Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Dla Ciebie, Ann Ferguson Zeigler, z wyrazami wdzięczności za przyjemność Twojego towarzystwa w podróży ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Nasze grzechy, podobnie jak cienie w porze, gdy dzień przeżywa swoją chwałę, rzadko się ujawniają. Jakże jednak pod wieczór stają się potężne i monstrualne. J S
SIR ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
OHN
UCKLING
Prolog
C
ZERWIEC 2008 ROKU
Rozmowa, której się spodziewał przez dwadzieścia dwa lata, odbyła się późnym wieczorem. Kiedy zadzwonił telefon, pracował w swoim gabinecie. Drgnął przerażony, jak często mu się to zdarzało przez pierwsze lata pełnienia posługi, gdy telefon odzywał się o nietypowych porach, ale wraz z upływem czasu przywykł do jego dźwięku nawet w środku nocy. Na wyświetlaczu odczytał nazwisko dzwoniącego i serce przestało mu bić. Zdjął telefon z bazy, zanim drugi dzwonek zdążył zaniepokoić domowników. – Słucham? – John Caldwell? – Trey? Śmiech, suchy i kpiący. – We własnej osobie. Nie śpisz? – Nie. Skąd dzwonisz? – Zaraz do tego dojdę. Jak się miewasz, Tygrysie? – Jestem zaskoczony. Minęło wiele czasu. – Nie aż tyle, żebyś nie rozpoznał mojego głosu. To dla mnie pewna pociecha. Wracam do domu, Johnie. John wyprostował się na krześle. – Naprawdę? Po tylu latach? Po co? – Muszę uporządkować kilka niezałatwionych spraw. – Nie sądzisz, że trochę na to za późno? Ponownie w słuchawce zabrzmiał wyzbyty radości śmiech. – Wciąż ten sam stary John, strażnik mojego sumienia! – Wygląda na to, że poniosłem sromotną porażkę. – Och, tego bym nie powiedział. – John czekał, nie zamierzając połknąć przynęty w formie znaczącego tonu rozmówcy. Po chwili Trey dodał: – Tysonowie chcą kupić dom mojej ciotki. Powiedziałem Deke’owi, że przyjadę do Kersey i pogadamy. I tak zresztą muszę coś zrobić z rzeczami ciotki Mabel – rozdać albo sprzedać. – Tysonowie? Myślałem, że przeprowadzili się do Amarillo i Deke kupił firmę zajmującą się domowymi systemami bezpieczeństwa. – To prawda, ale Deke przechodzi na emeryturę i chce wrócić do Kersey. Jego żona zawsze miała chrapkę na dom mojej ciotki. Zaskakujący zwrot wypadków, nie sądzisz? – Znam bardziej zaskakujące. Gdzie jesteś? – W Dallas. Wieczorny samolot za późno, jak dla mnie, ląduje w Amarillo. Przylecę rano, wynajmę samochód i spotkam się z Tysonami u ciotki Mabel około jedenastej. – Na długo zostajesz?
– Tak długo, jak będą tego wymagały interesy. Podejrzewam, że dwa dni. Po krótkiej chwili pełnego rezerwy milczenia John zapytał: – Gdzie się zatrzymasz? – Hej, liczyłem, że mnie przyjmiesz! – Tutaj? – John nie krył zaskoczenia. – Chcesz się zatrzymać w Harbison House? W słuchawce po raz kolejny rozbrzmiał kostyczny śmiech. – Dlaczego nie? Nie przeszkadza mi banda zasmarkanych gówniarzy. Harbisonowie wciąż z tobą mieszkają? John odpowiedział powściągliwie, czując odrazę na myśl o Treyu Donie Hallu śpiącym pod dachem Harbisonów. – Tak... Lou i Betty wciąż tutaj są. Pomagają mi prowadzić dom. – To musi być dla ciebie miłe – stwierdził Trey. – Przyjadę po spotkaniu z Tysonami, powinienem być w porze lunchu. Przełamiemy się chlebem i może skłonię dobrego padre, żeby wysłuchał mojej spowiedzi. – Nie sądziłem, że planujesz aż tak długi pobyt. Kolejny chichot, tym razem znajomy. – Takiego cię znam. Mój człowiek! Dobrze będzie się z tobą zobaczyć, Johnie. – I wzajemnie – odparł John, z mieszanymi uczuciami uświadamiając sobie, że naprawdę tak myśli. – Nie bądź tego taki pewien, Tygrysie! Po tych słowach Trey się rozłączył, John zaś poczuł zimny dreszcz na karku. Wolno odłożył telefon na bazę i wstał od biurka. Dopiero teraz dotarło do niego, że ma spocone czoło. Podszedł do fotografii w ramce, która wisiała na ścianie. Było to oficjalne zdjęcie drużyny futbolowej liceum w Kersey z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku. Napis poniżej głosił: . John był skrzydłowym w drużynie, która okręgu zdobyła mistrzostwo stanu, na fotografii stał obok wysokiego uśmiechniętego rozgrywającego – wówczas swojego najlepszego przyjaciela – Treya Dona Halla. Już wtedy Treya nazywano „T.D. Hallem”. Ksywka ta, nadana mu przez komentatora sportowego, przylgnęła do niego na dobre i towarzyszyła mu w czasie całej olśniewającej kariery, najpierw w lidze uniwersyteckiej, później w Narodowej Lidze Futbolowej. Na ścianie wisiały jeszcze trzy inne fotografie drużyny – każda uwieczniała zwycięstwa Rysi z Kersey w kolejnych play-offach, choć mecz o mistrzostwo okręgu przeciwko liceum z Delton John zapamiętał najwyraźniej. I na to zdjęcie najczęściej spoglądał. „Co sprowadza Treya do domu po dwudziestu dwóch latach?” – zastanawiał się John, ale nawet przez sekundę nie wierzył, że powodem jest sprzedaż domu ciotki, w którym Trey się wychował. Dom stał zamknięty na głucho, odkąd dwa lata temu Mabel Church umarła i zostawiła go w spadku siostrzeńcowi. Wszystko pozostało w takim stanie, w jakim było wcześniej, zniknęły tylko produkty żywnościowe i papuga. Trey nie żywił sentymentalnego przywiązania do rzeczy ciotki ani do ładnego ceglanego domu, w którym we troje – Trey, John i Cathy – w młodości spędzili tak wiele czasu. Miał ludzi, którzy mogli sprzedać tę nieruchomość i pozbyć się rzeczy ciotki. „O co więc chodzi? Czyżby szukał zgody i wybaczenia? Rozgrzeszenia? Pokuty?” – John pewnie rozważyłby każdą z tych możliwości, gdyby ton Treya je sugerował, tymczasem jego głos brzmiał kpiąco i tajemniczo. Doskonale znał swojego dawnego przyjaciela i kolegę z drużyny. T.D. Hall wracał do domu, miał bowiem inny cel – taki, który z wielkim prawdopodobieństwem dla nikogo nie okaże się dobry. „Trzeba ostrzec Cathy!” MISTRZOWIE OKRĘGU
===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
CZĘŚĆ PIERWSZA
1979–1986 ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 1
Nocą pierwszego stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, kiedy minęły zaledwie dwie godziny od sylwestrowych fajerwerków, Emma Benson zobaczyła krzyż na księżycu. Obudziła ją dziwna cisza, dlatego otulona w stary flanelowy szlafrok wyszła przed dom w samym środku teksaskiego Panhandle, w którym przeżyła całe życie, i przypatrywała się niesamowitemu widokowi, ogarnięta niepokojącym wrażeniem, że krzyż to omen przeznaczony osobiście dla niej. Nazajutrz się dowiedziała, że Sonny – jej jedyny żyjący syn – i jego żona zginęli w wypadku samochodowym, wracając do domu z noworocznej imprezy. Dzwoniący przedstawił się jako doktor Rhinelander, sąsiad i bliski przyjaciel jej syna i synowej. Wraz z żoną zatrzymali u siebie jedenastoletnią Cathy do czasu, kiedy sąd czy inna instytucja mająca w tej sprawie głos decydujący postanowi, co z nią dalej robić. – O co właściwie chodzi z tym sądem? – zapytała Emma. Usłyszała bolesne westchnienie. – Mówię o opiece zastępczej, pani Benson. „Opieka zastępcza. Jej wnuczka, krew z krwi, będzie dorastać w obcym domu? Kto inny mógłby ją jednak wziąć? Dokąd mogłaby pójść? Z rodziny nikt nie pozostał”. Synowa Emmy była jedynaczką adoptowaną przez starsze małżeństwo. Jej drugi syn, Buddy, poległ w Wietnamie. Emma była więc jedyną krewną dziewczynki. Szkopuł polegał na tym, że wnuczka widziała ją tylko raz i pewnie o niej zapomniała, Emma podejrzewała bowiem, że jej imię i nazwa miasteczka rzadko – jeśli w ogóle – były wspominane w domu syna. Mimo to usłyszała teraz swój głos: – Jeśli zgodzi się pan zatrzymać Catherine Ann u siebie jeszcze przez pewien czas, doktorze Rhinelander, przyjadę po nią i zabiorę ją do domu. Emma, która nigdy nie leciała samolotem, pociągiem zaś jechała tylko dwa razy w młodości, zarezerwowała bilet z Amarillo do Santa Cruz w Kalifornii, po czym przez sześć klaustrofobicznych godzin siedziała na środkowym fotelu – z watą w uszach, która tłumiła marudzenie i grymasy czteroletniego chłopca zajmującego miejsce za jej plecami – i z niepokojem się zastanawiała, do jakiego stopnia ojcowskie geny mogły zainfekować dziewczynkę. Z jej obserwacji wynikało, że w dziewięciu wypadkach na dziesięć pierworodne córki dziedziczą po ojcach nie tylko wygląd i temperament, ale także charakter, podczas gdy pierworodni synowie są tacy jak ich matki. Jej pierworodny Buddy nie stanowił pod tym względem wyjątku. Z kolei Sonny, młodszy syn, nie miał w sobie ani kropli soków z rodzinnego drzewa. Próżny, materialistyczny, egocentryczny, ze zdolnością do empatii nie większą niż igielne ucho, był przekonany, że jego przeznaczeniem jest poziom znacznie wyższy niż ten, na którym się urodził. Emma pamiętała, jak oznajmił: „Jestem stworzony do czegoś lepszego niż to tutaj”, czym głęboko ją zranił, a przy pierwszej nadarzającej się okazji rozpoczął naprawianie błędu popełnionego przez naturę. Rzadko przyjeżdżał do domu – po ślubie z kobietą, która wyznawała takie same doczesne wartości, był tutaj tylko raz.
Powiedział, że chciał przedstawić Emmie swoją żonę i córkę, choć prawdziwym celem tej wizyty było pożyczenie od matki pieniędzy z odszkodowania, które jej wypłacono za śmierć Buddy’ego. Odmówiła. Sonny, jak dawniej, nie darzył matki ciepłymi uczuciami, w czym utwierdzała go jego stylowa żona, która z trudem zdołała stłumić pogardliwe prychnięcie na widok rodzinnego domu męża. Z pogardy synowej Emma wyczytała, że prędzej jej kaktus wyrośnie na dłoni, niż narazi swoją córkę na takie otoczenie i relacje z surową, zasadniczą babką. I się nie pomyliła – nigdy więcej nie przyjechali, nie zaprosili jej również do Kalifornii. Zapamiętała jednak delikatną, niezwykle uroczą czterolatkę, która niemal od pierwszej chwili ukryła się bezpiecznie na kolanach ojca i nie chciała mieć nic do czynienia z babką. Emma uznała, że dziewczynka jest rozpuszczona jak dziadowski bicz. Wystarczyło zobaczyć jej drogie ubrania i zabawki, posłuchać jej gaworzenia i seplenienia, popatrzeć na rodziców, którzy stali w gotowości, żeby spełnić każde życzenie córki, aby wiedzieć, że kiedy to dziecko dorośnie, będzie równie treściwe jak kostka cukru. Mimo to była czarującą istotką, z jasnymi lokami po ojcu i ogromnymi niebieskimi oczami, zerkającymi – nieśmiało albo z fałszywą skromnością, czego Emma nie potrafiła stwierdzić – spod długich rzęs, które gdy spała, kładły się na słodkich kremowych krągłościach policzków niczym puch. Emma na nocnym stoliku trzymała fotografię wnuczki z tamtego okresu. Catherine Ann miała teraz jedenaście lat i przypuszczalnie była spadkobierczynią chemicznego zbioru, który przenosi dziedziczne cechy z rodziców na dzieci. Jej postawę już uformowały wychowanie oraz zwyczaje i styl życia w rodzinnym stanie. Jak przeflancować takie dziecko znad oceanu, spod cienia palm i opieki permisywnych rodziców, na prerię, między gęste krzewy, do domu babki, która nadal uważa, że dzieci należy wychowywać w przekonaniu, że są wyjątkowe, ale nie stanowią centrum wszechświata. Czteroletni chłopiec siedzący za nią w samolocie był dobrym przykładem współczesnego wychowania. Boże broń, żeby oczekiwać od niego szacunku dla uszu ludzi otaczających go w tej ciasnej przestrzeni. Z pewnością pojawią się konflikty dotyczące kwestii fundamentalnych, niektóre może nawet nigdy nie zostaną rozwiązane, ale Emma znała swoje obowiązki i w wieku sześćdziesięciu dwóch lat była gotowa narazić własne skołatane serce na ryzyko utraty kolejnego dziecka. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 2
– Jesteśmy na miejscu, Catherine Ann – powiedziała Emma Benson lekkim tonem, wjeżdżając do garażu swojego domu w Kersey w stanie Teksas. – Dom szybko się nagrzeje, ale my przyspieszymy ten proces kubkiem gorącej czekolady. Masz ochotę? Podobnie jak od pierwszej chwili ich spotkania w Santa Cruz, odpowiedzią wnuczki było niemożliwe do zinterpretowania spojrzenie, choć Emma mogła odgadnąć, co się dzieje za tymi błękitnymi oczami teraz, gdy Catherine Ann po raz pierwszy zobaczyła swój nowy dom. – Rozumiem, że się zgadzasz – stwierdziła Emma. Pospiesznie podeszła do kuchennych drzwi, żeby dziewczynka nie stała zbyt długo na mrozie w płaszczyku zbyt cienkim jak na zimy w Panhandle. – A niech to! Klucz nie chciał się obrócić w zamku – kolejny cios wymierzony pierwszemu wrażeniu – i teraz będzie musiała wyjść na wiatr i deszcz ze śniegiem, żeby otworzyć drzwi wejściowe. Wnuczka stała obok niej, drżąca z zimna, milcząca, zrezygnowana, wyprana z emocji. Zachowywała się tak przez cały tydzień. „Mutyzm wybiórczy” – tym terminem określił jej stan doktor Rhinelander, zastrzegając przy tym, że wprawdzie jest tylko pediatrą, nie zaś psychiatrą dziecięcym, ale Catherine Ann wykazuje wszystkie objawy. – To jest zwykle przejściowe zaburzenie związane z niepokojem lub traumą, charakteryzujące się niemożnością mówienia w określonych okolicznościach – wyjaśnił. – Obecnie Cathy jest niema w relacjach ze wszystkimi, z wyjątkiem osób, które zna i którym ufa. – Zmierzył wysoką na sto osiemdziesiąt centymetrów, surową z wyglądu i kościstą postać Emmy szybkim, klinicznym spojrzeniem. – Bez urazy, pani Benson, ale wygląda pani onieśmielająco i Cathy przestaje mówić w pani obecności, ponieważ nie czuje się bezpieczna. Jest pani dla niej obcą osobą. Woli milczeć, wziąwszy bowiem pod uwagę to, co się stało, milczenie daje jej poczucie bezpieczeństwa. Zacznie z panią rozmawiać, kiedy pani zaufa. Emma jeszcze raz spróbowała przekręcić klucz. – Ten przeklęty klucz ani drgnie! Nie wiem, kiedy ostatnio zamykałam te drzwi. Chyba wiele lat temu. W tym mieście nie zamykamy drzwi na klucz. – Zrezygnowała z wysiłków i zwróciła się do Cathy. – Coś ci powiem. Wrócisz do samochodu i poczekasz w cieple, aż wejdę do domu i otworzę te drzwi od środka. W porządku? Dziewczynka rezolutnie podeszła do półki, wspięła się na palce i zdjęła puszkę z olejem, którą podała Emmie. „Spróbuj z tym” – mówiły jej oczy, stanowiące dla niej narzędzie porozumiewania się przez ostatnie siedem dni. Emma wzięła puszkę, ucieszona tym niewielkim kontaktem. – Ależ ty jesteś mądra! – zawołała. – Czemu sama o tym nie pomyślałam? Posmarowała olejem klucz i po kilku sekundach były już w domu. Emma krzątała się po kuchni, włączając piec i grzejnik na ścianie, podczas gdy dziewczynka stała bez ruchu, sztywna z zimna. Kieszenie wybrzuszały zwinięte w pięści dłonie. „Pewnie myśli, że wrzucono ją do króliczej nory jak Alicję w Krainie Czarów” – pomyślała Emma. Wyczuwała, że dziewczynka z niedowierzaniem rozgląda
się po staroświeckiej kuchni. Kuchnia w Santa Cruz, podobnie jak reszta domu, była przestronna, słoneczna i nowoczesna niczym najnowsza rozkładówka w „Better Homes and Gardens”. – Miałabyś ochotę pójść do gabinetu i posiedzieć, kiedy będę robić dla nas kakao? – zapytała. – Będzie ci tam wygodniej, jak tylko pomieszczenie się nagrzeje. Dziewczynka odpowiedziała krótkim skinieniem głowy i Emma zaprowadziła ją do wygodnie sfatygowanego pokoju, w którym oglądała telewizję, czytała i szyła. Cathy wzdrygnięciem zareagowała na nagły szum i błysk ognia w kominku, kiedy Emma włączyła ścienny grzejnik. Dom w Kalifornii miał oczywiście centralne ogrzewanie. – Chciałabyś pooglądać telewizję? Dziewczynka ledwie dostrzegalnie pokręciła głową. Wciąż w płaszczyku, usiadła w fotelu koło grzejnika i odwróciła głowę, żeby przyjrzeć się kolekcji książek zajmującej całą ścianę. Emma, bibliotekarka z zawodu, ustawiła je raczej według tematyki niż nazwisk autorów. Catherine Ann zdjęła z półki z literaturą dla dzieci Małego Księcia i zwróciła spojrzenie na Emmę. „Mogę?” – Oczywiście. Jeszcze jej nie czytałaś? Wnuczka wyciągnęła dwa palce. „Dwa razy”. – Och, czytałaś ją dwa razy? Mały Książę to książka, którą na pewno warto przeczytać więcej niż raz. Zawsze jest dobrze wracać do znajomych rzeczy. Przypominają nam o szczęśliwych chwilach. Źle zrobiła, mówiąc o tym. Zobaczyła błysk w błękitnych oczach, jakby na powierzchnię wynurzyło się wspomnienie, i delikatną buzię przesłonił woal smutku. Dziewczynka odstawiła książkę na miejsce. – Dobrze – powiedziała Emma, szybko przełykając. – Zrobię kakao. W kuchni oparła się o blat, poddając się uczuciu wszechogarniającej bezradności. Myślała, że poradzi sobie z tym zadaniem, ale przecież w żadnym razie nie zapełni luki w życiu dziewczynki, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak wiele to dziecko utraciło i jak mało Emma może jej dać. Jak zdoła zastąpić jej rodziców? Jak szkoły w Kersey, kładące nacisk na futbol i inne sporty, zapewnią jej poziom wykształcenia i oferty kulturalnej, które poznała w Kalifornii? Jak ta dziewczynka, ze swoim widocznym wyrafinowaniem, dopasuje się do prostych, pochodzących z prowincji kolegów? I – na Boga! – jak kiedykolwiek będzie szczęśliwa w skromnym domu Emmy, skoro wychowywała się w luksusach, miała własny telewizor, stereofoniczny adapter i fortepian, a podwórze było wyposażone w basen, domek do zabawy i wszystkie możliwe do wyobrażenia obiekty do wspinania, skakania i zjeżdżania? W jaki sposób Emma może uratować to, co zostało z jej dzieciństwa? – Proszę dać jej czas – poradził doktor Rhinelander. – Dzieci są niezwykle odporne, a Cathy jest nawet bardziej odporna niż większość. Dojdzie do siebie. Czy ten człowiek był szalony? W ciągu tygodnia wydarzyło się tyle katastrof w życiu Catherine Ann! Jej rodzice zginęli, a dom został wystawiony na sprzedaż. Rozdzielono ją z najlepszą przyjaciółką, z fortepianem, z postępową prywatną szkołą, do której uczęszczała od przedszkola, ze ślicznym miastem, w którym mieszkała od urodzenia – ze wszystkim, do czego przywykła, i ze wszystkimi, którzy byli jej drodzy i bliscy – i przeniesiono na północ Teksasu do babki, której nie znała. Dziś okolica ta wyglądała jeszcze bardziej ponuro. Kiedy za Amarillo Emma skręciła na autostradę numer 40 prowadzącą w kierunku Kersey, źrenice dziewczynki się rozszerzyły, wyrażając dobitniej niż jakiekolwiek słowa panikę, że wywieziono ją na koniec świata. W gruncie rzeczy Emma nie mogła się z nią nie zgodzić. Zimą preria nie oferowała żadnego powodu do zachwytu. Rozciągała się martwa i brunatna aż po horyzont – jej nieskończoną pustkę tylko tu i tam mąciły wiejskie domy albo stado krów tulących się do siebie w ochronie przed wiatrem niosącym deszcz ze śniegiem. Małe miasteczka widziane z drogi międzystanowej wyglądały szczególnie posępnie w to szare niedzielne popołudnie, z opustoszałymi głównymi ulicami, z ciemnymi witrynami i szarpanymi wiatrem nędznymi bożonarodzeniowymi dekoracjami, jakie wciąż wisiały na latarniach. Pragnąc wydobyć wnuczkę z przygnębienia, opisała jej prerię wiosną, pokrytą dywanem dzikich
kwiatów – „to najpiękniejsza metamorfoza, jaką można sobie wyobrazić” – ale dziewczynka przerwała jej entuzjastyczne wynurzenia, ze zdumieniem pokazując coś palcem. – O mój Boże! – powiedziała Emma. Masa szarych biegaczy pustynnych toczyła się ku nim przez prerię – dziesiątki wyrwanych z korzeniami przegorzanów węgierskich, napędzanych wiatrem i wyglądających jak banda złośliwych duchów szykujących się do ataku na samochód. Zanim Emma zdążyła zahamować, horda rzuciła się z pazurami na drzwi od strony Catherine Ann. Dziewczynka pisnęła, przycisnęła łokcie do boków i zakryła głowę rękoma. – Wszystko w porządku, Catherine Ann – uspokajała Emma. Zatrzymała samochód i przytuliła do siebie spięte ciało wnuczki. Biegacze się rozsypały, te zaś, które wyszły cało ze zderzenia z fordem, potoczyły się w drugą stronę. – To tylko suche rośliny, chwasty – wyjaśniła łagodnie. – Znajdziesz je na całym południowym zachodzie. Zimą, kiedy dojrzewają, części nadziemne się odłamują i toczy je wiatr. Stąd ta nazwa: „biegacze pustynni”. Czasami odłamuje się cała kolonia i tworzy zjawisko, które widziałyśmy. Taki widok jest przerażający, ale rośliny nie zrobią ci krzywdy. Przez płaszcz czuła przyspieszone bicie serca dziewczynki. Większość dzieci w takiej sytuacji poszukałaby schronienia w ramionach dorosłego, ale Catherine Ann do nich nie należała. Sama o siebie zadbała, pozostawiając Emmę z poczuciem odrzucenia, które tak dobrze pamiętała. – Cathy jest bardzo samowystarczalna, choć rodzice ją rozpieszczali – powiedziała Emmie Beth, żona doktora Rhinelandera. „Samowystarczalna”. Emma zdjęła wieczko z puszki Nestlé Quik. „Czy to inne słowo na określenie obojętności na rodzicielską miłość i pouczenia, której sama doznała od ojca dziewczynki?” Chłodne błękitne oczy Catherine Ann tak bardzo przypominały Emmie Sonny’ego, że w pierwszej chwili przeszedł ją dreszcz. W jej sercu miłość starła się z odrazą. Podczas gorączkowego tygodnia, w czasie którego załatwiała pogrzeb, przygotowywała dom na sprzedaż, pakowała pudła i walizki do zabrania – przy czym z ust dziecka nie wydobyło się ani jedno słowo – Emma wypatrywała genetycznych sygnałów świadczących o tym, że Catherine Ann jest córką Sonny’ego. Poza rysami i karnacją przystojnego ojca żadnych nie dostrzegła, ale trudno je było zobaczyć za murem milczenia. Większość informacji o Catherine Ann pochodziła od Beth. – To bardzo inteligentna i ciekawa świata dziewczynka. Jest dość niewysoka jak na swój wiek, ludzie więc często biorą ją za młodszą. Szybko się przekonasz, z kim masz do czynienia. Jest bardzo dobrą przyjaciółką dla naszej nieśmiałej córki Laury. Daje jej pewność siebie, której w przeciwnym wypadku Laura by nie miała. Kiedy Emma poszła po dokumenty szkolne Catherine Ann do Winchester Academy, szkoły przeznaczonej wyłącznie dla utalentowanych dzieci, dyrektor potwierdził opinię Beth o inteligencji dziewczynki. – Wie pani, kim chce być Cathy, jak dorośnie? – zapytał. Emma musiała odpowiedzieć przecząco. – Lekarzem. W wypadku większości dzieci są to słowa rzucane na wiatr, wcale bym się jednak nie zdziwił, gdyby Cathy osiągnęła ten cel. Emma zajrzała do pokoju i zobaczyła, że wnuczka siedzi tam, gdzie ją zostawiła. Ręce miała złożone na kolanach, stopy skrzyżowane, ciało nieruchome, na twarzy wyraz porzuconego dziecka, ale z całej postaci emanowała samowystarczalność jej ojca. Emmę zalała fala rozpaczy. W swoim życiu zmagała się z wieloma smutkami. Mąż uległ wypadkowi na kolei, pozostawiając młodą wdowę i synów bez ojca, pierworodny zginął w Wietnamie, jego brat oddalił się od niej, a teraz odszedł na zawsze, bez nadziei na pojednanie. Jak więc zdoła znieść ze strony Catherine Ann odmowę przyjęcia miłości, którą tak bardzo
pragnie ją obdarzyć? Jak poradzi sobie z obojętnością syna, okazywaną teraz przez tego małego robota – jego córkę? Przyniosła dwa kubki kakao. – Proszę bardzo... – zaczęła, ale głos się jej załamał i nie była w stanie mówić dalej. Żal ścisnął jej gardło, żal za synami, których nigdy więcej nie zobaczy, jednego bowiem zabrała wojna, drugi zaś był dla niej obcy od urodzenia – ten, którego kochała najbardziej. Po policzkach Emmy popłynęły łzy. Ku jej zdumieniu mały robot sztywno stanął przed nią, ściągając gładkie czoło – „Co się stało?” – i spoglądając na nią ze współczuciem. „Nie bądź smutna”. W sercu Emmy zakiełkowało ziarenko nadziei, ponieważ zrozumiała, co Beth Rhinelander miała na myśli, gdy przy pożegnaniu szepnęła jej do ucha: – Cathy jest bardzo niezależna. Emma wciąż trzymała w dłoniach kubki. Wnuczka wsunęła się między nie, a Emma się pochyliła, żeby dziewczynka mogła ją objąć i czule poklepać po plecach. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 3
Przez kuchenne okno wychodzące na tylne podwórko Mabel Church obserwowała swojego jedenastoletniego siostrzeńca, Treya Dona Halla, i jego najlepszego przyjaciela, Johna Caldwella, którzy rzucali piłką w zmierzchającym świetle zimowego popołudnia. Upór na twarzy Treya kontrastował z dobroduszną miną Johna. – Och, daj spokój, T.D.! – usłyszała Mabel. – Będziemy musieli zaopiekować się nią przez tydzień albo dwa tygodnie, potem kontrakt się skończy! „Kontrakt” – jedno ze słów ze słownika szóstoklasisty. Trey najchętniej używał podwójnych zaprzeczeń, brzmiał wówczas – tak przynajmniej uważał – jak macho, ale obaj chłopcy lubili przerzucać się nowymi wyrazami. Mabel liczyła, że ten zwyczaj zrobi wrażenie na Catherine Ann Benson. Na nieszczęście wnuczka Emmy wydawała się za mądra, żeby miało jej to wyjść na dobre, zwłaszcza w szkole podstawowej w Kersey, i to był główny powód, dla którego Emma zwróciła się do Mabel, żeby ta poprosiła chłopców o zajęcie się dziewczynką w pierwszych tygodniach. Pośredni powód był bardziej zniechęcający. Wnuczka Emmy cierpiała na „mutyzm wybiórczy”, ale tylko przejściowo, zapewniała przyjaciółka, „dopóki Catherine Ann nie przyzwyczai się do nowego otoczenia”. Emma wpadła na pomysł, że przeflancowanie Catherine Ann do szkoły w Kersey odbędzie się łatwiej, jeśli Trey i John, niekwestionowani przywódcy szóstej klasy, dadzą innym przykład, jak należy ją traktować: z szacunkiem i grzecznie. – Zaapeluj do męskiej próżności – zasugerowała. – Powiedz im, że ponieważ są hersztami, inni zaczną ich naśladować. Emma była przekonana, że nikt się nie ośmieli wyśmiewać z Catherine Ann, jeśli chłopcy wezmą ją pod swoje skrzydła. Mabel poruszyła temat dzisiejszego popołudnia, kiedy odrabiali lekcje przy jej kuchennym stole. Zgodnie z oczekiwaniami twarz siostrzeńca się krzywiła, jakby jadł rzepę, kiedy wyjaśniała, na czym ma polegać opieka nad Catherine Ann. – Zapomnij o tym, ciociu Mabel! Nie będziemy wlec za sobą niemowy do stołówki czy na boisko. Jak wtedy wyglądalibyśmy z Johnem? Lunch jemy przy stole sportowców, a w czasie przerwy gramy w futbol. – Ona nie jest niemową – próbowała im to wyjaśnić Mabel. – Po prostu na razie straciła ochotę do mówienia. Przyczyną jest szok po nagłej śmierci rodziców i to, że w ciągu kilku dni cały jej świat stanął na głowie. Oderwano ją od wszystkiego, co zna, i przywieziono do obcego miejsca. Została sierotą bez ojca i matki, nic dziwnego, że straciła głos. Chyba to rozumiesz, Treyu Donie, prawda? – Jasne, że rozumie – odezwał się John. – Obaj rozumiemy. – Spojrzał na Treya. – Zastanów się, T.D. Jej rodzice umarli, jest sierotą. Wiemy, jak to jest. Pani Emma ma rację. Inne dzieci będą się z niej śmiały, jeśli się nią nie zaopiekujemy. Wiesz, jaka wredna potrafi być Cissie Jane ze swoją paczką. Mabel poczuła przypływ uczucia do tego chłopca. Uwielbiała, kiedy nazywał ją ciocią. John Caldwell nie był jej siostrzeńcem, ale czuła się z nim tak samo mocno związana jak z synem siostry. W takich
chwilach Mabel widziała wyraźne rezultaty dziedziczenia cech w rodzinie, kwestii, o której często rozmawiały z Emmą, dochodząc do identycznych wniosków. Wielkoduszność matki, niech spoczywa w pokoju, płynęła w żyłach Johna, podczas gdy u Treya Dona widziała egoizm swojej młodszej siostry. Wzmianka o sierocie trąciła jednak strunę w sercu Treya. Jego rodzice żyli, nie wiadomo tylko, gdzie przebywali. Ojciec zniknął, zanim Trey się urodził, matka odeszła z Bóg tylko wie jakim śmieciem, a czteroletniego synka zostawiła u Mabel i jej męża „na kilka dni”. Nigdy więcej jej nie widzieli. – Jak ona wygląda? – zapytał niechętnie Trey. W jego ciemnych oczach malowała się nadzieja, że Catherine Ann nie spodobała się pani Emmie. – Cieszę się, że zapytałeś. – Mabel pojaśniała. – Emma mówi, że jest śliczna. Niebieskooka blondynka. Drobna, ale niezależna, z charakterem, do nikogo się nie klei. – Nieważne, jak wygląda – powiedział John. – Zrobimy to, ciociu Mabel. Możesz na nas liczyć. Kiedy ją poznamy? – Dopiero w poniedziałek. Proponowałam, żebyście się spotkali od razu, ale Emma uważa, że to nie jest dobry pomysł z powodu tych problemów z mówieniem. Trey dąsał się i sprzeciwiał, ale wzmianka Johna o „sierocie” odebrała jego argumentom siłę. Wywalczył sobie jednak ostatnie słowo, mówiąc: – Nie spodziewaj się tylko, że będziemy nosili jej książki. Było za zimno na zabawę na zewnątrz, ale Mabel jeszcze kilka minut przyglądała się chłopcom, zanim kazała im wrócić do domu. Łatwo było zrozumieć, dlaczego są książętami szóstej klasy. Już teraz jedenastoletni początkujący sportowcy byli wysocy, z dobrze ukształtowanymi ciałami i przystojni – jeszcze kilka lat i dziewczęta będą szaleć na ich punkcie. Byli także inteligentni i dobrze się uczyli, ponadto dbali o wygląd. „Co jednak pomyśli o nich kulturalna wnuczka Emmy, a co oni pomyślą o niej?” Dziewczynka znała język francuski, uczyła się malarstwa, od szóstego roku życia brała lekcje baletu i doskonale grała na fortepianie. „A ja nie mam dla niej instrumentu” – żaliła się Emma przez telefon. Mabel dobrze pamiętała Sonny’ego Bensona. Złamał Emmie serce. Niech Bóg ma w opiece jej najstarszą i najbliższą przyjaciółkę, jeśli córka jest podobna do ojca, i niech Bóg ma w opiece Catherine Ann, jeśli przeniesie jego snobistyczne pozy do szkoły podstawowej w Kersey. Sześć dni później, w niedzielne popołudnie, Trey wyszedł od Johna i nadłożył drogi, wracając do domu cioci Mabel na rogu ulicy. Zwykle szedł prosto, ale tego konkretnego dnia, choć nie znosił zimna, wiatru i śniegu, skręcił na sąsiednią ulicę, gdzie mieszkała pani Emma. Niczego nie obawiał się bardziej niż tej zmiany w jego życiu, która nastąpi jutro rano, kiedy zaczną pełnić z Johnem funkcję ochroniarzy Catherine Ann. Kazał Johnowi przyrzec, że ich niewolnicza służba potrwa tylko tydzień. Pani Emma codziennie telefonowała, zdając relacje z postępów dziewczynki w radzeniu sobie z „szokiem kulturowym” (określenie jego ciotki), ale Trey wciąż się nie orientował, z czym właściwie on i John będą mieli do czynienia. Dziewczynka w końcu zaczęła się odzywać, a pani Emma zabrała ją do Amarillo, żeby jej kupić cieplejszy płaszcz, buty, dżinsy i flanelowe koszule, czyli ubrania, które noszą szóstoklasistki w szkole podstawowej w Kersey. Trey poczuł ulgę, gdy się o tym dowiedział. Jakiż byłby obciach, gdyby pokazała się w stroju ze swojej prywatnej szkoły w Kalifornii: w mundurku i podkolanówkach (pani Emma powiedziała o tym ciotce Mabel). „Wyobraźcie to sobie – podkolanówki!” Pani Emma starała się zagospodarować czas Catherine Ann, proponując jej udział w różnych zajęciach: pieczeniu ciastek dla pensjonariuszy domu opieki, oglądaniu albumów fotograficznych ze zdjęciami jej ojca jako chłopca i szukaniu w ziemi pęknięć, świadczących o tym, że niedługo wzejdą żonkile. Trey nie miał pojęcia, jak tego rodzaju sprawy mogłyby wypełnić komuś czas, ale podejrzewał, że dziewczynkom pewnie się podobają. Wcześniej zastanawiali się z Johnem, jak wnuczka pani Emmy
zareaguje na Sampsona, starego żółwia, który mieszkał na jej podwórku i wyglądał jak prehistoryczny potwór. Trey był przekonany, że zemdlałaby na miejscu, gdyby Sampson wyczołgał się z jamy na swoich potężnych gadzich nogach i niczym szarżujący czołg zaczął szukać przysmaku w kieszeni pani Emmy. Ku zaskoczeniu Treya, żółw i Catherine Ann polubili się od pierwszego spojrzenia i teraz to ona go karmiła. Dzień wcześniej, po obfitych nocnych opadach, pani Emma pomogła jej ulepić bałwana, czy raczej śnieżną królową. Pani Emma w rozmowie z jego ciotką wychwalała pomysłowość, jaką wykazała się Catherine Ann, wybierając żłobkowaną misę na owoce na koronę, widelec grillowy na berło, a ze skrawka czerwonej ceraty robiąc sakiewkę. Dziewczynka po raz pierwszy w życiu widziała śnieg. Wielka ciężarówka z napisem ace – drzwiach stała zaparkowana naprzeciw domu pani Emmy. Trey schował się za tym samochodem, czując, jak stopy mrowią go z zimna. Śnieżna królowa zdobiła frontowe podwórko. Miała oczy z czarnych kapsli, nos z lejka i uśmiechnięte usta z czerwonych guzików ułożonych w łuk. Całość była naprawdę ładna. Otworzyły się frontowe drzwi i wybiegła Catherine Ann Benson. Bez czapki, bez rękawiczek, w rozpiętym płaszczu popędziła do śnieżnej królowej. Policzki momentalnie się jej zaczerwieniły, a drobne białe dłonie trzepotały niczym motyle przy sakiewce, lejku i krzywo włożonym guziku. Po chwili wróciła do domu i zamknęła za sobą drzwi. Trey stał na chodniku jak skamieniały. Catherine Ann go nie widziała, był bowiem zasłonięty przez ciężarówkę. Nie mógł się ruszyć, jakby chwycił go snop światła ze statku kosmicznego. Nie czuł zimna ani wiatru. Jego dłonie i stopy przestały istnieć. Odczuwał jedynie szok wywołany widokiem anioła spadającego na ziemię, a potem znikającego – najpiękniejszej istoty, jaką w życiu widział. Kiedy wreszcie nogi zaczęły go słuchać, wolno ruszył w kierunku domu, a śnieg pod jego stopami był niczym magiczny pył. Zachowa to przelotne spojrzenie na Catherine Ann dla siebie, nie podzieli się tą tajemnicą nawet z Johnem, jutro zaś, kiedy się spotkają, przedstawi się jej i do końca jej życia będzie jej bronił. USŁUGI HYDRAULICZNE
===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 4
Kuląc się przed porywami lodowatego wiatru, które były jak igły wbijane w twarz, Cathy Benson biegła wraz z babcią od forda do drzwi szkoły. Żołądek jej się ściskał, nasilając mdłości, i Cathy pragnęła zawołać: – Nie zostawiaj mnie tutaj! Pozwól mi wrócić z tobą do domu! Nie wątpiła, że natychmiast ruszyłyby z powrotem w kierunku samochodu w chwili, gdyby to powiedziała, problem polegał jednak na tym, że nie była w stanie wykrztusić słowa. Niemal tydzień zajęło jej rozmrożenie języka, żeby przemówić do kobiety, która nazywała siebie jej babką, ale teraz znowu skuł go lód i Cathy wróciła do tamtego cichego miejsca, gdzie mieszkali jej rodzice i było ciepło, bezpiecznie, znajomo. – Catherine Ann, znasz numer, zadzwoń więc, gdybyś chciała wrócić do domu – po raz dziesiąty powtórzyła babka, gdy weszły do środka. – To żaden wstyd, jeśli zadzwonisz, żebym po ciebie przyjechała. To jednak byłby wstyd. Cathy wyczuwała, że babka nie chce, żeby wnuczka cierpiała, jednocześnie zaś wolałaby, żeby stawiła czoło sytuacji i pokazała, że jest dużą dziewczynką. Nagle przypomniała sobie, jak ojciec z gniewem mówił: „Ta przeklęta kobieta i jej kręgosłup ze stali!”. Cathy uświadomiła sobie, że „ta przeklęta kobieta” to jego matka, a jej babka, która teraz chce, żeby wnuczka również miała kręgosłup ze stali. Ścisnęła jej rękę. „Dam sobie radę”. Babka nagrodziła ją spojrzeniem pełnym dumy. Spiesznym krokiem podszedł do nich mocno zbudowany mężczyzna w garniturze i krawacie. Kark dosłownie wylewał mu się ze zbyt ciasnego kołnierzyka koszuli. Za jego plecami błyszczała zimna i nieprzytulna podłoga korytarza. Nagle Cathy usłyszała głosy uczniów za zamkniętymi drzwiami. Rozpoczęła się lekcja wychowawcza, pierwsza tego dnia, jak jej powiedziano, wszyscy więc będą siedzieli na swoich miejscach, kiedy wejdzie do klasy. Ze wszystkich sił pragnęła wykazać się odwagą, ale poczuła, że uszy jej się zatkały jak przy lądowaniu samolotu. – Weldonie, to moja wnuczka, o której ci mówiłam. – Usłyszała stłumiony głos babki. – Catherine Ann, to pan Favor, dyrektor szkoły. „Nie, nie! Na imię mam Cathy” – pragnęła ją poprawić. Nie miała nic przeciwko temu, że w domu babka nazywała ją Catherine Ann, ale w szkole chciała być Cathy. – Dzień dobry, Catherine Ann – powiedział dyrektor, ściskając jej dłoń. Jego serdeczne zachowanie przypominało jej mężczyzn pracujących w salonie Jaguara, którym kierował ojciec. – Witaj w szkole podstawowej w Kersey. Mój Boże, ale ty jesteś śliczna i bardzo mądra, jak słyszałem. – Z szerokim uśmiechem zwrócił się do jej babki. – Nie musi się pani martwić, pani Emmo. Dobrze się nią zaopiekujemy. – Lepiej, żeby tak było – odparła babka głosem ostrym jak nóż. Cathy pomyślała, że to właściwy ton dla przewodniczącej zarządu szkoły. Babka spojrzała na wnuczkę. – Lunch masz w torbie, Catherine Ann. Miłego dnia. Po lekcjach będę czekała na ciebie przy drzwiach, dobrze?
Cathy przełknęła i kiwnęła głową. „Dobrze”. Kobieta pochyliła się i spojrzała jej w twarz. – Skarbie, znowu zamilkłaś? Cathy energicznie pokręciła głową. „Nie!” – Ojej! – Babka z troską spojrzała na dyrektora, ściągając brwi. Favor uniósł wielkie dłonie. – Jak mówiłem, pani Emmo, proszę się nie martwić. Chłopcy się nią zaopiekują. Dopilnują, żeby nikt się z niej nie śmiał. Przestraszona Cathy pociągnęła babkę za rękaw. „Jacy chłopcy?” Babka westchnęła. – U Mabel Church, mojej najlepszej przyjaciółki, mieszka siostrzeniec, tak jak ty mieszkasz ze mną. Nazywa się Trey Don Hall. Pomyślałam, że poproszę, żeby on i jego najlepszy przyjaciel John Caldwell zajęli się tobą w pierwszym tygodniu i pomogli ci się zadomowić. Pan Favor uznał, że to dobry pomysł. Będziesz zadowolona, że masz ich przy sobie. To przywódcy szóstej klasy. Mam rację, panie Favor? – Obawiam się, że tak – potwierdził dyrektor, teatralnie wywracając oczami. Cathy nie chciała żadnych chłopców przy sobie. Wszyscy, których znała w Winchester, nosili okulary, byli albo strasznie chudzi, albo przeraźliwie grubi i trzymali się w grupkach. Ze swoimi przyjaciółkami nazywała ich Bandą Kujonów. Dlaczego babcia nie wybrała dla niej dziewczyn? – Dobrze, młoda damo, pójdziemy teraz obejrzeć twoją szafkę – powiedział dyrektor, wyciągając do niej dłoń, ale Cathy oburącz ścisnęła uchwyt tornistra – „Dlaczego ludzie traktują ją jak przedszkolaka!” – i podążyła za nim, nie oglądając się na babkę, choć serce jej boleśnie zabiło, kiedy usłyszała trzask drzwi zamykanych przez wiatr. – Twoje książki są w szafce – wyjaśnił dyrektor. – Twoja babcia je przywiozła, żebyś na pierwszych lekcjach nie musiała nosić ciężarów. Przez ostatnie dwa dni Cathy uczyła się na pamięć planu lekcji i kartkowała podręczniki, myśląc przy tym, że materiał jest bardzo łatwy. Szczególnie ją rozczarowało, że w szóstej klasie jest geografia zamiast biologii, co znaczyło, że musi poczekać rok, żeby się jej uczyć. W Winchesterze jej klasa poznawała właśnie anatomię i budowę układu trawiennego. W przyszłym roku będą przeprowadzali sekcje żab. Babcia, która wiedziała, że Cathy chce być lekarzem, i dostrzegała jej rozczarowanie, powiedziała, że nie ma powodów do zmartwienia, ponieważ zamówi materiały do uczenia się w domu. Dyrektor Favor wytłumaczył, że dzień zajęć szkolnych rozpoczyna się od lekcji wychowawczej, składającej się z apelu, ogłoszeń i odrabiania zadań domowych. Cathy ten ostatni element wydał się dziwny. W Winchesterze uczniowie odrabiali lekcje w domu. Dyrektor zatrzymał się pośrodku długiego rzędu metalowych szafek, całkowicie różniących się od lśniących drewnianych szafek w jej poprzedniej szkole. – Pani Emma zażądała górnej szafki między szafkami Treya Dona Halla i Johna Caldwella – oznajmił z szerokim uśmiechem. – Większość dziewczynek z twojej klasy zabiłaby, żeby mieć taką szafkę. I znowu te nazwiska. Dlaczego jakaś dziewczynka miałaby zabijać z powodu szafki między szafkami należącymi do jakichś dwóch chłopców? Cathy przyglądała się uważnie, jak dyrektor demonstruje kombinację cyfr otwierającą zamek. Zapamiętała ją momentalnie, ale on powtórzył cyfry kilka razy i nalegał, żeby je zapisała na planie lekcji i poćwiczyła otwieranie. Później poszła za nim do zamkniętych drzwi klasy, zza których dobiegały głośne śmiechy i rozmowy. Twarz dyrektora zalała fala jaskrawego różu. – Panna Whitby musi zapanować nad uczniami – powiedział, jakby był winien Cathy wyjaśnienie. – Nie wiem, ile razy jej to powtarzałem. – Zdobył się na uśmiech. – To co, młoda damo, jesteś gotowa? Cathy tępo kiwnęła głową i dyrektor otworzył drzwi. Natychmiast ucichł gwar i wszyscy odwrócili ku nim głowy. Uczniowie, którzy akurat stali, usiedli,
ogarnięci przemożną ciekawością. Nauczycielka, z całą pewnością panna Whitby, zastygła w trakcie pisania na tablicy, a w jej przestraszonym spojrzeniu migotał płomień paniki. Zdenerwowanie zacisnęło Cathy gardło, odcinając dopływ powietrza. Nieruchome twarze płonęły słabym ogniem jak gwiazdy za chmurami. Tylko jedna błyszczała niczym księżyc. Należała do przystojnego chłopca w ostatnim rzędzie, którego głowa wyrastała ponad głowy kolegów. Równie wysoki był tylko zamazany dryblas siedzący dwa krzesła dalej. Panna Whitby odzyskała panowanie nad sobą i podeszła do Cathy, uśmiechając się z wysiłkiem. Była bardzo ładna i wyglądała zbyt młodo jak na nauczycielkę. – Ty jesteś Catherine Ann Benson! Spodziewałam się ciebie dopiero jutro. Dziękuję, panie Favor. Teraz ja się nią zajmę. – Mam nadzieję, że pozostałymi uczniami również, panno Whitby. Poza tym mówiłem przecież, że nowa uczennica przyjdzie dzisiaj – powiedział cicho dyrektor, przysłaniając usta dłonią, po czym ją opuścił i zwrócił się do klasy: – Chłopcy i dziewczęta! To jest Catherine Ann Benson, wnuczka pani Emmy. Przyjechała z Kalifornii. Nie chcę słyszeć, że któreś z was zachowało się wobec niej niemiło, zrozumiano? – Potoczył surowym wzrokiem po twarzach dzieci. – W przeciwnym wypadku wiecie, co się stanie. – Do Cathy powiedział: – Jeśli będziesz mnie potrzebowała, nie wahaj się i od razu do mnie przychodź, Catherine Ann. Czując, jak zalewa ją fala zakłopotania wywołanego sposobem, w jaki ją przedstawiono, chciała krzyknąć: „Cathy. Na imię mam Cathy!”. Dyrektor groził uczniom i dał im kolejny powód, żeby jej nienawidzić, choć i tak wiele rzeczy ją od nich różniło. Spuściła oczy, żeby uniknąć ich spojrzeń, i usłyszała, jak ktoś z tyłu woła: – Panno Whitby, proszę jej pozwolić usiąść tutaj! Cathy zerknęła spod rzęs i zobaczyła, że to był ten przystojny chłopiec z ostatniego rzędu. Wskazywał stolik między swoim miejscem a stolikiem drugiego wysokiego chłopca. Dziewczęta chichotały, zakrywając usta, ale on się nie śmiał. Z absolutną powagą ściągnął swój tornister z przejścia, jakby się spodziewał, że jego polecenie zostanie wykonane. – Dobrze, Treyu Donie – powiedziała po chwili panna Whitby. – Wypróbujemy taki układ. Catherine Ann, możesz zająć miejsce. W zupełnej ciszy Cathy poszła przejściem i wsunęła się na krzesło, świadoma, że śledzi ją każda para oczu w klasie, ciekawość zaś miesza się z zaskoczeniem i podnieceniem. Nie odrywając wzroku od tornistra, otworzyła zamek błyskawiczny, po czym wyjęła zeszyt i pióro, żeby zanotować tekst z tablicy. Klasa była zafascynowana jej ruchami, jakby się spodziewano, że zacznie pokazywać sztuczki. Chłopiec nazwiskiem Trey Don Hall – teraz wiedziała, że to siostrzeniec najlepszej przyjaciółki babci – pochylił się ku niej. – Cześć, jestem Trey Hall! Mam się tobą opiekować. Ja i John Caldwell. Siedzi tam. Odwróciła się do drugiego chłopca i nieśmiało zamrugała. „Cześć!” – Cześć! – odparł i uśmiechnął się do niej. Byli zupełnie inni od wszystkich chłopców, których znała. Nie mieli w sobie nic z kujonów. Pomyślała, że może zostali na drugi rok, tacy byli wysocy. Trudno było rozstrzygnąć, który jest przystojniejszy. Obaj mieli piwne oczy i ciemne włosy, które u Johna lekko się kręciły. Byli wielcy i silni w porównaniu z nią. Siedząc między nimi, Cathy czuła się jeszcze mniejsza. – Możesz odłożyć zeszyt i pióro – powiedział chłopiec o imieniu John. – Nie trzeba nic notować. To czas wygłupów. – Dostrzegł, że klasa się na nich gapi, z irytacją machnął więc na kolegów obiema dłońmi, jakby wyganiał kury, oni zaś, jak za pociągnięciem sznurka, natychmiast się odwrócili. Rzeczywiście siedziała między niekwestionowanymi przywódcami szóstej klasy. Trey Hall znowu się do niej pochylił. – Możesz mówić do mnie T.D. Wszyscy mnie tak nazywają.
Spojrzała na niego, pragnąc się odezwać, ale nadal była sparaliżowana znajomą niemocą języka. Chłopiec o imieniu John szepnął do kolegi: – Ona jest niemową, T.D., pamiętasz? Cathy spojrzała na niego wstrząśnięta. „Niemowa? Nie jestem niemową!” – Och, przepraszam! Zapomniałem – powiedział Trey i uśmiechnął się do niej. – T.D. to skrót od touchdown . Musi dać im do zrozumienia, że potrafi mówić. Spojrzała na drugiego chłopca, on jednak źle zrozumiał zdenerwowanie w jej wzroku i wyjaśnił: – Chodzi o futbol. Trey to rozgrywający naszej drużyny. – Lubisz futbol? – zapytał Trey. Zwróciła na niego puste spojrzenie. „Futbol?” Jej ojciec uważał, że to gra dla małp. Trey się uśmiechnął. – Nie szkodzi. I nie szkodzi, że taka jesteś. My to rozumiemy, prawda, John? – Dotknął jej ramienia. – John i ja także nie mamy rodziców. Mój ojciec się zmył, zanim się urodziłem, a mama zostawiła mnie u ciotki, kiedy miałem cztery lata, i nigdy więcej jej nie widziałem. Mama Johna umarła, kiedy miał siedem lat. Jego ojciec, o ile można go tak nazwać, żyje, ale rzadko go widujemy. Tak więc – uśmiechnął się szerzej – łączy nas to, że jesteśmy sierotami. „Sieroty” – to słowo przeszyło ją niczym strzała, rozbijając w puch sekretne miejsce. Tam, gdzie dotąd byli jej rodzice żywi i zdrowi, rozlał się ból, który ją oślepiał, zmuszał do patrzenia. – Catherine Ann, dobrze się czujesz? – zapytał John. Oczy wezbrały jej łzami, usta drżały. – Cathy – powiedziała. – Na imię mam Cathy. [1]
[1]
Touchdown – termin sportowy oznaczający przyłożenie w futbolu amerykańskim [przyp. tłum.].
===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 5
– Co takiego powiedziałem, że się rozpłakała, John? – Myślę, że chodziło o słowo „sierota”. Może dopóki tego nie powiedziałeś, nie uświadamiała sobie, że jej rodzice nie żyją. Minął jakiś czas, zanim naprawdę poczułem, że mama odeszła. Pewnego dnia się obudziłem i dotarło do mnie, że umarła i nigdy więcej jej nie zobaczę. – Pamiętam – odparł Trey. – Biegałeś, jakby obsiadły cię szerszenie. – To najstraszniejsze uczucie na świecie. – Jejku, John! Nie chciałem, żeby się tak poczuła. – Jasne, że nie. Ona także o tym wie. – Zrobię coś miłego, żeby jej to wynagrodzić. – A co? Nazbierasz dla niej kwiatków? – Na litość boską, John! Gdzie ja znajdę kwiaty w środku zimy? – Możesz kupić. – Niby za co? Już wydałem całe kieszonkowe. – John! Trey! Przestańcie gadać i uważajcie! – Rozkaz pochodził od Mayera, głównego trenera drużyny z dziewiątej klasy. Stał przy tablicy i wskazówką stukał w diagramy przedstawiające rozstawienia graczy. Plany lekcji Johna i Treya zostały dostosowane tak, żeby mogli brać udział w zajęciach przeznaczonych dla członków drużyny z młodszych klas liceum. Dzięki tym spotkaniom trenerzy zyskiwali więcej czasu na pracę z graczami. W długiej historii pełnego sukcesów programu sportowego szkoły John i Trey byli najmłodszymi uczniami, jakich kiedykolwiek wyznaczono na te lekcje. Wszyscy się spodziewali, że Trey jako rozgrywający i John jako skrzydłowy osiągną w przyszłości wielki sukces. Chłopcy odsunęli się od siebie i skupili uwagę na tablicy, chociaż długie i szczupłe palce Treya wybijały szybki rytm na pulpicie ławki – znak dla Johna, że przyjaciel pogrążył się w myślach. To może być dobre, ale może być także złe. Jedno John wiedział na pewno: Trey zadurzył się po uszy w Catherine Ann – Cathy – Benson. „Ha! Kto by się nie zadurzył?” Wyglądała jak anioł z tymi jasnymi lokami, niebieskimi oczami i ze słodkimi dołeczkami w policzkach, kiedy się uśmiechała. Co teraz nie będzie zdarzało się zbyt często. Po tamtym poranku, gdy John uświadomił sobie, że mama odeszła na zawsze, jego świat na długi, długi czas okryła czerń. Trey musi poczekać, zanim znowu zobaczy te dołeczki. Trey strzelił palcami. – Wiem! Możemy dać jej pieska – szepnął. – Gil Baker mówił, że collie należąca do Wilka oszczeniła się w zeszłym tygodniu. John dostrzegł, że trener Mayer na nich patrzy, napisał więc w zeszycie: Myślisz, że da nam jednego? – A czemu nie? – odparł bezgłośnie Trey. Wywołując konsternację Johna i Treya, trenerzy zwolnili ich z tych ostatnich tego dnia zajęć dopiero po dzwonku, kiedy więc chłopcy dotarli do pracowni gospodarstwa domowego, żeby odprowadzić Cathy do szafki, już jej nie było. Poza lekcjami sportowymi we wszystkich zajęciach uczestniczyli razem, mieli również wspólną przerwę na lunch, przez co prawie cały dzień mogli jej pilnować. Wyglądała na
samotną i zagubioną, trzymała się na uboczu, z nikim nie rozmawiała, do nich odzywała się rzadko, ale wszyscy wiedzieli o nowej dziewczynie w szkole i o tym, że John i Trey roztoczyli nad nią opiekę. Kiedy w końcu pozwolono im wyjść, popędzili korytarzem, żeby ją dogonić, ale zobaczyli tylko jasne loki podskakujące pod czapką, gdy Cathy szła do drzwi z panią Emmą. – Catherine Ann! – zawołał Trey. Jego zrozpaczony głos utonął jednak w hałasie towarzyszącym końcowi szkolnego dnia. John spojrzał na przyjaciela ze współczuciem. Nigdy dotąd nie widział u niego takich maślanych oczu, a dziś na stołówce był nawet w imieniu Cathy zażenowany uwagą, jaką Trey jej okazywał. „Czy to miejsce jest w porządku, Catherine Ann?”, „Czego się napijesz? Przyniosę ci”, „Jeśli chcesz, możesz wziąć moją galaretkę. Ciastko też”. Później powiedział do Johna: – Widziałeś, jak ona ładnie je, John? I zauważyłeś, jakie ma czyste paznokcie? Jak małe półksiężyce. Prawdę mówiąc, Cathy ugryzła tylko kawałek wielkiej kanapki i nie ruszyła innych przysmaków, które pani Emma jej zapakowała, ale John musiał się zgodzić z opinią Treya, że Cathy żuła z wdziękiem, a dłonie miała śliczne i delikatne, zupełnie niepasujące do mankietów flanelowej koszuli, którą miała na sobie. Kołnierz koszuli był za duży dla jej drobnej szyi i John się domyślał, że pani Emma kupiła większy rozmiar na wypadek, gdyby koszula się skurczyła, a może się spodziewała, że Cathy nabierze ciała. Pani Emma nie była bogata jak ciocia Mabel i pewnie nie stać jej było na wymianę ubrań, z których Cathy szybko by wyrosła. Cathy patrzyła na Treya, jakby przyleciał tutaj z innego systemu słonecznego, i przez większość czasu go ignorowała. Wybrali miejsce oddalone od stołu sportowców, sąsiadującego ze stołem, przy którym Cissie Jane królowała nad swoją głupią paczką. Z tamtego kierunku często dobiegały śmiechy i John był przekonany, że ich powodem jest Cathy. Zainteresowanie Treya miało pewnie charakter przelotny, ale na razie Cathy była księżycem i gwiazdami na jego niebie. Na niebie Johna również. – Spokojnie, T.D. Jutro się z nią zobaczymy – powiedział, kładąc pocieszającym gestem dłoń na ramieniu przyjaciela. Trey strącił ją, nie oczekując pociechy. – Cholera jasna! Wracalibyśmy do domu samochodem pani Emmy, gdyby trener Mayer tak się nie rozgadał. Dobra, porozmawiajmy z Wilkiem o szczeniaku. – Chwileczkę, T.D. Może ona wolałaby kociaka? – zauważył John, kiedy szli w stronę szafek. – Z kotami jest mniej problemów niż z psami, a założę się, że Cissie Jane dałaby nam jednego ze swoich. Jej kotka okociła się trzy tygodnie temu i szuka dla nich domu. – Kociak! – krzyknął Trey. – Wykluczone! Koty nie mają duszy, stary! Tylko psy. Pies będzie bronił Catherine Ann, kiedy dorośnie. – Cathy – poprawił go John. – Ona chce, żeby tak do niej mówić, T.D. – A mnie naprawdę podoba się brzmienie „Catherine Ann”. – Cóż, na imię ma Cathy. Trey wzruszeniem ramion zakończył temat. – Poza tym mam dla ciebie najnowsze wiadomości, Tygrysie. Cissie Jane nie da nam żadnego, powtarzam: żadnego kociaka dla Catherine Ann. – Skąd wiesz? – Nie widziałeś, jak Cissie patrzyła na nią w stołówce? Z tych zielonych oczu strzelali ognie... To znaczy strzelały. – Dlaczego ciągle się poprawiasz? To denerwujące – powiedział John. – Od teraz muszę dbać o to, jak się wysławiam. Nie jest fajnie kaleczyć język angielski, ciocia stale mi to powtarza.
John wrócił do głównej kwestii. – Cissie Jane jest o nią zazdrosna, T.D. Przestała być najładniejszą dziewczyną w klasie. – Jasne, poza tym Catherine Ann jest od niej znacznie mądrzejsza i milsza. Od razu widać. Wiem, że pokochałaby szczeniaka. Collie są takie serdeczne i przylepne. Założę się, że w tej chwili chciałaby go trzymać na rękach. John się zgodził. Pies byłby lepszy od przytulania poduszki. On o tym wiedział, co jednak zrobią, jeśli się okaże, że pani Emma nie chce psa w domu? – Nie wydaje ci się, że powinniśmy najpierw zapytać panią Emmę, czy możemy podarować szczeniaka Cathy? Collie często wymieniają sierść. – Na litość boską, John! Dlaczego ty zawsze musisz myśleć w taki sposób? Jeśli zapytamy panią Emmę, ona na pewno odmówi. Jeśli ją zaskoczymy, a Catherine Ann piesek się spodoba, będzie musiała go zatrzymać. Trey jak zwykle miał rację, choć w tym wypadku sprawa nie była czysta. – Wiesz co, wypróbujmy pomysł na twojej cioci. Ona zna panią Emmę lepiej niż ktokolwiek inny. Jeśli uzna, że możemy dać Cathy psa, pójdziemy poprosić Wilka, to znaczy Odella Wolfe’a, o jednego szczeniaka z miotu. Trey pojaśniał. Wyciągnął dłoń i przybił Johnowi piątkę. – Tak to się robi, Tygrysie! Trey nazywał go Tygrysem, kiedy się zgadzał z jego sposobem działania. Nadał Johnowi to przezwisko, gdy na podwórku grali w futbol i Johnowi udało się odeprzeć atak Treya, po czym dwukrotnie przewrócił go na ziemię i przeciągnął przez linię bramki, a Trey wrzeszczał: „Tak to się robi, Tygrysie!”. John dobrze wiedział, że Trey ma zamiar sprzedać pomysł ciotce, nie zaś wypróbować go na niej. Zawsze przeprowadzał swoją wolę, ale może tym razem wyniknie z tego korzyść. Ciocia Mabel mówiła im, że pani Emma całkiem oszalała na punkcie wnuczki i że jej serce jest jak „stara zardzewiała ciężarówka z otwartą maską”. Pewnie zgodzi się na wszystko, co uszczęśliwi Cathy. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 6
– Nie, chłopcy! – Mabel Church energicznie pokręciła głową, żeby podkreślić rzadkie zamanifestowanie swojej władzy nad siostrzeńcem. – Nie mogę wam pozwolić, żebyście poszli do Odella Wolfe’a po szczeniaka. Zupełnie nic o nim nie wiemy, a któż może przewidzieć, co się stanie, kiedy przekroczycie próg jego domu? – Nie przekroczymy – argumentował Trey. – Przecież nie trzyma psa w domu, ciociu Mabel. Pewnie suka się oszczeniła w jednej z tych jego starych i zrujnowanych bud. – „Kiedy wejdziecie na jego podwórko”, tak powinnam była powiedzieć – poprawiła się Mabel. – Musicie pomyśleć o innym prezencie dla Catherine Ann. – Zadrżała na myśl o dwóch jedenastoletnich chłopcach, którzy załatwiają sprawę z samotnikiem mieszkającym na końcu zaniedbanej drogi w najgorszej części miasta. Wilk – wszyscy tak go nazywali i to przezwisko idealnie do niego pasowało, jeśli wziąć pod uwagę najbardziej niepochlebną opinię o tym zwierzęciu. Brudny, z rozczochranymi i splątanymi rudymi włosami i brodą, pojawił się nie wiadomo skąd co najmniej dziesięć lat temu i zamieszkał w walącym się domu, który stał opuszczony, odkąd właściciele porzucili go w latach pięćdziesiątych. Mało kto go widywał. Nikt nic o nim nie wiedział: ile ma lat, z czego się utrzymuje. Plotkowano, że wędruje nocami, nosi bicz i hoduje koguty do walk w prowizorycznych kurnikach na tylnym podwórku. Mabel miała zasadę, żeby nie zadawać się z ludźmi, o których nie wiedziała nic pewnego. – Nie chcę się zastanawiać nad czymś innym – lamentował Trey. – Catherine Ann potrzebuje szczeniaka, prawda, John? – Szczeniak pewnie byłby dla niej wielką pociechą, ciociu Mabel – powiedział John. – Nie wydaje mi się, żeby pani Emma miała coś przeciwko temu pomysłowi. Przecież chce, żeby Cathy była szczęśliwa. Mabel poczuła, jak jej opór słabnie. Świadczące o wrażliwości uwagi Johna zawsze sprawiały, że jej serce topniało. „Z ust niemowląt”. – Ja także nie mam nic przeciwko szczeniakowi, John – wyjaśniła. – Ale nie podoba mi się, że chcecie pójść do Odella Wolfe’a. I dlaczego myślicie, że da wam psa za darmo? – A czemu nie? – odparł Trey. – On i tak je zabije. Pewnie się ucieszy, jeśli jednego będzie miał z głowy. – Pójdziemy na kompromis – oznajmiła Mabel. – W weekend zawiozę was do schroniska w Amarillo i tam wybierzecie psa dla Cathy. Jeśli będzie chciała, możemy nawet zabrać ją ze sobą. Na razie powiemy o pomyśle pani Emmie. – Oj, ciociu Mabel! W weekend będzie za późno. Ona potrzebuje pieska dziś wieczorem, a my chcemy zrobić jej niespodziankę! – I jeśli zabierzemy go od Wilka, to uratujemy przynajmniej jedno szczenię z miotu – dodał John. Jak zwykle podczas takich dyskusji, Mabel zaczęło ogarniać poczucie beznadziei. Zgadzała się, że dla dziewczynki domowy zwierzak może okazać się pomocny w oswojeniu traumatycznych przeżyć. Kiedy zadzwoniła, żeby się dowiedzieć, jak przebiegł pierwszy dzień Catherine Ann w szkole, Emma odparła:
– Niedobrze. Teraz jest w sypialni, leży w pozycji embrionalnej i nie chce ze mną rozmawiać. Coś musiało pójść bardzo źle. „Tak – pomyślała Mabel – ciepły szczeniak może być tym, czego akurat teraz potrzebuje Catherine Ann, tylko nie kosztem życia czy kończyn chłopców”. – Przykro mi – powiedziała – musicie jednak poczekać do soboty, kiedy nie ma szkoły. A teraz obaj przyrzekniecie, że nie poprosicie pana Wolfe’a o szczeniaka. Nie wolno wam się z nim kontaktować, zrozumiano? Nauczyła się już, że przyrzeczenia jej siostrzeńca miewają wątpliwą wartość. Odziedziczył swój szczególny rodzaj nieuczciwości po matce, jeśli jednak równocześnie słowo da John, Trey swojego nie złamie. John sprawiał, że Trey zachowywał się etycznie. Łączyła ich niezwykła przyjaźń. Byli jak tandem: zawsze razem, choć na oddzielnych siodełkach, jeden kierował, drugi pedałował, jeden prowadził, drugi za nim podążał i często zamieniali się miejscami. Mabel nie potrafiła pojąć, co było tego powodem, ale od chwili, gdy z inicjatywy jej i matki Johna chłopcy się poznali, a mieli wtedy cztery lata, stali się nierozłączni – jeśli nie dzięki pobratymstwu duchowemu (Bóg tylko wie, gdzie dusza Treya ostatecznie wyląduje, podczas gdy nikt nie wątpił, że dusza Johna pofrunie prosto do nieba), to przez serce, ponieważ wyborów serca nie można wytłumaczyć. Od czasu do czasu się sprzeczali, ale to nigdy nie trwało długo. Trey nie potrafił przetrwać dnia bez pogodzenia się z przyjacielem. John był jedyną osobą w jego życiu, bez której najwyraźniej nie mógł się obyć, relacja z nim była zaś jedyną, o którą dbał. – Daję słowo – powiedział John. – Trey? – Ja też. Sprawiał wrażenie pokonanego albo nagle niezainteresowanego sprawą – rzecz dla niego dość typowa. W jednej chwili tryskał entuzjazmem, który w następnej chwili znikał tak nagle jak letnia ulewa. – W porządku – powiedziała Mabel. – Co chcecie robić przed kolacją i odrabianiem lekcji? – Idziemy do Johna – odparł Trey. – Zostawiłem u niego moją rękawicę do bejsbolu. – Dobrze, ale wróć o szóstej. John, ty także. Mamy dzisiaj wołowy gulasz. – Brzmi bardzo zachęcająco, ciociu Mabel – powiedział John. Wybiegli, nie poświęcając czasu, żeby coś przekąsić, i dopiero kiedy Mabel weszła do pokoju siostrzeńca, żeby poukładać w komodzie wypraną bieliznę i piżamy, zobaczyła na jej blacie rękawicę do bejsbolu. Cathy leżała z kolanami przyciśniętymi do brody, z kołdrą naciągniętą na głowę, z twarzą schowaną w poduszce. Teraz z całą wyrazistością dotarła do niej świadomość, która wsiąkła aż do szpiku kości, że jej rodzice odeszli z tego świata i nigdy więcej ich nie zobaczy. Nigdy nie usłyszy ich głosów, nigdy więcej mama nie nazwie jej „Cukiereczkiem”, a ojciec nie powie tego, co mówił codziennie rano: „Wstawaj i świeć, moje ty słoneczko!”. Nie przyjadą, żeby zabrać ją z powrotem do domu, do jej ślicznego pokoju z wykuszowym oknem sąsiadującym z oknem Laury, co zapewniało im sekretny kanał komunikacyjny. Cathy nigdy więcej nie wejdzie do klasy w Winchester Academy i nie usiądzie z kolegami, żeby posłuchać cudownych nauczycieli. Wszystko, co kochała, zniknęło w chwili, gdy usłyszała to okropne słowo „sierota” – i teraz musi już zawsze mieszkać z tą starą kobietą, babką, w jej zniszczonym domu w brunatnej i zimnej okolicy, gdzie słońce nigdy nie świeci, a jej jedynymi przyjaciółmi są dwaj nieznajomi chłopcy noszący kowbojskie buty i używający podwójnych zaprzeczeń. W jej wnętrzu nie było nic poza pustym miejscem, w którym kiedyś mieszkali rodzice. Usłyszała szelest za drzwiami i wiedziała, że to babka nasłuchuje, czy zasnęła. Cathy leżała nieruchomo jak kamień, dopóki babka nie przeszła korytarzem do cieplejszej części domu, po czym mocniej otuliła się kołdrą i głębiej zanurzyła głowę w poduszkę. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 7
– Dobrze! Na wypadek, gdyby ciotka Mabel patrzyła, skręcamy w kierunku twojego domu, John – powiedział Trey. John spojrzał na niego ostro. – Przecież my tam idziemy! – Nie. Zawrócimy do domu Wilka. John się zatrzymał. – Co? Dałeś ciotce słowo, że tam nie pójdziesz. – Tygrysie, posłuchaj! Pamiętasz, co powiedziała i na co się zgodziliśmy? Prosiła, żebyśmy przyrzekli, że nie skontaktujemy się z panem Wolfe’em w sprawie jego szczeniaków. Tak dokładnie brzmiały jej słowa, John. Słuchałem uważnie. – No i? – zapytał John. – Nie będziemy z nim rozmawiać. Zwiniemy jednego... jedno z tych szczeniąt, a on się nawet nie zorientuje. John zamknął usta, nie chciał bowiem, żeby zęby mu zamarzły. Po południu, kiedy zachodziło słońce i zrywał się północny wiatr, robiło się strasznie zimno. Pragnął się wywinąć z tej sytuacji, nawet jeśli oznaczało to pójście do własnego domu, w którym unosił się zapach zepsutej fasoli. Szedł dalej. – Zwariowałeś, T.D. Niby jak mamy zabrać szczeniaka, żeby Wilk nas nie złapał? Trey pobiegł za nim. – A czemu ma nas zobaczyć? Pójdziemy boczną ścieżką na tyły. Biednej starej suce pewnie cycki odmarzają w jednej z tych budów... bud. Usłyszymy małe, weźmiemy jedno i uciekniemy. – Szarpnięciem zmusił Johna do zatrzymania się. – John, jeśli nie zrobimy tego dziś, jutro może być za późno. Wilk siekierą poobcina im głowy, to pewne jak słońce. – One są jeszcze malutkie, matka wciąż je karmi – powiedział John. – Jeśli szczeniaka za wcześnie odstawi się od piersi, może umrzeć. – John, dlaczego ty zawsze musisz być tak głupio praktyczny? I co z tego? Jeśli go nie uratujemy, szczeniak i tak nie dożyje odstawienia od piersi. Możemy być jego mamą, karmić go z butelki. Catherine Ann na pewno się to spodoba. I będzie miała czym się zająć, zamiast myśleć o swoim smutku. – Tak – odparł John. Trey zwykle go w ten sposób urabiał, zarzucając gradem słów, które John najczęściej puszczał mimo uszu, ale tym razem był w nich sens. Żałował, że kiedy umarła mama, nie miał zwierzaka do przytulania i kochania, nie mógł jednak ryzykować, że ojciec potraktuje kopniakiem psa czy kota. Tym razem Trey miał rację. Wyglądało na to, że z Treyem zawsze jest rozdarty między tym, co słuszne, a tym, co prawie słuszne. Bardziej niż czegokolwiek innego na świecie pragnął, żeby Cathy dostała szczeniaka, z drugiej jednak strony – przyrzekli cioci Mabel, że nie będą się zadawać z Odellem Wolfe’em, i bez względu na to, jakich słów używa Trey, złamią słowo. – Wiesz, że Gil Baker lubi opowiadać bajki. Skąd wie, że collie Wilka ma małe? – Bo Gil ciągle myszkuje koło jego domu. Próbuje znaleźć powód, żeby napuścić na niego prawo. Jego
mama chce, żeby Wilk się wyniósł, ale chociaż on zajmuje ten dom nielegalnie, szeryf Tyson nie zrobi nic, jeśli nie będzie miał dowodu na jakieś przestępstwo. – Dlaczego nie możemy poczekać do soboty i pojechać z twoją ciocią do schroniska? – zapytał John, zaciskając zęby, żeby nie szczękały. – Ponieważ chcę natychmiast, dziś wieczorem, wynagrodzić Catherine Ann to, co powiedziałem! Chcę zobaczyć jej minę, kiedy dam jej szczeniaka. To była następna rzecz typowa dla Treya: kiedy ułożył plan, nie mógł się doczekać, aż zacznie go realizować. Musiał od razu, w tej chwili, mieć to coś albo to coś zrobić. – Potrzebujemy kocyka, żeby owinąć szczeniaka – zauważył John. Trey poklepał go po ramieniu. – Mój człowiek! Schowam go pod kurtkę. Musieli niemal zatkać nosy, kiedy się zbliżyli do drucianej siatki otaczającej podwórko Odella Wolfe’a. – Boże wielki! – jęknął Trey. – Wąchałeś kiedyś taki smród? – Furtka jest zamknięta na kłódkę, T.D. – zauważył John. Na płocie wisiała także wielka tablica z napisem – Przeskoczymy przez płot. – Tylko jeden z nas. Drugi musi zostać tutaj, żeby tego pierwszego podsadzić. Chłopcy patrzyli sobie w oczy. Słyszeli łagodne gdakanie kur moszczących się na noc. Zapadł już zmierzch, szary i zimny niczym zmrożona stal, wiatr ucichł, jakby przepędzony przez szybko nadchodzącą noc. W kurniku paliło się pojedyncze światło. Zrujnowany dom był ciemny, choć z komina wiła się strużka dymu. – W takim razie ja pójdę – powiedział Trey. – Ty się przygotuj, bo rzucę ci szczeniaka. John przyglądał się uważnie przestrzeni między ścieżką a rzędem bud. To była ziemia niczyja, pełna śmieci i zardzewiałych metalowych części niewiadomego pochodzenia. Pędząc w półmroku, Trey z pewnością nie zobaczy stłuczonej butelki ani wieka puszki, która tylko czeka, żeby na nią nastąpił. Nie będzie zważał na tego rodzaju niebezpieczeństwa – popędzi jak strzała do budy, co jednak będzie, jeśli suka nie zechce oddać szczeniaka? – Mam pomysł – powiedział John. – Zagrajmy w kamień, papier, nożyce. Kto wygra, ten idzie. – W tej grze niemal zawsze pokonywał Treya. – Dlaczego ten, kto wygra, nie zostanie? – zaproponował Trey. – Ja idę, T.D. Jestem od ciebie cichszy i psy mnie lubią. – Po moim trupie, John! Po szczeniaka pójdę ja, żebym mógł powiedzieć Catherine Ann, że go dla niej zdobyłem. Ty mi oczywiście pomożesz, ale ja go wezmę. – Spieprzysz sprawę, a jeśli Wilk cię złapie, jesteś ugotowany. – Nie martw się o mnie, John – powiedział cicho Trey. – Zawsze się o mnie martwisz. – Bo o ciebie trzeba się martwić. – John ułożył dłonie na kształt strzemienia. – Tylko uważaj, na litość boską. – Jesteś moim człowiekiem, John. Po kilku sekundach Trey z łagodnym tąpnięciem wylądował po drugiej stronie płotu. Wystawił kciuki w stronę Johna, po czym zgięty ruszył ku przybudówkom. John chwycił palcami druciane ogrodzenie i ze wstrzymanym oddechem myślał, żeby znikający w ciemnościach Trey wybrał właściwą budę. Kury musiały go usłyszeć. Przerażony John słuchał, jak przestraszone zaczęły gdakać. Kiedy po niecałej sekundzie brudne kuchenne okno rozjaśniło się od światła, serce boleśnie mu zabiło. „O mój Boże!” – Trey! – zawołał donośnym szeptem. Było już jednak za późno. Z tylnych drzwi wyłoniła się postać z krzaczastą brodą i cicho je za sobą zamknęła. „Wilk!” Coś niósł. Broń? Ciemność szybko gęstniała, ale mężczyzna dostrzegł Johna WSTĘP WZBRONIONY.
i rozkazał: – Nie ruszaj się! Po czym uniósł przedmiot, który miał w dłoni. Snop światła z mocnej latarki oślepił Johna, niemal zwalając go z nóg. – Nie ruszaj się! – powtórzył mężczyzna. – Tak, pro-proszę pana – wyjąkał John. Usłyszał ostrożne kroki. – Czego tu szukasz, chłopcze? John podniósł dłoń, żeby ochronić oczy przed światłem. – Ja... ja... – Opuść ręce, żebym mógł zobaczyć twoją twarz. – Nic nie widzę. – Dla mnie to bez różnicy. Ja ciebie widzę. Dlaczego szpiegujesz przy moim płocie? – Nie szpieguję, proszę pana. – John trzymał palce rozpostarte przed oczyma i modlił się, żeby Trey się zorientował i uciekł na ulicę. Usłyszał szczęk kluczy, ale uznał, że zdąży odbiec na koniec zaułka, zanim Wilk otworzy kłódkę. – Czym zdenerwowałeś moje kury? – Niczym. – Coś musiało je... – Wilk omiótł światłem latarki podwórko. John, wciąż oślepiony, nic nie słyszał, ale Odell Wolfe musiał mieć prawdziwie wilczy słuch. – No, no, no! Co my tu mamy? – mruknął i John wiedział, że Wilk złapał Treya. Kiedy odzyskał wzrok, z przerażeniem zobaczył, że Trey z wybrzuszeniem pod kurtką stoi uwięziony w snopie światła. Dostrzegł coś jeszcze: Wilk miał przy boku zwinięty sznur. – Czemu jesteś na moim podwórku, chłopcze? – zapytał Treya. – Jaką szkodę miałeś zamiar zrobić? John pragnął krzyknąć: „Uciekaj, Trey!”, podejrzewał jednak, że Wilk potrafi rozwinąć to lasso szybciej, niż atakuje grzechotnik, i urwać Treyowi głowę, zanim ten zdąży zrobić dwa kroki. – Żadnej – odparł Trey. – Nie przyszedłem zrobić żadnej szkody. – Dlaczego więc tutaj jesteś? – Przyszliśmy po szczeniaka – odparł zza płotu John. – Słyszeliśmy, że pana collie się oszczeniła, i pomyśleliśmy, że... że nie będzie panu jednego brakowało. Latarka ponownie skierowała się na niego i znowu musiał osłonić oczy przed nagłym światłem. – A dlaczego przyszło wam to do głowy? – zapytał Wilk. – To nieważne – powiedział Trey. – Uciekaj, John! Natychmiast! – Ha... dopóki będę miał jednego z was na widelcu, drugi mnie nie obchodzi – rzucił Wilk przeciągle, John zaś, zaciskając palce na drucie, poczuł, jak skręca mu się żołądek. – Co chcecie zrobić z moim szczeniakiem? – zapytał Wilk, przesuwając latarkę na twarz Treya. – Dać go wnuczce pani Emmy, to znaczy pani Benson. Jej oboje rodzice zginęli i jest sierotą. Pomyśleliśmy, że piesek poprawi jej humor. Trey mówił, nie poruszając szczęką. Dygotał z zimna, John także czuł, jak mróz przenika mu przez spodnie. Wilk miał na sobie cienką kurtkę, spod której wystawały poły koszuli, i mokasyny na bosych stopach, jakby był częścią nocy i niskiej temperatury. – Mieliśmy pojechać do schroniska w Amarillo – dodał zza siatki John – ale musielibyśmy czekać do soboty, a piesek jest potrzebny Cathy już teraz. – Emma Benson – powtórzył Wilk w zamyśleniu, opuszczając latarkę. – Szczeniak jest dla jej wnuczki? – Tak – odparł Trey. – To dlaczego mnie po prostu nie zapytaliście, zamiast kraść szczeniaka? Coś mi się nie wydaje, żeby
pani Benson pochwalała takie zachowanie. – Ponieważ moja ciocia zabroniła mi zadawać się z panem. Oto dlaczego – wyjaśnił Trey. – Zabroniła, tak? A twoja ciotka to kto? – To nie pański interes! Serce Johna zabiło szybciej, kiedy Wilk przygwoździł Treya snopem potężnego światła. Potarł się sznurem po udzie i John widział, że zacisnął dłoń na uchwycie. – Hej, ja was znam! – powiedział nagle. – Ty jesteś ten świetny rozgrywający, z którym całe Kersey wiąże wielkie nadzieje, a ty – światło zatoczyło łuk z powrotem do Johna – ty jesteś John Caldwell, jego skrzydłowy. No, no. – Skąd pan nas zna? – zapytał Trey. – Widziałem, jak gracie. – Wilk się roześmiał. – A twoja ciotka to Mabel Church. Rzeczywiście miała rację, zabraniając ci zbliżać się do mojego podwórza. – Zdjął z paska spodni kółko z kluczami i rzucił je do Johna, który automatycznie wyciągnął rękę i je złapał. – Dobry chwyt – oznajmił Wilk. – A teraz otwórz furtkę. – To znaczy... że wypuści pan Treya? – zapytał John. – Zrobi krzywdę szczeniakowi, jeśli będzie przechodził przez płot. – Mężczyzna znowu się roześmiał i pokręcił głową. – Ta dziewczyna musi wiele dla was znaczyć, skoro dla niej zaryzykowaliście przyjście tutaj. Jest ładna? – Tak. Bardzo – odparł Trey. – Jest miła? – Tak! – wykrzyknęli chłopcy chórem. – Wcale mnie to nie dziwi, skoro to wnuczka pani Emmy. – Usta Wilka wygięły się w chytrym uśmiechu. – Dwóch chłopców i śliczna panienka. Z takiego równania nigdy nie wychodzi nic dobrego. Johnie Caldwellu, rzuć mi te klucze z powrotem, i wracajcie obaj do domu na kolację. I pamiętajcie, nakarmcie to stworzenie, zanim sami siądziecie do stołu. Namoczcie koniec ręcznika w ciepłym mleku i dajcie mu do ssania. A jak następnym razem będziecie czegoś ode mnie chcieli, lepiej zapytajcie. Johnowi, któremu dłonie całkiem zgrabiały, w końcu udało się otworzyć furtkę. – Tak zrobimy, proszę pana – powiedział, rzucając Wilkowi klucze. Nerwy wciąż miał napięte jak postronki ze strachu, że mężczyzna zmieni zdanie i owinie Treya sznurem, nie pozwalając mu wyjść. Wilk jednak niczego takiego nie zrobił. Obaj pobiegli dróżką. Trey opiekuńczo podtrzymywał niewielkie wybrzuszenie pod kurtką. Na końcu przystanęli, żeby złapać oddech i posmakować swój cudowny triumf. – Wilk wcale nie jest taki zły – wykrztusił zadyszany John. – Niesamowite, widział nas, jak gramy, a w dodatku najwyraźniej zna panią Emmę. – Tak – zgodził się John. – Zainstalował elektryczny grzejnik w budzie z psami i zostawił im mnóstwo koców. Jak myślisz, o co mu chodziło z tym „równaniem”? – Nie mam pojęcia – odparł John. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 8
Mabel Church zmierzyła ich wzrokiem pełnym surowej dezaprobaty, kiedy wpadli do domu przez tylne drzwi. Ciepło panujące w kuchni uderzyło ich niczym rozpalona tarcza. – Ciociu Mabel, nic nie mów! – powiedział Trey, odpinając kurtkę. – Wiem, że mam kłopoty, ale najpierw musimy się zająć tym szczeniakiem. Trzeba go nakarmić i owinąć czymś ciepłym. – Musimy namoczyć koniec ręcznika w ciepłym mleku i dać mu do ssania, ciociu Mabel – dodał John głosem przepełnionym poczuciem winy. – Naprawdę? – odparła zaskakująco łagodnie Mabel Church. Odebrała Treyowi drżącą futrzaną kulkę i zawinęła w gruby kąpielowy ręcznik, który wcześniej przygotowała, po czym z mikrofalówki wyjęła pojemnik z ciepłym mlekiem, napełniła nim zakraplacz do oczu leżący na blacie i wsunęła go w pyszczek pieska. Chłopcy spojrzeli po sobie, a w ich zdziwionym wzroku malowało się pytanie: „Skąd wiedziała?”. – Mieliście więc jednak do czynienia z Odellem Wolfe’em, czego wyraźnie wam zabroniłam. Johnie, za ciebie nie odpowiadam, ale ty, Treyu Donie, zostaniesz ukarany. – Tak, ciociu – odparł Trey, jakby groźba ciotki była drobiazgiem, czymś w rodzaju ostrzeżenia, że jeśli nie wypije się mleka, nie dostanie się deseru. Beztrosko wyjaśnił Johnowi: – Znalazła moją rękawicę i od razu się domyśliła, co kombinujemy. – Dlatego ty zostaniesz tutaj, a my z Johnem zaniesiemy tego malca do jego nowego domu – ciągnęła Mabel. – Pewnie się ucieszysz, jak ci powiem, że pani Emma bardzo wysoko ocenia pomysł podarowania Cathy szczeniaka. Usta Treya otworzyły się tak szeroko, że John zobaczył całe podniebienie przyjaciela, oczy zaś wypełniło pełne przerażenia niedowierzanie. – Co?! – krzyknął. – Ciociu Mabel, nie mówisz poważnie! Ryzykowałem własne życie dla tego szczeniaka! – Właśnie. Dziękuję, że to przyznałeś. A teraz pójdziesz do swojego pokoju bez kolacji i nie wyjdziesz za próg do rana, kiedy każę ci wstać. – Ciociu Mabel, proszę... Możesz mnie ukarać w inny sposób. – Serce mu pękało, o czym świadczył wyraz oczu i łamiący się głos. – Proszę, ciociu Mabel. Nie możesz mi tego zrobić. Kiedy szczeniak się najadł, Mabel owinęła go ponownie w ręcznik i włożyła do wyściełanego pudełka, które także wcześniej przygotowała. – Niestety, Trey, nie mam innego wyjścia. Musisz się nauczyć, że za złamanie obietnicy trzeba ponieść konsekwencje. Dam ci jeszcze jedną szansę na udowodnienie, że potrafisz dotrzymać słowa. Przyrzekniesz, że do śniadania nie wystawisz głowy za próg pokoju. Wyobrażam sobie, że do tego czasu solidnie zgłodniejesz. – Ciociu Mabel... – błagał Trey płaczliwie. – Przyrzeknij, w tej chwili. – Och, dobrze! Przyrzekam.
– Powiedz, że przyrzekasz przed Bogiem, Johnem i przede mną. – Przyrzekam, że nie otworzę drzwi sypialni i nie wyjdę za próg, dopóki rano nie zawołasz mnie na śniadanie – powiedział Trey ze zwieszoną głową. John, sztywny i milczący jak totem, nie ośmielił się spojrzeć na przyjaciela. Jego wzrok zdradziłby, że obaj wiedzą. Trey wyjdzie z pokoju przez okno i będzie w drodze do domu pani Emmy, zanim jego ciotka zdąży przekręcić kluczyk w cadillacu – w dodatku zrobi to, nie łamiąc słowa. „Ciocia Mabel to najsłodsza kobieta na świecie, jak jednak może być taka... No, taka głupia?” Mabel włożyła płaszcz i przewiesiła torebkę przez ramię. – Johnie, domyślam się, że dziś wieczorem zjesz kolację z panią Emmą i jej wnuczką. One również będą miały gulasz. – Gdy wzięła pudełko i umieściła je w niechętnych objęciach Johna, ten nadal nie patrzył na Treya. Mabel zwróciła się do siostrzeńca: – Trey, idź, proszę, do siebie i odrób lekcje. – Dobrze, ciociu. – Nie waż się trzaskać drzwiami! – Nie, ciociu. – Na pewno powiem Cathy, że to ty zdobyłeś dla niej szczeniaka, Trey – zapewnił John. – Powiedz jej, że mam nadzieję, że się jej spodoba – odparł Trey i powłócząc nogami, ruszył korytarzem. Usłyszeli, jak cicho zamyka za sobą drzwi. – Uważam, że przyjął to całkiem dobrze – powiedział John z kamienną twarzą. – Rzeczywiście, prawda? – stwierdziła Mabel. John trzymał pudło na kolanach w czasie jazdy do oddalonego o kilka przecznic domu Emmy Benson. To tylko kwestia czasu, zanim Trey się pokaże – oczywiście po wyjściu jego ciotki – ale to on, John, pierwszy zobaczy minę Cathy na widok szczeniaka collie, który po niej był drugą najśliczniejszą istotą, jaką w życiu widział. Piesek spał i John mógł sobie wyobrazić, jak jego różowy nosek ociera się o delikatny policzek Cathy, a ona zamyka oczy, czując jego rozkoszny dotyk, tak bowiem zachowują się dziewczyny. Poczuł wyrzuty sumienia, że się cieszy, że Trey nie usłyszy pierwszy podziękowań Cathy, i zrobiło mu się żal ciotki Mabel, która przeżyje rozczarowanie, jeśli po powrocie do domu zajrzy do jego pokoju i przekona się, że jest pusty. Może tak jednak nie będzie? Może jej wiara w niego go ochroni? Emma otworzyła drzwi, zanim zdążyli zapukać. – Mówiłam Cathy o szczeniaku – oznajmiła, cofając się, żeby mogli szybko wejść do środka. – To od razu postawiło ją na nogi. Nie wiem, jak ci dziękować, Johnie. – To był pomysł Treya, pani Emmo. – Podziękuję mu w stosownym czasie. Jak przyjął karę, Mabel? – Prawdę mówiąc, całkiem spokojnie. Uświadomił sobie, że tym razem posunął się za daleko. Ukarałam go tak, jak mi radziłaś: odebrałam możliwość osobistego przyniesienia szczeniaka. Teraz jest w swoim pokoju, gdzie pozostanie do rana. – Aha – odparła Emma. Poklepała przyjaciółkę po ramieniu. – Cóż, jestem dumna, że się nie ugięłaś, Mabel. A teraz chodźmy, ty poznasz Cathy, a ona swojego nowego towarzysza. Jest w kuchni, miesza gulasz. John, zostaniesz na kolacji. – Ściągnęła mu z głowy czapkę narciarską i zawiesiła na wieszaku w holu. Żadne nie dostrzegło, jak Mabel uśmiecha się pod nosem. John był pewien, że włosy stoją mu dęba, ale pudło nie pozwalało mu ich przygładzić. Miał tylko nadzieję, że Cathy tego nie zauważy. Nie zauważyła. Sprawiała wrażenie, że w ogóle go nie widzi, kiedy odwróciła się od pieca z delikatną buzią zaróżowioną od ognia i wyczekiwania na prezent. Podeszła prosto do pudełka i John wykorzystał chwilę, żeby się przejrzeć w pociemniałym oknie nad zlewem. O mało się nie zakrztusił, kiedy za szybą zobaczył twarz Treya. Zniknęła, gdy Mabel się odwróciła i poklepała go po plecach. – Wszystko w porządku, Johnie?
– Dobrze, ciociu Mabel. Na moment mnie zatkało. – Och! – gruchała Cathy, podnosząc futrzaną kulkę z posłania i przytulając do szyi, a jej radość w każdym szczególe odpowiadała wyobrażeniu Johna. Emma spojrzała na niego z aprobatą. – Dobry ruch, szanowny panie! Przekaż moje podziękowania swojemu pomocnikowi. – Jest taki mięciutki i ciepły! – pisnęła Cathy i pocałowała szczeniaka w głowę. – Naprawdę jest mój, babciu? Mogę go zatrzymać? – Możesz go zatrzymać – odparła Emma. – Nigdy wcześniej nie miałam zwierzaka. On po prostu... po prostu jest piękny. – W porządku, że to chłopiec? – zapytał John, patrząc na nią z niepokojem. – Nie wiedzieliśmy... – Całkowicie. – Posłała mu zaciekawione spojrzenie i serce mu podskoczyło, ponieważ odniósł wrażenie, że po raz pierwszy go zauważyła. – A gdzie jest twój pomocnik? – W domu, odrabia lekcje – wyjaśniła Mabel. – Wiem jednak, że będzie zachwycony, że szczeniak ci się spodobał. Przy okazji, jestem Mabel Church, ciotka Treya. – Słyszałam o pani wiele miłych rzeczy – powiedziała Cathy, wyciągając spod koca drobną dłoń, a John pomyślał, jaka jest uprzejma i dojrzała. Ciocia Mabel uścisnęła ją. – Bardzo się cieszę, że wreszcie panią poznałam. Proszę ode mnie podziękować Treyowi. John... – Odwróciła się ku niemu i znowu miał kłopoty z oddechem, kiedy popatrzyła mu prosto w oczy. – Tobie też bardzo dziękuję. Jest cudowny. – I w tej doskonałej atmosferze pożegnam się z wami – powiedziała Mabel. Emma odprowadziła ją do drzwi. John stał zakłopotany, wodząc oczami od jasnowłosej głowy Cathy pochylonej nad szczeniakiem, którego trzymała w objęciach, do kuchennego okna. Nadal miał ręce zajęte pudłem, ale nie wiedział, gdzie je odstawić. Stół był nakryty do kolacji na trzy osoby, czwarta mata leżała naprzeciwko miejsca, gdzie miał usiąść. Szybko się dowiedział, dla kogo przygotowano to dodatkowe nakrycie, kiedy Emma po powrocie do kuchni powiedziała: – John, wystaw głowę na zewnątrz i zawołaj Treya. Nie chcemy, żeby zamarzł na śmierć. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 9
Była pewna, że kiedy urok nowości minie, chłopcy o niej zapomną. W końcu była dziewczynką, chłopcy zaś nie bawią się z dziewczętami. – Babciu, jak długo Trey i John mają się mną opiekować? – zapytała. Był koniec lutego i wzeszły żonkile – ich delikatne złote główki przebiły się przez ziemię, ale Rufus już wiedział, że musi się trzymać z daleka od nich. Chłopcy prawie codziennie popołudniami pomagali Cathy uczyć szczeniaka. – Nie, nie, Rufus! – wołali, kiedy widzieli, że kieruje się w stronę grządek, i cicho klaskali, żeby go nie przestraszyć. – Idź tam, piesku! Tam! – Klepali pień drzewa albo zwabiali go w inne miejsce. – Dlaczego? Zaczynają cię męczyć? – zapytała Emma. – Nie, zastanawiałam się tylko, kiedy nie będą musieli więcej się mną zajmować. – Okres, który ustaliłyśmy, dawno minął, skarbie. Chłopcy lubią z tobą być. Cieszą się, że jesteś ich przyjaciółką. Stwierdziła, że dziwnie jest mieć dwóch wielkich chłopców za przyjaciół, ale było to również miłe. Bez Treya i Johna bardziej tęskniłaby za Laurą i domem. Koledzy szkolni traktowali ją miło, ale utrzymywali dystans. Dość szybko się zorientowali, że jest bystra. Pierwsza kończyła rozwiązywanie testów i czytała książki z biblioteki w czasie, który jej pozostał, nauczyciele wywoływali ją, kiedy nikt inny nie znał odpowiedzi na pytanie, i czytali na głos jej wypracowania, podając je klasie jako wzór. Chwalili schludność jej zeszytów i charakter pisma, podczas gdy klasa zerkała na nią z ukosa, ona zaś płonęła z zażenowania, choć nie na tyle, żeby – podobnie jak oni – wykonywać pracę niestarannie. Trey i John czuli się w jej towarzystwie swobodnie i zupełnie im nie przeszkadzało, że Cathy jest „utalentowana”, chce zostać lekarzem i mówi po francusku. Nie uważali za dziwne, że w klasie siedzi prosto, ze skrzyżowanymi stopami. Nauczono ją, że dobra postawa może dodać człowiekowi wzrostu. Jeszcze nie nadeszła pora na sezon bejsbolowy, kiedy chłopcy będą po lekcjach uczęszczać na treningi, mieli więc mnóstwo czasu, żeby z nią być. Wyrastali przed nią w nieoczekiwanych miejscach, uśmiechając się głupio, próbując ją przekonać, że po prostu przechodzili. Często ich widywano, jak wpadali do biblioteki hrabstwa, gdzie pracowała jej babcia, jeśli Cathy tutaj wysiadała ze szkolnego autobusu, pojawiali się w parku, dokąd zabierała Rufusa, albo w Pierwszym Kościele Baptystów, gdzie jej babcia załatwiła dla niej możliwość ćwiczenia gry na pianinie. Wydawali się korzystać z każdego pretekstu i z każdej okazji, żeby z nią być. – Trey i ja potrzebujemy pomocy w matematyce, Cathy. Będzie w porządku, jeśli przyjdziemy do ciebie po szkole? – Jasne, John. – Ciocia ma na strychu pełno starych trofeów myśliwskich. Chcesz je zobaczyć, Catherine Ann? – Bardzo, Trey. – Zagrajmy dzisiaj po szkole we frisbee z Rufusem. Co ty na to? – Mnie to odpowiada, chłopcy. – Ciocia Mabel ma pełny worek liści sałaty dla Sampsona. Możemy go nakarmić?
– Co za wspaniały pomysł. Spodziewała się, że odejdą, zanim żonkile zwiędną, ale nie odeszli. Pewnego popołudnia zastali ją w ponurym nastroju. – Co się stało? – zapytał John, siadając obok niej na huśtawce na ganku w domu jej babki. Trey zajął miejsce po drugiej stronie, koło Rufusa. – Tato nie zostawił żadnych pieniędzy dla mnie i teraz jestem finansowym ciężarem dla babci – wyjaśniła. – Skąd wiesz? – zapytał Trey. Powtórzyła podsłuchaną rozmowę babci z Mabel Church. – Tak jak podejrzewałam, Sonny był bankrutem, kiedy zginął – wyznała Emma, sądząc, że Cathy nie ma w domu. – Żyli ponad stan, wyłącznie z kredytów. Przestał opłacać polisy na życie i maksymalnie obciążył hipotekę. Pieniądze ze sprzedaży domu i ruchomości pójdą do wierzycieli. Nic nie zostanie. Mówiła, że teraz będzie musiała starannie oglądać każdego centa, zanim go wyda, żeby zapewnić Cathy utrzymanie, ale da sobie radę. Wciąż ma odłożone pieniądze z polisy Buddy’ego – pomogą w opłaceniu wydatków na college. Choć osiągnęła wiek emerytalny, zwróciła się do władz hrabstwa z prośbą o pozostawienie jej na dotychczasowym stanowisku. Nic się również nie stanie, jeśli zrezygnuje z planowanej podróży do Anglii. Cathy już wcześniej zrozumiała, że babcia nie ma za dużo pieniędzy. Zawsze sprawdzała ceny kupowanych produktów, wykorzystywała to, co zostało z posiłków, i wyłączała niepotrzebnie zapalone lampy – rodzina Cathy nigdy nie przejmowała się takimi drobiazgami. Bardzo zabolała ją więc świadomość, że babcia z jej powodu musi sobie odmawiać różnych rzeczy. – Ona cię kocha, Catherine Ann – stwierdził John. – A to ułatwia jej poświęcenia. – Tak – dodał Trey. – Lepiej wydawać pieniądze na ciebie niż na jakąś głupią wycieczkę do Anglii. Zalała ją fala ciepła, z serca spadł ciężar. Czasami, gdy siedziała między nimi, czuła się jak dolina. Odpierali wiatr i burze niczym przyjazne góry. – Naprawdę tak myślicie? – Tak! – odparli chórem. Różnili się od siebie jak ogień i woda, ale dobrze się rozumieli. John był cichy i spokojny, cierpliwy i zrównoważony. Wtapiał się w otoczenie. Trey zawsze rzucał się w oczy. Wiedziało się od razu, że jest – w klasie, na korytarzu, w stołówce, w szkolnym autobusie. Nie można go było przegapić. „Burzliwy” – tak kiedyś określiła go ciotka Mabel i Cathy się z tym zgadzała. Babcia jej wyjaśniła, że krzykliwa arogancja Treya jest tarczą przeciwko bólowi i upokorzeniu, jakie zadali mu rodzice, odrzucając go. Gdyby żył jego wujek, Trey pewnie wyrósłby na innego chłopca. Harvey Church był prawdziwym mężczyzną, doskonałym myśliwym i wędkarzem, wziąłby więc Treya w karby, Trey zaś miał taką naturę, że uwielbiałby go z tego powodu. Kiedy jednak chłopiec był u wujostwa cztery miesiące, zdrowy jak rydz Harvey umarł nieoczekiwanie na zawał serca i Trey został pod wyłączną opieką starzejącej się ciotki, źle przygotowanej do radzenia sobie z nad wiek rozwiniętym, krnąbrnym siostrzeńcem. Johnowi umarła mama, kiedy miał siedem lat, zostawiając go na łasce ojca pijaka. Trey miał więc rację tamtego dnia, na lekcji panny Whitby. Wszyscy w taki czy inny sposób byli sierotami i to wytworzyło między nimi szczególną więź. Bez Treya i Johna Cathy nie przetrwałaby w szkole podstawowej w Kersey. Zima ustąpiła wiośnie, a cała trójka skończyła dwanaście lat. Przez dwa tygodnie marca Trey był starszy od Johna. Uważał tę czternastodniową różnicę wieku za powód do świętowania, w każdym razie we własnym umyśle, dawała mu bowiem pewną przewagę nad przyjacielem. Chłopcy rośli jak na drożdżach i mniej więcej wtedy, gdy Cathy powoli traciła wygląd małej dziewczynki, ich rysy zaczęły nabierać dojrzałości. Aby podkreślić ostatni rok ich niewinności, Mabel z okazji urodzin Treya i Johna urządziła przyjęcie. Wtedy Cathy po raz pierwszy zobaczyła ojca Johna,
Berta Caldwella. Wiedziała, że pracuje na polach naftowych i zwykle jest nieobecny. John nigdy o nim nie mówił i dni, gdy ojciec był w domu, spędzał u cioci Mabel. Bert Caldwell dużo pił w okresach „między wierceniami”. Na przyjęcie przyszedł jednak trzeźwy i świeżo ogolony, w wykrochmalonych dżinsach i białej koszuli z długimi rękawami – typowym świątecznym stroju mężczyzn w Kersey. Był niższy i mocniej zbudowany niż syn, miał także grubsze rysy, obaj jednak nie czuli się swobodnie w swoim towarzystwie. Cathy im współczuła. Czy nie potrafią pojąć, że są szczęściarzami, jeden ma bowiem takiego syna jak John, a drugi ma ojca? Urodziny Cathy przypadały w kwietniu i aby je uczcić, babcia zaprosiła Laurę na wiosenne ferie – czas, kiedy preria miała się pokryć obiecanymi dzikimi kwiatami. – Co to ma...?! – wykrzyknęła najlepsza przyjaciółka w modnym kostiumiku i pasującym do niego szkockim berecie z pomponem, gdy zobaczyła Cathy w poczekalni lotniska w Amarillo. Cathy zrezygnowała z uściskania Laury i mocniej otuliła się dżinsową kurtką. – Tutaj tak się ubierają. Jedynie Trey i John złagodzili fatalne wrażenie, jakie na Laurze zrobił nowy dom Cathy. – Są cudowni – oznajmiła. – Dla nich mogłabym znosić kaktusy i rzepienie. Laura była najmilszą dziewczyną, jaką Cathy znała. Wcale nie chciała, żeby jej współczucie dla gorszych warunków życia zraniło uczucia Cathy czy obudziło tęsknotę za rodzicami, Winchesterem, dawnymi kolegami z klasy czy pięknym domem i okolicą, gdzie spędziła pierwsze lata życia. Natychmiast po wyjeździe Laury John wyczuł smutek Cathy. – Tęsknisz za nią, prawda? – zapytał. Wtedy po raz pierwszy była świadkiem kłótni Johna i Treya, która omal nie zakończyła się bójką. – Tak. I za dawnym życiem. – Posłuchaj mnie, Catherine Ann! – rozkazał Trey, stając przed nią, jakby jego wzrost i budujące się ciało niczym tarcza zasłaniająca słońce mogły zablokować wszelkie jej myśli o przeszłości. – Teraz my jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Podoba ci się tutaj. Powiedz, że nie chcesz wracać tam, skąd przyjechałaś. – Daj jej spokój, T.D. – John szarpnął go za rękaw kurtki. – Nie! – Trey uwolnił rękę. Cathy rozpoznała w jego twarzy zazdrość i panikę. – Ty nie chcesz nas opuścić, prawda, Catherine Ann? – Ja... – Łzy wezbrały jej w oczach i popłynęły po policzkach, gardło się zacisnęło od bolesnych wspomnień: wyjazdy z rodzicami na plażę, koncerty fortepianowe, wizyty w muzeach, koncerty, dni wypełnione ciepłymi promieniami słońca i chłodnym wietrzykiem od morza. Nie potrafiła udzielić mu odpowiedzi, którą pragnął usłyszeć. – Widzisz, coś narobił?! – krzyknął John gniewnie. – Przez ciebie znowu straciła głos. Wszystko w porządku, Cathy. Możesz tęsknić za Laurą i dawnym życiem. – Zamknij się, John! – Trey popchnął przyjaciela. – To wcale nie jest w porządku. Skończy się na tym, że ją namówisz do wyjazdu. W odpowiedzi John popchnął Treya i utkwił w nim wściekłe, mroczne spojrzenie, które kazało Cathy stanąć między nimi, zanim w ruch pójdą pięści. Nigdy dotąd nie widziała tak bardzo rozgniewanego Johna. – Chłopcy! Chłopcy! Nigdzie się nie wybieram! – zawołała wyrwana ze smętnych rozmyślań. – Jak mogłabym zostawić babcię, was i Rufusa? Trey oderwał pełen złości wzrok od Johna i skierował na nią. – Przyrzekasz? – zapytał. Dostrzegła, jak w jego oczach wolno zapala się ogień. – Przyrzekam. – Ale smutek jest w porządku, Cathy – powiedział John, wyzywająco spoglądając na Treya, czy ten ośmieli się mu sprzeciwić. Incydent, który o mało nie skończył się wielką awanturą, uświadomił Cathy, jak zaskakująco ważną
rolę zaczęła odgrywać w ich życiu, dlatego postanowiła zachować w tajemnicy, że z Laurą planują spotkać się znowu na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, gdzie będą realizować marzenie o zostaniu lekarkami. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 10
Dzieci zmieniły się w nastolatki, a Emma i Mabel często o nich rozmawiały i wypatrywały zmian w relacjach między tą trójką. Było tylko kwestią czasu, kiedy chłopcy odkryją rosnące piersi Cathy, ona zaś z pewnością nie przegapi ich coraz lepiej ukształtowanych bicepsów. Na razie jednak byli po prostu przyjaciółmi. Kiedy Trey i John nie uprawiali sportu, ze szkoły wracali z Cathy do jej domu i szaleli z Rufusem. Wieczorami najczęściej razem odrabiali zadania domowe, bywało także, że brali udział w domowych lekcjach Cathy. Często zostawali na kolacji, co obaj uwielbiali. John sam musiał sobie gotować, a Trey wolał wyśmienitą kuchnię pani Emmy niż jednakowo pozbawione smaku potrawy ciotki Mabel. Przychodzili też do Pierwszego Kościoła Baptystów posłuchać, jak Cathy gra na fortepianie. Nigdy nie nudziło ich jej towarzystwo i byli dumni, że wielu rzeczy mogą się od niej nauczyć, na przykład francuskich zwrotów czy założenia szyny na zwichniętą kończynę. Obie kobiety z przyjemnością słuchały, jak chłopcy ćwiczą przy kolacji wyrażenia, którymi oczywiście popisywali się przed kolegami w szkolnej stołówce. – Passe-moi le sel, s’il te plaît, Trey (Proszę, podaj mi sól, Trey). – Avec plaisir, mon amie. Et le poivre aussi? (Z przyjemnością, przyjacielu. Pieprz także?) – Qui, s’il te plait (Tak, jeśli można). – Il me plaît (Proszę bardzo). Emma się zastanawiała, kiedy ich paczka się rozpadnie, chłopcy zaczną bowiem reagować na naturalny powab innych dziewcząt, które już teraz zaczęły się im narzucać. W jakiej sytuacji postawi to jej wnuczkę? Cathy wciąż nie nawiązała bliskich przyjaźni z koleżankami z klasy. Miała znajome wśród uczestniczek niedzielnej szkółki i członkiń szkolnej orkiestry, ale żadna nie została jej przyjaciółką od serca, z którą spędzałaby czas po szkole. A może ich przyjaźń uczyni przewidywalny zakręt i John zostanie sam, ponieważ dla wszystkich, z wyjątkiem może samej Cathy, było jasne, że Trey jest w niej zadurzony po uszy. I oczywiście wszyscy poza Treyem widzieli, że John także kocha się w Cathy. Czy może powstanie trójkąt, którego konsekwencją będzie cierpienie? Kobiety czekały i obserwowały, tymczasem urodziny dzieci nadeszły i minęły, a trójka wciąż pozostawała nierozłączna. – Mabel, co takiego jest w Cathy, że tak bardzo zauroczyła Treya, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę jej stosunek do futbolu? – pytała Emma. – Johna mogę zrozumieć. Widzi w Cathy takiego samego pielgrzyma, jakim sam jest. Umysł taki, jak jego, takie samo serce, ale Trey Don? Sądzisz, że chodzi o sieroctwo? – Bez wątpienia, choć jestem przekonana, że Trey widzi w Cathy, tak samo zresztą jak w Johnie, wszystko to, czego mu brakuje. Jest oczywiście za młody, żeby zdawać sobie z tego sprawę, ale jak młode drzewko instynktownie wyciąga się do słońca, żeby przetrwać. – O czym ty mówisz, Mabel Church? – Mówię o integralności – wyjaśniła Mabel. – Prostej, staroświeckiej integralności, którą Cathy i John
mają wrodzoną, ale Trey nie. On musi mieć wzór do naśladowania. Minęło wiele czasu, zanim to pojęłam, teraz jednak jestem dumna, że Trey pożąda słońca, mimo że zgodnie ze swoją naturą powinien szukać cienia. Emma przemyślała słowa Mabel i doszła do wniosku, że – odkładając na bok poetyckie porównanie do drzewka i słońca – przyjaciółka trafiła w sedno. Jasne, Johna i Treya łączyło tak wiele, że mogli być bliźniakami, jaki zaś gorącokrwisty amerykański chłopiec nie zakochałby się w Cathy? Emma zgadzała się jednak, że wszystkie te przyczyny nie tłumaczą, dlaczego Trey tak bardzo potrzebuje obojga. Rzecz sprowadzała się do podziwu dla ich uczciwości i wiarygodności (choć Emma miała się dopiero przekonać, ile cechy te warte są u Cathy). Trey wiedział, że pod ich wpływem postępuje lepiej – i bezpieczniej. Emma pomyślała, że Mabel ma wszelkie powody do dumy z siostrzeńca, skoro z powodu jego urody i sportowego talentu, inteligencji i uroku każdy wybaczyłby mu prawie wszystko. Martwiła się tylko, że niezłomna wiara Treya w Cathy i Johna naraża go na rozczarowanie, ich z kolei na konsekwencje. Wszyscy ludzie w pewnym momencie nie dorastają do oczekiwań innych, Trey zaś należał do tych osób, dla których zdrada oznacza nieodwracalne zerwanie więzi. Mimo jednak budzących się hormonów i rozkwitających ciał, nic nie mąciło ich jedności. A potem nadeszła wiosna szesnastych urodzin. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 11
Był chory – to nie ulegało wątpliwości. Miał gorączkę i opuchniętą szczękę. Trey nie wiedział, co właściwie mu dolega, ale w żadnym razie nie mógł powiedzieć o tym trenerowi Turnerowi, ten odesłałby go bowiem do domu. To był dzień pierwszego wiosennego treningu drużyny futbolowej i Treya mógł ominąć otwierający sezon mecz w piątek wieczorem, on zaś właśnie wtedy zamierzał dać trenerowi coś, przez co ten będzie niecierpliwie wyczekiwał końca lata: początkujących rozgrywającego i skrzydłowego, którzy przez następne dwa lata mogą doprowadzić drużynę do mistrzostwa stanu. Trenerowi były potrzebne jaśniejsze punkty w życiu – miał w domu chorą żonę i córkę doprowadzającą go do szału. Poza tym w piątek na trybunach będzie skaut z Uniwersytetu Miami na Florydzie, żeby się przyjrzeć, co obaj z Johnem potrafią, i bez odpowiedniego treningu mogą stracić szansę na stypendium dla graczy Miami Hurricanes. Poradzi sobie z tą chorobą, wiedział, że tak. Musi tylko pić mnóstwo wody i innych napojów, odpocząć. Jakiś wirus usadowił się w jego szczękach – dziąsła miał zaczerwienione i podrażnione. A może ropa zebrała się pod zębem mądrości, jak u Cathy, która w zeszłym roku musiała go wyrwać? Weźmie aspirynę i będzie płukał zęby płynem do ust, co sprawi mu ulgę, i pod koniec tygodnia pójdzie do dentysty. To miał być pamiętny okres w jego życiu. Po pierwsze, był chory, a to mu się rzadko zdarzało. Ominęła go większość chorób wieku dziecięcego i nigdy nie miał skłonności do łapania przeziębień, grypy czy problemów żołądkowych. Po drugie, w piątek, ostatni dzień przed wiosennymi feriami, zamierzał poprosić Catherine Ann, żeby była jego dziewczyną. Zawsze – od tamtego mroźnego styczniowego dnia, gdy ją po raz pierwszy zobaczył, jak wybiegła z domu do swojej śnieżnej królowej – jego uczucie do niej było czymś więcej niż przyjaźnią, choć i tak nie można było tego porównać z pragnieniem, które w pewnym szczególnym momencie go ogarnęło: żeby Catherine Ann stała się dla niego czymś więcej niż tylko najlepszą przyjaciółką. Zdarzyło się pewnego dnia na początku wiosny, że Cathy weszła na lekcję angielskiego w nowym sweterku barwy „lazuru”, jak mu powiedziała. Kolor podkreślał jej włosy, karnację i oczy, a jemu serce przestało bić. Uśmiech na jej twarzy ustąpił miejsca trosce. Zajmując swoje miejsce, zapytała: – Co się stało? Nie był w stanie odpowiedzieć, brakowało mu tchu. Sposób, w jaki dotąd o niej myślał, rozpłynął się tak nagle i całkowicie, jak wyimaginowany przyjaciel chłopca z piosenki Puff, czarodziejski smok. Jego dawne uczucia do niej po prostu się skończyły. Catherine Ann, którą znał, zniknęła. „Smok żyje wiecznie, ale mali chłopcy nie...” Ani małe dziewczynki. Nie miał pojęcia, co począć z tym nowym sposobem myślenia o niej. W gruncie rzeczy to go zasmuciło. Był przekonany, że jeśli podejmie jakikolwiek krok, zrezygnuje z czegoś nieodwołalnie. Wyjątkowy świat, który z Johnem i Cathy stworzyli dla siebie, nigdy nie będzie taki sam. Przez pewien czas się nad tym zastanawiał, ważąc zyski i straty, ale ona z dnia na dzień piękniała, bogaci chłopcy kręcili się koło niej – faceci, nad którymi nie miał żadnej przewagi – i wiedział, że musi
działać. – Chcę poprosić Catherine Ann, żeby ze mną chodziła – powiedział Johnowi. – Ty już z nią chodzisz, T.D. – Nie, nie. Nie to mam na myśli. – Chcesz Cathy tylko dla siebie. Dla mnie w tym równaniu nie ma miejsca. Słowo „równanie” wypowiedziane spokojnym, poważnym tonem przywołało wspomnienia. „Tak mówił Odell Wolfe!” Trey o tym zapomniał, ale John pamiętał. Teraz zrozumiał, o co chodziło Wilkowi. Jak jednak... bez Johna w równaniu? Do diabła, nie, to nie wchodzi w grę! John to jego kumpel. Jest jak tyczka, do której ciocia przywiązuje pomidory – co nie oznacza, że Trey nie dałby rady sam utrzymać się na nogach, ale John zapewnia mu system wsparcia, chociaż przez połowę czasu o coś się kłócą. – Źle mnie zrozumiałeś – zaprotestował. – Chcę, żeby ze mną chodziła inaczej niż dotąd. Wiesz, żeby nosiła moją bluzę. Nadal będziemy razem spędzać czas, ty, ja i Catherine Ann, tylko że ona będzie moją dziewczyną i twoją przyjaciółką. Tobie to odpowiada, prawda? Ty kochasz ją jak brat, ale ja ją kocham jak... dziewczynę. Myślisz o niej jak o siostrze, prawda? – Jasne! – odparł John. – Cathy... to moje słoneczko. – Po bratersku uderzył Treya w ramię. – A ty jesteś ciemną chmurą. Trey się uśmiechnął. – Wiedziałem, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, ale chciałem się upewnić. Catherine Ann ciebie też kocha, wiesz o tym. Tylko że inaczej. – Wiem, T.D. Zapytał ją w piątek wieczorem przed domem pani Emmy. Byli we dwoje, Johna podrzucili do domu. Siedzieli w nowym mustangu Treya, który ciocia Mabel kupiła mu na urodziny. – Catherine Ann, chciałbym cię o coś zapytać. Zwróciła na niego swoje błękitne oczy. – Jasne. – Uch... – Musiał przełknąć ślinę i miał nadzieję, że tego nie zauważyła. – Właściwie nie wiem, jak to powiedzieć. – Powiedzieć co? – Co do ciebie czuję. – Wiem, co do mnie czujesz. – Nie, nie! Nie chodzi mi o... o to, co myślisz. – Patrzyła na niego ze spokojem, jemu zaś zrobiło się gorąco z zakłopotania i pożałował, że nie poczekał z tą sprawą, dopóki nie zyska pewności, że ona odwzajemnia jego uczucia. Do tej pory nawet nie trzymali się za ręce, nie mówiąc już o całowaniu! Lubiła go, w to nie wątpił, ale czy go potrzebuje w taki sposób, w jaki on potrzebuje jej? Była taka... niezależna! – Wiesz, chcę... żebyś ze mną chodziła. Tylko ze mną... żebyś była moją dziewczyną, ale tylko jeśli także tego chcesz. Bo nie chciałbym... żeby między nami coś się popsuło. Uśmiechnęła się i zupełnie zbiła go z tropu, przysuwając się do niego i zarzucając mu ręce na szyję. Były delikatne i pachnące jak płatki kwiatów, a jej okolona jasnymi i jedwabistymi włosami twarz przypominała anioła. Trey rozpłynął się z zachwytu. Patrzyła mu prosto w oczy. – Ja już z tobą chodzę – powiedziała cicho. – Nie zauważyłeś? – W jej oczach malował się taki sam wyraz jak wtedy, gdy wskazywała rozwiązanie problemu matematycznego, który John i Trey mieli przed nosem. Odpowiedź utknęła mu w gardle, ale objął Cathy i stwierdził, że jej drobna postać wypełnia jego ramiona, jakby dla nich została stworzona. – Nie, chyba nie – odparł chrapliwie, jakby cierpiał na poważne zapalenie krtani. – Skoro więc już wiesz, nie sądzisz, że powinieneś mnie pocałować? – Bardzo... bardzo bym chciał. – Kiedy Trey przycisnął usta do jej ust, było tak, jakby rozkoszował się
cudownym smakiem czekoladowego tortu. I tak to się zaczęło. Dalej sprawy potoczyły się z równą łatwością, z jaką żagle jego łodzi złapały wiatr, i Trey nie czuł smutku. W szatni włożył kask za plecami graczy otaczających trenera Turnera. Zwykle stał z Johnem w pierwszym rzędzie, słuchając ostatnich instrukcji przed wyjściem na boisko, kask zaś wkładał dopiero wtedy, gdy zbijali się w krąg, ale nie mógł ryzykować, że któryś z trenerów zauważy jego opuchniętą szczękę. Jedynie Cathy wiedziała, że jest w nie najlepszej kondycji, kazał jej jednak przysiąc, że nie powie o tym jego ciotce i Johnowi. Załatwi to sam po treningu. Z najwyższego rzędu trybun, gdzie siedziała z Rufusem, Cathy z niepokojem patrzyła na boisko, na którym Trey i John ćwiczyli podania. – Na treningu nigdy nie rzucaj prosto do rozgrywającego – mówili w czasie jednej z wielu sesji, w czasie których usiłowali jej wyjaśnić zasady futbolu. – Możesz mu zwichnąć albo złamać kciuk. Rzucasz piłkę do kogoś obok i dopiero on podaje ją rozgrywającemu. – Och! – To tłumaczyło, dlaczego przestali ćwiczyć rzuty w głównej nawie Pierwszego Kościoła Baptystów, kiedy Cathy grała na fortepianie. Dzisiaj martwiła się nie tylko o kciuk Treya. Powinien być nie na boisku, ale w fotelu dentystycznym. Ból szczęki pewnie go dobija w tym ciasnym gorącym kasku, Trey jednak za nic w świecie nie sprawiłby rozczarowania trenerowi Turnerowi, który w przyszłym sezonie zamierzał powierzyć mu pozycję rozgrywającego. Gdyby Cathy była z Treyem w sobotę, kiedy zaczęło się zapalenie zęba, kazałaby mu iść do dentysty, tylko że po przełomowej piątkowej randce wcześnie rano wyjechała na biwak do baptystycznego ośrodka dla dziewcząt w Amarillo. – Nie zapomnij o mnie, kiedy tam będziesz – powiedział rozczarowany, że nazajutrz się z nią nie spotka. – Jakżebym mogła – odparła. Wróciwszy w niedzielę wieczorem, zgodnie z obietnicą zadzwoniła do Treya. Zaniepokoiła się, słysząc jego zmieniony głos. Żałuje, że poprosił ją, żeby z nim chodziła? On jednak wyjaśnił, że potwornie boli go ząb, nie byłby więc miłym towarzystwem, gdyby do niej przyszedł. Powiedział, że spotkają się nazajutrz po południu, i kazał jej dać słowo, że nie powie o jego zębie nikomu, babci także, ona bowiem zaraz powtórzyłaby to jego ciotce. – Przyrzeknij, Catherine Ann! – Przyrzeknę, jeśli ty przyrzekniesz, że pójdziesz do dentysty, jeśli stan się pogorszy. – Przyrzekam. Najwyraźniej jednak tego nie zrobił, a z celności i wyczucia czasu jego potężnych rzutów do Johna nikt by się nie domyślił, że coś mu jest. Mężczyźni w kowbojskich kapeluszach i czapkach bejsbolowych, którzy stali wzdłuż drucianego ogrodzenia za liniami bocznymi, kiwali głowami z aprobatą, z trybun zrywały się pełne podziwu pomruki. Obok płotu zgromadzili się ojcowie graczy, miejscowi biznesmeni, ranczerzy i farmerzy, którzy w pierwszy dzień wiosennych treningów robili sobie wolne, żeby się zorientować, czego mogą oczekiwać od Rysi jesienią, na trybunach zaś zajmowali miejsce uczniowie, nauczyciele i mieszkańcy miasta. Między nimi był ojciec Richard, proboszcz katolickiego kościoła pod wezwaniem Świętego Mateusza, który przyjechał z Delton, drugiego miasta w hrabstwie i siedziby rywala liceum w Kersey, żeby obejrzeć w akcji swojego dawnego ministranta. John się ucieszy, kiedy Cathy mu o tym powie. Po śmierci matki John przestał regularnie uczęszczać na mszę, ale ojciec Richard był dla niego równie ważny jak trener Turner dla Treya. Wzdłuż linii bocznych stały także czirliderki w wyszywanych cekinami kostiumach i potrząsały pomponami. Przewodziła im Cissie Jane Fielding, w oczy słodka jak miód wobec Cathy, choć za plecami
trzymała sztylet. Za nimi na specjalnie przygotowanych ławkach siedziały Rysiątka, wymachując białymi i szarymi wstęgami. Należały do nich dwie koleżanki Cathy, Bebe Baldwin, najlepsza przyjaciółka Cissie Jane, i Melissa Tyson, córka szeryfa. Zauważyły Cathy, pomachała więc do nich. Bebe i Melissa namawiały ją, żeby zgłosiła się do zespołu czirliderek – „Masz to jak w banku!” – albo przynajmniej wstąpiła do Rysiątek, ale ona wolała grać na flecie w szkolnej orkiestrze. Zupełnie nie interesowało jej prowadzenie dopingu na sportowych imprezach ani przynależność do organizacji działającej wyłącznie na rzecz sportowców, niektórych tak tępych, że człowiek się zastanawiał, jak dają radę samodzielnie zawiązać sobie sznurowadła. Każda członkini Rysiątek miała „swojego” sportowca i podczas sezonu – zwłaszcza futbolowego – jej obowiązkiem było dbanie, żeby niczego mu nie zabrakło. Piekła mu ciastka, ozdabiała szafkę, robiła dla niego plakaty, pomagała w lekcjach – jednym słowem, starała się, żeby miał dobre samopoczucie. Cathy uważała, że taka służalczość jest niesmaczna. – Straszna z ciebie feministka! – zarzucały jej przyjaciółki. – Czemu się sprzeciwiasz? Przydzielono by cię do Treya! – Do nikogo mnie nie przydzielą! – oznajmiła Cathy zdegustowana pomysłem. Treyowi przydzielono Tarę, córkę trenera Turnera. Miała dobrze rozwiniętą figurę i opinię łatwej, a jej nadmierna uwaga wprawiała Treya w zakłopotanie. Robił, co w jego mocy, żeby ją zniechęcić. Bebe opiekowała się Johnem. Przez wszystkie te lata, które Cathy przeżyła w Teksasie, nie potrafiła pojąć delirycznego entuzjazmu, z jakim traktowano w tym stanie licealną ligę futbolową, ani tego, że sport przedkładano tutaj ponad inne szkolne zajęcia i osiągnięcia. Nie mówiła o tym z Treyem i Johnem, chociaż oni wiedzieli, że gra jej nie pociąga. – Nie ma sprawy – oznajmił pewnego wieczoru John, kiedy wyznała, że nigdy nie pojęła zasad dyscypliny, której brutalnym celem jest przerzucenie piłki poza linię bramki. – Rzeczywiście nie ma sprawy – dodał z uśmiechem Trey, delikatnie dotykając jej policzka. – To znaczy, że kochasz nas takimi, jacy jesteśmy, a nie dlatego, że gramy w futbol. Patrzyła teraz na nich z dumą i poczuciem własności, siedzący obok Rufus dygotał, wyrywając się do nich, obserwował bowiem uważnie każdy ich ruch. Laura skomentowała fotografie, które Cathy wysłała jej w ostatnim liście, mówiąc, że chłopcy byli „po prostu wystrzałowi”. Zimą obaj osiągnęli ponad sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i nosili dziewięćdziesiąt kilogramów twardych nastoletnich mięśni. Ominęły ich trądzik, klamry na zęby i okulary. Byli inteligentni, dowcipni i zabawni. Dostawali doskonałe oceny, niewiele brakowało, a zremisowaliby z nią w wyścigu o to, kto wygłosi mowę w dziewiątej klasie, z której przechodzili do liceum. To jednak umiejętności prezentowane na boisku sprawiały, że byli ulubieńcami szkoły i bohaterami miasta. Już w poprzednim sezonie, kiedy mieli po piętnaście lat, przyglądali się im skauci z college’ów, ludzie, których praca polegała na zagwarantowaniu, że drużyny uczelniane nie będą cierpieć na brak utalentowanych zawodników. Trey i John liczyli, że na koniec pierwszej klasy dostaną propozycje stypendiów z wybranego przez siebie uniwersytetu. Chcieli studiować w miejscu, gdzie zawsze świeci słońce, i marzyli o pójściu na Uniwersytet Miami, który w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim zdobył swoje pierwsze mistrzostwo kraju. Trey miał wszystko zaplanowane od ósmej klasy, kiedy się dowiedział, że Cathy pragnie zostać lekarzem i razem z Laurą studiować na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. – Zapomnij o Kalifornii – zapowiedział jej. – Jedziesz do Miami ze mną i z Johnem. W Miami jest rewelacyjna akademia medyczna, a jaka jest różnica między piaskiem i falami w Kalifornii a plażami na Florydzie? – Miał obsesję na punkcie ich trójki, chciał, żeby pozostali razem. Ku zaskoczeniu Cathy babcia z czasem zaczęła popierać ten pomysł. – Co takiego ma uniwersytet w Kalifornii, czego nie ma Szkoła Medyczna imienia Leonarda M. Millera w Miami? – zapytała. – Będziesz jeździła na święta i wakacje do domu, a ja czułabym się
spokojniejsza, gdybym wiedziała, że chłopcy się tobą opiekują. Cathy już od pewnego czasu wiedziała, że stanie się to, co nastąpiło w piątkowy wieczór, i zastanawiała się, jak to zmieni charakter ich relacji, skoro John zawsze był z Treyem. Inne nastolatki już eksperymentowały z seksem, krążyły plotki, że Cissie Jane straciła dziewictwo z zeszłorocznym kapitanem drużyny futbolowej. Aż do ostatniego piątku Cathy i Trey nawet się nie całowali. Mimo to niemal od tamtej pierwszej lekcji wychowawczej panny Whitby czuła się połączona z Treyem. Nie związana, ale połączona. Jakby niezależnie od tego, dokąd szła, z kim przebywała, co robiła, ona była wybrzeżem, on zaś oceanem w trakcie odpływu, oddalonym, choć w zasięgu wzroku. Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego Trey, a nie John. John był marzeniem – gdyby ją naciskano, musiałaby przyznać, że bardziej go podziwia i szanuje niż Treya. John także ją kochał, w taki sam sposób jak Trey. Nie okazał tego ani jednym słowem czy gestem, ale ona wiedziała. Serce się jej ściskało na myśl o nim, tylko że między nią a Treyem od zawsze istniała niezaprzeczalna chemia, uśpiona i niewykorzystywana. Kiedy ostatnio łapała na sobie jego spojrzenie spod przymrużonych powiek, mrowiła ją skóra i miała wrażenie, że brakuje jej powietrza. W takich chwilach wyczuwała, że ocean się porusza, zbliża do lądu – i to sprawiało, że robiło się jej gorąco. Pewnego dnia fala zaleje plażę. To tylko kwestia czasu. Rufus nastawił uszu. Coś się działo na boisku – gracze zgromadzili się wokół leżącej na trawie postaci, trenerzy zerwali się z ławek i przepychali przez krąg zawodników. Z trybun uniósł się gwar zaniepokojenia. Cathy szukała wzrokiem Treya i Johna, ale żadnego nie widziała. Rufus skomlał i ruszyłby na dół, gdyby go nie przytrzymała za obrożę. Nagle dostrzegła Johna, który patrzył w kierunku trybun, jakby jej szukał. Pomachała do niego, on zaś wskazał na parking, gdzie zostawili samochody. Kiedy zdjął kask, zobaczyła jego ściągniętą niepokojem twarz. „O mój Boże!” Treyowi coś się stało. Koledzy pomogli mu się podnieść. Miał gołą głowę i nawet z tej odległości Cathy widziała jego czerwone i napuchnięte policzki. Bebe i Melissa odwróciły się ku niej przerażone. Przypięła Rufusowi smycz do obroży. „To tylko ból zęba” – powtarzała sobie. Antybiotyk i silny lek przeciwzapalny wyleczą go, kiedy ząb zostanie wyrwany. Mimo to czekała przy samochodzie babci, gryząc palce, aż eskortowani przez samego głównego trenera chłopcy wreszcie wyszli z szatni – John nadal w stroju sportowym, Trey w szkolnym ubraniu. Wyglądało na to, że ona miała odwieźć Treya do domu, a John wracał na trening. Liczna grupa zaniepokojonych dorosłych i uczniów, którzy się zebrali, żeby z pierwszej ręki się dowiedzieć, co się stało rozgrywającemu, zaczęła bić brawo. – Wszystko w porządku! – zawołał do nich trener Turner. – Trey ma problem z zębem, wróci do nas za kilka dni. Cathy go odwiezie do domu, żeby mógł pójść do dentysty. Trey uśmiechnął się do niej słabo, na więcej najwyraźniej nie było go stać, a Cathy mocno trzymała smycz, żeby Rufus na niego nie skoczył. – Przykro mi, że pana zawiodłem, trenerze – wymamrotał Trey. Trener Turner serdecznie ścisnął go za szyję. – Nie zawiodłeś mnie, synu. Nie przejmuj się tym. To nie znaczy, że straciłeś swoje miejsce. Wrócisz, ale dopiero jak wyzdrowiejesz. – W porządku! – Trey zwrócił się do Johna: – Jeśli nie wrócę do piątku, Tygrysie, nie musisz mi pokazywać oferty od tego skauta z Miami. – Wrócisz, T.D. Cathy załadowała Rufusa na tylne siedzenie forda, John pomógł wsiąść Treyowi. Z sercem w gardle uruchomiła silnik. – Wszyscy na miejscach? – zdołała wykrztusić. Trey odchylił głowę i zamknął oczy. – Wszyscy. Zabierz mnie do domu, Catherine Ann. Jeden z trenerów już zawiadomił Mabel. Jej cadillac stał przed garażem, ona czekała na ganku.
– Zamówiłam wizytę u doktora Wilsona – oznajmiła. – Natychmiast zajmie się tym zębem. Dobry Boże, Trey, popatrz na siebie! Jak mogłam przez cały tydzień nie zauważyć, że z tym zębem jest aż tak źle? – Bo ci nie pozwoliłem, ciociu Mabel. Myślałem, że samo przejdzie. – Dotknął czubka nosa Cathy. Jego oczy przepełniał ból. – Porozmawiamy wieczorem, Catherine Ann. Cathy kiwnęła głową. – Jedźmy już, mój drogi – powiedziała Mabel. – Najpierw muszę się napić wody, ciociu Mabel. Weszli do domu. – Usiądź, Trey, zaraz dam ci szklankę wody. – Nie potrzebuję wody, ciociu Mabel. – Co? Przecież mówiłeś... – I nie potrzebuję dentysty, tylko lekarza. – Co takiego?! – Nie chodzi o zęby. Coś złego dzieje się... – spuścił wzrok na swoje lędźwie – tutaj. – Świnka? – powtórzyła Mabel ze zdumieniem, kiedy doktor Thomas przedstawił swoją diagnozę. – Tak jest. Na początku biedak myślał, że ta opuchlizna to wynik bólu zęba. Mabel klepnęła się w policzki. – Moja młodsza siostra musiała go nie zaszczepić, kiedy był mały. Boże wielki, czuję się strasznie, że niczego nie zauważyłam, ale ostatnio Trey trzymał się na uboczu, nawet jadł w innych porach niż ja. Myślałam, że to typowe zachowanie nastolatka. Gdyby coś powiedział... – Nie obwiniaj się, Mabel. Jaki chłopak przygotowujący się do wiosennego treningu powiedziałby ciotce, że nie czuje się dobrze, zwłaszcza jeśli jest rozgrywającym drużyny? Musi się poddać kwarantannie i trzeba zawiadomić szkołę, ale na szczęście świnka jest najmniej zakaźną z chorób wieku dziecięcego i bardzo rzadko się zdarza, żeby młodzież w wieku Treya ją złapała – mówił lekarz, wypisując recepty. – Te leki złagodzą ból i zbiją gorączkę, dam ci także zalecenia, co robić, żeby lepiej się poczuł. A za mniej więcej rok będziemy musieli przeprowadzić badania. – Badania? Jakie badania? Lekarz spojrzał jej w oczy. – Myślę, że wiesz, Mabel. Poczuła, jak krew spływa jej do nóg. – Och, nie sądzisz... – Po prostu się upewnimy, dobrze? ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 12
– Daj, synu, ja to zrobię – powiedział Bert Caldwell do Johna. John niechętnie odwrócił się od lustra i pozwolił, żeby ojciec zawiązał mu krawat do smokingu. Zacisnął usta, nie chcąc wdychać odoru whisky pochodzącego z oddechu ojca. Ku swojemu zaskoczeniu nic takiego nie poczuł, ojciec jednak czasami pozostawał przez kilka dni trzeźwy. Dzisiejszy wieczór do nich należał. Z jakiegoś powodu uznał, że szkolny bal syna to odpowiedni powód, żeby odstawić butelkę, przynajmniej dopóki John nie wróci do domu. Bert się cofnął, podziwiając swoje dzieło. – Może być – powiedział. – Mam ci pomóc przy pasie? – Nie, dziękuję, już sobie poradziłem – odparł John, zapinając plecioną jedwabną wstęgę z jedwabiu barwy kasztanu. Czując się niezręcznie pod bacznym spojrzeniem ojca i pragnąc, żeby już sobie poszedł, John zdjął z wieszaka smoking z satynowymi wyłogami i włożył, po czym odwrócił się do lustra, żeby poprawić spinki przy mankietach koszuli. – Nieźle, zwłaszcza jak na wypożyczone ubranie – oznajmił Bert. – Choć ja wolałbym ci je kupić. Pewnie w Miami przyda ci się na kilka okazji. – To wciąż ponad rok – odparł John, posyłając ojcu lekki uśmiech. – Niewykluczone, że do tego czasu urosnę kilka centymetrów. Bert pokiwał głową i włożył dłonie do kieszeni. – Pewnie tak. Wyglądasz... bardzo przystojnie, synu. Żałuję, że mama nie może cię widzieć. – Ja też. Nastąpiło niezręczne milczenie. – Na pewno nie chcesz mojego samochodu? Jesteś za bardzo wytworny, żeby jechać pick-upem. – Nie, dziękuję. Umyłem i wypolerowałem staruszka na błysk, odkurzyłem siedzenia. Będzie dobrze. – W takim razie... – Bert wyjął z portfela plik banknotów. – Weź to. Dzisiaj niczego nie może ci zabraknąć. Taki wieczór zdarza się tylko raz w życiu. John wsunął portfel do kieszeni fraka. – Nie trzeba, naprawdę. Za wszystko już zapłaciłem. – Mimo to weź. – Bert wcisnął mu pieniądze w dłoń. – Będę się czuł lepiej, wiedząc, że masz dodatkową gotówkę. John przyjął prezent. – Dziękuję – powiedział. Dwaj mężczyźni przez ułamek sekundy patrzyli sobie w oczy, przy czym Bert musiał nieco unieść głowę. – Ta dziewczyna, z którą idziesz... Powtórz, jak się nazywa? – zapytał. John wcale tego ojcu nie mówił. – Bebe Baldwin – odparł. – Jej ojciec jest właścicielem stacji benzynowej przy Main.
– Tak. – A ona należy do Rysiątek. – Owszem. – Ha, szczęściara z niej! Wyobrażam sobie, że takie futbolowe byczki, jak ty i Trey, możecie przebierać między dziewczynami. – To ja jestem szczęściarzem. Bebe jest bardzo miła. Bert kiwnął głową, potwierdzając jego słowa. – Nie wątpię. Cóż, dzieci, bawcie się dobrze. Jedź ostrożnie. – Przyłożył palce do czoła w teksaskim salucie i wyszedł z pokoju. John zauważył, że ojciec człapie i ma zgarbione ramiona – i poczuł ukłucie litości. Są takie sprawy, których nigdy nie uda się naprawić, choćby nie wiem jak bardzo chciało się zacząć od nowa. John mógłby zapomnieć o tamtym dniu sprzed dziewięciu lat, gdyby ojciec zaczął lepiej się zachowywać i gdyby chwile smutku czy żalu nie pojawiały się między dziwkami i alkoholowymi ciągami, które zamieniały go w potwora zdolnego wychłostać ośmiolatka do krwi. Rzucił pieniądze na komodę i ponownie przejechał grzebieniem po włosach, zły na ojca, że przywołał wspomnienie tamtego popołudnia. Matka nie żyła od roku, kiedy John po powrocie ze szkoły do domu zastał ojca w łóżku z obcą kobietą. – Dlaczego nie zapukałeś, ty przeklęty mały bachorze! – ryknął Bert, odrzucając kołdrę. Zanim John zdążył uciec w bezpieczne miejsce, ojciec wyszarpnął pasek ze spodni leżących na krześle. Trey usłyszał krzyki. Zawsze razem z Johnem wracał do domu, tym razem, dzięki Bogu, doszedł tylko do bramy i domyślił się, co się dzieje. Popędził do sąsiadów i poprosił, żeby zadzwonili po szeryfa Tysona, po czym wpadł do domu, wołając: – Przestańcie! Przestańcie! Rzucił się między Johna i pas, sam także oberwał kilka razy, zanim blond dziwka ostrzegła Berta, że przed domem zatrzymał się wóz patrolowy. Po chwili szeryf i jego zastępca byli w domu. Deke Tyson kazał Bertowi odłożyć pas. – Niech mnie piekło pochłonie, jak to zrobię, Deke! To mój dom. Mogę robić, co mi się żywnie podoba. – Ty może i tak, ale nie ze swoim synem. – Mój syn! Do diabła, on nie jest moim synem, tylko jakiegoś drania, który pieprzył się z moją żoną, kiedy byłem na platformie! Zapadło kamienne milczenie. Szeryf Tyson i jego zastępca z ciekawością wodzili wzrokiem od ojca do syna. Zobaczyli to, co John nagle sobie uświadomił. Zupełnie nie przypominał swojego czarnowłosego, niebieskookiego ojca. Otwierając szeroko oczy, Trey wydał radosny okrzyk. – Hej, to super, John! On nie jest twoim tatą. Ty też nie masz rodziców. John niepewnie podniósł się na nogi. Spojrzał na ojca, który przygryzał wargę, unikając jego wzroku. – Nie jesteś moim tatą? Bert Caldwell rzucił pas na podłogę. – Zapomnij, że to powiedziałem. Nosisz moje nazwisko, czyż nie? – Nie jesteś moim ojcem? Bert splunął. – Nie powinienem był tego mówić. – Ale powiedziałeś. – Nie pyskuj mi tutaj! Powiedziałem, że czasami trudno uwierzyć, że jesteś moim dzieckiem. Tak powiedziałem. – Kłamca! – wrzasnął Trey, rzucając się Bertowi do kolan. Szeryf Tyson interweniował, delikatnie łapiąc chłopca za ramiona i przekazując go swojemu zastępcy. Deke Tyson był wysokim, potężnie
zbudowanym mężczyzną, w przeszłości należał do zielonych beretów, i John dostrzegał, że mimo wypitego alkoholu Bert rozumiał, że lepiej z nim nie zaczynać. – Zabieramy Johna ze sobą, Bert – powiedział Deke. – Pogadamy rano, jak wytrzeźwiejesz. John miał pewne pojęcie, jak ta rozmowa wyglądała. Na północy Teksasu szeryf hrabstwa miał w gruncie rzeczy wolną rękę przy podejmowaniu decyzji dotyczących ochrony obywateli, którzy podlegali jego jurysdykcji, i Deke Tyson nie zawahałby się z tej możliwości skorzystać, żeby zapewnić bezpieczeństwo dziecku. Ojciec nigdy więcej nie tknął Johna. Chłopak wciąż jednak nosił blizny... na plecach i na sercu, i nigdy nie czuł tego co dawniej do człowieka, który go wychował. Schował grzebień do kieszeni, upewnił się, że ma kluczyki, i umieścił pod pachą pudełko z bukiecikiem z goździków. W taki wieczór, jak dzisiejszy, nie powinien wspominać złych chwil, zwłaszcza że inne nieprzyjemne myśli zajmowały mu głowę. Dziś wieczorem Trey planował zrobić „to” z Cathy. – Jak myślisz, John? Nie uważasz, że już czas? – zapytał na początku tygodnia po tym, jak powiedział, że zarezerwował pokój w motelu w Delton. John się schylił, żeby zawiązać sznurówki. Wcześniej biegali wokół boiska i teraz, po prysznicu, ubierali się w szatni. Mięśnie jego szczęki się napięły, kiedy w końcu odpowiedział: – Jest tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć, T.D., a im szybciej to nastąpi, tym lepiej, skoro wszyscy zamierzamy w przyszłym roku wyjechać do Miami. Ale dlaczego po balu? Cathy będzie w eleganckiej sukni i fryzurze. A jeśli nie przyjdziecie na śniadanie, wszyscy się domyślą, gdzie jesteście i co robicie. Będą gadać. Musisz pomyśleć o reputacji Cathy. – A o czym tu myśleć? Wszyscy wiedzą, że jest moją dziewczyną i zawsze nią będzie. Ożenię się z nią, jak skończymy college. – Do tego jeszcze długa droga, Trey. Wiele może się zdarzyć. – Nam się nic nie zdarzy. Nie może. Nie pozwolę na to! – Twarz mu pociemniała z frustracji. – Nie jestem w stanie dłużej się powstrzymywać, John. Muszę ją mieć albo z nią zerwać, a raczej umrę, niż z niej zrezygnuję. – Omówiłeś to z Cathy? – Którą część? – Obie, T.D., na miłość boską! Czy wie, że tak strasznie jej pragniesz, i czy zdaje sobie sprawę z konsekwencji, jeśli się nie zgodzi? – W twoich ustach brzmi to tak, jakbym jej groził! – A nie grozisz? – Nie, cholera jasna! Chryste, John, myślałem, że zrozumiesz. Gdybyś był w kimś tak bardzo zakochany, jak ja w Catherine Ann, wiedziałbyś, przez jakie piekło przechodzę. John przez kilka minut milczał. Otworzył szafkę i wyjął najnowszą kurtkę reprezentacji, z rękawami pokrytymi naszytymi odznakami dyscyplin sportowych, w których odnosił sukcesy. Trey również miał taką, ale wisiała u Cathy, choć była dla niej o wiele za duża, sam zaś chodził w zeszłorocznej. John miał nadzieję, że policzki mu nie płoną. Doskonale wiedział, przez jakie piekło przechodzi Trey. – A pomyślałeś o pani Emmie? Będzie czekała na Cathy i w chwili, gdy na nią spojrzy, domyśli się, co zrobiliście. – Dlatego idziemy do motelu. Będzie mogła się doprowadzić do porządku i jej babcia nigdy się nie zorientuje. „Nie bądź tego taki pewien” – pomyślał John. – Czemu nie powiedziałeś Cathy, co czujesz? – Bo nie chcę jej przestraszyć.
– Cathy nie jest strachliwa. – Wiem i to chyba mnie przeraża. To tłumaczy, dlaczego tak długo czekałem. Jesteśmy ze sobą blisko, ale czy będzie chciała... intymności? A co, jeśli... nie będzie mnie chciała? – To, że teraz nie będzie chciała uprawiać seksu, jeszcze nie oznacza, że cię nie kocha albo że nie będzie chciała zrobić tego później. Mamy dopiero siedemnaście lat. Cathy może się bać, że zajdzie w ciążę. Trey przekręcił gałkę, żeby zamknąć szafkę. Na szczęce drgał mu mięsień. – Nie dopuszczę do tego! – W jaki sposób? Kondomy wcale nie są stuprocentowo pewne, zwłaszcza przy wycisku, jaki im dasz. – Treya w arkana miłosnej gimnastyki wprowadziła w drugiej klasie starsza od niego czirliderka, zabierając ze sobą ich tajemnicę, gdy jesienią wyjechała na Chrześcijański Uniwersytet Teksański. John wiedział o dwóch innych dziewczynach, licealistkach z Delton, z którymi Trey uprawiał seks. Wiadomości o jego podbojach nigdy nie dotarły do Cathy. John zadawał sobie pytanie, co by się stało, gdyby jednak dotarły. Byłaby zazdrosna, zraniona, wściekła? Zerwałaby z Treyem i zwróciła się do niego? A może zinterpretowałaby te skoki w bok nie jako nadużycie zaufania, ale sposób na ochronienie jej przed nim, dopóki nie będzie gotowa? Nie potrafił rozstrzygnąć. W pewnych sprawach, takich na przykład jak postawy, zasady i zdecydowany obraz samej siebie, Cathy była jak otwarta księga, poza tym jednak stanowiła trudny orzech do zgryzienia – nie dawała się łatwo odczytać ani przewidzieć. Z nich trojga była najbardziej dojrzała. Może i wyglądała na drobną i bezbronną, ale wielkość fizyczna nie ma znaczenia, kiedy się dysponuje zdrowym szacunkiem do siebie, Trey zaś dopiero miał wypróbować tę cechę u Cathy. – Tamte dziewczyny nic dla mnie nie znaczą, John – zapewniał go Trey. – Jedyna, która liczy się teraz i w przyszłości, to Catherine Ann. Jest moim światem, moim życiem, moim sercem. Bez niej bym się udusił. Próbowałem. Myślałem, jak by to było... gdybym na pewien czas odsunął się od niej, rozejrzał się za kimś innym, ale zaraz przychodzi mi do głowy, jak by to było, gdybym ją utracił... – Urwał i zapatrzył się w przestrzeń niczym weteran wojenny cierpiący na psychozę. John miał dość dobre pojęcie, czym byłaby utrata Cathy – czymś gorszym niż kochanie jej z daleka. Rzecz jednak w tym, że od początku grawitowała ku Treyowi, i to był powód, dla którego nigdy nawet mrugnięciem nie zdradził, co do niej czuje. Wytoczył ostatni argument. – Nie sądzisz, że powinieneś uprzedzić Cathy o swoich planach, dać jej szansę na powiedzenie: „Innym razem”? Trey zwinął dłoń w pięść i uderzył w szafkę. – To takie do ciebie podobne, John! Chcesz, żeby ludzie mieli możliwość odmowy w sprawach, co do których mam niezbitą pewność, że są dla nich najlepsze. Wiem, czuję to bowiem w kościach. Nie miało sensu przekonywać Treya, że to, co według niego jest najlepsze dla innych, w rzeczywistości jest najlepsze dla niego. W tej kwestii jego kości najczęściej miały rację. I dlatego John z całego serca pragnął, żeby na to, co zdarzy się między Treyem a Cathy po balu, oboje byli gotowi. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 13
Trey po raz ostatni spojrzał na swoje odbicie w wielkim lustrze stojącym w sypialni jego ciotki. Był za wysoki – nie mieścił się w nim cały i musiał się schylić, żeby sprawdzić, czy czarny krawat i pasujący do niego pas dobrze leżą. Nieszczególnie go cieszyło, że idzie na bal wystrojony w ten małpi kostium – za dużo rzeczy do zdejmowania – ale wyglądał w nim rewelacyjnie i wiedział, że dziewczyny oszaleją. Miał nadzieję, że Cathy także. Ze stosu w szufladzie wyjął chusteczkę do nosa – starą, nie zaś jedną z nowych, lnianych, które Mabel uparła się kupić, kiedy poszli dobrać smoking. – Trey, mój drogi, po prostu nie możesz mieć w kieszeni smokingu zwykłej chusteczki. Czoło miał mokre – widoczny objaw zdenerwowania. Skurczone wnętrzności irytowały go, w lustrze widział bowiem, że żadna dziewczyna nie będzie w stanie dzisiaj się mu oprzeć. Tylko że jego wygląd może tak nie podziałać na Cathy. Ona po prostu nie zachwycała się rzeczami, dla których inne dziewczęta traciły głowy. Nie znał drugiej takiej dziewczyny jak Cathy, koniec, kropka. Inne były ładne, zabawne, swobodnie obdarzały chłopców względami. Podskakiwały, flirtowały, potrząsały włosami i trzepotały rzęsami, a on się do nich uśmiechał, ale żadna nie zdobyła bez reszty jego serca – jak Cathy. Piosenkę My Funny Valentine usłyszał po raz pierwszy w wykonaniu Franka Sinatry z jednej ze starych płyt cioci Mabel. Słowa sprawiły, że pomyślał o Cathy. Grała na flecie w szkolnym zespole, nosiła uniform o rozmiar za duży dla jej drobnej postaci i kapelusz, który zmuszał ją do przekrzywiania głowy, jeśli cokolwiek chciała zobaczyć, gdy maszerowała podczas prób. Jak we wszystkim jednak, co robiła, nie wypadała z rytmu i nigdy nie pominęła najmniejszego fragmentu układu. Nie cierpiała swojego mniej niż średniego wzrostu, uznając go za fizyczną niedoskonałość, ale on uważał, że jest w sam raz. Była jego zabawną walentynką i nie chciał nic w niej zmieniać. Teraz jednak żałował, że wcześniej nie wybadał, do jakiego stopnia jest gotowa przystać na jego dzisiejsze plany. Nie chodziło o to, że się nie rozumieli, ale odbywało się to na... Cóż, na poziomie duchowym – w specjalnej przestrzeni zarezerwowanej tylko dla nich – i dawało wiele satysfakcji. Trey cieszył się chwilami, kiedy razem się uczyli, oglądali telewizję albo obserwowali szaleństwa Rufusa, a ich uda się stykały, on zaś ją obejmował, od czasu do czasu się całowali, ale nie próbowali posunąć się dalej. Nic nie dawało się porównać z tymi cudownymi, wywołującymi gęsią skórkę momentami, gdy w tłumie spotykały się ich oczy albo kiedy Cathy w przelocie muskała dłonią jego ramię, kark lub poprawiała kołnierzyk beztroskim gestem, który wykonujemy wobec kogoś, kto do nas należy. Czuł się wtedy bardziej intymnie z nią związany – głębiej spełniony fizycznie – niż podczas uprawiania seksu z inną na tylnym siedzeniu mustanga. W czekaniu było coś podniecającego, jak w wypadku tortu, na który masz ogromną ochotę, ale nie chcesz zepsuć lukru. Tak więc nie nalegał. „Właściwa pora nadejdzie” – myślał. I teraz nadeszła. Kochał Cathy. Kochał mocno, do bólu, dotarł do punktu w ich związku, w którym musiał wyrazić tę miłość i poczuć, że ona ją odwzajemnia. Bo czy nie o to chodzi w seksie? Jeśli jednak jej uczucie do niego jest inne... Zalała go fala
mdlącego strachu, ale musiał to wiedzieć – i zamierzał dowiedzieć się dziś wieczorem. Wytarł czoło i wepchnął chusteczkę do drugiej kieszeni. Będzie z niej korzystał, a lnianą zachowa dla Cathy, gdyby jej potrzebowała. – Trey Don? Gotowy na sesję? – zapytała ciotka, wchodząc do pokoju. – Mam nastawiony aparat. – Bardziej gotowy już nie będę – odparł przekonany, że ciotka nie dostrzeże ironii. Odwrócił się od lustra. – Jak wyglądam? – Po prostu super! – odparła Mabel. – Kiedy to mój mały siostrzeniec wyrósł na takiego wysokiego, ciemnego i niewiarygodnie przystojnego mężczyznę? To nie była jej wina, ale słowa „mój mały siostrzeniec” powiększyły jego zdenerwowanie. Powinny brzmieć „mój mały synek”. Ostatnio dużo myślał o rodzicach, zastanawiał się nad tym, gdzie są, czy kiedykolwiek ich jeszcze zobaczy, czy byliby dumni, gdyby wiedzieli, że jest wśród najlepszych licealnych rozgrywających w stanie i ma średnią prawie cztery. Ciocia Mabel nic o nich nie mówiła, ale Trey odgadł, że rodzice nie mieli ślubu, kiedy matka zaszła w ciążę, ojciec zaś nie chciał mieć nic do czynienia z nią czy z dzieckiem. Domyślił się także, że jego matka była kobietą lekkomyślną, pozbawioną krzty instynktu macierzyńskiego, dała więc syna w prezencie cioci Mabel i wujowi, którzy nie mogli mieć dzieci. Ta możliwość poprawiała mu samopoczucie – była lepsza od świadomości, że matka go nie chciała. Czuł wyrzuty sumienia, tęskniąc za swoimi marnymi rodzicami, skoro ciocia Mabel była dla niego taka dobra. Jako sierota był w lepszej sytuacji niż John, a nawet Cathy, choć pani Emma szczerze ją kochała. Ojciec Johna – czy jak go tam nazwać – jako ojciec nie był wart złamanego szeląga, a pani Emma z trudem wiązała koniec z końcem. Ciocia Mabel nie miała problemów finansowych, jej mąż bowiem, właściciel firmy handlującej sprzętem rolniczym, zostawił ją w dobrej sytuacji finansowej, dlatego mogła kupić Treyowi smoking, podczas gdy John, który pozwolił Bertowi Caldwellowi płacić tylko za rzeczy podstawowe, musiał wypożyczyć swój za pieniądze zarobione podczas bożonarodzeniowych ferii w Affiliated Foods, gdzie pakował torby. Stypendia to prawdziwy dar z niebios dla całej trójki – jedyny sposób, dzięki któremu Cathy będzie mogła pójść na studia medyczne, a John na biznesowe, tak samo jak on, nie musząc przy tym korzystać z hojności ciotki. I cały czas będą razem. Po studiach pobiorą się z Cathy, on będzie grał w Narodowej Lidze Futbolowej, jeśli zaś to nie wyjdzie, wykorzysta swój dyplom i będą żyli długo i szczęśliwie. Najpierw jednak dzisiejszy wieczór. – Strzelaj, ciociu Mabel! – zawołał. – To wieczór, który chcę zapamiętać. – Nie jedziecie razem z Johnem i Bebe? – zapytała Emma. – Dlaczego? – Przypuszczam, że dlatego, że John chce być sam z Bebe – odparła Cathy zza ręcznika, którym zakrywała twarz przed lakierem do włosów rozpylanym przez Emmę. – Od kiedy? – zdziwiła się Emma. – Zawsze wszędzie chodzicie we czworo. – Myślę, że odkąd oni... się do siebie zbliżyli – powiedziała Cathy. – Spotkamy się z nimi na balu, a na śniadaniu będziemy siedzieć przy jednym stole. – A potem wracasz prosto do domu, prawda? Cathy opuściła ręcznik i Emmie zaparło dech. Jej wnuczka była olśniewająca. Po raz pierwszy miała makijaż, a jej gęste błyszczące loki zaczesane do tyłu były przytrzymywane przez spinki z szylkretu, pasujące do długiej do ziemi sukni z błękitnego szyfonu, którą kupiły w Lillie Rubin’s Evening Wear w Amarillo. Spinki zasugerowała sprzedawczyni – kosztowały fortunę – widząc jednak teraz, jak idealnie podkreślały kolor sukni i jasne włosy Cathy, Emma była zadowolona, że się na nie zdecydowała. – Oczywiście, wracam prosto do domu – powiedziała Cathy. – A dokąd miałabym pójść? – Ty i Trey... Wy nie... – Emma bezradnie machnęła dłonią. – No wiesz... – Tak, chyba wiem. – Cathy uśmiechnęła się rozbawiona. – Nie, babciu, nie robimy tego z Treyem.
Zawarliśmy ciche porozumienie, że poczekamy, aż będziemy starsi i bardziej przygotowani na takie rzeczy. „Bardziej przygotowani?” Emma odstawiła lakier. Trey od dawna był gotów i już w tej kwestii coś robił, choć Emma była przekonana, że nie z Cathy. Chłopak się zmienia po stracie dziewictwa. Emma wychowała dwóch synów, wiedziała więc o tym. Zaskoczyło ją, że Cathy tego nie dostrzega, choć nie można wykluczyć, że dostrzegła i wolała zignorować. Emma nie miała dostępu do wielu rzeczy, jakie działy się w mądrej głowie wnuczki, ale dziewczyna do tego stopnia skupiła się na przygotowaniach do egzaminów na studia medyczne – nauczyciel chemii już zwracał się do niej „pani doktor Benson” – że wydawała się ślepa niemal na wszystko, co inne dziewczęta widziały na pierwszy rzut oka. – Skarbie – zaczęła Emma, odchrząkując. – Jeśli ty i Trey kiedykolwiek zdecydujecie, że jesteście... gotowi, to wiesz, co robić, prawda? – Chodzi ci o to, jak mam się uchronić przed zajściem w ciążę? – Właśnie. – Jasne, że wiem. Po prostu wezmę pigułkę. – Och! – westchnęła zdumiona Emma. – To bardzo dojrzałe podejście. Cathy uśmiechnęła się do niej. – Nie martw się, babciu! Od dawna wiem o ptaszkach i pszczółkach. – Rozległ się dzwonek do drzwi. – To Trey – oznajmiła z radosnym uśmiechem, który zapalił iskierki w jej oczach. – Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę go w smokingu! – Ja otworzę – powiedziała pospiesznie Emma. – Ty jeszcze raz przejrzyj się w lustrze. Emma otworzyła drzwi wejściowe. „Dobry Boże!” Jedno spojrzenie na tego chłopca i gotowa była sama spuścić majtki, zupełnie nie zważając na niestosowność takiej myśli. Na moment zapomniała języka w ustach i bez słowa się cofnęła, robiąc mu przejście. – Dobry wieczór, Trey. Wyglądasz... ładnie. Trey wyszczerzył zęby. – „Ładnie”? I nic więcej od pani nie dostanę, pani Emmo? – Już i tak dość się nasłuchałeś – odparła. Za jej plecami zaszeleścił szyfon i zobaczyła, jak Trey otwiera szeroko oczy i usta. „Boże, miej nas w opiece!” – pomyślała Emma. – Catherine Ann... – szepnął z podziwem. – Jesteś... Jesteś taka piękna. – To prawda, jest piękna i taka ma wrócić, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi, Treyu Donie Hallu – powiedziała ostro Emma. – Babciu... – upomniała ją ze śmiechem Cathy, spoglądając na Treya z udawanym cierpieniem. – Rozumiem, pani Emmo – odparł Trey, nie odrywając oczu od Cathy. – Proszę mi wierzyć, zwrócę ją pani piękniejszą niż kiedykolwiek. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 14
– Jesteś pewna, Catherine Ann? Możemy poczekać – powiedział Trey z czołem ściągniętym troską i wyrazem zwątpienia w ciemnych oczach. – Może powinienem był cię uprzedzić... – Dobrze, że tego nie zrobiłeś. – Serce waliło jej jak tenisówki obracające się w suszarce. – Odmówiłabyś? – To pytanie było zawieszone między nadzieją a rozpaczą. Stali przed drzwiami pokoju, który Trey zarezerwował. Cathy mieściła się w przestrzeni wyznaczonej jego szerokimi barkami, głową sięgając zaledwie do węzła krawata. Trey trzymał w dłoni klucz – paszport do chwili w ich życiu, po której nie będzie powrotu do relacji łączącej ich wcześniej. Cathy o tym wiedziała. Z trudem przełknęła i pogładziła go po policzku, żeby stłumić niepokój. – Czy ty kiedykolwiek dajesz ludziom szansę na odmowę? – Uśmiechnęła się łagodnie. – Nie, nie zrobiłabym jednak tego, tylko wzięłabym ze sobą kilka rzeczy. Wyglądał na zmartwionego. – Och, nie pomyślałem o tym. Ja... mam nową szczoteczkę do zębów i pastę. – To wszystko, czego potrzebuję. Trey wcześniej przygotował pokój i nawet wziął klucz, żeby Cathy nie musiała czekać w samochodzie pod jaskrawymi światłami nad motelowym wejściem, aż go odbierze od nocnego recepcjonisty. Na stoliku stały kwiaty, na łóżku leżały dwie poduszki jego ciotki, które Cathy podstawiała pod podręczniki, kiedy uczyła się u niego w domu albo kiedy Trey leżał z głową na jej kolanach. – Twoja ciocia nie zauważy ich braku? – zapytała. – Coś wymyślę. Uznałem, że dzięki nim poczujesz się... wygodniej. Jak w domu. – To bardzo miło z twojej strony. – Catherine Ann, ja... – Zbliżył się do niej. Widziała, jak mięśnie jego szyi się napinają, gdy z trudem wydobywał z siebie słowa. – Co, Trey? – Kocham cię! Kocham cię z całego serca. Kocham od chwili, gdy zobaczyłem, jak wybiegasz z domu babci do swojej śnieżnej królowej. Muszę ci pokazać, jak bardzo cię kocham. – W takim razie – powiedziała, zarzucając mu ramiona na szyję – chyba powinieneś już zacząć. – Nie chcę się z tobą rozstawać – powiedział Trey, gdy wiele godzin później przed domem Emmy ujął w dłonie twarz Cathy. Namiętna intensywność ostatnich godzin wciąż była widoczna w głębokich rumieńcach na jego policzkach, w gorączce malującej się w oczach. – Wiem – odparła cicho Cathy – ale muszę. Babcia na pewno nie śpi. – Myślisz, że mnie zabije, kiedy cię zobaczy? Przyrzekłem, że przywiozę cię piękniejszą niż kiedykolwiek, ale miałem na myśli... – Wiem, co miałeś na myśli, a ja czuję się piękniejsza niż przedtem. – I rzeczywiście jesteś, o ile to możliwe. Nie żałujesz? – Nie, Trey, nie żałuję. – Będziesz żałowała w przyszłości?
– Nigdy. Dobranoc, mon amour. Kiedy ją pocałował, odsunęła jego dłonie z twarzy. Przeciągle spojrzeli sobie z żalem w oczy, po czym Cathy weszła do środka, zanim ponownie zdążył ją pocałować pod lampą, tak że każdy, kto przypadkiem nie spałby o trzeciej nad ranem, widziałby ich jak na dłoni. W drzwiach była dekoracyjna szybka. Gdy Cathy je zamknęła, przycisnął dłoń do szkła, ona zaś zrobiła to samo. Po chwili każde ruszyło w swoją stronę, choć Cathy nie zgasiła światła na ganku, dopóki nie usłyszała odjeżdżającego mustanga. Rufus powitał ją w salonie, machając ogonem. Była pewna, że w jego ogromnych oczach maluje się pytanie: „Poszło dobrze?”. Roześmiała się cicho i uklękła w obłoku szyfonu, żeby go uścisnąć. – Tak, poszło bardzo dobrze – szepnęła uszczęśliwiona. W domu panowała cisza, tylko w kuchni świeciła się lampa. Kiedy tam weszła, zobaczyła w zlewie czajnik, filiżankę, spodek i łyżeczkę – jednoznaczne przesłanie od babci, że czekała długo, ale w końcu musiała się położyć. Cathy była zadowolona. Fryzurę miała zrujnowaną, po makijażu nie został ślad. Rano będzie musiała odpowiedzieć na wiele pytań, ale przez resztę nocy chciała być sama i rozkoszować się wspomnieniami. Wolno się rozebrała w swoim pokoju, muskając miejsca na ciele, których dotykały dłonie Treya. Wciąż czuła go w sobie. Miała przeczucie, że ten wieczór nastąpi wcześniej niż później, ale nie sądziła, że stanie się to po balu w pokoju motelowym. Trey zupełnie ją zaskoczył. Nawet kiedy szepnął jej do ucha chropawym głosem: „Dajmy sobie spokój ze śniadaniem. Zarezerwowałem miejsce tylko dla nas”, Cathy nie podejrzewała, jaki plan przygotował. Naiwnie myślała, że chce być z nią sam i zabierze ją do baru „U Denny’ego” w Delton na naleśniki i kiełbaski. To było tak naturalne, jak w wypadku pszczoły odnajdującej swoją różę. Kiedy się rozbierali, żadne nie czuło zakłopotania. Jakby robili to razem całe życie. Nie odrywali od siebie wzroku, a gdy każde zdjęło ostatnią część ubrania, Trey pociągnął ją do łóżka. Jego oczy pożerały ją, ale z miłością i szacunkiem. – Catherine Ann... – mruczał raz po raz jak modlitwę, gdy ją tulił i pieścił, a jego ciało przy jej ciele wydawało się czymś tak słusznym, tak doskonałym, że do jej świadomości ledwie dotarło ukłucie bólu w chwili, gdy ocean zalał wybrzeże, gdy piasek i woda stały się jednością. To było takie cudowne, że później ze zdumieniem – przerażeniem – poczuła wilgoć na policzku. Odwróciła się w jego ramionach i zobaczyła łzy na jego twarzy. – Trey! – wykrzyknęła ze ściśniętym sercem. – Co się stało? – Nic – odparł, przytulając ją z całej siły. – Nic się nie stało. Tylko... przestałem czuć się sierotą. Emma słyszała, jak Cathy otwiera drzwi i idzie na palcach do swojego pokoju z Rufusem następującym jej na pięty – szuranie jego pazurów o drewnianą podłogę zdradziło ją, uniemożliwiając bezszelestne wejście. Emma nie spała całą noc, otwarte żaluzje okienne odsłaniały jej zaś widok na gwiazdy. Nocne niebo z jakiegoś powodu przynosiło jej pociechę. Miała zwyczaj wpatrywania się w tę ciemną przestrzeń, gdy się czymś martwiła – tak jak teraz. Chociaż może „smutek” lepiej opisywał stan jej ducha. Stało się – była tego pewna. Jej wnuczka przestała być dziewicą. Babka wyczuwa takie rzeczy. Cathy i Trey po balu nie poszli na śniadanie wydawane przez Kiwanis Club. Jeden z organizatorów zadzwonił do Emmy zaniepokojony nieobecnością króla i królowej balu. Jeśli jej przeczucia się potwierdzą, w poniedziałek z samego rana umówi wizytę u doktora Thomasa, żeby ten wypisał dla Catherine Ann receptę na pigułki antykoncepcyjne. Mabel spojrzała na budzik – była trzecia piętnaście w nocy. Trey wrócił do domu. Jej sypialnia sąsiadowała z garażem, słyszała więc, jak przyjechał. Często podczas nieobecności Treya lustrowała jego pokój w poszukiwaniu zakazanych rzeczy: narkotyków, czasopism z panienkami, alkoholu, pamiętników z krwawymi i posępnymi treściami, oczywiście w odpowiedzialnym celu zorientowania się w życiu siostrzeńca. Dawno temu znalazła pudełko prezerwatyw w szufladzie biurka i odetchnęła z ulgą.
Chociaż go błagała, Trey nie chciał poddać się badaniom zalecanym przez doktora Thomasa, i Mabel nigdy dotkliwiej nie czuła swojej niemożności wpłynięcia na chłopaka. „Kiedy będę gotowy” – odpowiedział. Przynajmniej jednak stosował środki ostrożności na wypadek, gdyby diagnoza była pomyślna. Liczba prezerwatyw od czasu do czasu malała, nigdy jednak przed randką z Cathy. Dopiero dziś. Mabel miała nadzieję, że Trey potraktuje Cathy delikatnie, później zaś nadal będzie kochał ją tak samo mocno, jak wcześniej – tylko że siostrzeniec odznaczał się niezwykle zmienną naturą. Z drugiej jednak strony, Cathy miała na niego ogromny wpływ, wątpliwe więc, żeby innej kiedyś udało się to powtórzyć. Cathy była jedyna w swoim rodzaju – rodzaju, który był mu potrzebny, żeby mógł stać się całością. John otworzył drzwi i od progu uderzył go odór tłustego gotowania, który zawsze go witał, gdy ojciec był w domu. Ojciec zostawił lampkę na piecu – jej światło padało na brudną patelnię po bekonie i rozbryzgi tłuszczu. John spojrzał na piec, na zlew wypełniony brudnymi naczyniami, na poplamioną ścierkę do naczyń wiszącą na drzwiczkach piekarnika, na dziurawe skarpety i zniszczone buty pod stołem, gdzie zostawił je ojciec, i poczuł mdłości, z którymi walczył przez cały wieczór. Rozluźnił krawat i przeszedł przez kuchnię. Nie przystanął, żeby napić się wody i ulżyć wyschniętemu gardłu. W swoim pokoju wyciągnął się w ubraniu na łóżku, splótł ręce nad głową i utkwił wzrok w suficie. Postanowił, że rano pójdzie na mszę. Od ostatniej wizyty w kościele minęło już sporo czasu. Kiedy żyła mama, zawsze uczęszczał z nią na niedzielne nabożeństwo u Świętego Mateusza, ale teraz chodził tylko wtedy, kiedy za nią tęsknił i potrzebował spokoju, który odnajdywał w kościele. Jutro pójdzie, żeby poszukać innego rodzaju spokoju. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 15
Wiosna ustąpiła miejsca letnim upałom. W poprzednich latach podczas trzymiesięcznych wakacji Cathy, Trey i John wykorzystywali każdą okazję, żeby wspólnie spędzać czas na świeżym powietrzu. Wysmarowani olejkiem do opalania wylegiwali się na zielonym podwórku z basenem za domem Mabel, chodzili na wycieczki i piknikowali w kanionie Palo Duro, przecinali wody jeziora Meridian w cennym jachcie Treya i wypożyczali konie, żeby badać atrakcje parku stanowego Caprock Canyons. Skóra chłopców przybierała barwę kasztanów, skóra Cathy – głęboki odcień nierafinowanego miodu. Włosy Treya i Johna jaśniały o ton, włosy Cathy miały zaś ten sam kolor co grzywa jej ulubionego konia rasy palomino. Wakacje przed ostatnią klasą liceum były jednak inne. Wszyscy troje znaleźli sobie pracę. Trey i John zatrudnili się jako chłopcy do pakowania zakupów w Affiliated Foods, jednej z północnoteksaskich sieci sklepów spożywczych, gdzie bez trudu pokonali konkurentów, ponieważ dyrektor uważał, że ich sława okaże się korzystna dla interesów. Nie żałował swojego wyboru. Obaj byli solidnymi i niezawodnymi pracownikami – Trey nieoczekiwanie, John bowiem dał się już poznać podczas ferii bożonarodzeniowych. Klienci ustawiali się w kolejkach przed ich kasami, żeby zamienić kilka zdań z miejscowymi supergwiazdami, od których oczekiwano, że od jesieni jako seniorzy poprowadzą Rysi z Kersey do pierwszego od dziesięciu lat tytułu mistrza stanu. Cathy została pomocnicą doktora Gravesa, weterynarza. Doktor Thomas, lekarz rodzinny, także proponował jej pracę, ale Trey odwiódł ją od tego pomysłu. – U doktora Thomasa będziesz po prostu wypełniała papierki, za to u doktora Gravesa możesz się nauczyć wiele o medycynie. Mniejsza z tym, że chodzi o zwierzęta – argumentował. I miał rację. Już po dwóch tygodniach pracodawca, na którym wrażenie zrobiła bystra inteligencja i sposób postępowania Cathy z pacjentami, awansował ją i od tej pory pomagała mu przy mniej poważnych procedurach medycznych. John i Cathy bez pracy nie byliby w stanie pokryć wszystkich wydatków na college, nie wszystko bowiem obejmowały stypendia, na jakie liczyli. Trey z kolei potrzebował zajęcia, żeby nie tęsknić za przyjaciółmi podczas tych długich godzin, które musiałby samotnie spędzać na słońcu. Letnie wieczory także były inne. W przeszłości wszyscy troje zbierali się u Emmy albo u Mabel. Teraz Trey sam przychodził do Cathy, chyba że zaprosili Johna. – Mam wyrzuty sumienia, że go wykluczamy – powiedział Trey. – Zawsze wszystko robiliśmy razem, ale, Cathy, nie jestem w stanie zakończyć dnia, nie mając ciebie tylko dla siebie. „Mieć ją tylko dla siebie” oznaczało po prostu jazdę do miejsca, w którym pod gwiazdami do wtóru muzyki z radia rozmawiali o swoich marzeniach i minionym dniu, Cathy zaś opierała głowę na ramieniu Treya. Czasami odprężali się w salonie Mabel albo u Emmy, oglądali telewizję i nie przeszkadzała im obecność opiekunek. Tłoczenie się w samochodach i pick-upach szalejących po Main, wypady do Amarillo do kina albo urządzanie awantur na imprezach zakrapianych piwem wcale ich nie pociągały. – Można by pomyśleć, że to stare małżeństwo – mówiła Emma do Mabel, mając na myśli sytuacje,
kiedy się wydawało, że ich podopiecznym wystarcza samo przebywanie ze sobą. Obie kobiety doskonale jednak wiedziały, co młodzi robili, kiedy wracali znacznie później niż zwykle. Mabel myślała o prezerwatywach, jakie zniknęły z szuflady Treya w dniach po balu, z kolei Emma – o recepcie na żółte pigułki, którą kazała Cathy zrealizować w Amarillo. Obie były wdzięczne losowi, że u dzieci umysł przeważa nad gruczołami. Trey, John i Cathy byli gwiazdorskim tercetem. W pierwszej klasie Cathy uzyskała rekordowy wynik w historii liceum w Kersey z wstępnego testu kompetencji, dzięki czemu wspięła się na następny stopień w swoich zmaganiach o stypendium dla najzdolniejszych, została uznana za „Najpiękniejszą” (dzięki chłopcom, dziewczęta w większości oddawały głosy na Cissie Jane), Trey i John zremisowali zaś w wyborach na „Ulubieńca klasy” i „Najsympatyczniejszego”. Oczekiwano, że w ostatniej klasie wszyscy troje będą rywalizować o tytuł „Największe szanse na sukces”, skoro po maturze wybierają się na Uniwersytet Miami, po którym czeka ich chwała i sława – Cathy jako lekarki, chłopców jako zawodników w Narodowej Lidze Futbolowej. – Catherine Ann! Czy wiesz, dlaczego jesteś dla mnie jedyną dziewczyną? – zapytał pewnego wieczoru Trey. Leżeli obok siebie na kołdrze, którą Trey zawsze woził w mustangu. Słyszał o „kocykach pocieszycielach” i wiedział na pewno, że John taki ma. Mama mu go wydziergała, kiedy był kilkulatkiem, i raz Trey zobaczył go na górnej półce szafki przyjaciela. – Co to jest? – zapytał wtedy. – Co jest co? – Ten niebieski kocyk. – Mama zrobiła mi go na drutach, jak byłem mały. – Ssałeś go? – No... czasami. – Kiedy? – Kiedy się bałem. – Nosisz go ze sobą? – Tak, T.D. Dlaczego pytasz? Co w tym takiego niezwykłego? – Bo ja nigdy takiego kocyka nie miałem. Teraz jednak miał. Nie przyznałby się do tego absolutnie nikomu, ale to był jego „kocyk pocieszyciel” – kołdra, na której czuł się jak król świata za każdym razem, kiedy z Cathy na niej leżeli. Były na niej ich zapachy i wydzieliny. Żadna inna dziewczyna nigdy się na niej nie położyła. Od czasu do czasu prał tę kołdrę w pralni w tajemnicy przed ciocią Mabel, ale to nie usuwało z niej wspomnień. – Dlaczego jestem dla ciebie jedyna? – zapytała Cathy. Wiedziała, że wszystkie dziewczęta w szkole są na niego napalone. Przychodziły do sklepu w króciutkich szortach i obcisłych bluzeczkach, bezwstydnie flirtując z nim i Johnem. Zastanawiała się – zaskoczona, że nie czuje zazdrości – czy Treya kusiło, żeby przyjąć ich propozycje? Trey przesunął palcem od jej szyi do sutka, o którym myślał, że jest słodki jak malutka śliwka. Wziął ją w objęcia, wypełniony muzyką i burzą, którą w nim budziła. – Ponieważ kochasz mnie w sposób, jaki jest mi potrzebny. Inaczej, a może intensywniej niż w poprzednie lata, wyczuwało się, że miasto odlicza czas, aż suchy, piekący upał ustąpi miejsca łagodniejszym dniom i chłodniejszym nocom, tworząc atmosferę dla manii futbolowej, która opanuje Kersey aż do grudnia, kiedy wszyscy się spodziewali wyjazdu na finały. Nikt nie wątpił, że stanowe mistrzostwo w klasie 3A zdobędą Rysie z Kersey, prowadzone przez najlepszych rozgrywającego i skrzydłowego w swojej dywizji, „a po prawdzie w całym cholernym stanie”, jak twierdził klub kibiców – T.D. Halla i Johna Caldwella. Zagrożeniem dla tej pewności był rywal rosnący w siłę w drugim mieście hrabstwa – Barany z Delton. Aby walczyć o mistrzostwo stanu, Rysie muszą pokonać Barany, raporty skautów wskazywały jednak, że
po raz pierwszy od lat Delton będzie silnym konkurentem i może wykluczyć Kersey z play-offów, zanim Rysie zdążą postawić stopę na progu. Perspektywa takiego niefortunnego rozwoju sytuacji wzmagała niespokojne dyskusje toczone w każdym punkcie miasta, w którym zbierali się ludzie: na poczcie, w aptece, na basenie, na kościelnych spotkaniach, w loży masońskiej, w barze „Bennie’s Burgers” i na frontowych podwórkach, gdzie siadano na leżakach po kolacji, żeby cieszyć się wieczornym chłodem. W oczach mieszkańców miasta na chłopcach cały ten zamęt nie robił wrażenia, ale Cathy, zdegustowana wywieraną na nich presją, dostrzegła zmianę w Treyu, kiedy sierpień się kończył, a pierwszy mecz sezonu miał się odbyć za tydzień. – Co się dzieje? – zapytała pewnego sobotniego popołudnia. Była przekonana, że zna odpowiedź. – Jesteś dzisiaj bardzo cichy. Tego dnia wieczorem klub kibiców urządzał na terenach rodeo grilla na otwarcie sezonu – tradycyjną imprezę, na której członkowie drużyny w czapkach i szaro-białych numerowanych kurtkach przechodzili po czerwonym dywanie, kolejno wywoływani po nazwisku. Na końcu prezentowano skład, przy czym dziś główną atrakcją byli Trey i John. Oczekiwania miasta kładły się wielkim brzemieniem na ich barkach. – Martwię się – odparł Trey. – Czym? – Tą klauzulą w propozycji z Miami. Cathy zmarszczyła czoło. Znała treść listu z Uniwersytetu Miami, w którym proponowano Treyowi pełne stypendium i członkostwo w drużynie Hurricanes. List zawierał dwa istotne warunki: oceny Treya i jego wyniki z egzaminów wstępnych muszą odpowiadać przyjętym kryteriom, a poziom gry nie może spaść poniżej oczekiwań trenerów. – I co cię niepokoi? – A jeśli nie zdobędziemy mistrzostwa okręgu? Trener Mueller może zmienić zdanie i nie wezwać mnie na Dzień Podpisów. Nazwisko Sammy’ego Muellera także było znane Cathy, Trey często o nim mówił. Mueller był potężnym głównym trenerem Hurricanes. Została szczegółowo poinformowana o znaczeniu Dnia Podpisów – wydarzeniu szeroko opisywanym przez prasę. W pierwszą środę lutego uczniowie ostatnich klas liceów podpisują listy potwierdzające wybór uczelni proponującej im stypendium. Trey nieustannie myślał o tej dacie, już teraz zakreślonej na czerwono na kalendarzu Mabel. Trener Mueller postawił sprawę jasno: przyjmie tylko określoną liczbę zawodników grających na danej pozycji, z chwilą zaś, gdy limit się wyczerpie, oferta stypendium zostanie cofnięta. Dzięki temu trenerzy mieli możliwość rezygnacji z gracza, którego nie chcieli zaprosić na Dzień Podpisów. Trey był jedynym rozgrywającym rozważanym przez Miami. Przesunęła dłonią po twardej, opalonej ręce Treya. Miał na sobie T-shirt bez rękawów, przygotował się bowiem do brudnej pracy, polegającej na czyszczeniu klatek na zapleczu gabinetu weterynaryjnego. W soboty weterynarz przyjmował do dwunastej i byli sami. – Powiem ci, co poradziłby John: „Rozgrywaj jeden mecz naraz i daj z siebie wszystko. Nic więcej nie możesz zrobić”. – Jasne, Johnowi to wystarcza! – odparł z irytacją John. – Ja jednak nie mogę być taki laissez-faire! Mam obowiązki. Trey uwielbiał wplatać francuskie zwroty – zarozumiała maniera, która w duchu bawiła Cathy, choć teraz się nie uśmiechała. Był naprawdę zestresowany i nie miała pojęcia, co zrobić, „żeby było lepiej”, jak prosił ją czule, gdy dręczył go smutek. – Obowiązki? – powtórzyła. – Tak, Catherine Ann! – Frustracja w jego głosie sugerowała, że Cathy przegapiła rzecz oczywistą. – Z mojego powodu ty i John zdecydowaliście się na Miami. Gdybym was nie przekonał, ty podałabyś
Uniwersytet Południowej Karoliny jako pierwszy wybór na formularzu wysłanym do komitetu przyznającego stypendia najlepszym uczniom, a John zostałby w Teksasie. Martwię się, że jeśli nie zdobędziemy mistrzostwa okręgu, trener Mueller zapomni o Johnie i o mnie – i co się wtedy z nami stanie? Miejsca w innych drużynach będą zajęte, a wielkie stypendia uniwersyteckie rozdane. John nie może na własny koszt studiować i będzie musiał wziąć to, co zostanie. Nawet cioci Mabel nie stać na czesne w Miami. Należy do najwyższych w kraju. Będziemy musieli się rozdzielić i do Miami pojedziesz sama. Jego niepokój był niemal namacalny, jakby ta katastrofa już nastąpiła. Kiedy ujął ich sytuację w słowa, Cathy musiała przyznać, że nie jest to ewentualność wzięta z sufitu. Tak może się stać. Nigdy się nie zastanawiała nad konsekwencjami sytuacji, w której Trey musiałby zrezygnować ze swoich marzeń. Do tej pory bała się tylko, że może stać mu się krzywda. Po kręgosłupie przeszedł jej lodowaty dreszcz. Wytarł twarz ręcznikiem, jakby chcąc usunąć ten obraz z myśli. – Nie potrafiłbym tego znieść, Catherine Ann. Nie dałbym rady bez ciebie i Johna. Wyciągnęła ręce i przyciągnęła jego głowę do swojej. – Posłuchaj mnie, Treyu Donie Hallu! – zaczęła. – Wiedziałeś, że około dziewięćdziesięciu procent ludzkich trosk staje się rzeczywistością? Wykorzystaj energię psychiczną do sprawienia, żeby wydarzyło się to, czego pragniesz. Musisz skupić się na przyszłości jak na górskim szczycie, który chcesz zdobyć, i nie myśleć o wyimaginowanych zakrętach, na jakie nigdy możesz nie trafić. Jeśli trafisz – trudno, ale góra nadal tam będzie i wejdziemy na szczyt wszyscy razem. Twarz mu złagodniała. – Jesteś dla mnie taka dobra, Catherine Ann. Co ja bym bez ciebie począł? Poklepała go po policzku. – To jedno zmartwienie możesz skreślić ze swojej listy. A teraz skończ z tym negatywnym myśleniem, weź prysznic i przygotuj się na wielki wieczór. Spotkamy się na grillu. – Dobrze, ale najpierw... – Zarzucił jej ręcznik na talię i przyciągnął do siebie. – Chodź tutaj! – Całował ją długo i namiętnie, po czym jak zawsze zapytał, patrząc na nią oczyma zamglonymi pożądaniem. – Nie zapomnisz o mnie, kiedy mnie tutaj nie będzie? Odepchnęła go ze śmiechem i jak zawsze odparła: – Jakżebym mogła! – Pokaz zaczyna się o wpół do szóstej. Nie spóźnij się. Chcę zobaczyć, jak moja dziewczyna pęka z dumy z mojego powodu. – Raz jeszcze szybko ją pocałował. – Dasz sobie radę sama? – Jasne. Nikogo tu nie ma. Wszyscy szykują się na wieczór. – Nie zapomnij zamknąć drzwi na klucz, Catherine Ann! – zawołał z progu do Cathy, która wyjmowała szczeniaka z klatki. Tylko ta klatka pozostała do wyczyszczenia. – W porządku! – odkrzyknęła, trzymając małego beagle’ a jedną ręką, drugą usuwając papier z dna klatki. Tuliła szczeniaka także wtedy, gdy napełniła miski jedzeniem i wodą, przyjemność sprawiał jej bowiem dotyk jego języczka na brodzie. W końcu jednak trafił z powrotem do klatki. – Przepraszam, maluchu, ale muszę iść do domu się przebrać. Szczeniak zaczął ujadać i natychmiast przyłączyły się do niego inne psy spędzające weekend w gabinecie. Hałas, jaki spowodowały, niemal zagłuszył brzęczenie dzwonka nad frontowymi drzwiami. Włosy stanęły jej dęba. Ktoś wszedł, nie zważając na tabliczkę . Zamknęła klatkę i cicho podeszła do drzwi prowadzących do recepcji. Uchyliła je lekko i zajrzała. Dech jej zaparło na widok człowieka stojącego przed ladą. „Wilk!” Nigdy go nie widziała, ale sądząc po zmierzwionych rudych włosach i powierzchowności włóczęgi, nie mógł to być nikt inny, tylko przerażający samotnik mieszkający w ruderze na końcu ślepej uliczki niedaleko domu pani Mabel. Miał ze sobą krwawiącego, biało-czarnego owczarka collie w szarym kagańcu. „Matka Rufusa?” Trey uwielbiał opowiadać, jak obaj z Johnem oswobodzili Rufusa z podwórka Wilka w bardzo mroźny ZAMKNIĘTE
styczniowy wieczór, chcieli bowiem zrobić niespodziankę Catherine Ann. Podjęcie decyzji zajęło Cathy tylko kilka sekund. Doktor Graves kazałby jej zamknąć drzwi na klucz i cicho poczekać, aż Wilk sobie pójdzie, ale biedny pies potrzebował pomocy natychmiast. Jej obowiązkiem jest uratowanie owczarka, nawet jeśli zostanie wyrzucona z pracy. Mężczyzna ze zniecierpliwieniem nacisnął dzwonek, w tej samej chwili Cathy otworzyła drzwi. – Czym mogę panu służyć? – zapytała, prostując się, żeby dodać sobie autorytetu. Odwrócił się, rzucając jej spojrzenie spod brwi tak krzaczastych i rudawych, jak jego włosy i broda. – Moja suka jest ranna. Wdała się w bójkę z kojotem – odparł. Mężczyzna wyraźnie martwił się o swojego psa i nie okazywał żadnego zainteresowania śliczną dziewczyną w szortach i T-shircie, która była sama w gabinecie z kasą pełną gotówki. – Niestety, doktora Gravesa nie ma – powiedziała. – Ja asystuję mu tylko latem, ale chętnie sprawdzę, czy zdołam pomóc pańskiemu psu. – A kiedy doktor wróci? – W poniedziałek rano. Jeśli pan chce, mogę zadzwonić pod numer alarmowy. – Graves na pewno by nie przyszedł, gdyby zadzwoniono do niego z gabinetu. Był prezesem klubu kibica, do jego obowiązków dzisiejszego wieczoru należało przedstawienie członków drużyny i przez cały tydzień wyczekiwał na tę chwilę, tryskając śmieszną dumą. Zapewne już był na terenach rodeo. – Każe mi się zmyć, jeśli podasz mu moje nazwisko, a pies potrzebuje pomocy natychmiast. – Na pewno zapyta o nazwisko. Chce pan, żebym obejrzała obrażenia? Pies żałośnie skomlał. Kiedy z trudem łapał powietrze, świeża krew tryskała z głębokich ran w bokach. – Byłbym bardzo wdzięczny, panienko. – Proszę za mną do gabinetu – powiedziała Cathy. Może wpaść w potężne kłopoty z powodu tego, co zamierza zrobić. – Niech pan położy psa na stole i poczeka przy nim, dopóki nie podam mu środka uspokajającego – poleciła. – Dziękuję, panienko. – Mężczyzna nachylił się do psiego ucha i Cathy wyczuła zapach obory. – Spokojnie, Molly! Ta miła panienka zaraz wszystko naprawi. Ha! Cathy również miała taką nadzieję. Co jednak się stanie, jeśli nie będzie mogła pomóc? Co wtedy? Ten człowiek wyglądał na gwałtownika, który mógłby odebrać chęć walki pitbulowi, a wrażenie to pogłębiał jeszcze zupełny brak odgłosów miejskiego ruchu, ale Cathy się nie bała. Była w swoim żywiole. W gabinecie zawsze zachowywała się spokojnie i rozważnie, niezależnie od tego, w jak poważnym stanie było zwierzę albo do jakiego stopnia wybuchowym temperamentem odznaczał się właściciel. Pospiesznie napełniła strzykawkę i delikatnie wbiła igłę w drżące ciało. – Już. To stłumi ból na czas, kiedy zajmę się czyszczeniem i saturacją ran. – Jak bardzo jest źle, panienko? – Rany są głębokie. Przeżyje, ale nie będzie tak szybka jak przedtem. – Cathy wsunęła lateksowe rękawiczki, zawiązała chirurgiczną maskę i zabrała się do pracy. Środek uspokajający zadziałał momentalnie, mimo to mężczyzna pozostał przy stole, gładząc psa po łbie. Cathy nie próbowała wymusić na nim obowiązującej w przychodni reguły, zgodnie z którą właściciele zwierząt na czas zabiegu powinni przejść do poczekalni. Kusiłaby los, poza tym miłość tego człowieka do psa nie ulegała wątpliwości. – Ile lat ma Molly? – zapytała. Zauważyła, że suka była wysterylizowana. – Skończy dziesięć. A ty jesteś Cathy Benson, prawda? Rzuciła mu zdziwione spojrzenie znad maski. – Owszem, to ja. – Wnuczka Emmy Benson, dziewczyna, dla której tamci chłopcy ryzykowali życie, żeby zdobyć dla niej szczeniaka.
Cathy zgoliła sierść z głębokich ran. – Tak opowiadają. – Szczeniak był ode mnie – oznajmił Wilk dumnie i przyjrzał się Cathy z uwagą. Domyśliła się, że pewnie po to, żeby się przekonać, czy ta informacja ją przestraszyła. – Tak słyszałam. – Wiesz więc, kim jestem? Oczyszczając poszarpane ślady po zębach, Cathy odparła: – Tak, wiem. – Poznałaś na podstawie rysopisu? Z jednej strony chciała być uprzejma, z drugiej – szczera. Po krótkiej chwili wypełnionej szybką pracą, ponieważ środek przestawał działać, powiedziała: – Tak, proszę pana. Na podstawie pańskiego rysopisu. Wilk roześmiał się z aprobatą. – Ha! Nie owijasz w bawełnę. Prawdziwa wnuczka panny Emmy, bez dwóch zdań. – Pogładził psa po uszach. – Twój szczeniak to jej syn. Chłopcy wzięli go z jedynego miotu, na jaki jej pozwoliłem, nikt bowiem nie chciał szczenięcia od suki należącej do Wilka. Nie jestem taki nieodpowiedzialny, jak niektórzy mówią. – Widzę. Wilk milczał, podczas gdy Cathy zajmowała się znieczulonym psem: przecierała rany, szyła, bandażowała. Kiedy skończyła, zdjęła maskę i ściągnęła rękawiczki. – To powinno wystarczyć, panie Wolfe. Dam panu dla Molly antybiotyki, środki przeciwbólowe i coś przeciw mdłościom. Proszę podawać leki w takich porach i tak długo, jak zalecają w ulotce. Musi jej pan zapewnić wygodę i bezpieczeństwo przez co najmniej trzy tygodnie, żeby rany miały czas się zagoić. – Pewnego dnia będzie z panienki dobry lekarz. – Skąd pan wie, że chcę zostać lekarką? – zapytała zdziwiona. Uśmiechnął się, prezentując ciemną jamę ust – wargi całkiem zaginęły w plątaninie czerwonych jak cegła włosów. – Niewiele dzieje się w tym mieście, o czym bym nie wiedział, panienko. A teraz proszę powiedzieć, ile jestem winien? Najprawdopodobniej nie był w stanie zapłacić, nawet gdyby podała mu cenę. Nie mogła zresztą ryzykować wypisania rachunku. Przeprowadziła drobny zabieg i wydała leki, nie mając do tego prawa. – Nic – odparła. – Zachowajmy pańską wizytę w tajemnicy, o ile to panu odpowiada. Jeśli Molly będzie wymagała dalszej pomocy, proszę skontaktować się z moją babcią, zobaczymy, co będę mogła zrobić. Pogładził brodę. W jego chytrych oczach błysnęła iskra zrozumienia. – To bardzo miłe z twojej strony, panienko. Jestem twoim dłużnikiem i nie myśl, że nie będę o tym pamiętał. Nigdy nie zapominam okazanej mi dobroci, tak samo jak nie zapominam krzywdy. Oboje z Molly bardzo ci dziękujemy. Wziął psa na ręce, Cathy zaś otworzyła przed nim drzwi. Po kilku krokach przystanął. – I jeszcze jedno, panienko, jeśli mogę być szczery. – O co chodzi, panie Wolfe? – Ten chłopiec, którego wybrałaś... Żałowałem, że to ten. Uważaj przy nim na swoje serce. Cathy wciąż stała w drzwiach z otwartymi ze zdziwienia ustami, kiedy zadzwonił telefon. Spojrzała na zegar ścienny. O Boże! Wpół do szóstej już dawno minęło! ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 16
W chwili, gdy Trey zatelefonował i powiedział, że zaraz u niego będzie, John wiedział, że przyjaciel coś knuje. Dlaczego bowiem miałby spędzać pochmurne i zimne niedzielne popołudnie w domu Johna, i to bez Cathy, skoro mógł siedzieć w cieple i przytulnej atmosferze u cioci Mabel albo pani Emmy, gdzie on – John – także wtedy by był? John nie pamiętał niedzielnego popołudnia w miejscu innym niż jeden z tych domów, zakończonego w dodatku pyszną kolacją. Nigdy dotąd nie widział, żeby Trey przejmował się jakimś meczem bardziej niż zbliżającą się rozgrywką z Delton. Trey był przekonany, że cała jego przyszłość – więcej: także przyszłość Cathy i Johna – zależy od pokonania Baranów w piątkowy wieczór, co będzie usunięciem pierwszej przeszkody z drogi do mistrzostwa okręgu i zapewni Kersey czysty strzał na mistrzostwa stanu. Jak to możliwe, że ten sam człowiek jest opanowany i ostry jak nóż na boisku, poza nim zaś nerwowy i rozdygotany jak robak na ogniu? Wszystko dobrze się układało. Na początku października odwiedził ich osobiście trener Sammy Mueller. Wyglądał jak milion dolarów. Przyleciał do Amarillo, wypożyczonym samochodem przyjechał do Kersey – godzina jazdy – i wynajął pokój w motelu, a wszystko po to, żeby przedstawić się ojcu Johna i cioci Mabel i zapewnić ich, jak niecierpliwie on, pozostali trenerzy i cała drużyna Hurricanes czekają, aż John i Trey w pomarańczowo-zielono-białych strojach wybiegną na boisko. Na razie Rysie prowadziły dziewięć do zera, pokonały więc bez trudu wszystkich dotychczasowych przeciwników. Jedynym i wielkim zmartwieniem Treya było Delton, które także nie miało na koncie porażki, zdaniem Johna jednak, Barany były przeceniane. Drużyna miała dobrą obronę i walecznego rozgrywającego, ale smarkacz nie rządził na boisku. Nie był w stanie dorównać Treyowi, kiedy przychodziło do oceny obrony przeciwnej drużyny, Trey bowiem zmieniał taktykę w mgnieniu oka, gdy widział coś, co mu się nie podobało. Zawsze podejmował słuszne decyzje i obaj z Johnem mieli wszelkie szanse, żeby na swoich pozycjach zająć pierwsze miejsca w okręgu, jeśli zaś szczęście będzie im dopisywało – może również w stanie. Teraz jednak Trey przedstawił Johnowi idiotyczny plan, który te wspaniałe perspektywy mógł zniweczyć. – Jezu, T.D.! Co się z tobą dzieje? Odbiło ci? – Daleko mi do tego, Tygrysie! Posłuchaj! Ta maszynka ogoli pośladek niemowlaka, nie budząc go ze snu. – Zademonstrował działanie golarki na baterie na swoim przedramieniu. – Widzisz? – Podsunął Johnowi pod oczy oblepione włoskami ostrze, po którego przejściu pozostał pas gołej skóry. – Zupełnie nic nie czułem. – Skąd to wziąłeś? Ukradłeś z gabinetu doktora Gravesa? – Nie ukradłem, tylko pożyczyłem. Oddam, kiedy załatwimy sprawę. – My? – Wstrząśnięty John wpatrywał się w przyjaciela. – Nie tym razem, T.D. Nie chcę mieć nic wspólnego z tą aferą. Zrobisz to sam albo wcale tego nie zrobisz. Jesteś rozgrywającym, na litość boską! Rozgrywający nie robią tego rodzaju numerów. – I dlatego nigdy się nie domyślą, że to nasza sprawka. Daj spokój, John! Wyobrażasz sobie miny tych
głupków, kiedy zobaczą swoją maskotkę? – Wyobrażam sobie minę trenera Turnera, kiedy nas złapią. Trey wpadł na pomysł, żeby na baranku – maskotce drużyny z Delton – wygolić pasy przypominające ślady rysich pazurów. Odkrył, że maskotką opiekuje się Donny Harbison, chłopak w ich wieku, kiedy ciocia Mabel wysłała go po jajka i warzywa do matki Donny’ego. Harbisonowie mieszkali na wielkiej farmie na przedmieściach Delton. John znał z widzenia tę rodzinę – byli katolikami i należeli do parafii Świętego Mateusza. Trey był całkowicie przekonany, że wygolone pasy odbiorą Baranom wolę walki, i chciał swój plan zrealizować jutro po południu. – Nie złapią nas – mówił. – Uwierz mi. Pani Harbison powiedziała cioci Mabel, że do czwartku nie będzie ich w mieście. Ten jełop, ich syn, w poniedziałek po szkole będzie na próbie szkolnej orkiestry. Możemy się urwać z angielskiego i wrócić na trening. – Nie chcę się urywać z angielskiego. – Na następnej lekcji powiemy, że zatruliśmy się czymś u Benniego i musieliśmy opuścić angielski. Poszliśmy do pracowni gospodarstwa domowego, żeby się położyć. Do diabła, John! Jesteśmy najlepszymi graczami i kapitanami drużyny. Kto nam nie uwierzy? – Osiągniemy tylko tyle, że ich baran będzie wyglądał na ogolonego, nie zaś na rannego, co wcale ich nie przerazi. Wprost przeciwnie, tym bardziej będą chcieli wygrać. Trey z gniewem zerwał się z łóżka. W pokoju Johna nie miał zbyt dużo miejsca na krążenie. Dwa łóżka, komoda, biurko i krzesło zajmowały niemal całą przestrzeń, resztę wypełniali oni swoimi potężnymi postaciami. – Wyjdźmy na zewnątrz – zaproponował John. – Potrzebujesz świeżego powietrza. – Potrzebuję twojej pomocy, Tygrysie! – Trey zmienił wyraz twarzy i ton: nadąsanie ustąpiło miejsca błaganiu. – Dlaczego nie potrafi do ciebie dotrzeć, jaka jest tutaj stawka? Uwierz mi! Dla trenera Muellera będziemy nieudacznikami, jeśli po mistrzostwach okręgu nie będzie następnych meczów. Chcesz, żebyśmy się rozstali, kiedy nie dostaniemy stypendiów w Miami? Chcesz, żeby Cathy wyjechała sama, beze mnie? Tego chcesz? – Trey był zdesperowany. – Masz takie oceny, że bez problemu przyjmą cię do Miami, T.D. Nie bądź taki melodramatyczny. Nie musisz liczyć na stypendium. – Bez ciebie? W jego ustach zabrzmiało to jak coś zupełnie nie do pomyślenia i John przyznał, że poczuł się tak, jakby dostał cios w żołądek. Czasami myślał, że niemal niezdrowa jest ta bliskość łącząca ich trójkę, ale było prawdą, że nie potrafił sobie wyobrazić życia bez Cathy i Treya. Stanowili jego rodzinę, byli jedynymi ludźmi na świecie, którzy go kochali i których on kochał. Między nimi zawsze obowiązywała zasada „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” i od tak dawna wyczekiwali na ten wspólny wyjazd do Miami na studia, że wyrzucili z myśli inne uczelnie. – Poza tym – ciągnął Trey – bez stypendium nie mógłbym prosić cioci Mabel o zapłacenie wysokiego czesnego na uniwersytecie w innym stanie, skoro w Teksasie są równie dobre. Jedynym powodem wyboru Miami jest prestiż ich programu futbolowego, który pomoże nam dostać się do Narodowej Ligi Futbolowej. John siłą woli przybrał nieodgadniony wyraz twarzy, ale Trey zawsze wiedział, kiedy jego argumenty zaczynają go przekonywać. Usiadł obok Johna na łóżku. – W piątek będzie nam potrzebna każda pomoc, jaką jesteśmy w stanie zdobyć, Tygrysie, i wierzę, że powinniśmy rozważyć wszystkie pomysły, które mogą nam dać przewagę. Nie potrafisz sobie wyobrazić, co ich gracze pomyślą, kiedy zobaczą swoją maskotkę za linią boiska? Te pasy śmiertelnie ich przerażą. – Och, Trey... – Jeśli mi nie pomożesz, wezmę ze sobą Gila Bakera. Sam nie dam rady tego zrobić. Gil Baker? Gil Baker, jeden z liniowych, nie potrafiłby utrzymać języka za zębami, nawet gdyby
zaszyto mu usta. Rozgadałby tajemnicę. Więcej – chełpiłby się wyczynem i we wtorek rano przed pierwszą lekcją wiedziałoby o nim całe miasto. Trener Turner bez chwili wahania wyrzuciłby obu z drużyny – był takim typem trenera – i jak by to wpłynęło na opinię trenera Sammy’ego Muellera o Treyu! Niewykluczone, że wybryk okazałby się złamaniem prawa, Trey więc wpakowałby się w kłopoty z szeryfem Tysonem. John znał jednak Treya. Kiedy raz coś postanowił, żadne logiczne argumenty nie były w stanie skłonić go do zmiany zdania. – Obiecuję, Tygrysie, jeśli teraz się zgodzisz, nigdy więcej nie poproszę cię o zrobienie rzeczy, która jest przeciwna twojej naturze. – Nie będę czekał ze wstrzymanym oddechem. W porządku, ale to ostatnie kretyństwo, na jakie dałem ci się namówić, T.D. Robię to tylko z jednego powodu: muszę mieć pewność, że temu baranowi nie stanie się krzywda. Trey wyciągnął dłoń do przybicia piątki. – To rozumiem, John. W poniedziałek Trey rozpoczął realizację planu od chwili, gdy z Cathy, Johnem i Bebe wsiedli do mustanga po lunchu złożonym z hamburgerów u Benniego – w „podłej dziurze”, jak powszechnie nazywano bar – żeby wrócić do szkoły na popołudniowe zajęcia. – Nie czuję się zbyt dobrze – powiedział. – Co ci jest? – zapytała Cathy. Trey zgiął się nad kierownicą, rękoma oplatając brzuch. – Myślę... Myślę, że złapałem grypę żołądkową. – Jejku! Mam nadzieję, że nie zatrułeś się jadem kiełbasianym. – To niewykluczone. John przewrócił oczami i spojrzał w okno. Zanim doszli do szafek, Trey zdążył przekonać zmartwioną Cathy, że zaszkodziło mu coś, co zjadł u Benniego. – A ty nie masz mdłości, Tygrysie? – Owszem, ale nie po jedzeniu u Benniego. Reszta dnia ułożyła się zgodnie z kalkulacjami Treya. Obaj z Johnem dotarli na farmę Harbisonów mniej więcej w czasie, gdy ich klasa omawiała trzeci rozdział Wichrowych Wzgórz. – Bułka z masłem – oznajmił Trey. Rzeczywiście, całe obejście wyglądało tak, jakby tylko na nich czekało. Wciąż było jesienne popołudnie, błękitne i złote, z lekkim tylko wietrzykiem. Słyszeli wyłącznie szelest liści pod swoimi stopami, gdy obchodzili dom. Od razu zauważyli oborę i małego baranka przy korycie. Spojrzał na nich ufnymi oczami i zabeczał. „Słodki maluch” – pomyślał John. – Bądź delikatny, T.D. – powiedział. – Będę. – Trey przeskoczył przez bramkę, w dłoni trzymając golarkę na baterię. – Musisz go trzymać naprawdę mocno, John. Później równocześnie wydarzyły się dwie rzeczy, które do zdezorientowanego Johna dotarły jak przez mgłę: upuściwszy golarkę, Trey z kieszeni kurtki wyjął coś na kształt potężnej kociej łapy, rozległ się także trzask zamykanych kuchennych drzwi. John i Trey, zaskoczeni, okręcili się na pięcie i zobaczyli Donny’ego Harbisona, kościstego chłopaka mniejszego od nich o jakąś jedną czwartą, który biegł, wymachując wałkiem do ciasta. – Trey Hall! Cofnij się od tej furtki! – wrzeszczał. Zszokowany John spojrzał na Treya. Rozpoznał przednią łapę należącą do wypchanego rysia ze strychu cioci Mabel. – Mówiłeś, że nikogo nie będzie w domu.
– Cóż, myliłem się. Skończyło się, zanim obaj się zorientowali, co się właściwie stało. Rozwścieczony Donny Harbison z całej siły uderzył wałkiem Treya w ramię. Trey upuścił kocią łapę, którą John natychmiast złapał i odrzucił, zanim Trey zdążył użyć jej przeciwko Donny’emu. Rozpętało się szaleństwo. Trey uchylał się na wszystkie strony, żeby uniknąć ciosów wałkiem. – Odbierz mu ten wałek, zanim zmiażdży mi ramię, John! – krzyknął Trey. W końcu udało mu się złapać Donny’ego i wbić mu palce w gardło, podczas gdy chłopak walczył, żeby się uwolnić. Obaj kręcili się w koło w szalonym, wściekłym tańcu. – Trey, puść go! – zawołał John, szarpiąc przyjaciela za ręce. Donny z trudem łykał powietrze, dlatego przerażony tymi zduszonymi odgłosami John w końcu uderzył Treya ramieniem w kolano. Trey jęknął, zwolnił uścisk i wszyscy trzej padli na ziemię. Rozległ się trzask, gdy czaszka jednego z nich uderzyła o stół piknikowy. Pierwszy podniósł się na nogi John, po nim wstał Trey. John potrząsnął głową, żeby oczom przywrócić ostrość widzenia. Trey rozcierał sobie ramię. – Cholera, mógł mnie wykluczyć z gry. – Zasłużyłbyś sobie na to, T.D. – John wyciągnął rękę do Donny’ego. – Hej, pomogę ci wstać – powiedział i zaraz wstrzymał oddech. – O Boże... – Co jest, John? – On się nie rusza. Obaj padli na kolana przy leżącym bezwładnie Donnym Harbisonie. – Hej, stary! – Trey poklepał go po policzku. – Przestań się wygłupiać. Przykro nam, ale teraz daj już spokój, powiedz coś. Donny wpatrywał się w niebo absolutnie nieruchomymi oczami. Owładnięty przerażeniem, John przyłożył palce do szyi chłopca, szukając pulsu, później przystawił ucho do jego ust. Zalało go zimno, jak przy skoku w lodowatą wodę. – On... On nie oddycha, T.D. Twarz T.D. przybrała barwę kredy. – Musi oddychać! On tylko stracił przytomność. Proszę, proszę, obudź się! – błagał, podnosząc chłopca za kołnierz koszuli. John złapał dłonie Treya, czując, jak po plecach spływa mu strumień zimnego potu. – Nie rób tego, T.D. To mu nie pomoże. Myślę, że on nie żyje. – On tylko zemdlał. Nie widzę krwi. Nie wygląda, żeby miał jakieś złamania. – Jest złamanie. W środku. Tam, gdzie nie jesteś w stanie zobaczyć. – On nie może być martwy. On tylko... tylko stracił przytomność. – Trey się rozpłakał, wygładzając chłopcu koszulę, jakby ten gest mógł przywrócić go do życia. – Jak to możliwe, że umarł? – Uderzył głową o stół piknikowy. Trey rzucił oskarżycielskie spojrzenie na sprawcę. – O Boże! John, nie chciałem, żeby tak się stało. Miało go nie być w domu. I co my teraz zrobimy? – Nie wiem – wykrztusił John sztywnymi ustami. – Chyba wezwiemy karetkę. – Dygotał, wstrząsany zimnymi dreszczami. Trey jęknął i ukrył twarz w dłoniach. – O nie. O nie... – Albo szeryfa Tysona. Trey odsunął dłonie. – On mnie zaaresztuje, wsadzi do więzienia? – Nie, na pewno nie. To był wypadek. – Jak wytłumaczymy, dlaczego tu byliśmy?
John milczał. Nie potrafił poruszyć szczęką. Trey skierował oszołomione spojrzenie na ciało. – Popatrz na niego, John! Ślady moich palców zaczynają się pokazywać na jego szyi. Jak to wyjaśnimy? Spójrz na jego koszulę. Ma urwany guzik, plamy ziemi. Szeryf Tyson od razu się zorientuje, że doszło do bójki. Zostanę oskarżony o morderstwo. – Nie, Trey, jeśli powiesz mu prawdę. Broniłeś się. Ja to potwierdzę. – A jeśli nam nie uwierzą? O Boże, John... Trey oskarżony o morderstwo? John przycisnął dłonie do czoła. Nie potrafił zebrać myśli. Miał wrażenie, jakby w mózg wepchnięto mu kawał drewna, choć jakiś głos w jego głowie mówił, że Trey może mieć rację. Wcale nie jest pewne, że policja im uwierzy, z drugiej jednak strony, nie mogą stąd pójść i zostawić tak Donny’ego Harbisona, wina za jego śmierć spadnie bowiem na kogoś innego. – Czy moglibyśmy... moglibyśmy tak zrobić, żeby wyglądało na to, że doszło do tego w inny sposób? – zapytał Trey. – Na przykład... że się powiesił? Mózg Johna oczyścił się tak nagle, jakby z jego uszu wymyto woskowinę. – Nie, T.D. Wykluczone! Wykluczone! Donny jest katolikiem. Katolicy wierzą, że jeśli odbierzesz sobie życie, idziesz prosto do piekła. Nie możemy dopuścić, żeby rodzice Donny’ego byli przekonani, że właśnie tam ich syn spędza wieczność. – A co innego moglibyśmy zrobić, John? – Trey mówił tak, jakby miał zmiażdżoną krtań. – Może nie uznają tego za morderstwo, ale na pewno potraktują jak zabójstwo, „przestępstwo polegające na nieumyślnym odebraniu życia człowiekowi”. Pamiętasz tę definicję z lekcji wychowania obywatelskiego? Wtargnęliśmy na cudzy teren. Przyszliśmy tutaj w złych zamiarach. Tak będą na to patrzeć, zwłaszcza pani Harbison. Ona mnie nie lubi, postara się, żeby postawili mi najcięższe zarzuty. Ciebie to nie dotyczy. To był mój pomysł, więc ja ponoszę pełną odpowiedzialność, ale mogę wylądować w więzieniu. – Tego nie wiesz. – Możesz dać mi słowo, że tak się nie stanie? John nie mógł. Panika Treya była uzasadniona. Istniało prawdopodobieństwo, że zostaną mu postawione zarzuty. Miał siedemnaście lat, w Teksasie siedemnastolatkowie odpowiadali za swoje czyny jak dorośli. Nie potrafił wyobrazić sobie swojego najlepszego przyjaciela – którego traktował jak brata – zamkniętego w więzieniu. Obraz Treya za kratami, ze zniszczonymi perspektywami na przyszłość i ze zrujnowanym życiem sprawił, że usta Johna wypełnił smak tak ohydny, że musiał splunąć, w przeciwnym razie by się zadławił. To zabiłoby Cathy. Co więcej, gdyby nie próbował przerwać bójki, niewykluczone, że Donny wcale by się nie przewrócił i nie uderzył w głowę. Trey mu o tym nie powiedział. Nie zrobiłby tego. John kurczowo zacisnął powieki, wspominając wypadek z letnich wakacji, kiedy mieli dziewięć lat. Przechodzili z Treyem przez pastwisko i Johna zaatakował byk. Trey wrzeszczał, pohukiwał i rzucał kamieniami, żeby odwrócić uwagę zwierzęcia, które zmieniło kurs i ruszyło na niego. Chłopak był przy płocie, kiedy rogi byka musnęły siedzenie jego dżinsów. Z Treyem zawsze tak było... Dla Johna rzuciłby się do jaskini pełnej niedźwiedzi. Baranek żałośnie zabeczał. Zaryzykował spotkanie z zagrożeniem na podwórzu i wyszedł, żeby sprawdzić, co się dzieje. Wpatrywał się w leżącego na ziemi opiekuna. Johnowi żołądek stanął dęba. Donny umarł... Nie istniał sposób na przywrócenie mu życia, ale Trey żył. „Boże, wybacz mi to, co zaraz zaproponuję”. Spojrzał tępo na Treya. – A co z... co z tym chorym sposobem masturbacji, który Gil Baker pokazywał nam w tamtym czasopiśmie. Wiesz, kiedy dochodzisz, dusząc się? – Asfiksja... auto... erotyczna? – Trey potykał się na słowach. John mówił o czasopiśmie, którym Gil machał w szatni. Były w nim zamieszczone zdjęcia
przedstawiające ludzi, którzy się wieszali, żeby odciąć sobie dopływ tlenu do mózgu i zintensyfikować seksualne odczucia. John i Trey uznali te fotografie za obsceniczne i niesmaczne. John nie tknął czasopisma, ponieważ jednak w szkole co pewien czas sprawdzano szafki, Gil dał je razem z kilkoma innymi pisemkami, zawierającymi równie jednoznaczne treści seksualne, Treyowi do przechowania w samochodzie do czasu, aż znajdzie miejsce, w którym ukryje je przed matką. Były w mustangu, leżały pod siedzeniem. – Tak jest – powiedział John, chory z obrzydzenia na myśl o rodzicach znajdujących syna w takim stanie. – W ten sposób będzie wyglądało to tak, że nie zamierzał tego zrobić. Zależało mu tylko na seksualnym odlocie. Trey wstał, pocierając wilgotne oczy. – I to wyjaśni także siniaki... John, jesteś geniuszem. Z powagą, ale pospiesznie przenieśli martwe ciało do stodoły, walcząc o utrzymanie lunchu w żołądku. Trey zabrał ze sobą koszulę chłopca, kiedy pobiegł do mustanga po czasopisma. Zgodnie z instrukcjami zrobili sznur z przedłużacza, zdjęli z Donny’ego ubrania i podnieśli ciało do pozycji symulującej śmierć na skutek asfiksji autoerotycznej. Trey rozłożył czasopisma pod wiszącymi stopami, jedno otworzył na stronie ze zdjęciami, podczas gdy John zajął się butami, bielizną, dżinsami i pasem, umieszczając je na krześle. Kiedy skończyli, John powiedział: – Trey, musimy poświęcić minutę. – Wskazał spoglądający na nich z krokwi krucyfiks, symbol wiary swojej i zmarłego. Trey pokiwał głową. Chwycili się za zimne, wilgotne dłonie, pochylili głowy. John wykonał znak krzyża. – W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Polecamy ciało Donny’ego Harbisona Tobie, Ojcze, i błagamy, żebyś nam wybaczył to, cośmy uczynili. – Amen – dodał Trey. John szybko odwrócił się do wyjścia, ale Trey nadal trzymał go za rękę. – Jeszcze jedno, John! – Szarpnął przyjaciela, zmuszając go do zatrzymania się. W przytłumionym świetle stodoły oczy Treya wyglądały jak odłamki potłuczonego szkła. – O tym, co się tu stało, nie możemy powiedzieć nikomu, a już na pewno nie Cathy. Zgoda? Musimy na zawsze zachować to w tajemnicy, w przeciwnym razie wpadniemy w poważne kłopoty. John się zawahał. Na zawsze oznaczało... na zawsze. Rodzice chłopca do końca życia się nie dowiedzą, jak naprawdę umarł ich syn, ale John był związany z Treyem. Nigdy nikomu o tym nie powie. – Zgoda – odparł. Trey mocno ścisnął jego dłoń. – Jesteś mój człowiek, Johnie. Światło słoneczne przygasło – znak, że rozpoczął się trening. W ostatnim momencie przyszło im do głowy, żeby zagrabić ziemię. Postanowili także, że obręcz z furtki zostawią tam, gdzie upadła, dzięki czemu baranek będzie mógł wyjść i paść się na trawie porastającej podwórze. Zabrali golarkę i guzik, a także wałek do ciasta, nie mieli bowiem lepszego pomysłu, co z nim zrobić, i dopiero w połowie drogi do domu przypomnieli sobie, że zostawili łapę rysia. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 17
Kiedy cztery dni później Deke Tyson, szeryf hrabstwa Kersey, usiadł do późnej kolacji, zadzwonił telefon. Odebrała jego żona, gestem dając mu znać, żeby jadł, chociaż słyszał, że telefon jest do niego. Wyjaśniła uprzejmie, że jej mąż jest po służbie, i zasugerowała zwrócenie się do biura szeryfa. Po kilku kęsach Deke z tonu żony wywnioskował, że dzwoniąca osoba nie daje się zniechęcić, wyciągnął więc rękę po słuchawkę. Paula z irytacją mu ją podała. – Znam ten głos, ale telefonujący nie chce powiedzieć, kim jest. Co za pomysł, żeby zawracać ci głowę po długim dniu. – Wygłosiła pretensje na tyle głośno, żeby dzwoniący ją usłyszał. – Nie miałeś nawet czasu, żeby zdjąć mundur. Deke uspokajająco poklepał ją po policzku. – Szeryf Tyson – powiedział do słuchawki. – Czym mogę służyć? Charakter rozmowy musiał odbić się na jego twarzy, kiedy bowiem się rozłączył, Paula ujęła się pod boki. – Nie, nie mów! Znowu musisz wyjść? – Mogłabyś odciąć kawałek tej pieczeni i zrobić mi kanapkę, skarbie? Zapowiada się długa noc. – Deke... – Zrób to, Paulo! Bardzo proszę. Dzwonił Lou Harbison. Prosił, żeby Deke przyjechał do niego sam, bez zastępcy, i nikomu nie mówił o ich krótkiej rozmowie. Lou i jego żona Betty wrócili z kilkudniowej wizyty w Amarillo i w stodole znaleźli swojego siedemnastoletniego syna. Powiesił się. Lou nie zadzwonił do biura szeryfa, ponieważ nie chciał, żeby jakikolwiek inny przedstawiciel prawa poza Deke’em pierwszy oglądał ciało. Było coś, co Lou i Betty pragnęli zachować w tajemnicy przed opinią publiczną i resztą rodziny, o ile istniała taka możliwość. Deke sam zobaczy, kiedy przyjedzie. Wjeżdżając na autostradę, szeryf wciąż słyszał zrozpaczony głos Lou i mógł myśleć tylko o swoich dzieciach – dziewiętnastoletnim synu studiującym na Texas Tech i córce, uczennicy ostatniej klasy liceum, która teraz prawie cały czas spędzała na próbach orkiestry przed wielkim występem na piątkowym meczu, a także o tym, jak taka tragedia wpłynęłaby na niego i żonę. Paula kochała córkę, ale jej oczkiem w głowie był syn. Nigdy nie otrząsnęłaby się ze straty takiej, jakiej teraz doświadczała Betty. Deke podejrzewał, że Betty także się nie otrząśnie. Gryząc kanapkę, przypominał sobie nieliczne informacje na temat tej rodziny. Wiedział, że mieszkali w wielkim domu na sporym kawałku ziemi tuż za granicami Delton. Dom i ziemię odziedziczyli po śmierci ojca Betty. Lou Harbison pracował jako inżynier w Miejskich Służbach Publicznych, Betty była gospodynią domową, która handlowała jajkami i warzywami. Oboje całe życie spędzili w hrabstwie. Mieli dwoje dzieci, córkę Cindy, która wyszła za chłopaka z Oklahoma City i przeprowadziła się do Amarillo, i syna Donny’ego, który pojawił się dość nieoczekiwanie sześć albo siedem lat po Cindy. Córka Deke’a, Melissa, wspomniała, że poznała go w zeszłe wakacje na obozie szkolnej orkiestry. Jej
zdaniem był fajny, ale nie liczyła, że kiedyś coś między nimi będzie, skoro grał w drużynie głównego rywala Kersey. Szeryf hrabstwa miał tylko raz okazję złożyć oficjalną wizytę u Harbisonów. Było to dwa lata temu w zimie, kiedy wezwano go, żeby rozwiązał sprawę psa, który zachorował na wściekliznę. Lou nie był w stanie zastrzelić ulubienicy. Deke wypełnił obowiązek, kazał rodzinie wrócić do domu, uspokajająco przyrzekając, że Dot nic nie poczuje. Pamiętał przytulny dom i gościnnych ludzi. Betty przysłała mu list z podziękowaniem i kilka swoich wyśmienitych dżemów. Przede wszystkim jednak Deke pamiętał, że Harbisonowie, w tym także Donny, byli żarliwymi katolikami. Kościół katolicki zakazywał samobójstwa – karą była utrata nieśmiertelności duszy ofiary. Deke się zastanawiał, co u licha opętało Donny’ego, że odebrał sobie życie i pozostawił rodziców w straszliwym przekonaniu, że ich syn spędzi wieczność w piekle. Kiedy Deke zatrzymał się przed domem Harbisonów, słońce już zaszło, zostawiając na nieskończonym niebie tylko smugę szarawej czerwieni jak krew sącząca się z opatrzonej rany. Lou przypuszczalnie wolałby, żeby Deke nie pojawiał się u niego w służbo na drzwiach, ale Deke był w pracy szeryf i Lou sam będzie musiał wyjaśnić, dlaczego ten samochód parkował na jego podjeździe. Co nie oznacza, że Lou musiał się przejmować, co mogą pomyśleć sąsiedzi. Deke ocenił, że najbliżsi mieszkali w odległości półtora kilometra w każdym kierunku. Zanim Deke zdążył odpiąć pasy, Lou wyszedł na ganek z obwisłą od udręki twarzą. Zamknął za sobą drzwi i spotkał się z Deke’em na ścieżce. – Chodźmy do stodoły, szeryfie. Jestem wdzięczny, że przyjechałeś sam. – Przykro mi, że z takiego powodu, Lou. Moje kondolencje. Lou bez słowa poprowadził go do stodoły, oddalonej spory kawałek od domu. Budynek częściowo został przekształcony na zimowe schronienie dla kur Betty, odór kurnika był więc tutaj silny. W wejściu Lou się cofnął i posępnym gestem dał szeryfowi znak, żeby wszedł pierwszy. Deke przekroczył próg i poczuł, jak coś dźgnęło go pod żebra. Na niskiej krokwi używanej do suszenia kwiatów i ziół wisiał bezwładnie chłopiec, który wyglądał na rówieśnika jego córki. Od brody do białych sportowych skarpetek był okryty jasnoniebieskim kocem. Deke zauważył, że stopy wiszą niecałe cztery centymetry nad ziemią, na tyle blisko, że mógłby się oprzeć na palcach, gdyby poczuł taką potrzebę. Dokoła leżały rozrzucone czasopisma z seksualnymi fotografiami na okładkach, jedno było otwarte i przedstawiało sceny podobne do tej prawdziwej. Na pobliskim krześle, obok pary odrapanych i schludnie ustawionych butów, leżały starannie poskładane dżinsy i białe bokserki. – Dobry Boże, Lou! – powiedział Deke, marszcząc nos przed odorem rozkładu. – Co tu się stało? – Myśleliśmy, że będziesz wiedział – odparł Lou. – Bo Betty i ja na pewno nie wiemy. Zdejmij koc, szeryfie. Tak będzie w porządku. Bojąc się, co zobaczy, Deke ostrożnie zrobił krok do przodu, traktując stodołę jak miejsce zbrodni, i opuszkami palców ściągnął koc. – Jezu, Lou... Z wyjątkiem skarpetek chłopiec był nagi, napęczniały brzuch przybrał zielonkawy odcień świadczący o rozkładzie. Na szyi miał zawiązany gruby kabel elektryczny. – Jego matka go tak znalazła – powiedział Lou. – Jak nazwiesz ten rodzaj... perwersji seksualnej, szeryfie? – Asfiksja autoerotyczna – odparł Deke, na powrót okrywając ciało kocem. – Niewiele wiem na ten temat, tyle tylko, że ostatnio ludzie dostali na tym punkcie bzika. – Wskazał otwarte czasopismo. – Wygląda na to, że mamy tutaj wyjaśnienie. Ogólnie rzecz polega na tym, że człowiek się wiesza, żeby odciąć dopływ tlenu i krwi do mózgu podczas masturbacji, co najwyraźniej wzmaga doznania seksualne. Lou sprawiał wrażenie, że jest mu niedobrze i zaraz zemdleje. Deke wziął go pod ramię i wyprowadził ze stodoły na podwórze. W kuchennym oknie pojawiła się popielata twarz Betty Harbison, wyglądająca
jak trup pod wodą. – Jak twoja żona daje sobie radę? – zapytał Deke, momentalnie ganiąc się w myślach za to idiotyczne pytanie. – Mniej więcej tak, jak można się spodziewać. Jest niepocieszona. Cała ta sprawa zupełnie nie ma sensu. To do niego niepodobne. – A dokładniej? – Betty dobrze go wyszkoliła. Pod wieloma względami jest taki jak ona. Lubi porządek. A zostawił na kuchennym stole bałagan... – Co masz na myśli? – Nie wiem nic o tej... Tej autoerotycznej... jak tam to nazwałeś. Domyślam się, że poczuł potrzebę, kiedy jadł w kuchni. Wstał i zostawił połowę kanapki i herbatniki posmarowane masłem orzechowym. Wszędzie leżały okruchy, słoik z masłem i musztarda były otwarte. On nigdy wcześniej tak nie robił. Zawsze po sobie sprzątał. – Pokażesz mi to? – Oczywiście. Weszli do kuchni dość przestronnej, żeby pomieścić tłum gości. Betty siedziała przy wielkim okrągłym stole, milcząca i szokująco blada. Deke zmusił się, żeby spojrzeć w zrozpaczone oczy, które ku niemu uniosła. – Skarbie – powiedział łagodnie Lou, ujmując jej bezwładną dłoń. – Przyjechał szeryf, żeby przeprowadzić dochodzenie. – Po co? – zapytała Betty, patrząc na męża pustym wzrokiem. – Wiesz, powiedziałem mu, że Donny nigdy by nie wyszedł, zostawiając kuchenny stół w takim stanie. Deke widział, o czym mówi Lou. Skórki pomarańczy, nadjedzona kanapka, otwarte opakowanie herbatników, przyklejony do blatu nóż z resztkami masła orzechowego. Z drugiej jednak strony, rodzice wyjechali na kilka dni. Miał mnóstwo czasu, żeby po sobie posprzątać, zanim wrócą. – Och, Lou! Kiedy pojechaliście do Amarillo? – W poniedziałek rano po śniadaniu. Po południu Cindy miała zacząć rodzić. Wróciliśmy dzisiaj, żeby pójść na jutrzejszy mecz. – W poniedziałek rano – powtórzył Deke cicho. Dzisiaj był czwartek. Chłopak wyglądał, jakby nie żył od poniedziałku albo wtorku. – Coś jeszcze odbiega od normy? – Tak. Ramsey. Był na wpół żywy z głodu, kiedy przyjechaliśmy. – Ramsey? – Ramsey, maskotka naszej drużyny futbolowej, którą opiekuje się Donny. Kiedy wróciliśmy, na furtce do jego zagrody nie było obręczy. Znaleźliśmy ją zakopaną w słomie. Donny nigdy wcześniej nie zostawiał furtki otwartej. Maluch tak się przyzwyczaił do zagrody, że nigdy do głowy mu nie wpadło, żeby próbować otworzyć furtkę. Mógł wyjść i paść się na podwórzu, ale został w zagrodzie i o mało nie umarł z głodu. Przychodzi mi na myśl jedynie to... – Lou cofnął się, żeby żona nie mogła go usłyszeć – że Donny uważał, że ryzykuje życie, i zdjął obręcz z furtki, ponieważ uznał, że Ramsey wyjdzie na podwórze, kiedy zabraknie mu jedzenia. – Zostań z Betty, a ja się rozejrzę – polecił Deke. – Mógłbyś oświetlić tylne podwórze? – Jasne. – Lou przekręcił wyłącznik. Podwórze zalał strumień światła, mimo to Deke poświęcił minutę, żeby z wozu wyjąć latarkę. Po powrocie omiótł jej światłem ziemię dokoła, szukając... Na przykład śladów walki? Nic nie dostrzegł, ale twardo ubita ziemia, z rzadka porośnięta kępkami trawy wokół zagrody baranka, niedawno została zagrabiona. Deke zbadał zagrodę, przyświecając sobie latarką. Trafił na jasne, czujne oczy, które go obserwowały, usłyszał niespokojne szuranie, ale baranek pozostał na posłaniu, nie wyszedł, żeby sprawdzić, co się dzieje. Obręcz ponownie wisiała na furtce, w korycie była świeża pasza.
Deke skierował snop światła z latarki pod stół piknikowy i dostrzegł w ciemności jakiś kształt. Stanął na czworakach, po czym przez chusteczkę wyciągnął ten przedmiot. Okazało się, że to łapa szarego kota, po braku kości i chrząstek sądząc, odcięta od wypchanego okazu. Wyglądała na za wielką dla którejkolwiek rasy domowej, pazury miała zagięte i ostre. Deke pomyślał, że to puma albo ryś. – Lou! – zawołał. Lou, który stał w kuchennym oknie, przybiegł natychmiast. Deke pokazał mu odciętą łapę. – Widziałeś to kiedyś? – Lou wyciągnął rękę, ale Deke go ostrzegł: – Lepiej nie dotykaj. To może być dowód. – Dowód? – powtórzył słabo Lou. – Gdyby się okazało, że to nie był wypadek. To twoja własność? Lou przyjrzał się łapie smutnym wzrokiem. – Nie, nigdy wcześniej jej nie widziałem. – Znalazłem ją pod stołem piknikowym. Co tam robiła? – Nie mam pojęcia. W zeszłym tygodniu zabłąkał się do nas włóczęga, znaleźliśmy go śpiącego w stodole. Zamknęliśmy ją na kłódkę, ale wrócił następnej nocy. Przespał się w zagrodzie barana. Może to jego własność. Ludzie tacy jak on noszą podobne rzeczy jako amulety albo broń. – Ziemia została tutaj zagrabiona. Dlaczego? Lou rozejrzał się i wzruszył ramionami. – Donny musiał to zrobić po naszym wyjeździe. Zawsze umiał utrzymać porządek. – Tak mówiłeś – powiedział z namysłem Deke. – Teraz idę do wozu schować łapę, ale wrócę. – Szeryfie... – Lou wepchnął dłonie do kieszeni, zaparł się stopami o ziemię. – My nie chcemy śledztwa. Dlatego prosiłem, żebyś przyjechał tu sam. To był po prostu wypadek. Cóż... – skrzywił się z niesmakiem. – Nie tak po prostu. Donny sam to sobie zrobił. Bóg tylko wie dlaczego. Nigdy nie sądziłem, że chłopak jest do tego stopnia zainteresowany pornografią, fantazjami seksualnymi... – Pochylił się, zgięty pod ciężarem nowego ataku żalu. Deke położył mu dłoń na ramieniu. – Porozmawiajmy o tych czasopismach – powiedział łagodnie, choć nagląco. – Widziałeś je wcześniej? Gdzie mógł je ukrywać? – Najprawdopodobniej w swoim pokoju. I nie, nigdy wcześniej ich nie widziałem. – Czy Betty odkryłaby je, układając jego rzeczy? Matki mają niezwykle czujny nos, zawsze wywęszą tego rodzaju nielegalne rzeczy. – Deke pamiętał, jak Paula natknęła się na świerszczyki upchnięte w śpiworze syna, kiedy wzięła go do wywietrzenia. – Synowie znają sposoby na ukrycie ich przed matkami – odparł Lou. Deke w duchu się z tym nie zgadzał, ale na głos powiedział: – A przed tobą? Nie dostrzegałeś żadnych znaków, że takie sprawy go interesują? Lou pokręcił głową. – Żadnych, dlatego to jest takie szokujące. Donny lubił dziewczyny, ale miał zdrowy stosunek do nich i do seksu, skoro o tym mowa. Wiesz, nigdy, po prostu nigdy nie słyszałem, żeby powiedział albo zrobił coś nieprzyzwoitego. – I właśnie dlatego musimy przeprowadzić dochodzenie, Lou. Niech koroner ustali dokładną przyczynę śmierci. Tutaj może być coś więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. – Nie! – Lou strząsnął z ramienia dłoń Deke’a. – Żadnego śledztwa, zastępców, sekcji zwłok, rozgłosu w prasie. Nie zgodzę się na to. Wstyd zabiłby Betty. Nigdy więcej nie moglibyśmy chodzić z podniesioną głową. Żałuję teraz, że go nie ubrałem, ale chciałem, żebyś zobaczył, że on... Nie popełnił samobójstwa. A tak by to wyglądało, gdybym włożył mu koszulę i spodnie, usunął te czasopisma. – Tylko gdzie jest jego koszula? – zapytał Deke. – Co?
– Jego koszula. Gdzie jest? Zakładam, że miał ją na sobie, kiedy szedł do stodoły. Mamy listopad, Lou. – Ależ... nie wiem – odparł Lou, marszcząc czoło. – Nie pomyśleliśmy o jego koszuli, niczego tu nie ruszaliśmy. Nie zostawił jej w kuchni. – Posłuchaj, ja teraz pójdę zapakować łapę, a ty postaraj się ustalić, jaką koszulę mógł ubrać, dobrze? Nie musisz nic mówić Betty. Jakoś mi się nie wydaje, że kiedy ogarnęła go ta potrzeba, Donny poszedł do swojego pokoju i powiesił koszulę na wieszaku, a w kuchni zostawił taki bałagan. Lou z ociąganiem ruszył w stronę domu, podczas gdy Deke wrócił do samochodu, żeby schować łapę do papierowej torby. Czuł narastające wątpliwości. Był głównym przedstawicielem prawa w tym hrabstwie. Chociaż bardzo chciał uszanować uczucia i prywatność Harbisonów, wcale nie był przekonany, że śmierć Donny’ego nastąpiła na skutek wypadku. W oczy rzucała się różnica między bałaganem w kuchni a schludnie poskładanym ubraniem. Czy jest jednak inne wytłumaczenie? Samobójstwo? Nie, Deke był przekonany, że to może wykluczyć. Chłopiec nie pozwoliłby, żeby odnaleziono go w takim stanie, a poza tym zostawiłby list. I jeszcze jedno... Drobiazg, ale czy uczeń liceum w Delton przegapiłby najważniejszy mecz sezonu przeciwko największemu rywalowi w piątek wieczorem? Delton i Kersey szły łeb w łeb w wyścigu po mistrzostwo okręgu. Tylko że to oznaczałoby morderstwo, a kto chciałby zamordować Donny’ego Harbisona i z jakiego powodu? Deke w myślach notował rzeczy do sprawdzenia, wciągając gumowe rękawiczki, żeby włożyć do toreb czasopisma i kabel. Dowie się więcej o asfiksji autoerotycznej, sprawdzi, czy Donny był ubezpieczony na życie i czy w jego pick-upie są inne czasopisma pornograficzne, zapyta sąsiadów, czy widzieli włóczęgę, przesłucha przyjaciół i nauczycieli Donny’ego z liceum w Delton. Zawiezie czasopisma i kabel do laboratorium kryminalistycznego w Amarillo, żeby technicy zdjęli z nich odciski palców. Lou czekał na niego na podwórzu. – Nie ma koszuli, szeryfie. – Nie wydaje ci się to dziwne, Lou? – Może, ale to bez znaczenia. Betty i ja omówiliśmy to i chcemy, żeby nie rozgłaszać szczegółów śmierci Donny’ego. Szeryfie, proszę. Błagam! Wyobraź sobie, że chodzi o twojego syna. Jak czulibyście się z żoną? Deke nie odpowiedział. Paula błagałaby o wyciszenie sprawy, on zaś pragnąłby się dowiedzieć, co przydarzyło się jego synowi. – Nie potrafię na to odpowiedzieć, Lou. Z kuchennych drzwi wyszła Betty Harbison. Z jej podpuchniętych oczu lały się świeże strumienie łez. – Proszę, szeryfie! – Padła przed nim na kolana i ścisnęła go za rękę. – Błagam, nikogo o tym nie informuj. Nasz ksiądz odmówiłby odprawienia mszy w intencji duszy Donny’ego, gdyby się dowiedział. Nie pozwoliłby na pogrzebanie go w poświęconej ziemi. Nazwałby śmierć Donny’ego samobójstwem, ponieważ jego postępek był niebezpieczny i świadomy. Nie chcemy, żeby nasza córka się dowiedziała, jak umarł jej młodszy brat. Proszę, szeryfie... – Puściła jego rękę i ukryła twarz w dłoniach. – Betty... Betty... – powiedział uspokajająco Lou, klękając obok niej i obejmując jej dygoczące ramiona. Zakłopotany widokiem ich nagiego żalu, wstrząśnięty jako ojciec, Deke złapał się na tym, że mówi: – Dobrze, Betty, już dobrze. Zadzwonię do sędziego pokoju, żeby przyjechał sam. Będzie musiał podpisać akt zgonu, ale można mu zaufać. Nikomu nic nie powie. Śmierć zostanie uznana za wypadek i na tym sprawa się skończy. Nikt poza nami czworgiem nigdy się nie dowie, co się tutaj stało. Wracajcie oboje do domu, a ja zadzwonię do zakładu pogrzebowego. Poczekam na Waltera w stodole. Odetniemy Donny’ego i zajmiemy się nim do czasu, aż przyjadą po niego z zakładu pogrzebowego. Szlochająca Betty osunęła się w objęcia męża, a Deke poszedł do wozu, żeby zadzwonić do sędziego
pokoju. Nie był w stanie znieść widoku łez Lou kapiących na głowę jego żony. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 18
Rysie z Kersey wygrały z Baranami z Delton czterdzieści jeden do sześciu. Przewaga była do tego stopnia miażdżąca, że trener Turner ściągnął Treya i Johna z boiska w ostatniej części finałowej kwarty, żeby oszczędzić ich na nadchodzące play-offy. Gazety w całym stanie porównały zwycięstwo Rysi nad Baranami ze stalą przecinającą papier mâché. Na koniec meczu członkowie drużyny wzięli na ramiona rozgrywającego i najlepszego skrzydłowego, ale ani kibicom, ani fotoreporterom nie udało się uchwycić triumfującego uśmiechu na twarzach dwóch bohaterów. W dni poprzedzające historyczny wieczór Trey i John czekali, aż przed ich domami zaparkuje wóz szeryfa Tysona, spodziewali się usłyszeć pukanie do drzwi, nic takiego się jednak nie stało. Miejscowa gazeta nie poświęciła śmierci Donny’ego wiele miejsca, ukazały się tylko nekrolog i krótka notatka z informacją, że rodzice chłopca, którzy przebywali poza miastem, po powrocie znaleźli syna martwego na skutek wypadku, do jakiego doszło w stodole. Flagi obu szkół w hrabstwie opuszczono do połowy masztu. Pogrzeb był prywatny, wzięli w nim udział jedynie członkowie rodziny. – Dlaczego jesteście tacy ponurzy? – zapytał w szatni po meczu tryskający radością, jednocześnie zaś zmartwiony trener Turner. Jego sławni gracze wychodzili ostatni. Reszta drużyny hałaśliwie opuściła stadion, żeby cieszyć się zwycięstwem na imprezie zorganizowanej przez kibiców w zaułku przy Main. Trener Turner został, musiał rozwiać rosnący niepokój. – Wy, chłopcy, powinniście pękać z dumy, a nie wyglądać tak, jakbyśmy stracili szanse na mistrzostwo okręgu. – Wszystko z nami w porządku – odparł Trey. – Prawda, John? John skupił całą uwagę na zapięciu kurtki. – Tak, jasne. Trener Turner położył dłonie na ramionach obu graczy. – Co się dzieje, chłopcy? Przez cały tydzień trzymaliście się z daleka od siebie. Nie pokłóciliście się, co? – Nie, sir – zapewnił Trey. Trener Turner był jednym z nielicznych mężczyzn, do których tak się zwracał. – Ja i John jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek. Prawda, John? – Wzrokiem błagał przyjaciela, żeby to potwierdził. John pokiwał głową. – To prawda. Ron Turner przyjrzał im się przez zmrużone powieki. – Chyba nie walczycie nadal z tym wirusem, którego złapaliście u Benny’ego, co? – Poniekąd – powiedział Trey, zerkając na Johna. Trener Turner obrzucił obu sceptycznym spojrzeniem. – Dlaczego wam nie wierzę? Coś sprawiło, że uszło z was powietrze, ale nie będę dzisiaj próbował z was wyciągać, co to było. Chcę jednak, żebyście ze sobą pogadali: teraz, tutaj. Impreza poczeka. Powiem Cathy i Bebe, gdzie jesteście. W przyszłym tygodniu mamy mecz międzyokręgowy i chcę, żebyście byli przygotowani. A co ważniejsze, chcę, żebyście rozwiązali problem, który wpływa na waszą
przyjaźń. Łączy was rzadka i wyjątkowa więź, zdarzająca się raz w życiu i będąca udziałem nielicznych. Nie pozwólcie, żeby rozdzieliło was coś, co można wyprostować rozmową od serca. W porządku? Trener Turner zauważył, że jego słowa nie rozpaliły iskier w ich oczach, choć obaj kiwnęli głowami, a Trey powiedział: – W porządku, trenerze. Po jego wyjściu przyjaciele zgarbili się, unikając kontaktu wzrokowego, i stali, czując się niepewnie w swoim towarzystwie. Na głowach mieli czapki zamówione znacznie wcześniej przez klub kibiców, z wyszytym nad daszkiem napisem , które rozdano graczom w radosnej pomeczowej gorączce. Trey i John bez słów, za pomocą swoistej telepatii, doszli do porozumienia, żeby z wyjątkiem wspólnego pojawiania się na lekcjach i treningach unikać się wzajemnie, co pozwoli im na poradzenie sobie w samotności z tym, co się stało. Codziennie po treningu John chodził do kościoła Świętego Mateusza, Trey zaś każdą wolną chwilę spędzał z Cathy. Zawstydzony Trey odchrząknął, spoglądając z zakłopotaniem na Johna. – Tak mi przykro, Tygrysie. Przysięgam przed Bogiem, że mi przykro! – I powinno ci być, T.D. – Myślałem, że będą twardsi. – Myliłeś się. Po co przyniosłeś tę łapę rysia? Twarz Treya zalał głęboki rumieniec. Usiadł na ławce i zdjął czapkę. Zamknął oczy, przyciskając palce do powiek, jakby chciał złagodzić migrenę. – Ponieważ przez cały sezon się bałem, że... wszystko stracę, John. Wszystko, na co pracowaliśmy. To doprowadzało mnie do szaleństwa. Myślałem, że... kilka zadrapań prawdziwych rysich pazurów sprawi, że nasze przesłanie zyska na znaczeniu, da nam większą przewagę. – Trey spojrzał na niego żałośnie. Na jego wysokich kościach policzkowych pozostały ślady palców. – Przysięgam, ten pomysł przyszedł mi do głowy dopiero w niedzielę wieczorem, kiedy leżałem w łóżku i przypomniałem sobie o wypchanym rysiu wujka Harveya na strychu. Możesz zapytać cioci Mabel. Słyszała, jak o północy tam grzebałem, i przyszła zapytać, co robię. Ja... pomyślałem, że wezmę tę łapę i się przekonam, czy dam radę jej użyć. – I dałbyś? – Nie. Na widok tego baranka obleciał mnie strach. Poza tym wiedziałem, co o mnie pomyślisz. Kiedy z domu wypadł Donny, chciałem cię zapytać, co moglibyśmy zrobić, żeby zostawić wiadomość dla Baranów... – Dlaczego ty nigdy nie potrafisz niczego rozegrać uczciwie, T.D.? – zapytał z rozpaczą John. – Ponieważ nie mam tego w sobie, Tygrysie. I dlatego ty jesteś mi potrzebny. Dlatego musisz przy mnie być. Ty sprawiasz, że zachowuję się przyzwoicie. John schował dłonie do kieszeni kurtki i z rezygnacją opuścił głowę. Uwierzył w historię o rysiej łapie. To był typowy kierunek, który czasami przybierały myśli Treya. Zdecydował się zagrać dziką kartą, jokerem, choć w dłoni trzymał asa. – Nigdy się z tego nie otrząsnę, T.D. Nigdy. – Wiem, że nie, John. Na tym polega różnica między tobą a mną. Posłuchaj, ty... nie zamierzasz ze mną zerwać, prawda? – Nuta niedowierzania w głosie Treya sugerowała, że myślał o takiej ewentualności i uznał ją za nie do zniesienia. – John, ty i Cathy jesteście moją rodziną, jedynymi ludźmi, których mam na całym świecie, z wyjątkiem cioci Mabel, ale ona jest stara. – W jego oczach błysnęły łzy. – Potrzebuję cię, stary! Przez cały tydzień byłem w strasznym stanie. Jakbym próbował siedzieć na trójnożnym taborecie bez jednej nogi. Powiedz, że tym razem wszystkiego nie spieprzyłem, że wciąż jesteśmy tak samo bliscy, jak zawsze. Uwierzę we wszystko, co powiesz. John podał mu ręcznik z kosza i usiadł obok niego na ławce. – Nie zrywam z tobą, T.D. Nigdy tego nie zrobię. Jestem chory z powodu tego, co się stało. Zostawiliśmy go w takim stanie... żeby znaleźli go rodzice... I wszystko niepotrzebnie. MISTRZOSTWO OKRĘGU 1985
– Wiem, wiem! – Trey objął go za ramiona i ścisnął. – Nie myśl o tym. Razem przez to przejdziemy. Pewnego dnia cała ta sprawa zblaknie, stanie się tylko mglistym wspomnieniem. Przekonasz się! A kiedy jako zawodnik Narodowej Ligi Futbolowej zarobię mnóstwo pieniędzy, ufunduję stypendium imienia Donny’ego Harbisona. Tylko poczekaj. Zrobię to! – To niczego nie naprawi. Nie wynagrodzi Harbisonom straty syna. Bez niego do końca życia będą czuli to samo co my, nie mając rodziców. – John strząsnął jego rękę. – Chryste, T.D.! Ktoś może wejść i pomyśli, że jesteśmy parą gejów. Czy Cathy coś podejrzewa? – Wie, że... coś mnie gryzie. Nie przeżyłbym tego tygodnia, gdyby nie ona. Ty chodziłeś do Świętego Mateusza, prawda? Co tam robisz? Modlisz się? – Czasami, a czasami tylko siedzę w ławce. To pomaga. – Nie poszedł do spowiedzi. Ojciec Richard kazałby mu uczynić jedyną możliwą rzecz, która zdjęłaby z jego serca ciężar: zwrócić się do szeryfa Tysona, ale on nie mógłby tego zrobić Treyowi. Po prostu nie mógł. Będzie musiał do śmierci żyć bez rozgrzeszenia. Trey żartobliwie uderzył go w ramię. – Czyli co? Nadal jedziemy do Miami i wszystkim skopiemy tyłki, tak? Nadal jesteśmy najlepszymi kumplami, zrośniętymi w biodrach? – Obawiam się, że tak. – I wybaczyłeś mi? – Nie przeginaj, T.D. Trey wcisnął czapkę na głowę. – Jesteś mój człowiek, John! W równym marszu do meczu decydującego o mistrzostwie stanu duet Trey i John prowadził Rysie z Kersey od zwycięstwa do zwycięstwa na stadionach wypełnionych do granic możliwości. Gwiazdorski status Johna zmienił Berta Caldwella w rodzaj celebryty, co tak na niego wpłynęło, że przestał pić, jak bowiem powiedział, musiał być „sprawny” podczas rozgrywek. Tę samą pozycję zyskała Mabel Church, która pękała z dumy, słysząc pochwały na temat siostrzeńca, choć na dnie serca żywiła nadzieję, że Rysie przegrają i zniknie jej wieczna troska, że Treyowi stanie się krzywda. Nieustający strumień telefonów, telegramów, próśb o osobiste spotkanie od głównych trenerów drużyn uniwersyteckich oraz liczne listy z propozycjami i zaproszeniami z prestiżowych wydziałów sportowych z różnych uczelni („wszystkie koszty zostaną pokryte”) sprawiły, że Trey i John znaleźli się w grupie najbardziej gorączkowo werbowanych futbolistów w kraju. W grudniu Mabel i Emma zdjęły słuchawki z widełek, żeby trójka przyjaciół mogła w spokoju odrabiać lekcje przy kuchennych stołach. Listy z ofertami i telegramy, których nikt nie otworzył, zapełniały szuflady. Nieważne, jakie wyjątkowe pokusy proponowały inne uczelnie, Trey Don Hall i John Caldwell dali jasno do zrozumienia, że trwają przy swojej decyzji pójścia na Uniwersytet Miami w Coral Gables na Florydzie. W lutym tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku, w Dzień Podpisywania, złożą swoje nazwiska na kropkowanej linii, zobowiązując się grać dla trenera Muellera i jego Miami Hurricanes. Trey znajdował wytchnienie od stresu i presji wywołanych doprowadzeniem drużyny do finału jedynie wtedy, gdy był sam z Cathy, John zaś – w kościele pod wezwaniem Świętego Mateusza. Zawarł z ojcem Richardem filozoficzną przyjaźń, zakonnik często zapraszał go na kolację, kiedy John nie był u pani Emmy albo cioci Mabel. Głównie dyskutowali o historii Kościoła katolickiego – John uznał ją za fascynującą, zainteresowały go zwłaszcza dzieje Towarzystwa Jezusowego, z którego powstał zakon jezuitów. Ojciec Richard, estetyk, człowiek dobry i miły, był jezuitą. W trakcie jednej z takich wizyt John stanął twarzą w twarz z Lou i Betty Harbisonami, natykając się na nich na chodniku prowadzącym do biura ojca Richarda. Wcześniej John wiele razy chodził na grób ich syna, czasami przynosił także kwiaty z grządek Emmy i Mabel. – Ty jesteś John Caldwell, prawda? – powiedziała Betty. Razem z mężem wyszli z cmentarza
znajdującego się za kościołem. – Tak, proszę pani. – Kibicujemy wam, Rysiom, odkąd nam dokopaliście – dodał Lou. Przelotny uśmiech na jego twarzy przyćmiło wspomnienie, że tamten mecz rozegrano w tygodniu, gdy umarł jego syn. – I mamy nadzieję, że dojdziecie do finału i dacie hrabstwu powód do dumy – dodała Betty. – Dziękuję – odparł John. Przyjął niezgrabną postawę nastolatka, chowając dłonie w kieszeniach i wpatrując się w stopy. – Zrobimy, co w naszej mocy. – To ty przynosisz czasem kwiaty na grób naszego syna, prawda? – Betty pochyliła się, żeby spojrzeć mu w twarz. John poczuł ucisk w piersiach. – Tak, proszę pani... Czasem. – Dlaczego? Znałeś Donny’ego? – Tylko przelotnie, z kościoła. Ja... przykro mi z powodu jego śmierci. – Tak... – powiedziała z namysłem Betty. – Widzę to. Dziękuję za troskę. – Nie ma za co – odparł John i cofnął się, żeby zrobić im przejście. Niedługo później do skrzynki pocztowej Caldwellów trafił informator z Uniwersytetu Loyoli z Nowego Orleanu, cieszącej się dobrą sławą jezuickiej uczelni. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 19
W końcu nadszedł ostatni mecz sezonu. Podróż na Texas Stadium w Irving, gdzie miał się odbyć mecz o mistrzostwo, była długa i trudna, ale pokonanym przeciwnikom Kersey nie pozostawiono wątpliwości, kto jest lepszą drużyną. W starciu z Białymi Tygrysami z Houston Rysie z Kersey były jednak uważane za gorsze. Drużynę z Houston stworzono z ulicznych twardzieli – „zbirów”, jak niektórzy ich nazywali, część z nich miała już bowiem na koncie drobne zatargi z prawem – znanych z brutalnych chwytów i bloków. Skrzydłowi przewyższali tych z Kersey przeciętnie o siedem kilogramów i było wiadomo, że atakują rozgrywających przed linią i szybko rozprawiają się ze swoimi ulubionymi skrzydłowymi. Nikt nie wątpił, że Tygrysy skupią się na Treyu i Johnie. Przez cały sezon Trey wychodził ze wszystkich starć dosłownie nietknięty – przynajmniej według standardów meczowych – powodem był bowiem nakaz trenera Turnera, zgodnie z którym pierwszym i najważniejszym zadaniem ataku było chronienie rozgrywającego. Skrzydłowi także się na to nastawili. Wrodzone talenty, które uczyniły z Treya wybitnego lidera drużyny i gracza ustalającego taktykę, sprawiły, że pozostali zawodnicy dokładali wszelkich starań, aby zapewnić, że atak przeciwnika nie będzie w stanie dosięgnąć ani jego, ani skrzydłowych. Trey chętnie chwalił, choć ociągał się z krytyką, i jakimś sposobem miłe słowa z jego ust wywoływały większy skutek, niż gdy wygłaszał je John. Dobroć była wrodzona u Johna, u Treya niekoniecznie. Ponieważ zespół wierzył, że lider przeprowadzi ich bezpiecznie przez burzę, gotowi byli zrobić dla niego wszystko, niezależnie od tego, że media najwięcej uwagi poświęcały jemu i jego skrzydłowemu. Czy to jednak wystarczy? W tygodniu poprzedzającym mecz Cathy co wieczór kładła się spać z gardłem ściśniętym ze strachu. A jeśli Trey i oczywiście John także doznają obrażeń? Wszystko się wtedy zawali. Dlaczego chłopcy nie wybrali tenisa albo golfa? Wraz z kolejnymi rozgrywkami sezonu rosła jej niechęć do futbolu i niesmak wywołany presją, którą miasto wywierało na swoich graczy. Z drugiej jednak strony, choć przyznawała to z oporami, właśnie futbolowi zawdzięczała to, że Trey zbliżył się do niej bardziej niż kiedykolwiek. Od tamtego okresu przed meczem o mistrzostwo okręgu sprawiał wrażenie, że nie jest w stanie przebywać z dala od niej, i po treningu udawał się natychmiast do jej domu. – Jesteś mi potrzebna – mówił. – Odpędzasz wszystkie złe rzeczy. Jakie „złe rzeczy”? Szkoła i miasto rzucały mu się do stóp, podziwiając go zwłaszcza za to, że nie wypinał piersi i nie nadymał się dumą jak niektórzy inni gracze, ale przyjmował wyrazy uwielbienia z cichą rezerwą i dystansem Johna, zwłaszcza od tygodnia poprzedzającego mecz okręgowy. – Marzenie trenera: prawdziwi liderzy drużyny – tak opisał Johna i Treya trener Turner. Obu chłopcom proponowano darmowe posiłki w „Bennie’s Burger” i „Monica’s Cafe”, bilety do kina, nowe kurtki ze sklepu sportowego, ale oni niczego nie przyjmowali. – Proszę, Boże! – modliła się Cathy. – Nie proszę o wygraną dla Kersey, tylko o to, żebyś oszczędził Johnowi i Treyowi kontuzji, żebyśmy mogli razem wyjechać na studia do Miami.
U Benniego i w „Monica’s Cafe” naprzeciwko sądu zgromadzili się dziennikarze sportowi, którzy zjechali się do tego miasteczka na prerii, żeby relacjonować podniecenie, jakie ogarnęło mieszkańców w wigilię najważniejszego meczu w dziejach miejscowej licealnej drużyny futbolowej. Jeden z reporterów napisał, że atmosfera tak jest naładowana elektrycznością, że „płonąca zapałka mogłaby wysadzić całe miasto, zmazując je z mapy Teksasu”. Wyszukiwali i stawiali w świetle reflektorów każdego, kto w jakikolwiek sposób był związany z Rysiami i mógł opowiedzieć interesującą ludzi historię. Jednym z nich był główny trener, przedstawiony w artykule opublikowanym w ważniejszych teksaskich dziennikach. Od niego się rozpoczęła – trwająca całe życie – awersja Treya do przedstawicieli mediów. „Trzeba mieszkać w Kersey, żeby zrozumieć wpływy tego człowieka” – pisał dziennikarz, stwierdzając, że miasteczko przyjmuje rozkazy od trenera Turnera. Do jego surowych zasad musieli stosować się inni trenerzy, gracze, chłopak podający wodę i asystenci nauczycieli – każdy związany z Rysiami. Na dwa dni przed meczem zawodnicy mieli zakaz rozmowy z mediami i spoufalania się z mieszkańcami miasteczka, włączając w to klub kibiców. Po treningu każdy zawodnik miał wracać prosto do domu, gdzie powinien się koncentrować nad czekającym go zadaniem w spokoju i ciszy, do minimum ograniczając oglądanie telewizji, rozmowy telefoniczne i inne rozrywki. Trener matkom polecił dopilnowanie, żeby synowie odżywiali się prawidłowo, kładli się spać o przyzwoitej porze i unikali stresów. Dwudniowe zaciemnienie – pisał dalej dziennikarz – dotyczyło całego miasta, żeby zaś w to uwierzyć, należało samemu tego doświadczyć. W środę i czwartek późnym popołudniem, kiedy zaczynał zapadać zmierzch, można było usłyszeć liść spadający na ulicę. Jakby nie chcąc zakłócać Rysiom spokoju, sprzedawcy i klienci rozmawiali cicho, w lokalach, takich jak u Benniego, ludzie nie podnosili głosów, klaksony wzywające kelnerki do obsługi zmotoryzowanych gości trwały krótko, żaden nastolatek w samochodzie z głośnym tłumikiem nie odważył się wjechać na Main. Ron Turner z całą pewnością nie był człowiekiem, którego można lekceważyć. Rządził żelazną ręką i cieszył się powszechnym szacunkiem po sześciu udanych sezonach na stanowisku głównego trenera drużyny liceum w Kersey (choć do tej pory nie zdobył mistrzostwa stanu). Nie przyjmował uwag ani pretensji od ojców, kanapowych rozgrywających i członków klubu kibica, którzy mieli klucze do miasta i dostęp do uszu zarządu szkoły. Żył zgodnie z zasadami, które ustanowił dla swoich graczy: nie pił, nie palił, nie klął. – Przekleństwa – mówił swoim zawodnikom – to język ignorantów i ludzi niepewnych siebie. Picie i palenie są kulami, na których podpierają się słabi. W artykule znalazło się stwierdzenie, że był wymarzonym opiekunem dla tak zadziornego, niezwykle inteligentnego, pozbawionego ojca rozgrywającego jak Trey Don Hall. Treyowi twarz płonęła od upokorzenia i zakłopotania, nie dość bowiem, że dziennikarz nazwał go „krnąbrnym”, to jeszcze napisał, że rodzice porzucili chłopca, gdy był mały, a trener Turner wypełnił puste miejsce po nieobecnym ojcu. Świadomy wrażliwości Treya na jego sieroctwo, trener Turner przeprosił za ton, jaki dziennikarz nadał wywiadowi. Powiedział, że chwalił Treya jak syna, którego chciałby mieć. Trey mu uwierzył – ucieszyło go, że trener Turner ma o nim takie zdanie, choć wzdragał się na myśl, że teraz cały świat się dowiedział, że rodzice go nie chcieli. Tamtego wieczoru tulił Cathy mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. W dzień meczu dziesięciotysięczne miasto właściwie opustoszało – pozostali tylko mieszkańcy domu opieki i dwaj zastępcy szeryfa, którzy obstawili złą stronę monety przy ustalaniu, kto będzie pełnił służbę. O świcie karawana najróżniejszych pojazdów, ozdobionych trzepoczącymi szaro-białymi chorągiewkami i pomalowanych w zagrzewające hasła typu , wyruszyła do Dallas. W tę sobotę w środku grudnia tylko jeden człowiek chodził po cichych, udekorowanych świątecznie ulicach, a obok niego kulał pies. Miał radio tranzystorowe przy uchu i zwinięty bicz przy boku. Słuchając przedmeczowej relacji, WYRWAĆ PAZURY TYGRYSOM
wspominał, jak dawno temu gwiazdor dzisiejszej imprezy stał drżący na jego podwórku. Czy sąd, jaki wówczas sobie o nim wyrobił, będzie prawdziwy w odniesieniu do mężczyzny, którym ten chłopak niedługo się stanie? Czas pokaże. Dzisiaj smarkacz miał wszystko, co potrzebne, żeby wprawić miasteczko w dumę. Jutro to inna sprawa. Kapitanowie drużyny, Trey, John i Gil Baker, ustawili się pośrodku boiska z sędziami i kapitanami Tygrysów na rzut monetą. Ich wygląd i postawa podczas tych pełnych napięcia, dramatycznych chwil już przeszły do legendy. Inne drużyny szalały na swojej połowie boiska w byle czym na nogach, jedynym warunkiem były buty odpowiadające regulacjom dotyczącym nawierzchni. Ponieważ żadna zasada nie określała długości skarpet graczy drużyn licealnych, mogli wkładać jakiekolwiek albo mieć gołe stopy. To samo dotyczyło fryzur. Ale nie u trenera Turnera. Zgodnie z jego zaleceniami każdy aspekt sportowego stroju był dla wszystkich identyczny. Gracze musieli mieć rękawy bluz spuszczone, skarpety do kolan wsunięte pod elastyczne opaski spodenek, jednakowe buty, krótko ostrzyżone włosy. Prezentując zjednoczony front, trzej kapitanowie stali w pełnym szacunku milczeniu, z wyuczonymi minami wyrażającymi spokój i obojętność czekając, aż sędziowie wejdą na boisko i dadzą znak, że zaraz nastąpi losowanie. To był wspaniały widok, kiedy Trey i John, obaj mierzący ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów, z niższym, mocniej zbudowanym, ale wcale nie mniej imponującym Gilem Bakerem pośrodku, niespiesznym krokiem ruszyli, spokojnie patrząc przed siebie, pod lewą pachą niosąc kaski, prawe ręce trzymając wyprostowane. Jeden z dziennikarzy napisał: „Kapitanowie Rysi zbliżyli się do swoich przeciwników z godnością rycerzy udających się na konfrontację z oddziałem pachołków”. Taki opis odpowiadał zaleceniom trenera Turnera. – Nie ściskajcie dłoni, jeśli jesteście w rękawicach – tłumaczył kapitanom – i nie witajcie przeciwników w kaskach na głowach. Okażcie im grzeczność wyrazem twarzy. Po losowaniu w ich obecności włóżcie kaski, żeby wiedzieli, że traktujecie sprawę poważnie. Cathy obserwowała wydarzenia na boisku, ściśnięta między babcią i Mabel Church na wyprzedanych do ostatniego miejsca trybunach. Nie odrywała wzroku od Treya. Trzeźwy Bert Caldwell stał koło Emmy z lornetką przy oczach. Cathy i Mabel trzymały się za ręce, obie dręczone wspólnym strachem, który jak kamień ciążył im na żołądkach przez cały sezon. Dyrygent orkiestry zgodził się na nietypową prośbę Cathy o zwolnienie jej z występu na meczu finałowym. Gdyby odmówił, po raz pierwszy w życiu była gotowa sama zrezygnować z udziału, choć i tak nie miał większego znaczenia. Innymi słowy, porzuciłaby orkiestrę. Uznała, że nikomu nie zabraknie wkładu jej fletu w melodię zagrzewającą do walki i jej pozycji w szeregu podczas występu w połowie meczu. Będzie za to mogła siedzieć z Mabel i babcią, mieć oko na Treya i nie przegapić ani jednego jego ruchu na boisku. „Tak będzie na studiach w Miami, a także później, kiedy się pobierzemy i Trey będzie grał w Narodowej Lidze Futbolowej” – pomyślała. W piersiach tak ją ściskało, że nie mogła złapać tchu. Będzie żyła w wiecznym strachu o jego bezpieczeństwo – w czyśćcu zawieszonego spokoju, dopóki sezon się nie skończy. Nie cierpiała tego, że Trey gra w futbol, ale – dobry Boże! – on uwielbiał ten sport i wkładał w grę całe serce od dnia, gdy podrósł na tyle, żeby utrzymać piłkę. Ludzie się zmieniają, kiedy tracą coś, co zawsze kochali, czy miała więc inny wybór, jak wspierać go, pielęgnować jego rany i siniaki do meczu w następnym tygodniu i modlić się, żeby wyszedł z niego cały? Z trybun zerwały się okrzyki. Rysie z Kersey wygrały losowanie. Włożywszy kaski, Trey i John niczym podwójne odbicie pobiegli z Gilem na linię boczną. Trey rzucił spojrzenie na miejsca dla orkiestry, gdzie Cathy powinna siedzieć. Serce przestało jej bić. „Nie wie, gdzie mnie szukać – pomyślała, ogarnięta niemądrym przekonaniem, że jej zniknięcie może źle wpłynąć na jego koncentrację. – Nie bądź głupia. Nic nie jest w stanie oderwać jego myśli od gry”. W jasno oświetlonej szatni zawodnicy Rysi z Kersey stłoczyli się wokół trenera. Niektórzy klęczeli,
każdy opierał się dłonią o kask. Trener spokojnym głosem wygłaszał ostatnie zalecenia do najwspanialszej grupy chłopaków, z jakimi w życiu pracował – tak powtarzał w wywiadach. – Są od was więksi, tę przewagę już mają – mówił – ale wy jesteście mądrzejsi, szybsi, lepiej wyszkoleni i bardziej zdyscyplinowani. Macie integralność, odwagę i największe serca w tej branży. Wiecie, czego się spodziewać. Bądźcie na to przygotowani. Żeby wygrać, wykorzystają to, kim są, wszystko, co potrafią, pozwólcie więc im zbierać kary, sami ich zaś unikajcie. Chłopcy! – Głos mu zadrżał. – Jeśli wykorzystacie to, kim jesteście, wszystko, co wiecie, dziś wieczorem przywieziecie do domu puchar. Johnie, może odmówisz z nami krótką modlitwę? Proroctwo trenera Turnera sprawdziło się w ostatnich minutach meczu, kiedy Rysie przegrywały dwadzieścia jeden do dwudziestu czterech. Skrwawiona i wyczerpana linia ataku trzymała Tygrysy z daleka od Treya, żeby dać mu czas na wystrzelenie piłki prosto w magiczny uchwyt Johna Caldwella, który na ostatnich nogach zygzakiem wyminął rozpaczliwie wyciągające się ręce obrońców i pokonał ostatnie pięć jardów, zdobywając touchdown. W niecałą minutę, która pozostała do końca, piłka przeleciała nad bramką, co oznaczało kolejny punkt, ale nikt nie usłyszał końcowego gwizdka w ekstatycznym ryku, który zerwał się z trybun Texas Stadium zajętych przez mieszkańców Kersey. Cathy i Mabel siedziały oszołomione, trzymając się za ręce. Po ich policzkach płynęły łzy ulgi, podczas gdy inni z radością poklepywali je po plecach. – To już koniec, pani Mabel! Już koniec – powtarzała Cathy. Nie mogła wiedzieć, jak prorocze okażą się te słowa. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 20
Na początku lutego tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku Cathy otrzymała listowne potwierdzenie, że wybrano ją do finału ogólnokrajowego programu stypendialnego dla najlepszych uczniów, co gwarantowało jej miejsce na medycznych studiach przygotowawczych na Uniwersytecie Miami. Podczas szkolnej ceremonii wręczono jej dyplom uznania za wybitne osiągnięcia, a także nagrodzono stypendium z fundacji dobroczynnej zarządzanej przez Pierwszy Kościół Baptystów w Kersey. Oba stypendia miała otrzymać, jeśli jesienią wstąpi na wyznaczony uniwersytet, na którym będzie studiować przez cztery kolejne lata. Cathy napisała do Laury Rhinelander, z którą pozostawała w kontakcie i dla której ta wiadomość nie była zaskoczeniem, że we wrześniu nie spotkają się na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. W pierwszą środę lutego, znaną jako Dzień Podpisywania, przy wtórze aplauzu dziennikarzy, ekip telewizyjnych, kibiców i kolegów szkolnych Trey i John podpisali listy intencyjne, w których zobowiązywali się grać w drużynie Miami Hurricanes. Sprawa była oficjalnie załatwiona: Trey miał zadebiutować jako rozgrywający, a John Caldwell jako skrzydłowy. Sammy Mueller – który zadzwonił z gratulacjami po meczu o mistrzostwo stanu – teraz powitał ich w drużynie. – Co to jest? – zapytał Bert Caldwell kilka dni później. Ze zmarszczonym czołem podniósł informator z Uniwersytetu Loyoli, domagając się wyjaśnień. John mu go odebrał. – Nie wiem, kto mi go przysłał. Pewnego dnia znalazłem go w skrzynce pocztowej. – Czytałeś ten informator. Ma zagięte strony. – Byłem ciekaw. Ojciec Richard jest absolwentem tej uczelni. Zmarszczki na czole Berta Caldwella się pogłębiły. Od meczu o mistrzostwo okręgu nie tknął alkoholu. Praca wciąż wymagała od niego wyjazdów, ale nie wracał z rozmemłanymi blondynkami, zły, z odorem whisky w oddechu. Kazał wysprzątać dom od komina do piwnic i stosując się do rad Mabel, kupił nową pościel na podwójne łóżko w pokoju Johna oraz zasłony, narzuty i dywan do salonu. – Moglibyście od czasu do czasu spędzić wieczór z twoim staruszkiem – powiedział Johnowi. Jego głos brzmiał jowialnie, ale w oczach malowało się spojrzenie jak u zmarzniętego psa, który ma nadzieję, że wpuszczą go do ciepłego domu. John, Trey i Cathy kilka razy zmusili się do wizyt. Siedzieli, oglądając telewizję i omawiając mecze, Cathy chwaliła przekąski, którymi częstował ich Bert. John złapał się na myśli, że wolałby dawnego Berta Caldwella, z czasów, zanim gwiazdorski status syna dał mu nową pozycję towarzyską. – Ten ksiądz niech lepiej pilnuje swojego nosa – powiedział Bert. – Nie idziesz na żaden beznadziejny katolicki uniwersytet, tylko wyjeżdżasz do Miami, gdzie z Johnem będziecie rezerwowymi do czasu, kiedy ich rozgrywający skończy studia i przejdzie na zawodowstwo. Zostaniesz kimś. „Ty zostań kimś” – pomyślał John, ale nie powiedział tego na głos. Powinien być wdzięczny, że człowiek, który nazywał go „moim synem”, wydobył się z nałogów, i to bez względu na ułudne motywy czy błędne przekonanie, że jego słowa będą mieć wpływ na decyzje syna dotyczące przyszłości.
– Ojciec Richard mówi, że nie przysłał informatora – powiedział John. Następnego dnia informator zniknął. W maju, nazajutrz po rozdaniu świadectw, John i Trey przyjęli zaproszenie trenera Muellera do odwiedzenia Uniwersytetu Miami, odkładane od grudnia z powodu play-offów. Wizyta ta nie była potrzebna, żeby ich przekonać, że właśnie tam chcą studiować. Cathy musiała zostać w domu. Wydatki Treya i Johna pokrywała uczelnia, ale Cathy musiałaby płacić za siebie, Emma odrzuciła jednak propozycję pomocy ze strony Mabel. – Zresztą i tak tylko bym wam przeszkadzała – powiedziała Treyowi. – To ma być męska przygoda, zanudziłabym się na śmierć, zwiedzając obiekty sportowe. Poczekam na swoją kolej, kiedy pojadę zapisać się na zajęcia. Dwa tygodnie przed podróżą Trey poddał się badaniu, które doktor Thomas zalecał już przed rokiem. Wiele czytał o komplikacjach spowodowanych zachorowaniem na świnkę przez dojrzewającego chłopca. – Jestem gotów, żeby się dowiedzieć – oznajmił. – Nie chcę dłużej żyć w niewiedzy. – Procedura jest bardzo prosta – powiedział doktor Thomas i wręczył mu plastikowy kubeczek. Doktor Thomas przedstawił swoją diagnozę w przeddzień wyjazdu chłopców. Mabel nie była przy tym obecna, choć lekarz myślał, żeby ją także wezwać, ale Trey miał osiemnaście lat, decydował o sobie, a chciał przyjść sam. Później za jego zgodą doktor Thomas zamierzał przedstawić wyniki badań Mabel. – Wiadomości są po części dobre, po części złe, Trey – zaczął, pokazując mu diagram męskich genitaliów. – Zacznijmy od początku. – Długopisem wskazał obszary jąder poważnie uszkodzone na skutek infekcji wywołanej świnką, która zbyt późno została poddana leczeniu. – Cierpiałeś na zapalenie jąder. Z lekcji biologii wiesz, że komórki spermy wyglądają jak kijanki machające ogonkami. Nieruchome plemniki nie mają wici i nie potrafią pływać. – Co mi pan próbuje powiedzieć, doktorze? – Analiza twojego nasienia wykazała, że plemniki mają nienormalny kształt i nie potrafią pływać. – I co to znaczy? – To znaczy, że obecnie jesteś bezpłodny. Innymi słowy, po wytrysku twoje plemniki nie są w stanie przejść z pochwy do macicy, choć to nie musi być wyrok na całe życie. Trzydzieści sześć procent nastolatków wciąż ma nie w pełni normalną spermę do trzech lat po wyleczeniu świnki. – Doktor Thomas odłożył wykres na bok i klasnął w dłonie, spoglądając na Treya ze współczuciem. – Gdybyś przyszedł do mnie, kiedy pojawiły się pierwsze symptomy choroby... Trey po tej wizycie spodziewał się najgorszego, ale przecież był Treyem Donem Hallem, magicznym cudownym chłopcem. Zawsze unikał konsekwencji swoich czynów. – Mówi pan tak, jakbym należał do tych sześćdziesięciu czterech procent – powiedział. – Nie będę cię okłamywał, Trey. Tkanka twoich jąder uległa poważnym uszkodzeniom. Minęły dwa lata od choroby i... poprawa wydaje się wysoce nieprawdopodobna. – A jakie są te po części dobre wieści? – Nie doszło do atrofii jąder, ale... – Lekarz przepraszająco rozłożył ręce. – To nie znaczy, że kiedyś to nie nastąpi. – Jakie są szanse, że do tego dojdzie? – U jednej trzeciej chłopców, którzy zachorowali na zapalenie jąder po okresie dojrzewania, dojdzie do skurczenia jednego, może obu jąder. Ty jesteś młody i silny. Prowadzisz zdrowy tryb życia. Od dzieciństwa miałeś dobrą opiekę. Niewykluczone, że przynajmniej ta kula cię ominie. „Jeden na trzech”. Do końca życia codziennie rano będzie sprawdzał swoje jaja. Lodowata świadomość uderzyła go niczym cios, sparaliżowała. Nigdy nie będzie miał syna... córki. Nigdy nie zostanie ojcem. Catherine Ann nie zostanie matką – nie z nim. Była typem dziewczyny – sierotą – która będzie pragnęła dzieci. Będzie pragnęła rodziny. – Ile osób musi o tym wiedzieć? – zapytał.
– Nikt, chyba że za twoją zgodą. To kwestia poufności w relacjach lekarza z pacjentem. – Dobrze. Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział. – Trey podniósł się na sztywne nogi, we współczującym spojrzeniu doktora Thomasa odczytując pytanie, czy dotyczy to także Cathy. Na podróż dostali nowe ubrania. Mabel się uparła, żeby kupić Treyowi lnianą marynarkę i spodnie na lot samolotem, z kolei Bert zaskoczył Johna drogą granatową kurtką marki Hickey-Freeman i spodniami, żeby „ci ludzie z Florydy wiedzieli, że mój chłopak to żaden kmiotek”. Patrząc na nich na lotnisku – takich wysokich, muskularnych i przystojnych w nowych ubraniach – Cathy z podziwem myślała, jak hojnie obdarzyła ich natura. Nie poskąpiła im niczego. Mimo to pod powierzchnią jej radości czaił się dziwny niepokój. W ciągu ostatniej doby coś się stało z Treyem – coś, co wykraczało poza zwykłe ponure nastroje, które czasami go ogarniały. Wczoraj wieczorem wykręcił się od spotkania z nią pod pretekstem, że musi się spakować, choć przecież pakowaniem zwykle zajmowała się Mabel. Dostrzegając pełne podziwu spojrzenia innych pasażerów rzucane chłopcom, złapała się na myśli, która była jak lodowata kula trafiająca ją w głowę: „Wróć do mnie, Trey”. Trey odszedł z nią na bok, żeby pożegnać się na osobności. Cathy niecierpliwie wyczekiwała zwykłej formułki, ale on jej nie wygłosił. – Będę za tobą tęsknił – powiedział tylko i pocałował ją w czoło. Nigdy dotąd tak się z nią nie żegnał. To ona powiedziała: – Nie zapomnij o mnie, kiedy wyjedziesz. – Jakżebym mógł? Zostawiam ci moje serce. Tej wiosny niemal od razu temperatura osiągnęła rekordowe wysokości. Dzikie kwiaty uschły, zanim zdążyły rozkwitnąć, świeża trawa na prerii wyblakła, smagana suchymi gorącymi wiatrami, które przypiekały ziemię. Upał – podobnie jak mróz zimą – zatrzymał dorosłych w domach. Był to okres, który przyjemność sprawiał wyłącznie młodym ludziom. – Wyczuwasz coś nietypowego w atmosferze tej wiosny, Emmo? – zapytała Mabel. – Owszem, Mabel. Temperatury powyżej trzydziestu stopni. – Nie, chodzi o coś więcej niż o ten bezprecedensowy upał. Jest coś jeszcze. – Smutek. Nasze dzieci nas opuszczają. – Tak, to prawda. To jednak nie wszystko... Mabel miała jeden ze swoich momentów jasnowidzenia, chociaż Emma podzielała jej wrażenie, że coś, czego jeszcze nie widzą, wkroczyło w ich wszechświat. Może to była samotność, która przysiadła niczym wielki czarny ptak i czekała, żeby na nie spaść, kiedy Cathy, Trey i John wyjadą. Nawet Rufus to wyczuwał. Skomlał bez powodu i następował Cathy na pięty, gdziekolwiek szła. Opierał łeb najpierw na kolanie Treya, potem Johna, kiedy wpadali do Cathy, a w jego wyrazistych ślepiach malował się smutek, jakby instynkt ostrzegał go o ich bliskim wyjeździe. Treya i Johna nie było pięć dni. Mabel zrobiła im niespodziankę, wręczając pieniądze na wynajem samochodu, żeby mogli zwiedzić Miami, kiedy dwudniowa wizyta na uniwersytecie dobiegnie końca. Planowali wynająć pokój w motelu i zabawić się w turystów, ale skończyło się na tym, że miasta prawie wcale nie widzieli, tyle mieli zajęć w kampusie. Kiedy na lotnisku w Miami czekali na swój samolot do domu, Trey siedział pochylony, z głową ukrytą w dłoniach, jak człowiek, który przed chwilą usłyszał najgorszą wiadomość w swoim życiu. John z lodowatą obojętnością odnosił się do cierpienia przyjaciela. – Wiem, co myślisz, Tygrysie – powiedział Trey, nie unosząc głowy. – Jak mogłeś to zrobić, T.D.? – Bardzo mi przykro, że jestem takim żałosnym dupkiem. Milczenie Johna potwierdzało tę opinię. – Są sprawy, o których nie wiesz – powiedział Trey. John przeczesał włosy palcami.
– Powiedz mi więc, Trey. Co za diabeł w ciebie wstąpił? Pozbywasz się wszystkich oporów i szalejesz. Czy choć raz pomyślałeś o Cathy? Trey opuścił dłonie i spojrzał na przyjaciela. Jego oczy wypełniała zgryzota. – Jasne, że tak! Pomyślałem! W przeciwnym razie nie czułbym się tak strasznie. Ja... wstydzę się siebie, ale... Nie miałem pojęcia, co innego mogłem zrobić. – Co to znaczy, że nie miałeś pojęcia, co innego mogłeś zrobić? – John, te ostatnie dni sprawiły, że zacząłem myśleć... – Nie przesadzaj. – Że... że może Cathy i ja powinniśmy na pewien czas zwolnić. Dopóki nie zyskam pewności, że będę jej wierny. Odległość wzmacnia uczucie... tak mówią, prawda? Muszę dać sobie czas – przestrzeń – żeby zrozumieć, jak mogłem... pozbyć się oporów, jak to ująłeś, choć rozstaliśmy się tylko na pięć dni. John słuchał, czując mdłości. Słowa Treya nie powinny go jednak zaskoczyć. Od chwili, gdy weszli na kampus, towarzyszyły im niewiarygodnie śliczne Hurricanes Honeys, szkolne hostessy, których zadaniem było pokazanie nowym graczom szkoły i wyposażenia. Honeys były czymś w rodzaju Rysiątek, ale przewyższały je o niebo. John wiele razy łapał spojrzenia Treya, słyszał jego zachwyty nad nogami „aż dotąd” i stwierdzenia, że przyjemnie dla odmiany mieć wokół siebie dziewczęta, które interesują się futbolem. Były także inne, które rzucały się na nich obu. Seksowne, wyrafinowane piękności z klasą – były ich dziesiątki, jak róże gotowe do zerwania – zupełnie niepodobne do ładnych, ale z wyjątkiem Cathy prostych dziewcząt w domu. Atakowany przez cały ten nadmiar ochoty i gotowości Trey brykał niczym ogier wypuszczony na łąkę koniczyny. – Muszę się dowiedzieć, czy jestem palantem, za którego się uważam, John. Muszę – dla dobra Catherine Ann. Zasługuje na wszystko, co najlepsze. A co, jeśli nie jestem najlepszy? I jak się tego dowiem bez... wolności, żeby to sprawdzić? Nie jestem aż takim draniem, żeby zabawiać się z innymi, kiedy będę chodził z Cathy. Zupełnie zbity z tropu John zapytał: – Jak to możliwe, że po ledwie pięciu dniach rozłąki tak ci się odmieniły uczucia w stosunku do dziewczyny, którą kochasz od jedenastego roku życia, dziewczyny, która – jak twierdzisz – jest twoją duszą i sercem, całym twoim życiem? Twarz Treya przybrała barwę rozgotowanych ziemniaków. – Dla mnie to również był szok, Tygrysie. Uwierz mi! Ale moje uczucia się nie odmieniły. Kocham Cathy. I o to chodzi. Chcę się z nią ożenić, ale czy to jest w porządku wobec niej, kiedy... Cóż, John, nie jestem taki jak ty. Ulegam pokusom. – Próbował się zmusić do uśmiechu, ale bezskutecznie. – Powiem jej, że ją zdradziłem. John miał wrażenie, że na piersi spadł mu ciężki głaz. Wyznanie Treya zabije Cathy. – Powiem jej... jak to ze mną jest, jak musi być, dopóki nie będę pewien, że mogę być osobą, na jaką zasługuje – ciągnął Trey. – Cholera, mam nadzieję, że zrozumie i zgodzi się na ten okres. Oboje będziemy w Miami: osobno, ale razem. Będziemy się widzieć, choć... na odległość. John się skrzywił. – A kiedy poczujesz na nią ochotę, będzie dostępna. Na tym polega pomysł? – Nie, wcale nie! Jeśli myślisz, że Cathy ściągnie dla mnie majtki tylko dlatego, że do niej przyszedłem, to jej nie znasz. Mówię, że będzie blisko, kiedy zyskam pewność, że mogę sobie zaufać. Na litość boską, John! Mamy dopiero osiemnaście lat. Przed nami całe życie na podjęcie zobowiązania, którego pragnie Cathy. Znamy pary z liceum, które się pobrały, a teraz są po rozwodzie. Związali się zbyt wcześnie, zanim mieli okazję rozejrzeć się i sprawdzić, co jeszcze wokół nich jest. – Nie ma dziewczyny cudowniejszej niż Cathy, T.D., i ty o tym wiesz! Kiedy zamierzasz jej powiedzieć? – Zaraz po powrocie do domu. Byłoby nie w porządku, gdybym od razu tego nie zrobił. Obaj
wyjeżdżamy na obóz treningowy pierwszego sierpnia. Latem będzie miała kilka miesięcy na przyzwyczajenie się do pomysłu, że nie będziemy się spotykać, dopóki... nie będziemy gotowi. „Dopóki ty nie będziesz gotowy, chcesz powiedzieć” – pomyślał wzburzony John. Nie potrafił uwierzyć, że prowadzi tę rozmowę z Treyem. – Powiedzenie jej od razu nie ma nic wspólnego z tymi numerami telefonów, które masz w kieszeni, prawda? Trey znowu się zarumienił. – Może. – A co, jeśli podczas tej proponowanej przerwy Cathy zakocha się w innym? Jeśli się nauczy żyć bez ciebie? Przez sekundę rozpacz pochodząca z duszy błysnęła w oczach Treya. – To jest ryzyko, które jestem gotów podjąć. „Nie podejmujesz żadnego ryzyka, ponieważ jesteś pewien, że Cathy będzie na ciebie czekała, ty arogancki skurwysynu!” – pomyślał John. – Złamiesz jej serce – powiedział. Trey ponownie się zgarbił. – Niech Bóg mi wybaczy, wiem o tym. – Mam nadzieję, że Bóg ci wybaczy, bo Cathy może tego nie zrobić. Mogła wyjechać na studia do Kalifornii, wiesz o tym. – Wiem. W samolocie prawie ze sobą nie rozmawiali. Cathy przez chwilę myślała, że śni się jej koszmar. To nie może być Trey, mówiący jej, że doszedł do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli w Miami dadzą sobie trochę „miejsca na oddech”. Logiczne argumenty, które zebrał, żeby uzasadnić „okres ochłonięcia”, nie mogą padać z jego ust. – Nigdy nie daliśmy sobie okazji do poznania innych ludzi, Cathy, i... Wierzę, że powinniśmy to zrobić, żeby mieć pewność, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Wiesz, ja... ja sobie pomyślałem: „A co, jeśli... Jeśli twój stosunek do futbolu zacznie przeszkadzać naszemu szczęściu? A jeśli nie będziemy mogli połączyć twojej pracy – jako lekarza! – z moją, głupiego futbolisty?”. Musimy się zastanowić nad tymi sprawami, Cathy. Ja... żałuję, że nie pomyślałem o tym wcześniej, ale szalałem za tobą. Będziemy się widywać. Zamieszkamy w tym samym kampusie... na wyciągnięcie ręki. W gruncie rzeczy wcale się nie rozstaniemy. Zauważyła dwie rzeczy: ani razu nie nazwał jej Catherine Ann i używał czasu przeszłego. Nie była w stanie wykrztusić słowa. Niedowierzanie spętało jej język, w gardle ją kłuło, jakby połknęła cały rój pszczół. – Powiedz coś... proszę – rzekł Trey. – A może... może znowu przestałaś mówić? Wstała. Siedzieli na huśtawce na ganku domu jej babci, u ich stóp leżał Rufus. Z ociąganiem podniósł się i spojrzał na nią, niepewnie machając ogonem. Na twarzy Treya malował się podobny czujny wyraz. – Chodź, Rufus! – powiedziała, otwierając drzwi i przytrzymując je przed psem. Potem weszła za nim i cicho je za sobą zamknęła. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 21
Odstawiła kolisty blister z żółtymi tabletkami. Ostatnią wzięła w dwudziesty pierwszy dzień cyklu, później już do nich nie wróciła. Po co? Apatyczna i obojętna, stawiała się do pracy w gabinecie doktora Gravesa, tego lata zatrudniona tylko na pół dnia, ponieważ gospodarka się załamała. Wolne popołudnia przeznaczyła na organizowanie garderoby na studia. Miała niewiele pieniędzy na dodatkowe zakupy – kwotę odłożoną na nowe rzeczy musiała teraz przeznaczyć na samolot do Miami, nie pojedzie bowiem na kampus z Treyem i Johnem. Układ byłby idealny. Jej nowa współlokatorka mieszkała w Miami i zaprosiła ją do siebie na tydzień poprzedzający zajęcia, z kolei Trey i John także mieli się wtedy zgłosić. Mogła oczywiście jechać z Johnem jego pick-upem, ale chłopcy wyruszali razem, planowali wspólnie zatrzymywać się na posiłki i postoje, Cathy czułaby się więc niezręcznie, nocując z nimi w motelach. Niewielkie pieniądze, które udało się jej zaoszczędzić, pozwoliły na zaopatrzenie się w przyzwoity wybór odzieży w komisie w Amarillo, a jazda pustą autostradą przez brunatną opuszczoną prerię sprawiała jej przyjemność. Trey był nieobecny w jej życiu od tygodnia, kiedy pewnego popołudnia wyszła z gabinetu i ruszyła samochodem babci do domu Johna. Leżąc na łóżku w swoim pokoju, John niespokojnie kartkował informator Uniwersytetu Loyoli, który wyciągnął z pojemnika na śmieci, gdzie ojciec go wrzucił po Dniu Podpisywania. John rozumiał, co mogło wprawić ojca w furię, jeśli go czytał. Uniwersytet zrezygnował z programu futbolowego w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim i teraz studenci świetnie sobie radzili w międzyuczelnianych zespołach sportowych. John się domyślał, kto załatwił przysłanie mu tego informatora, i za każdym razem, gdy go przeglądał, czuł nowy przypływ mdłości. Telefon dzwonił co pół godziny, ale John go ignorował, zmuszając dzwoniącego do zostawiania pełnej zniecierpliwienia wiadomości na automatycznej sekretarce. – John, dajże spokój! – prosił Trey. – Wiem, że tam jesteś. Odbierz, do cholery! Pokój Johna znajdował się we frontowej części domu, dlatego najpierw usłyszał, później dopiero zobaczył nadjeżdżającego forda pani Emmy. Spod maski wydobywało się dziwne grzechotanie, którego źródła John i Trey nie potrafili ustalić – pewnie były to po prostu jęki starego mechanizmu. Jak Cathy poradzi sobie w Miami bez samochodu? Pierwotny plan zakładał, że będzie korzystała z mustanga Treya, oczywiście zawsze też mogła pożyczyć pick-upa Johna. Od powrotu z Miami John nie widział się z Treyem, a po jego zerwaniu z Cathy rozmawiał z nim tylko raz. Trey nie przyznał się do niewierności. – Nie byłem w stanie – powiedział. – Po prostu nie byłem w stanie. Dostatecznie trudno było przyzwyczaić się do pomysłu, że na pewien czas powinniśmy się rozstać i spotykać z innymi. Wiem, że mogę ci zaufać, że nie powiesz jej o tych dziewczynach, John. – Tylko dlatego, że nie chcę mocniej jej ranić, T.D. – Oczywiście, ale wiem, że nigdy byś mnie nie zdradził, Tygrysie. Mógłbyś mnie stłuc, ale nigdy byś mnie nie zdradził.
Wiadomość o ich zerwaniu rozeszła się po całym mieście, a jeden rzut oka na zrezygnowaną twarz Cathy zdradzał, kto kogo porzucił. Cathy była teraz przedmiotem złośliwych plotek. Większość pochodziła od Cissie Jane i jej przyjaciółek o ptasich móżdżkach, dlatego John czuł, że gdyby spędzał czas z Treyem, akceptowałby jego postępek. – Jak to przyjęła? – zapytał Treya. – Jak... Cathy. Słuchała bez słowa, a kiedy skończyłem, wstała, zawołała Rufusa i weszła do domu. Nawet się na mnie nie obejrzała. Zamknęła drzwi, i tyle. – A spodziewałeś się, że co powie? – Że przynajmniej powie, jak się czuje. – Nie wiedziałeś, jak się czuje? – Boże! Tak, wiedziałem, ale spodziewałem się, że to okaże. Będzie płakać, spróbuje mnie przekonać do zmiany decyzji. Nie uroniła ani jednej łzy. Trey czasami był strasznie tępy. Cathy nigdy by się nie poniżyła do prób przekonania go, żeby jej nie rzucał. – Przez chwilę myślałem, że z mojego powodu znowu straciła mowę, że ma nawrót tamtej dawnej dolegliwości – ciągnął Trey. John w jego głosie usłyszał troskę i żal. – Później uświadomiłem sobie, że po prostu zamilkła, jak robi, kiedy... – Nie ma nic do powiedzenia – dokończył John. – Boże, John! – Tak – mruknął i się rozłączył. Rozmawiał z Cathy co wieczór. Pilnował, żeby być w domu, ponieważ wiedział, że ona zadzwoni. – Jesteś moim kubkiem kakao przed snem, John – mówiła mu. – Nie potrafię zasnąć, jeśli nie usłyszę twojego głosu. „Co nie znaczy, że Cathy dobrze sypia albo je” – pomyślał. Dwa razy przejechał obok gabinetu, żeby rzucić na nią okiem, i za każdym razem była szczuplejsza. Odłożył informator na łóżko i z bijącym szybciej sercem poszedł do drzwi. – Cześć! – powiedział, zaszokowany jej bladością. – Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. – Ty nigdy mi nie przeszkadzasz, Cathy. Cieszę się, że wpadłaś. Wejdź! W chwili, gdy zamknął drzwi, zakryła twarz dłońmi i wybuchła głośnym szlochem, który wstrząsał całym jej ciałem. Johna ogarnęło coś na kształt ulgi. Tama puściła. Bez słowa wziął ją w objęcia i tulił, podczas gdy ona dawała upust pierwszemu histerycznemu żalowi. – Jak mógł to zrobić?! – płakała. – Co takiego odkrył w Miami, czego nie mógł znaleźć tutaj? – Złoto głupców! Oto co odkrył, Cathy. Oślepiło go, wziął je za prawdziwe i kupił. Dość szybko się przekona, że go oszukano. Kiedy wysunęła się z jego ramion, poczuł pustkę, jakby odebrano mu coś, do czego bliskości przywykł. Uśmiechnął się, żeby ukryć niemal nieznośny ból, i zapytał: – Na co masz ochotę? W lodówce chyba jest cola. Wytarła nos w chusteczkę. Jej delikatne nozdrza się zaróżowiły. – Czy twój ojciec ma nadal jakiś alkohol? – Uch, tak. Myślę, że jest whisky... – Chciałabym się napić. Patrzyli sobie w oczy – w jej malowało się poczucie straty. – Cathy... na pewno? Pijesz tak rzadko, że trudno to uznać za picie. – Mam ochotę na drinka, John, naprawdę. To jedno musiał zapisać na plus człowiekowi, pod którego dachem mieszkał. Bert trzymał whisky, żeby sobie udowodnić, że potrafi powstrzymać się od picia, albo co bardziej prawdopodobne, by mieć ją pod
ręką, kiedy najdzie go przymus pójścia w tango. Była prawie pełna butelka oferująca pokusę lub zbawienie. John nalał sobie i Cathy. Minęła dopiero pierwsza po południu. John się zastanawiał, czy nie powinni przenieść się do innej części domu, ale tylko w jego sypialni panował jaki taki porządek. Włączył radio i wybrał stację nadającą muzykę, żeby wypełnić chwile ciszy w trakcie ich urywanej rozmowy. Usiedli na osobnych łóżkach i John patrzył, jak whisky wywiera magiczny wpływ na dziewczynę, którą kochał od chwili, gdy pierwszy raz zobaczył ją w klasie panny Whitby. Nie było takiej cechy wyglądu, osobowości i charakteru Cathy, której by nie uwielbiał. Alkohol zaczął działać także na jego krwiobieg i mózg. Myślał, jak intymnie i miło jest mieć Cathy tylko dla siebie w swojej sypialni, kiedy z radia popłynęła piosenka, która zburzyła atmosferę i zniszczyła fantazję o nich dwojgu. Była to All I Ask of You w wykonaniu Sarah Brightman i Cliffa Richarda – Cathy i Trey wierzyli, że słowa o wiecznej miłości napisano właśnie dla nich. John zerwał się z łóżka. – Zmienię stację – powiedział. – Nie, nie! – odparła bełkotliwie, chwytając go za rękę. – Nie szkodzi. Muszę się nauczyć... żyć... z przypomnieniami... Usiadł, a Cathy dołączyła do pięknego duetu. W jej głosie brzmiała rozpacz. Kołysała się do muzyki ze szklanką whisky w dłoni. John wstał i odebrał jej szklankę. Podniosła się. – Zatańcz ze mną, John – powiedziała, obejmując go za szyję dłońmi lekkimi jak piórko. Dotyk jej ciała był równie odurzający jak alkohol. Miała na sobie biały T-shirt i szorty, jej kobiecy zapach przedarł się przez opary whisky i wypełnił go potężnym pragnieniem. Wiedział, że nie może powstrzymać tego, co się stanie, tak samo jak nie potrafi wskrzesić matki. Z zamkniętymi oczami zawodziła do wtóru czystych, wyraźnych głosów wokalistów i wspaniałej orkiestry. Tańczyli wolno w rytm muzyki. Cathy przytulała się do Johna z głową opartą na jego piersi. – Cathy... może będzie lepiej, jak usiądziesz. Sięgnęła po szklankę i wypiła do dna, wciąż poruszając się w jego objęciach. – Mieliśmy dzielić ze sobą życie, John, tak jak w tej piosence. Mieliśmy być przy sobie każdego dnia i nocy... Wyjął szklankę z jej dłoni. – Może tak się stanie – powiedział z nadzieją, że się myli. Przesunęła dłonią po jego brodzie. – Chcę się obudzić w taki poranek, po którym nie będzie więcej nocy, John. Kiedy się potknęła, złapał ją, zanim upadła, i wziął w objęcia. „O Boże!” Oczy miała zamknięte. W jego lędźwiach płonął ogień. Położył ją na łóżku i chciał odejść, ale chwyciła go za rękę. Jej powieki zatrzepotały, nie zdołała jednak ich unieść. – Zostań. – Jesteś pewna, Cathy? Jesteśmy pijani, bardzo pijani. – Powiedz, że mnie kochasz. „To były jej słowa czy słowa piosenki?” Odpowiedział własnymi słowami pochodzącymi prosto z serca, z gardłem ściśniętym pożądaniem. – Wiesz, że tak. Cathy wciąż śpiewała, tocząc głową po poduszce. John zrzucił spodnie i bieliznę, później zdjął z niej szorty i figi. Krew pulsowała mu w głowie, muzyka huczała w uszach, oślepiając na wszystko z wyjątkiem jej urody i jego pożądania. – Cathy... Cathy, otwórz oczy i powiedz, że tego chcesz – powiedział, kładąc się na niej. Miał potężną erekcję. Rozłożyła nogi i kiedy czubek jego penisa ledwie wsunął się w delikatną szparkę między jej udami, Cathy sennie mruknęła:
– Trey... John wyskoczył z łóżka szybciej, niż gdyby z sufitu na poduszkę spadł grzechotnik. Usta Cathy rozchyliły się bezwładnie w głębokim alkoholowym śnie. Nie poruszyła się, kiedy ją ubierał i okrywał niebieskim kocem, który przechowywał w szafie. Wyłączył radio i poszedł do łazienki wziąć zimny prysznic, zauważając po drodze, że butelka whisky jest prawie pusta. Pięć godzin później obudził Cathy. Nadal była wstawiona. – O mój Boże, John! – jęknęła, trzymając się za głowę. – Co się stało? – Trochę się upiłaś... Szczerze mówiąc: bardzo. – Zmusił się do uśmiechu. – Która godzina? – Szósta. – O Boże, babcia jeszcze jest w bibliotece. – Zakryła usta dłonią. – John, chyba zwymiotuję. – Tędy. Przepraszam za bałagan. – Jeśli ty wybaczysz bałagan, którego ja narobię. Żałował, że nie umył sedesu. Żałował, że dzisiejszy dzień się zdarzył. Żałował wielu rzeczy. Cathy wróciła z twarzą barwy brudnych białych kafelków. – Czuję się okropnie – jęknęła. – Ja też. John stał, Cathy z westchnieniem objęła go w talii i ze znużeniem oparła głowę o jego klatkę piersiową. Nie wyciągnął dłoni z kieszeni. – Musiał mi się urwać film – mruknęła. – Ostatnich kilku godzin... po prostu nie ma. Powiedziałam albo zrobiłam coś głupiego? – Ćwiczyłaś śpiew. – Oj! Coś jeszcze? – Pochrapujesz. – Podobno. To wszystko? – Tak. – Jesteś pewien? – Jestem pewien, uwierz mi. Uniosła głowę i z uczuciem spojrzała mu w oczy. – Wierzę, John, z całego serca. To właśnie w tobie kocham. Mogę całkowicie ci wierzyć. – Może odwiozę cię do domu i pojadę po twoją babcię? Nie jesteś w stanie prowadzić. – Och, dzięki. Jesteś taki dobry! – odparła, z roztargnieniem się od niego odsuwając i szukając torebki. Mógłby być meblem, sprzętem trwałym i solidnym, który zawsze tu jest i o którym się zapomina. Wyjęła z torebki kluczyki i podała mu ze słabym uśmiechem. – Przetrwam to, John. Kiedy moje serce zrozumie, umysł się z tym pogodzi. Na razie zupełnie tego nie rozumiem. Na jutro zarezerwowałam palomino, po pracy zamierzam na nim pojeździć. Ty i Bebe chcecie się ze mną wybrać? – Jasne – odparł. Smutek palił go niczym kula ognia w gardle. – Świetny pomysł. Zadzwonię do niej. Nazajutrz po południu John i Bebe sami jednak cwałowali na wynajętych koniach po prerii. Trey wrócił do Cathy. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 22
Po raz pierwszy w życiu nie na żarty rozgniewał ciotkę i nie była w nastroju, żeby mu wybaczyć. Dowiedziała się od Emmy o tym, co się stało, i od następnego dnia rano nie chciała patrzeć na niego, mimo że nawet ślepiec by dostrzegł, jak bardzo jest nieszczęśliwy. Nigdy nie omawiali spraw osobistych, głównie dlatego, że Trey nie miał skłonności do pogaduszek od serca. Ona była jego opiekunką, on był jej podopiecznym. Rozmowy składały się ze zdań w rodzaju: „Trey, odrobiłeś lekcje?” i „Ciociu Mabel, widziałaś mój brązowy pasek?”, które wyznaczały granice ich intymnego porozumienia. Teraz jednak Trey żałował, że nie są ze sobą bliżej, wtedy bowiem mógłby zwierzyć się ciotce z powodów, dla których zerwał z Catherine Ann. „Nie zrobiłem tego dlatego, że przestałem ją kochać, ciociu Mabel. Zrobiłem to właśnie dlatego, że ją kocham. Nie chciałem, żeby głębiej się angażowała w związek ze mną – facetem, który może skończyć, strzelając ślepakami, skoro wiem, że pewnego dnia będzie chciała mieć dzieci. Gdybym powiedział jej prawdę, i tak by przy mnie została, w żadnym razie nie porzuciłaby mnie z tego powodu. Ona taka jest. I dlatego ją kocham”. Powiedziałby ciotce o jaśniejącej twarzy Cathy w zeszłym roku w listopadzie, kiedy w Affiliated Foods trzymała małe dziecko, podczas gdy jego matka rozładowywała koszyk. „Ja pewnie nigdy nie sprawiłbym, że tak by promieniała, ciociu Mabel. W końcu moglibyśmy adoptować, ale tylko Bóg wie, na co byśmy trafili. Catherine Ann zasługuje na własne dziecko, jasnowłose i niebieskookie, cudowne jak ona. Nie sądzisz, że na tym etapie lepiej jest ją zranić, i siebie także, każąc jej wierzyć, że ją zdradziłem – i zdradził, choć nie w sercu – niż mówić jej prawdę?” Pragnął wytłumaczyć to wszystko ciotce, usłyszeć jej kobiecą opinię. Odczułby wielką ulgę, gdyby go zrozumiała. Prawdopodobnie zgodziłaby się z nim, że oboje z Cathy mają dopiero osiemnaście lat, są bardzo młodzi, o wiele za młodzi, żeby się wiązać na poważnie, rozmawiać o dzieciach, małżeństwie i całym życiu. Mieli przed sobą przyszłości i kariery – życie! Ciotka postawiła jednak między nimi mur – powietrze było tak gęste od negatywnych osądów, że Trey mógłby je nakładać chochlą. Ciocia Mabel uwielbiała Cathy, Treya zaś uważała za największego palanta wszech czasów. Nabrał zwyczaju ścielenia sobie łóżka, żeby nie widziała mokrej od łez poduszki, ona jednak zinterpretowała to jako próbę wkradnięcia się na powrót w jej łaski. Nawet John go opuścił i Trey tęsknił za nim niemal tak samo jak za Cathy. Odraza, którą najlepszy przyjaciel mu okazywał, osiągnęła niespotykany dotąd poziom – nigdy wcześniej tak długo ze sobą nie rozmawiali. Żałował, że nie może powiedzieć Johnowi, dlaczego „pozbył się oporów”, ale nie potrafił się zmusić, żeby nawet jemu zwierzyć się z tajemnicy. Intymne części faceta były intymne – absolutnie nie nadawały się na temat do rozmowy – z kolei sytuacja, gdy inny mężczyzna, nawet twój najlepszy przyjaciel, wie, że nie jesteś taki... męski jak on, powodowała, że przestawali być równorzędnymi partnerami, nie wspominając już o zakłopotaniu i niezręczności, jakie wprowadziłoby to w ich wzajemne relacje. Gdyby tylko zdołał się powstrzymać od widywania się z Catherine Ann przez kolejne dwa miesiące,
kiedy razem z Johnem wyjadą na jesienny trening, miałby za sobą największy wybój na swojej drodze. Na razie tęsknota za nią bolała go niemal fizycznie, przypominając tamten okres, gdy chorował na świnkę i nie mógł nigdzie znaleźć ulgi. Nie miał ochoty umawiać się z dziewczynami, które zaczęły do niego wydzwaniać kilka dni po zerwaniu z Cathy. Jedną z nich była Tara, córka trenera Turnera. „Jezu, co za bezwstydna dziwka! Jak to możliwe, że człowiek tak wspaniały, jak trener Turner, ma taką córkę jak Tara?” Trey się zastanawiał, do jakiego stopnia trener ze swoimi wszystko widzącymi oczyma się orientuje, co córka wyczynia za jego plecami. Z szacunku do niego członkowie drużyny nie zadawali się z Tarą. Przyszła do cioci Mabel pod pretekstem, że chce, żeby Trey podpisał jej księgę pamiątkową. Wypinała potężny biust i ocierała się o Treya. Podpisał i odprowadził ją do drzwi. Nie zadzwonił nawet na numery, które przywiózł w kieszeni. Do jego świadomości docierało tylko to, że Cathy – zraniona i milcząca – siedzi w domu, ponieważ wyrządził jej krzywdę. Wypełniało to jego serce i duszę uczuciem, że rezygnuje z czegoś, czego nigdy więcej nie będzie mógł mieć. Nie spotkał w życiu osoby równie stałej w uczuciach i wiernej, jak Catherine Ann. Z inną nigdy nie będzie się czuł równie bezpiecznie. Od czasu, gdy porzuciła go matka, nie czuł się taki samotny. Niezadowolenie ciotki sprawiło, że zgodził się pojechać do Harbisonów po jajka i warzywa, które zamówiła. Od zeszłego listopada twardo odmawiał tych wyjazdów, a jego upór nie był niczym niezwykłym, zawsze bowiem narzekał na nudną jazdę i konieczność spotkania pani Harbison. Kobieta nigdy nie powiedziała tego wprost, ale jej zachowanie nie pozostawiało wątpliwości, co myśli o wysportowanym siostrzeńcu Mabel Church, który uważa się za o niebo lepszego od jej dmącego w róg syna. Teraz jednak Trey nie ośmielił się odmówić. Dałby wszystko, żeby John mu towarzyszył, ale nawet do głowy mu nie przyszło prosić go o powrót na scenę ich najgorszego koszmaru, który on, Trey, spowodował. Było gorąco jak w piecu w porównaniu z tamtym zimnym listopadowym dniem, poza tym jednak wszystko u Harbisonów wyglądało tak samo. Trey niepewnie zbliżył się do wielkiego ganku, z jego swobodnego kroku nic nie pozostało. Usłyszał, jak pani Harbison podchodzi do drzwi, a kiedy je otworzyła, wbrew sobie zamrugał zaskoczony. Postarzała się o kilka lat od czasu, kiedy ostatni raz ją widział. Odchrząknął. – Dzień dobry, pani Harbison. Przyjechałem odebrać zamówienie cioci. Wyciągnęła rękę w gipsie, z dłonią i palcami przywiązanymi do szyny. – Ha! Jak widzisz, nie jestem całkiem sprawna. Przewróciłam się. Musisz mi pomóc zebrać jajka. – Jajka? Gdzie? – W stodole. Będziesz niósł koszyk. Trey poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. – Uch... Może powinienem przyjść kiedy indziej, jak pani poczuje się lepiej. – Czuję się dobrze, z wyjątkiem ręki. Obejdź dom, spotkamy się z tyłu. – Tak, proszę pani – odparł Trey. Kamienie na ścieżce, furtka i tylne podwórze były takie, jak je zapamiętał. Betonowy stół piknikowy i wyglądająca na opuszczoną zagroda dla baranka wciąż znajdowały się na swoich miejscach. Trzask drzwi zabrzmiał tak samo okropnie jak tamtego dnia. Betty Harbison zeszła po schodach i wepchnęła mu w dłoń koszyk na jajka. Niosła także nóż. – Chodź za mną! Drzwi do kurnika są tam. – Wskazała stodołę. Trey zmusił się do przekroczenia progu. – Dobudowaliśmy kurnik do stodoły i wejście jest w środku, żeby nikt nie kradł nam jaj i kur – wyjaśniła, łapiąc wyraz obrzydzenia na twarzy Treya, który walczył z mdłościami. – W tym upale smród jest potężny, ale musisz jakoś go znieść. – Podała mu nóż. – Pomożesz mi przy zbieraniu pomidorów, chcę też posłać twojej cioci kilka gałązek rozmarynu, który powiesiłam do wysuszenia. – Kiwnęła głową w kierunku krokwi, na której Trey i John powiesili jej syna. Krucyfiks nadal był przybity do ściany.
– Tak, proszę pani. – Trey przełknął, walcząc z mdłościami. Kiedy skończyli, pani Harbison powiedziała: – Musisz pójść ze mną do kuchni, żeby zapakować wszystko do torby. Trey był przerażony. Spodziewał się, że wręczy czek za zamówione produkty i poczeka przed domem, aż pani Harbison mu je przyniesie, tymczasem złapała go w potrzask spojrzenia z rodzaju tych, przed którymi nie można uciec. Przemawiała tonem niedopuszczającym odmowy. Prawdopodobnie Donny’ego traktowała surowo, jak niedźwiedzica bez namysłu wymierzająca klapsa swemu maluchowi, ale równie szybko tuląca go i chroniąca. Brakowało w niej czegoś, co miała przed tamtym listopadowym dniem. – Tak, proszę pani. Z koszykiem w dłoni pomaszerował za nią na tylny ganek. Cicho zamknął drzwi z siatką na owady, jakby się bał, że obudzi ducha Donny’ego. Kuchnia była przestronna, pełna powietrza, i unosił się w niej miły zapach, chociaż panująca w niej atmosfera skojarzyła mu się z pustą salą, z której wyszli widzowie. Dwa komplety sztućców owinięte w serwetki leżały na wielkim okrągłym stole. Szkolna fotografia Donny’ego, na której krzywo się uśmiechał, spoglądała z półki, niemal całkowicie zakryta książkami kucharskimi i wazonami z kwiatami. Trey stał zażenowany i niezdolny wykrztusić słowa, dopóki pani Harbison nie odebrała mu koszyka. – Musisz zmyć cały ten brud – powiedziała. – Zrób to w zlewie. Ja przyniosę torbę. – Zerwała papierowy ręcznik z rolki i podała mu. – No i... – W jej głosie zabrzmiała nieśmiałość, nie patrzyła na niego. – Chyba chętnie zjesz kawałek ciasta z orzechami pekanowymi, tyle się napracowałeś. Usiądź przy stole, zaraz ci podam. „Jeść przy jej stole? Gdzie siadywał Donny?” – Och nie, proszę pani! Nie mógłbym tego zrobić – odparł Trey spanikowany. Wyjął czek z kieszeni. – Zapłacę i będę się zbierał. Zesztywniała, zacisnęła usta. Trey mógłby palnąć się w głowę. Biedna kobieta chciała tylko raz jeszcze nakarmić chłopca kawałkiem ciasta, a jego odmowa zraniła ją w miejscu, gdzie rana nigdy się nie zasklepiła. Widział to wyraźnie, chociaż ona nigdy nie okazałaby tego przed światem. – Pójdę po torbę – mruknęła, znikając w spiżarce. Powinien jej złożyć kondolencje? Gdyby to zrobił, mógłby się zdradzić. Ostatnio zalewał się łzami z byle powodu. Kiedy wróciła i zaczęła pospiesznie napełniać torbę, nie prosząc go o pomoc, wybąkał: – Pani Harbison, ja... – Proszę. – Podała mu worek i odebrała od niego czek. – Przekaż cioci, że dziękuję. Znasz drogę do wyjścia. – Tak, proszę pani. Odjechał mustangiem z miejsca, na którym zaparkował tamtego fatalnego dnia. Odgłos żwiru miażdżonego oponami był echem tamtego dźwięku, którego nie potrafił zapomnieć. Straszliwy smutek przesuwał mu się z serca do głowy. Trey zatrzymał się w sporej odległości od domu i otworzył drzwi, żeby móc nabrać powietrza w płuca. Jego uszy wypełniło brzęczenie owadów – kaskada oskarżających głosów. Preria zakołysała się, zamazała. – Catherine Ann...! – szlochał. – Catherine Ann...! Catherine Ann...! Kiedy przekroczył próg domu jej babci, oczy miał czerwone i podpuchnięte. Z trudem wymawiał słowa, jakie pragnął powiedzieć tej, którą kochał najbardziej na świecie. – Catherine Ann... ja... bardzo przepraszam. Nie... nie wiem, co we mnie wstąpiło. Jestem największym kretynem na świecie. Tak bardzo cię kocham. Błagam, błagam, wybacz mi! Cathy skończyła pracę w klinice. Emma była w bibliotece. Cathy wzięła go za rękę i wciągnęła do klimatyzowanego domu. Zadzwoniła do stajni, żeby odwołać rezerwację konia, a pełnemu emocji Rufusowi poleciła: – Ty tu zostajesz.
I poprowadziła Treya do swojej sypialni. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 23
Trey był na letnim obozie kondycyjnym na Uniwersytecie Miami, kiedy test ciążowy potwierdził podejrzenia Cathy. W jej głowie eksplodowała bomba. „O nie! O Boże, nie!” Później jednak chmura dymu się rozwiała i nieszczęście przestało być tak wielkie, jak jej się wcześniej wydawało. Ciąża to nie koniec świata, po prostu pobiorą się z Treyem wcześniej, niż planowali. Nie będzie łatwo, ale przecież dotyczy to wszystkich cennych rzeczy w życiu. Cathy będzie musiała zrezygnować ze stypendiów – są przeznaczone tylko dla osób samotnych. Nie podejmie studiów od razu, ale są inne granty i stypendia, o które będzie mogła się starać za rok. Na razie stypendium Treya wystarczy im na życie, poza tym ciocia Mabel na pewno zechce pomóc. Na początku Trey będzie zdezorientowany. Nie planowali dziecka i małżeństwa w tak młodym wieku, ale z czasem przekona się do tego pomysłu, może nawet się ucieszy. Nigdy nie mówił o dzieciach, Cathy jednak wiedziała, jak bardzo cenił rodzinę – ile dla niego znaczyła przynależność do grupy osób, które go kochały – a któż może obdarzyć go większą miłością niż córeczka albo synek? Jej babcia i ciocia Mabel nie będą posiadały się z radości. John się ucieszy, że zostanie wujkiem! Wszyscy pomogą, ona i Trey dadzą sobie radę. W następnym tygodniu wrócił z Coral Gables i Cathy w salonie cioci Mabel pozwoliła, żeby jej o wszystkim opowiedział: jak doświadczony rozgrywający wziął go pod swoje skrzydła, jak bardzo polubił trenera Muellera, jego pomocników i innych członków drużyny, jak wspaniale on i John poradzili sobie jako nowicjusze, po czym oznajmiła: – Trey, mam ci coś do powiedzenia... – Zanim to zrobisz, najpierw ja coś ci powiem. – Wziął ją za rękę. – Ukryłem przed tobą pewną sprawę, Catherine Ann, i być może nigdy mi tego nie wybaczysz. Przerwała mu, kładąc palec na jego ustach. – Za późno na wyznania – oznajmiła z uśmiechem. – To i tak niczego nie zmieni. Czy Trey nie uświadamia sobie, że wiedziała, dlaczego po pierwszym powrocie z Miami proponował, żeby na pewien czas od siebie odpoczęli? Tym razem dzwonił co wieczór i mówił, jak bardzo ją kocha, tęskni za nią i bardzo się cieszy, że będą w Miami razem, bo to oszczędzi mu bólu, który czuje, gdy jest z dala od niej. – To, co mam ci do powiedzenia, jest niezwykle ważne, Catherine Ann – odparł, wyglądając na zmartwionego. – W moim wypadku jest tak samo. – W porządku. Ty pierwsza. Przytulona do jego twardej, muskularnej klatki piersiowej, powiedziała: – Jestem w ciąży, Trey. – Wyjaśniła, jak jej zdaniem to musiało się stać. Jak to się stało. Kiedy tamtego popołudnia przyszedł, nie zabezpieczyła się. Myślała, że to bez znaczenia, że jeszcze nic jej nie grozi. Poczuła, jak Trey sztywnieje. Opuścił ręce. – Co takiego? – zapytał. Odsunęła się, żeby na niego spojrzeć. Oczy miał nieruchome jak szkło, głos wyprany z uczucia, usta
blade, ledwie się poruszające. – Jestem... w ciąży, Trey – powtórzyła. Zaczęła drżeć, czując paraliż w plecach, gdzie zawsze sadowił się jej ból, kiedy była niespokojna albo przerażona. – Będziemy mieć dziecko. – Jesteś pewna? Uśmiech zniknął jej z twarzy. – Tak. To cudownie, prawda? Wiem, że to dla ciebie szok... – Nie możesz być w ciąży. Mylisz się. – Nie, Trey. Poszłam do ginekologa w Amarillo, żeby się upewnić. Odsunął się od niej tak gwałtownie, jakby nagle zachorowała na zakaźną chorobę. – Nie wierzę! W ustach jej wyschło, język był jak papier ścierny. Oblizała wargi. – W co nie wierzysz? Że jestem w ciąży? Że to mogło się nam przydarzyć? – Z wysiłkiem się roześmiała. – Cóż, wziąwszy pod uwagę tamto popołudnie, kiedy do mnie przyszedłeś, nie powinieneś być zaskoczony... – Ufałem ci, Cathy. Ufałem ci nawet bardziej niż Johnowi. – Głos mu się załamał, oczy płonęły od uczucia, które mogła zinterpretować wyłącznie jako ból zdrady. Chwiejnie podniósł się z kanapy. – Ufałeś, że będę brała pigułkę? – zapytała zdumiona. – Ale, Trey, kochanie, po co miałam dalej je brać? Zerwałeś przecież ze mną... – Wyjdź stąd – powiedział tak cicho, że ogarnięta rosnącym przerażeniem ledwie go słyszała. – Wyjdź. Natychmiast. – Co? – Słyszałaś. Wynoś się! – Rozejrzał się dziko i Cathy pojęła, że szuka jej torebki. Znalazł ją i rzucił, podczas gdy ona wpatrywała się w niego, nie potrafiąc wykrztusić słowa. – Z nami koniec. Wstawaj! – Złapał ją za rękę i szarpnięciem podniósł na nogi. – Trey... O czym ty mówisz? – Mówię... – Jego głos opadł do płaczliwego szeptu. – Jak mogłaś nam to zrobić? – Ha, nie zrobiłam tego sama – odparła, czując wzbierający gniew. – Skorzystałam z niewielkiej pomocy. Takie rzeczy się zdarzają. Dziecko to nie jest koniec świata. – Dla mnie jest. Wynoś się! – Nie możesz naprawdę tak myśleć. – Akurat, do diabła. Pociągnął ją do drzwi i brutalnie wypchnął na ganek. Sparaliżowana, niezdolna pojąć tego, co się stało, stała z otwartymi ustami. Trey zatrzasnął jej drzwi przed nosem i zaryglował. Nazajutrz rano Mabel odkryła, że wyjechał. Poskładał pościel, na poduszce zostawił list: „Kocham cię, ciociu Mabel. Wyjeżdżam do Miami. Dziękuję za wszystko. Trey”. Cathy pobiegła do Johna. Trey nawet z nim się nie pożegnał. – Wyjaśnij mi to, John! – błagała. – Dlaczego dziecko tak bardzo go przeraziło? John był równie zbity z tropu, jak ona. W czasie ostatniego pobytu w Miami Trey nawet nie spojrzał na inną dziewczynę i robił sobie gorzkie wyrzuty z powodu pomysłu, że mógłby żyć bez Cathy. John sądził, że teraz nic nie jest w stanie ich rozdzielić. Osobowość Treya była niezwykle skomplikowana, czasami John go nie rozumiał, ale przyjaciel nigdy go nie zaszokował. Trey zawsze wściekał się na tych, których kochał – Johna, ciotkę, trenera Turnera – ale kiedy złość mu mijała, wracał, czarująco skruszony, jak wobec Cathy po ich jedynym zerwaniu. Tylko że John miał okropne wrażenie, że tym razem to coś innego. – Co zrobisz? – zapytał. – Przeczekam. Zmieni zdanie. Wiem, że zmieni. – A co, jeśli... nie zmieni?
– Wykluczone, John. Znam go. John położył jej dłonie na ramionach. – Jeśli nie, czy zastanowiłabyś się nad małżeństwem ze mną, Cathy? Jestem pewien swoich uczuć do ciebie. Kocham cię, zawsze cię kochałem. Pokocham twoje dziecko jak własne. Możemy razem mieć dobre życie. Spojrzała w jego przystojną twarz, tak podobną do twarzy Treya, że mogliby być braćmi, którymi zresztą byli w każdym aspekcie poza więzami krwi. – Wiem, że tak, ale za bardzo jesteś mi bliski, żebym mogła się zgodzić na małżeństwo, skoro oboje wiemy, że moje serce należy do Treya, który jest ojcem dziecka. On mnie kocha, John. To może jakiś czas potrwać, ale wróci do mnie. Jestem tego pewna. I wtedy muszę być wolna. Przez następne dwa tygodnie przed wyjazdem Cathy do Miami Trey nie dał znaku życia, ponieważ jednak nie mieli pojęcia, gdzie się zatrzymał, nie mogli się z nim skontaktować. John zaproponował, żeby Mabel zadzwoniła do trenera Sammy’ego Muellera, który zapewnił ją, że Trey bezpiecznie dotarł na kampus i mieszka w akademiku sportowców. John i Cathy napisali do niego listy, Mabel posyłała telegramy i zostawiała wiadomości telefoniczne, ale żadne nie dostało odpowiedzi. Świat Cathy okrył się czernią. Czuła, jakby wyrwano ją z jego ciała, nie zostawiając organów, dzięki którym mogłaby dalej żyć. Razem z Emmą – twarz babci była pobrużdżona zmartwieniem i rozczarowaniem – ze smutkiem omawiały dostępne rozwiązania problemu. Aborcji w ogóle nie brały pod uwagę i Cathy musiała zadawać sobie pytanie, dlaczego Trey, jeśli nadal jej pragnął, ale nie chciał mieć dzieci, nie zażądał, żeby poddała się zabiegowi. To byłoby w jego stylu, choć z drugiej strony, wiedziała, że w żadnym razie nie unicestwiłaby własnego dziecka. Alternatywą było oddanie dziecka do adopcji i zajęcie się własnym życiem, lecz to także nie wchodziło w grę. Jak mogłaby zrezygnować z dziecka poczętego z miłości do jego ojca? John powtórnie się jej oświadczył, ale i tym razem Cathy odmówiła. – Cathy, zdajesz sobie sprawę, na co się porywasz? Wiem, że są lata osiemdziesiąte i ludzie akceptują niezamężne dziewczęta w ciąży lepiej niż dawniej, także na uczelniach, ale... Będą inaczej na ciebie patrzeć. Pozostaniesz naznaczona. Pomyśl o dziecku... – Myślę, John. – Na pewno nie ma szansy, żebyś za mnie wyszła? – Na pewno. Zasługujesz na lepsze życie, John. – Lepsze nie istnieje, Cathy. Na dzień przed wyjazdem na Florydę John zatelefonował do Sammy’ego Muellera. – To znaczy, że nie powiedziałeś Treyowi o swojej decyzji? – zapytał trener. – Zostawiam to panu, trenerze. – Liczyliśmy, że przyjdziecie do nas jako team. – Trey doskonale poradzi sobie w pojedynkę. – Zobaczymy. Drużynie będzie ciebie brakować, John. Podał Cathy nowy adres. – Tam mnie złapiesz, jeśli będziesz mnie potrzebowała – powiedział. – W razie konieczności zwróć się do mnie bez chwili wahania, Cathy. Przyrzeknij, że to zrobisz. Wstrząśnięta spojrzała na kartkę. – Ty nie... nie... – Nie, Cathy. Zmieniłem zdanie. Już wcześniej złożył podanie o przyjęcie na Uniwersytet Loyoli w Nowym Orleanie. Nie poniósł konsekwencji zerwania zobowiązania podjętego wobec Uniwersytetu Miami tylko dlatego, że nie zamierzał grać w futbol dla innej uczelni. W Nowym Orleanie planował wstąpić do programu kandydackiego jezuitów z nadzieją, że zostanie wyświęcony na księdza.
===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
CZĘŚĆ DRUGA
1986–1999 ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 24
Frank Medford, koordynator obrony i trener rozgrywających Miami Hurricanes, siedział przy swoim biurku w Centrum Sportowym Hechta i wściekle żuł gumę, czując, jak rozczarowanie pali mu wnętrzności. Przed chwilą się dowiedział, że John Caldwell odrzucił stypendium futbolowe z Uniwersytetu Miami i wstąpił na Uniwersytet Loyoli w Nowym Orleanie, ponieważ chce zostać księdzem. Mało brakowało, a Frank dostałby zawału. – Co zrobił?! – wrzasnął, choć sam także był katolikiem. – A to sukinsyn! Kpisz ze mnie? Kiedy Sammy Mueller, równie zaszokowany i rozczarowany, zapewnił, że mówi poważnie, Frank zaczął szarpać się za włosy, przeklinać i krążyć po gabinecie głównego trenera, domagając się wyjaśnienia, dlaczego, do jasnej cholery, nie dowiedzieli się wcześniej o religijnych skłonnościach Johna Caldwella. – Nie wpadło nam na myśl zapytać, on zaś o tym nie wspomniał – odparł szef Franka. Jego zwykle różowe policzki poszarzały. – Musisz przyznać, że powód podał absolutnie wyjątkowy. – Westchnął ponuro. – Mogliśmy zwerbować skrzydłowego z Oklahomy. Frank, zmęczony miotaniem się po pomieszczeniu, opadł na krzesło. Przeżywał już takie rozczarowania, ale żadne do tego stopnia nim nie wstrząsnęło. – To tłumaczy, dlaczego Trey Hall przyjechał wcześniej. Od razu wiedziałem, że coś go gryzie. To nie ten chłopak, który był na letnim obozie. Na Boga! Ale czemu nam nie powiedział, że John zamierza nas zdradzić? – Najwyraźniej nie miał o tym pojęcia, Frank. Będziesz musiał mu o tym powiedzieć. – Przecież musiał podejrzewać, co planuje jego najbliższy przyjaciel. Jak inaczej wytłumaczyć, że od powrotu wygląda niczym przepuszczony przez wyżymaczkę? – Frank poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. Wciąż był wstrząśnięty tą wiadomością. John Caldwell był tym dla Treya Dona Halla, czym paliwo dla rakiety. Przyjaźnili się od niemowlęctwa. Czy Trey bez niego zdoła wznieść się na wyżyny? – W wypadku osiemnastolatka możliwości jest wiele – odparł trener Mueller. – Chcę, żebyś pogadał z chłopakiem, wyciągnął z niego, o co chodzi. Potem mi powiesz, czy twoim zdaniem ten cios wpłynie na jego grę. Bez Johna Trey może się nam załamać. W słowach szefa zabrzmiał strach, który skutecznie zgasił ekscytację, jaka ogarniała Franka za każdym razem, gdy oglądał Treya Dona Halla i Johna Caldwella na materiałach filmowych nakręconych w Kersey lub obserwował ten dynamiczny duet podczas letniego obozu kondycyjnego. Pracował jako trener od bardzo dawna, doświadczenie nauczyło go, żeby opinię o wszystkich dobrych graczach wyrabiać sobie dopiero wtedy, gdy udowodnią swoją wartość w liczących się sytuacjach. Debiutanci z Teksasu, zwłaszcza Trey Don Hall, zapowiadali się na rzadki wyjątek od zasady „dowiedzione, czyli prawdziwe”, która wcześniej oszczędziła Frankowi tego rodzaju zgryzoty, jaka teraz była jego udziałem. Kiedy chłopcy po raz pierwszy przyjechali na kampus, Trey Don sprawiał wrażenie typowego przedstawiciela wysokich, przystojnych, zadziornych rozgrywających. Frank uważał za swój obowiązek,
żeby takie typy zrzucać z piedestałów, na których ustawiono je w liceach. – Wolę, żeby nazywano mnie T.D. – oznajmił Trey, gdy przedstawiano go trenerom. Znaczącym uśmiechem dawał do zrozumienia znaczenie inicjałów. – Tutaj musisz najpierw zasłużyć na przezwisko – odparł Frank. – Na razie poprzestaniemy tylko na Treyu Donie Hallu. W wypadku T.D. Halla nie było to jednak „tylko”. Stawało się jasne, że może dorosnąć do chwały, którą rejestrowały materiały z meczów, pokazujące go od najlepszej strony – wszystko było idealne: ręce, nogi, biodra i mózg. Trenerzy ataku byli pod wrażeniem jego skupienia i zachowania podczas letniego obozu kondycyjnego, wszyscy bowiem byli gotowi się założyć, że co wieczór będzie bywał w klubach w Coconut Grove, marnując całodzienny trening, a John będzie pilnował, żeby nie wplątał się w kłopoty. Jego zaangażowanie i rezygnacja z rozrywek, którym tak zachłannie oddawał się podczas pierwszej wizyty na kampusie, zaskoczyła ich, podobnie jak nieoczekiwany powrót po kilku zaledwie dniach od wyjazdu. Frank od razu wiedział, że coś się musiało stać w domu Treya, kiedy chłopak zapytał, czy może zapłacić za pokój i wyżywienie w akademiku przez kilka najbliższych tygodni, jakie pozostały do rozpoczęcia roku akademickiego. Żył jak mnich – żadnych dziewczyn ani nocnego życia – i zupełnie nie przypominał tamtego otwartego, towarzyskiego młodzieńca, którego poznali kilka miesięcy temu. Czas spędzał samotnie w swoim pokoju, podczas posiłków siadał na końcu stołu trenerskiego i wcześnie kładł się spać. W dzień oglądał filmy z meczów, ćwiczył i trenował rzuty do ruchomych celów z niemal stuprocentową celnością. Miał wielu widzów – nie było jednak wśród nich trenerów, ponieważ Narodowe Akademickie Stowarzyszenie Sportowe zakazywało im wszelkich kontaktów z graczami, które można zinterpretować jako „szkolenie wyprzedzające” przed rozpoczęciem sezonu. Oni jednak z okien swoich biur albo najwyższych ławek trybun obserwowali przez lornetkę jego perfekcyjne spirale i wyobrażali sobie, jak Trey stoi na pozycji i bez wysiłku posyła dalekie piłki do swojego skrzydłowego Johna. Obaj byli marzeniem każdego trenera. Teraz z tego marzenia pozostała tylko połowa, w dodatku niepewna, jeśli wyjątkowe umiejętności i absolutna pewność siebie Treya są nierozłącznie związane z Johnem Caldwellem. Filmy jasno pokazywały ich wzajemną wiarę w siebie i niemal telepatyczną łączność, która doprowadziła drużynę z liceum w Kersey do zdobycia mistrzostwa stanu. Czy Trey zdoła równie rewelacyjnie funkcjonować bez swojego partnera? – Chciał się pan ze mną widzieć, trenerze Medford? – zapytał Trey, stojąc w progu. – Tak. Wejdź i usiądź. Trey przyszedł prosto z siłowni, wciąż miał na sobie spodenki gimnastyczne i bluzę. Kolejną przyjemną niespodzianką było to, że Trey Hall regularnie podnosi ciężary. Większość rozgrywających tego nie lubiła. Sądzili, że ciężary to dobra rzecz dla potężnych liniowych, ten nowicjusz uważał jednak, że dobry rozgrywający musi być silny i szybki. Mierząc sto dziewięćdziesiąt centymetrów i ważąc blisko sto kilogramów niemal samych mięśni, taki właśnie był. Frank znowu poczuł ukłucie niepokoju. A jeśli smarkacz okaże się pomyłką? – Niestety, mam dla ciebie złe wieści, Trey. Trey ostrożnie zajął miejsce. – Nie chodzi o moją ciocię, prawda? – Nie. Chodzi o Johna Caldwella. Nie przyjeżdża do Miami. Frank świadomie przeszedł do rzeczy bez wstępów. Reakcja Treya powie mu, czy wiedział o decyzji Johna i może przyzwyczaił się do myśli o radzeniu sobie w pojedynkę. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Frank rzucił Treyowi granat na kolana. Z twarzy odpłynęła mu krew. – Co takiego? Co to znaczy, że nie przyjeżdża do Miami? – To znaczy, że zmienił zdanie i nie dołączy do nas jesienią. Zrezygnował ze stypendium.
– Przecież nie może tego zrobić! Z prawnego punktu widzenia. – Może, jeśli przez rok nie będzie grał w futbol dla innej uczelni. – Nie będzie grał w futbol... Następny szok, bez dwóch zdań. – Znasz powody, dla których to zrobił? – Nie! Myślałem, że przypuszczalnie się ożeni, zamieszka poza kampusem, ale nie sądziłem, że zrezygnuje ze studiów w Miami i grze w drużynie. Dziewczyna, z którą... się żeni, również dostała tutaj stypendium. – Cóż, z całą pewnością się nie żeni, w każdym razie nie z kobietą – powiedział Frank. – Wstępuje na Uniwersytet Loyoli i chce zostać księdzem. Trey wpatrywał się w trenera wzrokiem człowieka, któremu w pierś strzelił przyjaciel. Minęło kilka sekund, zanim zareagował na wstrząs. Odsunął krzesło i niezgrabnie wstał. – Nie, nie zrobi tego. Nie może! Jezu, John...! – Odwrócił się od Franka i zgiął w pół, jakby przyjmując ciosy. Pozostał w tej pozycji przez kilka sekund, po czym spojrzał na trenera, z gniewem wycierając łzy. – Będę z tobą szczery – powiedział Frank. – Sam też mam ochotę się rozpłakać. John Caldwell mógłby być najlepszym skrzydłowym w uniwersyteckim futbolu. Orientujesz się, dlaczego tak postąpił? – Wyjął z szuflady pudełko chusteczek higienicznych, które zawsze miał pod ręką, w okresie pylenia drzew cierpiał na alergię. Trey wyrwał jedną i osuszył nią oczy. – Nie... W tej sytuacji nie. Jak mówiłem... Myślałem, że się ożeni. „Aha – pomyślał Frank – to pewnie wszystko tłumaczy. John Caldwell i ta dziewczyna zerwali. Mój Boże! W wieku osiemnastu lat z powodu dziewczyny rezygnować ze wszystkiego i decydować się na życie w celibacie?” – Posłuchaj, Trey. Jeszcze nie jest za późno, żeby go przekonać do powrotu – powiedział, pochylając się nad biurkiem. – Odnajdziemy go i ty z nim pogadasz. Namówisz go, żeby wziął tyłek w troki i do nas przyjechał... – Nie. Zbity z tropu zdecydowaną odpowiedzią, Frank zapytał: – Dlaczego nie? – Ponieważ nie będę w stanie skłonić go do zmiany decyzji. Frank znał chłopców. Trey ukrywał jakąś sprawę, z której nie miał zamiaru się zwierzyć – bolesny sekret, jego zdaniem zbyt osobisty, żeby o nim rozmawiać. Frank w życiu słyszał już jednak wszystko. Przyjął ojcowski ton. – T.D., co się stało, kiedy pojechałeś do domu? Wiem, że coś się musiało wydarzyć, ponieważ niemal od razu do nas wróciłeś, przy tym zupełnie odmieniony, w dodatku John wybiera stan kapłański. Zdaję sobie sprawę, że trudno o takich sprawach rozmawiać, zrozum jednak, że cokolwiek to jest, niewykluczone, że będę mógł ci pomóc. Mówiliście, że od gimnazjum obaj marzyliście o graniu w naszej drużynie. Kiedy was werbowaliśmy, słowem nie wspominaliście o innej uczelni. Co się więc stało, że mu się odmieniło? Jeśli powodem jest tylko ta dziewczyna, w takim razie absolutnie musimy z Johnem porozmawiać. Jest za młody, żeby teraz podejmować tego rodzaju decyzje. Później może złożyć ślubowanie. Mnóstwo księży tak robi. Oczy Treya były suche, chociaż smutne. Wstał. – Muszę już iść – powiedział. Lekko poruszony Frank – on bowiem zwykle decydował, kiedy rozmowa z podopiecznymi dobiega końca – odparł: – Dobrze, choć może nie wszystko jeszcze jest stracone. Niewykluczone, że John wróci do nas w przyszłym roku, kiedy posmakuje tamtego życia. Kiedyś myślałem o zostaniu księdzem, ale przeszło mi
po spędzeniu kilku miesięcy w nowicjacie. Nie wytrzymałem. Bieda, czystość, posłuszeństwo – na tym polegają te śluby. Widzę, jak John radzi sobie z dwoma pierwszymi elementami, ale z czystością? Tik na twarzy Treya powiedział Frankowi, że trafił w czułe miejsce. – Nowicjat? – To okres, przez który musi przejść kandydat do zakonu, żeby mógł się przekonać, czy jest stworzony do takiego życia. – On jest stworzony – oznajmił Trey i ruszył w stronę drzwi. – Zanim wyjdziesz, Hall, bądź ze mną szczery. – Frank zirytowany poczuciem, że chłopak w tej rozmowie zyskał przewagę, mówił stanowczo. – Czy ucieczka Johna w jakikolwiek sposób wpłynie na twoją grę? Trey zwinął chusteczkę w kłębek i wrzucił ją do kosza koło biurka. Jeszcze przed chwilą wyglądał jak każdy bezbronny osiemnastolatek. Teraz przyjął postawę w pełni dojrzałego, surowego mężczyzny. – Nie, trenerze. Pozostał mi tylko futbol. Po powrocie do swojego pokoju Trey rzucił się na łóżko i przeczesał włosy palcami. „John chce zostać księdzem? Dobry Boże!” Powinien był to przewidzieć. Od listopada poprzedniego roku obserwował, jak John grawituje ku katolicyzmowi, ale nawet mu się nie śniło, że pragnąc odkupić swoją winę, przyjaciel posunie się aż tak daleko – a już na pewno nie teraz. I w jakiej sytuacji stawia to Cathy? John miał się z nią ożenić i nikt nie snułby domysłów dotyczących jej ciąży. Jak mógł wyjechać i zostawić Cathy? „Chyba że... Chyba...” Wstał i otworzył szufladę, w której leżało pięć listów od Cathy i jeden list od Johna, wysłany przed tygodniem. Żadnego nie otworzył. Teraz rozerwał kopertę listu od przyjaciela. Starannie napisany jednostronicowy list potwierdził jego podejrzenia. Drogi T.D.! Piszę do Ciebie, żeby Cię prosić – błagać – o powrót do domu i wywiązanie się z obowiązku wobec Cathy i dziecka. Cathy je zatrzyma, ponieważ jak mówi, nie potrafi zrezygnować z dziecka narodzonego z miłości do Ciebie. Z tego samego powodu nie chce wyjść za mnie. Błagałem ją, T.D. Ja też ją kocham. Zawsze ją kochałem – i także nie po bratersku. Nie zgodziła się, powiedziała, że nie może poślubić innego, skoro jej serce należy do Ciebie. Jest przekonana, że czujesz to samo, wrócisz do niej i pobierzecie się przed rozpoczęciem roku akademickiego. Zrobiłeś w życiu wiele rzeczy, których nie rozumiem, T.D., ale tym razem naprawdę zbiłeś mnie z tropu. Z jakiego powodu jesteś tak bardzo przeciwny zostaniu ojcem? Można by pomyśleć, że małżeństwo z dziewczyną taką jak Cathy, założenie z nią rodziny to najcudowniejsza rzecz na ziemi. Bardzo proszę, wróć do domu i ożeń się z nią, żebyśmy mogli wszyscy pojechać do Miami tak, jak planowaliśmy. Tęsknimy za Tobą, stary! John Trey zgniótł list w dłoni. Po jego policzkach płynęły łzy. „On nie wie... Nawet się nie domyśla... Cathy także nie. W przeciwnym razie wyszłaby za Johna, zamiast czekać na mnie”. Usiadł i chwycił się za głowę, nie wiedząc, który to już raz na nowo przeżywa chwilę, gdy Cathy powiedziała mu o dziecku. Od nowa odczuwa szok, niedowierzanie, gniew... i porzucenie. Już po kilku sekundach jego serce wypełniło się pewnością – i to było jak piorun trafiający w źródło energii – że nigdy, przenigdy jego uczucia do niej nie będą takie same. Zniszczyła podstawowy element łączącej ich więzi.
Wciąż pamiętał dotyk jej opalonej skóry, kiedy złapał ją za rękę i wypchnął z domu i ze swojego życia. Potem oparł się o zamknięte na zasuwkę drzwi, z trudem łapiąc oddech w piekące płuca, i słuchał stukania jej drobnych piąstek o drewno. „Trey...! Trey...!” – wołała. Jego upadły mały anioł, który dobija się do bram niebios, pragnąc, żeby znowu się otworzyły. On jednak był głuchy na wszystkie głosy, z wyjątkiem głosu doktora Thomasa, który w maju przedstawił mu swoją diagnozę. – Co mi pan próbuje powiedzieć, doktorze? – Analiza twojego nasienia wykazała, że plemniki mają nienormalny kształt i nie potrafią pływać. – I co to znaczy? – To znaczy, że obecnie jesteś bezpłodny. Każde uderzenie w drzwi wbijało mu w serce nóż, ale Cathy popełniła jedyny grzech, którego nigdy nie zdoła jej wybaczyć. Zdradziła go z jego najlepszym przyjacielem. Wolałby raczej umrzeć, niż myśleć o Cathy w ramionach Johna – o nich dwojgu kopulujących – i to zaledwie tydzień po ich rozstaniu. Nieważne, czy z jego strony to było w porządku, czy też nie, ufał Cathy, że pozostanie mu wierna nawet w czasie burzy. Powinna była wiedzieć, że słońce w końcu znowu zaświeci. Znała go lepiej, niż on znał samego siebie. Powinna była odgadnąć, że musiało się stać coś straszliwie złego, skoro z nią zerwał. Powinna była zaufać w jego miłość na tyle, żeby rozważyć możliwość, że jego postępowanie ma coś wspólnego z jej dobrem. Jej błagania w końcu ucichły. Słyszał, jak Cathy schodzi z ganku wolno, z wahaniem, a odgłos jej kroków brzmi niczym zeschłe liście muskające kamienie w powiewach wiatru. W oczach piekły go łzy. „John się z nią ożeni” – pomyślał, widząc ironię w tym godnym pożałowania bałaganie. Obaj kochali ją od szóstej klasy. Trey oszukiwał siebie, wierząc, że John myśli o niej jak o siostrze. Teraz John ją poślubi i wychowa dziecko, choć Cathy jest na razie przekonana, że jego ojcem jest Trey Don Hall. Planował powiedzieć jej i Johnowi prawdę o swoim... stanie, kiedy przyjadą do kampusu. Zrobiłby to wtedy, gdyby nie przycisnęła palców do jego ust. „Za późno na wyznania” – powiedziała, a on sądził, że mówi o jego wyczynach w Miami, których się z pewnością domyślała. Później, ogarnięty niedowierzaniem, które niczym rój szerszeni szalało w jego głowie, zadawał sobie pytanie, czy jego wyskoki były powodem jej zdrady, większość dziewcząt z pewnością w taki sposób by się zemściła, ale to nie pasowało do Cathy, dlatego uważał, że po prostu zwróciła się do Johna po pociechę i sprawy tak się potoczyły, że w rezultacie wylądowali w łóżku. „Jakie to żałosne, jakie fatalne”. Nie powinna była tak się spieszyć, tylko poczekać. Przed wyjazdem z Kersey nie był w stanie zwierzyć się ze swojej tajemnicy, za bardzo cierpiał. John i Cathy po raz kolejny go osierocili. Zniszczyli rodzinę, którą wspólnie zbudowali, i zasługiwali, żeby – tak jak on – odczuwać ból porzucenia i utraty. Spodziewał się, że do kampusu przyjadą jako małżeństwo – albo pobiorą się niedługo po tym, kiedy usłyszą, co ma im do powiedzenia. „Wiecie co, moi drodzy? Nie jestem ojcem twojego dziecka, Cathy, ty nim jesteś, John. Życzę wam dobrego życia – beze mnie”. A teraz John wyjechał, żeby oddać się powołaniu, które nie pozwala mu na małżeństwo z Cathy. „Chryste!” Jak to możliwe, że sprawy tak strasznie zboczyły z kursu? Że wszystkie ich marzenia, nadzieje i plany zmieniły się tak szybko, jak upuszczenie piłki na linii bramki i pogrzebanie nadziei na wygraną? Szuflada wciąż była otwarta, a listy Cathy domagały się przeczytania. Jej pismo przywodziło mu przed oczy jej zgrabną, drobną postać, ale to wspomnienie sprawiło tylko, że od nowa zalało go gorzkie poczucie zdrady. Jaki był głupi, wierząc, że Cathy różni się od wszystkich innych dziewcząt na świecie. „Kobiety!” Żadnej za grosz nie można zaufać. Nawet matka Johna zbłądziła i popatrzcie, jakie szkody wyrządziło jej cudzołóstwo. Nie przeczyta listów od Cathy. Nie ulegnie pokusie współczucia lub poczucia winy – ani wyrzutom sumienia z powodu własnego udziału w ich zerwaniu – i nie zgodzi się na to, żeby do niego wróciła, ponieważ teraz w żaden sposób nie może się między nimi ułożyć. Co jednak powinien zrobić? Powiedzieć jej i Johnowi upokarzającą prawdę o sobie, zanim będzie za późno... czy poczekać? Jaka
zresztą korzyść może z tej prawdy wyniknąć? Brak Johna na boisku to prawdziwa tragedia, ale przecież podjął decyzję o zostaniu księdzem. Jakie prawo ma Trey Don Hall, żeby wpływać na plany Johna odkupienia tamtego listopadowego dnia? A co do Cathy... Ona ma dopiero osiemnaście lat. Jest piękna, inteligentna, zdeterminowana. Otrząśnie się ze związku z nim. Mimo dziecka ma przed sobą obiecującą przyszłość. Choć John był jej bardzo bliski, to jednak go nie kochała. Nie byłoby dobrze, gdyby dla dobra dziecka skazała się na małżeństwo z nim, skoro później może spotkać kogoś, kogo szczerze pokocha i naprawdę będzie chciała poślubić. Zdawał sobie sprawę z kosztów swojego milczenia – tymczasowych. Ciocia Mabel i pani Emma będą czuły wstyd. Należały do pokolenia, w którym porządne dziewczęta nie miały nieślubnych dzieci. Młodsi jednak tylko wzruszą ramionami. I co z tego? Takie rzeczy stale się zdarzają – nie tylko mądrym dziewczynom jak Cathy. Poczuł dotkliwe ukłucie wyrzutów sumienia, kiedy pomyślał o stygmacie, który będzie nosić dziecko. Przyjaciele jego ciotki nigdy nie zapomną, że to bękart, jej siostrzeńca uznają za drania, który opuścił Cathy, ale z czasem miasteczko mu wybaczy. Zawsze wybaczało swoim gwiazdom futbolu. John pewnie nie. Ksiądz wybaczyłby mu pozostawienie Cathy, żeby samotnie stawiała czoło sytuacji, ale nie – choć nie mógł się na to powoływać – chłopak, który ją kocha. John powinien był wiedzieć, że jego najlepszy przyjaciel ocknie się i pogodzi z Cathy, tylko czy był w stanie zignorować wołania swoich gonad, skoro była dostępna i chętna? Trey wstał i zamknął szufladę. Poczeka rok. Jeśli John się przekona, że nie wytrzyma rygorów narzuconych przez Uniwersytet Loyoli, Cathy zaś nadal będzie go kochała, powie obojgu prawdę. Resztę pozostawi im. Jeśli nic z tych planów się nie urzeczywistni, zatrzyma dla siebie swój sekret i pozwoli, żeby sprawy toczyły się dalej. Od razu poczuł się lepiej. Jego łzy wyschły. W środku wciąż miał pustkę, bolesną otchłań, która przypomniała mu o tamtych dniach spędzonych w oknach salonu cioci Mabel, ale pojawią się inni przyjaciele i znajdą się inne dziewczęta, żeby ją wypełnić. To po prostu musi potrwać, a Trey ma mnóstwo czasu. Na razie – złapał leżącą na komodzie piłkę, dotyk skóry w jego dłoniach był kojący i znajomy – ma futbol. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 25
John w swoim pokoju słyszał, jak ojciec włącza telewizor. Była to pierwsza czynność, jaką wykonywał po wejściu do domu. Następnie jego buty z głuchym tąpnięciem wylądowały koło fotela La-Z-Boy – drugi etap. Mocno tupiąc stopami w skarpetach, ruszył do kuchni po piwo, po okresie trzeźwości podczas sezonu rozgrywek czuł bowiem, że ma do niego prawo. Później wrócił na fotel i usiadł, głośno wzdychając z zadowolenia. – John! Jesteś u siebie? – zawołał głośno. – Tak! – Pakujesz się? – Tak! – Zejdź na dół, jak skończysz. Mam dla ciebie niespodziankę! W taki sposób zwykle się komunikowali – wołając z pokoju do pokoju. John jeszcze nie powiadomił ojca, że jutro rano zamiast na Uniwersytet Miami w Coral Gables wyjeżdża do Nowego Orleanu. Już obszedł miasteczko, żeby się pożegnać. Najpierw zobaczył się z Bebe Baldwin na stacji benzynowej jej ojca, gdzie latem obsługiwała kasę. Jesienią wyjeżdżała z Cissie Jane Fielding na Uniwersytet Teksaski w Austin. Kiedy wszedł, Bebe stała za ladą – jego niezapowiedziana wizyta sprawiła, że twarz jej pojaśniała. Jak zwykle poczuł wyrzuty sumienia, że nie jest w stanie odwzajemnić jej uczuć. Teraz miał wytłumaczenie. Spochmurniała, słysząc nowinę. – Nie mówisz poważnie – powiedziała. – Śmiertelnie poważnie, Bebe. – Tylko że ty jesteś zbyt... męski, seksowny i przystojny, żeby zostać księdzem! Uśmiechnął się. – Bycie księdzem nie pozbawia faceta tych cech, Bebe. – Tylko że to taka wielka strata! Nie będziesz mógł się opędzić od dziewcząt. – Przypuszczam, że o tym muszę się przekonać. Westchnęła. – Cóż, dziękuję za wspomnienia, John. Jeśli zmienisz zdanie i będziesz chciał ich więcej, zadzwoń do mnie. Później pojechał do domu cioci Mabel, pustego i pełnego ech bez Treya, od niej udał się do biblioteki, żeby pożegnać się z panią Emmą, na końcu zaś zajrzał do Cathy. Stała w progu ze łzami w oczach, kiedy szedł do pick-upa. Rufus następował mu na pięty, i zanim John zdążył wsiąść, skoczył na niego, skomleniem błagając, żeby został. Johnowi gardło się zacisnęło. Ukląkł i wtulił twarz w kark psa. „Zaopiekuj się nimi w moim imieniu, Rufusie”. – Miałeś wiadomości od Treya? – zapytała go ciocia Mabel. – Nie, proszę pani – odparł, dostrzegając pod jej oczyma brązowawe cienie, oznaki troski i wstydu. – Prawdopodobnie nie miał czasu, żeby odpowiedzieć na mój list. – Słodki kłamca. – Poklepała go po policzku.
Pani Emma zadała mu podobne pytanie. Na jej pomarszczonej twarzy zobaczył głębokie bruzdy. – Ja po prostu tego nie rozumiem – powiedziała. Cathy nie wspomniała o Treyu. – Dieu être avec vous, mon ami – pożegnała go po francusku. – Et avec vous aussi, mon chéri amie. Musiał także zatelefonować do trenera Turnera. Było za mało czasu, żeby wieść o zmianie planów Johna rozeszła się po mieście. Trener będzie zapewne zaskoczony i smutny, ale nie wstrząśnięty. Zdawał sobie sprawę z częstych wizyt Johna u Świętego Mateusza przez cały zeszły rok i przypuszczalnie dojdzie do wniosku, że porzucenie Cathy przez Treya było decydującym czynnikiem, który sprawił, że jego skrzydłowy – najlepszy w całym stanie, „nasz moralny kompas”, jak go określił w wywiadzie dla „Dallas Morning News” – podążył za głosem serca, a nie za Treyem, żeby chronić go przed pakowaniem się w kłopoty. John nie spodziewał się jednak takiej zajadłości ze strony trenera Turnera. – Co z niego za typ – powiedział trener z goryczą, która zaskoczyła Johna. – Lepiej ci będzie bez tego Judasza. Jedyną osobą na pożegnalnej liście został człowiek, który – szczerze lub nie – nazywał go swoim synem. John zadawał sobie pytanie, czy kiedykolwiek będzie w stanie myśleć jak jezuita i przyjmować świętość wszystkich ludzkich istnień jako dzieci Boga, niezależnie od zażenowania, jakie sprawiają swojemu Stwórcy, ale zrobi wszystko, co w jego mocy. – John, kiedy się nam wymknąłeś tak niepostrzeżenie, że nikt tego nie zauważył? – zapytała go Bebe. Mógłby odpowiedzieć, że cały ten proces rozpoczął się tamtego listopadowego wieczoru, kiedy poszedł do Świętego Mateusza błagać Boga o wybaczenie czynu, jaki popełnił tego dnia po południu. Zapalił świecę, ukląkł przed ołtarzem i się modlił. W kolejnych tygodniach bardzo często po treningu jechał do kościoła, nie mówiąc o tym Treyowi, który wtedy cały wolny czas spędzał z Cathy. Mimo to Trey się domyślił. – Za mnie też się pomódl, kiedy będziesz w kościele, dobrze, Tygrysie? Ojciec Richard zauważył jego częste wizyty. Pewnego dnia przed meczem o mistrzostwo stanu usiadł koło niego w ławce. – Modlisz się o wygraną w tym meczu? Ta myśl nigdy nie wpadła Johnowi do głowy, zamiast jednak szukać innego wytłumaczenia, milczał. Ojciec Richard uśmiechnął się do niego wyrozumiale. – Nie ma nic złego w prośbie o wskazówki, jak poradzić sobie z przeszkodami, które nie pozwalają nam osiągnąć naszych celów. Miał na myśli drużynę przeciwników, John jednak nadał jego słowom głębsze znaczenie i w swoich modlitwach prosił o wskazanie kierunku, który pozwoli mu odpokutować tamten uczynek i przyniesie spokój. Czuł, że pociąga go stan duchowny, szczególnie Towarzystwo Jezusowe, jezuici, czytał jednak dość dużo o kolejnych etapach prowadzących do zakonnych ślubowań, aby zdawać sobie sprawę, że może nie jest stworzony do kapłaństwa. Na Uniwersytecie Loyoli zamierzał zrobić licencjat z biznesu i przejść przez program kandydacki, którego celem była pomoc w podjęciu przez kandydata decyzji, czy pragnie wstąpić do jezuitów. Udział w programie do niczego nie zobowiązywał, w każdej chwili można się było wycofać. Spakowawszy ostatnią walizkę, John ruszył do salonu. W progu stanął jak wryty. Ojciec siedział w fotelu, a na głowie miał zielono-pomarańczowo-białą czapkę z wyszytym napisem . Uśmiechał się szeroko. – Dla ciebie też mam taką – powiedział. – Jest w tym pudełku na stole. Zamówiłem dwie. Pomyślałem, że je włożymy dzisiaj wieczorem, kiedy pójdziemy na uroczystą kolację. – Tato... – Nie zwracał się tak do niego, odkąd skończył osiem lat. – Muszę ci coś powiedzieć. Może MIAMI HURRICANES
wyłącz telewizor. – Jasne, synu. – Bert pospiesznie nacisnął przycisk na pilocie. John się skrzywił, zawstydzony gorliwością, z jaką Bert przyjął okazję do rozmowy z nim. Ojciec zdjął stopy z podnóżka i pchnął go w stronę Johna. – Siadaj i powiedz staremu ojcu, co ci chodzi po głowie. Najpierw jednak potwierdź, że zatankowałeś pełny bak przed jutrzejszym wyjazdem do Coral Gables. W Panhandle jest niewiele stacji, pamiętaj. – Zatankowałem, ale nie jadę do Coral Gables, tato. Jadę do Nowego Orleanu. Bert zamrugał. – Do Nowego Orleanu? Przecież za dwa dni zaczyna się jesienny trening i masz być w Miami, tak? – Owszem, ale nie będę studiował w Miami. Zapisałem się na Uniwersytet Loyoli w Nowym Orleanie. – Co?! – Bert wytrzeszczył oczy. Z wysiłkiem usiadł prosto. – Niech mnie diabli, jeśli tam pójdziesz! Jedziesz do Miami, gdzie masz stypendium i miejsce w drużynie! – Zrezygnowałem ze stypendium. Idę na Uniwersytet Loyoli, rozważam bowiem wstąpienie do zakonu. Bert gapił się na niego jak ryba wyrzucona na brzeg. Z wściekłością poderwał się z fotela. – Ten pierdolony ojciec Richard tak ci zamącił w głowie, co? – On nie ma z tym nic wspólnego. Bert pięścią walnął niewidzialnego przeciwnika. – Ma wszystko z tym wspólnego! John, posłuchaj... – Znowu usiadł, nachylając się ku Johnowi. – Zdajesz sobie sprawę, z czego rezygnujesz: z szansy bycia jednym z największych skrzydłowych w dziejach futbolu uniwersyteckiego, z szansy grania w Narodowej Lidze Futbolowej, z zarobienia mnóstwa pieniędzy, z prowadzenia życia, o którym większość z nas może tylko marzyć... – Tak, tato, wiem. – John podniósł się z podnóżka. – Tylko że ja tego nie chcę. Potrzebuję czegoś innego. Będę studiował na Uniwersytecie Loyoli. Bert patrzył na niego z pogardliwym grymasem. – Chcesz do końca życia obywać się bez seksu? Co z tobą nie tak? – Mnóstwo rzeczy. Dlatego myślę o stanie kapłańskim. Pierwszym krokiem do tego, żeby zostać jezuitą, jest uświadomienie sobie, że jest się grzesznikiem. – Och, co za brednie! John... – Twarz Berta wykrzywiła się z wysiłku, żeby dotrzeć do Johna. – Jesteś dobrym chłopakiem, najlepszym, jakiego znam. Nie potrzebujesz „odświeżenia”. Nie musisz się poświęcać, żeby stać się jeszcze lepszym. – Nie o to chodzi. Robię to, żeby innym ludziom poprawić życie. – Na twarzy Berta niesmak i rozczarowanie wyrzeźbiło wyraz, z którym jak podejrzewał John, od teraz będzie o nim myślał. – Przypuszczam, że uroczystej kolacji nie będzie. – Do diabła, nie! – Bert rzucił czapką przez pokój. – Idę się upić. Resztę wieczoru John spędził z ojcem Richardem w jego gabinecie. Omawiali szczegóły wstąpienia na Uniwersytet Loyoli. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 26
– Sprzedam dom – oznajmiła babcia. – Pieniądze z polisy Buddy’ego wystarczą na twoje utrzymanie do porodu, później sprzedamy dom, a ty dostaniesz inne stypendium. Przeprowadzę się do Miami – ty będziesz studiować, ja zajmę się dzieckiem. I tak w tym roku muszę przejść na emeryturę... – Siedziały zgarbione przy kuchennym stole, nad którym niczym smog unosił się niepokój. Cathy za dwa dni powinna być w Miami, żeby dopełnić ostatnich formalności. – Cathy, skarbie, innego wyjścia nie ma... Cathy podniosła ręce, przerywając babci. – Nie! Nie pozwolę, żebyś przez mój idiotyczny błąd – a raczej dwa idiotyczne błędy – sprzedała dom, zostawiła przyjaciół i miasto, w którym spędziłaś całe życie. Pierwszym błędem było zajście w ciążę. Drugim – przyjęcie na początku roku czteroletniego stypendium ufundowanego przez Pierwszy Kościół Baptystów, co wiązało się z rezygnacją ze wszystkich innych stypendiów, z wyjątkiem stypendium dla najlepszych uczniów, prestiżowego, choć pokrywającego jedynie ułamek wydatków na studia. W rezultacie Cathy odrzuciła kilka ofert, które istotnie zmieniłyby jej obecne problemy finansowe. Z powodu klauzuli o moralności stypendium z kościoła, do którego uczęszczała od jedenastego roku życia, zostało cofnięte. Poinformowanie pastora o ciąży było najtrudniejszą decyzją, jaką w życiu podjęła. Rozważała argumenty przemawiające za tym, żeby wyjechać do Miami, ukryć to, że nie jest mężatką, i poczekać, aż ciąża stanie się widoczna, zawsze bowiem istniała szansa, że Trey się opamięta, kiedy oboje znajdą się w tym samym kampusie. Jeśli jednak Trey trwałby przy swoim, zostałaby bez grosza i musiałaby wrócić do domu, gdyby kościół odebrał jej stypendium w środku pierwszego semestru. Pastor zapytał, czy w miasteczku wiedzą o jej trudnej sytuacji, a kiedy zaprzeczyła, wygłosił przestrogę: – Obawiam się, że kiedy powiadomię radę diakonów o zmianie twojego... hm... statusu, wieści o... twoim położeniu rozejdą się po mieście, Cathy. Wiesz, ludzie gadają, nieważne, jak bardzo zobowiązuje się ich do milczenia. Rada spotyka się w połowie września. Masz kilka tygodni spokoju. Babcia, ogarnięta paniką, która – tak jak w wypadku Cathy – odbierała jasność myślenia, przegapiła kilka poważnych mankamentów swojego planu wyjścia z kryzysu. Cathy także brała go pod uwagę, dopóki sobie nie uświadomiła, że sprzedaż domu nic by nie dała, nawet gdyby egoistycznie się na to zgodziła. Dom wymagał kosztownego remontu, na który nie mogły sobie pozwolić, wziąwszy zaś pod uwagę jego małą atrakcyjność i brak chętnych na domy w Kersey, minąłby rok, pewnie nawet więcej, nim ktoś by go kupił, o ile kupiec w ogóle by się znalazł. Stary ford babci dyszał ostatkiem sił i niedługo trzeba będzie wymienić go na inny samochód, nie można także zapominać o rachunkach od lekarza. Z finansowego punktu widzenia Cathy nie miała wyboru, musiała zostać w Kersey i pójść do pracy, a w przyszłym roku ubiegać się o stypendium na stanowym uniwersytecie – to znaczy, jeśli Trey do niej nie wróci. Nadzieja, że Trey pojawi się w porę i oszczędzi jej chwili, gdy miasteczko dowie się o ciąży, z każdym dniem słabła. Lepiej jednak późno niż wcale. Im więcej o tym myślała, tym większą pociechę
i nadzieję czerpała z tego, że Trey nie zażądał przerwania ciąży ani oddania dziecka do adopcji. To na pewno oznacza, że daje sobie czas i przestrzeń do pogodzenia się z myślą o małżeństwie i ojcostwie. – Poproszę doktora Gravesa o pracę na cały etat do porodu – powiedziała. – Dzięki temu będę mogła się zastanowić nad przyszłością i poczynić plany. Teraz postaram się najlepiej wykorzystać ten czas. – Cathy ujęła dłonie babci, po raz kolejny czując dotkliwe wyrzuty sumienia z powodu zmarszczek, które zmartwienie wyżłobiło na jej twarzy. – Tak mi przykro, że wpakowałam cię w tę sytuację. Wiem, że zawsze się tego bałaś... – To prawda, bałam się, ale wierzyłam, że jeśli do tego dojdzie, problemu nie będzie. Pobierzecie się z Treyem, wychowacie dziecko, życie dalej się potoczy, nie tak, jak planowaliście, ale może lepiej. – Pokręciła głową. – Nie rozumiem tego. Trey zawsze szalał na twoim punkcie, nigdy nawet mi się nie śniło, że zachowa się w taki sposób. Pamiętam, jak patrzył na ciebie w wieczór balu, i mimo że byliście tacy młodzi... – Emma urwała. – Myślałaś, że zawsze będziemy razem – dokończyła Cathy. – Ja też tak myślałam. – W gardle czuła pieczenie. Ze wszystkich wspomnień to z balu było najcudowniejsze. Zaledwie w maju zeszłego roku Trey przyrzekał, że odprowadzi ją do domu piękniejszą niż kiedykolwiek, i dotrzymał słowa. Teraz się wydawało, że w innym życiu chłopiec w smokingu składał tę obietnicę babci dziewczyny w błękitnym szyfonie. – Dziecku będzie tutaj dobrze, dopóki nie stanę na nogi – ciągnęła Cathy. – Wyprowadzimy się, zanim ona dorośnie na tyle, żeby czuć... wstyd. – Ona? Cathy uśmiechnęła się nieznacznie. – Mam przeczucie, że to dziewczynka. Po ich zerwaniu krążyło wiele plotek, a kiedy Cathy nie wyjechała na uniwersytet, pojawiły się pytania. – Cathy, na litość boską, co ty tu jeszcze robisz? – zdziwił się doktor Graves, kiedy pojawiła się w jego gabinecie w dniu, w którym miała wyruszyć do Coral Gables. – Myślałem, że jesteś w drodze do Miami. – W tym roku nie idę na studia, doktorze Graves. Dlatego przyszłam zapytać, czy przyjmie mnie pan z powrotem do pracy, na cały etat, jeśli to możliwe. – Nie idziesz na studia! Dlaczego? – To... to osobista sprawa – odparła, unikając jego wzroku. Dostrzegła w jego oczach błysk zrozumienia, chociaż rada diakonów zbierała się dopiero w przyszłym tygodniu. – Chodźmy do biura – powiedział cicho. Zamknąwszy drzwi, ciągnął: – Słyszałem, że między tobą a Treyem doszło do poważnej kłótni. Czy to ma jakiś związek z decyzją, żeby nie iść na studia i zrezygnować ze stypendium? – Proszę mi wybaczyć, doktorze, ale to moja sprawa. – Pytam, Cathy, ponieważ... Kiedy taka dziewczyna jak ty, dysponująca wszelkimi zaletami, niemająca żadnego powodu, żeby rezygnować z szans, jakie się przed nią otwierają, nagle to robi... Cóż, to może oznaczać tylko jedno, chyba że twoja babcia jest chora i musisz się nią opiekować. – Nie jest chora. – Rozumiem. – Zapadło milczenie. – Cathy, stawiasz mnie w niezręcznym położeniu... – Doktor Graves wskazał krzesło, na którym przysiadła, słuchając jego wyjaśnień. Gdyby to zależało tylko od niego, zatrudniłby ją bez wahania – mówił ze szczerym smutkiem w głosie. Była najlepszą asystentką, jaką miał, ale musi brać pod uwagę żonę. Nie przyjęłaby miło niezamężnej ciężarnej dziewczyny pracującej w gabinecie męża. Uważałaby, że obecność Cathy jest niewłaściwym przesłaniem dla innych młodych dziewcząt, a co więcej... Cóż, w obecnej sytuacji ekonomicznej musi myśleć o firmie, o tym, że klienci także mogą tak to postrzegać. Cathy rozumie, prawda? Bardzo żałuje, że nie może podjąć innej decyzji,
ale... Z żalem wzruszył ramionami. Cathy zrozumiała. Podziękowała mu za spotkanie i wyszła. Dopiero za rogiem zatrzymała samochód i wypłakała się z głową na kierownicy. Ku jej zaskoczeniu doktor Thomas pierwszy dał wyraz swojemu głębokiemu rozczarowaniu. Był dobrym człowiekiem, nie sprawiał wrażenia osoby, która rwie się do osądzania innych, ale badał ją bez zwykłej serdeczności. – Powiedziałbym, że jesteś w drugim miesiącu, ale USG rozwieje wszelkie wątpliwości. Przyślę pielęgniarkę, żeby przeprowadziła badanie i poinstruowała cię o zachowaniu podczas ciąży. – Zdjął rękawiczki i z wyraźnym brakiem aprobaty wrzucił je do kosza. – Człowiek pewnie nigdy nie jest za stary na niespodzianki – powiedział i wyszedł. Cathy listownie powiadomiła prezesa komitetu stypendialnego dla najlepszych uczniów, że we wrześniu nie wstąpi na uniwersytet, jak planowała. Otrzymała uprzejmą odpowiedź wyrażającą żal, że stypendium zostanie cofnięte. Mabel, zbita z tropu i przerażona zachowaniem Treya, powiedziała: – W tej sytuacji, Emmo, musisz pozwolić, żebym ci pomogła. Cathy nosi wnuka mojego siostrzeńca i mam wszelkie prawo wtrącać się do sprawy. Zgódź się przynajmniej, żebym płaciła rachunki za lekarza, a za pieniądze z polisy Buddy’ego kup nowy samochód. Będzie ci potrzebny. Jeśli Cathy zacznie rodzić, twój stary grat może akurat nie chcieć zapalić. Emma odmówiła. Przemysł naftowy w Teksasie poleciał na łeb na szyję, co odbiło się na akcjach przyjaciółki. Nie mogła pozwolić, żeby Mabel sprzedała je za grosze i straciła dywidendy, które były dodatkiem do emerytury. Zapewniła, że dadzą sobie radę. Cathy złożyła podania o pracę w wielu miejscach i jedną na pewno dostanie. Nie dostała żadnej. Posady kasjerki, sekretarki w agencji ubezpieczeniowej, recepcjonistki w biurze doradcy rolniczego trafiły do innych ubiegających się o nie dziewcząt, zapewne dlatego, że one nie były powodem towarzyskiego zakłopotania dla pracodawców. Mijały tygodnie, możliwości pracy w hrabstwie się kurczyły lub całkiem znikały w obliczu krachu gospodarki opartej na ropie. Cathy była drobna i szczupła, ciąża dość wcześnie stała się więc widoczna, dodatkowo pozbawiając ją możliwości pracy biurowej. Na początku czwartego miesiąca zaparkowała poobijanego forda Emmy pod kartką z napisem , która od kilku tygodni wisiała w oknie „Bennie’s Burgers”. Zamknęła oczy i z trudem przełknęła myśl o pracy u Benniego. Lubiła tego niskiego, przysadzistego, jowialnego brodacza po pięćdziesiątce, w stale poplamionym fartuchu szefa kuchni okrywającym potężny brzuch. Lokal założył w latach pięćdziesiątych jego ojciec Beniamin, który z dumą powtarzał, że to jedyny „rodzinny” bar w mieście. Bennie się nie ożenił, mieszkał z matką, samotnicą z natury, i jej kotami w domu za barem, ale swoje miejsce pracy traktował jak dom, klientów zaś jak rodzinę. „Bennie’s Burger” należał do knajp nazywanych przez babcię Cathy „spelunkami”: mroczne i zadymione wnętrze z ryczącą szafą grającą i marnym menu, składającym się głównie z zalanych tłuszczem śniadań, hamburgerów i frytek. – Raj dla karaluchów – prychała Emma. Nie pochwalała tego, że licealiści z ostatnich klas (tylko oni mogli wychodzić poza szkołę na lunch) woleli jeść u Benniego, zamiast w nowocześniejszym i czystym Whataburger na drugim końcu miasta. Wśród najmilszych wspomnień Cathy były chwile, które z Treyem, Johnem i Bebe spędziła w porysowanych sosnowych boksach u Benniego – ale jako uczennica, nie pracownica. – Ty chcesz tutaj pracować, Cathy? Jako kelnerka? – Bennie Parker miał minę, jakby piorun w niego trafił. – Wiem, nie mam doświadczenia, ale szybko się uczę i... – Hola! – Bennie podniósł stwardniałą od zmywania dłoń. – Nie musisz mnie przekonywać. Jesteś najbystrzejszą dziewczyną w mieście i dlatego odmawiam. To nie jest robota dla ciebie. POTRZEBNA POMOC
– Bennie... – Zniżyła głos, by nie usłyszeli jej goście pijący kawę przy kontuarze. – To... jedyna praca, na jaką mogę liczyć. Spojrzał na jej brzuch i dżinsową koszulę Buddy’ego, która okrywała wszystko mówiące zgrubienie. Emma obcięła rękawy do łokci i obszyła całość białą ząbkowaną tasiemką, żeby całość wyglądała na ciążową bluzę. Pasowała idealnie do spodni z białej bawełny. – Naprawdę? – zapytał Benny z niesmakiem. – W takim razie chyba nie mam po co ci mówić, żebyś spróbowała w Pierwszym Kościele Metodystów. Słyszałem, że sekretarka pastora przeprowadza się do Ohio. – Już kogoś przyjęto – odparła Cathy cicho. Bennie się skrzywił. – Ich strata. Dobrze, masz tę posadę. Szkoda, że nie jest bardziej dla ciebie odpowiednia, ale będziemy cię dobrze traktować. Kiedy możesz zacząć? Był wrzesień. Trwały już zajęcia na Uniwersytecie Miami, Uniwersytecie Loyoli i Uniwersytecie Kalifornii Południowej, na którym Laura zapisała się na kurs przygotowawczy na medycynę. Studenci kupili podręczniki, poznali profesorów, zrobili pierwszy krok na drodze do przyszłości. Jutro Cathy podejmie pracę jako kelnerka w „Bennie’s Burger”. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 27
Rozpoczęły się jesienne treningi. Akademik sportowy Uniwersytetu Miami powoli się zapełniał: jedną część zajmowali futboliści, drugą – przedstawiciele innych dyscyplin. Dobierano się rocznikami. Kiedy wszyscy znaleźli swoje miejsca, Trey się zdziwił, że łóżko Johna pozostało puste. Nikomu o tym nie wspomniał, ponieważ się bał, że opiekun akademika zgłosi to przeoczenie administracji. W obecnym stanie ducha myśl, że miałby dzielić pokój z nieznajomym, że musiałby przyzwyczaić się do jego nawyków i sposobu zachowania (a jeśli to będzie wielbiciel rapu?), budziła w nim głęboki wstręt. Złapał się na tym, że łaknie samotności i spokoju, żeby płakać, rozczulać się nad sobą i rozrzucać rzeczy, nie zważając na innych. Od początku wszyscy, nawet gracze z wyższych lat, okazywali mu szacunek, którym nie obdarzali innych nowicjuszy. Miami Hurricanes zwerbowali tylko jednego nowego rozgrywającego i Trey wiedział, że jeśli nie udowodni swojej wartości, ten szacunek zniknie tak szybko, jak ślady stóp podczas burzy piaskowej. Dziwnie było wychodzić na boisko bez Johna u boku. Przez pierwszy tydzień treningów poprzedzających otwarcie sezonu nie mógł pozbyć się uczucia, że brakuje mu istotnego elementu wyposażenia, co jednak nie wpłynęło na jego grę – już na jednej z pierwszych porannych sesji sprawił, że obserwujący go trenerzy mogli się uspokoić. Trey i doświadczony środkowy wraz z kilkoma debiutującymi skrzydłowymi i atakującymi – „siedmiu na siedmiu” – grali przeciwko weteranom. W treningu chodziło o to, żeby po letnich wakacjach weterani odzyskali pewność siebie i wyczucie czasu kosztem żółtodziobów. – W porządku, Trey! Pokaż im, na co cię stać – powiedział Frank, klepiąc go w tyłek i wysyłając na boisko. Trey spełnił żądanie, demonstrując niezwykłą zdolność do przyczajania się i obserwowania akcji, po czym nieznacznym ruchem nadgarstka posyłał piłkę prosto w miejsce, którego wymagał przebieg meczu. Początkujący skrzydłowi czasami upuszczali piłkę, choć nie dlatego, że Trey popełnił błąd. Najbardziej spektakularną demonstracją jego precyzji była akcja, kiedy się cofnął, żeby zwieść wspomagającego, który chciał go zmusić do pośpiechu, dwukrotnie podskoczył na palcach i rzucił piłkę na pięćdziesiąt jardów – idealna spirala trafiła wprost w ręce skrzydłowego na końcowej strefie. Nikomu nie udało się zburzyć koncentracji Treya. Nie widziano, żeby mrugał, kiedy przeprowadzał akcję. Nie dawał się nabrać na najbardziej wyrafinowane „zwody” czy sztuczki mające go skłonić do rzutu w niewłaściwym kierunku. Podczas narad rosła wiara w jego zdolność poprowadzenia gry zgodnie z planem i dokładnego stwierdzenia, który gracz jest kryty i do którego będzie mógł rzucić. Napięcie rywalizacji rosło, ocena grupy Treya także się poprawiała i wiele razy doświadczeni gracze wymieniali zaskoczone spojrzenia spod ochraniaczy na twarze. Środkowy uśmiechał się zza linii i żartował: – Jak, chłopaki, smakuje wam lunch? Stojący na linii Frank pozbywał się swojej ostrożnej rezerwy wobec licealnych gwiazdorskich rozgrywających i z radości bił w powietrze. Na początku sezonu nabytek z teksaskiego Panhandle całkowicie rozproszył niepokój koordynatora ataku, który się obawiał, że Trey nie poradzi sobie bez
Johna Caldwella, choć w duchu, w dodatku z pewnym smutkiem, Frank wyczuwał, że chłopak nauczył się grać bez amputowanej kończyny. Nadal nie doszedł do siebie po tym, co wydarzyło się w Kersey w Teksasie. Trey odkrywał, że niewiele atrakcji, których po czerwcowej wizycie spodziewał się po Uniwersytecie Miami i okolicy, okazywało się prawdą. Prywatna uczelnia była zlokalizowana w tropikalnym ogrodzie w jednym z najpiękniejszych i najbardziej ekscytujących miast w kraju, jak je reklamowano, ale ciasno stłoczone drapacze chmur, które zasłaniały horyzont, oraz hałas i ruch uliczny zaczynały działać mu na nerwy. Pogoda spełniła jego nadzieje, mimo jednak otwartych zielonych przestrzeni w pięknym kampusie i wiejącego od czasu do czasu wiatru znad Atlantyku parne letnie dni wywołały w nim lekkie, choć uparte wrażenie klaustrofobii. Uczucie to zaczęło mu towarzyszyć, kiedy samotnie jadąc międzystanową numer 40 na południe, opuścił pozbawione drzew równiny. Gdy przedzierał się przez Luizjanę, Alabamę i Missisipi, horyzont, który miał przed oczyma od dziecka, zniknął za gęstwiną sosen i drzew pokrytych opornikiem łatkowatym, nazywanym kudzu. Droga biegła między nimi jak w tunelu, zmuszając Treya do nabierania powietrza głęboko w płuca i budząc w nim poczucie, jakby tonął w bagnisku. Plaże Miami były wspaniałe, dziewczęta w bikini olśniewające, on jednak nigdy nie czuł się tak samotny i wyobcowany jak wówczas, gdy chodził po piasku wzdłuż niekończącej się masy wody, stwierdził także, że nie lubi soli lepiącej mu się do skóry. Studia na Uniwersytecie Miami były kosztowne, czesne należało bowiem do najwyższych w kraju, większość studentów pochodziła zaś z bogatych rodzin. Podczas pierwszego pobytu z Johnem na kampusie Trey uważał, że nawiązywanie przyjaźni z ludźmi, którzy mogą go wprowadzić w świat materialnych rozkoszy, dotąd dla niego niedostępnych, będzie rzeczą ekscytującą i ciekawą. Teraz z powodu, którego nie potrafił wyjaśnić, obojętnie odnosił się do pomysłu „doświadczania bogactwa”, może dlatego, że wciąż tęsknił za prostymi przyjemnościami w relacjach z Cathy i Johnem. Nawet klimat wpłynął na Treya zupełnie nieoczekiwanie. W Panhandle w powietrzu czuło się pierwsze ukąszenia jesieni, ale w tej części Florydy, krainy palm i hibiskusów, temperatura utrzymywała się na tym samym łagodnym poziomie, zachody słońca miały zaś kolor różowej waty cukrowej i błękitnych jajek drozda. Po wieczornym niebie nad jego rodzinnym Kersey pędzili „jeźdźcy wiatru” – formacje chmur przypominające potężnych konnych, z powiewającymi za nimi wstęgami złota, purpury i fioletu. W każdym razie tak widzieli je Trey, John i Cathy. – Macie tutaj w ogóle pogodę futbolową? – zapytał Trey jednego z kolegów, wycierając podczas meczu twarz ręcznikiem. Chłopak był z Miami. – A ty co, pieprzony komik jesteś? – zapytał. Większość oszczędności pochodzących z letniej pracy w Affiliated Foods Trey wydał na obóz kondycyjny i teraz po raz pierwszy w życiu martwił się o to, skąd weźmie pieniądze na następne tankowanie czy kolejną pizzę. Poszukałby sobie dorywczego zajęcia, ale regulamin Narodowego Akademickiego Stowarzyszenia Sportowego surowo zabraniał sportowcom korzystającym ze stypendium pracy jesienią i wiosną, tymczasem jego stypendium, choć pokrywało wszystkie wydatki uczelniane, nie uwzględniało kieszonkowego. Braki finansowe nie wprawiały go w zakłopotanie. Był przystojny, utalentowany i inteligentny, zapowiadał się na wielkiego futbolistę, a to powodowało, że pieniądze nie były konieczne, żeby zaakceptowano go w każdym kręgu towarzyskim, który sobie wybrał. Nie znosił tylko tego, że nadal musi pozostawać na utrzymaniu ciotki. Zdawał sobie sprawę, że jej dochody drastycznie zmalały, coraz częściej odsyłał więc czeki do Kersey – nie chciał sam przed sobą przyznać, czy powodem tego są wyrzuty sumienia, smutek albo poczucie, że nie zasługuje na jej szczodrość – i radził sobie bez dodatkowego źródła finansowania.
Był także pozytywny aspekt tej sytuacji. Miał pretekst, żeby odrzucać propozycje nowych kumpli – takich samych nowicjuszy jak on – pójścia do klubów w niedzielne, wtorkowe i czwartkowe wieczory, kiedy wszyscy pozwalali sobie na szaleństwa, mieli bowiem czas na odzyskanie formy przed meczami w soboty. Nie było go stać na picie piwa i wygłupy, koledzy zaś nie mogli zrobić nic, co poprawiłoby mu humor. Chociaż sam tego nie rozumiał – spodziewał się, że do tego czasu pogrąży się już w chwale sławy następnego Jima Kelly’ego (i do diabła z Cathy i Johnem!) – Trey nietypową dla siebie potrzebę bycia samemu, uczenia się samemu, chodzenia w pojedynkę na zajęcia, udawania, że nie rozumie sygnałów dawanych mu przez dziewczyny, interpretował jako tunel, przez który musi przejść i dopiero na jego końcu czekają go promienie słoneczne i błękitne niebo. Jego depresję pogłębiło jeszcze to, że w połowie października przestały przychodzić listy od Cathy. Do tego czasu co tydzień wyjmował ze swojej skrzynki kopertę w jej ulubionym błękitnym kolorze. Listy sprawiały mu diaboliczną przyjemność. Nie przeczytał ani jednego, ale dopóki je dostawał, wiedział, że Cathy wciąż na nim zależy. Chciał, żeby jej zależało, żeby cierpiała za swoją zdradę. Wpadł w prawdziwy dołek, kiedy pewnego dnia zobaczył błękitną kopertę w swojej poczcie i odkrył, że to reklama. Wyrzucił ją gwałtownie do śmieci i poprzysiągł sobie, że nigdy nie będzie abonował „Today’s Young Athlete”. Przechowywał listy w porządku chronologicznym, nie był bowiem w stanie ich usunąć. Czasami wyjmował spięty gumką plik i gładził palcami błękitne koperty, ale zaraz serce przestawało mu bić, a szczęki się zaciskały. Cathy należała do przeszłości. W kampusie roiło się od wysokich, kształtnych piękności, które tylko czekały, żeby na nie kiwnął. Problem polegał na tym, że nie był jeszcze gotowy, ale to się zmieni. „Czas jest najlepszym lekarzem” – lubiła powtarzać jego ciotka, Trey zaś mówił sobie, że czasu na wyleczenie się z Catherine Ann ma mnóstwo, przed nim przecież najbardziej ekscytujące lata życia. Przeżył szok, kiedy ciocia Mabel napisała, że Cathy straciła stypendium z Pierwszego Kościoła Baptystów i nie przyjedzie do Miami. Zupełnie wytrącony z równowagi, nie wiedział, czy czuje ulgę, nie będzie jej bowiem w kampusie, czy przygnębienie, że musiała zrezygnować z realizacji swoich marzeń. Tamtego dnia przebiegł wiele okrążeń, aż w końcu trener Medford kazał mu przestać. Na początku listy od ciotki zawierały informacje o Cathy i prośby, żeby wrócił do domu i „spełnił swój obowiązek” – znowu to zdanie. Nie odpowiadał, zmieniła więc strategię, próbując przemówić mu do sumienia. Cathy pracuje w „Bennie’s Burger” jako kelnerka. To jedyna posada, jaką była w stanie znaleźć. Milton Graves nie chciał jej przyjąć do gabinetu, ponieważ ta jego zadufana żona byłaby z tego niezadowolona. W mieście były inne posady, ale wszystkie „na froncie”, doradca rolniczy, Douglas Freeman z banku i Anthony Whitmore z agencji ubezpieczeniowej nie wyobrażali sobie, że zatrudnią niezamężną dziewczynę w ciąży. Jestem pewna, że rozumiesz desperację, która zmusiła Cathy do szukania pracy u Benniego – tak bardzo poniżej jej zdolności, inteligencji i godności – ale gotowa jest podjąć się każdego zajęcia, żeby móc utrzymać siebie i dziecko. Od Emmy wiem, że Cathy musi znosić pogardę i litość ze strony naszych co bardziej wybitnych obywateli, a także niestosowne zaczepki mężczyzn. Pan Miller, wasz nauczyciel biologii, który wcześniej nazywał ją „doktor Benson”, teraz mówi jej „Cathy”. Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć. Rufus się starzeje. W styczniu skończy osiem lat. Pamiętasz, jak z Johnem ukradliście go Odellowi Wolfe’owi? Wydaje się, że to było wczoraj. Nie miałeś pojęcia, że tamtego wieczoru specjalnie posłałam Cię do pokoju, ponieważ byłam pewna, że wymkniesz się przez okno, żeby być „na miejscu
akcji”, kiedy John wręczy szczeniaka Cathy. Emma mówiła, że nigdy nie widziała Cię tak pełnego emocji – ani tak przemarzniętego! Ten słodki psiak był dla Cathy wielką pociechą. Trey zgniótł list, mając wrażenie, że klatka piersiowa zaraz mu eksploduje, ale i tym razem nie odpowiedział. W końcu Mabel pojęła, że jeśli chce, by siostrzeniec z nią korespondował, musi dać sobie spokój z tonacją z rodzaju „wyrzuty sumienia i współczucie”. Przez telefon rozmawiali rzadko i niezręcznie, ciocia Mabel ostrożnie manewrowała, żeby wyminąć miny, które zakończyłyby połączenie i zepsuły jej rzadką okazję usłyszenia głosu jedynego krewnego. Później Trey czuł się fatalnie, że nie może dłużej być kochającym siostrzeńcem, na jakiego Mabel zasługiwała, ale jej milczące, uparte rozczarowanie nim zbudowało mur, którego nie potrafił zburzyć. Święto Dziękczynienia przypadało za miesiąc. Ciocia Mabel założyła, że Trey przyjedzie do domu – „tylko my dwoje, w tym roku nie będzie hucznego świętowania” – ale on nie mógł nawet o tym myśleć, choć pragnął się z nią zobaczyć i było mu smutno, że ją rani. Nie chcąc, żeby niepotrzebnie miała nadzieję, dość wcześnie jej napisał, że przyjął zaproszenie od kolegi i Dzień Indyka spędzi z jego rodziną w Mobile w Alabamie. Układał ten list ze ściśniętym gardłem i świadomością, że to pierwsza z wielu ran, które zada ciotce. Jego dawne życie należało jednak do przeszłości i było bardzo prawdopodobne, że nigdy więcej nie spędzi żadnych świąt w jej domu. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 28
– Wolisz dziewczynkę czy chłopca? – zapytała techniczka, smarując żelem brzuch Cathy, która z majtkami zsuniętymi na uda leżała na łóżku w gabinecie ginekologa w Amarillo. Trójwymiarowe badanie ultrasonografem miało ustalić płeć dziecka oraz wszelkie defekty i odstępstwa od normy u płodu. Po pierwszej wizycie u doktora Thomasa Cathy wolała chodzić do lekarza poza granicami hrabstwa. Była połowa listopada, dwudziesty tydzień ciąży. Skrzywiła się, żel był zimny. – To bez znaczenia, ale wszystkie znaki wskazują na dziewczynkę. – Znaki? Cathy się uśmiechnęła, mimo że była zdenerwowana i dokuczał jej pełny pęcherz – zgodnie z zaleceniami rzecz niezbędna do uzyskania wyraźnego obrazu płodu. – Opowieści starych babek – wyjaśniła. – W pierwszym trymestrze miałam straszne nudności. To podobno znaczy, że noszę dziewczynkę. Kolejne symptomy to moja zaokrąglona twarz i czysta cera. Nie miała zamiaru zwierzyć się przedstawicielce profesji medycznej z eksperymentu, przy którym uparła się ciocia Mabel. Zawiesiła nad brzuchem Cathy pierścionek na sznurku i oznajmiła, że kołysanie do przodu i do tyłu oznacza chłopca, a ruch okrężny – dziewczynkę. Pierścionek wirował jak szalony. Techniczka wyglądała na rozbawioną. – Mam nadzieję, że nie uwierzyłaś w przesąd, który mówi, że jeśli masz wielki brzuch, to urodzisz dziewczynkę, a jeśli mały, to przygotuj się na chłopca. Nikt nie pamięta, co dotyczy czego, ale powiem ci tak: twoja córeczka będzie ogromna, jeśli stare babki mają rację, i bardzo ładna, jeśli odziedziczy urodę po mamie. – Włączyła wyglądający na różdżkę przetwornik, którego zadaniem było przekazanie obrazu płodu do komputera. – Gotowa? – Gotowa. – Cathy odwróciła głowę w stronę ekranu, żeby zobaczyć pierwsze zdjęcia swojego nienarodzonego dziecka. Kobieta zaczęła wolno przesuwać różdżką po brzuchu Cathy. Kiedy po chwili na ekranie pojawił się niewyraźny obraz, wskazywała Cathy części ciała, bijące serce, krążącą krew i organy. – Ojej... – szepnęła wstrząśnięta Cathy z podziwem. – Tak jest! Wygląda na to, że znaki były błędne. Gratulacje. Będziesz miała synka. Cathy się ubrała, z oszołomieniem patrząc na komplet zdjęć z USG, który przedstawiał maleńką istotę ludzką rozwijającą się w jej ciele. Wcześniej liczyła – miała nadzieję – że urodzi dziewczynkę, a przez pierwsze lata otoczenie nie będzie się na pierwszy rzut oka domyślało, że to córka Treya Dona Halla. W końcu to nie miałoby znaczenia. Cathy zamierzała z córką wyjechać do jakiegokolwiek miasta w Teksasie, gdzie na uniwersytecie była medycyna. Chłopiec jednak... Czy na tym miniaturowym profilu dostrzegła nos T.D. albo jego czoło? „O Boże!” A jeśli jej syn będzie jak dwie krople wody podobny do ojca? Teraz wiedziała już na pewno, że Trey po nią nie wróci. Ich dziecko – syn – nie będzie dla niego pokusą. Kiedy w listopadzie przeglądała w Affiliated Foods czasopisma o opiece nad dziećmi, w oko
wpadł jej tytuł artykułu na okładce „Today’s Psychology”: Dlaczego niektórzy mężczyźni odrzucają swoje dzieci. Otworzyła na podanej stronie i znalazła wyjaśnienie zdumiewającego zachowania Treya. Autor, psychiatra, opisywał badanie, które doprowadziło do odkrycia, że niektórzy mężczyźni osieroceni w dzieciństwie nie są w stanie dzielić się miłością swojej partnerki z dziećmi. Wprowadzenie dziecka do domu, w którym taki mężczyzna musi otrzymywać niepodzielną uwagę i lojalność ze strony partnerki, z wielkim prawdopodobieństwem skończy się odrzuceniem przez niego tego członka rodziny, który – jego zdaniem – naruszył i zburzył zaufanie związku. Mężczyźni, u których zdiagnozowano to rzadkie zaburzenie emocjonalne, a którzy zostali opuszczeni przez rodziców w latach kształtowania się osobowości, później zaś znaleźli u partnerek potrzebny im rodzaj miłości, bardzo szybko zrywają związek. „Poczucie nieodwracalnego porzucenia przez osobę, przy której czuli się niezwykle bezpieczni i wyjątkowi, w gruncie rzeczy przypomina emocję doświadczaną w okresie, gdy uświadomili sobie, że rodzice się ich wyrzekli”. Cathy wspominała jedyny raz, kiedy widziała Treya w obecności niemowlęcia. Wstąpiła wtedy do Affiliated Foods, gdzie pracował. Młoda mama z dzieckiem w objęciach stanęła przy kasie, przy której Trey pakował zakupy do toreb, a Cathy zaproponowała, że potrzyma niemowlę, żeby kobieta mogła wyłożyć produkty na taśmę. Wzięła w objęcia maleńką dziewczynkę w różowych śpioszkach gestem tak naturalnym, jakby sama ją urodziła, i uśmiechnęła się do Treya. – Jak miło – powiedziała. Zignorował jej uśmiech i sens zawarty w tych słowach, zauważyła także, że zacisnął szczęki i z większym skupieniem zajął się pracą. Poczuła, jakby ją odtrącił, ale uznała, że – jego zdaniem – wstrzymuje kolejkę, rozpływając się nad dzieckiem. Był listopad, w sklepie tłoczyli się klienci robiący zakupy na Święto Dziękczynienia. Teraz pojęła, że ta napięta linia szczęki była pierwszym znakiem jego stosunku do dziecka w ich życiu. Kupiła czasopismo i poszła pokazać artykuł Mabel. – Czy Trey wiedział, że go porzucono, kiedy u was zamieszkał? – zapytała. – Oczywiście, moja droga – odparła Mabel. – Miał dopiero cztery lata, ale był na tyle duży, żeby rozumieć, że nie ma ojca, a matka po niego nie przychodzi. Był chudziutki jak nowo narodzone jagnię, nie miał właściwie ubrań, o zimowej kurtce zapomnij, i ani jednej zabawki. Odkarmiliśmy go, kupiliśmy mu fantastyczne ubrania i więcej zabawek, niż mógłby sobie wymarzyć. Był zaniedbany, pewnie też maltretowany, ale codziennie stał przy oknie w salonie i czekał, aż mama wróci do domu. Wiesz, staram się nie myśleć o nocach, kiedy słyszałam, jak woła ją przez sen. Co roku się spodziewał, że mama przyjedzie na Boże Narodzenie i będzie pamiętała o jego urodzinach, ale na próżno. Dzięki Bogu miał Johna. To przede wszystkim w tamtym okresie ukształtowała się więź między nimi. Z badań opisanych w artykule wynikało, że irracjonalna awersja Treya jest formą narcyzmu. Pomogło to Cathy zrozumieć, dlaczego Trey tak całkowicie zerwał z Johnem. Byli jak bracia, mimo różnic w usposobieniach tworzyli równorzędną i uzupełniającą się parę, ale zachowanie Treya w ostatnim czasie przeważyło szalę – w każdym razie w jego oczach. Nie mógł kontynuować tej przyjaźni, skoro okazał się mniej wartą osobą, mniej wartym człowiekiem niż John. Cathy uginała się pod brzemieniem wielkiego smutku, ale artykuł dostarczył jej odpowiedzi, których szukała. Wyobrażała sobie Treya samotnego i zagubionego w Miami, próbującego znaleźć dziewczynę, która – jak do tej pory Cathy – kochałaby tylko jego, przechodzącego od jednej do drugiej, szukającego w ciemności światła płonącego wyłącznie dla niego. Cathy przestała być takim światłem. Była teraz wolna, wiedziała, jak musi postąpić. W poczekalni ginekologa Emma zrobiła wielkie oczy na widok zdjęć z ultrasonografu. – Popatrz tylko na to! – powiedziała, mając na myśli genitalia dziecka. Radość w głosie zdradziła jej prywatne życzenie (czego Cathy od dawna się domyślała), żeby urodził się chłopiec. Milczenie wnuczki sprawiło, że uniosła wzrok znad zdjęć. – Słoneczko, chyba nie jesteś... rozczarowana, prawda?
– Nie, jasne, że nie. To mnie... zaskoczyło, i tyle. Spodziewałam się dziewczynki i teraz muszę się przestawić. Zależy mi tylko na tym, żeby dziecko urodziło się zdrowe – odparła. „I żeby pod żadnym względem nie przypominało ojca”. Natychmiast napisała do Johna, który równie szybko odpowiedział. „Chłopiec! – tak zaczął list, wykrzyknikiem podkreślając radość. – Myślałaś już o imieniu? Mógłby mówić do mnie «wujku Johnie», ponieważ zamierzam kochać go tak, jakby był moim krewnym... Jak wciąż kocham i czuję się krewnym jego ojca. Wiem, że Ty, Cathy, na dnie serca nadal go kochasz. Musimy wybaczyć Treyowi. Jest swoim najgorszym wrogiem. Zorientuje się, że czegoś brakuje mu w życiu, kiedy wszystko zdobędzie, a wtedy przypuszczalnie będzie za późno”. Cathy złożyła list i wsunęła do rodzinnej Biblii, gdzie przechowywała całą korespondencję od Johna. „Wybaczyć Treyowi?” Nie wiedziała, czy to możliwe. I tak było nieźle, nie czuła do niego nienawiści, ale nie mogła go nienawidzić, dopóki w jej sercu wciąż płonęła miłość do niego – dopóki wspomnienia o nich dwojgu sprzed tego ostatniego popołudnia w salonie Mabel były niczym ogień, którego nie potrafiła zgasić. „Czas leczy rany” – powiadają ludzie, Cathy wyobrażała sobie jednak, że czas równie skutecznie zdoła stłumić jej ból, tak jak orzeł zmniejsza wielkość góry, codziennie muskając ją skrzydłem. Tamtego dnia w miejscowej gazecie zamieszczono zdjęcie Treya, przedruk z „Miami Herald”, na którym posyła zabójczą piłkę do skrzydłowego w czwartej kwarcie meczu wygrywanego przez Hurricanes. Nagłówek głosił: . Postawa Treya była idealna, rysy za ochraniaczem na twarz znajome. Cathy dostrzegła fotografię, kiedy przeglądała gazetę, szukając kuponów na zakupy spożywcze. Wpatrywała się w nią z oszołomieniem bliskim odurzeniu, zdumiona falą ciepła między udami. Bennie zmarszczył czoło, gdy powiedziała mu o wynikach USG, podzielał bowiem jej niewypowiedzianą na głos troskę. Jeden z kibiców Rysi już rzucił w barze bezmyślną uwagę, że może urodzi się następny rozgrywający. – Jasne, na to liczymy – zgodził się z nim popijający kawę kolega. – Chłopak będzie miał pod górkę, jeśli tego mu zabraknie. – Może chłopiec odziedziczy jasne włosy i błękitne oczy po ślicznej mamie – powiedział Bennie z nutką nadziei w głosie. – Może – odparła, ale podobieństwo jej syna do Treya nie miało znaczenia. Trey nie będzie ważny, ponieważ kiedy John przyjedzie do domu na Święto Dziękczynienia, Cathy poprosi go, żeby się z nią ożenił i był ojcem dla jej dziecka. MIEJSCOWA GWIAZDA ŚWIECI W GALAKTYCE MIAMI
===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 29
Poza listami od ciotki i rozmaitymi reklamami skrzynka pocztowa Treya pozostawała pusta. Czasami nawet nie zadawał sobie trudu, żeby do niej zaglądać. Gil Baker z Texas Tech i Cissie Jane Fielding z Uniwersytetu Teksaskiego z radością by z nim korespondowali (Bebe Baldwin, współlokatorka Cissie – pod żadnym pozorem!), ale tylko nabijaliby się z Cathy, Treya zaś nie interesowały przechwałki Gila ani bezsensowna paplanina Cissie. Szedł o zakład, że John otrzymuje mnóstwo listów od Cathy, Bebe, Gila, pani Emmy, cioci Mabel, ojca Richarda, niektórych kolegów z drużyny i dziewcząt z klasy. Wszyscy bardziej szaleli na punkcie Johna niż Treya, ponieważ docinki Johna były dobroduszne, z kolei Trey potrafił dopiec do żywego. Z Johnem ludzie czuli się bezpiecznie. Najwyraźniej nikt z rodzinnego miasta nie poprosił o adres Treya i na myśl o takim lekceważeniu ogarniało go poczucie niesprawiedliwości. „Gdyby tylko wiedzieli!” Pragnął skontaktować się z kimś z Kersey, ale musiał to być człowiek, w którego ocenę nigdy nie zwątpił, w każdym razie jako futbolista, i postanowił napisać do trenera Turnera. Miami w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku otworzyło sezon jako trzecia drużyna w rankingu i przesunęło się na miejsce drugie po wygraniu trzech pierwszych meczów. Trey z entuzjazmem relacjonował swojemu byłemu trenerowi, jak rozgrywający Hurricanes uczy go rzeczy, które tylko wybitny gracz może wiedzieć. „Uczę się tego wszystkiego, czego on się nauczył, siedząc na ławce rezerwowych i obserwując takich zawodników, jak Jim Kelly, Mark Richt i Bernie Kosar” – pisał. Uczę się czekać na swoją kolej i oglądać grę innego zawodnika, a nie ma nikogo lepszego od tego faceta. To upokarzające doświadczenie, ale dzięki niemu wyrabiam w sobie pokorę i cierpliwość, najważniejsze cechy, które rozgrywający może wykształcić, jak się przekonuję. Istotna jest także ciężka praca, żeby być przygotowanym, kiedy nadejdzie mój czas. A zapewniono mnie, że nadejdzie. Stosują tutaj system, w którym Pan mnie trenował, jeśli więc w przyszłości osiągnę sukces, początki będę zawdzięczać Panu. Jestem teraz w rękach wybitnych trenerów, ale żaden nie jest lepszy od Pana. Z całego serca dziękuję za cierpliwość i ciężką pracę, którą Pan włożył we mnie. Proszę pozdrowić chłopaków ode mnie i czekam na wiadomości o Panu i drużynie. Z wyrazami szacunku, Trey Trey przeczytał list i wysłał go, zadowolony z jego treści. Czekał cztery dni na odpowiedź, wyobrażając sobie radość trenera Turnera, kiedy ten rozcinał kopertę z adresem zwrotnym najlepszego w stanie rozgrywającego. Dopiero po czterech kolejnych dniach zaczął regularnie zaglądać do skrzynki, ale odpowiedzi nie było. Sfrustrowany i zdziwiony, napisał ponownie, bał się bowiem, że pierwszy list gdzieś się zagubił. I znowu nic. Martwiąc się, że coś się przydarzyło trenerowi, zadzwonił do ciotki. – Och, Trey! Tak mi przykro, że nie dałam ci znać – powiedziała Mabel. – Co za bezmyślność!
– Nie dałaś znać o czym? – Miesiąc temu umarła Tara. – Co takiego?! – Pęknięty wyrostek robaczkowy. To stało się nagle. Turnerowie są pogrążeni w rozpaczy. Dlatego Ron ci nie odpisał. – Ja... Poślę mu kartę z kondolencjami, a kiedy go zobaczysz, powiedz mu, że o nim myślę. – Na pewno się ucieszy, Trey, i wiem, że doceni kartę. Na kartę i kolejny list odpowiedzi także nie dostał. Próbował jakoś poradzić sobie z uczuciem, że spadł z listy ulubieńców trenera. Trzeba dużo czasu, żeby pogodzić się ze śmiercią córki, ale wziąwszy pod uwagę to, jak blisko byli ze sobą z trenerem, ta strata nie tłumaczy, dlaczego Turner nie posłał mu przynajmniej krótkiej wiadomości, o co Trey go prosił. W końcu musiał przyjąć do wiadomości, że powodem, dla którego trener nie odpowiada na jego listy, jest sposób, w jaki potraktował Cathy. On naprawdę bardzo ją lubił. Była najlepszą uczennicą na lekcjach historii, które prowadził, i rzucało się w oczy, że pragnął, by jego córka była bardziej do niej podobna. Sympatia ojca przeważyła nad uczuciem do rozgrywającego i trener już nie myślał o Treyu jak o synu. Gdyby tylko znał prawdę. Pierwszego listopada Trey ze zdumieniem wyjął ze skrzynki list z adresem zwrotnym Uniwersytetu Loyoli – dopiero drugi, który otrzymał od Johna. Z niepokojem rozerwał kopertę, nie zamierzając odpowiadać, choć czytał złakniony głosu Johna przemawiającego do niego ze stronicy, ponieważ John pisał tak, jak mówił. Trey z typowym dla siebie sarkazmem spodziewał się, że John będzie go upominał i błagał o uratowanie Cathy z poniżającej ją egzystencji, ale tak nie było. List wywołał w nim inny rodzaj strachu. Drogi Treyu! Piszę w moim pokoju w akademiku Buddig Hall, najwyższym budynku w kampusie. Zajmuję mieszkanie z dwiema sypialniami, przeznaczone dla czterech lokatorów, ale na razie jest ze mną tylko jedna osoba, także kandydat jak ja, i mamy oddzielne pokoje. Uwielbiam to miejsce. Jedzenie jest rewelacyjne. Wykupujesz kupony, dzięki którym masz doskonałe pożywne posiłki bez konieczności robienia zakupów, gotowania i zmywania naczyń. To bije na głowę codzienne zmywanie po chili i gulaszu mojego taty. Wszędzie możemy dojść pieszo – do centrum studenckiego, stołówki, biblioteki – dlatego zdecydowałem, że sprzedam pick-upa, żeby mieć na utrzymanie do czasu, kiedy zacznę otrzymywać stypendium. Boli mnie, że się pozbywam Starego Czerwońca, tyle z nim łączy się wspomnień, i mam przeczucie, że wyrusza z człowiekiem – Cajunem prowadzącym ośrodek wędkarski – który może nie traktować go z takim szacunkiem jak ja, ale potrzebuję gotówki. Zapisałem się na Wydział Humanistyki i Nauk Społecznych, zamierzam bowiem zrobić dwie specjalizacje – z filozofii i języka hiszpańskiego. Od jezuitów wymaga się płynnej znajomości języka hiszpańskiego, tak w każdym razie mi się wydawało. Dlaczego nie? Rezygnacja ze specjalizacji i z zawodu, który jak sądziłem, będę uprawiał, nie przyszła mi łatwo, ale nie wierzę, żebym sobie poradził w świecie biznesu. Aby przeżyć życie w taki sposób, w jaki chcę, muszę podążać drogą Świętego Ignacego, założyciela jezuitów, a w korporacyjnej Ameryce byłoby to równie niemożliwe jak skrzyżowanie lwa z owcą. Pomyślałem, że powinienem do Ciebie napisać i wyjaśnić, że chociaż nigdy nie zrozumiem, dlaczego rzuciłeś Cathy, Twoja decyzja nie miała nic wspólnego z moim wyjazdem na Uniwersytet Loyoli. Od tamtego dnia w listopadzie, T.D., kiedy wróciłem do Kościoła, czułem potrzebę, żeby moje życie było czymś więcej niż graniem w futbol w Narodowej Lidze Futbolowej czy zarabianiem pieniędzy w biznesie. Na dnie serca wiedziałem, że nawet gdybym w obu tych dziedzinach odniósł sukces, nie
przyniosłoby mi to spokoju ducha, którego łaknę. Tutaj, przechodząc przez program kandydacki, odkrywam drogę do tego spokoju. Jeśli mnie nie wywalą, to jest moje miejsce. Śledziłem pomyślne wiatry sprzyjające Hurricanes i oglądałem w telewizji każdy transmitowany mecz. Kamera często łapie cię na ławce rezerwowych i dobrze jest zobaczyć kumpla noszącego pomarańczowo-zielono-biały strój. Widzę na Twojej twarzy, jak bardzo rwiesz się do góry, i mogę tylko powiedzieć: „Miami, poczekaj do przyszłego roku!”. Napisz do mnie, kiedy będziesz miał czas, i daj mi znać, jak Ci leci. Tęsknię za Tobą, stary, i mam nadzieję, że się zobaczymy w Święto Dziękczynienia. Wszystkiego najlepszego! John Trey poczuł, jak w jego wnętrzu strach zwija się niczym lodowata pięść. List przypomniał mu, jak bardzo brakuje mu starego przyjaciela. Tęsknota za towarzystwem Johna, za bliskością, towarzyszyła mu jak cień, którego nie potrafił się pozbyć. Ten nowy spokój jednak, którego John łaknął... Czy „podążanie drogą Świętego Ignacego” pewnego dnia skłoni go do zrzucenia brzemienia z serca przed szeryfem Tysonem i ostatecznego ukojenia Harbisonów? Czy on, T.D. Hall, będzie musiał na studiach i później w Narodowej Lidze Futbolowej czekać, aż spadnie drugi but? ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 30
John oparł się ramieniem o drzwi i pchnął je. Klucz obrócił się w zamku, ale zawiasy zacięły się od nieużywania. Najwyraźniej ojciec nie miał okazji od dawna ich otwierać. Drewno skrzypnęło, a kiedy John przekroczył próg, w nozdrza uderzył go zapach pomieszczenia, które od długiego czasu było zamknięte. Zostawił drzwi uchylone, żeby do środka wpadło zimne lodowate powietrze, i zawołał: – Tato? Cisza. John położył torbę na podłodze i ruszył do kuchni przez salon, mijając małą jadalnię, której nie używano od śmierci jego matki. Był zaskoczony względnym porządkiem. Na suszarce stały umyte naczynia, stołu nie zaśmiecały gazety i opakowania po daniach na wynos, piec był wyczyszczony, na drążku wisiała ścierka. W koszu nie było śmieci ani butelek po alkoholu. Coś w atmosferze pustego domu, co różniło się od śladów wcześniejszych długich nieobecności ojca, kazało Johnowi pójść do sypialni Berta. Nie postawił stopy w tym pokoju od tamtego poranka, kiedy znalazł obcą kobietę leżącą na miejscu matki. Otworzył szafę i dziwnie nie zaskoczyło go, że w środku zostało tylko kilka pogiętych wieszaków. Szuflady komody były puste. Łóżko pościelono, ale kiedy John uniósł narzutę, przekonał się, że nie ma pod nim pościeli. Rozglądał się za listem, nigdzie go jednak nie znalazł. Dopiero w swoim pokoju na poduszce zobaczył kopertę, na której widniała wiadomość: Wyjeżdżam. Nie ma potrzeby, żebym dłużej się tutaj kręcił. Sam zdecyduj, co zrobić z prądem i wodą. Zajrzyj w miejsce, gdzie twoja matka chowała swoje szalone pieniądze. B.C. „Bert Caldwell”. Nie „Tato” albo „Ojciec”. Teraz John już wiedział. Na zewnątrz wyjął kilka cegieł z podstawy altany, gdzie mama uwielbiała czytać – jedynej atrakcji na brunatnym, zarośniętym chwastami podwórku – i znalazł małą żelazną skrzynkę w schowku. W środku była koperta zawierająca dziesięć studolarowych banknotów i akt własności domu – ojciec zadał sobie trud, żeby przepisać go na nazwisko Johna. Przez chwilę John nie czuł nic, stojąc pod teksaskim niebem, z wiatrem rozwiewającym mu włosy w ten chłodny, ale słoneczny Dzień Dziękczynienia. Człowiek, który siebie nazywał ojcem Johna, prawdopodobnie na zawsze odszedł z jego życia. John trzymał w dłoni wszystko to, co Bert Caldwell posiadał wartościowego. W jego serce wkradł się dziwny smutek. Ten człowiek niegdyś kochał jego matkę. John mgliście pamiętał, jak ojciec czule obejmował matkę dłońmi stwardniałymi od pracy na polu naftowym, jak szorstko okazywał uczucie synowi. Rodzina kiedyś była szczęśliwa, ale wszystko się zmieniło, kiedy John skończył cztery lata. Teraz uświadomił sobie, że przyznanie się przez matkę do niewierności obrabowało Berta Caldwella z możliwości bycia ojcem i mężem. Jakże inaczej dla nich wszystkich potoczyłoby się życie, gdyby matka wyspowiadała się tylko księdzu.
„Pokój z tobą, tato!” John włożył cegły na miejsce i wrócił do domu. Wykorzysta pieniądze na bieżące wydatki, akt zabierze ze sobą na uniwersytet i będzie przechowywał do czasu, gdy nadejdzie pora rozstania się ze wszystkimi dobrami materialnymi. Część ferii będzie musiał spędzić na zabezpieczaniu domu i załatwieniu formalności związanych z wyłączeniem mediów po jego wyjeździe – tym razem na dobre, co uświadomił sobie z kolejnym bólem serca. W kuchni dotarło do niego, jak bardzo jest zmęczony i śpiący, jak brzydko pachnie. Podróż do domu zajęła mu ponad dobę. Wczoraj po ostatnich wykładach kolega podwiózł go aż do Shreveport w Luizjanie. Za ostatnie pieniądze kupił bilet na autobus i po czterogodzinnym oczekiwaniu wsiadł do Grey hounda, który do Amarillo przyjechał o siódmej rano. Zatelefonował do ojca, ale ten nie odebrał, podobnie jak nie odpowiedział na list, w którym John zawiadamiał go o zamiarze przyjazdu do domu na Święto Dziękczynienia. Uznał, że lepiej zrobi, jeśli nie będzie prosił Mabel Church o podwiezienie. Jeśli chodzi o prowadzenie samochodu, ciocia Mabel miała problemy z poradzeniem sobie z ruchem w Kersey, w żadnym razie nie zdołałaby więc zlokalizować dworca autobusowego w centrum Amarillo w godzinie porannego szczytu. Cathy na pewno pracuje u Benniego, pani Emma co prawda bibliotekę zamknęła z okazji święta, ale John nie mógłby wymagać od niej, żeby narażała swojego starego, zardzewiałego forda na dodatkowy wysiłek pokonania siedemdziesięciu pięciu kilometrów. Nie miał wyboru, zarzucił więc torbę na ramię i ruszył pieszo, ufając, że Bóg zapewni mu bezpieczeństwo na drodze i podwiezienie do Kersey o takiej porze, żeby zdążył na świąteczny obiad u cioci Mabel. Nie przeszkadzał mu marsz. Wczesny ranek był lodowaty, ale później temperatura się podniosła, a świeże powietrze i cisza prerii przynosiły mu ulgę po godzinach, które spędził w zatłoczonym, przegrzanym autobusie, nie mogąc zasnąć i słuchając głośnego chrapania, kaszlu i płaczu dzieci. Ucieszył się z okazji podziwiania Boskiego dzieła na tej rozległej, cichej przestrzeni. Jesień w Panhandle była ulubioną porą roku Johna. Słońce oświetlające żółknącą trawę przekształcało prerię w morze złota. Cathy, zawsze ciekawa, nauczyła się nazw wszystkich jesiennych kwiatów i krzewów, po czym uczyła ich Johna i Treya. Amorfa krzewiasta, szałwia pustynna, brezylka Gillesa, barbula klandońska... John się zastanawiał, czy Trey je pamięta. Cathy uczyła ich wielu rzeczy, których bez niej nigdy by nie poznali. Pewnego dnia szedł przez kampus, mijając salę muzyczną, i usłyszał nuty Claire de lune Debussy’ego płynące z okna. Przystanął, żeby posłuchać. Ziemia nagle znieruchomiała i przypomniał sobie popołudnia, kiedy Cathy grała dla nich ten utwór na fortepianie w Pierwszym Kościele Baptystów, podczas gdy on i Trey rzucali piłkę w głównym przejściu. Niekiedy przyspieszała w chwili, kiedy Trey wykonywał rzut, piłka wysokim łukiem przecinała powietrze i wpadała w dłonie Johna, jakby niesiona akordami symfonii. Czy Trey, przypominając sobie nieoczekiwanie o niej, miewa takie ściskające serce momenty? Czy wspomina magię? Johnowi brakowało jego starego pick-upa, przeszkadzało to, że wszędzie musi chodzić pieszo, ale nie w dni takie jak dzisiejszy. Łagodna cisza jesiennych pól, wyczuwalna obecność Boga w takich miejscach napełniały go niezwykłym spokojem i utwierdzały w decyzji, żeby na koniec roku wstąpić do nowicjatu. Zapisując się na Uniwersytet Loyoli, zamierzał najpierw zrobić licencjat, może nawet przez kilka lat popracować w świeckim świecie, zanim złoży śluby, poczuł jednak potrzebę podjęcia pierwszych kroków prowadzących do stanu duchownego już teraz. Omówił to wyczerpująco ze swoim opiekunem duchownym, który na koniec westchnął i powiedział: – John, w normalnym układzie próbowałbym odwieść cię od palenia mostów, które uniemożliwią ci powrót do realizacji wcześniejszych marzeń, ale widzę, że w twoim wypadku wybór innej drogi byłby egzystencjalną pomyłką. Tak więc John został przyjęty do nowicjatu, będącego pierwszym stopniem dla człowieka zamierzającego zostać jezuitą. Przyjęcie nie wiązało się ze zobowiązaniami. Pierwsze dwa lata – przez głębokie rozważania, oceny i odkrycia – miały pomóc nowicjuszowi w zdobyciu pewności, że pragnie
zostać członkiem Towarzystwa Jezusowego. Dopiero po tym okresie nowicjusz składał śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa i rozpoczynał nowy etap. Cały proces formacji trwał od dwunastu do czternastu lat. „Mój Boże, John – odpowiedziała Cathy, kiedy jej o tym napisał – w tym czasie mógłbyś zdobyć tytuł doktora medycyny”. Pierwszy semestr nowicjatu zaczynał się w styczniu. John nie mógł się doczekać. Przeszedł spory odcinek i zaczynał odczuwać zmęczenie, kiedy jego modlitwy zostały wysłuchane. Koło niego zahamował wóz policyjny, okno od strony kierowcy się otworzyło. – Co powiesz na podwiezienie, John? – zapytał szeryf Tyson. Johnowi serce mocniej zabiło, mimo to odparł: – Bardzo chętnie. – Przyjechałeś na Święto Dziękczynienia? – zapytał szeryf. – Tak, proszę pana. Dzięki panu mi się uda. Już zaczynałem myśleć, że się spóźnię na obiad u cioci Mabel. Po przyjeździe do Nowego Orleanu sprzedałem pick-upa. – Potrzebowałeś pieniędzy, co? – Tak. – Tato nie bardzo ci pomaga, jak rozumiem? John się zarumienił. Szeryf Tyson nie był najlepszego zdania o Bercie. Mężczyzna taki jak on nie mógłby dobrze go oceniać. – Nie, ale daję sobie radę. – Czujesz się dobrze u jezuitów? – Tak, proszę pana. Odpowiada mi ten uniwersytet. Deke Tyson zerknął na niego. – Widzę, że tak. Dla większości to był szok, kiedy wstąpiłeś na katolicką uczelnię. „Marnujesz się” – mówili, ale ja pomyślałem, że pewnie wiesz, co robisz. Zażenowany tą pochwałą, która brała się z ignorancji szeryfa na jego temat, John wpatrywał się w krajobraz za oknem. – Doceniam ten dowód zaufania – powiedział. – Muszę ci jednak zadać nieuniknione pytanie. Brakuje ci gry? – Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie. Deke Tyson ironicznie wygiął usta. – Na to jednak nie możemy teraz liczyć, co? – Nie, sir. – Przypuszczam, że T.D. Hallowi brakuje ciebie. – Wygląda na to, że świetnie sobie beze mnie radzi. – Masz jakieś wiadomości od niego? – Niestety, nie. – Z nikim tutaj także się nie kontaktuje. Podejrzewam, że u Treya co z oczu, to z serca. Nie sądzę, żebym był osamotniony, mówiąc, że ten chłopak mnie rozczarował. Jego ciotka Mabel straciła grunt pod nogami, kiedy wyjechał, podobnie jak pani Emma. Cathy Benson chodzi z podniesioną głową, zawsze wiedziałem, że jest dzielna, i się nie pomyliłem, ale ta sytuacja jest dla niej cholernie trudna. Wszystkie bardzo się ucieszą na twój widok, John. Mogą przynajmniej wyczekiwać twojego towarzystwa w czasie świąt. – A mnie jest miło, że na mnie czekają. Patrząc teraz na akt własności, John westchnieniem skwitował tę ironię losu. Minęła jedenasta, w żołądku burczało mu z głodu, marzył o gorącym prysznicu i drzemce, ale zaniepokoiły go uwagi szeryfa Tysona o Cathy. Najpierw zadzwonił do cioci Mabel, że przyjdzie na obiad, później do pani Emmy.
Chciał, żeby szczerze mu powiedziała, jak radzi sobie jej wnuczka. W listach Cathy nigdy nie było wzmianki o jej trudnej sytuacji, zawierały relacje o ludziach i wydarzeniach. Niedawno napisała: „Dwa tygodnie temu ktoś przeciął kłódkę na bramie Huberta Masona i ukradł jego zwariowanego irlandzkiego setera z podwórza. Wszyscy zachodziliśmy w głowę, po co komuś Sprinkle, który jest najbardziej nieposłusznym kundlem na świecie. Wczoraj jednak Hubert po powrocie do domu zastał nową kłódkę i psa na podwórzu”. Jedyne niepomyślne wiadomości dotyczyły stanu miejscowej gospodarki, marnych szans Rysi na wygranie mistrzostwa okręgu i artretyzmu Rufusa. – Nie, Trey nie przyjeżdża na Święto Dziękczynienia – brzmiała odpowiedź Mabel na pytanie Johna. – Kolega z drużyny zaprosił go do siebie. Jestem zdruzgotana, ale chyba należało się tego spodziewać. Cieszmy się, że ty z nami będziesz. Zalało go rozczarowanie, poczuł także ukłucie czegoś jeszcze. „Kolega z drużyny...” – Ja przyjdę, ciociu Mabel, ale taty nie będzie. Później wyjaśnię. – Cóż, w takim razie poza tobą będą Cathy, Emma i niespodziewany gość, przy którego zaproszeniu się uparła. – Kto to? Słysząc jej ton, mógł sobie wyobrazić grymas, z którym powiedziała: – Odell Wolfe. John rozłączył się z uśmiechem, a jego serce nowicjusza zalała fala ciepła. „Świetnie, pani Emmo! «Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili»” – credo jezuitów. Wykręcił numer Emmy. – Skoro pytasz, John, Bennie odnosi się do niej cudownie, w każdym zakresie bierze pod uwagę jej ciążę. Jego dobroć oczywiście sprawia, że Cathy pracuje więcej, bo nie chce, żeby wyglądało na to, że wykorzystuje swój stan. Bennie ją uwielbia i wszyscy o tym wiedzą, więc klienci gryzą się w język. Inni mieszkańcy czasami reagują bardzo nieprzyjemnie, zwłaszcza niektóre matki waszych kolegów i koleżanek z klasy. Wiesz, litość jest równie zła jak pogarda, i oczywiście z dawnego szacunku wobec Cathy niewiele zostało, ale ona chodzi z podniesioną głową. John przygryzł wargę, wyobrażając sobie lekceważenie, o którym mówiła Emma. Matka Cissie Jane od dawna miała pretensje o to, że Cathy bezprawnie zajęła należące do jej córki miejsce najładniejszej i najmądrzejszej, ona więc i jej podobne, których córki poszły do college’ów, pewnie cieszą się z kłopotów Cathy. – Jak rozumiem, na obiad przychodzi Odell Wolfe. Jak to się stało? – Po części przeze mnie. Przez lata Odell się mył i w poniedziałki przychodził do biblioteki, żeby poczytać przy stoliku w kącie. Pewnego dnia zastałam go kręcącego się przy drzwiach. Widziałam, że się spodziewa, że go wygonię, ale ja zapytałam, czy chce wejść. Od tamtej pory zjawiał się w każdy poniedziałek z samego rana, zaczęłam więc zostawiać drzwi otwarte – robię to tylko w ten dzień – i coś do jedzenia na jego stoliku. Zorientował się, i kiedy przychodziłam, już siedział, czytał prasę albo przeglądał encyklopedie. Korzysta z tylnych drzwi i zawsze znika, kiedy do biblioteki ktoś wchodzi. Niewiele mówi, zupełnie nic o nim nie wiem, ale za każdym razem zostawia mi na stole kartkę z podziękowaniem. – Mówiła pani, że jest coś jeszcze – przypomniał John. – To wiąże się z Cathy. Odkryła, że Bennie daje Odellowi jedzenie przez kuchenne drzwi, i przejęła od niego ten obowiązek. Stara się, żeby talerz był pełny, dodaje także resztki dla psa. Odell jest w nią zapatrzony i mam wrażenie, że gdyby ktoś kiedyś próbował zrobić jej krzywdę, poczuje na sobie jego bicz. – Jak Cathy się czuje? – Gruba, tak mówi, ale poza tym dobrze. Ucieszy się ze spotkania z tobą, John. Chce omówić z tobą [2]
pewną sprawę, która jak sądzę, tobie również sprawi przyjemność. John usłyszał ślad tłumionego podniecenia w głosie Emmy. – Może mi pani podrzucić jakiś trop? – Nie, już i tak za dużo powiedziałam, ale to cię uszczęśliwi. – Nie mogę się doczekać. John odłożył słuchawkę na widełki, czując, jak jego przygnębienie rozwiewa się niczym przepędzony duch. O jakiej to cudownej rzeczy, która bardzo go uszczęśliwi, Cathy chce z nim rozmawiać? Może ktoś bogaty – żona trenera Turnera? – zaproponował, że sfinansuje jej studia medyczne. Może w jej życiu jest ktoś nowy. Nie potrafił sobie wyobrazić, że tak szybko pokochałaby innego, przypuszczał jednak, że to niewykluczone. Albo też – chwała niech będzie Bogu! – może ma to coś wspólnego z Treyem. Czy Trey odezwał się do niej, bo chce, żeby wróciła? Ostatnie może wymazało pozostałe ewentualności i sprawiło, że miał ochotę śpiewać pod prysznicem. Dopiero kiedy odkręcił wodę, jego nadzieja się rozwiała. Jeśli słusznie się domyśla, to dlaczego T.D. nie przyjechał na Święto Dziękczynienia do domu?
Przekład na podstawie Biblii Tysiąclecia, Warszawa 1980.
[2]
===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 31
Cathy odwróciła tabliczkę w stronę ulicy i przekręciła klucz. Z przymrużonymi oczami objęła wydatny brzuch i znużona oparła się o drzwi, żeby zmniejszyć ból promieniujący jej z pachwin do nóg. Już myślała, że goście nigdy nie wyjdą, teraz zostały jeszcze naczynia do pozmywania i stoliki do posprzątania, zanim zadzwoni do babci, żeby po nią przyjechała. – Słyszałem to westchnienie, Cathy – powiedział Bennie. Cathy otworzyła oczy. Bennie wyszedł z kuchni prowadzony przez okryty fartuchem sterczący brzuch. – Chciałam na moment odetchnąć – odparła. – A ja chcę, żebyś już poszła do domu i porządnie odpoczęła. Sam posprzątam. Kochany Bennie! W kuchni panował straszny bałagan. Kilka dni temu Bennie wyrzucił pomywacza za kradzież tygodniowego zapasu mięsa mielonego na hamburgery, a Romero, drugi kelner, dziś rano nie pojawił się w pracy. Tabliczka z napisem wróciła na swoje miejsce w oknie, i chociaż zniknięcie Romera dobrze wpłynęło na zyski Benniego, Cathy garbiła się na samą myśl o możliwości, że tylko we dwoje będą obsługiwali gości od ósmej do dziewiątej. Powstrzymała się od przyciśnięcia dłoni do pleców, ale, Boże, była wykończona – dziś jej synek wyjątkowo rozrabiał – nogi zaś płonęły z bólu. – Jeśli ci nie pomogę, nie obejrzysz meczu Teksas–Aggie w telewizji – powiedziała bez przekonania. – Wcale nie muszę oglądać, przecież mam radio, prawda? Zadzwoń do babci. – Zanim tu przyjedzie, posprzątam ze stołów – odparła Cathy. Taka była wdzięczna, że niedługo usiądzie, że nie miała zamiaru dłużej się sprzeciwiać. Będzie tęskniła za Benniem i już się martwiła, jak zdoła prowadzić bar bez jej pomocy, kiedy dziecko się urodzi. Ledwie wiązał koniec z końcem i tak był pochłonięty codzienną harówką, żeby utrzymać firmę na powierzchni, że nie miał czasu, energii ani pieniędzy na zastanowienie się nad usprawnieniami, które mogłyby zwiększyć zyski. Nie mogła jednak poświęcać czasu na rozwiązywanie problemów Benniego, teraz bowiem najważniejszą i jedyną kwestią było dobro jej dziecka. Będzie musiała odłożyć na bok osobiste aspiracje. Dzieci w pierwszych, kształtujących charakter latach potrzebują obojga rodziców. Trey był podręcznikowym przykładem. Synowie potrzebują ojca, który będzie ich kochał, pielęgnował i uczył w sposób dostępny jedynie mężczyznom, a czy jest lepszy kandydat do tej roli od Johna Caldwella? John ją kocha, Cathy nie wątpiła, że z czasem ona także obdarzy go miłością, na którą zasługiwał. Niemożliwością byłoby go nie kochać. Martwiła się tylko, czy poradzi sobie z funkcją żony świeckiego sługi bożego, choć bowiem z powodu małżeństwa John nie będzie mógł zostać księdzem, z całą pewnością zechce swoje zawodowe życie związać z Kościołem. Kiedy z babcią o tym dyskutowały, Emma zapytała: – A jeśli John nie będzie chciał zrezygnować ze swoich planów duszpasterskich dla małżeństwa z tobą? Cathy obrzuciła ją współczującym spojrzeniem, które wtajemniczeni posyłają ignorantom. ZAMKNIĘTE
POTRZEBNY PRACOWNIK
– Babciu, John zdecydował, że chce zostać księdzem dopiero wtedy, gdy odrzuciłam jego propozycję małżeństwa. Cathy nie powiedziała Johnowi o artykule wyjaśniającym zachowanie Treya i nie zamierzała tego robić. – Nie rozumiem – stwierdziła Emma, kiedy Cathy poprosiła ją o zachowanie tej sprawy dla siebie. – Co cię powstrzymuje od pokazania tego artykułu Johnowi, skoro postanowiłaś za niego wyjść? – Pytaniu towarzyszyło znaczące spojrzenie. – Nie chcę, żeby myślał, że z tego powodu za niego wychodzę. – Naprawdę? – Sama nie wiem. Wiem tylko, że John to dobry człowiek, który będzie dobrym ojcem dla mojego syna. Oczywiście kiedy dziecko osiągnie odpowiedni wiek, nie będą mogli ukrywać przed nim prawdy. W końcu wyjdzie na jaw, że ojciec porzucił matkę, kiedy była w ciąży, ale John rozwiąże ten problem, korzystając z wyjątkowej mądrości i zdolności. Co Trey zrobi ze swoją wersją tej historii, kiedy dowiedzą się o niej media, tego nikt nie wie. Cathy postanowiła, że najlepszą porą na oświadczenie się Johnowi jest dzisiejszy wieczór, kiedy będzie po obiedzie. Nie ma czasu zobaczyć się z nim wcześniej. Jutro musi pracować, John zaś wieczorem pójdzie na mszę. Poczeka, aż będą sami u niej w domu, i zada mu to pytanie na huśtawce na ganku. Kiedy wycierała ostatnie stoły, odstawiała na miejsce keczup, solniczki i pieprzniczki, wyjmowała z menu kartkę z „Daniami specjalnymi na Święto Dziękczynienia”, przez wielkie frontowe okno zobaczyła podjeżdżającego starego forda. Powinna czuć przemożną ulgę, że John niedługo zabierze ją od tego wszystkiego, ale jej serce jakoś nie chciało skakać z radości. Jej życie potoczyło się w zupełnie innym kierunku, niż planowała. Laura Rhinelander zadomowiła się już na uniwersytecie i pisała o swoich studiach medycznych, wykazując wrażliwość na położenie Cathy, ale nie kryjąc satysfakcji, że wybrała dziedzinę, która jest spełnieniem wszystkich jej marzeń. Niewykluczone, że później pojawi się okazja zrealizowania wcześniejszych planów, choć Cathy w to wątpiła. Praca Johna będzie ważniejsza – Bóg tylko wie, dokąd rzuci ich los – a pieniędzy i okazji do zdobycia stopnia doktora będzie niewiele. Emma pokroiła ciasto z dyni, Mabel nalała kawy do filiżanek. Nigdy dotąd nie przeżywała równie ponurego Święta Dziękczynienia, a czuła w kościach, że na tym nie koniec nieprzyjemnych niespodzianek. – Myślisz, że wszyscy będą chcieli ciasto z bitą śmietaną? – zapytała Mabel obojętnie. – A czy to ważne? – Nie. Nałóż po porcji. Były tak dobrymi przyjaciółkami, że w zaciszu kuchni Mabel nie musiały niczego przed sobą udawać. Maski spadły z ich twarzy, gdy zmęczenie wzięło nad nimi górę, a po długim, pełnym napięć dniu siedemdziesięciotrzyletnia Mabel wyczerpała zapasy serdeczności. W tym roku musiała liczyć się z groszem, dlatego poradziła sobie z przygotowaniami do święta bez pomocy kobiety, którą zwykle wynajmowała na wyjątkowe okazje. Ból emocjonalny także miał swój udział w zmarszczkach przecinających jej twarz. Emma wiedziała, że Mabel cierpi, ponieważ Trey nie przyjechał na święto do domu. Jak chłopak mógł być aż takim dupkiem wobec kobiety, która tak wiele dla niego zrobiła? Oczywiście wszyscy rozumieli, dlaczego tak postąpił. Trey Don Hall nie miał odwagi stanąć twarzą w twarz z Cathy i Johnem – a także Emmą Benson! – do diabła więc z ciotką Mabel. – Jak wszyscy pójdą, pozmywam naczynia i schowam jedzenie, Muffin – powiedziała Emma, zwracając się do przyjaciółki przezwiskiem, które nadała jej w dzieciństwie. – Dość się napracowałaś, żeby to przyjęcie świąteczne było wspaniałe. – Wiesz dobrze, że łżesz jak pies, Emmo Benson. To przyjęcie było katastrofą. Emma musiała się zgodzić. Pomijając potrawy (Mabel fatalnie gotowała), reszta była winą Emmy,
głównie z powodu listy gości. Powinny były po prostu przygotować talerz i zanieść Odellowi Wolfe’owi. Dołożyły wszelkich starań, żeby czuł się jak w domu, ale nie mógł się dobrze bawić, nieprzywykły do krawata i fatalnie leżącego garnituru, który nie nadawał się nawet na wyprzedaż. Od samego przyjścia biedak siedział sztywno, najwyraźniej przerażony, że jeśli się poruszy, potłucze jakieś naczynie albo – jak Mabel ujęła to obrazowo – „puści bąka”. Zaproszenie ojca Richarda było kolejnym błędem. Kobiety przeżyły szok na wieść, że Bert Caldwell wyjechał z Kersey, nie mówiąc nawet „do zobaczenia” synowi i znajomym. Emma zaproponowała, żeby na miejsce Berta zaprosić ojca Richarda, który ku ich zaskoczeniu chętnie się zgodził. Podejrzewała, że miał inne plany, ale je odwołał, kiedy się dowiedział, że jego nowo nawrócony także będzie u Mabel. Kobiety z parafii w żadnym razie nie pozwoliłyby, żeby proboszcz samotnie jadł obiad w Święto Dziękczynienia. Emma pożałowała swojego pomysłu w chwili, gdy ojciec Richard przekroczył próg. Pojawił się ostatni. Wszyscy już złożyli sobie życzenia, John ze swoją zwykłą serdecznością próbował sprawić, żeby Odell poczuł się jak jeden z nich. Był taki wysoki, niesamowicie przystojny, że Mabel powiedziała: – John, obiecuję, że kiedy zostaniesz księdzem, będę do ciebie mówiła „Ojciec Co-za-strata”. Serce Emmy przeszył zimny dreszcz, kiedy John objął Cathy. – Witaj, Cathy – powiedział nostalgicznym tonem człowieka, który spotyka się z dawną nieszczęśliwą miłością, ale teraz serce oddał innej. Emma miała nadzieję, że to wytwór jej wyobraźni, ale nie – po czterech miesiącach pobytu na Uniwersytecie Loyoli John inaczej patrzył na jej wnuczkę. Skąpał się we krwi Baranka. Otaczała go duchowa aura, która nabrała wyrazistości, kiedy przyszedł ojciec Richard w sutannie i koloratce, po czym zmonopolizował Johna podczas etapu składającego się z soku żurawinowego i dipu z karczochów. Ściskali sobie ręce i klepali się po plecach jak konspiratorzy, którym udał się spisek. Emma zobaczyła, że Cathy także dostrzegła zmianę w Johnie, a kiedy z entuzjazmem ogłosił, że w styczniu rozpoczyna nowicjat, w oczach jej wnuczki nadzieja na przyszłość więdła jak łubin na koniec wiosny. Później Cathy niewiele się odzywała. Podczas żywiołowej dyskusji Johna z ojcem Richardem uśmiechała się ze zrozumieniem, kiedy spojrzeniem przepraszał za „rozmowę o interesach”. Poczciwy ojczulek i John uprzejmie usiłowali resztę gości wciągnąć do tej rozmowy, ale Emma miała wrażenie, że są niczym outsiderzy, którym członkowie klubu chcą zrobić przyjemność. Przyniosła tacę z ciastem do jadalni. Usłyszała, jak John pyta Cathy: – Zobaczymy się później? – Oczywiście. Zarezerwuję ci miejsce na huśtawce. Rufus będzie szczęśliwy, kiedy cię zobaczy. – I powiesz mi o tym, co mnie uszczęśliwi? Wnuczka obrzuciła Emmę oskarżycielskim spojrzeniem. – Babciu, co powiedziałaś Johnowi? – Dokładnie to, co przed chwilą ci powiedział – przyznała Emma, spoglądając Cathy w oczy, ale kiedy nałożyła sobie na talerz kawałek ciasta, ogarnęło ją przeczucie, że John nie usłyszy słów, które wnuczka zamierzała wygłosić na huśtawce. Dopiero późnym wieczorem Emma w końcu uruchomiła silnik swojego starego forda. Kiedy ostatni kieliszek z kryształu baccarat i ostatni porcelanowy talerz został umyty, wytarty i odłożony do kredensu, razem z Mabel usiadły i dopiły butelkę wina. Ojciec Richard odwiózł Cathy i Johna do domu, po czym odstawił forda. Emma nie miała powodów do pośpiechu. – Przynajmniej jedna korzyść wynikła z tego przyjęcia – powiedziała Mabel. – Mianowicie? – Ojciec Richard zaoferował, że sprzeda ci samochód, a Odell obiecał, że sprzeda forda na złom. Będziesz miała nowe auto i pieniądze. – Używane auto, Mabel.
– Darowany koń, Emmo. – Jasne. To było bardzo miłe ze strony żony trenera Turnera, że podarowała swojego lexusa parafii. Jak rozumiem, co roku kupuje nowy samochód. – Nie wiem, czy Flora dożyje przyszłego roku. Śmierć córki bardzo się na niej odbiła. Nie cierpię mówić źle o zmarłych, ale Tara swoim nagłym odejściem może przedwcześnie wpędzić matkę do grobu, co o mało nie udało się jej za życia. Trudno pojąć, jak tacy porządni, dobrzy rodzice mogli spłodzić córkę taką jak ona – powiedziała Mabel. – Jest wyjątkiem w naszej teorii genów. – Niekoniecznie – odparła Emma. – Za rozwiązłość Tary odpowiedzialność może ponosić ktoś z pokolenia jej dziadków. – Tylko to tłumaczyło charakter Cathy. Emma w końcu pojęła, skąd wnuczka wzięła zaskakujący hart ducha, zdecydowanie i integralność. Nie odziedziczyła cech po ojcu, ale po jego matce. Dzięki Bogu uniknęła przekleństwa kąśliwego języka babki, Emma jednak wierzyła, że sobie może przypisać zasługę za wewnętrzną siłę wnuczki. Nie uważała tego za przechwałki, dla niej było to zwykłe stwierdzenie prawdy. Stąd również wiedziała, czego dziś wieczorem Cathy nie powie Johnowi Caldwellowi. – Porozmawiajmy o tym, co mnie uszczęśliwi, Cathy. Nie mogę dłużej czekać. Siedzieli na huśtawce, między nimi na kocyku leżał Rufus. Tak się ucieszył na widok Johna, że nadwerężył swoje artretyczne biodro. Teraz z zamkniętymi oczami rozkoszował się palcami Johna drapiącymi go za uszami. – Pytałeś, jakie imię zamierzam nadać dziecku – odparła Cathy. – Aha. – Chciałabym nazwać go John, jeśli nie masz nic przeciwko temu. John spojrzał na nią ze zdumieniem. – Ależ, Cathy... Nie wiem, co powiedzieć. „Jestem zaszczycony” to chyba za mało. Jesteś pewna? – Jestem. Nie przychodzi mi na myśl nikt lepszy od ciebie, ale... – Ale co? – Nie wzięłam pod uwagę, że może ci się nie spodoba, że... syn Treya będzie nosił twoje imię. Odrzucił jej zastrzeżenia machnięciem dłoni. – Zapomnij o tym. Nie posiadam się z radości. Będę czuł, że po części należy do mnie, wiesz przecież, że w inny sposób nigdy nie będę miał syna. – Zostaniesz jego ojcem chrzestnym? – Podwójny zaszczyt. To dla mnie jedyna możliwość zostania ojcem. – Wyciągnął rękę ponad Rufusem. – Mogę? – Możesz. Rozpostarł palce na jej sterczącym brzuchu i nisko się pochylił. – Słyszałeś, malutki? Będę twoim ojcem chrzestnym. Wpatrywała się w jego kręcone brązowe włosy, rozpaczliwie pragnąc przyciągnąć jego głowę do piersi i powiedzieć: „Nie odchodź, John! Zostań, ożeń się ze mną i wychowaj mojego syna”. – Johnie... jesteś pewien, że chcesz zrezygnować z możliwości założenia rodziny, żeby... to zrobić? Wyprostował się. – Te dwa lata o tym rozstrzygną, Cathy. To jest cel nowicjatu: poznanie wszystkich aspektów życia i posługi Towarzystwa Jezusowego, wszystkich poświęceń, których będzie to ode mnie wymagać. Na razie wiem tylko, że nigdy w całym moim życiu nie byłem bardziej przekonany, że podjąłem słuszną decyzję. A czy spełnię warunki, żeby zostać jezuitą, czy nie... – Wzruszył ramionami. – Czas pokaże. – Och, na pewno spełnisz. Usłyszał w jej głosie nutę, która kazała mu otoczyć jej plecy ramieniem. Rufus spojrzał pytająco, nagle bowiem nikt go nie drapał za uszami.
– O co chodzi, Cathy? Wyczuwam, że coś jest nie tak. Nie cieszy cię moja decyzja? W ciemności mrugała gorączkowo, żeby powstrzymać łzy. – Oczywiście, że cieszy, John. Tylko że... Chyba jestem też smutna. Kiedy znowu cię zobaczymy? Nie masz tu ojca ani domu, do którego mógłbyś wracać. Mówisz, że latem wyjeżdżasz na misje... I tak będzie we wszystkie wakacje aż do święceń. – Będę przyjeżdżał, kiedy tylko będę mógł, Cathy. To mój dom. Wy jesteście moją rodziną: ty, twoja babcia, ciocia Mabel i dziecko. Nigdy o tym nie zapominaj, niezależnie od tego, dokąd rzuci mnie moja praca albo na jak długo. Ja na pewno nie zapomnę. Odwróciła się ku niemu. W mroku zarys jego twarzy, linia ramion mogły należeć do Treya. – Dziecko ma się urodzić w lutym, w okolicach walentynek – powiedziała. – Będziesz się za nas modlił? Objął ją mocniej. – Zawsze się za was modlę. W końcu nadeszła pora pożegnania. Robiło się coraz zimniej, oboje mieli przed sobą wypełniony pracą dzień – Cathy w barze, John przy domu. Wieczorem szedł na mszę do Świętego Mateusza i później na kolację do Harbisonów, choć zaproszenie przyjął z ociąganiem. John powiedział Cathy, że to oni, nie ojciec Richard, zamówili dla niego informator Uniwersytetu Loyoli. W sobotę ojciec Richard podwiezie go do Amarillo na autobus do Nowego Orleanu i wtedy John wpadnie do Benniego pożegnać się z Cathy. Z Rufusem przy boku stała na ganku i machała do odchodzącego Johna. Pies za nim nie pobiegł, jakby on także wiedział, że tam, dokąd John się wybiera, nie ma dla niego miejsca. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 32
– Bennie, musimy porozmawiać – powiedziała Cathy, ostrożnie sadowiąc swoje ciężkie ciało na chwiejnym krześle i klepiąc miejsce obok. O ósmej wieczorem w poniedziałek po Święcie Dziękczynienia bar był pusty. Romero przyszedł w piątek i oznajmił, że zatrudnił się na polu naftowym i sobota to ostatni dzień jego pracy. Bennie może przyjąć jego kuzyna Juana, jeśli chce. Właściciel „Bennie’s Burger” nie miał wyboru, musiał się zgodzić. Juan zaczynał w poniedziałek. – Oho, to nie brzmi dobrze – westchnął Bennie. Cathy od razu przeszła do rzeczy. – Bennie, nie muszę ci mówić, że interesy idą coraz gorzej. Trzeba coś zrobić, żeby przyciągnąć gości z grubszymi portfelami niż te, którymi dysponują nastolatki i wielbiciele kawy i pączków. – I jak chcesz to przeprowadzić, panienko, bez pliku banknotów i ludzi? – O tym właśnie chcę z tobą porozmawiać. – Sprowokowała rzadką u niego irytację. Dla Benniego bar był tym, czym dzieci dla matki. Sam mógł wskazywać jego wady, lepiej jednak, żeby inni sobie na to nie pozwalali. – Wybacz, Bennie, ale jeśli nie spróbujemy zwiększyć zysków, zbankrutujesz. – Jakoś to będzie. Zawsze było... Rozumiem, że nie mówiłabyś o tym, gdybyś nie miała rozwiązania. Uśmiechnęła się lekko. Bennie znał ją dobrze. – Chciałabym ci przedstawić kilka propozycji. – Zamieniam się w słuch. Pomysł przyszedł jej do głowy wczoraj, kiedy patrzyła, jak babcia smaży chleb kukurydziany, który z gotowaną szynką i duszoną rzepą składał się na lunch. Niedziela była jedynym dniem, gdy razem siadały do posiłku. Cathy zawsze zdumiewało, że z takich prostych i niewymagających wielkich przygotowań składników powstaje coś równie smacznego jak chleb kukurydziany z „wrzątkiem”. Emma do miski z mąką i solą wlewała gorącą wodę i mieszała, aż całość nabierała konsystencji papki, a następnie łyżką nakładała na patelnię z rozgrzanym tłuszczem. Rezultatem były placuszki z chrupiącą skórką i miękkim wnętrzem, prawdziwe niebo w gębie. – Twój dziadek mawiał, że przeszedłby sto kilometrów, żeby zjeść mój chleb kukurydziany – powtórzyła po raz nie wiadomo który Emma. – Rzeczywiście, zwabiłam go przed ołtarz nie dzięki miłości, ale gotowaniu. – Wszyscy wiedzą, że jesteś najlepszą kucharką w hrabstwie – posłusznie zauważyła Cathy. Przypomniała sobie Treya, który miał nadzieję, że Cathy nauczy się gotować jak babcia. Kiedy obserwowała Emmę zdejmującą chleb z patelni, w jej głowie pojawiła się wizja nowego wcielenia „Bennie’s Burgers”. – Babciu, wpadłam na pomysł i chciałabym, żebyś mi powiedziała, co o tym myślisz. Emma uważnie słuchała, a kiedy Cathy skończyła, z entuzjazmem stwierdziła: – Cathy, to może być odpowiedź na nasze modlitwy. Co mamy do stracenia? Zróbmy tak! W bibliotece nazbierał mi się cały miesiąc wolnego i mogę zacząć od zaraz. – Zobaczymy, co powie Benny.
Najpierw jednak musiała popracować nad realizacją innego kaprysu. Po lunchu powiedziała: – Chyba pójdę na spacer. Pogoda jest idealna, a ja potrzebuję ruchu. – Jakbyś przez cały tydzień mało się ruszała – skomentowała babcia. – Nie pójdę daleko. Jej cel był oddalony o dwie ulice i dwie puste działki. Gdyby Mabel była w kuchni, zobaczyłaby przechodzącą Cathy i zastanawiałaby się, dokąd ona idzie, skoro na końcu ślepej uliczki był tylko jeden dom, w dodatku nieprzyciągający gości. Kiedy Odell Wolfe otworzył drzwi w odpowiedzi na jej pukanie, jego krzaczaste brwi zniknęły pod zasłoną dawno niestrzyżonych włosów. – Panna Cathy! Co panienka tutaj robi? – Przyszłam do pana, panie Wolfe. Mogę wejść? – Wejść? Chcesz wejść do mojego domu? – Tak, proszę. Mam dla pana propozycję. Odell Wolfe się cofnął, wyraźnie zdenerwowany ostatnim słowem. Cathy się uśmiechnęła. – To nie to, o czym pan myśli. – O nie, szanowna panienko, o niczym nie myślałem. – Chodzi o pracę. – Pracę? Kto chciałby mnie zatrudnić? – Przyszłam, żeby na ten temat porozmawiać. Teraz Cathy miała się przekonać, co Bennie sądzi o jej planach. Bez wstępów powiedziała: – A gdybyśmy poszerzyli menu o domowy lunch i dania obiadowe w rodzaju klopsów, smażonych kurczaków, pieczeni wołowej ze wszystkimi dodatkami? Bennie spojrzał na nią z pewnym rozczarowaniem. – Skoro o tym mowa, czemu nie mamy serwować francuskich win i importowanych piw? – Pulchną dłonią zatoczył krąg po obskurnym wnętrzu. – Oraz ptifurków i ptysi? – Ja nie żartuję, Bennie. Nie masz już dość marnych zysków i pracowników, na których nie można polegać? – Jedynym rozwiązaniem tego problemu jest sprzedaż baru. – I kto by go kupił? Bennie wzruszył ramionami, opuszczając kąciki ust. Cathy naciskała: – A jeśli uda się nam znaleźć kucharza, który umie gotować te domowe potrawy, i przestaniemy ograniczać się wyłącznie do śniadań i hamburgerów? – I kto niby miałby to być? – Moja babcia. Bennie odepchnął się z krzesłem, ze zdumienia zrobiło mu się za ciasno. – Emma Benson gotowałaby tutaj? – Powiedziała, że bardzo chętnie. Z końcem grudnia musi przejść na emeryturę i martwiła się, czym zapełni sobie czas do narodzin dziecka. Wszystko sobie przemyślałyśmy. Dziecko będziemy zabierać ze sobą, urządzimy mu kącik w biurze koło kuchni. I jeszcze jedno. Chciałabym, żebyś zatrudnił Odella Wolfe’a jako pomywacza i stróża. Benniemu szczęka opadła, oczy zaś otworzyły się szeroko. W końcu wyjąkał: – I... jak... im za-zapłacę? – Na początku nie będziesz płacił. Babcia jest gotowa pracować za darmo przez kilka pierwszych miesięcy. Jeśli biznes się rozkręci, wyrównasz jej to później. To samo dotyczy Odella Wolfe’a. Na początku wystarczą trzy posiłki dziennie i resztki dla psa. – Rozmawiałaś z nim? – We wzroku Benniego malowało się zdziwienie.
– Owszem. Zgadza się. Mało tego – jest ucieszony. Nie bój się, nie będzie wyglądał jak bezdomny. Doprowadzi się do porządku. Powinieneś był go widzieć w czwartek u panny Mabel. Bennie podrapał się po brodzie. – Cóż, wszystko to bardzo pięknie, Cathy, ale jak możemy konkurować z „Monica’s Cafe”? Ona zajęła rynek domowych dań. Miasto jest za małe na dwa lokale serwujące to samo. Bennie mówił o restauracji przy sądzie. Jej popularność opierała się na reklamie, że to jedyne miejsce, w którym można zjeść „domowe posiłki”, co – zdaniem Cathy – było nieporozumieniem. Ktoś z rozwiniętymi kubkami smakowymi od razu wiedział, że wypieki, sosy i dodatki do sałatek są przygotowywane z torebek, „ręcznie panierowane” ryby i smażone kurczaki to dania mrożone, a „stek z polędwicy na węglu drzewnym” jest dostarczany ze śladami po grillu i odgrzewany w mikrofalówce. – W ich kuchni „domowe” jest tylko to, że tam odpakowują gotowe dania – odparła Cathy. – My będziemy robili wszystko na miejscu ze świeżych warzyw i mięs. Uwierz mi, ludzie się na tym poznają. Po drugie, zmienimy godziny otwarcia. Na śniadania niech chodzą do „Monica’s Cafe”, my będziemy serwować lunche i obiady... – Poczekaj, skarbie. – Bennie podniósł dłoń niczym przechodzień zatrzymujący ruch uliczny. – A co z moimi porannymi kawoszami? Cathy westchnęła. Wiedziała, że wkracza na grząski grunt. Po wątłym strumyku klientów jedzących śniadanie w barze zostawali mężczyźni, głównie emeryci, którzy spędzali przy kontuarze pół dnia, gadali i rzadko zamawiali coś więcej niż filiżankę kawy i pączka. Robili tak od lat i Bennie uważał ich za swoich przyjaciół. – Bennie, żeby się udało, musimy przed południem mieć zamknięte, w przeciwnym wypadku babcia nie będzie miała kiedy gotować. Dzięki temu zyskasz także cenne godziny na rachunki, sprzątanie, załatwianie różnych spraw, wszystkie te rzeczy, których nie robisz, bo nie masz czasu. – A co z licealistami z ostatniej klasy? Dla nich to nie będzie to samo miejsce. – Masz rację. – Cathy miała świadomość, że igra z tradycją. Chodzenie do Benniego na hamburgery i frytki w czasie przerwy na lunch było uświęconym przez czas zwyczajem uczniów, którzy przez całe liceum wyczekiwali, aż będą mogli to robić, i żadne argumenty rodziców o braku higieny w barze nie mogły ich od tego odwieść. – Tylko jak sobie bez nich poradzisz w czasie wakacji? Bennie potarł zarośniętą brodę, a Cathy widziała, że jej argumenty zaczynają trafiać mu do przekonania. Po namyśle powiedział: – A ty, skarbie, co będziesz z tego miała, poza napiwkami do minimalnej pensji? – Jeśli nastąpi poprawa, wyższe wynagrodzenie i prawo głosu, przez co rozumiem, że chcę z twojej strony gwarancji, że będziesz uważnie słuchał wszystkich moich propozycji dotyczących zmian. Na twarzy Benniego malowało się powątpiewanie. – Co to za inne propozycje? Cathy kuła żelazo, póki gorące. – Lokal wymaga ogólnego sprzątania. Proponuję, żebyśmy zamknęli na tydzień i solidnie wszystko wyszorowali: okna, podłogi, ściany, sufity, kuchnię i toalety. Jeśli kuzyn Romera pomoże, będzie nas pięcioro. Niewykluczone, że Mabel Church także się włączy. Bennie... – Położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała łagodnie: – Chcę, żeby ludzie przychodzili do nas całymi rodzinami... Żeby pary umawiały się tutaj na randki. – Pozostawiła mu wydedukowanie, dlaczego teraz nie zjawiają się tłumy i nie zamawiają z zatłuszczonego menu mrożonych dań, które będą jeść na chwiejnych stołach pod brudnymi oknami. – Poza tym tygodniowa przerwa da nam czas na znalezienie dostawców, a babci na ustalenie menu. Poświęcisz zyski z tego okresu, ale jestem przekonana, że w ostatecznym rozrachunku będziesz postrzegał te dni jako inwestycję, która sowicie się opłaciła. To miasto potrzebuje restauracji, o jakiej mówię.
Bennie odchylił się na krześle, splatając dłonie na poplamionym fartuchu. – Pewnie mogę sobie pozwolić na zamknięcie lokalu na kilka dni, ale... – Spojrzał na nią żałośnie. – Później zostanę wykopany z kuchni? – Będziesz właścicielem! – odparła Cathy. – Twoim zadaniem będzie witanie gości i sprawianie, żeby dobrze się czuli. – Ale nie muszę nosić krawata, co? Roześmiała się. – Krawata nie, za to fartucha musisz się pozbyć. I jeszcze jedno... – Cathy urwała. Ta propozycja była najtrudniejsza. – Co powiesz na zmianę nazwy po prostu na „U Benniego”? Spodziewała się protestów, ku jej zaskoczeniu Bennie odparł jednak: – Z tym chyba też mogę żyć. Jej serce wypełniło poczucie zwycięstwa. – To znaczy, że zgadzasz się na wszystko? Wzruszył ramionami. – A mam inne wyjście? Nie pozostał mi żaden wybór, prawda? Żebyś jednak wiedziała, spryciulo, tak naprawdę przekonała mnie ta część o zostawianiu dziecka w moim biurze. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 33
Nazajutrz w oknie „Bennie’s Burgers” zawisła informacja Zabrano się do intensywnej pracy. Samochody jadące Main zwalniały, kierowcy z ciekawością patrzyli, jak z jedynego w Kersey rodzinnego baru serwującego hamburgery są wynoszone meble i ustawiane na chodniku w stos, za ogromnymi oknami trwają zaś porządki. Nowe karty dań wydrukowano i umieszczono w przezroczystych plastikowych oprawkach. Boksy, stoły i krzesła wyszorowano tak, że teraz były widoczne słoje drewna. W miejscowej gazecie pojawiła się reklama nowych dań i wywiad z właścicielem, w którym powiedział: „Nadszedł czas na zmiany”. Bennie zaskoczył Cathy nową tabliczką w oknie. . – Dla dobra dziecka – wyjaśnił. Byli także pesymiści, do których należała Mabel Church. – Emmo Benson, postradałaś rozum? Wiesz, że nigdy za bardzo nie przejmowałam się tym, co mówią ludzie, ale tym razem będą mieli rację, uważając, że Bensonki upadły na dno, skoro Cathy jest kelnerką, a jej babcia stoi przy garach. – Nie, Mabel, mylisz się – odparła Emma. – Jest jeszcze jeden poziom: żebranie na ulicach. – I powiedz mi łaskawie, kto będzie chciał jeść w lokalu, w którym w kuchni pracuje Odell Wolfe? – Każdy, komu smakuje mój kukurydziany chleb. Kiedy lokal ponownie otwarto, płynących strumieniem ciekawskich gości witały świeży zapach wysprzątanego wnętrza i świąteczne gwiazdy betlejemskie na stolikach. Przepowiednia Emmy okazała się trafna. Kosze z jej gorącym i chrupiącym chlebem stanowiły dodatek do każdego dania i same w sobie przyciągały klientów, którzy nigdy wcześniej nie byli u Benniego. Na koniec stycznia księgi pokazały, że lokal, dawniej znany jako „Bennie’s Burger”, osiągnął zyski, jakich nie miał od lat. Niepokojąc się, że Emmę z powodu jej nowej pracy ludzie będą traktować pogardliwie, Mabel nie wzięła pod uwagę drugiej strony charakteru Teksańczyków, która nakazywała ciężko pracujących ludzi obdarzać zasłużonym szacunkiem. Babcia i wnuczka przekonały się, że stopniowo odzyskują dawną pozycję w oczach hrabstwa Kersey. Mabel, będąc w niezręcznym położeniu, ponieważ jej siostrzeniec opuścił matkę dziecka, nie mogła urządzić przyjęcia z prezentami dla Cathy, ale Pauli Tyson, żonie szeryfa, żadne tego rodzaju kłopotliwe względy nie przeszkadzały. W pewne niedzielne popołudnie zebrały się u niej koleżanki szkolne Cathy, które pozostały w okolicy, dość liczna reprezentacja miejscowej elity, w tym żona trenera Turnera, oraz Bebe i Melissa, które przyjechały na tę okazję z uczelni. Trey nie spędził Bożego Narodzenia z ciotką. Ludziom się nie podobało, że zaniedbuje tak kobietę, która tyle dla niego zrobiła, i nie liczyło się to, że zaproponował, żeby Mabel przyjechała na święta do rodziny w Coral Gables, która go zaprosiła. Uważali, że jego miejsce w tym okresie jest przy kominku kochającej i samotnej ciotki. Sympatie opinii publicznej z wolna kierowały się ku Cathy, a przeciwko Treyowi, który – według powszechnie podzielanego zdania – „pokazuje, że nie jest prawdziwym mężczyzną, nie stać go bowiem na powrót do domu i poniesienie konsekwencji”. ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU. OTWARCIE PIERWSZEGO GRUDNIA.
PALENIE ZABRONIONE
W lutym, kiedy do walentynek pozostało niewiele dni, Cathy napisała Johnowi: „Sposób, w jaki ludzie mnie obserwują, czekając na poród, daje mi pewne pojęcie o tym, jak świat czekał na przyjście syna Marii – wszystkie porównania nie są zamierzone”. Zdawała sobie sprawę, że takie nastawienie miasteczka w równej mierze składa się z troski o nią i z ciekawości, czy jej syn będzie podobny do Treya Dona Halla. Cathy wierzyła w zdanie, które gdzieś przeczytała, że kobiece ciała są zaprojektowane tak, żeby nosić, urodzić i karmić dzieci, ale była również przygotowana na trudny poród. Lekarz ocenił, że ma małą miednicę, a z badania USG wynikało, że dziecko może ważyć prawie pięć kilogramów. Na przekór zaleceniom ginekologa Cathy zdecydowała się na poród naturalny, rezygnując z indukcji i cesarskiego cięcia. Szczegółowo zapoznała się z komplikacjami możliwymi przy obu tych metodach i była przekonana, że korzyści z porodu naturalnego przeważają nad bólem i ryzykiem, z którym się on wiąże. – Rozumie pani, że dziecko może odnieść obrażenia podczas porodu – ostrzegł ją lekarz. – Na przykład u wielkich dzieci może nastąpić złamanie obojczyka. To rzadka sytuacja, ale się zdarza. – Czy USG zawsze właściwie ocenia wagę dziecka? – Nie. – I czy nie powinnam poddać się badaniu rezonansem magnetycznym w celu ustalenia rozmiarów mojej miednicy? – Widzę, że odrobiła pani lekcję. Według obliczeń lekarza bóle porodowe Cathy powinny się zacząć za tydzień. Torba z niezbędnymi rzeczami leżała w bagażniku toyoty camry, którą ojciec Richard sprzedał jej babci, bak był pełny, opony sprawdzone na wypadek nagłego wyjazdu do szpitala w Amarillo. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Cathy spędzi w nim najwyżej dwa dni, co było finansowym argumentem za porodem naturalnym. Najbardziej martwiła się pogodą. W lutym w Panhandle mroźne wichury i lód pokrywający nawierzchnie dróg zdarzały się często. Na wypadek najgorszego możliwego scenariusza w bagażniku znajdowały się także koce, jedzenie i apteczka. Teraz Cathy czuła w pełni ciężar dziecka, zwłaszcza kiedy przewracała się na bok w łóżku. Do przeszłości należały dni, kiedy się bawili. Cathy wyczuwała, że synkowi jest ciasno i chce już wyjść. Przy pierwszym kopnięciu („Cześć, mamo!”) przycisnęła to miejsce kciukiem („Jestem tutaj, synku!”) i później za każdym razem to powtarzali. Łaskotała go w stópkę, a on poruszał się w sposób, który kazał jej myśleć, że zaśmiewa się tuż pod warstwą jej mięśni i nerwów. Nazywała go Johnem, śpiewała mu, mówiła do niego i nikt nie byłby w stanie jej przekonać, że dziecko jej nie słucha. Po synu Treya spodziewała się takiej ruchliwości, ale jego wybryki uwolniły bolesną tęsknotę, nad którą wcześniej zdołała zapanować. Jak Trey mógł odwrócić się plecami do dziecka, które wspólnie powołali do życia? W chwilach, gdy się nie pilnowała, snuła marzenia, że po porodzie do sali szpitalnej wpadnie Trey, zobaczy ich syna w jej objęciach, wybuchnie płaczem i powie to, co mówił wtedy w czerwcu: „Catherine Ann, tak mi przykro! Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Jestem największym palantem na świecie. Tak bardzo cię kocham. Proszę, wybacz mi!”. Zamierzała wrócić do pracy po dwóch tygodniach od wyjścia ze szpitala, skoro mogła dziecko zabierać ze sobą. Bennie nalegał jednak, żeby dłużej została w domu. – Damy sobie radę – powiedział. – Nie chcę cię tu widzieć, dopóki oboje z dzieckiem nie odzyskacie w pełni sił. – Nie będziemy chorzy, Bennie, tylko w połogu. Dawniej kobiety rodziły na polu, przystawiały dziecko do piersi i pracowały dalej. Kawaler Bennie się zarumienił. – Nasza restauracja to nie pole bawełny, a ja nie jestem okrutnikiem jak Simon Legree z Chaty wuja Toma. Mówię ci, damy sobie radę. Tylko jak? Już teraz pięcioosobowy personel padał z nóg. Juan okazał się lepszym pracownikiem, niż
się spodziewali, ale trzy wieczory w tygodniu chodził na zajęcia do Canyon Col lege. Babci dojdzie opieka nad wnuczką i niemowlęciem, bez Cathy Benniemu przypadnie obsługiwanie klientów i kasa, Odell będzie miał pełne ręce roboty ze zmywaniem i z nakładaniem zamówionych dań. Rozeszła się wieść o ich nowym wystroju i menu, wieczorami mieli gości z Amarillo, Delton i miast z sąsiednich hrabstw. Cathy nie chciała zaburzyć tego strumienia klientów, którzy mogli nie pojawić się ponownie, gdyby rzeczywistość nie odpowiadała reklamie albo – niech Bóg ma ich w opiece! – Bennie musiałby się uciec do serwowania hamburgerów i frytek. Dziecko zaczęło już przyjmować pozycję do porodu, kiedy w drzwiach pojawił się prawdziwy dar niebios. Personel miał chwilę wytchnienia między lunchem a kolacją, Bennie stał za kasą i rozmawiał z klientem. – Bebe Baldwin, co ty tu robisz w środku semestru? – zapytała zdumiona Cathy, kiedy jej przyjaciółka z liceum usiadła przy kontuarze. Spotkały się w ferie bożonarodzeniowe i podczas przyjęcia z prezentami dla dziecka, za każdym razem Cathy słuchała jak cukrzyk łaknący słodyczy narzekań Bebe na profesorów, zajęcia i edukację uniwersytecką w ogóle. – Rzuciłam to – odparła Bebe. – Spróbowałam, ale to nie dla mnie. Nie ma sensu marnować pieniędzy taty. Cissie Jane oczywiście korzysta z życia pełnymi garściami. Specjalizuje się w Kappa Kappa Gamma. Cathy się zaśmiała. – To w jej stylu. – Postawiła przed przyjaciółką filiżankę z kawą. – I co teraz zamierzasz robić? Bebe wzruszyła ramionami. – Będę szukała pracy. Chciałabym znaleźć coś w okolicy, ale wziąwszy pod uwagę obecny rynek pracy... – Chciałabyś pracować u Benniego? – Pytanie padło, zanim Cathy zdążyła o tym pomyśleć. – Jak widzisz, ulepszyliśmy lokal, a ja spodziewam się dziecka... – Nagle poczuła ciepłą ciecz na udach. Złapała się za brzuch, czując piżmowy zapach. – Wygląda na to... że... w tej chwili. Bebe zeskoczyła ze stołka. – O Boże, co mam robić? – Zawołaj moją babcię, jest w kuchni. – Bennie odwrócił ku niej głowę i krzyknął z przerażenia. – Bennie, poznaj nową kelnerkę – wyjąkała Cathy, kiedy do niej podbiegł. – Dobrze, Bebe? – Dobrze – odparła Bebe. Pogoda groziła nieprzyjemnymi niespodziankami, ale do niczego jeszcze nie doszło, kiedy Emma wyjeżdżała z Kersey. Po południu zniknęły ostatnie promienie słońca, które wcześniej zdołały przebić się przez wiszące nisko chmury, o północy spodziewano się zamieci. – Jak się czujesz, skarbie? – zapytała. Dłonie zaciskała na kierownicy i siedziała pochylona do przodu, jakby ta pozycja mogła pomóc jej lepiej prowadzić samochód. Cathy wpatrywała się w stoper, mierząc czas między skurczami. – Na razie wszystko dobrze – odparła. Długość skurczy i odstępy między nimi były regularne, ale Cathy nie wątpiła, że zaczął się poród. Pogładziła się po brzuchu, zdecydowana zachować spokój. „Wszystko w porządku, John. Mama zaraz pomoże ci wyjść”. Półtora kilometra za Kersey Emma krzyknęła: – O cholera! Zdumiona Cathy spojrzała najpierw na nią, później zaś za siebie, żeby się przekonać, jaka to przerażająca rzecz we wstecznym lusterku sprowokowała babcię do zupełnie nietypowego dla niej wybuchu. – Masz rację, cholera! – jęknęła. Doganiał je wóz policyjny z włączonymi kogutem i syreną. – Do diabła, dlaczego mnie zatrzymuje? – powiedziała Emma z wściekłością. – Nie przekroczyłam prędkości.
Przez parę wodną zbierającą się na szybie Cathy widziała jedynie szerokie ramiona okryte skórzaną policyjną kurtką i mglistą poświatę odznaki na kapeluszu. Policjant wystawił rękę za okno i gestem dał im znać, żeby za nim jechały. Cathy osłabła z ulgi. – Wszystko w porządku, babciu – powiedziała, czując kolejny skurcz. – To szeryf Tyson. Przyjechał, żeby eskortować nas do szpitala. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 34
Trey ze zmarszczonym czołem usiadł obok dziewczyny, z którą zgodził się spotkać na kawie w Centrum Uniwersyteckim. Umawiali się od grudnia – święta spędził u jej rodziny w posiadłości w Coral Gables. Jej ojciec był właścicielem ważnej agencji reklamowej. Śliczna twarz dziewczyny pojaśniała, kiedy Trey wszedł, ale na widok jego ponurej miny zaraz spochmurniała. Obok jej talerza z ciastkiem leżało pudełeczko z prezentem zawiązane biało-czerwoną wstążką. – Co się stało? – zapytała. – Wyglądasz na... podminowanego. – Podminowanego? – Zmarszczki na czole Treya się pogłębiły. – Martwię się. Nie widzisz różnicy? – Czym się martwisz? – Niczym ważnym. Ktoś... znajomy ma dziś pójść do szpitala. – Kto? Wydawało mi się, że znam wszystkich twoich znajomych. – Myliłaś się. To ktoś nie stąd. Z domu. W oczach dziewczyny błysnęła czujność. – On czy ona? Trey się zawahał. – Ona. Mam nadzieję, że ktoś da mi znać, co z nią. – A co jej jest? – Spodziewa się dziecka. Zauważyła, że Trey nie zdjął kurtki i nie zamierzał nic zamówić. – Twojego? – zapytała. Gwałtownie zwrócił na nią swoje ciemne oczy. – Dlaczego tak mówisz? Wzruszyła ramionami, próbując odebrać znaczenie swojej niefortunnej uwadze. „Co się z nim dzisiaj dzieje?” – Nie wiem, dlaczego to powiedziałam, Trey. Może chodzi o to, że w powietrzu unosi się miłość... – Według ciebie mógłbym rzucić dziewczynę, która spodziewa się mojego dziecka? Cofnęła się przed jego lodowatym spojrzeniem i ostrym tonem. – Oczywiście, że nie. Wcale nie miałam tego na myśli. – A co miałaś? – Trey... – Pochyliła się i położyła jego dłoń na czerwonym sercu, które zdobiło jej biały sweter. – Są walentynki. Nie chciałam wywołać kłótni. – Nie jestem dzisiaj w nastroju na tańce. – Oderwał rękę od znajomej krzywizny jej piersi i odepchnął krzesło. – Przykro mi, Cynthio, ale na pewien czas muszę odpocząć od tego związku. Cynthia odprowadzała go wzrokiem bez większego żalu – ostatnio nie potrafiła poradzić sobie z jego nastrojami, które zaczęły być nużące. Inni studenci oglądali się za nim. Wybrano go na rozgrywającego w następnym sezonie, co w kampusie uniwersyteckim czyniło z niego najważniejszą osobę. Pomyślała, że
informacje, które detektyw jej ojca zebrał o Treyu Donie Hallu, muszą być prawdziwe. Ojciec zawsze kazał sprawdzać jej chłopaków, w końcu kiedy skończy dwadzieścia jeden lat, odziedziczy fortunę. Z dossier Treya wynikało, że wyjeżdżając na studia, zerwał ze swoją wieloletnią dziewczyną, która była w ciąży, i od tamtego czasu się z nią nie kontaktował. Termin porodu przypadał mniej więcej teraz. Cynthia skwitowała te wiadomości wzruszeniem ramion. Co to ma wspólnego z relacją między nią a Treyem? Powinna jednak była być mądrzejsza i nie pozwolić sobie na zadurzenie się w T.D. Hallu. Nie licząc seksu, było w nim coś zimnego i obojętnego. Tylko by ją zranił, tak jak zranił tamtą biedaczkę, zostawiając ją na lodzie. Mimo to musiał wciąż coś do niej czuć, skoro martwił się porodem. „Nic ważnego” – powiedział. Akurat, cholera! Cynthia wrzuciła prezent do torebki. Trey nawet go nie zauważył. Była to oprawiona fotografia ich obojga pozujących przed gigantyczną choinką w domu Cynthii. Postanowiła, że zatrzyma ją razem z innymi pamiątkami z czasu college’u i zastanowi się nad tym, czy nie rozgłosić o jego ukochanej z rodzinnego miasteczka. Co nie oznaczało, że w najmniejszy sposób wpłynie to na jego pozycję w Miami. Trey sprawdził swoją skrzynkę na poczcie obok ośrodka studenckiego. Żadnej wiadomości od cioci Mabel. Od listopada napisała do niego tylko dwukrotnie. Zakładał, że to kara za nieobecność na świętach Bożego Narodzenia, jej listy nie zawierały bowiem żadnych wiadomości o Cathy i Johnie. John także od dawna się nie odzywał. „I bardzo dobrze” – mówił sobie Trey. Im bardziej zdystansuje się od dawnych przyjaciół, tym łatwiej będzie mu się przystosować do nowego życia, które prowadzi w zupełnie innym świecie niż tamto małe, targane wichrami miasteczko na prerii. W akademiku zapytał portiera, czy są dla niego wiadomości. Dostał dwie koperty, ale żadna nie pochodziła od ciotki. Dziś przypadał termin porodu Cathy i Trey zadzwoniłby zapytać, ale nie chciał ryzykować, że ciocia Mabel źle zinterpretuje jego telefon. Mogłaby wziąć go za znak, że wciąż mu zależy na Cathy, i powiedzieć jej o tym, a to przecież nie była prawda. On po prostu chciał, żeby dziecko i jego... dawna walentynka miały to za sobą. Przejrzał zawartość dwóch kopert i wrzucił je do pojemnika przeznaczonego na śmieciową korespondencję. Pierwszy list, od dziennikarza ze studenckiej gazety, zawierał prośbę o wywiad, drugi przysłał sklep z odzieżą męską z pytaniem, czy Trey ma ochotę wziąć udział w pokazie mody na imprezie absolwentów. Pół roku temu od razu by się zgodził, ale teraz uważał tego rodzaju sprawy za stratę czasu. Przekonał się, że zupełna obojętność na wszystko i wszystkich poza studiami i futbolem daje mu poczucie wolności. Powinien się przejąć, że Cynthia jakimś sposobem się dowiedziała, że porzucił dziewczynę w ciąży, i martwić się, że to zbruka jego wizerunek, ale guzik go to obchodziło. Jaki wpływ ma bowiem wizerunek na grę rozgrywającego? – Już jest! Doskonały! Wygłoszone z ulgą słowa lekarza zabrzmiały w uszach Cathy jak symfonia. Wyczerpana opadła na poduszki, uśmiechając się słabo i unosząc kciuki w stronę cudu, który trzymał w dłoniach. „Udało się, synku! Poradziłeś sobie!” W jedenastej godzinie porodu, kiedy myślała, że dłużej nie zniesie tego straszliwego bólu, poczuła w synku wolę wyjścia. Nie pozwolił jej na rezygnację, na rozważanie cesarki. Przez mgłę bólu i nudności, pośród opresyjnych jaskrawych świateł, odgłosów urządzeń, głośnego śmiechu i rozmów, upokorzenia, że leży wystawiona na oczy nieznajomych wchodzących i wychodzących z pokoju, zwalczył jej pragnienie, żeby zwrócić się o pomoc. „Damy radę, mamo!” – Will – szepnęła w pewnym momencie do babci, która ocierała jej pot z twarzy. – Chcę, żeby mój syn... na drugie imię... miał Will. John Will Benson. Nazwiemy... go... Will. – Dopilnuję, żeby imię wpisano do metryki, skarbie. Po wstępnym badaniu lekarz podał jej śliskiego od przejścia przez kanał noworodka. – Cztery tysiące pięćset sześćdziesiąt cztery gramy i najwyższe oceny w skali Apgar – ogłosił. –
Gratulacje! Emma, która od początku siedziała przy wnuczce, rozpłakała się cicho. – To prawdziwa praca w imię miłości – powiedziała. Cathy musnęła ustami delikatną czaszkę z przyklejonymi do niej ciemnobrązowymi włoskami. – I warta każdej sekundy. Jest piękny, prawda? Emma wytarła oczy. – Jak mógłby nie być? „Tak, jak mógłby nie być?” – pomyślała Cathy, rozpoznając czoło, nos i brodę Treya. – Lepiej zadzwonię do Mabel, zanim dostanie szału ze zdenerwowania – powiedziała Emma. – Da znać innym. Cathy wiedziała, że przez innych babcia rozumiała Benniego, Johna i pewnie szeryfa Tysona, któremu była nieskończenie wdzięczna za przeprowadzenie ich z migającym kogutem przez śnieg z deszczem i ruch uliczny w Amarillo prosto do drzwi izby przyjęć. Z troską i taktem, które okazałby własnej córce, pomógł Cathy przesiąść się z samochodu na fotel na kółkach, po czym poczekał, aż zajęli się nią lekarze. Czy jednak ciocia Mabel zadzwoni do Treya? Ochłodziła relacje z siostrzeńcem, ostatnią kroplą goryczy była jego odmowa spędzenia Bożego Narodzenia w domu. Wiedział o terminie porodu. Czy niespokojnie czeka na wiadomość, że matka i dziecko czują się dobrze? Zadzwoni, jeśli ciotka się z nim nie skontaktuje? Czy słysząc o narodzinach syna, będzie w stanie nadal trzymać się z daleka? Emma wyszła zadzwonić, Cathy poczuła zaś nagłą pustkę, kiedy dziecko zabrano do kąpieli. Kiedy wróciła z łazienki do pokoju, świeżo umyta i przebrana w czystą koszulę, weszła pielęgniarka z noworodkiem. Cathy głodnym ruchem wyciągnęła ręce. – Jak to możliwe, że ledwie pamiętam życie bez niego? – powiedziała, gdy dziecko momentalnie znalazło jej sutek i poczuła słodkie, naglące szarpnięcie jego maleńkich ust. – Nie sądzę, żeby na to pytanie można było odpowiedzieć – odparła pielęgniarka. – Jest pani gotowa na przyjęcie pierwszego gościa jako matka? Pewien młody człowiek chce się z panią zobaczyć. Serce Cathy skoczyło do gardła. – Kto to? – Nie wiem, jak się nazywa, ale jest wysoki, ciemnowłosy i przystojny, jeśli to coś pani mówi. Cathy usiadła na łóżku, podtrzymując główkę dziecka. „Boże! Trey!” – Proszę go wprowadzić! – powiedziała bez tchu, ogarnięta radością i ulgą. Spojrzała na buzię śpiącego synka. – Zaraz poznasz tatusia, Johnie Willu! Kiedy jednak drzwi się otworzyły, stanął w nich John Caldwell. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 35
Po dwóch tygodniach Cathy jak dawniej obsługiwała klientów u Benniego. Miała nadzieję na cichy powrót, ale jakiś życzliwy klient przysłał bukiet niebieskich i białych kwiatów z balonami głoszącymi „To chłopczyk!”, który przez wiele dni stał na kontuarze i zachęcał klientów do próśb o zobaczenie dziecka. Przynosili prezenty i karty – wiarygodny pretekst, żeby samemu się przekonać, czy chłopczyk śpiący w łóżeczku jest podobny do Treya. Zgodnie z milczącym porozumieniem – był. Ciemne kręcone włosy i rysy twarzy nie mogły pochodzić od nikogo innego. W następnym tygodniu Cathy uwolniła napełnione helem balony i zawiozła wciąż świeże, zafarbowane na niebiesko goździki na grób innego noworodka, który żył tylko kilka minut. Mróz, który w lutym skuł Panhandle, w końcu ustąpił wiośnie. Minął rok. Chłopczyk rósł. Był spokojny, ciekawski i przejawiał poziom inteligencji rzadki u dzieci w jego wieku. Wywołał wybuch śmiechu, jakiego nikt znający Odella Wolfe’a dotąd nie słyszał, i dostarczał tyle radości pracownikom, że Bennie – który obrósł w piórka, gdyż zyski pozwoliły mu podnieść pensje – oznajmił, że musi wciągnąć chłopaka na listę płac. Z czasem Bennie zaczął myśleć, że Cathy Benson to najlepsza rzecz, jaka mu się w życiu przytrafiła. Uratowała jego firmę i wniosła w jego życie tyle radości i dumy, nie wspominając już o ludziach, których pokochał. Coraz mniej mu przeszkadzało, że jest kwestią wątpliwą, które z nich tutaj rządzi. Jej pomysły były dobre, lokal nabrał klasy. Kelnerzy nosili czarne spodnie i białe koszule, żeberka z grilla serwowano z miskami do płukania palców, lniane serwetki zastąpiły papierowe. Jedyną troską rzucającą cień na jego pomyślność były realia, którym musiał stawić czoło. Nadejdzie dzień, kiedy wiek nie pozwoli Emmie na dalszą pracę. Ma zdumiewającą energię, ale widział to u swojej matki, gdy była w wieku Emmy – jednego dnia zdrowa i silna, następnego słaba i wychudła, a potem odeszła. Cóż to będzie za straszny dzień! Kiedy Emma była w kuchni, na świecie wszystko układało się dobrze. Dzięki niej Odell odnalazł własną drogę. Bebe także pewnego dnia odejdzie, dlaczego bowiem nie miałaby tego zrobić? Jest śliczną dziewczyną, młodą i wesołą. Praca u Benniego to tylko przystanek, w końcu zapragnie ruszyć dalej. Najbardziej bał się chwili, gdy jakiś przystojny nieznajomy przekroczy próg restauracji, zdobędzie serce Cathy i zabierze ze sobą ją i jej syna. A tak na pewno się stanie. Miał tylko nadzieję, że wtedy będzie za stary, żeby pracować. Sprzeda lokal, zanim nabywca się zorientuje, że głównej przyczyny sukcesu – i szczęścia Benniego – już tu nie ma. W Nowy Rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku Trey, student drugiego roku, doprowadził niepokonane Miami Hurricanes do mistrzostwa kraju. Przez cały sezon wszystkie oczy w Kersey były zwrócone na sławnego rozgrywającego, którego miasteczko wydało na świat, szczegółowe opisy jego wyczynów regularnie ukazywały się w dziale sportowym miejscowej gazety, przedrukowywane z uniwersyteckiego czasopisma. Każdy nawet najdrobniejszy skrawek informacji wart był opublikowania. Jeden z nich, zawarty w artykule o imprezach towarzyszących zjazdowi absolwentów, zwrócił uwagę Cathy i złamał jej serce. Tradycją Uniwersytetu Miami – odpowiednikiem rozpalania
ognisk w innych uczelniach – było podpalenie drewnianej łodzi na środku jeziora Osceola, nad którego brzegami był zbudowany kampus. Zgodnie z legendą, jeśli maszt pozostał wyprostowany, gdy łódź tonęła, Hurricanes wygrają. W trakcie ceremonii startujący gracze rzucali osobisty przedmiot w płomienie. Relacjonowano, że w wypadku T.D. Halla była to kołdra. Po finałowym meczu Orange Bowl, kiedy Miami pokonało drużynę zajmującą pierwsze miejsce w rankingu ogólnokrajowym i wygrało „mecz stulecia”, prasa odkryła Cathy. Kilka dni po zwycięstwie, po południu do restauracji wszedł nieznajomy i zamówił kawę. Był młody – Bennie dawał mu trzydzieści kilka lat – o sympatycznej powierzchowności, dobrze ubrany. Na szyi miał zawieszony profesjonalny aparat fotograficzny, który odłożył na bar, gdy postawiono przed nim filiżankę. Bennie zmarszczył brwi, dostrzegając, że obcy przygląda się bacznie Cathy. Przyniosła do sali synka, żeby na chwilę zmienić mu otoczenie, gdyż o tej porze nieznajomy był jedynym gościem. Po chwili mężczyzna zawiesił aparat na szyi, wyregulował obiektyw i powiedział: – Proszę pani? Zajęta synem Cathy odwróciła się w kierunku głosu i w tej samej chwili rozległ się trzask zwalnianej przesłony. – Hej, co pan wyprawia?! – zapytał Bennie, zrywając się z miejsca. – Ona nie dała panu pozwolenia na zrobienie zdjęcia. – Czy pani jest Catherine Ann Benson? – zapytał fotograf, ignorując Benniego. – A co to cię obchodzi? – wtrącił Bennie. – A jeśli jestem, to co? – zapytała Cathy, kołysząc syna. – Pani jest matką, a ojcem tego dziecka jest Trey Don Hall? Cathy zbladła jak kreda, fotograf znowu uniósł aparat do oka. – Odell!!! – wrzasnął Bennie, odwracając się w stronę kuchni. – Chodź tutaj i weź ze sobą bicz! Przerażona Cathy, zakrywając buzię dziecka, zapytała: – Kim pan jest? – Wolnym strzelcem. Wynajęto mnie, żebym zrobił zdjęcia pani i dziecka. To się pani opłaci... Koło jego stóp z trzaskiem wylądował bicz Odella. Fotograf podskoczył, ale bezwstydna brawura albo odruch zawodowy sprawił, że obiektyw trzymał wycelowany na Odella, który cofnął dłoń, by ponownie strzelić. Bicz zatoczył łuk nad głową mężczyzny, podnosząc mu włosy. Pstrykając wściekle, fotograf wycofał się do drzwi i zniknął, zanim oszołomiona Cathy zdążyła zamknąć usta. Po kilku dniach cała ta scena znalazła się na pierwszych stronach tabloidu pod nagłówkiem . Fotografie przedstawiające zaszokowaną bladą twarz Cathy lu nad pokrytą ciemnymi kręconymi włosami główką syna rywalizowały ze zdjęciami Odella strzelającego z bata i triumfującego Treya Dona Halla po meczu finałowym Orange Bowl. Media szybko straciły zainteresowanie pikantnymi szczegółami dotyczącymi sławnego dziewiętnastoletniego futbolisty i jego nastoletniej dziewczyny, ale szkoda już się stała. Mabel Church o mało nie rozchorowała się ze wstydu, a w Coral Gables artykuł z brukowca zmącił nieco dumę Hurricanes ze swojego rozgrywającego. Frank Medford wezwał Treya, żeby sam się wytłumaczył. – Widziałeś to? – zapytał trener, przesuwając po biurku gazetę. Trey podniósł ją zaintrygowany i serce przestało mu bić. Nie widział Cathy od tamtego dnia sprzed półtora roku, kiedy wyrzucił ją z domu. – Jasny gwint – powiedział, czytając artykuł, któremu towarzyszyły zdjęcia ich obojga z ostatniej klasy, gdy byli ze sobą szczęśliwi. Redakcja wzięła je ze szkolnego rocznika. – To prawda? – zapytał Frank. – Chodziłem z Cathy Benson, ale dziecko nie jest moje. Frank spojrzał na niego wzrokiem sędziego, który słyszy automatyczne „niewinny” z ust oskarżonego złapanego na gorącym uczynku. OWOC MIŁOŚCI
GWIAZDY FUTBOLU
– Nie wezwałem cię, żeby wtrącać się w twoje prywatne sprawy, Trey, albo prawić ci kazania. Chcę udzielić ci rady. W tej sprawie trzymaj język za zębami. Nic nie mów – nic, zero – kiedy dziennikarze będą próbowali sprowokować cię do jakiejś reakcji. Twoja jedyna odpowiedź to: „Bez komentarza”. Będziesz robił to, co zwykle, i ignorował media. Rozumiesz? – Rozumiem, trenerze. Frank postukał palcem w tabloid. – Tego rodzaju afery rzucają długi cień i bywa, że towarzyszą graczowi przez całą karierę, zwłaszcza jeśli w sprawę jest wplątane dziecko. Dziennikarze lubią je wygrzebywać na światło dzienne, kiedy im to pasuje. Przygotuj się, że od teraz będą cię o to pytać i że dziewczyna zacznie sprawiać kłopoty później, kiedy będziesz sławny i bogaty. – Ona nie sprawi żadnych kłopotów. – Nie będzie wymachiwać testem na ojcostwo, domagając się alimentów? – Nie. – Skąd możesz to wiedzieć? – Znam ją. Frank uniósł brwi. Od dwóch lat szukał tropów, które pozwoliłyby wyjaśnić, co poszło nie tak w ciągu tych kilku dni po powrocie Treya z letniego obozu kondycyjnego, co odmieniło jego przyjazną, choć ironiczną naturę, a jego najbliższego przyjaciela skłoniło do wyboru stanu duchownego. Wtedy Trey wspomniał o jakiejś dziewczynie i Frank był gotów założyć się o sznaucera swojej teściowej, że piękność ze zdjęć w brukowcu odegrała rolę w trójkącie miłosnym, w którym brali również udział Trey i John Caldwell. – Czy kiedy będzie cię na to stać, zamierzasz... zrobić coś dla dziecka? Jak zawsze, kiedy Frank naruszał terytorium osobiste Treya, chłopak milczał, a jego obojętna mina i utkwione przed siebie spojrzenie mówiły wyraźnie, że trenerowi nic do tego. Frank westchnął. – Gazety zrobią z ciebie drania. – Niech sobie robią. Gdybym płacił na dziecko, przyznawałbym, że jestem ojcem, a to nieprawda. Frank wrzucił gazetę do kosza na śmieci. – Cóż, w takim razie udzielę ci jeszcze jednej rady: kieruj się swoim sumieniem. I pamiętaj, co mówiłem o długich cieniach. Trey wyszedł z gabinetu trenera, słysząc echo jego słów. „Kieruj się swoim sumieniem”. Trener Medford nie uwierzył, kiedy mu powiedział, że dziecko nie jest jego. Nikt nie wierzył, ale co z tego? Trey wiedział, że ta historia wyjdzie na jaw, i na wszystkie strony przemyślał swoją reakcję. Zdecydował, że jeśli mają go uznać za „drania”, woli, żeby powodem było niewypełnienie obowiązków wobec nieślubnego dziecka niż jego prawdziwy grzech. Zeszłej jesieni zamierzał powiedzieć Cathy i Johnowi o swojej niepłodności, ale pod dwoma warunkami: Cathy nadal będzie na nim zależeć, a John zrezygnuje z kapłaństwa. Tak się nie stało. John przechodził drugi rok nowicjatu, według cioci Mabel – szczęśliwy jak prosię w maju, Cathy zaś zajęła się swoim życiem. Zmieniła „Bennie’s Burgers” w coś na kształt kulinarnego cudu i przypuszczalnie całkiem zapomniała o Treyu. Ojcem chrzestnym dziecka został John, a to znaczyło, że malec nie będzie pozbawiony figury ojca – ironia losu. Wszyscy sprawiali wrażenie szczęśliwych. Co by się stało, gdyby Trey nagle wyznał prawdę i wszystko popsuł? John opuściłby nowicjat, żeby ożenić się z Cathy, a ona – o ile Trey cokolwiek wiedział o charakterze Catherine Ann Benson – do końca życia miałaby wyrzuty sumienia, że dla niej zrezygnował z powołania. Jeśli media aż tyle uwagi poświęcają T.D. Hallowi z powodu tego dość pospolitego grzeszku, to co by zrobiły z oszustwem, jakiego się dopuścił wobec swojego najlepszego przyjaciela i dziewczyny, którą podobno kochał. Opinia publiczna – oraz komitet Heismana – pewnie mu wybaczą, że nie wziął odpowiedzialności za swoje dziecko, zwłaszcza jeśli twierdzi, że nie jest ojcem, ale gdyby na jaw
wyszła prawda, którą świadomie ukrył, i konsekwencje, jakie z tego wyniknęły, ludzie nie byliby tacy wyrozumiali. Przecież brak świadomości, kto jest prawdziwym ojcem, spowodował, że John został księdzem, a Cathy nie wyszła za ojca swojego syna – Trey o tym wiedział, mimo to milczał. To jednak nie wszystko. Znacznie, znacznie gorsze jest to, że pozwolił, by chłopiec wzrastał w przekonaniu, że jest dzieckiem Treya Dona Halla. Kiedy media dowiedziałyby się o tym – a zapewne tak by się stało – z jakim wówczas zmieszałyby go błotem? Jego kariera dobiegłaby końca. Może nawet dalej by grał, ale straciłby to, co kocha: szacunek trenerów i kibiców, poczucie koleżeństwa i lojalność członków drużyny. I mówić tu o długich cieniach! Ten nie opuściłby go do końca życia. Przez minutę, kiedy patrzył na fotografię Cathy i jej ślicznego synka, Trey czuł wyrzuty sumienia. Próbował wyrzucić z pamięci twarz i ciało Cathy, ale zdjęcie sprawiło, że wróciła do niego cała jej uroda. Wyglądała nie na miejscu w restauracji, z szafą grającą w tle. Powinna nosić biały fartuch laboratoryjny i studiować medycynę. Nigdy nie wchodził na kampus medyczny z doskonałym szpitalem Jackson Memorial, ale to nie stłumiło wspomnień o tym, jak bardzo chciała się tam uczyć. Czasami czuł gniew na myśl o karierze, którą sobie spieprzyła – i to dosłownie. Wciąż nie potrafił pojąć, jak to możliwe – wziąwszy pod uwagę jego niezrozumiałe zachowanie – że tamci dwoje się nie domyślili, iż ojcem dziecka musi być John. Przecież poszli do łóżka, prawda? Żółć, której smak Trey wciąż czuł, sprawiła, że głos sumienia ucichł. Cathy i John zniszczyli wszystko, co kochał. Jedyną pewną i prawdziwą rzeczą w jego życiu był futbol. Tylko to mu zostało i nie poświęci go ani dla nikogo, ani dla niczego. Już podążał za nim jeden cień, który bez problemu zdoła przegonić, jeśli nowicjusz John Caldwell nie posłucha swojego sumienia. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 36
Zaproszenie nadeszło w maju, kiedy w Panhandle ostatni zimny front ustąpił przed pierwszym pogodnym dniem późnej wiosny. Emma z poczty pojechała prosto do restauracji, żeby Cathy mogła je przeczytać. Kiedy wnuczka otwierała kopertę, zadała nieuniknione pytanie: – Gdzie się podziały te wszystkie lata? Tak, rzeczywiście – gdzie się podziały? Cathy wpatrywała się w herb jezuitów wytłoczony na zaproszeniu, myśląc, że wcale nie chodzi o to, gdzie się podziały te wszystkie lata, ale o to, co po sobie zostawiły. W wypadku Johna była to realizacja jego marzeń. Z J Z
WIELKĄ RADOŚCIĄ I WDZIĘCZNOŚCIĄ DLA EZUICI Z PROWINCJI
N
OWEGO
B
OGA
O
RLEANU
APRASZAJĄ NA MODLITWY I CEREMONIĘ,
K J R
W CZASIE KTÓREJ
C S.J. N I J C A 6363 N O , L 1999 10.00
OHNA
K
OŚCIÓŁ KATOLICKI WYŚWIĘCI NA KAPŁANA OBERTA
OŚCIÓŁ POD WEZWANIEM HARLES OWY
S
OBOTA, 5 CZERWCA
ALDWELLA
AJŚWIĘTSZEGO
MIENIA
EZUS
VENUE
RLEAN
UIZJANA
ROKU, GODZINA
Cathy trzynaście minionych lat – od maja, kiedy ona, John i Trey ukończyli liceum – przyniosło wiele błogosławieństw, choć nie takich, którymi planowała się cieszyć w wieku trzydziestu jeden lat. Zaproszenie to nie dotyczyło jednak zawirowań w jej życiu, ale człowieka, który wytrwał na przekór własnym ograniczeniom i zewnętrznym przeszkodom. Cathy stała przed oknem swojego gabinetu, pękając z dumy na myśl o osiągnięciu Johna. Uniosła twarz ku wiosennemu słońcu i wysłała swoje myśli w niebo, jakby uwalniała ptaka, który miał mu zanieść jej gratulacje. „Johnie, jestem taka dumna z ciebie!” – Pójdę już. – Emma podniosła się z krzesła, podpierając się ciężko na lasce. – Wiedziałam, że będziesz chciała od razu zobaczyć to zaproszenie. Domyślam się, że Mabel, Ron Turner i oczywiście ojciec Richard także je dostali. A może urządzimy niewielkie przyjęcie, żeby uczcić tę okazję, i omówimy wspólny lot z Amarillo do Nowego Orleanu? Będziemy potrzebować dwóch samochodów, żeby pomieściły nas i bagaże. – Wspaniały pomysł! – Możemy się zatrzymać w hotelu St. Charles. Twój dziadek i ja spędziliśmy tam podróż poślubną. – Brzmi zachęcająco. – Kiedy wrócę do domu, zadzwonię do wszystkich i zapytam, co o tym sądzą. – Bardzo dobrze. – Catherine Ann Benson, czytam w twoich myślach jak w książce z wielkimi literami. Zastanawiasz się ciągle, czy Trey Don Hall dostał zaproszenie. Zażenowany uśmiech Cathy potwierdził przenikliwość babcinej uwagi.
– I Bert Caldwell – dodała. – Jestem pewna, że John nie ma adresu Berta, wiem jednak, że pytał Mabel o adres Treya. Co zrobisz, jeśli się pojawi? Cathy obrzuciła babcię ironicznym spojrzeniem. – Masz jakieś propozycje? – O tak, ale nie chciałabym, żeby matkę mojego dwunastoletniego prawnuka aresztowano za napaść. – Myślę, że nie masz powodu do obaw. Trey nie przyjedzie. Cathy była o tym przekonana. Z okna wychodzącego na parking obserwowała, jak babcia wsiada do samochodu. Emma, obecnie osiemdziesięciotrzyletnia kobieta, była powodem, dla którego Cathy ostatecznie zrezygnowała z marzenia o medycynie. Okazja pojawiła się sześć lat temu. Jak zwykle przy popołudniowej kawie Bennie omawiał potrawy dnia, ale w pewnej chwili wypuścił z dłoni filiżankę i złapał się za klatkę piersiową. Mimo wysiłków Cathy, Odella i Bebe, którzy dokładali wszelkich starań, żeby go ocucić, po kilku minutach już nie żył. Cathy była wstrząśnięta, gdy odczytano jego testament, okazało się bowiem, że zapisał jej wszystkie swoje ziemskie dobra poza rodzinnym domem, który przypadł Odellowi. Wtedy Emma zdjęła już fartuch, a jej miejsce w kuchni zajął absolwent szkoły kulinarnej w Canyon College. Syn Cathy miał sześć lat – idealny moment, żeby wprowadzić go do nowego domu, zanim sława ojca zepsuje mu szkolne lata. Zamierzała sprzedać restaurację, wyjechać do Dallas i podjąć studia na Southern Methodist University. Istniała szansa, że uda się jej zrobić dyplom, zanim skończy czterdzieści lat. Niestety, miesiąc po śmierci Benniego u Emmy także zdiagnozowano chorobę serca. Cathy w rozpaczy patrzyła, jak uchylone drzwi zatrzaskują się przed nią. Nie mogła powierzyć babci miejscowym opiekunom, w których serdeczność powątpiewała, zabranie jej zaś do obcego małego mieszkania w nieznajomym otoczeniu i pozostawienie z sześcioletnim prawnukiem, podczas gdy Cathy będzie się uczyć, jeszcze gorzej wpłynęłoby na kruche zdrowie Emmy. Cathy ze smutkiem wycofała ogłoszenia o sprzedaży lokalu z publikacji reklamowych, czerpiąc perwersyjną pociechę z tego, że i tak nie otrzymała żadnych interesujących ofert. Emma pomachała, wycofując samochód z parkingu. Wiedziała, że Cathy stoi w oknie i czeka na jej odjazd. Ostatnio Cathy nigdy nie opuszczała teraz okazji do pożegnania się. Wróciła do biurka, zdegustowana samą sobą, ostatnio bowiem serce mocniej ją bolało, gdy myślała o Treyu w określony sposób. Przez większość czasu był pustym miejscem w jej wspomnieniach – nauczyła się, żeby nie nadawać mu rysów twarzy, głosu, postaci, charakterystycznych gestów, nawet kiedy patrzyła na syna. Od chwili jego narodzin spoglądała poza oczywiste fizyczne cechy mężczyzny, z którym spłodziła Willa, wyszukując rzeczy wyjątkowe dla chłopca – i odkryła ich wiele. Ku jej zaskoczeniu Will pod każdym liczącym się względem zdecydowanie różnił się od ojca. Czasami jednak, kiedy ktoś wymawiał imię Treya albo przypadkiem natykała się na jego twarz w prasie lub w telewizji, kiedy słyszała plotkę na jego temat, brakowało jej tchu i ogarniało ją specyficzne uczucie. Niespodziewanie był w jej głowie, jakby nigdy jej nie porzucił – „Zatańcz ze mną, moja walentynko”. Ponownie przeczytała zaproszenie. Co zrobi, jeśli Trey jednak przyjedzie na wyświęcenie Johna? Nie spotkała się z nim twarzą w twarz od trzynastu lat. On nigdy nie widział ich syna, nawet na fotografii. Mabel Church ręczyła za to słowem. – Cathy, serce mi się ściska, że nie pokazuję mu fotografii jego synka, ale wierz mi, boję się, że gdybym to zrobiła, Trey nigdy więcej by się do mnie nie odezwał, do tego stopnia nie obchodzi go los dziecka. „Nic dziwnego, Trey to przecież narcystyczny świr”. Pytanie brzmiało, co jego syn powiedziałby i zrobiłby – jak zareagowałby – gdyby stanął przed Treyem. Will miał cztery lata, gdy po raz pierwszy
usłyszał o swoim sławnym ojcu. Cathy zawsze uważała za smutną ironię losu, że Will odczuł porzucenie przez ojca, będąc w tym samym wieku co Trey. Wcześniej, choć jego wizyty były rzadkie, funkcję tę w życiu chłopca pełnił John, wspomagany przez Benniego i Odella Wolfe’a. – Gdzie mieszka mój tatuś? – zapytał Will. Cathy nigdy nie zapomni tamtego niedzielnego popołudnia w listopadzie, w samym środku sezonu futbolowego. Wrócił do domu z boiska, na którym grał z grupą o kilka lat starszych chłopców, i pytanie to świadczyło wyraźnie, o czym rozmawiali. Chwila, której się obawiała, nadeszła. Włosy syna były zmierzwione, policzki różowe od zimna. W wiatrówce, dżinsach i tenisówkach z rozwiązanymi sznurowadłami jak nigdy dotąd wyglądał niczym chłopiec z plakatu uosabiającego marzenia rodziców o idealnym małym chłopcu. Był za duży, żeby mogła wziąć go na ręce, poklepała się więc po kolanach. Wdrapał się na nie, pachnąc fizycznym wysiłkiem – niebiański zapach dla matki – a ona zamknęła go w swoich zapewniających bezpieczeństwo ramionach, żeby przekazać wieść, która go zrani. – Mieszka w Kalifornii – odparła. – Gra w futbol w drużynie San Diego Chargers. Will spojrzał na nią błyszczącymi ciemnymi oczami, okrągłymi i niewinnymi za gęstymi rzęsami. – A dlaczego nie tutaj? – Bo woli tam. – On nas nie kocha? – Wiesz, na pewno by nas kochał, gdyby mógł, ale brakuje mu czegoś, co jest do miłości potrzebne. – Żartobliwym gestem pogłaskała Willa po nosie, walcząc z zaciskającym się gardłem. – Pamiętasz, jak musieliśmy kupić specjalne baterie do twojej ciężarówki, żeby mogła jeździć? Twojemu tacie właśnie tego brakuje: specjalnego rodzaju baterii. – Możemy mu ją kupić? – Nie, kochanie. Tych baterii nie można kupić. Na jego buzi odmalowała się zaduma. Przygryzł wargę. – Czy on kiedyś przyjedzie, żeby mnie zobaczyć? Zakaszlała, żeby krtań do końca jej się nie zacisnęła. – Może pewnego dnia... kiedy dorośnie. Ten dzień nie nadszedł. Gwiazda Treya w Narodowej Lidze Futbolowej świeciła coraz jaśniejszym blaskiem, a Will, urodzony sportowiec, wyrastał w cieniu ojcowskiej sławy, czujnie obserwowany przez tych mieszkańców miasta, którzy mieli nadzieję zobaczyć, jak wchodzi na boisko na pozycję rozgrywającego – podobny do Treya Dona Halla jak dwie krople wody. Cathy zawsze będzie wdzięczna Ronowi Turnerowi, że pod jego wpływem Will skoncentrował się na swojej prawdziwej miłości: bejsbolu. Od chwili, gdy był w stanie utrzymać w dłoniach kij, biegał na boisko bejsbolowe, kolegom zostawiając kaski i ochraniacze małej ligi futbolowej Popa Warnera. W wieku dwunastu lat cieszył się już pewną sławą w miasteczku jako napastnik i prawy zapolowy. – Dlaczego nie zrobisz testu na ojcostwo i nie pozwiesz tego sukinsyna o alimenty? – zapytała Bebe. Tę zapalczywą sugestię podsuwali także Bennie, a nawet Emma. Cathy odmówiła. Nie chciała od Treya niczego, co dałby pod przymusem, i zaczynała w synu dostrzegać swoją dumę. Najlepiej podsumował to Odell: – Lepiej, jeśli teraz obejdzie się bez różnych rzeczy, niż gdyby później miał u ojca dług. Od czasu od czasu pojawiali się wścibscy dziennikarze. Jeden przyłapał Willa na szkolnym podwórku i zadał mu pytanie, co czuje dziecko, którego sławny ojciec się wypiera. Nauczyciel miał szybki refleks, zadzwonił po szeryfa Tysona, a ten przyjechał, zanim dziennikarz zdążył uciec, i oskarżył go o zakłócanie porządku publicznego. W takich chwilach Cathy nienawidziła Treya Halla i żałowałaby, że go spotkała, gdyby nie to, że wszyscy, których kochała, w pewien sposób byli z nim związani. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 37
Trey położył zaproszenie na biurku, czując kłucie pod powiekami. „Cholera, Tygrysie, zrobiłeś to!” Johnowi zajęło – ile? – dwanaście lat, żeby jego nazwisko znalazło się na zaproszeniu. Ciocia Mabel informowała go o poczynaniach Johna, odkąd ten przestał pisać listy. Ostatni nadszedł z Gwatemali latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. John opisywał w nim nędzę gigantycznego wysypiska śmieci na obrzeżach stolicy, gdzie mieszkały dziesiątki tysięcy rodzin z dziećmi. „Nie uwierzyłbyś w rozmiary biedy. Moja misja tutaj polega na ocenie, w jaki sposób Kościół może najlepiej im służyć: dostarczając żywność, lekarstwa, świeżą wodę, jednocześnie zaś zaspokajając ich duchowe potrzeby”. W tamtym czasie w dziale zagranicznym „San Diego Union-Tribune” zamieszczano relacje o niezwykle okrutnych aktach terroru rządzącego reżimu wobec gwatemalskich obywateli, szczególnie księży i zakonnic. Tylko w tamtym roku zginęło dwieście tysięcy Gwatemalczyków. Kiedy John mieszkał u duchownego zamordowanego za protesty przeciwko działalności oddziałów śmierci w Santiago Atitlan, na tamtejszym placu dokonano rzezi wielu mieszkańców. „Robię, co w mojej mocy, żeby nosić głowę wysoko i zachować wiarę – pisał John. – To nie jest łatwe i dręczą mnie niepokoje, możesz mi wierzyć. To samo uczucie towarzyszyło mi, kiedy łapałem decydującą piłkę i wiedziałem, że kawałek dalej stoi ważący sto kilogramów zaliniowy”. Trey pragnął mu odpisać, po bratersku żądając, żeby John zabierał stamtąd swoją cholerną dupę, ale oczywiście tego nie zrobił. Wysłał jednak anonimowy czek do Katolickiego Funduszu Pomocy Gwatemali. Później szukał w poczcie listu od Johna, i kiedy żadnego nie otrzymał, chory z niepokoju zadzwonił do cioci, która na pewno by mu powiedziała, gdyby stało się coś złego. Ciotka uspokoiła go, że Johnowi udało się w jednym kawałku wyjechać z Gwatemali, w następnym roku latem wysyłają go jednak do Indii, gdzie ma nadzieję spotkać Matkę Teresę. Na razie uczył w katolickim liceum w Nowym Orleanie i trenował drużynę futbolową. Trey odczuł głęboką stratę, kiedy John przestał pisać – i mógł podać wiele powodów swojej żałoby. Po pierwsze, John zrezygnował z prób zwabienia go do domu, do Cathy. Nie wyszła za mąż, dziecko miało prawie cztery lata. Może John uświadomił sobie, że przyjaciel, dla którego poświęcił tak wielką część swojej duszy, nie jest wart jego czasu i starań. Myśl ta sprawiała, że Trey chodził jak podminowany. Jeśli John z tego powodu się odseparował, to co go będzie powstrzymywało od pójścia do władz – i Harbisonów – z prawdą o tamtym listopadowym popołudniu? A może Johna po prostu znużył brak odpowiedzi ze strony Treya, był zbyt zajęty, żeby napisać, albo uznał, że Treya nie interesują informacje o jego życiu. Żadne z tych przypuszczeń nie pasowało do przyjaciela, którego Trey pamiętał. Kto raz znalazł się w sercu Johna, pozostawał tam na zawsze. Okazywał niezwykłą wytrwałość, kiedy chodziło o ludzi, których kochał. W tamtym czasie Trey podpisał kontrakt z San Diego Chargers i wyczekiwał chwili, gdy zacznie prowadzić życie człowieka bogatego i sławnego, a raczej potężnie przepłacanego i cieszącego się złą sławą. Stracił kontakt z domem, pozostały mu tylko przekazywane od czasu do czasu przez ciocię Mabel wiadomości o wydarzeniach w miasteczku. Wśród nich znalazła się także informacja o przyjaciółce
Cathy z Kalifornii, Laurze Rhinelander, która rozpoczęła doktorat. Potrafił sobie wyobrazić, jaki wpływ miało to na Cathy. Współczuł jej i przez cały dzień chandra wlokła się za nim jak zły sen, którego nie potrafił wyrzucić z pamięci. Tamtego roku odszedł także Rufus. Wiadomość o tym otworzyła tamę. Jakby ktoś pociągnął za dźwignię i cały smutek, który Trey chował w sobie, wylał się wraz z żalem po śmierci psa. Zawsze myślał, że Rufus należy do niego, od cioci Mabel wiedział bowiem, że nastawiał uszu i biegał z pokoju do pokoju, kiedy słyszał jego głos w telewizji. Treya najbardziej dręczyło to, że nie mógł się z Rufusem pożegnać. Lata mijały, Laura Rhinelander skończyła studia, Cissie Jane wyszła za mąż i się rozwiodła, Bebe Baldwin nadal pracowała u Benniego, choć teraz jako kierowniczka. Gil Baker wrócił, żeby pomóc ojcu prowadzić farmę, Ron Turner, który od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku nie doprowadził drużyny do mistrzostwa, został zmuszony do przejścia na emeryturę, a panna Whitby, lat trzydzieści siedem, niezamężna i po staremu roztrzepana, zginęła w wypadku samochodowym. Na wiadomość o jej śmierci w głowie Treya zawirowały wspomnienia i towarzyszyły mu na treningu. – Hall, do diabła! Co się dzisiaj z tobą dzieje? Co cię gryzie, synu? – krzyknął trener. Trey przeniósł się do styczniowego dnia w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku, gdy siedział w ostatnim rzędzie na lekcji wychowawczej panny Whitby i patrzył, jak do klasy wchodzi Cathy. – Umarł mi krewny – odpowiedział. Był tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty rok, a on miał dwadzieścia siedem lat. Po Cathy związek z żadną kobietą nie okazał się udany. Był krótko żonaty z modelką, ale znużyły ją mury, których nie potrafiła zburzyć, później miał wiele przelotnych romansów, które kończył, kiedy znudziła mu się partnerka, co zdarzało się bardzo często. Zyskał sobie reputację jednego z tych sławnych samotnych sportowców, których dziewczyny powinny omijać wielkim łukiem, jeśli nie chcą zostać przeżute jak soczysta śliwka i wyplute jak pestka. Ci, którzy żyli z plotek o celebrytach, nigdy nie zadali sobie trudu zbadania możliwej przyczyny tej jego zmienności, którą inni supergwiazdorzy przyciągający wielbicielki z powodu sławy albo pieniędzy dobrze rozumieli. Jedynie Cathy kochała go dla niego samego. Od pierwszego roku studiów Treya ciocia Mabel nie wymieniła przy nim imienia Cathy i jej syna. Kiedy odwiedzała go w Kalifornii, o Bensonach nie rozmawiali, ale wykluczenie ich, gdy przekazywała mu najnowsze wiadomości o wydarzeniach w Kersey, rzucało się w oczy jak kartka wyrwana z książki. Trey zapomniał twarze, ciała i imiona dziewczyn, które przemknęły przez jego życie, ale Cathy nie potrafił usunąć z głowy – tkwiła w niej jak strofy wiersza, którego nauczył się na pamięć w szkole podstawowej. Syn Cathy niedługo skończy dwanaście lat. Oboje z mamą na pewno wezmą udział w święceniach Johna. – Mogę wejść? – Trey wytarł wilgoć z oczu. Nie, nie mogła, ale była milsza niż inne dziewczyny i na tyle rozsądna, żeby zaparzyć kawę. – Czytasz pocztę? – Postawiła przed nim filiżankę. Na gorsecik narzuciła luźny szlafrok i Trey miał tylko nadzieję, że nie usiądzie mu na kolanach, żeby bawić się jego włosami. – Aha. Wczoraj nie miałem okazji. Uśmiechnęła się do niego. – Zajmowałeś się czymś innym. Nie odpowiedział na aluzję i zirytowany patrzył, jak dziewczyna bierze do ręki zaproszenie. – Co za imponująca pierwsza strona. Co oznaczają inicjały A.M.D.G. i przedzielający je krzyż? – To łaciński zwrot Ad maiorem Dei gloriam, który oznacza „Dla większej chwały Boga”. To motto jezuitów. Ze zdziwieniem uniosła brwi. – Znasz się na takich rzeczach? Jasne było, co ma na myśli. Jego hedonistyczny wizerunek nie pasował do człowieka, który orientuje
się w kwestiach religijnych. Kiedy Internet stał się powszechnie dostępny, Trey poszukał w nim informacji o Towarzystwie Jezusowym i przeczytał niezliczone wyznania braci opowiadających o powodach, dla których zostali kapłanami. Jednej rzeczy Trey nie potrafił pojąć: celibatu. To nie jest normalne, żeby mężczyzna odrzucał dane mu przez Boga potrzeby. John miał libido równie silne jak Trey, choć może bardziej się ograniczał. Bebe musiała pomyśleć, że John postradał rozum, kiedy jej powiedział, że chce zostać księdzem. A może... żadna kobieta nie mogła równać się z Cathy? Poszukiwania w Internecie dostarczyły odpowiedzi. Powołaniem księży katolickich są „zaślubiny” z Bogiem i Kościołem, czytał Trey, „ponieważ prowadzi to jednostkę do koncentrowania się wyłącznie na troskach i potrzebach większej rodziny Boga bez konieczności zajmowania się problemami związanymi z małżeństwem. Ta koncepcja duchowa jest także przyczyną, dla której słowa oznaczające rodzinę – ojciec, brat, siostra – są używane wobec osób z powołaniem zakonnym”. Jeden ksiądz napisał: „Ludzie nie wybierają celibatu dlatego, że nie chcą zawierać małżeństwa. Jest odwrotnie. Wybierają życie w celibacie, aby całe swoje serce oddać Bogu i człowiekowi”. Trey pamiętał emocjonalny list cioci Mabel po pierwszych ślubach Johna, w którym powtórzyła jego słowa, że zdaje sobie sprawę, że tym samym poświęca możliwość założenia własnej rodziny dla o wiele większej rodziny, jaką jest Kościół. „Gdyby jednak John znał prawdę, czy poświęciłby swojego syna i ukochaną dziewczynę, żeby wyruszyć w podróż, której celem jest odkupienie?” To powtarzające się od lat pytanie zwykle pojawiało się w głowie Treya późną nocą, kiedy nie mógł zasnąć, i bywały momenty, że siedział przy komputerze, czytając o zakonie wybranym przez Johna, kiedy za jego plecami wschodziło słońce i oświetlało ekran. Dziewczyna otworzyła zaproszenie. – Ojej! – mruknęła z podziwem, dotarłszy do ostatniej linijki. – Kim jest John Robert Caldwell? Trey odebrał jej kartę. – To stary przyjaciel. – Nigdy mi o nim nie mówiłeś. – Pewnie nie. – Tutaj nie ma żadnego „pewnie”, Trey. Nie mówiłeś. Obrócił się na fotelu i wstał. To był punkt, w którym dziewczyny oskarżały go, że je wyklucza. Gotów był założyć się o każde pieniądze, że ona także zaraz to powie. – Trey, dlaczego nigdy nie mówisz mi nic o swojej przeszłości? Wygrałby ten zakład. – Posłuchaj, Tangi! Może byś się ubrała? Nie ma sensu, żebyś dłużej się tutaj kręciła. Wychodzę pobiegać, później mam sporo rzeczy do załatwienia. Nie wiem, jak będzie wieczorem. Zadzwonię do ciebie. Na jej twarzy pojawił się wyraz, który widział u wielu dziewcząt, kiedy się orientowały, że to koniec. – Powiedziałam coś nie tak? – zapytała głosem cichym i zranionym, jak u dziecka. – Nie – odparł łagodnie, biorąc ją w ramiona i całując w czoło. Polubił Tangi i dobrze się razem bawili. – Nie powiedziałaś ani nie zrobiłaś nic złego. Ja... po prostu... taki jestem. – Człowiek bardzo płytki – stwierdziła, otulając się szlafrokiem. – Współczuję ci, Trey. – Ja sobie też współczuję. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 38
Z trudem odwracając głowę, Cathy spojrzała ponad przejściem i uśmiechnęła się do Willa. Samolot opuścił koła, przygotowując się do lądowania na międzynarodowym lotnisku w Nowym Orleanie. Will po raz pierwszy leciał samolotem i był o rok starszy od niej, kiedy w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku jako jedenastolatka po raz ostatni odbywała podróż powietrzną. Syn odwzajemnił uśmiech i nachylił się ku niej. Mierząc niemal sto osiemdziesiąt centymetrów, zasłonił siedzącą za nim Mabel. – Jak twoja szyja? Cathy ucisnęła okolicę lewej tętnicy szyjnej. Obudziła się z bolesnym skurczem w tym miejscu. – Boli, niech to szlag! Miejmy nadzieję, że minie do uroczystości. Nie chciała przegapić ani jednego szczegółu mszy. John przejdzie przez cały kościół, a ona miała nadzieję, że wszystko zobaczy. Będą siedzieli z Willem w pierwszym rzędzie, będzie to więc wymagać częstego wyciągania szyi. Siedząca koło niej Emma powiedziała: – John się zdziwi, kiedy zobaczy, jak bardzo urósł jego chrześniak od czasu, kiedy ostatnio go widział. Od tamtego spotkania minął rok – przez te miesiące udoskonaliły się jednak rysy twarzy i budowa ciała Willa. Cathy dostrzegała działanie chromosomów Treya w ciemnych włosach, głębokich brązowych oczach i atletycznym wdzięku syna, brakowało mu jednak usposobienia kameleona i zadziornej postawy, która wyróżniała jego ojca, gdy był w tym wieku. Chociaż dziewczęta już się za nim oglądały, był świetnym uczniem, przewodził klasie i doskonale radził sobie na boisku bejsbolowym, to nie miał w sobie ani szczypty pychy. Odznaczał się tym, czego jego ojcu zawsze brakowało: rzadkim połączeniem pokory i pewności siebie. W czerwcu ubiegłego roku John przyjechał do domu na dwa tygodnie – między obroną pracy magisterskiej z teologii a letnią pracą na parafii w Chicago, gdzie miał zdobyć doświadczenie kapłańskie. Will nie odstępował go na krok. Miał wakacje, chodzili więc z Johnem na szkolne boisko, gdzie Will ćwiczył odbieranie szybkich piłek Johna. John mieszkał u ojca Richarda, ale całe dnie spędzał z chłopcem, podczas gdy Cathy pracowała. W południe wpadali do restauracji na hamburgera, po czym wyruszali na ekspedycje: jeździli konno, chodzili po kanionie Palo Duro, łowili ryby i żeglowali po jeziorze Meridian. John i Trey także lubili spędzać w ten sposób czas, kiedy byli w wieku Willa. Obaj przybrali kolor skórzanego siodła i byli zupełnie wykończeni w porze, gdy jako rodzina siadali do kolacji przy stole w domu Emmy, a potem razem oglądali telewizję do chwili, kiedy John musiał iść do ojca Richarda. Will tęsknił po wyjeździe Johna – Cathy rozpoznała w nim ten rodzaj samotności, które zna jedynie porzucone i osierocone dziecko. Smutek zachodzącego słońca, tak nazywali go z Johnem i Treyem, ponieważ najsilniej dawał znać o sobie o zmierzchu. To była kolejna sytuacja, kiedy z rozkoszą skręciłaby kark Treyowi. Od pewnego czasu o nim nie rozmawiali, nawet Mabel go nie wspominała, i Cathy zadawała sobie pytanie, czy Will myśli o nim albo snuje fantazje, jak by to było, gdyby dorastał
jako chciany syn T.D. Halla. – Will wie, że ty i Trey razem dorastaliście – powiedziała do Johna. – Czy pyta cię o swojego ojca? – Nigdy. Ani razu. – A ty o nim mówisz? – Nie. Inni wspominali Willowi o sukcesach jego ojca, który sezon za sezonem prowadził San Diego Chargers do play-offów Narodowej Ligi Futbolowej – niektórzy byli ciekawi reakcji – ale Will konsekwentnie tego nie komentował, a odkąd skończył dziewięć lat, Cathy nie słyszała, żeby kiedykolwiek wymawiał imię Treya. – Uświadomił to sobie i pogodził się z tym – zauważyła Emma. – Żałuję, że nie wiem, co się dzieje w jego głowie. Głęboko odczuwa i mało mówi. Nie chcę, żeby nienawidził ojca albo czuł się z jego powodu rozgoryczony, ale jak mogłabym obronić to, że Trey się go wyparł? – Możesz tylko robić to, co robisz: nie podsycać ognia i sprawić, żeby zrozumiał, że w ostatecznym rachunku człowiek dzięki sobie, a nie rodzicom, staje się tym, kim jest. – Mam nadzieję, że to działa. – Działa. Nie zawsze Cathy była tego taka pewna. Kiedy Will skończył dziesięć lat, znalazła ukryty pod materacem egzemplarz „Sport Illustrated”. Na okładce widniało zdjęcie Treya Dona Halla w klasycznej pozie rozgrywającego, z jedną ręką odsuniętą w tył, drugą wyciągniętą, w stroju noszącym ślady ciężkich zmagań. Jedną trzecią czterostronicowego artykułu poświęcono jego fenomenalnej sile i szczęściu, dzięki któremu przez siedem lat w Narodowej Lidze Futbolowej nie odniósł obrażeń. Cytowano jego dowcipne komentarze w wiadomościach i żartobliwe wymiany zdań z dziennikarkami telewizyjnymi, które podtykały mu mikrofon pod twarz w trakcie przerwy albo po meczu. Zdaniem Treya „kobiety nie mają czego szukać na boisku do futbolu, chyba że kręcą tyłkami i potrząsają pomponami”. – T.D., możesz nam powiedzieć, co czujesz? – W jakiej sprawie? – Wyniku. – Nie. A ty możesz? – T.D., o czym myślałeś w czasie tego meczu? – Cholera, nie mam pojęcia. A o czym ty myślałaś? Wbrew sobie Cathy zachichotała. W dalszej części opisywano jego swobodny styl życia, miłość do żeglarstwa i skłonność do ciemnowłosych modelek. Szczegółowo opisano wart pięć milionów dolarów apartament w Carlsbadzie, oddalonym sześćdziesiąt kilometrów na północ od San Diego i należącym do najdroższych miast w Stanach Zjednoczonych. Will przeczytał o trzech jachtach i wielu samochodach Treya, obejrzał fotografie pokazujące go w towarzystwie pięknych kobiet. Cathy odkryła czasopismo, kiedy ich sytuacja finansowa się poprawiła, ale Will na pewno porównywał bogactwo ojca z latami finansowych zmagań matki, kiedy budził się w nocy i widział, jak Cathy przy kuchennym stole ślęczy nad księgami. Wydatki na lekarstwa dla jego prababci, naprawy samochodu, nowy dach i remonty restauracji zostawiały niewiele pieniędzy na rowery pod choinkę i wycieczki do Disneylandu. Cathy była także pewna, że Will nie przegapił uwielbienia Treya dla wysokich kobiet. Macierzyński niepokój ścisnął jej serce. Jak Will mógłby nie czuć pretensji do ojca, który woli puste ślicznotki będące całkowitym przeciwieństwem jego matki i zarabia miliony, podczas gdy ona z trudem wiąże koniec z końcem? Zastanawiała się, czy Will zwrócił uwagę na końcówkę artykułu, opisującą Treya jako „faceta o dwóch twarzach”. Na boisku charakteryzowały go logika myślenia, całkowite opanowanie i przestrzeganie
zasad. „Poza boiskiem mógłby rywalizować z zadkiem najbardziej złośliwego zwierzęcia hodowlanego” – pisał autor, choć dodawał, że na podstawie długoletniej obserwacji Treya Dona Halla odnosi wrażenie, że rozgrywającego San Diego Chargers znużyły sława, bogactwo i kobiety, ale nie futbol. „Na boisku widzimy prawdziwą osobowość, poza boiskiem aktora. To jak pozowanie do okładki błyszczącego, skandalizującego czasopisma o celebrytach – «Hej, ludzie, tak to jest, kiedy się jest mną!» – które w takim samym stopniu jest jego prawdziwym portretem, jak w wypadku kobiety w pełnym makijażu. Człowiek się zastanawia, w jakim zakresie garnitury od Armaniego, buty od Berlutiego i wysadzane diamentami rolexy są rzeczywistą projekcją człowieka cieszącego się spełnionym i szczęśliwym życiem”. Cathy przypomniała sobie słowa Johna: „Zorientuje się, że czegoś mu brakuje, dopiero wtedy, gdy będzie miał wszystko”. Wsunęła czasopismo na miejsce i nigdy o nim nie wspomniała. Później żałowała, że nie wykorzystała okazji do szczerej rozmowy z Willem o ojcu. Druga szansa na przedarcie się przez uparte milczenie syna w kwestii Treya Dona Halla już się nie pojawiła. Młoda i śliczna stewardesa, która po raz ostatni szła przejściem, zbierając worki ze śmieciami, obdarzyła Willa specjalnym uśmiechem. Cathy z bólem w szyi odwróciła się, żeby sprawdzić, czy syn ma zapięte pasy, i na twarzy siedzącego za nim Rona Turnera dostrzegła uśmiech, miły widok dla odmiany. Od czasu, gdy zdobył mistrzostwo stanu, trener Turner nie miał wielu powodów do radości. Rok później umarła jego córka, co było dla niego strasznym ciosem, niedługo potem żonę pokonała choroba serca, na którą cierpiała od lat. Odbiło się to na jego pracy i po kilku kolejnych nieudanych sezonach zmuszono go do przejścia na emeryturę. Utrata wynagrodzenia nie była dla niego problemem, ale poczucie osobistej klęski i rozczarowania życiem przejawiało się w jego zgorzkniałym nastawieniu i zgarbionej postawie. Podróż do Nowego Orleanu na uroczystość wyświęcenia ulubionego gracza może okazać się tym, czego trener potrzebuje, żeby naładować akumulatory. John czekał na nich w poczekalni lotniska. Łatwo było dostrzec w tłumie jego wysoką postać. Serce Cathy przestało bić, kiedy zobaczyła go w czarnym garniturze i koszuli, z koloratką symbolizującą powołanie. W jego wypadku taka reakcja zdarzyła się jej po raz pierwszy. – Ojej! – szepnęła Mabel z podziwem. Obładowani bagażami, zatrzymali się wszyscy kilka kroków przed Johnem, onieśmieleni jego pięknem. Cathy roześmiała się kpiąco. – Nie wiemy, czy paść na kolana, czy rzucić ci się na szyję – powiedziała. John uśmiechnął się szerzej, jego brązowe oczy pojaśniały. – Wystarczą uściski. Witajcie w Nowym Orleanie! – powiedział z kreolskim akcentem. Objął Cathy i chwilę stali tak w milczeniu, następnie uściskał Emmę i Mabel, a Ronowi i ojcu Richardowi, którego poprosił o pomoc przy wkładaniu szat podczas uroczystości, podał rękę. Will stał za dorosłymi i czekał na swoją kolej, sprawiając wrażenie nieśmiałego i ostrożnego, jakby John nagle zmienił się w obcego. – Cześć, Willu! – powiedział John, zniżając głos. Will zdawał się nie dostrzegać wyciągniętej ręki. – Jak mam się do ciebie zwracać? – zapytał, rzucając niepewne spojrzenie na matkę. – Tak, jak zawsze się do mnie zwracałeś – po imieniu. – A nie „ojcze”? – Tylko jeśli chcesz. I tylko po święceniach. – Ojciec, tak chcę cię nazywać – oznajmił Will łamiącym się głosem i rzucił się Johnowi w objęcia. Kościół pod wezwaniem Najświętszego Imienia Jezus był imponującą neogotycką budowlą wzniesioną w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku i zainspirowaną katedrą Canterbury w Kent w Anglii. Cathy uważała, że ołtarz jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, które w życiu widziała – sama ironicznie przyznała, że to niewiele znaczy w wypadku osoby od jedenastego roku życia rzadko wychylającej nos
poza granice Kersey w Teksasie. A jednak najbardziej wyrafinowani podróżnicy podziwialiby bogate rzeźbienia na ołtarzu z białego marmuru. John mówił jej, że kamień wybrał fundator kościoła – marmur symbolizował cukier, bo jego rodzina od pokoleń uprawiała trzcinę cukrową. Cathy podejrzewała, że otoczony taką obfitością złota i czerwieni, ojciec Richard musi uważać tę świątynię za katedrę w porównaniu z jego skromnym kościołem. Na balustradzie ołtarza wisiała biała stuła, którą później założy Johnowi na ramiona. Za plecami słyszała rosnący gwar głosów, świadectwo szacunku, którym cieszył się John. Byli tutaj jego koledzy ze studiów na Uniwersytecie Loyoli, profesorowie, scholastycy i nowicjusze, księża, parafianie, uczniowie Johna i ich rodzice. Bezdomni zajmą miejsca obok tych, którzy mają dom, brudni będą dzielić tę samą ławkę z ludźmi, którzy niedawno się wykąpali. „Przyjdą wszyscy” – powiedział jej wczoraj wieczorem duchowy opiekun Johna podczas spotkania w małym gronie. John wpłynął na wielu, krocząc przez życie. Wszyscy go kochali. – Jest bardzo utalentowanym uczonym – mówił opiekun – choć dał się poznać nie za sprawą swoich akademickich dokonań, ale dzięki umiejętności dotarcia do ludzkich serc, porozumienia się z nimi niezależnie od tego, czy ma przed sobą ucznia, duchownego, świeckiego, człowieka zajmującego wysoką pozycję czy znajdującego się na dnie. On to potrafi. Z wyjątkiem ojca Richarda, który brał udział w procesji, ekipa z Panhandle zajmowała miejsca w pierwszej ławce po prawej stronie. Cathy chętnie zerknęłaby na zapełniający się kościół, żeby poszukać kogoś szczególnego, ale szyję miała za bardzo obolałą. Otworzyły się drzwi i za ołtarzem stanął prowincjał prowincji Nowego Orleanu, odziany w bogatą szatę znamionującą jego urząd. Za nim weszli członkowie chóru, ustawiając się w niszy po jego prawej ręce. Robili niezwykłe wrażenie w swoich białych szatach i pelerynach zdobionych złotym krzyżem. Chórzyści unieśli brązowe teczki z nutami, dyrygent dał znak i rozległ się starodawny hymn Soli Deo gloria przy akompaniamencie dźwięków wspaniałych organów. Rozpoczęła się uroczystość wyświęcenia. Cathy spojrzała na zegarek. Za dwie godziny John nieodwołalnie będzie dla niej stracony – poślubiony Bogu. Przez wszystkie te lata od czasu do czasu pozwalała sobie na marzenia, jak wyglądałoby jej życie, gdyby przyjęła oświadczyny Johna w przeddzień jego wyjazdu do Nowego Orleanu. Oczywiście wówczas jej uczucia do niego były inne niż teraz, a podczas uroczystości prowincjusz nie powie: „Jeśli pośród was jest ktoś, kto zna powód, dla którego ten człowiek nie powinien być połączony świętym węzłem małżeńskim z Bogiem, niechaj przemówi teraz albo zamilknie na wieki”. Cathy zamilknie na wieki. Rozpoczęła się procesja, zgromadzeni w kościele powstali. Cathy dostrzegła, jak Will szeroko otwiera oczy. Po raz pierwszy był świadkiem takiego pokazu liturgicznej pompy i splendoru. John, za którym szedł tylko biskup, był drugi od końca w długim szeregu. Miał na sobie prostą albę, długi biały strój odzwierciedlający chrzestny strój nowego chrześcijanina, który „odziewa się Bogiem”. Jaki był przystojny! Na lotnisku Cathy widziała, jak John przyciąga spojrzenia kobiet – w ich wzroku malowało się pytanie, dlaczego taki mężczyzna z własnej woli rezygnuje z rozkoszy cielesnych, z których naturalną koleją mógłby korzystać do woli. Przy pierwszej ławce John wystąpił z szeregu i mrugnął znacząco do grupki z Kersey. Stanął obok nich czekając, aż podejdzie do niego ministrant i zaprowadzi go do biskupa. Cathy miała w dłoni porządek uroczystości. Podczas czytania długich fragmentów Biblii i odmawiania Credo walczyła z szalonym pragnieniem, żeby złapać go za rękę i wykrzyczeć słowa, które chciała mu powiedzieć w tamten wieczór Święta Dziękczynienia na ganku: „Nie odchodź, John! Zostań i ożeń się ze mną...”. Zacisnęła dłoń na programie, kiedy ministrant, młody człowiek w albie i białej komży, podszedł do Johna i zaprowadził go do prowincjusza, który miał go przedstawić biskupowi. „Nie odwracaj się i nie patrz mi w oczy, John! Zobaczysz w nich moje złamane serce”. Nie odwrócił się. Podążył za
ministrantem, nie patrząc na nią, nie ściskając jej ręki. Jakby wkraczał w nowe światło, zostawiając całą przeszłość w ławce za swoimi plecami. Prowincjusz położył dłoń na prawym ramieniu Johna i rzekł: – Przedstawiam do święceń kapłańskich Johna Roberta Caldwella, który został przygotowany, przeegzaminowany i zaakceptowany, a do posługi słowa i sakramentu Kościół wezwał go przez Towarzystwo Jezusowe. Trey był pewien, że się rozklei. Musiał walczyć, żeby nie płakać podczas niezwykle emocjonalnych momentów. Choć przez większość czasu udało mu się nad nią panować, skłonność do płaczu odznaczała się własną wolą. Dziennikarze nazywali ją anomalią, ponieważ z pozoru wydawała się przeciwieństwem jego cynicznej natury. Siedział na końcu środkowej ławki po prawej stronie kościoła, skąd miał doskonały widok na pierwszy rząd, i nie zamierzał z tego miejsca zrezygnować, nawet nie wstawał, żeby przepuścić nowo przybyłych. Musieli się koło niego przepychać, rzucając mu ponure spojrzenia. Nikt go nie rozpoznał. Po zakończeniu sezonu nosił dłuższe włosy, które w połączeniu z hodowaną od miesiąca brodą i okularami w szylkretowych oprawkach tworzyły skuteczne przebranie. Mógł wsiąść do samolotu do Nowego Orleanu, tam wynająć samochód, zameldować się w hotelu i niepostrzeżenie wejść do kościoła pod wezwaniem Najświętszego Imienia Jezus. Oczy zaszły mu łzami, kiedy w pierwszym rzędzie dostrzegł grupę z rodzinnego miasteczka, przyszywaną rodzinę Johna. Jego serce wykonało bolesne salto, gdy zobaczył, jak bardzo zmieniła się nieustraszona Emma, teraz skurczona i zmuszona polegać na lasce, jak przedwcześnie i niemal nie do rozpoznania postarzał się trener Turner, jego bohater i zastępczy ojciec. Nawet ciocia Mabel, z którą widział się na Boże Narodzenie, sprawiała wrażenie bardziej kruchej. Największym jednak uczuciowym wstrząsem był widok jasnej głowy Cathy Benson. Siedziała obok syna, miejsce po jej drugiej ręce przypuszczalnie było przeznaczone dla Johna. Lata wzmocniły jej urodę. Trey z czułym rozbawieniem zauważył, że wyprostowana postawa, do której od dzieciństwa się zmuszała, pozostała niezmieniona. Teraz jej drobne ramiona były tak zdyscyplinowane, że nie odważyłyby się zgarbić. Wpatrywał się w nią, ryzykując, że Cathy poczuje jego załzawione spojrzenie i odwróci głowę. Jego wygląd by jej nie zwiódł – w przeszłości zawsze wyczuwała jego oczy na sobie. Zastanawiała się, czy Trey jest w kościele i ma ją w zasięgu wzroku? W trakcie tych punktów uroczystości, kiedy zebranym polecano wstać, był zaskoczony i rozczarowany, że Cathy ani razu nie zerknęła przez ramię, żeby poszukać znajomej ciemnowłosej postaci. Całą uwagę skupiała na gwieździe przedstawienia, podobnie jak Trey, gdy nie patrzył na Cathy. Nie było trudno odnaleźć w tym mężczyźnie w białej szacie chłopaka z czasów, gdy grali w licealnej drużynie. Pozostał taki sam – oczywiście starszy, bardziej doświadczony, ale to nadal był John, forteca cichej siły, celowości, pewności siebie, czujący się swobodnie ze sobą i z całym wszechświatem. Jakże się różnił od człowieka, który teraz go obserwował. Nastąpiła wzruszająca chwila, o której Trey czytał i na którą się przygotował. Kiedy chór zaintonował litanię do Wszystkich Świętych, piękną średniowieczną modlitwę, John stanął na środkowym przejściu. Oczy Treya się zamgliły, gdy postać w białej szacie krzyżem padła na ziemię na znak poddania się Bogu. Tylko Trey wiedział, co Johna na to miejsce doprowadziło. Miał nadzieję, że przyjaciel znajdzie spokój, którego tak łaknął. Trey zdołał zapanować nad sobą przez resztę ceremonii, choć znowu wytarł oczy, kiedy biskup i inni księża położyli dłonie na głowie Johna i ogłosili, że teraz jest jednym z nich, człowiekiem napełnionym Duchem Świętym, ze świętym prawem do posługi kapłańskiej – który nieodwołalnie zostawił za sobą wszelkie sprawy dawnego życia. Trey myślał, że na tym uroczystość się skończy, ale nastąpiła wzruszająca ceremonia, w czasie której dawny ministrant ukląkł przed ojcem Richardem, żeby z jego rąk przyjąć stułę i ornat jak rycerz zbroję. W kościele panowała cisza jak makiem zasiał, ale na Treyu nie robiło to takiego wrażenia. Obwiniał ojca Richarda o oderwanie Johna od futbolu, o wykorzystanie jego
bezbronności, która po tamtym listopadowym dniu rzucała się w oczy niczym otwarta rana. Czy John wyspowiadał się dobremu ojcu ze swojego udziału w tamtym incydencie? Gdy obserwował profil Cathy, nieoczekiwanie doznał poczucia bolesnej straty. Jej czoło i nos, znamionująca silną wolę linia drobnej szczęki i wywinięte rzęsy były takie, jak zachował w pamięci. Syn już przerósł ją o dobre trzydzieści centymetrów, plecy trzymał wyprostowane, głowę wysoko. Nie odrywał wzroku od Johna. Treyowi ścisnęło się serce. Co by się stało – gdzie on teraz by był – gdyby inaczej rozegrał finałowe minuty ostatniej kwarty swojego dzieciństwa? Czy byłby w stanie pokochać chłopca jak swojego syna, czy też odrzuciłby go, jak Bert Caldwell odrzucił Johna? Nigdy się tego nie dowie. Przyjazd tutaj był błędem, ale musiał przyjechać. Musiał się upewnić, że ich – jego i Johna – tajemnica jest bezpieczna. John otrzymał władzę działania in persona Christi – w imię Chrystusa. I choć obecność na dzisiejszej uroczystości wiele go kosztowała, Trey był przekonany, że John Caldwell, wyświęcony na księdza członek Towarzystwa Jezusowego, obrońca wiary, nawet w chwili wyrzutów sumienia nie ujawni prawdy o swoim jedynym grzechu. Po raz ostatni spoglądając na tych, których prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczy, Trey wymknął się z kościoła, gdy wierni wstali, żeby przyjąć Johna jako pana młodego na ceremonii zaślubin. Postanowił, że po powrocie do Carlsbadu sprawi sobie psa. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 39
Rozpoczęła się jego posługa. – Gdzie pragniesz służyć, synu? – zapytał Johna prowincjał. „U Świętego Mateusza, żeby być blisko Cathy i mojego chrześniaka” – cisnęło się Johnowi na usta. Zimą Will stanie się nastolatkiem i potrzebuje ojca, a Emma i Mabel, obie słabe i schorowane, niedługo odejdą, zostawiając Cathy z synem, choć tylko na kilka lat do ukończenia liceum, później bowiem chłopak wyjedzie na studia. On jednak poświęcił się wielkiej rodzinie Boga i słowom Ignacego Loyoli, nakazującego jezuitom „podróżować przez świat”, pomagając potrzebującym, dlatego odrzekł: – Proszę wysłać mnie tam, gdzie jestem potrzebny. Na początku był potrzebny w stanowym więzieniu Pelican Bay, ośrodku penitencjarnym o zaostrzonym rygorze pod Crescent City w Kalifornii. W więzieniu tym – położonym głęboko w lesie tuż przy granicy z Oregonem, z dala od wielkich miast – odsiadywali wyroki najgroźniejsi w stanie przestępcy. Latem średnia temperatura wahała się od szesnastu do dwudziestu stopni Celsjusza, miła odmiana od nowoorleańskiego żaru i wilgoci. Mieszkanie Johna w Crescent City na pięknym wybrzeżu północnej Kalifornii było wygodne, a okolica – dzięki bliskości Pacyfiku i parków narodowych – obfitowała w wiele możliwości zajęć na świeżym powietrzu, które tak lubił. Po tygodniu myślał, że trafił do piekła. Umundurowany strażnik, którego poproszono, żeby oprowadził Johna, zapytał: – Ojcze, był ojciec w izolatce? Stali przed mierzącą dwa i pół metra na trzy metry betonową celą bez okien. Światło do środka sączyło się jedynie przez zakratowany świetlik, szary jak ściany, na umeblowanie składały się wbudowana w ścianę prycza, taboret, stół do pisania, stalowa umywalka i pozbawiona pokrywy toaleta. Nic nie mąciło głębokiej, wymuszonej ciszy izolatki poza stłumionymi głosami i okazjonalnym szumem spuszczanej wody. Więzień zamknięty w tej celi widywał korytarz jedynie przez szeroko rozstawione otwory wielkości dziesięciocentówki w solidnych stalowych drzwiach. Na poziomie kolan znajdowała się klapka służąca do podawania dwa razy na dzień posiłków na plastikowych tackach. Johna przeszedł dreszcz. Był chłopakiem z teksaskiego Panhandle. Nieważne, do jakiego obskurnego, zatłoczonego miasta rzucały go lata spędzone w zakonie, przed oczyma zawsze miał nieskończone niebo i rozległe prerie rodzinnych stron. Nauczył się tej sztuczki, żeby odpędzić poczucie osaczenia wywołane przez rojące się tłumy i biedę, od których nie było ucieczki. Nie potrafił sobie wyobrazić gorszego wyroku od zamknięcia w tym nastawionym wyłącznie na efektywność, sterylnym miejscu z elektronicznie otwieranymi drzwiami, gdzie człowiek mógł się poruszać tylko na trzy metry i przez lata był pozbawiony widoku trawy, drzew i błękitu nieba. Pogardliwy uśmieszek strażnika wskazywał, że odgadł odpowiedź z przerażenia malującego się na twarzy gościa. – Ta... kapsuła, bo jak bowiem rozumiem, tak się to pomieszczenie nazywa, jest miejscem, gdzie sprawca je, śpi i przebywa przez dwadzieścia dwie i pół godziny na dobę. Gdzie spędza pozostałe półtorej godziny przeznaczone na odpoczynek? – zapytał John.
– Tam. – Strażnik nie poczuł się dotknięty sarkazmem w głosie Johna. John odniósł wrażenie, że był przyzwyczajony do zastrzeżeń, które dobroczyńcy tacy jak on zgłaszali do więzienia, gdzie szansa na resocjalizację człowieka zmuszonego do życia w takich warunkach była równie wielka jak na modlitwę w piekle. W ślad za strażnikiem przeszedł przez otwierane pilotem drzwi, za którymi znajdowało się betonowe podwórko wielkości wybiegu dla psa. Nad wysokimi na sześć metrów ścianami zamiast dachu była krata, umożliwiająca więźniom oglądanie kawałka nieba. Całość wydała się Johnowi równie zachęcająca co opuszczony szyb kopalniany. – To jest miejsce do ćwiczeń – wyjaśnił strażnik. – Z wykluczeniem sprzętu sportowego i możliwości kontaktu z innymi osadzonymi? – zapytał John, żeby się upewnić, czy dobrze zrozumiał zasady. – Tak jest. Izolacja jest całkowita. Większość robi przysiady albo chodzi od ściany do ściany. Głównie celem jest wyciągnięcie nóg i pooddychanie świeżym powietrzem. – Na widok niesmaku w oczach Johna, strażnik dodał: – I jeszcze jedno, ojcze. Nie nazywałbym sprawcami ludzi, których tutaj przysyłają. W tej kapsule zamieszka człowiek, który zamordował pięcioosobową rodzinę, w tym dwumiesięczne niemowlę. – Jak bez możliwości bezpośredniego kontaktu mam zająć się duchowymi potrzebami tych ludzi, wysłuchać ich spowiedzi, udzielać sakramentów? Strażnik się uśmiechnął, a w jego oczach zamigotała kpina. – Przez otwór do podawania posiłków, o ile będzie miał ojciec jakichś klientów. Miał klientów. John był świadom, że nie chodzi o duchowe wskazówki, ale o jedyną okazję do kontaktu z innym człowiekiem, do wystawienia przez otwór małego palca i wymienienia „małego uścisku”. W okresie, gdy pracował w więzieniu i słuchał przerażających spowiedzi zbrodniarzy z izolatek i pozostałych osadzonych, więcej się nauczył o głębi zła i deprawacji, do których jest zdolna istota ludzka, niż opisywał jego podręcznik do psychologii. Relacje z mordercami, gwałcicielami i pedofilami wystawiały na próbę koncepcję Ignacego Loyoli głoszącą, że Boga można znaleźć we wszystkim, co istnieje na świecie. – Ojcze, wierzy ojciec, że człowiek został stworzony na podobieństwo Boga? John spojrzał uważnie na skutego seryjnego mordercę małych dziewczynek, na szydercze wygięcie ust, błysk kpiny w oczach. W tym człowieku nie dostrzegał promienia zbawczego światła. To był potwór. Z jakiegoś powodu John niesprawiedliwie pomyślał o Treyu, niewolniku swojej natury. – Od tego się zaczyna – odrzekł. Jeśli nieprawości, z którymi codziennie się stykał, wstrząsnęły jego przekonaniem, że dobro zwycięży nad złem, to ufność, że Bóg może to sprawić, pozostała niezachwiana. Z całą pewnością z tym światem było coś bardzo nie w porządku, lecz Bóg przebywał w swoim niebie. Misją Johna było sprawienie, żeby ludzie zrozumieli, że przez Bożą łaskę i własną wolę są zdolni zmienić to, co w nich jest złe, nawet w okrutnym, pełnym gangów więzieniu, gdzie dobro zakwitało z takim samym trudem jak słonecznik w zatrutej glebie. Pełnił swoje kapłańskie obowiązki prawie od roku, kiedy pewnego dnia gospodyni zapowiedziała nieoczekiwanego gościa. – Lekarka. Czeka w salonie. Ojcze, jest ojciec chory? John spojrzał na wizytówkę: . Nazwisko wydało mu się znajome. „A tak: przyjaciółka Cathy z dzieciństwa”. Wiedział, że wciąż korespondują, i był dumny z Cathy, że utrzymuje kontakt z przyjaciółką, która zrealizowała marzenie, choć sama musiała z niego zrezygnować. Pamiętał, że Laura była specjalistką od diagnozowania i leczenia guzów mózgu – w swojej dziedzinie stała się dość znana, tak przynajmniej mówiła mu Cathy. Zasugerowała, żeby się spotkali, skoro Laura praktykuje w San Diego, ale sama nazwa miasta, w którego drużynie grał Trey, pozostawiała w ustach Johna nieprzyjemny smak. Cathy musiała dać Laurze jego adres. Ucieszy się na wiadomość, że Laura zrobiła LAURA RHINELANDER, NEUROONKOLOG
pierwszy krok. Pomyślał, żeby zdjąć koloratkę i zmienić koszulę, ale nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy kobietę, która zna Cathy i nie jest związana z więzieniem. – Nie jestem chory – odparł. – To przyjaciółka przyjaciółki. Wszedł do salonu, serdecznie się uśmiechając. – Laura? Odwróciła się od okna i rozpoznał w tej kobiecie dziewczynkę z kasztanowymi włosami, orzechowymi oczami i doskonałym wyczuciem mody, którą poznał, kiedy mieli dwanaście lat. Uśmiechnęła się niepewnie. – Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci, że tak się narzucam. Dopiero wczoraj rano wiedziałam na pewno, że będę miała wolne. Widział, że ma do czynienia z wypaleniem. Domyślił się, że nagle postanowiła, że musi kilka dni spędzić z dala od chorych, i on przyszedł jej na myśl. – Bardzo się cieszę, że cię widzę – powiedział, podkreślając swoje słowa szerokim uśmiechem. – Więcej, jestem zachwycony. – Miała wygodne buty, choć jej strój domagał się bardziej stylowych czółenek. – Chodźmy na spacer – zaproponował. – Opowiesz mi o wydarzeniach ostatnich dziewiętnastu lat. Pracowała w ośrodku leczenia raka w San Diego, od czterech lat była lekarzem. – Wiem o tym od Cathy – powiedział John. – Widujesz Treya Halla? – Tylko w telewizji, kiedy gra drużyna San Diego Chargers. Raz natknęłam się na niego w restauracji. Był z przyjaciółmi. Nie poznał mnie, a ja nie odnowiłam znajomości. Bałam się, że mogę dźgnąć go nożem. A ty? Po przyjeździe do Kalifornii próbowałeś nawiązać z nim kontakt? – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Cathy powiedziała mi o waszym zerwaniu. John pokręcił głową. – Myślałem o tym, ale dalej się nie posunąłem. Kiedy nadeszła pora przenosin, jedynym powodem, dla którego żałował, że opuszcza północną Kalifornię, była Laura. Zaprzyjaźnili się. Jazda z San Diego do Crescent City trwała dwa dni, ale wzajemnie dawali sobie wytchnienie od otumaniającej rozpaczy, która była związana z ich pracą. Laura należała do najbardziej wrażliwych i empatycznych osób, jakie spotkał. Pewnego lutowego popołudnia przyjechała do Crescent City, ponieważ poprzedniego dnia na więziennym dziedzińcu wybuchły zamieszki rasowe, o których mówiły największe telewizje. Strażnicy byli zmuszeni użyć ostrej broni, żeby stłumić półgodzinną bijatykę, w trakcie której jeden więzień zginął od kuli, trzydziestu zostało rannych, a co najmniej pięćdziesięciu ugodzonych nożami. Między nimi było wielu „parafian” Johna. Przerażony i zrezygnowany, nie będąc w stanie nic zrobić, oglądał straszne sceny zza ogrodzenia. – Pomyślałam, że dobrze ci zrobi przyjaciel – powitała go wtedy Laura, kiedy wszedł do salonu. Przywiozła koszyk piknikowy wypełniony jego ulubionymi przysmakami. Laura zapoznała go z urokami deski surfingowej, pieczonych małży, chleba na zakwasie i kalifornijskich win. On pozwalał się jej wypłakać na szerokim ramieniu w ponurym okresie po rozwodzie z pianistą, którego nadal kochała. – Po prostu nie potrafiliśmy się zgrać – powiedziała. – Praca wchodziła nam w drogę. Później nastąpił relatywnie spokojny pobyt na Jamajce, gdzie jezuici przez lata budowali szkoły i kościoły. Na wyspie współpracował z rządem nad poprawą edukacji i programów mieszkaniowych dla ubogich. W dwa tysiące drugim roku wysłano go z powrotem do Gwatemali, do tego samego resortu spraw wewnętrznych, w którym był zaangażowany przed święceniami. Ich ówczesne działania doprowadziły do podpisania traktatu pokojowego kończącego trwającą w Gwatemali od trzydziestu sześciu lat wojnę domową. Po przyjeździe przekonał się jednak, że w kraju, jak dawniej, rządzi przemoc, a ludzie wciąż pełniący wysokie funkcje wojskowe pamiętają jego twarz i działalność na rzecz praw
człowieka. Zamachy, porwania, kradzieże, handel narkotykami, bunty w więzieniach były na porządku dziennym i „w samym grudniu śmierć poniosło czterysta dwadzieścia sześć osób, czyli trzynaście na dzień” – pisał do ojca Richarda, zastrzegając, żeby ten nie powtarzał tego Cathy ani innym. W listach do Cathy John opisywał tylko straszliwą nędzę „w tym przepięknym kraju, o którym zapomniał świat”. Pragnął, żeby zlecono mu pracę w Stanach Zjednoczonych, ale wysłano go do nadmorskiej parafii Świętego Petera Clavera w maleńkim Belize, gdzie pomagał jezuitom z prowincji Missouri w niesieniu pomocy humanitarnej Majom, którzy po przejściu huraganu Iris popadli w jeszcze większe ubóstwo. Do jego obowiązków należało niekończące się karmienie i znajdowanie dachu nad głową dla licznej tubylczej ludności, zapewnianie możliwości uczenia się i praca nad poprawą warunków społecznych i ekonomicznych. W okolicy, którą pocztówki przedstawiały jako balsamiczny tropikalny raj, John naprzykrzał się firmom medycznym i błagał o leki na choroby przenoszone przez owady oraz te wywoływane brakiem czystej wody do picia i niehigienicznym trybem życia. Piłował i stukał młotkiem, sadził warzywa i układał dachówki, uczył i wygłaszał kazania, walczył z tyranią nielicznych uprzywilejowanych nad masami ubogich. Latem dwa tysiące czwartego roku potrafił płynnie mówić i czytać w języku miejscowych Kreolów, łowić ryby dzidą jak Maj, zbudować canoe i wyśledzić obecność jadowitej, żyjącej na drzewach żararaki rogatej, która czekała, żeby zaskoczyć niczego niespodziewającą się ofiarę. Jego skóra miała kolor spalonego drewna i schudł dziesięć kilogramów. Skończył trzydzieści sześć lat, w domu nie był zaś od pięciu lat. Pewnego dnia otrzymał jednak wiadomość od prowincjała prowincji Nowego Orleanu. Ojciec Richard przechodzi na emeryturę. Czy John chciałby zastąpić go jako proboszcz parafii pod wezwaniem Świętego Mateusza w Kersey w Teksasie? ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 40
W sylwestra tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku Mabel napuściła wody do wanny, w całym domu rozłożyła latarki i dodatkowe baterie, pozamykała drzwi i okna, a przy łóżku zostawiła naładowaną strzelbę swojego zmarłego męża. Wypełniła spiżarnię trwałymi produktami żywnościowymi, skrzynkami z wodą, workami z węglem drzewnym i puszkami benzyny do zapalniczek. Sejf wypełniały gotówka i biżuteria, cadillac był zatankowany, a w garażu stały dodatkowe pięciogalonowe beczki z paliwem. – Ty i dzieci musicie dzisiejszą noc spędzić u mnie – powiedziała do Emmy. Miała na myśli jej trzydziestodwuletnią wnuczkę i prawnuka, który niedługo kończył trzynaście lat. – Mój dom jest bezpieczniejszy. – Twój dom to prawdziwa ogniowa pułapka – odparła Emma. – Prędzej mnie zastrzelisz, zanim wejdę na piętro do łazienki. – Nie szkodzi się przygotować – prychnęła Mabel. – Będziesz żałowała, że nie zostałaś u mnie, jeśli stanie się to wszystko, co przepowiadają. To był najspokojniejszy sylwester w pisanej historii Kersey. Nie nastąpił koniec świata, wirus roku dwutysięcznego się nie pojawił, ale nad ranem pierwszego stycznia Emma Benson umarła we śnie. Restauracja była nieczynna, Cathy wcześnie wstała, żeby przygotować na śniadanie zapiekankę z francuskich tostów. Później z Emmą i Mabel zamierzały oglądać w telewizji Rose Bowl Parade. Will wybierał się z przyjaciółmi zagrać w bejsbol. Kiedy czas mijał, a Emma, która nie należała do śpiochów, nie zareagowała na aromat świeżo zaparzonej kawy, Cathy zapukała do drzwi jej sypialni. – Babciu, kawa już jest! – zawołała. Nie doczekała się odpowiedzi. Wstrzymała oddech. Uświadomiła sobie, że nie słyszała szumu spłukiwanej toalety. Cicho otworzyła drzwi i zobaczyła obraz, którego od dawna się obawiała. Emma leżała z zamkniętymi oczami i dłońmi splecionymi na kołdrze, przebywając gdzieś, gdzie głos wnuczki nie mógł do niej dotrzeć. Wielki czarny wieniec zawisł na drzwiach restauracji pod tabliczką , na gmachu sądu opuszczono flagę do połowy masztu. Cathy, czując żal jak kamień w sercu, trzymała się ze względu na pogrążonych w rozpaczy Willa i Mabel, której ta noc odebrała część czasu, jaki jej jeszcze pozostał. Cathy zaproponowała, żeby zadzwonić po Treya, ale Mabel pokręciła głową. – Jego pojawienie się byłoby obrazą dla pamięci Emmy – powiedziała. Rano przed pogrzebem Cathy koło trumny zobaczyła piękny wieniec z białych mieczyków, ulubionych kwiatów Emmy, z wizytówką Treya i prostym napisem: „Spoczywaj w pokoju, Emmo”. John przyleciał z Kalifornii, ale mógł spędzić z nimi tylko kilka dni, ponieważ przyrzekł więźniowi, którego przeniesiono z Pelican Bay do celi śmierci w San Quentin, że będzie mu towarzyszył w drodze na egzekucję. Czerpiąc z mądrości Emmy, Cathy skoncentrowała się na przyszłości. ZAMKNIĘTE
– Muszę przyznać, Cathy, że wykonałaś cholernie dobrą robotę – powiedział Daniel Spruill, prezes
Banku Stanowego w Kersey, chwaląc remont, który jego klientka przeprowadziła w restauracji. – Cóż za kontrast z czasami, kiedy Gloria, zanim jeszcze usiadła, pluła na chusteczkę, żeby przetrzeć stolik. Mówił o swojej zmarłej żonie. Daniel wychował się w Kersey i skończył liceum siedem lat przed Cathy. Po college’u wrócił do miasteczka z żoną. On podjął pracę jako wiceprezes w banku ojca, a Gloria zajęła ważne – na miarę Kersey – miejsce w kręgach towarzyskich. Po śmierci Spruilla seniora Daniel został prezesem. Przed trzema laty Gloria umarła na raka. Zaczął spotykać się z Cathy od dnia, kiedy usiadła przed jego biurkiem i wyjaśniła swoje plany rozbudowania restauracji. To było pół roku temu, w grudniu dwutysięcznego roku. Cathy się obawiała, że zwolnienie gospodarcze wywołane pęknięciem bańki internetowej wpłynie na jej szanse otrzymania kredytu, ale prezes banku zapewnił ją, że z największą przyjemnością pomoże jej w zaspokojeniu potrzeb finansowych. – Nie poradziłabym sobie bez twojej wiary we mnie – odpowiedziała Cathy na komplement Daniela. – Przeciwnie, na pewno byś sobie poradziła. Wystarczyłaby twoja wiara w siebie. Jestem szczęśliwy, że mogę brać w tym udział. – Zamaszystym gestem wskazał powiększoną salę, nowe wyposażenie baru i dłuższy kontuar, po czym objął ją w talii. Byli sami, otwarcie restauracji po remoncie zaplanowano na jutro. – Masz pojęcie, ile dla mnie znaczysz? – szepnął jej do ucha. Owszem, miała. Daniel był dla niej odrobinę za szybki, ale jak powiedział, po raz pierwszy wyznając uczucia: – Kto ma czas na czekanie? Nie kochała go w sposób, w jaki miała nadzieję znowu pokochać, ale był dobry, miły i bardzo polubił jej syna. Sam miał dwóch synów, sympatycznych studentów, i wyobrażał sobie, jak wszyscy razem spędzają święta i wyjeżdżają na wycieczki – „świetnie się bawią jak rodzina!” Przystojny na wzór profesorski (okulary pozostawiły stałe wgłębienia na nosie), był pełnym uwielbienia i zręcznym kochankiem. Cieszyły go te jej cechy, których brakowało jego żonie. Glorię opisywał jako emocjonalnie niepewną, wydającą pieniądze, żeby wynagrodzić sobie biedę, którą cierpiała jako córka robotnika, zazdrosną i kontrolującą; jako kobietę nabywającą pożądane przedmioty, żeby nie czuć się gorszą od przyjaciół męża. Nie pociągały jej podróże, nie ciekawił świat poza granicami Kersey. Obsesyjnie zajmowała się synami, wobec których Daniel odgrywał drugorzędną rolę. – Byłem po prostu facetem, który płaci rachunki – powiedział. Od strony kuchennych drzwi dobiegło grzeczne chrząknięcie. Cathy spojrzała zza szczupłego ramienia Daniela. – Tak, Odell? – Przyjechał wóz dostawczy, panno Cathy. – Zaraz tam będę. Uwolniła się z objęć Daniela, myślami wracając do pracy. – Mam tylko nadzieję, że teraz, kiedy skończyłam ten remont, pojawią się klienci. Pojawili się. Panika na Wall Street nie wpłynęła na stale rosnącą liczbę miejscowych gości, ludzi podróżujących autostradą międzystanową numer 40, którzy czytali o restauracji „U Benniego”, oraz mieszkańców Panhandle gotowych pokonywać wielkie odległości, żeby zjeść kolację w sławnym lokalu. Ściany zaczynały zdobić oprawione w ramki recenzje krytyków kulinarnych i karty dań z autografami celebrytów, a jedynym problemem mącącym jej radość było pytanie, czy jest gotowa zrezygnować z ciężko zapracowanego sukcesu, żeby wyjść za mąż. Daniel będzie oczekiwał, że sprzeda restaurację. Z jego planów na ich przyszłe życie wynikało jasno, że nie będzie w nim czasu na zajęcie równie wymagające, jak prowadzenie restauracji. To był powód ich pierwszej i jedynej kłótni. – Nowy Jork, Cathy. Mówimy o Nowym Jorku! Teatr, restauracje, spacery po Central Parku, galerie sztuki, hotel Waldorf Astoria. Pomyśl o tym: jesień w Nowym Jorku! – Pomachał Przewodnikiem po Wielkim Jabłku Fodora.
Cathy westchnęła. – Wiem. – Nie, nie wiesz! – Daniel rzucił przewodnik na biurko. – Skąd możesz wiedzieć? Odkąd skończyłaś jedenaście lat, prawie wcale nie wyjeżdżałaś z Kersey. Siedzieli w gabinecie Daniela i omawiali drażliwy temat wyjazdu Daniela na konferencję bankową w Nowym Jorku. Właściwie kłócili się z tego powodu. Daniel chciał, żeby z nim pojechała, ale termin kolidował z imprezami zarezerwowanymi w sali przyjęć. Bebe nie byłaby w stanie obsłużyć ich sama, a właśnie dzięki takim przyjęciom restauracja wychodziła na czysto. Cathy w żadnym razie nie mogła wyjechać. Wyczuwała frustrację i rozczarowanie, które pewnie wielokrotnie były jego udziałem, kiedy żona odmawiała towarzyszenia mu w podróżach służbowych, jako powód podając dzieci. – To znaczy wiem, jak cudownie byłoby pojechać do Nowego Jorku – wyjaśniła Cathy. – A co powiesz na spędzenie tam miesiąca miodowego? – Co? – Zmarszczki na jego czole zniknęły jak burzowe chmury, gdy przedrze się przez nie słońce. – Co ty mówisz? Cathy się uśmiechnęła. – Przyjmuję twoje oświadczyny. Będę szczęśliwa, wychodząc za ciebie. – Teraz była tego pewna. Kochała Daniela, jeśli nawet nie całym sercem, które oddała Treyowi, to na tyle mocno, żeby wiedzieć, że to dla nich obojga słuszna decyzja. Miała trzydzieści trzy lata. Babcia odeszła, Will za trzy lata wyjedzie do college’u. John jest na Jamajce, Trey nigdy nie wróci do domu. Przed nią rozciągały się długie i puste lata, dni wypełnione jedynie pracą. Małżeństwo z Danielem będzie oznaczać przeprowadzkę do wielkiego domu na wzgórzu, możliwość urodzenia drugiego dziecka i ulgę, że nie musi sama troszczyć się o siebie i syna. A co ważniejsze, będzie dzieliła życie i starzała się z mężczyzną, którego szanuje i podziwia. Wyszedł zza biurka z twarzą jaśniejącą zdumieniem. – Nie zmienisz zdania, kiedy mnie nie będzie? – Nie zmienię. – Alleluja! – Złapał ją w objęcia i okręcił wysoko nad podłogą, obsypując pocałunkami. – A teraz – powiedziała ze śmiechem, kiedy ją wreszcie postawił – będziesz tak uprzejmy i każesz sekretarce zrobić kopię programu konferencji, żebym przynajmniej w myślach mogła z tobą być? W pierwszy dzień konferencji sprawdziła, gdzie odbywa się spotkanie. „World Trade Center – przeczytała. – Dziewięćdziesiąte drugie piętro Wieży Północnej”. Nad planem dnia widniała data: jedenasty września dwa tysiące pierwszego roku. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 41
Spoglądając wstecz, Trey widział, że smutek pojawił się i został na dobre, kiedy pierwszego stycznia dwutysięcznego roku umarła Emma. Miała osiemdziesiąt trzy lata i od dawna cierpiała na serce, jej śmierć nie była więc niespodziewana, ale jakimś sposobem świadomość, że tej twardej staruszki już nie ma między żywymi, wciąż go przygnębiała. Mógł sobie tylko wyobrazić, jak jej stratę przeżywają Cathy i jego ciotka. Śmierć pani Emmy przypomniała mu, że dni jego ciotki Mabel także są policzone, a to tylko pogłębiało jego smutek. – Dlaczego nie sprowadzisz cioci, żeby z nami zamieszkała? – zapytała jego druga żona, Mona. Zupełnie zbiła go z tropu, zwykle bowiem zajmowała się wyłącznie sobą. – Zgodziłabyś się? – Zgodziłabym się na wszystko, byle poprawić ci humor. Ostatnio jesteś bardzo nudny. Tak więc w ostatecznym rozrachunku jednak chodziło o Monę, ale ciotka odrzuciła ofertę. – Nie, kochanie, mój dom jest tutaj – powiedziała. Przestała zapraszać go do siebie, a na propozycje spędzenia świąt u niego odpowiadała, że jest za stara na latanie, tak więc ostatni raz był u cioci Mabel na Boże Narodzenie przed wyświęceniem Johna. Później bywały chwile, że tęsknota paliła go w piersiach niczym żarzący się węgiel i oddałby wszystko, co ma, żeby tam pojechać, uściskać ciocię i panią Emmę, objąć Cathy i Johna i rozsypać magiczny pył, który zmazałby całą przeszłość. Emma jednak umarła, ciotka dała sobie z nim spokój, John gdzieś w Ameryce Środkowej wykonywał kapłański obowiązek, a Cathy zakochała się w prezesie banku. Wszystkie drzwi, które niegdyś stały przed nim otworem, teraz się zamknęły. Dlaczego tak zawsze jest, że wszystko widzi, kiedy już jest za późno? – Trey, ty mnie słuchasz? Mówiłem, że stoisz na skraju bankructwa. – Słyszałem – odparł Trey. Siedział przed biurkiem swojego doradcy finansowego w biurze Merrill Lynch w Carlsbadzie. Był wrzesień dwa tysiące siódmego roku. Nie musiał zaglądać do raportu doradcy, żeby znać stan swoich finansów albo wiedzieć, dlaczego do tego doszło. W ciągu pierwszych pięciu lat w lidze wpadł w pułapkę, w którą wpadała większość debiutantów, gdy nagle co dwa tygodnie na ich konto wpływało pięćset tysięcy dolarów. Trudno było prowadzić ostrożny pod względem finansowym tryb życia, chociaż Trey zdawał sobie sprawę, że przeciętna długość kariery zawodowego futbolisty to trzy lata, a w okresach, gdy nie jest zdolny do gry, pensję otrzymuje tylko przez krótki czas. Przez pierwsze cztery sezony po odliczeniu podatków i sześcioprocentowej prowizji agenta wydawał jak szalony, kupując najdroższe samochody, jachty, mieszkania, jedno w Carlsbadzie, drugie w Santa Fe, nie wspominając o szytych na zamówienie ubraniach, hucznych imprezach, niebotycznych rachunkach w restauracjach, biżuterii i kosztach pierwszego rozwodu. Później jednak zaczął inwestować. Jego celem było zgromadzenie takich pieniędzy, żeby po zakończeniu kariery sportowej móc opłynąć świat i nigdy więcej nie pracować. Uważnie przyglądał się giełdzie i rynkowi handlu nieruchomościami, wnikliwie analizował oferty inwestowania w najróżniejsze branże, od restauracji począwszy, na markach odzieżowych i przemyśle naftowym skończywszy. Odrobił
pracę domową na piątkę, mimo to jednak wszystko spieprzył. Wbrew radzie siedzącego przed nim człowieka przeniósł miliony na akcje firm produkujących oprogramowanie komputerowe, papiery firm telekomunikacyjnych i biznes internetowy. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku w pierwszy dzień obrotu na giełdzie jego wyjściowy pakiet akcji Yahoo! skoczył w górę o sto pięćdziesiąt pięć procent. W ciągu roku inwestycja w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów zwiększyła się do miliona. Czy mógł się mylić? Przyszłość należała do technologii informatycznych i Internetu – motorów bogactwa porównywalnych z kolejami, elektrycznością i samochodami. Nie przewidział niebezpieczeństwa związanego z firmami, które wchodziły na giełdę, mając jedynie perspektywy na przyszłe zyski. Zanim bańka pękła i na oczach Treya akcje warte dwieście czterdzieści cztery dolary spadły do siedemdziesięciu, Mona wystąpiła o rozwód i zainkasowała połowę wartości jego portfela z czasu, gdy miał najwyższą wartość. W dwa tysiące pierwszym roku po jego jedenastym sezonie w San Diego Chargers nie odnowiono z nim kontraktu. Cios spadł na niego przed wypadkami z jedenastego września i szokującą wiadomością o śmierci narzeczonego Cathy w Wieży Północnej World Trade Center. San Francisco 49er zaangażowali go na rok jako rezerwowego rozgrywającego, ale w czasie pierwszego meczu nie potrafił się skoncentrować i za długo trzymał piłkę, po czym otrzymał paraliżujący cios w głowę, po którym zniesiono go z boiska ze wstrząsem mózgu. Z powodu problemów z kolanem dosłownie przekuśtykał do końca sezonu, kiedy to drużyna z San Francisco się z nim pożegnała. Miał trzydzieści cztery lata. Dla niego gra się skończyła. Nie chciał, jak inni zawodowcy, przenosić się z drużyny do drużyny jako rezerwowy, siedzieć na ławce i rywalizować o wejście na boisko jak wygłodniały debiutant, dlatego odkurzył swój dyplom z biznesu zdobyty na Uniwersytecie Miami. Samo nazwisko wystarczyło, żeby zaprosiły go na rozmowę najlepsze korporacje z okolic San Diego, choć większość z nich musiała zaciskać pasa z powodu niepowodzeń Doliny Krzemowej i ataków terrorystycznych, przez które akcje znowu poleciały na łeb na szyję. Żadna z posad mu nie odpowiadała, w końcu zatrudniono go na rok w organizacji non profit. Jego zadaniem było zbieranie funduszy. Podobała mu się praca dobroczynna i ludzie, w większości niezwykle oddani sprawie wolontariusze. Po raz pierwszy bezwstydnie wykorzystywał swój gwiazdorski status i charyzmę, skłaniając bogatych do dawania pieniędzy dla ulżenia w cierpieniach ludziom, którym los mniej sprzyjał. Były okresy, kiedy po pomyślnie zakończonej kampanii żałował, że John nie może zobaczyć, jak w rezultacie wykorzystania swoich magnetycznych mocy przyjmuje czek. „I co myślisz o tych jabłkach, Tygrysie?!” – Przynajmniej nie masz długów – mówił broker. – Jeśli sprzedasz apartament... – Nie sprzedam – przerwał Trey. – To nie wchodzi w grę. – Cóż, jeśli będziesz nadal pracował, powinieneś mieć środki na... skromniejsze, choć satysfakcjonujące mieszkanie. „Jeśli nadal będzie pracował”. Zaraz po wyjściu od brokera miał wizytę u lekarza w San Diego. Od pewnego czasu miewał bóle głowy i zaburzenia widzenia, które zdawały się przybierać na sile. Miał nadzieję, że nie są skutkiem ostatniego solidnego wstrząsu mózgu. Jeśli tak, poradzi sobie z tym. Bóle głowy, zawroty, utrata pamięci są ceną za uprawianie co niedziela sportu opartego na przemocy. Deszcz zacinał w szybę samochodu, kiedy Trey skręcił na parking przed gabinetem internisty, którego znalazł w sieci. Wolał pójść do nieznajomego niż do dawnego lekarza medycyny sportowej, ponieważ przed jego gabinetem kręcili się dziennikarze i robili zdjęcia sławnym sportowcom. Wolał, żeby o jego wizycie u lekarza nikt nie wiedział. Wyłączył silnik i przez kilka minut siedział, obserwując deszcz przez szybę swojego bmw i zaciskając prawą rękę na kierownicy. Wziął głęboki oddech i otworzył drzwi. „Do diabła z parasolem!” Jeśli przemoknięcie to najgorsza rzecz, jaka dzisiaj go może spotkać, to bardzo dobrze. Asystent lekarza zapytał Treya o objawy i wykonał badanie neurologiczne sprawdzające wzrok, równowagę, koordynację i stan umysłu. Później posłano go na tomograf i rezonans magnetyczny mózgu.
Kiedy mu powiedziano, że w celu zapewnienia dokładnych obrazów musi leżeć w absolutnym bezruchu, przypięty pasami do ruchomego stołu, który wsunie się do zamkniętej komory, wróciły jego problemy z klaustrofobią. Byłby się odwrócił i wyszedł, gdyby nie technik, który traktował sławnego rozgrywającego San Diego Chargers – „Jest pan moim bohaterem, panie Hall!” – z szacunkiem i podziwem. – Proszę myśleć o najpiękniejszym okresie swojego życia, a badanie się skończy, zanim się pan zorientuje – powiedział technik, wstrzykując mu w żyły kontrast. Trey myślał o nocy z Cathy po balu licealnym. Po badaniu czekał godzinę na powrót technika. – Radiolog przeprowadzi analizę obrazów i prześle raport do pańskiego lekarza, panie Hall – powiedział. – Za trzy dni ktoś się do pana odezwie. Minęła niecała doba, kiedy wezwano go z powrotem. Lekarz wyjaśnił wyniki badań i powiedział: – Daję panu listę najlepszych lekarzy specjalizujących się w leczeniu pańskiej choroby, panie Hall. – Przesunął po biurku alfabetyczny spis nazwisk. – Jak pan widzi, jest ich dziesięcioro i wszyscy pracują w ośrodku leczenia nowotworów w San Diego. Osobiście, gdybym był na pana miejscu, wybrałbym lekarza drugiego od końca. Trey spojrzał na nazwisko, które tamten wskazywał długopisem: Dr Laura Rhinelander, neuroonkolog. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
CZĘŚĆ TRZECIA
2008 rok ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 42
Ojciec John Caldwell gwałtownie się przebudził. Noc miał fatalną, nie był w stanie zasnąć po krótkim, tajemniczym i zupełnie niespodziewanym telefonie od swojego niegdysiejszego najlepszego przyjaciela Treya Dona Halla. Położył się do głębi wstrząśnięty tym, że podniósł słuchawkę i usłyszał głos człowieka, z którym nie miał żadnego kontaktu od dwudziestu dwóch lat. Co więcej, Trey przyjedzie dziś do Kersey. John trwał w niespokojnym półśnie przez całą noc, dręczony pytaniem, jaka to sprawa sprowadza Treya do rodzinnego miasta po tak długiej nieobecności. Wciąż nie wierzył w wyjaśnienie, że ma to coś wspólnego ze sprzedażą domu Mabel Church. W końcu nad ranem zapadł w sen, ale tylko po to, żeby pogrążyć się w plątaninie koszmarów, z których obudził się z suchymi ustami i walącym sercem. Uświadomił sobie, że za bębnienie w uszach po części odpowiada jego gospodyni, Betty Harbison, która puka do drzwi, niosąc mu kawę. – Wejdź, Betty! – zawołał zbyt otumaniony, żeby wstać. – Ojcze? – Betty z ciekawością wsunęła głowę do pokoju. – Jeszcze ojciec nie wstał? John potarł oczy. – Niezupełnie. Miałem bezsenną noc. – Ma ojciec na myśli tę część, kiedy w końcu się położył? – Betty postawiła tacę na stole i nie kryjąc niesmaku, nalała do kubka kawę zaparzoną wyłącznie dla Johna z ekstraciemnych ziaren. – Słyszałam, jak koło północy dzwonił telefon. Czy ludzie nie wiedzą, że ojciec też musi się wyspać? – Nie spałem – odparł John. – Przykro mi, jeśli dzwonek cię obudził. – Nie wspominam o tym ze względu na siebie, ojcze. – Wiem. – John oparł się o poduszkę i wziął kubek do ręki. – Za bardzo się o mnie martwisz, Betty. – A kto inny to zrobi? – Odsuwając zasłony, obdarzyła go cienkim jak włos uśmiechem. Na więcej nikt nie mógł liczyć. John rzadko słyszał jej śmiech. Tylko on, mąż Betty i ludzie, którzy znali ją od wielu lat, rozumieli powody. – Przez kilka dni będziemy mieli gościa, mojego dawnego kolegę szkolnego – powiedział John. – Przyjeżdża dzisiaj, będzie w porze lunchu. Mam nadzieję, że to nie problem, że zapowiedział się w ostatniej chwili. Ja wiem o jego wizycie od wczorajszego wieczoru. – Telefon o północy. Nie, to nie problem. Będę miała dziś do pomocy Eunice Wellborn i Bellę Gordon. Stary przyjaciel, powiada ojciec? – Kolega szkolny – skorygował John. – Nie widziałem go od skończenia liceum. Przynajmniej nie musisz się przejmować śniadaniem dla mnie. Mam być wcześnie w Kersey. Betty spodziewała się dalszych informacji, ostatecznie przynajmniej nazwiska gościa, zorientowała się jednak, że ojciec John cierpliwie czeka na jej wyjście, chce bowiem wstać z łóżka, a ma na sobie tylko bokserki i T-shirt. Zabrała tacę i cicho zamknęła za sobą drzwi. Kimkolwiek był ten gość, ojciec John nie sprawiał wrażenia przesadnie ucieszonego jego wizytą. Pewnie to jakiś darmozjad – Betty była gotowa się o to założyć. Ojciec pozwala, żeby ludzie mu się narzucali. John odsunął pościel, wsunął stopy w pantofle i wyszedł na balkon. Kawa nie bardzo zgodziła się
z jego podrażnionym żołądkiem, ale z balkonu rozciągał się kojący widok: ogromny ogród, warzywniak, obory dla zwierząt i zagrody, gdzie dzieci z Harbison House hodowały zwierzęta w ramach projektu Przyszli Farmerzy Ameryki. Felix, pies sierocińca, jadł śniadanie na schodach tylnego ganku. Wszędzie dokoła była preria, teraz rozkwitająca, płynąca w kierunku spokojnej, pastelowej nieskończoności. Idylliczna sceneria, John miał jednak wrażenie, że w oddali coś narasta – niewidzialne i nieznane, i wkrótce zmąci spokój jak burza gromadząca się na horyzoncie. Pamiętał, że po raz ostatni usiłował nawiązać kontakt z T.D. Hallem latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku, kiedy był w Gwatemali. Pracował w Jezuickim Ośrodku dla Uchodźców w wyjątkowo niebezpiecznym okresie, kiedy brutalne siły bezpieczeństwa dokonywały na coraz większą skalę rzezi dysydentów i ludzi podejrzanych o ich wspieranie, w tym jezuitów. Tysiące musiały uciekać z domu i kraju, zadaniem Johna była zaś pomoc uchodźcom w kompletowaniu dokumentów niezbędnych do uzyskania azylu politycznego i rejestrowanie sytuacji łamania praw człowieka. Po dniach wypełnionych słuchaniem przerażających opowieści o wymykaniu się oddziałom śmierci i walce z duszącym żarem dżungli, błotem, wężami i moskitami, wieczorami znajdował ukojenie, pisząc listy do przyjaciela w Stanach. W tamtym czasie nie porzucił jeszcze nadziei, że w końcu Trey i Cathy do siebie wrócą. Od ojca Richarda wiedział, że co roku anonimowy darczyńca przysyłał czek na znaczną sumę, która była przeznaczona na fundusz stypendialny imienia Donny’ego Harbisona – znak, że stary przyjaciel nie zerwał wszystkich więzów. Trey nie zapomniał przyrzeczenia złożonego Johnowi podczas ich rozmowy od serca po meczu o mistrzostwo okręgu. Pewnego wieczoru John obudził się jednak z męczącego snu i od tamtej pory więcej do Treya nie napisał. Był to jeden z tych niewytłumaczalnych momentów, kiedy podświadomość ujawnia prawdę, dotąd pogrzebaną pod stosem zaprzeczeń. Trey nigdy nie wróci do domu. Dla Johna i Cathy był stracony tak samo, jak początki cywilizacji Majów. Może którejś nocy podświadomość ujawni powód, dla którego Trey porzucił przyjaciół i swoje dziecko, ale niezależnie od przyczyny – prawdziwej lub wyimaginowanej przez jego kapryśny umysł – prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczą Treya. John po prostu był o tym przekonany, tak jak bliźniak intuicyjnie wie, że jego bratu stało się coś złego. Listy i nawet modlitwy, wysyłane z nadzieją na powrót Treya, nie miały sensu. John natychmiast napisał o swojej decyzji Cathy. Odpowiedziała: „Wszystko w porządku, Johnie. Ja już dawno wyleczyłam się z Treya”. Dlaczego więc teraz wraca do domu? – Nie stawiaj na to, Tygrysie! – odparł Trey, kiedy John mu powiedział, że dobrze będzie się z nim spotkać. Co przez to rozumiał? Jaka groźba czaiła się za tymi tajemniczymi słowami? „Trzeba uporządkować niezałatwione sprawy” – oznajmił. A kiedy to T.D. Hall przejmował się niezałatwionymi sprawami? Jedną z nich była Mabel Church, ciotka, która go wychowała, która robiła, co w jej mocy, żeby zapewnić mu dobre życie, a on nawet nie przyjechał na jej pogrzeb. Guzik go obchodziły niezałatwione sprawy, kiedy w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku porzucił dziewczynę noszącą jego syna, którego nigdy nie uznał. W połowie świetnej kariery jakiemuś dziennikarzowi wpadła w ręce szkolna fotografia przedstawiająca ośmioletniego Treya. Był na niej niezwykle podobny do chłopca w tym samym wieku, który mieszkał w rodzinnym miasteczku T.D. Halla i jak głosiły plotki, był jego synem. Dziennikarz zacytował Treya: „W teksaskim Panhandle wszyscy się tacy rodzimy: wysocy, podobni do siebie jak dwie krople wody. Występujemy tam równie często jak biegacze stepowi”. Chociaż Cathy nosiła głowę wysoko, John się orientował, że sugestia zawarta w tej wypowiedzi ją zdruzgotała, i nikt do końca nie wiedział, jak wpłynęła na Willa, ale w hrabstwie obróciła się przeciwko Treyowi. Odmowa płacenia na nieślubne dziecko to jedno, ale zupełnie czym innym jest wypieranie się ojcostwa, skoro każdy z wyglądu i czasu narodzin chłopca wiedział, że mógł być wyłącznie synem T.D. Halla. Nic dziwnego, że Trey przez dwadzieścia dwa lata nie pokazał się w Kersey.
Dlaczego więc teraz? Czy w końcu chciał uznać Willa? Odzyskać Cathy? Na tę myśl Johnowi zrobiło się niedobrze. Cathy wybaczono „minione grzeszki”, jak ironicznie o tym mówiła. Johnowi podobał się sposób, w jaki skomentowała swój powrót do łask mieszkańców miasteczka: „Jeśli dostatecznie długo chodzisz z podniesioną głową, w końcu woda się cofnie i możesz wyjść na suchy ląd”. I rzeczywiście wyszła, o czym Trey niedługo sam się przekona. Cathy brała aktywny udział w życiu miasteczka, była przewodniczącą zarządu szkoły, radną i członkinią komitetu obywatelskiego. Wszyscy ją uwielbiali. Teraz była piękniejsza niż kiedykolwiek przedtem i do niej należała restauracja, chwalona jako jedna z najlepszych, jakie można znaleźć w miasteczkach południowego zachodu. Miasto było dumne z jej syna, jak wcześniej z Johna i Treya. John Will Benson doprowadził swoją drużynę bejsbolową do finału stanowego, gdzie przegrali w ostatniej decydującej części. – Doskonale poradziłby sobie jako futbolista – wyznał kiedyś trener Turner z żalem, a równocześnie z ulgą, że Will nie poszedł w ślady ojca. Chłopak mógł dostać stypendium sportowe w każdym college’u, ale dzięki osiągnięciom naukowym dostał się do Rice University. Niedawno zrobił dyplom z inżynierii naftowej i przyjął propozycję pracy w regionalnym biurze kompanii naftowej w Delton, w którym wcześniej odbywał staż. John i Cathy cieszyli się, że będą go mieć blisko, choć Cathy miała nadzieję, że syn wybierze pracę w jednym z oddziałów firmy rozproszonych po całym kraju i za granicą. – Musi poszerzyć horyzonty, doświadczyć życia poza granicami hrabstwa Kersey – powiedziała, ale Will kochał Panhandle i w przyszłości zamierzał kupić ranczo i hodować konie. Czy Trey, czterdziestoletni, rozwiedziony, mający dni chwały za sobą, wraca do domu, żeby ogrzać plecy przy kominku Cathy? Kolejna fala niepokoju przypominająca wstrząs elektryczny sprawiła, że John wszedł do środka. Po drodze złapał swoje odbicie w balkonowych drzwiach. Cofnął się, przygładzając włosy dłonią, i po raz pierwszy od lat przyjrzał się uważnie swojemu odbiciu. Odzyskał w większości wagę, którą stracił w Ameryce Środkowej. Wrócił do domu, wyglądając tak, jakby przewiał go wicher, przyklejając skórę do kości, ale muskulaturę miał dobrą i ciało silne. Mimo twarzy zdradzającej wiek i siwizny na skroniach wciąż dostrzegał ślady urody rywalizującej z urodą Treya Dona Halla. Ogólnie rzecz biorąc, czas obszedł się z nim dość łaskawie, choć nie ulegało wątpliwości, że trudy jego powołania zebrały swoje żniwo. Zastanawiał się, czy to samo dotyczy T.D. Halla. Idąc pod prysznic, John rozważał, jakie żniwo w wypadku Treya zebrały dwa nieudane małżeństwa, nieprzyjemne rozwody, sądowe batalie, problemy finansowe, poważny wstrząs mózgu, który zakończył jego karierę sportową, i nieustanne życie na najwyższych obrotach. Gotów był się założyć, że niewielkie. Trey nigdy nie zważał na konsekwencje swoich działań i w czterdziestym roku życia jego twarz i ciało przypuszczalnie to potwierdzą. Jak zawsze, gdy wychodził z Harbison House, John wstąpił do kuchni, żeby pożegnać się z Betty i uprzedzić, gdzie będzie można go znaleźć. Wiedział, że Betty tego oczekuje i docenia jego uprzejmość. Wiedza, dokąd John się wybiera i o której będzie w domu, zaspokajała jej macierzyńską potrzebę. – Najpierw pojadę do Kersey, potem mam spowiedź u Świętego Mateusza, ale wrócę w porę, żeby przyjąć naszego gościa – powiedział. – A w Kersey gdzie ojciec będzie? – „U Benniego”. Muszę porozmawiać z Cathy Benson. Usta Betty wygięły się w cienkim uśmiechu. – A więc to jest powód, dla którego ojciec nie je tutaj śniadania. – Przyznaję się do winy. John słyszał zwykły hałas dobiegający z wielkiej jadalni, gdzie mieszkańcy Harbison House – dziesięcioro dzieci w wieku od sześciu do dwunastu lat, wszystkie porzucone przez rodziców – jadły śniadanie. Chciał jak najszybciej zobaczyć się z Cathy, dlatego zdecydował, że się z nimi nie przywita. Wszystkie rzuciłyby się na niego i zaczęły błagać, żeby z nimi zagrał w piłkę, obejrzał ich grządki
i zwierzęta, podziwiał rysunki, grę na pianinie, strzały z łuku. Ktoś wpuścił do domu Feliksa, kundla znalezionego przy autostradzie. John poklepał go i wyszedł. Poprowadził pick-upa podjazdem, który w czerwcu był zasypany koronkowymi białymi kwiatami z dwóch starych jaśminowców rosnących przy bramie. Padały niczym leniwe płatki śniegu na maskę samochodu, gdy pod nimi przejeżdżał, i zwykle ich łagodny ruch poprawiał mu humor, ale nie dzisiaj. Trey zapewne zdrowo się uśmiał przed laty, kiedy ciocia Mabel mu powiedziała, że Harbisonowie przekazali diecezji swoją farmę na dom dla porzuconych dzieci. Zastrzegli przy tym, że dyrektorem ma być ojciec John Caldwell. John słyszał sardoniczne rozbawienie w słowach Treya wczoraj wieczorem: „To musi być dla ciebie miłe”, kiedy wspomniał, że Harbisonowie pomagają mu prowadzić dom. Od niespełna roku sprawował posługę proboszcza u Świętego Mateusza, kiedy Lou i Betty Harbisonowie umówili się z nim na rozmowę. Był listopad, niemal dokładna rocznica dnia, gdy znaleźli swojego syna w stodole. Przez dziewiętnaście lat, które od tego zdarzenia upłynęły, John drżał na myśl o listopadzie, dlatego ich obecność w kancelarii parafialnej w to słoneczne popołudnie tylko pogłębiła jego melancholię. Nie potrafił sobie wyobrazić, z jakiego powodu chcieli się z nim zobaczyć. Prowadzili pobożne życie. – Czym mogę służyć? – zapytał. Przedstawili swoją propozycję, prosząc tylko o pozwolenie pozostania w domu w charakterze gospodyni i dozorcy. Zupełnie oszołomionemu Johnowi przed oczyma stanęła bluźniercza wizja Boga, który z nieba obserwuje tę scenę z ironicznym rozbawieniem. – Dlaczego? – zapytał. – Dlaczego chcecie zrezygnować z posiadania rodzinnego domu i tylko w nim pracować? – To dla Donny’ego – odpowiedzieli. – Donny’ego? – Naszego syna – powiedziała Betty. – Ojciec go nie pamięta? Kiedyś przynosił ojciec kwiaty na jego grób. On... umarł, kiedy miał siedemnaście lat. Jego śmierć była... wypadkiem. Teraz... byłby w ojca wieku. Mówiła urywanie, było widać, że cierpi i jest zakłopotana. – Ale był jednak dobrym chłopcem – oznajmił Lou nagląco. Chciał, żeby John mu uwierzył. – Oddanym synem. – Nie wątpię w to. – John odchrząknął, rozluźniając ściśnięte gardło. Odsunął na bok papiery i pochylił się nad biurkiem, postanawiając w ułamku sekundy zaryzykować wszystko – swoją reputację, powołanie, wolność, także wolność Treya – żeby dać Harbisonom zapewnienie, którego łaknęli. – Wasz syn w żadnym razie nie potrzebuje rozgrzeszenia za nic, co zrobił na tej ziemi. Niechaj w waszych sercach zapanuje spokój. Donny umarł w stanie łaski. Nie musicie poświęcać domu, żeby odpokutować za jego grzechy. Wpatrywali się w niego, zdumieni jego przenikliwym wglądem w źródło ich bólu i autorytatywnym tonem, którym mówił o ich synu, choć przecież ledwie go znał. John ze wstrzymanym oddechem czekał na pytanie, które sprawi, że wyzna prawdę. „Skąd możesz to wiedzieć?” Oni jednak przyjęli jego słowa jako typową wypowiedź księdza, a Betty dodała: – Dziękujemy ojcu za tę pewność, ale podjęliśmy decyzję. Jeśli biskup się zgodzi, pragniemy na cześć naszego syna przekazać dom i ziemię diecezji. Biskup się zgodził i John zamieszkał na piętrze rozległego domu. Harbisonowie zachowali swoje dawne pokoje, pozostałe zamienili zaś w pomieszczenia dla „dzieci ojca Johna” – małych wyrzutków, które co roku przewijały się przez dom. Zmiana miejsca zamieszkania i zwiększenie obowiązków nastąpiło blisko cztery lata temu. John nigdy
dotąd nie był równie szczęśliwy i pogodzony ze swoim życiem i ze swoją pracą. Cień dawnego grzechu nadal czaił się w tle, ale teraz John ledwie wyczuwał jego chłód. Czasami myślał, że jest niemal zbyt szczęśliwy, zbyt pogodzony. Czy T.D. Hall wraca do domu, żeby to zmienić? ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 43
Z okna salonu swojego dawnego domu Betty Harbison patrzyła, jak chevrolet silverado ojca Johna przejeżdża pod jaśminowcem i znika za bramą. Ten prawie nowy pick-up wcześniej należał do parafianina, który w spadku zostawił go domowi dla sierot. W przeszłości parafia miała lexusa, dar świętej pamięci Flory Turner, ale to było na długo przed czasem ojca Johna. Betty cieszyła się, że ojciec John wyrzucił wreszcie tamtego starego gruchota. Bóg wysłuchał przynajmniej jednej modlitwy o jego bezpieczeństwo. Próśb o jego dobre samopoczucie nie była taka pewna. Dostrzegła blizny, które ojciec John przywiózł z Ameryki Środkowej. Pogrążona w nostalgii i we wspomnieniach, Betty stała przy oknie długo po tym, jak pick-up skręcił na drogę prowadzącą do autostrady. Ileż to lat temu z tego samego miejsca obserwowała, jak jej nastoletni syn wsiada do ojcowskiego pick-upa i znika w tumanie białych płatków, i modliła się o jego szczęśliwy powrót? Kiedy umarł, miał prawo jazdy od roku. Tylko w jednym czerwcu stała i wpatrywała się w puste miejsce po jego pick-upie. – Ojciec John dokądś pojechał? – zapytał za jej plecami mąż. – Do Kersey – odparła Betty, mruganiem usuwając łzy z oczu i przyjmując zwykły stoicki wyraz twarzy. – Przez kilka dni będziemy mieć gościa. Nie powiedział, kto to. Lepiej wywietrzę pokój gościnny. Lou lekko złapał ją za ramię. – Znowu cię naszło, Betty? Nie mogła nic ukryć przed Lou. Wyczuwał, kiedy miewała jeden z tych ataków, nagłych i ostrych jak nóż. – Można by pomyśleć, że po tych wszystkich latach... – powiedziała. – Słodkie kochanie, czas nie ma żadnego wpływu na smutek taki jak nasz, ale przynajmniej jest z nami ojciec John. Donny miałby teraz tyle samo lat co on. Bóg okazał dobroć, dając go nam. Przyznałaby mężowi rację, gdyby gardła nie wypełniała jej ta sama co zawsze twarda kula. Przynajmniej mieli ojca Johna, syna pod każdym względem z wyjątkiem więzów krwi. Przybył do parafii jako proboszcz w dziewiętnaste lato po śmierci ich chłopca. Oboje z Lou zauważyli jego troskę o opuszczone, maltretowane dzieci, dla których brakowało schronienia. Pewnego dnia wrócili z mszy do swojego ogromnego i pustego domu, w którym dzwoniła samotność, odkąd Cindy z mężem i dziećmi przeprowadziła się do Kalifornii. Betty powiedziała do męża: – A gdybyśmy oddali farmę Kościołowi na schronisko dla niechcianych dzieci i poprosili, żeby dyrektorem został ojciec John? Od lat nie widziała, żeby twarz Lou tak pojaśniała. – Dlaczego nie? – odpowiedział. I tak zrobili. Ojciec John wprowadził się do nich i razem z dziećmi tworzyli rodzinę. Stopniowo ból w jej sercu łagodniał, pustka zaczęła się wypełniać. Wciąż nie było dnia, żeby nie myślała o Donnym, ale także codziennie dziękowała Bogu, że zesłał im ojca Johna.
John zadzwonił, żeby się upewnić, że Cathy będzie mogła porozmawiać z nim w cztery oczy. O tej porze rano zwykle z Bebe omawiały bieżące sprawy, potem nadzorowały wydawanie śniadań w zatłoczonej sali. – Oczywiście, John, ale co to za okazja? Brzmisz... tajemniczo. – Powiem ci, kiedy się spotkamy, Cathy. W twoim biurze o dziewiątej? Zgodziła się i powiedziała, żeby zwolnił Betty z obowiązku przygotowania mu śniadania, ponieważ kawa i świeże drożdżówki z cynamonem będą na niego czekać. Na kilka minut przed umówioną godziną skręcił za restaurację i zaparkował obok białego lexusa Cathy. Patrzył na front budynku oczyma Treya i żałował, że nie będzie widział jego miny, kiedy zobaczy zmiany. Nawet częściowo zabudowane kuchenne wejście diametralnie się różniło od drzwi, do których przychodził Odell Wolfe żebrać o posiłek. W tamtych czasach parking służbowy był składowiskiem przepełnionych pojemników ze śmieciami, starego wyposażenia restauracji i lądowiskiem dla wszystkiego, co wiatr przywiał z ulicy. – Śmieci i smród odstraszają innych od zostawiania tutaj samochodów – Bennie bronił wyglądu swojego prywatnego parkingu, ale Cathy tam wysprzątała, zbudowała ładną wiatę na pojemniki ze śmieciami i wywiesiła uprzejmą tabliczkę: . Od tamtej pory nikt z tego dostawców parkingu nie korzystał. Z wyjątkiem Johna. Wszedł po kilku stopniach i nacisnął dzwonek. Wielobarwne lwie paszcze w olbrzymich wazach stojących z obu stron ganku kołysały się w łagodnym czerwcowym wietrze. John czubkiem palca wskazującego musnął aksamitne wnętrze, ale dzisiaj proste dzieło Boga nie było w stanie złagodzić niepokoju, choć zwykle taki odnosiło skutek. Wyczuwał zbierające się cienie – te długie, domagające się odpłaty cienie rzucane przez stare grzechy, których czas nie jest w stanie rozproszyć. Cathy otworzyła drzwi. Jak zawsze jej widok poruszył w nim czułą strunę. W przeszłości było to pożądanie, nieodwzajemnione i skrywane, tajemnica między nim a jego lędźwiami, ale tego pragnienia pozbył się dawno temu. Teraz pozostała tylko głęboka i trwała miłość do przyjaciółki. Tego dnia miała na sobie uniform restauracji: błękitny malarski kitel wyszywany w żółte stokrotki – firmowe kolory. – Wejdź w progi tego domu, ojcze Johnie – powiedziała, powtarzając dawne powitanie babci z pobrzmiewającą w nim nutką kpiny, przed którą nie potrafiła się powstrzymać, kiedy nazywała go w taki sposób. – Umieram z ciekawości, co też sprawiło, że okazałam się atrakcyjniejsza od kazania, które zwykle piszesz w piątek rano. Nie był w stanie dopasować się do jej żartobliwego tonu. – Co zrobiłaś z Bebe? – zapytał, wchodząc do biura, któremu słonecznie żółte ściany, obfitość roślin i białe okiennice nadawały urok śniadaniowego pokoju w dworze na południu Stanów. – Poszła do banku. Powiedziałam jej, żeby się nie spieszyła. – Cathy rzuciła mu zaintrygowane spojrzenie. – Widzę, że zamierzasz trzymać mnie w napięciu. Nie potrafił się zmusić, żeby od razu jej powiedzieć. Usiadł przed biurkiem, na którym starannie ułożony stos dokumentów został przesunięty, aby zrobić miejsce na zaparzacz z kawą i słynne drożdżówki z cynamonem. – Z liczby samochodów na parkingu wnoszę, że nowe skrzydło okazało się sukcesem. – Miał na myśli dobudowaną salę, którą Cathy przeznaczyła na przedpołudniowe spotkania przy kawie emerytów, biznesmenów i farmerów. Wyjaśniła, że chce im w ten sposób wynagrodzić okres, kiedy musieli się przenieść do „Monicas’ Cafe” i na ławki w sądzie. Bebe nazywała ich starymi pierdołami. Obsługiwali się sami, sprzątali po sobie i pod słowem honoru płacili za kawę i drożdżówki. Musieli tylko wyjść przed jedenastą, kiedy restauracja zaczynała działalność i sala była potrzebna dla potężnego strumienia gości w porze lunchu. – To jedna z najmądrzejszych decyzji biznesowych, jakie w życiu podjęłam – powiedziała Cathy, PROSIMY... TYLKO DLA PERSONELU I DOSTAWCÓW
siadając za biurkiem. – Nie miałam pojęcia, że będzie taki popyt na spotkania. Sala jest zarezerwowana do końca grudnia i w ciągu roku powinna się zwrócić. – Postawiła filiżanki na spodkach. – Musisz wpaść i przywitać się z nimi, zanim wyjdziesz. Będą zachwyceni. – Jeśli będę miał czas – odparł John. – Dziś rano jestem dość zajęty. Cathy odkręciła wieko zaparzacza i z dzióbka popłynęła para. – To znaczy? – O dziesiątej spowiadam, później będę miał gościa na lunchu. – Och? A kto to? John pochylił się i wyjął jej z rąk zaparzacz, żeby nie pochlapała się wrzątkiem. – Trey Don Hall. Rozchyliła usta. Twarz jej znieruchomiała i John się zastanawiał, jakie myśli zaczną krążyć w tej rozsądnej głowie, kiedy minie pierwszy szok. Czy Trey nadal nie był jej obojętny? John tego nie wiedział – nie chciał wiedzieć. Czy była rozczarowana dwa lata temu, kiedy Trey nie przyjechał na pogrzeb ciotki? – Zadzwonił wczoraj późnym wieczorem, w przeciwnym razie natychmiast dałbym ci znać. Powiedział, że przyjeżdża, żeby zrobić porządek z rzeczami cioci Mabel i spotkać się z Tysonami. Deke przechodzi na emeryturę i chce kupić jej dom. Cathy odebrała mu zaparzacz i nalała kawy do filiżanek. – Musi robić to osobiście? – zapytała. Naczynie dygotało ledwo zauważalnie. – Nie mógł przysłać jednego ze swoich pomagierów? John wzruszył ramionami. – Sam zadawałem sobie to pytanie. – Powiedział coś jeszcze? John powtórzył krótką rozmowę z Treyem. Cathy podała mu filiżankę. Była spokojna, ale... czy pod tą łagodną powierzchnią kryły się burzliwe uczucia? – Niezałatwione sprawy... Co według ciebie przez to rozumiał? – zapytała. – Twoje domysły są tak samo dobre jak moje. John patrzył, jak Cathy wstaje, wciąż szczupła i godna pożądania w wieku czterdziestu lat. Wyprostowana postawa i dżinsowe buty na koturnach dodawały jej wzrostu. On i Trey górowali po obu jej stronach – zbyt wielkie podpórki, między które wsunięto mały tomik wierszy. Podciągnęła żaluzje, żeby wpuścić do pokoju więcej światła, choć John pomyślał, że bardziej chodziło jej o uporządkowanie myśli. – On jest draniem, Johnie – powiedziała cicho, patrząc przez okno. – Nie dzwonił, nie odpowiadał na moje listy, nie przysyłał kartek na urodziny i Boże Narodzenie, nie przysyłał pieniędzy, nie reagował w żaden sposób na sukcesy syna, nie interesował się naszym losem. Jakbyśmy z Willem nie istnieli. Jeśli jesteśmy niezałatwioną sprawą, którą chce uporządkować, to spóźnił się o dwadzieścia dwa lata. – Jesteś o tym przekonana, Cathy? Odwróciła się od okna. W promieniach słonecznych zabłysły jej włosy. Johnowi jej uroda zaparła dech w piersiach i zobaczył ją oczami Treya: nie można się było jej oprzeć. – Myślisz, że wciąż go kocham, prawda? Że tylko kiwnie palcem, a ja od razu zdejmę majtki. – Ta myśl przeszła mi przez głowę. W jej oczach zapalił się ogień, pozwalając zajrzeć pod maskę, którą założyła. – Skrzywdził mojego syna! Tego nie jestem w stanie darować. – Nawet jeśli... pożądanie nie wygasło? Znowu spojrzała w okno. – Słuszne pytanie. Pamiętasz, jak powiedziałeś Bebe, że idziesz na Uniwersytet Loyoli i chcesz zostać
księdzem, a ona cię ostrzegła, że nie będziesz się mógł opędzić od dziewcząt? Pozwolisz, że odpowiem tak, jak ty wtedy odpowiedziałeś. Zmarszczył czoło, próbując sobie przypomnieć swoje słowa. – A co powiedziałem? – Powiedziałeś: „Przypuszczam, że będę się musiał o tym przekonać”. Nie na takie zapewnienie liczył. – Bebe ma długi język, a ty długą pamięć. Wróciła do biurka. – Właśnie. I dlatego nie musisz się martwić, że pozwolę Treyowi Donowi Hallowi ponownie skrzywdzić siebie albo Willa. – Nie sądzę, żebyście z Willem mogli wyjechać na kilka dni... – Posłała mu spojrzenie, które sprawiło, że pożałował tej propozycji. – Nie, jasne, że nie – westchnął. – Fatalny pomysł. To zupełnie nie w twoim stylu. – Bebe wróciła z banku, słyszał, jak żartuje z kawoszami, którzy po sobie sprzątali. Wstał, uświadamiając sobie, że nie tknął leciutkich jak obłoczek drożdżówek, którymi zwykle się zajadał. – Zadzwonię, kiedy poznam plany Treya. – Mogą wcale nie dotyczyć Willa i mnie – odparła. Wyłapał smutek w jej głosie i serce mu się ścisnęło. Cathy może zaprzeczać, ale Trey wciąż był dla niej ważny. – Nie oddalaj się od telefonu – poradził. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 44
Po wyjściu Johna Cathy pozostała przy biurku. Wzięła kilka głębokich, regularnych oddechów na wypadek, gdyby miał nastąpić łagodny nawrót mutyzmu. Poszukała informacji o tym zaburzeniu i dowiedziała się między innymi, że objawy – przyspieszone bicie serca, napięcie mięśni, podrażniony żołądek – są częścią reakcji „walcz albo uciekaj”, wywołanej nagłym podwyższeniem poziomu adrenaliny i innych związków chemicznych w systemie nerwowym, która przygotowuje ciało do szybkiej ochrony przed niebezpieczeństwem. Radzenie sobie polegało na tym, żeby dać mózgowi czas na przetrawienie sytuacji i ocenę, czy zagrożenie, z jakim ma do czynienia, jest realne, a jeśli tak, to w jaki sposób należy rozwiązać problem. Istniały techniki kognitywne i ćwiczenia fizyczne, ale Cathy ich nie potrzebowała. Trey Don Hall nie stanowi zagrożenia. Musi w to uwierzyć. Trey nie może ponownie zranić jej albo jej syna. Nie ulegną jego urokowi. Cathy nie doświadczała objawów mutyzmu, gdy po raz pierwszy poszła do szkoły podstawowej w Kersey, i nie zamierzała teraz na to pozwolić. Sensacje, których doznawała, dotyczyły wyłącznie urzeczywistnienia się jej fantazji o tym, że pewnego dnia Trey Don Hall wchodzi do lokalu, który w przeszłości nazywali „podłą knajpą”, i przekonuje się o tym, że bar został zamieniony w nieskazitelną, cieszącą się niezwykłym uznaniem restaurację, a Cathy jest jej szanowaną właścicielką. Wyobrażała sobie jego zdumienie, kiedy próbuje pogodzić wspomnienie zdruzgotanej, ciężarnej dziewczyny bez grosza przy duszy, którą porzucił, z obrazem odnoszącej sukcesy bizneswoman, ale minął jakiś czas, odkąd o tym myślała. Kiedy Trey nie przyjechał na pogrzeb Mabel Church, przysłał tylko kwiaty, Cathy patrzyła na swojego dziewiętnastoletniego syna stojącego obok niej na uroczystości i czuła wdzięczność, że nie odziedziczył po ojcu tej absolutnej bezduszności. Jej ostatnią myślą poświęconą Treyowi było życzenie, żeby drań smażył się w piekle. A teraz nagle na sam dźwięk jego imienia serce jej waliło, żołądek się ściskał i zastanawiała się usilnie, w co powinna być ubrana, kiedy on przekroczy próg restauracji. „Głupia dziewczyna, bardzo głupia”. Nieważne, jaki rodzaj „światła w drodze do Damaszku” Trey zobaczył w San Diego, dla niej i dla Willa zdarzyło się to zbyt późno. Nie potrzebowali, nie chcieli zużytego życia Treya. Nie musiała godzić się na fusy po kawie. A mimo to chciałaby się z nim zobaczyć. Chciałaby, żeby poznał Willa. Nie po to, żeby coś zaczynać albo nadrobić utracone lata. Pragnęła, żeby Trey się przekonał, co mógłby mieć, co przetrwałoby, kiedy czas jego chwały się skończył, pieniądze się rozpłynęły, kolana straciły sprawność. Ponieważ Cathy wciąż uważała, że mimo jego narcystycznych skłonności odnieśliby sukces i znaleźli szczęście, gdyby wtedy nie zaszła w ciążę. Kochał ją, może i egoistycznie, ale głęboko, i Cathy nadal wierzyła, że z czasem pogodziłby się z pojawieniem się dzieci w ich życiu. „Może jednak nie?” Ciocia Mabel kiedyś powiedziała: – Wygląda na to, że nasz Will to jedyny cioteczny wnuk, jakiego będę miała. Sens jej słów był jasny: żadna z dwóch żon Treya nie urodziła mu dzieci. Mimo to Cathy nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że z nią byłoby inaczej. Ich związek nie był typową
licealną miłością. Nawet ludzie niepochwalający ich nastoletniej intymności dostrzegali coś wyjątkowego, niemal duchowego w sposobie, w jaki się do siebie odnosili od dnia, gdy weszła na lekcję wychowawczą panny Whitby i stała niema na środku klasy. Czy Trey był na tyle arogancki, żeby wierzyć, że nie wyszła za mąż, bo jej serce wciąż do niego należało? Ciocia Mabel na pewno powiedziała mu o zaręczynach z Danielem – czy Trey pomyślał, że po prostu chce sobie ułożyć życie? Cathy roześmiała się ironicznie. Może miał rację, ale była pewna, że Trey Don Hall przeżyłby szok, gdyby się dowiedział, że jedyny mężczyzna, którego teraz kochała i za którego pragnęłaby wyjść, nosi koloratkę. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. – Cathy? Mogę wejść? – Jasne, Bebe, proszę. – Kiedy do gabinetu weszła kierowniczka z pustymi workami na gotówkę, Cathy powiedziała: – Będziesz musiała poradzić sobie beze mnie przez jakąś godzinę, Bebe. Jadę do Morgan Petroleum zobaczyć się z synem. Spoglądając w okno gabinetu szefa, Will Benson urwał w połowie zdania prezentację raportu o próbkach, które pobrał w roponośnych skałach w jednym z odwiertów należących do firmy. Przed chwilą zobaczył białego lexusa matki wjeżdżającego na parking. Szef także spojrzał w okno, żeby sprawdzić, co zwróciło uwagę Willa. – Przecież to twoja urocza mama – powiedział. – Jak myślisz, co ją tu sprowadza? Mam nadzieję, że nie stało się nic złego. – Ja także – odparł Will, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. Mama miała na sobie restauracyjny mundurek. – Lepiej pójdę i się dowiem. – Jasne. Później do tego wrócimy. Will pobiegł do recepcji. Jego pierwszą myślą było to, że matka przyjechała, żeby powiedzieć mu o złych wynikach corocznych badań, którym się poddała w zeszłym tygodniu. Co roku ze wstrzymanym oddechem czekał, aż zatelefonuje i powie mu, że jest zdrowa. Tym razem nie zadzwoniła. Nie przychodził mu na myśl żaden inny powód, który kazałby jej przejechać czterdzieści pięć kilometrów z Kersey do jego pracy, w dodatku tuż przed godziną szczytu w restauracji. Rozmawiała z geologiem, który otworzył jej drzwi, a Will szukał w jej twarzy znaku przygotowującego go na spełnienie się jego najgorszych obaw. Niczego nie dostrzegł. Matka pytała geologa o żonę i nowo narodzone dziecko. Twarz i głos miała spokojne, ale to o niczym nie świadczyło. Nigdy w miejscach publicznych nie zdradzała się ze swoimi uczuciami. Zanim jego kolega zdążył wyjąć portfel, żeby pokazać jej zdjęcia, Will skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na niego znacząco. Tamten zrozumiał aluzję i odszedł. – Mamo, co ty tutaj robisz? – zapytał Will. Cathy z uśmiechem wspięła się na palce, żeby pocałować syna w policzek. – Johnie Willu, czy w taki sposób należy traktować świeżo upieczonego tatusia albo mówić do matki? Zmartwiony spojrzał na twarz, która była dla niego najważniejsza na całym świecie. – Co się stało? – Możemy pójść do twojego gabinetu? – Jasne. – Teraz nabrał pewności. Jeśli to rak, zdiagnozowano go zapewne w porę. Matka dbała o siebie, a poza tym cieszyła się doskonałym zdrowiem, obecnie zaś lekarze potrafią dokonywać cudów. Cokolwiek będzie potrzebne, mama to dostanie. Z napięciem w głosie zwrócił się do sekretarki: – Lindo, zadzwoń, proszę, na odwiert szósty i powiedz, że przyjadę trochę później, dobrze? – Oczywiście, Johnie Willu – odparła sekretarka, z żartobliwym naciskiem wymawiając jego pierwsze imię. – Dla ciebie wszystko. – Śliczna dziewczyna – skomentowała Cathy, idąc z synem wąskim korytarzem do jego schowka na
miotły, jak nazywał swój gabinet położony na tyłach budynku. Pracował w firmie od niedawna, musiał dopiero zasłużyć sobie na jeden z większych gabinetów z ogromnymi oknami. Cathy uwielbiała wdzięk, z jakim się poruszał i nosił ubrania. W pracy były to głównie spodnie khaki i dżinsowe koszule, ale zawsze wykrochmalone i wyprasowane. – Mężatka? – Tak, mamo, mężatka – odparł Will, zaciskając szczęki. Otworzył drzwi. – A teraz mi powiedz, co się stało. Odczytując jego niepokój – i dopiero teraz uświadamiając sobie, co syn musi myśleć – Cathy położyła mu dłoń na policzku. – Och, synku, to nie to, co podejrzewasz. Gdybym była zdrowsza, musieliby mnie zakonserwować w formalinie. Dzisiaj rano dostałam wyniki, ale nie miałam kiedy zadzwonić. Chodzi o coś innego. Will odetchnął. – W porządku, w takim razie o co? – Może lepiej usiądziesz, kochanie. Mam wieści, które mogą cię zaszokować. „O Boże!” Mama wychodzi za mąż – za tego dwukrotnie rozwiedzionego nafciarza z Dallas, który zeszłej wiosny był „U Benniego” i momentalnie oszalał na jej punkcie. Will go lubił, ale nie było na świecie mężczyzny godnego jego matki – z wyjątkiem ojca Johna. – Twój ojciec przyjeżdża do miasta – powiedziała. – Wczoraj w nocy zadzwonił do Johna i powiedział, że będzie w Kersey dzisiaj w południe. Chce załatwić sprawę domu ciotki. Deke i Paula Tysonowie, rodzice Melissy, chcą go kupić. Świat stracił kontury, jakby przed twarzą Willa eksplodowała żarówka. Jako sześciolatek, doskonale wiedząc, kim jest jego ojciec, marzył o dniu, gdy T.D. Hall niespodziewanie się pojawi i zabierze ich oboje do San Diego. Prababcia także z nimi pojedzie. Z tą sekretną nadzieją kładł się spać i tulił ją do siebie, jak inne dzieci tuliły rękawice bejsbolowe i pluszowe zabawki. Kiedy miał dziesięć lat, wiedział wszystko o niezwykle rozrzutnym życiu ojca, jego seksualnych podbojach, astronomicznych zarobkach, podczas gdy mama pracowała do późna, próbując zapewnić sukces swojej restauracji i martwiąc się, że nie będzie jej stać na lekarstwa dla babci. Wtedy także znał już okoliczności, w jakich ojciec porzucił matkę, kiedy była w ciąży, wyjechał na studia na Florydę i nigdy nie wrócił do domu. W wieku trzynastu lat przysięgał, że jeśli ten sukinsyn jeszcze się kiedyś pokaże, odstrzeli mu jaja ze starej strzelby, którą mama trzymała pod łóżkiem. Podobnie jak ona wyrobił w sobie umiejętność ukrywania emocji w trudnych chwilach. Raz mrugnął i zapytał: – I tylko po to przyjeżdża? – Nic więcej nie wiem. – Jak długo tutaj będzie? – Kilka dni, tak powiedział John. – To nie brzmi tak, jakby miał zostać na dłużej. – Masz rację. Powiedział Johnowi, że zatrzyma się w Harbison House, dopóki nie pozałatwia spraw. Na razie wiemy tylko tyle. – Pytał ojca Johna o nas? – Nie, ale może sprawdza grunt i dlatego tutaj jestem. Przyszłam cię prosić, żebyś się z nim spotkał, jeśli będzie mu na tym zależało, bo o ile znam swojego syna, w weekend wybierze się ze swoim psem na wędrówkę i wróci dopiero wtedy, kiedy jego ojciec wyjedzie tam, skąd przyjechał. Jeśli ci się nie spodoba to, co będzie miał do powiedzenia, wykop go, spluń mu w twarz, trzaśnij drzwiami przed nosem. To będzie zależało tylko od ciebie, ale jestem przekonana, że jeśli się z nim nie spotkasz, później będziesz żałował. – A co, jeśli nie przyjechał, żeby cokolwiek mi powiedzieć, mamo? Jeśli przyjechał po prostu sprzedać dom ciotki? Jeśli nie ma nas w planie?
Cathy pokręciła głową. – Nie musiał zjawiać się osobiście, żeby wysprzątać dom ciotki i zająć się sprzedażą. Mógł to załatwić z San Diego. W tej kwestii zgadzamy się z ojcem Johnem. Will przyznał jej rację. Przyglądał się matce, widząc ją w nowym, przerażającym świetle. Po części podejrzewał, że cieszy się z tej wizyty, że czekała na nią od lat. Wciąż była młoda i piękna. Zadawał sobie pytanie, co by zrobiła, gdyby T.D. Hall – skończony, rozwiedziony, podobno spłukany – znowu stanął na jej progu, błagając, żeby mu wybaczyła i dała drugą szansę? W całym hrabstwie ją szanowano, była filarem społeczności. Jak wpłynęłoby na jej reputację, gdyby przyjęła z powrotem drania, który zostawił na lodzie ją i jej syna? – Co byś zrobiła, gdyby ten facet wszedł tutaj teraz, powiedział, że mu przykro, że cię kocha i chce nam wszystko wynagrodzić? Jak byś zareagowała? Uśmiechnęła się, rozumiejąc jego gniew. – Twój ojciec chrzestny zadał mi to samo pytanie, powiem ci więc to samo co jemu. Trzeba czegoś więcej niż słodkich słówek i samobiczowania, żeby mnie zdobyć, synu. Przez dwadzieścia dwa lata ignorował twoje istnienie. O mnie nie mówmy, mnie tylko zlekceważył. Nigdy mu nie wybaczę cienia, który rzucił na twoje dzieciństwo, ale również nie czuję do niego nienawiści. A to dlatego, że – rzecz zdumiewająca – wyrosłeś na mężczyznę, którym nie mógłbyś się stać, gdyby twój ojciec był z tobą. – Poradziłbym sobie, mamo – odparł Will. Jej duma z niego sprawiła, że głos mu się załamał. – Miałbym ciebie. – Nie taką jednak, jaką znasz. Gdyby T.D. Hall się ze mną ożenił, nie byłabym kobietą, którą jestem dzisiaj. Uznał, że to przypuszczalnie prawda. Matka przezwyciężyła inny, łatwiejszy do opanowania zestaw przeszkód niż ten, z którym miałaby do czynienia przy jego egocentrycznym, lubiącym kobiety ojcu. Tygrysa można obłaskawić tylko do pewnego stopnia. – Proszę cię tylko o to, żebyś dał mu szansę powiedzenia tego, z czym tutaj przyjechał – ciągnęła Cathy. – Ja tak zrobię. Czuję, że to mnie przekona, iż mieliśmy szczęście, kiedy nas opuścił. – W porządku – odparł Will. – Zrobię to dla ciebie. Ale nie bądź rozczarowana, jeśli się okaże, że przyjechał wyłącznie po to, żeby sprzedać dom ciotki. Cathy wstała i z torebki wyjęła kluczyki samochodowe. Jej ruchy były spokojne i zdecydowane. – Nie sądzę, żeby Trey Don Hall zdołał jeszcze kiedyś mnie rozczarować. „Gdybym tylko mógł w to uwierzyć” – pomyślał Will, odprowadzając matkę na parking. Zaciskał szczęki tak mocno, że ledwie poczuł, jak całuje go na pożegnanie. Jak zawsze czytała mu w myślach. – On będzie próbował cię oczarować, skłonić, żebyś przestał go nienawidzić, Will, a to byłaby dobra rzecz – powiedziała. – Nie bój się uwolnienia od nienawiści. To nie sprawi, że zapomnisz o tym, o czym zawsze chciałeś pamiętać. Nie oznacza zgody. Will patrzył, jak matka odjeżdża. Wstrząsnęła nim świadomość, że przez cały czas była świadoma obaw, które usiłował ukrywać od czasu, kiedy był na tyle duży, żeby je przeanalizować. Nienawidził ojca, ale bał się także, że gdyby go kiedyś spotkał, padłby ofiarą jego charyzmy, gwiazdorskiej sławy, i pogardzał sobą za tę bezbronność, za to poczucie braku, skoro od narodzin miał miłość i uwagę najlepszego ojca, jaki chodził po ziemi: jezuity Johna Caldwella. A jednak czym innym niż potrzebą ojca można wytłumaczyć, dlaczego ukradkiem badał życie T.D. Halla? Przeczytał absolutnie wszystko, co o nim napisano, w taki czy inny sposób obejrzał prawie wszystkie jego mecze. Will mówił sobie, że chce po prostu stwierdzić, do jakiego stopnia jest podobny do ojca, jakie swoje cechy w nim odnajduje. Wcześnie zdecydował, że pod żadnym względem nie chce być taki jak Trey Don Hall, i o ile się orientował, nie był. Odziedziczył po matce wrodzony takt, spokojne usposobienie i poczucie zaangażowania. Nie gonił za spódniczkami, nie uprawiał seksu na prawo i lewo. W rzeczywistości jednak chodziło mu o to, żeby poznać ojca, spędzać z nim czas, nawet jeśli
odbywało się to za pośrednictwem prasy i telewizji. Will nigdy nie powiedziałby matce, że do ukończenia liceum wciąż wypatrywał paczki na Boże Narodzenie, kartki na urodziny, niespodziewanego telefonu, jakiegoś znaku, że ojciec wie o jego istnieniu. To było jednak wtedy, a to jest teraz. Dni tęsknoty miał za sobą. Pogardzał Treyem Donem Hallem. Jeśli przyjechał, żeby wkręcić się w ich życie, ponieważ swoje spieprzył, jego syn dopilnuje, żeby tego pożałował. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 45
Trzykrotnie tego poranka przesunął klapkę na kratce oddzielającej go od penitenta. – Wybacz, ojcze, bo zgrzeszyłem. – W jaki sposób? – Chodzi o mojego ojca. Nie mam do niego cienia szacunku czy sympatii. Kłamie, jest hazardzistą, zdradza mamę, nie dotrzymuje słowa. Nie jestem w stanie mu zaufać. Ma nadwagę, pali jak smok i pije. Ja guzik go obchodzę. – Kochasz go? – Tak, i w tym problem. Zależy mi na nim, ale nie chcę tego. Wiem, że nienawiść jest grzechem, zwłaszcza nienawiść do ojca, życie byłoby jednak znacznie łatwiejsze i przestałbym cierpieć, gdybym tylko potrafił go nienawidzić, i jestem na siebie wściekły, że tego nie potrafię. – Nie bądź na siebie zły. Okazujesz największą miłość, jaka istnieje. Kochasz osobę niewartą twojej miłości. Krzyż, który nosisz, jest teraz dla ciebie ciężarem, ale tego rodzaju krzyże, kiedy nosimy je cierpliwie, są skrzydłami niosącymi nas do nieba. – Czy ludzie potrafią się zmienić, ojcze? – Pod jakim względem? – Chodzi o geny, z którymi się rodzimy. – Genów nie zmienimy, możemy zmienić zachowanie, jakie z nich wynika. Otrzymaliśmy moc kontrolowania swoich uczynków, ponieważ każdy człowiek rodzi się z wolną wolą. Z pomocą Boga my, ludzie, możemy wybrać nieposłuszeństwo wobec dyktatu naszej natury. Wrodzona jaźń zawsze w nas będzie, podobnie jak wrodzona skłonność alkoholika do picia. Walka z naszą naturą nigdy się nie kończy, ale można odnieść w niej zwycięstwo. – Pobłogosław mi, ojcze, ponieważ zgrzeszyłem. – Jak my wszyscy, przyjacielu. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 46
Trey Hall zwolnił, skręcając wynajętym bmw z autostrady międzystanowej numer 40 na drogę do Kersey. Samolot wylądował w Amarillo przed czasem, Trey nie miał bagażu do odebrania, a w biurze wynajmu samochodów nie było kolejki, dzięki czemu nie musiał się spieszyć na spotkanie z Tysonami o jedenastej. Z wyjątkiem turbin wiatrowych – potężnych konstrukcji produkujących energię elektryczną, które wyglądały jak rzeźby gigantycznych białych albatrosów ciągnące się po horyzont – preria wiosną wyglądała tak, jak ją zapamiętał. Przez chwilę jechał z otwartym oknem, aby wpuścić do środka świeży zapach traw, ale wiatr okazał się przenikliwy i zamknął okno. Lekarz ostrzegł, żeby uważał na przeziębienia. Półtora kilometra przed celem zobaczył wieżę wodną w Kersey i wróciły wspomnienia z czasów, gdy wspinali się na nią z Johnem. Mieli zbyt wielki szacunek do ważnego miejsca, jakie zajmowała w krajobrazie, z dumnym napisem na kratownicy, żeby ją oszpecić, choć przede wszystkim za bardzo się bali, że szeryf Tyson dowiedziałby się, że to ich sprawka. Z całą pewnością jednak zamierzali zostawić ślad, który świadczyłby o tym, że wdrapali się na drabinę i obiegli pomost. Dokonali tego rytuału przejścia, kiedy w siódmej klasie w końcu osiągnęli cel i do poręczy przywiązali szalik Cathy. Przez pewien czas powiewał na wietrze, później zniknął. „Podobnie jak mnóstwo innych rzeczy, które uleciały z wichrem” – pomyślał Trey. Przekraczając granice miasta, dostrzegł nowe znaki i zakłady – sklep z antykami, salon fryzjerski, zakład przetwórstwa mięsnego – ale stary warsztat samochodowy, sklep spożywczy i złomowisko rdzewiejące za drucianym ogrodzeniem wciąż były na miejscu. Wjazd do jego rodzinnego miasta niewiele się różnił od innych rozrzuconych po prerii miejscowości, z wyjątkiem wyblakłej tablicy głoszącej: . Napis przywoływał dawno minioną chwałę, jak zabity deskami hotel w opuszczonym mieście. Przed nim wznosiła się brama cmentarza Spokojne Ustronie. Trey zaparkował i wysiadł. Kierując się pamięcią, odnalazł grób wujka Harveya. Jak się spodziewał, ciocię Mabel pochowano obok niego. Nagrobki były identyczne, z wyrytymi dłońmi, które się ku sobie wyciągały. Ciocia Mabel nigdy nie doszła do siebie po śmierci męża, z czego Trey zdał sobie sprawę o wiele za późno, żeby ją pocieszyć. Znał wujka tylko przez kilka miesięcy, ale pamiętał go dobrze i dorastał w przekonaniu, że to małżeństwo – drobna i nieśmiała ciocia Mabel, rubaszny i szorstki wujek Harvey, zapalony myśliwy – było żartem. Do diabła jednak, co wtedy wiedział? Położył na jej grobie kupiony na lotnisku bukiet z goździków, lewkonii i stokrotek. W gardle zapiekło go uczucie, którego nie znosił. – Przepraszam, ciociu Mabel – powiedział. – Chciałem przyjechać, ale zabrakło mi odwagi. Mam nadzieję, że mi wybaczysz teraz, kiedy jesteś w niebie i wszystko wiesz. Powiódł wzrokiem po innych nagrobkach i zauważył nazwiska znajomych zmarłych w czasie jego nieobecności. Byli między nimi kierowca szkolnego autobusu, któremu Trey przysparzał niezasłużonych bólów głowy, i kobieta ze szkolnej stołówki, która zawsze dawała mu dodatkową porcję gniecionych MIASTO KERSEY
WITAMY W KERSEY, SIEDZIBIE RYSI, ZDOBYWCY STANOWEGO MISTRZOSTWA DRUŻYN LICEALNYCH W FUTBOLU W 1985 ROKU
ziemniaków. Żałował teraz, że nie okazał jej więcej wdzięczności. Piach gryzł także pastor z kościoła baptystów, świętoszkowaty głupiec, który zamknął Cathy drogę do przyszłości, kiedy zaszła w ciążę. Trey rozglądał się, szukając grobów panny Whitby i Emmy Benson, ale nie było ich w pobliżu, a musiał się już zbierać. Kopnął kępę rzepienia na grób pastora i ruszył do samochodu. Liceum i stadion futbolowy znajdowały się w tej części miasta, pojechał więc wyremontowaną drogą do budynku, w którym spędził najszczęśliwsze lata swojego życia. Starą drewnianą tablicę zapowiadającą szkolne imprezy zastąpiła cyfrowa. Widniały na niej życzenia bezpiecznych wakacji dla nauczycieli i uczniów oraz informacja o rozpoczęciu letniej szkoły przeznaczona dla nieszczęśników. Na poszerzonym parkingu stały dwa samochody, szkołę miał więc tylko dla siebie. Wysiadł. Dźwięczny trzask zamykanych drzwi bmw rozszedł się w cichym, niemal nieruchomym powietrzu prerii. Szkołę zmodernizowano, ale duch pozostał taki sam. Zamykając oczy, Trey potrafił sobie wyobrazić, że znowu jest uczniem, najpierw przyjeżdża na lekcje autobusem, później swoim mustangiem albo pick-upem Johna, a Cathy siedzi między nimi. „Nieustraszone trio z liceum w Kersey” – tak ich nazywano. Trey ruszył do płotu otaczającego bieżnię i boisko do futbolu. Brama przypuszczalnie była zamknięta na kłódkę, ale słyszał młode męskie głosy, które brzmiały jak jego głos w przeszłości, i domyślił się, że uczniowie ćwiczą na bieżni. Miał rację – odpięta kłódka wisiała na bramie. Pchnął skrzydło i na końcu bieżni zobaczył trzech chłopców w szortach i T-shirtach, którzy rozciągali mięśnie. Rozległ się trzask otwieranych drzwi szatni i wyszedł z niej mężczyzna w czapce bejsbolowej w barwach szkoły, z gwizdkiem na szyi. Trener. – Mogę w czymś panu pomóc? – zwrócił się do Treya. – Właściwie nie. Skończyłem tę szkołę i pomyślałem, że zatrzymam się tutaj i zobaczę, jak teraz wygląda. Pozwoli pan, że się rozejrzę? Mężczyzna był w średnim wieku, mimo to wyglądał zbyt młodo, żeby pracować w zespole trenerskim, kiedy Trey biegał i grał na tym boisku. – Jasne. Miło, że pan nas odwiedził. – Mężczyzna przyjrzał się Treyowi, marszcząc czoło. Wreszcie go olśniło. – Pan jest... T.D. Hall, prawda? – Tak. – Chryste Wszechmogący! – Mężczyzna podał mu rękę. – Tony Willis. Trener biegaczy i ekip specjalnych. To zaszczyt pana poznać. Za te wszystkie trofea, które wygrał pan dla szkoły, powinni nadać jej pańskie imię. Jest pan tutaj pierwszy raz od skończenia liceum? Trey uścisnął mu dłoń. – Niestety. Został jakiś trener z moich czasów? – Bobby Tucker. Jest głównym trenerem drużyny futbolowej i dyrektorem sportowym. – Nie mogę powiedzieć, że go pamiętam. Zastąpił trenera Turnera? – Między nimi było dwóch innych. Trener Turner pracował tylko pięć lat po waszej maturze. Kiedy jego córka niespodziewanie umarła, stracił zainteresowanie futbolem i wszystkim innym. – Willis pytająco spojrzał na Treya. – Pan wie... o czym mówię? Trey pokiwał głową. – Ciocia mnie informowała na bieżąco. To było jakieś zakażenie, tak? – Owszem. To takie smutne. Kilka lat później umarła jego żona. Ron się rozpił, teraz żyje jak pustelnik, ale jestem pewien, że z radością zobaczy się z najlepszym graczem, jakiego w życiu trenował. – Jeśli nie liczyć Johna Caldwella. – Tak, jest jeszcze ojciec John. Rewelacyjne dłonie i stopy, sądząc po starych materiałach filmowych. Futbol stracił dobrego gracza, kiedy został księdzem, tak mówią ludzie. – I mają rację. – Trey wyłowił kluczyki z kieszeni. Trener Willis wyglądał na zdumionego.
– Nie chce się pan rozejrzeć? – Obawiam się, że jednak nie mam czasu. Miło było pana poznać. – Zaraz, niech pan poczeka... – Wytrącony z równowagi, zastąpił Treyowi drogę. – Gdzie się pan zatrzyma? Może moglibyśmy spotkać się na piwie? – W Harbison House u Johna, ale jutro wyjeżdżam z miasta. Odezwę się do pana następnym razem. Trey zostawił trenera zbitego z tropu jego zachowaniem, ale pogrążył się w nostalgii. Wiadomości o trenerze Turnerze wprawiły go w ponury nastrój. Irracjonalna wściekłość na Tarę wybuchła i zaraz zgasła. Laura – doktor Rhinelander – ostrzegła go także przed niebezpieczeństwem bezsilnego gniewu. – Nie przyspieszajmy toku spraw – powiedziała. Do diabła! Dlaczego ta dziwka umarła, skoro i tak byli z jej powodu nieszczęśliwi? Trey oddałby wszystko, żeby mieć czystą kartę u trenera Turnera, wyjaśnić mu, dlaczego zerwał z Cathy, ale mimo to trener uważałby go za gnoja, którego nie było stać na powiedzenie prawdy, choć to wszystko by zmieniło. Następny przystanek jeszcze bardziej go przygnębi, ale przynajmniej będzie zmianą na lepsze. Nie wejdzie do środka, przejedzie tylko koło Benniego i sprawdzi, czy zdoła dostrzec jasne włosy Cathy przez szybę. John na pewno jej powiedział o jego przyjeździe i Trey się zastanawiał, czy Cathy spodziewa się, że w każdej chwili zobaczy go w progu restauracji. Na samą myśl o tym serce zaczęło mu szybciej bić i poczuł suchość w ustach. Kiedy Laura powiedziała, że zostało mu niewiele życia, gorączkowo zapragnął pociechy i w pierwszym odruchu chciał wsiąść w samolot i wrócić do domu, żeby ostatnie miesiące spędzić w ramionach Cathy, mieszkać w dawnym pokoju w domu cioci Mabel, czerpać duchową pociechę od jedynego prawdziwego przyjaciela, jakiego w życiu miał. Gdy jednak minął szok wywołany diagnozą, wyśmiał swoją skandaliczną arogancję. Zważywszy na ruiny, które za sobą zostawił, jak mógł pomyśleć, że Cathy i John ponownie przytulą go do piersi? Musiał więc znaleźć inny sposób na łatwiejsze przejście z tego świata na następny i postanowił, że wyzna oszustwo, które rzuciło się cieniem na życie dwojga kochających rodziców i zdeterminowało wybory jego najlepszych przyjaciół. Trzymał język za zębami, kierowany fałszywym poczuciem krzywdy i zdrady, pozwolił, by ego i duma, dwa autodestrukcyjne demony, zniszczyły mu duszę. Bliskość śmierci rzuciła światło na sprawy, których wcześniej nie chciał widzieć. Pojedzie do domu, żeby powiedzieć prawdę, i może naprawić po części krzywdy, które wyrządził. Opuści ten świat znienawidzony przez jedyne dwie osoby, które kochał i które przedtem kochały jego, ale nie może umrzeć z kłamstwem obciążającym jego duszę. Skręcił w Main, zastanawiając się nad tym, czy ktoś rozpozna go w kierowcy obcego w mieście bmw. Wystarczy, żeby trener Willis powiedział jednej osobie o spotkaniu z nim, a zaraz będą wiedzieli o tym wszyscy. Wielki lincoln navigator blokował ruch, czekając, aż pick-up wyjedzie z parkingu przed restauracją „U Benniego”. Zwłoka dała Treyowi okazję do przyjrzenia się odnowionemu frontonowi z markizami w niebieską kratkę, skrzynkami pełnymi kolorowych kwiatów i pomalowanym na żółto drzwiom. Wysilił wzrok, żeby za lśniącymi czystością oknami dostrzec Cathy, ale zamiast niej zobaczył ciemnowłosą Bebe Baldwin zajmującą się kolejką gości. Ponownie wspomnienia z nastoletnich lat napłynęły falą i przeniósł się do radosnego momentu z Cathy, Johnem i Bebe, kiedy jedli tłuste hamburgery i frytki, popijając je colą, która spływała mu w gardło jak gazowany ogień. W końcu navigator zjechał z ulicy i zaparkował przed restauracją. Wtedy Trey zobaczył Cathy w białym lexusie, który stał na skrzyżowaniu na czerwonym świetle. Patrzył na nią, nie ośmielając się mrugać ze strachu, że straci sekundę z procesu, w czasie którego jej twarz przybierała kształty jak fotografia w roztworze. Nie zauważyła go. Rozpoznał drobną zmarszczkę między jej brwiami jako znak, że myśli ma czymś zajęte. Co powinien zrobić, gdyby nagle otrząsnęła się z zadumy i zwróciła te swoje błękitne oczy na niego? Kierowca za nim ponaglił go krótkim klaksonem i Trey przyspieszył, ale na skrzyżowaniu światło wciąż było czerwone i musiał zahamować kilka metrów
od białego lexusa czekającego na możliwość skrętu. Nastąpiło to po kilku sekundach i Cathy, wciąż nad czymś się zastanawiając, przejechała przed maską bmw, słońce rozświetliło jej krótkie jasne włosy i profil, który Trey tak dobrze pamiętał. Przykuty do fotela patrzył, jak jej samochód pokonuje krótki dystans i skręca na tyły restauracji, gdzie w przeszłości bezdomne psy grzebały w śmietnikach, szukając resztek. Zanim kierowca z tyłu ponownie zatrąbił, Trey czuł pokusę, żeby pojechać za nią. Być może wciąż istniała szansa, że Cathy przyjmie go z powrotem i jego tajemnice zostaną z nim pogrzebane, ale nie mógł jej tego zrobić – sprawić, żeby znowu go pokochała, skoro i tym razem będzie musiał ją zostawić. Nacisnął gaz, rezygnując z ostatniej szansy, aby twarzą w twarz spotkać się z jedyną kobietą, którą kochał. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 47
Deke Tyson ostrożnie opuścił ciało na starożytną huśtawkę na ganku domu Mabel Church i dopiero po chwili powierzył jej cały swój ciężar. Huśtawka wydawała się solidna i Deke zrelaksowany czekał na Treya Dona Halla, podczas gdy jego żona po raz ostatni przed sfinalizowaniem umowy oglądała dom. Nalegała, żeby przyjechać wcześniej i spokojnie się rozejrzeć, zanim pojawi się właściciel i będzie im patrzył na ręce. Deke nie sądził, żeby musieli się o to martwić. Z rozmowy z prawnikiem Treya Dona Halla odniósł wrażenie, że Treyowi nie zależy, czy zdecydują się na kupno. Prawnik podał cenę, z nim także musieli załatwić szczegóły dotyczące inspekcji, napraw i dokumentów. I dlatego Deke był zaskoczony i dziwnie wzruszony, kiedy Trey, który nie był w domu od ukończenia liceum, napisał, że osobiście dostarczy akt własności i podpisze umowę. Deke położył dłonie na obwisłym brzuchu – to się zmieniło od czasu, gdy T.D. Hall widział go po raz ostatni. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym, kiedy Trey i Melissa ukończyli liceum, Deke miał twardy płaski brzuch i wyglądał nieźle w mundurze w westernowym stylu, który Paula utrzymywała w nieskazitelnym stanie. Teraz solidna masa mięśni klatki piersiowej opadła na pas, u Pauli zaś bujne, okrągłe piersi wymieniły się kształtem z płaskim brzuchem. Starość przede wszystkim jest upokarzająca. Ciekawe, jak bardzo zmienił się T.D. Hall od czasu, gdy Deke ostatni raz widział go w telewizji? W liceum Melissa i jej przyjaciółki nazywały go Łamaczem Serc, choć głównie dlatego, że zawiódł damskie nadzieje, wybierając Cathy Benson. Kto by pomyślał, że wyjedzie i ją zostawi? Później najwyraźniej związek z żadną kobietą nie okazał się udany i Trey nadal nie miał dzieci. Czy żałuje, że porzucił Cathy i cudownego syna, którego mogli razem wychowywać? Deke zdążył wyciągnąć nogi i zsunąć stetsona na czoło, żeby zdrzemnąć się w wiosennym słońcu, kiedy usłyszał zatrzymujący się przed domem samochód. „Jasny gwint, chłopak jest punktualny!” Nie wiadomo, dlaczego oczekiwał, że Trey się spóźni. Momentalnie poznał jego sławną, choć starszą i szczuplejszą twarz, i zszedł po schodach, czując tę samą ekscytację co wtedy, gdy oglądał Treya na boisku, począwszy od liceum, a na Narodowej Lidze Futbolowej skończywszy. Trey Hall może i jest dupkiem, ale kiedyś był piekielnie dobrym rozgrywającym. – Cześć, T.D. – powiedział Deke, spotykając się z nim na podjeździe. – Witaj w rodzinnym mieście. – Ja mogę to samo powiedzieć panu, szeryfie Tyson – odparł Trey, ściskając dłoń Deke’a. – Amarillo panu nie odpowiada? – Nie na złotą jesień życia. Zrobiło się za wielkie i zbyt hałaśliwe. Poza tym Melissa mieszka tu z mężem i naszym wnukiem. – Melissa? – Nasza córka. Chodziliście do jednej klasy. – Och, racja! – Trey sprawiał wrażenie, że zaraz palnie się w czoło. – Na moment mnie zaćmiło. – I nie nazywaj mnie „szeryfem”. Teraz jestem zwyczajny „Deke Tyson”. – Cóż, stary zwyczajny Deke’u Tysonie, chodźmy do środka i załatwmy sprawę. „Nadal spryciarz z niego” – pomyślał Deke, przypominając sobie krzywy uśmiech Treya, choć
z jakiegoś powodu lubił chłopaka właśnie przez tę jego zadziorność. – Proszę, wchodź – powiedział. Chciał, żeby Trey pierwszy przekroczył próg domu swojego dzieciństwa. Był ciekaw jego reakcji na wnętrze, w którym nie był od dwudziestu dwóch lat. Przecież wszystkie drobiazgi, fotografie w ramkach, wyszywane ręką jego ciotki poduszki i inne jej ukochane skarby muszą coś znaczyć dla chłopaka, który się tutaj wychował. Deke zatrzymał się w progu, dając mu czas na wspomnienia, na duchy, które pobiegną powitać dawno niewidzianego chłopca, i przez moment sądził, że tak się stało. Trey stał nieruchomo w zatęchłym salonie, napinając mięśnie, jakby słyszał głosy z przeszłości. – Pokój jest mniejszy, niż zapamiętałem – powiedział. – Miejsca z dzieciństwa, które odwiedzamy jako dorośli, zwykle się takie wydają – odparł Deke cicho. Usłyszał, jak w innym pokoju Paula wykrzykuje nad jakimś znaleziskiem. – Przepraszam na chwilę, pójdę po żonę. Jest gdzieś w pobliżu. – Możecie wziąć wszystko, co będziecie chcieli – odezwał się nagle Trey, zamaszystym gestem omiatając pokój. – Mnie to nie będzie potrzebne. – Tak? – mruknął Deke, policyjnym uchem wyłapując użycie czasu przyszłego zamiast teraźniejszego. – Czy to znaczy, że w San Diego zmieniasz mieszkanie? – Właśnie. Niewiele ze sobą biorę. – Wygląda na to, że przenosisz się na mniejszy metraż. – Można tak to ująć. – To bardzo miło z twojej strony. – Deke rozejrzał się po pokoju, ogarnięty nagłym smutkiem, że dla chłopaka żadnej wartości nie mają przedmioty, które kiedyś stanowiły ważną część jego życia. – Są tu cenne rzeczy, a ty jeszcze nie byłeś w innych pomieszczeniach. Może jest coś, co chcesz zatrzymać? – Nie, nic takiego nie ma – odparł Trey. – Będę wdzięczny, jeśli mnie w tym wyręczycie. Jeśli czegoś nie będziecie chcieli, sprzedajcie albo rozdajcie. W progu stała Paula z miną, którą Deke doskonale rozumiał. Nie lubiła agresywnego futbolu i nie szanowała zawodowych sportowców z fatalnymi manierami i jeszcze gorszą moralnością, którym za talent płacono fortunę, podczas gdy jej córka zarabiała nędzne grosze jako nauczycielka w państwowej szkole. Trey Hall nigdy nie cieszył się jej uznaniem, ale poszybował na szczyt jej osobistej listy czarnych charakterów z powodu, w jaki potraktował Cathy. Patrzyła teraz na niego, jakby był zdechłą muchą w zupie. – A co ze strychem? – zapytała lodowato. – Rzeczy chłopców zwykle po ich wyjeździe wynosi się na strych. Wyobrażam sobie, że Mabel zrobiła to samo. Może znajdziesz tam coś, co będziesz chciał wziąć. Trey błysnął swoim diabelskim uśmiechem, najwyraźniej rozbawiony tym zimnym przyjęciem. – Dzień dobry, pani Tyson. Miło znowu panią widzieć. Nie, żadna rzecz nie przychodzi mi na myśl. O ile pamiętam, na strychu są tylko wypchane trofea myśliwskie wujka Harveya. Podejrzewam, że są w fatalnym stanie i nadają się wyłącznie na śmietnik. – Nieważne. – Paula zakończyła dyskusję lekceważącym machnięciem dłoni. – Pamiętaj jednak, wszystko, czego nie zatrzymamy, wyrzucimy albo sprzedamy. Żebyś za rok nie zmienił zdania i nie przyjechał po coś, czego tu nie będzie. – Mogę panią zapewnić, że tak się nie stanie – odparł Trey. – Szeryfie Tyson, może teraz wyjdziemy na ganek i zakończymy sprawę? Zajęło im to mniej czasu, niż potrzeba na wypicie filiżanki kawy. Deke wręczył Treyowi czek, Trey dał Deke’owi akt własności. Na zaciśniętej szczęce Treya drgał mięsień i Deke ucieszył się, widząc wyraźny znak, że chłopakowi żal rozstawać się z domem. – Wracasz od razu do San Diego czy zostaniesz tutaj na pewien czas? – zapytał, kiedy Trey wsunął czek do kieszeni koszuli.
– Planuję wyjechać jutro rano, jak załatwię kilka spraw. Zatrzymam się u Johna Caldwella w Harbison House. – To miło. – Deke zastanawiał się, czy Cathy Benson i jej syn należą do tych kilku rzeczy, którymi Trey będzie się zajmował. – Dzieciaki strasznie się ucieszą. Nigdy dotąd nie widziały na własne oczy supergwiazdy z krwi i kości. – Zdradza pan swój wiek, szeryfie. Te dzieciaki są o wiele za młode, żeby mieć pojęcie, kim jestem. – Trey wyciągnął rękę. – Życzę panu i pani Tyson, żeby wam się dobrze tu mieszkało. Cieszę się, że zostawiam dom pod waszą opieką. Ciocia byłaby zadowolona. – Wolałbym, żebyś zmienił zdanie i rozejrzał się po domu, synu. Myślę, że trofea z liceum nadal są w twoim pokoju. – To historia – odparł Trey. – Zresztą i tak nie mógłbym zabrać ich ze sobą do nowego lokum. Żegnam, szeryfie. Dobry z pana człowiek i cieszę się, że pana znałem. Z dłońmi w kieszeniach, ze stetsonem zsuniętym na tył głowy, dziwnie przygnębiony Deke patrzył, jak Trey idzie do samochodu. Trey Don Hall zrobił na nim wrażenie bardzo smutnego człowieka. Znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia: miał swoje lata, kariera i pieniądze się skończyły, w domu nie czekała kochająca żona ani dziecko, które dałoby mu wnuka – w każdym razie nie może się tego spodziewać po synu, którego wychowanie zrzucił na Cathy. Will Benson nie chciał mieć nic wspólnego z Treyem Donem Hallem, tak głosiła plotka, i – według Deke’a – było to szczególnie tragiczne, chłopak bowiem wyrósł na świetnego młodego mężczyznę. Podobnie jednak jak w wypadku skarbów ciotki, Trey sprawiał wrażenie, że bez żalu zostawia cenne rzeczy, które mogłyby do niego należeć. Wzdychając, Deke wrócił do środka, żeby towarzyszyć Pauli podczas wizyty na strychu. Tylko tej części domu jeszcze nie widział, ponieważ ocenę stanu technicznego budynku zlecił zięciowi, który był budowlańcem. Paula chciała, żeby mąż z nią poszedł na wypadek, gdyby pająki i inni niepożądani goście zadomowili się tam od śmierci Mabel. Cudem jedna żarówka wciąż działała i wzmocniła światło rzucane z latarki Deke’a. Niewiele brakowało, a by to przeoczył. Tak jak powiedział Trey Hall, ciotka na strychu przechowywała głównie wypchane trofea z wypraw myśliwskich zmarłego męża, które leżały zrzucone na wyschnięty, zapomniany stos w kącie i pokrywały się kurzem. Deke omiótł snopem światła szklanookie stworzenia i już miał pójść dalej, ale gwałtownie zawrócił. – Co się stało? – zapytała żona. Deke bez słowa wyciągnął rękę w kierunku stosu i podniósł wielkiego szarego rysia ułożonego w pozycji do ataku, z dzikim wzrokiem i obnażonymi pazurami. Jeden szczegół odbierał groźnemu wyglądowi moc: brak przedniej łapy. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 48
Z okna swojego gabinetu na piętrze John patrzył, jak szare bmw wolno skręca do bramy i toczy się w stronę domu. Spodziewał się zobaczyć coś w rodzaju czerwonej corvette pędzącej podjazdem, sypiącej żwirem i miażdżącej kwiaty jaśminowca, żeby nadrobić spóźnienie na lunch przygotowany przez Betty. Taką wizję najlepszego przyjaciela sprzed wielu lat podsunęły mu wspomnienia z przeszłości. Żołądek mu się ścisnął. Czy Chrystus czuł skurcz mięśni, kiedy zobaczył Judasza wchodzącego do ogrodu w dzień zdrady? Samochód zatrzymał się na miejscu dla gości, drzwi się otworzyły i wysiadł człowiek, którego John kiedyś uważał za brata. Wyglądał na tego samego T.D. Halla, trochę starszego, z włosami lekko przerzedzonymi na czubku głowy, w ubraniu o kilka klas lepszym niż te, które zapewniała mu ciocia Mabel, ale wciąż takim samym ruchem podciągał spodnie i rozglądał się wokół, jak dawniej zadziornie przekrzywiając głowę. Mimo wrażenia, że do Edenu wkradł się wąż, John nie potrafił stłumić radości. Na wszystko, co święte, dobrze było znowu zobaczyć Treya. Wyszedł na ganek, zanim Trey zdążył pokonać schody. Mężczyźni zatrzymali się w pół kroku, popatrzyli na siebie, po czym ze śmiechem się objęli, klepiąc się po plecach, jakby gratulowali sobie ciężko zapracowanego zwycięstwa. – Hej, Tygrysie! – powiedział Trey łamiącym się głosem. – Do diabła, co u ciebie? – Nie mogę narzekać – odparł John równie chrapliwie. Odsunęli się, żeby spojrzeć na siebie przez łzy, których żaden nie starał się ukryć. – Ty nigdy się nie skarżyłeś – stwierdził Trey. Kpiącym wzrokiem obrzucił koszulę i dżinsy, w które przebrał się John. – Co? Bez sutanny i krzyża dla powracającego grzesznika? – Co by to dało? Trey się roześmiał. – Dobrze wyglądasz, Tygrysie. Może na trochę niedożywionego, ale tak wyglądacie wszyscy, żarliwi duchowni. Przypuszczam, że to dowód waszej szczerości. – Ty zaś wyglądasz, jakby dziewczyny wciąż na twój widok padały trupem. Co powiesz na piwo przed lunchem? – Z radością. Mam zabrać torbę? – Później. Mieszkam na piętrze i tam pójdziemy. Na dole jest dość głośno. Dzieci mają wakacje, będą oglądały telewizję na cały regulator. Idź, a ja z kuchni przyniosę piwo. Trey ruszył na piętro. Kiedy John wszedł do pokoju, znalazł go stojącego przed grupowymi fotografiami drużyny futbolowej z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku. – Niezła była z nas ekipa, co? – powiedział Trey z zadumą. – Mieliśmy dobrego rozgrywającego. – I rewelacyjnego skrzydłowego. Byłeś najlepszy, John. – Tak samo jak ty. Trey wzruszył ramionami.
– W futbolu, poza tym właściwie w niczym. John nie skomentował, tylko podał Treyowi piwo. – Przyniósłbym szklanki, ale pamiętam, że lubiłeś pić z puszki. Czy może to się zmieniło? – Nie, nie zmieniło się. Mężczyźni usiedli – John za biurkiem, za plecami mając okno, Trey wybrał fotel z podnóżkiem. Odgłos otwieranych puszek odbił się echem w ciszy, która zapadła. John dostrzegł ironiczne zainteresowanie Treya ścianami zapełnionymi książkami, kominkiem, sypialnią i balkonem. – Śmieszne, że tutaj mieszkasz. John napił się piwa. – Na początku mieszkałem na probostwie u Świętego Mateusza, później przeprowadziłem się tutaj, kiedy Harbisonowie oddali farmę diecezji na dom dla porzuconych dzieci, i mnie wyznaczono na dyrektora. Mamy dziesięcioro dzieci, które w innym wypadku trafiłyby do rodzin zastępczych. Dodatkowe obowiązki zabierają mi sporo czasu i łatwiej mi pracować tutaj. – Niezupełnie o to mi chodziło. – Wiem – powiedział John cicho. – Chciałem tylko, żebyś wiedział, czym się tutaj zajmujemy. Dlaczego wróciłeś, Trey? Trey uniósł puszkę do ust. Upił spory łyk, po którym na ustach zostały mu resztki piany. – Mówiłem ci. Żeby sprzedać dom cioci Mabel. – I to wszystko? – Czy to uważne księżowskie spojrzenie sugeruje, że mam coś innego na myśli? – Nie stosuj sztuczek, T.D. Rozmawiasz z Johnem, pamiętasz? – Pamiętam. – Trey na moment zamknął oczy. Kiedy znowu się odezwał, głos miał znużony. – Pamiętam, że czytałeś we mnie jak w otwartej książce, wiedziałeś, o czym myślałem, zanim zdążyłem ci o tym powiedzieć. Nigdy nie potrafiłem cię oszukać i jakimś sposobem to była moja największa pociecha, że mam przy sobie przyjaciela, który zna mnie na wylot, a mimo to mu na mnie zależy. Zawsze wiedziałeś, kiedy miałem zamiar wyciągnąć kartę z rękawa, co, Tygrysie? – Uśmiechnął się przelotnie do Johna, ale zaraz jego twarz okryła się smutkiem. – Dobra, karty na stół. Umieram, Johnie. I wiem to od nikogo innego, jak od starej przyjaciółki Cathy – oraz twojej, jak rozumiem – doktor Laury Rhinelander. Mam guza mózgu, czwarte stadium. Laura dawała mi jakieś jedenaście miesięcy, kiedy się do niej zgłosiłem. Wykorzystałem już połowę. Zegar na biurku odmierzył kilka długich sekund, zanim do wstrząśniętego Johna dotarły słowa przyjaciela. Trey umiera? To niemożliwe. Przecież to T.D. Hall, supergwiazda futbolu, niepokonany, niezniszczalny. Ma dopiero czterdzieści lat, na litość boską! Nie może umierać. A jednak to była prawda. Mówiły o tym Johnowi ciemne kręgi pod oczami Treya. Poczuł ból w szczęce, który zmieszał się z kwaśnym posmakiem piwa. – I dlatego przyjechałeś, żeby mi powiedzieć? – Wróciłem do domu, żeby się wyspowiadać. – Przede mną jako księdzem? – Nie, padre. Przed tobą jako przyjacielem. I przed innymi. Muszę oczyścić sumienie, żebym mógł umrzeć w spokoju. Jestem pewien, że wiesz, o czym mówię. John rozumiał. Sens słów Treya majaczył jak zjawa powstająca z grobu. Ogarnęło go przerażenie, które wyparło żal. Niepokój związany z powrotem Treya nie był jednak bezpodstawny. Trey chce kupić swój spokój kosztem jego spokoju. – Śmieszne, zawsze myślałem, że to ty na mnie doniesiesz – ciągnął Trey. – Na początku kariery żyłem w strachu, że będziesz miał atak wyrzutów sumienia i o wszystkim powiesz, ale się uspokoiłem, kiedy przywdziałeś sutannę. John obserwował go zimno.
– Dlaczego? Trey wydawał się zdumiony, że John nie zrozumiał tak oczywistej rzeczy. – Ależ... z powodu tego wszystkiego. – Dłonią wskazał pokój. – Miałbyś do stracenia tak samo wiele jak ja, gdybyś nie trzymał języka za zębami. – Tak, to prawda, ale nie przyszło ci do głowy, że milczałem, bo ci to przyrzekłem? Na policzki Treya wypłynął rumieniec. – Jasne, że tak, ale wybaczysz mi, że poczułem się bezpieczniejszy, kiedy dostałeś święcenia. – Po chwili pełnej zakłopotania zapytał: – Powiedz mi, John, zadziałało? – Co zadziałało? – Kapłaństwo. Dało ci... spokój, którego pragnąłeś? John się zawahał. W oczach Treya nie było kpiny, tylko żałosna nadzieja. Musiał go rozczarować. – Miewa się takie chwile. – Aha. Rozumiem, że czasami. – Trey sięgnął po puszkę z piwem. – Cóż, pozwól, że zmażę ten wyraz z twojej twarzy, Tygrysie. Nie zamierzam psuć twoich dobrych uczynków. Nie wspomnę o tobie w moim wyznaniu przeznaczonym dla Harbisonów. Ojciec John ze wszystkim, co prezentuje, jest bezpieczny. Za tę sprawę jestem odpowiedzialny wyłącznie ja. Obciąża moje sumienie, nie twoje. Harbisonowie dowiedzą się, że tamtego dnia byłem sam. Ty siedziałeś chory w pracowni gospodarstwa domowego. – Napił się piwa, jakby gardło mu wyschło. – Nie obawiaj się, że Lou i Betty Harbisonowie doniosą władzom. Dlaczego mieliby pozwolić, żeby świat się dowiedział, w jakim stanie znaleźli syna? Dla nich wystarczającą pociechą będzie świadomość, że ich syn nie smaży się w piekle. Przypuszczam, że po prostu odcięli chłopaka, ubrali go i nadali jego śmierci pozory wypadku. W przeciwnym razie szeryf Tyson prowadziłby śledztwo. John powinien odczuć potężną ulgę. Harbisonowie w końcu poznają prawdę o śmierci Donny’ego, ich żałoba złagodnieje i będą mogli żyć w spokoju, nie orientując się w udziale Johna w zbrodni – nie tracąc drugiego syna – ale doświadczenie podpowiadało mu, że kiedy raz światło padnie na jedną połowę tajemnicy, druga wkrótce także wyjdzie na jaw. – O co chodzi, John? Myślałem, że będziesz szczęśliwy i ulży ci, kiedy pozbędziesz się tego brzemienia. – Owszem, twojej części. Moja nadal mi ciąży. – Powiedziałbym, że jesteś wprost do tego stworzony. Betty zapukała i John, czując lekkie mdłości, zawołał, żeby weszła. – Przepraszam, że przeszkadzam, ojcze, ale lunch jest gotowy. Mam przynieść go tutaj? Trey się obejrzał, wykrzyknął ze zdziwienia i wstał. – Dzień dobry, pani Harbison. Jak się oboje z panem Harbisonem miewacie? Betty wpatrywała się w niego, jakby miała kłopoty z pamięcią. – Trey Hall, pamięta pani? – Pamiętam. Przychodził pan po zamówione przez ciotkę jajka i warzywa. W jej tonie nie było ciepła, które brzmiało w głosie Treya. – To prawda, przychodziłem. I tylko tyle pani pamięta? – Innymi rzeczami nie zaprzątam sobie głowy. – Zwróciła się do Johna. – Ojcze, mam podawać lunch? – Tak, Betty, dziękuję. Kiedy drzwi się zamknęły, John wyjaśnił: – Betty przyjaźni się z Cathy i szaleje na punkcie Willa. Co roku na urodziny piecze mu swój sławny tort kajmakowy. – I śmiertelnie mnie nienawidzi z powodu tego, co jej zdaniem, zrobiłem Cathy. – A co, nie zrobiłeś? – zapytał John. Trey wrócił na fotel, tym razem wolniej. Jedwabna koszula opięła się na wystających łopatkach,
przypominając Johnowi o chorobie Treya. – Widziałem Cathy, ale tylko przez kilka minut. Ona mnie nie zauważyła. Stała na światłach przy restauracji. Cholera, John! Wygląda świetnie. Lepiej niż kiedykolwiek. – Dobrze sobie poradziła. Jej syn także. – Will Benson? To kolejny powód, dla którego przyjechałem do miasta. – Tak? Kolejne zło do naprawiania w ostatnich dniach życia? – Nazwałbym to raczej wyjaśnieniem nieporozumienia. – Co masz na myśli? – To mianowicie, że przez wszystkie te lata całe miasto, łącznie z tobą i Cathy, wierzyło, że Will jest moim synem. To nieprawda. – Na miłość Boga, Trey! – John obrócił się na krześle, żeby nie patrzeć na mężczyznę w fotelu. „Ależ on ma tupet, od śmierci dzieli go krok, a nadal wypiera się wspaniałego syna, z którego każdy ojciec mógłby być dumny”. – A czyj mógłby być? – Twój – odparł Trey. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 49
John ponownie się obrócił. Po ciele przebiegł mu zimny dreszcz. – Co? – Słyszałeś. – Trey wyjął fiolkę z lekami i wysypał na dłoń dwie tabletki. Wrzucił je do ust, popił piwem. Choroba odbiła się na jego szczupłej, przystojnej twarzy. – Ten guz odebrał ci rozum, Trey. Mam nadzieję, że to, co przed chwilą powiedziałeś, pozostanie w tym pokoju, że nie rozpowiesz tego szalonego kłamstwa po mieście. – To nie kłamstwo, Tygrysie, uwierz mi. – Dlaczego coś takiego w ogóle mówisz? Chłopak wygląda tak samo jak ty. – Naprawdę? – Ta sama budowa, te same włosy, oczy. – Nie, padre, wygląd odziedziczył po tobie. Wszyscy się spodziewali, że będzie do mnie podobny, wiedzieli bowiem, że pieprzę się z Cathy. Szukali tego, co chcieli znaleźć, i znaleźli, ale się pomylili. Przyjrzyj się uważnie sobie i mnie, a raczej nam obu z tamtego okresu. – Trey głową wskazał oprawione fotografie Rysi, które wisiały na ścianie. On i John siedzieli w środku pierwszego rzędu. – Przecież wyglądamy tak podobnie, że można by nas wziąć za braci. Przy następnym spotkaniu z Willem spójrz na jego twarz, nie nakładając na nią moich rysów, a myślę, że zobaczysz swoje odbicie. – Uniósł puszkę do ust. – I oczywiście zawsze istnieje możliwość zrobienia badań DNA na potwierdzenie, że mówię prawdę. John zwrócił spojrzenie na fotografię. Kiedy dorastali, często im mówiono, że wyglądają jak bracia, ale Trey cierpi na wywołane nowotworem omamy, skoro twierdzi, że nie jest ojcem Willa. Nikt inny nie może nim być. Czy Trey zapomniał, jak przyczołgał się z powrotem do Cathy i błagał, żeby mu wybaczyła? Przez tydzień nie wychodzili z domu. – Dlaczego myślisz, że chłopak nie jest twój? – Jestem bezpłodny – odparł Trey spokojnie. – Od szesnastego roku życia. Gdybym został ojcem dziecka, twoja Maria Dziewica nie mogłaby się ze mną równać. Johnowi opadła szczęka. Przypomniał sobie, jak Trey z opuchniętą i rozpaloną szczęką zemdlał na wiosennym treningu w drugiej klasie, jak ciocia Mabel wytrzeszczyła oczy, kiedy zmierzyła mu temperaturę, jak po dwutygodniowej chorobie wrócił, pozbawiony dawnej zadziorności. – Właśnie – powiedział Trey. – Widzę, że pamiętasz. Świnka zaatakowała oba jądra. Spuchły do rozmiarów cytryny, kiedy ciocia Mabel zawiozła mnie wreszcie do doktora Thomasa, i przez wiele dni musiałem je okładać lodem. Kiedy miałem osiemnaście lat, zrobiłem badanie spermy. Nie było w niej plemników ani wtedy, ani nigdy później. Jak widzisz, w żadnym razie nie mogę być ojcem Willa Bensona. – Ale... prezerwatywy... Tabletki, które brała Cathy... – Wolałem się zabezpieczać, dopóki nie zdobyłem się na odwagę, żeby pójść na badania. Miałem zamiar powiedzieć Cathy o wynikach w dniu, kiedy wróciliśmy z letniego obozu kondycyjnego, ale zanim
zdążyłem otworzyć usta, rzuciła mi tę bombę o ciąży. Uznałem, że to mogłeś być tylko ty. Przez jeden złudny moment Johna ogarnęło poczucie oddzielenia, którego nauczył się w konfesjonale. Kratka między nim a spowiadającym się zwalniała go z osobistego zaangażowania i pozwalała na udzielenie mądrej rady. Słuchał Treya, jakby jego rewelacje dotyczyły kogoś innego. Wykluczone, żeby Cathy zaszła z nim w ciążę. Przecież ledwie ją tknął... „Matko Boska!” – Wiem, że to musi być dla ciebie potężny cios. Taki sam, jaki był dla mnie, kiedy mój najlepszy przyjaciel, facet, którego kochałem jak brata... Do diabła! Kochałem bardziej niż siebie samego, bzykał moją dziewczynę za moimi plecami. Zawsze mnie dziwiło, że tobie i Cathy nawet do głowy nie przyszło, że dziecko może być wasze. Domyśliłem się, że to musiało być w czasie, kiedy z nią zerwałem, zaraz po naszym powrocie z pierwszej bytności w Miami. Zaprzeczysz? Krew napłynęła Johnowi do głowy z siłą niemal oślepiającą. Nie potrafił nabrać powietrza w płuca. – Przyznaję, że ja i Cathy... że pewnego popołudnia byliśmy blisko tego, o co mnie oskarżasz – powiedział. Twarz Treya traciła kontury. – Była zdruzgotana, kiedy ją rzuciłeś, traciła zmysły. Przyszła do mnie, rozpaczliwie szukając pociechy. Zaczęliśmy pić i bardzo się upiliśmy, ale do niczego nie doszło. Cathy momentalnie urwał się film. Zupełnie nie pamięta... – Czego nie pamięta? – Że o mało jej nie wykorzystałem. Ale tego nie zrobiłem, T.D. To znaczy, ja... No wiesz... Ja w nią nie wszedłem. – Miałeś prezerwatywę? – Nie... To stało się tak szybko... – Miała zdjęte majtki? John się zarumienił. – Tak. – Dlaczego nie poszedłeś na całość? – Bo... – Nigdy nie zapomniał sennego, zadowolonego mruknięcia Cathy. – Bo wypowiedziała twoje imię, T.D. Myślała, że ja to ty. Momentalnie się wycofałem, sam więc rozumiesz, że nie mogła zajść w ciążę ze mną. Trey ścisnął dłonie na poręczach fotela i podniósł się, patrząc na Johna, jakby przed chwilą zajrzał do nieba. Albo do piekła. – Co?! Powiedziała moje imię? Myślała, że ty jesteś mną? – Tak. Z całą pewnością. Była nieprzytomna, zupełnie zalana. Kochała ciebie, T.D., i tylko ciebie. Świadomie nigdy nie poszłaby do łóżka z innym. Jak mogłeś uwierzyć, że to zrobiła? Trey osunął się w fotelu, na jego twarzy przerażenie wywołane słowami Johna mieszało się z bladością wywołaną chorobą. – Catherine Ann... Catherine Ann – jęknął, zamykając oczy. – O Boże, John, gdybym tylko wiedział... – Wiedziałbyś, gdybyś od niej nie uciekł. – Nie mogłem... zostać, Tygrysie. Nie wtedy. – Podniósł głowę, w jego oczach płonęła gorączka. – Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego ja... w czasie tamtego pobytu w Miami „pozbyłem się oporów”, jak to ująłeś. Jak mogłem zrobić to Cathy? – Przecież wiesz, że tak! – Na dzień przed naszym wyjazdem poznałem wyniki badań. Nie mogłem powiedzieć o nich Cathy, po prostu nie byłem w stanie. Zostałaby przy mnie niezależnie od wszystkiego, a ja uznałem, że to idealna pora na zerwanie. Lepiej, żeby myślała, że nie potrafię być wierny, niż że nie mogę być ojcem... Uznałem, że łatwiej się ze mnie wyleczy... John pokręcił głową. – Dobry Boże, T.D. – Głos Treya docierał do niego stłumiony, jakby zza szyby. „Jestem... ojcem Willa?
Jakże pragnąłbym, żeby to była prawda, ale przecież nie może być... To wykluczone”. – Wiesz, że nigdy nie umiałem postępować według zasad, Tygrysie, nigdy niczego nie rozgrywałem prosto. – Cóż, tym razem też nie trafiłeś, T.D. Nie mogę być ojcem Willa. Ledwie dotknąłem Cathy. – Tyle tylko, że ją zapłodniłeś, Tygrysie. Ty i Bebe może to robiliście, ale jako osiemnastolatek byłeś wciąż dziewiczo niewinny. Nie wiedziałeś, że żeby zajść w ciążę, nie trzeba penetracji. Cathy nie brała wtedy tabletek i wystarczyło, że twoje nasienie zetknęło się z jej skórą... – Nie miałem przecież wytrysku! Głos Treya przybrał na sile. – Nie musiałeś. Wystarczy płyn preejakulacyjny. Większość facetów nie ma nad nim kontroli i nie czuje, kiedy zaczyna wypływać. To dlatego przerywany stosunek, który wy, katolicy, propagujecie jako środek antykoncepcyjny, nie zawsze jest skuteczny. Z tego powodu myślałem, że w pewnym momencie się domyślisz, że dziecko może być twoje. – Skąd tak wiele wiesz na ten temat? – zapytał John. Usta Treya wykrzywiły się w smutnym, ironicznym uśmiechu. – Uwierz mi, dotarłem do wszystkich informacji o spermie, jakie istnieją. – Spojrzał w przerażone oczy przyjaciela. – Jesteś ojcem Willa, John. Postać Willa Bensona stanęła Johnowi przed oczyma i cechy, na które z Cathy nie zwracali uwagi, nagle nabrały wyrazistości: krzywa prawa brew, lekko opadające lewe ramię, sposób chodzenia, brzmienie śmiechu... To wszystko były cechy Johna Caldwella. Jak mogli je przegapić? Wypatrywali tylko podobieństwa z Treyem. John w głosie Treya usłyszał nutę żalu. – Przykro mi, John. Wiem, że dla ciebie i Cathy nic to nie zmieni i nigdy mi nie wybaczycie, że od razu nie powiedziałem wam prawdy. Wcale się zresztą tego nie spodziewam, ale Bóg mi świadkiem, byłem przekonany, że pobierzecie się z Cathy i zgodnie z planem przyjedziecie na uniwersytet. Nie miałem pojęcia, że chcesz zostać księdzem. Oszołomiony, wciąż zmagający się z tą cudowną, nieprawdopodobną wiadomością, John zawołał: – Dlaczego później ukrywałeś przed nami prawdę, Trey? Dlaczego pozwoliłeś, żeby chłopak dorastał w przekonaniu, że ojciec go porzucił? Przecież wiedziałeś, jak to jest. Cathy i Will – masz pojęcie, na jaki wstyd i na jakie trudy ich skazałeś? Trey zareagował na to pytanie jak na silnie rzuconą piłkę, która uderzyła go w splot słoneczny. Objął się niczym zapadający się dom. – Myślałem, że mnie zdradziliście! – Jego oczy błyszczały od gniewu i choroby. – Byliście moją rodziną, wszystkim, co miałem na świecie. Tylko na was mi zależało. Masz pojęcie, co czułem, wierząc, że przyjaciel, za którego byłem gotów umrzeć, pieprzył miłość mojego życia – mojego serca! – i został ojcem syna, którego ja nie mogłem jej dać? W tamtym czasie mogliście wszyscy iść do diabła. Chciałem zranić was tak mocno, jak wy zraniliście mnie, ale potem, po latach... – Głos mu osłabł, oczy zgasły. – Było za późno. Chłopak miał matkę, prababkę... i ciebie. Ciebie i Willa łączyły więzy tak bliskie, jak to możliwe między ojcem a synem. Wkroczyłeś na drogę prawości, a Cathy... ułożyła sobie życie. Wybuchłby skandal, który dotknąłby was wszystkich. Lepiej, żeby chłopak wierzył, że jego ojciec jest draniem, czy żeby wiedział, że jest owocem zdrady? „Wciąż jest w tym dobry” – pomyślał John. Trey potrafił znaleźć połyskującą żyłkę i sprzedać jako kopalnię złota, a John ją kupował. Trzymając się za brzuch, jakby tulił piłkę, Trey podniósł na niego udręczone oczy. – Zrobiłem to, co wtedy wydawało mi się najsłuszniejsze, kiedy było za późno na odkręcenie całej sprawy – powiedział. – Postąpiłem podle, ale... nie widziałem innego wyjścia. – Wchodzę! – zawołała Betty, otwierając drzwi. John, wdzięczny za tę przerwę, podniósł się, żeby
odebrać od niej tacę i postawić na stole nakrytym do posiłku. Od zapachu jedzenia żołądek stanął mu dęba. Z zaskoczonego wzroku Betty domyślił się, że musi być blady jak obrus. Betty spojrzała na wciąż pochylonego Treya i z ponurą miną zaczęła zdejmować naczynia z tacy. – Dziękuję, Betty, wygląda bardzo apetycznie – powiedział John. – Sami się obsłużymy, a jak skończymy, odniosę naczynia do kuchni. – Bardzo dobrze, ojcze – odparła, rzucając Treyowi ostrzegawcze spojrzenie, którego ten nie zauważył. Po jej wyjściu John zapytał: – Kiedy zamierzasz porozmawiać z Betty i Lou? Trey się wyprostował. – Ty mi powiedz, kiedy będzie odpowiednia pora. Jutro w południe mam lot z Amarillo, wyjadę więc wcześnie rano. Nie chcę, żebyś przy tym był. Będziesz się zwijał ze wstydu i wyglądał na winnego. Przenikliwa stara pani Harbison tylko raz na ciebie spojrzy i będzie wiedziała, że brałeś w tym udział. Pod Johnem uginały się kolana, musiał usiąść na krześle przy stole. – Dziś wieczorem, kiedy Lou wróci z dziećmi z mszy – odrzekł. – Betty zostaje w domu, by opiekować się tymi, które nie idą. Około ósmej oboje z Lou wracają do siebie oglądać telewizję. Ich mieszkanie jest na drugim końcu korytarza. Ja wrócę późno. A teraz siadaj i spróbuj coś zjeść. Jedzenie da ci siły. Trey z wysiłkiem wstał i zajął miejsce przy stole. – John, czy ja pójdę do piekła? Najtrudniejszym zadaniem związanym z kapłaństwem były takie chwile jak ta, kiedy domagano się od niego, żeby ludziom moralnie zepsutym, którzy stali w obliczu śmierci, dał zapewnienie, że grzechy zostaną im wybaczone. Musiał przypomnieć sobie, że przemawia w imieniu Boga, nie jako John Caldwell. – Jeśli ktoś szczerze żałuje za grzechy i prosi o wybaczenie tych, których skrzywdził, nie pójdzie do piekła. Twoje serce zna prawdę, Trey, odpowiedzi na to pytanie musisz więc poszukać u siebie. Innej pociechy nie mógł udzielić. Tylko Trey wiedział, czy byłby tu dzisiaj, gdyby jutro nie umierał. John ujął łyżkę, żeby spróbować apetycznej zupy kremu z warzyw. Betty zadała sobie trud, żeby ją przyrządzić razem z sałatą z zerwanych rano liści doprawionych pikantnym sosem truskawkowym. – Kiedy powiesz Cathy? – zapytał Trey. John podniósł głowę. – Kiedy ja powiem Cathy? – Tak samo jak wcześniej, nie jestem w stanie spojrzeć jej w oczy, Tygrysie. Nie chcę umierać ze wspomnieniem jej wzroku. Jedyną łaską będzie jej ulga na wiadomość, że Will jest twoim synem. „Will to mój syn! Jestem ojcem tego chłopca!” Wciąż nie potrafił w to uwierzyć, ale będzie miał przed oczyma ten wiecznie palący się płomień. – Muszę się nad tym zastanowić. – Nie ma sensu mówić światu, że jesteś jego ojcem. To powinno zostać między waszą trójką. Pomyśl, jak by to wpłynęło na twoją reputację, gdyby wieść się rozeszła. – Trey uśmiechnął się z widocznym wysiłkiem. – Niech moja publika myśli o mnie jak najgorzej, kiedy będę umierał. Zasługuję na to i chciałbym, żeby twoja nadal myślała o tobie jak najlepiej. – To będzie zależało od Willa i woli Boga – odparł John. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 50
Deke Tyson grzebał w talerzu, z trudem przełykając lunch, który Melissa przygotowała, żeby uczcić kupno domu. Myślami przebywał wiele kilometrów – i lat – od rozmowy toczącej się przy stole, z dala od Pauli, Melissy, jej męża i syna. – Co się dzieje, tato? – zapytała Melissa. – Nic nie jesz. Nie smakuje ci zapiekanka? – Ależ smakuje, smakuje – zapewnił Deke. – Tylko myśli mam zajęte czymś innym. – Mam nadzieję, że nie żałujesz kupna domu – powiedziała Paula. – Och nie, lubię go. Myślę, że dobrze się nam będzie w nim mieszkało. – Deke z udanym apetytem nabrał na widelec zapiekankę z kurczakiem, rozważając, jak powiedzieć rodzinie, że skróci weekend. Musiał wrócić do Amarillo, żeby zlecić laboratorium kryminalistycznemu zbadanie przedmiotu związanego ze śmiercią syna Harbisonów. – Gdybym nie wiedziała, jak jest – zauważyła jego córka – powiedziałabym, że masz taką minę jak w czasach, kiedy prowadziłeś śledztwo. – Czy to dotyczy w jakiś sposób tego wypchanego rysia, którego schowałeś do bagażnika? – zapytała Paula. – Bądź cicho, Paula! – rozkazał Deke. – Nie musisz mówić wszystkiego, co wiesz. Wszyscy przy stole wyglądali na zdziwionych tym nietypowym dla Deke’a wybuchem. Paula, która się zorientowała, że męża dręczy coś od chwili, gdy ze stosu zniszczonych trofeów myśliwskich wyciągnął rysia, pierwsza zebrała się w sobie. – Masz rację – powiedziała lekkim tonem. – Czasami za dużo gadam. Ta zapiekanka jest wyśmienita, Melisso. Co twoja matka musi zrobić, żeby dostać przepis? – Melisso, pamiętasz Donny’ego Harbisona? – zapytał nagle Deke. Podniosła brwi zaskoczona. – Donny’ego Harbisona? Czy to ten chłopak z Delton, który umarł w wypadku, kiedy chodziłam do liceum? – Tak, on. Byliście w ostatniej klasie. Wiesz, czy Trey Hall go znał? – Wątpię – odparła Melissa, wciąż zaskoczona. – Chodzili do rywalizujących ze sobą szkół, a Trey był sportowcem. Trzymał się z innymi sportowcami w typie Johna Caldwella. Donny grał w orkiestrze. Nawet jeśli przyjeżdżał do Kersey, to dla Treya byłby niewidzialny. Paula położyła dłoń na ramieniu męża. – Dlaczego zadajesz wszystkie te pytania? – Zaniepokoiło ją jego zainteresowanie, choć z drugiej strony, śmierć chłopaka Harbisonów zawsze go dręczyła. – Och, bez powodu. Ta odpowiedź nie zadowoliła Pauli, ale dała spokój. Na tym etapie Deke nie miał ochoty zdradzać swoich myśli, zwłaszcza przed żoną i córką. W takim mieście jak Kersey, gdzie plotki stanowiły główny trzon kobiecych pogaduszek, mogłyby mieć kłopot z utrzymaniem języka za zębami. – Cóż, jestem pewna, że Trey go nie znał – powiedziała Melissa. – W tamtych czasach Rysie i Barany
nie zadawały się ze sobą. Deke westchnął, zrzucając serwetkę zatkniętą za kołnierz. „Rysie... Barany... Na Boga, i to jest związek!” Zerwał się z krzesła. – Bardzo was przepraszam, ale musimy wracać do Amarillo! Zięć mruknął protestująco, wnuk jęknął zawiedziony. Dziś po południu dziadek miał iść z nim na ryby. – Musimy? – zapytała Paula. – Och, tatusiu, dlaczego? – sprzeciwiła się Melissa. – Przecież dopiero przyjechaliście! – Ponieważ ojciec tak mówi, kochanie. – Paula wstała. Spojrzenie, które posłała córce, ucięło dalsze protesty. Ujęła wnuka pod brodę. – Niedługo wrócimy, skarbie. Teraz daj babci wielkiego buziaka i będziemy się zbierać. W samochodzie zapytała: – A dlaczego właściwie w takim pośpiechu wracamy do Amarillo, jakby goniła nas żądna linczu tłuszcza? – Muszę zdążyć do laboratorium kryminalistycznego przed zamknięciem – odparł Deke. Podczas gdy Melissa pakowała dla nich kawałek tortu czekoladowego, który upiekła na deser, zadzwonił w dwa miejsca, prosząc o przysługę. Najpierw rozmawiał z Charlesem Martinem, obecnie szefem Laboratorium Kryminalistycznego w Wydziale Bezpieczeństwa Publicznego w Amarillo. Podczas pełnienia funkcji szeryfa hrabstwa Deke poznał Charlesa, gdy ten był początkującym technikiem. Owszem, Charles pamięta sprawę sprzed wielu lat, kiedy Deke poprosił go o zdjęcie odcisków palców z kilku świerszczyków i kabla oraz porównanie ich z odciskami nastoletniego samobójcy. Nigdy nie zapomni miny Deke’a, kiedy mu powiedział, że ofiara nie miała w ręku żadnego z tych przedmiotów. Deke miał teraz pewne pojęcie, dlaczego tak się stało. Następnie zadzwonił do Randy’ego Wallace’a, obecnego szeryfa hrabstwa Kersey. – Czego mam poszukać? – zapytał Randy. – Nie prosiłbym, gdyby to nie było ważne, Randy. – Tak, wiem. W porządku, powtórz oznaczenie pudła z dowodami i pójdę sprawdzić. – Porządny z ciebie gość – powiedział Deke. – Cieszę się, że tak myślisz. Twoja opinia wiele dla mnie znaczy. Deke czuł, że każdy nerw w nim drży jak u psa, który złapał trop. Od początku nie był przekonany, że Donny Harbison był tamtego dnia sam albo że jego śmierć nastąpiła w sposób, na który wskazywał wygląd miejsca. Późniejsze przerażające odkrycie, że odcisków Donny’ego nie było na żadnym przedmiocie zabranym ze stodoły, umocniło tylko wątpliwości szeryfa. Położyła je tam inna para rąk. To dowodziło także, że osoba, która przyniosła czasopisma, zawiązała kabel – albo jako sprawca śmierci Donny’ego, albo jako uczestnik eksperymentu. Po przeprowadzeniu dyskretnego śledztwa w liceum w Delton Deke nie potrafił wskazać żadnego prawdopodobnego podejrzanego, który wsparłby którąś z tych teorii. Donny nie miał wrogów, a ani on, ani żaden z jego przyjaciół nie sprawiał wrażenia skłonnego do eksperymentowania z perwersyjnym seksem. Donny okazał się taki, jak opisali go rodzice – był powszechnie lubianym, seksualnie dość naiwnym chłopcem, przyjaźniącym się z podobnymi sobie członkami orkiestry, których jedyną pasją był puzon albo uwielbienie masła orzechowego. Jak wynikało z listy obecności, Donny był w szkole w tamten poniedziałek, gdy jego rodzice wyjechali do Amarillo. Przez następne trzy dni odnotowano go jako nieobecnego, w czwartek po południu rodzice znaleźli go martwego. Na podstawie stopnia rozkładu i powszechnie podzielanej opinii, że Donny za skarby świata nie opuściłby próby po szkole, przygotowali bowiem skomplikowany układ ruchowy na piątkowy wieczór, którym chcieli zaimponować orkiestrze z Kersey, Deke wywnioskował, że chłopiec umarł późnym popołudniem w poniedziałek. Sprawdził alibi kilku uczniów liceum z Delton, którzy w rzeczone dni byli nieobecni w szkole, i nie
znalazł nic podejrzanego. Żaden z przyjaciół Donny’ego nie przyznał się do odwiedzin u niego po próbie orkiestry. Brakująca koszula była kolejną nierozwiązaną tajemnicą. Nie znaleziono jej. Kiedy Betty przejrzała rzeczy syna, Lou powiedział Deke’owi, że nigdzie nie było niebieskiej batystowej koszuli, którą Donny niedawno dostał na urodziny. Zebrawszy informacje na temat asfiksji autoerotycznej, Deke zdobył kolejny powód, żeby kwestionować przyczynę śmierci. Dowiedział się, że sznur zwykle jest wiązany w skomplikowany sposób, żeby umożliwić łatwe uwolnienie się z pętli. U Donny’ego węzeł był prymitywny. Zwykle także osoby eksperymentujące z tą techniką owijają szyję czymś miękkim dla wygody i zapobieżenia większym siniakom i otarciom. Pod szorstkim gumowym kablem nic nie było. „Oczywiście chłopak mógł to robić po raz pierwszy – mówił sobie Deke – i mimo instrukcji podanych w czasopiśmie nie orientował się w subtelniejszych aspektach asfiksji”. Nagrane i spisane przesłuchania, które przeprowadził Deke, znajdowały się w pudle z dowodami w biurze szeryfa hrabstwa Kersey razem z licznymi notatkami, łapą rysia, kablem i raportami techników. Randy Wallace zgodził się przekazać to zapieczętowane pudło do laboratorium, żeby zapobiec zanieczyszczeniu dowodów, a tym samym zapewnić przyjęcie ich przez sąd. Kiedy Deke postanowił nie ubiegać się o reelekcję, dopilnował, żeby pudło bezpiecznie pozostało w magazynie, ponieważ wciąż dręczyły go wyrzuty sumienia, że być może zataił zabójstwo. Napisał na pudle wielkimi czarnymi literami ! Śmierć uznano za wypadek, biuro szeryfa uważało więc śledztwo za zamknięte – ale nie Deke. Zarówno kiedy pełnił służbę jako szeryf, jak i później niemal codziennie żałował decyzji o rezygnacji z sekcji zwłok, która ustaliłaby czas i dokładną przyczynę śmierci. W końcu zdołał swoje poczucie winy zracjonalizować. Jaka bowiem byłaby korzyść z sekcji? Nie ujawniłaby tożsamości osoby, która być może udusiła Donny’ego i nadała jego śmierci pozory fatalnie zakończonej praktyki seksualnej, albo – jeśli chłopak rzeczywiście umarł z powodu asfiksji autoerotycznej – jego wspólnika. Nie było podejrzanych i nie było motywów. Należałoby zdjąć odciski palców wszystkim mieszkańcom Delton, aby znaleźć te, których szukał Deke. W tym czasie drastyczne szczegóły śmierci Donny’ego stałyby się powszechnie znane, Kościół katolicki mógłby odwołać chrześcijański pochówek, a Harbisonów okryłby wstyd, przed którym Deke obiecał ich ochronić. Dlatego nic nie robił i nie mówił, żywił tylko nierealną nadzieję, że pewnego dnia gdzieś pojawi się coś, co pozwoli wyjaśnić, co naprawdę zdarzyło się w domu Harbisonów w dniu, kiedy umarł Donny. A teraz – na Boga! – Deke to znalazł. Ledwie wierzył w ten cud. Drżał, taki był podekscytowany, choć równocześnie zszokowało go, że w sprawę był wplątany nie kto inny, jak Trey Don Hall, wątpliwy powód do dumy hrabstwa Kersey, tak różniący się od Donny’ego jak papka od steka. Aż do dziś Deke nie potrafił połączyć rysiej łapy z innymi przedmiotami znalezionymi na miejscu śmierci chłopaka. Nawet kiedy na strychu Mabel znalazł rysia i był pewien, że łapa z pudła z dowodami do niego pasuje, nie potrafił odkryć związku. Kiedy jednak Mellisa stwierdziła, że Rysie i Barany nie zadawały się ze sobą, olśniło go. Przypomniał sobie jeszcze jedną cechę wyróżniającą Donny’ego spośród reszty uczniów, która wtedy nie wydawała się istotna – opiekował się maskotką drużyny futbolowej z Delton, barankiem imieniem Ramsey. Łatwo było odgadnąć, co wydarzyło się na podwórzu Harbisonów w tygodniu przed meczem Kersey z Delton, który rozstrzygał o mistrzostwie okręgu. – Dlaczego się tutaj zatrzymujemy? – zapytała Paula, kiedy Deke zjechał z drogi przed domem Mabel Church. – To zajmie mi chwilkę – odparł. – Silnik zostawię włączony. Wbiegł na ganek, wsunął klucz w zamek i po kilku minutach znalazł to, czego szukał. Wziął to przez chusteczkę i ostrożnie włożył do papierowej torby, która była w spiżarce, po czym wrócił do samochodu. – Deke, na litość boską, co się dzieje? Pochylił się i pocałował żonę w policzek. NIE WYRZUCAĆ
– Powiem ci, kiedy będę miał pewność, złotko. Miał jednak pewność. Wszystko zaczęło się w bujnej wyobraźni Treya Dona Halla, rewelacyjnego rozgrywającego Rysi z Kersey. Wpadł na pomysł odcięcia łapy wypchanego rysia swojego wujka, żeby zostawić ślady pazurów na baranku jako wiadomość dla rywali. Jakimś sposobem Trey się dowiedział, że Harbisonów nie będzie w mieście, może usłyszał o tym od Mabel, która u Betty kupowała jajka i warzywa. Deke będzie musiał ustalić, o której godzinie w poniedziałek Trey wyjechał, żeby zrealizować swoje plany, ale musiało to być w porze, kiedy Donny wrócił z próby orkiestry. Chłopiec jadł przy kuchennym stole i przez okno zobaczył Treya przy furtce, z której ten zdjął już obręcz. Wybiegł, żeby to sprawdzić, i zaczęli się przepychać. Trey miał przewagę nad mniejszym, mniej sprawnym chłopcem i albo próbował, albo udało mu się udusić Donny’ego w ataku gniewu, z których był znany. Aby ukryć ślady po palcach, Trey zainscenizował śmierć na skutek asfiksji autoerotycznej, praktyki znanej chłopakowi przedwcześnie rozwiniętemu pod względem seksualnym. Rozłożył czasopisma, zdjął Donny’emu koszulę i zagrabił ziemię, żeby usunąć ślady walki. Chciał jak najszybciej stamtąd uciec, zapomniał więc włożyć obręcz na furtkę i albo zabrakło mu czasu, albo nie mógł znaleźć rysiej łapy ukrytej w cieniu pod piknikowym stołem. Deke nie potrafił wyobrazić sobie innego scenariusza. Jak bowiem inaczej wyjaśnić, skąd na podwórku Harbisonów wzięła się rysia łapa? Oczywiście wszystko zależało od tego, czy niezidentyfikowane odciski palców zdjęte z dwóch dowodów będą pasowały do odcisków na sportowych trofeach, które przed chwilą zabrał z pokoju Treya. Jeśli tak, Deke będzie miał uzasadniony powód, żeby zwrócić się do Randy’ego o otwarcie śledztwa na nowo. Wiedział, że to będzie jak zdjęcie wieka z puszki pełnej robaków. Prowadził tamto śledztwo i będzie musiał z wielu rzeczy się wytłumaczyć. Ekshumacja – jeśli zostanie wyrażona zgoda – otworzy na nowo rany Harbisonów, które nigdy do końca się nie zabliźniły, i doda nowe, spowodowane wyrzutami sumienia, że ukryli fakty dotyczące śmierci ich syna nie tylko przed władzami, ale także przed Kościołem katolickim. Przekazanie domu diecezji będzie postrzegane bardziej jako akt pokuty, nie zaś szczodry gest mający na celu zapewnienie dachu nad głową niechcianym dzieciom. W końcu sprytny adwokat przypuszczalnie oczyści Treya z zarzutów. To wszystko jednak nie miało teraz znaczenia. Zamiarem Deke’a było zgromadzenie tylu dowodów, ile będzie możliwe, zanim podejmie decyzję, czy powie Randy’emu Wallace’owi o swoich odkryciach. Mocno przyciskając pedał gazu, Deke zacisnął szczęki na wspomnienie, w jakim stanie znaleziono Donny’ego i jak jego śmierć odbiła się na rodzicach. Od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku Kościół katolicki złagodził stanowisko wobec samobójców, ale przekonania religijne nigdy nie pozwoliły Harbisonom uwolnić się od strachu, że ich syn płonie w piekielnym ogniu, ponieważ umarł z własnej ręki podczas zboczonego aktu seksualnego. Deke miał nadzieję udowodnić raz na zawsze, że chłopak nie był sprawcą swojej śmierci i umarł, próbując chronić bezbronne zwierzę przed okrutnym żartem licealisty. Co za idiotyczny i niemoralny czyn Trey Don Hall, chłopak o niekwestionowanej inteligencji i ogromnych zdolnościach, wykombinował w tygodniu wielkiego meczu – który Rysie wygrały bez trudu przewagą trzydziestu pięciu punktów. Na Boga, jeśli ten chłopak jest winien śmierci Donny’ego Harbisona, Deke dopilnuje, żeby za to odpowiedział, nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz w jego życiu. W wypadku morderstwa lub zabójstwa nie było przedawnienia – w Teksasie siedemnastolatek oskarżony o takie przestępstwo był sądzony jak dorosły. „Nie rób zbyt wielu planów dotyczących przeprowadzki, T.D. Twoim następnym lokum może być więzienna cela”. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 51
Trey Don Hall poszedł się położyć. John zmusił go do tego, gdy Trey zwymiotował lunch. Kiedy zajrzał do przyjaciela, ten spał głęboko. Powieki miał sinawe, blade, chude dłonie splótł na piersi w pozycji, która wyglądała jak próba generalna przed bliskim prawdziwym wydarzeniem. John opuścił żaluzje, zasłaniając okno przed mocnym słońcem, i cicho wyszedł z pokoju. Wciąż z trudem oddychał po szoku wywołanym rewelacjami Treya. Wrócił do gabinetu i opadł na fotel przy biurku. Radość i strach walczyły o dominację nad jego uczuciami – radość, że chłopak, którego kochał jak syna, rzeczywiście jest jego synem, i strach, że jutro wszystko, czemu poświęcił swoje życie, może się skończyć. Trey był przekonany, że Harbisonowie poczują wielką ulgę, poznając prawdę o śmierci syna, pogrzebią żałobę i do końca swoich dni będą żyć w promieniach słonecznych nowej świadomości. John nie był jednak tego taki pewien. Tak, Harbisonowie może będą usatysfakcjonowani odnalezionym na nowo spokojem i zgodzą się nie budzić licha, przypuszczalnie będą również woleli uniknąć zażenowania związanego ze złożeniem oskarżeń o przestępstwo. Będą także chcieli utrzymać w sekrecie to, że nie powiedzieli Kościołowi prawdy, pragnąc synowi zapewnić pochówek w poświęconej ziemi. John jednak dobrze znał Betty. Niewykluczone, że jej ulga nie będzie wcale tak wielka, żeby chętnie pogrzebała swoją dwudziestotrzyletnią żałobę po synu, nie próbując się zemścić. Lou nie będzie chciał nic robić, ale Betty może nie okazać się równie wyrozumiała. Kiedy John z nimi zamieszkał, modlił się o uwolnienie ich od brzemienia w sposób, który by ich nie zranił i nie ujawnił udziału Treya, ale lata mijały i przekonał sam siebie, że jest dla nich darem od Boga. Początkowo nie czuł się dobrze, otoczony ich oddaniem i miłością, ale z czasem dorósł do zrozumienia tkwiącej w nich potrzeby, żeby go kochać jak syna, którego utracili. Miłość nigdy nie idzie na marne, niezależnie od tego, jak mało wart jest jej obiekt. Do dziś jednak fotografia Donny’ego – kapliczka – stała częściowo ukryta za kwiatami na półce w kuchni i John przyłapywał przed nią Betty, jak z pochyloną głową modli się do Boga o łaskę dla nieśmiertelnej duszy syna. Wielokrotnie popołudniami jeździła do kościoła zapalić świecę. Bywały momenty, kiedy John czuł pokusę, żeby oddać się w jej łaskę i wszystko wyznać, ale oczywiście nigdy tego nie zrobił. Jej niechęć do Treya może zamienić się w nienawiść. Zapragnie, żeby Trey został ukarany za to, co zrobił, za udrękę, którą przez niego przeżywają, i zawiadomi policję. Jeśli tak się stanie, śledztwo odsłoni udział ojca Johna Caldwella w przestępstwie. John wstał od biurka i wyszedł na balkon. Z niepokoju bolał go brzuch. Rozważał, czy wyłożyć Treyowi możliwe konsekwencje jego wyznania, ale jako ksiądz nie mógł tego zrobić. Nie odbierze przyjacielowi ostatniej okazji na odkupienie winy i oczyszczenie duszy. Kiedy pewien czas temu przykrywał go kocem, Trey złapał go za ręce i się rozpłakał. Łzy zatrzymywały się na siwych bokobrodach, wypełniały wyżłobione chorobą zmarszczki wokół oczu. – Błagam, wybacz mi to, co zrobiłem tobie, Catherine Ann i chłopcu, John! Ja też cierpiałem. Po
wyjeździe do Miami nigdy mi się nie udało powtórzyć relacji, które łączyły mnie z Cathy i z tobą, żaden związek nie był taki dobry, słodki i pewny. Nie pojawił się nikt, kto chciałby uratować mnie przede mną samym. John wiedział, że to prawda. – Rozumiem – powiedział. – Zostawiłem tutaj swoje serce. Dlatego nikt nigdy nie mógł go odnaleźć. – Wiem, T.D. – I powiesz o tym Cathy? – Powiem. – Powiesz jej, że nie przyjechałem na pogrzeb cioci Mabel, bo nie chciałem wpędzać w zażenowanie jej i Willa. Aż takim dupkiem nie jestem. – Powiem jej, T.D. – Idziesz teraz do niej, prawda? – Tak. Dłonie Treya się zsunęły. Splótł je na piersi i zamknął oczy, z jego bladych ust wydobyło się westchnienie. John odwrócił się do wyjścia. – Tygrysie? – Kocham cię, stary... Ciebie i Catherine Ann. Zawsze was kochałem, nieważne, jak to wyglądało. – Wiem – odparł John, klepiąc Treya po dłoniach. – Teraz zaśnij. Odpocznij. – I ty mi wybaczasz? – Wybaczam. – Jesteś mój człowiek, John! John spojrzał na krajobraz, tak często będący dla niego źródłem mądrości i spokoju. Czy to ostatnie godziny, kiedy sprawuje obowiązki jako ojciec John, którego wszyscy kochają i są przekonani, że znają? Nie przejmował się, jak jego trzódka przyjmie zaskakującą wiadomość o tożsamości prawdziwego ojca Willa ani jak zareaguje sam Will. Syn go kochał, ucieszy się więc, że na dobre pozbył się T.D. Halla. John mógłby stłumić niepokój czający się na dnie żołądka, gdyby Bóg go nie przestrzegł, że zbliża się inny skandal, bardziej szokujący niż to, że jest ojcem Willa. Z tego nie wyjdzie z podniesioną głową – nie jako proboszcz parafii Świętego Mateusza i dyrektor Harbison House. „Trudno, niech tak będzie!” Zawsze wiedział, że zapłaci za swój czyn, ale myślał, że uczyni to po śmierci w obliczu Boga. Jakże naiwny był w kwestii Boskich rozstrzygnięć, skoro sądził, że będzie mógł zakończyć życie na ziemi niesplamiony, że jego grzech nie zostanie odkryty, a wykonanej pracy nic nie zbruka. W końcu cienie się nagromadziły. Czuł ich obecność, były jak sfora psów okrążająca ofiarę. Przeżegnał się. „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Niechaj stanie się wola Twoja”. Po raz ostatni spojrzał na ciągnącą się po horyzont prerię i wszedł do środka, żeby wykonać kilka telefonów. Najpierw zadzwonił do Cathy na numer restauracji. – Musimy się spotkać – powiedział. – Oho, to mi się nie podoba. – Najlepiej będzie, jeśli spotkamy się u ciebie w domu. – Dam ci pół godziny przewagi. Powinniśmy być na miejscu prawie równocześnie. Drugi telefon był do wikarego u Świętego Mateusza, którego ostrzegł, że może będzie musiał odprawić msze w weekend. – Wyjeżdżasz? – zapytał zaskoczony ojciec Philip. – Wypadło mi coś niespodziewanego, Philipie. Niewykluczone, że na pewien czas mnie zastąpisz. – Niemożliwe – odparł ojciec Philip. Kolejnym rozmówcą był biskup diecezji w Amarillo. – Tak, mogę się z tobą spotkać dzisiaj o trzeciej – powiedział biskup. – O co chodzi, Johnie?
– Powiem ekscelencji, kiedy się zobaczymy. John zajrzał do sypialni, żeby sprawdzić, czy Trey nadal śpi spokojnie, później zszedł do kuchni z tacą, zakłopotany, że obaj prawie nie tknęli posiłku. Intensywny aromat rosołu zapowiadał, że na kolację będzie zapiekanka z kurczaka i warzyw. Betty stała przy stole i usuwała mięso ze stosu ugotowanych kurcząt, Felix u jej stóp wypatrywał spadających na ziemię kawałków. Z zewnątrz dobiegały piski dzieci chlapiących się w zbiorniku z wodą do podlewania. Nagły przypływ uczuć sprawił, że Johnowi oczy zaszły łzami, a taca przechyliła się w rękach. Przestraszona Betty mu ją odebrała. – Ojcze, co się stało? – Och, obawiam się, że jest kilka spraw, które już dawno trzeba było uporządkować. – To on, prawda? – Głową wskazała sufit. – On ojca zdenerwował. Widziałam, kiedy poszłam na górę. – Nie obwiniaj go, Betty, jest chory i dawno już powinien był tu przyjechać. Teraz śpi. Kiedy się obudzi, dopilnujesz, żeby wypił kubek tego rosołu, którego zapach czuję? Zwrócił lunch, choć był wyśmienity. Wypłukując zupę z talerzy, Betty powiedziała: – Widzę, że ojciec także niewiele zjadł, choć lunch był wyśmienity. Wychodzi ojciec? – Zauważyła, że przebrał się w czarną koszulę z koloratką, mimo że nikt nie prosił o jego wizytę. – Tak – odparł John. – Wrócę późnym wieczorem. Z niepokojem przyjrzała się mu uważnie. – O co chodzi, ojcze? – Betty... – zaczął, ale urwał, słowa, które pragnął wypowiedzieć, zamarły mu na ustach. I tak nic by dla niej nie znaczyły, jeśli to, czego się obawiał, miało nadejść. Poprawił okulary na jej nosie spoconym od pracy przy parujących garnkach. – Tak, ojcze? – Chciałem tylko powiedzieć, że Trey wyjedzie jutro rano. Jego samolot odlatuje w południe. Po wyjściu Johna Betty pozostała na miejscu przy stole. Teraz była pewna. Coś było nie tak, coś, co do domu sprowadził Trey Don Hall. Założyłaby się, że chodzi o coś złego, gdyby lubiła hazard. Może to ma coś wspólnego z jego chorobą, ale wyglądał zdrowo, kiedy zaniosła im lunch, niewiele się zmienił od czasu, kiedy ze swoją bezczelnością i z przystojną twarzą stawał na jej progu i wyraźnie dawał do zrozumienia, że ciotka go wykorzystuje, posyłając po warzywa i jajka – jakby niczego nie zawdzięczał kobiecie, która go wychowała. A kiedy był bogaty i sławny, odrzucił ją jak zwiędłą sałatę. Betty była jednak zaskoczona, kiedy zapytał o nią i Lou. Naprawdę chciał wiedzieć, jak sobie radzą bez Donny’ego, ale jego współczucie nie sprawiło, że go polubiła. Traktował Donny’ego z góry, kiedy kilka razy spotkali się u nich w domu. Intuicja rzadko ją myliła, a teraz podpowiadała jej, że coś bardzo poważnego dręczy ojca Johna. Lou także to wyczuł. „Zamknięty w sobie i roztargniony” – tak scharakteryzował ojca, kiedy ten dzisiaj rano przyszedł do garażu po samochód. Betty uważała, że „zmartwiony i zaniepokojony” lepiej go opisują. Miał minę jak farmer, który wie, że straci swoją ziemię. Łamiąc kości na galaretę, Betty zerknęła w kierunku sypialni na piętrze. Chory albo nie, Trey Don Hall niech lepiej się zastanowi, jeśli przyjechał, żeby narobić kłopotów ojcu Johnowi. Ani ona, ani Lou na to nie pozwolą. Cathy stała przy oknie salonu i wypatrywała silverado Johna. Rozplotła nerwowo zaciśnięte dłonie i wygładziła bluzę. Co John chce jej powiedzieć, o czym nie mógł mówić przez telefon? Dlaczego nie dał jej żadnej podpowiedzi dotyczącej planów Treya? Trzymanie jej w napięciu nie było w stylu Johna, podobnie jak w jej stylu nie było zarzucanie go gradem pytań, skoro wyraźnie oznajmił, że musi
porozmawiać z nią osobiście. Mimo to żałowała, że nie zapytała przynajmniej, czy Trey przyjedzie z nim. Tak na wszelki wypadek, czując niesmak do siebie, poprawiła włosy i na nowo pociągnęła usta szminką. Silverado skręciło na podjazd, w środku dostrzegła samego Johna. Jej trwające pół sekundy rozczarowanie zniknęło bez śladu, gdy zobaczyła, jak wysiada, wciąż z tym wdziękiem skrzydłowego, a czarna księżowska koszula bez rękawów w niewytłumaczalny sposób zwiększała jego seksualną atrakcyjność – przypuszczała, że to powab nieosiągalnego. Jak mogła wciąż żywić tę odrobinę uczucia do Treya Dona Halla, skoro z roku na rok rosła jej miłość do Johna Caldwella? Kiedy otworzyła drzwi, ogarnęło ją nagłe uczucie déjà vu. Już taką chwilę przeżyła, tamtego popołudnia, kiedy na progu znalazła zdruzgotanego Treya Dona Halla z wyrazem twarzy takim samym, jaki miał teraz John, błagającym, żeby mu wybaczyła i wzięła go w objęcia. Tamtego popołudnia został poczęty Will. Pragnienie tak potężne, że pozostawiło jej w ustach smak pudru strzelniczego, zalało ją całą, ale powstrzymała się przed popełnieniem błędu, który wtedy popełniła. – Witaj, ojcze Johnie – powiedziała ze zwykłym opanowaniem. – Wiem, że jest wcześnie, ale wyglądasz, jakby szklaneczka whisky dobrze ci zrobiła. – Chyba masz rację. Przyrządziwszy drinki, usiadła obok niego na kanapie. To wydawało się odpowiednie miejsce. John wpatrywał się w szklankę. – Pamiętam, że już kiedyś o tej porze dnia piłem z tobą whisky – powiedział. – Naprawdę? – Aha. Dawno, dawno temu, kiedy nasze serca były młode i smutne. – A tak. Trey mnie rzucił. Mgliście pamiętam, że się zalałam w trupa i zasnęłam na twoim łóżku. – Ściśle mówiąc, w tym miesiącu mijają dwadzieścia dwa lata. Miała inne powody, by pamiętać czerwiec sprzed dwudziestu dwóch lat. – Dziwne rzeczy pamiętamy po tak długim czasie. John napił się whisky. – Trey mówi, że Will nie jest jego dzieckiem, Cathy. Przyjechał do domu, żeby wyspowiadać się z dwóch rzeczy. To jedna z nich. Z wściekłości zakręciło się jej w głowie. – Co za pozbawiony sumienia drań! Chcesz powiedzieć, że nadal wypiera się ojcostwa? – Pamiętasz, jak w wieku szesnastu lat Trey zachorował na świnkę? W jej umyśle zaczęło się formować coś złowieszczego, dezorientującego. – Tak... Pamiętam. Był... był bardzo chory. – Świnka spowodowała bezpłodność. Nie mógł zostać ojcem żadnego dziecka. Gwałtownym ruchem odstawiła szklankę, nie przejmując się śladami, które woda zostawi na jej pięknym drewnianym stoliku. – To niemożliwe, John. On kłamie. Will musi być dzieckiem Treya. Nigdy z nikim innym nie byłam. John spokojnie wziął dwie podstawki z kredensu, wsunął je pod szklanki, po czym ujął Cathy za ręce. – Owszem, byłaś, Cathy. Ze mną. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 52
W laboratorium kryminalistycznym Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego w Amarillo szeryf Randy Wallace w obecności Deke’a i Charlesa Martina złamał pieczęć i wysypał zawartość z pudła z dowodami. – Jak przypuszczam, nie powiesz mi, co trzymasz w zanadrzu, Deke? – zapytał Randy. – Jeszcze nie, Randy. Deke wziął odciętą łapę i przyłożył do wypchanego rysia, którego ze sobą przywiózł. Pasowała idealnie. – Aha! – mruknął. To go nie zaskoczyło. Oddzielił dwie małe plastikowe torebki z niezidentyfikowanymi odciskami palców od odcisków Donny’ego zdjętych przed zabraniem ciała, Lou Harbisona i innych. Jedna, oznaczona jako „X”, zawierała dwie karty z takimi odciskami znalezionymi na czasopismach i kablu. W drugiej, z napisem „Y”, znajdowały się odciski, które technicy zdjęli z kabla, ale nie było ich na czasopismach pornograficznych. Deke wręczył je Charlesowi. – Sprawdź, czy któryś z zestawów pasuje do odcisków z tego. – Dłonią w lateksowej rękawiczce wyjął mosiężną piłkę futbolową z papierowej torby. Charles i Randy spojrzeli na napis głoszący, że w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku Trey Don (T.D.) Hall został uznany przez teksaskich dziennikarzy sportowych za najwartościowszego gracza. Randy gwizdnął. – Ożeż ty! Żartujesz? – Niestety, nie – odparł Deke. Wyjął trofeum ze szklanej gablotki z nadzieją, że nie miało ono kontaktu ze ścierką do odkurzania Mabel Church. – W takim razie sprawdźmy – powiedział Charles. Zaprowadził mężczyzn do pomieszczenia z komputerami, aparatami rentgenowskimi i innymi urządzeniami do analizy. Zdjął odciski z trofeum, po czym wprowadził je do komputera i porównał z odciskami z trzech kart. Po kilku sekundach system dał odpowiedź: Znaleziono zgodność. – Wygląda na to, że twoje podejrzenia były słuszne, w każdym razie w odniesieniu do zestawu X – powiedział. – Nie ma wątpliwości, że osoba, która miała w ręku świerszczyki, dotykała tej piłki. – A niech to szlag! – wykrzyknął Deke. – To nie wszystko. – Charles wskazał kartę z odciskami zdjętymi tylko z kabla. – Odciski Y są również na trofeum. – Co? – zdziwił się Deke. – Popatrz sam. – Charles się cofnął, pozwalając Deke’owi i Randy’emu przyjrzeć się obrazom na monitorze. Charakterystyczne cechy odcisków Y pasowały do odcisków zdjętych z trofeum. – Dobry Boże! – krzyknął Deke. „Trey miał wspólnika, przypuszczalnie kolegę z klasy! Nie pojechał do Harbisonów sam!” – Deke, o co tu chodzi? – zapytał Randy. – Przepraszam, Randy, nie mogę ci powiedzieć, dopóki nie upewnię się co do kilku szczegółów.
Charles także wyglądał na zaintrygowanego. – Dwadzieścia dwa lata to długi okres – powiedział. – Jeśli T.D. Hall wplątał się wtedy w coś, miał... ile? Siedemnaście lat? – Tak jest – potwierdził Deke. – Na litość boską, Deke! – zawołał Randy. – Nie licząc morderstwa, co Hall mógł zrobić jako siedemnastolatek, że z tego powodu w piątek wieczorem ściągnąłeś mnie do Amarillo i zepsułeś mi wypad na piwo z chłopakami? Deke z twarzą bez wyrazu włożył dowody do pudła. Pozostali mężczyźni wymienili zszokowane spojrzenia. – Mój Boże – mruknął Randy. Wróciwszy do samochodu, Deke ułożył plan działania, który teraz musiał zawierać założenie, że śmierci Donny’ego Harbisona nie spowodował sam Trey. Dziwił się sobie, że od razu nie pomyślał o dwóch chłopcach, z których jeden miał trzymać zwierzę, drugi – zrobić ślady. Na tego rodzaju sztuczkę żaden licealista nie zdecydowałby się w pojedynkę. Potrzebowałby kogoś, z kim dzieliłby ryzyko i niebezpieczeństwo, kto byłby świadkiem jego brawury, kiedy później będzie się nią przechwalał. Teraz więc Deke musi odkryć, kim był wspólnik, żeby wziąć od niego odciski palców. Randy się zgodził, żeby przez weekend Deke popracował nad swoimi przeczuciami, dopiero potem włączy się w sprawę. Wspólnikiem przypuszczalnie był ktoś z drużyny, kolega, którego Trey wodził za nos, co oznaczało wszystkich z wyjątkiem Johna Caldwella. Trey w żadnym razie nie namówiłby Johna do udziału w numerze, w którym krzywdę odniosłoby zwierzę. Deke zamierzał przesłuchać Rona Turnera i wydobyć od niego nazwiska graczy gotowych zrobić wszystko dla rozgrywającego. Większość drużyny dawno wyjechała z Kersey, ale adresy poda mu Melissa ze spisu, który sporządziła, organizując zjazd absolwentów po dwudziestu latach od ukończenia szkoły. Spojrzał na zegar na desce rozdzielczej. Dochodziła trzecia. Jeśli przyciśnie gaz do dechy, wróci do Kersey w godzinę z kawałkiem i złapie Rona, kiedy ten wciąż jest trzeźwy. Deke w rekordowym czasie dotarł przed dom z czerwonej cegły z ładnymi kolumnami korynckimi. Ogarnął go smutek na widok zmian, jakie tutaj zaszły. W przeszłości wielki piętrowy dom Turnerów pysznił się niczym architektoniczna perełka na wypielęgnowanym trawniku i był chlubą Kersey. Żona trenera Turnera była bogata, kiedy się pobierali, później odziedziczyła sporą sumę i to dzięki niej Ron mógł żyć w domu, na który w żadnym razie nie mógłby sobie pozwolić ze swojej pensji. Dzisiaj, sądząc z zaniedbanego trawnika i klombów, rosnącego dziko żywopłotu i popękanego podjazdu, posiadłość chyliła się ku ruinie. „Co za szkoda” – pomyślał Deke. Ron Turner był jednym z najlepszych licealnych trenerów, ale jego życie się rozpadło, kiedy córka tuż przed dziewiętnastymi urodzinami umarła na zapalenie wyrostka robaczkowego. Pracował jako trener jeszcze przez pięć lat i robił, co w jego mocy, próbując wycisnąć coś z przeciętnych drużyn, później jednak umarła jego żona i się poddał. Kiedy ostatnio Deke o nim słyszał, Ron dużo pił i żył jak włóczęga w domu, w którym niegdyś rezydował niczym król. Znalazł numer telefonu w książce telefonicznej Kersey, którą miał w samochodzie, i zadzwonił, żeby się upewnić, że zastanie gospodarza w domu. – Jasne, wpadaj, ale nie spodziewaj się lokaja – zachichotał Ron. Otworzył drzwi niemal równocześnie z drugim dzwonkiem. Niewiele miał wspólnego z krzepkim trenerem futbolu, którego drużyna nosiła na rękach po zdobyciu mistrzostwa stanu. – No, no, szeryfie Tyson, do głowy nie przychodzi mi żaden powód twojej wizyty, ale bardzo się cieszę, że cię widzę. – I wzajemnie. – Och, dajże spokój. – Ron podniósł rękę. – Wyglądam jak pęknięta opona i dobrze o tym wiesz.
Chodźmy do kuchni. Włożyłem do lodówki kilka piw. Deke podążył za powłóczącą nogami postacią przez pokoje z zaciągniętymi zasłonami do zagraconej kuchni z niszą śniadaniową i przytulnym miejscem do wypoczynku obok ładnego kominka. W powietrzu unosił się zapach typowy dla samotnego człowieka, który zapomina wynosić śmieci. – Siadaj, siadaj! – zaprosił go Ron, zrzucając z krzesła gazety. – Co cię do mnie sprowadza? – Trey Don Hall. Ron wolno się wyprostował. Na moment jego załzawione, przekrwione od alkoholu oczy zalśniły niczym kryształ. – Trey? – Chciałbym ci zadać kilka pytań dotyczących zachowania Treya w tygodniu, w którym zdobyliście mistrzostwo stanu w osiemdziesiątym piątym, trenerze. – Dlaczego? To historia starożytna, szeryfie. – Zrób mi tę przyjemność. Założę się, że pamiętasz każdą minutę tamtego tygodnia. – I wygrałbyś. – Ron poczłapał do lodówki i wyjął z niej dwie butelki piwa. – Choć nie pojmuję, dlaczego po tylu latach to cię interesuje. – Na razie, niestety, nie mogę ci powiedzieć i będę wdzięczny, jeśli zatrzymasz dla siebie tę wizytę i temat naszej rozmowy. – Nie musisz się obawiać – odparł Ron. – Z nikim nie rozmawiam. Byłeś wtedy szeryfem. Czy T.D. ma kłopoty, które wiążą się z tamtym okresem? Deke wziął butelkę. – Niewykluczone. Mam nadzieję, że pomożesz mi podjąć decyzję. Twoje informacje mogą naprawić niesprawiedliwość i złagodzić ból, który dobrzy ludzie cierpią od dawna. – To na pewno rodzice. – Ron napił się piwa. – Zwykle dobrzy ludzie, którzy długo cierpią, to rodzice. Co chcesz wiedzieć? Deke odstawił butelkę i otworzył notatnik. – Przypomnij sobie tamten tydzień w listopadzie tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku, który zaczął się czwartego. Pamiętasz, czy do czwartku było coś nie tak z Treyem Donem? – Jasne. On i John Caldwell w tamten poniedziałek byli chorzy. Kiedy przyszli na popołudniowy trening, wyglądali jak z krzyża zdjęci. – Co? – Deke gapił się na Rona. – John Caldwell także? – Obaj. Śmiertelnie mnie przerazili, tyle ci powiem. – Co im było? – Zatruli się czymś na lunchu. Uczniowie ostatniej klasy mogli wtedy opuszczać szkołę w porze lunchu, a poniedziałek był jedynym dniem, kiedy pozwalałem moim chłopcom iść z resztą klasy. W pozostałe dni mieliśmy w czasie przerwy spotkania. Zawsze żałowałem, że nie zatrzymałem ich przez cały tamten tydzień. Trey i John złapali grypę żołądkową w tym podłym barze, który później kupiła Cathy Benson. – Jesteś pewien, że to była grypa żołądkowa? Ron wzruszył ramionami. – Tak im się wydawało. Notując gorączkowo, Deke zapytał: – Trening rozpoczął się zaraz po lekcjach? – Równo z dzwonkiem. – A Trey i John przyszli punktualnie? – Nie, w tym właśnie problem. Spóźnili się. Nikt nie wiedział, gdzie byli. Chłopcy powiedzieli, że zerwali się z ostatniej lekcji. Okazało się, że leżeli w pracowni gospodarstwa domowego. Było tam łóżko, na którym dziewczęta ćwiczyły zmianę pościeli. Możesz sobie wyobrazić, że dzisiaj uczą w szkole takich rzeczy?
Deke miał wrażenie, jakby ktoś wylał na niego kubeł zimnej wody. „John Caldwell? Ojciec John Caldwell, proboszcz parafii pod wezwaniem Świętego Mateusza i dyrektor Harbison House?” – Ktoś jeszcze z drużyny zachorował? Ron pokręcił głową. – Dzięki Bogu, nie. – Czy ktoś poza nimi jadł tamtego dnia lunch u Benniego? – Deke, do diabła, jak mam to pamiętać po dwudziestu trzech latach? Dajże spokój. Powiedz, w czym rzecz. – Pamiętasz nazwisko nauczycielki gospodarstwa domowego? – Thelma coś tam. Stara panna. Kiedy przeszła na emeryturę, wyprowadziła się na Florydę. Deke zapisał imię w notatniku. Melissa na pewno pamięta jej nazwisko, a adres może być w spisie na zjazd. Odnajdzie tę kobietę i zapyta, czy chłopcy rzeczywiście byli w jej pracowni tamtego popołudnia. – Pamiętasz, ile trwał trening, kiedy przyszli? – Powiedziałbym, że dobrą godzinę. Byliśmy dość zaawansowani, kiedy się pojawili, bladzi jak srebrne dolary. Posłałem ich do domu. Deke głośno nabrał powietrza w płuca. Gotów był się założyć o własnego ostatniego dolara, że Trey Hall i John Caldwell nawet się nie zbliżyli do pracowni gospodarstwa domowego. Wyszli ze szkoły po przedostatniej lekcji i zamierzali wrócić na trening. Nie spodziewali się morderstwa ani wypadku, który zburzy im plany i wywróci żołądki na drugą stronę. Był tylko jeden problem, który psuł całą teorię. Czas się nie zgadzał. Treyowi i Johnowi jazda do Harbisonów i z powrotem zajęłaby najwyżej godzinę. Nawet odliczając trzydzieści minut na przepychankę, zainscenizowanie ciała w stodole i zagrabienie ziemi plus kilka minut na zwymiotowanie w chwastach, chłopców dawno by już tam nie było, kiedy Donny wrócił z próby orkiestry i przygotował sobie przekąskę. Mieliby także czas na przebranie się w strój sportowy. – Wiesz, przykro mi, że podważam wiarygodność twojej pamięci, Ron, ale czy możesz mi podać nazwisko któregoś z trenerów, kto może to potwierdzić? – Bobby Tucker, obecnie główny trener. Wtedy był trenerem liniowych, debiutował dopiero. Zapytaj go, jeśli mi nie wierzysz. – Przykro mi, ale zapytam. Ron wstał. – To piwo jest do dupy. Naleję sobie czegoś mocniejszego. Tobie też? – Dzięki, piwo mi wystarczy – odparł Deke, słysząc, jak puste butelki ze szczękiem obijają się o siebie w papierowej torbie na podłodze. – Pytałeś nauczycielkę gospodarstwa domowego o tę ich historię? Nalewając sobie szklaneczkę jacka daniel’sa, wybranego spośród innych drogich trunków stojących na blacie, Ron powiedział: – Nie widziałem powodu. Ci chłopcy nie mieli zwyczaju wagarować, poważnie podchodzili do nauki, zwłaszcza John. I wystarczyło tylko na nich spojrzeć, żeby uwierzyć, że naprawdę są chorzy. „Jasne, że tak – pomyślał Deke – ale nie dlatego, że coś im zaszkodziło”. Będzie musiał znaleźć błąd w sekwencji czasowej, żeby to udowodnić. Kiedy wstał, jego wzrok padł na fotografię żony i córki Rona nad kominkiem. – Dziękuję za pomoc, Ron. – Wolałbym, żebyś mi powiedział, o co chodzi. W wypadku Treya to może być cokolwiek. – Lubiłeś go? – Tak. Próbowałem być dla niego ojcem. Dostrzegałem w nim zalety poza talentem sportowym, ale ten chłopak mógł cię zdradzić w mgnieniu oka. Popatrz, jak potraktował ciotkę, Cathy Benson i Johna Caldwella. Deke pokiwał głową. – Jasne – zgodził się, widząc gorycz w wygięciu ust Rona, błysk od dawna tłumionego gniewu w jego
oczach. Lepiej nie wspomni o pobycie Treya w Harbison House. Po pijaku Ron mógłby do niego zadzwonić i wyładować się na nim, a Deke nie chciał, żeby się rozeszło, że dawny szeryf był u Rona i zadawał pytania. Pożegnał się, zostawiając Rona upijającego się przed zimnym kominkiem na oczach żony i córki. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 53
Cathy milczała, kiedy John skończył opowiadać o okolicznościach poczęcia Johna Willa Bensona. Przez cały czas trzymał ją za ręce. – Zostań ze mną, Cathy – powiedział. Zrozumiała, że wydaje mu się, że rozpoznaje u niej oznaki dawnego zaburzenia. – Wiem, że to dla ciebie straszny szok. Puścił jedną jej dłoń i nagle odniosła wrażenie, jakby zabrakło jej kotwicy, ale on sięgnął tylko po jej szklankę. To nie choroba jej groziła, tylko niedowierzanie odebrało jej mowę. – Wypij to! – nakazał, przystawiając szklankę do jej ust. Wypiła wszystko, płyn drapał ją w gardle. Odstawiła szklankę i na powrót wzięła go za rękę, suchą i ciepłą jak doskonale dopasowana rękawica, z silnymi znajomymi palcami – jak u jej syna. – Ty i ja... Tylko ja nic nie pamiętam... Jak to możliwe, że tego nie pamiętam? – Rzeczywiście urżnęłaś się w trupa i momentalnie zasnęłaś – odparł. Chciał się uśmiechnąć, ale poniósł klęskę. – To znaczy padłaś nieprzytomna. – Mimo to, jak mogłam nie podejrzewać... – A dlaczego miałabyś? Następnego dnia byłaś z Treyem. Gdybym ja... był bardziej uświadomiony, może bym się zorientował, dlaczego tak się wtedy zachowywał. Przypomniałbym sobie, jak chorował na świnkę, i domyślił się, na czym polega problem. Wskazówek było mnóstwo, dosłownie krzyczały, że coś, co nadawało sens jego życiu, coś, czego nie można zastąpić, bezpowrotnie uległo zniszczeniu. Cathy czekała, czy odezwie się w niej współczucie dla osiemnastoletniego Treya, dla rozpaczy, która musiała go ogarnąć, kiedy mu powiedziała, że jest w ciąży, ale nic takiego się nie stało, zupełnie nic. Jej wzrok, jej serce wypełniał jedynie ten mężczyzna – i szok, że to prawdziwy ojciec jej syna. Nigdy więcej nie będzie się musiała bać, że pewnego dnia w przyszłości geny Treya zanieczyszczą integralność, która od dnia narodzin Willa znaczyła różnicę między ojcem a synem. – Johnie... – Powiodła spojrzeniem po jego rysach, kształcie uszu, przypomniała sobie, jak jego włosy – i Willa także – kręcą się przy wilgotnej pogodzie. Jak to możliwe, że wcześniej w swoim synu nie widziała Johna? – Jesteś ojcem Willa? – zapytała ze zdziwieniem. – Bez cienia wątpliwości, Cathy. – Powinnam była wiedzieć... Powinnam była się domyślić... Mocniej zacisnął palce na jej dłoni. – Tak jak mówił Trey, szukaliśmy tylko tego, co spodziewaliśmy się znaleźć. – Nie potrafię sobie wyobrazić, co poczuje Will, kiedy się dowie prawdy. – Poczuje to, co ja. Patrzyli na siebie, wzajemnie w swoich oczach czytając to wszystko, co mogło być. – Dobry Boże, Johnie... – Potworność kłamstw Treya wzniosła się w jej zszokowanym umyśle niczym gigantyczny głaz zasłaniający słońce. – Jak mógł coś takiego zrobić nam... Willowi? – Był przekonany, że go zdradziliśmy – odparł John. – Zburzyliśmy to, co uważał za wierne
i prawdziwe, i chciał nas ukarać. Cathy ogarnęła macierzyńska furia. Wstała, żeby nie patrzeć na jego koloratkę i nie czuć winy z powodu tej niechrześcijańskiej złości. Zwinęła dłonie w pięści. – Ale jak mógł pozwolić Willowi myśleć, że ojciec go opuścił? Jak mógł dopuścić, żeby mały chłopiec cierpiał z powodu odrzucenia, które sam dobrze znał? Czy w którymś momencie przyzwoitość nie kazała mu powiedzieć prawdy? – Myślał, że jest za późno. Ja przyjąłem święcenia, a on wiedział, że w żadnym razie nie poprosiłabyś mnie, żebym zrezygnował z powołania i ożenił się z tobą. – Pogardzam nim – powiedziała krótko. – Masz powody. – Ty także powinieneś nim pogardzać. – Pogardzałbym, gdyby tak bardzo nie było mi go żal. Nigdy nie przestał nas kochać, Cathy, i to była jego największa męka. Jestem przekonany, że gdybyś się z nim spotkała, przekonałabyś się, że bardziej niż my cierpiał z powodu swoich czynów. Ty i ja, choć tak wiele nam odmówiono, wciąż mamy naszą przyjaźń i Willa. Okręciła się na pięcie. – Gdybym się z nim spotkała, niech Bóg mi pomoże, wywlokłabym starą strzelbę babci i posłała go prosto do piekła. – Trey już niedługo odejdzie z tego świata. – Co to znaczy? – On umiera, Cathy. Nieoperacyjny guz mózgu, astrocytoma. Dlatego jest tutaj. Obraz Treya na korcie tenisowym w ostatniej klasie liceum – wysokiego, silnego, opalonego, odbijającego promienie słońca – wyłonił się z przeszłości. Cathy zachowała ten obraz przez lata jak fotografię schowaną w portfelu, którą ukradkiem od czasu do czasu się ogląda. To, że Trey umiera, ten absolutny wzór męskiego zdrowia, człowiek, którego niemal całe życie kochała, na moment wytrąciło ją z równowagi, ale ani szczypta smutku, litości czy zrozumienia nie złagodziła lodowatej nienawiści, którą do niego czuła. – Rozumiem – powiedziała z pogardą. – Dlatego za pięć dwunasta postanowił pojednać się z Bogiem, tak? Próbuje się wykpić zdrowaśką. Jakie to dla niego typowe. – Usiądź, Cathy. – John wskazał miejsce obok siebie. – Mam ci do powiedzenia coś jeszcze. – Podniósł szklankę i opróżnił jednym łykiem. Nadzieje Cathy runęły. Zaraz jej oznajmi, że nie mogą nikomu ujawnić, kim naprawdę jest ojciec Willa. Stawką była praca Johna, jego reputacja, a także reputacja jej i Willa. Co jest jednak gorsze: wyjaśnienie dawnego skandalu opartego na kłamstwie czy wywołanie nowego opartego na prawdzie? Nie miała czasu zastanowić się nad tym. Usiadła. – O co chodzi, John? Uważasz, że nie możemy powiedzieć ludziom, że jesteś ojcem Willa? – Nie, Cathy! Z dumą ogłoszę światu, że Will jest moim synem, jeśli ty i on będziecie tego chcieli. Został poczęty, zanim złożyłem śluby. Kościół zażąda, żebym wobec swojego dziecka postąpił słusznie. Tak czy inaczej, kiedy usłyszysz, co mam ci do powiedzenia, Will może nie będzie chciał się do mnie przyznać. Ty też nie. Poczuła gęsią skórkę. – Dlaczego nie? – Trey wrócił do domu z dwoma wyznaniami. Położyła dłonie na uszach. – Nie chcę tego słuchać! – Pamiętasz, jak Trey i ja zachorowaliśmy w tamtym tygodniu, kiedy był mecz o mistrzostwo stanu z Delton?
– Bardzo dobrze. To był poniedziałek. Obaj byliście zieloni jak duszone żółwie po hamburgerach, które zjedliście u Benniego. – Nie byliśmy chorzy po hamburgerach, ale dlatego, że spowodowaliśmy śmierć Donny’ego Harbisona. Cathy siedziała bez ruchu. Szczęka jej opadła. – Tak, dobrze słyszałaś. Donny umarł w wypadku, ale za ten wypadek my ponosimy winę. Trey chce powiedzieć prawdę Harbisonom. Cathy słyszała go, jakby ktoś zapchał jej uszy watą. Odgłosy domu ucichły. Myślała o zdjęciu Donny’ego na półce w kuchni Harbisonów. Zawsze stał tam wazon z kwiatami. Zdjęcie utraconego syna to wszystko, co pozostało Betty. Przez lata zaopatrywania się w warzywa z prowadzonego przez dzieci ogrodu Cathy ani razu nie słyszała jego imienia. John odwrócił głowę w stronę okna i Cathy widziała w jego oczach wspomnienia, które były jak szczątki statku wreszcie wyrzucone na brzeg. – Trey był przekonany, że jeśli nie zdobędziemy mistrzostwa stanu, nasze stypendia w Miami będą zagrożone, i wbił sobie w głowę, że musimy zrobić coś, co da nam przewagę... Zrelacjonowanie wydarzeń tamtego listopadowego popołudnia zajęło nie więcej niż pięć minut. Cathy słuchała przerażona, przypominając sobie maszynkę do golenia, która zginęła z gabinetu doktora Gravesa. Pamiętała siniak na ramieniu Treya i to, że tulił się wtedy do niej, jakby była szalupą ratunkową na wzburzonym morzu, a ona myślała, że zawsze będą razem i nic nie jest w stanie ich rozdzielić. – Trey zamierza wyznać Harbisonom prawdę o śmierci ich syna dziś wieczorem, kiedy będę odprawiał mszę – zakończył John. – Mówi, że o mnie nie wspomni, że weźmie na siebie pełną odpowiedzialność. Wciąż była zbyt wstrząśnięta, żeby odpowiedzieć. Potrafiła sobie wyobrazić głębię żałoby i cierpienia Harbisonów, wiedziała bowiem, co sama by przecierpiała, gdyby to Willa powieszono w stodole. Zmusić rodziców, żeby znaleźli syna w takim stanie... Trudno było objąć rozumem równie okrutny czyn, w dodatku pomysł wyszedł od Johna. Miał wtedy jednak zaledwie siedemnaście lat, w bezbrzeżnej panice myślał wyłącznie o tym, żeby uratować przed więzieniem chłopca bliższego mu niż brat i zachować go dla dziewczyny, którą obaj kochali. Katolickie sumienie kazało mu wybrać mniejsze zło. A potem sprawiło, że został księdzem. – Wierzysz mu? – zapytała. John patrzył przez okno na jastrzębia zataczającego kręgi wysoko po niebie. Widząc tęsknotę w jego oczach, Cathy zadała sobie pytanie, czy John zazdrości ptakowi zdolności do rozpostarcia skrzydeł i lotu w nieznane. – Wierzę w jego intencje. – Intencje? – powtórzyła. – Spowiedź Treya to spowiedź umierającego. Uczucia się w nim kotłują, rozpaczliwie pragnie uzyskać rozgrzeszenie. I bierze leki. Wystarczy drobne przejęzyczenie, a Harbisonowie zaczną się zastanawiać... Włosy stanęły jej dęba. – Co ty mówisz? Myślisz, że jakimś sposobem dowiedzą się o twoim udziale? – Harbisonowie są inteligentni, w pewnym momencie muszą sobie zadać pytanie, jak to możliwe, że Trey zrobił to sam. Trzeba było dwóch osób, żeby podnieść ciało Donny’ego. Trey nigdy świadomie by mnie nie wsypał, ale Harbisonowie, zwłaszcza Betty, mogą zwrócić się do policji o przeprowadzenie śledztwa. Betty nie wybacza łatwo, a Trey w obecnym stanie nie zniesie przesłuchania. W końcu moje nazwisko padnie. Byliśmy nierozłączni – najlepsi przyjaciele w liceum. Zalała ją fala lodowatej paniki. – O Boże, John. Powiedziałeś mu, że ryzykuje ujawnienie twojego udziału? – Nie. Muszę pozwolić Treyowi postąpić tak, jak uważa, że powinien.
– Och, Johnie! – Ogarnęło ją szalone pragnienie zerwania mu z szyi koloratki. – Czy musisz być taki cholernie święty? Musisz go powstrzymać! Trey cię zrujnuje – twoje życie, twoją pracę i reputację. Pomyśl, jak to się odbije na Harbisonach, jeśli się o tym dowiedzą. To ich zniszczy. – Uwierz mi, myślę o tym, ale nie mam wyboru, muszę pozwolić sprawom toczyć się własnym biegiem. – Wstał, wsunął dłonie do kieszeni i spojrzał w okno. – Niewykluczone, że niepotrzebnie się martwię... – Nie wierzysz w to. – Nie. Wierzę, że Bóg postąpił fair, ostrzegając mnie. – Odwrócił się ku niej, a światło padające zza pleców zmieniło jego barczystą, ciemno ubraną postać w płaskorzeźbę. – Cathy, kochanie, było mi... bardzo trudno żyć ze świadomością kłamstwa, na które skazałem Harbisonów. To grzech. Nigdy sobie tego nie wybaczę i wiem, że Bóg również mi tego nie wybaczy. Nie znosiła, kiedy władzę nad nim przejmowało sumienie księdza. Skoczyła na równe nogi. – Pieprzyć Boga! – krzyknęła. – Odpokutowałeś za swój grzech tysiąc razy, jeśli tak chcesz to nazwać. Betty nigdy, przenigdy ci nie wybaczy. Uwierz mi, jestem matką i wiem. Musisz powstrzymać Treya! – Ciii – mruknął, ujmując ją za ramiona. – Muszę zostawić tę sprawę Bogu i zaufać Jego woli. Przynajmniej uwolnię się od cieni, które mnie ścigają od tamtego dnia. Jestem taki znużony próbami przegonienia ich... – To takie niesprawiedliwe! – krzyknęła Cathy. – Tamto było wyłącznie dziełem Treya. Tylko on powinien ponieść konsekwencje – wobec Boga i Harbisonów. Jest ci to winien. Miałeś ledwie siedemnaście lat, byłeś chłopcem! Objął ją, a ona przytuliła policzek do czarnej koszuli jak przy tamtej mgliście zapamiętanej okazji, kiedy oparła głowę o jego pierś po powrocie z łazienki, w której wymiotowała. – Jako dorosły mężczyzna mogłem to jednak naprawić – powiedział cicho nad jej głową. – Nie jestem teraz pewien, czy nie wykorzystałem słowa danego Treyowi jako pretekstu, żeby nie wyznać przed policją i Harbisonami, co naprawdę wtedy się stało. A jako ksiądz przekonałem siebie, że dzieło Boga można realizować tylko dzięki zaufaniu wiernych do Jego kapłanów, dlatego nie mam prawa ulżyć własnemu sumieniu kosztem zniszczenia wszystkiego, co w Jego imię osiągnąłem. Myliłem się jednak. Dzieło Boga przetrwa mimo słabości księży. Żadne próby odpokutowania nie przynosiły mi spokoju. Za każdym razem, kiedy patrzę w twarze Harbisonów, czuję ciężar swojej winy. Podniosła głowę, żeby na niego spojrzeć. – Nie mogą się dowiedzieć o twoim udziale. – Modlę się do Boga, żeby tak się stało. – Gdyby Trey nie przyjechał, żyłbyś dalej z poczuciem winy? Nie czułbyś pokusy, żeby dla spokoju własnego sumienia przerwać milczenie? – Nie, niech Bóg mi wybaczy. – Odsunął się i spojrzał na zegarek. – O trzeciej mam spotkanie z biskupem. Poradzi mi, co mam dalej robić. – Uśmiechnął się do niej. – Zastanówmy się teraz, jak przekażemy Willowi tę cudowną wiadomość. Chciałbym, żebyśmy spotkali się jako rodzina przed... przed tym, cokolwiek się zdarzy. Mogę przyjść po mszy? W otępieniu kiwnęła głową. – Będziemy tutaj. – Wszystko będzie dobrze, Cathy. Jakkolwiek to się skończy, będzie dobrze. – Mogą cię wyrzucić ze stanu kapłańskiego – szepnęła. John wyjął z kieszeni kluczyki do samochodu. – Mogą cię oskarżyć o przestępstwo. Możesz wszystko stracić... Delikatnie pogładził kciukiem jej policzek. – Nie wszystko – powiedział. – Nadal będę miał naszą przyjaźń i syna. Na mnie już czas. – Pocałował ją w czoło i wyszedł. Cathy stała koło kanapy i odprowadzała go oszołomionym wzrokiem. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 54
Deke ruszył spod domu Turnerów, mając wrażenie, jakby spowiła go czarna chmura. „Dobry Boże! John Caldwell przyczynił się do śmierci Donny’ego Harbisona!” Miał nadzieję, że się myli, że Trey kogoś innego namówił do fatalnej eskapady, ale nie potrafił otrząsnąć się z mdlącego przekonania, że drugi zestaw odcisków palców na kablu należy do Johna. Będzie wiedział na pewno, kiedy zdobędzie próbkę do porównania, ale zanim się tym zajmie, musi zdobyć absolutną pewność, o której dokładnie chłopcy przyszli na trening. Istniała możliwość, że Danny zginął wieczorem, a posiłek na stole był kolacją, nie popołudniową przekąską, jak wtedy założyli. Trey i John mogli przyjechać po ciemku, zrobić swoje i wrócić do domu – i nikt o niczym by nie wiedział. Niepokoiło go jednak kilka kwestii. Czy chłopak sam w domu jadłby kolację przy kuchennym stole, zamiast przed telewizorem jak wszyscy smarkacze w hrabstwie? A jeśli Trey i John byli tacy chorzy, jak wszyscy mówili, czy mieliby nastrój na realizację głupiego żartu? Deke uznał, że to byłaby ostatnia rzecz, która przyszłaby im na myśl. Poza tym wieczorem chłopcy spodziewaliby się obecności w domu całej rodziny, chyba że mieli powód wierzyć, że państwo Harbisonowie wyjechali z miasta. To kolejny szczegół wymagający wyjaśnienia – skąd chłopcy wiedzieli, że nikt im nie przeszkodzi w ogoleniu baranka? Deke postanowił, że zacznie od Bobby’ego Tuckera, który w tamtych czasach był trenerem ataku. Może jego wspomnienia będą się różnić od wspomnień Rona. Deke zastał go pracującego na podwórku, był bowiem pierwszy tydzień letnich wakacji. Bobby ucieszył się z pretekstu do odpoczynku i obaj usiedli na stopniach ganku. Deke przeszedł od razu do rzeczy, nie wyjaśniając powodów, dla których zadaje te pytania, ani nie wspominając, że był u Turnera. Bobby nie musiał długo grzebać w pamięci. – Jasne, pamiętam, jakby to było wczoraj. Trener Turner o mało nie dostał ataku, kiedy przyszli na trening godzinę spóźnieni. Piekielnie się wystraszyliśmy, rozgrywający i jego najlepszy skrzydłowy stawili się na boisku chorzy jak psy. – I jesteś pewien, że to była godzina, nie dwie? Bobby się roześmiał. – Żartujesz sobie? Mówię ci, trener Turner gryzłby kwiatki od spodu, gdyby przyszli minutę później. – Rozumiem – powiedział Deke, choć niczego nie rozumiał. Donny wracał do domu z próby orkiestry, kiedy Trey i John zjawili się na treningu. – Jeszcze jedno pytanie. Zauważyłeś emocjonalną zmianę u T.D. i Johna w czasie tamtego tygodnia i później? Byli na przykład roztargnieni albo poirytowani... Bobby zmarszczył czoło. – Nie mnie powinieneś o to pytać. Pracowałem pierwszy rok i nie miałem wiele do czynienia z Treyem i Johnem. Podlegali wyłącznie trenerowi Turnerowi. Z nim pogadaj, to znaczy o ile odbierze telefon. – Ze smutkiem pokręcił głową. – Wiesz o jego... nałogu? – Dzięki Melissie jesteśmy na bieżąco. – To prawdziwa tragedia, że trener Turner postępuje wbrew temu, co wcześniej głosił. Ma wszystko:
pieniądze, piękny dom, garaż ze świetnymi autami. – Brakuje mu jednak rzeczy, które są dla niego najważniejsze – odparł Deke. Spojrzał na zegarek, była za piętnaście piąta. Wstąpi do Benniego i porozmawia z Cathy. Jeśli ktoś może mu opowiedzieć o zachowaniu Treya i Johna w tamtym tygodniu, to tylko ona. Później pojedzie do Melissy i poszuka nazwiska nauczycielki gospodarstwa domowego. – To prawda, że kupujesz dom Mabel Church? – zapytał Bobby, kiedy Deke wstał. – Trey i ja dziś w południe podpisaliśmy umowę. Wieści szybko się rozchodzą. – Podziękuj za to Melissie, szeryfie. Nie robiła tajemnicy z tego, że ty i twoja żona kupujecie dom i spotykacie się z Treyem. Wydawało mi się, że dziś w porze lunchu widziałem go na mieście. On mnie nie zauważył. Powiedział coś, co rozbudziło twoje zainteresowanie tygodniem, w którym odbył się mecz o mistrzostwo okręgu? Deke skorzystał z okazji, żeby zaspokoić ciekawość trenera. – Coś w tym rodzaju – skłamał. – Melissa dla potomności spisuje wydarzenia z ostatniej klasy. Bobby uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Kapsuła czasu – powiedział, odprowadzając Deke’a do samochodu. – T.D. Hall i John Caldwell. Tworzyli niezły zespół. John miałby szansę jako zawodowiec, gdyby ktoś mnie pytał. Wyobrażałeś go sobie jako duchownego? – Nie wtedy, kiedy skończył szkołę – odparł Deke, mając pewne pojęcie, dlaczego John tak wcześnie podjął decyzję o swoim wstąpieniu w stan kapłański. – Może później, ale nie jako osiemnastolatka. – Pstryknął palcem w rondo stetsona. – Bardzo jestem wdzięczny, trenerze. Ruszył do miasta z ciężkim sercem. Jeśli zdemaskuje Treya Dona Halla, jednocześnie zniszczy Johna Caldwella, człowieka, który całe życie poświęcił na odkupienie błędu popełnionego we wczesnej młodości. Trey osiągnął bogactwo i sławę, przypuszczalnie nie oglądał się wstecz, ale John dźwigał swoje brzemię drogą ubóstwa, czystości i posłuszeństwa Bogu. Deke nie miał wątpliwości, że kiedy dotrze do dna, dowie się, że John pojechał z Treyem w tamto listopadowe popołudnie, żeby zminimalizować okrucieństwo, może nawet mu zapobiec. Założyłby się o ostatniego dolara, że to Trey wpadł na pomysł asfiksji autoerotycznej jako powodu śmierci, podczas gdy John, katolik, odmówił upozorowania samobójstwa, które miało zamaskować to, co naprawdę się stało. Czy przywrócenie dobrego imienia Donny’ego w oczach jego rodziców jest warte zrujnowania Johna Caldwella? W hrabstwie zyskał opinię prawdziwego świętego, i słusznie. Ujawnienie uczynku ojca Johna i możliwe aresztowanie go za utrudnianie śledztwa z pewnością będzie miało daleko sięgające i druzgocące skutki dla Kościoła, nie wspominając już o Harbisonach. Deke nie chciał myśleć, co poczują, kiedy się dowiedzą, że mężczyzna, którego kochali jak syna, brał udział w spowodowaniu śmierci ich jedynaka i upozorowaniu sposobu, w jaki umarł. Skandal spowoduje, że najprzyzwoitszy człowiek, jakiego Deke kiedykolwiek spotkał, zostanie wyrzucony z probostwa, może nawet ze stanu duchownego, a jego życie i dobro, którego dokonał, będzie postrzegane jako fałsz. Czy ma prawo teraz, po tylu latach, kiedy wszyscy poukładali sobie życie, kiedy o przeszłości niemal zapomnieli, grzebać i ujawniać prawdę kosztem szkód, które to wyrządzi? Nie do niego należało stawianie takich pytań. Deke wierzył, że prawda zawsze jest lepsza od kłamstwa, niezależnie od tego, kogo zrani, jakie szkody spowoduje. Prawda nie burzy, tylko buduje. On był przede wszystkim policjantem. Dążenie do sprawiedliwości miał we krwi, napędzało jego serce, nawet jeśli nie nosił już odznaki. Poza tym był także ojcem. Chciałby, żeby jego syn spoczywał w pokoju, uwolniony od wstydu. Jego honor wart byłby kosztów prawdy. Ojciec John będzie musiał pogodzić się z losem. Zanim jednak podzieli się swoimi podejrzeniami z obecnym szeryfem, lepiej będzie, jeśli dokładnie sprawdzi dowody. Niszczenie rzeki po to, żeby złapać w sidła parę bobrów, to marny interes. W mieście wpadł do restauracji „U Benniego”, ale się dowiedział, że Cathy wyszła wcześnie i przypuszczalnie
dzisiaj już nie wróci. Słuchając Bebe, odniósł wrażenie, że chodzi o jakiś problem w domu. Deke wiedział, co to za problem. Rozczarowany wrócił do samochodu i zadzwonił do Pauli z komórki. Ucieszył się, że nie ma jej w domu i może zostawić na sekretarce wiadomość, że wrócił do Kersey i noc spędzi u Melissy. Zamierzał wziąć udział w mszy o szóstej u Świętego Mateusza. Miał pomysł, skąd może wziąć próbkę odcisków ojca Johna. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 55
Trey otworzył oczy i zamrugał gwałtownie, próbując się zorientować, gdzie jest. Minęło trochę czasu, odkąd budził się w obcym łóżku – i nigdy nie było to łóżko z widokiem na krucyfiks na ścianie. „Pokój Johna”. Ogarnęła go czarna rozpacz. Przypomniał sobie, że John pojechał do Cathy i teraz ona nienawidzi jego, Treya, z całą namiętnością, z którą go kiedyś kochała. Postawił stopy na podłodze, ryzykując, że nagły ruch wywoła zawroty głowy i mdłości. Była piąta po południu, spał ponad trzy godziny. To dobrze. Nie będzie musiał tak długo czekać na rozmowę z Harbisonami. W łazience wydusił z siebie strumyczek moczu, obmył wodą twarz i wypłukał kwaśny smak z ust. Unikał patrzenia w lustro, bo dobrze wiedział, co w nim zobaczy. „Możesz być pewien, że grzechy cię odnajdą” – tak wiele razy ostrzegała go ciotka, on zaś nie wątpił, że zobaczy każdy z nich wyryty w ściągniętej chorobą twarzy w lustrze. Ruszył po torbę, którą zostawił w samochodzie. Na schodach jego wyjałowiony od leków żołądek zareagował pozytywnie na apetyczny zapach unoszący się z kuchni. Minęła go dziewczynka, najwyraźniej śpiesząca na kolację. W drodze do drzwi wyjściowych zajrzał do jadalni, gdzie przy długim stole zobaczył grupę dzieci. Nastoletnia dziewczyna dzieliła zapiekankę na kredensie – najwyraźniej była jedną z lokatorek. Zaparkował bmw przed jednym ze słupków do wiązania zwierząt, które wciąż stały przed domem. Białe kwiaty z drzewa rosnącego przy bramie zaplątały się pod wycieraczkę, ostrożnie je więc uwolnił. Przyglądając się im uważnie, myślał, że trzyma w dłoni prawdziwy cud natury, puszysty i słodko pachnący, doskonały – jak Cathy. Ogarnął go nieoczekiwany spokój. Dlaczego nie potrafił dostrzec tego rodzaju rzeczy, kiedy to mogło mieć znaczenie? Wsunął kwiaty do kieszeni koszuli, w której był czek od Deke’a, po czym posłuchał impulsu każącego mu pójść ceglaną ścieżką za dom – udoskonalenie wprowadzone od czasu, gdy był tutaj po raz ostatni. Ktoś starannie ją zaprojektował i wykonał – robota pierwsza klasa. Zapewne architekt krajobrazu wykonał ją charytatywnie i odpisał od podatku. John miał talent do namawiania ludzi do dobrych uczynków. Stodoła, w której powiesili chłopaka, także wyglądała tak samo i spokój sprzed chwili rozwiał się jak przy nagłej zmianie pogody. Trey postawił bagaż koło domu, minął stodołę i ruszył ścieżką biegnącą wzdłuż małego sadu i wielkiego ogrodu warzywnego, doskonale wypielęgnowanych i oblanych popołudniowym słońcem. Ścieżka kończyła się na zagrodach dla zwierząt i szopach ze sprzętem. Z jednej dobiegał odgłos piłowania. Lou podniósł głowę znad pracy, kiedy w progu zobaczył Treya, i wyłączył starą piłę Black & Decker. – Dzień dobry – powiedział, zsuwając na czoło okulary ochronne i prostując plecy. – Czym mogę panu służyć? – Dziękuję, rozglądam się tylko po waszych dokonaniach: ogrodzie, sadzie, zwierzętach. Nadal hodujecie kury? – Po drugiej stronie stodoły jest kurnik. Pamięta pan? – Lou się zaróżowił. Trey zinterpretował to jako nieoczekiwaną przyjemność, że sławny i bogaty futbolista wciąż pamięta takie drobiazgi. Lou Harbison wyglądał na łagodniejszego niż żona, mniej poranionego, ale tak samo jak w wypadku Betty odnosiło się
wrażenie, że czegoś mu brakuje. – Jasne – odparł Trey. – Najlepsze jajka, jakie w życiu jadłem. Ciocia robiła z nich naleśniki. Były żółciutkie jak kukurydza. – To dlatego, że nasze kury jadły kukurydzę, bez hormonów i innych środków. – Rzeczywiście to robi różnicę, jeśli w jajkach nie ma całej tej chemii. – Jasne. Lou stał z niemą piłą w dłoniach. Jego twarz wyrażała uprzejmą ciekawość, czy gość ma jeszcze coś do powiedzenia. Trey uznał, że czas ruszać dalej. – Robicie tutaj świetną rzecz, panie Harbison. – Za to trzeba podziękować ojcu Johnowi. – Naprawdę? – Bez niego ten dom nie byłby taki jak teraz. Betty i ja... także byśmy sobie nie poradzili. Mówił łagodnie, bez cienia groźby, choć w jego słowach kryły się prośba i ostrzeżenie. „Nie wpędzaj Johna w kłopoty... proszę”. Trey kiwnął głową i wyszedł z szopy. Kiedy zbliżył się do domu, na tylny ganek wyszła Betty Harbison, spoglądając na niego podejrzliwie. Musiała go zobaczyć z kuchennego okna, tego samego, z którego jej syn zauważył ich tamtego fatalnego dnia. – Widzę, że pan wstał – powiedziała. Miał ochotę odpowiedzieć: „Nie na długo, ale dzięki za takie założenie”, nie sprawiała jednak wrażenia osoby w nastroju do żartów. – Pomyślałem, że się przejdę po waszym pięknym obejściu. Popołudnie jest takie pogodne... – „I ostatnie, które oglądam w Panhandle”. Jak zwykle przy takich myślach przerażenie przedarło się przez akceptację bliskiej śmierci. Jej sztywna mina nieco złagodniała. – Rzeczywiście. Ojciec John powiedział, że zwrócił pan lunch i mam panu dać kubek bulionu z kurczaka. Proszę wejść, zaraz się tym zajmę. – Otworzyła przed nim drzwi z siatką. Jej zdecydowana postawa i układ ust nie dopuszczały sprzeciwów. Trey z ociąganiem wszedł do kuchni, dostrzegając fotografię Donny’ego za wazonem z ukwieconymi gałązkami, które zerwano z drzew rosnących przy bramie. – Pański żołądek utrzyma kurczaka w cieście? – zapytała Betty. – Na moje oko potrzeba panu czegoś solidniejszego niż bulion. Jest także galaretka z brzoskwiniami z naszego sadu. – Dałbym sobie rękę za to złamać. Odpowiedziała mu cieniem uśmiechu. – Tylko musi pan trochę poczekać, aż wyprawię dzieci na mszę. – Z przyjemnością. Trey wrócił do tylnych drzwi. To stąd Danny wyskoczył jak bojowy kogut. Miał jaja ten mały sukinsyn. Mimo upływu tylu lat Trey o tym nie zapomniał. Lou podjechał pod dom starym vanem. Z holu dobiegł tupot i gwar dzieci biegnących do wyjścia. Kiedy Betty wróciła do kuchni, zapytał: – Sprawiła sobie pani nowy wałek? Uniosła brwi. – Oczywiście. Dawno temu. Od razu, jak tamten gdzieś się zapodział. Skąd pan o tym wie? – Chyba ciocia coś mi o tym wspomniała. – Posłał jej swój czarujący uśmiech. – Przypomniałem sobie, jak mówiła pani o cieście. Usiadł plecami do fotografii i zjadł tyle, ile jego skurczony żołądek zdołał pomieścić, ukradkiem podając kilka kęsów psu, który wyczekująco usiadł koło jego krzesła. W domu wciąż panował ruch i na
Treya nikt nie zwracał uwagi. Betty nadzorowała sprzątanie po kolacji ze swojego punktu dowodzenia w kuchni. Była w swoim żywiole, komenderując dziećmi po macierzyńsku, choć w ich zachowaniu i postawie Trey dostrzegał wpływy Johna. – Co powiedziałby ojciec John? – upominała Betty, kiedy komuś naczynie wysunęło się z dłoni i wybuchła sprzeczka, który program telewizyjny dzieci mają oglądać. Poskładał serwetkę i zaniósł talerze do zlewu. W kuchni było ciepło i przytulnie. Do spowiedzi pozostało kilka godzin, Trey jednak wolałby raczej leżeć na OIOM-ie, niż czekać w pokoju Johna. – Kurczak i galaretka były wyśmienite, pani Harbison. Nigdy lepszych nie jadłem. Pozwoli pani, że się rozejrzę po domu? – Proszę bardzo. Za kuchnią ciągnął się długi korytarz, na ścianach wisiały fotografie Johna i dzieci z Harbison House uchwyconych w chwilach zabawy i gier, sukcesów i osiągnięć. Wycierając dłonie w fartuch, Betty podeszła do Treya. – To tylko kilka zdjęć zrobionych przez lata – wyjaśniła. – Nie znajdzie pan tutaj ani jednego dyplomu w rodzaju tych, którymi Rotary Club szczodrze nagradza działalność społeczną, ani fotografii ojca Johna pozującego z wielkimi rybami. Dostał ich dziesiątki, ale wszystkie leżą na strychu. – Cały John. – Trey roześmiał się ironicznie. Jego gabinet w Kalifornii był egocentrycznym pomnikiem sukcesu. – To cudowny człowiek. Nie wiem, co te dzieciaki poczęłyby bez niego. – W oczach Betty błysnęło ostrzeżenie, wyraźniejsze niż u jej męża. – Uwielbiają go, a dla mnie i Lou jest jak syn. Pamięta pan, że naszego straciliśmy... – Pamiętam. Jej wzrok za okularami był twardy jak kamień. „Cholera!” Harbisonowie podejrzewają, że przyjechał zrobić co – pozbawić sutanny ojca Johna? Przygwożdżony do ściany jej ostrym jak sztylet spojrzeniem, nabrał powietrza w płuca. „O Jezu...” Do głowy przyszła mu przerażająca możliwość. W zakamarkach chorego mózgu odbił się echem głos Johna: „Twoja część, owszem. Moja wciąż bardzo mi ciąży”. Z jego twarzy odpłynęła krew i na pewno się zatoczył, Betty złapała go bowiem za ramię. – Co się dzieje? Znowu jest panu niedobrze? – Muszę usiąść – odparł. – Tutaj. – Wskazał dość spokojny kąt salonu. – Przynieść panu wody? Trey przycisnął palce do skroni. – Nie, dziękuję. Potrzebne mi miejsce do zastanowienia się. Zostawiła go siedzącego na krześle przed zimnym kominkiem. Trey miał wrażenie, jakby wylano na niego kubeł lodowatej gatorade. Czy John sądzi, że kiedy jego stary kumpel obnaży duszę przed Harbisonami, on będzie mógł zrobić to samo? Kiedy zostanie zwolniony z przysięgi milczenia, czy posłucha tego swojego przeklętego sumienia i zrezygnuje ze wszystkiego, żeby wyrównać rachunki z Bogiem? „O Jezu!” To całkiem możliwe. To byłoby w jego stylu. A co... jeśli Trey niechcący rzuci na Johna podejrzenie, kiedy będzie opowiadał o tamtych wypadkach? Jego mózg utracił zdolność szybkich reakcji, język – dawną giętkość. A jeśli powie „my” zamiast „ja”? I co, jeśli ta przenikliwa pani Harbison zacznie zadawać pytania albo – kolejna możliwość, o której wcześniej nie pomyślał – razem z mężem doniesie na niego na policję? Zakładał, że Harbisonowie będą woleli zachować dla siebie kłopotliwe szczegóły śmierci syna, skoro tak postąpili dwadzieścia trzy lata temu, ale jeśli się mylił? Co, jeśli będą chcieli się zemścić? Nie zamierzał im mówić, że umiera. Bodziec, który przygnał go tutaj, nie miał być częścią wyznania. Czy jednak może być pewien, że nawet gdyby powiedział o swojej nieuleczalnej chorobie, Betty i Lou Harbisonowie nadal nie chcieliby go postawić przed wymiarem sprawiedliwości za to, co zrobił Donny’emu? Jeśli oskarżą go o zabójstwo,
rozpocznie się śledztwo, udział Johna wyjdzie na jaw... „Boże Wszechmogący! Co ja sobie właściwie myślałem?” Wstał i wyszedł z pokoju. Z torbą w dłoni ruszył po schodach. Betty usłyszała go i stanęła w drzwiach kuchni. – Dobrze się pan czuje? – zawołała. – Jak nigdy dotąd, pani Harbison! – odkrzyknął Trey. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 56
U Melissy Deke odrzucił propozycję zjedzenia kolacji i zajął gabinet zięcia, żeby wykonać kilka telefonów. Miał kwadrans do wyjścia na mszę, postanowił więc, że listę dokończy po powrocie. Dzięki kolejnemu łutowi szczęścia adres Thelmy Goodson, nauczycielki gospodarstwa domowego, widniał na spisie z okazji zjazdu. Wykręcił jej numer na Florydzie, ale nikt nie odebrał. Nie chciał zostawiać wiadomości, wolał spróbować później. Kolejny telefon był do Harbison House. Deke miał nadzieję, że Lou już wyjechał z dziećmi do kościoła. Na takie pytania odpowiedzi znała raczej matka, a mógł zaufać Betty, że nikomu o niczym na tym etapie nie wspomni, nawet mężowi. Odetchnął z ulgą, kiedy odebrała, choć wydało mu się, że słyszy w jej głosie wahanie. Zachowywała się w taki sposób wobec niego od dnia znalezienia ciała jej syna. Zapytał, czy mogą porozmawiać prywatnie, zdając sobie sprawę, że brzmi to tajemniczo. – W kuchni jest ze mną jedna z dziewczynek. Mam się jej pozbyć? – Nie, w porządku, ale chciałbym, żeby ta rozmowa została między nami, dobrze? – Mam u ciebie dług – odparła Betty spiętym głosem. – Nic nie powiem Lou. O co chodzi? Jak się spodziewał, pierwsze pytanie zbiło ją z tropu. – Czy Trey Don Hall znał Donny’ego? – powtórzyła. – Cóż, znał go, trochę. Dlaczego pytasz? – Żałuję, ale nie mogę ci powiedzieć. Co rozumiesz przez „trochę”? – W żadnym razie nie byli przyjaciółmi. Widywali się, kiedy Trey przychodził odebrać zamówienie ciotki. Tak jak przypuszczał. To wyjaśniało, skąd Trey się dowiedział, że Donny opiekuje się szkolną maskotką. – A John go znał? – Rozmawiali czasem, kiedy się spotkali u Świętego Mateusza. Teraz rozbudziłeś moją ciekawość, szeryfie. – Wyobrażam sobie. Przygotuj się na następne pytanie, Betty. Czy Trey mógł wiedzieć, że ciebie i Lou nie będzie w mieście w tygodniu, kiedy umarł Donny? Przerażone zaskoczenie Betty słychać było w jej milczeniu. Wreszcie przemówiła: – Podejrzewam, że Mabel mogła powiedzieć Treyowi o naszym wyjeździe. Należała do tych klientek, które zawsze uprzedzałam o takich sprawach. Deke odetchnął z satysfakcją. Kolejny fragment układanki trafił na miejsce. – Te pytania o Treya Halla są... dziwne – powiedziała Betty. – Może wiesz, że dzisiaj u nas nocuje. Przed chwilą zaskoczył mnie pytaniem, czy mam wałek do ciasta. Poprzedniego nie było, kiedy wróciłam wtedy do domu. Deke usiadł prosto. – Znalazłaś go? – Nie. Wiem, że używałam go w poniedziałek rano, piekłam bowiem ciastka dla Donny’ego. A potem w szufladzie go nie było.
„Broń!” Donny musiał złapać wałek, kiedy na podwórku zobaczył dwóch rosłych sportowców z konkurencyjnej drużyny i domyślił się, co mają zamiar zrobić. – Powiedział mi, że ciotka wspomniała mu o tym wałku – ciągnęła Betty – ale zupełnie nie pojmuję, czemu miałabym jej o tym mówić. Deke czuł zimne dreszcze na kręgosłupie. Sądził, że Betty czuje to samo. – Trey rano wyjeżdża? – Od ojca Johna wiem, że takie ma plany. „Rano. To oznacza, że nie ma za dużo czasu”. – Muszę jeszcze raz cię prosić, żebyś zachowała tę rozmowę w tajemnicy, dopóki znowu się z tobą nie skontaktuję – powiedział Deke. – Obiecujesz? – Obiecuję, choć przerażasz mnie, szeryfie. – Wiem, Betty, ale nic na to nie można poradzić. Doceniam twoją pomoc. Deke odłożył słuchawkę. Pętla się zaciskała, jedynym problemem był czas. Ciągle od nowa przeglądał notatki, które sporządził z pamięci (oryginalne wciąż spoczywały w pudle z dowodami u Randy’ego), żeby sprawdzić, czy nie pominął jakiegoś szczegółu, ale nie znalazł niczego, co pozwoliłoby mu umieścić Treya i Johna na podwórku Harbisonów po powrocie Donny’ego z próby orkiestry. W końcu jednak go znajdzie. Zamknął notatnik – czas iść do kościoła. W progu do głowy wpadł mu jednak pomysł, który sprawił, że kolana się pod nim ugięły. „Boże, błogosław Amerykę!” Był winien złamania pierwszej zasady obowiązującej w policyjnej robocie: Nigdy niczego z góry nie zakładaj. Wrócił do biurka i w szufladach poszukał książki telefonicznej. Zapomniał nazwiska, ale chyba je rozpozna, zaczynało się na „P”. Może ten facet nadal mieszka w Delton. A tak, jest tutaj: Martin Peebles, dyrygent orkiestry liceum w Delton. Deke pamiętał go jako napuszonego młodego człowieka, zarozumiałego, z uporem odmawiającego podania jakiejkolwiek wartościowej informacji podczas przesłuchania. Szczęście mu nadal dopisywało. Martin Peebles odebrał po sześciu ciągnących się w nieskończoność sygnałach i zmarnował cenne minuty, upewniając się, że Deke rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje, ale w końcu przeszli do rzeczy. – Hm, czwartego listopada... Tak, dobrze pamiętam to popołudnie. – A przypomina pan sobie, czy Donny Harbison brał udział w próbie orkiestry po szkole? Wiem, że był na pańskiej ostatniej lekcji tamtego dnia, ponieważ odnotowano jego obecność, ale czy przyszedł na próbę? – Poprawka, panie Tyson – odparł Peebles. – Donny’ego nie było na mojej ostatniej lekcji. Deke mocniej ścisnął słuchawkę. – Jak to? Nie odnotowano jego nieobecności. Jest pan pewien? – Oczywiście, że tak. Człowiek nie zapomina daty narodzin własnego syna. Tamtego popołudnia u mojej żony zaczęły się przedwczesne bóle porodowe i zostawiłem uczniów pod opieką asystenta, a tych z najstarszej klasy wypuściłem do domu i odwołałem próbę. – Dlaczego nie podał mi pan tych informacji, kiedy o nie prosiłem? – huknął Deke. – Ponieważ z pewnością mnie pan o to nie pytał, szeryfie. Jestem przekonany, że chciał pan wiedzieć, czy Donny kiedykolwiek urwał się z próby orkiestry, zapewniłem więc pana, że nie zrobiłby tego za żadne skarby. Deke opadł na krzesło, zupełnie rozbity. Oto miał brakujący fragment. Dziś wieczorem zdobędzie ostatni, po czym Charlesowi i Randy’emu zepsuje piątkowy wieczór, wzywając ich na spotkanie w laboratorium kryminalistycznym w Amarillo. Nie zazna spokoju, dopóki zestaw odcisków Y nie zostanie porównany z tymi, które dzisiaj zdobędzie. Myśl o tym wprawiała go w smutek, ale nie wątpił, że rezultat zapełni ostatnią lukę w układance. Cathy spojrzała w lustro i włożyła jasnoniebieski sweter, który pasował do wzoru na sukience na
ramiączkach. Trey zawsze lubił ją w lazurze. Ponownie zerknęła na zegarek: było wpół do szóstej. Nareszcie! Czas się zbierać. Myślała, że ta chwila nigdy nie nadejdzie, ale musiała mieć pewność, że John będzie w drodze na mszę, kiedy ona przyjedzie do Harbison House porozmawiać z Treyem. Liczyła, że w domu będzie stosunkowo spokojnie bez Lou i większości dzieci. Do czasu pójścia do łóżek frontowe drzwi zawsze były otwarte. Jeśli Betty będzie w kuchni, a dzieci w pokoju telewizyjnym, może uda się jej niepostrzeżenie wejść na piętro. Później, kiedy Trey wyjedzie, nikt nie powie Johnowi, że tam była, chyba że ktoś zobaczy jej samochód przed domem. Cienie dawnych grzechów... One tylko prześladują dobrych, źli zawsze im się wymykają. Nie tym razem jednak. Była przekonana, że zdoła przekonać Treya Dona Halla, żeby umarł z sumieniem obciążonym grzechem, który przyjechał wyznać. Trey usiadł przy biurku w pokoju Johna i wyjął z kieszeni czek za dom. Razem z nim na blat spadł kwiat jaśminowca. Wziął długopis i na odwrocie czeku napisał swoje nazwisko, po czym dołączył notatkę: To dla dzieci. Wyjeżdżam, Tygrysie. Przemyślałem sprawę i postanowiłem dać sobie z tym spokój. Ufam, że jak dotąd zachowasz milczenie. Oszczędź mi tej plamy na nazwisku. Będę wdzięczny za Twoje milczenie. Nigdy nie przestanę Cię kochać. Trey. Na liście położył kwiat, który zdążył już zwiędnąć, tylko zapach przypominał o jego dawnej perfekcji. A kiedy on umrze, co po nim zostanie? Z nikim się nie żegnając, wsiadł do samochodu i odjechał. Słońce już zaszło, zostawiając na niebie smugi czerwieni, fioletu, pomarańczu i żółci, z których słynął region. Trey zapomniał o magii czerwcowych zachodów słońca w Pandhandle, spokoju na koniec dnia panującego na prerii. W dzieciństwie byłaby to dla niego melancholijna pora, gdyby nie John i Cathy. Wolno zapadający zmierzch kazał mu myśleć o dniach, które mu jeszcze pozostały, ale perspektywa bliskiej śmierci nie wypełniła go duszącą paniką. Był spokojny i zadowolony, czuł rodzaj głębokiej satysfakcji, która pojawiała się tylko na boisku, kiedy wbrew rozkazom z bocznej linii prowadził właściwą grę. W ostatnich czasach pamięć płatała mu figle, a teraz przeniosła go na drugi rok studiów w Miami. Czwarta próba, Miami jest na linii szóstego jardu, do końca meczu zostało siedem sekund. Hurricanes poprosili o ostatni czas, żeby omówić finalną rozgrywkę. Trey i trenerzy stłoczyli się na linii – od ich decyzji zależały wynik całego sezonu i szanse na mistrzostwo kraju. Koordynator ataku zażądał 76 Double Seam, główny trener – 62 Topper Z Sail. Uzgodnili, że wybierają pierwszą zagrywkę. Trey wrócił na boisko nieprzekonany. Drużyna patrzyła na niego, w ich oczach malowało się zaufanie. Posłuchał intuicji, wybrał inny manewr i wygrali mecz. To samo zrobił dziś. Ostatnie minuty meczu, a on rozegrał je inaczej, niż nakazywałaby konwencjonalna mądrość lub interes własny, ale nie mógł donieść na najlepszego przyjaciela. Nie mógł dać Johnowi pretekstu, żeby nabił się na własny miecz. Będzie musiał umrzeć bez odkupienia, na które liczył po rozmowie z Harbisonami. Było mu przykro z powodu ich bólu, ich cierpienia, ale nie mógł im zabrać drugiego syna. Prędzej spłonie w piekle, niż zrujnuje życie Johna i jego wspaniałą pracę, aby uratować swoją przeżartą grzechami duszę. Po powrocie do Carlsbadu odbierze od prawnika list, który miał zostać wysłany po jego śmierci. Napisał go, zanim postanowił osobiście stawić czoło konsekwencjom i prosić o wybaczenie, ale teraz nie mógł ryzykować niebezpieczeństwa, na jakie treść mogła narazić Johna. Zbliżał się ku niemu biały samochód. Niemal się mijali, kiedy rozpoznał kierowcę. Nie wierzył własnym oczom. Radośnie pohukując, pomachał i z całej siły nacisnął klakson. Serce wypełniały mu zaskoczenie i wdzięczność. Zjechał na pobocze i oczywiście lexus zwolnił, zawrócił na pustej wiejskiej drodze i zatrzymał się za bmw. Drzwi się otworzyły i Trey wysiadł, uśmiechając się szeroko i rozpościerając ramiona. – A niech mnie diabli!
– Mam taką nadzieję. – Co? – Powiedziałem, że mam taką nadzieję, że cię diabli wezmą. Kiedy Trey zobaczył broń, opuścił ręce. – Catherine Ann! – krzyknął, kiedy z lufy wystrzelił pocisk i przeszedł przez jego serce. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 57
Od nowych pracowników i sekretarki Morgan Petroleum wymagano, żeby pozostawali w biurach do szóstej po południu, nawet w piątek, kiedy cały świat biznesu wcześniej kończył pracę, tak więc to zupełnie nie było w stylu Willa Bensona, kiedy wyszedł o piątej trzydzieści. Linda, sekretarka, jak zawsze ciekawa szczegółów dotyczących tego młodego przystojnego inżyniera, zapytała: – Masz gorącą randkę, Will? – Można tak powiedzieć. – Można? Czyli nie wiesz? – Obecny w recepcji kolega roześmiał się, puszczając oczko do Lindy. – Spodziewam się chłodnego przyjęcia – odparł Will, podpisując się na liście. Przy szybkiej jeździe droga z biura do Harbison House zajmie mu prawie godzinę, ale musi jeszcze się zatrzymać na stacji benzynowej. To oznacza, że dotrze do bramy, kiedy mama mniej więcej od pół godziny będzie się rozprawiała z jego wymigującym się od obowiązków ojcem. Nie przychodziło mu na myśl żadne inne miejsce, do którego mogła się wybrać w piątkowe popołudnie i zostawić Bebe samą z tłumem gości, o tej porze bowiem całe hrabstwo jadało kolację w lokalu „U Benniego”. Podsyciła jego niepokój, kiedy niedawno zadzwoniła i poprosiła, żeby wieczorem do niej przyjechał i że będzie również ojciec John. Odmówiła podania powodu, a w jej głosie brzmiało napięcie i podekscytowanie. – Zrób, o co cię proszę, kochanie – powiedziała świadoma, że w piątki Will spotyka się ze swoją dziewczyną Misty i będzie musiał odwołać randkę. – Odezwał się do ciebie? – zapytał. – Nie, synu, i teraz nie spodziewam się, żeby to zrobił. Uwierz mi, ty także nie powinieneś. To „teraz” sugerowało jakąś nową wiedzę o ojcu, ale matka się rozłączyła, zanim zdążył ją wypytać. Kiedy kilka minut później zadzwonił do restauracji, pragnąc, żeby się wytłumaczyła, Bebe powiedziała, że Cathy wyszła około pierwszej i od tej pory nie dała znaku życia. Wykręcił więc numer domowy, ale nie odebrała. Na komórce zgłaszała się poczta głosowa. Wtedy wstał od biurka i uznał, że do diabła z tym wszystkim. Nie zostawi mamy, żeby samotnie stawiała czoło Treyowi Donowi Hallowi. Nie mógł mieć do niej pretensji, że znowu chce się z nim zobaczyć, choćby po to, żeby rzucić mu w twarz, jakim jest gnojkiem. Przez całe popołudnie, kiedy Will słyszał dzwonek telefonu albo widział podjeżdżający na parking samochód, myślał, że być może Trey Don Hall postanowił się z nim skontaktować. Ciekawość mogła skłonić go do spotkania z synem, którego nigdy na oczy nie widział. Will mówił sobie, że nieważne, w jaki sposób Hall próbowałby się tłumaczyć, dla niego guzik by to znaczyło, choć pod pewnym względem jednak znaczyłoby bardzo dużo. Miałby szansę powiedzieć ojcu, jaki z niego palant. Miałby satysfakcję, dając Treyowi Donowi Hallowi posmakować odrzucenia, z którego powodu on i matka przez wszystkie te lata cierpieli. Późnym popołudniem, tuż przed telefonem mamy, Will uświadomił sobie, że ojciec ani nie zadzwoni, ani nie przyjedzie. Opuści miasto, nawet nie rzucając okiem na syna, i ta możliwość sprawiła, że ogarnęła go zaskakująca pogarda. Już przed rozmową z matką właściwie podjął decyzję, że nie pozwoli ojcu tak łatwo się wykręcić. Trey Don Hall spotka się z synem, dowie się, jak Will wygląda i jak bardzo
go nienawidzi. Postanowił, że pojedzie do Harbison House. Był prawie kwadrans po szóstej, kiedy zobaczył matkę w lexusie na skrzyżowaniu – jechała od strony sierocińca. Zatankował jeepa i chował rachunek, kiedy dostrzegł jej samochód zatrzymujący się na światłach. Zanim skręciła na autostradę prowadzącą do Kersey, rozejrzała się na obie strony. „Ukradkowo – pomyślał Will – jakby nie chciała, żeby ktoś ją zobaczył”. Wstrząsnęła nim jej biała, ściągnięta twarz. Wyglądała na rozdygotaną. Will nie próbował jej zatrzymać. Miała na sobie coś jaskrawoniebieskiego, włosy sprężyste i lśniące, ułożone zalotnie na spotkanie z mężczyzną, na którym podobno już jej nie zależało. Willowi zrobiło się gorąco. Dlaczego tak się wystroiła? Czy pojechała do Harbison House pogodzić się z jego ojcem? Uwieść go? Tylko że to nie wyszło. Trey Hall raz jeszcze ją wypędził i zranił. Will zacisnął szczęki, przerzucając biegi w jeepie. Ten drań jego nie wypędzi! Na ciało natrafił pięć minut później. Zobaczył szare bmw zaparkowane na poboczu i wysoką postać leżącą na plecach koło tylnych kół. Z sercem walącym tak głośno, że stłumiło jego okrzyk, Will zatrzymał się po drugiej stronie drogi, wyskoczył i zbliżył się do leżącego. Z otwartymi ustami wpatrywał się w nieruchomą twarz Treya Dona Halla, swojego ojca. „O Boże, nie...” Padł na kolana na piasek i ujął dłoń zmarłego w swoją. Była sztywna, ale nie zimna, Will wciąż potrafił wyczuć w niej życie, choć ojciec nie czuł jego dotyku. Wybuchnął płaczem – łzy spadały na koszulę z szarego jedwabiu, otaczając plamami ciemnoczerwony krąg znaczący miejsce, przez które weszła kula. Ogarnęło go dotkliwe poczucie straty. Teraz nigdy nie pozna człowieka, który był jego ojcem, człowieka, którego jego matka zabiła strzelbą przechowywaną pod łóżkiem. Po powrocie do domu Cathy pobiegła do szafki z lekami, szukając fiolki z dawno przeterminowanymi środkami uspokajającymi, których nigdy nie zażywała. Dłonie jej drżały, kiedy w końcu otworzyła zabezpieczone przed dziećmi wieczko i tabletki wysypały się na kafelki. Z trudem łapiąc oddech, z sercem bijącym tak szybko, że myślała, że zaraz pofrunie, podniosła dwie tabletki i popiła szklanką ciepłej wody, żeby rozluźnić zaciśnięte gardło. Widok w lustrze sprawił, że jęknęła. Twarz miała białą jak kreda, w oczach malowała się panika. Zakręcając wodę, z przerażeniem zobaczyła ciemną plamę na rękawie niebieskiego sweterka. Przyjrzała się jej uważnie i uświadomiła sobie, że to krew, którą musiała się pobrudzić, kiedy na szyi Treya sprawdzała puls. Gwałtownie zdarła z siebie sweter i nie wiedząc, co z nim zrobić, wepchnęła go na dno kosza z praniem. Dokładała świadomych wysiłków, żeby wolno napełniać płuca przez nos. Poszła do sypialni i usiadła na fotelu, w którym zwykle czytała. Powoli wypuściła powietrze. Wciągnęła brzuch. „Próbuj dotknąć kręgosłupa” – czytała jej babcia z poradnika zawierającego instrukcje, jak łagodzić objawy mutyzmu wybiórczego. Pozostała w tej pozycji przez dziesięć sekund, po czym znowu zaczęła oddychać i wykonywać ćwiczenia napinające i rozluźniające, które pamiętała z dzieciństwa, aż poczuła, że jej ciało jest ciepłe i bezwładne. Wtedy także sprawdziła swój głos. – Dobry Boże, Trey! – powiedziała na głos. – Kto mógł ci coś takiego zrobić? Oddałaby wszystko, co ma, żeby odwrócić swoje poczynania, ale szok wywołany znalezieniem zamordowanego Treya zaatakował jej krtań i podyktował działania i myśli od momentu, gdy zauważyła jego ciało obok samochodu. Pobiegła do niego, wołając jego imię, tylko że żaden dźwięk nie wydobył się z jej ust. Miłość, którą w przeszłości do niego czuła, uwolniła się z podświadomości, kiedy zobaczyła go leżącego nieruchomo na drodze. Wiatr łagodnie kołysał kołnierzem jego koszuli i włosami, burzył piasek na poboczu. Sparaliżowana wpatrywała się w znajome ciemne oczy wyrażające ciche zdumienie i pragnęła nim potrząsnąć, żeby wróciła w nie świadomość. „Trey, to ja! To ja!” Uklękła na gumowych kolanach i sprawdziła puls na jego szyi, ale nic nie poczuła. Chłopiec, kiedyś tak pełny życia, którego tak mocno kochała, odszedł. Wygrzebała komórkę, chcąc zadzwonić na numer alarmowy, ale zaraz z uczuciem beznadziejnego
paraliżu uświadomiła sobie, że nie jest w stanie mówić. Mogła tylko bezsilnie płakać, łzy moczyły bezużyteczny aparat w jej dłoni. Nie chciała zostawić Treya bezbronnego, wystawionego na działanie żywiołów, ale musiała sprowadzić pomoc. Słyszała warkot ciągnika na dalekim polu, nie była jednak pewna, w jakim kierunku się porusza. Będzie musiała pojechać do Harbison House, napisać Betty, co się stało, a ona zawiadomi biuro szeryfa. Kto mógł to zrobić? Kto poza nią miał powód, żeby zabić Treya? „O Boże!” Od tego momentu władzę nad nią przejął impuls każący jej uciekać. Cathy nie potrafiła uwierzyć, że naprawdę tak postąpiła. Z precyzją robota zawróciła, zatrzymała lexusa i zmiotką, której używała do oczyszczania grobów babci i Mabel, zamiotła pobocze, usuwając ślady opon lexusa. Odjechała, zostawiając ciało Treya tam, gdzie upadło, ale stopę miała jak przyklejoną do pedału gazu i nie potrafiła złapać oddechu. Środki uspokajające zaczęły działać. Czując większy spokój, wstała z fotela. Co się stało, to się nie odstanie. Żałowała swojego zachowania, typowego przecież dla osoby winnej. Powinna była zawiadomić policję o śmierci Treya i zaufać w swoją niewinność, z drugiej jednak strony uniknęła niepotrzebnego zamętu, który by powstał, gdyby zastano ją na miejscu zbrodni. I znowu matka Willa byłaby przedmiotem publicznej oceny i plotek, a języki mieliłyby jak szalone, kiedy wyszłoby na jaw, że ojcem jej syna jest John. Początkowo i tak podejrzenie padnie na nią. Randy Wallace nie ma wyboru, musi ją przesłuchać, ale przeprowadzi rzecz spokojnie i nie będzie miał nic, co wiązałoby ją z morderstwem, poza przypuszczeniem, że czasami życzyła Treyowi śmierci. Policja się dowie, że Trey przyjechał, żeby wyznać Johnowi prawdę o ojcostwie Willa, a to oznacza, że Cathy straciła powód, żeby go zabić. Wiadomość mogła ją tylko ucieszyć i powinna być wdzięczna, że Trey zdążył to zrobić, zanim zginął. Jeśli zajdzie potrzeba, badanie DNA potwierdzi słowa Treya. A ojciec John powiedział jej o nieuleczalnej chorobie Treya. Dlaczego miałaby zabijać człowieka, o którym wiedziała, że i tak niedługo umrze? Badania balistyczne potwierdzą, że nie został zastrzelony z jej broni. Brakowało jej tylko wiarygodnej historii o tym, gdzie była w czasie morderstwa. Randy nigdy nie może się dowiedzieć o powodach jej bytności na tej drodze. Pojechała, żeby powstrzymać Treya od ujawnienia tajemnicy, co z wielkim prawdopodobieństwem oznaczałoby ruinę ojca jej dziecka i mężczyzny, którego kochała, a teraz Trey zamilkł na zawsze. Johnowi także nie może o tym powiedzieć. Nigdy by nie uwierzył, że jest zdolna do odebrania komuś życia, choć zdawał sobie sprawę, że w sercu miała mord, kiedy Trey ją porzucił. Nie trzeba go niepokoić, że policja ma powód, by podejrzewać ją o zbrodnię. John i Will przyjdą za niecałą godzinę, ona musi więc wyglądać i zachowywać się tak, jakby nie wiedziała o śmierci Treya. To ma być radosny i pamiętny wieczór: Will wreszcie pozna swojego ojca. Cathy nie pozwoli, żeby Trey po śmierci – tak jak robił to często za życia – zepsuł tę cenną chwilę. Kiedy Randy będzie ją przesłuchiwał, powie, że wyszła z restauracji wcześnie, żeby przygotować kolację dla syna i ojca Johna w celu uczczenia wyjątkowej okazji. Skąd Randy miał wiedzieć, że sławną lasagne i sernik, których przyrządzenie zwykle zabierało wiele godzin, zamroziła pewnego zimowego dnia, kiedy miała nastrój na gotowanie? Deke był zaskoczony, że na mszę w piątkowy wieczór przyszło aż tylu wiernych. Sam będąc prezbiterianinem, nie wyobrażał sobie chodzenia do kościoła w inny dzień niż w niedzielę, a już na pewno nie w ostatni wieczór tygodnia pracy. Piątek był przeznaczony na odpoczynek i relaks w domu, chyba że trwał licealny sezon futbolowy. „To pewnie wpływ czerwcowego księżyca” – pomyślał. Nie miał wyboru, musiał zająć miejsce w jednej z pierwszych ławek. Spóźnił się i nabożeństwo już trwało. John Caldwell w białych szatach siedział na lewo od ołtarza i kiedy Deke szedł przejściem, zobaczył na jego twarzy zdumienie. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy,
Deke otwarcie i szczerze, John nie kryjąc szoku. Deke pomyślał, że ksiądz postarzał się nieco, odkąd go ostatni raz widział. Potem ojciec John zaczął wygłaszać kazanie. Deke pomyślał, że właściwa nazwa to „homilia”. Natychmiast także zrozumiał, że księżyc w pełni nie ma nic wspólnego z zatłoczonym kościołem. Parafian przyciągnął kapłan za pulpitem i trafność jego prostego, choć elokwentnego przekazu. W kościele Deke’a w Amarillo wierni łatwo się rozpraszali, byli niespokojni, często nawet hałaśliwi, tymczasem u Świętego Mateusza tylko delikatne kaszlnięcie mąciło niekiedy ciszę. Wszyscy koncentrowali się na słowach ojca Johna, wzmocnionych szczerością dźwięczącą w jego głosie. Deke się poruszył, ogarnięty przygnębieniem. Jak można zastąpić ojca Johna? Jak jego parafianie będą mogli zaufać innemu księdzu, jeśli stracą wiarę w duchowego przywódcę formatu Johna Caldwella? Takie sytuacje podkopują wiarę. Kościołem katolickim już wstrząsały oskarżenia o seksualne nadużycia księży, a przez skandale korupcyjne i chciwość ludzie utracili zaufanie do najbardziej szanowanych polityków i instytucji finansowych. Ignorując przypływ wyrzutów sumienia, Deke się napomniał, że rozstrzyganie tych kwestii nie należy do niego. John Caldwell, niezależnie od tego, jaki był wtedy młody i czym swój czyn usprawiedliwiał, pomógł w ukryciu morderstwa albo wypadku i skazał kochających rodziców na piekło na ziemi. Nadeszła chwila, na którą czekał. Patrzył, jak ojciec John wyjmuje szklankę wody spod ołtarza i pije. Odstawił ją na miejsce, później uniósł ręce i zaintonował: – Pokój Pański niech zawsze będzie z wami. – I z duchem twoim – odpowiedzieli wierni. Deke się zorientował, że to ta część mszy, kiedy wierni przekazują sobie znak pokoju, obejmując się albo podając sobie dłonie. Ku zaskoczeniu szeryfa ojciec John ruszył w jego stronę. – Pokój Pański niech zawsze będzie z tobą, szeryfie – powiedział. – I z duchem twoim – odparł nieco wstrząśnięty Deke. Wyraz oczu Johna przypomniał mu Judasza na Ostatniej Wieczerzy: „Czy nie ja, Panie? Tak jest, ty”. Msza dobiegła końca, ojciec John udzielił wiernym błogosławieństwa, następnie podążył za ministrantem do drzwi, żeby tam pożegnać parafian. Deke poczekał, aż wszyscy wyjdą, nikt więc nie widział, jak były szeryf hrabstwa Kersey pospiesznie pokonuje dwa stopnie prowadzące na ołtarz, bierze szklankę ojca Johna i opuszcza świątynię bocznymi drzwiami. Dopiero nazajutrz rano, kiedy kobiety przyszły sprzątać kościół, zauważyły, że nie ma opatrzonej monogramem szklanki ojca Johna. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 58
Will przyszedł pierwszy. Ulegając jego prośbom, Cathy zawsze zamykała drzwi na klucz, nawet kiedy była w domu. Od dzieciństwa Willa dręczył cokolwiek irracjonalny strach, że coś się jej przydarzy – rzecz naturalna, jak sądziła Cathy, dla chłopca wychowywanego tylko przez matkę. W przyszłości to gorliwe pilnowanie matki może irytować jego żonę, ale postanowiła, że zajmie się tym problemem, gdy zajdzie taka konieczność. Nalała sobie kieliszek wina i próbowała się odprężyć, kiedy dzwonek do drzwi – westminsterskie dzwony – zabrzmiał wściekle. – Idę! Idę! – zawołała, wciąż stawiając niepewnie nogi po niedawnej traumie. Serce powoli wróciło do normalnego rytmu, ale przyspieszyło, gdy zobaczyła twarz syna. Policzki miał zaczerwienione i wyglądał, jakby płakał. – Boże wielki, kochanie, co się stało? – Mamusiu... Nie mówił tak do niej od czasu przedszkola. – O co chodzi, synku? Powiedz mi! Przyjrzał się jej niespokojnie. – Gdzie byłaś po południu? Bebe mówiła, że wyszłaś z restauracji około pierwszej. – Tutaj, przygotowywałam kolację. – Gestem wskazała jadalnię, gdzie stół był nakryty najlepszą porcelaną, pośrodku zaś pysznił się bukiet ogrodowych kwiatów. Aromat lasagne unosił się w całym domu. – Są twoje ulubione potrawy: lasagne i sernik. – Wychodziłaś gdzieś? Cathy przeszył lodowaty dreszcz. Jakby Will wiedział! – Dlaczego pytasz? – Dzwoniłem do domu, ale nie odebrałaś. – Wiesz, pewnie... pewnie ścinałam kwiaty. Zmrużył powieki. – Nie słyszałaś telefonu? – Jak? Byłam na końcu ogrodu. – Zostawiłem wiadomość na sekretarce. Z jego tonu wynikało, że gdyby była w domu, zauważyłaby to. „Co się tu dzieje?” – Nie spodziewałam się telefonu, nie zwróciłam więc na to uwagi. – Zawsze sprawdzasz wiadomości, kiedy wracasz do domu. Jej cierpliwość zaczynała się wyczerpywać. To prawda, że odsłuchiwała wiadomości zaraz po przekroczeniu progu, ale dziś to była ostatnia rzecz, o jakiej by pomyślała. – Cóż, dziś tego nie zrobiłam – odparła ostro. – Skąd te wszystkie pytania, Will? Co cię tak zdenerwowało? Will wsunął palce we włosy – nie po raz pierwszy, sądząc z jego zmierzwionej czupryny. – Bałem się... że mogłaś pojechać do Harbison House... zobaczyć się z moim ojcem. Myślałem...
mamo, nie pojechałaś tam, prawda? Zostawił drzwi otwarte na oścież. Zamknięcie ich dało Cathy okazję, żeby się opanować. Nigdy wprost nie okłamała syna. Owszem, kiedy był dzieckiem, nie do końca mówiła szczerze, chcąc oszczędzić mu bolesnej prawdy, ale nigdy świadomie go nie okłamała. – Synku, przyłapałeś mnie – powiedziała, odwracając się do niego. – Rzeczywiście tam pojechałam, ale zanim dotarłam na miejsce, straciłam odwagę i zawróciłam. Wolałam ci o tym nie wspominać, bo... Nie chciałam, żebyś uważał swoją matkę za idiotkę. Widziała, jak ulga zalewa jego twarz. Wyciągnął ręce i szorstko ją do siebie przytulił. – Nigdy bym nie pomyślał, że jesteś idiotką. Bałem się tylko, że... – Wiem – powiedziała Cathy z twarzą przyciśniętą do niebieskiej dżinsowej koszuli. – Ja także się tego bałam i dlatego wróciłam do domu. Nie mogłam zaufać swoim uczuciom. Wiedziałam tylko, że Trey nadal potrafi rozrzucać swoje czary jak błyskawice. – Uwolniła się z objęć Willa. – Napijmy się wina. – Nie miej do mnie pretensji. Mam problem z tym, że ojciec... opuścił nas bez pożegnania. To mnie doprowadza do szaleństwa bardziej, niż chciałbym przyznać. Odgarnęła mu z czoła lok. – Wiesz, myślę, że oboje z ojcem Johnem poprawimy ci samopoczucie. Poczuła ulgę, kiedy Will nie chciał oglądaniem telewizji wypełnić oczekiwania na Johna. Miejscowa stacja telewizyjna bez skrupułów przerywała programy, żeby podać najświeższe informacje. Oboje jednak zachowywali się nerwowo jak neurotyczne koty, nie byli w stanie usiedzieć na miejscu. Cathy niepotrzebnie krzątała się po kuchni, Will z rękami w kieszeniach krążył po salonie i często zwracał spojrzenie na wielkie okno. Cathy ze ściśniętym sercem zadała sobie pytanie, czy nadal wypatruje Treya. Rozmowa się rwała, Cathy ciągle zerkała na zegarek. „Co zatrzymało Johna?” Chcąc zdusić niepokój, koncentrowała się na cudownej chwili, kiedy Will usłyszy, że jego ojcem jest John. W końcu usłyszała silnik silverado i pobiegła do drzwi. Ile by dała za możliwość położenia się dziś wieczorem z Johnem do łóżka, choćby tylko po to, żeby trzymał ją w objęciach i pocieszał, broniąc przed koszmarem, który przyniesie jutro. Nie mogła się powstrzymać i rzuciła mu się w ramiona, czego nigdy nie robiła. Will także sprawiał wrażenie niezwykle uradowanego z jego widoku. Objął Johna, zamiast tylko uścisnąć mu dłoń, i wszyscy troje przywarli do siebie jak rodzina, która spotkała się po katastrofie. – Ha! Co za przywitanie – powiedział John, kiedy w końcu poszli do salonu napić się wina. Cathy wsunęła rękę synowi pod ramię. Nie była w stanie dłużej czekać. Wszyscy potrzebowali rozładowania napięcia, nerwy mieli skręcone jak korkociągi: John bał się tego, z czym będzie musiał się zmierzyć wieczorem, Cathy w przerażenie wprawiała myśl o policyjnym śledztwie, a Will był zły, że znowu opuścił go mężczyzna, którego uważał za ojca. – Will jest dziś wieczorem zdenerwowany, bo Trey chce wyjechać, nie kontaktując się z nim, ojcze Johnie – powiedziała. – Powinniśmy uspokoić go w tej kwestii przed kolacją? – Świetny pomysł – odparł John, uśmiechając się do Willa. Will wodził spojrzeniem po ich twarzach. – O czym wy mówicie? – Może usiądziemy, synu, i ci powiemy? – zaproponował John. – Mam dla ciebie złą wiadomość, Deke – powiedział Charles do byłego szeryfa hrabstwa Kersey, kiedy otworzył mu drzwi do laboratorium kryminalistycznego w Amarillo. – A jaką? – Randy Wallace jechał tutaj z pudłem dowodów, ale wezwano go na miejsce zbrodni w jego hrabstwie. Zadzwoniłby do ciebie, tylko że nie ma numeru twojej komórki. Deke westchnął ze znużeniem. – Cholera! Teraz trzeba czekać do poniedziałku rano, żebyś mógł porównać odciski z tej szklanki
z odciskami z pudła. – Obawiam się, że może nawet dłużej. Randy będzie zajęty śledztwem w sprawie zabójstwa. – Zabójstwa? – Tak. Ktoś dał się zamordować. Nie powiedział kto. – Pewnie to ofiara bójki w barze. Było kilka minut przed dziewiątą. Idąc do swojego samochodu, Deke miał wrażenie, że upłynęło wiele lat od jego spotkania z Treyem Donem Hallem o godzinie jedenastej rano. Był śmiertelnie wyczerpany i nigdy dotąd nie czuł takiego ciężaru na sercu. To bez znaczenia, że nie mogli porównać odcisków ze szklanki z odciskami z kabla. Wiedział, że będą pasowały, a w weekend będzie miał czas na pogodzenie się z tym, co musi zrobić. Żałował tylko, że T.D. Hall będzie w San Diego, kiedy Randy skonfrontuje Johna z dowodami, może nawet aresztuje, ponieważ Deke nie chciał, żeby John samotnie ponosił konsekwencje. Nie dał Pauli znać, że jest w Amarillo, ponieważ sądził, że pojedzie do Delton, żeby towarzyszyć Randy’emu podczas rozmowy z Johnem i Treyem. W domu nie spodziewał się ciepłego przyjęcia ani kolacji, ale tęsknił za pociechą, którą dawała mu obecność żony, i za nocą przespaną smacznie przy jej boku. Zadzwonił, zamiast zaskakiwać ją niespodziewanym wejściem, zdziwił się więc, kiedy na powitanie czule go objęła i zmartwiła się jego znużonym wyglądem. – Twoja córka zadzwoniła z ostrzeżeniem, że chwilowo straciłeś rozum. – I co odpowiedziałaś? – zapytał, spoglądając na nią czule, po raz kolejny przypomniała mu bowiem, dlaczego ją kocha. Roześmiała się. – Powiedziałam, że czuję się ostrzeżona. Zrobiła mu grzankę i omlet, podczas gdy on pił piwo. Nie pytała, czym się zajmował, odkąd wczesnym popołudniem odwiózł ją do domu. Deke wiedział, że rozpoznawała zachowanie z czasów, gdy pracował w policji, i nie wątpiła, że w swoim czasie powie jej, o co chodziło, a jeśli nie, to także nic się nie stanie. Nigdy nie ciekawiła jej mroczna strona jego pracy, powodem zaś nie była obojętność, tylko strach, że nie wypuściłaby go z domu, gdyby w pełni zdawała sobie sprawę ze zła i z niebezpieczeństwa, z jakimi miał do czynienia. Jej zadanie polegało na stworzeniu mu przytulnego domu i wykonywała je, nie mając pewności, przed czym właściwie go chroni. Po kolacji kazała mu wziąć gorący prysznic, sama zaś zabrała się za sprzątanie kuchni, słuchając wiadomości o dziesiątej. Deke zdążył się namydlić, kiedy po raz pierwszy od czasu, gdy wkroczyli w wiek średni, żona otworzyła drzwi kabiny i utkwiła wzrok w mężu, który nagi stał pod strumieniem wody. – Na litość boską, Paula! – wykrzyknął zdziwiony Deke. – To nie to, o czym myślisz – odparła. – Chodzi o Treya Dona Halla. Został zamordowany. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 59
Cathy nalała sobie kawy, czekając na telefony od Willa i ojca Johna. Była dziesiąta wieczorem, spodziewała się, że zadzwonią w każdej chwili. Nie włączała telewizora, ponieważ John wyszedł dopiero kilka minut temu. Zaraz potem zadzwoniła Betty z Harbison House, pytając o niego. Will pożegnał się z nimi trochę wcześniej, zamierzał jeszcze odwiedzić swoją dziewczynę. – Trey Hall został zamordowany – powiedziała Betty. – Włącz telewizor. Mówią o tym we wszystkich wiadomościach. Cathy nacisnęła klawisz na pilocie. Rzeczywiście, najważniejsze stacje relacjonowały zdarzenie. Pokazywano miejsce zbrodni, sfilmowane wcześniej, kiedy pogotowie i zastępca szeryfa odpowiedzieli na telefon Lou Harbisona, który odkrył ciało, wracając z nabożeństwa z dziećmi. Widzów poinformowano, że ciało rozgrywającego Narodowej Ligi Futbolowej zabrano do biura patologa sądowego w Lubbock w Teksasie. Późniejsze materiały przedstawiały techników kryminalistycznych z Amarillo fotografujących ślady opon na poboczu, gdzie stał zaparkowany bmw Treya. Postąpiła rozsądnie, usuwając ślady lexusa. Will usłyszy wiadomość u Misty, John – o ile nie włączył radia w samochodzie – dowie się dopiero wtedy, gdy zobaczy taśmę policyjną i techników na drodze do Harbison House. Cathy mogła sobie wyobrazić ich początkowy szok. Przynajmniej Willowi zostanie oszczędzone cierpienie. John będzie w żałobie, ale po radosnej i wzruszającej reakcji jego syna na dzisiejszą rewelację z całą pewnością odczuje ulgę, że jego tajemnica jest teraz bezpieczna. Wolałby raczej cierpieć wyrzuty sumienia – i obecność tych cieni, których nie potrafi przegonić – niż zbrukać obraz ojca, którego Will wreszcie odnalazł. A jednak nie potrafili dziś w pełni się zaangażować. Dla Willa to powinien być najszczęśliwszy wieczór jego życia, mimo to radość z wiadomości, którą mu przekazali, coś mąciło. Wewnętrzny zamęt dręczył go podczas kolacji i przy szampanie, wpływał na serdeczne przekomarzanie się między ojcem a synem. – Jak więc mam teraz się do ciebie zwracać? – Jak chcesz, byle nie „tatuńcio”. – Tatko? – Nie. – Może papa? – A może jednak nie? – Tatuś? – Nie! – Tato? – To brzmi, jak trzeba. Atmosfera zrobiła się niezręczna przy dyskusji o tym, kiedy, jak i gdzie powinni podać do publicznej wiadomości tożsamość ojca Willa – i czy powinni. Cathy wiedziała, że na razie Johna niepokoi możliwość ujawnienia jego udziału w wypadkach sprzed lat i to, jak skandal wpłynie na Willa. Will także
wolał się wstrzymać. – Nie chcę, żeby ludzie myśleli, że moja matka skakała z łóżka jednego najlepszego przyjaciela do drugiego – powiedział, rumieniąc się. – Poczekajmy. Zdecydowali, że decyzję podejmą później. – Do szczęścia wystarczy mi świadomość, że John Caldwell jest moim ojcem – oznajmił, spoglądając z nieskrępowanym uczuciem na Johna. Przy serniku Will zapytał: – O której się dowiedziałaś, że Trey Hall umiera, mamo? – Twój ojciec powiedział mi o tym dziś wczesnym popołudniem – odparła zaskoczona. – Dlaczego pytasz? – Zanim pojechałaś zobaczyć się z Treyem? John utkwił w niej przestraszone spojrzenie. – Widziałaś się z Treyem dziś po południu? – Nie. Pojechałam, żeby z nim porozmawiać, ale zmieniłam zdanie i wróciłam do domu. – Ktoś widział cię na drodze? – pytał dalej Will. Wszystkie widelczyki zawisły w powietrzu. Will i John wpatrywali się w nią. Poczuła dreszcz na kręgosłupie. Po raz kolejny ogarnęło ją wyraźne wrażenie, że syn wie o morderstwie. Ale skąd? A teraz John się dowiedział, że była na drodze do Harbison House. – Co za dziwne pytanie – odparła. – Nie przypominam sobie, żebym kogoś widziała. Dlaczego pytasz? Will włożył do ust kawałek sernika. – Nie... nie chciałbym, żeby widział cię ktoś, kto wiedział, że Trey zatrzymał się w Harbison House. Mógłby pomyśleć, że z jego powodu tam jechałaś. Wyjaśnienie było mało przekonujące, ale uwierzyła Willowi. Bardzo dbał o jej reputację. – O ile się orientuję, synu, nikt w mieście – poza twoją matką i Dekiem Tysonem – nie wie, że Trey zatrzymał się u mnie – powiedział John. Jego słowa najwyraźniej nie uspokoiły Willa. Kiedy dowiedzą się o śmierci Treya, obaj będą się martwić jej bytnością w tamtej okolicy. Pomyślą, że będzie podejrzana o morderstwo. Podskoczyła, gdy rozległ się przeraźliwy dzwonek telefonu, i natychmiast chwyciła za słuchawkę. – John? – Słyszałaś. – Oglądam wiadomości. – Randy jest na dole. Czekał na mnie. Mam kilka minut, żeby do ciebie zadzwonić. Znalazłem list od Treya, który dam Randy’emu. Trey zmienił zdanie, Cathy. Postanowił, że tego nie zrobi. Policzki ją zapiekły. – Naprawdę? – Naprawdę. Przekazał czek za dom ciotki sierocińcowi i wyszedł. Betty mówi, że nie wiedziała o jego wyjeździe. Podejrzewam, że był w drodze na lotnisko, kiedy... ktoś go zastrzelił. „W każdym razie John byłby bezpieczny”. – Wyjaśnił, dlaczego zmienił zdanie? – Nie. Oboje jednak znali odpowiedź na to pytanie. Cathy pomasowała ściśnięte gardło. – Randy podejrzewa, kto go zabił? – Trey został zastrzelony obok samochodu. Randy uważa, że wysiadł, żeby spotkać się z kimś, kto przyjechał innym samochodem, z przyjacielem albo osobą, dla której gotów był się zatrzymać. „Ktoś taki jak ona”. – Przykro mi, że tak się stało, John, ale w wiadomościach mówili, że śmierć nastąpiła od razu. Nie będzie musiał znosić cierpień, które byłyby jego udziałem, gdyby żył. Może tak jest lepiej?
– Nie dla osoby, która go zabiła. Cathy... Mam przeczucie, że Randy będzie chciał cię przesłuchać. – Ponieważ jestem główną podejrzaną? A jaki mam motyw? W telewizji podano, że Trey zginął między szóstą a siódmą. Kilka godzin wcześniej powiedziałeś mi, że jest śmiertelnie chory. Po co miałabym go zabijać? Urwała, spodziewając się, że John jej przypomni o innym, nieznanym policji motywie. – O której Will do ciebie przyjechał, Cathy? Zesztywniała. – Dlaczego pytasz? – Podsłuchałem, jak Randy mówił swojemu zastępcy, że technicy zdjęli wyraźne ślady opon jeepa, który parkował po drugiej stronie drogi naprzeciwko bmw Treya. Czując, jak ogarnia ją lodowaty chłód, próbowała sobie przypomnieć, kto w mieście jeździ jeepem. Nikt, kto miałby motyw, żeby zabić Treya Halla. Właściciele nawet go nie znali. Z rosnącym przerażeniem pomyślała, że ślady na pewno należą do samochodu Willa. Znowu widziała jego ściągniętą rozpaczą twarz, niepokój towarzyszący mu przez cały wieczór, dziwne spojrzenia, które jej rzucał, pytania, jakie zadawał. „Gdzie byłaś dzisiaj po południu? O której się dowiedziałaś, że Trey Hall jest śmiertelnie chory, mamo?” „Dobry Boże!” Źle zinterpretowała jego troskę. Nie bał się o jej reputację, kiedy pytał, czy widziano ją na drodze do Harbison House, ale o to, że nie ma alibi na czas śmierci Treya. Skąd jednak mógł wiedzieć, że alibi jest jej potrzebne... – Cathy? Odpowiedz. Mam tylko minutę, zaraz muszę iść do Randy’ego. – O nie... – szepnęła, sztywna jak skąpana poświatą księżyca ogrodowa rzeźba za oknem jej salonu. – Cathy... Rozłączyła się. Kolana się pod nią uginały i nie mogła wstać. Will zaparkował na zamiecionym miejscu, gdzie przedtem stał jej lexus, dlatego opony jeepa odcisnęły się tak wyraźnie. Pewnie wyszedł wcześniej z pracy, planował bowiem stawić czoło Treyowi w Harbison House. Jechał niedługo po niej i znalazł ciało. Cathy przycisnęła palce do ust. „Syn podejrzewa ją o zamordowanie Treya Dona Halla!” Policja będzie przekonana, że sprawcą mógł być Will. Jeśli wypisał się z pracy wcześniej, lista obecności i ślady opon jeepa wystarczą, żeby Randy zaczął go podejrzewać, a przecież wiedziała, że syn jest niewinny. Jeśli go oskarżą, przyzna się do popełnienia zbrodni. Na dowód miała krew na ramieniu swetra i motyw o wiele poważniejszy niż Will. O tym, kto jest jego prawdziwym ojcem, dowiedział się już po śmierci Treya, ona jednak wiedziała i zamordowała go w ataku niekontrolowanej furii. Ojciec John to potwierdzi. Policja nie będzie miała innego wyjścia, jak jej uwierzyć, ale najpierw Cathy musi się pozbyć broni. Zniknięcie strzelby dodatkowo potwierdzi jej winę. Pozbyła się narzędzia zbrodni, gdyby ją oskarżono o zabicie Treya. Telefon znowu zadzwonił. Spojrzała na wyświetlacz: „Will!” Nie ufała jednak sobie, że będzie teraz w stanie z nim rozmawiać, poza tym musiała się spieszyć, żeby znaleźć odpowiednie miejsce na pozbycie się broni. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 60
Trey Don Hall, sławny w całym kraju futbolista, w biurze patologa sądowego w Lubbock okazał się ważniejszy od innych pilnych spraw, a także planów, które patolog mógł mieć na sobotę. To samo dotyczyło Charlesa Martina z laboratorium kryminalistycznego Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego w Amarillo. Połączone wysiłki pozwoliły przeprowadzić sekcję zwłok i analizę dowodów zebranych na miejscu zbrodni, dzięki czemu w południe Randy Wallace miał już raporty z obu biur. Treya Dona Halla zastrzelono ze strzelby myśliwskiej kaliber 30.30. Wyraźny zestaw odcisków palców nienależących do ofiary zdjęto ze skórzanego paska zegarka – przypuszczalnie zostawił je sprawca, kiedy układał dłonie Treya Halla na piersi. Z plam po łzach, które znaleziono na jedwabnej koszuli blisko rany wlotowej, wyodrębniono DNA. Technicy wykonali odlew śladu opon jeepa, który parkował po drugiej stronie drogi. Na razie nie zamierzano przekazać mediom żadnego szczegółu z obu raportów. Natychmiast też pojawili się dziennikarze – zbiegli się ze wszystkich stron jak gryzonie, zapełnili kilka moteli w hrabstwie, kręcili się „U Benniego”, w redakcji miejscowej gazety i obok biura szeryfa. Jadąc przesłuchać Willa, Randy i jego zastępca Mike włożyli bejsbolowe czapki zamiast regulaminowych stetsonów i skorzystali z prywatnego samochodu, żeby nie wyśledzili ich paparazzi, jak pogardliwie nazywał ich szeryf. Powód, dla którego chcieli porozmawiać z Willem, był prosty. Will Benson był jedynym w mieście właścicielem jeepa, który miał motyw, jakkolwiek słaby, żeby pragnąć śmierci Treya Dona Halla. Jego matka miała motyw poważniejszy, ale nie jeździła jeepem. Randy nie potrafił sobie wyobrazić, żeby któreś z nich mogło komukolwiek odebrać życie. Cathy Benson należała do najbardziej zrównoważonych i rozsądnych kobiet, jakie chodziły po tej ziemi, Will zaś był jednym z garstki wychowanych w tym hrabstwie chłopców, który nie polował i prawdopodobnie nie miał broni. Sukces jest najsłodszą zemstą, a zarówno matka, jak i syn z pewnością w taki sposób zemścili się na człowieku, który ich porzucił. Może chcieli, żeby kością w gardle stanęły mu ich osiągnięcia, po cóż jednak mieliby go zabijać? Randy musiał jednak od czegoś zacząć, a ślady opon nie były jedynym powodem, żeby dziś rano odwiedzić Willa. Wcześniej przerwał Lindzie Hadley, recepcjonistce w Morgan Petroleum Company, sobotni długi sen i zapytał, czy Will Benson wczoraj wcześniej wyszedł z pracy. Zrobił to niechętnie, Linda miała bowiem najdłuższy język w mieście i można było na nią liczyć, że rozpowie o zainteresowaniu szeryfa Willem. Chłopak dość się nacierpiał z powodu plotek, ale Randy podążał tokiem rozumowania swojego poprzednika. Jeśli Will opuścił budynek o zwykłej porze, czyli o szóstej, Randy mógł sobie oszczędzić wizyty u niego i wyeliminować go z listy podejrzanych. Niestety, od Lindy usłyszał, że Will wypisał się o wpół do szóstej, rzecz dla niego nietypowa, ponieważ zwykle przestrzegał zasad co do joty. To dawało mu mnóstwo czasu, żeby znaleźć się na tamtej drodze w czasie, gdy zginął T.D. Linda z własnej woli dodała jeszcze jedną interesującą informację. Powiedziała, że Cathy Benson wczoraj w południe złożyła synowi nieoczekiwaną wizytę, a to rzeczywiście było drastycznym odstępstwem od normy. Randy jadał lunch „U Benniego” i nie pamiętał, żeby kiedykolwiek z wyjątkiem wczorajszego dnia Cathy nie było o tej porze dnia w restauracji. Kiedy
zapytał ojca Johna o nazwiska ludzi, którzy wiedzieli, że Trey zatrzymał się w Harbison House, zakonnik odpowiedział, że nie wie na pewno. – Podaj nazwiska tych, których jesteś pewien. – Deke Tyson i... Cathy Benson – powiedział John z ociąganiem. – Betty o wizycie Treya dowiedziała się dopiero dziś w południe. – A Cathy kiedy? – Dziś rano. Randy’emu wydawało się rozsądnym wyjaśnieniem, że Cathy pojechała do syna, żeby osobiście przekazać mu szokującą informację o przyjeździe jego ojca do miasta. To, że Will będzie chciał się z nim zobaczyć, także wydawało się sensowne. Co więcej – Randy złapał się na tym, że znowu myśli jak Deke Tyson – były jeszcze ślady łez na koszuli Treya i sposób, w jaki ułożono mu dłonie na piersiach. Układanie dłoni i płacz – czy nie jest to zachowanie prawdopodobne w wypadku syna, wciąż emocjonalnie związanego z ojcem, którego zamordował? – Śmieszne, że taki przystojny kawaler, jak Will Benson, wynajmuje dom za miastem, chociaż mógłby prowadzić rozrywkowe życie na tym nowym osiedlu w mieście – zauważył zastępca, gdy Randy zaparkował przed wiejskim domem, który sądząc z wyglądu, został zbudowany w czasach indiańskich ataków i stad bizonów na prerii. – Chciał mieć miejsce dla dwóch koni i wybieg dla psa – odparł Randy. Znał Willa z czasów, gdy ten z jego synem grał w licealnej drużynie bejsbolu, i uważał, że dom jest dla niego odpowiedni. Już wtedy chłopak trzymał się raczej na uboczu, przedkładał spokój, samotność i swoje zwierzęta nad szaleństwa z kolegami. Będąc ojcem, Randy się domyślał, że skłonność do własnego towarzystwa wytworzyły okoliczności, w których chłopak przyszedł na świat. Mike bez słowa wskazał jeepa wranglera pod wiatą koło domu. Randy kiwnął głową i wszedł po zniszczonych schodach na werandę otaczającą cały dom. Drzwi się otworzyły, zanim miał szansę zapukać. – Proszę wejść, szeryfie – powiedział Will. – Słyszałem wasz samochód. Właściwie... spodziewałem się was. Wyglądał, jakby w nocy nie zmrużył oka. Skoro o tym mowa, Randy także nie spał. – Przepraszam, że niepokoję cię w sobotę, ale mam do ciebie kilka pytań. – Tak przypuszczałem. – Współczuję ci straty, jakakolwiek jest. – Niewielka. – Will wepchnął dłonie w kieszenie dżinsów. – Napijecie się kawy? – Byłoby miło – odparł zastępca. Randy kiwnął głową. – Brzmi zachęcająco. Mężczyźni usiedli, do pokoju wszedł pies, niebieskooki husky syberyjski, machając ogonem. Krótko obwąchał buty policjantów, po czym podążył za swoim panem do kuchni. Kiedy Will wrócił z trzema parującymi kubkami, Randy swój wziął ostrożnie. Zdawał sobie sprawę, że nie może bez nakazu wynieść naczynia z domu, ale przyszedł mu na myśl inny sposób legalnego zdobycia odcisków palców Willa. – Will – zaczął, wyciągając z tylnej kieszeni chusteczkę do nosa – musimy przyjrzeć się tobie i twojej matce, jesteście bowiem jedynymi osobami w mieście, które mogły mieć powód, żeby zabić twojego ojca. – Rozumiem to, ale moja matka nie zabiłaby nawet grzechotnika, a ja byłbym wdzięczny, gdyby nie nazywał pan Treya Halla moim ojcem. – Will usiadł. Jego silne, pięknie ukształtowane dłonie – dłonie pałkarza – obejmowały kubek. – W porządku. Wiesz, znając cię, nie potrafię uwierzyć, że masz z tym coś wspólnego, ale muszę wykonać swoją robotę i zapytać cię, gdzie byłeś wczoraj po południu między szóstą a siódmą.
Momencik... – Randy odstawił kubek i głośno kichnął w chusteczkę. – Byłem u matki – odparł Will, kiedy Randy odzyskał panowanie nad sobą. – Przygotowała kolację dla mnie i ojca Johna. Randy zakaszlał, zakrywając usta dłonią. – Przez cały czas? – Przez większość czasu. – Tak? A o której wyszedłeś z pracy? Randy, przygotowując się do kolejnego kichnięcia i ignorując zdziwione spojrzenie swojego zastępcy, dostrzegł u Willa lekkie wahanie. – Około wpół do szóstej. – Dlaczego? – Byłem zdenerwowany. Mama przyjechała, żeby mi powiedzieć, że Trey Hall jest w mieście, i miałem nadzieję, że się ze mną skontaktuje osobiście albo telefonicznie. – Z pracy pojechałeś prosto do matki? – Nie. Przyjechałem tutaj, nakarmiłem zwierzęta. Przypuszczam, że u mamy byłem około siódmej. Randy poluźnił węzeł czarnego regulaminowego krawata. – Ktoś może to potwierdzić? Will pokręcił głową, patrząc na swojego psa, ułożonego na podłodze koło jego krzesła. – Nikt poza Silvą. Szeryfie, dobrze się pan czuje? – Nic mi nie jest – odparł Randy, choć jego wygląd temu przeczył. Zamrugał, jakby piekły go oczy. – A twoja matka? Była wtedy w domu? – Oczywiście. Przez całe popołudnie gotowała kolację. Randy ponad chusteczką, którą przycisnął do nosa, uśmiechnął się przyjacielsko. – Nie przyniosła nic z restauracji? Will odpowiedział przelotnym uśmiechem. – Wszystko – lasagne i sernik – zrobiła od zera w swojej kuchni. – Dobrze, to powinno wystarczyć. – Randy zaczął się podnosić, ale złapał się za klatkę piersiową i strącił kubek z kawą na podłogę. Husky i Will skoczyli na równe nogi. – Nie, nie! – wydyszał szeryf, wyciągając rękę, żeby powstrzymać psa od skoku. – Nie ruszaj się. – Randy! Masz atak serca? – krzyknął jego kolega. – Nie! Ja tylko... mam alergię na psy. – Dlaczego pan wcześniej tego nie powiedział? – zapytał Will. – Jak możemy panu pomóc? Randy głośno zakaszlał. – Wody. Muszę się napić. Pali mnie w gardle. – Niech pan wyprowadzi Silvę na dwór, a ja przyniosę wody – polecił Mike’owi Will, biegnąc do kuchni. Rozległ się gwałtowny plusk i po sekundzie Will był z powrotem ze styropianowym kubkiem, który Randy ujął za dno i chciwie opróżnił. Z trudem oddychając, powiedział: – Przepraszam, Will, myślałem, że mam to już za sobą. Ruszył do drzwi, jakby desperacko pragnął odetchnąć świeżym powietrzem. – Mam wezwać lekarza? – zapytał Mike. – Nie, musiałem po prostu oddalić się od tego psa. – Randy rzucił mu kluczyki. – Ty prowadzisz. Will, dziękujemy za poświęcony nam czas. Jestem pewien, że nie będzie potrzeby drugi raz cię niepokoić. Kiedy ruszyli, zastępca powiedział: – Nie miałem pojęcia, że masz alergię na psy, szeryfie. – Wielu rzeczy o mnie nie wiesz, synu – odparł Randy, znowu zdrowy jak rydz. Ostrożnie trzymał krawędź kubka przez chusteczkę.
===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 61
Will patrzył, jak wóz policyjny znika w tumanie kurzu. Czyżby przed chwilą go oszukano? Czy atak alergii Randy’ego był pretekstem do zdobycia jego odcisków palców? Z własnej woli dał szeryfowi styropianowy kubek, zastępca to poświadczy, co oznacza, że kubek nie był rezultatem nielegalnego przeszukania. Z drugiej jednak strony, jak długo Will zna szeryfa Wallace’a i jego rodzinę, nigdy nie słyszał o alergii na psy. Silva usiadł obok niego, żałosnym wzrokiem pytając, czy ma kłopoty. – Nie, piesku, ty nie masz, ale ja chyba tak. Jak ostatni głupiec zostawił odciski palców na zegarku, a łzy na koszuli. Powinien był je usunąć. Nie miał alibi na czas morderstwa. Szeryf Wallace wiedział, że Will kłamał, mówiąc o tym, gdzie był w czasie morderstwa. Ze smutkiem i żalem patrzył na przyjaciela swojego syna. „Cóż, lepiej żebym to był ja niż matka” – pomyślał Will, klepaniem w nogę dając Silvie znak, żeby wrócił z nim do domu. Chciał zatelefonować do ojca. Spotkali się w gabinecie Johna u Świętego Mateusza. – O co chodzi, synu? – zapytał John, mając nadzieję i modląc się żarliwie, na czym upłynęła mu cała noc, że nikt nie domyślił się prawdy. Odciski opon jeepa i powszechnie znana niechęć Willa do Treya wystarczyły jednak, żeby stał się podejrzanym. John w nocy usilnie się zastanawiał, kto w miasteczku miał dość zimnej krwi i motyw, żeby po tylu latach zabić Treya. Kto poza Cathy, Willem i Dekiem wiedział, gdzie Trey się zatrzymał? Dla którego ze znajomych Trey zjechałby na pobocze? Nie poznałby Willa, chyba że ten zacząłby na niego machać. – Jestem przekonany, że oskarżą mnie o zamordowanie Treya Dona Halla – powiedział Will. John już miał nalać kawy, ale teraz ostrożnie odstawił dzbanek na podgrzewacz koło pustych filiżanek. Przed oczyma stanęły mu obrazy z więzienia Pelican Bay. – Spowiedź przed księdzem, nawet jeśli ksiądz jest ojcem podejrzanego, a podejrzany nie jest katolikiem, nie może być wykorzystana w sądzie, prawda, tato? „Boże, zlituj się nad nami!” – pomyślał John. W uszach mu dudniło, ale mimo to wyłapał naturalne użycie przez Willa słowa „ojciec”. „Czy syn zaraz przyzna się do zamordowania Treya Dona Halla?” – Nie, synu. – W takim razie chodźmy do konfesjonału. W konfesjonale z zasłonami z bordowego aksamitu Will, oddzielony od Johna kratką, wyrzucił z siebie: – Nie zabiłem go, tato, musisz mi uwierzyć. – Wierzę, synu. – Johnowi z ulgi zakręciło się w głowie. – Dlaczego jednak czujesz potrzebę zapewnienia mnie o swojej niewinności w konfesjonale? – Ponieważ myślę, że wiem, kto to zrobił. – Naprawdę? Kto?
– Mama. – Co?! Do licha, dlaczego miałbyś tak myśleć? Twarz Willa pociemniała. – Nie chcę tak myśleć. Nie mogę znieść tej myśli, a tym bardziej wypowiadać jej na głos. – W porządku, Will! Weź głęboki wdech i powiedz mi, dlaczego podejrzewasz mamę. Will opisał odkrycie ciała, potwierdzając podejrzenia Johna o tym, skąd wzięły się tam odciski opon jeepa, szczegół, którego dotąd nie ujawniono mediom. Wyobrażał sobie wstrząs i rozpacz Willa, jego cierpienie, kiedy ukląkł przed nieruchomym ciałem człowieka, którego uważał za swojego ojca. W takiej chwili nie myślał o odciskach palców ani o DNA. – Dlaczego nie zadzwoniłeś na policję? Will odwrócił wzrok. – Z powodu... Z powodu mamy. – Dlatego, że była na drodze, kiedy Trey zginął? – Pomyślałem, że mogła mieć z tym coś do czynienia. John z wysiłkiem próbował stłumić panikę. – Dlaczego jednak tak pomyślałeś? – Ja... widziałem ją kwadrans po szóstej wczoraj wieczorem na skrzyżowaniu – odparł Will posępnie. – Przyjechała od strony Harbison House i stała na światłach. Byłem na stacji benzynowej po drugiej stronie ulicy. Nie widziała mnie. – Przecież przyznała, że chciała porozmawiać z Treyem i zmieniła zdanie. – Owszem, tylko że wtedy nie wyglądałaby na tak spiętą. Sprawiała wrażenie, jakby widziała... morderstwo. Pomyślałem, że może chciała namówić Treya do powrotu. Wystroiła się, ale z wyrazu jej twarzy wywnioskowałem, że on znowu ją odrzucił, postanowiłem więc, że po męsku z nim pogadam... i trafiłem na jego ciało. Otwór po kuli wyglądał jak po strzale ze strzelby. Taką ranę zostawiłaby stara strzelba kaliber 30.30 prababci. W konfesjonale zrobiło się nagle duszno i ciasno. – Skąd wiesz, że nie zawróciła wcześniej, zanim zobaczyła ciało? – Ponieważ znam mamę. W miejscach publicznych przyjmuje pozę, którą dobrze wytrenowała. Trzeba naprawdę wiele, żeby straciła panowanie nad sobą. Wtedy płakała i była blada jak kreda. John wrócił myślami do poprzedniego wieczoru. Odnosił wrażenie, że Cathy i Will nie są sobą. Przypisał ich zdenerwowanie emocjonalnym wypadkom dnia, ale nimi miotały o wiele głębsze udręki. – Rozmawiałeś później z mamą? – Nie. Zadzwoniłem natychmiast, jak powiedzieli o tym w wiadomościach, ale nie odebrała, komórkę miała wyłączoną. Musiałem zostawić wiadomość. Przez cały czas się o nią martwię. Może po prostu nie chciała od razu ze mną rozmawiać, choć z drugiej strony, nie potrafię sobie wyobrazić, po co miałaby wychodzić z domu... Chyba że chciała się pozbyć strzelby prababci. Will miał powody do niepokoju. Po wyjściu Randy’ego John także zadzwonił do Cathy i również zgłosiła się automatyczna sekretarka. Niemal tracąc zmysły ze zmartwienia, popędził parafialnym samochodem do jej domu, ale okna były ciemne. Nie odpowiedziała na dzwonek do drzwi i John w żaden sposób nie potrafił stwierdzić, czy lexus stoi w garażu. Odjechał z nadzieją, że Cathy próbuje w samotności pogodzić się ze śmiercią Treya. To było zupełnie nie w jej stylu, takie odseparowanie się od niego, ale wtedy miał nadzieję, że słusznie domyśla się powodu. – Rano do niej dzwoniłeś? – zapytał. – Nie, ponieważ... to nie wszystko – odparł Will, po czym opowiedział mu o wizycie szeryfa. – Kiedy Randy porówna odciski z kubka z tymi, które zostawiłem na ciele, będzie miał dość dowodów, żeby mnie aresztować. Nie zabiłem Treya Halla. Mówię ci o tym tutaj, ponieważ jesteś zobowiązany do zachowania tajemnicy spowiedzi, ale jeśli mnie oskarżą, przyznam się do winy. – Will, posłuchaj mnie! – John odsunął kratkę. – Nie zrobiłeś nic złego, twoja matka także nie. Nie
możesz dopuszczać do siebie myśli, że jest zdolna do morderstwa... – Ja nie, ale policja owszem. – Będą musieli przedstawić dowody, a nie mają nic, co łączyłoby ją z miejscem zbrodni. Przypuszczalnie była tam mniej więcej w tym czasie co ty i dlatego wyglądała na przygnębioną, nie ma więc powodu, żebyś przyznawał się do zbrodni, której nie popełniłeś. Jeśli Randy cię aresztuje, nie mów nic, ani słowa, dopóki nie załatwię ci prawnika. Twoje postępowanie było zrozumiałe, tak samo jak to, że nie zadzwoniłeś na policję. Zrobiłeś to, co zrobiłby każdy syn, gdyby znalazł martwego ojca na poboczu drogi i bał się, że matkę oskarżą o zamordowanie go. Twoja matka nie miała powodu zabijać Treya. Pamiętaj, wiedziała, że on umiera. – Tylko że ja o tym usłyszałem dopiero po znalezieniu jego ciała – przypomniał mu Will. – Kiedy Randy się o tym dowie... – Bezradnie pokręcił głową. – To będzie kolejny gwóźdź do mojej trumny. John się zastanawiał, trąc czoło. Will ma rację. Sekcja zwłok ujawni, że Trey był chory na raka. Randy zapyta Willa, kiedy się o tym dowiedział. Pora poznania tej informacji będzie działała na korzyść Cathy, ale nie Willa. Oczywiście ojciec mógłby dla niego skłamać, ale to złe wyjście. John sprzedałby swoją duszę, żeby ochronić syna, dobrze jednak wiedział, że kłamstwa rodzą kolejne kłamstwa, które oplątują człowieka i więżą, podczas gdy prawda go wyzwala. – To samo dotyczy kwestii ojcostwa – ciągnął Will. – O tym, że moim ojcem nie jest Trey, także dowiedziałem się dopiero po jego śmierci. Cały czas myślę, czy jeśli ta informacja wyjdzie na jaw, nie pogorszy mojej sytuacji, gdybym stanął przed sądem? Zabiłem człowieka z zemsty, że był fatalnym ojcem, tymczasem się okazuje, że wcale nie jestem jego synem. – Cóż... ja, ja... – wydukał John, zapędzony w kozi róg logiką rozumowania Willa. Gdyby teraz oboje z Cathy podali do publicznej wiadomości prawdę o ojcostwie Willa, tylko dodatkowo by go pogrążyli. Nie ośmieli przyznać się do swojego syna, w każdym razie jeszcze nie teraz. – Randy się o tym nie dowie – powiedział. – Zachowamy tę informację w tajemnicy. Ktoś zabił Treya. To nie byłeś ty ani twoja matka. Powtarzam, Will, pod żadnym pozorem nie możesz się przyznać do morderstwa, którego nie popełniłeś. Musimy wierzyć, że policja wykryje prawdziwego sprawcę. – Wskazał koloratkę, próbując się uśmiechnąć. – Nie bez powodu to noszę. – Mam nadzieję, że to wiele znaczy dla tego na górze – powiedział Will, choć jego oczy zdradzały, że w to wątpi. Po jego wyjściu John ze swojego gabinetu zadzwonił do jezuity i absolwenta Uniwersytetu Loyoli, który w Lubbock prowadził kancelarię prawa kryminalnego. Po usłyszeniu niepokojących go szczegółów adwokat przyznał, że owszem, Will przypuszczalnie zostanie niedługo aresztowany, i prosił, żeby dać mu znać, kiedy do tego dojdzie. Natychmiast przyjedzie do Kersey. John wrócił do kościoła i usiadł na tym samym miejscu, na którym siadał w dni po tamtym popołudniu, które na zawsze odmieniło jego życie. Nogi same go tam zaniosły. To tutaj dawał upust niepokojowi i przerażeniu, tutaj odnalazł spokój i odpowiedź, jak powinien spędzić resztę życia. Z tą samą rozpaczliwą nadzieją na ratunek ukląkł i przycisnął splecione dłonie do czoła, ale nie potrafił się modlić – myśli paraliżowały mu straszliwe wspomnienia z więzienia Pelican Bay i obraz syna skazanego na takie piekło. Jeśli Willa oskarżą, Cathy przyzna się do zbrodni, John był o tym przekonany. Będzie wolała poświęcić siebie, niż pozwolić, żeby jej niewinnego syna skazano za morderstwo. Poda prosty motyw: nienawidziła T.D. Halla. Ze strachu przed wplątaniem Johna Caldwella nie ujawni prawdziwego powodu, dla którego pragnęła śmierci Treya, Will zaś wykazał, dlaczego nie mogła wykorzystać tożsamości jego ojca jako motywu. Wątpliwe, żeby policja przyjęła jej zeznanie, biorąc pod uwagę dowody świadczące o winie Willa, ale na pewno w hrabstwie będą tacy, którzy dopuszczą możliwość, że to ona jest zabójczynią.
Po raz pierwszy w czasie swojej posługi kapłańskiej John stwierdził, że nie jest w stanie szczerze wypowiedzieć słów modlitwy: „Bądź wola Twoja”. Chciał, żeby stała się jego wola, co oznaczało odnalezienie prawdziwego sprawcy i oczyszczenie z podejrzeń Willa i Cathy. Wola Boska zawsze była słuszna, choć nie zawsze sprawiedliwa. Po powrocie do domu John dowiedział się od Betty, że adwokat Treya, Lawrence Statton, jutro rano przyleci z Kalifornii i że po południu chce spotkać się z nią i Lou. – Jak ojciec myśli, o co tutaj chodzi? „O poczucie winy” – mógłby odpowiedzieć. Trey zostawił im ochłap w testamencie. – Będziemy musieli poczekać do jutra, żeby się dowiedzieć – rzekł. – Pytał, czy ojciec pomoże mu w organizacji pogrzebu. Trey ma być pochowany koło ciotki – ciągnęła Betty. – Mówił także, że Trey prosił, żeby ojciec odprawił jego pogrzeb. – Podała mu kartkę. – Adwokat zatrzyma się w Holiday Inn przy autostradzie międzystanowej numer 40. Dostał ostatni wolny pokój. To numer, pod którym może go pan złapać. John przyjrzał się kartce. Co będzie mógł powiedzieć nad grobem człowieka, który nawet po śmierci nie przestaje niszczyć jego rodziny? ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 62
Biskup diecezji Amarillo powiedział, że musi się zastanowić nad tą sytuacją i do tego czasu John powinien milczeć. Wstępnie uważa, że ponieważ John popełnił występek przed przyjęciem święceń, w kompetencjach Kościoła nie leży ustalanie kroków, które należy podjąć. W rezultacie w sobotni wieczór John jak zawsze odprawiał mszę u Świętego Mateusza, podczas gdy szeryf Randy Wallace składał u sędziego wniosek o aresztowanie Johna Willa Bensona pod zarzutem zamordowania Treya Dona Halla. Jako powód podał zgodność odcisków palców ze styropianowego kubka, który oskarżony dał mu z własnej woli w swoim domu, z odciskami zdjętymi na miejscu zbrodni. Wydano nakaz aresztowania Willa oraz przeszukania jego domu i samochodu. O zachodzie słońca szeryf i dwaj zastępcy zastali Willa z nieodłącznym Silvą przy karmieniu koni. Odczytawszy mu jego prawa, pozwolili mu zadzwonić do matki i ojca Johna, później zaś dokończyć pracę. Jeden z zastępców pilnował Willa, drugi z Randym przeszukiwali dom i samochód. Jedyną bronią, jaką znaleźli, była strzelba kaliber 22, ale schowek w jeepie zawierał rachunek za benzynę kupioną na stacji w pobliżu miejsca, gdzie zamordowano Treya Dona Halla, a data i godzina odpowiadały czasowi jego śmierci. – Zabieramy samochód, Will – powiedział Randy. – Musimy porównać opony ze śladami zdjętymi na miejscu zbrodni. – Kluczyki wiszą na drzwiach – odparł Will. – Psa także weźmiemy, jeśli chcesz. Ojciec John albo twoja matka mogą odebrać go z posterunku. – A co z pańską alergią? – zapytał Will. – Och, to był jakiś chwilowy atak. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 63
Do poniedziałku Will Benson został aresztowany, postawiony w stan oskarżenia i zwolniony za kaucją. We wtorek Randy Wallace w końcu odpowiedział na telefony Deke’ a Tysona. Słusznie się domyślił, że jego mentor wciąż chce pogadać o przestępstwie, które Trey Don Hall być może popełnił, kiedy miał siedemnaście lat. Jakie to teraz ma znaczenie? Chłopak nie żyje. Deke mógłby wziąć pod uwagę, że Randy ma pełne ręce roboty. Kiedy Wydział Bezpieczeństwa Publicznego w Amarillo ujawnił raporty z laboratorium kryminalistycznego i z sekcji zwłok, przy czym ten ostatni zawierał szokująco ironiczną informację, że w chwili śmierci Trey Don Hall cierpiał na raka mózgu w fazie terminalnej, rozpętała się gorączka medialna. Po tej sensacyjnej wiadomości pojawiła się następna: Cathy Benson, matka oskarżonego, także przyznała się do zamordowania byłego gwiazdora Narodowej Ligi Futbolowej. Na dowód przedstawiła sweter z krwią ofiary na rękawie, twierdziła także, że zamiotła ślady opon lexusa na poboczu po drugiej stronie ulicy zmiotką, którą woziła w bagażniku i której używała do porządkowania rodzinnych grobów. Jej syn przyjechał po niej i zaparkował dokładnie na tym samym miejscu, zostawiając wyraźne ślady opon jeepa. To wyjaśniało, dlaczego ten fragment pobocza był gładki, podczas gdy na całej reszcie mnogość śladów nie pozwoliła technikom nic znaleźć. Jej zeznanie potwierdził rolnik objeżdżający pole na traktorze, który zeznał, że mniej więcej o zachodzie słońca widział dach białego samochodu „pędzącego cholernie szybko” drogą. Cathy wyrzuciła narzędzie zbrodni i oznajmiła, że przed popełnieniem zbrodni nie wiedziała o nieoperacyjnym raku mózgu ofiary. Wziąwszy pod uwagę niezbite dowody przeciwko Willowi Bensonowi, prokurator okręgowy uznał jej zeznanie za rozpaczliwą próbę uratowania syna przez matkę. Telefon Randy’ego wytrącił Deke’a z równowagi. Obecny szeryf nie pozna powodu, dla którego Deke wcześniej mu się naprzykrzał – może odłożyć na miejsce pudło z dowodami datowane na czwarty listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku. Szklanka z herbem jezuitów pozostanie u Deke’a, dopóki ten nie postanowi, co z nią zrobić. Nie odbędzie się śledztwo dotyczące udziału ojca Johna Caldwella w spowodowaniu śmierci Donny’ego Harbisona. Wczoraj Lou Harbison niespodziewanie go odwiedził. Wyglądał, jakby odmłodniał o wiele lat. Powiedział, że przyniósł coś, co – zdaniem jego i Betty – Deke powinien zobaczyć. Deke zaprosił go do swojego gabinetu. – Co to jest, Lou? – Przeczytaj, sam zobaczysz. – Lou podał mu list. – Dostaliśmy to od prawnika Treya Halla. Trey napisał ten list, kiedy się dowiedział, że zostało mu niewiele życia. Polecił panu Stattonowi – tak się nazywa ten prawnik, strasznie miły gość – że po jego śmierci ma nam go dać. Deke czytał, czując, jak włosy stają mu dęba. List z datą sprzed kilku miesięcy zawierał wyznanie Treya Dona Halla skierowane do Betty i Lou Harbisonów. Trey brał na siebie pełną odpowiedzialność za śmierć ich syna czwartego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku. Wyjaśnił powody swojej obecności na ich podwórku, opisał bójkę i przyznał, że powiesił ciało Donny’ego w stodole i upozorował śmierć na skutek asfiksji autoerotycznej, ponieważ chciał zmylić policję. Donny był
niewinny, nie zabił się ani nie uprawiał perwersyjnych praktyk seksualnych. Na koniec Trey prosił o wybaczenie. Ani słowem nie wspomniał o udziale Johna Caldwella w zdarzeniu. Czując się tak, jakby całe powietrze z niego uszło, Deke zakaszlał i oddał list. – Czyli sprawa załatwiona. Teraz, kiedy znacie prawdę, możecie z Betty odetchnąć. – Zawsze uważałeś, że śmierć Donny’ego nie była tym, na co z pozoru wyglądała, prawda, szeryfie? Oboje z Betty jesteśmy ci za to wdzięczni. List dowodzi, że miałeś rację. – Ze względu na was żałuję, że tej sprawy nie udało się rozwiązać wcześniej. Lou z zakłopotaniem pochylił głowę. – Och, wszyscy dobrze wiemy, dlaczego tak było, szeryfie. Oboje z Betty chcemy, żebyś zachował treść tego listu w tajemnicy. Z oczywistych powodów ojciec John nie może się dowiedzieć, że... wprowadziliśmy Kościół w błąd, podając powód śmierci naszego syna, i... podejrzewam, że dla ciebie także oznaczałoby to kłopoty. – Nie musisz się martwić, Lou. To zostanie między nami. W czasie pobytu u was Trey nie robił aluzji do treści listu? – Nie, wspomniał tylko o wałku do ciasta. Betty mówiła, że pytał ją, czy ma nowy. Zastanawiała się później, skąd mógł wiedzieć, że tyle lat temu zginął jej wałek. Powiedziała ci o tym, prawda? – Tak. – Mówiła również, że pytałeś ją, czy Trey mógł wiedzieć, że tamtego dnia nie będzie nas w domu. Wywnioskowaliśmy z tego, że wiedziałeś, że miał coś wspólnego ze śmiercią Donny’e go. Ale skąd? I dlaczego akurat teraz? – To bez znaczenia, Lou. Znacie prawdę i tylko to się liczy. – Rzeczywiście, dzięki Bogu. Fatalnie, że ktoś go zabił. Nie wierzymy, że zrobili to Cathy albo Will. A sprawca mógł trochę poczekać – Trey i tak by umarł. Deke się zastanawiał, co ma zrobić z resztą swoich podejrzeń, i zdecydował, że nic nie zrobi. Harbisonowie odzyskali spokój, Treya spotkała sprawiedliwość – w pewnym sensie, ojciec John nadal będzie wykonywał dobrą pracę, a z Bogiem rozliczy się na tamtym świecie, Lou i Betty nie utracą drugiego syna. Johna Caldwella nie ominęła kara za jego udział w wypadku. Cierpiał i wciąż będzie cierpiał, jeśli Deke coś o nim wiedział. Nie do końca czuł się dobrze z takim rozwiązaniem, ale może z tym żyć. Mimo to miał do powiedzenia kilka rzeczy, które Randy powinien usłyszeć. Przycisnął słuchawkę do ucha. – Will ani jego matka tego nie zrobili – powiedział w charakterze powitania. – Ja także życzę ci dobrego dnia, Deke, i pokładam w Bogu nadzieję, że się nie mylisz – odparł Randy. – Co masz jednak na potwierdzenie swoich słów, poza przeczuciem w swoich kryształowych kościach? Deke wziął do ręki prasową fotografię z miejsca zbrodni, która leżała na biurku pośród innych wycinków. – Ślady opon jeepa. Są równoległe do bmw zaparkowanego po drugiej stronie drogi. Ciało Treya znaleziono bliżej tylnych kół jego samochodu, jak gdyby – tak sam przypuszczałeś – szedł w kierunku osoby, która zatrzymała się za nim. Gdyby zastrzelili go Cathy albo Will, Trey upadłby raczej w środku. To drobiazg, ale ważny. Randy skwitował jego słowa pogardliwym milczeniem. – I jeszcze jeden drobiazg – ciągnął Deke. – Logika wskazuje, że ani Trey, ani drugi kierowca nie rozpoznali się dopóty, dopóki samochody nie minęły się błotnik w błotnik. Jak w takiej sytuacji zdołaliby tak szybko równolegle zaparkować? Jeden musiałby się wycofać albo zatrzymać dalej. Randy westchnął ze znużeniem. – Jezu, Deke!
– To nie jest dowód niewinności Bensonów, ale nie możesz nie brać pod uwagę lokalizacji jeepa. Według mnie pierwsza na miejscu zjawiła się Cathy, znalazła ciało, zaparkowała po drugiej stronie, wysiadła i sprawdziła puls na szyi Treya, stąd krew na rękawie jej swetra. Will przyjechał później, podejrzewał najgorsze, ale poświęcił minutę na żal po ojcu, przy czym zostawił odciski palców i ślady łez. – A jego matka wyrzuca strzelbę, żebyśmy nie mogli dowieść, że to nie było narzędzie zbrodni, i bierze na siebie winę syna – dokończył za niego Randy. – Cholera, Deke! Jeśli to nie było żadne z nich, to kto, do diabła, go zabił? – Bardzo chciałbym to wiedzieć. Musisz dalej kopać. Prawnik Treya jest w mieście, Harbisonowie powiedzą ci, gdzie się zatrzymał. Może on podrzuci ci jakieś pomysły. A przy okazji, to pudło z dowodami, które wozisz w bagażniku, możesz już odstawić na miejsce. Teraz to bez znaczenia. – Tak sobie myślałem, że dojdziesz do tego wniosku. Ledwie Deke się rozłączył, telefon znowu zadzwonił. Pozwolił, żeby odebrała Paula, a sam przechylił się na krześle, szukając w pamięci nazwisk tych mieszkańców hrabstwa, którzy mogli mieć motyw, żeby po dwudziestu trzech latach zabić Treya. Kaliber sugerował, że to był ktoś miejscowy. Jak zawsze, wszystko sprowadzało się do pytania, kto wiedział, że Trey jest w Harbison House. W drzwiach stanęła Paula, przyciskając przenośny telefon do uda. – To twój tydzień niespodziewanych gości. Nigdy nie zgadniesz, kto pyta, czy może do ciebie przyjść. Deke z irytacją pomyślał, dlaczego jego żona po niemal czterdziestu czterech latach małżeństwa bawi się w zgadywanki, skoro on w żaden sposób nie może mieć pojęcia, kto dzwoni? – Twoja ciotka Maude z Dakoty Północnej – odparł. – Ciocia Maude umarła trzy lata temu na Wielkanoc i mieszkała w Dakocie Południowej – skorygowała Paula. – To ojciec John. – Co?! – Myślałam, że na tę wiadomość spadną ci bokserki. Deke złapał słuchawkę telefonu na biurku. – John? – Dzień dobry, Deke. Wyobrażam sobie, że mój telefon jest dla ciebie pewnym zaskoczeniem. Deke usłyszał szczęk, z którym Paula odłożyła słuchawkę na aparat w kuchni. – Rzeczywiście – odparł i czekał, wstrzymując oddech. Już wcześniej się zastanawiał, czy wrócą do tego napięcia, które im towarzyszyło w piątkowy wieczór w kościele, kiedy Deke zwinął szklankę. Instynkt podpowiadał mu wtedy, że John jakimś sposobem wyczuł, po co Deke przyszedł. – Czy mógłbym cię dzisiaj odwiedzić? – zapytał John. – Mogę wyjechać od razu, u ciebie będę za godzinę. Jestem przekonany, że Cathy i Will są niewinni, i mam nadzieję, że obaj omówimy szczegóły, które policja jakimś sposobem przeoczyła, zastanowimy się nad innymi możliwościami. Wygląda na to, że szeryf Wallace uważa sprawę za wyjaśnioną. – Podzielam twoje wątpliwości i wiarę. Może spotkamy się w Kersey? Dziś po południu jestem umówiony z prawnikiem Treya, żeby podpisać dokumenty dotyczące domu Mabel. – Byłoby lepiej, żebyśmy spotkali się u ciebie w domu, szeryfie, na wypadek gdyby media coś zwąchały. Niektórzy rozbili obóz w pobliżu Harbison House, a to bardzo ważne, abyśmy porozmawiali najszybciej, jak to będzie możliwe. – W takim razie przyjeżdżaj, czekam. „No, no, no – pomyślał Deke, rozłączając się. – «Wejdź do mojego salonu» – powiedział pająk do muchy”. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 64
– Wyglądasz na... zmarnowanego – oznajmił Deke z zaskoczeniem, otwierając drzwi. – Widać, co? – zapytał John. Nie trzeba było wiele, żeby stracił kilogramy, których raczej nie powinien się pozbywać. Po raz ostatni próbował coś zjeść w piątek wieczorem, kiedy oddał tylko niewielką sprawiedliwość lasagne i sernikowi Cathy, i od tamtego wieczoru prawie nie spał. Wiedział, że wygląda na wychudzonego i znużonego w czarnym ubraniu – duchowny, który stracił wiarę. – Widać, że nie przespałeś kilku nocy, nie wspominając już o przegapieniu sporej liczby posiłków. – Bardzo jesteś spostrzegawczy, Deke. Dzień dobry, Paulo. Paula, która stanęła za plecami męża, otworzyła szerzej oczy. John przypomniał sobie, że ostatnio spotkali się w maju na chrzcie – świat był wtedy słoneczny i szczęśliwy, nikt nie mógł przewidzieć, że taki cień padnie na ich życie. Paula trzepnęła męża ręcznikiem do naczyń. – Nie zwracaj uwagi na tego grubianina, choć się założę, że dobrze by ci zrobiła solidna porcja sławnej zapiekanki z kurczaka mojej córki, którą zrobiłam na lunch. – Paula, skarbie, nie wydaje mi się, że John przyszedł do nas na lunch. – Cóż, może w takim razie napijesz się mrożonej herbaty? – zapytała. Spojrzawszy na obu mężczyzn, zorientowała się, że sprawa jest poważna. – Byłoby miło – odparł John. Usiedli w zagraconym gabinecie Deke’a. – Dziękuję, że od razu zgodziłeś się ze mną spotkać – powiedział John. Wypatrywał w zachowaniu Deke’a oznak, które wyjaśniłyby jego nieoczekiwane pojawienie się na mszy w piątek wieczorem. – W Kersey sprawy układają się źle, ojcze? – Bardzo. Cathy zamknęła restaurację na czas nieokreślony, Will dzisiaj rano musi się stawić na rozprawę wstępną. W mieście roi się od dziennikarzy. Odell Wolfe potraktował jednego swoim biczem i gość go oskarżył. Odell ma sześćdziesiąt pięć lat, na miłość boską! – Myślałem, że Odell wysłał swój bicz na emeryturę. – Owszem, ale przywrócił go do akcji, to znaczy do czasu, gdy Randy go skonfiskował. Najbardziej rozczarowuje i doprowadza do mdłości nastawienie ludzi w hrabstwie. – John nie krył niesmaku. – Rozumieją, że Cathy i Will mieli do Treya wielki żal, ale bez problemu przyjmują do wiadomości, że jedno z nich go zabiło. – To mnie nie dziwi. Ludzie rzadko mnie zaskakują, choć czasami to się zdarza. John usłyszał nacisk położony na ostatnie zdanie i odniósł wrażenie, że zawarty w nim sens dotyczy jego, zanim jednak zdążył się nad tym zastanowić, do pokoju weszła Paula z dzbankiem i szklankami na tacy. – Smacznego, chłopcy! – powiedziała i zachęcająco poklepała Johna po ramieniu. – Masz dobrą żonę, Deke. – John wziął szklankę. – Najlepszą. Co cię gryzie? „I znowu – pomyślał John. – Znowu ten szorstki, niemal wrogi ton, który wcześniej usłyszał, kiedy
rozmawiali przez telefon”. Słuch go nie mylił. Później spróbuje odkryć, co jest powodem takiego zachowania Deke’a. Wskazał prasowe wycinki. – To dobrze, że interesujesz się tą sprawą. – Tak, jak jest prowadzona. – Właśnie. W śledztwie nie wzięto pod uwagę wszystkich aspektów, choć zebrane dowody wskazują na Willa. – To samo powiedziałem Randy’emu, kiedy z nim rozmawiałem. Dowody wydają się obciążające, ale nie są jednoznaczne. John odetchnął i nieco się odprężył, zakładając nogę na nogę. Napił się herbaty. Dobrze poznał Deke’a, wiedział, że były szeryf potrafi rozwiązać tę sprawę. Liczył, że uda mu się go przekonać do przeprowadzenia własnego śledztwa. – Załatwiłem dobrego adwokata dla Willa. Masz jakiś pomysł, kto mógł to zrobić? – Żadnego. Pytaniem podstawowym jest to, kto wiedział, że Trey zatrzymał się w Harbison House. – Randy odłożył tę kwestię na bok. Jest przekonany, że Will i Cathy to jedyne osoby, które miały motyw i wiedziały, gdzie znaleźć Treya, ale przypuśćmy, że w piątek ktoś zauważył go w mieście, pojechał za nim, a potem go zastrzelił? Deke mruknął na zgodę. – Brzmi prawdopodobnie. Bobby Tucker mówił mi, że w piątek w południe widział go w mieście i że moja ukochana córka nie robiła tajemnicy z tego, że kupuję dom Mabel Church i spotykam się z Treyem. Kiedy ją o to pytałem, odparła, że nie pamięta, komu o tym wspominała. Oczywiście zięć także wiedział o spotkaniu, ale ja ani mojej rodzinie, ani nikomu innemu nie mówiłem, że Trey jest u ciebie. – Skoro byli w mieście ludzie, którzy wiedzieli o twoim spotkaniu z Treyem, czy Randy i jego zastępcy nie powinni ich odszukać? Może wiedzą coś istotnego. – Ja bym tak zrobił. John zdjął nogę z kolana i pochylił się do przodu. – Deke, wszyscy wiemy, że Trey musiał narobić sobie wrogów. Nie można przecież wykluczyć, że zabił go ktoś spoza hrabstwa, prawda? Ktoś z San Diego, Santa Fe czy gdzie tam się obracał, komu powiedział, dokąd się wybiera. Czy szeryf nie powinien wysłać swoich ludzi, żeby wypytali mieszkańców o obcych i sprawdzili, czy w motelach ktoś nie wynajął pokoju na dzień albo dwa dni, akurat, żeby załatwić sprawę? – Warto spróbować – odparł Deke. – I jeszcze... wiem, że łapię się brzytwy, szeryfie – ciągnął John, któremu otuchy nie dodał wyraźny brak entuzjazmu Deke’a – ale... jeśli ktoś zapłacił za śmierć Treya? Dostrzegł, jak Deke z rozbawieniem wykrzywia usta. – Płatny zabójca korzystający ze strzelby kaliber 30.30, ojcze? – Zastanawiałem się nad tym. Uważam, że użycie broni, którą ma każdy miejscowy burak, byłoby sprytnym posunięciem. Niech policja myśli, że zrobił to ktoś tutejszy. Deke posłał mu ironiczne spojrzenie znad szklanki. – Cóż, z mojego doświadczenia, choć nie z pierwszej ręki, wynika, że płatnym zabójcom nie zależy na zrzuceniu winy na innych, o ile uda się im załatwić sprawę bez zwrócenia podejrzeń na siebie. „Racja” – pomyślał John, czując się głupio. Podniósł ręce, przyznając, że jego sugestia była niemądra. – W porządku, ale może są inne kamienie, pod które Randy nie zajrzał. – Rozczarowany wpatrywał się w wyrażającą powściągliwość twarz Deke’a. „Gdzie, kto i dlaczego?” Pytania te odbijały się echem w jego głowie od czterech dni i był wobec nich bezbronny. Przyszedł do Deke’a po odpowiedzi, podejrzewał jednak, że nawet sprytnemu i pomysłowemu Deke’owi Tysonowi wcale nie powiedzie się lepiej niż Randy’emu z jego ekipą. Morderca nie trafi w ręce sprawiedliwości. Syn Johna zostanie skazany za zbrodnię, której nie popełnił, a Cathy do końca jej życia będą otaczać podejrzenia.
Zgarbił się w fotelu, nagle wyzuty z energii, wiary i nadziei. Umysł miał otępiały z rozpaczy. Spojrzał bezradnie na Deke’a. – Przychodzą ci do głowy jakieś pomysły, szeryfie? – Rozejrzę się, popytam. Jak mówiłem, dziś po południu mam spotkanie z adwokatem Treya. Zapytam go o znajomych Treya, tych, którzy mieli do niego urazę. – Prawnik wiedział, gdzie Trey się zatrzymał? – On wiedział, że Trey umiera, Johnie. Deke usłyszał w jego głosie cień nadziei, czytał mu w myślach. – Jasne – powiedział John zawstydzony. – Skreśl prawnika z listy podejrzanych. Przykro mi, że myślę w taki sposób, jestem przecież duchownym, ale zależy mi przede wszystkim na uratowaniu niewinnego chłopaka przed więzieniem, a jego matki przed hańbą. – Zrozumiałe. – Deke napił się herbaty. Po raz kolejny w jego głosie zabrzmiała ta lekceważąca nuta, zupełnie do niego niepasująca – Deke zawsze darzył Johna szczególną sympatią i sporym szacunkiem. John przyszedł do niego, licząc na ciepłe przyjęcie, spotkała go zaś obojętność. Coś było nie tak. – Szeryfie, z jakiego powodu wziąłeś udział w piątkowej mszy? – Zadał to pytanie, zanim zdążył się zastanowić, ale nie mógł opędzić się od dziwnego wrażenia, niemal jakby podsuniętego na skrzydłach anioła albo widłach diabła, że obecność Deke’a w kościele w piątkowy wieczór miała jakiś związek ze śmiercią Treya. Deke zajął się układaniem wycinków w schludny stos. – To teraz bez znaczenia. – Wszystko ma teraz znaczenie – sprzeciwił się John. – Co cię niepokoi? Bo tak jest, widzę to wyraźnie. – To nie ma nic wspólnego ze sprawą. – Pozwól, żebym sam to osądził. Dłonie Deke’a znieruchomiały. Szeryf surowo spojrzał na Johna. – Uwierz mi, nie chcesz być sędzią w tej sprawie. John wstał. Znał Deke’a od dawna, nikogo nie szanował tak bardzo jak jego, ale nie zamierzał stąd wyjść, dopóki się nie dowie, co kryje się pod tym twardym spojrzeniem. Oparł się dłońmi o biurko i nachylił się nad Dekiem. – Jeśli dotyczy to mnie, Treya, Willa albo Cathy, muszę wiedzieć, o co chodzi, szeryfie. – Ty pożałujesz, ojcze, że zapytałeś, z kolei mnie będzie jeszcze bardziej przykro, że ci odpowiedziałem. Trzymałbym język za zębami, gdybym nie był pewien, że to, co powiem, nigdy nie wyjdzie poza ten pokój. John opadł na fotel. – Słucham. Deke odepchnął krzesło od biurka, wyciągnął nogi i splótł dłonie na wydatnym brzuchu. – W porządku. To może być dla mnie jedyna okazja zdobycia zapewnienia, które jest mi potrzebne do uratowania mojego sumienia starego policjanta. – Jakiego zapewnienia? – O twojej niewinności. Teraz bądź cicho, a ja powiem, co wiem i czego się domyśliłem od chwili, kiedy w piątek po wyjściu Treya odkryłem wypchanego rysia na strychu w domu Mabel. Nie miał przedniej łapy – taką samą znalazłem pod stołem piknikowym na podwórzu Harbisonów czwartego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku, kiedy badałem śmierć ich syna. John wpatrywał się w niego z otwartymi ustami. Był jak sparaliżowany, który odczuwa każdy ból. Gdzieś w domu zegar basowo wybił jedenastą. Dla uszu Johna zabrzmiało to jak bęben wtórujący jego przejściu na szubienicę.
– Łapa znajduje się w pudle z dowodami w Biurze Szeryfa Hrabstwa Kersey razem z kablem, który posłużył do powieszenia Donny’ego, oraz czasopismami pornograficznymi leżącymi pod jego stopami – ciągnął Deke. – W pudle są także moje notatki i raporty z przesłuchań. Wszystko to zostało zachowane na dzień, kiedy pojawią się nowe dowody potwierdzające, że przyczyną śmierci Donny’ego nie była asfiksja autoerotyczna. We wzroku Deke’a nie było litości ani zachęty do sprzeciwu, nawet gdyby John mógł zaprotestować. Nie umknął więc przed cieniami. Śmierć Treya go nie uratowała. – Po znalezieniu łapy i przy drobnej nieświadomej pomocy Melissy zacząłem dodawać dwa do dwóch. Zabrałem futbolowe trofeum Treya do laboratorium w Amarillo, żeby zdjęte z niego odciski porównać z odciskami na kablu i czasopismach. Pasowały. Był jeszcze jeden zestaw niezidentyfikowanych odcisków, ale przeprowadziłem drobne śledztwo i zacząłem się domyślać, do kogo należą. – Są moje – powiedział John. – Za zaginioną szklankę z ołtarza ja ponoszę winę. Zwinąłem ją w piątek wieczorem po mszy i zawiozłem do laboratorium. – A... odciski ze szklanki pasowały do tych na kablu? Deke wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Nie dotarłem tak daleko, przeszkodziła mi śmierć Treya. Nadal mam tę szklankę. Chcesz mi powiedzieć, co wydarzyło się w tamto listopadowe popołudnie? Wszystko, co powiesz, nie wyjdzie poza ściany tego pokoju, przyrzekam. John przestał go słuchać. W mroku jego rozpaczy pojawiło się światło, a gdy zrozumiał, jaki dar wręczył mu Deke, eksplodowało z całą siłą, hipnotyzując go, oślepiając, napełniając szczęściem tak wielkim, że gotów był całować stopy szeryfa. Bóg o nim nie zapomniał. Po raz kolejny, kiedy jego wiara uległa zachwianiu, Bóg pomógł mu odzyskać grunt pod nogami. Podał mu sposób na uratowanie syna. – Możesz mi powiedzieć, John. – W głosie Deke’ a brzmiało łagodne ponaglenie. – Uważam, że to ten szubrawiec Trey wpadł na zwariowany pomysł, żeby pojechać do Harbisonów, a ty pojechałeś z nim, żeby nie wpakował się w kłopoty. Jestem przekonany, że pomysł asfiksji także był jego, ale w tej sprawie najbardziej dręczy mnie to, że ty, katolik, pozwoliłeś, żeby Harbisonowie przez wszystkie te lata cierpieli, wierząc, że ich syn umarł w tak hańbiący sposób. John krzyknął radośnie i zerwał się na nogi. Wyprostował plecy, zapinając płaszcz – człowiek, któremu z ramion spadł ciężar. Deke cofnął się z krzesłem na widok tej gwałtownej zmiany. – To wkrótce zostanie naprawione, szeryfie, a na pomysł asfiksji wpadłem ja, nie Trey, właśnie dlatego, że jestem katolikiem. Dziś po południu, kiedy wrócę do Kersey, powiem Betty i Lou całą prawdę. Deke pospiesznie wstał, o mało nie przewracając szklanki. – Nie, to nie będzie konieczne. Harbisonowie już znają prawdę, w każdym razie jej część. Nie mogę ci powiedzieć, skąd o tym wiem, ale wiem. Musisz mi zaufać. – Och, ufam ci, szeryfie, ufam bez zastrzeżeń, dlatego chcę, żebyś spełnił swój obowiązek i oddał mnie w ręce władz za zabicie Treya. – Co?! – Zabiłem Treya, żeby nie mógł zdradzić mojego udziału w śmierci Donny’ego, wyznając prawdę Harbisonom. – Jego głos brzmiał pewnie i silnie. Odzyskał energię. – Trey umierał i nie chciał, żeby nasz grzech obciążał jego sumienie. Zamierzał o wszystkim powiedzieć Harbisonom, kiedy Lou przywiezie dzieci z mszy. Nie mogłem na to pozwolić. Wiara ludzi we mnie – w Kościół – zostałaby zniszczona. Straciłbym wszystko, na czym mi zależało: przywiązanie Harbisonów, parafię, możliwość wykonywania posługi kapłańskiej... Deke wyskoczył zza biurka. – Zastanów się nad swoimi słowami, John. Pamiętaj, że jestem emerytowanym przedstawicielem
wymiaru sprawiedliwości. Dlaczego mi to mówisz? – Nie mogę pozwolić, żeby Will Benson poszedł do więzienia. Nie mogę pozwolić, żeby mój syn poniósł odpowiedzialność za zbrodnię, którą ja popełniłem. Deke’owi opadła szczęka. – Twój syn!!! – Will Benson jest synem moim i Cathy. Deke się zakołysał. – Co?! – Trey przyjechał do domu, żeby wyznać także to. Był bezpłodny od szesnastego roku życia, kiedy zachorował na świnkę. Trzymał to w tajemnicy przede mną i Cathy, przez dwadzieścia dwa lata pozwolił nam wierzyć, że Will jest jego synem. Cathy i ja... byliśmy raz ze sobą, kiedy Trey z nią zerwał. Jak widzisz, miałem mnóstwo powodów, żeby zabić T.D. Halla. – Nie wierzę ci – stęknął Deke. – Nie musisz. Ważne jest, żeby ława przysięgłych uwierzyła. A teraz, jeśli Paula nie będzie miała nic przeciwko temu, chciałbym, żebyś ze mną pojechał do Randy’ego. Nie musisz zabierać szklanki, chętnie zgodzę się na pobranie odcisków palców. I jeszcze jedno, Deke, ta sprawa nie obróci się przeciwko tobie. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku nie miałeś żadnych dowodów na to, że Trey i ja ponosiliśmy odpowiedzialność za śmierć Donny’ego Harbisona. Deke podbiegł, zagradzając Johnowi drogę do drzwi. – Nie pozwolę ci na to. Odprawiałeś mszę, kiedy Treya zamordowano. Masz alibi. – Nie na kwadrans ją poprzedzający. Ojciec Philip może zaświadczyć, że spóźniłem się na mszę. – Przecież ty go nie zabiłeś – jęknął Deke. – Moje zeznanie i to pudło udowodnią, że tak. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 65
Dziennikarze wciąż obozowali na parkingu przed Biurem Szeryfa Hrabstwa Kersey, kiedy John i Deke tam przyjechali. Ledwie zdążyli zamknąć drzwi swoich samochodów, a już mieli przed twarzami mikrofony, reporterzy bowiem wywąchali nową pożywkę dla swoich relacji w pojawieniu się znanego w całym hrabstwie księdza i byłego szeryfa. Z dziennikarzami następującymi im na pięty ruszyli w stronę podwójnych szklanych drzwi, powtarzając: „Bez komentarza”. Oszołomiony Randy słuchał Johna z otwartymi ustami. Pudło zawierające zapieczętowany worek z dowodami z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku stało na jego biurku, jeszcze niezwrócone do magazynu. W gabinecie poza nim i Johnem był tylko Deke, dwaj zastępcy Randy’ego poszli na lunch. – Wszystko jest tutaj, tak, Deke? – zapytał John, wskazując oznaczone pudło. Deke wykrzywił się i kiwnął głową. Randy zaczynał odzyskiwać zdolność ruchów. Zacisnął kurczowo powieki i podniósł dłonie jak człowiek, który się poddaje, ale oczekuje, że go zastrzelą. – Pozwólcie, że to sobie uporządkuję. Teraz ty przyznajesz się do zamordowania Treya Halla, ojcze Johnie. – Tak jest. Masz wszystkie niezbędne dowody, żeby mnie aresztować. Ja miałem motyw i okazję. Will Benson jest niewinny. – Twój syn. – Mój syn. Randy ściągnął usta. – Gdzie jest strzelba? Deke zaczął słuchać uważnie. Liczył na to pytanie. – Co? – Strzelba. Narzędzie zbrodni. Gdzie jest? – Ja... ją wyrzuciłem. – Gdzie? – Na prerii. – Miałeś strzelbę kaliber 30.30, ojcze Johnie? Po co? John wyglądał na zbitego z tropu. Deke i Randy wymienili spojrzenia. – Coś wam powiem. – Randy wstał, jakby potrzebował więcej miejsca. Poprawił broń przy pasie. – Muszę pojechać do Amarillo, żeby oddać do analizy twoje odciski, potem wrócę. – Włożył do pudła papierową torebkę ze szklanką, którą przywiózł Deke, żeby oszczędzić Johnowi zakłopotania związanego z pobieraniem odcisków w biurze szeryfa. – Jeśli wynik potwierdzi twój udział w śmierci chłopaka Harbisonów, będę miał sporo papierkowej roboty, a nakaz aresztowania uda mi się załatwić dopiero po lunchu. Mavis Barton środowe poranki przeznacza na ułożenie włosów i zrobienie paznokci – i niech Bóg ma mnie w opiece, gdybym przeszkodził Jej Wysokości. Wracaj do domu, ojcze, najpierw muszę
pogadać z prokuratorem okręgowym i znaleźć jakiś sens w tym bałaganie. Na razie wydaje mi się, że masz pewną sprawę do przedyskutowania z Harbisonami. Kiedy John wyszedł na korytarz, Deke odciągnął Randy’ego na bok. – Wiesz, jeśli chodzi o tę twoją pogawędkę z prokuratorem – powiedział, zniżając głos. – Byłbym wdzięczny, gdybyś poprosił go o zachowanie tej części zeznań Johna w tajemnicy, dopóki nie zajdzie konieczność podania jej do publicznej wiadomości. – Zrobię to, możesz mi wierzyć. Na samą myśl robi mi się niedobrze. John może i ma solidny motyw, ale niech robaki zeżrą mi tyłek, jeśli to on zabił T.D. Halla. Jego historyjka ma dziury, w których zmieściłaby się przyczepa kempingowa. Mimo to chciałbym pokazać ci list, który Trey napisał krótko przed śmiercią. Zostawił go na biurku Johna przed wyjazdem z Harbison House. – Otworzył zamkniętą na klucz szufladę i wyjął plastikowy woreczek na dowody. Deke przeczytał krótkie przesłanie. To dla dzieci. Wyjeżdżam, Tygrysie. Przemyślałem sprawę i postanowiłem dać sobie z tym spokój. Ufam, że jak dotąd zachowasz milczenie. Oszczędź mi tej plamy na nazwisku. Będę wdzięczny za Twoje milczenie. Nigdy nie przestanę Cię kochać. Trey. – Dobry Boże – mruknął Deke. – Ten liścik potwierdza zeznanie Johna, a jeśli jego odciski będą pasowały do tych z kabla, to w połączeniu z dowodami, które zebrałeś... – Randy wyglądał, jakby cierpiał. – Choć dwoje innych podejrzanych przyznało się do zbrodni... – John może być tym, którego powieszą – dokończył Deke. – Módl się, żeby załatwił sobie dobrego adwokata. Chcąc uniknąć kamer i mikrofonów, Deke przed wyjściem z budynku poprosił Johna, żeby spotkali się gdzieś na drodze, zanim John skręci do Harbison House, a Deke ruszy na spotkanie z Lawrence’em Stattonem. Kiedy czarno odziana postać wysiadła z silverado, Deke nie mógł się oprzeć porównaniu tego mężczyzny z nastolatkiem w sportowej kurtce wysiadającym ze starego pick-upa w czasach, gdy przeszłość rozciągała się przed nim niczym gruby czerwony dywan. Gdyby nie tamto listopadowe popołudnie i Trey Don Hall, który spieprzył robotę, czy dzisiaj nosiłby czerń i biel jezuickiego stroju, czy raczej pierścień Super Bowl? To bez znaczenia. Jakikolwiek kierunek by wybrał, John Caldwell nadal kroczyłby po tym czerwonym dywanie. – Johnie, muszę ci coś powiedzieć – zaczął Deke, kiedy spotkali się między samochodami. Ból i strach Johna przed tym, co miał zrobić po powrocie do Harbison House, były tak wyraźne, jak odbicie twarzy szeryfa w błyszczących patelniach jego żony. – Przysięgam, że nie zrobiłbym tego, ale jestem zmuszony – ze względu na dobro Lou i Betty Harbisonów. Kiedy Trey się dowiedział, że umiera, napisał list i polecił swojemu adwokatowi, żeby po jego śmierci oddał go Harbisonom. List zawiera jego wyznanie dotyczące tamtego wypadku. Trey całą winę wziął na siebie, o tobie nie wspomniał ani razu. Lawrence Statton wypełnił żądanie swojego klienta i Lou wczoraj przyjechał do Amarillo, żeby mi pokazać ten list na dowód, że miałem rację, kwestionując okoliczności śmierci Donny’ego. John wyglądał na zaskoczonego. – Trey napisał do nich list? Cóż, to wyjaśnia, dlaczego ostatnio Betty i Lou wydają się szczęśliwsi mimo tego, co się stało. Przedtem fotografia Donny’ego była częściowo zakryta. Teraz stoi nad zlewem, gdzie Betty może na nią patrzeć. Deke zbliżył się do niego i spojrzał z nadzieją, że uda mu się przebić przez mur uporu. – Nie pokażą ci tego listu ze strachu, że będziesz źle o nich myślał, ponieważ ukryli przed Kościołem okoliczności śmierci syna. Niech jak najdłużej cieszą się spokojem. Niewykluczone, że zrządzeniem losu nie będą musieli się dowiedzieć o twoim udziale. Nawet jeśli zaczną podejrzewać, że Trey miał wspólnika, nigdy nie będą podejrzewać ciebie. – Nie widzę, jak mógłbym uniknąć przyznania się do winy.
– Jesteś księdzem, Johnie. Miej trochę wiary. – Jestem winny, szeryfie. – A ja jestem wujkiem osła. Przemyśl moją radę. Wstrzymaj się z powiedzeniem Harbisonom tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Godzinę później Lawrence Statton zakręcił wieczne pióro, którym w imieniu Treya D. Halla podpisał ostatnie dokumenty przekazujące Deke’owi Tysonowi prawo własności domu Mabel Church. Był drobnym mężczyzną w granatowym pasiastym garniturze, węzeł jego jedwabnego krawata mieścił się dokładnie między ostrymi końcówkami kołnierzyka wykrochmalonej białej koszuli. Dzień był niezwykle ciepły jak na tę porę roku. Siedzieli przy stoliku piknikowym przed motelem przy autostradzie międzystanowej numer 40, odganiając muchy i kończąc kawę, którą Deke kupił w Whataburger, mimo to prawnik wyglądał świeżo i wytwornie, jakby ostatnią godzinę spędził w chłodni kwiaciarni. – To wszystko, panie Tyson – powiedział. – Ufam, że oboje z żoną będą państwo szczęśliwi w tym domu. – Bylibyśmy szczęśliwsi, gdyby Trey nie umarł w taki sposób. – To oczywiście mogę zrozumieć – odparł adwokat. – Ja byłbym szczęśliwszy, gdybym mógł pożegnać Treya z większą pompą, ale jestem wdzięczny, że jego dobry przyjaciel John Caldwell zgodził się odprawić ceremonię pogrzebową. Trey miał o nim jak najlepsze zdanie. I rzeczywiście, wydaje się dobrym człowiekiem. – Bo jest dobrym człowiekiem. Kiedy będzie pogrzeb Treya? – Dziś po południu. Deke wyprostował się ze zdziwienia. – Trey ma być pochowany dziś po południu? – Tak. O szóstej. Bardzo prywatna uroczystość, nikt o niej nie wie. Zamierzam zrobić wszystko, żeby informacja nie przeciekła do mediów. Patolog sądowy z Lubbock był tak uprzejmy, że nie powiadomił prasy o zwolnieniu ciała. Wczoraj wieczorem przekazano je do domu pogrzebowego Jamisona. Gdyby udało mi się pochować Treya przy możliwie najmniejszym zamieszaniu... – Wyciągnął nieskazitelnie białą chusteczkę, żeby wytrzeć okulary, i skupił na Deke’u krótkowzroczne oczy. – Mógłby pan zostać na pogrzeb? Trey pana szanował. Niewielu ludzi darzył tym uczuciem. Bardzo się ucieszył, że kupił pan dom jego ciotki. – O szóstej, mówi pan? – Deke spojrzał na zegarek: była czwarta. Miał mnóstwo czasu, żeby pojechać do kwiaciarni i zdążyć na pogrzeb. – Oczywiście przyjdę. Uścisnęli sobie dłonie i się rozstali. Deke ruszył do kwiaciarni Martha’s Flowers w Kersey, żeby zamówić pogrzebową wiązankę. – Czerwone goździki – powiedział do właścicielki. Pomyślał, że Treyowi czerwony kolor by się spodobał. – Wielki wieniec. – Nie mamy – odparła Martha. – Jak to? Sądziłem, że czerwone goździki to podstawa w każdej kwiaciarni. – Ale nie wtedy, gdy przychodzi klient i wykupuje wszystkie. – Och, rozumiem. Może w takim razie białe? Na cmentarz przyszedł wcześnie, Lawrence’a Stattona jeszcze nie było. Jak zwykle w czerwcu przed zmierzchem wiatr zaczął ustępować razem z upałem. Zapowiadał się ładny zachód słońca. To dobrze. Deke zaniósł wieniec z białych goździków do otwartego grobu, obok miejsca wiecznego spoczynku Mabel Church. Na drewnianym krzyżu wypisano niezgrabnie kursywą Trey Don Hall – krzyż pozostanie tu do czasu, gdy będzie można postawić nagrobek. Deke usiadł na kamiennej ławce. Łagodny wiatr wiał przez cmentarz, szeleszcząc przyniesionymi przez bliskich kwiatami w wazonach i wiązankami opartymi o tablice nagrobne. W większości kwiaty były sztuczne, tylko nieliczne żywe zostawiono, żeby więdły i rozkładały się na słońcu. W oddali zobaczył
dwa groby ozdobione świeżymi kwiatami. „Ach, tutaj więc są moje czerwone goździki!” Przez chwilę z namysłem wpatrywał się w stosy kwiatów, po czym wstał i wolno ruszył w ich stronę. W głowie czuł znajome pulsowanie. Zanim jeszcze dotarł do bogato zdobionych nagrobków, był prawie pewien, czyje nazwiska będą na nich wyryte, kto kupił tuziny czerwonych goździków i dlaczego. Kartka wetknięta między kwiaty potwierdziła jego przeczucia: „Moje ukochane, teraz spoczywajcie w pokoju”. Deke z rozpaczy zawył. „Głupiec! Głupiec! Głupiec!” Jak mógł być taki ślepy, żeby nie dostrzec oczywistości, którą miał przed oczami? Pobiegł do swojego samochodu, złapał komórkę i wybrał numer Melissy. „Niech będzie w domu. Niech będzie w domu”. Była. – Tatusiu? – zapytała głosem, który ostatnio ciągle wypełniało zaskoczenie, kiedy witała ojca. – Melisso, muszę ci zadać bardzo ważne pytanie. Od twojej odpowiedzi wiele zależy. Wróć, proszę, pamięcią do tamtego lata po ostatniej klasie liceum i powiedz mi, czy słusznie się domyślam. Nastąpiła długa przerwa. – Tato, mama i ja martwimy się o ciebie. – Melisso!!! – Deke zadał swoje pytanie. – Owszem, wśród nas krążyły takie plotki – odparła jego córka – ale z szacunku dla jej rodziców zachowaliśmy te przypuszczenia dla siebie. Oni i tak cierpieli, a wszyscy pozostali uwierzyli w tę historię. Czy Trey miałby z nią coś wspólnego? W życiu. On tą dziewczyną pogardzał. „A niech to!” – pomyślał Deke, wspominając jedyny cytat z literatury, który zapamiętał z lekcji angielskiego w liceum. „Och, jakąż skomplikowaną sieć pleciemy, kiedy po raz pierwszy uprawiamy oszustwo”. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Rozdział 66
Nadjechał karawan, za nim samochód Lawrence’a Stattona, później zaś Deke zobaczył silverado Johna skręcające do cmentarnej bramy. Czuł, że drży, kiedy wyszedł na spotkanie prawnika. – Panie Statton, bardzo mi przykro, ale wyszła poważna sprawa, którą muszę natychmiast się zająć. Nie będę mógł zostać na pogrzebie. Lawrence spojrzał na białe goździki. – W każdym razie dziękuję za wieniec. To bardzo miło z pana strony. – Mam pański numer. Później do pana zadzwonię z wiadomościami, które na pewno będzie chciał pan usłyszeć. – Nie pozwolę, żeby moja ciekawość pana zatrzymała, czekam na telefon. Wszystkim nam przydadzą się dobre wiadomości. Deke otworzył drzwi silverado, zanim jeszcze samochód się zatrzymał. – Powiedziałeś im? – Powiem dziś wieczorem. – John sprawiał wrażenie przestraszonego. – Postanowiłem, że poczekam do wieczoru. – Dzięki Bogu! – Deke głośno odetchnął. – Nie mów im ani słowa, dopóki się do ciebie nie odezwę. Mówię poważnie, ojcze! Musisz mi zaufać. Gdzie będę mógł cię złapać? – Będę u Cathy z Willem. Chcemy spędzić czas razem jako rodzina, zanim... – Nie ruszaj się stamtąd. Będę musiał z wami wszystkimi porozmawiać. – Deke, co się dzieje? – Teraz nie mogę ci powiedzieć. Dowiesz się później. Siedź tam, dopóki się nie odezwę! Dziesięć minut później Deke zahamował przed domem mordercy Treya Dona Halla. Był pewien, że w garażu na trzy samochody znajdzie ostatniego białego lexusa jego żony – samochód, który farmer w ciągniku widział odjeżdżający z wielką prędkością z miejsca zbrodni. Morderca pojechał z zamiarem zastrzelenia Treya w Harbison House i być może popełnienia samobójstwa, tylko że obiekt swojej zemsty minął na drodze. Rozpoznając twarz za kierownicą, Trey z całą pewnością natychmiast się zatrzymał. Deke poczuł przelotne współczucie dla Treya w tych ostatnich sekundach jego życia – wyobrażał sobie ból i zdumienie, które musiały go ogarnąć, kiedy zobaczył, że idol jego młodości celuje do niego z broni. Wyjął ze schowka colta pythona i wsunął za pasek na plecach. Zadzwonił. Po dłuższej chwili drzwi się otworzyły. Deke był zaskoczony zmianą, która zaszła w mężczyźnie stojącym w progu. Był świeżo ogolony i miał na sobie czyste, porządne ubranie. Pachniał niedawnym prysznicem i drogą wodą kolońską. – Witaj, trenerze! – powiedział Deke. – Deke! – odparł uprzejmie Ron Turner. – Jak miło znowu cię widzieć. Przyszedłeś w samą porę. Wchodź! Wchodź! – W porę na co? – zapytał Deke, przekraczając próg. – Właśnie skończyłem pisać list, a ty jesteś odpowiednim człowiekiem, żeby dostarczyć go
adresatowi. Chodźmy do kuchni. Napijesz się kawy? – Z chęcią, trenerze, ale czy kawa w twoim wypadku nie jest odstępstwem od normy? Ron posłał mu przez ramię uśmiech. – Owszem, czasami jednak zmiany są niezbędne. „To niejedyna zmiana, która nastąpiła od piątku” – zauważył Deke, rozglądając się po kuchni. Wysprzątano ją, rzeczy odłożono na miejsce, przy drzwiach postawiono kilka toreb z butelkami piwa i alkoholu. – Jutro powędrują do śmieci – powiedział Ron, podążając za wzrokiem Deke’a. – Poczęstuj się kawą. Muszę włożyć list do koperty, to zajmie mi chwilkę. Rzeczywiście wrócił po chwili, liżąc klej na kopercie. – Doręczysz ten list w moim imieniu? Deke przyglądał mu się uważnie. Ron odpowiedział na jego spojrzenie. Wydawał się opanowany, tylko nad górną wargą perliła się ledwie widoczna warstewka potu. – Do kogo jest ten list? – zapytał spokojnie Deke. – Do Randy’ego Wallace’a. – Ach, więc chodziło o twoją córkę, prawda? – powiedział Deke, biorąc list. – Chodziło o zdradę Treya! Twarz Rona zalał gwałtowny rumieniec. Deke pomyślał, że wystarczyłaby szpilka, żeby spowodować krwotok. „On jest szalony!” Alkohol, żałoba i ślepa wiara we własną interpretację faktów zniszczyły mu mózg. – Co przez to rozumiesz? – To mianowicie, że ufałem Treyowi. Wierzyłem, że nie wykorzysta... słabości Tary – z szacunku do mnie, jeśli już nie do niej – a ten skurwysyn zmajstrował jej dziecko. – Dziecko? Och, Ron... – Była już na początku drugiego miesiąca, kiedy się dowiedziałem, że w czasie wakacji po skończeniu liceum przez kilka tygodni w tajemnicy spotykała się z Treyem po tym, jak rzucił Cathy. – I powiedziała ci, że on jest ojcem. – Tak! – Z oczu Rona strzeliły ognie. – Umarła z powodu aborcji, nie na pęknięty wyrostek. – Nieudanej aborcji. Była z nami tylko przez miesiąc, później dopadło ją zakażenie. Powiedzieliśmy, że to wyrostek, żeby ochronić moją żonę przed plotkami. Co i tak nie miało większego znaczenia. – Usta Rona się wykrzywiły. – Strata córki to było dla niej za wiele. Flora miała rozległy zawał, ale umarła na złamane serce. Jeśli o mnie chodzi, Trey zabił je obie. – Nie czułeś do niego nic, kiedy pociągnąłeś za spust, Ron? – Nic. Zero. Zaszła z nim w ciążę, po czym ją zostawił. Tak samo potraktował Cathy Benson. Smutek wywołany straszliwym błędem dobrego – wielkiego – człowieka, który zmarnował swój potencjał, wypełnił Deke’a od stóp do głów. Potrzebował chwili. Był większy od Rona, ponad jego głową popatrzył na ciemną smugę pleśni, która schodziła po niegdyś jasnej kuchennej ścianie. W końcu wziął głęboki oddech i spojrzał Ronowi w oczy. – Trey był bezpłodny, trenerze, w wyniku świnki, na którą chorował jako szesnastolatek. Tara w żadnym razie nie mogła zajść z nim w ciążę. Ron Turner poderwał głowę, jakby chciał uniknąć ciosu. – Akurat, do diabła! Zrobił dziecko Cathy Benson. – Nie, Ron. Przyjechał między innymi dlatego, że chciał przed śmiercią powiedzieć Cathy, że nie jest ojcem Willa. Ron wpatrywał się w niego – jego załzawione oczy wyrażały niedowierzanie. Deke mógł odgadnąć tok jego myśli. Ron przypomniał sobie, jak Trey zemdlał podczas wiosennego treningu w drugiej klasie. Całe
miasto ze wstrzymanym oddechem czekało na zdiagnozowanie choroby, która powaliła obiecującego rozgrywającego. Świnka – brzmiał lekarski werdykt, i wszyscy odetchnęli z ulgą. W miejscowej gazecie zamieszczono relację z odwiedzin trenera u łoża chorego i opisano jego podziw dla chłopca, który wolał cierpieć ból i przełożyć wizytę u lekarza, niż rozczarować drużynę. Deke widział, jak świadomość potwornego błędu pojawia się we wzroku Rona, ale mu nie współczuł. Wyobrażał sobie wyraz oczu Treya, kiedy jego dawny trener pociągnął za spust, i to zdławiło litość dla Rona. – W takim razie kto...? – szepnął Ron. – Ja tego nie wiem. Ron zgarbił się przy kuchennym blacie jak marionetka, której podcięto sznurki. Jego ognistoczerwoną twarz pokryła niezdrowa szarość. – John Caldwell – mruknął oszołomiony. – Will Benson musi być jego synem... Boże, bądź miłościw. Co ja zrobiłem? – Skąd wiedziałeś, gdzie znaleźć Treya? – zapytał Deke. Ron oderwał się od blatu i sztywnym krokiem ruszył do salonu, gdzie z kominka zdjął fotografię żony i córki. Wpatrując się w nią, odpowiedział: – Od Tony’ego Willisa. Spotkał Treya w szkole. Zatrzymał się tam ze względu na dawne czasy. Tony myślał, że spotkanie z moim jedynym rozgrywającym, który trafił na listę najlepszych w stanie, dobrze mi zrobi. Zaproponował, żebym pojechał do Harbison House i zaskoczył go. – Ron odstawił zdjęcie na miejsce. – Jak się domyśliłeś? – Zobaczyłem czerwone goździki na grobach twojej żony i córki, przeczytałem także kartkę. Później wszystkie elementy zaczęły trafiać na miejsce. Melissa wypełniła luki. – Gniew na tragiczny bezsens całej tej sytuacji nadał jego głosowi ostre brzmienie i zmusił go do powiedzenia: – Zabiłeś umierającego i niewinnego człowieka, trenerze. Zdaniem Melissy Trey w żadnym razie nie tknąłby Tary. Z szacunku i przywiązania do ciebie. Ron zacisnął powieki. – Wiedziała, jak bardzo mi na nim zależy... O Boże. Trey... Trey, wybacz mi, wybacz mi... – Po chwili otworzył oczy. – Wiesz, Deke, zawsze byłeś cholernie dobrym policjantem. Szkoda, że przeszedłeś na emeryturę. Daj mi minutę, później mnie zaaresztujesz. Randy Wallace z całą pewnością nie zasługuje na ten honor. Był gotowy posłać Willa na szubienicę, chociaż każdy głupi wie, że chłopak jest zbyt przyzwoity, żeby kogoś zabić. Żałuję z całego serca, że naraziłem jego i Cathy na to piekło. Byli dla mnie jak rodzina. Powiesz im, że bardzo przepraszam i że nigdy bym nie pozwolił, żeby Will poniósł konsekwencje? Potrzebowałem czasu na wytrzeźwienie. – Sam możesz im to powiedzieć. – Jasne. Pozwolisz, że się odleję i wezmę sweter. Chcę dobrze wyglądać na prasowych fotografiach. Wyłącz ekspres, dobrze? Nie było Rona niecałą minutę, kiedy Deke usłyszał strzał. Po raz drugi tego dnia nazwał siebie głupcem, gorzej niż głupcem, wpatrując się w kopertę, którą trzymał w dłoni. Był idiotą, nie domyśliwszy się, co planował Ron. Z Silvą u boku Cathy siedziała na stopniach ganku wiejskiego domu, który wynajmował jej syn, i myślała, że po raz drugi przeżywa taką chwilę. Pierwszy raz zdarzyło się to dwadzieścia dwa lata temu, kiedy czekała na ganku domu babci na Johna Caldwella, który miał ją odwiedzić przed wyjazdem na Uniwersytet Loyoli. Była wtedy w trzecim miesiącu ciąży, Trey wyjechał dwa tygodnie wcześniej. Czekanie, kiedy poobijany pick-up Johna po raz ostatni zajedzie przed dom, odczuwała niczym nóż wbity w piersi. Wtedy, tak jak teraz, żywiła słabą nadzieję, że John się z nią ożeni, będzie ojcem jej dziecka. Teraz, jak wtedy, wiedziała, że jej marzenie się nie ziści. Po raz drugi traciła go na rzecz Boga. Pomyślała, że darowano im życie, kiedy tamtego wieczoru Deke Tyson przyniósł im wiadomość, że
Ron Turner napisał list, w którym przyznał się do zamordowania Treya Dona Halla, po czym popełnił samobójstwo. Zebrali się z Johnem i Willem na ostatni wspólny wieczór, nazajutrz bowiem ich syn miał formalnie zostać oskarżony o morderstwo. John jednak powiedział, że przyznał się do zbrodni i zostanie aresztowany zamiast Willa. Przedstawił Randy’emu bardziej przekonujący motyw i dowody. Zaszokowany Will słuchał, jak ojciec wyjaśnia, dlaczego na pewno go oskarżą. – Tato, byłeś wtedy smarkaczem. Poza tym nie zabiłeś Treya! – Ty także nie. – Nie pójdziesz zamiast mnie. Nie pozwolę na to. Jesteś za stary! – A ty za młody. I jesteś moim synem. – A ty moim ojcem! Obejmowali się z płaczem, gdy nagle w szlochy wdarł się dzwonek do drzwi. Najpierw przyszedł Deke, niedługo po nim Lawrence Statton ze swoją aktówką. Nazajutrz jeszcze lepsze wiadomości ponownie przyniósł Deke. Zapytał Randy’ego, co planuje zrobić z pudłem zawierającym dowody obciążające Johna Caldwella. Randy ściągnął brwi. – Jakie dowody? Masz na myśli to? – Podał mu pudło. – A może wrzucisz to do śmieci, jak wrócisz do Amarillo, a ojcu Johnowi oddasz jego szklankę? Chociaż burzowe chmury odeszły, wszyscy wiedzieli, że ich życie nigdy nie będzie takie jak przedtem. Miasto raz jeszcze okazało swoją kapryśność, pochopnie osądzając ją i Willa. Morgan Petroleum wyraziło zgodę na prośbę Willa o przeniesienie. Restauracja wciąż była zamknięta, Bebe i Odell mieli płatne urlopy. A John... Cathy westchnęła. Zakładała, że skoro jego reputacja nie doznała szwanku, osiągnięcia nie zostały zbrukane, skoro publicznie przyznał się do syna, co spotkało się z powszechną akceptacją, John pozostanie w parafii, którą kochał. Powinna była wiedzieć. John nadal zamierzał odprawiać swoją pokutę. – Nie mogę zostać, Cathy – powiedział. – Nie mogę dłużej przyjmować od Harbisonów miłości i przywiązania, na które nie zasługuję. Nie mogę dłużej żyć przy nich w kłamstwie. Doskonale sobie beze mnie poradzą. Będą mieli ojca Philipa. Zajmie moje miejsce w Harbison House i nie wątpię, że z czasem Lou i Betty zaczną go rozpieszczać, jak rozpieszczali mnie. Podczas gdy czekali na wiadomość, jak Kościół postrzega jego popełniony przed laty występek, Cathy na dnie serca żywiła bezwstydną nadzieję, że ostatnie tragiczne wydarzenia oraz miłość do niej i ich syna spowodują, że John opuści stan duchowny i ożeni się z nią. Trey zostawił jej w testamencie swój apartament w Kalifornii. Pieniądze ze sprzedaży pozwolą im zacząć w innym miejscu. Biskup diecezji wydał werdykt. Kościół nie podejmie działania przeciwko Johnowi za czyn popełniony przed wstąpieniem przez niego do zakonu jezuitów, ale wyraża zgodę na prośbę, żeby zwolniono go z obowiązków proboszcza parafii pod wezwaniem Świętego Mateusza i dyrektora Harbison House. – Wybierzmy się na przejażdżkę – zaproponował w dniu, kiedy się o tym dowiedzieli. – Przyjadę po ciebie. To było przed tygodniem. Wyruszyli w podróż aleją wspomnień. Minęli dom jej babci, w którym teraz mieszkało małżeństwo z dwojgiem małych dzieci. Huśtawka wciąż stała na ganku, na podwórku leżał wyciągnięty pies, pilnujący malucha na trójkołowym rowerku. Oczy Cathy zaszły łzami. Następnie skręcili ku domowi Johna. Właściciel podjął próbę odnowienia, ale bez przekonania. Dom zachował wygląd zaniedbanego, choć w altanie jego matki po pergoli pięły się żółte róże. Szkoła podstawowa i boisko nie zmieniły się zupełnie od czasów, gdy we trójkę otwierali jej ciężkie, solidne drzwi. Nadal było to pozbawione radości miejsce – trawa rosła zbyt gęsto, nieprzyjazna dla wrażliwych małych łokci i kolan.
W końcu ruszyli w stronę liceum. Oboje niewiele mówili, ale samochód wypełniały myśli i uczucia, słowa pożegnania. John zaparkował na miejscu, na którym jego Stary Czerwoniec spędził wiele czasu, obok miejsca, gdzie stawał mustang Treya. Zaczęła się letnia szkoła. Kiedy wysiedli na czerwcowe słońce i lekki wiatr, dobiegły ich głosy z boiska. Jak w starych dobrych czasach, oparli się o ciepłą maskę i skrzyżowali ręce na piersiach. – Mieliśmy dobre okresy, Cathy. – Tak, to prawda. – Wiesz, on nas kochał. – Wiem. – Wybaczysz mu? – Z czasem. Rozmawiali, stojąc do siebie profilami. John nie odwrócił ku niej głowy, pytając: – Kiedy mnie pokochałaś, Cathy? Powinna być zaszokowana, że wiedział o tym, ale szok nie miał do niej dostępu. Tak jak on, patrzyła przed siebie, skupiając uwagę na kawałku papieru, który wirował na wietrze, jakby tańcząc do wtóru piosenki. Jack kocha dziewczynę, która kocha mojego brata Jima, a on z kolei jest zakochany w dziewczynie, która go nie kocha. Takie jest życie. – Nie wydaje mi się, żebym potrafiła dokładnie wskazać czas – odparła. – Pewnego dnia, wiele lat temu, to uczucie po prostu we mnie było. Od jak dawna wiesz? – Od jakiegoś czasu. Pewnego dnia ta wiedza po prostu ze mną była. – Nie chodzi o to, że szukałam zastępcy. Chcę, żebyś o tym wiedział. – Zawsze o tym wiedziałem. Ciepło metalu koiło ich plecy. Dzień był kryształowo czysty. Po chwili John powiedział: – Wyjeżdżam, Cathy. Poproszono mnie, żebym znowu wykładał na uniwersytecie. Spojrzała na drugą stronę drogi, gdzie zaczynała się preria. Dzikie kwiaty umierały. Zawsze tak się dzieje, prawda? Wiosną jednak na nowo zakwitną. – Kiedy? – Za tydzień. – Dlaczego tak szybko? Przecież zajęcia zaczynają się dopiero jesienią, prawda? – Chcą, żebym przyjechał na letnią sesję. – Och! Rozplótł ręce i ujął jej dłoń. – Co zamierzasz zrobić? Podjęła decyzję w ułamku sekundy. – Przekażę restaurację Bebe, a pieniądze za apartament Treya wykorzystam na studia medyczne. Wyczuła jego zaskoczenie, ale także brak zdziwienia. – Treyowi by się to podobało. – W wieku pięćdziesięciu lat pewnie będę najstarszą studentką, która zrobi dyplom. Uścisnął jej rękę zachęcająco. – I najlepszą. Będą razem spędzali święta, ferie i letnie wakacje, będą razem wyjeżdżali i w niedziele rozmawiali przez telefon. Odległość ich nie rozdzieli. Są rodziną. Cathy może z tym żyć. Usłyszała warkot przy bramie. Silva wyrwał się spod jej dłoni, gdy wrangler Willa pojawił się w zasięgu wzroku. Ojciec i syn siedzieli na przodzie. Will pojechał pomóc ojcu się spakować. Silverado wróciło do parafii, a niedługo Will odwiezie Johna do Nowego Orleanu. Lunch już czekał – ich ostatni wspólny posiłek na pewien czas. Cathy wstała, żeby ich powitać, i uniosła dłoń, osłaniając oczy przed
jaskrawym słońcem. ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Kukurydziany chleb Emmy
Wsypać dwie filiżanki mąki kukurydzianej do wielkiej miski. Posypać solą. Wlać gotującą się wodę do mąki i mieszać drewnianą łyżką do uzyskania jednolitej masy. Łyżką wrzucać na rozgrzany olej. Smażyć, aż placki będą brązowe i chrupiące. Przewrócić na drugą stronę. Wysuszyć na papierowym ręczniku i podawać z melasą albo miodem. Smacznego! ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Podziękowania
Realizacja pomysłu na tę książkę oznaczała wkroczenie na terytorium, na którym wcześniej nie byłam i którego nie zamierzałam odwiedzić. Jako protestantka nie miałam pojęcia o katolickim zakonie jezuitów. W pokoju męża czytam, podczas gdy on ogląda mecze futbolowe, i o tym sporcie wiedziałam tylko tyle, że drużyny noszą stroje w różnych kolorach. A jednak poczułam przymus, żeby napisać o zakonniku, rozgrywającym i dziewczynie, która serwuje hamburgery – i tak rozpoczęła się moja podróż w nieznane. Zawsze będę wdzięczna tym, którzy oświetlali mi drogę i sprawiali, że rozumiałam i szanowałam światy, których bez nich nigdy bym nie pojęła. Bez ich pomocy nie byłabym w stanie dokończyć mojej opowieści. Za wszelkie błędne szczegóły i informacje ponoszę wyłączną odpowiedzialność. Mam dług wdzięczności wobec wielu osób. Oto one: Michael S. Bourg, dyrektor do spraw rozwoju zakonu jezuitów prowincji Nowego Orleanu. Mike, czas spędzony wspólnie w Nowym Orleanie, później w San Antonio u Matki Bożej z Gwadelupy i dalej... magiczny. Ojciec Martin (Marty) Elsner, jezuita, który dawno temu i daleko stąd wyjaśnił różnicę między hollywoodzkim zakończeniem a prawdziwym życiem. Wielebny Richard A. Houlahan, Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej, administrator Służby Kapłańskiej Federalnego Biura Więziennictwa, na emeryturze. Ojcze Richardzie, oto co dostajesz, za bycie czarującym. Paul Jette Jr., koordynator ataku i drugi trener Miami Hurricanes w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku. Kiedy mu dziękowałam, Paul powiedział: „Ja tylko odpowiedziałem na właściwe pytania, które zadawałaś”, a ja pomyślałam: „Brednie. Dzięki swoim wyjaśnieniom włożyłeś mi strój i wysłałeś na boisko”. Christopher Palmer, koordynator obrony Tennessee Titans, trener takich rozgrywających, jak Drew Bledsoe, Tony Romo, Eli Manning i Mark Brunell, właściciel pierścienia Super Bowl, który zdobył jak trener rozgrywających New York Giants w dwa tysiące siódmym roku. Chris, brakuje słów, żeby wyrazić moją wdzięczność (oraz miejsca, aby wymienić wszystkie twoje sukcesy). Po drodze spotykałam osoby, których zwykła zawodowa uprzejmość i pomoc okazała się niezwykle ważna dla powieści. Dziękuję wam, Mary Jo Sarkis i Regino M. Morales. Zawsze mi towarzyszą mój mąż, Arthur Richard III, w którym mam dwóch królów, i Janice Thomson, moja przyjaciółka na wszystkie pory roku. Jak zawsze wyrażam swoją wdzięczność trzem osobom, których udział w moim pisarskim życiu sprawia, że mam wrażenie, jakby Bóg pocałował mnie w czoło. Są to niezrównani David McCormick, mój drogi agent, Deb Futter, moja odważna redaktorka i szefowa Grand Central Publishing, i Dianne Choie, jej urocza asystentka. Na końcu wyrażam wdzięczność mojemu zmarłemu bratu za wspomnienia, które zachowałam z roku, gdy w liceum grał na pozycji rozgrywającego. Od czasu do czasu oświetlały mi szlak. Semper fidelis, Leilandzie! ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Jak liście na wietrze Spis treści Okładka Karta tytułowa Dedykacja Motto Prolog CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 CZĘŚĆ DRUGA Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34
Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 CZĘŚĆ TRZECIA Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Rozdział 63 Rozdział 64 Rozdział 65 Rozdział 66 Kukurydziany chleb Emmy Podziękowania Karta redakcyjna ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
Tytuł oryginału: TUMBLEWEEDS Copyright © 2012 by Leila Meacham Copyright © 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Dariusz Sikora Redakcja: Marcin Grabski i Olga Rutkowska Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Just ISBN: 978-83-7508-927-1 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail:
[email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2014
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl ===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=
===bAg5Wz8JPFloXjwPOl8+DjoKPF0/WjhdblhuDDoCZFE=