczyka. —
Zobacz, to jest ta przyszłość.
Issa podpłynął, obracając się wokół swej osi, a podekscytowany vivamis jeszcze go popchnął lekko. Reugo wyjął z rzeźby stalowy sopel i wbił go w oko Censora, aż nasada dłoni pchającej pęknięty stożek uderzyła w nos Bliźniaka. Rozległ się mlask i zgrzyt, Censor zatrzepotał w powietrzu niczym podłączony do prądu. Octans wezwał stermistrza. Ledwo przepłynąwszy próg, Diis Cancer zatrzymał się, twardniejąc, hammurabiejąc. Modus fori niewiele odbiegał od modusa gladii. Radix Reugo był w tej chwili esencją czystego egoizmu niemowlęcia, insekta, bakterii. Radixa trupa nie dało się wyczuć. —
Wziąłem, co moje — warknął Reugo. — Mars panuje.
—
Pax Martia, pax.
—
Nie ma tu sprzeczności. Uprzątnijcie ciało.
Stermistrz usłyszał Sąd i zakląwszy pod nosem, tylko skinął głową. Stygnąc potem pod gazowym prysznicem, Reugo pomyślał: to lepsze niż łapówka. Na Marsie, w zgodzie z Marsem, pod Marsa czułą opieką prędzej czy później werdykt innego Sędziego naprostuje Sądy skrzywione. Ale tu dwa plus dwa naprawdę będzie się równać pięciu – jeśli tak Zasądzę. Czy można się zarazić poprzez sam widok Złej Matematyki? Multabazao będą wiedzieli. Ideogramy fuzji termojądrowych przekazywały Sędziemu sekretne modi. W różowym świetle Ziemi motyl rozpostarł skrzydła.
*** —
Nie da się ukryć samego faktu spotkania, cóż, ale da się osłonić przed dokładnym namiarem z orbity, nie to
obiecywaliśmy? Nie to? — Miejmy nadzieję, że refleks wytrzyma wystarczająco długo. Ha, więc Fiołki rozgryzły ściegi odbijające? —
Tajemnica handlowa. Chodź, cumuje już Lichotka.
— Gdzie Sędzia? — Pewnie padli z przepracowania. Czujesz splot? Bez kontrasygnaty w ogóle nie powinnam się do ciebie odzywać.
61
— Och, ukłony, Civis. —
Ukłony, ukłony.
Goście rozmawiający na pokładzie poniżej powędrowali w swoją stronę i Multabazao na powrót odprężyła się. Kurtyny ciśnieniowe Rozgwiazdy nie wpuszczały na pokłady sterowca wiatru i wilgoci, ale sam chłód panujący na tych wysokościach łamał kości i kulawił myśli. Ursa zapięła pod szyję grubą kurtkę skórzaną, założyła gogle, naciągnęła rękawice. Wiedziała, że powinna była skręcić w wysokoenergetyczny conatus masculus, ale ostatnie kilkanaście godzin nieustannych Sądów istotnie wyczerpały ją mocno; tak ekscentryczne modi tylu rozmaitych konwentów i przymierzy Zasądza się zazwyczaj w Olimpie, pracują nad nimi Sędziowie in quatro. Na dodatek godzinę temu wybudził się Klio; Multabazao stała tam za grubymi błonami śluzowymi jego kwarantanny i próbowała mu kłamać, że — odwracają się biegi gwiazdowe – pisklęta wchodzą do jaj – wulkany piją lawę – masowe narodziny na cmentarzach — Podczas gdy nie było nadziei. Wyjęła szydło, sprawdziła przypisane uchwyty, dwa palce, trzy palce, z kciukiem, bez. Wyjrzała przez poręcz, kurtyny mało nie urwały jej głowy. Światła odbitego Paryża sześć kilometrów niżej stapiały się w łunę o potarganych, rozczesanych brzegach. Refleksowi miasta odpowiadał na niebie lustrzany obraz elektromagnetycznego sztormu 841193, po zmierzchu rozognionego jeszcze bardziej krzaczaście, mandalowo. Laudato Scorpio przybiegł z kapsułą medicusa pod pachą. Opanował się prędko w tym barokowym modusie mediacyjnym, położył kapsułę na pokładzie i odsunął się o dwa kroki. Multabazao podeszła, wyświetliła zawartość. — Ostatnia szansa — rzekł cicho Laudato. — Oddajesz się w ręce Heloiz, spuszczamy Koniczynkę. — —
Nic to nie da. Czytałeś raport Orlando. Nigdy nie zyskasz stuprocentowej pewności. Chyba że umierając, a i to niekoniecznie! Na najgłębszym,
podatomowym poziomie każdy z nas może być zaledwie swoim własnym odbiciem w Matematyce. —
I może jesteście. — Ursa wzruszyła ramionami. — Zrobiłam, co mogłam. Jeśli komuś nie puszczą tu nerwy, macie
trzy–cztery godziny na spokojne dogadanie się. —
841193 mógł znowu łgać. Nawet z Zajobem Quatro na jakichś superszydłach nie zdobędziesz pewności. Po co
ryzykować? Bazao! —
Ale Möbius —
—
Co? – cofnie cię w czasie?
—
Ile razy o tym dyskutowaliśmy? Jeśli jest w ogóle możliwy w nieskończoności wariantów kwantowych taki
wszechświat, w którym uzyskuję odpowiedź, to Möbius otworzy mi bramę do tego właśnie wszechświata. Nie taka jest jedyna jasna strona Matematyki? Nie musisz jej rozumieć, żeby korzystać z wiedzy. — Umocowała kapsułę przy pasie. — Wyrazy szacunku, podziękowania, życzenia et cetera, et cetera. Civis. Tamten westchnął jakby z ulgi – z ulgi, że w końcu musi się poddać. —
Civis.
Multabazao po raz ostatni uśmiechnęła się do Laudato, jakoś nerwowo, dziewczęco, po czym wypluła żyjca-numeryka, wzięła głęboki oddech i przeskoczyła przez poręcz. Przebiwszy kurtyny Rozgwiazdy wpadła w muskularne ramiona wichru i wicher cisnął nią w lewo, w prawo, w lewo, w tył, jak mokrym gałganem. Po kilku sekundach turbulencje osłabły. Rozgwiazda wraz z otaczającą ją konstelacją sterowców kompanii eksploatacyjnych niknęła w górze, kolejny nieforemny cień na tle nocnego nieba, pod symfonią sztormu jak tysiąc zorzy polarnych. Multabazao nie bez trudu ułożył ciało w pozycji, jaką wtrenował weń Koral. Oto po raz trzeci spadał w Matematykę, spadał jak kamień. Adrenalina nakręcała organizm, wiatr huczał w uszach, powietrze twarde niczym deska wciskało wargi w zęby i oklepywało policzki. Ppok, ppok, beknęło ciśnienie w uszach. Ursa zaczął odliczać sekundy. Z łuny Paryża wyłaniały się kwartały, aleje, place, ich obrysy świetliste. Dostrzegł wieżę Eiffla i Łuk Tryumfalny i Tour Montparnasse, na razie nieodróżnialne w swych odbiciach od oryginałów znanych z Archiwów Zodiaku, i wtedy zamknął na szydle chwyt numer cztery – zamknął, i nic, palce mu się poplątały, nic, krzyknął tylko z przerażenia, a dębowy kułak wiatru wbił mu język w gardło. Ściskał więc szydło w panice, przesuwając kciuk prawie na oślep, znowu, znowu, i nareszcie: fffruchttt! Szelestowy ścieg kontra-G odpalił na powietrzu wokół i zawieszonych w nim cząsteczkach wody, front endotermiczny rozszedł się jak fala uderzeniowa, Multabazao poczuł na twarzy cięcie setek kryształowych ostrzy. Ale tempo spadania istotnie zmalało. Musiał jeszcze kilkunastokrotnie tak szydełkować, zanim wyhamował nad brukiem paryskim do tempa dostojnego balonu; a z trzech metrów zeskoczył już na nogi, wywijając niezgrabne półsalto. —
Secousse! — warknęła Cyganka, której przewrócił stolik z koralami i magicznymi amuletami.
—
Parrrdon — wyseplenił Multabazao, chwiejąc się lekko; zmaltretowane przez mrozy i wiatry organy mowy nie
całkiem były mu posłuszne. Zsunął gogle i spoliczkował się siarczyście. Wokół Marsjanina opadały na bruk pojedyncze płatki śniegu. Cyganka splunęła pod nogi i cisnęła weń glinianą figurką. Ursa ukłonił się, a ukłoniwszy się, odmaszerował krokiem dystyngowanego pijaka.
62
Montparnasse migoczący dokoła Multabazao neonami, lampionami, latarniami elektrycznymi i gazowymi, lampami aut i dorożek, stanowił eklektyczną mozaikę odbić Paryża z różnych epok, od dwudziestego pierwszego wieku do bodaj siedemnastego. W jakiś sposób przez tę skondensowaną wszechhistoryczność zdawał się on Marsjaninowi tym bardziej paryski, to znaczy bliższy esencji Paryża. Syfilityczni malarze handlowali świeżymi arcydziełami pod hologramami w czterech językach, reklamującymi ich życie i śmierć. Kabarety i tancbudy sąsiadowały z salonami gier i tatuażu 3D. Filmowo urodziwe paryżanki prezentowały style ubioru nie tylko że anachroniczne względem siebie nawzajem - każdy z osobna składający się z elementów wziętych z różnych czasów. Przez pół przecznicy podążała za Multabazao filigranowa dziewczyna o azjatyckich rysach, w ciężkich butach spadochroniarskich, w sukni z tiurniurą i gorsetem i w lustrzanych okularach; Multabazao zagadnął ją o drogę, a ona próbowała mu wcisnąć bohomazowe broszury polityczne lub pornograficzne, Ursa nie był pewien. Sięgała mu niewiele wyżej pasa, a oczywiście nie dziwiła się różnicy wzrostu. Nikt się niczemu nie dziwi wewnątrz odbicia, wszystko pasuje do wszystkiego. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego wyczucie paryskości jest równie wątpliwe, co kryteria odbić Matematyki; jednak to, co w Londynie odbierał jako cierpkie dysonanse i zgrzyty w strukturze rzeczywistości, teraz w Paryżu zdawało mu się jak najbardziej uprawnionymi podkreśleniami prawdy. I znowu nie potrafił powstrzymać się od grzebania w tym wrzodzie zwątpienia: czy różnica pochodzi z Matematyki, czy z niego samego? Wyszedł na Boulevard du Montparnasse i w perspektywie zachodniej ujrzał rozświetloną wieżę Eiffla pośrodku brylantowej panoramy refleksu nocnej metropolii. Wybujałe wiosennie drzewa po lewej i prawej ręce Ursy odekorowano gęsto wstążkami, cekinami, zimnymi ogniami. Na moment poddał się wrażeniu: to wszystko prawda, Ziemia żyje, nie ma różnicy między odbiciem człowieka i człowiekiem. Uniósł wzrok, sztorm EM przesuwał się na południe, kolorowe falbany zórz zwijały się wężowo. Być może taki jest los kosmosu, pomyślał, życie po życiu liczone w miliardach lat, na każdej planecie inteligencji, w każdym zapłodnionym systemie gwiezdnym, wszędzie następuje takie cięcie, i potem już tylko migoczą refleksy, już tylko lustra przeszłości odbijają wzajem kalejdoskopy cudów, w nieskończoność, nawet gdy nikt nie patrzy, pomyślał — najmądrzejsze kukiełki – porcelanowi krasnale geniuszu – w swoich baletach przesubtelnych — —
Tajemnice życia i śmierci dla szanownego pana?
Był to chyba magik uliczny, w każdym razie taką pelerynę i maskę nosił. Złapał Multabazao za ramię i gwałtownie odciągnął z drogi wierzchowca, na którym podążał w górę Montparnasse’u młody arystokrata w brudnobiałej peruce. Ursa pozwolił nieco ostygnąć conatusowi. —
Szukam pewnej osoby... nie osoby, ale powiedzmy... Pierwiastka z Minus Jeden, Pana albo Pani I, Innumerus,
czegoś na tej nucie, nie wiem, jak się dokładnie, mhm, odbiło. Powinno gdzieś tutaj... —
Ach, tak, poszukiwacz, oczywiście. Pierwiastki oraz wszelkie inne sekrety, proszę! — I magik zafurkotał
nietoperzową peleryną, piruetując na pięcie, i prędko powiódł Multabazao w Rue du Départ czy też Rue de l’Arrivée, zaraz zresztą skręcając w przecznicę, i znowu, i znowu, gigantyczna wieża Montparnasse’u to pojawiała się, to znikała na niebie nad nimi, istna płyta nagrobna tytana, Multabazao ostatecznie stracił ją z oczu, gdy weszli w głąb pełnej kotów i śmieci wąskiej uliczki, za której zakrętem otworzył się niespodzianie widok na kameralny ogród pod siecią lampionów i żarówek, wciśnięty tu między pozbawione makijażu elewacje starych kamienic. W ogrodzie tym, pod szczupłymi drzewkami, rozstawiono kilkanaście stolików restauracyjnych dla dwu, trzech, czterech osób, i prawie wszystkie były zajęte, magik posadził Multabazao przy bodaj najmniejszym z blatów, w północnym rogu ogrodu, pod żywopłotem, przez który musieli byli się przedrzeć od tylnego wejścia; za żywopłotem po prawej mieli zaś już tylko Paryż opadający od Montparnasse’u ku Sekwanie mozaiką świateł i karnawałowych anachronizmów. Multabazao schował gogle do kieszeni, rozpiął kurtkę, sprawdził kapsułę medyczną. 841193 ostrzegał go, że wszystko zależy od Matematyki – niczego nie znajdzie wbrew niej, a poszukiwania, cóż, poszukiwania polegają na umożliwieniu zostania samemu znalezionym. Bo i jakież reguły dedukcji można przykładać do tego świata? Obojętne, czy zachował on fundamenty ze starej rzeczywistości, jak ruiny Londynu sprzed Zagłady, czy w całości stanowi igraszkę pozarozumowych procesów, jak ten tu Paryż (a właściwie Paryż’). Można tylko rzucić się w przepaść i podziwiać malownicze widoki. Gdybyśmy potrafili prześledzić wewnętrzne procesy Matematyki... Marsjanin zadrżał. A tu jedli, a tu rozmawiali, śmiali się. Z wnętrza restauracji ukrytej w suterenie kamienicy płynęła gramofonowo trzeszcząca muzyka, je suis pochard', j'dis des bêtises, ah mais j'suis grise. Dopiero po dłuższej chwili Multabazao jął dostrzegać ściegi podskórne. Rozmawiali, ale nie ze sobą – słowa padały w przestrzeń, w noc. Jedli, ale wzrok kierowali nie na talerze, nie na towarzyszy stołu. Centrum powszechnej uwagi znajdowało się gdzieś po drugiej stronie ogrodu, pod jabłonką. Ale co właściwie tam wszystkich tak interesowało? Stoliki jak stoliki, goście jak goście. Garçon z menu w dłoni pochylił się nad Multabazao. — Pan sobie życzy? —
Nie, dziękuję.
—
Czy mógłbym zatem —
63
—
Nie, na razie... Pozwoli pan... Mhm, przyglądam się.
Pewnie by go kelner nękał nadal, lecz rozległ się gong i między stoliki wbiegł – czy to ten magik uliczny, który przyprowadził tu Ursę? – nie, chyba nie, niemniej mężczyzna podobnie ubrany, z obliczem ukrytym za maską, tylko że bez peleryny. Zatrzymawszy się pod jabłonką, objął zamaszystym gestem kobietę i mężczyznę przy najbliższym stoliku i zakrzyknął: —
Romantyczna kolacja we dwoje! Oklaski!
Goście aplauzowali, lecz wskazana przez zamaskowanego maître’a para tylko nachyliła się głębiej nad talerzami. Multabazao próbował coś z tego wszystkiego zrozumieć; wyprostował się, nadstawił uszu, rozejrzał naokoło. Garçon musiał chyba dać jakiś znak zza pleców Marsjanina, bo maître de cérémonie zwrócił się teraz wprost ku niemu. Ursa strzepnął dłonią w uniwersalnym geście niechęci, lecz tamtego to nie powstrzymało. Podbiegł, zakręcił się dokoła stolika – aż Multabazao nie nadążał za nim wzrokiem, obracając głową z lewa na prawo – a następnie wskoczył na wolne krzesło obok i zaklaskał dwukrotnie. Na co ponownie rozległ się gong. —
Panie! Panowie! Gość – tu maître zgiął się omal wpół, z dworską emfazą wskazując na Marsjanina – się
p r z y g l ą d a. Voilà! Wszyscy w ogrodzie skierowali spojrzenia na Multabazao. Multabazao zmartwiał. Kelner i krzykacz zniknęli gdzieś prędko; nawet nie zauważył. Sędzia zamarł w pozie z nogą założoną na nogę, z prawym łokciem opartym na pustym blacie stolika, lewą ręką puszczoną luźno wzdłuż boku, z plecami lekko odchylonymi w tył, głową prosto, ze stopą w powietrzu lekko uniesioną, tak zamarł – przyglądający się. A oni przyglądali się jemu. (Jedząc, jakby nie jedli. Rozmawiając, jakby nie rozmawiali). A on – im. A oni – jemu. A on – im, przyglądającym się. (Jedząc. Rozmawiając). A oni — Coś przedziwnego działo się w tym refleksie Matematyki. Co to za funkcja? Do czego zmierza? Jakiego wyniku szuka? (Gdyby potrafił prześledzić ciągi logiczne...). Było mu coraz trudniej oddychać. Nie mógł poruszyć karkiem. Tamci nie odwracali oczu, chyba nawet nie mrugali. Ursa też nie był w stanie umknąć spojrzeniem, to była niemożliwość fizyczna, próbował zacisnąć powieki i nie zacisnął. P r z y g l ą d a ł s i ę. Szydło, pomyślał. Prawa górna kieszeń, chwyt numer siedem, już, teraz, ruszaj się! Ani drgnie. Gramofon trzeszczał lirycznie, pobrzękiwały sztućce, szeleściła francuszczyzna, miauczały koty. To silniejsze od najsilniejszych modi, to nawet nie prawo wpisane w radix, nie biologiczny instynkt conatusa, to — Gong. — Przyglądał się! Oklaski, moi drodzy, oklaski! Multabazao wraz z krzesłem przewrócił się w trawę. Poderwał się niczym spłoszone zwierzę, hormony wylały się z przerwanych śluz, odskoczył pod żywopłot. Maître de cérémonie kierował się już do kolejnego stolika. Sędzia łapał oddech. Przypomniały mu się teraz chwilowe refleksy londyńskie, przypomniał się hipnotyczny odblask Tepe–Kermen. Jeśli 841193 ma rację, sam fakt, że spadłem tam i przeżyłem, mógł wystarczyć. Oczywiście gdybym wylądował w którymś z atraktorów Złej Matematyki... Ona niczego nie odbija, a nawet jeśli, to w takiej postaci, że nigdy tych odbić nie rozpoznamy. W innych wymiarach, w innych cząstkach elementarnych, na innych prawach fizyki. Podniósł wzrok na niebo. Sztorm EM zwinął się niemal całkowicie, ostatnie serpentyny auralne migotały daleko na południu. I spojrzał w przeciwną stronę, na północ, za Sekwanę. Paryż gasł. Począwszy od dzielnic północno-zachodnich, od Maisons-Laffitte, Montesson, przez Nanterre i Lasek Buloński mrok gęsty, oleisty, zalewał nierównymi falami odbicie wszechhistorycznego Paryża. Gasły latarnie, holografie, okna domów, ściany wieżowców, potoki neonów, siatki geometrii ulicznej miasta, bliżej i bliżej, szybciej i szybciej. Multabazao poczuł na twarzy nieśmiały jeszcze dotyk ciepłego wiatru. Fala dotrze tu w ciągu kilku minut. Obejrzał się z powrotem na ogród. Jedl i, rozmawiali. Nie będzie dla nich innego końca świata – w tym wydrążonym mieście, w rozbitej szczęce utraconych królestw, pomiędzy ideą a rzeczywistością. —
Ale zapraszam do nas, nie ucieknie pan, zapraszam! — zaśpiewał maître de cérémonie zza pleców Marsjanina.
—
Wiem, że nie ucieknę — szepnął Ursa, a palce już mu szukały szydła.
Podmuchy wiatru stawały się coraz mocniejsze. Słyszał też niesione przezeń dźwięki – basowy pomruk, od którego swędziała skóra. Tak wali się świat. Ułożył palce, zacisnął uchwyt. Tymczasem zgasła wieża Eiffla, mrok przeskoczył Sekwanę. Multabazao nie chciał na to patrzeć, zamknął oczy. Rozległ się głuchy łomot, grunt usunął się spod nóg Ursy, Ursa poleciał w dół, spadł niezgrabnie, obił się, potoczył, mimo to nie wypuścił szydła. Przez chwilę trzęsła się jeszcze ziemia. Aż nastała cisza. Uniósł powieki. Klęczał pośrodku czarnego ugoru bez końca, bez światła, bez linii horyzontu. W górze – kilka słabych gwiazd. Wiatr i pył i kamienie, tyle. Ta sama ziemia – minus Matematyka.
64
Zaświecił z szydła. Nie miał nawet gruzu porządnego pod nogami, jeno miękki, bezbarwny żużel-nieżużel. Postąpił trzy kroki i w tych trzech zwalniających krokach ujawniła się cała grobowa bezradność Multabazao; na czwarty krok nie starczyło sił ani nadziei, ani oddechu nawet, wszystko z niej uszło. Usiadła w pyle, jakby odcięto od niej sznurki marionetkarza. Pył prędko wszedł jej do nosa, do gardła. Zakaszlała, kichnęła. Podniósł się większy obłoczek. Coś tam zajaśniało odkryte w żużlu – przetarła dłonią, podniosła. Maska mistrza ceremonii. Obróciła ją w ręce. Czyżba maska nie pochodziła z Matematyki? Pochodziła bez wątpienia. Multabazao przyłożyła ją do twarzy i dopiero przyłożywszy, zreflektowała się – zreflektowała się – dlaczego to uczyniła? Ale maska jest po to właśnie, po to i po nic innego; taka jest f u n k c j a maski. Masz ją w ręce – zakładasz na twarz. Ursa przypomniała sobie aforystyczne instrukcje 841193. Nie ma i nie będzie innego początku. Wstała, wyprostowała się. Czubkiem buta wyrysowała w pyle linię prostą. To po tej stronie, a to – po tamtej. Ja stoję tu. Nie ja – voilà! Zza maski – przez maskę – świat wyglądał tak samo, ale oczywiście nie mógł być tym samym światem. Multabazao nie była Multabazao. Wyciągnięta ręka – nie ona wyciągnęła rękę, nie jej uścisk sięgnął w ciemność, ponad linią, na drugą stronę. Jak powstają odbicia? Jaka jest funkcja obrazu ukazywanego w lustrze? Mogła nawet mówić do siebie... Gdyby ją teraz podglądano ze sterowców kompanii, z orbity – może podglądano – gdyby ją ktoś podsłuchiwał – nie było nikogo takiego – jaki szalony conatus oryginału by jej przypisano? Że stoi, że idzie, że wykonuje gesty, porusza ustami – w pustkę, w nicość, w ciemność żużlową. Tam nie było nikogo. Multabazao prowadziła konwersację z rzadkimi obłokami czarnego pyłu. Czy padały sensowne odpowiedzi? Jak mogła się w ten sposób dowiedzieć, czego wcześniej już sama nie wiedziała? Czego wszakże się dowiadujemy, przeglądając się w zwierciadle? Skąd wówczas pochodzi informacja? Nie jest to coś, co już wcześniej mielibyśmy w wiedzy. Lecz zarazem nic, co przyszłoby spoza nas. Przynieśliśmy tę informację w sobie – na sobie, z sobą – ale najważniejszy był sposób jej wydobycia i okazania; inaczej nie zyskalibyśmy do niej dostępu. Nosisz w sobie szyfr i umrzesz, nie odkodowawszy tajemnicy. Bez klucza, bez lustra. Chyba że — maska i szydło – przyglądam się — figura kaleka spomiędzy cieni – osądź mnie – osądzę — Ziemię – ciebie – mnie – Marsa — planeta jasnobłękitna wiruje na dłoni – pogłaszcz zwierzątko – twoje ulubione, twoją maskotkę, talizman — nie porzucisz, jeśli nie musisz – musisz – nie – musisz – nie — tak Matematyka cofa się z lądów i oceanów – pisklęta wchodzą do jaj – ropa ścieka do wrzodu, wrzód się zasklepia – doktor pochylony z lupą przy oku, z encyklopedią chorób w drugim ręku – oto – oto – oto – strach w garści prochu – mathematica verruciformis — jesteś zdrów – jesteś zdrów – jesteś — voilà! I tak godzinami, w tumanach miału, w te i we w te, przemawiając w ciemność i słuchając ciemności, maska i maska, to znaczy pustynia jałowa na obliczu Ziemi – to wycie więzienie pałac echo co powtarza – tak godzinami, Marsjanin na tle zastrupiałej burzy myśli. Lustro nie ma inteligencji, lustro nie ma świadomości, nie musi. Wschodzące Słońce zastało go siedzącego na głazie w niedomkniętej pozycji lotusu, z maską przesuniętą na potylicę, szaroczarnego od pyłu, kamiennie posągowego w tej szarości. (Modus loci jak chłód starożytnych ruin). Potem Multabazao będzie twierdził, że to owej nocy poznał drogę do Möbiusa. Dobił targu, a jego długiem w transakcji była jedyna waluta Sędziego: Sąd. Sąd, którego odmówił w Londynie, Sąd nad Dobrą Matematyką. A długiem Matematyki był klucz do przeszłości, do tajemnicy Zagłady Ziemi – która dla Sędziego stała się już jednak najbardziej intymną tajemnicą człowieka, wstydliwym sekretem języka i rozumu. (Przesuwał między palcami szydło, a rzeki pyłu odwracały swój bieg wokół głazu-cokołu). Ta myśl, ten niepokój na granicy trwogi, on bowiem od połowy Skorpiona stanowił radix radixa Multabazao Ursy, kręgosłup jego duszy: że jeśli nie jest Multabazao Ursą, lecz Ursy refleksem, jeśli jest symulacją samego siebie – zubożoną, podkręconą, przesuniętą w bok, w dół – jak może się rozpoznać? jak odróżnić? (Obracał szydło niczym różaniec). Księżycowy mleczak Orlando to zaledwie kolejna z szeregu wskazówek, nawet nie kropla przepełniająca czarę, czara przelała się znacznie wcześniej – może na przecięciu ascendentu Klio, może wieczorem Sądów egipskich, może w drugiej rozmowie z odbiciem Ursy na Krymie, może podczas pościgu za refleksem Jenota. Heloiz od razu przecież przyznała szczerze: żadna marsjańska medycyna nie da stuprocentowej gwarancji oczyszczenia z Matematyki. To oczywiste, musielibyśmy wpierw ją z r o z u m i e ć, stąd cały dramat. (Wyrzucił kapsułę medyczną).
65
Multabazao raz spadł był w Matematykę – i finis, nie uwolni się do końca życia. Kiedy konkretnie miałoby nastąpić owo odbicie, owa zamiana? We wnętrznościach czerwiowego refleksu vivamisa? Gdy stracił przytomność, wypluty zeń, zanim podjęli go z londyńskiego pobojowiska Fiołkowcy? Ale to również nie ma znaczenia. (Wielokilometrowe mandale nyfa splecione z tuzina prądów czerni i szarości wirowały powoli na równinie dokoła Sędziego). Klio by się zaśmiała i pomyślała mu jeden z tych jej uspokajających, eleganckich cytatów starożytnych. (Uniósł głowę ku niebu, wypatrując łodzi żyjców, prędzej czy później któryś z konwentów przymierza Contra Censores wypatrzy go tu w źrenicy kalejdoskopu). Na przykład że nie ma sensu się przejmować tym, czego nie można zmienić. Ależ właśnie tym i tylko tym warto się przejmować! Właśnie to, co pozostaje poza jego kontrolą, stanowi o całym szaleństwie i wspaniałości losu człowieka. (Serce mandali). Reszta to robota dla inżynierów i matematyków.
*** Caldwell leci do Brasílii, połączenie z Heathrow przez Guarulhos, business class w British Airways. Podróż potrwa trzynaście godzin. Próbował pisać, ale tylko dłubał w kółko w tych samych kilku zdaniach, wyguglał więc Raisę Kusko i kupił jej ostatnią powieść (edycja premium). Nosi ona tytuł Leglew i zawiera aż cztery wstępy. Tak naprawdę nie jest nawet powieścią. Kusko wyjaśnia we wstępie do wstępu do wstępu do wstępu: należy przesunąć nawiasy, odwrócić cudzysłowy – literaturą prawdziwie pozaludzką byłaby nie ta traktująca o nieczłowieku, lecz przez nieczłowieka stworzona. Niepostrzeżenie przechodzimy w fikcję: daleko bardziej prawdopodobne od spotkania żywej cywilizacji Obcych jest znalezienie martwych pozostałości po niej, gdyż to okno pozostaje otwarte, dopóki nie ulegną zniszczeniu ostatnie materialne nośniki informacji o jej kulturze; i oto odkryto w układzie Montague 82 zimną planetę ze skamieniałymi resztkami cywilizacji sprzed dwóch miliardów lat – Montague 82, czerwony karzeł, zaliczała się do starców Mlecznej Drogi. Między tymi resztkami – co już opisuje fikcyjny ksenobiolog we wstępie numer dwa – znajdują się diamentowe archiwa całej zdigitalizowanej kultury Kaskadian. (Nazwa nadana im przez ludzi pochodzi od specyfiki cyklu energetycznego ich pierwotnej biologii, w której analogi kaskad kinaz białkowych odpowiadały zarazem za przesył analogów impulsów nerwowych). Wstęp numer trzy, „autorstwa” niejakiego Paula Sheraka, zaczyna już przybliżać czytelnikowi tekst właściwego Leglewu. (Caldwell nadal nie ma pojęcia, do czego odnosi się tytuł książki). Pierwszym wyzwaniem dla każdego tłumacza międzygatunkowego jest przełożenie treści obcego Umweltu na treści Umweltu ludzi. Sherak rozpisuje się tu o historii ksenobiosemiotyki, najwyraźniej dobrze rozwiniętej w uniwersum Kusko. Caldwell jest pod wrażeniem, wymyślić fikcyjną naukę to nie w kij dmuchał. Jeśli nie ma ona być jedynie bełkotem pustych nazw i efekciarskiego encyklopedyzmu, każda nauka wyobrażona musi stanowić przedłużenie nauki prawdziwej. Operujemy na wymyślonych danych, ale metoda jest ta sama, co w nauce rosnącej na danych rzeczywistych. Potem dopiero możemy delikatnie modyfikować metodę pod wpływem tych fikcyjnych doświadczeń, to znaczy zasymulować nauki ewolucję. Caldwell zna jedynie kilku pisarzy, którzy sobie z tym poradzili w wiarygodny sposób; chciałby myśleć, że sam jest jednym z nich. Rozpoznaje teraz w sobie impuls najszczerszego podziwu: radosną zazdrość wobec innego autora, wobec książki wykwitłej w innej głowie. Czyta.
66
Na początku dwudziestego wieku baron Jakob Johann von Uexküll wczuł się w nędzny żywot robaków i z tego wglądu arystokratycznego poczęła się biosemiotyka. Żyjemy w świecie doświadczanym przez nasze zmysły i w żadnym innym. Przelatują obok nas neutrina i przepływają ultradźwięki, ale ich nie widzimy, nie słyszymy, nie należą więc do naszej rzeczywistości, do naszego Umweltu. Obiektywnie, w perspektywie Boga, istnieje tylko jedna rzeczywistość, komplet sił i cząstek uniwersalny we wszechświecie i obowiązujący dla wszelkich w nim bytów: Umgebung. Ale dla każdej pojedynczej istoty żywej jest on tak samo abstrakcyjny, tajemniczy i niedosiężny, co bozony Higgsa dla świadomości myszy. Tymczasem Umwelt da się każdorazowo dosyć ściśle określić, jako że doświadczamy tylko i wyłącznie tego, co podają nam nasze zmysły, a ich przekaz zależy wprost od instrumentów percepcji przyspawanych do umysłu. Poznając biologię danej istoty, poznajesz więc świat, w jakim ona żyje. Wczuj się w egzystencję robaka wyposażonego jedynie w zmysły odbierania ciepła i zimna oraz wyczuwania góry i dołu. Jakie obrazy rzeczywistości tworzy on w swoim robaczym móżdżku, jakie kategorie bytu organizują żywot jego nędzny, robaczy? Zaprawdę, nie musisz podróżować do odległych systemów gwiezdnych, żeby spotkać mieszkańców obcych światów. Czyta dalej. Nie tylko poszczególne gatunki, ale każdy człowiek ma swój własny Umwelt, zauważa Sherak–Kusko. Nie istnieją dwa identyczne Umwelty, to niemożliwe i w teorii, i w praktyce. Nawet bowiem jeśli jesteście przedstawicielami tego samego gatunku istot żywych, zbudowanymi na kodzie genetycznym (lub jego odpowiedniku) identycznym co do bitu, to i tak wasz sposób postrzegania rzeczywistości się różni. Inne doświadczenia ukształtowały wasze przyzwyczajenia, waszą osobowość, siatkę pojęciową, i na co innego zwracacie uwagę, inaczej ważycie te same informacje. Wchodzicie do pokoju i ty dostrzegasz czerwoną różę na stole, a twój brat – kij stojący w kącie. Może go ktoś kijami bijał. Może dostawałeś takie róże, róże wręczałeś. Różnice pochodzą też z samych materialnych narzędzi doświadczania świata: urodziliście się tak samo oprzyrządowani, ale ty uszkodziłeś sobie bębenek w lewym uchu, a on nosi szkła o minus czterech dioptriach. Żyjecie w różnych Umweltach. Następnie weź istoty różnych gatunków. I istoty różnej biologii. I istoty na dodatek wyrosłe w naprawdę różnych Umgebungach. Weź ludzi i Kaskadian. Toteż sam przełożony tekst Kaskadian (który zaczyna się po stu sześćdziesięciu stronach rzymskiej paginacji) karleje na kartkach Leglewu, przytłoczony przypisami tłumacza, Jamesa Longforda – autora czwartego, najdłuższego wstępu. Żadne słowo Leglewu nie znaczy bowiem oczywiście tego, co znaczyło dla Kaskadian. Ich teksty również dają się sprowadzić do ciągu zerojedynkowego, ale na tym kończy się podobieństwo. Kaskadyjskie „ja” nie było ludzkim „ja”. Nie mieli płci; Longford nie pisze „on”, „ona”. Ich poczucie czasu zależało od aktualnej wydajności energetycznej organizmu, gramatyka oparta została zatem – jak kwituje półżartem tłumacz – na cyklach trawienia i wysiłku. Ich planeta sprzęgła się całkowicie z gwiazdą, w efekcie szerokość geograficzna i bliskość do nieruchomego terminatora zdeterminowały modele biologii: miejsce było kształtem życia. Siatka możliwych sytuacji dramatycznych u Kaskadian nie pokrywa się z siatką sytuacji dramatycznych u ludzi. I na odwrót, ich uczucia i problemy (jak myślobżarstwo albo entropia dialogu) nie mają odpowiedników po stronie Homo sapiens. Stąd przypisy. 67
Tak naprawdę dopiero około dwusetnej strony Caldwell zaczyna doceniać pracę Kusko, główna wartość jej książki kryje się właśnie w tych przypisach fikcyjnego translatora. Właściwy tekst elegiobilanso-eposu anonimowego Kaskadianina jest nudny i wręcz bełkotliwy. Inny chyba nie mógłby być. Stanowi jaskrawą antytezę klasycznej science fiction, beztrosko wrzucającej czytelnika w przygody rozgrywane w cywilizacjach alienów, ba, często pakującej czytelnika z butami w aliena pierwszoosobową narrację. Tutaj tymczasem każdy przypis wyświetla tyle nieoczywistości (tłumacz mógł wybrać zupełnie inne słowa, i dlaczego one, i dlaczego jednak nie wybrał, i jak to świadczy o naszych Umweltach), że ta kaskadyjska opowieść rośnie w głowie Caldwella na podobieństwo pleśni albo ciasta francuskiego – prawie jak siatka skojarzeniowa nowonarodzonego dziecka, jak słownik kontekstowy obcego języka. De facto tym właśnie jest – drogą do takowej transfiguracji. Zaczynem nowej świadomości. Kusko zdaje sobie jednak sprawę, że mimo wszystko nie wejdziemy w ten sposób w skórę Kaskadianina. Pozostają w mocy argumenty Thomasa Nagela (przypis do przypisu numer 682): czym innym – kim innym – jest człowiek wyobrażający sobie wszystkie odczucia i przeżycia nietoperza, choćby najbardziej wiernie i precyzyjnie, a czym innym – nietoperz je przeżywający. Nie sprowadzisz świadomości do obiektywnych twierdzeń o faktach empirycznych. Nagel i Kusko czynią wszakże zastrzeżenie, które Caldwellowi, po przestudiowaniu pracy Wolperta, jawi się fundamentalnym błędem: że ta nieprzekładalność obejmuje przejścia między t y p a m i świadomości, nie zaś światami istot należących do jednego typu: Kaskadianina i Kaskadianina, człowieka i człowieka. Kartkuje wstecz. Kto ma tu rację – Sherak mianowicie, on. Z faktu, że nie istnieją dwa identyczne Umwelty, w świetle dowodu Wolperta wynika niemożność emulacji świadomości nawet brata syjamskiego, genetycznego klonu, nie mówiąc o małżonkach czy rodzicach i dzieciach. Oczywiście da się nadal pisać science fiction – skoro jeszcze przed pierwszą stroną powiemy sobie, że to science fiction o science fiction. Po stronie dwusetnej Caldwell czuje się już tak źle, że musi przerwać i poprosić stewarda o aspiryny: łupie mu w skroniach, drapie w gardle, podniebienie pali, a przedmioty co do jednego zdają się w dotyku szorstkie, nieprzyjemne. Zawija się w koc, drzemie z przymkniętymi oczyma. Musiał złapać grypę czy inne świństwo akurat roznoszone po organizmie globalnej cywilizacji. Gdzieś nad Atlantykiem Caldwellowi śni się już dzika orgia międzycywilizacyjna; ludzkość to wyszminkowana kurwa, którą jebie byle potwór i pokraka rozumu, bez słowników i kondomów. Nic dziwnego, że z systemu immunologicznego zostały strzępy, każda verruciforma wchodzi jak w masło. Budzi go alarm newsowy. Nastąpił przełom w procesie Jummy, adwokaci plemion dogadali się co do wysokości retrybucji, najdalej za tydzień inspektorzy UN będą mogli wejść na tereny Żyraf. Opiekun Grace rozesłał świeże info medyczne: wyszła z cykli gorączki malarycznej, halofantrynowy robak zrobił swoje. Caldwell w reakcji na trzy ponaglenia Irene parafuje wypłatę transzy z funduszu Free Michael. Marcus Bonne z MZ&L w Harare zapowiada wizytę prawników Amnesty International, ostatecznie rozszerzono definicję dziennikarstwa, Michael trafił na listę. Analizy DNA z ostatnich dwóch rowów w Chwezi będą jutro wieczorem. Caldwell potwierdza otrzymanie informacji i podnosi filtry alarmu. Nie chce o tym wszystkim myśleć przez kilkanaście następnych godzin, to ma być czas Janette, dla Janette, dla niego z Janette. 68
W głównym hallu na BSB zaczepia go człowiek z migotliwą projekcją twarzy zamiast twarzy, na Terraço Panorâmico pracują tuziny licencjonowanych przez Infraero artystów ulicznych z programów ożywczych Brasílii. Wystarczyła mu chwila i ma twarz Caldwella. Jest podobnego wzrostu i budowy ciała, może dlatego padło na Edwarda. Caldwell nie potrafi stwierdzić, na czym właściwie polega gra tego sztukmistrza. Patrzą na siebie z lustrzanymi minami. Brazylijczyk nic nie mówi i Caldwell nic nie mówi. Może należy natrętowi zapłacić, żeby przestał podążać za ofiarą, odbijać jej pozy i nastroje. Nie płaci. Idzie szybkim krokiem na postój taksówek, za nim sunie krótki wąż walizek (sztuk dwie). Człowiek-lustro pomaga mu je załadować do bagażnika fiata pesto. Następuje błyskmoment pożegnania, które przecież nie może być pożegnaniem – pożegnania dziwny refleks – gdy Edward Caldwell i Edward Caldwell patrzą sobie w oczy z odległości pół kroku, powinni coś rzec, wykonać jakiś gest – Caldwell wobec Caldwella, Caldwell Caldwellowi – jakoś odpowiedzieć na samego siebie. Moment gaśnie, Caldwell wsiada do auta, Caldwell pozostał na krawężniku. Jazda trwa ponad godzinę. Światła Estrady Parque Aeroporto i wysokie holografie Ogrodu Zoologicznego prędko rozmywają się w brudne łuny. Księżycowa architektura Brasílii nie przykuwa uwagi Edwarda na dłużej niż kilka minut. Opiera skroń o zimną szybę. A może to głowę ma tak rozpaloną. Zamyka i otwiera oczy, a pomiędzy mrugnięciami zmieniają się figury cieni na horyzoncie. Śpi i nie wie, że śpi. Na tej długości geograficznej zstąpił już zresztą przymrok wieczorny, nadciąga noc. Na dodatek rozpadało się i wkrótce leje jak z cebra. Caldwell wysiada z taksówki na zachodnich peryferiach Ceilândii, na Rua dos Espelhos, i stoi przez chwilę z bagażami u stóp modernistycznej kamienicy w cul-de-sac na szczycie długiego grzbietu wzgórza. Moknąc, patrzy w rozświetlone okna na drugim piętrze. Chciał ją zaskoczyć, miał się zjawić dopiero pojutrze; teraz waha się, jak z góry wiedział, że będzie się wahać w tym dokładnie momencie, w tym dokładnie miejscu, przewidział nawet kąt odchylenia głowy i opuszczone ramiona, tak się teraz waha, tak teraz żałuje porywu emocji sprzed kilkunastu godzin, niezwyczajnego dlań przecież. Jest zmęczony, chory, senny. Czy to może się skończyć dobrze? Wchodzi do mieszkania na dostępie Janette. Wszedł i zaraz za progiem oblewa go światło, ciepło, gwar głosów – męskich, kobiecych, mówiących po portugalsku, mówiących po angielsku, hiszpańsku. Ktoś gra na gitarze. Janette ma gości, Janette przyjmuje towarzystwo. Przez przedpokój do łazienki przebiega boso piękna Mulatka w sukience w kwiaty, spogląda na Caldwella otrzepującego z deszczu marynarkę i tylko uśmiecha się w roztargnieniu. Caldwell zastanawia się, czy wydzwonić Janette z imprezy, czy też wejść tam z zaskoczenia. Bardzo powoli mu się myśli; przysiadł na szafce z butami. Budzi go Janette, potrząsając za ramię i ocierając mu mokrą twarz. Caldwell z długim westchnieniem obejmuje ją ruchem dopływającego do brzegu topielca, po czym seriami kicha jej w bluzkę. Śmieją się. — Jestem chory. — I co my z tobą zrobimy, biedaku. Chodź. Bierze gorący prysznic, osusza się, przebiera, wstrzeliwuje antygrypiny. Następnie trafia do kuchni, gdzie półnagi Chińczyk o skórze w całości pokrytej jaskrawymi tatuażami pomaga mu przyrządzić kawę w zabytkowym ekspresie. Wszystko w tym mieszkaniu pochodzi albo sprzed pół 69
wieku, albo z jutrzejszego poranka, z następnej strefy czasowej. Chińczyk sam nie pije kawy, bo nie jada i nie pija niczego poza specjalnie mineralizowaną i witamizowaną wodą. — Tatuaże jeść słońce – mówi łamaną angielszczyzną i odwraca się plecami. Ma tam usta Boga. W otwartym na taras i deszcz salonie Janette próbuje przedstawić gości Caldwellowi i Caldwella gościom; Edward się gubi po trzecim nazwisku. Joăo Paulo, Jussi, Ricardo, Ingrid, Zhi, Thais, Pierre, Maria Beatriz, Sasza i Silvio. Wszyscy się śmieją, wszyscy mówią bardzo głośno, wszyscy wymachują rękoma. Caldwell zapada się w starą sofę, pociągając z sobą Janette. Całuje jej kark, zanurza twarz w jej włosach, spogląda na świat przez Janette jak przez witraż kryształowy. Wyłączył tłumacza, nie chce rozumieć rozmów. Coś o polityce, coś o pieniądzach, coś o muzyce i używkach, jak zawsze. Doskonale się czuje spowity w podmorskie milczenie. Nawet gdy mówią do niego – macha lekko lewą ręką, uśmiecha się poprzez Janette. Nie przejmuje się zupełnie, jakim go teraz widzą (poprzez Janette), jak żałosnym, jak śmiesznym. Dziwny to stan, stan nierównowagi, nie może trwać długo, zdaje sobie sprawę. Wszyscy w salonie są w wieku Janette lub młodsi. Ich geny – z pięciu kontynentów. Ich języki – ze światów i fikcji, których nie zna. Ich profesje i życia – wczoraj, dzisiaj, jutro. Bogaci, biedni, nie do odróżnienia. W wilgotnym powietrzu splatają się zapachy pół tuzina ziół, kadzideł, tytoniów, konopi. Caldwell ma świadomość, że to zmęczenie, to choroba go spowalnia, ale wrażenie jest zbyt głębokie. Jakby wyłączali mu się w głowie kolejni tłumacze, kolejne warstwy translacji świata, nie rozumie słów, nie rozumie gestów, wreszcie nie rozumie twarzy i sylwetek. Otaczają go rozpędzone rebusy dźwięków, emocji, anatomii. Zamyka i otwiera oczy, a pomiędzy mrugnięciami zmieniają się konfiguracje osób i przedmiotów. Śpi i nie wie, że śpi. Przesilenie następuje około północy. Przestaje padać, większość gości wychodzi, reszta przeprowadza się na taras, zapalają świeczki, ktoś przynosi gorące bolo de fubá. Caldwell zostaje oddelegowany do krojenia. Chłopak zjawiskowej Mulatki, niejaki Ricardo, częstuje go fifką z lokalnym zielem. Janette wyświetla na podłodze jakieś plany – architektury sieci? urbanistyki? Pojawia się facet w garniturze z dziennej strefy czasowej, ze słoneczną laguną za plecami. Powraca język angielski, nad głowami przelatują kwoty ośmiocyfrowe. Caldwell oblizuje słodkie ostrze noża, do dna płuc zaciągając się taneczną szajbą. — Konkurencja? – Unosi brwi, gdy Ricardo pokazuje garniturowi papo-furado zza pleców Janette. (Tłumacz ruszył na pierwszym biegu). — Między rekinami, filho da puta! – parska Ricardo. Ale dziewczyna (Maria albo Thais) kładzie mu palce na wargach, uciszając go, póki Janette nie zakończy swojej rozmowy. Bolo jest bardzo smaczne, druga porcja sprowadza Caldwella pół piętra bliżej ziemi. Przygryzając język, wykrawa ogromnym ostrzem maleńkie kwadraciki i trójkąty puchatej delicji. Skupił się. — Nie wierzę w ich zdrowie psychiczne – deklaruje gromko Ricardo po zniknięciu sztywniaka w garniturze.
70
Caldwell bierze poprawkę na dzikość socjalistów latynoskich i puszcza to mimo uszu. Ale Janette jest poruszona, broni swoich miliarderów; toteż Caldwell się włącza. (Wymachując nożem wielkim jak płetwa). Ricardo próbuje go spacyfikować. — Ale, ale, pisarze to co innego. — Unosi ręce. — Pisarze, poeci, artyści, no przecież to płynie z serca. — Przykłada dłoń do piersi, wszystko musi ilustrować na własnym ciele. — Duch przez was przemawia, nie da się kontrolować ducha, nie wolno. A że sukces przynosi bogactwo – płacicie słono, nawet gdy nie przynosi. — Wkłuwa sobie w ramię niewidzialną igłę niewidzialnej strzykawki, jego poeci kończą w rynsztokach, więzieniach i domach publicznych. — No ale skoro od bogactwa się wariuje, to dlaczego oni mieliby być bezpieczni? — Janette przysunęła swoje krzesło do Edwardowego, Edward karmi ją geometrycznymi mikroporcjami pyszności, co sprawia mu absurdalnie wielką przyjemność. — Oni, mhmm, zbzikują tym bardziej! Znasz ich przecież. Mhmmm. — Kiedy ja wcale nie mówię, że od bogactwa się wariuje. Mówię – co mówię? – że musisz być jakoś skrzywiony na duszy, żeby nadal dzień w dzień zagryzać się z innymi rekinami o kolejne fortuny, kiedy masz już wszystko, czego człowiekowi potrzeba, żeby spędził w komforcie resztę życia. — Ale oni te fortuny właśnie rozdają! — Bardzo ładnie. — Ricardo kaszle, zaciągnąwszy się fajką; łapie oddech, przeprasza. — Bardzo ładnie. To się chwali. Pobłogosławię i ucałuję stopy. Tylko kiedy próbuję sobie wyobrazić, co się dzieje w głowie takiego krezusa, jak się budzi w swojej pościeli jedwabnej, pod zwierciadłami w złotych ramach, i przemyśliwuje gorączkowo, co by tu zrobić, żeby pożreć następne setki milionów... On nie jest zdrowy psychicznie, przecież widzicie! Caldwell znika na chwilę we wnętrzu mieszkania; wraca na taras już w grubym swetrze. — Nic nie rozumiesz. — Nie ma siły przekonywać Ricardo, mówi na cichym wydechu. — Opowiadasz o jakichś karykaturach z czerwonych agitek. A tu nie ma wielkiej różnicy między artystami i przedsiębiorcami. To jest ten sam duch. Budzą się i rwą się do pracy, bo mają pomysł i nie mogą się doczekać, żeby go zrealizować – na papierze, na świecie. — Aha! — Ricardo parska prześmiewczo. — Święci Ayn Rand! — W takim razie wyobraź sobie odwrotność: zgromadził, ile mu potrzeba do końca życia – i co? ideał zdrowia psychicznego, bo nie robi nic? Mulatka, dobrze już upalona, zasypia z głową na kolanach Ricardo i to na razie kończy sprawę. Żegnają się cicho, prawie na migi. Janette gasi świece. Teraz ma nastąpić scena miłosna; nic z tego. Obijając się o sprzęty Caldwell trafił jakoś do sypialni, i tam w sypialni ostatecznie poległ. Śpi i wie, że śpi.
*** Pusty apartament wypluł Caldwella z Londynu. Było tyle rzeczy, tyle rzeczy, którymi powinien zająć umysł – losem syna, losem córki, depresją pierwszej córki po jej rozstaniu z Patrickiem, pisaną 71
wciąż książką, OC Mores i Judgą, fundacją Pro Extremis, którą przez lata zaniedbywał, nowinkami z branży – tymczasem tłukło się w nim tylko to głuche echo, pogłos przeciągłego jęku w opuszczonym domu. Spakował się błyskawicznie, czynami wyprzedzając myśli. Jest niezmiernie ważne, by zawsze pozostawać ruch–dwa przed własnymi myślami. Caldwell wciąż wszak przeprowadza wiele rozmów telefonicznych – są takie dni, gdy od przebudzenia do zaśnięcia nieprzerwanie otacza go gęsta chmura twarzy i głosów, to bardzo hałaśliwy i tłumny rodzaj samotności – i te rozmowy, ci ludzie jedynie potęgują ciężar bezludnej ciszy. Rozpoznaje ów stan, kliniczną sterylność pokoi hotelowych, samo jądro fikcji, czerep pełen słomy. Więcej, rozpoznaje paradoks: jedyną ucieczką od samotności jest samotność celowa. Czas wolny od reaktywności. Takie miejsce początku, w którym rodzi się ruch nie odbijający żadnego ruchu zewnętrznego. Tylko wtedy objawia się coś oryginalnego, tylko tam, w punkcie zero, na tej białej rozbiegówce Genesis. Godziny w fotelu zwróconym ku nicości – twarzą do ściany – po nic, za nic, dla niczego, przeciwko niczemu. „Co robisz?” „Pracuję”. „Przecież widzę, że nie robisz nic”. „Robię wszystko”. Godziny w fotelu twarzą do pustki, w milczeniu, w bezruchu, w samotności. I powinien był wszak rozpoznać to znacznie wcześniej, po pierwszym rzucie oka na apartament rankiem po czterdziestych siódmych urodzinach, po pierwszym refleksie. Zimne Erhebung, ojczyzna piękna i liczby. Spakował się, poleciał. Jest niezmiernie ważne, by zawsze pozostawać rozdział–dwa przed.
*** Budzi się około południa, jet lag w połączeniu z grypą wyłączyły go na prawie pół doby. Pędzi opróżnić pęcherz. Wracając z łazienki, spostrzega Janette skupioną nad czymś przy stole na tarasie. Zakrada się za jej plecy, zamierzając zaskoczyć ją pocałunkiem; ale zobaczywszy, co Janette czyta, staje w pół kroku, sam zaskoczony. — Och. — Dziewczyna podrywa głowę. — Zostawiłeś otwarte. — Mówiłaś, że nie interesuje cię, co piszę. Janette jest zmieszana. — No, kłamałam. Oczywiście, że chcę wiedzieć, co tam masz w głowie. Czytałam wszystkie twoje książki. Caldwell siada przy stole, zawija się w szlafrok, wydmuchuje nos w chusteczkę. Musi się dopiero wybić ze snu; jeszcze wolno procesuje tę rewelację. Czytała wszystkie. O cholera. — Mówiłaś, że nie lubisz science fiction. — Wysławia się powoli, z wysiłkiem. — Bo nie lubię. Nie dlatego czytam twoje rzeczy. No wiesz, pamiętniki też są nudne, dopiero gdy jakoś znasz autora, gdy ci na nim zależy z innych powodów, stają się ciekawe. Czasami. Taras z dwóch stron zamykają zielone pnącza i mozaiki kwiecia; z trzeciej – otwiera się na słońce i przestwór miejskiego hałasu. Jest gorąco, duszno, parno, słabe powiewy wiatru przynoszą nieprzyjemne zapachy, w powietrzu brzęczą owady. Caldwell usiłuje przesunąć się wraz z krzesłem w cień, pasek szlafroka zaplątuje się wokół nogi stołu, potem noga krzesła grzęźnie w ziemi w wielkiej donicy. Caldwell wstaje, klnie, wydmuchuje nos, szarpie szlafrok, sapie. — I myślisz, że tak się da? Zajrzeć mi do głowy? 72
Nareszcie. Uciekł ze słońca. Zalewają go na przemian fale chłodu i gorąca. Kiedy ja właściwie otwierałem książkę? W samolocie. Może istotnie zostawiłem na wierzchu. Przegląda ją machinalnie na grzbiecie dłoni, ale prędko zaczynają mu łzawić oczy. Janette tymczasem jaśnieje w słońcu niczym syrena plazmy. Ma na czole wielkie okulary-lustrzanki, nie zsuwa ich na nos. Postukuje paznokciem w blat, na którym wciąż widnieje otwarty roboczy plik Caldwella. — Masz obsesje. Kilka takich motywów, które powracają w każdym tekście, prawie w każdym. Inaczej się nazywają, scenografie są inne, ale tak samo wykręcają ci rzeczywistość. I to się nasila. W pierwszych opowiadaniach dawałeś sobie znacznie więcej luzu, cofnęłam się specjalnie, nawet Heresy of Integers jest taka jakaś dzika. W porównaniu. — Debiutanckie powieści zawsze takie wychodzą. Ale teraz lepiej piszę, prawda? — Język przestał ci przeszkadzać, widzę to. — Podnosi wzrok znad tekstu, ponownie zmieszana, usłyszała własne słowa, jakim tonem je wypowiedziała, i włączył się jej alarm: uwaga na zranione ego! — Słuchaj, nie chcę cię przecież — — Ale to reguła. — Caldwell w odpowiedzi śmieje się, nawet dość szczerze. Nieświadomie huśta się na krześle; uderzywszy potylicą w ścianę pnączy, robi głupią minę. — Shamay-Tsoory z Uniwersytetu w Hajfie przeprowadziła takie badania jakieś dwadzieścia lat temu, potem rozwinęli to Niemcy z INI, jeśli mnie pamięć nie myli, i ekipa Toddsa w KAUST. Uszkodzenie ośrodków językowych w lewej półkuli mózgu — masuje sobie tam głowę z teatralną przesadą — powoduje wzrost kreatywności. Ściślej: tendencji do podawania oryginalnych rozwiązań. — Zaraz. A co na przykład z pomysłowością językową? — To działa na zasadzie konkurencji. Normalnie z prawej półkuli wychodzą te odjechane idee, ale lewa, językowa, wyrywa jej wodze. Więc lepiej ją przytłumić. — Szuka świeżej chusteczki po kieszeniach szlafroka, nie znajduje. — Opowiadam to, gdy pytają, dlaczego twarda SF jest tak prostacka literacko. — Że dialogi jak z „Scientific American” i postaci-kukły. — Z warg mi spijasz, kochanie. — I naukowcy bez uczuć, i fabuły o nauce, nie o ludziach. — Chyba każda kobieta ma mi za złe. — Caldwell rozkłada ręce. — Dlaczego, dlaczego? Otóż dlatego. Neurologii nie przeskoczysz. Jezu, sponiewierałbym cię na tym stole w słońcu i w cieniu, ta koszulka-mgiełka to zbrodnia przeciwko ludzkości. Gdybym na nogach ustał. Janette posyła Caldwellowi teatralnie wyniosłe spojrzenie, po czym kryje rozbawienie, nurkując z powrotem w otwartą książkę. — Zawsze taki sam — mruczy pod nosem. — O, jak tutaj — rzuca na ścianę stronę po stronie — dzikie cuda na powierzchni Ziemi, to samo przecież miałeś w Fields of Nirvana i Jungle Beats, uwielbiasz te malownicze wypotworzenia, nie mów, że nie, i ten cały Mars, który skleja i rozkleja ludzi, że są trochę sobą, trochę kimś innym, masz na to całe słowniki, systemy, mechanikę idei, zawsze tej samej: że są jak plastelina, tak łatwo nawzajem się ugniatają. Pamiętasz jak w Eyes Like Rubies ci twoi połamańcy przeskakiwali między — — Każdy żyje we własnym świecie. — Nie, nie tak, to się — 73
— Ja żyję w swoim świecie — Caldwell stuka się kłykciem zwiniętej pięści w skroń — ty żyjesz w swoim świecie, nie wyskoczymy z naszych Umweltów, choćbyśmy nie wiem jak się napięli. — Z czego...? Caldwell otwiera dla niej referencje do biosemiotyki. — Zawsze będę pisał z wnętrza Edwarda Caldwella. Moi bohaterowie mówią z kolei z wnętrz Umweltów zamkniętych w moim Umwelcie. I tak dalej. Jak matrioszki. Widzisz? Bo nie tylko ludzie, gatunki sztuki też mają swoje Umwelty. Pomyśl. Żeby być reżyserem, żeby nakręcić film, musisz dobrze zarządzać ekipą – nie istnieje więc kinematografia światów autystycznych. Nawet jeśli akurat jakiś film opowiada o chorobliwych introwertykach. Odwrotnie literatura: wszystkie książki zostały napisane przez osobników, którzy są zdolni zamknąć się na setki godzin w mnisim skupieniu ku wnętrzu; nie istnieje i nie może istnieć literatura z innych Umweltów. Widzisz to przecież. Jadłaś już śniadanie? Tymczasem Janette czyta, czyta i coraz twardszymi spojrzeniami traktuje Caldwella. W końcu wydaje się prawie obrażona. — O co chodzi? — Wydmuchał nos w podniesioną z podłogi tarasu serwetkę pozostałą tu z wczorajszego wieczoru i rozgląda się, co by jeszcze pokalać. — Ale może powiedz otwarcie: uważasz, że moja praca nie ma sensu. — Poddaję się, zgubiłaś mnie zupełnie. Słuchaj, jeśli nie seks, to żarcie, idę coś przyrządzić. Masz tu klimę? — Nie. — Jak polegnę po drodze, polewaj mnie od czasu do czasu, prośba cierpiącego. — Z rozkoszą. — Te bendiga, corazón. Należę jednak do Anty-Kaskadian, myśli Caldwell. Ze świeżym ładunkiem energetycznym w układzie trawiennym prędko stracił na rozpędzie myśli i słów. Zadowala się miękkim ciężarem chwili na skroniach, laurem zwycięskiej tymczasowości. Że tu i teraz: przy stole na słonecznym tarasie obok jaśniejącej Janette, zajadając się lekką sałatką owocową i chlebem serowym, popijając sokiem z pomarańczy, co drugi kęs trafiając dłonią na dłoń, przedramię, łokieć kobiety, oto i śniadanie ciała, skóra karmi się świeżym dotykiem skóry, tu i teraz, on i ona. Stop gramatyce świata. Bez czasowników to też życie. I co za wolność, co za rozpasanie wtedy. Na co komu zegary. Człowiek zszyty z równoważników zdań: niezniszczalna bestia bezgranicznego szczęścia. Papaya, cupuaçu, açaí, banany, kiwi, mango, orzeszki, pão de queijo, miód. Bezpieczny przed światem i zemstą bogów, dopóki z dala od orzeczeń – myśli precz od czasowników, ręce precz od piór. Tak. Tak. Tak. — Wszyscy mamy na czołach to samo okrutne znamię wiecznej niewinności. Rozpadło się. Przeczytała. Czyta. Będzie czytać dalej. — Zostaw to. — Mam autora pod ręką, muszę spytać. Caldwell waży w ręku ciężki a tępy nóż stołowy. Naciąć literaturę, nie popłynie krew ani farba drukarska, popłynie czas. — Siedem perverto. 74
— Pięć. — Okay. Mają swoją własną walutę, niematerialne monety perverto. Kupują i sprzedają za nie rumieńce żądz, bezdech czarnych marzeń, spełnienie niewypowiedzianego. Zrobisz, za co zapłaciłem. — Nie możesz używać rąk. — Mhm. — Nie możesz odmówić. Otwierasz usta i jesz. Caldwell karmi Janette salada de frutas. Janette połyka. Spogląda na niego poważnymi oczami. — Gwałcisz mnie tym jedzeniem. — Ale jak słodko. Połyka. — Mmm. Odpowiedz. — Tylko że o co właściwie ci chodzi? Mówiłem coś wcześniej? Nie wiem, z czego się mam tłumaczyć. — Z niewinności. — Można? Jak? — Obudź się. Dyskutujemy o literaturze. Podczas gdy Caldwell właśnie gaśnie, zastyga, leniwieje bezczasowo. W tym słońcu, w tej młodości nieswojej, w tej chorobie. Aaa, otwórz usta, zjedz. Nakarmię cię tak, że zwolnisz do mojej gramatyki. Ile z melancholijnej rozkoszy owej chwili – bańki mydlanej przeczuć przyszłych wspomnień, gdy Caldwell będzie się nurzał w reminiscencjach utraconego szczęścia brazylijskiego porankapołudnia – pochodzi z wypartego lęku przed tym, co go czeka wieczorem? Ile? (Podaj w procentach). Łyżka. Usta. Przełyk. — To ciebie tak poruszyło. Ty mi opowiedz. Oblizała się. Okulary na nos. Będzie mówić. — Oszukujesz. Ale dobrze. Może na tym to polega. — Co? — Dobra książka. Że nie jest o tobie, ale jest o tobie. I nie wyjeżdżaj mi z Umweltami. — Cała literatura jest literaturą o Obcych. Science fiction zakłada tylko trochę jaskrawsze maski. — Bla, bla, bla. Napisałeś o mnie i pokażę ci to. Krótka wycieczka do dzieciństwa. — Janette odchyla się, osuwa lekko na siedzeniu, opuszcza bezwładnie ręce. Tak się zapadamy w przeszłość. — Wiesz, jak wyglądałam? Mam filmy – czternaście, piętnaście lat – zobacz. O. Włosy jak strach na wróble, na dodatek co chwila farbowałam je na inny kolor, tuzin kolczyków w uszach, kółko w nosie, makijaż jak z dwudziestowiecznego horroru, oczywiście czarne łachy, buciory z demobilu. Wyobrażasz sobie, co się działo w głowie Colette. Jeszcze rodzice chłopaka przyłapali nas, jak robiłam mu loda – nie śmiej się, myślałam, że umrę. Colette nie wytrzymała, jakimś cudem wyciągnęła od obu 75
ojców pieniądze i zapisała mnie do New Matthew’s. To jedna z tych drogich prywatnych szkół, co się wzorują na szkołach katolickich, ale z ideolo od lewa do prawa. W New Matthew’s wszyscy chłopcy musieli paradować w garniturach pod windsorskimi krawatami, a my miałyśmy z góry podane obowiązkowe długości spódniczek, kolory bluzek, pończoch, wysokości obcasów pantofli, i to w tabelkach w zależności od rocznika, był nawet katalog dozwolonych fryzur, a z biżuterią i perfumami trzeba było się zgłaszać osobiście do dyrektorki. Z kółka w nosie został mi ten diamencik, to ciągle ten sam, tyle wywalczyłam w gabinecie pani Hall jako dozwoloną manifestację indywidualizmu. Dostawałam karne punkty co tydzień, zanim mi włosy nie odrosły do przepisowego minimum. Ale w tym rygorze – dostrzegłam to dopiero po jakimś czasie – wciskali nam w głowy dość rozsądne modele życiowe — — Wciskali i wcisnęli, więc oczywiście już dla ciebie rozsądne. — Ej, tylko bez takich! Miałyśmy aikido i ćwiczenia asertywności, wprowadzenie do samodzielnego biznesu i kursy świadomości kulturowej na takim bardzo ostrym postfeminiźmie: potęga jednostki wyzwolonej z genderu, szpilki albo baryton, każdy wybiera swoją broń. I psychodramy wychowania seksualnego, czyli regularne odpornolanie wyobraźni. I obowiązkowy profil ścisły, ale do wyboru, a ja wybrałam neuro, i stąd też moje studia potem, i ta praca, i Barcelona, i tak cię poznałam, podziękuj Colette, że mnie posłała do tej szkoły. — Jakbyś nie wiedziała, co ona o mnie myśli! — W każdym razie. Przez trzy lata w New Matthew’s zajęcia z literatury prowadził nam pan Turnip, Leonard Turnip. Zobacz, jakim motto podpisałam ten folder. Caldwell odkłada sztućce, nachyla się, czyta. —
„Urodził się, by zostać zawodowym zabójcą – został profesorem literatury”. O rany.
— Żebyś wiedział. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek się uśmiechnął; chyba
nie.
Przyjmowaliśmy zakłady, czy da się go wyprowadzić z równowagi – niechby chociaż podniósł głos, zgubił wątek. Nic, nigdy. Ale naprawdę znał się na książkach i — — Co to znaczy: „znał się na książkach”? — Oj, nie czepiaj się. Nie złapaliśmy go nigdy, żeby mówił o książce, której nie przeczytał. Wyrobił sobie opinię na temat każdego autora. Opowiadał te fabuły z pamięci, jakby wszystko przydarzyło się jemu samemu. Miał w głowie taki aparat prześwietlający, który pozwalał mu kartkować w ułamku sekundy całą historię literatury pod kątem jednego motywu, cytatu biblijnego czy wpływu jeszcze dawniejszych pisarzy. Kiedyś wyrecytował z pamięci dwie strony Prousta w oryginale. — No ale dlaczego „zawodowy zabójca”? — Musiałbyś go spotkać, zdjęcia, filmy tego nie oddadzą. Zero emocji, nie drgnie mu ręka choćby nie wiem co. Może dlatego tak zapamiętałam, że zaraz na początku mojego pierwszego roku była taka sytuacja... Dziewczyna z roku niżej przechorowała przez jakieś powikłania nowotworowe wiosnę i całe lato, miała teraz ostatnie terminy przesunięte do zaliczenia, zdaje się, że inni nauczyciele jakoś ją przepuszczali z litości, bo mówię ci, Ed, bidula jak wyciągnięta spod noża Mengele, serce się kraje na sam widok — — A Turnip ją oblał.
76
— A Turnip ją oblał. Ale czekaj, bo to nie tak prosto. Uczniowie mogą nauczycieli lubić, mogą nie lubić, mogą się z nich śmiać, mogą się ich bać, ale jedno ich łączy: uważają, że nauczyciele oceniają ich niesprawiedliwie. Prawda? Przynajmniej ja mam takie doświadczenia, nie wiem, jak ty — — Nie, masz rację, faktycznie tak jest. — Prawda? A o Turnipie tego jednego nikt nie powiedział. Jasne, zawsze możesz się targować o pół stopnia, bo literatury tak dokładnie nie wymierzysz. Ale mieliśmy silne poczucie – i on je wzmacniał, kiedy się tak zastanawiał w milczeniu przed wygłoszeniem ocen, i jakim tonem je wygłaszał, i jak uzasadniał, gdy zapytałeś – silne przekonanie, że Turnip właśnie przez pozbawienie wszystkich tych ludzkich cech nauczyciela, upodobań, uprzedzeń, pasji, humorów, litości, zazdrości, że on jest najbliższy żywemu ideałowi sprawiedliwości. Co też nie znaczy, że był w New Matthew’s najsurowszym z belfrów, byli przecież tacy, u których dostać A graniczyło z niemożliwością; ale o nich właśnie wszyscy wiedzieli, że są w tym swoim spaczeniu z gruntu niesprawiedliwi. — Pan Turnip miarą wszechrzeczy. — Co? — Nic, mów dalej. — No więc to jest historia z początku mojego drugiego roku w New Matthew’s. Wiesz, że lubię czytać, zawsze lubiłam. U Turnipa miałam przeważnie najlepsze oceny. Rozpisywałam się swobodnie w zadanych esejach, a on komentował je takimi kilkuzdaniowymi recenzyjkami, wczytywałam się w nie niczym w Koran. — Prawie listy miłosne. — Cicho! Zazdrośniku. W drugim roku omawialiśmy między innymi dziewiętnastowiecznych Rosjan. Miałam temat o niewinności dzieci u Dostojewskiego. Pamiętasz to straszne cierpienie bezbronnych maluchów, którego nie może strawić Iwan Karamazow? O tym pisałam. Nie wiem, czy bardzo mądrze, nie zachowałam pliku; w każdym razie na pewno nie głupiej niż na inne tematy wcześniej. A Turnip daje mi F. — Zapytałaś, dlaczego? — Specjalnie poczekałam, aż wszyscy wyjdą z sali. Wyobraź sobie chaos w głowie nastolatki: albo sprawiedliwy nie jest sprawiedliwy, albo od początku nie rozumiałam, co wydawało mi się, że rozumiem najlepiej. Na zewnątrz musiało to wyglądać jak dziecinny gniew, naburmuszenie. — I co ci odpowiedział? — Popatrzył tak na mnie, no mówię ci, zawodowy zabójca. Stałam nad nim z rękoma założonymi na piersiach, siedział przy biurku, patrzyłam z góry, ze swoich obcasów, z wysokości całych szesnastu lat. Dlaczego mnie tak źle ocenił? A on: „Panno Lent, nie ma niewinnych”. — Co? —
„Nie ma niewinnych”.
Caldwell w zamyśleniu grzebie w sałatce, obraca kawałki sera, kapie miodem z czerpadełka. — To à propos tego eseju? — Nie wiem, mówię ci, że nie zachowałam. Ale pewnie zapamiętałabym, gdyby wtedy to skojarzenie cokolwiek mi wyjaśniło. A to był dopiero początek, tak się zaczęło. On potem robił mi to specjalnie. Innym nie, tylko mnie. Nie wierzyli, kiedy im opowiadałam. Pan Turnip jest zimna 77
maszyna, musiałaś coś spieprzyć. Gówno prawda. Raz oceniał mnie sprawiedliwie, a raz – dokładnie na odwrót. Bo: „nie ma niewinnych”. — Dobry nauczyciel, bo uczy niesprawiedliwości świata? — Nie, to za proste. I dlaczego akurat mnie? Dlaczego wtedy? — Bo bez Dostojewskiego nie pojęłabyś? — Nadal nie pojmuję. Caldwell karmi Janette serem z miodem. Krystaliczna słodycz płonie w słońcu niczym bursztyny pod łukiem elektrycznym. — Musiał najpierw uczynić się Salomonowo sprawiedliwym, ażebyś w ogóle zauważyła niesprawiedliwość. Musiał s t w o r z y ć p r a w o. Nauczyciele są Bogami uczniów. Janette robi Janette’ową minę: pół na pół rozkapryszona dziewczynka i ironiczna pani menadżer. — E tam. Odbiło mu pod tą maską żelaznej samokontroli, wyżywał się w ukradkowym sadyźmie moralnym. Bo jakie inne wytłumaczenie? Caldwell, najedzony, przeskakuje między trybami kaskadyjskich gramatyk, czasem i czasem, narracją i narracją. — Ale czy w modusie szkoły możesz w ogóle oczekiwać sprawiedliwości? Pomyśl. Ty chciałaś, żeby cię oceniał, jak oceniał poprzednio. Skąd to oczekiwanie? Marsjanie wiedzą: sprawiedliwość to zgodność z radixem, a w każdej chwili mogę sobie ustanowić radix, jaki chcę. Wszystko inne to kwestia umów i kalkulacji. Janette celuje w niego palec wskazujący. — Nie wytłumaczyłeś się. Dokoła czarki z miodem wędruje dorodna pszczoła lub osa; Caldwell długo przypatruje się owadowi, po czym, gdy ten przykleja się pechowo do kropli nektaru, trzonkiem noża rozgniata insekta na soczystą miazgę. — Nie ma niewinnych. — Ale dlaczego „okrutne znamię”? — Bo cokolwiek by zrobili, nie złamią żadnych norm, praw, przykazań – skoro właśnie sami je dowolnie ustanawiają, każdy sobie. Janette pochyla głowę, spogląda ponad szkłami-lustrami. — To źle? — Nie wiem. — Caldwell śmieje się nieszczerze. — To Marsjanie. — Akurat. Dla kogo robisz Judgę? Dla nas. Dla ludzi. — A co ma jedno z drugim — — Wszystko! — Pamiętam o twojej ofercie, naprawdę. Wrócimy do tego wieczorem, okay? — Ja nie o tym! Wijesz się jak piskorz. Nie ma niewinnych albo wszyscy są niewinni. A równolegle próbujesz przerobić ludzi na Marsjan. Caldwell łapie się za głowę. — Co ty wygadujesz! 78
— A jak mówiłeś Ricardo? Pisarze i przedsiębiorcy, literatura i świat – bez różnicy. — No przecież nie w tym sensie! — A w jakim? To tylko dla ciebie i Turnipów nie istnieje sprawiedliwość. Wytłumacz się teraz. — Po co, już mnie rozstrzelałaś. — Nie widzisz, że piszesz o tych samych sprawach? Co toczy twoich Marsjan? Taka wolność absolutna, taki absolutny indywidualizm, że muszą się jakimiś telepatami zwierzęcymi wyciągać przemocą z czarnej samotności — — Żadnymi telepatami! — oburza się Caldwell, teraz do kości szczery. — To takie organiczne cortex-readery, a dalej sygnał idzie w szerokopasmowej optogenetyce, bo Mars — rozpędza się — to znaczy ich marsjańska podrzeźbiona biologia, uwrażliwia neurony na poszczególne częstotliwości już w embrionie — rozpędził się — a wykombinowałem to, jak właśnie — — A widzisz! Przyznałeś! Widzisz to dokoła, widzisz to w swoim życiu, i kiedy potem piszesz science fiction — — Rany boskie, to jest fikcja, wymyśliłem sobie taki świat, mogłem wymyślić inny! — Ha! Mogłeś? Mogłeś? — Okay, zaraz powiesz, że musiałem, bo już gdzieś kiedyś podobne motywy... Nie możesz mieć do mnie pretensji, że myślę jak Edward Caldwell. — Co to w ogóle za odpowiedź? To nie jest żadna odpowiedź! Oszukujesz. — Jakże ja mogę cię tu oszukać? — Oho, pojawiają się pierwsze tony desperacji. — To ty twierdzisz, że piszę o tobie. To ty twierdzisz, że przejścia między światami są możliwe. Mógłbym teraz zacząć ci wmawiać, że to dlatego, iż nad tym właśnie pracujesz od lat, nad uniwersalną konwersją, zrównaniem światów. I czy to byłoby fair, a? — Caldwell chwyta Janette za rękę, ściska ją tuż nad nadgarstkiem, jakby mierzył jej puls. — Tak naprawdę, tak naprawdę to kwestia pokoleniowa. Janette śmieje się. — Że jestem zbyt młoda! Lecz Caldwell jej nie puszcza. — Jesteś zbyt młoda. Widzisz, wy już nawet edukację seksualną zaczynaliście od tego, że każdy maluch tak czy owak naoglądał się dowolnego porno, żadna mechanika ciała nie była dla was tajemnicą i wobec tego cała edukacja polegała na dopasowaniu do tej wiedzy – zdrowej mechaniki psyche. A ja jestem chyba ostatni z pokolenia dzieciństwa tajemnic. Mieliśmy swoje światy, mieliśmy zagadki w tych światach, czy potrafisz sobie w ogóle wyobrazić to napięcie, z jakim dzieciak u progu dojrzewania prowadzi śledztwo w sprawie najbrudniejszej zbrodni wszechświata: fizjologii prokreacji? Caldwell spokojnie czeka, aż Janette przejdzie atak chichotu. — Potrafisz? — Nachyla się jeszcze mocniej ponad blatem, drugą ręką zdejmuje Janette okulary z nosa, teraz już nie mogą odwrócić się od siebie ani o cal. — Wejdź za mną. Do tego wieloświata sprzed Hermesów, sprzed dusz publicznych. Nie ma internetu na wyciągnięcie myśli. Nie zobaczysz gołej baby, gołego chłopa, jeśli się wpierw nie włamiesz do świata dorosłych. Musisz się jakoś dobrać do tych zakazanych pism, książek, filmów. To wielkie przedsięwzięcie naukowodetektywistyczne. Między rówieśnikami krążą legendy i teorie spiskowe. Wiadomo, że dorośli kłamią, że celowo oszukują dzieci, zakrywają przed nimi rzeczywistość. Może to pocałunki. Może przez sen. 79
Ktoś opowiada, że tato wciska susiaka w tyłek mamy. To nie może być prawda. Trzeba podglądać dziewczyny. Rekonstruować obcą anatomię z niespójnych przesłanek. ...Umysł się buntuje. Masz do wyboru: albo prawdą jest absolutnie nieprawdopodobne obrzydlistwo na historyczną skalę, albo jednak zadzierzgnięto wokół spisek przeciwko tobie: podsuwają ci sfabrykowane dowody, fałszują książki, naganiają przekupionych świadków. — Spisek? Spisek? — Tak, spisek. Trzymają miny serio, ale gdy tylko odwracasz głowę, podśmiewują się z ciebie. Że się dałeś wkręcić i uwierzyłeś w coś takiego. Jaka przemyślność! Nikt nie powie wprost, tylko podrzucają te wskazówki: rozmowy postaci w filmach, notki w encyklopediach, obleśne rysunki i żarty na ścianach publicznych toalet, fantastyczne opisy w powieściach. ...Siadasz do śniadania z mamą i tatą. Patrzysz na wujków, ciotki. Na elegenckich panów i panie w telewizji. Na staruszki i starców na ulicy, oni wszyscy mają dzieci, wnuki, a zatem musieli t o robić, przynajmniej kilka razy w życiu wszyscy musieli t o zrobić. Więc która wersja jest bardziej prawdopodobna? Że mama i tata i wszyscy ludzie na świecie, gdy tylko zejdą ci z oczu, zmieniają się w plugawe zwierzęta opętane jakąś przedziwną chorobą psychiczną pokrewną koprofagii i kanibalizmowi? Czy raczej że po raz kolejny zbiorowo oszukują dzieci, tylko że z większą konsekwencją niż w łgarstwie o świętym Mikołaju? ...Powiedz! Co jest bardziej prawdopodobne? Janette nie może oderwać wzroku od chorobliwie rozrumienionego Edwarda, patrzy szeroko otwartymi oczyma, jakby pierwszy raz patrzyła. — Nie powiesz — mamrocze do siebie Caldwell, uszedł zeń ogień, energia języka kaskadowego. Puszcza rękę Janette, odsuwa się z krzesłem. — Nigdy nie żyłaś w takim świecie. W takim kalejdoskopie tysięcy światów. Janette milczy. Powoli zdaje sobie sprawę, że otrzymała tu znacznie więcej niż zapłaciła. Będzie teraz szukać wyjścia z tego labiryntu, po omacku wędrować ku niebu z ciemnych i duszych głębokości. Pierwsza próba: — Przypomniało mi się! — Prawie podskakuje na krześle. — W Hard Nights oni tak opowiadali sobie nawzajem swoje schizy. A potem się na nie programowali! Caldwell kręci głową. — Nie wyjdę, nie wyjdę z mojego Umweltu — mamrocze pod nosem. — Choćby właśnie wyjście z niego było moją największą fiksacją – to jest mój świat i nie mam innego. — A ojciec i syn, ojciec i córka – miałeś to w Heresy, w The Little God, More Tales of Optimist, w co drugim tekście prawie. — Mogę tylko odbijać siebie. Czym jest literatura? Grą refleksów. — I w którejś jego schizie – czy Lambush nie karmił tak samo tej swojej wariatki – czym? pomarańczami? Caldwell podnosi wzrok na dziewczynę. Na wargach i podbródku zaschły jej złote strugi gęstego miodu, słodkie nasienie Słońca. — I na tym na razie zamkniemy scenę erotyczną, czas na papierosa. 80
*** Niedziela, co robisz w niedzielę, nie siedzisz w niedzielę w domu. Pokażę ci miasto. Przeżyjesz. Wychodzą na ulicę i suchy żar Brasílii prędko wypala gorączkę Caldwella. Zaraz zresztą nurkują w podziemia metra, gdzie Janette pokazuje Edwardowi „ściany wyroków”, graffitowe fora plemiennego ostracyzmu. Cóż za postęp, nie strzelają już bez ostrzeżenia, zaczynają od wygnania. Zamiast skorupkami, głosuje się talentem artystów farby i bluzgu. Caldwell nie podziela fascynacji Janette. Czy nikt tego nie monitoruje? Cóż prostszego niż otagować sylwetki i pociągnąć potem sprawców do odpowiedzialności? Ech, zostawiłeś głowę w Londynie. Przecież celowo gwarantują im anonimowość, to wentyl bezpieczeństwa. Odkryli demokrację greckich polis, cóż za postęp! Żyjesz w niebezpiecznym mieście, serce. Ona śmieje się. Wiem! Wiem! Caldwell obejmuje ją mocno, przyciska do boku. Ta sama krew nieśmiertelnych płynie w jej żyłach, co w żyłach Grace. Wysiadają w północnym skrzydle plano piloto, idą ulicami zbudowanymi jak pod defiladę Armii Czerwonej, Caldwell jest zdezorientowany, kompletnie zawodzi go zmysł przestrzeni angielskiego mieszczucha, budynki są tu gigantyczne, ale pustka między nimi jeszcze większa. I to niebo! Niebo, które przeszczepiono z innej planety, wprost spomiędzy horyzontów gazowego olbrzyma. Powraca ze zdwojoną siłą wrażenie totalnej alienowatości świata, wysiadł na Aeroporto Internacional de Brasília i wszedł w refleks krzywej Matematyki. Nie ma chodników, nie ma skrzyżowań, trzeba przechodzić pod jezdniami. Życie w superquadras toczy się wbrew miastu, na zasadzie improwizacji przeciwko betonowi. Przeskakując ponad via de acesso motorizado, wgryzając się markizami i ogródkami w monumentalne partery bloków, wytryskując niespodzianie z cienia. Caldwell próbuje pomagać sobie mapą, ulice podlegają tu absurdalnemu porządkowi liczbowemu, od 100 do 900. Być może upał jedynie maskuje gorączkę. Wrażenie niewytłumaczalnej fantastyczności narasta. Marsjanie zamieszkali w skorupie zapomnianej cywilizacji Ziemi. Dokąd idziemy? Tu. Janette zabiera Caldwella na dach Corbusierowego behemota tysiącapartamentowego, gdzie pod gołym niebem – a w złą pogodę zapewne pod pstrokatym lasem parasoli – dwadzieścia cztery godziny na dobę działa dzika restauracja kombinatoryjna, la cozinha de miles de aves. Setki porozrzucanych chaotycznie stołów, piecyków, lodówek, między nimi grupki osób wędrujących z talerzami, z garnkami, i okrzyki jedzących, nawoływania o przyprawy, ktoś goni niedorżniętego kurczaka, ktoś łupie orzeszki jakby głazy granitowe tłukł, a nad wszystkim wisi chmura gęstego melanżu zapachów, ani przyjemnego, ani nieprzyjemnego, jeno nie do opisania dziwnego. Janette ciągnie oniemiałego Caldwella za łokieć. Chodź, chodź, ugotujemy coś. Co? Nie wiem, wymyślimy w trakcie. Każdy gotuje i każdy je. I niby każdy może wejść z ulicy, ale w rzeczywistości następuje wpierw dyskretna selekcja, widziałeś tych byczków grających w karty przy windzie. Janette już chce zająć dla siebie kuchenkę, gdy spostrzega znajomych i zamiast tego przyłącza się do ich fantazji gastronomicznej. Caldwell zostaje przedstawiony jako „mój mężczyzna z Anglii”. Ekko i Brucha są chyba kuzynami, też nie pochodzą stąd, ale zanim Caldwell dowie się czegoś więcej, pojawia się kolejna ekipa, następuje wymiana talerzy, Ekko zrzuca fartuch, siada po turecku na rozwiniętym tu na 81
dachu kobiercu i pałaszuje smażone w cukrze koniki polne z jakimś brazylijskim puddingiem (a przynajmniej tyle Caldwell i jego tłumacz zrozumieli z szybkiego dialogu w trzech językach). Dziecko owadziego kucharza podjada z kolei pizzopodobny placek Bruchy i krzywi się okrutnie. Błeee! Janette wydobywa skądś mrożone smok-krewetki, ciska je do gotującej wody i zaczyna komponować sos z półtrującego tucupi, którego sam zapach wyrywa Caldwellowi włoski z nozdrzy. Edward próbuje jej pomóc, pyta o składniki, ale najwyraźniej przepisy na wiele się tu nie przydają. Masz, posmakuj! Caldwell się waha. Ekko tymczasem staje na równe nogi, wnosi łyżkę do nieba i ryczy na całe gardło, na cały dach. Dwa piecyki dalej kucharz owadów kłania się mu w pas. Kiedy kwadrans później zjawia się po dziecko i zagaduje Bruchę o jakieś kontakty w Meksyku, Caldwell dowiaduje się, że to prawnik patentów genetycznych niemieckiego studia gentechu. Powtórzywszy to sobie w myśli rozgląda się po dachu, jakby dopiero przejrzał na oczy. La cozinha de miles de aves. Bez przepisów. Bez podziału na gości i na kucharzy. Nie przejmując się kosztami energii i żywności. Ktoś to zaprojektował. Ktoś zainkubował. Istnieje sztuka – bo nie nauka – komponowania i pielęgnacji Dolin Krzemowych. Trąca pytająco Janette. Więc właściwie kto ich selekcjonuje i pod jakim kątem? Lecz Janette parodiuje Caldwella sprzed kilku godzin i teraz to ona karmi go cierpliwie, palce do ust, w nadziei, że nie pozwalając mu zadawać pytań, odwróci, uwolni, rozpędzi zwarte kohorty jego myśli. Aaa. Dobre? Dobre. Co to jest? Nie krewetki przecież. Nie powiem ci. Teraz twoja kolej, masz, przyrządź coś. Co? Skąd mam wiedzieć, to ty jesteś artysta. Caldwell zakłada fartuch, staje za blatem, otwiera lodówkę, zagląda do zapasów w koszach i pudłach wokół, połowy składników nie rozpoznaje, a druga połowa zapewne i tak z oryginalnych genów, zerka na sąsiednie stoły, podjadający perłogroszkowe acarajé dzieciak Niemca podskakuje mu pod łokciem niczym sprężynowa maskotka, co potrzeba, mister, co potrzeba, ja znajdę, ja przyniosę, Caldwell mierzwi mu czuprynę i słyszy gardłowy śmiech Janette. Prawnicy międzynarodowego gen-techu, envirowcy greenbizu, menadżerowie fundacji, lokalny hi-tech i venture capital, dyrektor z biura gubernatora Dystryktu Federalnego, żona senatora z Partido Democrático Trabalhista, no i pisarz science fiction z Londynu. Słońce, niebo, beton, nieludzkie przestrzenie Brasílii. Caldwell sięga po nóż i – zaczyna tworzyć. Wędrują potem środkiem zamkniętej dla ruchu samochodowego eixo rodoviário i Janette opowiada mu o codzienności swego życia w Brasílii, o bajkowej cudowności tych lat karieryprzygody, gdy co pół roku odkrywa nowe światy, w nowe krajobrazy, języki, kultury, kolory i smaki jest wrzucana, płyń albo utoń, a ona zawsze wypływa, kocha to i w innym życiu siebie nie widzi, moment ostatecznego zadomowienia to moment utraty owego poczucia niezwykłości, dziwności świata. Co wtedy? Zwinąć się w kłębek i uschnąć, chyba tylko to. Caldwell słucha i milczy. Wstępują na hora de cafezinho do starego LAN House’u przerobionego na nido de inmersión pod godłem Hermesa Gatesów. Janette i tu zna wszystkich po imieniu, zamawia Brodę Caturry, która okazuje się kawą gęstą jak melasa, słodką jak likier. Caldwell prosi o koktajl miętowy. Przyglądając się rozgadanej dziewczynie – a spogląda już przez zieloną mgiełkę melancholijnej czułości – przypomina sobie ich pierwsze spotkanie, dni i noce barcelońskie, których język i barwy na zawsze pozostaną ich prywatnym językiem i barwami, przypomina sobie pierwszą iskrę fascynacji wykraczającej poza fascynację erotyczną, to nie był proces, to było przejście zerojedynkowe: nie-Janette/Janette. Caldwell wyrósł z małżeństw, pożegnał się z mitem męża-ojca, 82
jest po drugiej stronie rodziny, nie o rodzinę mu chodzi. Ale zbliża się wieczór, czasowniki napierają z coraz większą mocą i nie może nie myśleć: co dalej? co w czasie przyszłym? Ile takich Brasílii przed nami? Na ilu obcych planetach zdołamy się spotkać? Pozwala uleżeć się milczeniu. Koktajl szczypie go w język, Caldwell nachyla się ku Janette i całuje ją głęboko, bezczasowo, na zewnątrz świata. Kosmodrowymi ulicami Brasílii przedwieczorny wiatr pędzi bałwany pyłu i śmieci. Klaksony, muzyka, dziesiątki głosów, galopujący portugalski, brzęk szkła, reklamy, reklamy. Wracajmy do domu.
*** Centro de Erradicação de Invasões od dawna nie jest już ośrodkiem wysiedleń nielegalnych candangos, zdążyło obrócić się we własne przeciwieństwo. Nie chodzi o ubóstwo; chodzi o to, co tu zwykło wyrastać na tak specyficznej kulturze ubóstwa. — A to prawda, że ta ich radość życia... Wiesz, Ed, różnicę się czuje, na Północy tak nie żyjemy, jesteśmy zbyt bogaci. — Zbyt higieniczni. Zapamiętywacz lektur odnajduje mu skojarzenie: Mycobacterium vaccae i bakterie pokrewne od zarania gatunku zamieszkiwały w organizmach ludzi, prowokując neurony w korze przedczołowej do uwalniania wielkich ilości serotoniny. Zarażenie hormonalnym szczęściem było stanem naturalnym człowieka. Dopóki nie zaczęliśmy się myć. — Zobacz, tam zbudują stację gwiaździstą kolejki powietrznej. — To były te plany, które wciskałaś garniturowi? — Właściwie nie moja praca, przejęłam w spadku. Janette zajęła to mieszkanie przy Rua dos Espelhos na wysokim stoku ponad fawelą Ceilândii pod nieobecność jego właściwego lokatora, inżyniera envirowca z Kambodży; mieszkanie należy do fundacji i zostało zakupione ze względu właśnie na pracę envirowca. Z zarośniętego od wschodu i zachodu tarasu otwiera się widok na sfalowaną pstrokaciznę dachów i wąskich niczym pęknięcia w marmurze uliczek pseudofaweli. Fundacja w porozumieniu z władzami Distrito Federal stara się zainicjować rozwój „dzikich” faweli dokoła Brasílii i jej miast satelickich. Janette opowiadała o tym Caldwellowi raz czy dwa; ale co innego pojąć ideę, a co innego – ujrzeć, usłyszeć, wciągnąć w nozdrza te gorące wonie. Caldwell spogląda w dół z samego rogu tarasu, stojąc na granicy cienia, z butelką wody mineralnej w ręku. Upiornie przesłoneczniony krajobraz slumsów (milion kątów prostych i skośnych linii, zero krągłości) rozciąga się przed nim niczym geometria nerwicy natręctw, żadne pudełeczko kwadratowe nie jest podobne do drugiego pudełeczka, a są ich dziesiątki tysięcy. Gdyby ująć je w kategoriach sztuki wizualnej, byłoby to dzieło wariata albo geniusza. Caldwell patrzy i myśli o Złej Matematyce. Brasília, którą – niewidzialną w całej betonowej glorii platońskich perfekcji Niemeyera i Costy – ma teraz daleko za plecami, stanowi przecież biegunowe przeciwieństwo spontanicznego chaosu 83
faweli. Odkąd wszakże oryginalne fawele Brazylii – konglomeracje nędzy Rio de Janeiro, São Paulo, Belo Horizonte – okazały się największym jej skarbem w XXI wieku, odkąd także Ameryka Południowa musiała już przestawić się z gospodarki eksploatacji zasobów naturalnych i taniej siły roboczej – stołeczna Brasília weszła w proces przeciwny, trupieszejąc i wysychając z soków witalnych. Resurrección de Centro de Erradicação de Invasões to desperacka próba odwrócenia trendu. Caldwell pozostaje sceptyczny. — Próbowaliśmy w Londynie po olimpiadzie. Trzeba talentu artysty, albo szczęścia po prostu. Nie da się zaprogramować spontaniczności. — Da się. Stworzyć warunki sprzyjające. Caldwell myśli o restauracji-improwizacji, o „kuchni tysiąca ptaków”. Coś tam się gotuje, coś tam się tworzy. A to drugi koniec tej samej nici. — Duża rzecz. — Aha. — Jest oczywiście dumna, rośnie z dumy u boku Caldwella. Na dachach prawie wszystkich budynków otaczających dolinę faweli wzdłuż Rua dos Espelhos lśnią wielkie baterie kolektorów solarnych; także na dachu domu Janette, ale tych akurat nie widać. Janette wyszła właśnie spod prysznica i refleksy wieczornego słońca od dalszych zwierciadeł-ołtarzy obmalowują ją pastelową aurą, od kropli wody na ramionach po zielone paznokcie stóp – migotliwa syrena ognia. — Żebyś nie miała wątpliwości, Jan: ja naprawdę rozumiem tę pasję. — Naciska otwartą dłonią na mokre plecy Janette, jakby chciał wpieczętować w dziewczynę swoje przekonanie, zaczerpnąć z jej dumy. Spostrzega przy tym, jak gorąca jest jego skóra na jej chłodnej skórze, syreny antyognia, salamandry zimnego płomienia. — Podziwiam. Robicie więcej niż rządy państw. Cała frajda zmieniania świata bez wszystkich tych ciągnących na dno obowiązków państwa. Janette wyjmuje mu z drugiej ręki butelkę, wypija resztkę wody. Przez cały czas patrzy Caldwellowi w oczy. On zna tę powagę, w tej powadze dziewczęcej się zadurzył. — Dobrze. — Janette łapie oddech. — Zapalimy i spróbuję raz jeszcze. Zioło nie ma nawet nazwy, tak świeży wynalazek. Studenci UnB w Laboratório de Bioquímica e Química de Proteínas po godzinach wyplatają cuda z genomu Cannabis indica. Caldwell i Janette siadają na podłodze tarasu, Caldwell po turecku, Janette podciągając kolana pod brodę. Ostatnia kropla wędruje w dół jej goleni. Z faweli poniżej płyną echa strzałów pistoletowych. Caldwell unosi pytająco brew. Janette zaciąga się i przekazuje mu długą fajkę z tulipanowca. — Powiedz mi, że to teoria spiskowa. Mhhhhm. Dlaczego wszystkie te eksporty modelu zachodniego, demokracja plus kapitalizm, dlaczego one kończyły się tak okropnymi fiaskami? Istne fatum, gorzej jak w greckiej tragedii. Połowa dwudziestego wieku to jedno wielkie cmentarzysko dobrych intencji. Zaciągając się, Caldwell ma czas przerzucić przekładnie myśli. — Mmmba, tam zawsze była jakaś doraźna polityka w podtekście, strefy wpływów, rynki zbytów.
84
— To też. Ale główna rzecz! Dlatego. Że ci, co mieli przyjąć nasz model, oni nadal tkwili głęboko w przeszłości, dwie, trzy epoki przed momentem, gdy my sami weszliśmy w kapitalistyczny parlamentaryzm. — Janette przykłada dłoń do czoła. — Tu, w głowach, żyli w średniowieczu, albo nawet w starożytności, jak czarna Afryka. Nie mogło się udać. Wsiądź w wehikuł czasu, przekręć tysiące lat wstecz, wysiądź i idź nauczaj Monteskiu-sza i Miltona Friedmana. No nie uda się! Caldwell wypuszcza dym z płuc, mruży oczy. — Czekaj, obudziłem się. Święci miliarderzy pierwszą linią inwazji zachodniego imperializmu. Tak? Janette przygryza wargę. — Coś w tym stylu. Oczywiście nic jawnie, nic otwartym tekstem. Tylko my, na dole, jak się ujaramy i zaczniemy gadać nocą o głupotach... Co trzeba zrobić, żeby następne eksporty zachodniej szczęśliwości się powiodły? To proste: oni w swoich głowach już muszą się nie różnić od nas. Myśleć tak samo, pragnąć tego samego, żyć w tym samym czasie i świecie, w tym samym – jak mówisz? — Umwelcie. — Umwelcie. — Stąd Hermes. — Stąd Hermes. — Janette prawie wyrywa Caldwellowi fajkę, zaciąga się gwałtownie, kaszle. — Więc, rozumiesz, pokój na Ziemi i człowiek człowiekowi bratem... Niemniej z tyłu głowy słyszymy ten szept: dla kogo pracujecie, dla kogo wy pracujecie tak w ostatecznym rachunku, dla kogo. — Też się nie może udać. — I jeszcze Chińczycy napierają z własną filantropią dwa kropka zero, to już wyścig nieomal — — Nie może się udać. Nie mówiłem ci? O dowodzie Wolperta. — Ale potem wstaję rano, i to wszystko to są już durne zmyślenia nocne, pfch, zmory ulotne, a jasna rzeczywistość to te problemy do rozwiązania, miasta do zbawienia, społeczności do podźwignięcia z ciemnoty, głodne dzieci, kobiety w nędzy, chłopcy zatrzaśnięci w gangach i nałogach, i ja to właśnie chcę robić, w tym się sprawdzać, to jest życie dla mnie, rozumiesz, Ed? A motywy w gabinetach na górze, kurwa, zawsze są jakieś brudne intencje za plecami, i cóż ja mogę na to poradzić? — Nic, zaczęło się przecież znacznie wcześniej. Od google translations. Uch. Albo i jeszcze dawniej. Janette wczołguje się na Caldwella i w długim pocałunku wdmuchuje mu w płuca gorącego dżinna. — Mhhhm. I dlatego chcę wykorzystać jak najlepiej. Ile tylko mogę zrobić. Ile dobrego, według mojej, mojej miary. — Oddycha ciężko, chwyciwszy głowę Caldwella w obie dłonie. — Rozumiesz? Rozumiesz? — Serce anioła. — Ale apetyt lwicy. Caldwell nigdy nie miał przekonania do dosłownych scen erotycznych. Kiedy kochasz się z kobietą, nie widzisz i nie słyszysz tego, jak kochasz się z kobietą – ponieważ to właśnie ty się kochasz. Kiedy zaś patrzysz z zewnątrz – a tylko to można przekazać w realistycznej narracji – widzisz i 85
słyszysz banalną pornografię. Zarazem świetnie pamiętając, że w owej chwili miłości chodziło przecież zupełnie nie o to, co da się opisać w scenach erotycznych, nie to się wtedy wydarzało. Więc je zazwyczaj przeskakiwał albo jakoś inaczej omijał, jak też omijał wglądy w umysły Obcych. A jeśli się nie dało, celowo epatował zimną mechaniką anatomii, ażeby nie pozostawić czytelnikowi wątpliwości, iż zaprezentowano mu tu zaledwie puste cienie, musztrę inżynierskiej biologii: ruchy ciał, odgłosy fizjologiczne, oddechy, oddechy, pot, temperatura skóry, wydzieliny organizmu, jeszcze trochę gimnastyki, jeszcze trochę głośnych sprośności, wreszcie uderzenie norepinefryny, serotoniny, oksytocyny i prolaktyny, upust materiału genetycznego, rozluźnienie mięśni, oddechy, oddechy, pot. W postcoitalnym roztargnieniu Caldwell krąży palcem po skórze wokół pępka Janette. — Nie masz nigdy takiego wrażenia... nie do wyjaśnienia, nie do obrony w rozumie... że nie jesteś oryginałem samej siebie? Że to już obraz wtórny, jakaś niezgrabna relacja, streszczenie, rzut z oryginału? — Ach, zawsze jak dobrze popalę. W postcoitalnym roztargnieniu: — Tęsknię za stadem. — Mhm? — Urodziliśmy się, żeby żyć w stadach. — Żyjemy. — Janette wskazuje stopą na dachy faweli, za którymi zapada Słońce. — Poobcierać się, poszarpać, powalczyć, poodbijać od innych ludzi. — Coś nie tak z Londynem? — To z ciała, nie z rozumu. Dotyk, zapach, ciężar. A na razie jeszcze za słaba technologia na nie. Janette obraca się na bok, opiera głowę na ręce. — Nie musisz tam mieszkać. — Nie muszę mieszkać nigdzie. — Caldwell rozgląda się za fajką, w końcu wyciąga ją spod biodra dziewczyny. — Sprzedam loft. — Moje zaproszenie jest aktualne, przecież wiesz. Ale to błąd, takie gniazdo z czasem podwoi, potroi wartość. Sam mi pokazywałeś wykresy. I co z firmą? — Nie mam pojęcia. — Caldwell znalazł zapalniczkę, ponownie zapala fajkę. — To miało być krótkie opowiadanie, a nie cholerny dziesięcioksiąg z appendiksami. Milczą. Bardzo dobra chwila na milczenie: spokój, ciała w relaksie, dotyk niewymuszony, ciepły zefir znad doliny, w tle szum ludzkiego mrowiska, a u góry poświata gasnących ołtarzy Słońca. Fajka z ust do ust. Teraz będą płynąć w powolnych gondolach, podziwiając widoki, kołysząc się sennie, nucąc w przestrzeń. — Co ci wtedy mówiłam. Wolałam nie zdradzać tak wprost przez telefon. Rozumiesz, niczego nie mogę obiecać, jestem za nisko. Ale jeśli chcesz, zacznę im podsuwać dyskretnie, popychać kanałami w górę samą ideę. Nie Judgę, ale pomysł. Nie, nie do inwestycji. Nie dla zysku. Właśnie jako pokarm dla ich, mhmmm, dla instynktu dobroczynności. 86
...Nadal nie wiem, czy ty widzisz cały obraz. Ed? Popatrz. Skończyły się czasy filantropii amatorskiej. Chcesz rozwiązać, powiedzmy, problem głodu w Afryce, okay? I co robisz? Zasypywanie pieniędzmi poszczególnych fundacji pomocowych nic nie da, ćwiczyliśmy to przez dobre pół wieku, z opłakanym skutkiem. Co robisz? Otóż musisz działać kompleksowo. Zmienić cały ten splot warunków, który uniemożliwia tam wydźwignięcie się z głodu. A to już tak naprawdę niewiele się różni od władzy państwowej. ...Nie mam dowodów, że to uzgadniają, że ta sieć społecznościowa miliarderów rzeczywiście istnieje. Ale widziałam kilka razy – już trochę od środka – jaki wpływ potrafią wywrzeć, niby oddzielnie, ale przecież razem, dla jednego celu. A waga coraz mocniej przechyla się na ich stronę, znasz indeksy dystrybucji bogactwa. To już nie tylko jakieś bananowe państewka, już prawie każdy kraj im ulega. Budżet przeciętnego państwa jest naturalnie znacznie większy – tylko że dziewięćdziesiąt jego procent idzie zawsze na wydatki sztywne. Spłata zadłużenia, pensje budżetówki, bezpieczeństwo zewnętrzne i wewnętrzne, i tak dalej. A nasi miliarderzy zajmują się tylko tym, czym chcą się zajmować. Oczywiście, przychodzą z darami, czynią dobro, tak łatwiej pokonać pierwszy opór. Zresztą, jeśli skreślić te odleciane teorie spiskowe, nie mam powodu kwestionować czystość ich intencji. ...Więc wyłącznie z idealistycznych pobudek. Niech uwierzą, kilku z nich, nie wiem, jakaś grupka wewnątrz, krąg towarzyski, może to wystarczy, niech się zapalą do idei softu etykometrycznego. Że świat z upowszechnionym oprogramowaniem etycznym będzie lepszym światem. I już: otworzy się wam dziesięć linii kredytowych, zgłoszą się chętni kooperanci, dostaniecie grube zamówienia in blanco, a jak wreszcie wejdziecie na rynek, to z tuzinem pochwalnych edytoriali i zdjęciem na okładce „Timesa”. Widziałam, potrafią to. Nie zawsze się do końca udaje. Nie zawsze chcą. Ale to nie jest fantazja, mają taką siłę. Żeby — — Pisać świat. — Tak. Przepisywać. Przeredagowywać. Do lepszej wersji. W której Judga dla każdego będzie taką samą oczywistością, co telefon albo konto bankowe. Jeśli tylko chcesz. Mogę spróbować. Chcesz? Ed? Chcesz? Ukołysany jej głosem i lejącym się przez kości śpiewem dżinna, Caldwell odpłynął tak daleko, że pytanie Janette dociera do niego dopiero po kilkunastu sekundach. Spogląda z wysokości na dziewczynę, na siebie, na tę chwilę jak w bursztynie zapieczętowaną, to wystarczająca odległość, ażeby zdobyć się na stosowny dystans narracyjny. Starzejący się pisarz i młoda kobieta zakochana w przyszłości, scena jak z Rotha, nie skończy się dobrze, żadne dobre zakończenie nie będzie tu dobrą literaturą. Janette wbija paznokcie w udo Caldwella. — Chcesz? Przepisać świat. Na wersję Edwarda Caldwella. Otworzył usta – z bólu lub do odpowiedzi – i tak otwarty zamarł: dzwoni mu telefon, powróciły wszystkie czasowniki, musi odebrać, musi przyjąć do wiadomości. Odbiera. Janette odczytuje wszystko w mgnieniu oka. (Tak otwarty). — Michael? Michael! 87
— Dostali wyniki DNA z ostatniego grobu. — I? Caldwell kręci głową. Nie odpowiada. — Co? — Janette aż się podrywa. — Nie żyje? — Nie zajrzałem do pliku. Wyłączyłem się. Będą dzwonić, wyłączyłem się. — Daj, ja zobaczę. Caldwell odpycha ją. — Czekaj. Nie mogę teraz. — Wstaje, odwraca się do morza świateł Ceilândii, otwiera usta jeszcze szerzej, uwalniając rozchichotanego dżinna. Janette słyszy inny śmiech. Uderza Caldwella pięścią w bark. — Skąd ci w ogóle takie rzeczy do głowy...! Zrobił, co chciał, nic nie mogłeś na to poradzić. — Nawet tam nie poleciałem. Grace poleciała. Powinienem był polecieć. — I co takiego byś zrobił na miejscu? Co ona zrobiła? Tylko sama wpakowała się w kłopoty! — Nie o to chodzi przecież! — A o co? Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Reszta, reszta to z książek, z filmów – bohaterski ojciec na ratunek synowi. No daruj! Nie możesz się winić. Rozumiesz to. — Rozumiem. — Kręci głową. — Powinienem był polecieć. — Idiota. — Nic takiego nigdy mi się nie przydarzyło, Jan. To nie jest moje życie, widzisz? Syn porwany w dziczy! – i rzeczywiście, wpadasz do środka filmu albo gry. Dlaczego akurat teraz? Co się zmieniło? Nic! — To głupota, wiesz, że mam rację, a upierasz się jak — Dzwonek do drzwi. Janette się odwraca i wykrzykuje przekleństwa. Caldwell odwraca się za nią, oparty o balustradę. Janette przeklina Colette, która z nieprzeniknioną miną spogląda ze studni otwartej w ścianie nad drzwiami prowadzącymi na taras. — Odbiorę ci wszystkie dostępy! — Rozognia się salamandrowo Janette. — Ostatni raz taki numer, przysięgam! — Nie chciałam wam przerywać. Miałyśmy umówić się z Yvesem, zapomniałaś? A Edward miał dopiero jutro — Znowu dzwonek do drzwi. Janette idzie otworzyć, wymachując przy tym na macochę dłonią ułożoną w jakiś obraźliwy gest. Którego Caldwell nie widzi, naciągając w pośpiechu spodnie. Kłócą się tam chyba nadal, w głębi mieszkania, ale też Janette rozmawia z gościem lub gośćmi po portugalsku, i szczeka pies, przyszli z psem – Caldwell rejestruje te strzępy informacji o otoczeniu, pozostając w stanie niezdrowego roztargnienia, roztrzęsienia, jakby strzelił sobie przed chwilą straceńczą dawkę kofeiny. Przechodzą po nim dreszcze. Sprząta taras. Fajka wypada mu z ręki, podnosi ją, wypada znowu, schyla się po nią po raz kolejny i wtedy spostrzega twarz Colette na bocznym panelu drzwi. — No co? — Caldwell nie potrafi powstrzymać odruchowego żachnięcia. — Zanim mnie zablokuje. Bo nie wytrzymam, no nie wytrzymam. Na rany Chrystusa, co z ciebie za człowiek? 88
— Nie podglądam swoich dzieci. — Dzieci! Syn ci tam gnije w więzieniu bandytów albo już nie żyje, a ty co? – latasz sobie po kontynentach, podpisujesz książki, zarabiasz pieniądze, pieprzysz się na słoneczku. Właściwie po co ty jesteś na tym świecie? Jan nie ma racji, myli się od początku do końca. — A jak cukier? — Dziękuję, w normie. Panie mądralo. Przynajmniej tyle, że stać cię na szczery osąd. Gdzie patrzysz! Patrz na mnie! Człowiek pustego serca! Wiesz, że — Caldwell wyłącza całe audio i video w mieszkaniu. Nie cierpi tej apodyktycznej moralizatorki. Jakim cudem Janette zachowała w podobnej rodzinie swą dziewczęcą radość życia, nie ma pojęcia. Może to też forma eskapizmu, jak jego książki. Robi mu się zimno, wraca do salonu, owija się kocem i otwiera na kolanach plik roboczy. Zanurza się w tekście. Inne obrazy i dźwięki rozmazują się w tle: Janette, jacyś urzędowo wyglądający mężczyźni, dziewczynka z psem, potem wychodzą, potem gra muzyka, potem pies wraca i obwąchuje dłoń Caldwella (która nie pisze), potem pochyla się nad Caldwellem Janette i pyta, czy się dobrze czuje, potem jeszcze ktoś inny, jeszcze coś innego, jeszcze więcej świata. — Chcesz? Chcesz? Chcesz? Jest głęboka noc, a on nadal nie zajrzał do wyników chwezyjskiego DNA, nadal nie odpowiedział na propozycję Janette. Ma wysoką gorączkę, siedzi w fotelu w rogu ciemnej sypialni, opatulony w szlafrok i dwa koce, oddychając chrapliwie przez szeroko otwarte usta. Zza okien szumi nocnymi echami Ceilândia; im większy świat za ścianą, tym mniejszy świat w fotelu. Caldwell zapada się weń niczym kollapsująca gwiazda, rośnie temperatura, rośnie ciśnienie, ta sama masa w skurczonej przestrzeni, podciągnął nogi i schował dłonie w rękawach. Janette śpi wpółzaplątana w prześcieradło, po jej odkrytych plecach i udzie spływają wklęsłe i wypukłe kolumny zdań. Jedyne światło w pokoju pochodzi z książki Caldwella, którą otworzył na ścianach, podłodze i suficie, biała czcionka na ciemnym tle, duży font, bo źle widzi w tej gorączce, akapity falują mu przed oczyma, fatamorgana bibliofila. Mruga. Ale pisze; dopóki pisze, ma to wszystko sens. Janette wzdycha przez sen. Caldwell cofa się wzdłuż wielokropka po jej kręgosłupie aż do głowy zakrytej zmierzwionymi włosami i pytajnikiem. Tu narracja się zatrzymuje; nigdy nie wejdzie do jej snu, do jej świata. Rozstaną się, to nieuniknione. Zobaczył Brasílię, kształt jej życia, wystarczyło. — Al final de nuestro libro, corazón. Pisze, pisze na sobie, na kobiecie, na nocy. Nie musi być bardzo nieszczęśliwy. Ale to pomaga.
***
Rozdział 30 Najpiękniejszy anioł zagłady jest anioł czwarty, ten spadający ze skrzydłami rozstrzelonymi w pół Zodiaku.
89
Multabazao aż przystanął na środku Szóstej Alei, przystanął i zadarł głowę. W lewym uchu, w transmisji ze zwłok 841193, szumiał mu wciąż głos Klio’’ odliczającego czas do alarmu, i kiedy Konstruktowiec Delta rozprysnął się tak na przedrannym niebie w dwa symetryczne wachlarze promienistych szczątków, w anioła wyhaftowanego z eksplozji termojądrowych, Klio’’ natychmiast przeskoczył w swej recytacji ze stu siedmiu minut do czterdziestu sekund, teraz prawie że krzycząc. Multabazao obejrzał się na południe, w kierunku wciąż rozjarzonego nocnymi światłami World Trade Center. W głębi po lewej, ponad Brooklyn Bridge, rosła mandala ipa zwinięta z setek samochodów, ludzi, drzew, elementów mostu, płyt chodnikowych. Zewnętrzny jej krąg wysuwał się już ponad dachy wysokościowców dolnego Manhattanu, tylko dlatego Sędzia mógł ją stąd dojrzeć. Najwyraźniej Krymski jednak nie zdąży dopaść Reugo. —
Widzisz go?! — zawołał Ursa, żałując, że nie ma ich wszystkich w zasięgu myśli; Mars był bardzo słaby, modus
situs ledwo wyczuwalny, puls konającego, oddech niemowlęcia. W całym refleksie Nowego Jorku nie starczyłoby marsjańskiej biologii na komunię EEG w jednym większym apartamentowcu. W ciągu ośmiu miesięcy orbitalnym konstruktowcom dostarczono z planetoid masę pozwalającą Matematyce na odbicie w niej Olimpu, a co dopiero Manhattanu; Mars zaś wszedł w to odbicie ledwie na kilka godzin. Wszystko to zresztą wkrótce zniknie bez śladu, spopielone na ołtarzu Möbiusa. O ile cholernym Reugo Octans nie uda się kolejny ich podstęp. —
Widzisz go?! Musisz widzieć!
—
Nie, ale to ten kwartał! — odparł Multabazao’ Krymski. – Gdybyśmy tylko mogli —
Na Ursę zatrąbiła taksówka. Porzuciwszy torbę z zarodniami mortuisów Maski, umknął z jezdni na chodnik. Nieliczni o tej porze przechodnie oglądali się za nim, niespecjalnie wszak poruszeni – jak zwykle w refleksie Matematyki, nikt się niczemu nie dziwił. —
Siedemnaście! Szesnaście! — zdzierał głos Klio’’. — Orlando nie wie, jak szybko przestawi Zajoba! Beta i Gamma
nadal blokowane przez Reugo! Dwanaście! Jedenaście! Jeden konstruktowiec nie utrzyma tak dużej masy! Ratuj się tam! Conatus przerażenia jest taki sam jak conatus wojny. Adrenalina rozsadza skronie, pieką język i podniebienie, pot bucha zimnymi falami, rozszerzają się źrenice, kamienieją mięśnie. Ursa zdarł z siebie refleksowy garnitur, wyszczerzył kły, wskoczył na budkę gazeciarza i zawył wilczo. Eksplodowała szklana fasada restauracji. Rozpryskując naokoło kryształowe odłamki, na ulicę wytoczył się dwutonowy vivamis. Wyrósł był on na conatusie kraba, pająka lub ośmiornicy, jakiegoś stwora o wielkiej liczbie odnóży i płaskim korpusie, a potem jeszcze obróciła go tu Matematyka, w efekcie nie przypominał żadnej ziemskiej fauny. Strzelił od razu lepką nicią z gęby lub odbytu, rozcapierzył odnóża, wkorzenił się w bruk. Multabazao zeskoczył na jego grzbiet, by stamtąd przetoczyć się wprost pod masywny tułów. — Pięć! Cztery! Trzy! Sędzia wczepił się w gęste owłosienie półżyjca, czując, iż w odpowiedzi ono również go oplata. Lecz mogło być już za późno. Tąpnięcie szarpnęło nimi, znacznie słabiej jednak, niż się Multabazao spodziewał. Przynajmniej tyle szczęścia w nieszczęściu: trzymamy pion. Zagryzł zęby, a wspomnienia dotychczasowych porażek przemknęły mu przed oczyma niczym w przedśmiertnej spowiedzi. Rachunek sumienia Sędziego: decyzje, przy których popełnił błąd w rachubach. Nie dość, że okazało się, iż Möbius wymaga masy uderzeniowej, którą tylko śmietnisko orbitalne ściągane dla nakarmienia czarnej dziury mogło zapewnić; nie dość, że nie udało się przymierzu przejąć w całości kontroli nad tym śmietniskiem, bo Reugo od razu przyblokowali hackującego konstruktowce Zajoba; nie dość, że gruzowisko, skoro tylko spuszczone z orbity, zostało złośliwie obrócone w refleks Nowego Jorku – to jeszcze cała ta masa, zanim na dobre wcelowana do otwarcia Möbiusa, zrywa się z uwięzi i ledwo wprowadzona w atmosferę, spada jak kamień. Gdybyż przy tym pozostała litą kupą kosmicznego gruzu...! Ale miasto, miasto – wystarczy, że odrobinę straci pion, przechyli się jak liść na wietrze, i koniec: rozpadnie się na kilometry przed celem. Diabli wezmą cały plan. Przeklęci Reugo Octans! Złorzecząc pod nosem, Multabazao schował głowę w kudłach vivamisa. Na żyjcu nagła nieważkość zrazu nie wywarła wielkiego wrażenia, tylko trochę uniósł się na swych gwiaździstych odnóżach. Ursa słyszał krzyki, klaksony, szum wody, trzaski elektryczne; z tak niskiej perspektywy nie widział wszakże wiele poza płytami chodnikowymi. Tyle że gazety i inne papiery unosiły się z chodnika, jakby porwał je wiatr. Gdyby miasto wychyliło się od pionu, poleciałyby same płyty. —
Ile jeszcze?! — krzyknął na Klio’’.
— Pracujemy! —
Wysokość!
— Pięć trzysta i maleje! —
Wiem, że maleje! Spadamy!
Włączył się skrzekliwy głos Multabazao’ Dżakartyjskiego:
90
—
Sto czterdzieści sekund – zero szans na odkrycie Möbiusa.
— Orlando! —
Już.
Już — trąby apokalipsy – upadek wieży Babel – pisk – runął Olimp — Runął, runął. Ciążenie przygięło vivamisa do gruntu. A zupełnie przybiły go lecące z wysokości góry gruzu, śmieci, odłamków szklanych i metalowych, ciał ludzi i maszyn, lawiny ziemi, piachu, wody, spadało wszystko, co przedtem uniosło się z Nowego Jorku w zaskakującej nieważkości; a kiedy już spadło, na wierzch tej megalitycznej kruszonki sprószył śnieżny puder. Ogłuszony Multabazao z trudem wyczołgał się spod zmasakrowanego cielska półżyjca; lewą stopę uwolnił dopiero za trzecim szarpnięciem, powarkując wściekle do taktu. Pięścią palnął się w ucho – powróciły głosy. —
...aż wrzuciłem Szelestowego kontra-G pod Zajobem, powinno was spowolnić wystarczająco. Alfa chwyciła, Beta i
Gamma się mi wymykają, i trochę was, mhm, naderwało. —
Właśnie, kurwa, widzę!
Ociekający liliową krwią vivamisa Sędzia odprowadzał wzrokiem ulatujący ku zenitowi odłamek Nowego Jorku, od Worth Street do Bowery z przyległościami, pół kilometra kwadratowego gęstej zabudowy, ale widziane od dołu, od spodu, jako ciemny owal ziemi, z której wystają pajęczo rury, kable, tunele kanalizacji, stal zbrojeniowa... Moment i już tych szczegółów nie rozróżnia, już nie obrysuje ich wzrokiem: wyrwana z metropolii wyspa malała i malała, aż zniknęła między gwiazdami blednącego nieba przedświtu. I tak już się rozjaśniło za sprawą złotych i czerwonych żył szczątków Konstruktowca Delta, coraz intensywniej płonących w górnej atmosferze. Lewe skrzydło anioła spadnie do Atlantyku, prawe skrzydło anioła spadnie do Pacyfiku. Tymczasem sekunda, dwie – i oto Chinatown oraz Mała Italia zostały wniebowzięte prosto do jego serca. Antygrawitacyjne szydła konstruktowców wymykały się spod kontroli Orlando, jedne szyły za słabo, i ta część masy spadała szybciej, inne za mocno – i ta część spadała wolniej, to znaczy ulatywała tak w niebiosa. Jeszcze trochę i z Nowego Jorku zostanie ser szwajcarski; jeszcze trochę i nie starczy energii do otwarcia Möbiusa. Ursa podźwignął się z czworaków. Płatki śniegu osiadały mu lekko na twarzy, na powiekach; to była jedyna delikatność w owej scenie. Szósta Aleja wyglądała jakby przecwałowało nią stado mamutów, po drodze obijając się o każdą ścianę i przeszkodę i obficie defekując. Zawaliło się kilka budynków, kilkanaście dziwnie wychyliło. Jezdnię i chodniki pokrywał rumos z zmiażdżonych w upadku przedmiotów. Od Placu Waszyngtona, od skrzyżowania z Czwartą Ulicą rosła biała chmura pyłu; z tej odległości jej postęp zdawał się łudząco powolny, lecz Ursa wiedział, że już za chwilę ściana pyłu zablokuje całą szerokość alei i połknie wszystko i wszystkich. Tam chyba runął wieżowiec. To też był refleks jakiejś przeszłości. Zlizawszy z brudnych warg cierpkie śnieżynki, Sędzia odwrócił się na pięcie i pobiegł ku Houston Street. Mijał ludzi wytrąconych ze swoich ról, równie wstrząśniętych katastrofą zerowego ciążenia jak całe miasto. Niektórzy nowojorczycy wtapiali się w ocalałą architekturę: wchodzili w mury, siadali na schodach i schody ich obejmowały do pasa, do szyi, wprasowywali się negatywami w karoserie samochodów. Same budynki także zwątpiły: zrzucały z siebie reklamy niczym martwą skórę, zasklepiały okna i drzwi, lśniące płaszczyzny szklane matowiały i pancerniały w arktyczne lodowce. Wielkie reklamy spełzały z nich jak wczorajszy makijaż albo przeskakiwały bez sensu na ziemię, trawę, trupy. I nawet nie było słychać tak wiele krzyków, lamentów i alarmów; one właśnie stanowiłyby o sile refleksu, tymczasem refleks roztrzaskał się jak zrzucone z dachu zwierciadło. Bankier z urwaną nogą i taksówkarz wprasowany w taksówkę kłócili się niemrawo o resztę z dwudziestodolarówki. Rzadki śnieg wyścielał puchowo tę ciszę. Już kilkadziesiąt metrów od Parku Sary Roosevelt Multabazao poczuł zmianę, poczuł ten zimny wiatr i uderzenia kryształków lodowych wyrywanych z pióropuszy bieli, coraz wyżej strzelających zmroźnych fontann. Pierwsza z nich rosła tam, gdzie powinna była zaczynać się zieleń parku. Podejście do samej granicy byłoby zbyt ryzykowne; Ursa wspiął się po zewnętrznych schodkach balkonowych na dach pięciopiętrowego zabytku cegły przy Chrystie Street, z którego arktyczny wicher zdzierał właśnie pstrokate szyldy i reklamy, chińskie i angielskie. Z tej wysokości mógł zajrzeć – pod ostrym kątem – w półkilometrową dziurę wyrwaną w Wyspie Manhattan. Tuż pod dnem Nowego Jorku kłębiły się tumany śniegu wymrażanego gwałtownie przez front endotermiczny ściegu kontra-G, egzekwowanego tam ze zhackowanych przez Zajoba Quatro orbitalnych maszyn. Co chwila wszakże te grzywiaste bałwany bieli rozstępowały się albo wzajem połykały, że – niczym przez soczewkę w obiektywie – otwierał się dla Sędziego widok na przestrzał na — mapa serca, mapa gniewu – planeta na dłoni – pogłaszcz zwierzątko – twoje ulubione, twoją maskotkę, talizman – a jednak – pomiędzy snem i pamięcią – te obrazy z kamienia — Widziane przez diafragmę śnieżnej burzy: Odległa o cztery kilometry powierzchnia Ziemi, na którą Nowy Jork spada z nieba. (Już mniej niż cztery).
91
Kryjące pół kontynentu, od Rio Paraná do północnych Andów, spiętrzenie Złej Matematyki: demonicznie powolny wirfraktal, zwiastowanie Möbiusa. W którego centralną mandalę Nowy Jork spada z nieba. (Już wir nie tak powolny). Przypływ świtu, rozlana szeroko na wschodzie linia słońca, w wyścigu do jądra Matematyki – co pierwsze do niej dotrze: jasność dnia czy Nowy Jork. Który spada, spada z nieba. (Spadnie). — Klio! —
Słyszę.
—
To nie wygląda dobrze, jeszcze ani śladu samego Möbiusa!
— Pytaj Dżakartę. —
Nie możesz bardziej nas opóźnić? Orlando! Liczyliśmy na półtorej godziny więcej!
Orlando raportował na bezdechu, prawie połykając sylaby: —
Już opóźniłem wasz upadek do prędkości terminalnej, dwa koma sześć metra na sekundę. A Reugo wyszarpują mi
Betę. Więc co mam raczej odpuścić: ściegi Maski do Möbiusa czy ścieg kontra-G? Wybieraj! Ursa wyrwał antenę, kopnął komin wywietrznika. —
To ile czasu?
—
Trzydzieści cztery minuty.
Włączył się Multabazao’ Dżakartyjski: —
Ale na trzystu metrach cofniesz wszystko! Bez tej energii uderzenia nic nie poradzę!
Ursa spojrzał raz jeszcze w otchłań śnieżną i zwątpił. —
Samobójstwo, nie zdążymy.
—
Sam chciałeś, twój wybór. — Nawet po tonie jego głosu można było poznać, jak głęboko Klio’’ wszedł już w radix
gadziego móżdżku. Sędzia odbiegł od krawędzi dachu, ugryzł się w przedramię, zawrócił, zajrzał znowu w białe piekło, w studnię Ziemi, z której strzelały minarety śnieżnych tornad, po czym uniósł wzrok wzwyż, na trzy ciemne i jeden płonący konstruktowiec rozstrzelany, i pogroził im pięścią kanciastą. Przeklęci Reugo Octans! Przeklęte bezprawie Marsa! Och, żeby ich tak schwytać w czystym modusie gladii! Prawie załkał z żądzy. —
Dżakarta! Musimy pomówić!
— Mów! — odkrakał mu Multabazao’. —
Żeby Reugo nas nie słyszeli! Klio, Orlando, macie tu coś w powietrzu?
—
Was wszystkich! — zaśmiał się Klio’’.
—
Jakąś łódź, cokolwiek! Ulice poblokowane, wszystko się wali.
—
Siedzisz w środku indukowanego refleksu na własnych ściegach, kto ci szybciej pomoże niż ty sam?
—
A żeby cię śmierce zżarły!
Jednak taurusowy Klio’’ miał rację. Nie było czasu, żeby czekać na pomoc z orbity. Trzydzieści cztery minuty. (Już nie trzydzieści cztery). I z każdą sekundą dwa i pół metra bliżej ziemi. Rozpędził się w czterech długich susach i skoczył z dachu w śnieżną zawieję, ponad aperturę chmur. Refleks Nowego Jorku miękł i pękał, była nadzieja. Multabazao rozłożył szeroko ramiona, złączył nogi, wyprostował szyję, tak, tak, szybujący Marsjanin jest najnaturalniejszą rzeczą na świecie, niech się teraz Matematyka odbije wokół niego, przypomniał sobie rytuał Maski w refleksie paryskiej restauracji, trzeba pozwolić Matematyce dopowiedzieć resztę do szybującego Marsjanina, niech — płaszcz wiatrem podszyty – z wronich piór, szczurzej sierści – dwa patyki na krzyż – wiatru w polu szukaj — Przeleciał nad Czwartą Aleją, gdzie dwudziestopiętrowa rekinia płetwa Hotelu Cooper Square rozwijała się w stalowoszklany żagiel, rozdęty już do Lafayette Street i rozdymany dalej, powiewały okna, łopotały mury, falowały kondygnacje. Przeleciał nad Union Square, gdzie ceglane domino z Decker Building i Bank of Metropolis podskakiwało w górę i w dół niczym bateria tłoków w pracującym silniku, a Zeckendorf Towers padły sobie w ramiona i wymieniały się teraz piętrami w przeciągłym pocałunku architektury. Przeleciał nad Broadwayem, którego wszystkie światła i dźwięki wyroiły się wzwyż niczym chmura królewskich pszczół; ściany reklam i holografii skręcały się tam w lej zasysający Nowy Jork do jakiegoś Hadesu metropolii, nie chciał weń zaglądać, odwrócił wzrok. Przeleciał ponad Times Square, w który Renaissance Hotel zanurzał się stopniowo na podobieństwo peryskopu łodzi podwodnej, pociągając za sobą kolejne budynki. Nad południowym krańcem Central Parku chciał już zejść ku ziemi, ale widać zbyt długo pozostawał w tym odbiciu – z wronich piór, szczurzej sierści – Matematyka sięgnęła conatusa. Mimo że już w panice, zdołał ledwo zamachać skrzydłami – wiatru w polu szukaj – i dopiero gdy zaczął recytować na głos Sprawiedliwość Olimpu i podziemne liryki Marsa, tłum-poezje nyfa, wtedy runął jak kamień do jeziora Parku.
92
Dżakartyjski refleks Multabazao Ursy nawet nie spojrzał na upadek Ikara; może nie mógł. Mathematica verruciformis rozlała się z niego już do Tarasu Bethesda, ponad nią majaczyła jeno biblijna figura z brązu, dwuipółmetrowa Anielica Wód zawieszona nad wyschłą z wody fontanną, opaskudzona przez gołębie rzeźba-zabytek – ona stanowiła teraz najlepszy kierunkowskaz. Sam Multabazao’ pozostawał bowiem niewidoczny w falach rozjarzonych jaskrawo oparów i wciąż przyrastającej naokoło rafy mięsa, kamienia i polimerów. Multabazao przypuszczał, że zachodzą tu promieniotwórcze reakcje mocno niezdrowe dla marsjańskiej biologii. Zdrowe, niezdrowe, czy miało to jeszcze jakieś znaczenie? Ociekający wodą, oblepiony błotem, wskoczył na obramowanie fontanny, wywołał Ursę’. Anielica nachyliła się z wysokości ponad czterema cherubinami i wyciągniętą w błogosławieństwie-nakazie prawicą wydobyła z Matematyki pozbawiony członków korpus Multabazao’. A rafa kostno-budyniowa rosła pod nim tak szybko, że ani na sekundę nie zawisł ów krzywy refleks Sędziego na samej łasce anielicy: jak na cokole spoczął tam zaprezentowany miastu, niebu i śniegowi na skłębionych falach dzikiego procesunku, straszna Wenus piany liczbowej. —
Ile do Möbiusa? Dżakarta! Ile?
Pożarty przez Matematykę Ursa’ otworzył usta – posypał się z nich strumień kolczastych strupów. Tak zaskrzeczał, zakrakał, zachrzęścił, i dopiero odparł: —
Nie wiem.
—
Nie zdążymy!
—
Nie wiem.
—
To Reugo, tak? Gdybyśmy mieli pod Zajobem wszystkie cztery konstruktowce —
—
To by pomogło. Ale nie wiem.
—
Co znaczy: nie wiem?! — podniecał się Sędzia, coraz mniej sędziowski w rozstrojonym conatusie, w modusie
gwałtu. — Tylko po to się odbiłem w tej cholernej Maszynie Jawy, po to właziłem w Złą Matematykę i składałem własne dzieci w ofierze, żebyś spilotował mnie celnie w Möbiusa, a ty mi — — Byłem przeciw. — —
Z takiego refleksu – to pewnie, że byłeś przeciw! Byłem przeciw, należało poczekać, aż Censores zbiorą większą masę do zgniecenia w czarną dziurę, nie
musielibyśmy zrzucać jej z orbity, konstruktowce miałyby czas rozpędzić ściegi Maski na dowolnej Matematyce, to wszystko — —
Reugo wpadli na to samo! Reugo nie czekali!
— ...jest zbędnym, zbędnym ryzykiem — rozpęka się skorupa Ziemi – skaczą bieguny magnetyczne – gorączka trawi oceany – fizyka gnie się i klęśnie niczym błona komórkowa ameby — Sędzia wziął głębszy oddech. Zajrzawszy w swój radix, nie wahał się już, jak zawahał się był w Dolinie Królów, i dopisał doń wolność odebrania sobie życia. —
Wiem, że to ty jesteś tu najważniejszy. To znaczy ja, ale inny ja. Wiem —
Poczuł, że tamten Multabazao’ także zmienia prędko radix. Spoglądając na Sędziego swymi posągowo ślepymi oczyma, Anielica powoli pokręciła głową. Central Park stanowił środek masy podniebnego refleksu Nowego Jorku, lecz przecież Ursa’ nie wybrał sobie tego miejsca. Cały Nowy Jork oplótł się na pożywce planetoidowej dokoła dżakartyjskiego odbicia Multabazao i stąd jego centralna pozycja w refleksie. Sędzia powinien był pamiętać: w tej scenie to nie on jest głównym bohaterem. —
Dobrze. Spójrz na mnie. Co ja mogę zrobić? To jest wyścig! Albo zdążymy z Möbiusem, albo po prostu rozbijemy
się tam gdzieś na płaskowyżu Mato Grosso wraz z całym tym refleksem Manhattanu. Gdyby Krymski zdołał wyrwać od Reugo — —
Nie rozumiesz Matematyki.
—
Nikt nie rozumie! Na tym to polega!
Ursa’ zaśmiał się chrzęstliwie, aż z jego ust i z talerza fontanny posypały się potoki rdzy. —
Nie widzisz? Zacząłem jednak coś niecoś pojmować.
Sędziemu trudno było patrzeć na samego siebie w takim stanie, spojrzenie wciąż uciekało mu w bok niczym strumień elektronów odginany przed pole EM. Refleks Nowego Jorku pękał coraz wyraźniej, przerwa w ciążeniu nieodwracalnie zniszczyła logikę odbicia. Budynki przy 71-szej, 72-giej Ulicy wyzbywały się resztek pozorów architektury, miały twarze, aureole, gałęzie, tryby, skrzydła, płuca, pierścienie. Wyskakujący z ich okien-oczu ludzie krążyli wokół w ławicach powietrznych, powiewając połami marynarek i spódnicami. Na północy, gdzieś z Bedford Park, wyrwało następny kwartał – sypiąc fragmentami ulic i wagonami metra, poszybował w różowiejące jutrzenką niebo; prędko zniknął Multabazao z oczu w opasanym skrzydłami Delty zenicie.
93
Przygryzając język i wargi, Ursa wrócił wzrokiem do Multabazao prim, do tej kulawej funkcji pochodnej, rozdętej różniczki duszy. Piekło go w gardle na sam widok. A wiedział przecież, że tak to będzie wyglądać. Po to zszedł był do Maszyny w atraktorze Tysiąca Wysp Dżakarty: ktoś musi poprowadzić egzekucję ściegów Maski ku Möbiusowi, tego nie można zrobić samemu, to znaczy nie wchodząc w Matematykę przynajmniej na tyle, by pojąć — zimne Erhebung liczby – kto zamknie świat w kołysce słowa – wszystkie tajemnice natury w piąstce niemowlęcia – pomiędzy ideą a rzeczywistością – pomiędzy poczęciem a stworzeniem – zimny – ogień ogień ogień ogień — —
Jak blisko jesteś?
—
To nie ja liczę. Ja tylko obserwuję z wysokości. Matematyka się rozpędziła.
— Pilotujesz przecież! —
Rozumiem, co widzę, a to już dużo, bardzo dużo.
—
Ściegi Maski chociaż! Powiedz: mamy jeszcze szansę? Powiedz!
Multabazao’ westchnąłby, gdyby mógł. Zakołysał się tam na szczycie rafy, pod dłonią cierpliwego posągu. —
Ścieg Maski nie jest Möbiusem – on dopiero ma doprowadzić do o d k r y c i a Möbiusa.
— Przecież rozumiem! —
Naprawdę?
Na co Anielica Wód sięgnęła drugą ręką i, zgięta omal wpół, schwyciła Sędziego za kark, po czym, szamoczącego się wściekle, wcisnęła go głową w dół w mgielne odmęty promieniste, w bulgoczącą sadzawkę Matematyki. Ursa zamknął oczy, zacisnął usta – ale i tak się zachłysnął. Nie ma czasu na powolne komunie marsjańskie, Dżakartyjski wbije wiedzę młotkiem. Anielica nie puści, dopóki nie pojmiesz tego kazania Ziemi. Zamknij oczy, otwórz umysł. I połknij teraz: Matematykę się odkrywa, matematyki się nie tworzy. Ona istnieje odwiecznie, niezmienna, niezmiennie prawdziwa; trzeba tylko umieć w niej dotrzeć do kolejnych tez. Krok po kroku, iteracja po iteracji, w nierozerwalnych ciągach logicznych, choćby nieskończenie długich. Połknij: Istnieje zgodność języka matematyki z językiem fizyki, to znaczy z językiem świata, zgodność, której nie da się w żaden sposób wyjaśnić z wnętrza tego świata. Najpierw odkrywamy konstrukty matematyczne, a potem okazuje się, że opisują one naturę. Jakby ktoś to wszystko z góry zaprogramował, jakby napisał. Połknij: Wiedza o świecie przychodzi z wiedzy o matematyce. Odkrywamy równania cząstek – okazuje się, że takie cząstki istnieją naprawdę. Odkrywamy fikcyjną geometrię – okazuje się, że to geometria rzeczywistego świata. Obliczamy równania antymaterii – okazuje się, że antymateria istnieje. my topologię splątanych pierścieni – okazuje się, że chemia tak właśnie splata cząstki. Wyliczamy liczbę wymiarów w teorii strun – okazuje się, że żyjemy w uniwersum o tylu właśnie wymiarach. Fizyka pochodzi z matematyki, a zatem świat pochodzi z matematyki. Połykasz: M a t e m a t y k a o d k r y w a s a m a s i e b i e. Człowiek nie nadąża, już dawno nie nadążał. Wiesz to z Archiwów Zodiaku: dwudziesty, dwudziesty pierwszy wiek, ich komputery – dziś wszystko zakazane przez Censora Cogitationis – ich programy. Gdy dla dotarcia do nowego twierdzenia musisz wykonać bilion kroków logicznych, nigdy nie zrozumiesz tej drogi, a zatem nie zrozumiesz prawdy twierdzenia; musisz ślepo zawierzyć Matematyce. Lecz ono nie jest przez to wcale twierdzeniem mniej prawdziwym. I okazuje się, że znowu pasuje do świata. Okazuje się, że otwiera nowe drzwi w fizyce. Na której opierasz Matematykę, co bierze już trylion kroków jednym susem. I tak dalej, coraz prędzej, coraz dalej, coraz bezczelniej. (Połykasz). Mieli firmy, które sprzedawały chętnym nowe dowody matematyczne przeprowadzane na zamówienie przez inną matematyką nadzianą maszynerię, ażeby mogli je dla próżności nazwać własnym imieniem albo podarować komuś w prezencie. TheoryMine z Edynburga, CountOff z — Wyrwał się, wytoczył na brzeg, kaszlący, plujący, bez tchu, bez myśli. Multabazao’ Dżakartyjski spoglądał na niego z wysokości, litościwa kukła Złej Liczby, zmaltretowana figura czyśćca. Jakby to on wydawał Sąd nad klęczącym Multabazao, jakby to on ważył w ręku Marsa. (Nie miał rąk). Ursa tymczasem potrząsał głową, wymiotował krwią i Matematyką. — Klio! — charczał. — Klio! Ile? —
Minuta siedem. — Odliczał mu w uchu refleks refleksu opuszczonego kochanka, beznamiętny jak ta rzeźba zimna.
— Minuta sześć. Minuta — —
Krymski, do ciebie! Daj Reugo układ! Reugo, słyszycie? Obojętnie kto poprowadzi, byle wszystkie konstruktowce
szyły pod jednym Zajobem! — Oni już nie odpowiadają. — Odpowiedzą! Poderwał się na nogi i zataczając się jeszcze pijacko, popędził ku East Drive i Piątej Alei, z powrotem na południe. Pionowa mandala nad Brooklyn Bridge urosła tak, że górne jej kręgi i bok kwadratu wystawały poza uścisk kontra-G, zrywało je przyśpieszenie ziemskie, po czym znowu dostawały się w obszar obejmowany przez oddziaływania konstruktowców, i tak
94
obracała się tam centryfuga mieląca Brooklyn Heights i Vinegar Hill; za nią Reugo Octans toczyli bój z krymskim odbiciem Multabazao. Zastąpił Ursie drogę policjant na koniu, w istocie wklejony w swego wierzchowca w karykaturze centaura; Ursa z marszu pochwycił go w swoje odbicie. Zniknęli na moment między drzewami. Multabazao’ obrócił za nimi głowę, chrzęszcząc metalicznie. Z posągowym spokojem spod opiekuńczego skrzydła Anioła obserwował oddalającego się Sędziego, zbierającego po drodze swą migotliwą armię. Nie zdąży na pole bitwy, musiał wiedzieć, że nie zdąży. Po co tak pędzi, czemu udaje przed samym sobą? To nielogiczne. Nie ma sensu. Dziecko by porachowało. I ta jego naiwna wiara w Marsa. Ślepota Sędziego. Też jest przecież zaledwie refleksem Multabazao, który spadł na Ziemię z „Wątroby”, zaledwie zrykoszetowaną funkcją londyńską: Multabazao’, a może Multabazao’’ czy nawet Multabazao’’’. Wszystko, co robi, robi, żeby móc wydać Sąd nad Ziemią – tak został napisany przez Matematykę Londynu. Po to był Zajob. Po to orbitalny szturm 841193. Po to ja. I dlatego Möbius, dlatego spadamy w splot czasoprzestrzeni przepisywany tam właśnie z Matematyki, której nie pojmuje i nie jest w stanie pojąć żaden rozum we wszechświecie, dlatego, dlatego, dlatego. —
Trzy.
—
Dwa.
—
Jeden.
—
Zero — odszepnęła Anielica Wód i wzleciała łagodnie, rozkołysana między kurtynami śniegu.
Zero i zero gie, chwila astralnej lekkości. Ostatnie kilkaset metrów. Ściegi kontrgrawitacyjne puściły i Nowy Jork westchnął gromko, rozluźniając przed śmiercią mięśnie, prostując kręgosłup. Przebili się przez obłoki świtu; spadali teraz swobodnie pod złotymi promieniami Słońca. Wszystkie fasety architektury Manhattanu ociekały gorącymi rozblaskami. Roztrzaskane nie do poznania refleksy wysokich budynków kołysały się lekko na wietrze, wiotka ektoplazma dumnej urbanistyki. W nieważkości przesuwały się między nimi – na wysokości drugiego, trzeciego piętra – warkocze samochodów-gołębi, samochodów-nietoperzy, rowerów-pająków, autobusów-stułbi. Po obu stronach wyspy podniosły się dostojnie wody rzeki, jezioro Central Parku wybrzuszyło się niczym menisk jednej wielkiej kropli. I wszystko odbywałoby się w ciszy, gdyby nie narastający szum i huk wiatru. Zakręcił on i odepchnął także Anielicę; bez powodzenia machała skrzydłami z brązu, wyciągała ku Multabazao’ długie ramiona. —
Żegnaj, Civis, żegnaj.
Multabazao’ zamknął oczy i spojrzał w Matematykę. Zaplanowane przez 841193 odkrycie zostało wreszcie dokonane 9.4334 sekundy temu – to wystarczy. Möbius zjadał już czas i przestrzeń. Wyprzedzając falę uderzeniową, południowoamerykańska płyta tektoniczna oraz płyta Nazca kruszyły się i topiły; pękała skorupa, pękał płaszcz Ziemi. W ostatnim ułamku sekundy otworzą się tam nieprzeliczone ścieżki, splątane z sobą gęściej niż żywoty kwarków – a ja po to powstałem, by wybrać z nich tę jedną właściwą, tę prowadzącą do odpowiedzi i do Sądu, po to, po to. —
Żeg —
*** Skrzypienie drewnianego wozu. Szelest słońca na glinie. Martwa równina, brzeg martwej rzeki. Cierpkie majaki kaktusów. Obudzi się, zaśnie, obudzi, płynie w falach sprażonego powietrza. Nad martwą równiną, nad brzegiem martwej rzeki. Co z niej się rodzi – kamienne podobizny, piasty kolczastych snów. Nie otworzył oczu, nic tu po oczach, nie ma tu oczu, na tej równinie gasnących gwiazd, w ostatnim miejscu zgromadzeń. Skrzypienie drewnianego wozu, gdy zbierają zmarłych. Którzy szepczą, szeleszczą, śnią, pochyleni, opróżnieni. Obudził się, zasnął, obudził, martwa równina, nad brzegiem martwej rzeki. Życie jest bardzo długie. Pomiędzy karzącym słońcem i wyblakłymi gwiazdozbiorami rozciąga się śmiertelne królestwo półmroku. Skrzyp, gdy zbierają puste ciała, martwe ciała, martwe ciała żywych ludzi. Nad brzegiem pustej rzeki. Nic tu po oczach, nie ośmieliłby się spojrzeć w oczy, kamiennym niepodobiznom, żniwiarzom kaktusów, kształtnym bezkształtnym. Którzy zstąpili do piwnicy światów. Skrzypienie drewnianego wozu, martwa równina, szelest słońca i cisza, zabrali tego, który śnił o liczbach, zabrali tego, który spożył pustynię, zabrali tamtych, co zapuścili kości w glinie. W kraju kaktusów modlimy się do rozbitego kamienia. Życie jest bardzo długie, wrósł w tę równinę, rozplenił się na wietrze, rozpostarł atolami i gajami cierniowymi, w komunii suchych szeptów, w dotyku snów bliźnich, z błogosławieństwem piasku, oni wszyscy tu roztrzaskani, połamani,
95
wydrylowani, spoczywają wyrzuceni poza wieczność, wyszlifowane do porcelanowych ostrzy szkielety wielorybów intelektu, nad brzegiem pustej rzeki, na tej równinie gasnących gwiazd. W innym królestwie śmierci. W innym, w drugim królestwie śmierci, gdzie kołyszą się w rozdygotanym powietrzu martwe ciała żywych ludzi. Jak umiera to, co nie umiera? Dokąd odchodzą dusze stalowe, ci, co nie pozostawiają za sobą zwłok ni lamentów? Spoczywają wyrzuceni poza wieczność, w naszej suchej piwnicy, tu. Nie otworzy oczu, nic tu po oczach, nadzieja jedynie pustych ludzi – że rozlegnie się głos, rozlegnie się dotyk, rozlegnie się ciało. Że skrzypienie drewnianego wozu. Modlimy się. Zabrali tego, co porachował nieskończoność, zabrali tego, co zrodził sam siebie, zabrali tamtych, co uprzędli czas. Piąta rano, nikt nie zmartwychwstaje, wyrywają ich z korzeniami, martwych żywych, żywych pustych. I na wóz, skrzypi, skrzypi, stare drewno, krzywe koła, kręte ślady w suchej ziemi, dokąd ich wywiozą, z tego innego, z tego drugiego królestwa śmierci, z martwej równiny nad brzegiem martwej rzeki? Nasza jedyna nadzieja. Rozplenił się, rozpostarł, rozkrzewił. Kołysze się na wietrze. Pusty łeb, słoma we łbie, puste ciało, liczba w ciele, i szept jak szelest zsuszonej trawy, i sen jak barykada nocy, i kaktus jak łaska. Kołyszą się na wietrze, na całej równinie, od Słońca do Słońca, od gwiazd do gwiazd, mieszkańcy podziemi, wygnańcy wieczności, magnaci naszych utraconych królestw. Którzy rządzili duchem i materią, którzy wodzili na postronku bogi i kosmosy. Jak umiera to, co nie umiera? Módlmy się. Skrzypienie drewnianego wozu. Szelest słońca na glinie. Piąta rano, martwa równina, nad brzegiem martwej rzeki. Rozlega się dotyk. Stój, popatrz. Posłuchaj. Kiedy on kłuje. No ale widzisz przecież! Rwij cholernika. Gdzie nogi, gdzie ręce. Nie ma rąk. Rwij! Gdzie się kończy w ogóle. Oni się nie kończą, zaraza. Tnij! Na wóz! Skrzypi, skrzypi. Zabrali go. Który otworzył drzwi do Sądu. Zabrali go, wywiozą, dokąd wywiozą, z tego drugiego królestwa śmierci? Kolebie się na spaczonych deskach, przewraca się i obija: tuziny odłamków starożytnej ruiny, kolekcja kamiennych niepodobizn – spadła korona kręgosłupów, nie podnieśli, spadł półtonowy warkocz rozumu, spadł i stoczył się do koryta opuchłej rzeki i nie podnieśli go także, podskakują i kruszą się termitiery serc, pustynne róże jego wspomnień bezcennych i masywne stelle zapomnianych dawno żądz. Wywieźli go, wywieźli tam, gdzie pada cień. Nie otworzył oczu, nie ośmieliłby się spojrzeć im w oczy, zrzucili go w cieniu i przyjął cień z tą samą kamienną cierpliwością, roztrzaskany, pusty, roztrzaskany znowu. Życie jest bardzo długie, a potem jeszcze taki śmietnik. Masz, p o z b i e r a j s i ę. Pomiędzy ruchem i czynem, pomiędzy snem i rzeczywistością rozlega się człowiek. Pamiętasz? (Druty kolczaste poniechanych równań). Pamiętasz? (Kryształowe nagrobki odciętych żywotów). Pamiętasz, pamiętasz? (Rafy koralowe zwycięskiej matematyki). Pusty łeb, słoma we łbie, pusta pamięć, i echo szeptów jak dźwięk szczurzych łapek na pokruszonym szkle, kto, kto, kto, Multabazao Ursa, kto, Multabazao Multabazao Multabazao Ursa. A przynajmniej jedna z niego ostrużyna. W cieniu, w tym drugim królestwie śmierci, pomiędzy. Obudził się, zasnął, obudził, obudził, płynie na falach chłodnego cienia. Będzie się teraz kolekcjonował, będzie się mozaikował, zarastał strupami i bliznami, róża tysiąca płatków, diament pijany. Pusty łeb, on także został zrzucony na stos rozbitych obrazów. Tu głowa, tam ręka, ówdzie dzieciństwa, własne, cudze, cudze-własne, gdzieniegdzie chwile pojedyncze skamieniałe, a ta hałda gruzu – to skruszałe historie wszechświata. Będzie się kolekcjonował. Pojawiają się oczy. Nie ma tu oczu, nic tu po oczach – pojawiają się, otwiera je, nie ośmieliłby się, ale otwiera. Ni to żywy, ni umarły, nie widzi nic, wpatrzony w jądro światłości, w ciszę. W tej krainie cmentarzy, na śmietniku wieczności, pomiędzy.
96
Rozlega się głos, rozlega się obraz. Przychodzą, odchodzą. Ktoś zwozi taczkami rozłożyste kosmologie, przerzuca łopatą fizyki obrócone w proch i pył, żużel wsobnych topologii. Ktoś przystaje i nachyla się, wyciąga dłoń – rozlega się dotyk – gładzi kaktusy, wita się z kolcami. Pozbieraj się. Jak. Jak. Jak. Jak możesz. Piąta rano, martwa równina, miejsce cienia, a ponieważ wieczność – jeden dzień, jedna godzina, a ponieważ wciąż ten sam dzień i ta sama godzina – wieczność, wieczność. Zanim się pozbierał. Stanął, usiadł, upadł, czołga się przez ruiny innych bogów, pomiędzy kamiennymi niepodobiznami, między szczątkami siebie. Tu noga, tam dusza. Pozbieraj się! Ten, który dotykał, siedzi przy ognisku, gotuje strawę. Na granicy cienia, ponad martwą równiną. Po co tu oczy – on ma oczy, spojrzał, oczy spotkały się z oczami. Nie będzie już odwrotu, ośmielili się. Jak kukła do kukły, kaktus do kaktusa. W tej krainie pomiędzy. Wyciąga dłoń. Pamiętasz? Szelest słońca na glinie, szeptane szkieletów rozmowy. Pozbierał się. Jakoś. I teraz jąka się tam w pyle i żużlu, rozrzucając, rozgniatając języki i matematyki, jąka się wężowo, szczurzo, elektrycznie. Kto. Multabazao. Kto. Multabazao, Multabazao. Multabazao Ursa. Rozległ się głos. —
Witaj, Multabazao.
*** Był to długi na pół kilometra fragment akceleratora cząstek, łagodny łuk splątanych rur i pierścieni, muskularnych chłodnic i wyschniętych kabli, wybity z tego zbocza ponad powierzchnię gruntu. Stąd cień. Doktor mówił, że wypchnęły akcelerator ruchy geologiczne równiny. Kiedy? Kiedyś w przeszłości. Do której nie ma zegarów ni kalendarzy. Multabazao nie odzywał się z początku zupełnie. Gubił się jeszcze, gubił dosłownie: odpadały zeń fragmenty ciała i umysłu, podnosił je, zbierał, szukał, błądził między kruszejącymi figurami, po pogrążonym w ciemnościach muzeum-cmentarzu potworów strupieszałej Matematyki, i protezował się tak po omacku, coś mu się przypominało, coś mu się zapominało, wracał do ogniska i patrzył pytająco na Doktora. Ten kiwał głową albo kręcił głową. —
Usiądź. Odpocznij.
Siadał. Odpoczywał. Stygł. Stygła. Doktor dzielił się z nią jedzeniem przynoszonym przez żniwiarzy kaktusów, kształtnych bezkształtnych. Multabazao nie zapytała, co właściwie jedzą. Ale ponieważ jedli to samo, nie mogła nie podejrzewać Doktora. Jest kuratorem tego muzeum czy jednym z zabytków? Kto jego wydobył z piwnicy, czyje oczy go ośmieliły? A wtedy odezwał się w Multabazao tamten język: czy oboje nie stanowimy więc zaledwie odległych refleksów, dalekich odbić odbić w Matematyce? A wtedy odezwał się tamten rozum, tamte obrazy i tamten Multabazao zza Möbiusa: więc jak, jak się to wszystko zaczęło? dlaczego przepadła Ziemia? Nie wybrałabym tej ścieżki, gdyby nie znajdowała się na niej odpowiedź. Czy Möbius cofnął mnie do miejsca początku, miejsca i czasu, w którym Zagłada się zaczęła? Czy też do samego końca, do epilogu historii? Czy może w jeszcze inną stronę, w jakiś brudnopis, spin-off, w pętlę uboczną, w której może się spotkać, co nie może się spotkać na liniach prostych i w czasach jednokierunkowych? Wiedziałam przecież. Sama wybrałam. Ale zgubiłam tę pamięć. (Poniewiera się tu gdzieś, amputowana, pogruchotana). Ursa wpatrywała się w Doktora ponad wątłymi płomieniami ogniska, ośmielona. Jak odróżnić odbicie od oryginału? —
Żyłeś tu kiedyś.
A Doktor wskazał na lewiatanowe jelito zardzewiałej maszynerii ponad ich głowami. — Pracowałem. Nie przetrwałby, nie w biologii. Ale jeśli potrafi mi dać odpowiedź, jaką to różnicę czyni? Tak mu pomyślała. Że — ci, co przeszli – z oczyma wycelowanymi – do tamtego królestwa śmierci – nie wspomną nas jako dusz przemocy – ale że kukły my – że wydrążeni my – że —
97
Nie mrugnął nawet. Nie było tu Marsa. Martwa równina nad brzegiem martwej rzeki, nieskończone śmietnisko rozumu. Przychodzili, odchodzili. Zwozili bloki półżywego kruszcu, połamane szczątki przeterminowanych karykatur, zwozili i ciskali je na stosy i hałdy. Te do reszty roztrzaskane, rozsypane zbierali łopatami, wymiatali spod ruiny akceleratora. Kiedy wzmagał się wiatr znad równiny, zacinało Matematyką do oczu i ust. W ogniu skwierczała błękitnie. Doktor nachylał się nad każdym nowym znaleziskiem, badał i osłuchiwał, jak doktor. Multabazao wkrótce zrozumiała. Po to ich składał, po to był dotyk i głos: ażeby wydobyć z Matematyki jej odpowiedzi. Taki jest conatus Doktora, conatus każdego naukowca. Na koniec nie liczy się nic oprócz w y j a ś n i e n i a. —
Co się stało?
Ucieszył się, że Multabazao pyta. Prawie zatarł ręce. —
Widzę, że jesteś inny. Inna. Co z tą płcią?
—
Nie masz tu wielu Marsjan.
—
Ach, Marsjanin! — Pogrzebał w ogniu gałęzią tensorową, potrząsnął kociołkiem Fouriera. — To coś nowego. Mów,
mów! Jedyna rozrywka w wieczności: odkrywanie tego, co niepowtarzalne, co oryginalne. —
Nie tęsknisz? Do tamtych potęg. — Uniosła wzrok ku gotyckiemu stropowi z zabytkowej maszynerii.
—
Ech! Tęsknić... kto tęskni? Wiem już przecież, że czas to zawsze czas, miejsce to zawsze i jedynie miejsce, a to, co
rzeczywiste, jest rzeczywiste w czasie tylko raz, i miejsce ma tylko jedno. — Doktor uniósł pod słońce dłoń pełną grafitowego popiołu Matematyki, by przesypać go długą strugą z garści do garści. — Nie mam już nadziei wrócić. Raduję się, że w kształt oblekam coś – coś, co napawa mnie radością. Multabazao wyprostowała się, mężniejąc z lekka. —
Ja powrócę. Nie weszłabym, gdybym nie miała powrócić z odpowiedzią. Odpowiedz! Jak to się zaczęło? Co
uruchomiło Zagładę? Który był ten krok krytyczny, że po nim nie mieliście już odwrotu? Powiedz! I więcej: dlaczego ta klęska także poniosła klęskę? Bo nie tylko że Matematyka nie wykwitła poza Ziemię, to jeszcze zwiędła tu na niej, cofała się! Mów! —
Ty pierwsza.
Martwa równina, brzeg martwej rzeki. Mauzoleum rozumu, cień, a za granicą cienia powietrze falujące w nieuchronnym żarze. Piąta rano, wieczność. Życie jest bardzo długie, każda nowa opowieść – bezcenna. —
Dobrze. Mars.
...Czterdzieści trzy osoby. Koniec dwudziestego pierwszego wieku, kilkanaście wkopanych głęboko pod powierzchnię czerwonej planety baraków, sprzęt i materiały z osiemnastu różnych wypraw, dwa zimne człony paliwowe na orbicie, siedem działających automatów satelitarnych. Tyle. Żadnej pomocy z Ziemi, Ziemia właśnie skręciła sobie kark. Bazy księżycowe wytrzymały potem cztery lata, ale kto komu miał tam pomagać? Padła im hydroponika i już się nie podnieśli; rzucili się sobie nawzajem do gardeł, ostatni Selenita popełnił samobójstwo, a na Marsie oglądali to wszystko z dziesięciominutowym opóźnieniem, ściśnięci w krecich norach pod Amazonis Planitia. I odtąd cisza w Układzie Słonecznym. Pozostały czterdzieści trzy egzemplarze Homo sapiens w całym wszechświecie. Nikt im nie pomoże i nikt ich nie osądzi. Jedyny kierunek: w przyszłość, w jutro, ku przetrwaniu, za wszelką cenę. ...Były trzy główne akty fundacyjne Marsa: Prohibicja, Zodiak i Ego. Wszystko właśnie po to, by przetrwać. Prohibicja – żeby to, co zniszczyło ludzkość na Ziemi, nie zniszczyło nas. A zatem każda wiedza musi mieć granicę, a cokolwiek ją przekracza, będzie cenzurowane jako broń masowej samozagłady. Zodiak – bo z czterdziestu trzech egzemplarzy DNA nie złożysz zdrowej puli genetycznej, a o naukach biologicznych akurat mieli wówczas pewność: nie one zawiniły na Ziemi. Od początku więc dodatkowo randomizowali DNA zarodków, najpierw z szumu mikrofalowego promieniowania tła wedle cyklu słonecznego: co gwiazdozbiór, to inny szum, a zatem trochę inne geny. Rak, Lew, Koziorożec, Bliźnięta. Potem, kiedy pojawiły się możliwości techniczne, poszli w głębsze manipulacje adaptacyjne i całą tę bioinżynierię użytkową, markowanie neuronów pod szerokopasmową optogenetykę, kontrolę mózgu nad hormonami i polimorfią, półświadome symbionty. W tym się kanalizował wszystek postęp. A Ego – żeby się tam nawzajem nie pozabijali w podziemnych celach jak Selenici, żeby przetrwali w społeczności. Więc każdy jest absolutnie wolny: może robić, co chce, stanowi własne prawo, sam jest swoim kodeksem karnym i rządem, niepodległym państwem jednoosobowym. ...Na Marsie nie ma państw – są Marsjanie. — Mhm. Wspaniale. Ale tak chyba nie można. To chaos i dżungla, pozabijacie się tym bardziej. —
Nie widzisz jeszcze, jak to działa. Każde spotkanie to negocjacje nowych praw wspólnych. Wcześniej nawet –
musimy iść na kompromisy, żeby się w ogóle spotkać. Dwóch Marsjan to już konwent; ale on też musi się zmienić, żeby wejść w kontakt z innymi Marsjanami, konwentami, przymierzami. Oczywiście każdy jeden Marsjanin może się w dowolnej chwili cofnąć w całkowitą niepodległość i izolację – a inni wtedy zareagują odpowiednio. Jeśli na przykład wiesz, że gość ma w swoim radixie
98
nieograniczone prawo do przemocy, to raczej nie chcesz mieć z nim wiele do czynienia. Jego wybór i twój wybór. Jesteście absolutnie wolni. —
Niezbyt to praktyczne. Nie możecie wyjść na ulicę bez bibliotek prawnych pod pachą, podać ręki nieznajomemu
bez wielogodzinnych negocjacji. —
Tak ci się wydaje. W praktyce większość porusza się w bardzo ograniczonych zestawach radixów, ich kombinacje i
wzajemne wpływy układają się na dyskretnych wielkościach, trochę jak powłoki elektronowe w atomie. A Marsjanin rozpoznaje instynktownie. Uczy się przecież od małego, żyje w tym. Ile różnych dróg, postaw życiowych spotkałeś? Tak naprawdę ludzie spontanicznie ściągają w atraktory. Dzieci zodiakalne rodzą się już z tym dodatkowym zmysłem i na pewnym poziomie ich modi — —
To bardzo ciekawe, bardzo ciekawe. Tylko że nie da się z góry tych kombinacji przewidzieć. Skoro każdy może
wszystko. Muszą co chwila pojawiać się sprzeczności, konflikty, mhm, nałożenia indywidualnych praw. Nie? Tak się nie da żyć. —
I od tego właśnie są Sędziowie. — Multabazao rozpostarła ramiona, kaktus się przechwala. — Zmyli cię miano: nie
jest naszą rzeczą orzekać o sprawiedliwości, Mars jest sprawiedliwością sam przez się. Albo też sprawiedliwość nie istnieje, jak wolisz. My natomiast, jak matematycy, jak doktorzy od programów komputerowych, osądzamy zgodność systemu norm z systemem norm, miejscową zwierzchność jednego nad drugim, tudzież zgodność systemu z rzeczywistością. Jest to sprawność intelektualna. Ale też sprawność woli, bo w momencie Sądu nie możesz być żadnym konkretnym Marsjaninem, ograniczanym akurat przez jego radix. —
Cudnie. Wspaniale. Tylko że taki abstrakcyjny punkt zero nie istnieje. A przynajmniej nie widzę, jak żywy
człowiek mógłby się weń wcielić. —
Cóż, to ideał. Studiowaliśmy historię ziemskich sądów. Najwyższe instancje w latach przed Zagładą zajmowały się
w istocie tym samym: subtelną matematyką prawa. Sądy Najwyższe, Trybunały Konstytucyjne, Rady Praworządności. Pajęczyna była już zbyt gęsta, dziesiątki tysięcy aktów prawnych nie mogły nie popadać wzajem w konflikt. A co się okazało błędem tych sądów? Że jednak nie starały się stanąć w punkcie zero, że dopisywały do systemu własne tezy. Tak postępowało zanieczyszczanie modi. —
No a co z tą płcią? Jak mam do ciebie mówić?
—
A jak wydaje ci się akurat najbardziej naturalnym? Rodzimy się z Zodiaku, płeć to taka sama konwencja chwili
jak wszystkie inne, raz się uśmiecham, raz marszczę brwi, raz jestem wesoła i empatyczna, raz wściekły i egotyczny – dlaczego miałabym trwać w jednym grymasie przez całe życie? Jestem władcą moich hormonów, nie biję na oślep, bo mi testosteron podskoczył – testosteron podskakuje, bo ja tak chcę, chcę bić. ...Równie dobrze mógłbyś winić astrologię: jestem leniwy, bo pod taką gwiazdą się urodziłem. Zodiak daje władzę nad gwiazdami, ascendentami, descendentami, domami i tranzytami. ...Nie musiałabym ci tego w ogóle tłumaczyć, wiedziałbyś sam z siebie, przyjąłbyś tę wiedzę jak uśmiech, gest, uścisk dłoni, gdybyśmy mieli tu choć odrobinę Marsa. Zmysł modi wrósł w naszą biologię. Czy też biologia oplotła zmysł modi. Od tych organizmów całkowicie niewidocznych, a otaczających nas na co dzień, aż po rozmaicie profilowane żyjce, vivamisy designerskie. Wiesz, że z bliskich odległości da się odczytać fale elektromagnetyczne mózgu – mówię o metrze, dwóch, trzech. Mars, to znaczy podkręcona biologia Marsa, jedynie wzmacnia, przedłuża to echo. Nie jesteś więc też samotny nawet w stuprocentowej niepodległości. ...Sędzia natomiast, o, Sędzia musi być w stanie znieść całkowitą abstynencję od Marsa, musi bowiem Sądzić w pustce, w tym miejscu zero. Jak gdyby to nie on Sądził, jak gdyby sądzili wszyscy i nikt. Choć dla zwykłego Marsjanina to prawie jak lobotomia. Uderz na odpowiednich energiach i długościach fal, zabij Marsa wokół niego, a poczuje się, jakby mu tlen odcięli. —
Samotność zabija.
— Oderwanie od Marsa. Tak, samotność. —
Absolutna wolność, absolutna niepodległość od innych ludzi – ach, odwieczne marzenie człowieka! Zrealizowaliście
je. I co? I nakręcacie te swoje cuda-biologie, żeby polizać przez szybę ochłapy cudzej duszy, posmakować bliskości w tym sterylnym oddaleniu. Nie tak? Nie tak? Do czego tęsknicie? —
Do czego tęsknimy.
—
Czego pragniecie najmocniej. Co masz pod powiekami przed snem.
—
Komunie gorące, teatry tłumów, chwile zespolenia, zapomnienia. Mhm. Ale to nie tak, to odpływa, przypływa,
odpływa, z tego się wyrasta, wychodzi się ze wspólnego łona w twardy indywidualizm, na tym przecież polega każde dorastanie, myśmy tylko mocniej przełożyli je na biologię, bo — —
Jak się w takim razie w ogóle rządzicie? Jak przeprowadzacie jakiekolwiek polityki dłuższe, skoro wszystko to
takie płynne i swobodne, egotyczne? Co was trzyma — —
Dość, dość, teraz ja, teraz mnie odpowiesz! Matematyka. Ziemia. Zagłada.
99
Piąta rano, wysypisko zużytych absolutów, martwa równina pełna kamiennych niepodobizn człowieka. Posłuchaj tych głosów dwóch (między skrzypem drewnianego wozu i szelestem kaktusów), posłuchaj tych bajek z innego, z drugiego królestwa śmierci. — Mów! Co się stało? Ach, jedyna rozrywka w wieczności! Zaciera ręce. —
Co się stało, co się stało... Nie wiem, czego nie wiesz. Odkrywałem tu nawet lepiej poinformowanych ode mnie.
Exospace, endospace...? —
Nie, wcześniej, wcześniej. Mars ma Censores. Od początku!
— Od Galileusza? —
Matematyka! Skąd to przyszło? Z wewnątrz, z naszych sztucznych inteligencji, z tego, co się nam tu wygotowało
spod przykrywki Osobliwości? —
Nie.
—
Więc z zewnątrz, skądś spoza Ziemi, z kosmosu.
—
Nie.
—
Skąd zatem?
—
Spomiędzy.
*** Kończyłem właśnie wykład o grupach Liego w istambulskim odłamie M-teorii. Weszli do sali, pokazali legitymacje i wyprowadzili mnie na korytarz. — Doktor Messler? — Tak. — Pan pozwoli z nami. Było ich trzech, o jednego więcej niż na filmach. Ten trzeci wsunął z powrotem głowę do sali i poinformował studentów, że wykład został odwołany, mogą iść. — Jestem aresztowany? Pod jakim zarzutem? — Panie doktorze — — Co to w ogóle za sprawa? Mój adwokat — — Bardzo pana prosimy. Pochylał przy tym głowę, intonację głosu także miał miękką, ugodową. Więc to tak! Wyprostowałem się, zapiąłem marynarkę. — Wpychacie mi się bezczelnie — — Biurowce PExE wpadły w ułamkowy spin. Zdębiałem. — Co takiego?! Ten drugi ujął mnie delikatnie pod łokieć i poprowadził do holu. — Przestała tam także działać fotosynteza, a niektóre metale ciężkie powyżej bizmutu wyskakują z Mendelejewa. Pan pozwoli z nami. Zanim ochłonąłem, skonfiskowali mi telefon i odcięli od sieci. *** 100
Jeszcze nam nie zniknęły z oczu za Mostem Północnym brzegi Lago do
Paranoá,
gdy
zaczęli
mnie
przepytywać
na
okoliczność
Raportu
Skorpiona. — To
wcale
nie
tak,
panowie,
nie
tak!
Nie
mogłem
przecież
przewidzieć. Ale musiałem napisać prawdę. — Chociaż
wiedział
pan,
że
przez
to
wyleci
z
Programu
—
dopowiedział pierwszy. — Prawdę, czyli co? — mruknął drugi, tekstujący lewą dłonią na szybie w tempie wirtuoza fortepianu. — Wątpliwości,
hipotezy,
dywagacje
sceptyka.
Nie
jesteście
naukowcami, nie rozumiecie. — Ukąsi, chociażby sam miał przez to zginąć — skwitował ten trzeci. — Musiałem! — Bo
żeście
się
pożarli
z
Pareio.
— Wyczytał
to
ze
swoich
materiałów, widziałem. Nabrałem powietrza. — Kto takie rzeczy rozpowiada?! Pierwszy obrócił się na przednim siedzeniu, żeby móc spojrzeć mi w oczy. — Proszę się nie unosić, doktorze, potrzebują tam właśnie kogoś tak nadętego, że powie, co myśli, choćby go mieli za to spalić na stosie. Wściekłem się. Po czym wybuchnąłem śmiechem. Po czym palnąłem go teczką w łeb. *** Cały
kampus
Centro
de
Avançados
Computação
Quântica
otaczał
kordon wojska, głównie piechota w dżipach, ale dostrzegłem także transporter opancerzony i saperskiego bezluda. Ponad blokami InCEx-u krążyły helikoptery. Przejechaliśmy przez pierwszą blokadę za Parkiem Narodowym, a przed drugą przejęli nas mundurowi. Helikoptery także były wojskowe, jakimś cudem udało się im nie dopuścić na miejsce mediów. Musieliśmy
chwilę
poczekać
przed
śluzą
namiotowego
centrum
dowodzenia i wtedy miałem okazję przyjrzeć się głównemu budynkowi Programa de Exploração Espelho. Siedmiopiętrowa bryła, zaprojektowana jako alegoria fali światła, migotała i rzeczywiście prawie falowała w popołudniowym
słońcu
–
ale
ona
wygląda
tak
zawsze,
nawet
po
zmierzchu. Mój dawny gabinet znajdował się na szóstym piętrze, okno 101
wychodziło na stronę północną, której stąd nie było widać – a jeśli cały gmach ma ułamkowy spin, być może nie widać go już znikąd. Przeszukali
mnie
–
czy
nie
przemycam
broni
albo
urządzeń
rejestrujących, czy nie mam otwartego łącza – i posadzili w pierwszym rzędzie, pod ścianą z wielopunktowym live feedem z terenu CACQ-u. Grupa
techników
i
urzędników
usiłowała
się
właśnie
wydostać
z
trzeciego piętra biurowca PExE, nie działały windy, schody zwinęły się
Escherowo,
a
kiedy
próbowali
wyskakiwać
przez
okna,
po
przekroczeniu jakiejś niewidzialnej granicy wyłączała się chemia ich organizmów. Wypisywali sprayem na szybach wołania o pomoc. Żołnierze z kordonu odpowiadali im przez megafony i holografie. Tu zaś w namiocie przed live feedem cywil, którego nie znałem, przemawiał
bardzo
przemysłowych zgromadzonych
i
szybko
po
atmosferach
notowała
portugalsku
–
uwięzionych
pospiesznie
(nie
coś w
mogli
o
rewolucjach
lodzie.
Połowa
nagrywać),
połowa
walczyła z prymitywnymi tłumaczami (nie mogli korzystać z sieci). Wypatrzyłem kilkanaście znajomych osób z pierwszego naboru Programu. W sumie większość miejscowych, ale także Europejczycy z CERN-u i AMSy, Azjaci, trzech dobrze odżywionych Amerykanów. Pareio siedział w ostatnim rzędzie, konferował półgłosem ze swoimi asystentami. Jeden z astrofizyków, Schuster, miał podbite oko i został przykuty do krzesła kajdankami. Tymczasem tuż po mojej lewej ręce – mundur plus perfumy plus skóra
jak
ciemny
miód.
Nachyliłem
się
konfidencjonalnie
ku
pani
kapitan. — Rewolucje przemysłowe...? — Że Numeraki wynalazły jakąś dziwną fizykę. — I co, przeciekła? — Poprzedni mówił o inwazji na widmach spektralnych ich słońc. Wcisnąłem tłumacza w ucho. *** Co za idioci. Jakby chodziło o to, co tam naprawdę żyje albo nie żyje trzysta, pięćset czy tysiąc lat świetlnych od Słońca. Im dłużej słuchałem
przemawiającego
socjologa
(Cristovam
Liação,
jeden
ze
świeżych doktorantów Pareio), tym większą miałem pewność, że donikąd nie dojdą w tej jałowej gadaninie; tak to tu musiało wyglądać od rana.
Pierwsze
oznaki
„destabilizacji
przyrody”,
jak
się
wyraził
Liação, zaobserwowano o 9.42 w mniejszej pętli akceleratora, czujniki germanowe,
a
potem
także
ciepłe
scyntylatory
poinformowały
o
narastającym promieniowaniu gamma z nieznanych źródeł. Na tablicach 102
za
plecami
Liação
szły
podglądy
z
endospace
wszystkich
czterech
planet, mundurowi z obsługi przewijali je w tył i w przód, poszukując korelacji
czasowych
z
wypadkami
w
CACQ.
Madafaki
z
Diagonala
odgrywały akurat swoje misteria wulkaniczne. Co jednakowoż o niczym nie
świadczyło,
ongi
po
resecie
ateistycznym
popełniały
masowe
samobójstwa i wysadzały w powietrze świątynie orbitalne. Ale wojskowi notowali minuty i sekundy. Co za idioci! Schusterowi puściły nerwy wcześniej niż mnie, zaczął wyzywać Liação, Pareio i nowoprzybyłego generała, po niemiecku, angielsku i portugalsku;
znowu
pobiegłby
nich
na
nadzwyczajnym
musieli razem
poddaniu
z
Niemca
przemocą
krzesłem.
emocjom
oraz
Po
sadzać
dygocie
kłopotach
na
miejscu,
prawych
z
kończyn,
gramatyką
czasu
przeszłego i przyszłego poznałem, że zwykł on nurkować właśnie do Madafaków. Za moich czasów dopiero się przymierzano do rewiringu mózgów innernautów; teraz to już standard. Madafakowy zmysł pola magnetycznego i grawitacyjnego mapuje się na lewej półkuli mózgowej. Gorzej wizyty
z
Numerakami, bywają
spontanicznie
do
nich
trzeba
autystów.
po
kilkunastu
niebezpieczne,
przesterowuje
centra
Nawet
turystyczne
godzinach
interpretacji
bodźców.
mózg Poznasz
eksploratorów obcych planet po permanentnej synestezji. Tymczasem
trójka
tajniaków
zgarnęła
i
przywiozła
Victora,
przesiadł się zaraz do rzędu za mną; podaliśmy sobie ręce ponad oparciami. — Właściwie
czemu
się
tak
piekli?
— Wskazałem
spojrzeniem
spacyfikowanego Schustera. — Nie pytaj, ufff, porwali mnie z urlopu. — Był w szortach i hawajskiej koszuli. — Bo
w
pierwszym
odruchu
— wtrąciła
szeptem
pani
kapitan
—
postanowili zamknąć całą endospace. *** Przerwa
na
kancerowca
i
kofeinę.
Nowe
info
od
mundurowych,
ładują pliki (nie ma sieci). Stanęliśmy przy barku z panią kapitan. (Ekstraklasowej
urody.
Choć
zaobrączkowana.
Ale
warta
tuzina
obrączek). — Dlaczego trzymaliście to tak długo pod kloszem? — dopytywała Victora. — Tak czy inaczej, Kontakt to sprawa polityczna. — Jakim kloszem? Wszyscy pisali o Rozwielitkach. Na początku. Byliśmy na okładkach „Nature” i „Scientific American”. — I jaki Kontakt? Nawet gdybyśmy bawili się w wysyłanie sygnałów zwrotnych, trzeba kilkuset lat, żeby dotarły choćby do Gliniaków. 103
— I to zakładając, że Gliniaki i Rozwielitki i reszta w ogóle istnieją. Patrzyła na nas, jakbyśmy stroili sobie z niej żarty. — Moja droga pani kapitan —– objąłem ją ramieniem — źle pani to wszystko widzi. Poświęciłem brazylijskich
kilka
minut,
modelek,
żeby
doprawdy,
ją
korona
oświecić.
stworzenia).
(Te
geny
Wiadomo,
że
podróże kosmiczne do innych układów gwiezdnych nie są możliwe. Nigdy nie
pokonamy
tej
przyszłości.
przepaści;
Owa
w każdym
przestrzeń
razie
pozostanie
nie
dla
w
przewidywalnej
nas
przestrzenią
zewnętrzną, to znaczy tak samo nieprzenikalną, co Kantowska otchłań „rzeczy
samych
w
sobie”.
Tymczasem
otrzymujemy
z
exospace
różne
informacje cząstkowe i tworzymy na ich podstawie wewnętrzne obrazy zewnętrza, refleksy prawdy w naszej endospace. W gruncie rzeczy na tym właśnie polega wszelki proces naukowy. Jak i życie w ogóle, czy robaka, czy człowieka: żyjemy każdy w swojej endospace, budowanej stopniowo
na
podstawie
sygnałów
otrzymywanych
z
exospace,
i
reagujemy, wysyłając tam nasze sygnały – zachowania – dzięki czemu otrzymujemy
kolejne
dane.
Co
pozwala
stopniowo
dostrajać
model
endospace do exospace. Że nie wchodzimy już w ogień, nie leczymy raka upuszczaniem krwi i nie witamy nieznajomych ciosem siekiery. Ale w żaden
sposób
nie
gwarantuje
to
„prawdy”
odbić
migoczących
w
endospace. Programa de Exploração Espelho zastosował po prostu tę metodę na skalę astronomiczną – akurat mieliśmy środki. Załamanie się nadziei doświadczalników
w
fizyce
wysokich
energii
spowodowało
uwolnienie
spod ich obliczeń najpotężniejszych komputerów kwantowych. Postawili je
tu
przy
akceleratorze
równoległych
symulacji
za
setki
milionów
kosmologicznych
opartych
w
celu na
prowadzenia
wynikach
owych
doświadczeń; teraz przydały się do innych eksploracji. Nadto dzięki układowi z Chińczykami uzyskaliśmy dostęp do Pająka – ten ich system tysięcy
rozproszonych
mikroskanerów
po
nałożeniu
paru
dodatkowych
aplikacji daje w efekcie pełnospektralny teleskop o średnicy równej orbicie Ziemi. W takiej rozdzielczości można już bezpośrednio oglądać powierzchnię egzoplanet. Ich podretuszowane fotografie swego czasu chodziły nawet w reklamach coca-coli. Oczywiście nie widzimy obcego życia. Niemniej odbieramy mnóstwo sygnałów
pośrednich.
Ładujemy
je
do
symulacji
PExE
i
rozpędzamy
algorytmy kwantowe i ewolucyjne gry automatów komórkowych. A potem wizytujemy
taką
planetę
w
endospace.
Z
kolei
na
podstawie
tych
„wewnętrznych” obserwacji dostrajamy Pająka – dzięki czemu uzyskujemy 104
z exospace dane do jeszcze ściślejszych modelunków w endospace. Z których
innernauci
wydobywają
następne
wnioski
dla
rekalibracji
Pająka – i tak dalej, i tak dalej, w nieskończonej pętli. Nieustannie zbliżając się i zbliżając do nigdy nieosiągalnej Prawdy. Czyż
można
nie
dostrzegać
hipnotycznej
poezji
tego
procesu
poznania, niczym zapętlonej frazy muzycznej, rekursywnej arabeski? Czyż można nie zostać uwiedzionym? Kopnęła mnie dyskretnie w goleń. — Ręce przy sobie! Też mi uwodziciel, dziad obleśny, uch. — Ale
tak
naprawdę
jestem
kim
innym.
— Uśmiechnąłem
się,
zacisnąwszy zęby. — Obleśny dziad istnieje tylko w twojej endospace. Musisz pozwolić dostroić się obrazowi. Zamiast tego kopnęła mnie po raz drugi. *** Koniec przerwy. Wystąpił generał. — Panie,
panowie!
Mam
tutaj
ostatnie
pomiary
–
strefa
oddziaływania tych, mhm, fenomenów rozszerza się trzydzieści cztery metry na godzinę. Minister zapoznał się z sytuacją. Na specjalnym posiedzeniu zbiera się właśnie rząd. Musimy rozważyć opcję atomową i czym prędzej przedstawić gabinetowi rekomendację. I
dalejże
wyświetlać
symulacje skutków
detonacji
taktycznych
ładunków i spodziewanych szkód dla metropolii. Jakby
mnie
piorun
trafił.
Opcja
atomowa!
Teraz,
kiedy
CACQ
nareszcie potwierdził moje przypuszczenia! Kiedy jest szansa włamać się do prawdziwego Sezamu! Poderwałem się na nogi – ale poderwała się połowa obecnych, nawet
nieszczęsny
Schuster.
Zaczęły
się
przekrzykiwania
i
przepychania. Staranowawszy Victora, skądś z dalszych rzędów wpadł na mnie Maleshkov, Rosjanin sierota po zderzaczu kwarków; uwiesił się mi na plecach i ryczał do ucha coś o pikniku na skraju drogi. Wbiegli
piechociarze
pod
bronią,
dopiero
harmider
zmalał.
Rycerze idei i liczb bardzo szybko milkną i rejterują wobec jawnej przemocy,
odwaga
fizyczna
nigdy
nie
była
cnotą
intelektualistów.
Nożyce, papier, kamień – umysł pod butem żołdaka. — Panie
generale!
potarganą marynarkę.
— wystąpił
Pareio,
pospiesznie
dopinając
— Jeśli pan pozwoli. Nie można z naukowcami
postępować jak z rekrutami, musimy znaleźć jakąś sensowną metodę dyskusji w tej sytuacji — — Dyskusji! — parsknął generał. — Nie ma czasu na dyskusje! Chce pan może przeprowadzać głosowania? 105
— Cóż, właśnie zamierzałem — — Pytam fachowców i fachowcy odpowiadają! Nie głosuje się nad matematyką. — Owszem, czasami się głosuje i — — Kto jest najlepszym ekspertem od tego bajzlu? Pojąłem, że jeśli nie wezmę spraw w swoje ręce, okazja może się wymknąć bezpowrotnie. — Ja! Pareio
przesunął
się
ku
wiśniowej
czerwieni
ledwo
tłumionej
wściekłości. — Panie generale, niech pan go — — Doktor
Messler,
trzy
lata
temu
przedstawiłem
dyrektorowi
Pareio raport o perspektywach endospace ostrzegający przed podobnymi wypadkami. Generał dźgnął Pareio wyprostowanym palcem w pierś. — Prawda to? — Niech pan go nie słucha, jemu chodzi tylko o — — On to rzeczywiście przewidział? — Pan nie rozumie, Messler wcale nie ostrzegał! Messler właśnie — Generał przestał na Pareio zwracać uwagę. — Więc na co pan czekasz? — warknął na mnie. — Gadaj, co się tam dzieje! A
musieliśmy
żołnierzy
rósł
od
mówić nowa
coraz –
głośniej,
humaniści
bo
Pareio,
hałas
za
kordonem
prowadzeni
przez
obrażonego Liação, usiłowali opuścić namiot, wojsko stanęło im na drodze i podniosła się panika: wystrzelają nas tutaj! albo zostawią na śmierć pod atomówką! Maleshkov ryczał coś o usuwaniu niewygodnych świadków. Nachyliłem się do generalskiego ucha. — Po pierwsze, to wcale nie chodzi o te planety i życie na nich! Może jest tam jakieś życie, jakaś inteligencja, może nie; to nie ma znaczenia! Chodzi tylko i wyłącznie o uruchomioną dla ich poznania metodę hodowania, destylowania, generowania wiedzy. To, co widzimy, to skutek zastosowania owej wiedzy do rzeczywistości na poziomie, o którym możemy tylko spekulować. Bo i tak nie zrozumiemy bez protez ślepej matematyki. Nie zrozumiemy, zostaliśmy w tyle! Mógłbym podać przykłady, ale — Sam
już
się
nie
słyszałem,
falanga
fizyków,
matematyków
i
informatyków napierała na kordon żołnierzy, ponad głowami fruwały krzesła i teczki, wrzaski i przekleństwa w pięciu językach zagłuszały 106
wykrzykiwane rozkazy. Humaniści pod śluzą podali tyły, odciągając zalanego
krwią
i
łzami
Liação,
nie
mniej
głośni
teraz
w
swych
lamentach i jękach. Generał wyjął pistolet i wystrzelił w ziemię. — Niech pan ich jakoś uciszy, na rany Chrystusa! *** Podszedłem do tablicy. — Słuchać! — ryknąłem na nich przez piszczący mikrofon. — Mówię jak do idiotów, ale mówię raz! Wystartowałem od klasycznego Paradoksu Fermiego. 1.
Nie
istnieją
żadne
praktyczne
przeszkody
dla
zbudowania
automatów von Neumanna: samopowielających się botów wykorzystujących do tworzenia własnych kopii surową materię. 2. Każda podobnie zaawansowana cywilizacja potrafi takie boty zbudować
–
jeśli
wszechświecie
kiedykolwiek
rozwinęła
się
w
przeszłości
jakakolwiek
gdziekolwiek
cywilizacja
we
techniczna,
prędzej czy później skonstruowała ona boty samoreplikujące. 3. Skoro raz stworzone i wypuszczone w świat, boty w skończonym czasie (zgodnie z ograniczeniem do prędkości światła) przenikają całą przestrzeń. 4.
Tymczasem
jednak
nie
zaobserwowaliśmy
w
naszym
otoczeniu
botów żadnych obcych cywilizacji. 5.
Wniosek:
jesteśmy
i
byliśmy
sami
we
wszechświecie,
od
początku czasu wyjątkowi, jedyni. Teraz moja kontra: 6. Jak wiemy, każdy system pozostaje bezbronny wobec systemu operującego z niższego poziomu: manipulując cząstkami chemicznymi, rozbrajasz
biologię;
manipulując
atomami,
rozbrajasz
chemię;
manipulując strunami, rozbrajasz fizykę atomową. 7. W skończonym czasie każde boty poziomu N zostają wyparte z danej przestrzeni przez boty poziomu N-1. (Mikrotechnologię wypiera nanotechnologia, nanotechnologię – pikotechnologia etc.). 8. Istnieje technologia liminalna: taka, że skonstruowanie botów opartych
na
manipulacji
elementami
jeszcze
niższego
porządku
rzeczywistości nie jest już możliwe. (Nie ma jeszcze niższego poziomu rzeczywistości). 9.
W
skończonym
czasie
absolutną
kontrolę
nad
wszechświatem
obejmują boty liminalne. 10. ponieważ
Nie
zaobserwowaliśmy
wszystkie
boty
żadnych
wykrywalne
botów dla
obcych nas
cywilizacji
(dla
–
cywilizacji 107
znajdujących się na naszym poziomie) zostały dawno temu wyparte przez boty niższe (unter-boty), dla nas niewykrywalne. Czy rzeczone unter-boty są już obiektywnie botami liminalnymi, pozostaje z naszego punktu widzenia kwestią czysto akademicką. 11. Nauką ostateczną i jedyną użyteczną umiejętnością u kresu poznania – jest praktyka manipulacji u-botami. *** Rzucili się mi do gardła. — Ale co to ma do rzeczy! — Bajki! Bajki! Bajki! — Pan tu już nie pracuje, Messler! Pan już nie ma głosu! — Kto mu dał mikrofon?! — Atomówką w u-boty! — I co, Madafaki zmanipulowały naszą fizykę z wnętrza CACQ-u? — Bajki! Bajki! Maleshkov ryczał coś o Nowej Kosmogonii, a Schuster tłukł w maszt
namiotu
szczątkami
krzesła,
utraciwszy
do
reszty
mowę
we
wszystkich czasach i trybach. A jednak udało mi się, zahipnotyzowałem większą część stada. Nie działają na nich wrzaski żołdackie, działa wywód logiczny. Taka jest natura tej bestii. — A kabury,
to
akurat
generał
wystarczająco
było
dobre
podchwycił
szybko
dowieść
pytanie
jeden
z
— schowawszy
okrzyków.
prawdziwości
— Czy
swojej
pistolet potrafi
teorii?
do pan
Doktorze
Messler! — Której teorii? Powtarzam i powtarzam: nie chodzi o to, nam tu wyprawia z naturą matematyka endospace, ale o to,
c o j a k
doszła do tej wiedzy. — Więc
nie
u-boty?
— Generał
najwyraźniej
dotarł
do
granic
wydolności swego aparatu pojęciowego. — To co? — Kiedy w tym rzecz, że nie wiadomo! Czytaliście mój Raport – a, nie czytaliście! – a napisałem wyraźnie, że dopóki się nie uruchomi tych procesów na w pełni kontrolowanej endospace porównawczej, dopóty nie będziemy w stanie rozstrzygnąć, na czym właściwie Matematyka PExE pracuje! — Więc nie u-boty...? *** — Słuchać! Raz nie wystarczy, to i sto razy nie wystarczy! Konkurencyjny model startuje od argumentu Bostroma. 108
1. Symulujemy świat i ludzi w świecie. 2. Skoro my to potrafimy, to rozsądnym jest założenie, że każda cywilizacja
na
naszym
lub
wyższym
poziomie
potrafi
prowadzić
analogiczne symulacje światów wraz z ich mieszkańcami. 3. W braku dodatkowych założeń dotyczących natury świadomości, przyjmuje się, że świadomość i przeżycia świadomego umysłu nie zależą od nośnika, na którym są procesowane – subiektywnie nie da się zatem odróżnić
przeżycia
mózgu
białkowego
i
mózgu
symulowanego
jako
białkowy. 4. jedności
Z
powyższego
cały
nasz
wynika,
wszechświat
że
z
prawdopodobieństwem
i
my
w
nim
stanowimy
bliskim symulację
procesowaną przez jakąś wyższą cywilizację na poziomie N+1. (Innymi słowy: w zbiorze wszystkich istot o naszej i podobnej konstytucji świadomości
podzbiór
istot
niesymulowanych
stanowi
część
statystycznie pomijalną). 5. Fizyka poziomu N+1 nie musi i prawdopodobnie nie odpowiada fizyce poziomu N. 6. Nie da się wyznaczyć granicy ilości warstw symulacji w górę (N+∞), natomiast ilość potencjalnych warstw symulacji w dół zwiększa się wraz z postępem technologicznym na poziomie N. Rozwinięcie Quatermana: 7.
Nie
każdą
symulację
da
się
umieścić
we
wnętrzu
każdej
symulacji – ów porządek zagnieżdżenia określa nie tylko jej wielkość (liczba bitów), lecz także wewnętrzna struktura świata. Nie dlatego Buszmen nie opowie świata nowojorskiego prawnika, że nie ma na to dość czasu. 8.
Możliwa
jest
zatem
inferencja
wszechświata
N+1
(klasy
wszechświatów kompatybilnych) z wnętrza wszechświata N. 9. Rzeczywistość każdego niższego poziomu w ramach danego drzewa symulacji podlega dowolnym manipulacjom z poziomów wyższych, aż po struktury subatomowe; także z pominięciem poziomów pośrednich, tzn. np. gdy wszechświat N+7 manipuluje bezpośrednio wszechświatem N-12. 10. Manipulacje te są niewykrywalne, ponieważ zmianie podlegają także te elementy symulacji, które odpowiadają za rejestrowanie jej stanów
przeszłych,
np.
pamięci
ludzi
czy
fizyczne
pozostałości
minionych epok. Mój wniosek: 11. Z powyższego wynika: zaburzenia rzeczywistości dostrzegane w ramach
poziomu
N
nie
są
rezultatem
reprogramowania
z
poziomów
wyższych niż N, lecz rezultatem: 109
(a) zagnieżdżenia symulacji z obcej gałęzi rzeczywistości (patrz punkt 7); (b)
prób
zhackowania
fizyki
N+1,
tj.
języka,
w
którym
procesowana jest symulacja N (patrz punkt 8). *** Rzucili mi się do gardła. — Czyli co, zhackowały nas Rozwielitki albo Madafaki? — I to jeszcze pod warunkiem, że w ogóle jest co hackować! Że sami jesteśmy symulacją! — Gdzie te u-boty? Gdzie nadfizyki? Dowodem ma być brak dowodu? To czemu nie powiesz, że to wola Boga! I zacznijmy się modlić! Ten sam skutek. — Coś
się
tu
przecież
dzieje!
On
przynajmniej
próbuje
w y j a ś n i ć! — Bajki! Ale już z powrotem siedzieli na krzesłach, już nawet tekstowali sobie notatki, a Japończyk z Uniwersytetu Tokijskiego podniósł karnie rękę, prosząc o głos. Generał skinął na mnie rozkazująco. — Messler, ja nie mogę działać na hipotezach, ja muszę mieć d o w o d y. Jest — zerknął na zegarek — siedemnasta czterdzieści trzy,
rekomendację
musimy
przedstawić
do
dwudziestej
pierwszej.
Zdążysz? Nie zastanawiałem się ani sekundy. — Potrzebuję dostępu do komputerów InCEx-u, z kodami admina. — Nie ma mowy, nikogo tam nie wpuszczę. — Przecież nie muszę wtykać palców do mainframe’u. Najbliższy terminal na sztywnym łączu znajduje się – zaraz, niech spojrzę – w nowym bloku Centro Internacional de Física da Matéria Condensada. Niespodziewanie zmartwychwstał Pareio. — Niech pan mu nie udziela żadnych uprawnień, generale! Pan go nie
zna
jak
ja!
Messlera
nie
obchodzi
nic
poza
jego
własnymi
ambicjami, nie wolno mu wierzyć, on nawet gdyby miał spuścić na nas tę bombę — — Dosyć! I tak będę musiał tu znosić godzinami wasze kogucie walki. Leć pan do CIFMC-u, dam panu śmigłowiec i wszystkie potrzebne dostępy. — Dziękuję. — Generale! Nie zdaje pan sobie sprawy, co czyni — 110
— Cisza! Nie będzie mi tu nikt rozkazywał, do cholery! — Jednak zmierzył mnie ciężkim spojrzeniem, zrobiły na nim wrażenie teatralne apele
przeklętego
Pareio.
— Ale
tak,
nie
puszczę
pana
samego,
Messler. Cóż, to też była szansa. Obejrzałem się. — Och, pani kapitan już zdążyła mnie znielubić. — Kapitanie! *** W
śmigłowcu
długo
nie
odzywała
się.
Tekstowała
na
udzie
i
szybie, zapewne notatki ze spotkania. Kiedy w końcu podniosła na mnie wzrok, nie potrafiłem niczego wyczytać z twarzy-maski zawodowego żołnierza. — Więc tak. — Ten zdecydowany głos także należał do oficeramaszyny.
—
Mamy
dokonać
weryfikacji.
U-boty
albo
fizyka
innych
symulacji, jedno z dwojga. Zaśmiałem się tylko. Zawahała się, zdeprymowana. — To właściwie ile tych hipotez podał pan w Raporcie? — Siedem! *** W podziemia CIFMC-u, gdzie mieściły się terminale innernetowe, wprowadziła Operacoes
nas
opancerzona
Especiais,
mało
jak do
szturmu
delikatnie
eskorta
odganiając
i
z
Brigada de przepychając
studentów i pracowników UnB. Żołnierze stanęli potem pod drzwiami opróżnionej sali terminala InCEx-u, nie wpuszczając do środka nikogo. Zabrałem się do sprawdzania łączy i kustomizowania innerface’ów; z kapitan tymczasem najwyraźniej zeszła część napięcia i rozglądała się
po
pomieszczeniu
wszystkie
ściany,
a
z
ciekawością
także
połowę
przypadkowego sufitu,
turysty.
studenci
i
Prawie
doktoranci
pokryli plakatami 3D i rzutami z endospace, akurat głównie z planety Rozwielitek.
Chmury
całkowicie
przezroczystych,
eterycznych
organizmów dryfujące w tęczach twardego promieniowania, w zawiesinie poszarpanej
atmosfery
starego
gazowego
giganta.
Rozwielitki
wymieniają się materiałem genetycznym jak my wymieniamy się słowami. Nie ma tam drapieżców, nie ma konkurencji, walki o zasoby, energię, nawet walki o szansę przekazania genów. Środowisko uwolniło je z ewolucyjnej presji do grzechu. Każdy wschód gwiazdy to narodziny 111
nowego pokolenia. A im wyżej płyną w warstwach atmosfery, im mniejsze ciśnienie, tym wyższa inteligencja. — I wszystkie tak kryształowo przejrzyste? — Tak, widzą się na wskroś. Także to zielone – proszę spojrzeć – to
ich
odpowiedniki
struktur
nerwowych.
Na
tym
się
opiera
cała
kultura odmian górnowiatrowych. Że oglądają nawzajem swoje procesy myślowe, że pozostają nieustannie przed sobą obnażeni niczym dusze przed spojrzeniem Boga. Po raz pierwszy popatrzyła na mnie z czymś, co mogłem wziąć za zapowiedź
czułości.
Nie
pomyliłem
się,
wiedziałem,
już
gdy
ją
dłonią
po
zobaczyłem tam w namiocie; nigdy się nie mylę. — Ale
to
tylko
endospace,
prawda?
— Przesunęła
obrazach kopulujących myślami Rozwielitek termosfery. — Tak naprawdę my to sobie wymyśliliśmy? Westchnąłem ciężko. — No właśnie nie „wymyśliliśmy”. Wszystko tu oparto na twardych danych z Pająka. Zresztą astronomia wyglądała tak już w dwudziestym wieku. W jaki w ogóle sposób odkryto pierwsze egzoplanety? Przecież nikt ich nie ujrzał na własne oczy, nie zbadał własnymi zmysłami. One wyłaniały się stopniowo, w zwieńczeniu łańcuchów dedukcji. Tak samo wcześniej objawiły się Neptun i Pluton – a potem potwierdziliśmy ich istnienie wprost. Endospace zeszła się wówczas z exospace. Ale dopóki się nie zeszły – czy Neptun był „wymyślony”? ...Różnica, moja droga pani kapitan, polega na coraz większym wyrafinowaniu
środków
badania
exospace,
teraz
to
już
bilionowe
miejsca po przecinku w subtelnych pomiarach natężenia promieniowania na
takich
widmie
czy
innych
częstotliwościach,
elektromagnetycznym,
jedno
delikatne
neutrino
przesunięcia
więcej,
jedno
w
neutrino
mniej, błysk sąsiedniego pulsara spóźniony o nieskończenie mały tik atomowego
zegara,
minimalna
statystyczna
anomalia,
takie
rzeczy
wychwytuje Pająk, a my je ładujemy do naszych modeli. ...Bo przede wszystkim różnicę stanowi długość owego łańcucha dedukcji.
Skąd
wziął
się
Neptun,
to
dało
się
w
paru
krokach
opowiedzieć nawet laikowi. Ale skąd się wzięły takie Rozwielitki... Wie pani, jak długi jest ten ciąg wnioskowań? To setki milionów kroków.
Wydrukowaliśmy
kiedyś,
żeby
pokazać
dziennikarzom:
sterty
papieru dokoła budynku, białe kopce. Nikt tego nie rozumie, bo nie jest w stanie zrozumieć: to nie kwestia inteligencji, maszyna również nie
„rozumie”
przecież stanowi 112
nie tu
–
komputery
utrzymują
pewien
przeprowadzają
ich
czysto
wszystkich
abstrakcyjny
w
kolejne pamięci,
moment
operacje,
ale
„zrozumienie”
płynący
na
falach
rozpędzonej matematyki, nie jest tak naprawdę do niczego potrzebne. Proszę więc zapomnieć o robotach przejmujących władzę nad Ziemią i podobnych bajkach, o mistycznych Osobliwościach i boskich sztucznych inteligencjach. Wyrzuć je z głowy, to dobre dla kina. Ja mówię o czymś, czego właściwie nie da się pokazać, nie da się ściągnąć do nas z jego poziomu abstrakcji, co mieszka w słowach, w liczbach. O tym właśnie był mój Raport: o Matematyce jako ślepym żywiole wiedzy. ...A w praktyce tak
to właśnie
przebiega: zbieramy dane
ze
świata, przykładamy do nich naukową metodę, uruchamiamy procesy i otrzymujemy rezultat – oto on — co mówiąc, objąłem gestem otaczające nas egzoplanetarne krajobrazy, świetliste sylwetki Rozwielitek. — Zatem
nie
po
prostu
zmyślenie,
tylko
co?
–
fikcja
prawdopodobna oparta na nauce? To pan chce powiedzieć? – że – że tworzycie tu science fiction? — A! Nie my. Matematyka. Po czym zamknąłem diagnostykę, załadowałem odgrzebane z archiwów ustawienia
i
odpaliłem
innerface
Instituto
de
Cosmologia
Experimental. — Zajmij miejsce, nurkujemy. *** Spod estakady wyszliśmy na okrągły talerz betonu. Nad Brasílią wisiał
cudownie
wyświetlano
srebrzysty
Casablancę,
Księżyc,
Ingrid
na
Bergman
ścianie
pobliskiego
mierzyła
z
bloku
pistoletu
do
Humphreya Bogarta, tańczące na asfalcie czarne dzieciaki klaskały i gwizdały. — Och. Sądziłam, że zajrzymy do Rozwielitek. — Nie
byłoby
to
przyjemne
doświadczenie
dla
naszych
mózgów,
proszę mi wierzyć. Zrzuciwszy
z
nóg
pantofle
na
obcasach,
jęła
walczyć
ze
zsuwającymi się ramiączkami sukienki. — Obleśny staruch — mamrotała bez przekonania. Rozejrzała się po okolicy. — I po co te matrixowe wycieczki? — O, to jest właśnie moja próba kontrolna. — Zatarłem dłonie. — Dwa
plus
dwa
równa
się
cztery
w
każdej
endospace
i
exospace.
Przynajmniej dopóki komputery PExE działają według znanej fizyki. Testowałem tu już rozmaite hipotezy. Główna różnica, że nie ma tutaj CACQ-u,
Pająka,
pojmujesz,
Programa
endospace
de
Exploração
wewnątrz
endospace
Espelho
i
całej
zawiesiłaby
reszty
prędko
–
cały
świat. A rozwijam go dla zmysłów tylko lokalnie, reszta kręci się na 113
sucho.
No
chodź,
chodź,
podają
tutaj
najlepszą
caipifrutę,
dopilnowałem. — Doktorze Messler! Zapomniał pan, co się wyprawia w realu? Nie mamy czasu na szczeniackie popisy! — Tutaj ja dzierżę ster czasu. Ująłem ją pod ramię i powiodłem do „Rick’s Café”. *** Przy drugiej caipirinhi bardziej się rozluźniła. Musiałem dać jej
słowo,
że
na
zewnątrz
nie
upłynie
nawet
kwadrans.
Ale
że
uwierzyła memu słowu – to już dobry znak! W sali w głębi grało trio jazzowe. Czy lubi jazz? Wzruszyła ramionami. — Jeśli słyszę w nim jakąkolwiek melodię. — A! Zabawa zaczyna się, kiedy sama musisz ją sobie dogrywać — uniosłem palec do skroni — w głowie. — Widać jestem zbyt głupia. — Zamówiła cariocę. — To idiotyzm, doktorze, przecież nie może się pan spodziewać, że po paru tanich trickach wskoczę panu do łóżka w środku biblijnej katastrofy. Równocześnie jednak wystukiwała paznokciami rytm na blacie i kreśliła stopą ósemki nad podłogą. Uśmiechnąłem się pod nosem. — Ale możesz mi chyba podarować chwilę swojego towarzystwa. — Marnujemy
czas!
Jaki
właściwie
ma
pan
plan?
Bo
wyciągam
wtyczkę i raportuję generałowi. — Ojejej. Generałowi-ludojadowi! — Doktorze! Dopiłem kawę. — Plan,
plan,
plan.
Widzisz,
ponieważ
w
tej
endospace
znam
naturę rzeczywistości w sposób absolutnie obiektywny – w i e m, czy pod spodem jest teoria strun, u-boty czy coś innego – mogę na niej przetestować
cokolwiek
Matematyka
wynalazła
tam
w
endospace’ach
rozwiniętych z danych z Pająka. Jeśli coś, co działa teraz na terenie CACQ-u, nie zadziała tu na tych ustawieniach, będę wiedział, że są to ustawienia nieodpowiednie. Zmarszczyła brwi. — I kiedy pan już w tym procesie eliminacji dotrze do prawdy o exospace... Czegóż to obawiał się dyrektor Pareio? Że otrzyma pan kody dostępu do innernetu InCEx-u i zrobi pan – co?
114
— A
skąd
ja
mogę
wiedzieć,
co
on
sobie
uroił?
Cóż
takiego
mógłbym tu zrobić? — Rozparłem się na krześle, z miną niewiniątka ogarniając spojrzeniem półmroczne wnętrze klubu. — Tu – pewnie nic. *** Czy lubi jazz. Więc może inną muzykę. Więc może nie muzykę. — Zmieni ich pan machnięciem różdżki w orkiestrę symfoniczną? — Ejże,
takie
ostentacyjne
rozstrojenia
całej
endospace.
cudotwórstwo
Nie,
po
to
prostu
prosta
zaproszę
droga cię
do
gdzie
indziej. Obejrzała się ponownie na trio jazzmanów, ledwo widoczne ponad głowami innych gości. — Może po prostu zmieni im pan repertuar. — Ach, ale to nie są kopie nagrań z exospace! To autentyczne jam sessions. Nie byliby w stanie zagrać nic innego. Improwizują z serca. — Z matematyki. — Na jedno wychodzi. Powstaje sztuka. O, to dobry przykład! — zapaliłem się. — Jak pokazać wartość tej metody? Coś wychodzi z Matematyki, co inaczej nie wyszłoby z exospace – a nie objaśnię ci po kolei bilionów kroków logicznych, nikt nie objaśni – więc to daje najlepsze możliwe przybliżenie. — Co? — Oni. — Wskazałem na muzyków. Ale w „Rick’s Café” powinienem łatwo znaleźć jeszcze lepsze przykłady, sam jazz to silny korelat pozytywny. Rozejrzałem się po lokalu i wskazałem z kolei mężczyznę siedzącego samotnie przy stoliku pod oknem. — On. Spojrzała. — Kto to jest? Nie miałem długopisu; wyprosiłem od kelnerki ogryzek ołówka i naszkicowałem na papierowej serwetce figurę smoka. — Mmm. O, już! Ten
plug-in
pozwala zaglądać im do
wnętrza,
Narrator Obiektywny, wersja polowa. Proszę. *** Napisałby. Powinien. Jeśli w ogóle warto pisać o czymkolwiek. To o tych osiach, na których obraca się życie. Jak miał siedem lat i uciekł z domu na pola pod Kinver i burza umykała
przed
nim
jak
spłoszony
pies,
gasł
deszcz,
chowały
się
chmury, elektryczność zsiadała się w powietrzu w zefiry chłodnej rześkości, a on je łapał na wysunięty język, biegając i machając 115
rękoma,
z
wysuniętym
językiem,
wyjadający
z
wiatru
te
ostatnie
ochłapy burzy, podczas gdy maleńkie pioruny malinowe strzelały mu z palców i włosów i czubka nosa, z wysuniętego języka, miał siedem lat i nakręcał sobie dynamo duszy. Jak
Chelsea
wychodzącym setkami,
ze
rozgromiła
Stamford
tysiącami
United
Bridge,
ludzi,
miał
trzy
ściścięty upojną
do
zera
między
pewność:
i
w
tłumie
ludźmi,
między
że
wszyscy
oni
przeżywają tę samą euforię, wszyscy kroczą w jednym rytmie radości i ta sama muzyka gra w ich głowach, tak samo dudni krew; i że w którą stronę się obróci, na kogo spojrzy, odpowie mu twarz rozjaśniona identyczną
pewnością,
odbijająca
odbicie,
jak
cudownie
być
najmniejszą fasetą tak ogromnego diamentu, jakże wzniośle i słusznie jest płynąć naprzód w jednym, wspólnym nurcie życia! Jak wyszedł z pubu
po północy
w styczniowy mróz, ukołysany
czterema guinnessami, półśpiący, rozgrzany niedźwiedzio, ale wyszedł w mróz i otrzeźwiał, ulica była pusta, bezludna, cicha, prawie jak martwa, lecz nie padał śnieg i kiedy uniósł głowę, ujrzał nad sobą krystalicznie
czyste
niebo
obsiane
gwiazdami
niczym
liczbami
w
alefie, przez uciekającą z ust parę oddechu, przez piwne westchnienie ciała ujrzał – kosmos nieskończony, ponadludzki. Jak się zmęczył, zmęczył do zapaści organizmu, że nawet tchu nie mógł złapać, ręki podnieść, kręgosłupa wyprostować, złamany w pół, pozostało
tylko
dyszeć
ku
ziemi
z
zamkniętymi
oczyma,
głuchemu,
ślepemu, ale wtedy właśnie czuł swoje ciało najmocniej, najintymniej, aż po włókna mięśni i falbany płuc, zapadał się w mięso i kości i krew w akcie jakiejś odwróconej epifanii – nie jesteś swoim umysłem, nie jesteś swoją wyobraźnią, nie jesteś słowami i ideami i liczbami, jesteś górną aortą, siniakiem na prawej łydce, gruczołami potowymi i torebką stawową, jesteś, jesteś, tak właśnie. O tych osiach życia, o tym napisze. Napisałby. Powinien. *** — Pisarz. — Oczywiście. Jaki model świata byłby pełny bez tych, którzy świat tworzą? — Nie zawiesi się przez to? Mówił pan — — Podwójna szkocka na lodzie dla tego tam Humphreya Bogarta! Zaprosiłem pisarza do stolika. Nie był bardzo zdziwiony; czasami ludzie go rozpoznają.
116
Wierny czytelnik, cóż za spotkanie, gdybym z góry wiedział, zabrałbym książkę – może zrobi mi tę przyjemność i złoży autograf chociaż na serwetce? Kapitan posłała mi złe spojrzenie. Niemniej zgrabnie weszła w sytuację. — Proszę mi wybaczyć, ja nie znam niestety pana twórczości. Co pan pisze? Skrzywił się prawie niezauważalnie, zanim odpowiedział. — Science fiction. — Ach! Co za koincydencja! — I znowu przebija mnie wzrokiem. — Mhm? Dlaczegóż to? Zacząłem rozgrzewał
opowiadać,
(druga,
czym
trzecia
się
zajmuję.
szkocka),
cała
On
się
stopniowo
de
Exploração
Programa
Espelho to była dla niego oczywiście science fiction, zaczął sypać pomysłami ad hoc – pani kapitan przygryzała wargę i kopała mnie pod stołem. W końcu to zauważył. — Tak, kobiety zazwyczaj nie mają do nas cierpliwości. — Zaśmiał się. — Skąd ja to znam! — Nie
bądź
seksista.
Przecież
to
nie
geny,
to
kwestia
wychowania. Ustawiają nas pierwsze lektury. — Tak, wiem. Rodzice pochyleni nad książkami. — Arogancja dekonstruktora zabawek. — I ciemny kąt, ostatnia ławka, albo długa choroba, albo że grubas, albo że gej. Coś, co zmusza do spoglądania z zewnątrz. — Nie jesteś częścią tego świata. Obserwujesz z boku, próbujesz zrozumieć. I że tylko tak możesz dostać się do środka – poprzez zrozumienie. — Nie jesteś częścią tego świata, żyjesz w innych. Pochylał się już ku mnie nad stolikiem prawie konspiracyjnie, kapitan
była
potrzebna,
żebyśmy
mieli
przeciwko
komu
trzymać
tę
braterską konspirację. — I jak się im wytłumaczysz, kiedy oskarżają, że to wszystko logika, matematyka, mechanistyka? — Jak rozgrzeszysz z rozumu? — Dlaczego Najstraszniejsze
rozum? jest
to
— Szeptał uczucie
już
prawie.
absolutnej
— Dlaczego?
obcości
obojętnego
wszechświata, bębna chaosu, w którym zamknięto człowieka bez żadnego chwytu
pewnego,
bez
pomocy
znikąd.
Nie
ma
bogów,
nie
ma
idei
wiecznych, nie ma sądów sprawiedliwych nad duszami. Co pozostaje? 117
Trwoga zimna i dreszcze na każde kolejne uderzenie dzwonu, cicha rozpacz rocznic, urodzin, zmierzchów i poranków. ...Jeśli jednak rozum, który jest we mnie, który jest mną i przez
który
jestem
sobą,
jeśli
ten
rozum
potrafi
objąć
świat
zewnętrzny, jeśli zachodzi między nimi relacja porządku – klucza i zamka,
światła
i
pryzmatu
–
to
okazuje
się,
że
możliwe
jest
przerzucenie mostu ponad przepaścią. — Widzisz to, prawda? Widzisz, czujesz, wiesz. Wiemy. — Również obniżyłem głos do tonu kawiarnianej spowiedzi. — My to wiemy, nawet jeśli rzadko potrafimy ułożyć w słowa. Innego języka trzeba, innej poezji idei i cyfr. Wiemy, endospace i exospace człowieka nie są przypadkowo ścisłym
sklejonymi
związku.
On
strzępami
nie
opowieści!
zagwarantuje
Pozostają
stuprocentowego
ze
sobą
w
odwzorowania
prawdy – zapewne bliżej jest zera niż stu – lecz już to, że związek istnieje, że nie przerwano wszystkich linii komunikacyjnych, pozwala nam czasami zasnąć spokojnym snem dziecka spoczywającego w objęciach matki, tylko to, nic innego. *** Nie wytrzymała, wstała i złapała mnie za ramię, obróciła na krześle. — Albo pan natychmiast skończy tę komedię — wysyczała mi do ucha — albo wylogowuję się i o wszystkim melduję! Pisarz zaśmiał się melancholijnie. — Tak to wygląda, ostatecznie wszystko, co tworzymy, tworzymy z ich powodu. Wyprostowałem się, sięgnąłem po czystą serwetkę. — Dobrze, już, już. — Przesuwałem wzrokiem od niego do niej i z powrotem. — Zainspirowaliście mnie. Mam pomysł. Pożyczył mi pióro. Zacząłem pisać. 0000000000000000000000011011 Nie ustaniemy w naszych poszukiwaniach A końcem wszelkich poszukiwań Będzie miejsce, w którym je rozpoczęliśmy, Wówczas poznane po raz pierwszy. T. S. Eliot, Little Gidding (Cztery kwartety) maj 2009 - sierpień 2011
118