James Barclay Dziecko nocy Nigthchild PrzełoŜył: Michał Studniarek Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2004 KsiąŜkę tę dedykuję pamięci Stuarta ...
3 downloads
9 Views
2MB Size
James Barclay
Dziecko nocy Nigthchild PrzełoŜył: Michał Studniarek
Wydanie oryginalne: 2001 Wydanie polskie: 2004
KsiąŜkę tę dedykuję pamięci Stuarta Bartletta. Prawdziwego przyjaciela, wspaniałego męŜa Viv, ojca Tima, Emmy, Claire i Nicka. Bardzo nam Ciebie brakuje, dlatego ten tom jest dla Ciebie. Po raz kolejny pojawili się ludzie, którzy pomogli mi wygładzić tekst i dali właściwe odpowiedzi, kiedy ich najbardziej potrzebowałem. Dziękuję Alanowi Mearnsowi za dostarczenie waŜnego brakującego kawałka podczas spaceru do pubu w Killarney; Lisie Edney, Deborze Erasmus i Laurze Gulvin za słowa, które mi dały; Dave’owi, Dickowi, George’owi i Pete’owi, którzy stoczyli dobrą bitwę w moim imieniu; Simonowi Spantonowi, którego wsparcie i intuicja pomogły mi przeŜyć rok, który czasami wydawał się bardzo trudny.
BOHATEROWIE
KRUCY Hirad Coldheart BARBARZYŃCA Bezimienny WOJOWNIK Ilkar JULATSAŃSKI MAG Denser MAG ZŁODZIEJA ŚWITU Erienne MAG FORMUŁ
KOLEGIA Dystran WŁADCA XETESKU Vuldaroq PAN NA WIEśY, DORDOVER Heryst LORD STARSZY MAG, LYSTERN Sytkan LORD MAG, XETESK Ry Darrick GENERAŁ LYSTERNEŃSKIEJ KAWALERII Aeb PROTEKTOR Lyanna CÓRKA ERIENNE
śOŁNIERZE, śEGLARZE I LORDOWIE Ren’erei GILDIA DRECH Tryuun GILDIA DRECH Jasto Arlen LORD ARLEN Selik KAPITAN CZARNYCH SKRZYDEŁ Jevin KAPITAN SŁOŃCA CALAIUS AL-DRECHAR Ephemere Cleress
Myriell Aviana KAAN Sha-Kaan WIELKI KAAN Hyn-Kaan Nos-Kaan
„Gdy Niewinny dosiądzie Ŝywiołów i ziemia leŜy rozdarta, Rozdzielenie się odwróci i z chaosu powstanie Jedność, by juŜ nigdy nie upaść.” Tinjata, Starszy Mag, Dordover
Prolog
Przez całe swoje długie Ŝycie Jarrin łowił na wodach na północ od Kłów Sunary. Znał tutejszy układ prądów i zmienność wiatru. I znał piękno samotności. Zanurzył sieci i saki w osłoniętej głębokiej zatoczce i teraz pozostało mu tylko cudowne oczekiwanie. To była pora, którą uwielbiał. LeŜał na pokładzie swojego osiemnastostopowego przybrzeŜnego skimera, który kołysał się lekko na fali. Pojedynczy Ŝagiel owinął się wokół bomu. Jarrin wyjął korek z butelki rozcieńczonego wina, potem wyciągnął z torby grubą kanapkę z szynką, połoŜył to wszystko na ławce obok i popatrzył na błękitne niebo, po którym płynęły rzadkie chmury. W taki dzień nie wyobraŜał sobie lepszego Ŝycia. Musiał się nieco zdrzemnąć, bo gdy się obudził, poczuł, jak łódź dziwnie się kołysze. Słońce przesunęło się nieco ku lewej stronie. Coś psuło idealną harmonię tego dnia, jakiś odległy ryczący dźwięk draŜnił jego uszy. Jarrin oparł się na łokciach, przechylił głowę i wsadził palec do lewego ucha. Nie słyszał ani jednego ptaka. Przez lata tak przyzwyczaił się do ostrych krzyków mew krąŜących nad jego głową albo lecących za łodzią po dobrym połowie, Ŝe stały się częścią tła. Teraz ich milczenie działało mu na nerwy. Zwierzęta potrafiły wyczuwać róŜne rzeczy. Rozejrzał się całkiem juŜ rozbudzony - wokół działo się coś dziwnego. Niebo nad głową było piękne, lecz powietrze pachniało deszczem. Woda zabrała go w morze, chociaŜ przypływ dopiero miał nadejść. A ryczący dźwięk odbijał się echem od Kłów Sunary, wypełniając powietrze nieziemskim hałasem, który sprawiał, Ŝe Ŝołądek ściskał mu się ze strachu. Usiadł na okręŜnicy, marszcząc czoło, kiedy jego spojrzenie przyciągnęło jakieś poruszenie na morzu. Zamarł. W jego stronę niesłychanie szybko pędziła ściana wody, za którą gromadziła się coraz większa masa ciemnych chmur. Rozciągała się tak szeroko, jak tylko mógł sięgnąć wzrokiem, po obu
stronach zatoki widział olbrzymią i straszną szarobłękitną górę zwieńczoną bielą. Jarrin wciąŜ patrzył. Mógł próbować podnieść kotwicę, postawić Ŝagiel i pomknąć do brzegu, ale wiedział, Ŝe to daremny trud. Fala musiała być wysoka na ponad sto stóp i nie zapowiadała ocalenia, tylko śmierć na skalistym wybrzeŜu. MęŜczyzna zawsze zaklinał się, Ŝe będzie patrzył śmierci prosto w twarz, zatem wyprostował się, odśpiewał modlitwę do duchów, aby móc bezpiecznie przejść do krainy przodków, i czekał, rozkoszując się wspaniałą potęgą natury, nim ta zmiotła go w nicość.
Rozdział 1
Powóz turkotał, jadąc pokrytym koleinami i zarośniętym gościńcem w stronę zachodniego krańca Czarnych Szczytów, ku Sępim Skałom. Koła podskakiwały na kamieniach, drewno skrzypiało, a metalowe sworznie piszczały w łoŜyskach. Uderzeniem lejc i pokrzykiwaniem woźnica popędził parę koni ciągnących powóz z szybkością, która mogła doprowadzić tylko do jednego. Lecz jeszcze nie teraz. Z kaŜdym odbijającym się w krzyŜu wstrząsem woźnica oglądał się przez ramię. Przez chmurę kurzu, którą wzniecał pojazd, widział, jak się zbliŜają. Sześć postaci na koniach, poŜerających dystans w tempie, którego nie ograniczała zła droga, zabójcza dla kół wozu. Obserwował, jak się zbliŜają, przez ponad połowę dnia, jego bystre oczy dostrzegły ich niemal w tej samej chwili, gdy oni zobaczyli jego i zaczęli pościg. Z początku nie musiał gnać, lecz kiedy popołudnie zaczęło przechodzić w wieczór, zrozumiał, Ŝe jego prześladowcy są gotowi zajeździć swe wierzchowce na śmierć, aby tylko go złapać. Nie dziwiło go to. To, co, jak sądzili, jechało w powozie, było warte znacznie więcej niŜ Ŝycie kilku chabet. Uśmiechnął się, popatrzył na szlak i znowu trzasnął lejcami. Czyste do tej pory niebo zaczęło chmurzyć się na wieczór, a światło traciło juŜ na ostrości. Podrapał się po podbródku i popatrzył na swoje konie. Pot płynął z ich boków i pienił się pod skórzaną uprzęŜą. Ich głowy podskakiwały, oczy były szeroko otwarte, a uszy stulone. - Dobra robota - uśmiechnął się. Jeszcze raz obejrzał się za siebie. Byli oddaleni o zaledwie sto jardów. Stuk, który usłyszał, oznaczał, Ŝe w powóz trafiła pierwsza strzała. Wziął głęboki oddech: to się musi skończyć tutaj. Pochylił się, puścił lejce i wskoczył na grzbiet prawego konia, czując dłońmi i nogami jego ciepło, a zarazem jego wyczerpanie. - Spokojnie - powiedział. - Spokojnie. Poklepał konia po karku i wyciągnął sztylet, a potem jednym szybkim ruchem odciął uprząŜ. Jeszcze jeden ruch i skórzane mocowanie jarzma odpadło. Ścisnął boki siwka piętami i odbił w prawo, pozostawiając drugiego wałacha z wozem, który gwałtownie zwolnił i obrócił się w lewo. Modlił się, aby powóz nie wywrócił się.
Potem rozplątał wodze zawiązane wokół wędzidła i po chwili walki ze zwierzęciem nachylił się nad jego karkiem, szybko oddalając się od pojazdu. Kiedy usłyszał za sobą krzyki, ściągnął cugle i odwrócił się. Byli juŜ na miejscu. Otworzyli drzwi i okrąŜali powóz, pokrzykując gniewnie i wzajemnie się obwiniając. Wiedział, Ŝe jest dobrze widoczny, ale nie przejmował się tym. Teraz go nie dogonią, co więcej, odciągnął ich od zdobyczy. Pół dnia jazdy za pustym wozem. Teraz przynajmniej nie znajdą tego, czego szukali. Jednak nie było czasu na radość. To zaledwie sześciu prymitywnych drani, których udało mu się oszukać. A przecieŜ byli jeszcze inni, znacznie sprytniejsi, a ci, nie będą tak łatwym przeciwnikiem. *** Erienne spojrzała na córeczkę śpiącą spokojnie na jej podołku i po raz pierwszy zastanowiła się, czy nie popełniła strasznego głupstwa. Pierwszy dzień w Czarnych Szczytach minął dość spokojnie. Lyanna była w wyśmienitym nastroju, idąc na południe śpiewały pieśni wędrowców, a oblany słońcem las pachniał czysto, świeŜo i przyjaźnie. Ta pierwsza noc okazała się dla niej prawdziwą przygodą: spała na otwartym terenie, okryta matczynym płaszczem i chroniona ostrzegawczymi zaklęciami. Podczas kiedy spała, Erienne odeszła dalej, dostrajając się do many i szukając znaków świadczących o tym, Ŝe nie wszystko jest dobrze. Erienne nie sądziła, aby tej nocy groziło im jakieś niebezpieczeństwo. Wierzyła, iŜ Gildia wie, co robi, i zaopiekuje się nimi. I choć w górach biegały wilki, nie były znane z polowania na ludzkie mięso, ona zaś, czarodziejka z Dordover, potrafiła bronić się lepiej niŜ zwykli ludzie. Lecz drugiego dnia ich nastrój uległ zmianie. Las stawał się coraz gęstszy i przez większość czasu szły w cieniu, humor poprawiał im się tylko wtedy, gdy słońce przedzierało się przez liście, by oświetlić ziemię u ich stóp. Piosenki i rozmowy stawały się coraz rzadsze i szybko cichły. I choć Erienne starała się wyszukać jakiś temat rozmowy albo pokazać coś interesującego swojej coraz bardziej niespokojnej córce, słowa albo nie wywoływały Ŝadnej reakcji, albo zamierały jej na ustach, kiedy spoglądała w pełne strachu oczy Lyanny. Tak naprawdę ona teŜ go czuła. Rozumiała - albo sądziła, Ŝe rozumie - dlaczego muszą iść same. Lecz jej wiara w Gildię szybko słabła. Oczekiwała jakiegoś kontaktu, lecz nic takiego się nie stało, i teraz kaŜdy trzask gałązki i skrzypnięcie drzewa sprawiały, Ŝe podskakiwała ze strachu. Sięgnęła więc po śpiew ptaków, by poprawić nastrój Lyanny. W końcu, skłamała, skoro ptaki śpiewają, nie moŜe tu być niebezpiecznie. Erienne wciąŜ się uśmiechała, choć wiedziała, Ŝe Lyanna jest tylko częściowo przekonana co do potrzeby dalszej wędrówki. Do tego mała szybko się męczyła, dlatego późnym popołudniem musiały się zatrzymać. Dordovanka siedziała oparta o porośnięte mchem drzewo, podczas gdy dziewczynka spała. Biedne dziecko. Ma tylko pięć lat i juŜ ucieka, by ocalić Ŝycie, choć jeszcze o tym nie wie.
Pogładziła długie czarne włosy swojej córki i odsunęła lalkę tak, aby nie gniotła jej w policzek. Rozejrzała się po lesie. Szum wiatru między drzewami i ciemne gałęzie kołyszące się nad nimi wydawały się groźne. Wyobraziła sobie, Ŝe zbliŜa się do nich stado wilków, lecz szybko potrząsnęła głową, aby odpędzić od siebie tę wizję. Czuła teŜ, Ŝe są śledzone, i nie mogła pozbyć się myśli, Ŝe to nie Gildia. Serce załomotało jej w piersi, ogarnęła ją panika. Cienie podskakiwały przed nią, przyjmowały ludzkie kształty i śmigały na skraj pola widzenia, zawsze poza jej zasięgiem. Zaschło jej w ustach. Co, na wszystkich bogów, one tutaj robią? Kobieta i małe dziecko. Ścigane przez siły zbyt wielkie, by dało się z nimi walczyć. Powierzyły swoje Ŝycie całkowicie obcym osobom, które z pewnością ich opuściły. Mimo Ŝe popołudnie było ciepłe, Erienne zadrŜała, to obudziło Lyannę. Dziewczynka popatrzyła na nią, daremnie szukając pocieszenia. - Mamusiu, dlaczego oni tylko patrzą? Dlaczego nam nie pomogą? PoniewaŜ Erienne milczała, Lyanna spytała jeszcze raz, dodając: „Czy oni nas nie lubią?”. Wtedy zaśmiała się i zwichrzyła włosy dziecka. - Jak ktokolwiek mógłby cię nie lubić? Oczywiście, Ŝe nas lubią, kochanie. Sądzę, Ŝe muszą trzymać się z dala od nas, by upewnić się, Ŝe nic złego nas nie spotka. - Kiedy tam dotrzemy, mamo? - JuŜ niedługo, kochanie. Niedługo. Wtedy odpoczniesz. JuŜ się zbliŜamy. - Ale nawet dla niej samej te słowa brzmiały pusto, a wiatr w drzewach szeptał o śmierci. Lyanna spojrzała na nią bystro, jej broda lekko zadrgała. - Nie podoba mi się tu, mamo - powiedziała. Erienne znów zadrŜała. - Mnie teŜ, kochanie. Ale idziemy tam, gdzie jest lepiej. Mała kiwnęła głową. - Nie pozwolisz, aby źli ludzie mnie dostali, prawda? - Oczywiście, Ŝe nie. Pomogła Lyannie wstać, zarzuciła tobołek na ramię i ruszyły dalej, kierując się na południe, tak jak im powiedziano. Erienne przyspieszała, czując zbliŜające się duchy, i próbowała sobie wyobrazić, w jaki sposób Bezimienny albo Thraun zgubiliby ścigających. Mogliby na przykład zatrzeć ślady, poruszając się ostroŜnie nad ziemią i zostawiając fałszywe tropy. Zastanawiała się nawet, czy zdołałaby unieść córkę w Płaszczu-Ukrycia, czyniąc je obie niewidzialnymi. Byłoby to jednak zbyt męczące. Uśmiechnęła się ponuro. Dla Lyanny była to gra, która moŜe ją bawić, lecz ona wiedziała, Ŝe to gra o najwyŜszą stawkę. *** Szli przez las całkiem zręcznie, lecz mimo to elfy niczego nie przeoczyły. Ren’erei musiała przyznać, Ŝe zaskoczyły ją ich zdolności, cichy sposób poruszania się i wysiłki, by nie pozostawiać
po sobie Ŝadnych śladów. Podziwiała nawet trasę, którą wybrali, często schodząc z wytyczonego szlaku, by zgubić kaŜdego, kto mógłby ich śledzić. Mogłoby to zmylić większość ścigających, lecz Ren’erei i Tryuun urodzili się w lesie i wyczuwali kaŜdy ślad wywołany przejściem ludzi. Opadły liść wgnieciony w ściółkę, kawałek kory oddarty z drzewa na znaczącej wysokości, wzór z leŜących na ziemi gałązek. A w przypadku tych ludzi równieŜ cień niezgodny z kątem padania promieni słonecznych, zawirowania powietrza, zmiana w nawoływaniu się leśnych zwierząt. Ren’erei szła z przodu, Tryuun osłaniał siostrę z boku, jakieś dwadzieścia jardów od niej. Para elfów śledziła te znaki przez ponad pół dnia, wciąŜ się zbliŜając, lecz nie dając ludziom najdrobniejszej wskazówki, iŜ ktoś za nimi podąŜa. Elfka uwaŜnie badała wzrokiem drogę. KaŜdy krok jej stóp odzianych w lekkie skórzane buty był pewny i cichy, płaszcz, kaftan i spodnie w zielono-brązowe plamy stapiały się z nakrapianym słońcem leśnym poszyciem. ZbliŜali się. GnieŜdŜące się u stóp sosen świstaki wydawały ostrzegawcze dźwięki, pył z kory unosił się w powietrzu tuŜ przy poszyciu, a w suchym błocie kępki trawy powoli prostowały się po zdeptaniu ludzką stopą. Ren’erei zatrzymała się przy wielkim, starym dębie, kładąc jedną dłoń na pniu, by wyczuć jego energię, a drugą dając sygnał Tryuunowi. Nawet się nie oglądając, wiedziała, Ŝe brat jest dobrze ukryty. Dziesięć jardów przed nią niewielkie zawirowanie powietrza, sygnalizowane przez poruszenia paproci i niskich liści, świadczyły o obecności maga w Płaszczu-Ukrycia. Poruszał się powoli, unikając ujawnienia się choćby na ułamek sekundy, a Ren’erei znów podziwiała jego kunszt. Elfka przeszła przez zawirowanie, ledwie dotykając palcami ziemi i tworząc sobie obraz maga. Wysoki, szczupły i dobrze umięśniony, nieświadom groŜącego mu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Elfka szła cicho, jej krok niczego nie zakłócał, leśne stworzenia czuły się przy niej bezpiecznie. W ostatniej chwili wyciągnęła ze skórzanej pochwy nóŜ, wyprostowała się, złapała męŜczyznę za czoło i odciągnęła jego głowę do tyłu, jednocześnie podrzynając mu gardło. Krew trysnęła na zieleń, a człowiek po raz ostatni zadrŜał, zbyt zaskoczony, by próbować wykrzyczeć ostrzeŜenie. Płaszcz opadł, odsłaniając czarne, dopasowane ubranie i ogoloną głowę. Ren’erei nigdy nie patrzyła na ich twarze, kiedy ginęli w ten sposób. Zaskoczenie i niedowierzanie w ich oczach sprawiały, Ŝe czuła się winna. Odwróciła ciało twarzą do ziemi, oczyściła nóŜ, schowała go do pochwy i gestem kazała Tryuunowi ruszać dalej. Gdzieś tam był jeszcze jeden, który podąŜał za Erienne i Lyanną, a dzień miał się juŜ ku końcowi. *** Denser usiadł przy kominku w gabinecie w WieŜy Dordover. Jesienny wiatr tłukł się o szyby, liście przemykały po szarym niebie, lecz zimno na zewnątrz było niczym w porównaniu z chłodem
panującym w sercu xeteskiańskiego Ciemnego Maga. JuŜ w chwili, kiedy przybył konny posłaniec z Dordover, by prosić go o stawienie się w kolegium, wiedział, Ŝe sprawa jest powaŜna. Ucisk w Ŝołądku i ból w sercu zmieniły się w zimny gniew, gdy okazało się, iŜ uzgodnienie, Ŝe naleŜy po niego posłać, zajęło im aŜ sześć tygodni. Z początku poczuł się rozczarowany, Ŝe Erienne nie próbowała porozumieć się z nim za pomocą Połączenia, lecz tygodnie przerw w ich kontaktach nie były niczym dziwnym, teraz uświadomił sobie ponuro - sama odległość moŜe powstrzymywać ją od takich prób. Nim spojrzał na Vuldaroqa, złoŜył list i upuścił go na kolana. Gruby Pan na WieŜy, odziany w granatowe szaty zebrane białą szarfą, spływał potem po wysiłku, jaki kosztowało go towarzyszenie Denserowi do pokojów Erienne. Teraz poruszył się niespokojnie pod spojrzeniem Ciemnego Maga. - Sześć tygodni. Coście, do diabła, robili przez ten czas? Vuldaroq osuszył chusteczką czoło i łysą czaszkę. - Szukaliśmy. Próbowaliśmy je odnaleźć. Zresztą wciąŜ próbujemy. - Mimo naszego obecnego rozstania to moja Ŝona i dziecko. Nie miałeś prawa ukrywać przede mną faktu ich zniknięcia nawet przez jeden dzień. Denser objął spojrzeniem gabinet, sterty spiętych papierów, ułoŜonych starannie na półkach ksiąŜek i pergaminów, lampy i świece o przyciętych knotach, pluszowego króliczka siedzącego na grubej poduszce. To było zupełnie niepodobne do Erienne, która uwielbiała podczas pracy bałagan. A więc nie zniknęła wbrew swojej woli, to pewne. Posprzątała tu i zamierzała przez długi czas nie wracać. MoŜe nawet nigdy. - To nie jest takie proste - rzekł ostroŜnie Vuldaroq. - Są pewne procedury... Denser zerwał się z krzesła, stając oko w oko z Panem na WieŜy. - Nawet nie próbuj wciskać mi takich bzdur - wychrypiał. - Ta przeklęta duma i gierki waszej Rady opóźniły poszukiwania mojej Ŝony i córki o sześć cholernych tygodni. W tej chwili mogą być absolutnie wszędzie. Jakie są rezultaty waszych działań? Denser widział, jak na czerwonej, nalanej twarzy Vuldaroqa pojawiają się kropelki potu. - Mamy tylko niejasne wskazówki. Podobno gdzieś je widziano. Ale to nic pewnego. - Sześć tygodni zajęło wam dowiedzenie się, Ŝe to „nic pewnego”?! Całej znaczącej potędze Dordover? - Denser przerwał, widząc jak wzrok Vuldaroqa ucieka gdzieś w bok. Uśmiechnął się i nieco cofnął, jego palce zaczęły bezmyślnie bawić się stertą papierów. - Naprawdę was zaskoczyła, co? Wszystkich. Roześmiał się krótko. - Nigdy nie spodziewaliście się, Ŝe moŜe wyjechać, prawda? Vuldaroq nic nie odpowiedział. Denser pokiwał głową. - CóŜ zatem zrobiliście? Wysłaliście magów i Ŝołnierzy do Lystern? Koriny? Blackthorne? MoŜe nawet do Xetesku. A potem co? Przeczesywaliście miejscowe lasy, wysłaliście wiadomości do Gyernath i Jaden? - Teren poszukiwań jest bardzo duŜy - powiedział ostroŜnie Vuldaroq.
- I przy całej waszej ogromnej wiedzy nikt z was nie miał dość rozumu, by domyślić się, w którą stronę mogła się udać, prawda? - Denser prychnął i postukał się w głowę, bawiąc się przez chwilę zmieszaniem Vuldaroqa. - Nie mieliście Ŝadnego przeczucia. Dlatego posłaliście po mnie, kogoś, kto moŜe wiedzieć. Lecz zrobiliście to za późno, o wiele za późno. Czemu, Vuldaroq? Dordovańczyk otarł chusteczką twarz i ręce, po czym schował ją do kieszeni. - Mimo twoich związków z Erienne i Lyanną, obie znajdują się pod opieką Dordover powiedział. - Mamy swój wizerunek, o który musimy dbać, procedury, których musimy się trzymać. Chcieliśmy, by wróciły do nas bez... zamieszania. - RozłoŜył ręce i próbował się uśmiechnąć. Denser pokręcił głową i zrobił krok do przodu. Vuldaroq próbował się cofnąć, ale stojące za nim krzesło podcięło mu nogi, więc usiadł gwałtownie, a twarz na nowo mu się zaróŜowiła. - Sądzisz, Ŝe w to uwierzę? Otaczanie tajemnicą sprawy zaginięcia Lyanny nie ma nic wspólnego z chęcią uniknięcia publicznego wstydu. Nie, w tym jest coś więcej. Chcieliście sprowadzić ją z powrotem do kolegium, zanim dowiem się, Ŝe zniknęła, prawda? - Denser pochylił się nad ociekającą potem twarzą, czując, jak ciepły, nieco zalatujący alkoholem oddech uderza w jego policzki. - Ciekawe dlaczego? Baliście się, Ŝe mogła zatrzymać się u drzwi jakiegoś lepszego kolegium? Vuldaroq znów lekko rozłoŜył ręce. - Lyanna to dziecko o wyjątkowych zdolnościach. Ale te zdolności muszą być odpowiednio ukierunkowane, inaczej spowodują tragiczne konsekwencje. - Jak przebudzenie prawdziwych ponadkolegialnych umiejętności, tak? Jakoś się tego nie boję. - Denser uśmiechnął się. - Jeśli tak się stanie, będziemy mieli co uczcić. - UwaŜaj, Denser - ostrzegł go Vuldaroq. - Balaia to nie jest miejsce dla następnego Septerna. Ani teraz, ani nigdy. Świat się zmienił. - Dordover ma prawo mówić tylko za siebie, nie za całą Balaię. A tymczasem Lyanna moŜe pokazać wam drogę naprzód. Nam wszystkim. Vuldaroq prychnął. - Naprzód? Powrót Jedności to krok w tył, mój xeteskiański przyjacielu, ale na szczęście jedno utalentowane dziecko nie moŜe być zapowiedzią takiego kroku. Samotne dziecko jest pozbawione mocy. - Stary Dordovańczyk zagryzł wargi. - Tylko wtedy, jeśli powstrzymacie ją od uświadomienia sobie swoich zdolności. - Nagle jego głos przeszedł w szept. Denser zrobił krok w tył, jego usta przez chwilę pozostawały otwarte. - A więc to o to chodzi, prawda? Na upadek wszystkich bogów, Vuldaroq, jeśli spadnie jej chociaŜ jeden włos z głowy... Vuldaroq podniósł się z krzesła. - Nikt nie zamierza jej skrzywdzić, Denser. Uspokój się. Jesteśmy Dordovańczykami, a nie Łowcami Czarownic. - Ruszył w stronę drzwi. - Znajdź ją i sprowadź tutaj, Denser. I to szybko. Uwierz mi, to waŜne dla nas wszystkich.
- Wyjdź stąd - wysyczał Denser. - Pozwól, iŜ przypomnę ci, Ŝe to moja WieŜa - warknął Vuldaroq. - Wyjdź stąd! - wrzasnął Denser. - Nie masz pojęcia, z czym igrasz! Ani trochę. Usiadł z powrotem na krześle. - Wręcz przeciwnie, sądzę, Ŝe mam całkiem spore pojęcie. - Vuldaroq jeszcze przez chwilę stał w komnacie, nim wytoczył się na zewnątrz. Denser nasłuchiwał, jak jego cięŜkie kroki cichną w głębi wyłoŜonego drewnem korytarza. RozłoŜył list, którego nie znaleźli w komnatach Erienne, choć nie został dokładnie ukryty. Denser wiedział, Ŝe tam będzie, zaadresowany do niego. I wiedział, Ŝe go nie znajdą, podobnie jak jej samej. Ponownie przeczytał list i westchnął. Minęło juŜ cztery i pół roku od chwili, kiedy wszyscy razem stali na polach wokół wieŜy Septerna, a mimo to Krucy pozostawali jedynymi ludźmi, którzy mogli mu pomóc, mimo iŜ byli uszczupleni. Erienne zniknęła, a Thraun najprawdopodobniej wciąŜ biega z wilczym stadem po lesie Thornewood. Pozostał Hirad, z którym pokłócił się rok temu i od tamtej pory nie utrzymywał kontaktu, Ilkar, który pracował w ruinach Julatsy, no i oczywiście Ten NajwaŜniejszy. Denser uśmiechnął się. WciąŜ był ich filarem. Pomyślał, Ŝe gdyby leciał całą drogę, mógłby za dwa dni znaleźć się w Korinie u Bezimiennego. Wieczerza we Wronim Gnieździe i wypita z wojownikiem szklaneczka czerwonego wina z Blackthorne to miła perspektywa. Postanowił, iŜ wyruszy z Dordover o świtaniu, i sięgnął po pierścień, by rozpalić ogień i ogrzać komnaty Erienne. Jego uśmiech zblakł. Tak wiele jest do zrobienia. Dordovańczycy nie przestaną szukać Lyanny, nie mógł więc ryzykować, Ŝe znajdą ją pierwsi. Biorąc pod uwagę treść listu, było to mało prawdopodobne, ale nie mógł mieć całkowitej pewności. A poza tym nie wiedział takŜe, czy jego córce nie zagroŜą takŜe ludzie, do których Erienne zwróciła się o pomoc. Było równieŜ coś jeszcze. Dręczyło go coś powaŜnego, ale nie mógł wyciągnąć tego z podświadomości. Miało to jakiś związek z Przebudzeniem. Silny podmuch wiatru załomotał oknami i znikł, zanim właściwie się pojawił. Denser zadrŜał, po czym zaczął ostroŜnie przekopywać się przez papiery zgromadzone na biurku. *** Korina wrzała Ŝyciem. Tego lata handel udał się doskonale, a zmiana pory roku nie przyniosła wielkich strat poza malejącą liczbą wędrowców i robotników, którzy zaczęli odpływać na południowy kontynent, podąŜając za ciepłem. Po dwóch latach pogłosek o kolejnych bitwach, rosnących podatkach i najeździe Wesmenów, które pojawiały się od czasu zakończenia wojny, do opuszczonych doków i na place targowe Koriny wróciło Ŝycie, kaŜdy handlarz był zdecydowany wycisnąć nawet najmniejszy grosz zysku. Dni targowe trwały dłuŜej, z kaŜdym przypływem w dzień i w nocy do portu zawijało więcej statków, zajazdy zaś, karczmy i noclegownie nie widziały takiego najazdu od czasu najlepszych dni Sojuszu Handlowego Koriny. Oczywiście na ziemiach baronów znów w najlepsze zaczęły się
swary i druŜyny najemników ponownie mogły liczyć na zyski. Lecz tym razem był to interes bez udziału Kruków. Wronie Gniazdo, połoŜone na skraju głównego placu targowego Koriny, trzeszczało w szwach od samego rana, kiedy to podawano śniadania, do późnego wieczoru, gdy po prosiakach z roŜna zostawały juŜ tylko kości i chrząstki. Bezimienny zamknął drzwi za ostatnim pijakiem i odwrócił się, by spojrzeć na bar. W jednym z małych luster zawieszonych na słupach dostrzegł swoje odbicie. Krótko ostrzyŜone włosy nie mogły ukryć siwizny pasującej do koloru jego oczu, lecz linia szczęki nadal pozostała tak samo wyrazista, a ciało skryte pod białą koszulą i ciemnobrązowymi spodniami utrzymało się w dobrej formie dzięki regularnym niczym modlitwy ćwiczeniom. Trzydzieści osiem lat. Nie czuł tego, lecz juŜ nie walczył. Miał ku temu powody. StraŜ właśnie obwieściła pierwszą godzinę nowego dnia, lecz miną jeszcze dwie, zanim przejdzie przez drzwi własnego domu. Miał nadzieję, Ŝe Diera miała z Jonasem lepszą noc. Chłopiec cierpiał na kolkę i często w nocy marudził. Uśmiechnął się, podchodząc do baru, na którym Tomas postawił dwa parujące cebrzyki wody z mydłem i połoŜył szmaty i mop. Najszczęśliwsze chwile, pomyślał, to stanąć w nocy nad kołyską nowo narodzonego syna i potem obudzić się u boku Diery, kiedy słońce wpada przez okno ich sypialni. Przyciągnął sobie zydel i usiadł, z hukiem opierając ręce na barze. Tomas wynurzył się zza niego z butelką likieru z czerwonych winogron z Południowych Wysp i dwoma małymi kieliszkami. Nalał do obu. Choć zaczynał pięćdziesiąty rok Ŝycia, jego oczy wciąŜ błyszczały Ŝywo pod okapem brwi, a szczupła sylwetka była krzepka i wyprostowana. - Za kolejną udaną noc - rzekł, wręczając Bezimiennemu kieliszek. - I mądrą decyzję o zatrudnieniu dwóch osób dodatkowej obsługi. Zdjęli mi cięŜar z pleców. Dwaj męŜczyźni, przyjaciele od ponad dwudziestu lat i od ponad tuzina współwłaściciele Wroniego Gniazda, stuknęli się kieliszkami i wypili. Jedna kolejka na noc. Taka była umowa, która obowiązywała ich od jakichś czterech lat. śaden z nich nie przeoczyłby tego po całym wieczorze wspólnej pracy, tak samo, jak nie mogliby zapomnieć o oddychaniu. W końcu robili to dla uczczenia tych wspaniałych chwil zwyczajnego Ŝycia, o które Bezimienny walczył wraz z Krukami przez ponad dekadę. Bezimienny potarł podbródek, czując pod ręką jednodniowy zarost. Spojrzał w stronę ozdobionych znakiem Kruków drzwi prowadzących na zaplecze, obecnie rzadko juŜ uŜywanych. - Coś cię gryzie, co? - zapytał Tomas. - Tak - odrzekł Bezimienny - ale to nie to, o czym myślisz. - Doprawdy? - Tomas uniósł pytająco brwi. - Wiesz, nigdy nie mogłem tego zrozumieć. ZałoŜyłeś tę knajpę i do tego prowadzisz ją ze mną niemal od zawsze. - Nigdy nie sądziłeś, Ŝe tego doŜyję, co? - Bezimienny uniósł cebrzyk i szmatę. - Nigdy w to nie wątpiłem. Lecz ty jesteś podróŜnikiem, Sol. Wojownikiem. Masz to we krwi. Tylko Tomasowi i Dierze Bezimienny pozwalał uŜywać swojego prawdziwego imienia,
imienia Protektora, ale kiedy go tak nazywali, czuł, Ŝe się martwią. Bo prawda była taka, Ŝe on nigdy nie osiadł tak do końca. WciąŜ jeszcze miał robotę do zrobienia w Xetesku: badania nad uwolnieniem Protektorów, które Ciemne Kolegium powinno dalej prowadzić. Miał takŜe przyjaciół, których chciałby znowu zobaczyć. A poza tym, choć starał się kierować rozsądkiem, nie mógł zaprzeczyć, Ŝe czasem czuł zmęczenie nie kończącą się rutyną i wtedy pragnął wyjechać z mieczem na plecach i poczuć, Ŝe znowu Ŝyje. To go martwiło. A jeśli tak naprawdę on nigdy nie chciał osiąść i jego mgliste pragnienia zmienią się w niedalekiej przyszłości w coś bardziej konkretnego? Dobrze, Ŝe przynajmniej nie czuje chęci walki na pierwszej linii, a to juŜ jest coś. A przecieŜ trafiały się propozycje. Bardzo wiele propozycji. Uśmiechnął się do Tomasa. - JuŜ nie. Teraz raczej macham mopem niŜ mieczem. - Zatem co cię gryzie? - Denser przybywa. Czuję to. Jak zwykle. - Och. Kiedy? - Tomas zmarszczył brwi. Bezimienny wzruszył ramionami. - Wkrótce. Naprawdę niedługo. W drzwiach prowadzących do gospody pojawił się Rhob, syn Tomasa. W ciągu ostatnich kilku lat nerwowy dzieciak wyrósł na silnego, rozsądnego młodzieńca. Jego zielone oczy błyszczały w twarzy o wysokich kościach policzkowych, pod krótko przyciętymi włosami. Umięśniona postać była efektem wielu lat fizycznej pracy przy koniach, siodłach i powozach, dobry charakter zaś stanowił dokładne odbicie osobowości ojca. - Wszystkie konie są wewnątrz i bezpieczne? - zapytał Tomas. - Tak jest - przytaknął Rhob, podchodząc do baru po drugi cebrzyk i mop. - Dalej, staruszku, ruszaj do łóŜka i daj młodym posprzątać to miejsce. - Miał szeroki uśmiech, a jego oczy lśniły w świetle lamp. Bezimienny roześmiał się. - Minęło wiele czasu od chwili, kiedy ktoś nazwał mnie młodym. - To względne pojęcie - zauwaŜył Rhob. Tomas przetarł powierzchnię baru i wrzucił szmatę do cebrzyka. - Staruszek zamierza posłuchać rady syna. Do zobaczenia w południe. - Dobranoc, Tomasie. - Dobranoc, ojcze. - No dobra - powiedział Bezimienny. - Ja zajmę się stołami, a ty podłogą i kominkiem. Ledwie weszli w swój rytm pracy, przerwało im gwałtowne walenie do drzwi. Rhob podniósł głowę znad czyszczonego paleniska. Bezimienny westchnął. - Sądzę, Ŝe wiem, kto to jest - rzekł. - Zobacz, czy mamy wodę na kawę, co, Rhob? I zajrzyj do spiŜarni po tacę chleba i sera.
Rhob odstawił wiadro w kąt i zniknął za barem. Bezimienny odsunął rygle i pociągnął drzwi. Denser niemal wpadł w jego ramiona. - Na bogów, Denser, co ty, do diabła, robiłeś? - Leciałem - odparł. Oczy miał dzikie i zapadnięte, twarz bladą i zimną. - MoŜesz mi dać coś ciepłego? Jestem nieco zmarznięty. Bezimienny zaprowadził dygoczącego Densera do pokoju na tyłach, przyciągnął krzesło do nie rozpalonego kominka i posadził maga na miękkiej poduszce. Pokój niezbyt się zmienił. Drewniany stół i krzesła stojące pod zasłoniętym okiennicą oknem okrywała biała tkanina. Ten stół widział i święta, i tragedie, a najsilniejszym wspomnieniem i źródłem smutku był dla Bezimiennego obraz leŜącego na nim martwego, okrytego płótnem Sirendora Larna, najbliŜszego przyjaciela Hirada, Hirada barbarzyńcy. Krzesła Kruków wciąŜ stały przed kominkiem, lecz kaŜdego dnia Bezimienny przestawiał je tak, by mógł w spokoju poćwiczyć swoim słynnym dwuręcznym mieczem. Jeśli doświadczenie czegoś go nauczyło, to tego, Ŝe w Ŝyciu na Balai niczego nie da się przewidzieć. Wszedł Rhob, niosąc w jednej ręce tacę z dymiącym dzbanem, kubkami i talerzem jedzenia. W drugiej miał szpadel pełen gorących węgli. Bezimienny wziął od niego obie te rzeczy, dziękując skinięciem głowy. - Nie martw się, posprzątam z frontu - powiedział Rhob. - Dziękuję. - Wszystko z nim w porządku? - Tylko trochę zmarzł - odparł Bezimienny, chociaŜ wiedział, Ŝe to nieprawda, Ŝe chodzi o coś więcej. Widział ból w oczach Densera i wyczerpanie, do którego zmusiła go desperacja. Szybko rozpalił ogień, wcisnął magowi do rąk kubek kawy i połoŜył chleb i ser w zasięgu jego ręki. Potem usiadł na drugim krześle i czekał, aŜ Denser zacznie mówić. Xeteskianin wyglądał Ŝałośnie. Nie przystrzyŜona broda, czarne włosy sterczące w nieładzie, blada twarz, przekrwione, mocno podkrąŜone oczy i sine usta. Jego wzrok przesuwał się niespokojnie po całym pokoju, nie mogąc zatrzymać się na jednym miejscu. WciąŜ usiłował coś powiedzieć, ale z jego ust nie wydobywał się Ŝaden dźwięk. Dotarł juŜ do granicy, wyczerpał cały zapas sił. Nawet tak wyjątkowy mag jak Denser ma ograniczoną wytrzymałość, a jeden błąd moŜe okazać się fatalny w skutkach, zwłaszcza w przypadku Skrzydeł-Cienia. Bezimienny czuł się związany z Denserem od czasu, kiedy mag był jego Wybranym, a on Protektorem. Spoglądając na przyjaciela, czuł, Ŝe nie moŜe milczeć. - Rozumiem, Ŝe coś zmusiło cię do jak najszybszego przybycia tutaj, lecz zabicie samego siebie w niczym ci nie pomoŜe. Nawet ty nie moŜesz rzucać czarów bez końca. Denser skinął głową i uniósł kubek do drŜących ust, sycząc, kiedy gorący płyn sparzył mu gardło. - Byłem juŜ tak blisko. Nie chciałem zatrzymywać się poza miastem. Stracilibyśmy kolejny dzień. - Odrętwienie warg sprawiło, Ŝe mówił niewyraźnie. Chciał coś więcej powiedzieć, ale
zamiast tego zaczął gwałtownie kaszleć. Bezimienny pochylił się i zabrał mu kubek, nim mag wylał kawę na siebie. - Spokojnie, Denser. Teraz jesteś tutaj. Jeśli chcesz, znajdę ci łóŜko. Spokojnie. - Nie mogę być spokojny - odrzekł. - Ścigają moją dziewczynkę. Erienne ją zabrała. Musimy odnaleźć ją pierwsi albo oni ją zabiją. Bogowie, ona nie jest zła. Ona jest tylko małą dziewczynką. Potrzebuję Kruków. Bezimienny znieruchomiał. Nieskładna mowa Densera poruszyła go do głębi, oczekiwanie na pomoc Kruków zaniepokoiło go niemal tak samo, jak problem. PrzecieŜ Krucy juŜ nie istnieją. śycie kaŜdego z nich potoczyło się inaczej. Ich ponowne połączenie jest czymś nie do pomyślenia. - Poczekaj, Denser, zwolnij. Muszę usłyszeć wszystko od początku. *** Na południowych stokach gór Balan, o pół dnia jazdy od niemal w całości odbudowanego miasta Blackthorne, zapadła noc. Gwiazdy tworzyły na niebie wzory, księŜyc rzucał blade światło, odpychając całkowitą ciemność. Hirad Coldheart szedł stromą ścieŜką, wcale nie starając się zachowywać cicho. Była to droga, którą pokonałby, gdyby musiał, z zawiązanymi oczami. Tym razem najwaŜniejsza była szybkość i zwinność poruszania się po zdradzieckim błocie i gładkich kamieniach. Znów zbliŜali się łowcy, trzeba ich, podobnie jak i tych wcześniej, powstrzymać. Lecz Hirad wiedział, Ŝe nawet jeśli zginą, tak jak poprzedni, to i tak nie połoŜy kresu głupocie. Coraz więcej ludzi waŜyło się podjąć tego zadania, w miarę jak wieści o słabych punktach przeciwnika wędrowały przez Balaię, wpadając w uszy zainteresowanych, ich plany były coraz śmielsze i coraz lepiej dopracowane. Choć to go brzydziło, wiedział, co kaŜe tym męŜczyznom i kobietom działać. Chciwość. A takŜe marzenie o szacunku, jakim zostaną obdarzeni ci, którzy pierwsi przyniosą głowę smoka. Oto dlaczego nie mógł opuścić Kaan, nawet gdyby chciał. I nie dlatego, Ŝe smoki były bezbronne, tylko dlatego, Ŝe jednak zawsze istniało jakieś ryzyko. Ludzie wykazywali ogromną wytrwałość i pomysłowość, świadczyły o tym działania ostatniej grupy. Hirad wciąŜ miał trudności ze zrozumieniem, jak moŜna tak szybko zapomnieć o długu, jaki Balaia zaciągnęła u smoków z Kaan. Bezimienny wyjaśnił mu to po pewnym wieczorze, kiedy to podsłuchał we Wronim Gnieździe pijackich przechwałek o przygotowywaniu pierwszej wyprawy na smoki. - Nie powinieneś być zaskoczony, Hirad - rzekł. - W końcu wszystko ma swoją cenę i zawsze znajdą się tacy, którzy nie chcą uwierzyć w to, co smoki zrobiły dla Balai. Są teŜ tacy, których to nie obchodzi. Oni znają tylko wartość pieniądza. Honor i szacunek nie mają swojej ceny w złocie. Te słowa rozpaliły gniew Hirada dokładnie tak, jak Bezimienny zamierzał. To właśnie one sprawiły, Ŝe zawsze dbał o formę i trzymał się o krok przed łowcami. W swojej ignorancji próbowali juŜ magii, trucizn, ognia i frontalnego ataku. Teraz zamierzali korzystać z tego, czego nauczyła ich śmierć poprzedników i co przekazali im obserwatorzy. Po raz pierwszy Hirad
naprawdę był zaniepokojony. DruŜyna sześciu łowców - trzech wojowników, mag i dwaj inŜynierowie - poruszała się ostroŜnie i powoli w stronę wzgórz pod Choulem, gdzie mieszkały smoki. Trasa ich marszu przebiegała z dala od wszelkich osad, które mogłyby wcześniej ostrzec Hirada. Wiedli ze sobą balistę strzelającą okutymi stalą drewnianymi palami. Ich plan był prosty, tak jak wszystkie najlepsze plany. O ile Hirad się nie mylił, zamierzali zaatakować jeszcze tej samej nocy, wiedząc, Ŝe Kaan wylecą, by pod osłoną ciemności polować. Balista zostanie umieszczona pod zwyczajową trasą ich lotów i przy szczęśliwym strzale pocisk moŜe zranić, a nawet trwale okaleczyć smoka. Hirad wolał nie ryzykować, więc zszedł na dół, by się z nimi spotkać, zanim pozwoli Kaan opuścić Choul. Łowcy popełnili dwa błędy. Po pierwsze w swoich planach nie uwzględnili Hirada, a po drugie tylko jeden z nich był elfem. Zdali się na łaskę nocy... i szybko odkryli, Ŝe ta nie jest dla nich łaskawa. Barbarzyńca obserwował ich przez szczelinę między głazami. Znajdowali się jakieś trzydzieści stóp poniŜej, oddaleni od niego o sto jardów. Hirad był w stanie śledzić całą grupę w szarym krajobrazie dzięki niesionej przez nich osłoniętej latarni, skrzypieniu kół balisty i stukaniu kopyt ciągnących ją koni. ZbliŜali się do niewielkiego płaskowyŜu, gdzie, jak domyślał się Hirad, planowali rozstawić balistę. Zbocze wznosiło się tu łagodnie, a wystająca skała zapewniała idealny punkt zaczepienia. Barbarzyńca wiedział juŜ, co musi zrobić. Cofnął się nieco i pobiegł w dół do płytkiego Ŝlebu, który biegł równolegle do płaskowyŜu. Podkradł się do jego krawędzi i czekał z mieczem w pochwie i obiema wolnymi rękami. Mag prowadził konie po pochyłości od jego strony, wojownik pilnował z drugiej. Dwaj inŜynierowie szli za balistą, a ostatnia para łowców zamykała pochód. Hirad słyszał cięŜki oddech koni, stukot ich kopyt tłumiły obwiązane wokół nóg szmaty. Mimo ciągłego oliwienia przez inŜynierów koła balisty skrzypiały i trzeszczały, a od czasu do czasu słychać teŜ było przesyłane wzdłuŜ linii idących słowa ostrzeŜenia i zachęty. Barbarzyńca przygotował się. TuŜ pod krawędzią płaskowyŜu ścieŜka przechodziła w stromą rampę o długości około dwudziestu jardów. Po dzisiejszych ulewach powinna być śliska. Kiedy łowcy zbliŜyli się do niej, zwolnili. Mag szedł na czele, trzymając w dłoniach wodze i popędzając konie. - Ruszajcie się! - zasyczał ktoś z dołu, w nieruchomym nocnym powietrzu zabrzmiało to bardzo głośno. - OstroŜnie - uciszył ich ktoś inny. Nad skrajem płaskowyŜu pojawił się mag. Hirad skoczył, podcinając mu nogi. MęŜczyzna gruchnął o ziemię. Barbarzyńca juŜ siedział na nim i zanim tamten zdołał krzyknąć, zdzielił go pięścią w skroń. Głowa czarodzieja uderzyła o kamień i mag zaległ nieruchomo. Biegnąc pochylony przed spłoszonymi końmi, Hirad wyciągnął z pochwy miecz. Wojownik po
drugiej stronie koni był zaledwie w połowie odwrócony w jego stronę, dlatego nie mógł się bronić. Hirad wbił z rozmachem ostrze w jego bok, i kiedy tamten padał z wrzaskiem, barbarzyńca nachylił się nad nim. - Wierz mi, ty masz szczęście - powiedział chrapliwie. Uspokoiwszy konie, które zaczynały się cofać, podbiegł do balisty i ciął jedną z lin. Punkt cięŜkości machiny przesunął się i konie ruszyły odruchowo w przeciwną stronę, nerwowo rŜąc. Cztery postacie, które w tym czasie wchodziły na grzbiet płaskowyŜu, spojrzały do góry w niemym szoku i wyciągnęły broń. - Ostrzegałem ostatniego, który tutaj przyszedł, aby przekazał następnym, Ŝe znajdą tu tylko śmierć. Ale wy nie chcieliście słuchać. - Uderzył w następną linę, rozcinając ją jednym ciosem. Balista potoczyła się szybko po pochyłości, rozganiając łowców i nabierając rozpędu na kamieniach i kępach trawy. Nagle jedno koło odpadło i przekrzywiona konstrukcja zakręciła w lewo, ku krawędzi ścieŜki, a potem zaczęła koziołkować w stronę skupiska drzew jakieś dwieście stóp poniŜej. Tymczasem na dole łowcy podnosili się z ziemi. InŜynierowie patrzyli na wojowników, oczekując jakichś wskazówek. Teraz juŜ nic wam nie zrobią, rzekł Hirad. Jest bezpiecznie, Wielki Kaanie. Ze wzgórz za plecami barbarzyńcy oderwał się jakiś cień i spłynął w dół ścieŜki. Był ogromny, uderzenia jego skrzydeł wzniecały wiatr, a z paszczy dobywał się ryk furii. Łowcy odwrócili się i zaczęli uciekać, lecz wtedy kolejny kształt wzleciał w powietrze nad ścieŜką, a potem dołączył do niego trzeci, i wspólnie popędziły łowców z powrotem w stronę Hirada. Trzy smoki przesłoniły gwiazdy, wielkie ciała wisiały na niebie, a chóralne ryki odbijały się od gór, echo wywoływało okrzyki przeraŜenia łowców, którzy teraz sami stali się ściganą zwierzyną. Stanęli zbici w ciasną grupkę, a smoki okrąŜały ich, pochylając krzaki i trawę i wzniecając kłęby kurzu. KaŜda z bestii mierzyła ponad sto metrów długości, ich wielkość i moc były szyderstwem z tej Ŝałosnej bandy, która przybyła, aby zabić jednego z nich. Łowcy byli bezradni i wiedzieli o tym, spoglądając w paszcze, które bez trudu mogły połknąć kaŜdego człowieka w całości, i wyobraŜając sobie płomień tak gorący, iŜ mógłby zamienić ich w kupki popiołu. - Hirad, błagam - wymamrotał jeden z inŜynierów, spoglądając na niego z rozpaczą. - Teraz cię posłuchamy. - Za późno - odrzekł Hirad. - JuŜ za późno. Sha-Kaan zbliŜył się i jego mocno bijące skrzydła powaliły łowców jak wichura. Długa szyja zgięła się i opadła, a paszcza z szybkością węŜa pochwyciła wojownika. Z nieprawdopodobną, zapierającą dech w piersiach gracją smok wzbił się w niebo. Jak na tak wielkie zwierzę, był niewiarygodnie szybki, pozostali łowcy gapili się w niebo zbyt przeraŜeni, by myśleć o wstaniu z ziemi. MęŜczyzna w wielkiej paszczy Sha-Kaana nawet nie krzyknął, kiedy jego ciało zostało rozdarte na kawałki i wyplute. Potem Wielki Kaan wywarczał w noc swoją wściekłość, a dźwięk
poniósł się echem niczym odległy grzmot. Tymczasem Nos-Kaan uniósł się jeszcze wyŜej, po czym zanurkował, spadając na ludzi z rozwartą paszczą. Jednym uderzeniem skrzydeł zmniejszył swoją prędkość, ale podmuch i tak przeturlał łowców po ziemi, a ich okrzyki zagłuszył ryk powietrza. Potem uderzył tak samo jak Sha, jego ofiara została natychmiast zmiaŜdŜona i wypluta na ziemię u stóp pozostałych łowców. Wreszcie przyszła kolej na Hyn-Kaana. Wielki czarny kształt wisiał w świetle gwiazd zaledwie kilka stóp nad ziemią i poruszał leniwie głową, by schwytać ofiarę w paszczę. Potem zamachał skrzydłami i wzniósł się w niebo, ludzki jęk coraz bardziej słabł, aŜ ucichł, a potem rozległ się odgłos uderzenia ciała o kamienie. Hirad oblizał wyschnięte wargi. A więc smoki dokonały zemsty, pokazały swoją potęgę. Elf u jego stóp miał szczęście, bo wciąŜ był nieprzytomny i niczego nie widział. Hirad kochał smoki Kaan i nawet tak gwałtowna i okrutna śmierć ludzi nie mogła zerwać tej więzi. Jednak czuł, Ŝe jeszcze raz przypomniano mu o wielkiej przepaści dzielącej ludzi i smoki, o tym, Ŝe są to tak potęŜne stworzenia, Ŝe gdyby tylko chciały, ludzie staliby się ich niewolnikami. Hirad zwrócił teraz uwagę na samotnego inŜyniera, wciąŜ Ŝywego, otoczonego rozdartymi ciałami przyjaciół. Wokół jego butów, gdy tak klęczał przeraŜony trzema krąŜącymi nad nim smokami, pojawiła się kałuŜa moczu. Sha-Kaan wylądował i złapał go w pazury, a potem podniósł w kierunku paszczy. MęŜczyzna zajęczał i zaczął coś bełkotać. Tymczasem Hirad odwrócił się do elfa, wyciągnął korek z bukłaka i wylał zawartość na jego głowę. Ten parsknął, zakrztusił się, jęknął z bólu. Hirad złapał go za kołnierz i podniósł, trzymając sztylet tuŜ przy jego gardle. - Pomyśl tylko o rzuceniu czaru, a umrzesz. Nie jesteś dość szybki, aby mnie pokonać, zrozumiałeś? - Mag kiwnął głową. - Dobrze. A teraz patrz i ucz się. Sha-Kaan przysunął nieszczęsnego inŜyniera jeszcze bliŜej swojej paszczy. - Czemu na nas polujecie? - spytał, a jego oddech rozwiał włosy męŜczyzny. Ten próbował odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, z jego gardła wychodził tylko zdławiony jęk. Mów, człowieku. InŜynier zamachał bezradnie nogami w powietrzu, zapierając się dłońmi o pazury smoka. - Zobaczyliśmy szansę na wygodne Ŝycie - wydusił wreszcie z siebie. - Ale nie chciałem cię skrzywdzić. Myślałem, Ŝe... Sha-Kaan prychnął. - „Nie chciałem cię skrzywdzić.” UwaŜałeś nas za bezmyślne jaszczurki. A zabicie mnie albo jednego z mojego Miotu miało być... Jak to nazywa Hirad? A tak, „sportem”. Ale teraz jest inaczej, co? Teraz uwaŜasz nas za zdolnych do myślenia? InŜynier kiwnął głową, a potem zaczął się jąkać. - Ni-nigdy wię-więcej t-t-te-tego nie-e zro-o-obię. Przysięgam. - Rzeczywiście, nie zrobisz - powiedział Sha-Kaan. - Mam nadzieję, Ŝe twój szczęśliwy towarzysz uwaŜnie tego słucha.
- Mój szczęśli...? - InŜynierowi nie było dane dokończyć. Sha-Kaan złapał ogromnymi pazurami czubek jego czaszki i zmiaŜdŜył jak przejrzały owoc, a towarzyszący temu odgłos odbił się echem od otaczających ich skał. Hirad poczuł, jak mag drŜy i zaczyna sapać. Nogi mu osłabły, lecz barbarzyńca nadal trzymał go w pionie. Sha-Kaan puścił drgające ciało inŜyniera i spojrzał w ich stronę - przenikliwy błękit migoczący zimno w ciemności. - Hiradzie Coldheart, pozostawiam ci dokończenie ostrzeŜenia. - I Wielki Kaan wzbił się w powietrze, aby wysłać swój Miot na łowy. Hirad nadal trzymał maga, pozwalając przeraŜonemu elfowi przyjrzeć się otaczającej ich rzezi. Czuł, jak męŜczyzna dygocze. Kiedy poczuł w nosie zapach uryny, odepchnął go. - śyjesz, poniewaŜ pozwoliłem ci Ŝyć - rzekł, spoglądając na białą jak papier twarz elfa. - JuŜ znasz wiadomość, jaką masz rozgłosić. KaŜdego, kto przychodzi tu po smoki Kaan, czeka tylko szybka śmierć. Smoki nie słuŜą do polowań i są znacznie potęŜniejsze, niŜ moŜna to sobie wyobrazić. Rozumiesz mnie, prawda? Mag kiwnął głową. - Dlaczego ja? - Jak się nazywasz? - zapytał ostro Hirad. - Y-Yeren - wydukał tamten. - Z Julatsy, nieprawdaŜ? Kolejne kiwnięcie głową. - Właśnie dlatego ty. Ilkarowi brakuje magów. Udasz się więc do kolegium i będziesz stamtąd rozgłaszać wiadomość. Zostaniesz tam, aby mu pomagać w taki sposób, jaki on uzna za stosowny. Jeśli usłyszę, Ŝe tak się nie stało, nigdzie nie będziesz bezpieczny. Ani w głębinach piekła, ani w pustce. Nigdzie. Znajdę cię i przyprowadzę swoich przyjaciół. - Hirad wskazał ręką do góry, w stronę skał. - A teraz precz mi z oczu. I nie przestawaj biec, dopóki Ilkar nie pozwoli ci się zatrzymać. Jasne? Trzecie kiwnięcie głową. Hirad odwrócił się i odszedł, a odgłos biegnących stóp wywołał na jego ustach ponury uśmiech.
Rozdział 2
Kilka ostatnich dni, które spędziła na pokładzie statku - kiedy wiedziała, Ŝe wreszcie uciekła ze szponów kolegiów, nie tylko Dordover, ich wszystkich - było najspokojniejszym i przynoszącym największe odpręŜenie czasem w całym Ŝyciu Erienne. Na spokojnych późnym latem wodach Południowego Oceanu, we wspaniałym, suchym cieple mogły wraz z Lyanną wreszcie odpocząć, zapomnieć o minionych troskach i pomyśleć o tym, co nadejdzie. Kiedy teraz spoglądała w przeszłość, uświadamiała sobie, Ŝe głosy w jej głowie odzywały się tak regularnie, iŜ wydawały się częścią jej samej. Nakłaniały ją, by odeszła z kolegium i pozostała z nimi. Przypomniała sobie tę noc, kiedy podjęła decyzję. Kolejna noc w Dordover, kolejny koszmar dla Lyanny. Jak się okazało, o jeden za duŜo. Dordover. Tam Rada Starszych Kolegium Magii przyjęła ją po tym, jak opuściła Xetesk. Tam traktowano ją z mieszaniną podziwu i pogardy dla jej splątanej przeszłości. Tam wreszcie wyjątkowe zdolności jej córki zostały wykształcone i tam - zbadane przez magów - wywołały strach większy niŜ podniecenie. To, co przez ten rok udało się dordovańskim magom odkryć, Erienne juŜ dawno wiedziała, oboje z Denserem wiedzieli. Tak naprawdę Lyanna znajdowała się poza ich ograniczonym pojmowaniem. Nie mogli w bezpieczny sposób rozwijać jej zdolności, tak jak nie potrafiliby nauczyć szczura latać. Jedna magia, jeden mag. Starszyzna Dordover nienawidziła tej mantry i faktu, Ŝe Erienne tak mocno w nią wierzyła. To było wbrew wyobraŜeniom, które zapewniały Dordover niezaleŜność. Mimo to z początku zabrali się do szkolenia Lyanny z wielkim poświęceniem. Ale potem, gdy uświadomili sobie ogrom jej zdolności, wywołało to ich chciwość lub, co bardziej prawdopodobne, poczuli się zagroŜeni. Lecz przez cały czas był ktoś, kto rozumiał, co się dzieje. Ktoś potęŜny. Głosy odzywały się w jej głowie i, o ile wiedziała, w głowie Lyanny. Wspierały ją, dodawały wiary, pomagały zachować zdrowe zmysły i uspokajały. Zachęcały ją, by przyjęła to, co proponują - wiedzę i moc. I wtedy nadeszła tamta wyjątkowa noc. Wtedy zrozumiała, Ŝe Dordovańczycy nie mogą juŜ pomóc Lyannie, Ŝe naraŜają ją tylko na niebezpieczeństwo. Nie umieją uwolnić jej od koszmarów i jednocześnie nie pozwalają, by się rozwijała. Bała się, Ŝe jej frustracja z tego powodu moŜe doprowadzić do katastrofy. Jest tak mała, Ŝe nie rozumie, co moŜe rozpętać. Nawet teraz z trudem powstrzymywała wybuchy złości, w czym była nieodrodną córką swojej matki. Jak na razie nie przeobraŜała swego gniewu w magię, lecz ta chwila nadejdzie, chyba Ŝe nauczy się ograniczać moc, jaką posiada. Tamtej nocy Lyanna obudziła się z krzykiem, który przeraził Erienne bardziej niŜ
kiedykolwiek wcześniej. Kołysała dygoczącą, spoconą jak mysz dziewczynkę, póki ta się nie uspokoiła. Teraz przypominała sobie ich rozmowę, jakby zdarzyła się przed chwilą. - W porządku. Mama jest przy tobie. Nic ci się nie stanie. - Erienne otarła buzię córki, z całych sił starając się uspokoić walące serce. - Wiem, mamo. - Dziewczynka przytuliła się do niej. - Z ciemności wyszły jakieś potwory, lecz odpędziły je stare kobiety. Erienne przestała ją kołysać. - Kto, Lyanno? - Stare kobiety. One zawsze mnie ratują - Przytuliła się jeszcze mocniej. - Jeśli jestem blisko nich. Erienne uśmiechnęła się, gdyŜ podjęła juŜ decyzję. - Śpij dalej, kochanie - powiedziała, układając ją do snu i gładząc po włosach. - Mama musi coś sprawdzić w gabinecie. Potem moŜe wyruszymy na małą wycieczkę. - Dobranoc, mamo. - Dobranoc, kochanie. - Kiedy Erienne dotarła do drzwi, usłyszała, jak Lyanna coś szepcze. Odwróciła się, ale okazało się, Ŝe dziewczynka nie mówiła do niej. Jej córka odpływała z zamkniętymi oczami w coś, co, jeśli bogowie pozwolą, będzie spokojnym snem, wolnym od wszystkich koszmarów. Znów coś szepnęła i tym razem Erienne usłyszała nucone przez nią słowa i cichy chichot, jakby dziewczynka została połaskotana. - Nadchodziiimy. Nadchodziiimy. Nocna ucieczka z Dordover, która nastąpiła wkrótce potem, wciąŜ przyprawiała Erienne o dreszcze, wspomnienia były pełne troski, strachu i nieustannej bliskości poraŜki. Trzy dni spędzone w lesie Thornewood poprzedziło osiem dni jazdy w powozie kierowanym przez milczącego elfiego woźnicę. Wówczas uwaŜała to za zły pomysł, lecz od tamtej pory zrozumiała, Ŝe elfy z Gildii niewiele rzeczy powierzały przypadkowi. Stąd szybka jazda na południe i wschód w stronę Arlen, nim wsiadły na statek, pozostawiając za sobą wszystkie troski. Wiąz Oceanu był trzymasztowym Ŝaglowcem mierzącym od dziobu do rufy prawie sto stóp. Wysmukła i wąska jednostka, którą stworzono do szybkiej Ŝeglugi, miała ciasne, lecz dość wygodnie urządzone kabiny pod pokładem. Utrzymywany w idealnej czystości przez trzydziestu elfów Wiąz był pięknym statkiem, pokład zapewniał stopom stabilność, nakrapiane ciemnobrązowo deski burt chroniły przed słoną wodą, a maszty robiły wraŜenie mocnych, choć giętkich. Erienne, której doświadczenie w Ŝeglowaniu było niewielkie, natychmiast poczuła się tu pewnie, a stanowcze, lecz uprzejme traktowanie przez zajętą załogę wzmagało poczucie bezpieczeństwa. Poza wachtą elfy cieszyły się towarzystwem Lyanny obserwującej szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami ich wybryki na pokładzie, Ŝonglowanie pomarańczami, ich akrobacje, śpiewy i tańce. Erienne zaś była zadowolona, Ŝe choć przez chwilę nie jest w centrum zainteresowania. Odpoczywały więc, łykając świeŜe powietrze, mieszaninę zapachów statku i morza, i widząc, jak ich przewodnicy wreszcie się uśmiechają, kiedy Balaia zostawała za nimi. Ren’erei, ich wcześniejszy woźnica, w końcu przedstawiła im swojego brata Tryuuna. Elf jedynie skłonił głowę, porośniętą tak samo krótko obciętymi czarnymi włosami, i błysnął oczami, z których lewe miało
nieruchomą źrenicę i było mocno przekrwione. Całą okolicę oka pokrywały blizny i Erienne postanowiła spytać o to Ren’erei, nim dotrą do celu podróŜy.Okazja przydarzyła się pewnej nocy, cztery dni po wypłynięciu. Było juŜ po wieczerzy i kociołki zostały spakowane, choć wciąŜ jeszcze migotały starannie pilnowane ognie. Rozwinięte Ŝagle majaczyły bielą nad ich głowami, wiatr pędził chmury zasłaniające gwiazdy. Lyanna spała w swojej koi, a Erienne przechylała się przez burtę, przyglądając się mknącej pod nimi wodzie i wyobraŜając sobie, co moŜe płynąć tuŜ pod jej powierzchnią. Usłyszała, Ŝe ktoś podszedł i stanął obok, była to Ren’erei. - Hipnotyzujące, prawda? - powiedziała. - Piękne - zgodziła się młoda elfka. śycie na Calaius, południowym kontynencie, sprawiło, Ŝe była mocno opalona. Miała krótko przycięte, czarne jak skrzydła kruka włosy, skośne zielone oczy, ostro zakończone uszy i dumne, wysokie kości policzkowe. Stała kilka kroków od Erienne, a w ciemności jej oczy błyszczały tak, jakby pochwyciły z wody odbicie gwiazd. - Jak szybko tam będziemy? - zapytała Erienne. Elfka wzruszyła ramionami. - Jeśli wiatry będą nam sprzyjać, zobaczymy Archipelag Ornouth jeszcze przed zachodem słońca. Stamtąd jest juŜ zaledwie kilka dni Ŝeglugi. - A gdzie jest to „tam”? Zakładając, Ŝe teraz moŜesz mi powiedzieć. - Podczas jazdy powozem Erienne wciąŜ zadawała pytania, lecz nigdy nie dowiedziała się, co będzie dalej. Ren’erei uśmiechnęła się. - Tak, teraz mogę ci powiedzieć - odrzekła. - To wyspa w głębi Archipelagu, którą nazywamy Herendeneth, co w naszym języku oznacza „dom bez granic”. Nie wiem, czy ma jakąś inną nazwę. Ornouth składa się z ponad dwóch tysięcy wysp, wiele z nich nawet nie jest uwzględnione na mapie. Naniesienie ich wszystkich na papier to zadanie na więcej niŜ jedno Ŝycie. Obawiam się, Ŝe Herendeneth nie wygląda zbyt ładnie z morza, to same klify i czarne skały, podczas gdy wiele innych wysp to plaŜe, laguny i drzewa, ale taki wygląd wyspy dobrze słuŜy naszym celom. - Brzmi wspaniale - odparła sucho Erienne. - Nie zrozum mnie źle, to piękna wyspa. Lecz Ŝeby się tam dostać, trzeba znać drogę. Rafy nie znają litości. - Ach, rozumiem. - Nie, ale zrozumiesz - zachichotała Ren’erei. - Ten, kto nie zna drogi, nigdy do nas nie dotrze. - Oni potrafią latać. - Z góry wyspa sprawia wraŜenie niedostępnej, choć jej wygląd moŜe wprowadzać w błąd. - Widzę, Ŝe myślicie o wszystkim - powiedziała Erienne, dając ujście swojemu wrodzonemu sceptycyzmowi. - Tak, od ponad trzystu lat - przytaknęła Ren’erei. Umilkła i Erienne poczuła, jak elfka przygląda się jej twarzy. - Tęsknisz za nim, prawda? Te słowa zaskoczyły ją, lecz tak w istocie było. Podświadomie wciąŜ miała nadzieję, Ŝe Denser podąŜa za nimi, lecz teraz... na upadek bogów, on nie jest Ŝeglarzem, a skoro wyspa jest równieŜ osłonięta z powietrza... nie powinna być zaskoczona.
Lecz tak naprawdę czuła się odcięta od wszystkiego, co znała, i tęskniła za nim mimo całej radości, jaką dawała jej Lyanna. Brakowało jej jego dotyku, brzmienia głosu, oddechu na karku, siły, jaką wkładał we wszystko, co robił, i wsparcia, które okazywał tak zdecydowanie, niezaleŜnie od długich okresów rozłąki. A choć wiedziała, Ŝe podjęła słuszną decyzję, niewiadome podkopało jej pewność siebie, wciąŜ szepcząc o niewyobraŜalnych niebezpieczeństwach czyhających na jej córkę. Denser mógłby ją z tego wyciągnąć. Uratowaliby siebie nawzajem, lecz jego tutaj nie było i aby nadal wierzyć w siebie, musiała sięgnąć głębiej do swoich pokaźnych zapasów siły. Ren’erei bardzo jej pomagała. Była przyjazna, pełna szacunku i zrozumienia. Erienne pomyślała, Ŝe warto by ją trzymać tak blisko siebie i tak długo, jak to tylko moŜliwe. Tylko bogowie wiedzą, czemu będzie musiała stawić czoła na Herendeneth. - Wiesz, Ŝe chętnie przyjęlibyśmy go tutaj, lecz są inni, którzy mają mniej przyjazne powody, by nas znaleźć, nie licząc tych, którzy juŜ próbowali - ciągnęła dalej, oszczędzając jej konieczności odpowiadania. - Polują na nas w dzień i w noc, od ponad dziesięciu lat. Oni zrobią wszystko, aby tylko ujrzeć nasz upadek. Erienne zmarszczyła brwi. To nie ma sensu. Z pewnością tylko dordovańscy magowie ich ścigają. - Kto? - Łowcy Czarownic - powiedziała Ren’erei. - Czarne Skrzydła. Pod Erienne ugięły się kolana, zachwiała się i chwyciła burty. Ren’erei z niesamowitą zwinnością podskoczyła i chwyciła ją. Erienne nie znalazła słów, aby jej podziękować. Puls łomotał jej w gardle, krew ryczała w uszach, a w umyśle pojawiły się wspomnienia, które tak starannie ukryła wiele lat temu. Znów to widziała. Czuła atmosferę zamku Czarnych Skrzydeł, zapach strachu w pokoju bliźniaków, piekielne męki rozdzielenia z ukochanymi synami i drwiący uśmiech kapitana Traversa, dowódcy Łowców Czarownic. Znów widziała krew płynącą z poderŜniętych gardeł synów i plamiącą pościel, ich twarze i ściany. Jej chłopcy. Jej piękni chłopcy. Zamordowani ze strachu przed zagroŜeniem, którego wcale nie stwarzali, przez ludzi, którzy bali się magii, gdyŜ nie mogli jej zrozumieć. Znów poczuła stratę, jakby to było wczoraj. Czarne Skrzydła nie zostały zniszczone pomimo tego wszystkiego, co ona i Krucy uczynili, i teraz polowały na to, co było najbardziej czyste. Na Lyannę. - Nie, nie, nie - wyszeptała. Znowu. - Wybacz, jestem głupia - powiedziała Ren’erei, ocierając łzę z twarzy Erienne. - Źle zrobiłam, Ŝe ci o tym powiedziałam. Wiemy, co przez nich straciłaś, i bardzo ci współczujemy. Lecz musiałaś się dowiedzieć, by zrozumieć, Ŝe będziesz z nami bezpieczna, nawet bardziej niŜ za murami własnego kolegium. Tryuun ucierpiał z ich rąk. Widziałaś jego twarz. Wyrwał się z ich tortur, lecz nie bez strasznych ran. Ale pewnego dnia znajdziemy Czarne Skrzydła i dokończymy to, co zaczęli Krucy. - Ale przecieŜ my zniszczyliśmy ich zamek - wyszeptała Erienne, spoglądając w oczy elfki, by
sprawdzić, czy nie kłamie. Ren’erei pokręciła głową. - Nie. Jeden z nich uciekł, a potem pozostali dołączyli do niego, by po wycofaniu się Wesmenów znowu zacząć działać. To Selik. - Selik nie Ŝyje - odparła Erienne. Wyrwała się Ren’erei i usiadła na przywiązanej do pokładu skrzyni, męczyły ją nudności. - Sama go zabiłam. - Powiedz to Tryuunowi - rzekła powaŜnie Ren’erei. - Selik jest tak oszpecony, Ŝe niemal nie moŜna go rozpoznać, ale jego zachowanie jest aŜ zbyt łatwe do poznania. Lewa strona jego twarzy jest zimna i martwa, a ślepe oko opada w dół. Ogień spalił mu włosy, ma wiele blizn po oparzeniach, ale siła w ręce pozostała. Jest niebezpiecznym przeciwnikiem, wiele o nas wie. Więcej niŜ jakikolwiek Ŝyjący człowiek. - Zatem zabij go. - W głosie Erienne odbijała się zimna groźba, którą czuła wewnątrz, choć noc była ciepła. - Najpierw trzeba go namierzyć. Tryuun umknął mu dziesięć miesięcy temu i od tego czasu nie słyszeliśmy o nim. Lecz znajdziemy go i tym razem będzie nas więcej, obiecuję. - Przykucnęła przed Erienne, a ta spojrzała w jej głębokie niczym ocean zielone oczy i uśmiechnęła się. - Tutaj nie podąŜy za nami. Nikt tego nie moŜe. Jesteś bezpieczna, Erienne. Ty i Lyanna. Na Herendeneth nikt nie moŜe zrobić wam krzywdy. Wiedziała, Ŝe Ren’erei ma rację, lecz szok wywołany jej słowami sprawił, Ŝe tej nocy czarodziejka nie mogła spać. Irracjonalne strachy gnały po jej zmęczonym umyśle i chwytały w przyprawiającą o szybsze bicie serca bezsenność. Denser wciąŜ przebywał na Balai nieświadom zagroŜenia, które kryło się gdzieś w jej granicach. Drogi Ilkar równieŜ. Oni obaj kiedyś znosili tortury z rąk Czarnych Skrzydeł. PrzeraŜało ją to, Ŝe kilku Łowców przeŜyło i teraz koszmar moŜe się powtórzyć. Być moŜe zniknięcie Selika oznacza, Ŝe w jakiś sposób udało im się dostać między załogą statku. A być moŜe nawet dotarli juŜ do Herendeneth i powita ich tam śmierć. W jej wyobraźni Czarne Skrzydła były wszędzie, a kaŜdy z nich trzymał w ręce sztylet, aby poderŜnąć gardło bezbronnemu dziecku... Archipelag Ornouth, który następnego dnia wyłonił się z blasku zachodzącego słońca, był to cały łańcuch wysp, które sprawiały wraŜenie rozciągającej się jak okiem sięgnąć jednej wyspy. Przez cienką warstwę chmur słońce rzucało na nie czerwone światło, kąpiąc ziemię i morze ciepłym blaskiem. Erienne i Lyanna stały na dziobie Wiązu, sycąc się wspaniałym widokiem. Wyspy stawały się coraz wyraźniejsze. To, co na pierwszy rzut oka wydawało się górami na jednej wyspie, okazało się pasmem gór na zupełnie innej. Ornouth rozciągał się ze wschodu na zachód, rozpoczynał się przy północnym wybrzeŜu Calaius drobnymi kamiennymi atolami, wynurzającymi się z morza niczym zaciśnięte pięści, a kończył długimi na wiele mil łachami białego piasku. Był piękny, lecz zdradliwy. Nawet pod najspokojniejszymi wodami otaczały go ukryte rafy, zdolne rozpruć dno kaŜdego statku, Erienne
wyczuwała, jak w miarę zbliŜania się do wysp wśród marynarzy zaczyna narastać napięcie. Nic dziwnego, Ŝe Archipelag nie został dotąd dokładnie zbadany. PodróŜ z południowego lądu do najbliŜszej wyspy mogła udać się tylko na statku pływającym po oceanie, Ŝeglowanie na łodziach o mniejszym zanurzeniu do mrowia wysepek wewnątrz Archipelagu mogło stanowić zajęcie dla fanatyka. Większość wysp, które kryły się w głębi Ornouth, nie została uwzględniona na mapach, jako Ŝe w znacznej części były to wciąŜ dziewicze ziemie. Wiąz Oceanu płynął pewnie w stronę zewnętrznego łańcucha wysp, lecz kiedy znaleźli się na tyle blisko, by rozróŜnić pojedyncze drzewa i głazy, emocje znowu wzrosły.Stojący przy sterze pierwszy oficer wyrzucił z siebie serię rozkazów i elfy rozbiegły się do płócien i na maszty. Większość Ŝagli została zwinięta, pozostawiono tylko kliwer i marsel na przednim maszcie. Wszyscy, którzy nie pracowali przy takielunku, przechylali się przez burty i badali sondami szybko zmieniającą się głębokość dna. Kapitan sterował między dwiema wyspami, trzymając się bardzo blisko jednej z nich, gdzie dno opadało stromo juŜ od samego brzegu. Nie zwracając uwagi na pasaŜerów, podenerwowana załoga, reagowała natychmiast na kaŜde drgnięcie steru, kaŜdy rozkaz poluzowania lub zwinięcia Ŝagli, podczas gdy od strony dziobu płynął ciągły strumień okrzyków. śeglarze wpatrywali się w wodę lub raz po raz mierzyli jej głębokość. Statek płynął wolno kanałem. Erienne zauwaŜyła starannie ułoŜone pod relingiem długie tyczki, nie potrzebowała zbyt wielkiej wyobraźni, by zrozumieć, do czego słuŜą. Nie chciałaby, aby kiedykolwiek były wyjmowane. Nie padło ani jedno słowo, które nie byłoby bezpośrednio związane z zadaniem, a malujące się na twarzy kaŜdego marynarza skupienie wskazywało, jak niewiele, mimo posiadanego doświadczenia, dzieli ich od katastrofy. Minęła godzina ostroŜnej Ŝeglugi, nim okrąŜyli wyspę rozmiarów portu i zakotwiczyli w szerokim kanale, skąd w kaŜdą stronę krajobraz aŜ po horyzont był upstrzony wyspami. Załoga zeszła z posterunku i szybko rozpalono ogień, wkrótce nos Erienne wypełnił zapach gotowanych potraw. Gdzieś cicho grał flet. Erienne i Lyanna, nie czując ulgi, której doświadczała załoga, nie śmiały się ruszyć, więc siedziały tam, gdzie usadowiły się juŜ wcześniej, to znaczy na skrzyniach zabezpieczonych linami i sieciami. Podeszła do nich Ren’erei, niosąc dwa kubki herbaty. - Zatrzymaliśmy się tutaj na noc. Tylko szaleniec ryzykowałby Ŝeglowanie do Herendeneth po ciemku. Jesteśmy zasłonięci od strony oceanu, niewielu podąŜyłoby za nami aŜ tak daleko. Na pewno wolałabyś nie wiedzieć, jak mało dzieliło stępkę od rafy, ale o świcie, niestety, nie będzie lepiej. Erienne wzięła od niej herbatę i przez chwilę przyglądała się, jak Lyanna obejmuje dłońmi kubek, wdychając świeŜy aromat. - Na pewno płynęliście juŜ tędy? - zapytała wreszcie. Ren’erei kiwnęła głową. - Dno się rusza, a rafy rosną. W końcu zmienia się teŜ ułoŜenie kanału. Dlatego nigdy nie jest się zbyt ostroŜnym. Nasze mapy zmieniają się niemal z kaŜdą podróŜą. MoŜe nie za bardzo, ale dość, abyśmy ciągle musieli być czujni.
- Czy jutro przybijemy do brzegu? - dopytywała się Erienne. - Chcę przejść się po piasku! - oznajmiła nagle Lyanna, łyknąwszy herbaty. Młoda elfka uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. - Tam, dokąd płyniemy, nie ma piasku, księŜniczko - powiedziała. - Nie jutro. Lecz pewnego dnia zabiorę cię tam, gdzie jest piasek, obiecuję. Erienne dostrzegła ciepło w oczach Ren’erei. - Masz dzieci? - Pogładziła włosy Lyanny. Dziewczynka cofnęła się nieco, skupiając całą swoją uwagę na herbacie. Patrząc na nią, łatwo zapominało się, jak daleko sięga jej umysł i jak wielka moc jest w nim zgromadzona. - Nie - odpowiedziała Ren’erei - choć bardzo bym chciała. Moje obowiązki trzymają mnie z dala od męŜczyzn. Ale pewnego dnia to się zmieni. - Będziesz wspaniałą matką. - Na razie mogę mieć tylko taką nadzieję - odparła elfka. - Ale dziękuję. Noc minęła spokojnie, załoga korzystała z odpoczynku, świadoma trudów, jakie ich czekają rano. Wiąz Oceanu postawił Ŝagle chłodnym świtem. Erienne obudził powolny ruch statku i dziwna cisza, która zapanowała, gdy płynęli wąskim kanałem prowadzącym wprost ku Herendeneth. Po umyciu się i ubraniu w dostarczoną przez Ren’erei parę jasnobrązowych spodni, wełnianą koszulę i skórzany kaftan, Erienne ruszyła na pokład, zatrzymując się na chwilę, by z niepokojem spojrzeć na śpiącą córkę. Normalnie Lyanna była zrywającym się o świcie kłębkiem energii, a teraz z kaŜdym dniem podróŜy coraz więcej spała, Erienne nie mogła pozbyć się wraŜenia, Ŝe ten sen nie jest przez nią całkowicie kontrolowany. Z drugiej jednak strony budziła się wypoczęta i radosna, a jej spokojne akceptowanie całkowitej przemiany tego wszystkiego, co dotąd znała, było prawdziwym błogosławieństwem. Na pokładzie Erienne wróciła na swoje miejsce z poprzedniego dnia, rozkoszując się rozwodnionym słonecznym blaskiem, który przebijał się przez coraz grubsze chmury. Wiatr był mocny, lecz stały, i Wiąz płynął przez Archipelag powoli i spokojnie. Idylliczne laguny ustępowały miejsca rozrzuconym kamiennym pięściom lub rozległym atolom wulkanicznym o szczytach zasłoniętych chmurami. Załoga trwała wyczekująco na olinowaniu, gotowa na komendę refować i stawiać Ŝagle, kliwer był luzowany za kaŜdym razem, kiedy wiatr się wzmagał. Ukryte pod wodą zagroŜenie odbierało ostatniemu etapowi ich podróŜy cały urok i choć Erienne nigdy nie przestała podziwiać ogromu i piękna Ornouth, nie mogła pozbyć się wraŜenia, Ŝe są tu intruzami. MoŜe to i był spokojny raj, lecz kiedy przyjrzało mu się bliŜej, pojawiało się uczucie strachu, Ŝe jeśli załoga Wiązu nie okaŜe odpowiednio duŜo szacunku, moŜe się to zakończyć ponurym odgłosem, z jakim rafa rozrywa deski poszycia statku. Po południu chmury rozwiały się, ukazując błękit nieba, temperatura wzrosła, a wiatr przycichł. Lyanna, która późnym rankiem dołączyła do Erienne, gramoliła się teraz na jej plecy,
wychylając się za burtę. - O co chodzi, kochanie? - zapytała Erienne. - Jesteśmy na miejscu - powiedziała dziewczynka tak cicho, Ŝe jej głos ledwie było słychać poprzez skrzypienie drzewc i łagodne chlupotanie uderzającej o burtę fali. Erienne równieŜ wyjrzała. Kapitan trzymał Wiąz w halsie na sterburtę, płynąc obok rozległej piaszczystej plaŜy, za którą wznosiły się setki stóp w górę klify zamieszkane przez stada morskich ptaków, których nawoływania słyszeli wokoło. Opływając wyspę, Ŝaglowiec powoli obrócił się, aby ruszyć przesmykiem nieco większym niŜ trzy szerokości statku. Posępne klify wznosiły się teraz po obu stronach, stykając się nad ich głowami, a ostre krzyki mew niosły się echem z góry, gdzie ptaki krąŜyły lub siedziały w słabo umocowanych gniazdach. Lyanna spoglądała na koniec przesmyku i zbliŜającą się z kaŜdym uderzeniem serca wyspę Herendeneth. Podobnie jak mijane klify wyspa zbudowana była głównie z nagiej skały wznoszącej się setki stóp w niebo. Z wolna oczom dziewczynki ukazał się brzeg, z którego wystawały kamienne włócznie i opadające do morza klify. LeŜące tu ogromne głazy świadczyły o wielkich poruszeniach sprzed wieków. Płynąc wolno poszerzającym się przesmykiem, Wiąz po raz kolejny ucichł. Herendeneth emanowała aurą, która wymagała poszanowania i cichej kontemplacji. KaŜdy marynarz, który nie zajmował się Ŝaglami lub sterem, przyklękał na kolano z pochyloną głową, dotykając środka czoła wskazującym palcem prawej ręki. - Jesteśmy na miejscu, Lyanno - powiedziała Ren’erei. Erienne podskoczyła, nie słyszała, jak elfka zbliŜa się. - Wkrótce spotkasz się z Al-Drechar. Ta nazwa sprawiła, Ŝe Dordovanka poczuła ciarki na plecach. Al-Drechar, zapisani w legendach i staroŜytnych tekstach, pełnili funkcje straŜników wiary i prawdziwej magii. Byli StraŜnikami Jedności. Wiedziano, Ŝe pokaźny ich odłam przetrwał Rozdzielenie, katastrofalne bitwy, po których na ruinach tego, co kiedyś było dominującą balaiańską magią, powstały cztery kolegia. Od tej pory minęło dwa tysiące lat i niektórzy powiadali, Ŝe Al-Drechar wymarli, gdy na Balaię powrócił spokój, a wieści o ich przetrwaniu tłumaczyli zderzeniem rozpędzonych fal many lub nieprzewidywalnością natury. Jednak myśl, Ŝe potomkowie Jedności przeŜyli, nigdy nie została całkowicie zarzucona przez magów, którzy czuli się na tyle potęŜni, by głosić swoje przekonania i unieśmiertelniać to, co inni uznawali za mit. Erienne takŜe wierzyła, Ŝe StraŜnicy Jedności przetrwali. I oto za chwilę spotka się z tymi, o których wielu śniło, Ŝe Ŝyją, choć większość modliła się, by nigdy nie wstali z grobów. - Ilu ich tam jest? - zapytała. - Pozostało tylko czterech - odparła Ren’erei. - Twoja córka jest ostatnią szansą na przetrwanie naszej sprawy. - PołoŜyła dłoń na głowie Lyanny, a ta spojrzała na nią i uśmiechnęła się, choć zaraz potem zmarszczyła brwi.
- A więc oni umierają? - Głos Erienne zadrŜał. - Są bardzo starzy. Czekali na ciebie od dawna, ale nie mogli juŜ dłuŜej czekać. Erienne zauwaŜyła łzy w oczach Ren’erei. - Co tam zastaniemy? - Ponowiła pytanie, choć tak naprawdę nie spodziewała się odpowiedzi. - Pokój, dobroć, czystość. Starość. - Elfka spojrzała na Dordovankę i czarodziejka dostrzegła płonącą w jej oczach desperację. - Nie moŜna pozwolić, by odeszli na darmo. Wraz z Gildią obserwowałam, jak z upływem lat powoli słabną. Lyanna musi być Wybraną. - Jest Wybraną - powiedziała Erienne, choć Ŝarliwość Ren’erei zaniepokoiła ją. Lyanna równieŜ ją wyczuła i przytuliła się do matki. Znów popatrzyła na wyspę, która będzie jej domem, i tylko bogowie wiedzą, jak długi czas. - Powiedz mi, Ren’erei, ilu z was im słuŜy? - Jest nas niewielu. Czterdzieści troje, lecz nasi synowie i córki poprowadzą nasze dzieło dalej, póki będziemy im w ten czy inny sposób potrzebni. SłuŜyliśmy im wcześniej, jeszcze przed Rozdzieleniem. - Wyprostowała się dumnie. - Jesteśmy Gildią Drech i nie spoczniemy, dopóki nasze zadanie nie zostanie wypełnione. Wszystko inne to rzeczy drugorzędne. Spoglądając na Herendeneth, uklękła i dotknęła czoła środkowym palcem. Statek zarzucił kotwicę jakieś ćwierć mili od niegościnnego północnego wybrzeŜa wyspy, gdzie tylko najbardziej wytrwałe rośliny mogły przyczepić się do górujących nad wyspą skał. Fale z impetem rozbijały się o kamień, a na niebie krąŜyły ptaki, których krzyki ginęły w powiewach wiatru. Kiedy tylko stanęli w miejscu, załoga zaczęła odwiązywać trzy barkasy i opuszczać je na wodę. Za nimi poszły sieci do wspinaczki i drabiny, szybko przeniesiono bagaŜe oraz zapasy i umieszczono je w dwóch łodziach. W kaŜdej zasiadło po czterech wioślarzy i sternik. Erienne poproszono o zejście po drabinie, Lyanna zaś usiadła na szerokich ramionach Tryuuna. Kiedy elf zwinnie schodził do łodzi, która miała zawieźć ich na brzeg, dziewczynka była blada i cicha. Załoga wiosłowała mocno, kierując się do brzegu najwyraźniej pozbawionego jakichkolwiek miejsc dogodnych do lądowania. Jednak kiedy minęli niewidoczny z okrętu cypel, wylądowali na wąskiej kamienistej plaŜy, z której prowadziła znikająca w rozpadlinie między skałami ścieŜka. Ren’erei pomogła Erienne i Lyannie wysiąść z łodzi, a potem patrzyła z uśmiechem, jak przedzierały się przez zimne płycizny, próbując umknąć wodzie, i oglądały swoje mokre do kolan ubrania. - To juŜ niedaleko - oznajmiła. - Ostatnie podejście. Załoga zaniesie wszystko. Dobrze utrzymana ścieŜka - stopnie były starannie wyrzeźbione i niskie - zakręcała na delikatnej pochyłości zasłoniętej przez brzozy. Obejrzawszy się jeszcze raz ze schodów, Erienne dostrzegła rozmiar iluzji. To nie była niegościnna, kamienna wyspa. To prawda, miejsca do lądowania, trudno dostępne i pełne raf, wymagało sporych umiejętności od Ŝeglarzy, ale wraŜenie wysokości klifów okazało się znacznie przesadzone. Za linią brzegu wyspa łagodnie wznosiła się ku niskiej iglicy. Pokrywały ją zwalone
kamienie i bogaty zielony las, pod którym kryło się ciepło dnia. Z dala od morskiej bryzy powietrze było wilgotne, Erienne czuła, jak cała spływa potem. Lyanna dreptała obok niej z przejęciem na twarzy, ściskając w ręce lalkę i nucąc coś do siebie. - Wszystko w porządku, kochanie? - Erienne pogładziła ją po głowie. - Tak - odpowiedziała. - Zaśpiewasz jeszcze raz tę marszową piosenkę? Erienne uśmiechnęła się. - Jeśli chcesz... - Wyciągnęła rękę, a dziewczynka mocno ją chwyciła. - Zaczynamy. - Erienne zwolniła krok. Najpierw prawą nogą krok, A za nią idzie lewa. Jeśli zrobię to jeszcze raz, Wkrótce podróŜ skończy się. Jeśli nie ruszę lewą nogą, Prawa z tyłu zostanie. A kiedy nie ruszę prawą, Wtedy tu zostaniemy. Powtarzając te słowa raz po raz i stawiając zwykłe lub dwa razy większe kroki, Erienne nie mogła powstrzymać rumieńca, gdy spostrzegła, Ŝe Ren’erei i Tryuun oglądają się na nich przez ramię. Elfy uśmiechały się, a potem Ren’erei zaczęła naśladować ich podwójne kroki, których wymagał rytm piosenki. - Pewnego dnia nadejdzie i twoja kolej - powiedziała Erienne, łącząc się z nimi w wesołości. Lyanna podbiegła do elfki i wzięła ją za rękę. - Nie robisz tego tak, jak trzeba. Mamo, zaśpiewaj jeszcze raz. - Dobrze - zgodziła się Erienne. - UwaŜaj, Ren’erei. Śpiewając, przyglądała się, jak jej córka beztrosko chichocze na widok Ren’erei próbującej naśladować jej kroki, i gorzko Ŝałowała, Ŝe Lyanna musi dźwigać ten cięŜar, z którym się urodziła. Wraz z tym przyszło teŜ poczucie winy, poniewaŜ Erienne chciała, aby tak się stało. I choć to, co próbowały teraz zrobić, było rzeczą wielką, osiągnięcie celu wymagało pokonania jeszcze wielu przeszkód. Lyanna, rzecz jasna, nie miała w tej sprawie niczego do powiedzenia. Czarodziejka juŜ Ŝałowała dzieciństwa, które dziewczynka miała stracić. Lyanna puściła rękę Ren’erei i szła dalej sama, nucąc coś, co z grubsza przypominało piosenkę matki. Zniknęła im z oczu za zakrętem wysadzanej drzewami ścieŜki. Erienne przyspieszyła kroku w chwili, kiedy piosenka ucichła. A gdy powietrze przeszył krzyk Lyanny, juŜ biegła.
Rozdział 3
Cztery lata po wygnaniu ostatniego Wesmena Kolegium Julatsy powróciło do Ŝycia, choć nie było juŜ takie jak dawniej. Ilkar stał na jednym z kilku nie uszkodzonych fragmentów muru kolegium i rozglądał się, a jego grzywkę krótkich ciemnych włosów odgarniał z czoła wiatr. PołoŜone na granicy miasta fortyfikacje Wesmenów zostały rozebrane, dostarczając materiału do odbudowy domów, warsztatów, biur oraz karczm spalonych bądź zdemolowanych przez najeźdźców podczas ich krótkiej okupacji. Mieszkańcy, rozproszeni lub wzięci w niewolę, wrócili zaraz po wyparciu Wesmenów i teraz zniszczone miasto znów tętniło Ŝyciem. Mag lekko pokręcił głową na widok niektórych przykładów nowej architektury. Najlepsze słowo, jakim moŜna by je określić, brzmiało „entuzjastyczne”. Nikt nie mógł zaprzeczyć, Ŝe choć rozstawiane były bez przemyślenia, pokręcone iglice, kopuły z białego kamienia i unoszące się w powietrzu przypory promieniowały energią. Zbudowano je z niesamowitą werwą. Lecz pragnienie odbudowy i być moŜe źle ulokowany entuzjazm skończyły się u bram centrum magii. A przecieŜ zaraz po pokonaniu Wesmenów zniszczone kolegium stało się oczkiem w głowie miasta. W ciągu kilku pierwszych miesięcy z ruin wyłoniły się kwatery, budynki administracyjne, kuchnie i refektarz, długa sala, stary dziedziniec i biblioteka - przygnębiająco pusta, z wyjątkiem kilku tekstów Septerna sprowadzonych przez samego Ilkara, który przybył tu zaraz po zamknięciu szczeliny Cienia w Południe. Lecz w miarę, jak Julatsańczycy wracali do miasta, całkiem słusznie zaczęto zwracać coraz większą uwagę na jego infrastrukturę. Tak więc, kiedy w Julatsie znów zaczęło się Ŝycie, jej mieszkańcy odwrócili się od kolegium i zapomnieli o nie dokończonych zadaniach. Ale Ilkar nie mógł zapomnieć. Obrócił się i spojrzał na nową bibliotekę. Nie mógł narzekać na jakość tego, co juŜ zostało wykonane, lecz jeszcze wiele brakowało do powstania w pełni funkcjonalnego kolegium. A najwaŜniejszy był budynek, który powinien stanąć w samym jego środku, w miejscu szerokiej na trzysta stóp osmolonej, poszarpanej dziury. WieŜa. Ilkar wiedział, Ŝe to, co znajduje się poniŜej, przeraziło budowniczych i handlarzy. Bogowie, czasem on teŜ czuł strach, lecz jego przeraŜał tylko ogrom krateru. Na jego dnie, okryte nieprzeniknioną czarną mgłą, leŜało Serce. Zostało tu schowane podczas upadku Julatsy przez Barrasa, starego elfiego Negocjatora, i grupę starszych magów. Podniesienie Serca było niezbędne, aby przywrócić kolegium jego moc. Tam, w dole, leŜało takŜe tyle wiedzy. Nie tylko najwaŜniejsze magiczne teksty, lecz jeszcze waŜniejsze plany i wzory. Dopóki nie wyciągną Serca, nie będą mogli odbudować między innymi
WieŜy, Skarbca Many, Zimnego Pokoju czy komnat do odpoczynku. A dopóki nie ma wystarczającej liczby magów, nie moŜe mieć nadziei na wydobycie Serca. Ilkar usiadł na murze, machając nogami i myśląc o wszystkich swoich problemach. Dochodziły do niego odgłosy walenia młotami. ŚwieŜa farba migotała w promieniach słońca, jej zapach kręcił go w nosie. Drewniany pył pokrywał bruk, po którym nie tak dawno spłynęło tyle krwi. To się nigdy nie skończy. Julatsańskich magów jest zbyt mało, by mogli rzucić odpowiednie czary. Na bogów ziemi, oni mieli nawet za mało doświadczenia, by utworzyć Radę, więc on to zrobił, aby jakoś to miejsce zorganizować. Nie chciał przyjmować tytułu Starszego Mistrza, lecz nie było innych kandydatów, a jego reputacja zdobyta pośród Kruków zjednała mu głęboki szacunek. Musi zwołać więcej magów. Muszą być jeszcze jacyś Julatsańczycy rozrzuceni po kontynentach, którzy, podobnie jak on, rzadko odwiedzali kolegium, choć zawdzięczali mu Ŝycie. Wysłał wiadomość nawet na południowy kontynent Calaius, do elfiej ojczyzny, dokąd wróciło tak wielu tutejszych elfów, pozbawiając Balaię tego, co mieli w sobie najcenniejszego. Tylko bogowie wiedzą, w jakim stanie moŜe być teraz ich magia. Ilkar miał jednak nadzieję, Ŝe ich wiedza z Julatsy z biegiem czasu nie zmalała. Coraz bardziej rozumiał, Ŝe potrzebuje ich zaraz, natychmiast. - Ilkar! - zawołał ktoś z dołu. Pochylił się. Pheone - brązowe włosy związane w kucyk, pociągła, młoda twarz ubrudzona pyłem i potem - spoglądała w górę, a skraj zielonej sukni łopotał wokół jej kostek. Była dobrym, lecz niedoświadczonym magiem, i miała szczęście przeŜyć pogrom dordovańskich posiłków podczas oblęŜenia Julatsy w czasie najgorętszego okresu wojny. - Jak leci? - zapytał. - Sklepienie długiej sali jest juŜ gotowe. Pomyśleliśmy, Ŝe zrobimy test. Uwolnimy odrobinę stłumionych emocji, jeśli wiesz, o czym mówię. Masz odwagę do nas dołączyć? Ilkar zachichotał i dźwignął się na nogi. - Nie mam nic przeciwko temu - rzekł. Strzepnął kawałki kamienia z brązowych spodni i ciemnego skórzanego kaftana nałoŜonego na płową koszulę i skierował się ku schodom. Przepełniające go uczucie energii kazało mu spojrzeć w górę. Sycząca błyskawica w słomkowym kolorze przecięła nieskalany błękit nieba, a jej huk pozostawił w uszach tępe dzwonienie. Kolejny błysk, a potem trzeci zakłóciły spokój dnia. Na ten zaskakujący i niepokojący widok Ilkar zmarszczył brwi. Idąc po schodach, postanowił wspomnieć o tym po wieczerzy. Spodziewał się, Ŝe ktoś mu to wyjaśni. *** Bezimienny siedział na krześle obok śpiącego dziecka. Wrócił do domu tuŜ przed świtem i choć wślizgnął się do łóŜka obok Diery - by złapać choć odrobinę snu - jego myśli wciąŜ krąŜyły wokół słów Densera. Wkrótce potem Diera wstała do płaczącego Jonasa, by go nakarmić i utulić. Bezimienny dał więc sobie spokój z ciągłym przewracaniem się z boku na bok i usiadł w ciszy
pokoju chłopca, dając Ŝonie szansę na spokojny sen. Siedział tak, kiedy słońce pokazało się nad horyzontem, rzucając zimne światło na Korinę, i nasłuchiwał łagodnego oddechu sześciotygodniowego synka, który wciąŜ odczuwał skutki lekkiego przeziębienia, po którym nastąpił atak kolki. Był silnym chłopcem i Bezimienny cieszył się z jego doświadczeń z chorobami, będą mu potem słuŜyć tak samo, jak słuŜą jego ojcu. Przyglądając się, jak Jonas wierci się, by zmienić pozycję, i spycha nakrywający go miękki biały kocyk, poczuł ukłucie strachu i jednocześnie taką wspólnotę z Denserem, jakiej nie zrozumiałby Ŝaden bezdzietny męŜczyzna. Nie musiał nawet pytać samego siebie, jak czułby się, gdyby to jego dziecko zniknęło z matką lub bez niej. I nie musiał pytać samego siebie, czego oczekiwałby od przyjaciół, gdyby tak się stało. Lecz ruszając w drogę z xeteskiańskim magiem, ryzykował, Ŝe nie zobaczy juŜ swojej Ŝony i syna. Łamał teŜ obietnicę daną Dierze - Ŝe nigdy nie stanie na czele Kruków. Bezimienny westchnął i jeszcze raz przeczytał list, który dał mu Denser, szukając bez większej nadziei wskazówek, co tak bardzo go w nim zaniepokoiło. Mój drogi męŜu, Wiem, Ŝe znajdziesz ten list nie otworzony, poniewaŜ oczy dordovańskiego kolegium są ślepe na wszystko, co oczywiste. Od pewnego czasu czuję, Ŝe tutejsi mistrzowie naraŜają Lyannę i jej zdrowie na szwank z powodu many, którą przyciąga, lecz nie potrafi kontrolować. Czasem bardzo za Tobą tęskni, lecz zdaje się rozumieć, Ŝe nie moŜesz tu być, choć jeszcze nie w pełni pojmuje dlaczego. Mam nadzieję, Ŝe pewnego dnia powiemy jej to razem, lecz być moŜe proszę Cię o zbyt wiele. Pewnie zastanawiasz się teraz, gdzie jesteśmy i dlaczego nie opowiedziałam Ci przez Połączenie o moich coraz większych kłopotach, lecz to trudne, kiedy nie ma Cię w codziennym Ŝyciu naszej córki. Poza tym to coś, co musimy zrobić same, bez pomocy tych, którzy mogą chcieć zawrócić nas z naszej drogi. Lyanna o tym wie. Ja teŜ. Mogę sobie wyobrazić Twój gniew. Wiem, Ŝe Rada Dordover ukryje przed Tobą naszą ucieczkę. śałuję tylko, Ŝe nie mogę zobaczyć, jak poniŜasz Vuldaroqa. Proszę, zrozum, Ŝe tylko ja mogę towarzyszyć naszej córce - zaangaŜowanie Ciebie naraziłoby nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Chcę, byś wiedział, Ŝe jesteśmy bezpieczne i udajemy się do miejsca, gdzie Lyanna moŜe spokojnie uczyć się sztuki, do której się zrodziła, wciąŜ pozostając uroczą małą dziewczynką. Są tu osoby, które rozumieją jej talent i chcą go odpowiednio wykształcić. Czułam je - to pełne dobroci umysły, Lyanna bardzo się cieszy, Ŝe je pozna. Sądzę, Ŝe my równieŜ moŜemy im pomóc, mimo całej swojej mocy wydają się stare i kruche. Z trudem ukrywam ekscytację. Sądzę, Ŝe wreszcie znaleźliśmy tych, co do których Ŝywiliśmy mocną nadzieję, Ŝe wciąŜ jeszcze Ŝyją. A raczej to oni znaleźli nas. To będzie długa podróŜ i nie pozbawiona ryzyka, ale proszę, nie martw się o nas. Odezwę się, kiedy tylko będę mogła i kiedy Lyanna przyzwyczai się do nowego miejsca, a
moŜe nawet się spotkamy. Teraz muszę się z Tobą poŜegnać. Obie wylewałyśmy łzy na myśl o tym, jak długo moŜemy być z dala od ciebie, lecz tak będzie dla nas najlepiej. Lyanna będzie pierwszą prawdziwą czarodziejką, teraz to wiem. To znaczy, Ŝe moŜemy zacząć budować lepszą przyszłość dla nas wszystkich. śycz mi szczęścia i miłości. Jedna magia, jeden mag. Zawsze Twoja Erienne Coś w tym liście zmartwiło Densera bardziej niŜ tylko podróŜ, w którą Erienne postanowiła ruszyć z córką. Najwyraźniej miało to coś wspólnego z gorącym pragnieniem Dordovańczyków, by je odnaleźć i sprowadzić do kolegium. Dlatego Denser tak bardzo chciał spotkać się ze wszystkimi Krukami, a zwłaszcza z Ilkarem, lecz Bezimienny nakazał mu odpoczynek. Teraz nowy dzień trwał juŜ w najlepsze, Korina tętniła Ŝyciem. Było wiele do zrobienia i choć Bezimienny nie mógł pozbyć się dreszczyku emocji, martwił się, Ŝe nie ma zielonego pojęcia, jak na tym wielkim świecie znajdą czarodziejkę i jej córeczkę. Wszystko, czym dysponowali, to był ten list i ogólne wzmianki o pradawnej magii, o której Bezimienny nigdy wcześniej nie słyszał. Lecz jeśli Denser uwaŜa, Ŝe to waŜne, Bezimienny nie będzie tego kwestionować. Bogowie, ile mógłby im pomóc Thraun... Lecz Thraun był juŜ dla nich stracony. Bezimienny stanął nad kołyską i odsunął kosmyk jasnych włosów z czoła Jonasa, potem nachylił się i pocałował go. - To nie potrwa długo, mój mały. Zadbaj o swoją mamę. - Wyprostował się i odwrócił w stronę drzwi. Stała tam Diera w luźno zawiązanym gorsecie i błękitnej roboczej spódnicy. Jej jasne włosy spadały na twarz, lecz nie maskowały jej wyrazu. Bezimienny podszedł do niej, chcąc coś powiedzieć, lecz ona połoŜyła palec na jego ustach. - Nie teraz, Sol. Powiesz mi później. Jeśli musisz jechać, poświęć mi następną godzinę. - Jej usta rozchyliły się, język wdarł się do wnętrza jego ust i splótł z jego językiem. Po chwili Bezimienny cofnął się, trzymając dłonie na jej ramionach. - Jonas się obudzi. Poza tym znam wygodniejsze miejsce. - Ujął ją za rękę i poprowadził do sypialni. *** Wiatr zniszczył las, wyrwał z ziemi korzenie drzew i z potworną siłą połamał gałęzie. Pnie młodych drzewek latały po Thornewood niczym patyki, niszcząc wszystko na swojej drodze i wyrzucając w górę mordercze drzazgi, by wirowały w wichurze. Thraun kulił się tuŜ przy ziemi pod osłoną poskręcanego, rozdwojonego pnia dębu, rozglądając się wokół, a jego myśli gnały jak szalone. Latające drzazgi nie były w stanie go oślepić czy poranić, a pnie nie dały rady połamać mu kości, jedynie mogły go uwięzić. Reszta stada nie miała tyle szczęścia. Kiedy wiatr uderzył bez ostrzeŜenia w spokojny dzień, gdy słońce zaczęło tracić swoją moc, połowa jamy została zniszczona, zanim rozległo się ostrzeŜenie.
To, co stado uznawało za swoje schronienie, okazało się śmiertelną pułapką. Jama została wykopana pod korzeniami gęstego zagajnika silnych sosen, lecz wiatr porwał drzewa niczym liście, kiedy robi się zimno. CięŜkie konary przebiły się przez osłabione sklepienie, miaŜdŜąc i raniąc wiele wilków. Śpiący z dala od miejsca katastrofy Thraun obudził się, zawył ostrzegawczo i przedarł się przez chmarę uciekających wilków, by obejrzeć szkody oraz pomóc zasypanym i rannym. Ale niewiele mógł zrobić. Krew wsiąkała w ziemię, kości wystawały ze skóry i futra, a z tych kilku wilków, które się jeszcze ruszały, Ŝaden nie przeŜyje - ich ciała leŜały przysypane masą ziemi i gałęzi. Wiatr zasypywał jamę i Thraun musiał uciekać na zewnątrz. Tam było tylko nieco lepiej. W ocalałych uderzyła chmura drzazg, kalecząc lub oślepiając większość z nich. Ci, którzy nie zdąŜyli ukryć się przed wiatrem, zostali po prostu zdmuchnięci. Jeden z wilków zawisł tak wysoko w sieci gałęzi, Ŝe Ŝadne zwierzę nie zdołałoby tam doskoczyć. Jego oczy mętniały w miarę, jak wraz z krwią wyciekało z niego Ŝycie. Thraun wyraził wyciem swój smutek i skulił się jeszcze mocniej, by pomyśleć, jak ocalić swoje przetrzebione, spanikowane stado. Rozejrzał się wokoło, popatrzył na samice osłaniające te nieliczne szczenięta, którym udało się przeŜyć, i kilku wilków wojowników, wszystkie spoglądały na niego z nadzieją na pomoc. Thraun posmakował kłębiącego się wokół nich wiatru, a kiedy poczuł jego złą moc, wiedział, Ŝe muszą się ruszyć. Wiatr zdawał się wiać zewsząd, wył w uszach, wyrywał las z korzeniami. Thraun nie słyszał niczego poza tą furią i wiedział, Ŝe wicher śledzi ich niczym ofiary. Było tylko jedno takie miejsce, gdzie mieli szansę przetrwać, póki wiatr nie ucichnie. Stroma skała, gdzie stado spotykało się przed wyruszeniem na łowy, zapewni im ochronę. Lecz było to ponad dwieście kroków stąd. Dystans wręcz niemoŜliwie długi, kiedy wiatr ryczy i pluje wściekłością, rzadko kiedy cichnąc. Thraun znów zaczął węszyć. ZbliŜał się kolejny moment wyciszenia. Czekał z napiętymi mięśniami i bijącym sercem. Teraz. Huragan nieco przycichł. Thraun podskoczył do kryjących się matek i złapał jedno ze szczeniąt za fałdę na karku, po czym przez zaciśnięte zęby wywarczał ostrzeŜenie, by reszta pozostała, i popędził w stronę skały. Droga była dokładnie tak trudna, jak to sobie wyobraŜał. ŚcieŜki, które znał, i znaki, którymi się kierował, zniknęły. Cały las zmienił się niemal nie do poznania. Tam, gdzie mógł dostrzec niebo, kłębiące się ciemne chmury przesuwały się przed jego oczami niczym rzeka w czasie powodzi. Czubki drzew zostały odarte z kory, połamane albo w ogóle przestały istnieć. Drzazgi leŜały na poszyciu grubą warstwą, czekając, aŜ kolejny powiew uniesie je w górę. Nic nie było takie, jakie być powinno, i tylko wrodzony zmysł kierunku Thrauna, wzmocniony potrzebą znalezienia nowej drogi, sprawił, Ŝe w ogóle tam dotarł. Względy spokój pod osłoną skały był niczym przejście z nocy w dzień. Wiatr wył wokół smucącą serce Ŝałobną pieśń. Thraun połoŜył szczeniaka, trącił nosem jego drŜące ciało i polizał go
po pyszczku. Jego warkot był ciepły i uspokajający. Zostań. Powrócę. I tak teŜ zrobił. Pięć razy. Cztery razy ze szczeniakami i raz z resztą watahy. Wreszcie mógł odpocząć, podczas gdy wiatr nadal szalał na ruinach Thornewood. Spoglądał na czterech swoich dorosłych towarzyszy, dwie samice oraz pięć szczeniąt, z których Ŝadne nie Ŝyło dłuŜej niŜ dwie pory roku. Oto Ŝałosne resztki watahy liczącej ponad czterdzieści sztuk. Lecz ocalił to, co mógł, i zacznie wszystko od nowa. Najpierw jednak jest czas na opłakiwanie zmarłych. Uniósł łeb i zawył w niebo. *** Erienne i Lyanna były teraz same w pokoju w tym niezwykłym budynku, który był domem AlDrechar. LeŜał między szemrzącym strumieniem i gęstym palmowym lasem, od frontu stanowił zadziwiające połączenie drewna i łupka. Sprawiał wraŜenie, jakby zaraz miał się rozsypać, i pewnie o to chodziło, za to elegancja wewnątrz aŜ zapierała dech w piersiach. Erienne miała czas tylko pobieŜnie zapoznać się z tym miejscem. Reszta będzie musiała poczekać. Teraz tuliła w ramionach płaczącą córeczkę i zastanawiała się, jak wyciągnąć ją z tego ślicznego pokoju, który był udekorowany tak, Ŝe na pewno spodobałby się jej, gdyby tylko przestała płakać i rozejrzała się wokół. Tak naprawdę Al-Drechar przestraszyły równieŜ ją samą, były takie wysokie i godne w swych jasnych, łopoczących na wietrze szatach, a kaŜdy skrawek ciała promieniował dumą. Ren’erei zareagowała najszybciej - zabrała Lyannę, która stała w miejscu jak wryta, i wbiegła z nią do środka domu. Erienne złapała lalkę dziewczynki i wzruszyła przepraszająco ramionami w stronę zakłopotanych Al-Drechar, po czym pobiegła za Ren’erei do pokoju, gdzie teraz siedziały razem z Lyanną. Na ścianach o barwie łagodnej Ŝółci namalowano machające łapkami misie i grupki bawiących się zajączków. Półki oświetlały trzy osłonięte lampy, poza miękkim łóŜkiem i niskim drewnianym biurkiem był tu dopasowany do wzrostu dziecka fotel i sofa. Wszystko stało na grubych dywanach chroniących stopy przed chłodem drewnianej podłogi. Świece wypełniały powietrze świeŜym zapachem lasu. Lyanna nie zwracała na to uwagi, jej pochlipywanie dopiero zaczynało słabnąć, choć ciało wciąŜ jeszcze drŜało. - Ciii, malutka, mama tu jest. Nikt cię nie skrzywdzi - szeptała Erienne, przysuwając usta do czoła dziecka. - Tak, uspokój się. Ciii. - Czy duchy juŜ sobie poszły, mamusiu? - wymamrotała wtulona w jej pierś dziewczynka. - Kochanie, to nie duchy, to twoi przyjaciele. - Nie! - Lyanna znowu się rozpłakała. - To nie staruszki, to duchy! Czarodziejka rozumiała ją. Wiedziała, Ŝe elfy noszą luźne, lekkie szaty, które najlepiej sprawdzają się w wilgotnym gorącu. Wiedziała teŜ, Ŝe tradycyjnie zapuszczają długie włosy jako oznakę godności, a mięśnie i tłuszcz znikają z ich ciał, zanim całkiem zniedołęŜnieją, przez co
wyglądają jak szkielety. Ale te elfy były wyjątkowo stare. Przypominały postacie z dziecięcego koszmaru, a Lyanna miała ich ostatnio zdecydowanie więcej, niŜ na to zasługiwała. - Będę z tobą - powiedziała matka. - Nic ci się nie stanie. Dzielna dziewczynka. Moja dzielna dziewczynka. Gładziła jej włosy, aŜ Lyanna oderwała się od matki i popatrzyła na nią. Na jej zaczerwienionej twarzy widniały ślady łez. Erienne uśmiechnęła się. - Spójrz tylko na siebie! - złajała ją łagodnie i starła łzy z twarzy Lyanny. - Nie bój się. Nadal się boisz? Dziewczynka pokręciła głową. - Trochę. Nie zostawiaj mnie, mamusiu. - Nigdy cię nie zostawię, kochanie. Chcesz dzisiaj spać ze mną czy tutaj? Lyanna po raz pierwszy rozejrzała się po nowym miejscu i na jej smutnej twarzy pojawił się uśmiech. - Jak tu ładnie. - Jeśli chcesz, ten pokój będzie naleŜał do ciebie. - A gdzie jest twój? - Postaram się, Ŝeby był obok, bym mogła cię słyszeć. Dobrze? Lyanna kiwnęła głową. Rozległo się pukanie i Ren’erei wsunęła głowę przez drzwi. - Jak się czujecie? - Wejdź - odparła Erienne. - Dziękuję, znacznie lepiej. Ren’erei przebrała się w luźne płócienne spodnie i wełnianą koszulę, przypominając w ten sposób Erienne, Ŝe obie z Lyanną wciąŜ mają na sobie brud i pot z całego dnia. - To dobrze - rzekła, nie podchodząc zbyt blisko. - One bardzo chcą cię poznać. Nie zrozumiały twojej reakcji. Erienne popatrzyła na Ren’erei, marszcząc czoło. - Zatem sądzę, Ŝe ostatnio nie miały zbyt wiele do czynienia z dziećmi. Mam nadzieję, Ŝe wyjaśniłaś im wszystko. - Tak jak potrafiłam najlepiej - potwierdziła Ren’erei i uśmiechnęła się. - Przebrały się w bardziej oficjalne szaty. Odwróciła się ku drzwiom. - Kiedy będziecie gotowe, po prostu wyjdźcie. Zaczekam. - Podziękuj im za to, Ŝe nie weszły do naszych umysłów. To było bardzo delikatne. - MoŜe one nie rozumieją dzieci, ale nie są pozbawione sumienia. Nie pozwól, abyś z powodu ich wyglądu zapomniała, kim są. Cicho zamknęła za sobą drzwi. *** - Gdyby istniał jakiś inny sposób, wybrałbym go - powiedział Bezimienny. Stał na progu domu. Było popołudnie. Na ulicy czekał zdenerwowany Denser, jego nastrój udzielił się gniadej
kobyłce, która grzebała kopytem, nie mogąc spokojnie ustać w miejscu. - Wyjaśniłeś mi to całkiem wyraźnie - przerwała Diera z twarzą czerwoną od łez. Włosy zawiązała pospiesznie w kucyk, który spadał na jedno ramię. Jonas został w domu. Nie chciała, aby oglądał ich rozstanie. - Diero, to nie tak. Pomyśl, jak ja bym się czuł, gdyby chodziło o ciebie i Jonasa. Oczekiwałbym po nich tego samego. - Och, rozumiem, to ten wasz przeklęty honor i kodeks. A co z obietnicami, które mi złoŜyłeś? - wysyczała, nie chcąc, aby Denser ją usłyszał. Nie miał na to odpowiedzi. Łamał słowo i ta świadomość dręczyła go. Z początku wydawało mu się, Ŝe zrozumiała go. Kochali się namiętnie i delikatnie. Zatracił się w niej, chciał, aby to się nigdy nie skończyło. Jednak kiedy później leŜał obok niej, pieszcząc dłonią jej pierś, łzy ostrzegły go, Ŝe to nie będzie łatwe poŜegnanie. Ich krzyki obudziły Jonasa, to jego płacz przerwał kłótnię i doprowadził do tej zimnej wymiany zdań. - Nie mogę prosić o przebaczenie za to, co robię, i nie mogę teŜ za to przepraszać - rzekł Bezimienny, wyciągając dłoń. - Nie mógłbym odmówić mu, tak samo jak on nie odmówiłby mnie, gdybyś ty zniknęła. - Nawet nie rozwaŜałeś moŜliwości odmowy, prawda? - Bezimienny pokręcił głową. - Nawet nie pomyślałeś o tym, co zostawiasz, wyruszając z zamiarem odbudowania Kruków. - To ostatnie słowo wypluła, jakby pozostawiło w jej ustach zły smak. - PoniewaŜ oni... jesteśmy najlepsi. Razem mamy największe szanse odnaleźć Erienne z Lyanną i powrócić bez Ŝadnych strat. Nie robię tego dla pieniędzy, Diero. Wiesz, Ŝe zawdzięczam Denserowi Ŝycie. - A jak sądzisz, co jesteś winien mnie i Jonasowi? Nic? - Wyraz jej twarzy nieco złagodniał. Wiem, dlaczego wyjeŜdŜasz. I właśnie za to cię kocham. Lecz nie spytałeś mnie, Sol. Wygląda na to, Ŝe moje zdanie się nie liczy. Obiecałeś mnie i Jonasowi, Ŝe nigdy od nas nie odejdziesz, a jednak robisz to. Myśl, Ŝe moŜesz juŜ nigdy nie wrócić, łamie mi serce. Zajrzała mu głęboko w oczy. - Teraz to my jesteśmy twoim Ŝyciem. - Co chcesz, abym zrobił? - zapytał. - NiezaleŜnie od tego, co czuję, rozumiem cię. I tak bym cię puściła. Mogę jedynie pocieszać się myślą, Ŝe jeśli kiedykolwiek będę miała kłopoty, Krucy mi pomogą. Lecz chciałabym teŜ, abyś zanim cokolwiek zrobisz, pomyślał o mnie i Jonasie. Kochamy cię, Sol, i chcemy, byś do nas wrócił. Podeszła i mocno go objęła, a on ku swemu zaskoczeniu poczuł spływające po własnych policzkach łzy. Przycisnął ją mocno, przesuwając ręce w górę i w dół jej pleców. - Wrócę - obiecał. - Uwierz mi, zanim zrobię cokolwiek waŜnego, myślę wcześniej o was. Twoje zdanie zawsze się liczy. Po prostu nigdy nie musiałem dokonywać wyboru, na który mogłabyś mieć wpływ.
Diera połoŜyła mu palec na ustach, a potem go pocałowała. - Nie zepsuj tego teraz. Po prostu jedź. Puścił ją i wsiadł na konia, kierując go na północ, w stronę Julatsy. Kiedy ruszył wraz z trzymającym się blisko niego Denserem, modlił się do bogów, aby mógł ich jeszcze kiedyś zobaczyć. *** Vuldaroq zajął miejsce na środku długiego stołu. Po jego bokach zasiadało po czterech ludzi i elfów, tworzących Dordovańską Radę. Przed nimi stał wysoki, dumnie wyprostowany męŜczyzna otoczony półkolem piętnastu gwardzistów kolegium. W niewielkiej sali panował chłód, lecz nie z powodu lodowatego wiatru, który hulał na zewnątrz. To była aura promieniująca z męŜczyzny i odraza, jaką do niego czuli. Ten najbardziej znienawidzony przez wszystkich magów człowiek stał na świętej ziemi Dordover, odrzucony do tyłu kaptur odsłaniał zniekształconą twarz i czarny tatuaŜ na szyi będący symbolem jego bluźnierczej wiary. Jego przybycie do bram kolegium wywołało gwałtowne poruszenie, którego efektem było to zorganizowane naprędce spotkanie. Odraza wobec niego została przynajmniej chwilowo zastąpiona pragnieniem dowiedzenia się, co go tutaj sprowadziło. - Podejmujesz niewyobraŜalne ryzyko, Selik - powiedział Vuldaroq. - Dziwię się, Ŝe jeszcze cię nie zabito. - Na twoje szczęście tak się nie stało - odrzekł gość przy wtórze kpiących parsknięć członków Rady. Mówił powoli i niewyraźnie, był to rezultat strasznych ran twarzy. Vuldaroq przyjrzał się obliczu Selika i z trudem powstrzymał uśmiech satysfakcji. Lewa część twarzy męŜczyzny wyglądała jak maźnięta niedbałym ruchem pędzla na mokrym obrazie. Łysa brew opadała ostro w dół, niewidzące oko było mlecznobiałe i nieruchome. Policzek i usta, rozerwane wielkimi pazurami, sprawiały wraŜenie, Ŝe Selik ciągle się uśmiecha. To odczucie potęgował jeszcze brak zębów w opadających w dół ustach. A wszystko to było efektem zaklęcia rzuconego przez dordovańskiego maga. Sądzono, Ŝe ciśnięty przez Erienne Lodowaty-Podmuch zabił drugiego po kapitanie Traversie przywódcę Łowców Czarownic, lecz Selik jakoś to przeŜył, tak samo jak wyszedł z poŜaru, który wzniecili Krucy w zamku Czarnych Skrzydeł. W poŜarze zginęli inni członkowie zakonu. Pomniejsi, lecz nie mniej fanatyczni. - Nigdy nie wyobraŜałem sobie, Ŝe widok ciebie Ŝywego uszczęśliwi któregokolwiek maga z Dordover - powiedział Starszy Sekretarz Berian, wykrzywiając twarz w nieprzyjemnym uśmiechu. - Zatem wyobraź to sobie teraz - rzekł Selik. - PoniewaŜ, czy wam się to podoba, czy nie, szukamy tego samego. - Doprawdy? - Vuldaroq uniósł brwi. - Ciekawe, jak doszedłeś do tego wniosku. WzdłuŜ stołu przeleciał śmiech. Selik potrząsnął głową. - Popatrzcie na siebie, siedzicie tu tak zadowoleni z siebie, Ŝe aŜ chce mi się rzygać. Wydaje
się wam, Ŝe nikt nie wie, czego szukacie, lecz ja wiem, iŜ straciliście wielki skarb i chcecie go odzyskać. Jestem jedyną osobą, która naprawdę moŜe wam pomóc. I pomogę, gdyŜ w tej sprawie jesteśmy zgodni. Ta magia nie moŜe się rozwijać, bo wszystkich nas zniszczy. Znam kierunek ich podróŜy i znam przynajmniej jednego z tych, którzy im pomagają. Zamilkł, przyglądając się twarzom zgromadzonych. Vuldaroq niemal czuł smak ciszy, którą wywołały te słowa. - Teraz was zainteresowałem, nieprawdaŜ? Czarne Skrzydła widzą wszystko, i zawsze tak będzie. Pamiętajcie o tym, potęŜna Rado Dordover. Jak juŜ pewnie wiecie, Al-Drechar nie są Ŝadnym mitem, po prostu nie mamy pojęcia, gdzie ich znaleźć. Lecz jeśli zaczniemy działać razem, wierzcie mi, dowiemy się. - Twoja bezczelność musi być równie wielka jak twoja ślepota, skoro choć przez chwilę sądziłeś, Ŝe zdecydujemy się połączyć nasze siły z Czarnymi Skrzydłami! - Twarz Beriana była wykrzywiona i czerwona z gniewu. - Czyś ty postradał resztki rozumu?! Selik wzruszył ramionami i na jego okaleczonej twarzy pojawił się groteskowy grymas. - Zatem zabijcie mnie i nigdy nie dowiecie się tego, co ja wiem. Problem polega na tym, Ŝe nie macie czasu, by ryzykować, Ŝe po mej śmierci moje słowa okaŜą się prawdą, zgadza się? Wieczorami w tawernach Dordover wasi magowie nie zawsze są tak dyskretni, jak byście chcieli. Do naszych uszu dotarło wiele wiadomości, i to interesujących. Naprawdę bardzo interesujących. - Ale ty nie przybyłeś tu, by pokazać nam swój altruizm, prawda, Selik? - zapytał Vuldaroq. Chcesz czegoś w zamian. Czego? - Ach. Nie zawsze masz w głowie tak duŜo tłuszczu, jak moŜna by sądzić po twoim wyglądzie. To proste. Chcecie odzyskać dziewczynkę, aby ją wyszkolić, mieć pod kontrolą albo zabić, jak wam będzie najbardziej pasowało. MoŜecie ją zatrzymać, pomogę wam ją odszukać. W zamian pragnę tej wiedźmy, która zrobiła to z moją twarzą. - Wskazał na straszliwe blizny. Dajcie mi Erienne Malanvai. Kiedy wybuchła burza protestów, Vuldaroq pozwolił sobie na cichy chichot.
Rozdział 4
Ren’erei poprowadziła Erienne i Lyannę długim korytarzem o drewnianej podłodze i ścianach ozdobionych obrazami i wyłoŜonych boazerią. Miał ponad siedemdziesiąt jardów długości i
prowadził do podwójnych drzwi strzeŜonych przez straŜników Gildii. Po lewej stronie ciągnęły się inne drzwi, a po prawej okna wychodzące na oświetlony latarniami ogród. Lyanna zapomniała na chwilę o strachu i biegała od okna od okna, zauroczona widokiem kołyszących się na wietrze latarni, migoczących blaskiem pod gałęziami drzew i szerokimi liśćmi. WciąŜ było bardzo ciepło, dlatego Erienne wybrała lekką, sięgającą do kostek zieloną sukienkę, związała teŜ włosy w luźny kok, by powietrze chłodziło kark. Lyanna załoŜyła jasnoczerwoną sukienkę z białymi rękawami, włosy miała zawiązane w ulubiony kucyk, a w prawej ręce jak zwykle ściskała lalkę. - Jak wielkie jest to miejsce? - zapytała Erienne, spoglądając przez okno na oddalone o ponad sto jardów drugie skrzydło domu. - Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie - odrzekła Ren’erei. - Dom stoi od czasów Rozdzielenia i budowa właściwie nigdy się nie kończy, nawet teraz, kiedy mieszka tu tak niewiele osób. Musi zajmować większą część wzgórza. Powinnaś polecieć nad nim i wtedy, jeśli będziesz lecieć poniŜej granicy iluzji, wszystko zobaczysz. Dość powiedzieć, Ŝe choć teraz mieszkają tu tylko cztery elfy, niegdyś ten dom gościł ponad osiemdziesiąt osób. - Co zatem się stało? - Erienne odciągnęła Lyannę od okna i poszły dalej, mijając starodawne, wyblakłe malowidła przedstawiające płonące miasta, wielkie uczty i biegnącego jelenia. Dziwna to była kolekcja. - Sądzę, Ŝe nie przejmowali się kwestią następców, dopóki nie było juŜ za późno. Jak sama wiesz, wykształcenie prawdziwego adepta magii jest bardzo trudne. Ich liczba wciąŜ malała, a do tego niektórzy nie chcieli spędzać tutaj całego swojego Ŝycia. Zresztą, któŜ to moŜe wyjaśnić? Dotarły do drzwi, które dla nich otwarto. Znajdująca się za nimi sala balowa, zdobiona czerwienią i bielą oraz kandelabrami i zwierciadłami, zapierała dech w piersiach, choć pokrywający wszystko kurz świadczył o tym, Ŝe sala nieczęsto jest uŜywana. - Pozwolę im opowiedzieć resztę - rzekła Ren’erei, prowadząc je przez ogromną salę ku kolejnym drzwiom. Zapukała i otworzyła drzwi, wprowadzając do niewielkiej jadalni. Była wyłoŜona dębową boazerią i ozdobiona portretami elfów. Główne miejsce zajmował długi stół, na jednym krańcu siedziały cztery stare elfie kobiety. Rozmawiały ze sobą, dopóki nie weszły Erienne i Lyanna. Dziewczynka przytuliła się do nogi matki. - JuŜ dobrze, Lyanno, jestem tu, a one są naszymi przyjaciółmi - wyszeptała Erienne, po raz pierwszy pojmując ogrom majestatu Al-Drechar. Nie miała wątpliwości, Ŝe stoi przed najpotęŜniejszymi magami Balai. Ich twarze świadczyły o tym, Ŝe są to osoby zmęczone Ŝyciem, lecz zdeterminowane, by przetrwać, wypełnić swe długie Ŝycie. I takimi je zapamięta na zawsze. Wyglądały na dość przyjazne stare elfki, choć mocno napięta na policzkach skóra powodowała, Ŝe ich twarze miały jakby dziki wyraz. Erienne przyjrzała się ich wzburzonym siwym włosom, kościstym palcom, długim szyjom i przenikliwym oczom, a zaraz potem jedna z nich odezwała się. Jej głos był jak balsam na otwartą ranę.
- Siadajcie, siadajcie. Musicie coś zjeść. Ty, moje dziecko, po tak długiej podróŜy jesteś na pewno zmęczona i przeraŜona. Nie będziemy więc długo cię zatrzymywać. Jeśli pozwolisz, chciałybyśmy porozmawiać nieco dłuŜej z twoją matką. Lyanna zdołała lekko się uśmiechnąć, kiedy Erienne odsunęła krzesło na drugim końcu stołu i kazała jej usiąść, sama siadając obok. Ren’erei zajęła neutralną pozycję między obiema grupami. - Nie skrzywdzicie mojej mamy? - zapytała Lyanna, patrząc na błękitny obrus. - Och, wręcz przeciwnie, moje dziecko - zaprzeczyła druga elfka. - Czekałyśmy zbyt długo, aby zrobić komukolwiek krzywdę. - I klasnęła w dłonie. - Pora na prezentację przyjdzie później. Teraz coś do jedzenia. W drzwiach po lewej stronie pojawiła się szczupła kobieta w średnim wieku niosąca parującą wazę o zdobionych drewnianych uchwytach. Za nią wszedł moŜe dwunastoletni chłopiec, trzymając w rękach tacę z miskami i talerzami pełnymi kromek chleba. Zaczynając od Lyanny, szybko podali gęstą zupę o wspaniałym, bogatym zapachu, od którego Erienne aŜ zaburczało w brzuchu. Zobaczyła pływające na wierzchu warzywa, w nozdrza uderzył ją ich świeŜy aromat. - Jedz, drogie dziecko - powiedziała jedna z Al-Drechar. Lyanna zanurzyła kawałek chleba w swoim talerzu, podmuchała na niego i ostroŜnie włoŜyła do ust. Uniosła brwi. - Dobre - ucieszyła się. - Nie bądź taka zdziwiona, Lyanno - skarciła ją Erienne. - Jestem pewna, Ŝe mają tu świetnych kucharzy. - Mam nadzieję. - I dziewczynka nieco niezgrabnie nabrała zawiesistego bulionu na łyŜkę. Przez jakiś czas wszyscy milczeli, zajadając zupę, która smakowała tak samo wybornie, jak wyglądała i pachniała, aŜ wreszcie Ren’erei chrząknęła. - Sądzę, Ŝe nadszedł juŜ czas na prezentację - przypomniała. - Erienne, Lyanno, mam wielki zaszczyt i przyjemność przedstawić wam Al-Drechar. Erienne uśmiechnęła się na widok szacunku w jej oczach. - Od mojej prawej zaczynając: Ephemere-Al-Erama, Aviana-Al-Ysandi, Cleress-Al-Heth i Myriell-Al-Anathack - mówiła, kłaniając się kaŜdej z nich. - Och, Ren’erei, nie bądź taka oficjalna! - roześmiała się Cleress-Al-Heth. - Przez ciebie wydajemy się całkiem nieprzystępne. Druga z Al-Drechar równieŜ się roześmiała, a Ren’erei poczerwieniała, choć kąciki jej ust równieŜ lekko drgały. - Erienne, Lyanno - ciągnęła stara elfka - jesteśmy Ephemere, Aviana, Cleress i Myriell, choć zwracamy się do siebie takŜe innymi imionami, których, rzecz jasna, równieŜ moŜecie uŜywać. Erienne poczuła ulgę, jakiej nie odczuwała juŜ od wielu dni. Aura otaczająca Al-Drechar nieco osłabła, choć wciąŜ miała świadomość ich mocy i czystej, magicznej witalności. Były, przynajmniej w tej chwili, tylko czterema starymi elfkami, i�ta myśl jawiła się jej jako pocieszająca. Kiedy tak im się przyglądała, zajadając zupę, doszła do wniosku, Ŝe są do siebie bardzo
podobne. Przypuszczała, Ŝe toEnie do uniknięcia, aby po tylu latach Ŝycia tak blisko siebie nie przejąć pewnych gestów, sposobu ubierania się, a nawet cech fizycznych. I choć róŜnił je kształt nosa, krój ust czy kolor oczu, ���dzi��ała ��ę, �e prze� kilka d�i Lyann��b��zie miała kłopoty z odróŜnieniem ich od siebie. - Mieszkacie razem od dłuŜszego czasu, prawda? - zapytała. Cleress uśmiechnęła się. - Bardzo długo - odparła. - Ponad trzysta lat. - Co takiego? - Erienne była zaskoczona. Wiedziała, Ŝe elfy mogą Ŝyć bardzo długo, ale trzysta lat to coś wyjątkowego. I niemoŜliwego. - Czekałyśmy tu, skanując spektrum many, zachowując siły i przygotowując się na nadejście kogoś, kto mógłby przejść Drogę - powiedziała Aviana i uśmiechnęła się smutno. - Byłyśmy juŜ nieco zdesperowane. - Od jak dawna czekacie? - Trzysta jedenaście lat. Od czasu narodzin dzieci: Myriell i Septerna - odparła Aviana. Erienne westchnęła. To, Ŝe Septern naleŜał do Al-Drechar, nie zaskoczyło jej, ale tak nikła liczba adeptów - jak najbardziej. - I od tego czasu nikt się nie pojawił? - Och, czasem słyszałyśmy jakieś plotki, nasze nadzieje rosły i były tłumione więcej razy niŜ ty masz lat - odpowiedziała Cleress. - Lecz zostawmy to na później. Widzę, Ŝe twoja córka jest znuŜona, a musimy z nią porozmawiać, nim uśnie. To był długi dzień. Erienne spojrzała w bok. Lyanna bawiła się resztkami zupy, wodząc po jej powierzchni kawałkiem chleba. - Lyanno, te panie chcą z tobą porozmawiać. Czy chcesz tego? Dziewczynka kiwnęła głową. - WciąŜ się ich boisz, dziecko? - Trochę. Jestem zmęczona. - Wiem, maleńka. Zaraz pójdziesz do łóŜka. - Erienne kiwnęła głową, pozwalając Al-Drechar mówić. - Lyanno? - Z drugiego krańca stołu dobiegł łagodny głos Ephemere. Mała uniosła głowę, by popatrzeć w przyjazną twarz. - Witaj w naszym domu, Lyanno. Pragniemy, by przez jakiś czas był on takŜe twoim domem. Czy ty teŜ tego chcesz? Lyanna skinęła głową. - Tak, jeśli będzie ze mną mama. - Oczywiście, Ŝe zostanę z tobą - zapewniła ją Erienne. - A teraz, Lyanno - głos Ephemere stał się nieco twardszy - czy wiesz, Ŝe jest w tobie magia? Lyanna znów kiwnęła głową. - W twoim poprzednim domu ona zaczynała cię ranić, a twoi nauczyciele byli bezradni, dlatego weszłyśmy do twojej głowy i twoich snów, aby ci pomóc. Rozumiesz? Kolejne kiwnięcie. Lyanna spojrzała na Erienne, a ta uśmiechnęła się i pogładziła ją po głowie. - Dobrze - zgodziła się Ephemere. - To bardzo dobrze. Jak sądzisz, w jaki sposób moŜemy ci
pomóc? Lyanna roześmiała się. - Sprawicie, Ŝe złe sny odejdą. - Zgadza się! - Myriell, klasnęła w ręce. - Zrobimy nawet więcej. Wiemy, Ŝe ten ból wewnątrz ciebie czasem cię złości. Nauczymy cię, jak go koić i sprawiać, by magia robiła to, czego ty sobie zaŜyczysz. - Masz wielki dar, Lyanno - dodała Cleress. - Czy pozwolisz, byśmy pomogły ci uczynić go bezpiecznym? Erienne nie miała pewności, czy Lyanna zrozumiała ostatnie pytanie, choć kiwnęła głową. - Dobrze. Grzeczna dziewczynka. - zakończyła Ephemere. - Czy jest coś, o co pragniesz nas zapytać? - Nie. - Lyanna pokręciła głową i ziewnęła. - Mamo? - Tak, kochanie. Sądzę, Ŝe juŜ pora do łóŜka. - Kucharka i chłopiec zaczęli zbierać talerze, więc Erienne wzięła Lyannę na ręce. - PołoŜę ją i wrócę. To moŜe trochę potrwać. Cleress wzruszyła ramionami. - Nie spiesz się. Będziemy dalej tu siedzieć. Sądzę, Ŝe po tylu latach moŜemy jeszcze chwilę poczekać, by z tobą pomówić. Lyanna usnęła w ramionach Erienne, nim dotarły do pokoju, i nawet nie obudziła się, gdy matka przebierała ją w nocną koszulę. - Za duŜo tego wszystkiego dla ciebie, moja mała - wyszeptała Erienne, wkładając lalkę pod kołdrę obok dziewczynki i czując nadchodzenie kolejnej fali poczucia winy. - Śpij dobrze. Pocałowała Lyannę w czoło i cicho wyszła. Za drzwiami czekała na nią Ren’erei. - Zaczekam tu i będę nasłuchiwać - powiedziała. - Jeśli się obudzi i zacznie cię wołać, przyjdę po ciebie. Erienne pocałowała ją w policzek, czując gwałtowny przypływ ulgi. - Dziękuję ci, Ren’erei. Jesteś prawdziwym przyjacielem. - Mam taką nadzieję - odparła elfka. Erienne pospieszyła do jadalni, gdzie stół został juŜ zastawiony grzejącymi się nad świecami talerzami z mięsem i jarzynami. Na tacy z kryształowymi kielichami stał dzban wina, a z długiej fajki w dłoni Ephemere wiła się ku sufitowi smuŜka dymu. W jej umyśle błysnęło wspomnienie Densera, siedział oparty o pień drzewa, paląc ten swój śmierdzący tytoń, i omawiał coś z Krukami. Uśmiechnęła się do siebie i znów poŜałowała, Ŝe nie ma go przy niej. - Od razu usnęła? - zapytała Aviana. Erienne kiwnęła głową. - To dobrze. Dobrze. NałóŜ coś sobie, nalej wina i siądź bliŜej, abyśmy nie musiały podnosić głosu. Erienne wzięła na talerz nieco jedzenia i nalała pół kielicha wina, po czym usiadła obok Ephemere, która machnięciem ręki odgoniła od niej dym. - Przepraszam za ten przeraŜający nałóg - powiedziała zachrypniętym głosem. - Ale wdychanie
dymu przynosi ulgę naszym płucom i bolącym kończynom. Niestety, jak słyszysz, najbardziej działa na nasze głosy. - Przekazała fajkę Avianie, która zaciągnęła się głęboko, kaszląc, dym pachniał jak dąb, róŜe i jakieś słodkie ziele, którego Erienne nie umiała rozpoznać. Przyglądała się Ephemere, jakby ją po raz pierwszy widziała. W blasku świec i lamp jej skóra wydawała się tak naciągnięta, jakby miała w kaŜdej chwili pęknąć. Pod gęstymi, siwymi włosami zdawała się bardzo blada, co dawało wyraziste tło dla migoczących szmaragdowych oczu, które niezwykle skutecznie odzwierciedlały jej magiczną Ŝywotność. Szaty wisiały na jej chudym ciele, a długa szyja z widocznymi Ŝyłami i ścięgnami wystawała niczym skała z ciemnego morza. Dłonie miała długie, niemal pajęcze, nie ozdobione Ŝadną biŜuterią i nieco drŜące. Jej paznokcie były krótko obcięte i dobrze utrzymane. Erienne na powrót spojrzała w jej oczy i dostrzegła płonące w nich światło i ciepło. Ephemere się uśmiechnęła. - Sądzę, iŜ się zastanawiasz, czy nie przyszłaś tu w ostatniej chwili. I nie mijasz się zbytnio z prawdą. - Och Ephy, nie dramatyzuj - skarciła ją Myriell głosem zachrypniętym od dymu z fajki. - Doprawdy? - zasyczała Ephemere, jej głos stał się twardy. - Ja po prostu nie chcę uciekać od myśli o ryzyku, jakie podejmujemy, i o tym, czym prawdopodobnie to się dla nas skończy. - Dziewczyna musi znać prawdę. Całą - dodała Cleress. - A co dokładnie? - zapytała Erienne, czując w umyśle dreszcz. Z oczu Ephemere, podobnie jak z innych twarzy, zniknęło wszelkie ciepło, choć nadal płonęła w nich moc. - Zaczynaj, Ephy - odezwała się Cleress. - Jak widzisz, Erienne, jesteśmy stare, nawet jak na elfy, a istnieje granica, poza którą nawet magia jest bezradna wobec tego, co nieuniknione - powiedziała Ephemere. - Sądzę, iŜ naleŜałoby teŜ dodać, Ŝe Ŝadna z nas nie Ŝyłaby tak długo, gdyby nie to wymuszone czekanie - wtrąciła Cleress. Ephemere kiwnęła głową. - Zobaczysz tu rzeczy, których wolałabyś nie widzieć. Zechcesz powstrzymać nas od robienia z Lyanną tego, co musimy zrobić. Będziesz się bać o nią i będziesz miała do tego pełne prawo, gdyŜ kaŜdego dnia dziewczynce będzie grozić niebezpieczeństwo. Obawiam się, Ŝe to skutek krzywd, jakie wyrządzili jej nauczyciele z Dordover. - Krzywd? - Erienne przestała Ŝuć, serce waliło jej w piersi, a głowa puchła od narastającego strachu. - Spokojnie, to nie jest Ŝadna powaŜna rana ani fizyczna, ani mentalna. Uciszyłyśmy koszmary, które groziły jej w kolegium. Problem polega na tym, Ŝe jest bardzo mała i musi pogodzić się ze swoim Przebudzeniem. A jeśli źle zrozumie nasze nauki, skutki mogą być bardzo powaŜne przestrzegła Aviana. - Śmierć? - To słowo z trudem przeszło Erienne przez gardło. - To ostateczna cena, jaką kaŜdy mag moŜe zapłacić za próbę wykorzystania swego daru -
ciągnęła Cleress. - Lecz w przypadku Lyanny konsekwencje mogą być jeszcze gorsze niŜ śmierć. Uniosła dłoń, powstrzymując kolejne pytanie Erienne. - Wiemy, Ŝe Lyanna przyjęła juŜ manę Dordover jako najnormalniejszą rzecz na świecie, i to jest pierwsza sprawa, która zaniepokoiła nas w strumieniach many, które tak długo studiowałyśmy. W jej umyśle tkwi bowiem konflikt wywołany treningiem w kolegium. Tylko część jej zdolności została obudzona i teraz musimy obudzić resztę, lecz obawiamy się, Ŝe wyćwiczona w Dordover część umysłu będzie stawiać opór, chyba Ŝe zdołamy ją nauczyć, by tego nie robiła. To trudne do zrozumienia dla kaŜdego, a szczególnie dla tak małego dziecka... - Cleress wzruszyła ramionami. Erienne odłoŜyła widelec i uniosła dłonie do ust, gorączkowo szukając jakiegoś rozwiązania. - Nie moŜecie poczekać do chwili, kiedy będzie starsza? Chronić ją, dopóki nie będzie gotowa? - Zrobiłybyśmy to, gdyby to było moŜliwe. Lecz proces jej Przebudzenia juŜ się rozpoczął. Niepotrzebnie. - Wzrok Myriell wwiercał się w Erienne. - Słucham? - NiezaleŜnie od tego, co ci powiedzieli, twoi mistrzowie mieli nadzieję, Ŝe ich magia stłumi drzemiące w niej zdolności, więc niczym głupcy starali się ten proces przyspieszyć. Pewnie zapewnili cię, Ŝe to jedyny sposób, by ją uratować - ciągnęła Myriell. - Tak, ale... - W umyśle Erienne panował chaos przypominający dzwonek alarmowy, który odzywa się za późno. Czuła, Ŝe znajduje się na skraju paniki. - Oni chcieli uratować się przed nią. Nie mieli jednak pojęcia, z czym igrają, Erienne, a twoje zaufanie do nich naraziło Lyannę na wielkie niebezpieczeństwo ze strony jej własnego umysłu. A takŜe nas. - Nie, nie, nie. - Erienne potrząsnęła głową, w natłoku myśli nie mogła dostrzec Ŝadnego sensu. - Macie jej pomóc. Sprawić, aby była taka jak wy. Jak moŜe jej coś grozić? PrzecieŜ przybyłyśmy tu po to, aby być bezpieczne. Ephemere połoŜyła chłodną dłoń na ramieniu czarodziejki. - Dziecko, uspokój się - zwróciła się do niej łagodnym głosem. - Musisz to wszystko wiedzieć, lecz pamiętaj, Ŝe nie moŜesz oskarŜać nas o to, co juŜ się stało. Sprowadzenie Lyanny tutaj było jej jedyną szansą. Twoją równieŜ. Gdyby została w Dordover, z pewnością by zginęła. Erienne wzięła głęboki oddech i poczuła, jak jej serce nieco zwalnia. Kiwnęła głową i spojrzała w zielone oczy Al-Drechar, czekając na ciąg dalszy. - W Lyannie jest zdolność, której nikt poza nią samą nie moŜe zrozumieć i wykształcić. Ma wrodzoną wiedzę o podstawowej magicznej mocy, którą posiadali kiedyś wszyscy magowie. Aby ją uwolnić, musi najpierw opanować pojedyncze nici. Będzie to dla niej jak zwiedzanie Skarbców Many w kolegiach, aby poznać ich wiedzę. Powinna ona zostać jej przekazana jako spójna całość, lecz Dordover zakłóciło tę równowagę. Nie mogę wyjaśnić ci tej prostej mocy, którą Lyanna nosi w sobie, lecz jej zdolność do kształtowania many moŜna wyczuć na setki mil. Jeśli nie nauczymy jej, jak tę moc kontrolować, sama zada sobie powaŜne obraŜenia, a moŜe nawet doprowadzi do własnej śmierci. A kiedy będzie się tego uczyć, jej błędy będą dla tych, którzy chcą jej uczynić
krzywdę, jak latarnia morska. Ty będziesz miała na nią łagodzący wpływ na tym etapie jej Ŝycia, kiedy jest najbardziej wraŜliwa. Musisz ją chronić. Jest taka mała i słaba. Biedne dziecko, nie powinno stawiać temu czoła, póki nie osiągnie twojego wieku. - MoŜecie sprawić, by tak się stało? - Erienne spojrzała im w oczy. - Musimy - odezwała się Aviana - gdyŜ jeśli nam się nie uda, Al-Drechar przestaną istnieć. - Dlaczego? Co się z wami stanie? - Erienne pomyślała, Ŝe juŜ zna odpowiedź, i podobnie sądziła Ephemere, skoro się roześmiała. - Erienne, wszystkie nasze siły idą na utrzymanie nas i ochraniających to miejsce iluzji przy Ŝyciu. Obawiam się, Ŝe szkolenie twojej kochanej córki oznacza dla nas wszystkich śmierć. Uśmiechnęła się i ścisnęła kobietę za ramię. - Taka jest kolej rzeczy, choć śmierć nigdy nie przychodzi szybko po Al-Drechar. - Kiedy zaczniecie? - zapytała Erienne, niepewna, czy powinna im na to pozwolić. Nie tylko ze względu na Lyannę, ale i dla swojego własnego dobra. - Jutro rano. Czas ucieka. Ren’erei czuje, Ŝe nasi wrogowie są bliŜej niŜ kiedykolwiek dotąd, czego dowodzą rany biednego Tryuuna. Musimy być czujne. Nic nie moŜe odwieść nas od naszego zadania - podsumowała Aviana. Czarodziejka straciła apetyt. W snach widziała, jak Al-Drechar po prostu unoszą kurtynę, która opadła pomiędzy Lyanną i jej zrozumieniem Jedności. Lecz teraz, po tych wszystkich rozmowach o wrogach, zaczęła obawiać się, Ŝe naraŜa takŜe Densera na ogromne niebezpieczeństwo. Złapała się nawet na myśli, iŜ ma nadzieję, Ŝe ich nie znajdzie. - Teraz wszystkie powinnyśmy udać się do swoich łóŜek. Czeka nas cięŜka praca. Sen to uzdrowiciel umysłu - rzekła Cleress. - Dokończę wino - odparła Erienne, nie będąc w stanie nawet myśleć o śnie. Pociągnęła łyk, przyglądając się, jak Al-Drechar pomagają sobie nawzajem wstać z krzeseł i powoli idą w stronę drzwi do sali balowej, wspierając się jedna na drugiej. Przygarbiona Ephemere, prosta jak świeca, lecz utykająca Myriell, Cleress chwiejąca się tak, jakby miała zaburzenia równowagi, i Aviana, której kolanom najwyraźniej dokuczał reumatyzm. Były tylko czterema ogromnie starymi kobietami zmierzającymi do swoich komnat gdzieś w tym duŜym domu. Erienne omal nie roześmiała się na myśl, Ŝe zanim tam dotrą, zacznie juŜ niemal świtać. Nalała sobie drugi kieliszek wina i trzymała go pod nosem, pozwalając, by owionął ją głęboki owocowy zapach. Co ona, do wszystkich piekieł, tutaj robi? Powierzyła Ŝycie swojej córki czterem wiedźmom, które wyglądają tak, jakby za chwilę miały po raz ostatni odetchnąć. Powinna uwaŜać to za całkowite szaleństwo, lecz jednak to miało sens i poprzez gasnący gniew Erienne dostrzegła to, czego szukała, a co do tej pory jej umykało. Propozycja dla niej i szansa dla Lyanny. Być moŜe mimo wszystko zaśnie dzisiaj spokojnie.
Rozdział 5
Ilkara zbudziły znajome odgłosy kucia, dobiegające z podwórza kolegium. Nastał kolejny suchy dzień, słońce łagodnie prześwietlało kołyszące się w otwartym oknie draperie. LeŜąca obok Pheone odwróciła się twarzą do ściany. Ilkar uśmiechnął się, tak jak to czynił kaŜdego poranka od czasu, gdy sprawdzali długą salę. To była dzika noc. Rozstawili grubo ciosane i pomalowane wizerunki wesmeńskich lordów oraz byłych i obecnych członków xeteskiańskiego Kręgu Siedmiu i Dordovańskiej Rady, a potem niszczyli je po kolei szerokim wachlarzem zaklęć ognia i lodu. Do gry włączyło się dwudziestu magów, którzy wyładowywali frustrację narastającą w nich przez całe tygodnie. To był wspaniały widok, jak magiczny ogień niszczył ściany, a lód rozsadzał drewno i tworzył w kątach wielkie sople, które potem topiły się w wąskich strugach ognia, wypełniając pomieszczenie parą. Za kaŜdym razem, kiedy Ilkar nie czarował, stał w gotowości, by ochraniać swą tarczą tych, którym brakowało celowniczych zdolności. Przez cały wieczór Ilkar czuł bliskość Pheone, a podczas popijawy, która potem nastąpiła, co rusz widział swoje ręce wokół jej talii i jej głowę na jego ramieniu. W jego wspomnieniach, choć niewyraźnych, tkwił jej migoczący uśmiech, chichot i kusząca koszulka. Pamiętał napędzany alkoholem seks, Ŝywiołowy i fantastyczny, choć musiał przyznać, Ŝe niektóre obrazy nieco się zamazały. Mimo to widok leŜącego obok niego kobiecego ciała, nawet nieelfki, był wspaniały. Pheone uspokoiła jego obawy, kiedy tylko kac zmniejszył się na tyle, Ŝe ich mózgi zaczęły pracować. Elfy nie powinny wiązać się z ludźmi, gdyŜ ogromna róŜnica w długości Ŝycia prowadzi do nieuniknionych załamań, a często nawet do samobójstw, niemal zawsze popełnianych przez elfy. - Nie sądzę, aby którekolwiek z nas uwaŜało, Ŝe to długo potrwa - oznajmiła. - Ale teraz potrzebujemy siebie nawzajem. A więc baw się i nie myśl za duŜo o jutrzejszym dniu. Ilkar nie był pewien, czy Pheone naprawdę wierzy w swoje słowa, lecz ich następne noce okazały się jeśli nie fizycznie, to emocjonalnie bardzo wyczerpujące. Miała rację. Ich związek dał mu nowe spojrzenie na wszystko. Ilkar tak głęboko zaangaŜował się w odbudowę Julatsy, Ŝe wszystko inne zbladło. Nawet zaczynały go złościć rzadkie odwiedziny Bezimiennego, a to przecieŜ było niewybaczalne. Dopiero Pheone przypomniała mu, Ŝe trzeba odpoczywać, i zaczął ją za to kochać - o ile „miłość” była odpowiednim słowem na określenie jego uczuć. Co więcej, zaczął planować nie tylko fizyczne odrodzenie się kolegium. Postanowił odbudować jego psyche, przyciągnąć magów z powrotem do Julatsy, pomóc im zacząć wszystko od nowa. Podjął decyzję, Ŝe wyjedzie, by rozgłaszać wieść, iŜ Kolegium Dordover znów Ŝyje.
Pochylił się i ucałował twarz śpiącej Pheone, po czym wyskoczył z łóŜka na zimną kamienną podłogę, łapiąc zielone spodnie i szorstką roboczą koszulę z wełny. ZałoŜył sięgające do łydek buty, przygładził palcami włosy i poganiany przez głód udał się do refektarza połoŜonego po drugiej stronie podwórza. Dzień był rześki i ciepły. Godzinę temu skończył się świt. Ilkar popatrzył na pracę wykonaną na dachu biblioteki oraz na nową budowę, której fundamenty kładziono przez ostatnie siedem dni. Jak zawsze zatrzymał się na chwilę przy dziurze, w której leŜało Serce, kontemplując największe zadanie, jakie pozostało mu do wykonania. Pewnego dnia Serce znów ujrzy światło, a ciała tych, którzy zostali tam pogrzebani, włącznie z Barrasem, ostatnim elfim Negocjatorem, będzie moŜna pochować z naleŜytym szacunkiem. Zmówił krótką modlitwę, aby bogowie dali mu siłę do wykonania tej pracy. - Ilkar! - Odwrócił się na dźwięk swego imienia, od razu rozpoznając głos. Jego właściciel przeszedł przez dziurę, która niegdyś była północną bramą, prowadząc konia, a tuŜ za nim pojawił się drugi, którego widok jeszcze bardziej ucieszył serce elfa. - Denser! - Ruszył w stronę bramy. - Bogowie, teraz wszystkich tu wpuszczają. - Wybacz. Sądziłem, Ŝe po moim ostatnim pobycie mogę się tutaj swobodnie poruszać. - MoŜesz. - Dwaj starzy przyjaciele uścisnęli się. - Popatrzmy na ciebie. - Ilkar cofnął się i spojrzał w twarz Ciemnego Maga. - Nieco zakurzony. Z pewnością posiwiał tu i tam. Aha, przydałby mu się fryzjer. Lecz nadal moŜna go rozpoznać. Pokręcił głową. - Dobrze cię widzieć. Mam nadzieję, Ŝe przywiozłeś swój młot i dłuto? Denser uśmiechnął się. - Przepraszam, jakoś nigdy mnie to nie pociągało. Ale przywiozłem swoją fajkę. - Brakowało mi jej smrodu. - Ilkar poklepał go po ramieniu i spojrzał ponad nim. - Hej, Bezimienny, trochę czasu minęło! Próbował nadal się uśmiechać, lecz widok tych dwóch męŜczyzn wchodzących razem przez bramę jego kolegium mógł oznaczać tylko jedno. Zdarzyło się coś złego, a moŜe nawet bardzo złego. Wielki wojownik podszedł i potrząsnął jego ręką. Uścisk miał jak zawsze miaŜdŜący. - Zbyt wiele - powiedział. Ilkar znów skierował wzrok na Densera, który mimo wczesnej pory wydawał się zmęczony i powaŜny. - Jak się mają Erienne i Lyanna? - zapytał. W oczach Densera błysnął ból, zmarszczył brwi. Zamiast odpowiedzieć, spojrzał na Bezimiennego, jakby liczył na jego pomoc. - Właśnie to nas do ciebie sprowadza - rzekł dowódca. Ilkar kiwnął głową, a więc jego podejrzenia okazują się prawdziwe. - Rozumiem. Jesteście głodni? MoŜemy porozmawiać przy śniadaniu. Refektarz był długim, niskim budynkiem zastawionym rzędami równie długich stołów.
Panowała tu absolutna cisza, bo większość magów i płatnych robotników pracowała juŜ na swoich stanowiskach. Ilkar wskazał im stół w rogu, po czym udał się do kuchni i załadował drewnianą tacę bekonem, chlebem i duŜym dzbankiem kawy. - Macie - rzekł, siadając. - Częstujcie się. Jeśli trzeba, przyniosę więcej. Podczas kiedy jedli, Denser opowiedział o Lyannie i jej koszmarach, o zagraŜającej jej Radzie i o zniknięciu Erienne i ich córki. Wreszcie pokazał Ilkarowi list, który elf czytał w milczeniu, z kaŜdą linijką coraz bardziej marszcząc brwi. Kiedy odczytał list po raz drugi, oddał go przyjacielowi i napełnił wszystkim kubki kawą. - Jeśli oni znajdą je wcześniej, zabiją je - wyszeptał Denser. - Kto? - zapytał Ilkar. - Dordovańczycy. Nie pojmujesz tego? - To dla nich dość niebezpieczna sytuacja, nie sądzisz? To potencjalne zagroŜenie dla wszystkich balaiańskich systemów magii. - Nie zaczynaj od nowa - ostrzegł go Denser. - Lyanna to przyszłość nas wszystkich, a nie śmierć czy zniszczenie. Dordovańczycy są przeraŜeni, ale na miłość bogów, nikt nie mówi o wymuszonym powrocie do Jedności. Zresztą nie pozostał przy Ŝyciu nikt, kto mógłby do tego doprowadzić. - Z wyjątkiem Lyanny. Denser wzruszył ramionami. - Tak, z wyjątkiem Lyanny. Być moŜe. Vuldaroq nie chce, by ktokolwiek wychował wszechstronnego maga. Powiedział, Ŝe Balaia nie przeŜyje kolejnego Septerna. Dlatego, jeśli nie zdoła jej kontrolować, zabije ją. - Zatem chcesz je odnaleźć? - zapytał Ilkar. - Nie, chcę je odprowadzić do Dordover i przykuć łańcuchami do ołtarzy ofiarnych. - Nie denerwuj się, ja tylko sprawdzam, czy nie straciłeś do końca poczucia humoru. - Oczywiście, Ŝe chcę je odnaleźć. - I co konkretnie zamierzasz zrobić? Pytam powaŜnie. Denser popatrzył na niego jak na głupca. - Ilkar, to moja rodzina. Muszę ich chronić. - Sądzę, Ŝe obaj to rozumiemy - wtrącił Bezimienny. OdłoŜył kanapkę, którą sobie zrobił, i nachylił się w ich stronę. - Lecz mówisz, Ŝe cała potęga dordovańskiej magii jest skierowana przeciwko nam. Co zatem masz zamiar zrobić? - Erienne i Lyanna nie są bezpieczne, wiem o tym, ale my moŜemy im pomóc. - Kto? - zapytał Ilkar. - Krucy. Ilkar pociągnął długi łyk kawy, czując, jak jej mocny, gorzki smak spływa mu po gardle. Znał swoje przeznaczenie juŜ w chwili, kiedy zobaczył Bezimiennego i Densera przekraczających razem bramę kolegium. Cokolwiek chcą zrobić Krucy, musi im pomóc. Być moŜe nawet będzie musiał
zginąć, jeśli Lyanna i Erienne rzeczywiście znajdują się w rękach mocy, które Denser miał na myśli. Dlatego musi się upewnić, czy przyjaciele rozumieją, przeciwko czemu stają. - Denser, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć. - Mów. Jestem pewien, Ŝe nie wyjdzie mi to na zdrowie. - Przypadkowo widziałem aktywność many na niebie. Błyskawice, flary, spadające gwiazdy, takie tam rzeczy. Nie za wiele, ale na pewno dziwne. Czy słyszałeś o Proroctwie Tinjaty? Denser pokręcił głową. - Tak myślałem. Ja teŜ nie, ale być moŜe ty powinieneś coś o nim wiedzieć. Czy w ogóle nie badaliście Rozdzielenia? - Tak naprawdę to nie - wyznał Denser. - Poza przestudiowaniem warunków potrzebnych do zrodzenia dziecka o odpowiednim potencjale, a te są dobrze udokumentowane w Xetesku, nie sądzę, by Erienne choć starła kurz w otwartych kryptach. Zatem kim był ten Tinjata? - CóŜ, Erienne z pewnością o nim słyszała. Był pierwszym Starszym Mistrzem Dordover. - Prawdopodobnie słyszała o nim - skonstatował Denser - lecz nic mi o tym nie powiedziała. - NiewaŜne. Zapytamy ją, kiedy je odnajdziemy. Chodzi o to, Ŝe Tinjata, który odegrał najistotniejszą rolę w Rozdzieleniu, jest odpowiedzialny za kilka karygodnych posunięć przeciwko magii Jedności i Al-Drechar. To on sformułował Proroctwo oparte na ekstrapolacji teorii many i łączności międzywymiarowej - jej początki juŜ dawno zaginęły - i wysłał je jako ostrzeŜenie do wszystkich, którzy wierzyli w kontynuację struktury czterech kolegiów. - Skąd ty o tym wszystkim wiesz? - Denser zmarszczył brwi. - Popytałem tu i ówdzie. Pamiętasz Therusa? Pomagał ci w bibliotece podczas oblęŜenia. OtóŜ on przeŜył. Teraz jest archiwistą w dziale najstarszych zapisów i czasy Rozdzielenia to jego specjalizacja. W tym równieŜ Proroctwo Tinjaty. - I co? - Denser zachęcał Ilkara do dalszych zwierzeń. - CóŜ, wiedza Therusa nie jest kompletna, gdyŜ Dordovańczycy nigdy nie wpuścili go do swojej biblioteki, lecz wystarczy skrót Proroctwa. „Gdy Niewinny dosiądzie Ŝywiołów i ziemia leŜy rozdarta, Rozdzielenie się odwróci i z chaosu powstanie Jedność, by juŜ nigdy nie upaść.” To dość jasne, nie sądzisz? - Wypowiadając te słowa, Ilkar czuł bicie serca. To niemoŜliwe, by Lyanna, dziecko, którego nigdy nie widział, kierowała zniszczeniem Balai. Ta wizja była niedorzeczna. Denser i Bezimienny milczeli. Wielki męŜczyzna kończył jeść kanapkę, Xeteskianin zaś zmarszczył brwi i rozwaŜał słowa Ilkara. - I Therus uwaŜa, Ŝe te twoje błyski to właśnie to, prawda? - spytał Denser. - A moje dziecko jest tym „Niewinnym”? Jedna błyskawica i nadchodzi koniec świata? - Denser, wiesz, Ŝe Lyanna moŜe być pierwszą z nowej rasy magów i Ŝe to moŜe wywołać bardzo powaŜne skutki - powiedział Ilkar. - CóŜ, pewne jest, Ŝe jeśli Dordovańska Rada wierzy w Proroctwo, zrobią wszystko, aby odzyskać Lyannę - rzekł Bezimienny. - Albo zrobią wszystko, by ją powstrzymać.
- Z tego, co mówisz, wynika, Ŝe według Tinjaty Lyanna jest jakąś formą niszczycielskiej mocy - powiedział Denser. - Albo katalizatorem. Widywaliśmy juŜ błyskawice na bezchmurnym niebie, i była to zwykła anomalia Ŝywiołów. Ale znasz równie dobrze jak ja krąŜące od jakiegoś czasu opowieści. Przypływy, huragany, burze trwające całe dnie... To nie jeden piorun z jasnego nieba, Denser. Therus mówi, Ŝe Proroctwo o tym wszystkim wspomina. - Kim są ci ludzie, do których, jak sądzisz, Erienne się udała? I co będzie, jeśli nie zechcą kształcić Lyanny, lecz wykorzystają ją jako soczewkę? Musimy rozwaŜyć i tę moŜliwość. - Nie zapominaj teŜ o tym, Ŝe Tinjacie mogło zaleŜeć na tym, aby odmalować swoje odkrycia w tak czarnych barwach, jak to tylko moŜliwe - dodał Denser. Ilkar skinął głową. - To teŜ prawda. Słuchaj, nie uwaŜam, Ŝe mamy zostawić Lyannę Dordovańczykom albo komukolwiek innemu poza tobą i Erienne. - Zatem co uwaŜasz? - zapytał Denser. - śe podczas poszukiwań powinniśmy być świadomi szerszego tła tej sprawy. Pomijając kwestię, czy Proroctwo jest prawdziwe, czy nie, Dordover będzie działało na podstawie przesłanek, Ŝe jest. Jeśli ich działania nie zostaną powstrzymane, podzielą kolegia, a tego nie chce Ŝaden z nas. Nie trzeba geniusza, by stwierdzić, Ŝe Dordover i Lystern myślą o zagroŜeniu swojej niezaleŜności i toŜsamości, Xetesk zaś pragnie jako najpotęŜniejszy rozdawać moc i wymusić zjednoczenie. Jeśli natomiast chodzi o Julatsę, cóŜ... - uśmiechnął się smutno do Densera - nas właściwie nie ma, lecz mimo wszystko chcemy mieć pewność, Ŝe nasza magia i wierzenia przetrwają. Denser oparł głowę na dłoniach i powiedział: - Ilkar, posuwasz się za daleko. To tylko dziecko. Sama nie moŜe niczego zrobić. - Z tego, co mi powiedziałeś, wynika, Ŝe Dordovańczycy nie podzielają twojego punktu widzenia - odrzekł elf. - Jesteśmy pewni, Ŝe nie jest sama - dodał Bezimienny. Ilkar westchnął i dopił kawę. - Słuchaj, Denser, będziesz musiał zdać Xeteskowi dokładny raport. Wiesz, Ŝe musisz tak zrobić. Bogowie, nie sądzę, by oni wiedzieli o zniknięciu Erienne. Chodzi o to, Ŝe mogą wywrzeć istotny nacisk na Dordovańczyków, aby ci powstrzymali wszelkie zamachy na Ŝycie Lyanny. To pozwoli nam, Ŝe tak powiem, bez przeszkód szukać twojej rodziny. - W kaŜdym razie oficjalnie - uciął Bezimienny. Wyciągnął ręce nad głową, pręŜąc bicepsy i naciągając rękawy koszuli. - Jeszcze jedno - rzekł Ilkar. - To się rozniesie. Wieści o Lyannie krąŜą nawet tutaj, choć tylko jako plotki. Wkrótce jednak pojawi się mnóstwo pytań, zwłaszcza jeśli kolegia poprą je swoim autorytetem. Proroctwo Tinjaty grozi powrotem Jedynej Drogi, a to martwi większość magów, nie wyłączając mnie. Nie moŜemy pozwolić sobie na konflikt, więc działajmy ostroŜnie, dobrze? Denser wzruszył ramionami, kąciki jego ust zadrŜały.
- Masz rację. Wiem, Ŝe masz rację. Pewnie dlatego najpierw przybyłem tutaj. Potrzebowałem twojej wywaŜonej opinii. Dziękuję, Ilkarze. - Cała przyjemność po mojej stronie. Dobrze, a teraz radzę wam odpocząć przez cały dzień, tymczasem ja załatwię tutaj swoje sprawy. Potem pojedziemy do Dordover, a stamtąd do Xetesku. - Czemu do Dordover? - zapytał Denser. - PoniewaŜ Therus wyjechał juŜ z Julatsy. Musicie przeczytać Proroctwo, a właśnie tam przechowywany jest oryginalny zapis i przekład. Zakładając oczywiście, Ŝe was wpuszczą. - Poza tym ktoś musi wiedzieć coś o ucieczce Erienne - zgodził się Bezimienny. - Trzeba tylko zadać właściwe pytania. Hmmm. Powinniśmy zacząć od Willa albo Thrauna. Oni dobrze znali podziemny światek Dordover. Być moŜe ich imiona jeszcze teraz otworzą nam parę drzwi. - Czegoś mi tu brakuje - powiedział Ilkar. - Hirada - rzekł Bezimienny, kiwając głową. - Zabierzemy go, kiedy będziemy jechać z Xetesku - wyjaśnił Denser. - To nie będzie takie proste - ostrzegł go Bezimienny. - W końcu smoki nadal tu są. *** Hirad zasypał piaskiem ognisko przed swoją krytą strzechą chatką z kamienia i wszedł do Choulu. Nie było to idealne miejsce, zwłaszcza dla smoka z Miotu Kaan. Wiatr hulał po szerokiej na czterdzieści stóp jaskini, a w zimowych miesiącach przynosił chłód, który z trudem znosiły trzy gnieŜdŜące się tutaj smoki. Tak naprawdę smoki najbardziej potrzebowały ciepła i błota z legowisk Kaan, lecz do tego Hirad musiałby mieć budowniczych, kowali i robotników. A podobnie jak w przypadku innych spraw związanych z ocaleniem Balai, ludzie woleli po prostu odwrócić się do nich plecami i zapomnieć. Były jednak wyjątki. Baron Blackthorne, o pół dnia jazdy stąd, wciąŜ starał się odbudować swoje zrujnowane miasto. I to on wysłał ludzi, aby pomogli uczynić górę jak najwygodniejszym miejscem do zamieszkania dla smoków. W ten sposób chatka Hirada miała przynajmniej dach oddzielony od zadaszenia siedziby Kaanów i dobudowaną stajnię dla jego nerwowego konia. Hirad zapalił latarnię i przykręcił knot, świadom, Ŝe kurczące się zapasy oleju wkrótce zmuszą go do podróŜy do Blackthorne. Coraz bardziej się denerwował, kiedy musiał zostawiać smoki, choćby tylko na jeden dzień czy noc. Pewnego dnia, kiedy go nie będzie, łowcy zaatakują. Wchodząc do Choulu, Hirad szczelniej otulił się futrem. Była zimna noc, nietypowa jak na tę porę roku, a przez większość dnia padało. Tęsknił za ciepłą gospodą z ogniem buzującym w kominku, piwem w jednym ręku i kobietą pod drugą. Lecz nie mógł zapomnieć, co obiecał ShaKaanowi. Zwłaszcza Ŝe chyba tylko on dotrzymywał przysięgi. Jego nos wypełnił zapach smoków. Bez wątpienia jaszczurzy, dawało się w nim wyczuć woń drewna, oleju i kwaśną nutę, którą smoki wydychały ze swoich wielkich płuc. Nie był to zapach, który da się zapomnieć, ale moŜna go było znieść. DuŜa, płytka pochyłość, poszerzona przez ludzi Blackthorne’a, prowadziła do niskiej jaskini, na tyle duŜej, Ŝe mogłaby pomieścić dziesięć
smoków. Teraz leŜały w niej trzy, a ich rozmiar zawsze zaskakiwał Hirada nie mniej niŜ wtedy, gdy ujrzał je po raz pierwszy. Najpierw widać było tylko masę złotych łusek, które poruszały się w rytm oddechu i słabo błyszczały w świetle latarni. Po podkręceniu knota ukazały się trzy smoki Kaan. Nos i Hyn-Kaan spoczywały z boku z podkulonymi ogonami i zwiniętymi szyjami. Ich wielkie ciała, złoŜone skrzydła i pazury drapiące o szorstkie podłoŜe przytłaczały Hirada. Pomiędzy nimi, niemal ćwierć raza większy od nich, leŜał Sha-Kaan, Wielki Kaan swego Miotu, wygnaniec z wyboru, który poświęcił się, by ratować dwa wymiary. Jego głowa uniosła się, gdy Hirad wszedł do Choulu, a mierzące sto dwadzieścia stóp ciało, pokryte matowiejącą ze starości łuską, zadrŜało. Hirad podszedł do Wielkiego Kaana i stanął przed paszczą, która mogła go w całości pochłonąć. - Mam nadzieję, Ŝe smakował ci posiłek, Hiradzie Coldheart - zadudnił Sha-Kaan. - Tak, dziękuję, to była niespodziewana uczta - odparł barbarzyńca, przypominając sobie owcę, którą jego przyjaciel zostawił przed chatką. Poza elegancko złamanym karkiem była nietknięta. - Dostarczamy ci jedzenie, kiedy tylko moŜemy - powiedział Sha-Kaan. - Ale rolnik moŜe słusznie smucić się, Ŝe wybrałeś jego stado - uśmiechnął się Hirad. - To z pewnością niewielka cena za nasze nieustanne poświęcenie. - Smok najwyraźniej nie podzielał dobrego humoru Hirada. Uśmiech barbarzyńcy zgasł, a serce zaczęło bić szybciej, gdy spojrzał głęboko w oczy ShaKaana i zobaczył w nich ogromny smutek, jakby Ŝal spowodowany utratą czegoś, ten rodzaj pustki, o której mówił Bezimienny, gdy przecięto jego więź z Protektorami. - Czy coś się stało, Wielki Kaanie? Sha-Kaan powoli zamrugał oczami i głęboko odetchnął, a Hirad poczuł wokół siebie przepływ powietrza. - To miejsce nas wykańcza - nadeszła odpowiedź. - Tłumi nasz ogień, osłabia nasze skrzydła, głodzi nasze umysły. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś, Hiradzie, i nasza wdzięczność zawsze będzie wielka. Lecz nasze oczy ślepną, łuski matowieją, a mięśnie bolą przy kaŜdym ruchu. Twój wymiar nas wykańcza. Po karku Hirada, a stamtąd przez całe ciało, przebiegł dreszcz. - Umieracie? - odwaŜył się zapytać. Błyszczące oczy Sha-Kaana odbijały blask latarni. - Musimy wrócić do domu, Hiradzie Coldheart. I to szybko. Hirad zagryzł wargi i wyszedł z Choulu, pełen gniewu i frustracji. Musi zacząć działać. *** W ciepły poranek, po śniadaniu złoŜonym z owoców, mleka i Ŝytniego chleba Lyanna bawiła się w ogrodzie, skacząc między drzewami i podśpiewując, a Erienne przyglądała się jej z ławki, próbując zrozumieć reguły tej zabawy. Miniona noc minęła cicho i spokojnie. Lyanna nie budziła się, dzięki czemu wstała świeŜa i
pełna energii. Erienne była zadowolona, wiedząc, Ŝe dziewczynka tego potrzebuje. Lecz ten spokój wkrótce zostanie zniszczony, spoglądając na swoją bawiącą się córkę czarodziejka czuła, jak opanowuje ją groźny gniew. Niewinność, dzieciństwo, beztroska - to wszystko miało zostać jej zabrane przez nieuniknioną konieczność uwolnienia, a potem kontrolowania ukrytej w niej mocy. Tej nocy, siedząc samotnie w jadalni i sącząc wino, odkryła nieuniknioną prawdę. Lyanna musi zmienić się na zawsze, a ona powinna uświadomić sobie, Ŝe z tą zmianą związane jest śmiertelne ryzyko. Jeśli z jakiegokolwiek powodu nauki pójdą nie tak, dziecko umrze. - Chodź tu, kochanie. - Erienne wyciągnęła ramiona, pragnąc przytulić córkę tak mocno, Ŝe aŜ będzie bolało. Lyanna podbiegła, a Erienne zmiaŜdŜyła ją w uścisku, z którego juŜ nigdy nie chciałaby jej uwolnić. Lecz dziewczynka szybko zaczęła się wyrywać i matka musiała wypuścić małą z objęć. - Czy obiecujesz mi, Ŝe będziesz grzeczna i będziesz słuchać swoich nauczycieli? - zapytała, gładząc po włosach. Lyanna kiwnęła głową. - Tak, mamo. - I zrobisz wszystko, co ci kaŜą? Znów kiwnięcie. - Wiesz, Ŝe to waŜne. Jeśli będziesz mnie potrzebować, będę tutaj. - Spojrzała w oczy Lyanny. Cały trening Dordover dziewczynka przeszła z łatwością, zupełnie jakby pobierała nauki posługiwania się noŜem, widelcem i łyŜką. Teraz wszystko mogło wyglądać identycznie, ale Erienne jakoś nie czuła się przekonana. - Bogowie, ciekawe, czy ty masz pojęcie, co się dzieje? - wyszeptała. - Oczywiście, mamo - odparła Lyanna, a Erienne roześmiała się. - Och, kochanie, wybacz mi. Oczywiście, Ŝe tak. Powiedz mi zatem. - Nauczyciele pomogą mi odpędzić złe rzeczy. A potem otworzą drugie magiczne drzwi i pokaŜą mi, jak utrzymywać wichry w mojej głowie. Erienne zatkało. Serce podskoczyło jej w piersi. Była pewna, Ŝe córka jest zbyt młoda, aby mieć o tym jakieś pojęcie. Wygląda jednak na to, Ŝe się myliła. - Skąd ty to wszystko wiesz? - Powiedziały mi. - Kiedy? - Tej nocy, gdy spałam. - Och, naprawdę? - Erienne poczuła gorycz w ustach i przyspieszenie pulsu. Drzwi do ogrodu otworzyły się i weszła szeroko uśmiechnięta Cleress. Dreptanie z zeszłego wieczoru zniknęło, zastąpił je niemal młodzieńczy krok. - Gotowa? - zapytała radośnie. - CóŜ, chyba wiesz o tym lepiej niŜ ja - odparła ostro Erienne. - Co się stało?
- Kiedy następnym razem zechcecie wejść do umysłu mojej córki podczas snu, bądźcie tak uprzejme i powiedzcie mi o tym wcześniej. Czy wyraŜam się jasno? Uśmiech Cleress był kruchy. - Musimy przygotować ją, a jest wiele rzeczy, których nie zaakceptuje na jawie, lecz które przyjmie jej podświadomość. - Nie słuchałaś mnie. - Erienne wstała, zsadzając Lyannę z kolan i trzymając ją blisko siebie. Nie powiedziałam „nie róbcie tego”. Bogowie, przyprowadziłam ją tu, bo wierzę, Ŝe wiecie, co robić. Chcę tylko, abyście wcześniej mówiły mi o wszystkim. Nikt nie rozumie Lyanny tak dobrze, jak ja. - Oczywiście. - Stara elfka skrzywiła się. - Jest moją córką, Cleress. Niech Ŝadna z was o tym nie zapomina. - Rozumiem. - Elfka kiwnęła głową. - Byłyśmy same przez bardzo długi czas. - Zatem zaczynajmy, dobrze?
Rozdział 6
Denser nie miał problemów z dostaniem się do biblioteki Kolegium Dordover, mimo iŜ było juŜ ciemno i teren został zamknięty dla wszystkich z wyjątkiem magów kolegium i obsługi. Trzeba przyznać, Ŝe po przybyciu Kruków Vuldaroq chętnie pomagał w ich śledztwie i dostarczał im wszystkich niezbędnych informacji. Zaaprobował sugestię Densera i Ilkara, aby przeczytali Proroctwo Tinjaty, lecz oficjalne zaproszenie skierował tylko do Densera. Ciemny Mag starał się zachowywać bardzo ostroŜnie. Podczas kiedy Bezimienny i Ilkar przeczesywali ulice w poszukiwaniu kontaktów i informacji, które Dordovańczycy mogli przeoczyć, on tylko czytał i miał nadzieję, Ŝe dowie się, dlaczego Vuldaroq był taki układny. Oryginał Proroctwa był trzymany pod hermetycznym szkłem w innej części kolegium. Przydzielony Denserowi archiwista przyniósł mu duŜy, oprawiony w jasnobrązową skórę tom, na którego okładce wytłoczono złoty liść. Składał się z ponad sześćdziesięciu grubych pergaminowych kart, na których po lewej stronie zapisano oryginalny tekst, a po prawej nie dokończone tłumaczenia. Denser zapytał bibliotekarza, dlaczego w niektórych miejscach znajdują się białe plamy, na co otrzymał odpowiedź, Ŝe te fragmenty są dostępne tylko dla oczu wybranych skrybów. Zmarszczył
brwi i zaciekawiony zaczął czytać. Pierwsze strony zajmowało chaotyczne wyliczanie zagroŜeń wynikających z łączenia się ze sobą magów z róŜnych kolegiów, opis niebezpieczeństwa, jakim byłby dla Balai powrót Jedynej Drogi magii, oraz wskazówki dotyczące wykrycia i ograniczenia rozwoju takich magów. Ciemny Mag uniósł brwi. Wygląda na to, Ŝe w tej kwestii myślenie Dordover nie zmieniło się w ciągu ostatnich mileniów. Czytał dalej, opuszczając kilka niepełnych fragmentów, aŜ wreszcie trafił na opis prawdopodobnych skutków braku kontroli nad rozwijającym się magiem. Serce Densera zaczęło bić szybciej, w ustach mu zaschło. Balaia była nękana falami przypływu, huraganami i nieustającymi burzami - i właśnie o nich czytał. AŜ trudno uwierzyć, ale Tinjata w swoim Proroctwie nie tylko przewidział, jakie kataklizmy nastąpią, ale i gdzie. „Morze podniesie się i zmiecie usta lądu...” Nie trzeba było geniusza, by zgadnąć, Ŝe Tinjata pisał o Zębach Sunary. „Słońce zasłoni swoją twarz, a łzy nieba staną się wielkie i ześlą na ziemię potop. A kiedy bogowie westchną, wyniesieni zostaną upokorzeni tam, gdzie czuli się najbezpieczniej, pyszni upadną w proch, a kamienne świątynie staną się grobami ich rodzin.” Denser aŜ zadrŜał na myśl o tym, co mogło nadejść. „Bestie powstaną z dołu, aby się wzajemnie poŜerać, góry upadną, ale ich pyłu nikt nie zobaczy, albowiem oczy świata, oślepione, będą czekać na nowe światło Jedności. To będzie światło piekła na powierzchni ziemi.” - Bogowie. - Denser podniósł głowę i spojrzał na przyglądającego się mu archiwistę. - To dzieje się naprawdę, tak? Bibliotekarz skinął głową. - Czy jest coś więcej na ten temat? - Warto, abyś czytał dalej. To pomoŜe ci lepiej zrozumieć nasze obawy. Denser wydął policzki. - JuŜ zrozumiałem, tylko nie zgadzam się z waszymi metodami. Mówimy o mojej córce. - CóŜ mogę zrobić? - Bibliotekarz wzruszył ramionami. - MoŜesz na przykład powiedzieć: „Przyniosę ci kawę i kanapkę...”. - Za chwilę wrócę, ale nie wychodź z biblioteki. Nadal są tu tacy, którzy bardzo źle wspominają to, co się wydarzyło, kiedy ostatni raz wszedłeś do naszej WieŜy. Archiwista skłonił się i odszedł, Denser usłyszał, jak drzwi cicho się zamykają. Przypuszczał, Ŝe nie chodzi o niego, tylko o chowańca, który na jego rozkaz zabił w komnacie na WieŜy maga z Dordover. Nie czuł dla tego męŜczyzny współczucia - przede wszystkim dlatego, Ŝe pojmanie związanego z nim demona było wyjątkowo głupim pomysłem - lecz nadal Ŝałował, Ŝe jego śmierć była konieczna. W grę wchodził Złodziej Świtu i ocalenie Balai, dlatego nie było takiej rzeczy, której nie moŜna byłoby poświęcić. Denser na powrót zajął się Proroctwem, przewracając szeleszczące kartki. Nagle zmarszczył brwi i jeszcze raz spojrzał na jedną z częściowo tylko zapełnionych kart. Z pergaminem było coś
nie tak. Przysunął bliŜej lampę i przyjrzał się, wygładzając sąsiednią stronę. Obie kartki miały inny kolor, ta z tłumaczeniem była bledsza niŜ ta z oryginałem. Niezbite dowody były takŜe widoczne na grzbiecie oprawy. Szybko sprawdził wszystkie sześć pustych lub częściowo zapisanych stron. Nie miał Ŝadnych wątpliwości. Były nowsze. Z walącym sercem i uszami wyczulonymi na najlŜejszy dźwięk oznajmiający powrót archiwisty Denser wyciągnął sztylet i wyciął z księgi nie przetłumaczone strony, a potem złoŜył je i pospiesznie wepchnął za koszulę. Zaledwie zdąŜył schować sztylet i odwrócić kartkę, kiedy drzwi otworzyły się. - Dziękuję - powiedział, kiedy na stole pojawiła się taca z kawą i chlebem. Lekko drŜącą ręką nalał sobie kawy. - Czy mogę ci jeszcze w czymś pomóc? - zapytał archiwista. - Nie - odparł z uśmiechem Denser - juŜ kończę. Jeszcze tylko kilka stron. Dordovańczyk odszedł. Denser odchylił się na krześle i obserwował go, dmuchając na kawę. Potem wypił połowę kawy i ugryzł kawałek kanapki z zimnym mięsem. Kiedy mag zniknął za regałem, Denser zamknął tom i wsunął zatrzaski na swoje miejsce. Miał nadzieję, Ŝe ktoś, kto będzie przeglądał tę księgę, nie dostrzeŜe niczego podejrzanego. Postanawiając nie podejmować większego ryzyka, Denser dopił kawę i odgryzł następny kęs kanapki, po czym wstał, szurając krzesłem po drewnianej podłodze. Idąc w stronę półki, na której jego zdaniem stał tom, napotkał archiwistę. - Nie kłopocz się - powiedział tamten - wezmę ją. I wyciągnął dłonie. - To Ŝaden kłopot. - Nalegam. Denser uśmiechnął się tak szeroko, jak tylko zdołał. - Dziękuję. Podszedł za Dordovańczykiem do wysokiego na osiem półek regału. MęŜczyzna uniósł ksiąŜkę, by wsunąć ją na miejsce, i znieruchomiał, lekko marszcząc czoło. Potem podrzucił ją w dłoni, jakby ją waŜył. Denser wstrzymał oddech. Minęło moŜe uderzenie serca, dla niego długie niczym cała wieczność, nim bibliotekarz wzruszył ramionami i odstawił księgę na półkę. - Dziękuję za pomoc. - Denser uśmiechnął się. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Ale zmarszczki nie do końca zniknęły z twarzy archiwisty. - Wychodząc, zabierz jedzenie. StraŜnik odprowadzi cię do bramy. Denser wyciągnął dłoń, a Dordovańczyk ją uścisnął. - Do widzenia - powiedział Ciemny Mag. - Miejmy nadzieję, Ŝe to wszystko dobrze się zakończy. - Tu się z tobą zgadzam. - I w końcu męŜczyzna uśmiechnął się. Denser podszedł cicho do drzwi biblioteki i przywołał straŜnika, aby wyprowadził go z WieŜy, a potem przez teren kolegium na ulice Dordover. Dopiero tam się odpręŜył i na jego twarzy pojawił
się szeroki uśmiech. Musi szybko znaleźć pozostałych. JuŜ niedługo Vuldaroq przestanie ich tak miło przyjmować. Dopiero następnego poranka nie dająca spokoju zadra w umyśle zaprowadziła archiwistę do Proroctwa Tinjaty. Jego głośne przekleństwa zburzyły spokój biblioteki. *** Krucy, jeśli moŜna ich tak nazwać, przyjechali i odjechali w ciągu dwóch dni. Na ile Vuldaroq i jego szpiedzy zorientowali się, nie znaleźli niczego nowego, było to dość przykre, choć właściwie nie zaskakujące. StraŜe kolegium i magowie szpiedzy przepytali kaŜdy moŜliwy kontakt z miasta, sprawdzili kaŜdy ślad, lecz jak do tej pory mieli tylko kilka niewyraźnych wskazówek co do kierunku ucieczki Erienne. Mimo to Vuldaroq był zadowolony, Ŝe jego plany układają się pomyślnie. Przynęta została połknięta, czuł, Ŝe moŜe odpoczywać ze świadomością, iŜ najlepsi na Balai najemnicy są zajęci poszukiwaniami Erienne i Lyanny. Niepokoiło go jedynie to, Ŝe Denser nie tylko przeczytał te fragmenty Proroctwa, które Vuldaroq chciał mu pokazać, ale Ŝe równieŜ skradł to, czego mu nie oferował. A Pan na WieŜy wolał nie ryzykować, Ŝe Kruk znajdzie kogoś, kto mu to przetłumaczy. Kogoś takiego, jak na przykład Erienne, jego Ŝona skryba. Wszedł do baru znajdującego się w eleganckiej dzielnicy, z dala od kolegium, na wschód od głównego targu sukiennego. Mógł tu odpocząć, pewien, Ŝe nikt mu nie przeszkodzi, i dyskretnie spotkać się z kim zechce. Tym razem jego towarzysz był mniej śmiały i arogancki niŜ podczas ich pierwszego, raczej trudnego spotkania, lecz nie mniej opanowany obsesją. - Musisz zrozumieć, Ŝe od czasu inwazji Wesmenów sytuacja magów zmieniła się. Nie moŜemy ot tak sobie poświęcać innych na Ŝyczenie Czarnych Skrzydeł. Musimy odzyskiwać siły, a nie coraz bardziej je tracić. - Vuldaroq pociągnął głęboki łyk z pucharu i dolał sobie z karafki bardzo drogiego czerwonego wina z Blackthorne. SłuŜąca przyniosła kolejną misę omułków i ostryg z ujścia Koriny. - Wyborne. - A ty zrozum, Ŝe moja cena nie moŜe być niŜsza - powiedział Selik, kryjąc twarz pod kapturem. - Znajdę tę dziwkę z twoim błogosławieństwem lub bez niego, lecz razem będzie nam łatwiej osiągnąć nasze cele. Vuldaroq zachichotał. Selik miał szczęście, iŜ uszedł z kolegium Ŝywy, a zawdzięczał to wyłącznie osobistej interwencji władcy Dordover. Czarne Skrzydło wyszedł stamtąd blady i drŜący, ale uwolniony z unieruchamiających go czarów, w które natychmiast go owinięto. Były oczywiście krzyki, popychanie i oskarŜenia, ale przede wszystkim niedowierzanie, i to właśnie ono pozwoliło Vuldaroqowi wyprowadzić stamtąd Selika. - Erienne to nadal jedna z naszych najbardziej utalentowanych i płodnych czarodziejek. Jej śmierć będzie dla nas ciosem, który mocno odczujemy. Nie muszę jednak podzielać zdania kolegium. - A zatem? - Zatem zgadzam się na twoją cenę, lecz musisz kontaktować się tylko ze mną. A tymczasem
załatwiłem ci towarzystwo. - Kogo? Jedyne oko Selika patrzyło spod kaptura bez wyrazu. - Kruków. Selik roześmiał się, i ten trzeszczący dźwięk wstrząsnął jego zniszczonymi płucami. - A jakąŜ to pomoc oni mogą mi zaoferować? Jestem bliŜej twojej cennej nagrody niŜ oni będą kiedykolwiek. - Radzę ci nigdy nie lekcewaŜyć Kruków. Torturując te wszystkie elfy, które podejrzewałeś o przynaleŜność do Gildii Drech, niczego nie uzyskałeś. A Krucy to uŜyteczna siła. Obserwuj ich i wykorzystaj to, czego się dowiesz, wedle własnego uznania. Tak jak ja. Selik wstał. - Zatem juŜ jestem spóźniony. Krucy wyruszyli parę godzin temu. - Na południe - powiedział Vuldaroq. - Jeszcze jedno, Czarne Skrzydło. Pamiętaj, z kim się zadajesz. Erienne wyjechała w odpowiedzi na sygnał, który przeszedł przez naszą tarczę many jak nóŜ przez wodę. Ci, którzy go wysłali mają wielką magiczną moc. Postaraj się, by Erienne nie umarła, zanim nie powie ci, gdzie oni są. I dopilnuj, aby potem naprawdę umarła. Selik lekko się skłonił. - Mój lordzie, choć nasz sojusz jest dziwny, obaj rozumiemy, Ŝe magia to siła konieczna. Czarne Skrzydła chcą tylko odciąć zgniliznę z owocu, który poza tym jest zdrowy. Walczymy o tę samą sprawę. Opuścił karczmę odprowadzany spojrzeniem Vuldaroqa. - Nie sądzę, Selik - mruknął mag do siebie, otwierając kolejną ostrygę. Do tego, co wydawało się zadowalającym rozwiązaniem, doszły nowe, niespodziewane elementy. Być moŜe nie obejdzie się bez posłania na wieczny odpoczynek więcej niŜ jednego wroga. Ponadto trzeba będzie zorganizować aresztowanie Kruków i odzyskać skradziony pergamin. Lecz teraz czekały na niego ostrygi, a Vuldaroq nie był człowiekiem, który pozwoliłby, aby zmarnowało się tyle smacznego jedzenia. Na zewnątrz wiatr wzmagał się, łomocząc oknami karczmy. Dordover czekała burzowa noc. *** Dzień wstał jasny, światło przedzierało się przez szpary w ścianach stodoły, Ilkar, Bezimienny i Denser wybłagali to schronienie u rolnika, zjawiwszy się na jego ziemi późno w nocy, kiedy wiał bardzo silny wiatr. Na szczęście szybko się uspokoił i teraz był tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Ilkar obrócił się na posłaniu z siana, które zrobił sobie na stryszku ponad zwierzętami, i znalazł się twarzą w twarz z Denserem. - Bogowie, nie powinienem był opuszczać Julatsy - powiedział. - Przez kilka dni budziłem się obok ślicznej buzi i zgrabnego ciała, a teraz z jakichś chorych przyczyn zamieniłem to na twoją przeklętą brodę i smród spod twoich pach.
- Wiesz, Ŝe ci tego brakowało. - Denser podrapał się po krótko przyciętym zaroście. - Nie. - Ilkar skierował się w stronę drabiny. - Nie brakowało. - Hej! - zawołał z dołu Bezimienny. - Przestańcie świergotać i ruszajmy. - Słyszałeś szefa - uśmiechnął się Ilkar. - Jak za dawnych czasów - mruknął Denser. - Nic nie jest takie, jak za starych czasów - odrzekł elf. Wyszli ze stodoły i podąŜyli za Bezimiennym, który szedł przez podwórze w stronę chaty rolnika. Konie nadal stały w stajni. W dwupoziomowej kuchni czekał na nich talerz dymiącej szynki, a powietrze wypełniał zapach słodkiej herbaty. Ilkar uniósł brwi. - To bardzo miło z jego strony - powiedział, siadając obok Bezimiennego i nakładając widelcem kawałek mięsa na cienką kromkę chleba. - Niezupełnie. - Wielki wojownik skrzywił się. - Zapłaciłem mu za to. Gospodarstwo było oddalone o jakieś piętnaście mil na południe od Dordover i było jednym z wielu leŜących w płytkiej dolinie niedaleko głównego szlaku do Lystern. Podczas najazdu Wesmenów gospodarstwa były okupowane, lecz potem zostały odbudowane, pola ponownie obsiane, a stada odtworzone, dzięki czemu właściciele powrócili do swojego głównego zajęcia, czyli dostarczania poŜywienia dla obu kolegiów. PoniewaŜ miejscowi byli przyjaźni magom, a Krucy nie kwapili się do pozostania w Dordover, wybór tej osady wydawał się właściwy. - Słuchajcie - zaczął Bezimienny. - To jasne, Ŝe Dordovańczycy bardzo chcą odnaleźć Erienne i Lyannę, a to oznacza, Ŝe musimy działać skutecznie. Jak na razie zmarnowali swoją pięćdziesięciodniową przewagę, ale to nie moŜe trwać wiecznie. Ich magowie szpiedzy będą wszędzie, powinniśmy wziąć pod uwagę, Ŝe moŜemy być śledzeni. - Ciekawski przyjaciel Willa powiedział nam o poruszeniu na południe od miasta w tę noc, kiedy uciekła Erienne, o ile moŜna wierzyć w to, co mówi. A ten pijak, którego znalazłeś, Denser, przysięgał, Ŝe widział kobietę z dzieckiem wsiadającą do powozu mniej więcej o tej samej porze. - I co z tego? - zapytał Denser. - JuŜ wiemy, Ŝe opuściły Dordover. To nic nam nie mówi. Bezimienny pokręcił głową i napił się herbaty. - Pomyśl, Denser. Spędziłeś zbyt wiele czasu, babrząc się w polityce Xetesku. To mówi nam o dwóch, a nawet trzech rzeczach. Po pierwsze, miały pomoc, niezaleŜnie od tego, dokąd się udawały. Po drugie, powóz oznacza dalszą drogę. A po trzecie, jechały na południe. - Uniósł dłoń, by powstrzymać otwierającego usta Densera. - Jestem pewien, Ŝe Dordovańczycy równieŜ to odgadli i bez wątpienia umieścili swoich ludzi w kaŜdym mieście i miasteczku na południe stąd. Nie mają jednak informacji, którą ja zdobyłem wczoraj wieczorem. - Jakiej? - Ilkar zmarszczył brwi. - Wybaczcie, Ŝe nie mówiłem o tym wcześniej, ale zbyt wiele osób wiedziało, dlaczego jesteśmy w Dordover. Wpadłem na mojego starego druha, kupca, który sporo podróŜował między Greythorne a Dordover. Widział, jak trzy tygodnie temu powóz kierowany przez elfa opuszcza Greythorne, kierując się do Arlen. Zdaję sobie sprawę, Ŝe to niewiele, ale i tak więcej niŜ wie
Vuldaroq. Sądzę, Ŝe właśnie tam powinniśmy się udać. - Czy twój przyjaciel mówił o tym komuś jeszcze? - zapytał Denser. Bezimienny przechylił głowę. - Hej, zastanów się, do kogo mówisz. - Arlen jest połoŜone z dala od Xetesku i gór Balan zauwaŜył Ilkar. - Tego właśnie się obawiałem - powiedział Bezimienny. - Oto, co proponuję. Denser, leć do Xetesku najszybciej, jak potrafisz. Skrzydła-Cienia będą najlepsze. My zajmiemy się twoim koniem. Tymczasem ja i Ilkar udamy się w stronę gór Balan, aby porozmawiać z Hiradem. MoŜe być gorąco, więc przyda nam się jego miecz i siła. Potem jak najszybciej spotkajmy się w Greythorne. - Myślisz, Ŝe uda ci się go przekonać? - zapytał Denser. - CóŜ, ujmę to tak: bez ciebie mam większe szanse - odparł Bezimienny. - Ma do ciebie kilka uzasadnionych pretensji. - Wiem, wiem - rzucił ostro Denser. - Lecz znasz politykę władców, Bezimienny. Na litość bogów, jak wiele dały twoje naciski na ukończenie badań nad uwolnieniem armii Protektorów? - Grupa, którą wspieram, zaszła duŜo dalej niŜ twoja zajmująca się problemem połączenia wymiarów. Poza tym nie mogę przebywać zbyt długo w Xetesku. W przeciwieństwie do ciebie nie mieszkam tam. Ponadto niezaleŜnie od tego, Ŝe Diera rozumie moje pragnienie pomocy Protektorom, podobno jestem juŜ na emeryturze. Ale to nie czas na omawianie zalet i wad organizacji Xetesku - rzekł Bezimienny. - Ty zaś nie pomogłeś Hiradowi, Denser. Nie informowałeś go, więc zniknął i próbuje działać na własną rękę. Wie o twoim pojawieniu się w Kręgu Siedmiu, ale nie słyszał niczego o powaŜnych badaniach nad wymiarami. - Musi być cierpliwy - zaprotestował Denser. To delikatna... - Denser, nie próbuj tego ze mną! - warknął Bezimienny. - Po pierwsze Hirad nigdy nie był cierpliwy, i powinieneś o tym pamiętać. Po drugie minęło juŜ pięć lat i nic się nie wydarzyło. Te smoki ocaliły Balaię, a Balaia, zwłaszcza Xetesk, odwróciła się do nich plecami. Muszę przyznać, Ŝe bardzo im współczuję. - Potrzebujemy go, Bezimienny. Dordover to prawdziwe zagroŜenie dla mojej rodziny, czuję to. - Jestem tego świadom. Mogę tylko powiedzieć, Ŝe zrobię wszystko, co moŜna, i za jakieś czternaście dni spotkamy się w Greythorne. - To duŜo czasu - zauwaŜył Ilkar. - Zatem lepiej się nie ociągaj - odparł Bezimienny - i kończcie to jedzenie. Pora, abyśmy się rozdzielili. *** Erienne przebiegła przez ogród i pchnęła drzwi, krzyki córki wciąŜ brzmiały w jej uszach. Skręciła w prawo i pobiegła korytarzem w stronę ukrytych wewnątrz pagórka sal nauki. Teraz Lyanna łkała, co w umyśle Erienne brzmiało jak tortura. Kipiała gniewem. Wpadając
przez podwójne drzwi, niemal przewróciła Ren’erei, która złapała ją za ramię i przytrzymała. - Puszczaj, Ren’erei - wysyczała. - Uspokój się, Erienne. Co się z tobą dzieje? Erienne szarpała się w jej uścisku, nie mogąc się wyrwać. - Te cholerne wiedźmy zadają mojej córce cierpienie. - Erienne, zapewniam cię, Ŝe to ostatnia rzecz, jaką zamierzają. - LekcewaŜący ton i śmiech w głosie elfki sprawiły, Ŝe krew Erienne zagotowała się. - Puść mnie. JuŜ. - Nie, dopóki się nie uspokoisz. - Puść mnie albo cię powalę - wyszeptała. - Chcę zobaczyć moją córkę, i to zaraz. Ren’erei zrobiła krok do tyłu i Erienne pobiegła, nie oglądając się za siebie. PodąŜając za głosami w jej umyśle, dopadła do drzwi Okrągłej Sali i otworzyła je z hukiem. - Co tu się, u licha, dzieje? - zapytała, lecz ostatnie słowo niemal zamarło jej w gardle. Lyanna, najwyraźniej szczęśliwa, rysowała coś na tablicy kolorową kredą, Al-Drechar zaś zgromadziły się wokół biurka i obserwowały jej pracę. Ephemere uniosła głowę. - Erienne, wyglądasz na wzburzoną. Czy coś się stało? Erienne zmarszczyła brwi. Łkanie w jej głowie ucichło, krzyki stały się tylko odległym echem. - Słyszałam... - zaczęła i zrobiła krok do przodu. - Lyanno, czy wszystko w porządku? - Tak, mamo. - Córka kiwnęła głową, nawet jej nie podnosząc znad tablicy. Ephemere wstała i wraz z Avianą ruszyły ku Erienne przez pustą, lecz ciepłą, oświetloną ogniem komnatę. Płomienie tańczyły na gładkich kamiennych murach i suficie. - Czy wszystko w porządku? - zapytała. - Nie, ja... - Niepokój Erienne pogłębił się. - Słyszałam... w głowie. Lyanna krzyczała i płakała. To było okropne. - Mogę to sobie wyobrazić - odparła Aviana. - To prawdopodobnie wspomnienia, które podświadomie wypiera z pamięci. Przykro mi, Ŝe działają na ciebie. To jest uboczny skutek, którego nie spodziewałyśmy się. Lecz, jak widzisz, Lyanna jest całkiem zadowolona. Erienne poczuła się tak, jakby była przypierana do ściany. - To nie był sen. Nie wymyśliłam sobie tego. - Nikt nie mówi, Ŝe tak było. - Ephemere wyciągnęła rękę i zaczęła wyprowadzać Erienne z komnaty. - Być moŜe dobrze ci zrobi nieco świeŜego powietrza. - Być moŜe - rzekła Erienne. - Lyanno, czy potrzebujesz mamy? - Nie - padła szybka odpowiedź. - To dobrze. - Nie mogła tego pojąć. Krzyki dziewczynki były pełne strachu i bólu. Czuła je i biegła tak samo, jak setki razy w Dordover. Lecz okazało się, Ŝe Lyanna jest nietknięta, przynajmniej fizycznie. Wypieranie wspomnień... Być moŜe. Musi nad tym pomyśleć. - Przelecę się nad domem, jeśli nie macie nic przeciwko temu - powiedziała.
Ephemere uśmiechnęła się. - Oczywiście, to świetny pomysł. Oczyść swoją głowę i wróć tu później. Jestem pewna, Ŝe do tej pory Lyanna juŜ skończy naukę. - Do zobaczenia, kochanie. - Aha. - I Lyanna dalej rysowała. *** Głośny, głuchy trzask odbijający się echem obudził lorda Denebre’a, który uciął sobie drzemkę przy buzującym kominku w komnacie wieŜy. Zrobił to jak zwykle po obiedzie, kiedy słońce wpadało przez zamkowe okna. Stary lord pokręcił głową, zastanawiając się, czy ten dźwięk nie był częścią jego snu. Nigdy nie odzyskał pełni zdrowia po okupowaniu jego miasta przez Wesmenów, a ból, który od czasu do czasu skręcał mu brzuch, był coraz silniejszy i coraz dłuŜej trwał. Okupacja kosztowała Ŝycie Genere, jego czterdziestopięcioletniej Ŝony, i ból w Ŝołądku dołączył do tego, który ciągle tkwił w jego sercu. Lord Denebre dźwignął się z krzesła i wolno podszedł do okna. Wychodziło ono na zamkowy dziedziniec i jego ukochane miasto, z którego usunięto juŜ wszystkie ślady najazdu Wesmenów. Było ciepłe, późne popołudnie, choć na południu gromadziły się chmury zapowiadające deszcz. Spoglądając na piękne, połoŜone nad jeziorem miasto, Denebre doszedł do wniosku, Ŝe ten dźwięk nie był snem. Choć lord był stary, jego oczy zachowały dawną ostrość. Widział, jak mieszczanie przystają i wskazują coś palcem, kręcąc głowami, a potem idą dalej. Po przerwie na obiad targ rozkręcał się na nowo, z gwaru wybijały się okrzyki sokolników, męŜczyźni i kobiety wychodzili z gospód, na brukowanych, nieskazitelnie czystych ulicach wrzał ruch. Stary lord nie miał ogromnej fortuny, lecz wszystko, co zaoszczędził, przeznaczał na utrzymanie miejsca swoich narodzin takim, jakim zapamiętał je z dzieciństwa. Ludzie szanowali jego miasto, ci zaś, którzy przybywali tu po to, aby Ŝyć na koszt innych, szybko poznawali twardą stronę lordowskiej władzy. W krajobrazie nie widać było wprawdzie szubienic, lecz od czasu do czasu przy wjeździe do miasta wieszano ciało mordercy czy złodzieja. W swej naiwności lord sądził, Ŝe kilka przykładów zadziała odstraszająco, a tymczasem okazało się, Ŝe arogancja i głupota przestępców nigdy nie przestanie go zadziwiać. Zasadniczo jego Ŝycie upływało w radości, a synowie i córki gwarantowali, Ŝe ta idylla przetrwa, kiedy jego juŜ zabraknie. Wszystko zawaliło się w momencie, kiedy przybyli Wesmeni, groŜąc zniszczeniem i śmiercią wszystkim i wszystkiemu, co było mu drogie. Oczywiście to minęło. Dzięki Blackthorne’owi. Wątpił, czy Wesmeni kiedykolwiek ponownie zaatakują, nawet długo po tym, jak on spocznie w grobie. Denebre uśmiechnął się do siebie i głęboko odetchnął. Nagle spokój dnia zakłócił kolejny trzask. Dźwięk wprawił w drŜenie ziemię i zamkowe mury. Na targu zapadła cisza. Denebre zmruŜył oczy i osłonił je drŜącą, pokrytą plamami dłonią. Popatrzył w stronę niskich wzgórz na południowym brzegu jeziora, gdzie jako chłopiec łowił ryby.Po porośniętym trawą i
paprociami zboczu biegła czarna pręga. Denebre nie przypominał sobie, by widział ją tam wcześniej... Pewnie to poŜar wywołany upalnym, suchym latem. Jednak szybko odpędził tę myśl, nie mógłby czegoś takiego przegapić. Jego serce zaczęło szybciej bić. Pręga poruszała się, sunęła w dół, połykając bujną zieleń i wyrzucając w niebo chmury pyłu. - Nie, nie - wyszeptał i jego oddech nagle stał się urywany. Rozległy się dwa kolejne trzaski i pojawiły się dwa dalsze pęknięcia, ziemia wpadła w nieustanne drŜenie. Ohydna brązowoczarna linia pomknęła w dół zbocza przy wtórze niskiego, przeraŜającego dudnienia. Wibrowanie obejmujące zamek narastało. Dochodzące z targu głosy były przepełnione niepokojem i zdziwieniem. Stragany trzęsły się, sterty pomarańczy rozsypywały się po ulicy, a handlarze rzucali się, aby ratować swój towar, na pierwszym miejscu stawiając jego bezpieczeństwo, a nie swoje. Pęknięcia, których mieszczanie nie mogli jeszcze zauwaŜyć, poruszały się nieprawdopodobnie szybko, przedarły się juŜ przez południowy brzeg jeziora i zniknęły pod wodą. Przez jedną błogą chwilę Denebre sądził, Ŝe woda powstrzymała impet, lecz dudnienie nie ucichło, a drŜenie stało się jeszcze mocniejsze. Ze ściany za jego plecami spadł obraz. W kominku przesunęły się kłody. Spokojna tafla zakotłowała się. Fale uciekły z epicentrum, a na powierzchnię zaczęły wyskakiwać wielkie bańki, po czym z odgłosem zasysania i hukiem wystrzeliła w górę ściana wody, która spadła po chwili niczym ulewny deszcz. Denebre złapał się okna, jednak wibracje sprawiały, Ŝe nie był pewien, czy zdoła utrzymać się na nogach. Z rys na ścianach sypał się pył, jego krzesło przesuwało się na kamiennych płytach. Nadchodziła zagłada. Farmy na północ od jeziora zniknęły juŜ w pustce, jakby pochłonęło je piekło. Po twarzy starego lorda popłynęły łzy. Natura dokonała w mgnieniu oka tego, co nie udało się Wesmenom. Wychylił się z okna. Miasto ogarnęła panika. PrzeraŜeni ludzie krzyczeli i uciekali, przewracając się na kołyszących się ulicach. Zamykano drzwi, okna wypadały z framug, a nadchodząca zagłada wciąŜ jeszcze nie miała twarzy. - Uciekajcie, uciekajcie! - Denebre przeklął swój głos. Osłabł z wiekiem, nie był juŜ tak donośny, i choć wymachiwał rękami jak wariat, nie mogli przecieŜ zrozumieć, o co mu chodzi. Był bezradny, a ziemia na jego oczach pochłaniała ukochane miasto. Tymczasem na granicy miasta grunt zapadł się. Powstała w wyniku tego szczelina pomknęła szybciej niŜ galopujący koń prosto ku zamkowi. Cały świat drŜał. Nagłe osunięcie pozbawiło Denebre’a oparcia i lord upadł cięŜko, czując, jak kość w dłoni, na której próbował się oprzeć, pęka. Krzyczał, lecz nikt go nie słyszał. Na zewnątrz rozlegał się ogłuszający ryk jakby podziemnego lewiatana. Denebre dźwignął się na nogi, podłoga wokół dygotała, futryna okna trzeszczała, szyb juŜ nie było. Belka, która zwaliła się ze stropu, wpadła do ognia, rozrzucając płonące drewno i węgielki po
całej podłodze, ale stary lord nawet tego nie zauwaŜył. Na ulicach wybuchła jeszcze większa panika. MęŜczyźni, kobiety i dzieci uciekali na oślep, byle dalej od bezlitosnego zagroŜenia. Belki i kamienie pękały, budynki chwiały się, podbijane silnymi poruszeniami ziemi, a potem zapadały się w paszczę bestii, miaŜdŜącej wszystko wokół. Nad miastem wisiał gęsty dym zmieszany z pyłem. Ludzie czołgali się po poruszającym się gruncie, a potem z wrzaskiem zsuwali się w czeluście ziemi. Zamkowa brama zatrzęsła się gwałtownie i zawaliła, na murach pojawiły się wielkie pęknięcia. Rozkazy straŜników ginęły w straszliwym kwiku koni i krzyku setek nieszczęsnych dusz próbujących uniknąć tego, przed czym nie było juŜ ucieczki. WieŜa lorda zachwiała się. Spadła kolejna belka. Obok okna przeleciało kilka dachówek i wpadło do szczeliny otwierającej się juŜ przed drzwiami jego domu. Szczelina poszerzała się, a potem zniknęła pod wieŜą. - Niech bogowie zlitują się nad nami - wyszeptał lord. WieŜa znów się zatrzęsła, rama okienna obluzowała się i wypadła. Powietrze wypełniło się pyłem, zgrzytem kamienia i trzaskiem drewna. Denebre stał oparty o ruszającą się ścianę i czuł, jak wieŜa jęczy, jakby została śmiertelnie ranna. Za murami nie było juŜ targu, zamiast tego leŜały sterty gruzu i kopce ziemi wyrzuconej przez lewiatana, usiane ciałami, z których poruszało się zaledwie kilka. Lord Denebre po raz ostatni spojrzał na błękitne, rozświetlone słońcem niebo. WieŜa przechyliła się niebezpiecznie na bok, gwałtowność tego ruchu omal nie oderwała go od obluzowanego parapetu. Kolana ugięły się pod nim, ale trzymał się, zdecydowany do końca nie tracić z oczu swojego miasta. Łoskot głęboko w dole, wibrujący w jego nogach, powiedział mu, Ŝe pękły główne filary. WieŜa chwiała się, a piekielny ryk odzywający się w jego uszach zagłuszał huk walących się kamieni. Komnata kołysała się i trzęsła. Kamienne odłamki leciały z dachu i rozbijały się na podłodze albo przebijały przez nią, dachówki spadające na zewnątrz zamieniły się w istny deszcz. Po trzecim potęŜnym wstrząsie wieŜa pochyliła się, osunęła i zawaliła. Denebre otarł twarz z pyłu i łez. - JuŜ niedługo, moja kochana Genere. JuŜ niedługo. *** Powietrze wypełniające jej płuca było czyste i ciepłe. Skrzydła-Cienia unosiły Erienne coraz wyŜej, odsłaniając coraz więcej fragmentów wyjątkowej konstrukcji, która wieńczyła samotny szczyt Herendeneth. Zamierzała dać się ponieść powietrzu, aby móc spokojnie o wszystkim pomyśleć. Lecz jej zamiary zmienił widok poniŜej, który wydawał się wypełniać przez całą wieczność jej oczy i umysł. Ujrzała piękny, ale zrujnowany dom Al-Drechar. ZniŜyła lot i odnalazła ogródek, w którym Lyanna tak lubiła się bawić.
Niemal od razu rzuciło się jej w oczy coś, co wyglądało na główne wejście w czasach, kiedy dopiero rozpoczęła się budowa domu. WieŜe i olbrzymie pokoje pokryte dachówką porosły Ŝywym zielonym pnączem. Znacznie później dobudowano nowe wejście ze szkła i drewna i długi, wąski korytarz, którym biegła za Ren’erei w dniu ich przyjazdu. Wydawało się, Ŝe to było tak dawno temu. Na lewo stały trzy kryte dachem boczne skrzydła, podobne do odnóŜy ogromnego owada. Miały dziwne kształty, jako Ŝe zbudowano je wokół naturalnych przeszkód. Podlatując bliŜej, Erienne zobaczyła, Ŝe są to lekko parujące oczka wodne i delikatne wodospady, które tylko głupiec mógłby zniszczyć. Na prawo wznosiła się jakaś masywna budowla. Erienne powoli zbliŜyła się do niej. Zobaczyła podwórza i wieŜyczki wkomponowane w kunsztowny wielopoziomowy budynek z białego kamienia, szarego łupka i ciemnego drewna, otoczony wyjątkową masą kwiatów, jakby bogowie wysypali je z nieba. Niesamowita mieszanka czerwieni, Ŝółci, błękitów i purpury, przetykana szmaragdową zielenią, kaŜdy kolor był mocny i czysty. Lecz prawdziwy majestat znajdował się poza ogrodem i przyćmiewał resztę domu. Na łagodnym zboczu wzgórza rozciągały się połączone schodami tarasy z łukami, posągami i kolumnami, sklepione dachami niczym małe świątynie, groty, oczka wodne, skomplikowane ogródki skalne i piękne drzewa. Na samym szczycie wzgórza stała celująca prosto w niebo kamienna igła, wysoka na trzydzieści stóp i szeroka u podstawy na sześć stóp, porośnięta bluszczem i pokryta wyrzeźbionymi przez wiatr pęknięciami, promieniująca głęboką i starodawną magiczną mocą. Erienne leciała teraz niŜej, szybując nad tym wyjątkowym architektonicznym cudem. Zaczęła nawet szukać miejsca do lądowania, juŜ wyobraŜając sobie, jak spaceruje tutaj w spokoju, na kilka cennych chwil uwolniona od samej siebie i wszystkich innych. Lecz kiedy się zbliŜyła, powietrze ochłodziło się, a ona poczuła się jak intruz wdzierający się w przeszłość. Nie latała bowiem nad czymś, co stanowiło realizację kapryśnych wizji artystów, lecz nad grobami. Z pewnością kaŜdy z nich symbolizował Al-Drechar, który za Ŝycia marzył o połączeniu się kolegiów, a zmarł nie spełniony, obawiając się końca tego wszystkiego, w co wierzył. Wylądować tam, znaczyło zbezcześcić wspomnienia. Erienne poleciała więc nieco wyŜej, aby spróbować w spokoju znaleźć w tym wszystkim, co ich spotkało, jakiś sens. Trening Lyanny wywołał niemal natychmiastową jej zmianę, tak jak Erienne się obawiała. Zniknęła beztroska i śpiewanie lalce nonsensownych piosenek, pojawiło się zamyślenie i czasem niemal introwertyczne milczenie. A kiedy rozmawiały, czarodziejka miała wraŜenie, Ŝe ma do czynienia z czymś więcej niŜ tylko z myślami dziecka. Wyglądało to tak, jakby Lyanna wchłaniała wszystko, co widziała, czuła i słyszała, prawdopodobnie to samo działo się na poziomie many. Erienne była przeraŜona tym, kim staje się jej córka, ale jednocześnie dumna, Ŝe od niej zaleŜy przyszłość Jedności, i zazdrosna o cuda, jakie dziewczynka moŜe zobaczyć. To wszystko bardzo róŜniło się od pobytu w Dordover, gdzie trening Lyanny, oparty na
doświadczeniu w rozwijaniu przez wiele pokoleń dziecięcych umysłów, pozostawił nie naruszoną całą jej niewinność i dał dar akceptacji many. Mijając ciepłe źródła nad Herendeneth, znowu poczuła ukłucie winy. W Dordover umysł Lyanny cierpiał i dlatego musiały wyjechać, ale czy tutaj było naprawdę lepiej? Dziewczynka dalej krzyczała w nocy i nadal budziła się, płacząc z bólu, jaki czuła w głowie. Jednak było teŜ coś pocieszającego. Tutaj Lyanna miała przynajmniej szansę przeŜyć i zwrócić Balai dar, który był juŜ w zaniku. Erienne nie mogła jednak pozbyć się niepokoju, widząc, jak Al-Drechar opuszczają Komnatę Leczenia ze źle skrywanym zdenerwowaniem na twarzach. Mimo Ŝe trening trwał zaledwie od siedmiu dni, widziała, jak stają się coraz słabsze. Słyszała teŜ szepty, które urywały się gwałtownie, kiedy się tylko zbliŜyła. Zdecydowawszy porozmawiać później z Ephemere, wzbiła się wyŜej, chcąc zobaczyć, gdzie zaczyna się iluzja. Znalazła się moŜe jakieś pięćdziesiąt stóp nad ziemią, kiedy dom zaczął być ledwie widoczny. Z kaŜdym uderzeniem Skrzydeł-Cienia znikał pod rzuconym czarem, jakby szara chmura przesunęła się po niebie, zamazując wszelkie detale. Na wysokości nieco ponad sześćdziesięciu stóp widziała juŜ tylko osłonięty mgłą dawno wygasły wulkan. Kiedy tak przyglądała się iluzji, ta nagle zamigotała. Sądziła, Ŝe to wzrok ją zwodzi, lecz drganie powtórzyło się. Poruszenie zaklęcia spowodowało, Ŝe przez kilka uderzeń serca skrzydło budowli stało się widoczne, a potem odsłoniło płynące przez iluzoryczną skałę światło. Serce Erienne zaczęło bić szybciej, zanurkowała w stronę ogrodu. Widziała wystarczająco duŜo źle zachowanych zaklęć, by wiedzieć, Ŝe iluzja zmierza ku całkowitej zagładzie. Coś działo się nie tak. Siła Al-Drechar nie mogła tak szybko i do tego stopnia osłabnąć. A gasnąca iluzja jest gorsza niŜ jej brak, gdyŜ wysyłała błyski many przez całe spektrum. Dla wprawnego oka są one widoczne jak latarnia w mrokach nocy. Nie trzeba wyraźniejszego sygnału, wystarczy tylko mistrz magii badający południowe wybrzeŜa Balai i morze. A potem Dordover wejdzie tu siłą. I to nie będzie równa próba sił.
Rozdział 7
Dwa dni po wyruszeniu Ilkara i Bezimiennego w drogę Denser siedział w swojej komnacie. Ciepły ogień ogrzewał niewielkie pomieszczenie, jego trzaskanie często zagłuszały odgłosy szalejącej nad Xeteskiem burzy. Błyskawice migotały i syczały na pociemniałym niebie, gromy
przetaczały się z hukiem, wprawiając w drŜenie kamienne mury kolegium, a bębniący o okiennice deszcz przypominał stukanie tysiąca rozwścieczonych demonów. Ale te odgłosy nie docierały do przebywającej w gabinecie dwójki. Denser siedział przy biurku, a obiecująca młoda wieszczka Ciryn przycupnęła na krześle przy kominku. Była jedną z osób wyszkolonych niedawno w zakresie empatii wobec pewnych aspektów innych magii, w tym przypadku Dordover. W pokoju walały się kartki z informacjami, jakie Xetesk posiadał o ich magii. Nie było tego wiele, ale mimo to rzuciło trochę światła na jeden z fragmentów Proroctwa Tinjaty, które Denser ukradł. Łatwo było się domyślić, dlaczego Vuldaroq kazał usunąć tłumaczenie. Denser aŜ gotował się na myśl o niebezpieczeństwie, w jakim znajdowała się Lyanna kaŜdego dnia pobytu w Dordover, z groźbą śmierci włącznie. Erienne nie mogła o tym wiedzieć, choć z pewnością prowadziła badania nad Tinjatą. NaleŜy sądzić, Ŝe Vuldaroq kazał ukryć przed nią ten straszny fragment Proroctwa, tak samo, jak ukrył go przed Denserem. Jeszcze raz przeczytał słowa, które złoŜył razem, i gniew i ulga zmieszały się ze sobą. „... uciszona na zawsze... rytuał... kolejność rzucania zaklęć... i dopiero wtedy oddech zostanie zatrzymany, a uroczystość rozpoczęta... rozsypać popioły stosownie... z wymaganiami wiedzy.” - Czy w tym tłumaczeniu nie ma błędu? - zapytał. Ciryn wzruszyła ramionami, aŜ jej proste brązowe włosy poruszyły się, i spojrzała na niego ciemnymi oczami osadzonymi w twarzy zbyt długiej, aby określić ją inaczej niŜ „nieładna”. - Jest całkowicie zgodne z oryginałem w słowach, mistrzu Denserze, ale nie w znaczeniu. Nie powinien być zaskoczony tym, co przeczytał, a jednak był. Opisany w Proroctwie rytuał magicznego zabójstwa czynił Dordovańczyków tak samo złymi, jak Czarne Skrzydła... tylko nieco dokładniejszymi. Denser powrócił do końcowego fragmentu tekstu. Jak na razie ustaliła Ciryn, chodziło o kolejne niebezpieczeństwo wiszące nad Dordover. Była tam wzmianka o jakimś dziwnym zaklęciu tarczy, lecz brak było wyraźnych wskazówek co do jego rzucania. Ciryn uwaŜała równieŜ, Ŝe tekst sugeruje, iŜ rzucający czar umrze albo zostanie „nieodwracalnie odmieniony”, a mag Jedności w jakiś nieokreślony sposób rozwinie się. Podobnie jak Ciryn Denser kolejny raz przeglądał tekst po lewej, szukając czegoś, co mogłoby odsłonić im nieco więcej z wiedzy Dordover. Jak na razie wiedzieli frustrująco niewiele, choć Proroctwo zapisano w bardzo uproszczonym języku. Gdyby tekst dotyczył konstrukcji zaklęcia lub jego rzucania, nie mogliby w ogóle go odczytać, bardziej skomplikowane języki Dordover były bowiem całkowicie niezrozumiałe dla Xeteskian. Denser westchnął, a Ciryn, która wodziła palcem po zwoju, podniosła głowę, marszcząc brew i zagryzając dolną wargę. - Mistrzu? - Wybacz, ale nie widzę w tym Ŝadnego sensu. - Obawiam się, Ŝe ja widzę - odparła wieszczka.
- Dlaczego się obawiasz? - Bo jesteś ojcem tego dziecka. Zapiszę ci to, co przetłumaczyłam. - Nie, po prostu mi to powiedz. - Och. No dobrze. - Odetchnęła głęboko. - Nie sądzę, by chodziło o tarczę, moim zdaniem to błąd w tłumaczeniu. Tu jest mowa o tym, jak wyciągnąć maga Jedności całego i zdrowego z Nocy. - Jak? - A więc jest szansa, Ŝe naprawdę pomoŜe córce! - MoŜe to zrobić ojciec, który otworzy swój umysł na burzę i otoczy dziecko mocą, ukazując mu w ten sposób światło, którego mag potrzebuje, aby ukończyć Przebudzenie. Denser poczuł, Ŝe nagle jest mu zimno. - Ale to oznacza, Ŝe... - Tak, zostaniesz nieodwracalnie odmieniony. *** Następnego ranka Krąg Siedmiu przyjął słowa Densera w całkowitej ciszy. Głęboko pod WieŜą władcy w komnacie Laryona najpierw dali mu niechętne posłuchanie, a potem siedzieli przybici, kiedy opowiadał im o ostatnich wydarzeniach w Dordover, o liście Erienne i pracy, jaką on i Ciryn wykonali poprzedniej nocy. Krąg Siedmiu, czyli panowie Xetesku pod kierownictwem Dystrana, szczęśliwie pełniącego urząd władcy kolegium, spodziewał się, Ŝe Denser przyszedł po to, aby wywierać większy nacisk na prowadzenie badań. Tymczasem usłyszeli jego wołanie o pomoc oraz ostrzeŜenie przed narastającym zagroŜeniem ze strony innego kolegium. - Jak wiele czasu minęło od jej zniknięcia? - zapytał Ranyl, stary, łysy i przygarbiony mistrz, wciąŜ jeszcze mocny w magii. - Ponad sześćdziesiąt dni. - Rozległ się syk wciąganego przez zęby powietrza. - A ty nadal masz nadzieję, Ŝe ją odnajdziesz - wyraził powątpiewanie Dystran. Piastowane stanowisko dodało lat jego młodej twarzy, oczy spoglądały cięŜko, a między czarnymi włosami zaczęły prześwitywać pasma siwizny. - Tak - rzekł zdecydowanie Denser. - Nie ma większych wątpliwości, dokąd się udała. Dystran zachichotał. - Zapewne, lecz teraz wkraczamy do królestwa mitów i ślepej wiary. Nie mamy pojęcia, gdzie ci twoi magowie jednej magii mieszkają, o ile w ogóle istnieją. - Powinieneś więcej czytać - odparował Denser. - Ilkar mówi, Ŝe są wyraźne znaki, iŜ mieszkają w samym Calaius albo w pobliŜu. Potwierdzają to, choć słabo, ślady, które znaleźliśmy w Dordover. - Czego zatem od nas chcesz? - Pan Xetesku przyjrzał się Denserowi ponad splecionymi palcami, przyjmując pozę wystudiowanej kontemplacji. Denser niemal się roześmiał. Ten władca kolegium to śmieszna postać, która od czasu zagadkowego objęcia stanowiska ponad pięć lat temu tylko destabilizuje sytuację polityczną. Jeszcze większym zaskoczeniem jest to, Ŝe nadal pozostaje przy Ŝyciu. Zawdzięcza to bez wątpienia Ranylowi. Denser zastanawiał się, jak wiele jeszcze czasu
minie, nim starzec wykona kolejny ruch. - Potrzebuję Xetesku, aby utrzymać z dala Dordover. Ich zamiary są dość jasne, a my nie moŜemy pozwolić im, aby odebrali nam Lyannę albo zrobili coś jeszcze gorszego. Oczy Dystrana rozbłysły fanatycznie i zimno. - Och, oczywiście będziemy trzymać Dordover na dystans. Nie pozwolimy im dłuŜej mieszać się do naturalnego porządku rzeczy. Z pewnością szczęśliwie się składa, Ŝe opóźniliśmy realizację planu uwolnienia ochotników, którego tak pragnie twój Bezimienny, nieprawdaŜ? Denser zadrŜał. A więc Protektorzy znowu mogą wyruszyć. Bezimiennemu to się nie spodoba. *** Selik jechał w towarzystwie ośmiu Czarnych Skrzydeł, jego podróŜ z Dordover do Arlen została przerwana na ruinach Denebre. Chciał pokazać swoim ludziom, przeciwko czemu walczą. I to wcale nie dlatego, Ŝe się łamali, po prostu nigdy dość wzmocnienia ducha. Lecz to, co zobaczyli, zadziałało nie tylko w ten sposób, dodało sprawie całkiem innego wymiaru. Gniew Selika na nowo rozgorzał, martwe oko znów go rozbolało. Dziewięciu męŜczyzn jechało powoli skrajem niegdyś pięknego, połoŜonego nad jeziorem miasteczka. Nie zdołali nawet dotrzeć do tego, co kiedyś było centrum, sterty ziemi blokowały przejazd. Panował wszechobecny smród śmierci. W powietrzu bzyczały ostrzegająco roje much, a gdziekolwiek spojrzeli, grasowały stada szczurów. Zaraza spływała do rzek i wsiąkała w ziemię. Selik wolał nie myśleć, w jakim stanie są ci biedni ludzie spoczywający tam bez pochówku. Łatwo, bardzo łatwo mógł sobie wyobrazić panikę, jaka ogarnęła miasto. Kiedy ziemia zakołysała się, a budynki zawaliły, ludzie musieli opuścić wszystko, co było dla nich cenne. Domy, sprzęty, rodziny. W powietrzu mieszały się krzyki przeraŜonych, rannych i konających. Pył zatykał gardła, kawałki kamieni i szkła cięły po twarzach i dłoniach, dokądkolwiek mieszkańcy Denebre biegli, ziemia pod ich stopami rozwierała się, pochłaniając ich lub rozrywając ciała na kawałki. Spoglądając na ruiny, trudno było sobie wyobrazić, Ŝe jeszcze niedawno tętniło tu Ŝycie. Teraz nie ostał się ani jeden budynek. Zamek po drugiej stronie miasta wyglądał jak wielka sterta gruzu. Selik rozpoznał ruiny wieŜy, pryzmy chwiejącego się kamienia i popękane bale wskazywały miejsce, gdzie kiedyś były mury. Przez podwórzec aŜ do bramy biegła szeroka na siedemdziesiąt stóp szczelina. Czarne Skrzydła nie mogły równieŜ odnaleźć miejsca, gdzie niegdyś znajdował się jarmark. Teren pokrywały śmieci, wielkie głazy i olbrzymie grudy wyrzuconej z głębin ziemi. Czasem tylko leŜący tu czy tam kawałek podartej odzieŜy albo zniszczonego mebla świadczył o Ŝyciu, które zostało tak brutalnie przerwane. Selik był zdziwiony, Ŝe ktokolwiek przeŜył, tak naprawdę przetrwała tylko garstka ludzi, którzy zanieśli wieści do Pontois lub Lystern, a niektórzy na południe, do Erskan. Kto moŜe wiedzieć, czy to nie wydarzy się ponownie w którymś z tych miejsc? Selik odwrócił się do swoich ludzi. Patrzyli z niedowierzaniem i zasłaniali dłońmi usta przed odorem, jaki przynosił wiatr.
- Oto dlaczego zwalczamy magię - powiedział. - To magia spowodowała to wszystko, nigdy o tym nie zapominajcie. To zła siła, a my jesteśmy jedynymi, którzy to widzą. Reszta świata jest ślepa. Ale juŜ niedługo, pomyślał. Zniszczenia na całej Balai spowodują, Ŝe ludzie będą domagać się większej kontroli nad magią. Nie moŜna ufać magom, kiedy niewinni ludzie umierają setkami i tysiącami, zabierani przez siły, których nie rozumieją. Najgorsze było to, Ŝe za tym wszystkim stała ona. Ta dziwka urodziła mutanta, którego umysł niszczył świat. A wszystko to w imię większej mocy, dominacji. Selik zawrzał gniewem, nim uderzył piętami konia i pogalopował na południe. Pozostawiając Denebre na pastwę zgnilizny, zaczął wyobraŜać sobie, jakie zada jej cierpienia, nim wreszcie pozwoli jej umrzeć. Sprawiedliwość dla prawych. Dla maga śmierć w męczarniach. *** Gdy Ilkar i Bezimienny dotarli wieczorem na miejsce zmęczeni i głodni, jedenaście dni po rozstaniu z Denserem, w górach Balan lało. Po zimnym i pochmurnym dniu nadchodziła nieprzyjemna i zimna noc. Kiedy wjechali w paszczę kąsającego wiatru, kaŜdy skrawek ich ciała był przemoczony. Odczuwając brak słońca i ciepła Julatsy, elf bardzo tęsknił za ciałem Pheone. Nagle jego wzrok przykuło jakieś poruszenie na skałach ponad nimi. - Bezimienny... - zaczął, kiedy nagle wielki cień przedarł się przez chmury i przeleciał nisko nad nimi. Koń Ilkara cofnął się i stanął dęba, elf nawet nie próbował utrzymać cugli. Bezimienny zaś spadł ze swojego wierzchowca i wylądował na stercie ziemi, a końskie kopyta o mało nie rozwaliły mu głowy, kiedy zwierzę ruszyło za Ilkarem w rozpaczliwej próbie ucieczki. Smok zawrócił, w ciemności jego czarna postać była ledwie widoczna na tle cięŜkich chmur. Ilkar ruszył w stronę podnoszącego się Bezimiennego z zaklęciem tarczy na ustach i sercem walącym jak młot. Wojownik nie miał miecza, lecz mimo to wyglądał imponująco, jego twarz wyraŜała irytację. - Hirad! - zawołał, zagłuszając wiatr, deszcz i odgłos uderzeń skrzydeł. - To wcale nie jest zabawne! Nos-Kaan przeleciał nad ich głowami, kierując się w stronę Choulu. - Nigdy dość ostroŜności! - Ze skał wznoszących się nad nimi zsunęła się jakaś postać. Podbródek pokrywał mu kilkudniowy zarost, długie, nie związane włosy rozwiewał wiatr, a cięŜkie futra zasłaniały jego znak - skórzaną zbroję. Stąpał pewnie po śliskich kamieniach, nie okazując strachu przed upadkiem, jaki mógłby spowodować jeden fałszywy krok. Ilkar nie spodziewał się po Hiradzie Coldheart niczego innego. Ostatnie kilka stóp pokonał jednym skokiem. Jego buty z twardej skóry chlapnęły w niewielką kałuŜę i w tej samej chwili Hirad zamknął Ilkara w mocnym uścisku. - Bogowie, jak dobrze cię widzieć, Ilkar - powiedział. Elf odsunął się, marszcząc nos. - Jeszcze nie zbudowałeś sobie łaźni? - zapytał. Hirad wyszczerzył zęby, które błysnęły bielą na tle ciemnego zarostu.
- Wybacz, to te futra. Nie mam odpowiednich narzędzi do garbowania. Za kilka dni zabieram je do Blackthorne, Ŝeby tam się nimi zajęli. - Nie sądzę, Hirad - powiedział Ilkar. Uśmiech barbarzyńcy zniknął, spoglądał to na jednego, to na drugiego przyjaciela. - To nie jest towarzyska wizyta, prawda? - zapytał. - W taką pogodę? - Elf ścierał z twarzy wodę. - Opowiemy ci wszystko, jak tylko znajdziesz nasze konie i ekwipunek - burknął Bezimienny. Czy ten pokaz był naprawdę konieczny? Twarz Hirada była ponura. - Nie mogę ryzykować, Bezimienny. Nie widziałem, kto jedzie, Nos teŜ nie, póki nie podleciał bliŜej. A łowcy stają się coraz sprytniejsi. Bezimienny kiwnął głową. - W porządku. MoŜe najpierw zabierzesz nas z tego deszczu, co? *** W Dordover nastał śliczny, ciepły dzień, całkiem niepodobny do tego, co działo się nad miastem poprzedniego dnia. W powietrzu unosił się zapach późno kwitnących kwiatów, a świergot ptaków stwarzał niemal wiosenny nastrój. Lecz zbliŜała się juŜ późna jesień i Vuldaroqowi nie uśmiechało się ociekać potem o tej porze roku. Spieszył kruŜgankiem do Komnaty Zadumy, gdzie spotykali się odwiedzający kolegium dygnitarze. Z łopotem obszernych szat i westchnieniem ulgi wsunął się do chłodnego wnętrza. Komnata Zadumy została w całości zbudowana z wypolerowanych płyt granitu. W kaŜdym jej rogu umieszczono fontannę lub wodospad i w ten sposób stworzono nastrój spokoju. Przy marmurowych stołach stały plecione z trzciny krzesła, a za drzwiami naprzeciwko wejścia znajdował się kamienny ogród. Magowie uwielbiali to miejsce ze względu na królujące tam sadzawki i rośliny, lecz Vuldaroq nienawidził go z powodu utrzymującego się tam przez dłuŜszy czas słonecznego ciepła. Nie wejdzie tam dzisiaj. W Komnacie czekało dwóch męŜczyzn, którzy przybyli z Lystern, gdzie mieściło się czwarte i najmniejsze z kolegiów Balai: Heryst, Starszy Mistrz, i generał Ry Darrick, młody i błyskotliwy Ŝołnierz. Szczupły i wysoki męŜczyzna stojący za krzesłem Herysta spoglądał spod szopy jasnobrązowych kręconych włosów i przestępował z nogi na nogę, jakby chciał jak najszybciej stąd wyjść. Na niskim stole obok plecionej misy z owocami stały trzy puchary i dzban. - Nie spieszyliście się - warknął Vuldaroq, oburzony tym, Ŝe Heryst nie wstał na jego powitanie. Heryst ledwie się uśmiechnął. - Jest wiele spraw, które wymagają mojej obecności w Lystern. Wyruszyliśmy tak szybko, jak to było moŜliwe. - Nalej sobie płynnego owocu, Vuldaroq - zaproponował Darrick - i usiądź. Trochę się zarumieniłeś.
Mag spojrzał w oczy Darricka. Generał nawet nie mrugnął, patrzył spokojnie, jak Dordovańczyk sięga po dzban. - Twoje Połączenie nie było zbyt jasne - dodał Heryst. - Rozumiem, Ŝe masz jakiś powaŜny problem, z którym Dordover sam nie moŜe dać sobie rady. Vuldaroq opadł na krzesło, jego waga sprawiła, Ŝe mebel zaskrzypiał w proteście. Pociągnął długi łyk mieszanki soku jabłkowego z pomarańczowym, zdecydowany zachować choć trochę kontroli nad sytuacją. - Jak moŜe wiecie, dziewczynka opuściła Dordover. Nie jest to problem sam w sobie, lecz ona i jej matka zniknęły i nie znamy miejsca ich pobytu. Sądzimy, Ŝe skontaktowali się z nimi agenci Jednej Drogi. Heryst roześmiał się. - Ty zawsze lubiłeś dramatyzować. Dla ciebie w kaŜdej sytuacji najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem jest to najbardziej skandaliczne. Bez wątpienia Erienne odpoczywa teraz w ramionach męŜa. A moŜe ona i Lyanna zrobiły sobie przerwę w rygorystycznym treningu? Pamiętaj, Ŝe one nie są twoimi więźniami, mogą wyjeŜdŜać i robić to, co chcą, bez twojej zgody. Vuldaroq otarł spocone czoło i pozwolił sobie na ojcowski uśmiech. - MoŜe twoje kolegium rzeczywiście jest bardzo zajęte, ale chyba tym, Ŝe od świtu do zmierzchu zajmuje się tylko sobą. Lyanna jest dzieckiem Jedności, to jest oczywiste, a skutki tego są juŜ odczuwane na całej Balai. Pewnie juŜ wiesz, Ŝe Graythorne i Thornewood zostały zniszczone przez wiatry, jakich nikt tam nigdy nie widział, a Denebre pochłonęła ziemia. Odchylił się na krześle i czekał na reakcję. Wzruszenie ramion Darricka rozczarowało go, ale nie zaskoczyło. - To zapowiedzi jakiejś większej zagłady, nieprawdaŜ? - śołnierz nie ukrywał cynizmu w głosie. - Oczywiście - odparł Vuldaroq, mając nadzieję, Ŝe ta sucha odpowiedź zbije czupurnego generała z tropu. - Najwyraźniej nie jest ci znane Proroctwo Tinjaty. Twój Starszy Mag oczywiście je zna. Heryst nagle stał się nieco bledszy, jego pewność siebie zniknęła. Vuldaroq przyglądał się, jak powtarza sobie w głowie słowa Proroctwa, po czym odzywa się cichym głosem: - Jesteś pewien? - Czego? Heryst wzruszył ramionami. - Tego wszystkiego. - Jakich jeszcze dowodów ci trzeba? Z pewnością plotki rozchodzą się po Lystern tak samo jak tutaj. Denebre zniknęło pochłonięte przez ziemię. Thornewood zostało zniszczone przez huragan. Mamy takŜe doniesienia o powodziach z ponad tuzina miast, a takŜe o tym, Ŝe Krwawe Jezioro zajmuje teraz dwa razy większą powierzchnię niŜ zazwyczaj. Nawet Koriny to nie ominęło. Nie wspominam juŜ o pogłoskach o burzach, trwających całe dnie gradobiciach i chmurach tak gęstych,
Ŝe słońce nie moŜe się przez nie przebić. Denser był tutaj kilka dni temu z Ilkarem i Bezimiennym. Krucy odradzają się, aby szukać dziewczynki. Oni podzielają nasze troski. To dziecko musi zostać odnalezione i oddane kolegium, nim narobi więcej szkód. - A Xetesk? - zapytał Heryst. Vuldaroq nadął policzki. - MoŜemy spodziewać się z ich strony kłopotów, choć im równieŜ zagraŜają nawiedzające Balaię Ŝywioły. - Pewnie uwaŜają, Ŝe dla nich będzie lepiej, jeśli dziewczynka nie zostanie odnaleziona przez nas - powiedział Heryst. - Owszem - zgodził się Vuldaroq. - Dlatego musimy bardzo na nich uwaŜać. - Czego zatem od nas oczekujesz? - wtrącił się do rozmowy Darrick. - Zarówno dziecko, jak i Krucy potrzebują ochrony. Mam juŜ ludzi, którzy osłaniają Kruków. Kiedy nadejdzie pora, trzeba, generale, abyś znalazł się we właściwym miejscu i im pomógł. MoŜe to być przed odnalezieniem dziewczynki albo potem. Jeśli Heryst się zgodzi, chciałbym, byś poprowadził oddziały kawalerii Dordover i Lystern. - Naturalnie - odparł Heryst. - Cokolwiek zechcesz. Vuldaroq uśmiechnął się. - Dziękuję ci. Twoja pomoc sprawi, Ŝe oba nasze kolegia zachowają niezaleŜność. Darrick zmarszczył brwi i spojrzał pod nogi. - Generale, czy coś cię niepokoi? - Coś mi się nie zgadza. Nie rozumiem, czemu Krucy zostali tak późno powiadomieni. Nie wiem teŜ, dlaczego Xetesk miałby sprawiać jakieś kłopoty. Czy oni na pewno są tak samo jak ty... jak my zainteresowani odnalezieniem dziecka? Usta Vuldaroqa zacisnęły się w wąską kreskę. - Mój generale, Krucy juŜ dawno się rozwiązali. Ale poniewaŜ Denser wcześniej wspierał nas w naszych wysiłkach odnalezienia samej Lyanny, stało się jasne, Ŝe potrzebujemy jego pomocy, stąd teŜ obecność Kruków i was. Ale masz słuszność, Xetesk podziela nasze zainteresowanie dzieckiem, tylko Ŝe oni pragną powrotu Jednej Magii, a to wyczaruje, Ŝe tak powiem, koniec Dordover, Lystern i Julatsy. - Nie wiem, czemu Xetesk miałby sobie tego Ŝyczyć. Oni z pewnością chcą tylko, tak jak kaŜdy z nas, zachować równość między kolegiami. - CóŜ, oni czują, Ŝe mogą bez walki stać się główną siłą. Sądzę, Ŝe tak właśnie myślą. Darrick kiwnął głową, choć Vuldaroq widział, Ŝe nadal nie jest przekonany. - A co z pragnieniami Erienne i Lyanny? - One są z Dordover - odparł ostro Vuldaroq. - Naszym prawem i obowiązkiem jest wyszkolenie ich zgodnie z duchem Dordover. Lyanna oczywiście będzie mogła rozwijać swoje zdolności równieŜ w innych dyscyplinach, ale tak naprawdę powinna pozostać jedną z nas. Darrick uniósł brwi.
- PrzecieŜ Lyanna jest dzieckiem nie tylko Dordover i Xetesku, ale wszystkich kolegiów. - Ry, czy mógłbyś...? Wyjaśnię ci to później. - Heryst obejrzał się przez ramię. Darrick wzruszył ramionami. - To moi przyjaciele, panie. Nie chcę, aby stała się im krzywda. - I tak teŜ będzie - zapewnił go Heryst. - Tu chodzi o coś więcej niŜ przyjaźń - zauwaŜył Vuldaroq. Darrick spojrzał na niego zimno. - Nie - powiedział. - Nie, jeśli chodzi o mnie. Skłonił się obu magom i wyszedł z Komnaty Zadumy. Vuldaroq skrzywił się. - Trzymaj swojego generała na krótkiej smyczy - poradził. - Mamy juŜ Kruków, nie trzeba nam więcej śmiałków. - Nie przejmuj się, Vuldaroq. Darrick moŜe i ma wielkie serce, ale jest teŜ niezmiernie lojalny wobec Lystern. Zrobi, co mu powiem. - Oby. *** Lyanna szła samotnie korytarzem do swego pokoju, kiedy Erienne wpadła do domu, zdecydowana rozmówić się z Al-Drechar. - Lyanno? - zawołała nieco ostrzej niŜ zamierzała, zaskoczona faktem, Ŝe w pobliŜu nie ma Ren’erei. Dziewczynka zatrzymała się, a Erienne poczuła, jak powietrze wokół niej porusza się. Odwróciła ponurą twarz ku matce i ruszyła w jej stronę. Erienne widziała ten grymas setki razy, lecz teraz czuła, Ŝe ją przeraŜa. - Och, kochanie, co się stało? Nie patrz tak na mnie - powiedziała łagodnie, przyklękając. Chodź i przytul mnie. - Nie czuję się dobrze - odparło dziecko. - Ephy jest bardzo zmęczona, a Myra chora. Zraniłam je, mamo, i ciebie teŜ zranię. Dziewczynka była bliska łez. - Nigdy nie zdołasz mnie zranić, Lyanno. Kocham cię. - Erienne wstała, podniosła córkę i zaniosła ją do pokoju. Tam posadziła ją na łóŜku. - Wiesz co? Opowiedz mi, co robiłaś rano. Co sprawiło, Ŝe Ephy jest taka zmęczona? - Rysowałam - odparła Lyanna nieco radośniejszym tonem. - Rysowałam to, co pokazuje mi magia wewnątrz mnie. Potem powiedziały mi, jak powstrzymać wiatry w głowie. - Lyanna uniosła głowę i w jej oczach pojawiły się łzy. - Ale ja nie mogłam i one musiały mi pomóc, a potem były chore i działy się róŜne dziwne rzeczy. One były złe, Ŝe musiały uspokoić moją głowę. Zaczęła płakać. Erienne przytuliła ją mocno, z bijącym sercem. Nie wiedziała, co dokładnie Lyanna chce powiedzieć, ale jedno było pewne: Al-Drechar nie dawały sobie rady.
- Poczekasz tu przez chwilę sama? - zapytała. - Tak, przez chwilę. MoŜe przyjdzie Ren. - Jeśli ją zobaczę, poproszę, aby do ciebie zajrzała. - Czarodziejka uśmiechnęła się i pochyliła, by pocałować Lyannę w policzek. Był mokry od łez. - Nie przejmuj się, kochanie. Wszystko będzie dobrze. Tak jak się spodziewała, Al-Drechar siedziały w jadalni i jak zawsze skupiły się przy jednym końcu stołu. Myriell trzymała w dłoniach fajkę, choć było dopiero późne popołudnie. - Usiądź, Erienne, usiądź. - Cleress wykonała znuŜony gest w stronę pozostałych krzeseł. Erienne wybrała to, z którego mogła spoglądać na wszystkie. - Chyba pora, abyście powiedziały mi, co tu się dzieje - powiedziała. - Mówisz tak, jakbyś sądziła, Ŝe coś jest nie tak - zauwaŜyła Aviana. - Pora, abyście opuściły teŜ tę iluzję. Jest pełna dziur, tak samo jak ta, nad którą niedawno przeleciałam. Brak reakcji. Erienne wskazała na swoje oczy. - Wiecie, Ŝe one wszystko widzą. - Potem na uszy. - One teŜ wszystko słyszą. Dlaczego zatem nie darujecie sobie tego kawałka o wielkich i potęŜnych, pokonujących wszystko Al-Drechar i nie powiecie mi, co się dzieje? Erienne czuła, jak jej gniew rośnie. Widziała, Ŝe twarz Ephemere marszczy się, ale to Cleress odezwała się pierwsza. - Twoja córka jest niezwykle utalentowaną osobą, ale jej zdolności nie są zogniskowane. Uspokojenie jej umysłu zajmie nam więcej czasu, niŜ się spodziewałyśmy. Potem moŜemy ją nauczyć korzystania z Drogi. - Bogowie, nawet od Lyanny dostaję jaśniejsze odpowiedzi - Ŝachnęła się Erienne. - Nie wiem, co daje wam ten blef, ale ja go nie kupuję. Wprawdzie nie jestem Al-Drechar, ale wiem, kiedy widzę rozpad wielkiej iluzji, i wiem, co to wywołuje w przestrzeni many. Wiem równieŜ, kiedy mam do czynienia z czterema wyczerpanymi starymi elfkami, na które właśnie teraz patrzę. Bardzo was proszę, nie zawiedźcie nas tylko dlatego, iŜ jesteście zbyt dumne, by prosić mnie o pomoc. Al-Drechar milczały, zachowując obojętny wyraz twarzy. Erienne czekała, aŜ wreszcie odezwała się Ephemere. - Erienne, głębia potencjalnej mocy twojej córki przewyŜsza nasze nadzieje, lecz stwarza takŜe wiele kłopotów. Jej wiek sprawia, Ŝe jej umysł jest wyjątkowo podatny na przypływy i nie kontrolowane manifestacje many. Nim nauczy się akceptować swoje uczucia, my musimy bardzo wiele od niej przejmować i przemieniać. - Obecnie nie jest zagroŜona, poniewaŜ potrafimy juŜ opanować jej energię, choć, jak to jasno przedstawiłaś, wyczerpało to nieco nasze siły. - Nieco? Spójrzcie na siebie, Ephy, Myra. Kopcicie fajkę juŜ po południu i siedzicie tak, jakby utrzymanie się w pionie zuŜywało wszystkie wasze siły. A iluzja nad naszymi głowami to dla was zbyt wielki cięŜar. Czemu jeszcze ją podtrzymujecie?
- To nasza jedyna obrona - rzekła Aviana. - Jest nas niewielu, a nasi wrogowie są bardzo blisko. Jej głos był bliski paniki. - Lecz jak długo to wytrzymacie? Bogowie, wy się zabijacie. Błagam, pozwólcie mi sobie pomóc. Powiedzcie mi, co mogę zrobić. - Erienne popatrzyła przez wstęgi dymu na ich twarze. Clerry? Ephy? - JuŜ podjęłyśmy pewne kroki - powiedziała Cleress. - Ren’erei odpływa z rannym przypływem - dodała Ephemere. - Po co? - By szukać magów, którzy zdołają podtrzymać iluzję i pozwolą nam skupić wszystkie nasze siły na Lyannie - odparła Cleress. - Dokąd się udaje? I czy znacie magów, którym moŜecie zaufać? Cleress pokręciła głową. - Obawiam się, Ŝe to bardzo pilne. Nie ma juŜ magów w Gildii, więc Ren’erei udaje się do Calaius, aby sprowadzić tutaj tych, którzy wierzą w nasz mit. - Elfka próbowała się uśmiechnąć. Erienne była przeraŜona. - Zamierzacie zaprosić tu całkiem obce osoby? Pomyślcie o konsekwencjach! - A ty pomyśl, co się stanie, jeśli tego nie zrobimy - odparła ostro Myriell, poprzez fajkowy dym jej głos brzmiał głucho. - Nie, nie. Wybacz Myro, ale źle mnie zrozumiałaś - powiedziała Erienne. - Mówię o zaufaniu i zdradzie. Tyle czasu utrzymywałyście swoje schronienie w tajemnicy, Ŝe nie moŜecie teraz pozwolić sobie nawet na najmniejsze ryzyko, iŜ Ren’erei znajdzie niewłaściwe osoby. - Przerwała, czując, jak jej serce rośnie i krew nagle uderza do głowy. - Popłynę z Ren’erei, ale nie do Calaius, gdyŜ potrzebujecie osób, którym będziecie mogły całkowicie zaufać. Popłyniemy na Balaię. Potrzebujecie Kruków.
Rozdział 8
Przednia straŜ armii Protektorów prowadziła zwiad o pół dnia marszu przed resztą, na granicy kontaktu ze swoimi braćmi. Dwudziestu ludzi, zamaskowanych i cichych, w towarzystwie czterech magów kierujących ich ruchami, lecz nie dysponujących juŜ ostateczną karą za nieposłuszeństwo.
Protektorzy reprezentowali malejącą, lecz wciąŜ jeszcze budzącą grozę armię Ciemnego Kolegium. Ostatni człowiek został zaciągnięty sześć lat temu, a następnie uwolniony w czasie ceremonii, której nie moŜna juŜ było powtórzyć, dopóki nie zostaną zakończone dotyczące jej badania. Był to Bezimienny Wojownik, którego bracia nigdy nie zapomną. Jeszcze do niedawna Protektor, który przekroczył surowe zasady zaciągu, cierpiał męki duszy zadawane przez demony tak długo, jak tego chciał jego Wybrany mag. Teraz było to juŜ zabronione, choć nikt tego demonom nie powiedział. Dręczenie dusz było częścią ich zapłaty za utrzymywanie Demonicznego-Łańcucha, który łączył kaŜdego Protektora z jego duszą przetrzymywaną w Zbiorniku Dusz, w głębi katakumb Xetesku. Aeb, dowódca przedniej straŜy, właściwie nie pamiętał czasów sprzed zaciągu. Miał wtedy kilkanaście lat. Teraz wiedział, Ŝe Zbiornik Dusz, gdzie jego dusza jest połączona z duszami setek towarzyszy, oznacza braterstwo wykraczające poza zdolności ludzkiego pojmowania. Oznacza siłę, spokój i porozumienie. Oto dlaczego stanowią tak wielką moc. Protektorów wciąŜ obowiązywało kilka reguł. Nie mogli sami podejmować Ŝadnych decyzji, z wyjątkiem czasu bitwy, dopóki Ŝyli ich Wybrani magowie. Nigdy teŜ nie mówiono Protektorom, dokąd maszerują. Szli i walczyli, tak jak im kazano. Aeb godził się, Ŝe tak właśnie powinno być. I chociaŜ dusze w xeteskiańskim zbiorniku często pływały w nieszczęściu, ich bliskość i wynikająca z niej moc dawały im nieustającą radość. Dlatego nigdy nie było dezerterów. Taka myśl była im obca. To podkopałoby ich jedność, byłoby nie do zaakceptowania. Byłoby obrzydliwe. Aeb był świadom, Ŝe badanie zniszczy ideę braterstwa, i to go bardzo smuciło. Lecz na razie ludzie bali się Protektorów, tak jak kawaleria Dordover, którą napotkali. Od czterech dni maszerowali na południowy wschód od Xetesku, zatrzymując się późno w nocy i wyruszając o świcie. Poruszali się szybko, odpoczynki wymuszało jedynie zmęczenie koni i magów. Zatrzymali się na postój poza granicami ziem magów, w rejonie kiedyś bogatym w uprawy, lecz teraz zalanym przez ciągłe deszcze. Cały dzień niskie chmury spuszczały deszczową mgiełkę, która kłębiła się na wietrze i znacznie ograniczała widoczność. Wilgoć przechodziła przez zbroje i maski. Wokół było cicho, jakby wszelkie Ŝywe istoty się pochowały, a mgła płatała oczom figle, ukazując dziwne kształty tam, gdzie ich nie było. Jakiś czas przed tym, zanim nadjechali Dordovańczycy, słyszeli głuche echa dudnienia kopyt, lecz wiatr i deszcz utrudniały określenie kierunku. Wreszcie pojawiło się wojsko, jadący na czele wojownicy poderwali ostro konie, gdy Xeteskianie wypadli na nich z mgły. Aeb pozwolił sobie na drobne uczucie satysfakcji na widok ich zachowania. Widział maskę Elxa, ciemną i błyszczącą i wiedział, Ŝe Protektorzy musieli jeźdźców zaskoczyć. Powiadomił trzon armii, wykorzystując swoich dziewiętnastu braci, by wzmocnili szyk. Kiedy ze środka dordovańskiej kolumny wyjechał kłusem jakiś jeździec, xeteskiańscy magowie wyszli na środek traktu. Był to gruby mag, skóra ukrytej pod kapturem twarzy nie wyglądała zdrowo. Jego koń miał słuszne rozmiary.
- Vuldaroq. Co za niemiły, choć łatwy do przewidzenia widok - odezwał się główny xeteskiański mag, Sytkan. Gruby mag uśmiechnął się. - Wzajemnie, Sytkan. Od kilku dni słyszeliśmy o wymarszu waszej armii i tych kreatur. Jak sądzę, nie ma sensu pytać o cel podróŜy. - Szkoda twojego oddechu, a mojego tym bardziej. - Sytkan był jednym z młodszych mistrzów, zapowiadającym się na wielkiego maga. Był wysoki, szybki i masywny, spod ściśle przylegającej do głowy czapki spoglądały szare oczy. - Chciałbym ci przypomnieć, Ŝe te ziemie znajdują się pod opieką Xetesku. - Opieką? Ciekawe określenie. A ja jestem przekonany, Ŝe mamy pełne prawo tędy przejść, tak jak to zapisano w Układzie z Triverne o posiadaniu ziemi przez magów. - Stare, zakurzone paragrafy... - powiedział Sytkan. - I o ile dobrze pamiętam, uznane za niewaŜne w czasach otwartego konfliktu między kolegiami. - Tak to nazywasz? - Skoro twoje obraźliwe uwagi są skierowane do władcy Xetesku, tak. Napięcie rosło. Aeb przyglądał się, jak szeregi dordovańskiej kawalerii falują. Naliczył ich więcej niŜ setkę, ale domyślał się, Ŝe drugie tyle ukryło się w zimnej, wirującej mgle. Stać w gotowości. Nie wyciągać broni. Lewe skrzydło agresywne, środek przestraszony, prawe skrzydło neutralne, przekazał swym braciom. śadnemu z nich nie drgnął nawet jeden mięsień. Czterej stojący na środku drogi xeteskiańscy magowie byli spokojni, lecz Aeb czuł, jak jeden z nich szykuje Pancerz-Ochrony na wypadek ataku pocisków. RównieŜ stojący obok niego mag przygotowywał zaklęcie obronne. Przypuszczał, Ŝe Dordovańczycy robią to samo. - Niemądrze byłoby nam grozić, Sytkan - powiedział Vuldaroq. - Mam tu trzystu kawalerzystów. I bardzo bym nie chciał zobaczyć, jak przejadą po tobie. - I nie zobaczysz - odparł Sytkan pewnym, zimnym głosem. - Akt jawnej agresji na ziemi Xetesku byłby wielkim błędem, gdy w pobliŜu znajduje się trzon armii Protektorów. Vuldaroq zachichotał i zsiadł z konia, zwierzę poruszyło brzuchem i grzbietem, zadowolone, Ŝe zniknął tak znaczący cięŜar. Mag podszedł bliŜej. - No, tak jest bardziej cywilizowanie. CóŜ, sądzę, Ŝe ta drobna sprzeczka powinna zakończyć się tutaj. Zgódźmy się, Ŝe róŜnimy się w swoich poglądach, i idźmy dalej. - Stał kilka kroków od Sytkana i Aeb widział w jego oczach strach, choć maskowany butą. Oczywiście - zgodził się Sytkan - lecz dla ciebie to oznacza opuszczenie najkrótszą drogą ziem Xetesku. Jak sądzę, musisz jechać na północ. Zgodzisz się ze mną, Aeb? - Północne ziemie są lepsze dla koni, mistrzu. To krótsza droga niŜ na południe. - Właśnie. Wybacz, Vuldaroq, ale mam instrukcje od samego Dystrana. Z powodu nieodpowiednich reakcji Dordover i Lystern nasze ziemie są dla was na pewien czas zamknięte. Domagam się, abyś to uszanował. - Spodziewasz się, Ŝe przyjmę rozkaz władcy Xetesku, który jest tylko marionetką w rękach
swojego Kręgu Siedmiu, i radę zamaskowanego zbira? - Vuldaroq obrócił się na pięcie i odszedł do swego konia. - Odwołaj swoje słowa dotyczące mojego władcy - zaŜądał Sytkan. - Nigdy nie odwołuję słów prawdy. - Aeb, rozstawiaj wojsko - mruknął Sytkan, gestem nakazując magom rzucać tarcze. Rozstawić się w poprzek ścieŜki. Gotowość. Protektorzy zareagowali, ich ruchy były dokładne i oszczędne, wyglądali jak duchy we mgle. W kilka chwil zablokowali drogę. Potem wyciągnęli z pochew na plecach topory i miecze ze szczękiem, który poniósł się echem po omiatanej wiatrem pustce. Ten zimny dźwięk podkreśliła jeszcze cisza, jaka potem zapadła. Aeb rozejrzał się i zobaczył strach. Tego się spodziewali. Sytkan mówił dalej. - To nie jest blef. Twoje słowa są puste, Vuldaroq, ale nasze pogróŜki nie. Jedź na północ. Opuść nasze ziemie i zabierz ze sobą dobrą radę: wracaj do Dordover. W Arlen czeka na ciebie tylko śmierć. Vuldaroq prychnął. - Pojadę tam, dokąd zechcę. - Na północ. - A jeśli odmówię? - Wtedy cię zaatakujemy. Aeb ma swobodę działania. Nie potrzebuje dalszych rozkazów. Vuldaroq pomyślał przez chwilę i uśmiechnął się, a potem wzruszył ramionami. - Moje konie są szybkie, a twoje stwory chodzą pieszo. Jeśli to cię uspokoi, kaŜę moim jeźdźcom odjechać na milę. Potem wrócimy tu w dogodnej dla nas chwili, kiedy ciebie juŜ tutaj nie będzie. - JakŜe niewiele pojmujesz z umysłu Protektora. Jest wychowany tak, aby wywęszyć kaŜde zagroŜenie i agresję skierowaną przeciwko Xeteskowi. MoŜesz jechać najszybciej, jak umiesz, a i tak cię wytropimy. Nie prowokuj nas. - NuŜy mnie to. Mam tutaj trzysta koni i stu pięćdziesięciu magów, a was jest zaledwie dwudziestu czterech. Odsuń się z drogi. - Jesteście rozproszeni, a my nie cofniemy się. Wszyscy Xeteskianie przysięgali bronić swojej ziemi, podobnie jak wy swojej. Jeśli nie potraficie zachować się jak cywilizowani ludzie, okaŜcie chociaŜ szacunek. - Sytkan zmienił ton i dodał: - Daj spokój, Vuldaroq, Ŝaden z nas nie chce wojny. Wiesz, Ŝe nie mogę się stąd ruszyć. A ty nie stracisz twarzy, po prostu postąpisz słusznie. - Niech i tak będzie. - Vuldaroq zawrócił konia i pokłusował w stronę szerokiej na czterech jeźdźców kolumny jazdy. Od razu z jej środka wystrzeliły Kule-Płomieni, które kreśląc na niebie łuk, rozbijały się na osłaniających Xeteskian tarczach. Tarcze wytrzymały, ogień uderzał w ich przezroczystą powierzchnię i z sykiem spadał na ziemię, wyrzucając w niebo kłęby pary. - A niech cię, Vuldaroq - mruknął Sytkan. Aeb nie potrzebował zachęty.
Pierwszy szereg, konie, drugi szereg, wsparcie skrzydeł. Szeroko, oskrzydlić ich. Stojący w środku formacji Aeb z Elxem i Ryu po bokach ruszyli dokładnie w tej samej chwili, co dordovańska kawaleria. Przykucnąwszy, Aeb zamachnął się toporem w stronę przednich nóg szarŜującego konia. Trafił w lewą nogę tuŜ nad kolanem i gładko ją przeciął. Zwierzę zawyło i cofnęło się, a jeździec spadł, kiedy miecz Protektora przeciął jego nie osłonięty kark. Tymczasem Aeb juŜ parł dalej do przodu, z dala od młócących kończyn wierzchowców. Na lewo i prawo bracia Aeba cięli nisko toporami i wysoko mieczami, konie i jeźdźcy padali, a przeraŜająca rzeź nabierała rozpędu. Krew barwiła otaczającą ich mgłę na ohydny róŜowy kolor, wszędzie przeraźliwe kwiki koni mieszały się z krzykami jeźdźców usiłujących zmusić swoje wierzchowce do szarŜy. Aeb był teraz otoczony ze wszystkich stron. Machnął toporem, czując, jak wgryza się głęboko w niczym nie chroniony bok zwierzęcia. Koń skoczył przeraŜony, a zwisający z niego jeździec opuścił miecz, który trafił na topór Aeba. Lecz następny cios topora wyrzucił go z siodła, aby zginął pod kopytami przeraŜonego wierzchowca, który juŜ czuł rozdętymi chrapami zapach śmierci. Aeb pozwolił mu uciec i zwiększyć zamieszanie, po czym odwrócił się do następnego napastnika. TuŜ przed nim pojawił się jakiś jeździec, dał moŜliwość Elxowi pozbawić go głowy, a potem nachylił się, aby ciąć to, co wydawało mu się doskonale wystawionymi na cios plecami przeciwnika. Przegrupować się. Wycofać środek. Utrzymać flanki. Grupują się. Niebezpieczeństwo szarŜy. Aeb rozejrzał się po linii. śaden z Protektorów nie zginął, tuzin jeźdźców leŜał zabity. Cofnął się pewnym krokiem, prowadzony przez brata. Nad ich głowami jeszcze przez jakiś czas KulePłomieni zakrywały niebo, sprowadzając deszcz, po czym niegroźnie wybuchały na tarczach Xeteskian. Dordovańska kawaleria zniknęła we mgle, w dziwnej niby-ciszy słychać było wykrzykiwane rozkazy. Protektorzy stali w dwóch szeregach po dziesięciu, kilka kroków od rzezi, której dokonali, i czekali. Na długo przed tym, nim cokolwiek zaczęło być widać, ziemia zadrŜała od odgłosów kłusującej kawalerii i rozległ się brzęk metalu oraz parsknięcia koni nie mogących doczekać się szarŜy. Aeb i jego Protektorzy stali nieporuszeni. W rozciągającej się przed nimi mgle majaczyły jakieś cienie, jakby duchy w deszczu. Z wolna nabierały ostrości i Aeb juŜ mógł je zobaczyć. Poczuł, jak przyspiesza mu puls, a jego bracia dołączają do niego w przypływie uniesienia, które zawsze ogarniało ich przed walką. Za nimi magowie siedzieli na koniach ze wzmocnionymi zaklęciami ochronnymi i rzuconym Pancerzem-Ochrony, gotowi do ucieczki, lecz pełni zaufania do swoich Protektorów. MoŜe pięćdziesiąt kroków przed nimi kawaleria runęła z rykiem do szarŜy, jeźdźcy z migoczącą w deszczu bronią dosiadali lśniących, potęŜnych koni zrodzonych do pędu. Aeb przeczuł szarŜę, nim się rozpoczęła.
- Pierwsze szeregi, mistrzu Sytkanie. Zniszczcie flanki. Bądź gotów na próbę oskrzydlenia. Niska pozycja, szybkie uderzenia. Topory naprzód. Jesteśmy jednością. Jesteśmy jednością, padła odpowiedź. Sytkan, podobnie jak przeciwnik, teŜ miał magiczną broń i nie obawiał się jej uŜyć. Przygotowywał się od chwili, gdy tylko zaczęła się walka. Kiedy więc pierwsze konie z szerokiej na ośmiu jeźdźców kolumny ruszyły galopem w stronę ciał poległych towarzyszy, on i jego magowie skrzyŜowali ramiona na piersi, po czym wyciągnęli je do przodu, jakby chcieli nimi zasłonić szeregi jazdy. - Piekielny-Ogień. Z nieba spadło niczym młot dwanaście kolumn ognia, które rozganiały mgłę i ciągnęły za sobą ślad pary, a kaŜda z nich szukała swojego celu. Na lewym skrzydle dordovańska tarcza wytrzymała, odbiła ogień i cisnęła go na mokrą ziemię, którą podpalił, wzbudzając panikę wśród koni i ludzi. Lecz na prawym skrzydle ogień przebił się i ukryta pod tarczą jazda nie miała Ŝadnych szans. Ludzie ginęli w chaosie, nie mając nawet czasu krzyknąć, a ogień parł dalej, aŜ wreszcie uderzył o ziemię. Prawe skrzydło rozbiegło się w przeraŜeniu, ocalałe konie dyszały cięŜko i kręciły się bezładnie, niosąc bezradnych jeźdźców wprost pod kopyta reszty szarŜujących, którzy wpadali na nich, nie mogąc się w porę zatrzymać. Konie próbowały desperacko przeskakiwać przeszkody na swojej drodze, wyrzucając jeźdźców z siodeł. W powietrzu niosły się odgłosy zderzających się ze sobą wierzchowców i krzyki tych, których nogi zostały zmiaŜdŜone między rozpędzonymi bestiami. Na lewo padający z nieba ogień wywołał podobne zamieszanie, choć mniej strat, i tylko w centrum szarŜa trwała dalej. Spłoszone rumaki z dzikim wzrokiem pędziły dalej, choć wolniej, klucząc między ciałami poległych. Aeb przykucnął, trzymając w obu rękach topór, miecz leŜał w błocie u jego nóg. Skupił spojrzenie na koniach, obserwując szybko malejący dystans. Wreszcie ruszył do przodu, znowu kucając i wymachując toporem. Poczuł, jak tnie ciało, i poprawił chwyt, pozwalając ostrzu wbić się głębiej. Zwierzę zadrŜało. Aeb uniósł głowę i zobaczył, Ŝe topór siedzi głęboko w jego udzie. Pociągnął mocniej, jeździec nie mógł skutecznie walczyć, bo szarpał się z rannym wierzchowcem. Koń potknął się i padł do przodu. Z tyłu za nimi kłębiła się reszta napastników zaskoczona stylem walki Protektorów. Po chwili dwóch z nich przebiło się, przewracając wszystkich na swojej drodze, i mimo okrzyków jeźdźców, konie przegalopowały po leŜących na ziemi ciałach. Zacieśniwszy szyk, część Protektorów przyklękła, aby zatrzymać konie, podczas gdy reszta braci atakowała jeźdźców, zrzucając ich z siodeł i skręcając im gwałtownymi ruchami kark. Aeb wyciągnął topór z leŜącego, lecz wciąŜ jeszcze szarpiącego się konia.
Aeb, trzech braci nie Ŝyje. UwaŜaj. Prawa dolna ćwiartka z tyłu. Uderzył, nawet się nie oglądając. Atakujący go jeździec zginął. Pochylił się, podniósł miecz i rozejrzał się wokół. Protektorzy wgryźli się w oba skrzydła kotłującej się szarŜy. Szeroko rozstawieni, swobodnie poruszali bronią i bezbłędnie uderzali, powalając najpierw wierzchowca, a potem jeźdźca. Bez litości parli do przodu. Aeb teŜ ruszył. Jakiś jeździec uwolnił broń spomiędzy splątanych wodzy i obrócił konia. Kiedy ujrzał zbliŜającego się Protektora, zbladł, lecz było juŜ za późno. Nie zwracając uwagi na zwierzę, Aeb uderzył toporem z zamachu, zmiatając jeźdźca z siodła. Cios trafił go w pierś, z ostatnim tchem kawalerzysta wypluł fontannę krwi. Są złamani. Wygraliśmy. Jesteśmy jednością. Jesteśmy jednością. Aeb przyglądał się wrogowi. Zawracali i odjeŜdŜali galopem, w pachnącej śmiercią, wirującej mgle rozbrzmiewały okrzyki wzajemnych oskarŜeń. Zadowolony, obrócił się, aby sprawdzić, czy wszyscy magowie są bezpieczni. Ukląkł, widząc leŜącego na ziemi Elxa. Brat dostał kopytem prosto w twarz, miał złamany kark, obok leŜała pęknięta maska. Zmasakrowana twarz spoglądała prosto w niebo. Był wolny. Zostanie opłakany w Zbiorniku Dusz. Jego ciało będzie spalone, a broń zabrana. Aeb podszedł do siedzącego na koniu Sytkana. Na jego młodej twarzy malował się gniew, a z całej sylwetki biło zmęczenie spowodowane długim rzucaniem Piekielnego-Ognia. - Czy ponownie zaatakują? - zapytał. - Nie, ale ruszymy za nimi, mistrzu. Uciekają na południe. - To dobrze. Zajmijcie się rannymi i zabitymi. Musimy ruszać. Od Arlen nadal dzieli nas dziesięć dni drogi.
Rozdział 9
- Czy woda zalała ci uszy, Ilkar? Powiedziałem, Ŝe nie. - Hirad gwałtownie odstawił kubek na kamienny stół i wolno podszedł do drzwi swojej chatki. Oparł się o futrynę i spojrzał w ponurą noc. Deszcz nie ustawał i nim znaleźli konie, cała trójka była przemoczona i czuła się Ŝałośnie. W swojej chatce Hirad rozpalił ogień, podczas gdy ich ubranie suszyło się na poręczy przed kominkiem, wszyscy siedzieli zawinięci w koce. Mimo śmiesznego widoku, jaki sobą
przedstawiali, i wspólnego posiłku nastrój Hirada nie poprawił się na tyle, aby choć z odrobiną dobrej woli wysłuchać, co Ilkar i Bezimienny chcieli mu powiedzieć. - Właściwie wykrzyczałeś to - powiedział obojętnym tonem Ilkar, wyciągając spomiędzy zębów kawałek jagnięciny. - Miałem tylko nadzieję, Ŝe źle usłyszałem. - Dobrze usłyszałeś! - krzyknął Hirad, obracając się ku niemu. - Czemu, u licha, miałbym pomóc temu durniowi? Nie dotrzymał tego, co obiecał. Kaan nadal tu są. - To nigdy nie było coś, co dałoby się łatwo rozwiązać - zaczął tłumaczyć Bezimienny. - Wiem. Nie oczekiwałem szybkiego rozwiązania. Lecz to juŜ prawie pięć lat. I nic się nie stało. Nic. - Głos Hirada był zimny i pełen gniewu. - Wiesz, oni umierają. - Rozumiem, co czujesz - zaczął Bezimienny. - Lecz Denser nie siedział bezczynnie, on... - O tak, słyszałem. Jest blisko Kręgu Siedmiu, ma posłuch u władcy kolegium i dobre komnaty. Nie siedział bezczynnie. - Hirad splunął na zewnątrz. - Wiesz co? Jeśli przyjedzie tu z jasnymi dowodami na to, Ŝe Xetesk pracuje nad tym, aby moje smoki mogły wrócić do domu, pomogę mu odnaleźć rodzinę. - Nie ma tyle czasu - stwierdził Bezimienny. - Miał na to pięć lat! - Hirad gwałtownie wszedł do środka. - Pięć przeklętych lat! Moje smoki umierają, a jedyni ludzie, którzy są w stanie im pomóc, siedzą na tłustych tyłkach i gratulują sobie, jak to udało im się pokonać Wesmenów. Prawdziwi bohaterowie zostali porzuceni, aby zginęli. Hirad popatrzył najpierw na Bezimiennego, a potem na Ilkara. - Nie dociera to do was, prawda? - powiedział cicho. - ZałóŜcie buty i chodźcie za mną. Choul jest tuŜ obok. Przynajmniej się przywitajcie. Trzej męŜczyźni, otulając się szczelnie kocami, przebiegli krótki odcinek dzielący ich od jaskini. Latarnia Hirada oświetlała drogę zimnym, wilgotnym blaskiem. - Bogowie, jak tu zimno - powiedział Ilkar. - Owszem - odparł barbarzyńca. Weszli do Choulu, gdzie odór smoków przyprawiał o mdłości. Hirad wyszczerzył dziko zęby, słysząc sapanie przyjaciół. - Masz gości, Wielki Kaanie. Sha-Kaan uniósł głowę i otworzył jaśniejące niebieskie oko. - Witaj, Ilkar. Witaj, Bezimienny. - Jego głos był niski i zmęczony, tak jakby smok miał zaraz zasnąć. - Ty równieŜ, Sha-Kaanie - odparł elf. - Nie zapytam cię o zdrowie. Hirad juŜ nam powiedział. Przykro mi. - To nam nie pomoŜe. Brak dawnej świetności smoka był wyraźny. Kaan wciąŜ był wielki, lecz z jego głosu zniknęła energia, a powolne ruchy świadczyły o narastającym bezwładzie. - Hirad wspominał o twoim pragnieniu - rzekł Bezimienny. - To kiedyś było pragnienie. Teraz to konieczność. - Sha-Kaan spojrzał na nich uwaŜnie. -
Dziwny czas wybraliście sobie na wizytę. O ile wiem, ludzie nie lubią zbytnio deszczu i mroku. Bezimienny wzruszył ramionami. - Potrzebujemy Hirada. Pogoda nie ma znaczenia. - A ja powiedziałem, Ŝe im nie pomogę - wtrącił Hirad. - W czym? - zapytał Sha-Kaan. - W odnalezieniu córki Densera. - Aha. - Sha-Kaan otworzył szeroko paszczę, w świetle latarni błysnęły jego kły. - Mogłem się domyślić, Ŝe to ten złodziej jest przyczyną twojego gniewu, Hiradzie Coldheart. Zapewne nie moŜe nam zaoferować drogi powrotnej do Beshary. - Nie - odparł szorstko Hirad. - Nie skończył jeszcze ryć sobie drogi na szczyty społeczności magów Xetesku. Ilkar westchnął. - Masz coś do dodania? - zapytał Sha-Kaan. - UwaŜam, Ŝe Hirad jest zbyt surowy dla Densera, choć rozumiem jego i twoją frustrację wywołaną tak długim czekaniem. Lecz mówimy teraz o Erienne i jej córce Lyannie. Są w powaŜnym niebezpieczeństwie, choć mogą o tym nie wiedzieć. Dordover szuka ich obu, a Denser sądzi, Ŝe niekoniecznie chcą mieć Lyannę Ŝywą. - A ja mówię, Ŝe to gówno prawda - odparł Hirad. - Dordover ją wyszkolił. Dlaczego więc mieliby ją teraz zabić? - Próbowałem to wyjaśnić, ale ty nie słuchałeś. To z powodu tego, co sobą reprezentuje i kim według nich będzie w przyszłości - rzekł Ilkar. Sha-Kaan westchnął głęboko, był to niski, dudniący dźwięk, który wywołał echo. - To dziecko jest magiem? - zapytał. - „Mag” to nie jest dobre słowo - wyjaśnił Ilkar. - Jest uczennicą czterech kolegiów, prawdopodobnie zdolną do wprowadzenia Jednej Drogi. Głowy Nos i Hyn-Kaana poderwały się gwałtownie i wszystkie trzy smoki popatrzyły na Ilkara, który nieświadomie cofnął się o krok. Potem szyje Kaan poruszyły się, tworząc wraŜenie trójgłowej bestii o jednym potwornym ciele. - Dokąd się udała? - zapytał Sha-Kaan. - Denser przypuszcza, Ŝe jest u adeptów Jednej Drogi, lecz my nie wiemy, czy oni rzeczywiście nadal istnieją, nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe nie mamy pojęcia, gdzie mogą przebywać. - Al-Drechar - wyszeptał Sha-Kaan. - Jeśli Ŝyją, muszą zostać odnalezione. Hirad, musisz im pomóc. - Kim są ci Al-Drechar? - To StraŜnicy Jedności. Septern z pewnością podzielił się z nimi swoją wiedzą. Był jednym z nich. Oni potrafią odesłać nas do domu. *** Dordover zignorował wezwanie Xetesku do spotkania nad jeziorem Triverne. JuŜ sam ten fakt
mógłby zostać potraktowany jako akt agresji, gdyby nie przywołali zakurzonego, ale bardzo przydatnego paragrafu z układu między czterema kolegiami, który w tym przypadku odnosił się do Julatsy. Kolegium, przynajmniej obecnie, nie było odpowiednio wielkie i nie mogło wypełniać swoich obowiązków. Co więcej, jego obecny Starszy Mistrz, Ilkar z Kruków, był nieobecny. Vuldaroq spodziewał się poselstwa, które przyjął kilka dni potem. Przybyło w odpowiedzi na zmobilizowanie oddziału stu pięćdziesięciu dordovańskich magów, wspieranych przez trzystu konnych wojowników. Dawało to, w połączeniu z kawalerią Lystern i Dordover pod dowództwem Darricka, znaczącą liczbę wojska. Xetesk oczywiście będzie niezadowolony, ale, jak to zwykle bywa, najwaŜniejszy jest sposób, w jaki im się to przedstawi. Vuldaroq nigdy by się nie zdecydował na takie posunięcie, gdyby Styliann wciąŜ piastował stanowisko władcy kolegium. NiezaleŜnie od swoich osobistych uczuć Vuldaroq szanował inteligencję Stylianna i jego zmysł polityczny. Ale ten szczeniak Dystran nie ma siatki własnych kontaktów, dobrych doradców ani pewnych pomysłów. Nawet nie ma pod ręką Densera, by mu pomógł. Wszystko zdawało się toczyć dość dobrze, a całkowicie przewidywalne decyzje Dystrana tylko potęgowały u Vuldaroqa poczucie panowania nad sytuacją. Postanowił spotkać się z Dystranem i jego nie sprawiającą zbyt dobrego wraŜenia świtą w surowym otoczeniu pokoju do nauki, niewielkiego pomieszczenia, w którym znajdował się tylko okrągły stół i cztery proste krzesła, typowe palenisko z rusztem i skromne brązowe zasłony skrywające niedopasowane okna z okiennicami. Świece rzucały blade światło między posępnymi cieniami, powietrze było cięŜkie od starej wilgoci. Jedynym ustępstwem na rzecz poszanowania gości była misa z owocami i samotny dzbanek tak chwalonej dordovańskiej herbaty ziołowej. Na zewnątrz było zimno, mokro i wietrznie, orzeźwiający napar mógł wygnać myśli o nieprzyjemnych rzeczach i powstrzymać zmęczone umysły od wędrowania na manowce. Kiedy drzwi otworzyły się, wpuszczając skrzywionego Dystrana, Vuldaroq powitał go z doskonale udawanym zakłopotanym wyrazem twarzy. Za Dystranem wszedł Ranyl, zdaniem Vuldaroqa dość przeciętny mag, oraz dwóch Protektorów. - Panowie, muszę przeprosić za surowy charakter miejsca naszego spotkania, lecz wasze przybycie zaskoczyło nas. - Vuldaroq rozłoŜył ręce w przepraszającym geście. Dystran przyjrzał mu się zimno, po czym usiadł naprzeciw Beriana. - Przyszliśmy tu, aby rozmawiać, a nie roztrząsać zalety architektury i wystroju waszego kolegium - powiedział. - Rzeczywiście. - Vuldaroq słabo się uśmiechnął. - Berian, herbata dla naszych gości. Lordzie Dystranie, twoi Protektorzy...? - Vuldaroq z trudem ukrywał niesmak na widok tych zwyrodnialców, kalających swoją obecnością jego kolegium. Powinni byli zostać zabici wiele lat temu. - Niczego im nie trzeba. Jeśli czujesz się w ich towarzystwie niezręcznie, mogą zostać na zewnątrz.
- Byłoby to bardzo miłe. - Vuldaroq usiadł na swoim miejscu i czekał, aŜ herbata zostanie nalana. Ranyl wziął sobie jabłko, był jedyną osobą, która jadła. Dordovański Pan na WieŜy przyglądał się, jak Xeteskianie piją, z satysfakcją widząc ich wyraźne zadowolenie. - Bardzo dobra - przyznał Dystran. - To chyba jeden z naszych najlepiej strzeŜonych sekretów - rzekł Berian, pochylając głowę. - Hmmm, wygląda na to, Ŝe obecnie macie ich juŜ bardzo niewiele - powiedział Dystran, zwracając się do Vuldaroqa. - Chciałeś przedyskutować z nami jakieś sprawy - odparł gładko Vuldaroq. - Nie przyjechałem tu, aby marnować czas - rzekł krótko władca Xetesku. - I nie będę owijać w bawełnę. Twoja mobilizacja to jawny akt agresji i pogwałcenie pokoju nie tylko między kolegiami, ale i pokoju panującego na Balai. Dodam równieŜ, iŜ decyzja twojego arcymaga, aby wysłać na spotkanie ze mną - z całym szacunkiem dla ciebie - pomniejszego lorda, jest osobistą zniewagą, którą uwaŜam za zadziwiającą i jednocześnie niepotrzebną. Vuldaroq uniósł dłonie w pojednawczym geście i choć wyraz jego twarzy był obojętny, aŜ się gotował ze złości. - Lordzie, jak pewnie ci wiadomo, arcymag Herolus znajduje się w bardzo złym stanie, jest bliski śmierci. Ja oraz Berian zastępujemy jego głos i uszy, tak jak to się zawsze dzieje podczas choroby arcymaga. Nie ma w tym Ŝadnej obrazy. Łyknął herbaty i kontynuował: - Co więcej, uwaŜam, Ŝe uŜyte przez ciebie określenie „agresja” jest nieco zaskakujące. Nie wiem, komu mielibyśmy grozić. Moje niewielkie siły zostały zmobilizowane z powodu wiarygodnych wiadomości, Ŝe nasze dziecko, Lyanna, i jej matka znajdują się w niebezpieczeństwie. Oczywiście martwimy się o nie i dlatego wyprawiliśmy zbrojny oddział na południe, gdzie, jak sądzimy, mamy największe szanse, aby znaleźć je, zanim zrobią to nasi wrogowie. Obawiam się, Ŝe nie mogę powiedzieć tego samego o znacznej liczbie twoich - uŜywam tego terminu umyślnie - „Protektorów”, włóczących się teraz wzdłuŜ granic naszych ziem i zastraszających wszystkich Dordovańczyków, których oni i ich panowie napotykają. Dystran zmarszczył brwi. - Przed kim chronicie to dziecko? Jeszcze nie znaleźliście jej i prawdopodobnie nigdy nie znajdziecie. Krucy mogliby ją sprowadzić, ale obawiam się, Ŝe nawet oni będą łapać duchy na wietrze. A jeśli chodzi o moich Protektorów, są przypomnieniem dla Dordover, Ŝe Ŝaden pokaz siły nie ujdzie bez odpowiedniej kary. Poza tym mają równieŜ chronić tych ludzi w społeczności magów i poza nią, którzy nie podzielają zaściankowego sposobu myślenia Dordover. Vuldaroq zachichotał i odchylił się na krześle, łykając herbatę i pozwalając, aby jej smak pozostał mu dłuŜej w ustach. Ten szczeniak ma charakter. - Mój drogi Dystranie, sposobu widzenia spraw przez Dordover nie moŜna uznać za zaściankowy, skoro podziela go takŜe Lystern i Julatsa. To Xetesk odstaje od sposobu myślenia
innych kolegiów i ich pragnień. - Obawiam się, Ŝe twoje pragnienie kontrolowania Lyanny doprowadzi ją do śmierci - ocenił Dystran. - Nie powiedziałem, Ŝe ktokolwiek ma stracić Ŝycie - odparł Vuldaroq. - Naszym zamiarem jest sprowadzenie dziewczynki tutaj, aby kontynuować jej szkolenie. - Które, czego obaj jesteśmy świadomi, zakończy się jej szybkim i bolesnym zgonem. - Słucham? - Nie rób ze mnie durnia, Vuldaroq. Obaj wiemy, co się tu dzieje, i Ŝe Erienne opuściła Dordover, poniewaŜ sądziła, Ŝe wasz trening wyrządza jej córce krzywdę. Obaj wiemy, dokąd się udała, bo obaj czytaliśmy Proroctwo Tinjaty. Lecz zamiast cieszyć się nadzieją, Ŝe Al-Drechar wciąŜ Ŝyją, twoim jedynym zmartwieniem jest złapanie czegoś, co nawet nie jest twoje. Oczy Dystrana płonęły, podczas gdy Ranyl popijał herbatę, jakby go to nic nie obchodziło. Z kolei Vuldaroq nawet bez odwracania się wyczuwał niezadowolenie Beriana. Pozwolił napięciu opaść, ponownie napełniając kubki herbatą, nowe uderzenie ziołowego zapachu doskonale odświeŜało. - Nigdy nie uwaŜałem cię za głupca - powiedział w końcu, a kłamstwo gładko przeszło mu przez usta. - Chaos i zniszczenie, jakie nawiedzają Balaię, to główny powód, dla którego Lyanna musi szybko do nas wrócić. Dla naszych mistrzów jasne jest, Ŝe ten, kto ją przetrzymuje - a wcale nie jestem przekonany, Ŝe to ci wspomniani przez ciebie StraŜnicy Jedności - nie potrafi powstrzymać jej przed uwalnianiem burz many. Kiedy tu mieszkała, nie było takich problemów, prawda? Dystran lekko przekrzywił głowę. - Opowieści o szalejącej pogodzie krąŜyły na długo przed tym, nim Lyanna opuściła Dordover. Poza tym Xetesk uwaŜa, Ŝe Lyanna jest Dordovanką tylko dlatego, iŜ przypadkowo tu się urodziła. UwaŜamy, Ŝe to dziecko Jedności, i choć Tinjata miał rację w ogólnym zarysie, jego wnioski zostały skaŜone strachem przed powrotem Jednej Drogi i nie opierają się na prawdziwych dowodach o czekającej nas ostatecznej katastrofie. - Nie uwaŜasz trzęsień ziemi, huraganów i przypływów za wstęp do ostatecznej katastrofy? Vuldaroq był zaskoczony elementarnymi błędami w rozumowaniu Xeteskianina. - Jeśli mamy rację, a mówiąc „my”, mam na myśli was i nas, to wszystko wywołuje jedno małe dziecko. Ono musi być pod odpowiednią kontrolą, dopóki nie nauczy się skutecznie opanowywać swojej niewątpliwej mocy. Dystran pokręcił głową. - Nie udawaj, Vuldaroq. Lyanna stanowi zagroŜenie jedynie dla porządku, jaki Dordover pragnie utrzymać. Ona jest przyszłością nas wszystkich. Krokiem naprzód, a nie, jak wy sądzicie, w tył. Nie będziemy stać bezczynnie i przyglądać się, jak niszczycie ją, kryjąc się za pięknymi słowami. - Dystran odepchnął od siebie kubek. - Powstrzymamy was przed odnalezieniem jej. Odwołaj swoje siły. Niech Krucy zapewnią jej bezpieczeństwo.
- Krucy?! - Vuldaroq nie mógł ukryć drwiny. - To pionki w większej rozgrywce i tkwią w niej zbyt głęboko. Są dla nas wszystkich przydatni, lecz nie stanowią rozwiązania problemu. Z pewnością sam to dostrzegasz. - A mimo to pozwoliłeś im wyjechać, gdyŜ jesteś przekonany, Ŝe oni mają największe szanse na odnalezienie dziecka. Vuldaroq pochylił głowę. - Ich zdolności są nie do podwaŜenia, jednak z upływem lat ich siła coraz bardziej dyskusyjna. - ZałoŜywszy, Ŝe odzyskasz dziecko swoimi metodami, kiedy przekaŜesz je do Xetesku w celu dalszego szkolenia? Dordovański Pan na WieŜy był zaskoczony pytaniem, nadął policzki, jednocześnie odruchowo wzruszając ramionami. - Decyzja w tej sprawie naleŜy do naszych mistrzów, więc nie mogę udzielić ci odpowiedzi juŜ teraz. Dystran pochylił się do przodu, opierając dłonie na stole. - Wręcz przeciwnie, Dordovańczyku, moŜesz. Dziewczynka ma pozostać z Al-Drechar, jeśli rzeczywiście u nich przebywa. UwaŜamy, Ŝe oni mają największe szanse na powstrzymanie burz many. Albo dziecko uda się do Xetesku, nim zostanie poddane treningowi w Lystern, a potem w Julatsie. Lyanna nie wróci do Dordover. Vuldaroq poczuł, jak jego szczęka odrobinę opada. - Ośmielasz się grozić mi w murach mojego kolegium? - wykrztusił. - Och, Vuldaroq, to nie jest groźba, choć moi Protektorzy nie maszerują tylko dla samego efektu. Próbowałem grzecznie cię prosić, ale teraz Ŝądam, abyś wycofał oddziały swoje i Lystern oraz Ŝebyś dał sprawom toczyć się naturalną koleją. - To znaczy? - warknął Vuldaroq. - To znaczy, Ŝe pozwolicie Lyannie uczyć się bez przeszkód w miejscu, które jej ojciec i matka uznają za najbardziej odpowiednie. Dordover najwyraźniej takim miejscem nie jest. Vuldaroq odwrócił się do Beriana i uniósł brwi. Ten w odpowiedzi lekko pokręcił głową. - Obawiam się, iŜ nie moŜemy zgodzić się na takie warunki. Mamy w tym swój interes i dopilnujemy, by doszedł do skutku. Dystran podniósł się gwałtownie, chwilę potem Ranyl. Drzwi otworzyły się i stanęli w nich Protektorzy. Sama ich obecność wymuszała szacunek i wywoływała przeraŜenie nawet magów. - Zatem obawiam się, Ŝe stosunki między naszymi kolegiami, a prawdopodobnie takŜe i Lystern, nie są w obecnej chwili przyjazne. Zostałeś o tym powiadomiony i ostrzeŜony. śyczę wam miłego dnia. Xeteskianie wyszli z pokoju. Vuldaroq rozsiadł się wygodnie i przejechał językiem po wewnętrznej stronie policzka. - Głupi szczeniak - powiedział i odwrócił się do Beriana. - Mój drogi, stary przyjacielu. Wygląda na to, Ŝe mamy niewielki kłopot. Trzeba natychmiast powiadomić Herysta i Darricka.
Dopilnujesz tego, prawda? Ja muszę skontaktować się z innymi, obu nas czekają podróŜe. *** Erienne poczuła się nieco zraniona tym, iŜ na wieść o jej wyjeździe Lyanna wcale nie płakała. Kiedy wyjaśniła jej przyczyny tego nagłego wyjazdu, mała okazała niewiele emocji, jedynie uśmiechnęła się. - Są zmęczone - powiedziała. - I wyglądają na coraz starsze. Tata powinien tu pomóc. I choć Erienne starała się pozbyć tych uczuć, nie mogła oprzeć się wraŜeniu, iŜ odpowiedź córeczki była po prostu wyrachowana. Nie pasowała do pięciolatki. Gdy długa łódź odbiła z niewielkiej zatoczki i dotarła na bardziej odsłonięte wody, by zacumować przy Wiązie Oceanu, Erienne jeszcze raz odwróciła się i pomachała ręką. Lyanna i Ephemere, która stała koło niej, odpowiedziały jej, a potem ruszyły ścieŜką wiodącą do domu. Jeszcze przez chwilę widziała, jak drzewa ocieniające ścieŜkę chwieją się na lekkim wietrze wewnątrz rozwiewającej się iluzji. Potem osłaniające niewielką plaŜę skały zasłoniły matce obraz Lyanny oddalającej się w towarzystwie starej elfki. Kobieta opuściła głowę, było jej cięŜko na sercu. To będzie ich pierwsze rozstanie na więcej niŜ kilka dni i wcale nie była pewna, czy sobie z tym poradzi. W gardle ją ściskało, w oczach miała łzy. Byłoby jej łatwiej, gdyby wiedziała, Ŝe Lyanna czuje to samo. Póki statek nie podniósł kotwicy, Ren’erei nie zbliŜała się do niej. Podeszła później, kiedy Erienne stała oparta o reling na lewej burcie i spoglądała na przepływającą błękitną wodę. - Nic jej nie będzie. Al-Drechar zaopiekują się nią. Czarodziejka uśmiechnęła się. Nie mogła nie lubić tej młodej elfki, mimo Ŝe czasem nie potrafiła dostrzec tego, co najwaŜniejsze. - O, nie wątpię. To o siebie się martwię. - Nie podniosła głowy, pozwalając biało spienionej wodzie sycić jej wzrok. - Będzie ci jej bardzo brakować. - Tak. Obym tylko szybko znalazła Densera. - Spojrzała z ukosa na Ren’erei, lecz ta nie patrzyła na nią, kiwała głową i wpatrywała się w morze. - Miło będzie spotkać się z nim - powiedziała wreszcie. - Ojciec Lyanny, pan twojego serca. Erienne spłoniła się, była rada, Ŝe elfka na nią nie patrzy. - Nie ekscytuj się zbytnio. On najpierw jest Xeteskianinem, a dopiero później moim męŜem. - Zatem jego priorytety są wypaczone. - Niezupełnie. Ja najpierw jestem matką, a dopiero potem Ŝoną. Oboje mamy zadania do wypełnienia, nim nasze wspólne Ŝycie naprawdę się rozpocznie. NajwaŜniejsze, Ŝe jesteśmy ze sobą szczerzy. Ren’erei rozmyślała nad słowami Dordovanki. Uniosła brwi i zagryzła wargi. W jej towarzystwie Erienne czuła się bezpiecznie. Wiedziała, Ŝe moŜna na niej polegać, jest solidna i potrafi myśleć. A jej naiwność budziła nawet sympatię. MoŜe nie była sprytna jak kaŜdy, kto przeŜył szkołę Ŝycia na Balai, za to miała w sobie wielką siłę uczuć. Kilka lat wcześniej mogłaby
bardzo przydać się Krukom. - Jak go znajdziesz? - Przez Połączenie. Kiedy dotrzemy do Arlen, znajdę się na tyle blisko, by sięgnąć do Xetesku. Jestem pewna, Ŝe on dalej tam jest. Albo moŜe przebywa w Dordover. W kaŜdym razie jakoś zdołam nawiązać z nim kontakt. - A Krucy? - On ich sprowadzi. Jak znam Densera, juŜ się z nimi skontaktował. - Mówisz tak, jakbyś była tego pewna. Erienne wzruszyła ramionami. - Oni bardzo róŜnią się od siebie, ale kiedy jeden z nich jest zagroŜony, wszyscy są razem z nim. - Uśmiechnęła się, nieco zaskoczona kolejnym przypływem tęsknoty. Ale tym razem nie za Lyanną, ale za nimi. Za Krukami. Chciałaby jeszcze raz znaleźć się wśród nich. Dopiero poczuje, Ŝe wszystko jest w porządku. W końcu Krucy nigdy nie przegrywają. Erienne stłumiła śmiech ze swojej niedorzecznej arogancji i znów zapatrzyła się na przepiękne błękitne morze.
Rozdział 10
Krucy spodziewali się, Ŝe spotkanie Hirada z Denserem nie moŜe być ciepłe, choć zniszczenia, jakie widział w Thornewood, a potem w Greythorne, odebrały mu wiele zdecydowania. Ilkar obserwował go od czasu opuszczenia gór Balan i miał wraŜenie, Ŝe Hirad nie chce nawet myśleć o dobrych stosunkach z Xeteskianinem. Narzekał na pozostawienie Kaanów, którzy właściwie wypchnęli go z Choulu, i przez wszystkie trzy dni miał podły nastrój. Dopiero wielki las Thornewood odmienił go nieco. Członkowie pierwszego składu Kruków, niemal sprzed piętnastu lat, zobaczyli zwiastuny szkód poczynionych przez wiatr, kiedy znaleźli się o dzień drogi od lasu. PołoŜona trawa, krzewy wyrwane z korzeniami i sterty połamanych patyków, liści i ziemi świadczyły, Ŝe przeszła tędy potęŜna wichura. Lecz to, co zobaczyli, nie przygotowało ich na widok samego Thornewood. Las przestał istnieć. Pozostała tylko splątana masa wykręconych i połamanych pni, sterty przysypanych ziemią roślin. Wyglądało to tak, jakby jakiś wielki pazur wydłubał las z ziemi, podniósł go do góry, zmiaŜdŜył i rzucił. Tam, gdzie dawniej rozciągał się wspaniały widok, teraz była tylko szrama na obliczu Balai.
- Nie widzę nawet, gdzie kiedyś stały farmy - wyszeptał Ilkar. - Nie ma granic lasu. Nie ma niczego. Bezimienny wskazał na północ i wschód. - Tam jest ścieŜka, choć teraz cała przysypana. Zobaczymy, czy moŜemy tu coś zrobić. W miarę, jak się zbliŜali, okazywało się, Ŝe to, co moŜna było zrobić, juŜ zrobiono. Kilka pali pozostałych po jednej z farm na skraju lasu złamano tuŜ przy ziemi, a tu i tam kawałki zniszczonych budynków wciśnięto w płytkie pęknięcia w gruncie. Inne oznaki Ŝycia zostały zmiecione. Hirad długo patrzył na zniszczenia, a potem wyraził to, co czuli wszyscy. - Thraun? - MoŜemy tylko mieć nadzieję, Ŝe udało mu się uciec - westchnął cicho Bezimienny. - Nawet on miałby kłopoty z przeŜyciem, gdyby przywaliło go drzewo. - A co do watahy... - Ilkar zawiesił głos. Choć Thraun był wilkiem, w jego umyśle na zawsze pozostały ślady człowieczeństwa. Tak działo się ze wszystkimi zmiennokształtnymi, nawet tymi, którzy zagubili swoją ludzką postać. Thraun doświadczył juŜ tak wiele zła, Ŝe większość przedstawicieli jego wraŜliwego gatunku nie zdołałaby tego wytrzymać. Tylko bogowie wiedzą, co zrobi, jeśli straci watahę. - Co mogło to spowodować? - Bezimienny pokręcił głową. - Boję się nawet o tym pomyśleć - odparł Ilkar. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Hirad. - Jedźmy do Greythorne. Znajdźmy Densera. Pojechali więc dalej, nie mając nadziei, Ŝe miasto pozostało nietknięte. Kiedy pokonywali niziny otaczające nie istniejący juŜ las, potwierdziły się ich najgorsze obawy. To było jak podróŜ przez obce ziemie, chociaŜ dobrze znali te tereny. Przestało istnieć wiele charakterystycznych elementów krajobrazu. Oznaczenia szlaku, kopce, zagajniki i zarośla wszystko to zostało starte z powierzchni Balai. Stojące samotnie domy uległy zniszczeniu, a drewno leŜało porozrzucane, z pagórków zniknęła nawet ziemia, po raz pierwszy w dziejach świata odsłaniając gołe skały. Wiatr, jeśli moŜna go tak nazwać, był wyjątkowo niewybredny i niszczycielski. Znajdowali się o dzień drogi od Greythorne. Ranek juŜ prawie minął, kiedy Bezimienny po raz trzeci powoli obrócił się w siodle i ściągnął wodze. - Hej! - zawołał, zsiadając z konia i poprawiając klamrę popręgu oraz pasek. - Zaczekajcie! Hirad i Ilkar zawrócili, podjechali do niego kłusem i teŜ zsiedli. - Popręg się zsuwa? - zapytał Hirad. Bezimienny pokręcił głową. - Nie. Nie podnoście głowy. Ktoś nas śledzi. Wyjmijcie bukłaki i udawajcie, Ŝe zatrzymaliśmy się na postój, dobrze? - Pewnie. - Hirad wzruszył ramionami.
Wielki wojownik rozpiął popręg i zapiął go w tym samym miejscu, po czym dołączył do przyjaciół siedzących na poboczu gościńca. Konie pasły się kilka stóp dalej. - Ilu? - zapytał Hirad, wręczając mu bukłak. - Nie umiem powiedzieć. - Pociągnął łyk, zwilŜając suche wargi, i oddał bukłak. - Widziałem błysk metalu i poruszające się w tle cienie. - W jakiej odległości? - Ilkar przejechał dłonią po włosach i odchylił się do tyłu. - Trzy mile, moŜe nieco więcej. Na pewno są na koniach. Myślę, Ŝe jadą za nami aŜ od gór Balan. - Ale nie chciałeś nas martwić, co? - Głos Hirada wskazywał, Ŝe to wcale nie był Ŝart. Bezimienny zacisnął usta. - Nie, Hirad, po prostu nie miałem pewności. Wiesz, jak to jest. To nie ma zresztą znaczenia. Nie zaatakowali nas, moŜemy zatem sądzić, Ŝe nas śledzą, aby zdobyć informacje. Niewykluczone teŜ, Ŝe jedzie z nimi mag, aby móc porozumiewać się z kimś tam. - Dordover - rzucił Ilkar. - Najprawdopodobniej - zgodził się Bezimienny. - I jak się domyślacie, nie moŜemy pozwolić im dowiedzieć się więcej, niŜ juŜ wiedzą. - Zatem dokąd ich zaprowadzimy? Do lasu? - Hirad wskazał głową na zniszczone drzewa. Jechali wzdłuŜ lasu na południe, omijając północno-wschodni szlak wiodący przez farmy. - Tak, na skałę. NiezaleŜnie od stanu, w jakim znajdował się las, skała mogła wciąŜ być nietknięta, chyba Ŝe ziemia otworzyła się i połknęła ją. - Miejmy nadzieję, iŜ uda się nam nakłonić ich, by wjechali tam za nami. Thornewood stało się jedną wielką plątaniną umierających roślin i stertą poskręcanego drewna. Ptaki juŜ wróciły, ich śpiew dało się słyszeć ponad szumem wiatru, który znów zaczął silniej dąć. Na szybko szarzejącym niebie zaczęły kłębić się chmury. - Nie sądzę, aby mieli jakiś wybór - odparł Bezimienny. - Nie mogą po prostu iść po śladach, bo juŜ ich nie ma. Nie mogą teŜ pojechać do Greythorne i zaryzykować, Ŝe my się tam nie zatrzymamy. - Będą wiedzieli, Ŝe ich zobaczyliśmy, prawda? - dociekał Ilkar. Wielki wojownik wzruszył ramionami. - Być moŜe, ale to nie ma znaczenia. MoŜe będą przez to ostroŜniejsi, ale to i tak nie zmieni ich planu działania. A jeśli ich zgubimy, tym lepiej. - Zatem masz jakiś pomysł, jak tam wjechać? - uśmiechnął się Hirad. Bezimienny wciągnął powietrze, wydymając policzki. Huragan połamał niemal wszystkie drzewa mierzące od ośmiu do dwunastu stóp. Splątana roślinność leŜała w duŜych stosach usypanych między zbitymi stertami pni. Nie znaleźli wyraźnego wejścia do lasu i trzej Krucy czuli, Ŝe będą musieli wycinać sobie w tej gęstwinie drogę. - Dalej, zbierajmy się, nie ma czasu.
Wsiedli na konie i pojechali. Im głębiej przedzierali się przez las, tym zniszczenia stawały się wyraźniejsze. W niektórych miejscach poszycie zostało całkowicie oczyszczone, wiatr wywiał całą ściółkę i nagromadzony przez lata piach, ziemię oraz wszystkie rośliny, kwiaty czy krzewy. Nie było ani jednego całego drzewa, wszędzie nad ich głowami krzyŜowały się powalone konary, które nie pozwalały przejść, tak jakby nie chciały, by jakakolwiek Ŝywa istota widziała śmierć Thornewood. Przez trzy godziny Bezimienny prowadził konia tak, aby pozostawić wyraźne ślady. Kiedy przeszkody były zbyt wielkie, aby moŜna je było stratować, zsiadał i za pomocą swojego miecza przecinał splątane liście i gałęzie. Ilkar i Hirad szli za nim, nic nie mówiąc, póki nie dotarli do skały. - Upewnij się, Ŝe oczyściłeś ostrze. Sok roślin to prawdziwy zabójca dla miecza - poradził Hirad, zsiadając z konia. Bezimienny popatrzył na niego z twarzą bez wyrazu. - Doprawdy? Dziękuję, Hirad. Nie chciałbym stracić miecza przez to, Ŝe nie wiedziałem o takich właściwościach roślinnego soku. Elf zachichotał. - Ja tylko mówię - mruknął Hirad. - Sam na to wpadłem parę lat temu - uciął Bezimienny. - Nie bądź taki zadowolony z siebie. Masz dwadzieścia jardów ścieŜki do wycięcia... - Machnął mieczem w stronę otaczającej skałę polanki. - Ilkar będzie ich wyglądał i nasłuchiwał, a ja poszukam najlepszego miejsca na spotkanie. Zgoda? Hirad skinął głową. - A co z końmi? - Poprowadźcie je tą ścieŜką i spętajcie. Pomógłbym wam, ale muszę oczyścić miecz, bo widzę na nim niewielkie brązowe plamki. Jak sądzicie, co to znaczy? Hirad wyciągnął miecz z pochwy. - To bardzo śmieszne, Bezimienny, ale zostaw te dowcipy na inną okazję, dobra? - Chyba po to, aby dowieść, Ŝe jesteś jeszcze bardziej śmieszny - dodał Ilkar. - Dobra, ruszajcie - powiedział Bezimienny. - Nie mogą być zbyt daleko. *** Hirad był przekonany, Ŝe nie uda się wciągnąć szpiegów albo zabójców z Dordover w pospiesznie zastawioną pułapkę. Musiał jednak przyznać, Ŝe nie mogą ich zaprowadzić wprost do Densera albo Erienne, jeśli jest więc jakaś szansa na uwolnienie Kruków od ogona, powinni jej spróbować. Nie chciał teŜ zabijać tych ludzi, w końcu mogli mieć jakieś poŜyteczne informacje. Najwyraźniej wykonywali czyjeś rozkazy. Trzeba tylko dać im wyraźną nauczkę, Ŝe śledzenie Kruków jest bezcelowym zajęciem. Nagle usłyszał, jak Ilkar szepcze, Ŝe się zbliŜają, a potem wiatr nabrał rozpędu i zaczął wiać pośród szczątków lasu i przewalać to, co wcześniej tak brutalnie zniszczył.
Krucy zajęli pozycje kilka jardów od skały, zasłonięci od strony ścieŜki plątaniną sosnowych gałęzi i gęstym, ostrym jałowcem. Było ich czterech. Prowadzili konie, stąpając ostroŜnie i nie wydając Ŝadnego dźwięku, jakby świadomi, Ŝe w Thornewood nic nie jest w porządku. Wszyscy nosili na sobie zbroje z ciemnej skóry i mieli miecze w dłoniach. Hirad uniósł brew. Najwyraźniej stanowili doświadczoną druŜynę, a mimo to tak beztrosko dali się podejść Bezimiennemu. Ciekawe dlaczego Dordover wybrał akurat ich, aby śledzili Kruków. PoniewaŜ nie dojrzał wśród nich elfów ani męŜczyzn o szczupłych atletycznych sylwetkach, był pewien, Ŝe to nie magowie zabójcy. To tropiciele. Wyszli na polankę wokół skały i zaczęli parami ostroŜnie ją okrąŜać. Nagle tuŜ przed nimi pojawił się Bezimienny, trzymał w dłoni opuszczony miecz i stukał nim w ziemię. Ten dźwięk był dla stojącego obok starego druha Hirada jak cudowna muzyka. - Zgubiliście się czy kogoś szukacie? - zapytał spokojnie Bezimienny. Cała czwórka gwałtownie się zatrzymała. Hirad widział, jak dwaj z przodu wymieniają spojrzenia. W oczach jednego czaił się strach, drugi był zmieszany i zaskoczony. - Nie lubię być śledzony - dodał Bezimienny. - My nie... - zaczął ten po lewej, zwalisty męŜczyzna o posiwiałych skroniach i długich brązowych włosach wymykających się spod hełmu. Miał kilkudniowy zarost, gęste brwi i niskie czoło. - Nie lubię teŜ, gdy ktoś mnie okłamuje - przerwał mu Bezimienny. Hirad poczuł, jak Ilkar staje tuŜ za nimi, bez wątpienia czar został juŜ przygotowany. - Nie szukamy Ŝadnych kłopotów ciągnął dalej wielki wojownik. - Po prostu pomagamy przyjacielowi. Rozumiem, Ŝe dla waszych mistrzów to sprawa wielkiej wagi, ale wysyłając was, abyście nas śledzili, niczego nie zyskają. NajwyŜej trupy. Czy wyraŜam się jasno? Jeden z męŜczyzn spuścił wzrok, lecz drugi stał prosto, marszcząc brwi. - Czy zabijesz nas, jeśli będziemy za wami jechać? - Ale szybki, co? - zapytał Hirad. Bezimienny przestał stukać końcem miecza w ziemię. - Nie chcemy tego, ale nie moŜemy teŜ ryzykować, Ŝe przeszkodzicie nam w tym, co musimy zrobić. Zatem wracajcie drogą, którą tu przyszliście. Czuć było wahanie. Stojąca z tyłu druga para męŜczyzn coś gorączkowo szeptała. - Czy jest w tym coś niejasnego? - zapytał Hirad. W ciszy lasu jego głos brzmiał głośno i szorstko. Wiatr ucichł na moment, a potem kolejny powiew szarpnął jego płaszczem, włosami i grzywą konia i zagwizdał w splątanych gałęziach. - Nie nawykłem do pogróŜek - rzekł przysadzisty męŜczyzna. - To nie pogróŜka - odparł Bezimienny. - Nazwij to radą z dobrego serca. Hirad nie mógł powstrzymać uśmiechu. Bezimienny uŜył tych samych słów wobec pokonanego Stylianna, poprzedniego władcy kolegium i potęŜnego przeciwnika. - Nie sądzę, aby to było coś śmiesznego - powiedział jeden z drugiej pary męŜczyzn, stając
między końmi. Był młodszy od swoich towarzyszy, średniego wzrostu, miał długi nos, małe usta i opadające powieki. Hirad poczuł, Ŝe napięcie rośnie. Wcześniej ta czwórka nie była gotowa do walki, ale być moŜe teraz juŜ są. On i Bezimienny patrzyli na nich uwaŜnie. Nagle zza ich pleców odezwał się Ilkar. - Nie utrudniajcie tego, co jest bardzo proste - powiedział. - Śledzicie nas, a my bardzo grzecznie prosimy, abyście tego nie robili. Radzę, Ŝebyście poszli swoją drogą. Co wy na to? Hirad zauwaŜył, Ŝe trzej męŜczyźni rozluźnili się, ale ten zwalisty zacisnął usta. - Mamy wyraźne rozkazy - stwierdził wyjaśniającym tonem. - No to teraz macie nowe - odparł Hirad. - Zamknij się - syknął Bezimienny. - Słuchajcie, nikt was tu nie widział. Wrócicie i powiecie, Ŝe jechaliśmy w stronę Greythorne, lecz zgubiliście nas w Thornewood. Wzruszył ramionami. - A nim odjedziecie, powiedzcie mi, kto was tu przysłał. Dordover? MęŜczyzna skinął głową. - Zgubienie was nie będzie dobrze widziane - mruknął, i jego słowa spowodowały, Ŝe napięcie wróciło. Ilkar zachichotał. - Dajcie spokój. Wiem, Ŝe Vuldaroq i Rada Dordover bardzo chcą mieć swoje cudowne dziecko z powrotem, ale raczej nie pozbawią was głów z powodu zgubienia nas, co? Milczenie wskazywało, Ŝe męŜczyźni uwaŜają inaczej. - W Ŝadnym wypadku walka z nami wam nie pomoŜe - skonstatował Bezimienny. NiezaleŜnie od tego, kto wygra, i tak nas „zgubicie”, nieprawdaŜ? Przez chwilę sprawiali wraŜenie niezdecydowanych. Potem twarz zwalistego męŜczyzny wykrzywiło coś, co moŜna by uznać za uśmiech. Pochylił głowę i uniósł miecz. - Nie rozlewajmy krwi tutaj - powiedział i zawrócił swoich towarzyszy. Dosiedli koni i opuścili polankę. Bezimienny połoŜył palec na ustach i cała trójka milczała, póki nie ucichł odgłos kopyt. - Wiesz, co zrobią, nieprawdaŜ? - zapytał. - Oczywiście - odparł Ilkar. - Zatem gdybyś był tak miły... Elf uśmiechnął się, utworzył kształt Płaszcza-Ukrycia i zniknął. - Chodź, Hirad - powiedział Bezimienny. - Ruszajmy. JuŜ nie będą nas śledzić. - Pojechali do przodu? - Bez wątpienia. Hirad uśmiechnął się. Poprowadzili trzy konie ścieŜką wiodącą do wyjścia z lasu, jakieś pół mili od tego miejsca, w którym do niego weszli. Szli wolno, Ŝeby Ilkar miał czas na odnalezienie tych, którzy ich śledzili, i by tropiciele zdąŜyli się upewnić, Ŝe Krucy uwierzyli w ich kłamstwo. *** Ilkar był rozczarowany. Oni naprawdę nie są dobrymi tropicielami. Opuściwszy Thornewood,
czterej męŜczyźni skierowali się na wschód i jakiś czas jechali wzdłuŜ lasu, pozostawiając ślady, których tylko ślepy mógłby nie zauwaŜyć. Elf przyspieszył i przeciął granicę lasu. Wiejący mu w plecy wiatr wciąŜ nabierał mocy, na ciemnoszarym popołudniowym niebie wisiały grube chmury. Znalazł ich kilka mil dalej. Zwolnili i zaŜarcie dyskutowali, jeden z nich kreślił rękami łuki i wskazywał najpierw na las, a potem na otwarty teren w stronę Greythorne. Doszedłszy do porozumienia, zagłębili się w las, przedzierając się przez splątaną roślinność. Ilkar zapamiętał ich pozycję, po czym wrócił do miejsca, które ustalili razem z Hiradem i Bezimiennym. Nie spieszył się, wiedząc, Ŝe droga przez las moŜe być trudna, zwłaszcza Ŝe prowadzili konie. - No i co? - rozległ się z plamy głębokiego cienia głos wojownika. Ilkar uśmiechnął się szeroko i zanurkował w gęstą roślinność, aby schronić się przed wiatrem, który nabierał mocy wichury. Było juŜ dobrze po południu i zaczynało się robić ciemno. - Są jakieś półtorej mili przed nami, tuŜ za krawędzią lasu, i prawdopodobnie rozdzielili się, aby przeszukać większy teren. Jak chcesz to rozegrać? Bezimienny myślał przez chwilę. - Hirad, masz ochotę na niewielki spacer przez las? *** Hirad wiedział, Ŝe tam będą, mimo Ŝe nie walczył z nimi od ponad czterech lat. Teraz, kiedy nie prowadził konia, mógł szybciej poruszać się przez Thornewood. Coraz silniejszy wiatr jęczał w potrzaskanych pniach i powykręcanych konarach drzew, szeleścił martwymi liśćmi, które w parodii Ŝycia tańczyły w powietrzu i na powierzchni ziemi. Barbarzyńca poruszał się cicho, ale nie tak jak Ilkar. Elfy były związanie z lasem w szczególny sposób, którego nie mógł sobie nawet wyobrazić, a co dopiero naśladować. Ze wszystkich znanych mu ludzi zbliŜył się do tego Thraun, ale z tragicznym skutkiem. Dordovańscy tropiciele, bardzo dobrze ukryci na poboczu drogi, czekali, aŜ Krucy wyjadą z lasu w drodze do Greythorne. Kiedy Hirad znalazł się zaledwie kilka jardów od najbardziej wysuniętego na prawo człowieka, wyciągnął miecz. - Nie zrozumiałeś, co wam powiedzieliśmy?! - krzyknął. MęŜczyzna podskoczył i odwrócił się, pod jego nogą strzeliła gałązka. - Pomocy! - krzyknął. - Nigdy nie zaatakowałem nieuzbrojonego człowieka - powiedział Hirad. - Dlatego radzę ci, wyciągaj broń. Stali na niewielkiej polance między splątanymi gałęziami, liśćmi i jeŜynami. MęŜczyzna wyciągnął swój długi miecz. - Pomocy! Był przeraŜony. Hirad widział to w jego oczach oraz ruchach ciała, dlatego postanowił uwaŜać. PrzeraŜeni ludzie potrafią zachować się w sposób absolutnie nieprzewidywalny. - Pomoc nie nadejdzie - powiedział i zrobił krok do tyłu, zachęcając gestem przeciwnika. Wiatr
przyniósł echo krzyków pozostałych tropicieli, i juŜ wiedział, Ŝe ma rację. MęŜczyzna skoczył do przodu i szybko zaatakował. Hirad zablokował jego cios najpierw wysoko, potem na przeponie, a wreszcie odepchnął go wolną ręką, uniemoŜliwiając zadanie drugiego ciosu, tym razem wycelowanego w szyję. MęŜczyzna zachwiał się i ślizgając się na liściach, złapał za gałąź, chcąc utrzymać równowagę. Hirad ruszył do przodu i pchnął go mieczem w brzuch, słusznie spodziewając się zbicia ciosu. Potem zmienił krok i kierunek ataku, aby zakręcić mieczem niewielkie koło nad głową. Tropiciel niemal w ostatniej chwili dostrzegł zbliŜający się miecz i uchylił się, ostrze mocno uderzyło w hełm. Barbarzyńca zaklął, przeciwnik zaś sapnął i zachwiał się, ale nie upadł. Przez chwilę potrząsał głową, najwyraźniej oszołomiony. Potem rozwinął słabą obronę, lekko się chwiejąc i cofając. Z tyłu za Hiradem zobaczył dwa inne cienie, jeden górujący nad drugim, z nisko opuszczonym mieczem, którym bez przerwy stukał w ziemię. Barbarzyńca uśmiechnął się, zbił pchnięcie przeciwnika i wbił ostrze w jego szyję, zwinnie uskakując w bok, kiedy z uszkodzonej arterii trysnęła krew. MęŜczyzna upadł, rzęŜąc, a krew spłynęła na leśne poszycie. Hirad podniósł wzrok i zobaczył, jak Bezimienny trafia swojego przeciwnika wyprostowaną ręką w twarz, a potem tnie go po nogach. Tamten padł, wykrzykując ostatnie w swoim Ŝyciu słowa. A więc dwóch juŜ nie Ŝyje, dwóch pozostałych miał Ilkar. W głowie Hirada pojawił się na chwilę niepokój, lecz kiedy jakieś dwadzieścia jardów od niego przeleciała z rykiem fala lodu, wiedział, Ŝe nie powinien się martwić. Bezimienny pojawił się przy nim, chowając do pochwy oczyszczony miecz. - Dobra robota. Ilkar chciał tamtych. To para magów. - Rozumiem. - Hirad ruszył niezdarnie w ślad za Lodowatym-Podmuchem, który wpadł w martwy las. - Ilkar? Przez chwilę nie było Ŝadnej odpowiedzi. - Jestem tutaj. - Barbarzyńca znalazł elfa klęczącego nad skręconymi ciałami magów tropicieli. Zawsze denerwował go widok ofiar Lodowatego-Podmuchu. Na ich zamarzniętych twarzach, które stwarzały pozory Ŝycia, malował się ból nagłej śmierci, wyraz przeraŜenia. - Nie sądziłem, Ŝe lubisz to zaklęcie - zauwaŜył. - Nie lubię - odparł elf. - Jest mało subtelne, ale w tej sytuacji nie miałem wielkiego wyboru. Elf nadal klęczał i nawet się nie odwrócił. - Co jest? - zapytał Hirad. - Sam zobacz. - Cofnął się i wskazał odsłonięty kark męŜczyzny, którego hełm leŜał obok. Coś jest nie w porządku. Hirad zmarszczył brwi i pochylił się. Światła nie było za wiele, lecz dość, by dostrzec za uchem znajomy tatuaŜ. - Co...? - Podniósł głowę i rozejrzał się. - Bezimienny, co tu, do diaska, się dzieje? Ci ludzie nie zostali przysłani przez Dordover. To były Czarne Skrzydła.
Rozdział 11
Selik znalazł wreszcie ujście dla swego gniewu i frustracji, gdy był o dzień podróŜy od Arlen. Jazda w stronę miasta, gdzie wedle wszelkich rozkazów powinien się zatrzymać wraz z wielką liczbą Czarnych Skrzydeł, była uciąŜliwa i nieprzyjemna. Zmienna pogoda powodowała, Ŝe to marzł, to mókł na deszczu, to wreszcie gradobicie niemal miaŜdŜyło mu twarz. A jednak większość mieszkańców Balai nadal uwaŜała, Ŝe to tylko zmienna pogoda. Nie pojmowali, co się za tym kryje. W końcu magowie tak długo mieli władzę nad ich umysłami, Ŝe prawda mogłaby zostać przyjęta jako rodzaj herezji. Selik nie mógł jednak milczeć i spać spokojnie. Magia wywoływała chaos w całym kraju, była jak rak, który naleŜy usunąć. Vuldaroq przesadzał w swojej interpretacji Proroctwa Tinjaty, mówiąc, Ŝe ta dziwka i jej córka są jedynymi osobami ponoszącymi za to odpowiedzialność, Selik wiedział, Ŝe kryje się za tym coś więcej. Kiedy w grę wchodzi magia, wszyscy magowie zwierają szyki, co czyni ich tak samo winnymi, jak prawdziwego sprawcę. Dlatego Selik postanowił, Ŝe skończył się juŜ czas tolerancji dla kolegiów. Na granicy Easthome stracił resztki panowania nad sobą. Rozlokowała się tam niewielka wspólnota, licząca moŜe sto pięćdziesiąt rodzin, mieszkająca na tyle blisko Arlen, by korzystać z handlu z dobrze prosperującym portem. CięŜko pracujący mieszkańcy od pokoleń uprawiali ziemię, zbiory karmiły ich samych, a nadwyŜki sprzedawano na tętniących Ŝyciem rynkach Arlen, a nawet docierały do Calaius. Ale nie w tym roku. Kiedy popołudnie skłaniało się ku wieczorowi, Selik na czele ośmiu kohort wjechał do miasta, szukając kwater, aby następnego dnia dołączyć do Czarnych Skrzydeł w Arlen. Katastrofa, która pochłonęła Easthome, szła tuŜ przed nimi. ZboŜe leŜało pobite, płoty i Ŝywopłoty wyrwane, stodoły i domy potraciły dachy. Resztki przewróconych stajni walały się dookoła. Selik zatrzymał się przy jednym z domów. Stał tam męŜczyzna, spoglądając na zrujnowane pola i niemal nie zwracając na niego uwagi. Selik zsiadł z konia i dopiero wtedy rolnik obrócił się ku niemu, niedowierzanie mieszało się na jego twarzy z poczuciem poraŜki. Był młody, jeszcze przed trzydziestką, miał szerokie, muskularne ramiona, jasne włosy i gęste brwi. - Co się stało? - zapytał Selik. Rolnik popatrzył uwaŜnie na niego, a potem na siedzących na koniach ludzi. - Czarne Skrzydła? - zapytał. Selik kiwnął głową. - Przybyliście, aby powstrzymać wiatr, prawda? Najlepiej odjedźcie i pozwólcie nam się pozbierać. Nie chcemy kłopotów. - Ale ja ich nie przynoszę - powiedział niewyraźnie Selik, usiłując się uśmiechnąć. - To wszystko przez wiatr? Rolnik skinął głową.
- Nagle pojawił się zeszłej nocy. Z czystego nieba. Wszyscy straciliśmy zbiory. Niektórzy trzodę i domy. - Odwrócił się w stronę pola. - Mieliśmy ziarno w spichrzu, abyśmy mogli przetrwać zimę, ale starczyłoby go tylko dla nas, a tu cztery dni temu przyszła ponad setka ludzi z Orytte. Oni stracili wszystko. Selik domyślał się, co się stało. Rolnik potwierdził jego przypuszczenia. - Nadeszło morze i zabrało miasto - powiedział. - Większość mieszkańców nie Ŝyje, tak mówią ocalali. Myśleliśmy posłać ich do Arlen, ale oni nie chcą juŜ oglądać wody. Sądzę, Ŝe to rozumiesz. Zatem przygarnęliśmy ich i teraz nie moŜemy ich wykarmić. Przynajmniej nie przez długi czas. Selik spojrzał na swoich ludzi, którzy przysłuchiwali się tej rozmowie. Niektórzy z nich z niedowierzaniem kręcili głowami. Selik westchnął, nagle zabolało go w piersi tam, gdzie zimno dotknęło go tak głęboko. To wystarczyło, by wzmocnić jego determinację. - Zatem co zrobicie? - zapytał grzecznie. Rolnik pokazał palcem w stronę środka wsi. - W karczmie właśnie nad tym radzą. Ludzie chcą wiedzieć, nim zaczną zimą głodować. Najwyraźniej Evansor zamierza zwrócić się o pomoc do kolegiów. One mają złoto, prawda? - A ten Evansor to...? - Selik znów znał odpowiedź, zanim padła. - Nasz mag - potwierdził rolnik. Selik splunął. - Magowie. Od nich niczego nie dostaniecie. - śar jego słów zaskoczył rolnika. - Człowieku, to oni są sprawcami tego wszystkiego. Naprawdę sądzisz, Ŝe to normalne? Huragan z jasnego nieba, morze zabierające Orytte? Tego jest tyle, Ŝe serce by ci pękło. To magia jest temu winna. Rolnik zmarszczył brwi. - CóŜ, coś o tym słyszeliśmy, ale Evansor... - Evansor, Evansor - przerwał mu Selik. Gorąco pragnął stawić mu czoła, nazwać go zdrajcą, którym bez wątpienia był. - Na pewno jest bardzo przekonujący. Nachylił się w stronę męŜczyzny. - Lecz wierzenie magowi to powierzanie swojego Ŝycia mordercy. - Szybko odwrócił się i wskoczył na siodło. - A czemu ty nie jesteś na tej radzie? - Bo muszę pilnować swojego. I dlatego, Ŝe nim noc się skończy, tam będą kłopoty. - Tak, będą - potwierdził Selik. - Ale to początek czegoś słusznego. *** - Co zrobimy, gdy ją znajdziemy? - zapytał Hirad. Niedługo po opuszczeniu Thornewood Krucy zatrzymali się, by odpocząć na szczycie wzgórza, nad którym ryczał wiatr, zabierając ze sobą zapach krwi i śmierci. Siedzieli rzędem, ostry, zimny wiatr dął im w twarze, a bukłak krąŜył z rąk do rąk. Wkrótce zamierzali wyruszyć w podróŜ do Greythorne. Planowali zjawić się tam kilka godzin po zmierzchu. Bezimienny odłoŜył bukłak i wbił dłonią korek. - Dobre pytanie, ale czy nie chodziło ci o „jeśli”?
- Nie, o „gdy” - odparł Hirad, spoglądając na przyjaciela. Pod burzową chmurą jego krótko przycięte włosy wyglądały szaro, a spojrzenie świadczyło, Ŝe jego umysł znajduje się gdzie indziej. - Jak zawsze. Ilkar zachichotał. - Cieszę się, Ŝe nie straciłeś wiary w swoje moŜliwości, Hirad. - W końcu to tylko praca. - Wzruszył ramionami. - Zapłata nie jest za duŜa, ale kiedy juŜ ją weźmiemy, zawsze kończymy robotę. Jednak pytanie nadal pozostaje. Widzę to tak: tej dziewczynki chcą Łowcy Czarownic, Dordovańczycy, Xeteskianie i bogowie wiedzą, kto jeszcze. Gdzie będzie bezpieczna? - Sądzę, Ŝe tam, gdzie jest - odburknął Ilkar. - I sądzisz, Ŝe to źle? - zapytał Bezimienny. - Oczywiście nie musimy niczego robić. Być moŜe tylko się upewnimy, Ŝe jest bezpieczna. Lyanna jest córką Erienne i Densera, nigdy o tym nie zapominajmy. Elf chrząknął. - Bezimienny, to nie jest takie proste, i ty o tym wiesz. Nie moŜesz mówić o tym jak o poszukiwaniu zwykłej małej dziewczynki. To, kim ona jest i co sobą reprezentuje, wywołuje to całe zamieszanie. Bogowie, spójrz teraz w górę i zobacz, co ona niechcący tworzy. Podnieśli głowy. Niebo przesłoniły gęste, złowróŜbne czarne chmury pędzące szybko na północ. Kiedy spadnie deszcz, będzie to prawdziwa nawałnica. - UwaŜasz, Ŝe to przez Lyannę? - zapytał Hirad. - Wiesz, to dość nieprawdopodobne. - Hirad, dowody są przytłaczające - powiedział Ilkar. - Doprawdy? Dwa tysiące lat temu jakiś mag pisze Proroctwo i nagle okazuje się, Ŝe mówi o Lyannie? - Hirad pokręcił głową. - Słuchaj, wiem, Ŝe ostatnio mamy nietypową pogodę, ale... - Nietypową? - wykrztusił Ilkar. - Powinniśmy teraz zbierać plony pod ciepłym jesiennym słońcem. A tymczasem mamy trzęsienia ziemi, huragany i zapomnieliśmy juŜ, jak wygląda słońce. Bogowie, w górach Balan padało tak mocno, iŜ sądziłem, Ŝe mi głowa pęknie. Nie moŜesz uwaŜać, Ŝe to normalne. Hirad wzruszył ramionami. - Dobrze, to nie jest normalne, ale nic z tego, co powiedziałeś, nie wskazuje na Lyannę. Chcę powiedzieć, Ŝe to moŜe być ktokolwiek inny. - Na przykład? - warknął Ilkar. - Ilkar, on ma rację - powiedział Bezimienny. - To tylko teoria. - Ale w Julatsie mówiłeś, Ŝe... - zaczął elf. - Mówiłem, iŜ Dordover wierzy w Proroctwo Tinjaty. Teraz wygląda na to, Ŝe okazję wykorzystały teŜ Czarne Skrzydła, co wcale mnie nie dziwi. Dlatego pędzę za Erienne i Lyanną. Aby ich powstrzymać. To nie znaczy, Ŝe sam w to wierzę. Ilkar zamyślił się. Przejechał dłonią po włosach. - Nie wiem, jak mam was przekonać, ale sami zobaczycie. Potrzebuję tylko, abyście mi zaufali.
Lyanna nie jest niewinnym dzieckiem, a ten bałagan Ŝywiołów jest spowodowany przez magię. Wierzę, Ŝe ona wywołuje to wszystko, tak jak mówią Dordovańczycy. Nawet teraz mogę wyczuć igrającą wśród nas manę, i to nie jest zwykła mana. Jeśli okaŜe się, Ŝe mam rację, to będzie to początek rozkładu systemu kolegiów. To trzeba załatwić jak naleŜy. - Co dokładnie masz na myśli? - Bezimienny mocno zmarszczył czoło. - Jeszcze nie wiem. To jeden z powodów, dla których tu jestem. Jako Julatsańczyk, przeraŜony tym, co ona jeszcze moŜe spowodować. Wiem, Ŝe dla was to teraz pewnie bez znaczenia, ale Lyanna i Al-Drechar mogą pod osłoną Jednej Drogi łatwo ogłosić powrót dominacji Xetesku. A to nie byłoby dobre dla Ŝadnego z nas. - A zwłaszcza dla Julatsy, co, Ilkar? - zapytał Bezimienny. - Ale masz rację, teraz to bez znaczenia. Zapewnienie bezpieczeństwa Lyannie i Erienne to najwaŜniejsza sprawa, zgodzicie się z tym? Ilkar zawahał się, nim odpowiedział. - Jak juŜ mówiłem, to nie jest takie proste. - Powiedz mi zatem, co w tym jest tak strasznie skomplikowanego - zaŜądał Bezimienny. Hirad był zaskoczony gniewem w jego głosie. - Właśnie powiedziałem - warknął julatsański mag. - Nikt nie chce jej skrzywdzić, ale nie jestem pewien, czy chronimy ją przed nimi, czy ich przed nią, rozumiesz? Nie wiem, jak powstrzymać dziewczynkę przed powodowaniem tych wszystkich zniszczeń. Denser mówi, Ŝe Dordovańczycy chcą ją zabić, i łatwo mogę się z tym zgodzić. Sądzę, Ŝe jesteśmy w stanie pozbyć się Łowców Czarownic. Z pewnością nie są tak liczni ani potęŜni, aby stanowili prawdziwe zagroŜenie. Myślę teŜ, Ŝe Xetesk ma na względzie tylko własne interesy, a to zagraŜa mojemu kolegium, zwłaszcza kiedy jesteśmy tacy słabi. Al-Drechar zaś chcą być nieśmiertelni, i nie jestem pewien, czy powinniśmy to popierać. - Gdzie zatem w tym wszystkim jest Lyanna? - zapytał Hirad. - Wydaje mi się, Ŝe w twoim rozumowaniu ona jest tylko dodatkowym elementem. - Tak, Ilkar, ty pewnie byś chciał znaleźć się w jednym lub drugim obozie - dodał Bezimienny. Był spięty, jego oczy patrzyły zimno. Ilkar poruszył uszami i w zamyśleniu zagryzł górną wargę. - Chcę, aby magiczna równowaga Balai została utrzymana. Sądzę, Ŝe to najlepsze dla wszystkich, nie tylko dla Julatsy. Dlatego nie wolno pozwolić Lyannie na powrót do Dordover, Xetesku ani Ŝadnego innego kolegium. Powinna zostać nauczona przez Al-Drechar, jak ma kontrolować wybuchy powodujące całe to zamieszanie, i to wszystko. Nie powinno być powrotu do Jedności. Nigdy. - A jeśli Denser, Xetesk albo ktoś inny nie zgodzi się z tobą? - zapytał Bezimienny. - A jeśli uznają, Ŝe jej trening powinien trwać dalej, aŜ do naturalnego końca? Ilkar wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę wciąŜ zasłoniętego wrzosowiskiem Greythorne.
- Zrobiłbyś to, prawda? Niech to szlag, wiedziałem! - Bezimienny zerwał się i zrobił krok w stronę elfa. Hirad takŜe podniósł się i stanął między nimi. - Spokojnie - powiedział z naciskiem. - Co miałby zrobić? Bezimienny spojrzał ponad jego ramieniem na elfa. - Pozwoliłby jej umrzeć. - Zabiłby ją? - Nie, nie sądzę. Ale nie sądzę teŜ, Ŝe stanąłby w jej obronie. Mam rację, Ilkar? Ilkar nawet nie odwrócił głowy. - Widzisz? - Twarz wojownika poczerwieniała i Hirad uświadomił sobie, Ŝe powinien w dalszym ciągu stać między nimi. - To tylko mała dziewczynka, ty draniu. Jest córką Densera. Jak moŜesz w ogóle o tym myśleć? Bogowie, miałem o tobie lepsze zdanie, Ilkar. Hirad obawiał się następnego ruchu Bezimiennego. Dotarła do niego obrzydliwa świadomość, Ŝe po raz pierwszy Bezimienny stanowi rzeczywiste zagroŜenie dla Ilkara. Nagle elf odezwał się zza jego pleców. - Znasz mnie dość dobrze, Bezimienny. Być moŜe to ja źle cię oceniałem. - Ilkar, sam jestem ojcem i rozumiem, co musi czuć Denser. - On jest teŜ moim starym, zaufanym przyjacielem, i nie chciałbym, aby coś złego przydarzyło się jemu, Erienne czy Lyannie. Lecz ona jest dzieckiem Jedności, z kaŜdym dniem staje się to dla mnie coraz bardziej jasne. Proroctwo Tinjaty okazało się jak na razie przygnębiająco prawdziwe. Przynajmniej ja tak uwaŜam. Noc Lyanny dopiero się zaczęła, i jeśli nie będzie odpowiednio kontrolowana albo powstrzymana, oznacza to dla nas wszystkich zniszczenie. Nie widzę, aby ktokolwiek uczynił postępy w kontrolowaniu jej. Najwyraźniej Al-Drechar teŜ się nie udało, prawda? Hirad poczuł, jak Bezimienny rozluźnia się. To mu wystarczyło, aby odwrócić się i spojrzeć na Ilkara. Wyraz twarzy elfa i rozpacz w jego oczach świadczyły, iŜ głęboko wierzy w wypowiedziane słowa. - Nie przesadzasz? - zapytał. - Co masz na myśli, mówiąc „Noc”? - Nie, Hirad, nie przesadzam. Chyba Ŝe za przesadę uwaŜasz to, co stało się z Thornewood. A tego, jak wiemy, nie moŜna nazwać zwykłą burzą. Słuchaj, kiedy mag uczy się akceptować przepływ many, zwykle nastaje dla niego krótki okres ciemności. Jego zmysły są poza kontrolą, umysł zwraca się do wewnątrz, a mana tłucze się po głowie. To tak, jakby znaleźć się w huraganie w całkowitej ciemności, dlatego nazywa się to Nocą. Magowie w kolegiach mają Skarbiec Many, aby kontrolować jej przepływ, gdyŜ inaczej byłby on obezwładniający. A Lyanna ma tylko AlDrechar, którzy najwyraźniej nie potrafią obronić jej przed Przebudzeniem ani przed nami. Jej Noc moŜe trwać bardzo długo. Tak myślę, i uwaŜam, Ŝe mam większe podstawy niŜ wy, aby wygłaszać takie sądy. - Sądzisz, Ŝe byłoby lepiej, gdyby umarła? - Niech cię, Bezimienny, nie! - Ilkar poderwał się. - MoŜe do tego dojść, ale z pewnością ja nie
przyłoŜę do tego ręki. - Denser nie będzie chciał tego słyszeć - ostrzegł go Bezimienny. Elf pokręcił głową. - Będę bardzo zaskoczony, jeśli okaŜe się, Ŝe on o tym nie wie. Jest magiem i nie jest głupi. Wie, co on i Erienne chcieli stworzyć, i uwaŜam, Ŝe, niestety, to im się udało. - Zatem najlepiej będzie, jeśli się z nim spotkamy, prawda? Wygląda na to, Ŝe moŜe potrzebować naszej pomocy. Trzej starzy przyjaciele dosiedli koni i ruszyli w stronę Greythorne. Ich milczenie było tak pełne złości i ponure, jak niebo nad nimi. *** Przez kilka chwil Selik nasłuchiwał wściekłych głosów dochodzących z gospody, po czym z hukiem otworzył drzwi i wszedł do środka. Jego ludzie tłoczyli się za nim, z wyjątkiem jednego, który został przy koniach. Trzej męŜczyźni stali na barze, spoglądając na około pięćdziesiąt osób siedzących na krzesłach i stołach lub opierających się o ściany czy słupy. Gospoda była niska, oświetlona lampami. Gęsty fajkowy dym unosił się wokół ich głów, jego słodkawy zapach tłumił woń wina i piwa. Głośne wejście odniosło skutek - wszyscy uciszyli się i obrócili głowy w jego stronę. Selik podszedł spokojnie do baru, stając pomiędzy trzema męŜczyznami. Po prawej miał tego, który musiał być Evansorem, po lewej dwóch starszych rolników. Mag był młody i szczupły, nienawykły do fizycznego wysiłku, a ubranie miał zbyt dobre, aby przydało się do pracy w polu. Selik rozejrzał się po gromadzie leniwym ruchem głowy. Niektórzy byli przeraŜeni, inni zbyt mocno płonęli gniewem, by zastanawiać się, co on sobą reprezentuje, a większość po prostu gapiła się, czekając, aŜ coś powie. Doskonale. Uciszył sprzeciw jednego ze starszych rolników, unosząc lewy palec wskazujący. - Jestem Selik i niektórzy z was mogli słyszeć o mnie i pracy, jaką wraz z moimi towarzyszami wykonujemy dla waszego dobra. - Wskazał na ludzi, którzy rozproszyli się po gospodzie. Widziałem zniszczenia na waszych polach. Słyszałem o dodatkowych gębach do wyŜywienia. Współczuję wam wszystkim. Mag za jego plecami cicho kaszlnął. Selik zignorował go. Odrzucił do tyłu kaptur i czekał na wyrazy wstrętu i współczucia. - Widzicie, co ze mną zrobiła magia. Teraz doświadczacie jej zła na sobie. - Uniósł dłoń, gdyŜ szum stał się zbyt głośny. - Wiem, Ŝe tego nie pojmujecie, ale wasz mag to rozumie, prawda, Evansor? Poczuł, jak mag wzdryga się, kiedy padło jego imię. - To nie był zwykły wiatr. To magia zniszczyła waszą wioskę. - Selik udał zaskoczenie. - Och, zapomniał wam powiedzieć? CóŜ, moŜe powinien to zrobić teraz? Odwrócił się, aby spojrzeć na Evansora, i poczuł, Ŝe gromada robi to samo. Szło mu łatwiej, niŜ przypuszczał. Blada twarz Evansora rozciągnęła się w nikłym uśmiechu, kiedy wyciągnął przed
siebie ręce. - Przyjaciele, Czarne Skrzydła zawsze nienawidziły magii. Nie pozwólcie, aby was zwiedli. Mamy waŜniejsze sprawy do omówienia. Na przykład jak przeŜyć zimę, jeśli nie poprawi się pogoda. Tymi słowami uspokoił moŜe parę osób, ale Selik jeszcze nie skończył. - Unikasz odpowiedzi. Wystarczy proste „tak” lub „nie”. Czy wiatr, który zniszczył tę wioskę, był naturalny czy nie? - Selik złagodził swój głos. - Dalej, Evansor, jesteś wśród przyjaciół. Sam tak powiedziałeś. Odpowiedz. Evansor popatrzył po gromadzie, Selik z satysfakcją obserwował, jak się skręca. Sieć pięknie się zaciągała. Milczenie było coraz cięŜsze, a z kaŜdym uderzeniem serca narastało podejrzenie. - J-ja czu-czułem ma-magię w wietrze - powiedział. - Ale... - Ale nie sądziłeś, Ŝe naleŜy powiedzieć ludziom, iŜ plugastwo, które stworzył twój rodzaj, sprowadziło na nich wszystkich zagładę? Odwrócił się do gromady, widział na ich twarzach róŜne uczucia, od zaskoczenia po nabiegłą krwią furię. Widział teŜ, jak jego ludzie szepczą do niektórych uszu, kierują ich myślami, sugerują im działania. - I co wy na to? - Nie rozumiem - powiedział ktoś. To stwierdzenie zostało podchwycone przez innych. - Czego moŜna tu nie rozumieć? - zapytał Selik. - Wiatr, który zniszczył wasze pola, był oŜywiony magią, a nie działaniem bogów. A wasz przyjaciel nie chciał, abyście o tym wiedzieli. Czy sądzicie, Ŝe zalanie Orytte było naturalne? Albo Denebre? Albo tuzina innych miast, które mógłbym wymienić? Magia niszczy ten kraj, a wy siedzicie i pytacie maga, co robić. Umrzecie z głodu, a to wszystko sprawka jego i jemu podobnych. - Słyszał, jak tłum porusza się i mruczy. Był juŜ blisko, bardzo blisko. - Czy będziecie pytać diabła o drogę do piekła? Selik usłyszał, jak ktoś mówi „nie”, i nagle hałas stał się większy. Gniewne głosy upominające się krzykiem o odpowiedź były uciszane przez jednego ze starszych rolników po jego lewicy. - On posuwa się za daleko - mówił niemal błagalnie męŜczyzna. - Przychodzi tu i rozsiewa swoją truciznę. Evansor to nasz przyjaciel. - Przyjaciel? - Selik rozłoŜył dłonie w dramatycznym geście. - Kto potrzebuje takiego przyjaciela, który nie powie prawdy, kiedy jest to dla niego niewygodne? Który bierze pieniądze za odpędzanie szczurów od stodół i leczenie z wrzodów waszych rąk, lecz jest lojalny tylko wobec swego kolegium? Wierzcie mi, on nie jest lojalny wobec was. Nikogo z was. Nie dajcie się ogłupić, tak jak ja dałem się ogłupić. Nie pozwólcie, aby wasza twarz stała się taka, jak moja twarz. - Selik podniósł głos, aby nabrał mocy. Ma ich, był tego pewien. - Ta parodia człowieka to problem, a nie rozwiązanie. A problemy muszą być usuwane! Uderzył pięścią w dłoń i spojrzał na Evansora, słysząc, jak gwar narasta. Mag był bardzo wystraszony, i Selik wiedział, Ŝe przemówi i pogrąŜy się do reszty. - Proszę, przyjaciele! - krzyknął Evansor. - Nie jestem waszym wrogiem, mogę wam pomóc!
- Tak, odchodząc stąd! - krzyknął ktoś. Tym kimś był jeden z Czarnych Skrzydeł, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. - Precz! Precz! Precz! - Proszę! - W oczach Evansora była rozpacz, jego wzrok omiatał całe pomieszczenie. Selik złapał go za kołnierz. - Nie dotykaj mnie, Czarne Skrzydło, albo cię... - Co? - Głos Selika uciszył wszystkich. - Powalisz mnie, tak jak to uczyniliście ze zbiorami tych dobrych ludzi? Jakie to będzie zaklęcie? Ogień czy lód? Selik przyciągnął go bliŜej, a potem cisnął w gromadę. Tam pięść Czarnego Skrzydła uderzyła maga w policzek, odrzucając jego głowę do tyłu i zmiękczając nogi. Tłum ryczał, ale nikt się nie ruszał. Evansor tracił kontrolę nad sytuacją. Selik uśmiechnął się, widząc, jak jego oczy zwęŜają się w gniewie, a potem tracą skupienie, kiedy mag zaczął przygotowywać się do rzucenia zaklęcia. - Uwaga, zamierza czarować! - krzyknął ktoś. Znowu Czarne Skrzydło. Selik machnął ręką na dwóch swoich ludzi. Ruszyli do przodu. Evansor uwolnił zaklęcie. Była to Spirala-Mocy, na tyle silna, aby odrzucić ich do tyłu. - Cofnijcie się. Nie chcę nikogo skrzywdzić! - krzyczał Evansor. - Proszę. Ktoś rzucił butelkę, przeleciała o włos od maga. - Złamał mi rękę! - krzyknął jakiś męŜczyzna. I to wystarczyło. Kiedy ruszyli, Selik sprytnie usunął się na bok, podcinając jednego z nich. Ten upadł, popychając tych, którzy stali z przodu. Z pewnością zamierzali tylko złapać maga, zaprowadzić go na skraj wioski i wyrzucić, ale w tłumie byli ludzie Selika, dlatego juŜ po pierwszym ciosie Evansor nie miał szansy. Podczas gdy starzy rolnicy rozpaczliwie starali się odciągnąć ludzi, na bezradnego maga spadał cios za ciosem. Jego krzyki i błagania ginęły w wyciu tłuszczy, pragnącej wymierzyć karę niewinnemu. Selik widział, jak w stronę twarzy Evansora leci noga od krzesła i rozbija mu nos, potem widział buty depczące i kopiące jego ciało, a na koniec w świetle latarni błysnął nóŜ, który zatonął w jego sercu. Kopali go jeszcze długo po tym, jak umarł. Dowódca Czarnych Skrzydeł zebrał swoich ludzi. Nienawiść tłumu znikała tak szybko, jak się pojawiła. Ludzie zaczęli się cofać, przeraŜeni tym, co zrobili. Rozległy się pierwsze zaskoczone głosy, gdzieś z tyłu płakała kobieta. Selik uśmiechnął się, podszedł do drzwi gospody i odwrócił się. - ŚcieŜka sprawiedliwych zawsze jest zbroczona krwią niegodziwców - oznajmił gromadzie ludzi, którzy teraz chcieli tylko usłyszeć usprawiedliwienie dla morderstwa, które wspólnie popełnili. - To wielki dzień dla Balai. Zbyt długo magia niszczyła nasz kraj. Pora, abyśmy zapragnęli zadośćuczynienia. Powiedzcie o tym wszystkim, których spotkacie. Nie będziemy juŜ drugimi po magach. I wyszedł z gospody. Burza i gniew w jego sercu zostały ukojone. A teraz jeszcze ta suka,
pomyślał. *** Lyanna nie rozumiała tego, wiedziała tylko, Ŝe boli, i chciała, aby przestało. Obiecały jej uwolnienie od koszmarów, przez które budziła się tak przeraŜona. Obiecały, Ŝe uspokoją wiatr, który wieje wewnątrz jej głowy. Lecz nie mogły. Na początku to im się nawet udawało, ale teraz mama była daleko i szukała taty, a one zdawały się robić coraz starsze. Chodziły wolniej, a ich oczy były coraz ciemniejsze, to pewnie dlatego tak często się złościły. Zatem koszmary powróciły. Wiatr ryczał w jej głowie i sprawiał ból, czasem czuła się tak, jakby było ciemno, choć trwał dzień. Kiedy to zaczynało się dziać, Ŝałowała, Ŝe nie ma mamy, aby ją utuliła i leŜała obok, kiedy ona płakała. Lyanna popatrzyła na błękitne niebo i rosnące w ogrodzie drzewa. Liście na gałęziach wyglądały jak machające do niej małe duszki. Uśmiechnęła się. Być moŜe duszki porozmawiają z nią. Ephy i inne elfki jakoś nigdy nie miały czasu. Były zbyt zajęte tą śmierdzącą fajką. Wiatr wewnątrz niej na chwilę przestał dąć. Co za ulga. Pomyślała mocno, i gałęzie najbliŜszych drzew schyliły się ku niej, aby duszki mogły z nią porozmawiać. To będzie fajna zabawa. *** Cleress zaciągnęła się głęboko, czując, jak dym płynie przez jej stare i zmęczone ciało. Tytoniowa mieszanka uspokajała jej mięśnie i znieczulała artretyzm wykręcający lewe kolano w sękatą, spuchniętą parodię stawu. Siedząca obok niej przy stole Myriell sprawiała wraŜenie wyczerpanej. Wkrótce zaśnie, tak jak to juŜ zrobiła Aviana. Tylko Ephemere czuwała nad dzieckiem, które tak szybko je niszczyło. Nie doceniły jej mocy, a raczej nie uwzględniły, ile własnej będą musiały uŜyć, aby osłaniać tak niezrównowaŜone Przebudzenie. Poza magią, ta dziewczynka miała teŜ mnóstwo energii. Była kochana, lecz z kaŜdym dniem jej nastroje gwałtownie się zmieniały, od radości i zdziwienia do strachu i przygnębienia. Cleress ciągle musiała im przypominać, Ŝe pomimo szalejącej many, ledwie opanowanej przez Lyannę z powodu nieumiejętnie przeprowadzonego przez Dordovańczyków Przebudzenia, nadal pozostawała małym dzieckiem. A to powodowało, Ŝe kiedy Erienne wyjechała, wszystkie cztery musiały wejść w rolę wyrozumiałej babci. I choć Lyanna bez wątpienia im wierzyła, mimo Ŝe po wyjeździe Ren’erei nie zaufała Ŝadnemu z elfów z Gildii, miały z tym trudności, gdyŜ nie ćwiczyły tej umiejętności przez wiele dziesięcioleci. Popełniły zatem błędy, z których najgorszym było pozwolenie, aby Lyanna zawsze bawiła się sama. Ciągle obserwowały jej umysł i przepływy many wokół niej, lecz nie o to naprawdę chodziło, i Cleress o tym wiedziała. Ale przecieŜ musiały odpoczywać, i pokusa, aby to czynić za
kaŜdym razem, kiedy jej nie uczyły ani nie osłaniały, była nie do odparcia. Cleress wciągnęła głęboko dym z fajki, po czym upewniła się, Ŝe jeszcze się pali, i przekazała ją Myriell. Musiała włoŜyć cybuch w usta siostry, Ŝeby ta uświadomiła sobie, Ŝe otrzymała fajkę. - Która godzina? - wymamrotała, nim się zaciągnęła. - Zbyt wcześnie, aby polegać na lemiirze w tej fajce, Myro. Słońce opada, ale noc jest jeszcze daleko. - Chyba nie dla dziecka. - Chyba nie - zgodziła się Cleress. To krótkie stwierdzenie Myriell gnębiło ich zniszczone umysły. Elfki wspierały się na sobie, dawały sobie nawzajem siłę, troszczyły się o swoje ciała i umysły najlepiej, jak potrafiły. I martwiły się, czy Lyanna zdąŜy nauczyć się choć odrobiny samokontroli, nim ich zdolność do nauczania jej, kontrolowania i ochraniania wreszcie się skończy. Cleress, ogród, teraz. Głos Ephy rozległ się w jej głowie jak alarm, serce zaczęło jej walić jak młot. - Mamy kłopoty, Myro. Zostań tu. Zawołam cię, jeśli będę w potrzebie. - Spróbuj tego nie zrobić - mruknęła Myriell. Cleress dźwignęła się na nogi i pokuśtykała. Lemiir nie działał jeszcze tak mocno, aby całkowicie stłumić ból, który przeszywał jej kolano i plecy za kaŜdym razem, kiedy stawała na chorej nodze. Przeszła przez jadalnię i salę balową. Troska przyspieszała jej kroki, niepokój Ephemere przyćmiewał umysł. Ephy stała w drzwiach do ogrodu i wyglądała na zewnątrz, przytrzymując się futryny. Kiedy Cleress podeszła do niej, nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Na środku ogrodu siedziała ze skrzyŜowanymi nogami Lyanna w swojej ukochanej błękitnej sukience. Ręce miała wyciągnięte przed siebie i z błogim uśmiechem spoglądała w górę. A wokół niej poruszały się drzewa. Gałęzie pochylały się ku niej, liście szeleściły, kwiaty otwierały, a zarodki owoców zmieniały swój kolor. Osiem czy dziewięć drzew poruszało się w kierowanym przez Lyannę tańcu. Najbardziej urzekły Cleress liście. Wirowały niczym pulsujący wiatr nad polem kukurydzy, niemal we wszystkich moŜliwych kierunkach. Ich taniec był czarujący, ciemnozielona góra i srebrny spód mrugały jak dziesiątki tysięcy oczu, kiedy zwijały się wdzięcznie na szczupłych szypułkach. Dźwięki, jakie przy tym wydawały, przypominały szepty i śmiechy, brzmiały jak głos kogoś rozbawionego. A Lyanna spoglądała na drzewa i poruszała bezgłośnie ustami, jakby... - Rozmawia z nimi - szepnęła Cleress. - Tak - zgodziła się Ephemere. - Wyobraźnia dziecka nie zna granic, a Lyanna ma moc, aby oŜywiać swoje sny. Kłopot polega na tym, Ŝe ona płonie. Kiedy to się skończy, będzie ją bolała głowa.
- A na Balaię spadnie kolejny wicher - dokończyła Cleress. Dostroiła spojrzenie do spektrum many i zobaczyła, co Ephemere ma na myśli. Kształt, jaki Lyanna nieświadomie nadała manie, aby manipulować drzewami, przypominał niesamowitą pajęczynę, w którą zewsząd wpadały brunatne włócznie many, tworząc wiry nabierające wielkości i siły w miarę znikania z pola widzenia. A to była wskazówka dla tych, którzy szukali jej w złych zamiarach. Dziewczynka nie miała pojęcia, co tworzy, lecz skutki tego będą odczuwane na całej Balai, gdzie się urodziła i gdzie zawsze będzie źródło jej many. Cleress mogła sobie wyobrazić, Ŝe rozproszenie uwolnionej many w takiej ilości spowoduje jej manifestację w postaci potęŜnego Ŝywiołu. Tinjata miał rację, Przebudzone Dziecię Jedności moŜe zniszczyć Balaię nawet w pół roku. Zadaniem ocalałych Al-Drechar jest więc powstrzymanie jej przed takimi wyskokami, dopóki nie stanie się na tyle dorosła, by opanować sposób ich kontrolowania. Jeśli tego nie zrobią, zostanie im tylko jedno wyjście, ale samo myślenie o tym było obrzydliwe. Nie po raz pierwszy Cleress przeklęła Dordovańczyków za mieszanie się do tego, czym nigdy nie powinni byli się zajmować. - Co chcesz, abym zrobiła, Ephy? - Idź i porozmawiaj z nią. Posłuchaj, jak do nich mówi. A ja złapię blask i będę kontrolować kształt many. Cleress skinęła głową i weszła do ogrodu. Sprawiał niesamowite wraŜenie, choć słońce późnego popołudnia rzucało ciepłe, Ŝółte światło. Ptaki nie śpiewały, a skrzypienie konarów i gałęzi pod kontrolą Lyanny brzmiało dziwnie w stojącym bez ruchu powietrzu. Kiedy Cleress zbliŜyła się, zauwaŜyła, Ŝe wzrok Lyanny przeskakuje z liścia na liść, a jej uśmiech na przemian pojawia się i niknie, jakby odpowiedzi, które otrzymywała, sprawiały jej przyjemność. Jej wyciągnięte ramiona drŜały z wysiłku, by podtrzymać kształt many, czoło miała zmarszczone. Była zmęczona. Cleress uklękła przy niej i odsunęła z jej czoła kosmyk włosów. - Lyanno, słyszysz mnie? - zapytała. Mimo działania lemiiru jej głos brzmiał cicho. - Popatrz, Clerry, mam tu przyjaciół - odparła Lyanna, nie przerywając swojego zajęcia. Jej głos był stłumiony z wysiłku. Cleress uniosła głowę i musiała uśmiechnąć się, widząc to, co kazało Lyannie podtrzymywać czar. Pochylające się gałęzie niemal dotykały jej twarzy, głaskały wyciągnięte ręce, poruszały się i płynęły niczym macki Ŝyczliwego morskiego stwora. Sztywność kory zniknęła zastąpiona giętkością ciała. Na gałęziach zaś tańczyły i szeleściły liście, skręcały się i gięły, a ich łagodny szum brzmiał niemal jak muzyka. To był wspaniały widok i Cleress popatrzyła na Lyannę, zastanawiając się, cóŜ takiego dziewczynka wyobraŜa sobie, iŜ widzi i słyszy. - To dobrzy przyjaciele? - zapytała Cleress. - Ładnie wyglądają. - Tak, ale nie mogą z tobą rozmawiać, bo byś ich nie zrozumiała.
- Aha, pojmuję. I cóŜ oni ci mówią? - Idą tu źli ludzie, ale takŜe idą dobrzy, aby nam pomóc. A ty jesteś bardzo zmęczona, i to przeze mnie, ale nie martw się, wszystko będzie dobrze. Cleress nie mogła wymówić ani słowa. Popatrzyła tylko na Ephemere, jej siostra była mocno skoncentrowana. Miała zamknięte oczy, a ręce trzymała na przeponie. - Skąd oni to wiedzą? Muszą być bardzo mądrzy. Lyanna skinęła głową, a liście zaszeleściły, jakby biły jej brawo. - Wiedzą, bo tacy właśnie są, głupiutka. Stara Al-Drechar stłumiła westchnienie. Lyanna wyczuwała niuanse w przepływie many. Niektóre prawdopodobnie przejęła od Erienne, lecz reszta pochodziła z siły szalejącej wewnątrz jej głowy. Musiało to być bardzo wyczerpujące i niebezpieczne. Cleress miała tylko nadzieję, Ŝe Ephemere kontroluje jej moc. - Czy twoi przyjaciele powiedzieli ci coś jeszcze? - Elfka niemal obawiała się odpowiedzi. Lyanna znów skinęła głową, ale tym razem jej uśmiech zbladł, a oczy stały się wilgotne. - Wkrótce zrobi się ciemno, a ja nie będę mogła ich zobaczyć przez całe wieki. I mogę się zagubić, ale ty mi pomoŜesz. - Och, moja kochana Lyanno - powiedziała Cleress z głębi przepełnionego smutkiem serca. PoŜegnaj się ze swymi przyjaciółmi. Obawiam się, Ŝe nadchodzi Noc.
Rozdział 12
Oto ona. Bez wątpienia. Niczym pierwsze tchnienie wiatru na spokojnym morzu. I jeszcze raz. Daleko na południu, na północ od Calaius, mana znajdowała się w ruchu. Z tej odległości ruch wydawał się niewielki, ale jego nietypowość wywoływała fascynację i zdradzała obecność magii. Doświadczony mag potrafił wyczuwać umysłem dostrojonym do podstawowego spektrum czar oraz chwile, kiedy w totalnym chaosie pojawiały się na krótko wysepki porządku. Lecz te wiry były całkiem inne, obce, i bez wątpienia emanowały z rozpadającego się statycznego czaru. Gorstan, mistrz Dordover, stał i wyczuwał, aŜ był całkowicie pewien. To nie balaiańska magia. Mimo pewnych niedostatków, była kompletna w sposób, którego on nie potrafił osiągnąć. Ta magia pochodziła od innej, większej mocy, i mimo niesmaku czuł podziw. Odwrócił się, ponownie dostrajając swoje oczy do słabego szarego światła płynącego z
zachmurzonego nieba. - Mam ich - powiedział. Selik uśmiechnął się. Krzywy grymas pojawił się tylko na jednej połowie twarzy. Jak daleko? Gorstan wzruszył ramionami. - Wiele dni drogi stąd. Nie moŜna tego określić dokładniej, lecz przypuszczam, Ŝe są gdzieś na Archipelagu Ornouth. - Jeśli pozwolisz, Gorstanie... - Oczywiście - odparł Dordovańczyk. Selik skinął lekko głową i odszedł z towarzyszącymi mu dwoma przybocznymi, ponownie naciągając na głowę kaptur. Gorstan obserwował jego odejście, po czym ponownie odwrócił się na południe z opuszczoną głową, skupiając wzrok na spokojnych wodach rzeki Arl wpadającej do Oceanu Południowego. Przypuszczał, Ŝe Vuldaroq ma rację i Selik jest poŜytecznym sprzymierzeńcem. Nie mógł jednak przestać myśleć o tym, Ŝe Dordover zostanie na zawsze splamione jawnymi kontaktami z Łowcami Czarownic. Nominalnie to Gorstan dowodził setką magów i dwoma setkami pieszych kwaterujących teraz wokół Arlen. Wśród mieszkańców sennego portu nie sposób było nie wyczuć pewnej nerwowości. A słysząc o ruchach Xetesku i wypuszczeniu Protektorów, zastanawiał się, czy tak naprawdę to nie Selik kieruje tym wszystkim. Vuldaroq wkrótce miał pojawić się w Arlen, i im szybciej tu przybędzie, tym lepiej. *** Hirad, Bezimienny i Ilkar wprowadzili swoje cztery konie do Greythorne późnym popołudniem. Chmury wciąŜ wisiały nisko na niebie, wiatr chłostał otwarty teren. Wszędzie widzieli skutki jego wściekłości: połoŜone trawy, przetykane kupkami ziemi w miejscach, gdzie wyrwane zostały korzenie drzew. Tu i tam natknęli się na ciała zwierząt, a nawet znaleźli dwoje zabitych ludzi. Była to para w średnim wieku, zawaliła się na nich stodoła, grzebiąc ich ciała pod słomą i belkami. Krucy podjechali bliŜej, aby sprawdzić, czy nie będą mogli pomóc, ale okazało się, Ŝe mogą ich juŜ tylko pochować. Wkrótce po opuszczeniu Thornewood napotkali bezładną kolumnę uciekinierów kierujących się do Gyernath z Rache. Rache zostało zniszczone przez wiatry znad Oceanu Północnego i wielką lawinę błota z okolicznych wzgórz, która zalała większą część miasta, a wielu ludzi pogrzebała Ŝywcem. Ci, którzy ocaleli, uciekli, wierząc, Ŝe bezpieczniej będzie w Gyernath, ciepłym, spokojnym porcie na południu. Krucy nie mieli serca powiedzieć im, Ŝe teraz nigdzie nie jest bezpiecznie. Ostatni etap podróŜy upłynął w milczeniu, kaŜdy z nich rozmyślał nad tym, co zobaczył i usłyszał po drodze. Rzeczywistość, jaką zastali w Greythorne, była najgorsza ze wszystkiego. Widoczna z daleka wielka liczba świateł dawała nadzieję, Ŝe ciche miasto targowe uniknęło huraganu. Lecz im bardziej się zbliŜali, tym bardziej zapadająca ciemność nie mogła przesłonić
rzeczywistości. To, co Hirad uwaŜał za pochyłe dachy domów, okazało się częściowo zawalonymi murami. Kawały popękanego kamienia piętrzyły się aŜ pod niebo. Szerokie brukowane ulice prowadząc do targu zostały zasypane gruzem i śmieciami. Jedyne stojące obiekty okazały się namiotami wzniesionymi jako schronienie dla ocalonych. Krucy widzieli juŜ takie zniszczenia, ale nie na tak wielką skalę. Rozmowa z ludźmi uświadomiła im grozę katastrofy, która spadła na Greythorne. Choć huragan uderzył dwa lub trzy dni temu, szok mijał dopiero teraz. Hirad mógł sobie wyobrazić, co działo się zaraz po katastrofie. Panika i adrenalina odpędzały zmęczenie, kiedy gromady ludzi walczyły o odnalezienie bliskich, oswobodzenie uwięzionych i uratowanie czegoś nadającego się do uŜytku. Sterty skrzyń ustawionych pod skórami i płótnem świadczyły o skali tego przedsięwzięcia. Lecz pierwsza noc bez dachu nad głową, w ruinach niegdyś wielkich domów, oraz pierwszy świt osłabiły wolę i pozbawiły ludzi morale. Ci, którzy jeszcze poprzedniej nocy tryskali energią, teraz obudzili się wyczerpani, i spoglądając na swoje miasto podkrąŜonymi oczami, uświadamiali sobie, Ŝe wszystko, co teraz mogą odkryć, to tylko ciała. I rzeczywiście tak było. MęŜczyźni i kobiety o twarzach umorusanych pyłem cięŜko pracowali, lecz juŜ nie dało się zobaczyć w nich dawnego ducha. Patrzyli wokół szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, wciąŜ nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Krucy minęli owinięte w koc dziecko, które siedziało pod rozpiętą skórzaną płachtą. Nie miało więcej niŜ pięć lat i było zbyt przeraŜone, aby płakać. Siedziało tylko, patrzyło przed siebie i czasem dygotało. Tylko bogowie wiedzą, co widziało i jaki los spotkał jego rodziców. Krucy podąŜali w stronę rynku, nikt nie zwracał na nich uwagi. Poza rozpaczliwie powolną, zdeterminowaną aktywnością dostrzegali zaląŜki organizacji. Ratusz i spichlerz zniknęły, pozostał po nich tylko naroŜnik z wciąŜ trzymającymi się oknami, które odbijały światła latarni niczym złowrogie twarze o wielu oczach. Pod rozpiętym płóciennym daszkiem kręcili się wokół stołów męŜczyźni i kobiety, rysując coś na mapach i pergaminach lub przygotowując jedzenie. W środku tego wszystkiego siedział męŜczyzna z zabandaŜowanym prawym okiem i nogą. Nawet z trzydziestu jardów widać było, Ŝe jest blady i wychudły, ma głęboko pobruŜdŜoną twarz i siwe włosy, a jego wycieńczone ciało z trudem wygrywa ze zmęczeniem. - Musimy z nim porozmawiać - rzekł Bezimienny. - Idźcie tam we dwóch, a ja znajdę kogoś, kto zaopiekuje się końmi - odparł Ilkar. Bezimienny kiwnął głową, po czym on i Hirad poszli w stronę ciepłego zadaszonego miejsca. Zatrzymał ich jakiś młody męŜczyzna, przeraŜony i zmęczony. - Jesteście spoza miasta? Przybyliście pomóc? - zapytał. Jego długie blond włosy zwisały po obu stronach bladej, pociągłej twarzy. - Jesteśmy Krukami - oznajmił Bezimienny - i szukamy Densera. MęŜczyzna wciągnął ze świstem powietrze.
- Powiedział, Ŝe przyjedziecie. - I kiwnął głową w stronę męŜczyzny w bandaŜach. Hirad połoŜył dłoń na jego ramieniu. - Jeśli będziemy musieli, jakoś wam pomoŜemy. Uśmiech przywrócił iskierkę Ŝycia w przekrwionych oczach młodzieńca. - Dziękuję wam.- Skłonił się lekko. - Dziękuję. Bezimienny podszedł do męŜczyzny, który nosił łańcuch i ciemnozielony płaszcz burmistrza. Tamten wyciągnął drŜącą dłoń, a wielki wojownik ujął ją i mocno nią potrząsnął. - Gannan. Przynajmniej Ŝyjesz. - Ledwie, Bezimienny. Powiedziałbym, Ŝe dobrze cię widzieć, lecz obawiam się, Ŝe wasze przybycie ma niewiele wspólnego z ratowaniem, za to duŜo z przyczyną tego całego zamieszania. Tymczasem Ilkar podszedł do Hirada. - Czy jest tu ktoś, kogo on nie zna? - wyszeptał. - Najwyraźniej nie - odparł elf. - Zostawiłem konie pod opieką tutejszego. W zachodniej części miasta jest juŜ tymczasowa stajnia. Bezimienny zignorował ich i dalej stał z burmistrzem. - Rozmawiałeś z Denserem? - Nie za długo, ale tak. - Gannan uniósł się na krześle, aby obiema rękami lepiej ułoŜyć zranioną nogę. - Jest bardzo poruszony. W tym, co mówi, nie ma zbyt wiele sensu. - Gdzie on jest? Muszę z nim pogadać. Gannan wskazał na pobliski stół. - MoŜe najpierw zechcecie się nieco poŜywić? - Nie - podziękował Bezimienny - zachowaj to dla swoich ludzi. Sami zatroszczymy się o siebie. - Chwilę temu Denser poszedł za spichlerz, pragnąc nieco ciszy i samotności. Szukajcie go tam. - Dzięki, Gannan, spotkamy się potem. - I Bezimienny odwrócił się. - Hirad, idziesz czy zostajesz? MęŜczyzna wzruszył ramionami. - Kiedyś i tak będę musiał z nim porozmawiać. Równie dobrze mogę to zrobić teraz. Bezimienny skinął głową. - Dobrze. Więc poszli. Spichlerz przylegał niegdyś do ratusza, lecz teraz została z niego tylko sterta gruzu. Dalej, na północnym skraju Greythorne, ruch i liczba świateł malały, choć zniszczenia były równie powaŜne. Najwyraźniej za mało ludzi ocalało, aby mogli wszędzie pracować. Ktoś szedł przez gruzy, zakłócając ciszę odgłosem przesuwania dachówek i szorowania kamienia o kamień. - To Denser - rzekł Ilkar, wskazując w mrok.
Przez chwilę Hirad nie mógł odnaleźć go na ciemnym tle, potem dostrzegł ruch jego głowy. Mag kucał na ruinach czegoś, co kiedyś prawdopodobnie było domem. Wokół leŜały rozrzucone belki, a dachówki, strzecha i kamień piętrzyły się w nie do końca zburzonych rogach pomieszczenia. Trzymał coś w dłoni, a kiedy podeszli bliŜej, zobaczyli, Ŝe to drobna ludzka rączka. Wyglądało na to, Ŝe ich nie zauwaŜył, trzymał rączkę w jednej dłoni, a drugą delikatnie ją gładził. Poprzez szum wiatru Hirad słyszał, Ŝe coś mamrocze, ale nie mógł rozróŜnić słów. - Denser? - zapytał łagodnie Bezimienny. MęŜczyzna drgnął i odwrócił się do nich. Po jego twarzy płynęły łzy, a oczy były czarnymi jamami w ciemnościach nocy. - Spójrz, co ona zrobiła - wyszeptał stłumionym głosem i głośno przełknął ślinę. - To zaszło za daleko. Ilkar kucnął obok niego. - O czym ty mówisz? Denser wskazał na trzymaną w ręce dłoń. Elf podąŜył za jego wzrokiem. Rączka naleŜała do leŜącego obok małego chłopca, który miał moŜe z pięć lat, choć, prawdę mówiąc, trudno było powiedzieć. Jego głowa została zmiaŜdŜona przez spadający kamień. - Nie moŜesz winić za to Lyanny. - Winić Lyannę? - Denser pokręcił głową. - Nie, ale to ona jest przyczyną tego wszystkiego. Nawet teraz moŜna poczuć, co napędza wiatr. Wyobraź sobie, Ŝe jest pięćdziesiąt razy silniejszy i rozwala ci ściany. To cud, Ŝe ktokolwiek z nich przeŜył. Jeśli trzeba kogoś winić, to mnie i Erienne. - Nie sądzę, aby to było takie proste - odparł Ilkar. Wyjął dłoń chłopca z wciąŜ poruszających się palców Densera i połoŜył ją na rumowisku. - Tylko ja mogę to powstrzymać. Tylko ja - wymamrotał Denser. W jego spojrzeniu tliło się szaleństwo, głos łamał się. - Musicie zabrać mnie do niej. Musicie. - Chyba juŜ pora, abyś przestał się zadręczać i odszedł stąd. - Ilkar rozejrzał się. - Czy moŜemy tu znaleźć jakieś odosobnione miejsce? Hirad wzruszył ramionami. - Jeśli je sobie sami zbudujemy. W oczach Ilkara błysnął gniew. - Coś znajdziemy. Chodź, Denser. Napijesz się czegoś ciepłego. KaŜdy kąt i kaŜda osłonięta dachem przestrzeń była zatłoczona dorosłymi i dziećmi, rannymi i tymi, którzy się nimi opiekowali. Krucy opuścili centrum miasta i rozpalili ogień w kręgu kamieni w budynku, który oczyszczono juŜ z ofiar. Kiedy w starym Ŝelaznym kociołku Bezimiennego zabulgotała woda, Denser uspokoił się nieco, lecz jego dłonie w dalszym ciągu drŜały. - Dziwi mnie, Ŝe w ogóle tu jesteś, Hirad - rzekł, usiłując się uśmiechnąć. Hirad nawet tego nie próbował. - Nie byłoby mnie tutaj, ale Sha-Kaan potrzebuje Al-Drechar. Starzy magowie to teraz ich ostatnia szansa, gdyŜ wszyscy inni ich opuścili. - Czy moŜemy odłoŜyć to na później? - Głos Ilkara był pełen bólu. - Od jak dawna tu jesteś,
Denser? Xeteskianin wzruszył ramionami. - Dzień. Zatrzymano mnie. Taki tu bałagan. PrzecieŜ musiałem im pomóc. - Nie moŜesz za to winić siebie - powiedział Ilkar. - Nie mogę? A czy to nie jest właśnie to, czego chcieliśmy z Erienne? Dziecię Jedności. NajpotęŜniejszy mag Balai. - Te ostatnie słowa niemal wypluł. - Ona wyrwała się spod kontroli i ktoś musi ją powstrzymać. Ja muszę ją powstrzymać. Ilkar popatrzył na Hirada i Bezimiennego. - A co, nie mówiłem? Bezimienny skinął głową. - Jeśli on jest o tym przekonany, to ja chyba teŜ jestem gotów uwierzyć. Ale to nie zmienia powodu, dla którego tu jestem, nie zapominaj o tym. Denser, odnajdziemy ją i pomoŜemy jej to kontrolować. A raczej ty jej pomoŜesz, jeśli tylko zechcesz. Ilkar mówił nam, Ŝe to moŜe być jej Noc. - Co pozostanie, kiedy dla Dziecka Nocy wreszcie nastanie świt, co? - Denser zatoczył dłonią krąg. - Popatrz tylko. Wszędzie śmierć. Słyszałem róŜne opowieści. KrąŜą po całym mieście. To nie jest jedyna rzecz, jaką widziałem. To się dzieje wszędzie. - Schował głowę w dłoniach. - A sprawiła to magia. Tak mówią ci, co przeŜyli. Ale to nie tylko magia, prawda? To moja córka. Moja córka. Musicie mnie do niej zaprowadzić. - Uspokój się, Denser. Musisz odpocząć. Hirad, potrzebujemy dla niego czegoś ciepłego do picia - zarządził Ilkar. Potem mag rozsiadł się i pozwolił, aby otuliła ich cisza. Denser przełykał łzy, Bezimienny i Hirad prawdopodobnie przetrawiali jego słowa. Ilkar zaś czuł, Ŝe stracił całą energię. Miał nadzieję, Ŝe rano uda im się bardziej rozsądnie porozmawiać. Ale do rana pozostało jeszcze bardzo duŜo czasu. *** Wszystko było nie tak. Thraun pozostawił resztki stada w bezpiecznym miejscu, ukryte w głębi Thornewood, w płytkiej jamie wykopanej pod kępą drzew, których wicher nie zdołał zniszczyć. Postanowił sprawdzić Greythorne, gdzie mieszkali ludzie. Chciał ukraść coś do jedzenia i poszukać śladów tych, których przypominał sobie z zamglonej i niewyraźnej przeszłości. Lecz kiedy późną nocą znalazł się na miejscu, pod pełnym chmur niebem, zastał tylko rozpacz i zniszczenia. Spoglądał na miasto z górującego nad nim wzgórza i jego wilcze serce biło dziwnie, jakby z sympatią dla rasy, którą uwaŜał za zagroŜenie. A więc nie będzie poŜywienia. Nie będzie kury do złapania, psa ani kota do pogonienia ani porzuconych w jakiejś bocznej uliczce resztek z posiłku. Choć panowała noc, miasto Ŝyło tak, jakby to był dzień. MęŜczyźni dźwigali kamienie z zawalonych budynków. Znalezione martwe ciała zanoszono do centrum. Wszędzie jego wzrok raziły światła latarni i pochodni. Nie mógł ryzykować wejścia do miasta - nie chciał znów
sprowadzać łowców do Thornewood. Tak więc ruszył z powrotem do watahy, lecz inną drogą, mając nadzieję, Ŝe znajdzie jakąś zdobycz. I wtedy ich zobaczył. Czterech ludzi, dwóch zabitych metalem i dwóch czymś innym, ich twarze świadczyły o nagłym przeraŜeniu i szybkiej agonii. Było teŜ coś jeszcze. Zapach w powietrzu i na liściach, który znał, czystość, z jaką zabito ofiary, i szczątkowa wiedza wewnątrz niego, która przebudziła się do Ŝycia. Wiedział, kto to zrobił. Wyczuwał to w powietrzu. To musiało mieć związek z tą dwójką, którą widział w Thornewood, zanim nadszedł wiatr. Thraun zatrzymał się, jego umysł z wolna się rozjaśniał. Thornewood bardzo ucierpiało. I to nie dlatego, Ŝe tyle drzew zostało połamanych, ale ucierpiało z powodu tego, jak to się stało. Nagły wiatr pozbawiony wszelkich więzi z tym, co naturalne, a związany z mgłą, którą mógł wyczuć dookoła siebie, ale nie potrafił jej dotknąć. Przeczucie, Ŝe coś jest nie tak, cały czas unosiło się wokół niego. Z kaŜdym powiewem wiatru jego serce drŜało, z kaŜdą kroplą deszczu bał się potopu z jasnego nieba. To musi się skończyć. ZagroŜenie dla jego stada musi zostać usunięte. Ci ludzie, których tak słabo rozpoznawał, byli w jakiś sposób z tym związani. MoŜe szukali tego, czego on teraz szukał. A być moŜe nie. Lecz jedna rzecz była pewna: nie mógł pozostać w Thornewood i Ŝyć samą nadzieją. Thraun zawsze wiedział, Ŝe róŜni się od reszty watahy. Rozumiał wiele rzeczy. Nie dawał się zranić. Czuł dziwną więź z ludźmi, która doprowadziła do tego, iŜ zabronił swojej watasze polować na nich. Ale teraz potrzebował wilków. Powziąwszy decyzję, potruchtał z powrotem do watahy. Pozostawił szczeniaki pod opieką najmniej zdolnej do walki samicy, a resztę poprowadził w stronę Greythorne. Gdzieś tam były odpowiedzi na nurtujące go pytania. *** Hirad trącił nogą ognisko i nowy płomień wystrzelił w niebo, rozrzucając głownie. Ciemność poza kręgiem światła nie była cicha. Choć nie padało, wiatr nawiewał coraz więcej chmur, a jego dzikie podmuchy podrywały kurz i wyły w ruinach niegdyś wspaniałych domów Greythorne. W centrum i na południe od miasta latarnie wciąŜ się paliły, praca przy wyciąganiu trupów spod gruzów trwała. Hirad czuł ogromny podziw i współczucie dla mieszkańców miasta, którzy lgnęli do siebie w poszukiwaniu wsparcia, podczas gdy ich wewnętrzna siła kazała im szukać w ruinach zmarłych, aby ci, co przetrwali, mogli zacząć Ŝyć od nowa. Barbarzyńca dorzucił do ognia wyschniętą gałąź i popatrzył na tych, których pilnował. Krucy. Bez wątpienia czuł się z nimi dobrze. Nie wyobraŜał sobie, Ŝe kiedykolwiek jeszcze będzie czuwał nad Denserem, Ilkarem i Bezimiennym, ale tak właśnie się stało, a ich śpiące sylwetki świadczyły o zaufaniu, jakim go darzyli. Tak wiele wspomnień tłoczyło mu się w głowie, Ŝe aŜ nie umiał sobie poradzić. Zdjął gorący kociołek znad ognia i ponownie napełnił kubek. Namoczone zioła, które zebrał Ilkar, były tak dobre, Ŝe nadawały się do jeszcze jednego zalania.
Wiatr igrał po obozie, wciskając się pod płaszcze i futra śpiących przyjaciół jak szepczący kieszonkowiec, który jednak niczego nie chce ukraść. Uśmiechnął się, przypominając sobie niezliczone chwile, kiedy juŜ to widział. Lecz uśmiech zgasł, kiedy jego wzrok spoczął na postaci Densera. Powiew wiatru zniknął, a mimo to płaszcz poruszał się pod dotykiem jakiejś niewidzialnej dłoni. Widział w swoim Ŝyciu znacznie więcej magii niŜ większość nie znających się na niej osób i potrafił rozpoznać Płaszcz-Ukrycia. Mając świadomość, Ŝe mag chodzący wokół Densera moŜe nie być sam, Hirad powoli wstał, nie spuszczając przyjaciela z oka. Denser leŜał naprzeciw niego po drugiej stronie ogniska, Bezimienny po lewej, a Ilkar po prawej. Hirad wyprostował się, jego serce zaczęło szybciej bić. Wśród ruin przeszedł następny powiew wiatru. Hirad obrócił się nieco, jakby chciał spojrzeć na Greythorne, a potem gwałtownie odwrócił się i przeskoczył przez ogień. Wylądował za Denserem, ale zahaczył o ramię okrytego Płaszczem maga, który właśnie schylał się, aby coś ukraść. Hirad usłyszał, jak zaskoczony mag coś burknął, i nagle go zobaczył szczupła postać odziana w ściśle dopasowany czarny strój. Barbarzyńca powalił go na ziemię. - Krucy! Mag atakuje! - zawołał, padając na ziemię, aby unieruchomić tamtemu ręce. Mag był jednak szybki, Ŝylasty i zwinny. Wyrwał się z rąk Hirada i odepchnął barbarzyńcę. Hirad przetoczył się jeszcze raz i przeszedł do klęku. Widział, Ŝe mag jest wciąŜ zdezorientowany, a za jego plecami juŜ budzą się Krucy. Obcy rzucił się do ucieczki, ale Hirad był szybszy i wystawił nogę, aby go podciąć. MęŜczyzna wywinął kozła i legł w pyle. Kruk rzucił się na niego. Mag szybko zerwał się na nogi i natarł na barbarzyńcę. Wymierzył pięścią cios, ale Hirad uchylił się, a kiedy był juŜ poza zasięgiem rąk przeciwnika, uderzył go w przeponę, a potem lewą ręką prosto w nos. Poczuł, jak kość pęka i jego pięść zalewa mokra i ciepła krew. Mag cofnął się, chwiejąc się i jęcząc z bólu. Hirad rzucił się za nim, trafił go dwa razy w usta, a potem wymierzył haka, przed którym męŜczyzna uchylił się do tyłu. Hirad zebrał wszystkie siły, lecz nie zdołał zadać następnego ciosu, zwalony z nóg przez kogoś, kto wpadł na niego z boku. Dookoła słyszał krzyki. W polu widzenia pojawiła się następna postać. - Trzech! Ich jest trzech! - wrzeszczał Denser. Ktoś wyciągnął miecz. Hirad zobaczył błysk metalu i instynktownie zablokował cios z lewej, trafiając napastnika w przedramię. Potem wycofał się do tyłu, usiłując rozejrzeć się. Wszędzie wokół widać było ludzi. Tymczasem przeciwnik Hirada poderwał się na nogi, ale natychmiast zgiął się wpół i barbarzyńca poczuł na twarzy kropelki krwi. Mag upadł. - O, bogowie! - krzyknął, zrywając się, aby poszukać maga ze złamanym nosem, lecz Denser wypatrzył go pierwszy. - Dranie! - wrzeszczał Denser i raz za razem opuszczał zakrwawiony miecz. - Przestań! Przestań! - krzyczał Bezimienny.
Obok Hirada wił się drugi mag, trzymając się za bok i krzycząc w agonii. Hirad wbił nogę w jego twarz, by go uciszyć, podczas gdy cały czas słyszał dobiegające z tyłu tępe odgłosy uderzania metalu o martwe ciało. - Koniec, Denser, to koniec! - znowu krzyczał Bezimienny. - Nie! - wrzeszczał Denser. - To koniec! - W głosie Bezimiennego zabrzmiało zdecydowanie. Wreszcie zapadła cisza. Hirad otrzepał się. Zacisnął pięści tak mocno, Ŝe aŜ zaczęły go boleć. Na gruzie obok niego leŜało poskręcane ciało maga. Kopniak w twarz złamał mu kark, lecz biorąc pod uwagę ziejącą w jego plecach ranę, prawdopodobnie było to dla niego błogosławieństwem. Kilka stóp dalej leŜało drugie ciało. Wszędzie było pełno krwi. W czerwonawym blasku ognia zdawała się lśnić na kaŜdym kamieniu, tworzyła ślady na piasku i gromadziła się w kałuŜach wokół ciał. Trzeciego napastnika nie było widać, Hirad wyciągnął miecz, rozglądając się w ciemności. - Gdzieś tam jest jeszcze trzeci - ostrzegł przyjaciół. - Nie wróci - szepnął Denser. - Wie, Ŝe będziemy na niego czekać. Xeteskianin wciąŜ pochylał się nad swoją drugą ofiarą. Ściskał ociekający krwią miecz i gwałtownie łykał powietrze, miał twarz pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Bezimienny i Ilkar stali obok niego. śaden z nich nie wyciągnął broni, obaj spoglądali z niemal komicznym przeraŜeniem na rzeź, której tak szybko dokonał Denser. - Denser, pora oczyścić miecz i schować go - powiedział cicho Bezimienny. Xeteskianin skinął głową i uklęknął, by wytrzeć miecz o ubranie zabitego maga. Patrzyli na jego powolne i staranne ruchy, a potem jak wraca do ogniska, nie chcąc patrzeć im w oczy. Usiadł na swoim posłaniu i zagapił się w ogień. - Kim oni byli? - zapytał Hirad. - Dordovańczykami - odparł Ilkar. - Zabójcami - zgrzytnął zębami Denser. - Nie sądzę - rzekł Hirad. - Wtedy to twoja krew by tu była, a nie ich. Co ci się, do diabła, stało? - Wskazał na ciała i wrócił do ciepła ogniska. Ilkar i Bezimienny dołączyli do niego. - Nie mogę uwierzyć, Ŝe to twoja robota. Denser wzruszył ramionami. - Zaatakowali nas, więc broniliśmy się. - Ciekawy punkt widzenia - powiedział Ilkar. - Ktoś mógłby powiedzieć, Ŝe goniłeś za bezbronnym człowiekiem i posiekałeś go na kawałki. - Nie zaatakowali nas - dodał Hirad. - Oni chcieli czegoś od ciebie. Denser spojrzał na Hirada. Furia jeszcze w nim nie wygasła. - I nie dostali. - Nie dostali czego? - zapytał Bezimienny.
- NiewaŜne. - Dłoń Densera odruchowo dotknęła kieszeni na piersi. - NiewaŜne? - Hirad widział szalony błysk w oczach Densera, więc postanowił zachować spokój. - Dla Dordovańczyków było waŜne. Dla ciebie teŜ, skoro ich zabiłeś. - Nie dlatego to zrobiłem. - Zatem powiedz nam dlaczego - rzekł Bezimienny. - Znów coś przed nami ukrywasz, a my znowu nie moŜemy się przygotować. NaraŜasz nas na niebezpieczeństwo, a Krucy tak nie postępują. - Bogowie, zupełnie jakbym słyszał Hirada - powiedział Denser. - Bo w tym przypadku on ma cholerną rację - wyraził swoje zdanie Ilkar. - Musimy wiedzieć, Denser. śebyśmy mogli spokojnie spać. Xeteskianin uniósł brwi i niechętnie skinął głową. - To dziwne, ale okazuje się, Ŝe nie przetłumaczono całego Proroctwa. Zabrałem nie przetłumaczone stronice do Xetesku i dzięki nim poznałem zamiary Dordovańczyków, jasne? Hirad westchnął i spojrzał w kierunku miasta. Zobaczył zbliŜające się w ich stronę światła. Nic dziwnego, pewnie krzyki umierającego maga, mimo wiatru, usłyszało całe miasto. To przynajmniej utrzyma trzeciego męŜczyznę z dala od nich. Schował miecz i usiadł.- A ty uwaŜałeś, Ŝe te skrawki nie są warte Ŝadnej wzmianki? - zapytał cichym, lecz gniewnym głosem Ilkar. - NaraŜałeś nas od chwili, kiedy opuściliśmy Dordover, i nawet nie raczyłeś nam o tym powiedzieć. Wielkie dzięki. - Nie sądziłem, Ŝe dowiedzą się o tym - odparł Denser. - Nie o to chodzi. Mam tylko nadzieję, Ŝe to było tego warte. - Spojrzał na Densera i juŜ wiedział, Ŝe dla niego było. - Jeśli złapią moją córkę, złoŜą rytualną ofiarę. Będzie umierać w strasznych cierpieniach. Nie pozwolę, aby tak się stało. Wystarczy wam? Denser zapatrzył się w ogień. - Na razie - odparł Bezimienny. Hirad spojrzał na wielkiego męŜczyznę. On na pewno podejrzewa, Ŝe tu chodzi o coś więcej. Czas pokaŜe, ale on rzadko się myli. A teraz, poniewaŜ latarnie coraz bardziej się zbliŜały, trzeba pomyśleć o wyjaśnieniach. *** Erienne wiedziała, Ŝe mają niezłą szybkość, ale mimo to dla niej ta podróŜ trwała zbyt długo. Wiedziała, Ŝe to skutek niecierpliwości, ale dokuczliwe uczucie nie chciało jej opuścić. Najchętniej popędziłaby statek, dmuchając w Ŝagle, chociaŜ wiał stały wiatr, goniący po powierzchni wody białe rumaki. Bez wątpienia było to dzieło umysłu Lyanny, i to dość potęŜne. Czasami widziała, jak kapitan Wiązu marszczy czoło przy sterze, zaskoczony tym, Ŝe wiatr nie wieje zgodnie z kierunkiem pędu chmur, Ŝe podąŜa w swoją stronę. Lecz był dobrym Ŝeglarzem, nawykłym do kaprysów Oceanu Południowego i przypływów wokół Calaius, i choć najwyraźniej irytowała go róŜnica między tym, co widział i co czuł, ufał swojej ocenie i trzymał wszystkie Ŝagle rozwinięte.
Jak co rano Erienne zerwała się wraz z pierwszymi oznakami świtu. Stojąc na dziobie, odziana w grube wełniane spodnie, koszulę i płaszcz, podziwiała światło rozlewające się na wschodzie. Tego ranka zobaczyła na horyzoncie Balaię. Dzień był jasny, bez śladu mgły, ten widok wprawił ją w dobry nastrój, tłumiąc niecierpliwość, którą Ren’erei uznała za śmieszną i jednocześnie frustrującą. - Spokojnie - powiedziała. - Nie moŜesz zrobić nic więcej. Wiatr i statek są poza twoją kontrolą. Jeśli dasz odpocząć umysłowi, dni będą płynąć szybciej. Erienne uśmiechnęła się i odwróciła, aby spojrzeć na śliczną młodą elfkę stojącą na pokładzie sterowym obok kapitana. Próbowała nauczyć czarodziejkę uspokajających ćwiczeń, zadziwiająco podobnych do tych, których uczono w kolegiach magów cierpiących na powaŜny upływ many. Ren’erei poprosiła ją, aby wyobraziła sobie, Ŝe jej zmęczony umysł to mięsień napięty z wyczerpania, który z wolna rozwija się i rozciąga, a potem, Ŝeby poczuła w wyobraźni, jak zimny strumień krwi zaczyna ponownie nim płynąć.Wiedziała, Ŝe potrafi to zrobić, ale po prostu nie chciała. Przyznała to z uśmiechem, na co Ren załamała dłonie i odeszła. Oczywiście teraz Erienne Ŝałowała, Ŝe nie próbowała. Była zmęczona, nie przespała całej nocy od chwili, kiedy opuściła Herendeneth. Pełne bólu i strachu okrzyki Lyanny wciąŜ odbijały się echem w jej głowie, a własne zniecierpliwienie kazało budzić się wiele razy. Brzeg był coraz bliŜej i jeśli kapitan dobrze wyliczył czas przypływu, to niedługo wpłyną na rzekę Arlen. Erienne nie wątpiła, Ŝe tak właśnie będzie. Jej uczucia były mocno splątane. Bardzo pragnęła zobaczyć Densera, ale jednocześnie obawiała się jego reakcji po tak długiej rozłące. Potrzebowała jego siły i rady, ale nie podobało jej się przyznanie do poraŜki, za jaką uwaŜała proszenie go o pomoc. WciąŜ przepełniało ją podniecenie na myśl o spotkaniu z Krukami, choć bała się, czy poczucie bezpieczeństwa, jakie w ten sposób zyska, będzie uzasadnione. W końcu jak mogą jej pomóc? Ale juŜ po chwili musiała uśmiechnąć się na tę myśl. Wbrew wszystkiemu osiągnęli tak wiele, Ŝe to pytanie było śmieszne. Na pewno znajdą jakieś wyjście. Jednak będą teŜ problemy. Wiedziała, Ŝe Ilkar jest przeciwny powrotowi Jedności, i doskonale rozumiała myśli, jakie ścierały się w jego głowie. A moŜe nawet nie będzie go z Krukami? Lecz gdzieś tam w głębi czuła, Ŝe nie przepuści takiej okazji - choćby po to tylko, by upewnić się, Ŝe jego kolegium na tym nie straci. Co do Densera, no cóŜ, jego kolegium miało w tym ogromny interes i bez wątpienia bardzo by się zdenerwowali, gdyby nie współpracował z nimi. Lecz on najpierw czuł się ojcem, a dopiero potem Xeteskianinem, i jeśli tylko uzna, Ŝe zagraŜają Lyannie, stanie nawet przeciwko własnemu kolegium. W tym wypadku, tak jak w wielu innych kwestiach, on i Erienne byli jednej myśli. Wszystkie te rozwaŜania powodowały, Ŝe coraz silniej przeŜywała rozstanie z dzieckiem. Biedna Lyanna. Niewinna dziewczynka wplątana w grę bez zasad, wyraźnie określonych stron i pewnych sposobów zwycięstwa. Erienne bardzo pragnęła ujrzeć jej drobną twarzyczkę, śliczny uśmiech i piękne oczy. Bała się, Ŝe jeśli jej misja nie powiedzie się, a Dordovańczycy odnajdą
Herendeneth, juŜ nigdy jej nie zobaczy. Narastający wiatr podrzucił dziób Wiązu na kolejną falę, miotając w powietrze i na pokład wodny pył. Erienne starła go z twarzy, odwróciła się i podeszła do pokładu sterowego. Po sześciu dniach na morzu jej krok był spokojny, a równowaga niezachwiana. Wbiegła po ośmioszczeblowej drabinie i stanęła obok Ren’erei. Elfka uśmiechnęła się, w jej zielonych oczach migotały wesołe iskierki. - Trochę gorzej tam na dole, co? - Nie. Po prostu juŜ się dzisiaj myłam. Jak blisko jesteśmy? Kapitan odwrócił ku niej zaczerwienioną, ściągniętą twarz. Jego ręce mocno ściskały koło sterowe. - Dzień i połowa, nie więcej. A mniej, jeśli wpłyniemy na rzekę nocą, a ja zamierzam tak zrobić. - Jego głos był melodyjny i łagodny, tak róŜny od tego, jakim wykrzykiwał załodze rozkazy. Erienne kiwnęła głową. - Pora, abym skontaktowała się z Denserem. Będę w swojej kajucie, nie chcę, aby mi przeszkadzano. - Zatem stanę przed drzwiami. - Twarz Ren’erei była powaŜna. - Nie musisz. - Erienne uśmiechnęła się. - Mimo wszystko stanę. Erienne zeszła pod pokład pierwsza. Kiedy dotarły do drzwi jej kajuty, odwróciła się do Ren’erei. - Nie powinnaś nic słyszeć - powiedziała. - Ale nawet jeśli coś do ciebie dotrze, nie przejmuj się. Czasami rozproszenie Połączenia moŜe być nieco bolesne. - Powodzenia - powiedziała elfka. - Dziękuję. - Zamknęła drzwi, połoŜyła się na łóŜku i przymknęła oczy. Dostroiła się do zakresu many, szukając charakterystycznego szczytu, w którym rozpoznałaby Densera, a potem modliła się, aby znajdował się w jej zasięgu i, co najwaŜniejsze, aby w ogóle jej odpowiedział. Nie rozczarowała się.
Rozdział 13
Darrick patrzył na stojącego przed nim wściekłego mistrza Dordover. Młody generał nie spał, choć jego konni i magowie złapali kilka godzin snu, gdy przyjechali w środku nocy do ruin Greythorne. Dopilnował rozstawienia wart i karmienia koni, a potem odwiedził ruiny, wysyłając natychmiast połowę ze swoich czterystu jeźdźców do ratowania miasta. Postanowił podjąć ostateczną decyzję, co robić, po całym dniu odpoczynku i zaznajomieniu się z sytuacją. Zirytowany swędzącym zarostem, czerwonymi i piekącymi oczami oraz ciągłym noszeniem stroju do jazdy zdecydowanie nie miał ochoty słuchać sprzeciwu maga Tendjorna. - Ci ludzie potrzebują naszej pomocy - mówił Darrick. - Kiedy ty odpoczywałeś, ja spacerowałem ulicami. Podtrzymuję swoje rozkazy. Tendjorn, dobiegający czterdziestki mag o płaskiej, dumnej twarzy, popatrzył wzdłuŜ swojego długiego, pokrytego popękanymi Ŝyłkami nosa w stronę centrum Greythorne, najwyraźniej chcąc samemu ocenić sytuację. - Generale, jeśli się nie mylę, twoje rozkazy dotyczyły wspierania wojsk znajdujących się obecnie w Arlen i wokół niego, jak równieŜ spotkania z Vuldaroqiem, kiedy przybędzie tu z pozostałymi siłami. Nasze ostatnie informacje od Gorstana wskazują, Ŝe jesteśmy bliscy odnalezienia dziewczynki, ale musimy działać szybko. Do Ornouth jest kawał drogi, a Xetesk i Protektorzy nie są zbyt daleko za nami. - Otwórz swoje maleńkie oczka i popatrz na to, co ja zobaczyłem, Tendjorn. Miasteczko zniszczone przez huragan. Sam przyznałeś, Ŝe według twojej oceny był to huragan prawdopodobnie wywołany przez obudzone moce Lyanny. Rozumiem wasze pragnienie jak najszybszego złapania jej, ale jako odpowiedzialni ambasadorzy magii mamy obowiązek pomagać tym, którzy stali się jej niewinnymi ofiarami, niezaleŜnie od przybranej przez nią formy. Tendjorn uśmiechnął się. Ten jego protekcjonalny uśmiech rozpalił gniew Darricka, choć trzymał nerwy na wodzy. - Generale, chyba nie rozumie pan w pełni sytuacji. Jeśli szybko nie znajdziemy dziewczynki, będzie to początek końca. KaŜda spędzona tutaj godzina to godzina stracona. - Moje rozkazy pozostają w mocy. Radzę teŜ, abyś następnym razem zniŜył głos, wypowiadając takie uwagi. Mamy sporo czasu. Tendjorn pokręcił głową, jego nie uczesane ciemne włosy rozwiały się wokół małych, okrągłych uszu. - Nie sądzę, generale. Jeśli mogę ci przypomnieć... Darrick złapał obiema rękami Tendjorna za koszulę na piersi i przyciągnął go do siebie. - Posłuchaj mnie, Dordovańczyku, i to bardzo uwaŜnie - warknął, patrząc na niego zimno.
Widział, jak na twarzy maga pojawił się nagły strach. - Ci ludzie potrzebują teraz naszej pomocy. Nie jutro, nie za siedem dni, ale teraz. Naprawdę sądzisz, Ŝe ja, wysłannik Lystern, wyjadę stąd bez kiwnięcia palcem? NiewaŜne, Ŝe to będzie ogromny błąd, ale jak sądzisz, jaką, do cholery, wiadomość przekazalibyśmy im w ten sposób? Ta operacja przebiega pod moją kontrolą. Od Arlen dzieli nas dwa i pół dnia drogi. Przez ten czas przygotujemy i zaprowiantujemy dość statków, aby dopłynąć stąd nawet do Ornouth. Moi jeźdźcy są zmęczeni, konie wyczerpane. Zostaniemy, aby dopilnować tutaj sprzątania. Dopiero potem połowa z nas ruszy do Arlen. To ja zdecyduję, czy Izack i jego ludzie zostaną tutaj, czy do nas dołączą. Rozumiesz? Puścił maga i cofnął się. - Jeśli się ośmielisz, spróbuj odebrać mi dowództwo. - Nie prowokuj mnie, Darrick - warknął Tendjorn, wygładzając ubranie i z trudem maskując niepokój. - To nie prowokacja. Pamiętaj, Ŝe ja tu dowodzę. - A ty pamiętaj, kto tu dysponuje prawdziwą mocą - odparł mag. Darrick roześmiał się. - Tak, pamiętam. Ale teraz nie jesteśmy w Dordover, prawda? Jesteś pośród Lysterneńczyków. Młody generał ruszył w stronę obozu, by skierować jeszcze więcej swoich zmęczonych Ŝołnierzy do poszukiwania ofiar huraganu. *** Z mieszczanami, którzy przyszli sprawdzić, co się dzieje z Krukami po ataku dordovańskich magów, nie było Ŝadnych kłopotów. Nie mogli podwaŜyć ich opowieści, a poza tym Krukom zawsze moŜna było ufać. Obudzeni przez Bezimiennego Krucy zerwali się tuŜ przed świtem. Kiedy blade światło przenikało juŜ przez wysoko i szybko płynące chmury, a w zniszczonym mieście na nowo zaczynał się ruch i kolejny cięŜki dzień, do Densera przyszło Połączenie. - A to kto? - zapytał Hirad. Ilkar popatrzył na niego tępo. - CóŜ, trudno zgadnąć. - PrzecieŜ wy, magowie, powinniście wiedzieć takie rzeczy. - Powiedz mi, Hirad, czy jeśli ktoś daje twojemu przyjacielowi list, a ty stoisz obok, to od razu wiesz, od kogo on jest? - Ilkar zastrzygł z irytacji uszami. - CóŜ, listy nie są magiczne, prawda? Nie roztaczają wokół siebie aury ani niczego podobnego. - O bogowie, ile Połączeń widziałeś? Czy to nie oczywiste, Ŝe to osobista i prywatna rozmowa? - Ale to nie znaczy, Ŝe nie wiesz, z kim on rozmawia - odparł obojętnie Hirad, lecz widać było, Ŝe kąciki ust drgają mu w uśmiechu. Ilkar wskazał na swoją twarz. - Widzisz to? To moje oczy. A widzisz tamto? To Denser leŜący na ziemi i odbierający Połączenie od bogowie wiedzą kogo. Tylko tyle wiem. Jestem magiem, a nie wieszczkiem, jasne?
- Wiecie, naprawdę brakowało mi tych waszych intelektualnych dysput - rzekł sucho Bezimienny, klękając obok Densera i podkładając magowi pod głowę zrolowany płaszcz. - Tak dobrze pomyślanych i poprowadzonych. - Miło mi, Ŝe tak uwaŜasz - mruknął Ilkar, spoglądając z ukosa na Hirada. - UwaŜam - stwierdził Bezimienny - i ty teŜ, Ŝe Denser najprawdopodobniej jest w kontakcie z Erienne. W końcu niewiele osób zna jego sygnaturę, a co dopiero domyśli się miejsca jego pobytu. - To znaczy, Ŝe Erienne nie jest daleko - powiedział elf, kiwając głową. - Ich spotkanie było nieuniknione - wyjaśnił Bezimienny. - Co za przypadek, nieprawdaŜ? Pojawiamy się na jakimś odludziu i właśnie wtedy po kilku tygodniach milczenia Erienne podrzuca wiadomość. Bezimienny wzruszył ramionami. - Sądzę, Ŝe znamy się dość długo, by nie wierzyć w przypadki. Erienne wiedziała, Ŝe Denser będzie jej szukał i Ŝe pomoŜemy mu, jeśli nas poprosi, więc zostawiła mu list. Kiedy jej pragnienie kontaktu stało się silniejsze, spróbowała go odszukać. To ma sens, by spotkali się w takim miejscu, gdzie zdaniem Erienne on szybko dojdzie do siebie. - Sprytna dama - ocenił Ilkar. - Nigdy w to nie wątpiłem - powiedział Bezimienny. Wyprostował się i popatrzył na niewielkie wzniesienie w centrum Greythorne. - Zeszłej nocy przybyło tu kilku jeźdźców. Sądząc po odgłosie kopyt, kawalerzystów. Musimy dowiedzieć się, kim są. - Bez wątpienia Dordovańczykami - odparł Ilkar, powaŜniejąc. Bezimienny kiwnął głową. - Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa. MoŜe pokaŜemy im ciała kolegów, co? Kiedy Denser przyjdzie do siebie, pójdziemy i przyjrzymy się im. Miej oczy i uszy szeroko otwarte. Wygląda na to, Ŝe nie jesteśmy po tej samej stronie, jasne? *** - Mamo! Mamo! - Krzyki Lyanny obudziły Cleress, zanim jeszcze do jej zmęczonego umysłu dotarła pilna wiadomość od Aviany. Dom Al-Drechar spowijała ciemność, ale kiedy udało jej się skupić, usłyszała szepty elfów z Gildii i ostry głos Ephemere nakazujący spokój. Lecz gdy Cleress wyszła z pokoju na korytarz w koszuli nocnej, z chustą na ramionach i sandałach na nogach, stało się jasne, Ŝe Herendeneth jest dalekie od spokoju. Wiatr wył w wyłoŜonym boazerią korytarzu, stukał wiszącymi na ścianach obrazami i poruszał dywanem. Kiedy Cleress kuśtykała w stronę gościnnego skrzydła, gdzie spała Lyanna, na ziemię upadła waza. Odgłos pękającego szkła odbił się echem w odległych krańcach domu. Ephy stała przed drzwiami i rozmawiała z jednym z elfów z Gildii, Cleress nie mogła rozpoznać, z którym. Widziała, jak kiwa głową, lekko się kłania i spieszy korytarzem w jej stronę. - Ephy! - zawołała. Ephemere odwróciła się, jej twarz była poszarzała i zła. - Niech Aronaar ci pomoŜe - odparła.
Otworzyła drzwi, ale wiatr je zatrzasnął. W korytarzu rozległ się głośny huk. Ephemere zmarszczyła czoło. Aronaar podbiegł do Cleress, ciemnozielone oczy miał zapuchnięte z niewyspania, spodnie i koszulę załoŜone w pośpiechu. Był boso. - Dziękuję - powiedziała elfka, z wdzięcznością wspierając się na nim, aby odciąŜyć bolące kolano. - Idź w swoim tempie, pani - rzekł Aronaar, lekko pochylając głowę. - Lepiej się pospieszmy. - Ruszyli w stronę Ephemere. - Idziemy, Ephy. Czy ona nadal jest w łóŜku? Ephemere tym razem udało się otworzyć drzwi i przytrzymać je nogą. Kiwnęła głową. - Ana mówi, Ŝe siedzi, ale wciąŜ śpi. Mogą być kłopoty. Ona jest w niebezpieczeństwie, którego moŜemy nie opanować. Cleress poczuła, jak strach napina jej zmęczone mięśnie i zapiera dech w piersiach. - Szybciej, Aronaar, szybciej. Musiały ustalić wielkość przepływu many, rozmiar błysku i tworzonych przez nią wirów. Bez tej wiedzy mogłyby wyrządzić Lyannie ogromną krzywdę, zamykając strumienie, które nie mając moŜliwości uwolnienia, rozproszyłyby się wewnątrz jej umysłu. Spiesząc w stronę pokoju dziewczynki, Cleress zastanawiała się, czy tak właśnie się nie stało. W ogrodzie panował spokój, ale wszystkie wychodzące na niego okna zostały z rozmachem otwarte. Pozostały z nich postrzępione włócznie szkła i kiwające się na wietrze wykrzywione framugi. Płacz Lyanny płonął w Ŝyłach Cleress niczym kwas. Mogła tylko sobie wyobrazić, jak to małe dziecko cierpi, tocząc rozpaczliwą walkę o utrzymanie swojej rodzącej się mocy pod kontrolą. Obecnie, kiedy Lyanna weszła w Noc, cztery stare Al-Drechar czuwały nad nią nieustannie, całymi dniami. Ani przez chwilę nie była pozostawiona sama ze swoim umysłem, to była jedyna metoda, aby dopilnować zaakceptowania przez nią many jako części jej samej i wyłapać wszelkie oznaki, iŜ zaczyna rozumnie kontrolować swoją moc. Al-Drechar nie wiedziały, czy w tym przeraŜająco krótkim czasie, jaki miały na naukę, zdołają przekazać Lyannie wiedzę, która moŜe uratować jej Ŝycie. Wszystkie elfki gnębiło to, Ŝe mimo iŜ Lyanna była inteligentnym i utalentowanym dzieckiem, którego moc nie znała ograniczeń, nie powinna stawiać czoła swojemu Przebudzeniu, zanim nie dorośnie do wieku, w którym zacznie się o niej myśleć jako o nastolatce. NaleŜało zatem zadbać nie tylko o jej psychikę, ale takŜe o stan fizyczny. Stare elfki robiły, co mogły, ale prawdę mówiąc, mogły niewiele. Uczyły dziewczynkę i karmiły ją, kiedy była świadoma, a osłaniały przed wybuchami many, kiedy spoczywała półprzytomna. Jednak cała walka rozgrywała się w jej nie do końca rozwiniętej psychice, a tam nie mogły jej pomóc. Okresy świadomości dramatycznie się skróciły, Lyanna coraz częściej albo leŜała w łóŜku,
albo chodziła korytarzami domu nieświadoma tego, co się wokół niej działo. Al-Drechar podąŜały za nią krok w krok. Wycie wiatru zagłuszył kolejny przeraźliwy krzyk. Cleress odczuła w swoim mózgu, Ŝe chwyt Aviany na umyśle dziewczynki znowu słabnie. Proszę, szybciej, pojawiła się zmęczona myśl. Ona mnie pokona. JuŜ jesteśmy, odparła w myśli Ephemere. Spokojnie, Ano. Aronaar wyciągnął rękę i pchnął drzwi do pokoju Lyanny. Ephemere weszła pierwsza. Cleress zdjęła rękę z ramienia elfa, który został na zewnątrz, i ruszyła za nią. Lyanna siedziała na łóŜku, nie dotykając nogami ziemi. Pot zmoczył jej włosy, spływał po czole i mocno zaciśniętych oczach, kapał z policzków i brody. Chwytała powietrze szeroko otwartymi ustami, wołając matkę i łkając. Jej czoło marszczyło się, jakby od jakiegoś ogromnego wewnętrznego bólu. Na stojącym obok łóŜka krześle siedziała Aviana. Jej twarz była blada i smutna, głowa opadła jej na pierś. Trzymała się rękami boków krzesła, nogi twardo wbiła w podłogę. DrŜała, a jej oczy nieustannie poszukiwały many. Cleress i Ephemere natychmiast dostroiły swój wzrok do zakresu many, spoglądając na ogrom tego, co przeczuwały, idąc tutaj. Tarcza Aviany otulała świadomość Lyanny niczym kaptur. Rwała się, migotała, zachowywała zaledwie resztki stabilności, ale wciąŜ jeszcze trwała. Głęboki brąz świadomości przecinała jaskrawa szmaragdowa zieleń, która była samą Avianą. Pod tym wszystkim pulsował chaos rozpaczliwej walki Lyanny o zapanowanie nad przepływem many w jej głowie, która została tam przyciągnięta przez dziewczynkę jak Ŝywa istota. Teraz mogły zobaczyć, co zrobili jej Dordovańczycy. Nad łagodnym brązem, dającym nadzieję i wskazującym na jej zdolności Drecharów, dominował jadowity pomarańcz kolegium dordovańskiego. To tutaj toczyła się walka. Spojrzawszy głębiej, Cleress widziała pogrupowane w pasma Ŝyłki głębokiej zieleni, bladej Ŝółci i ciemnego granatu. Większość z nich wydawała się spokojna, lecz w centrum całej spiralnej struktury znajdował się pulsujący pomarańcz oznaczający dordovańskie Przebudzenie. Podstępna dordovańska mana zbierała się do ataku niczym zwierzę... niczym wąŜ, po czym rzucała się gwałtownie, rozrywając uspokajający brąz, i wyrywała się na zewnątrz jako gejzer albo - co było bardziej intrygujące i przeraŜające - półkonstrukty. W odpowiedzi na te nagłe ataki Aviana co chwila poprawiała swoją tarczę. Pozwalała błyskom i mocniejszym konstrukcjom umknąć - i jeśli zdołała, ogarniała je i sprawiała, iŜ bezpiecznie rozpraszały się z dala od Lyanny - niemal na pewno sama odnosząc przy tym obraŜenia. Puls Cleress przyspieszył. To nawałnica, nie zamierzona i bez złej woli, ale taka, pod którą Aviana, nawet Aviana, zaczynała się chwiać. Moc, którą obserwowały, nie miała sobie równych. Jeśli Lyanna dokona cudu i przeŜyje, będzie najpotęŜniejszym znanym magiem. To coś, co dla AlDrechar mogło stanowić punkt zaczepienia. Przynajmniej nie poddadzą się tak łatwo.
- Cleress, dostrój się do tarczy - powiedziała Ephemere. - Muszę uspokoić strukturę wewnętrzną. - OstroŜnie - uprzedziła ją Cleress, juŜ chwytając nici many Aviany, aby złączyć tarcze i dać bezpieczniejsze ujście błyskom. - Zamierza rzucić czar. - Próbuje połączyć się z Erienne - odparła Aviana z ulgą w głosie, kiedy Cleress przejęła na siebie nieco impetu wybuchów Lyanny. Mimo wstrząsów, które czuła, i skoncentrowaniu się na wsparciu Any, Cleress zirytowała się, Ŝe od razu tego nie zauwaŜyła. - Oczywiście - mruknęła. Choć Lyanna nie była uczona nawet podstaw Połączenia, wrodzona wiedza kazała jej na wpół przytomnemu umysłowi próbować. Jej źle ukształtowane i niewiarygodnie niestabilne konstrukty trwały zaledwie kilka uderzeń serca, ale mimo to usiłowała przepłynąć przez spektrum, które mogłoby doprowadzić ją do umysłu matki. Na szczęście nie miała szans powodzenia. Jej moc sięgała niebezpiecznych szczytów, z których mogłaby spaść na Erienne z siłą Stopienia-Umysłu. To właśnie te szczyty Aviana filtrowała przez swoją psychikę, aby rozproszyły się z dala od młodego, bezradnego umysłu. Mimo to ból czasami musiał być bardzo silny. Nic dziwnego, Ŝe Lyanna tak często wołała Erienne. - Aviano, puść tarczę, jeśli musisz. - Cleress mimo zmęczenia czuła się zdolna do podtrzymania tarczy, podczas gdy Ephemere będzie odcinać źródło wybuchów. - Nic mi nie jest. Ephy, będziesz musiała szybko z nią porozmawiać. Tylko bogowie wiedzą, co się dzieje na zewnątrz. - Nie, nie będę z nią rozmawiać. Mam lepszy pomysł. Zamierzam stopić swoją manę z jej maną. - To ryzykowne - uznała Cleress. Ujęta w pułapkę mana zwinęła się i rozprostowała, wypluwając kolejne nie rozwinięte Połączenie. Była słaba, gdyŜ Lyanna juŜ się zmęczyła, i Cleress zdołała ją rozproszyć wewnątrz tarczy, dla mórz wokół Herendeneth oznaczało to niewielkie zwycięstwo. - Lyanna musi dowiedzieć się, jak przekształcić dordovańską magię w Jedność. Jeśli tego nie zrobi, nie sądzę, abyśmy wytrzymały to my albo Balaia. - JeŜeli uwaŜasz, Ŝe potrafisz, zrób to, Ephy - zgodziła się Aviana. - Tylko się pospiesz. Cleress obserwowała uwaŜnie, jak gładka brązowa sfera, reprezentująca spokój umysłu Ephemere, zaczyna się rozciągać, cały czas nie tracąc koncentracji na tarczy. Potem ze sfery wypłynęły pasma many. Niewielkie włókna delikatnie dotykały wielobarwnego chaosu, którym była Lyanna. Z początku dziewczynka zdawała się nieświadoma, Ŝe ktoś dotyka jej many, Ephemere rozciągnęła delikatne pasemka szerzej, odcinając plamy mocnego dordovańskiego pomarańczu, łącząc ich przepływy ze swoimi i przejmując na siebie ich agresję. Mimo iŜ Lyanny nie uczono technik obrony przed magiczną agresją, w jej umyśle uaktywniły się wrodzone zdolności.
- Teraz się zacznie - szepnęła Ephemere. - Bądźcie gotowe. JuŜ w następnej chwili Cleress zrozumiała aŜ za dobrze, co to oznacza. Zwinięty rdzeń many Lyanny kurczył się, przechodząc od rozmiaru czaszki do wielkości pięści szybciej niŜ oko umysłu było w stanie nadąŜyć. Ephemere stęknęła i włókna jej many zaczęły się odwijać, natychmiast utworzyła się z nich wypukła powierzchnia, którą pięść z wielką energią usiłowała przebić. - O, bogowie - wyszeptała Cleress, widząc, jak energia many atakuje tarczę Ephemere i rozprasza się na niewzruszonej powierzchni utrzymywanej przez umysł o ogromnym doświadczeniu. Niektóre pasma many wyrywały się na zewnątrz i wpadały na tarczę utrzymywaną przez Avianę i Cleress. Dwie Al-Drechar rozpaczliwie ją modulowały, aby przyjąć ich impet i nie pozwolić im przedrzeć się i siać zniszczenie na Balai. Przyjęta przez Lyannę moc była jak młot walący w jej odsłonięty mózg. Wysyłane przez nią błyski krąŜyły wokół tarczy, szukając drogi ujścia, a tym ujściem były Aviana i Cleress. Oczywiście Al-Drechar mogły zbudować zamkniętą sferę, ale to wyrządziłoby Lyannie nieodwracalną krzywdę, gdyŜ energia jej many poŜarłaby samą siebie w umyśle, który dopiero niedawno został uwolniony. Nie moŜna było do tego dopuścić. Dlatego stare, lecz mocne umysły Al-Drechar musiały przyjąć na siebie pełną siłę many, wypuszczając tylko to, co mogłoby zagrozić ich tarczy, i ryzykując pojawienie się katastrofalnych rozbłysków na otulających Balaię ścieŜkach many. Opór Lyanny był gwałtowny, lecz krótki, i Cleress uświadomiła sobie, Ŝe Ephemere spodziewała się tego. Przepływ many szybko zmniejszył się i osłabł, a oddech dziewczynki wrócił do normalnego stanu. - Przyłączcie się do mnie - poprosiła Ephy. - Ona jest wyczerpana. - Powinnyśmy jeszcze trzymać tarczę - odparła natychmiast Aviana. - Spełniła juŜ swoje zadanie. Zaufaj mi. Teraz trójka Al-Drechar zaczęła gładzić gniewny, zmęczony splot many osłaniającej Lyannę i wyciągać pasma Dordover, uspokajając je tak długo, aŜ przybrały brązowy odcień. Cleress czuła, jak energia Lyanny odpływa, podobnie jak jej własna. W fizycznym świecie zareagowała szybko, chwytając w ramiona dziewczynkę, która, wreszcie spokojna, zapadła w głęboki i pozbawiony marzeń sen. - Musimy obudzić Myrę - rzekła Ephemere. - Ona zajmie się nią przez resztę nocy. - Nie - sprzeciwiła się zdecydowanie Aviana. - Ja to zrobię. Módlcie się tylko, by w ciągu dnia była równie spokojna. Cleress wiedziała, co ma na myśli. Bez odpoczynku nie poradzą sobie z kolejnym takim wybuchem. Najlepiej, aby Myriell nie została obudzona przed południem, Aviana zaś przespała kolejny dzień i noc. Ona i Ephy były w trochę lepszym stanie, musiały tylko przespać całą noc, zanim znów zaczną pełnić dyŜury przy Lyannie, chroniąc ją przed jej własnym umysłem. Jej Noc bowiem jeszcze się nie skończyła.
Cleress i Ephemere powoli i z trudem udały się do swoich komnat, rezygnując z lemiiru na rzecz odpoczynku. Tak naprawdę Ŝadna z nich nie miała siły, by usiąść i zapalić fajkę. Zamykając drzwi, Cleress bezgłośnie pomodliła się, aby Erienne szybko wróciła.
Rozdział 14
Krucy szli zdecydowanym krokiem z powrotem do centrum Greythorne. W końcu znali juŜ cel swojej podróŜy. Wszystkie wskazówki, domysły i podejrzenia okazały się prawdziwe. Erienne udała się na południe, gdzie spotkała się z Al-Drechar i otrzymała pomoc. Denser obudził się z Połączenia zamyślony, lecz spokojny, i przedstawił im tylko krótkie podsumowanie rozmowy. Wściekłość z poprzedniej nocy zniknęła. Chciał od razu ruszyć w drogę, lecz Bezimienny był zdecydowany uwaŜnie obejrzeć Greythorne i to zarówno pod kątem moŜliwości wsparcia jego mieszkańców, jak i potencjalnego zagroŜenia ze strony kawalerii. Postanowili więc opuścić miasto po południu, pod warunkiem, Ŝe nic się złego nie stanie. Biorąc pod uwagę to, Ŝe Erienne miała dotrzeć do Arlen następnego ranka, jeśli będzie im sprzyjać wiatr i prądy w ujściu rzeki, Denser nie chciał się zgodzić na więcej ustępstw. Erienne pozostanie przez dwa dni sama, więc poradził jej, by nie schodziła w tym czasie z pokładu Wiązu Oceanu, taką samą radę otrzymała juŜ wcześniej od elfów z Gildii. - Jak mówiłem, miejcie oczy szeroko otwarte. Słyszeliśmy mnóstwo plotek o mobilizacji kolegiów i nie wiemy, czy w końcu utworzono jakieś sojusze, a jeśli tak, to jakie. Nikomu nie ufajcie. I pamiętajcie, Ŝe nawet członkowie tego samego kolegium nie zawsze myślą tak samo. - Co to ma znaczyć? - zapytał Hirad. - To, Ŝe ci z Dordover nie chcą, abyśmy pierwsi odnaleźli Lyannę - odpowiedział Bezimienny. - Chcą, Ŝebyśmy doprowadzili ich do niej, a potem Ŝeby znalazła się z powrotem w kolegium, najlepiej martwa. Zgadza się? Hirad pokiwał głową. - Będę ostroŜny. - Dobrze. Po krótkim spacerze przez ruiny doszli do centrum zniszczonego miasta, które powracało juŜ do normalnego, pełnego bólu Ŝycia, o ile moŜna to tak nazwać. Nad rynkiem unosił się zapach owsianki i para z kotłów z wodą. Oddziały męŜczyzn i kobiet udawały się z przeraŜającą
determinacją do kolejnych zadań, dochodzące zaś ze środka namiotu głosy wskazywały, Ŝe planowano juŜ działania na kolejny dzień. Bezimienny zaczepił idących drogą męŜczyzn z łopatami. - Słyszałem, Ŝe wczoraj w nocy przybyła tu kawaleria. Czy wiecie moŜe, skąd oni są? MęŜczyzna wzruszył ramionami. - Z zachodu. Z któregoś z kolegiów. - Którego? Dordover? - Nie jestem pewien. Chyba Lystern. Bezimienny skinął głową i ruszyli dalej, w stronę namiotu. - Dobre wieści - uznał Ilkar. - Jeśli to prawda - odparł Bezimienny. - Czy kiedykolwiek przestaniesz być sceptyczny? - A czy ty kiedykolwiek przestaniesz być elfem? - Bezimienny uśmiechnął się. - Chyba juŜ to kiedyś mówiłeś, jakiś czas temu. - Wiem, Ŝe tak. - Ten człowiek miał rację, Ŝe to Lystern. Patrzcie. - Hirad wskazał w stronę namiotu. Pod markizą stał wysoki młody męŜczyzna w zbroi kawalerii i rozmawiał z Gannanem. Jego ramiona otulał ciemnozielony płaszcz zdobiony przy szyi złotem, jego kręcone jasnobrązowe włosy unosiły się na wietrze, który bezustannie wiał nad Greythorne. Był wyraźnie zmęczony. Trudno było pomylić go z kimś innym. - Darrick - stwierdził Bezimienny. Krucy ruszyli szybszym krokiem, by dołączyć do starego przyjaciela. MęŜczyzna nawet nie podniósł na nich wzroku, kiedy zbliŜyli się do niego, jego twarz była zwrócona w przeciwną stronę. - No, no, no - ucieszył się Hirad. - Oto twarz, którą dobrze jest zobaczyć w złych czasach. Darrick gwałtownie obrócił głowę, a gdy ujrzał czterech przybyszów, na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech. - Dlaczego zawsze są złe czasy, Hirad? - Uśmiech zniknął, gdy kaŜdemu z nich uścisnął rękę. Na jego twarz powrócił zwykły wyraz powagi. - Nie spodziewałem się znów ujrzeć Kruków razem. Sytuacja musi być gorsza, niŜ myślałem. - Pomagamy tylko przyjacielowi - odrzekł Ilkar. - Wiesz, stare nawyki trudno wykorzenić. - Wiem. - A co sprowadza kawalerię Lystern do Greythorne? - zapytał Bezimienny. - Rozkazy. Niektórzy z moich... eee... przełoŜonych uznali za konieczne zwiększenie naszych i tak znaczących sił w Arlen. - Znaczących sił? - Na twarzy Densera malowało się zdenerwowanie. - Słuchajcie - zaczął Darrick. - Wiem, Ŝe nie rozmawiam z głupcami. Ostatnio w kolegiach nastąpiła mobilizacja i jest spora szansa na kłopoty w Arlen. - Ktoś jeszcze wie, Ŝe Erienne ma tam jutro wylądować?
- Hirad! - syknął gniewnie Bezimienny. - Nie, nie wie - zaprzeczył Darrick, i nie mógł powstrzymać się od spojrzenia przez ramię na zakapturzonego męŜczyznę pochylonego nad jakimiś papierami. - Ale teraz juŜ wiedzą - skwitował Denser. - Niezła robota, Hirad. - Co z wami? Rozmawiamy przecieŜ z Darrickiem. - Ton głosu Hirada zdradzał, Ŝe juŜ pojął, jak wielki błąd popełnił. - A ty myślisz, Ŝe tylko Lystern wysłało jego i jego kawalerię, prawda? - Bezimienny skrzywił się. - Bogowie, czasem zastanawiam się, czy ty w ogóle coś z tego pojmujesz. - Czy moŜemy porozmawiać o tym gdzie indziej? - zaproponował Ilkar. Denser skinął głową i ruszył w stronę rynku, kierując się do prowizorycznej stajni. - Przepraszam. - Hirad wzruszył ramionami. - Nie myślałem... - No właśnie - przerwał mu Bezimienny. - Czas na niewielką zmianę planów. - Spojrzał głęboko w oczy Darricka, który niemal niezauwaŜalnie skinął głową. - Dzięki. Odwrócił się i podąŜył za Denserem, a Hirad i Ilkar ruszyli za nim. *** Tendjorn wyprostował się i odwrócił, obserwując, jak Krucy pospiesznie odchodzą. Darrick stał bez słowa, a jego oczy błyszczały. Mag wyczuwał jego gniew i to go cieszyło. Otworzył usta, by coś powiedzieć. - Nic nie mów - ostrzegł go Darrick. - Masz zostawić ich w spokoju, by zrobili to, co muszą. Tendjorn prychnął. - Nie moŜemy pozwalać sobie na sentymenty - zaznaczył. - JuŜ zrobili to, czego po nich oczekiwaliśmy, i ustalili miejsce pobytu Erienne. Od tego momentu my moŜemy się tym zająć. - A cóŜ to dokładnie znaczy? Jeśli chcesz wykorzystać Kruków, pamiętaj, zapłacisz za to. I to nie z mojej ręki, lecz z ich własnej. Dobrze to zapamiętaj. - Pięć lat temu, kiedy dosiadali smoków, aby ratować nas przed Wesmenami, wierzyłem, Ŝe są zdolni do wszystkiego. Ale teraz? Popatrz na nich, generale. Ich wygląd doskonale odpowiada temu, jacy naprawdę są. Zmęczeni. Ponoć jesteś ich przyjacielem, więc moŜe czas, byś zaczął zachowywać się jak przyjaciel. - Słucham? - Zaraz skontaktuję się z Gorstanem w Arlen - powiedział Tendjorn, ignorując gniew Darricka. - Pochwycimy Erienne, jak tylko przybije do brzegu. Spodziewam się, Ŝe będziesz gotów do wyruszenia z Ŝołnierzami, natychmiast, gdy skończysz ocenę sytuacji w Greythorne. - A Krucy? - Nie pozwolimy, aby sprawili nam kłopoty. MoŜesz to zrobić ty albo siły Dordover, które juŜ znajdują się w Arlen. Tak czy inaczej, nie będą mogli nawiązać kontaktu z Erienne. Darrick wpatrywał się w niego z zaciśniętymi zębami i choć jego oczy zdradzały, co czuje, nic nie powiedział. Wolał odejść. Tendjorn cieszył się z jego niezadowolenia. - Generale? - Darrick zatrzymał się, lecz nie odwrócił się w stronę maga. - Nie chcemy rozlewu
krwi w Arlen, prawda? Jak juŜ mówiłem, Krucy są twoimi przyjaciółmi. Mam nadzieję, Ŝe zdecydujesz się, Ŝe tak powiem, zatroszczyć o nich i powstrzymać ich przed zrobieniem czegoś głupiego. Generał odszedł. *** Thraun wyczuł zapach ludzi, których wspomnienie było niewyraźne, lecz pewne. Kiedy truchtał wraz ze stadem w stronę Greythorne, w jego umyśle pojawiały się inne niepokojące obrazy, które rozpraszały go i denerwowały watahę, trzymającą się w bezpiecznej odległości za nim. Podobnie jak sny w czasie Przebudzenia, te przebłyski poruszały go. Stanie na dwóch nogach, przyjaciel, którego znał jako ludzkiego członka stada, wielkie skrzydlate bestie i pierwotny strach spadający z nieba... Wszystko to potwierdzało, Ŝe ci ludzie, za którymi podąŜał, niegdyś byli mu znani. I Ŝe byli silni i, jak myślał, dobrzy. Stado przemykało nad drogą, którą ludzie i ich zwierzęta wykorzystywali podczas wędrówki przez pozostałości lasu Thornewood i która dalej prowadziła łukiem przez otwarty teren, a później skręcała prosto na południe, do samego miasta. Był to nawyk zrodzony z ostroŜności, choć wcale nie musiał niczego się obawiać. Nikt nie wędrował tym szlakiem, a teraz, gdy księŜyc świecił słabo na zachmurzonym niebie, takŜe nikogo tam nie będzie. Tylko duchy wiatru, by budzić w nich strach. Stado zatrzymało się, by odpocząć i obserwować zacienione wzniesienie nad Greythorne. Sytuacja była bardzo podobna do tej z poprzedniej nocy - świeciły światła, rozbrzmiewały głosy, kamień i drewno stukały, pękały lub spadały. Na długo przed świtem do zachodniej części miasta wpadły konie z jeźdźcami, Thraun wykorzystał zamieszanie, by zbadać puste ulice. Poczuł zapach swoich ludzi, więc szybko powrócił do stada, zadowolony, Ŝe wie, gdzie się znajdują, co ocenił po zapachu i węglach ogniska, które widział w ciemnościach. Ale ludzie nie pozostali w Greythorne. Gdy na niebie znów pojawiło się światło, ludzie wsiedli na konie i pojechali na południe i wschód. Thraun nie wiedział, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego. MoŜe to coś złego, co wyczuwał w powietrzu, oznacza więcej niŜ sobie wyobraŜał. MoŜe dwie ludzkie samice, które widział w Thornewood, nie wracały do Greythorne. A moŜe ci, których znał, nie robili niczego, by zmienić zło w dobro. NiezaleŜnie od tego, co się działo, wataha musi podąŜyć za nim. Zignorował jej pragnienie jedzenia. Tym moŜe zająć się później. Wybierając ścieŜkę raczej nosem niŜ oczami, Thraun prowadził stado w stronę przeznaczenia, którego Ŝaden z wilków nie mógł odgadnąć ani pojąć. *** Opuszczali Greythorne w takim pośpiechu, Ŝe Bezimienny nawet nie poŜegnał się z
Gannanem. Pogalopowali przez zrujnowane miasto i dalej, przez pola, w stronę Arlen, a kopyta ich koni rozpryskiwały błoto. śegnały ich zaskoczone i rozczarowane twarze mieszkańców miasta. Od celu podróŜy dzieliły ich trzy dni i choć mieli duŜą przewagę nad pościgiem, Denser był zdenerwowany. Jechali ostro przez dwie godziny, aŜ w końcu musieli zatrzymać się ze względu na konie. Ilkar zaprowadził wierzchowce do strumienia, a Hirad zebrał drewno na ognisko, by przygotować kawę. Barbarzyńca nawet nie podniósł wzroku, kiedy Denser podszedł i podpalił mokre drewno intensywnym rozbłyskiem Ognistej-Dłoni. Bezimienny wepchnął kilka krótkich gałęzi w ogień. - Hirad, jesteś przeklętym idiotą - rzekł, kucając przy przyjacielu. - Co mówiłem o byciu ostroŜnym? - Wszystko powinno być w porządku. MoŜemy Darrickowi zaufać - odpowiedział Hirad, choć w głębi serca czuł, Ŝe wcale tak nie będzie. - To nie chodzi o Darricka - stwierdził Denser - tylko tego Dordovańczyka, który stał za nim. - Ale nawet jeśli... - zaczął Hirad. - Nie ma Ŝadnego „nawet jeśli” - warknął Denser. - Ten mag jest w stanie bez trudu nawiązać Połączenie z Arlen, i na pewno juŜ to zrobił. - Zakładając, Ŝe ktoś tam w ogóle jest. - Och, oczywiście. - Denser podniósł wzrok. Nad jego głową chmura poruszała się i kłębiła, popychana przez coraz silniejszy wiatr. Hirad przesunął się, Ŝeby osłonić ogień, nad którym Bezimienny zawiesił kociołek. - Hirad, jest oczywiste dla wszystkich, Ŝe Erienne zabrała Lyannę z Balai. Pytanie brzmi jedynie, dokąd. Dordover z pewnością od tygodni pilnuje kaŜdego portu. W końcu mają nad nami wszystkimi pięćdziesiąt dni przewagi - powiedział Bezimienny. - W takim razie, co robimy? - Hirad w końcu podniósł głowę i spojrzał na potęŜnego wojownika. W jego twarzy nie było gniewu, jedynie frustracja. - Trzeba załoŜyć, Ŝe znajdujący się w Arlen Dordovańczycy są juŜ świadomi zbliŜającego się przybycia Erienne. I dlatego przede wszystkim musimy powstrzymać ją przed wpakowaniem się prosto w kłopoty. - Co oznacza, Ŝe Denser nawiąŜe Połączenie, prawda? - Tak, Hirad - odpowiedział krótko Ciemny Mag. - Co prawda nie miałem zamiaru osłabiać siebie w taki sposób, ale jednak to zrobię. - Przepraszam, dobra? - Hirad nie mógł ukryć irytacji. - Jakoś sobie poradzimy. - Naprawdę? - W oczach Densera płonął gniew. - Jest nas czterech. Co dokładnie mamy zrobić, jeśli Dordovańczycy dopadną ją przed nami? - Nie skrzywdzą jej, Denser. - Ale zabiorą ją mnie, a mamy tak mało czasu - Ŝachnął się, kręcąc się nerwowo. - Poza tym wystarczy, Ŝe ją pochwycą, by dostać Lyannę. Tylko ja mogę ją uratować. - WciąŜ to powtarzasz. PrzekaŜ jej, Ŝe mają unikać Arlen i Ŝe spotkamy się dalej na wybrzeŜu.
Nie panikuj. - Hirad wepchnął gałąź w ognisko, aŜ kilka iskier poleciało nad kociołek.. - Nie panikuję, Hirad. Martwię się o Ŝonę i córkę. Mam nadzieję, Ŝe wszystko jest w porządku. - A ja martwię się o swoje smoki, a mimo to jestem tutaj i ci pomagam. - O, bogowie. - Ilkar podszedł i usiadł po przeciwnej stronie ogniska. - Naprawdę musisz? - No tak, to takie wraŜliwe istoty - zadrwił Denser. - Takie wraŜliwe. Nie umiem sobie wyobrazić, jak mogą bez ciebie Ŝyć. - One umierają, Denser - warknął Hirad. - Oczywiście nie wiesz o tym, skoro cały czas zajadasz frykasy w swojej wygodnej wieŜy. - Wiesz, Ŝe tak nie jest - odparł Denser, próbując nieco uspokoić sytuację. - No jasne, owoce twojej cięŜkiej pracy są wszędzie widoczne, prawda? - Hirad machnął ręką szerokim łukiem. - Widziałeś, Ŝeby uwolniono Protektorów? A czy smoki Kaan znalazły się bliŜej swojego domu? - To tylko dwie kwestie... - Tylko? Na wypadek, gdyby umknęło to twojej uwadze, Denser, te dwie kwestie uratowały Balaię. Jedni świadomie udali się na wygnanie, a drudzy ponieśli wielkie ofiary w walce pod wieŜą Septerna. Niestety, minęło sporo czasu i być moŜe twoje wspomnienia zdąŜyły zblaknąć. Zjadliwy ton Hirada odbijał się echem wokół ogniska. Zapadła cisza. - Hirad, wiem, Ŝe to dla ciebie niezwykle waŜne - wtrącił się Ilkar. - Ale obecnie mamy waŜniejsze sprawy. A dotarcie do Erienne i później Al-Drechar moŜe rozwiązać i twój problem. Hirad pokiwał głową. - Wiem, Ŝe popełniłem błąd, i przykro mi z tego powodu. Chcę tylko, Ŝeby on wiedział, co zrobił. A raczej czego nie zrobił. - I wskazał palcem na Densera. - Choć ryzykuję uznanie mnie za głupca, moŜe mógłbym się dowiedzieć, co Al-Drechar mają wspólnego ze smokami Hirada. - Kaan sądzą, Ŝe mogą rozwiązać zagadkę wymiarów - powiedział Bezimienny. - W końcu mają wiedzę Septerna. I jeszcze jedno. Hirad ma rację, Kaan umierają, a Protektorzy nie zostali uwolnieni... - Zaczekaj, ja... - Nie przerywaj mi, Denser - ostrzegł Bezimienny. - Wiemy, Ŝe polityka władcy kolegium jest bardzo skomplikowana, ale teraz jesteś Starszym Mistrzem. Nie widzimy Ŝadnych efektów twojego działania, Ŝadnego postępu. A chcemy odpowiedzi. Jak tylko Lyanna będzie bezpieczna. Denser przyjrzał się Bezimiennemu, krzywiąc się nieco. Kiedy się odezwał, kącik jego ust powędrował do góry w nerwowym tiku. - Zrozumcie, jeśli nie uda nam się zapewnić bezpieczeństwa Lyannie i Al-Drechar, smoki i Protektorzy będą najmniejszym z naszych zmartwień. - W takim razie tym gorzej, Ŝe pozwoliłeś temu tak długo trwać - Hirad ustawił kubki w rzędzie i zaczął nalewać do nich kawę. Denser potrząsnął głową.
- Widzisz, problem polega na tym, Ŝe ty jeszcze nie pojąłeś powagi sytuacji, prawda? - Uwierz mi, co nieco wiem. - Hirad przesunął kubek z kawą w stronę Densera tak gwałtownie, Ŝe aŜ trochę się wylało. - Jeśli nie dotrzemy pierwsi do Lyanny i nie uratujemy jej przed Dordover, ta paskudna pogoda potrwa dłuŜej. Denser westchnął. - Nic mu nie powiedzieliście? - zapytał Ilkara. - Próbowaliśmy. - Elf wzruszył ramionami. - Rozumiem. - Denser z rezygnacją kiwnął głową. - Pozwól, Ŝe spróbuję ubrać to w słowa, które pojmiesz. - Nie traktuj mnie protekcjonalnie, człowieku z Xetesku. - Przepraszam. Nie chciałem, Ŝeby to wyszło w taki sposób. - Pociągnął łyk kawy. - „Paskudna pogoda” to nie wszystko, co moŜe się wydarzyć - to jedynie początek. Widzieliśmy juŜ podnoszącą się ziemię, huragany, powodzie i olbrzymie fale. Wyobraź sobie coś takiego, tylko setki razy silniejszego i na całej Balai. Jeśli Lyanna zostanie odebrana Al-Drechar i wpadnie w niezgłębioną Noc, co jest nieuniknione, to właśnie będzie się działo, dopóki ona nie umrze. I właśnie dlatego Dordovańczycy ją zabiją. - A czy my, a raczej ty, będziemy w stanie ją kontrolować? - zapytał Hirad, tym razem ciszej, gdyŜ słowa Densera zapadły mu w umysł. - Tak, cały czas ci to powtarzam - potwierdził Denser, a w jego tonie znów pojawił się niepokój. - Ale musimy szybko do niej dotrzeć. Al-Drechar nie są w stanie utrzymać nad nią kontroli zbyt długo. To, Ŝe Erienne pozostawiła ją tam, oznacza, Ŝe elfki poradzą sobie przynajmniej przez jakiś czas. - Ale ona nie wie o rozmiarach tego, co juŜ się wydarzyło - stwierdził Ilkar. - Sądzę, Ŝe Al-Drechar domyślili się - odparł Denser. - Problem polega na tym, Ŝe jeśli Lyanna wpadnie w ręce Dordovańczyków, skończy się to katastrofą. Albo spróbują ją opanować i to im się nie uda, poniewaŜ niczego nie rozumieją, albo zabiją ją, poniewaŜ się jej boją. Potrzebuję mojej Ŝony. Nie mamy duŜo czasu. Hirad juŜ otworzył usta, by się odezwać, lecz zobaczył w oczach Densera tak głęboki smutek, Ŝe wolał zamiast tego pociągnąć łyk kawy. To, co miał zamiar powiedzieć, samo w sobie było draŜliwe. MoŜe więc powie kiedy indziej. - Musimy zająć się tym tu i teraz - rzekł Bezimienny. - Denser, Połączenie. Jeśli skłonisz Erienne, by przekonała ich do zakotwiczenia w zatoce, moŜemy pojechać wzdłuŜ ujścia, by ich odnaleźć. Hirad, zobacz, co z końmi. Ilkar, chodź na słówko. - Wszystko w porządku? - zapytał Julatsańczyk. - Pewnie, świetnie - odparł wielki wojownik, lecz wszyscy widzieli jego zamyślone spojrzenie. Hirad wzruszył ramionami, na jego twarzy pojawił się uśmiech, a irytacja zniknęła. Konie były spokojne i gotowe do drogi, pasły się zadowolone. Poklepał jednego po szyi i przeciągnął dłonią po jego przedniej nodze, czując pod palcami silne mięśnie i kości.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Przez pięć lat Ŝyli osobno, ale mimo to kiedy Bezimienny się odezwał, wszyscy go posłuchali. Sam ten fakt, kiedy się nad tym zastanowić, dawał im malutką szansę w nadchodzących dniach. A wygląda na to, Ŝe będą potrzebowali kaŜdej szansy, choćby najmniejszej, jaką uda im się pochwycić.
Rozdział 15
W pokoju w Gospodzie nad Jeziorem Selik odchylił się na obitym złotem i purpurą krześle i pozwolił sobie na uśmiech. Dla niego to wciąŜ był uśmiech, chociaŜ ktoś inny mógłby widzieć w tym jedynie groteskowe skrzywienie twarzy. Nie opisałby swego uczucia jako „szczęście”. MoŜe raczej gorzka satysfakcja albo ukojenie płonącej nienawiści, którą ugasi dopiero słodka zemsta. Ale szczęście - nie. Nie zaznał tego uczucia od chwili, kiedy ta dziwka go zamroziła. Słabsi umarliby, ale kiedy Lodowaty-Podmuch trafił w Selika, ocaliła go jego siła i napierśnik. Nic jednak nie ochroniło jego dłoni i twarzy, dlatego od sześciu lat nosi te blizny, czekając na chwilę, w której będzie mógł wziąć odwet. I właśnie teraz ten moment był bliski. Wieści, które przekazał mu Gorstan, kiedy stali u ujścia zatoki Arlen, były dobre. Pognał więc co koń wyskoczy do miasta, aby zająć się wynajęciem statków, załóg oraz kupnem zapasów. Ale pojawił się teŜ dokuczliwy niepokój. Wiedzieć, gdzie schowała się ta dziwka i jej parodia dziecka, to jedno. A dostać się tam przez sławne zdradzieckie skały i koralowe przesmyki to coś zupełnie innego. Wielu ludzi mogło zginąć, a on nie miał pojęcia, na jak wielkie straty i czy w ogóle będzie mógł sobie pozwolić. Odprawił maga, który przyniósł mu najnowsze, jeszcze lepsze wiadomości, i siedział teraz samotnie przed kominkiem. Pod stopami czuł dywan, doprawione korzeniami wino parowało na stoliku przed nim, a pozostałe trzy krzesła były puste. Rozkoszował się spokojem zakłócanym tylko trzaskiem płomieni. OdpręŜył się, czując, jak niepokój odpływa. Nie był urodzonym Ŝeglarzem i myśl o niebezpieczeństwach, które mógł napotkać pod wodami Ornouth, sprawiała, iŜ stawał się nerwowy. Wreszcie obiekt jego zemsty płynął w górę rzeki Arlen. A on będzie czekał na nabrzeŜu, aby ją powitać. Pociągnął niewielki łyk wina, potem wysuszył szklankę do dna. Bogowie, aleŜ to dobre.
*** Denser uwolnił kształt Połączenia i otworzył oczy. Wokół niego stali Krucy, a troska malująca się na ich twarzach świadczyła o tym, iŜ podczas poszukiwań Erienne musiał ukazać im swoje uczucia. Czuł się zmęczony i w jakiś sposób zagubiony, serce waliło mu głucho w piersi. OstroŜnie usiadł i sięgnął po fajkę i kapciuch. Ilkar połoŜył dłoń na jego ramieniu. - Nie wyglądało to dobrze, Denser. Co się stało? Mag nabił fajkę i zapalił, maskując słaby uśmiech, jaki wywołały słowa Ilkara. Połączenie nie tylko było trudne, przypominało poszukiwania podczas gradobicia. Po tym, co zobaczył podczas przeglądania spektrum many, czuł się poobijany i niepewny. Wiedział, Ŝe przeszukiwał właściwy rejon, bo doskonale znał sygnaturę Erienne. Nie próbowałaby ukryć się przed nim. A mimo to znalazł tylko nieprzenikalność, która przypominała przechodzenie przez mgłę w ocienionej dolinie. To było bolesne doświadczenie. Spojrzał w twarz Ilkara i ponad nim na Hirada, który przyglądał się ostrzu swojego sztyletu, najwyraźniej nie zainteresowany ich rozmową. - Nie mogłem jej odnaleźć - powiedział cicho. - Nie mogłem nawet jej poczuć. Coś mi przeszkadzało. Ilkar zmarszczył czoło. - Jak to? - No... - Denser gorączkowo szukał odpowiednich słów. Podrapał się po głowie i pociągnął z fajki. - Zupełnie jakby tam była inna moc, która zajęła to miejsce. Nie czułem jej, gdyŜ sądzę, Ŝe na drodze stała skoncentrowana mana. - Jaki miała kształt? - śadnego, i to jest właśnie dziwne. To było niczym mur. - MoŜe stworzył to inny mag? - zastanawiał się Ilkar. - Pewnie tak. - Denser wzruszył ramionami i westchnął. - To nie ma tak naprawdę znaczenia. Liczy się tylko to, Ŝe nie mogłem się z nią skontaktować. - W kaŜdym razie nie teraz - powiedział Bezimienny. - Wstań, musimy juŜ ruszać. Spróbujesz ponownie, kiedy zatrzymamy się wieczorem. Denser kiwnął głową. - Tak, to chyba nie będzie długotrwały efekt. Przynajmniej mam taką nadzieję. - Chyba, Ŝe to zamierzona zasłona - dodał Ilkar. - Hmmm. Ale to nie była struktura, którą bym rozpoznał. - Sfrustrowany zagryzł wargi. Hirad schował sztylet i wstał. - Wszystko będzie dobrze, Denser. Ciemny Mag westchnął głęboko. - Nie ma to jak niemag, aby dodać otuchy, co?
*** Erienne przechyliła się przez reling i znów zwymiotowała. Jej mięśnie drgały konwulsyjnie, a w gardle czuła mocny smak Ŝółci. śołądek miała juŜ od dawna pusty, ale gnębiące ją mdłości nie zmniejszały się i trwały przez większą część ranka. Ren’erei stała daleko, aby zapewnić Dordovance spokój i nie potęgować zmieszania. Podeszła dopiero wtedy, kiedy Erienne wyprostowała się i odwróciła, aby wiatr wiał jej w twarz, osuszając pot na czole. - To nie choroba morska - stwierdziła. - Jak mogłaby wystąpić po tylu dniach? - Wiem - zdołała odpowiedzieć Erienne. W głowie jej łupało, brzuch bolał i protestował za kaŜdym razem, kiedy nabierała oddechu. - Musiałaś coś zjeść - uznała elfka, pomagając czarodziejce usiąść na zabezpieczonej siatką skrzyni. Erienne pokręciła głową, nie miała sił, by mówić. Wiedziała, skąd biorą się mdłości, ale nie chciała tłumaczyć tego Ren’erei. To nie było jedzenie ani łagodne kołysanie Wiązu mknącego ku zatoce Arlen na skrzydłach stałego i równego wiatru. To nie było nic, co Ren’erei zdołałaby zrozumieć, mimo iŜ była elfem i przez to istotą magicznej natury. Nie rozumiała tego, co dotykało Erienne, ale w końcu nie była magiem. Czarodziejka została zaatakowana. Nie wiedziała, skąd ani przez kogo, i to przeraŜało ją niemal tak samo, jak to, co czuła. Na lądzie tylko Krucy wiedzieli, Ŝe nadchodzi, nie miała więc pojęcia, w jaki sposób została namierzona. Przez głowę przemknęła jej myśl, Ŝe padła ofiarą choroby many. W kolegiach powtarzano jej, Ŝe mana umiejscowiona w magu moŜe zostać w jakiś sposób zainfekowana. Erienne zawsze odpędzała od siebie te myśli, ale podczas pierwszego ataku nudności była gotowa uwierzyć we wszystko, co tylko dawało jakieś wyjaśnienie. Kiedy minęło kilka godzin i odzyskała trochę rozumu, odrzuciła domysły na rzecz oczywistych faktów. Mdłości spadły na nią niczym młot, mieszając jej w głowie. Sprowokowały reakcję ciała, która nie miała nic wspólnego z jakąkolwiek chorobą psychiczną. Trwały wciąŜ jeszcze długo po tym, jak ustaliła w swoim umyśle, Ŝe z jej zdolnościami jest wszystko w porządku. Nie było więc Ŝadnej infekcji, zatrucia jedzeniem ani osłabienia jej wytrzymałości na manę. To było coś, o czym nie pisały Ŝadne ksiąŜki. Coś, co działo się wtedy, kiedy ktoś znający twoją sygnaturę rzucał na ciebie czary, nie wiedząc dokładnie, gdzie jesteś. Erienne nie miała pojęcia, czy to był wróg, czy przyjaciel, ale mogła się domyślać. To Lyanna. Szuka jej umysłu, lecz w swojej niewiedzy szkodzi matce, bo dopóki to się nie skończy, świat magii pozostanie dla Erienne zamknięty. Ta świadomość wstrząsnęła nią. Magia to potęŜna broń, a bez niej była bezradna. Na szczęście za kilka dni spotka się z Denserem. On będzie wiedział, co robić.
*** Działo się to tej samej nocy. Podczas gdy ogień płonął, a Krucy czekali, Denser po raz kolejny próbował skontaktować się z Erienne i po raz kolejny mu się nie udało. Zasłaniająca ją mgła była jeszcze gęstsza niŜ przy dwóch poprzednich próbach. Rozproszył Połączenie i teraz leŜał bez ruchu. Zaczynała go opanowywać rozpacz, pod zamkniętymi powiekami gromadziły się łzy. Był zmęczony. Nigdy nie uwaŜał Połączenia za łatwe zaklęcie, te trzy próby pozbawiły go sił. Powinien odpocząć i pomodlić się, aby odzyskać siły do kolejnej próby, lecz jego umysł wiedział, Ŝe sen jeszcze długo nie nadejdzie. Nie miał na to czasu. Nikt go nie miał. - Denser? - To był Ilkar. Nie otwierał oczu. Czuł ciepło palącego się ogniska, a blask ognia płonął czerwienią na jego powiekach. - Słuchaj, Denser. Wiem, Ŝe skończyłeś. Mam dla ciebie herbatę. Ziołową. Powinna pomóc ci zasnąć. Denser otworzył jedno oko. Choć drzewa częściowo chroniły ich przed coraz silniejszym wiatrem, nad głową widział pędzące po niebie chmury. Były ciemniejsze niŜ noc, którą zakrywały. Będzie padać deszcz. Ulewny deszcz. - Nienawidzę ziołowej herbaty - oświadczył. Próbował się uśmiechnąć, ale to mu nie wyszło. Podciągnął się do pozycji siedzącej i przyjął podany przez Ilkara kubek. Zmarszczył nos, gdy poczuł mocny, słodki aromat. Po drugiej stronie ogniska Bezimienny budował prowizoryczny roŜen, Hirad zaś rozstawiał w mroku pułapki. - Na jedzenie musimy trochę poczekać - oznajmił Bezimienny, podąŜając za jego spojrzeniem. Denser zmusił się do wypicia herbaty, krzywiąc się, gdyŜ przypominała gęsty syrop. Widział, Ŝe Ilkar uśmiecha się, lecz był to uśmiech wymuszony. Denser spojrzał z powrotem na niebo. Nie widział juŜ gwiazd, jedynie gęste ciemnoszare chmury. Wiał chłodny wieczorny wiatr i mimo schronienia wśród drzew wkrótce zrobi się zimno. Bezimienny najwyraźniej dlatego miał zamiar podtrzymywać ogień, nie obawiając się, Ŝe to moŜe być niebezpieczne. - KaŜdy z Greythorne, kto chciałby nas odszukać, i tak by nas znalazł - powiedział. - A Arlen jest za daleko, by ktoś stamtąd zdołał tej nocy nas odnaleźć. „Za daleko”. Te słowa prześladowały Densera. Znajdowali się dwa dni jazdy od Erienne, a więc o półtora dnia za daleko. Był wściekły, Ŝe nie moŜe do niej szybciej dotrzeć, sfrustrowany, Ŝe ona nie słyszy jego ostrzeŜeń, i przeraŜony tym, co mogą odkryć w Arlen, jeśli o świcie nie uda mu się nawiązać z nią kontaktu. Przeklęty Hirad. To mógł być niewybaczalny błąd. Denser aŜ gotował się w środku. Tu chodzi o jego Ŝonę i córkę. Hirad jakby najwyraźniej zapomniał, jak bardzo Dordovańczycy chcą je obie dopaść. Wiatr szarpał gałęziami i zrzucał umierające liście na ziemię. Zaczął padać deszcz i od czasu do czasu jakaś kropla uderzała Densera w twarz. W powietrzu unosił się pył, a płomienie ognia
wznosiły się wysoko, zabarwione ostrzegawczą niebiesko-brązową aurą. Wszystko było nie tak. Denser nie był człowiekiem z lasu, ale za to wyczulonym magiem. I to go głęboko niepokoiło. Zatruwało nawet powietrze, którym oddychali - takie w kaŜdym razie miał wraŜenie. MoŜe byłoby lepiej, gdyby to Dordovańczycy pierwsi dotarli do Lyanny. Przynajmniej wtedy... Stłumił tę myśl, zawstydzony, Ŝe w ogóle się pojawiła. Ale racjonalna część jego umysłu musiała przyznać, Ŝe to rozwiązałoby problem zniszczeń, jakie dotykały Balaię. W ohydny sposób, ale jednak by rozwiązało. Hirad wszedł w krąg światła z ogniska i usiadł. Rzucił naręcze liści i korzeni na ziemię obok siebie. - W okolicy nie ma zbyt wiele zwierzyny. Ustawiłem pułapki na króliki, ale dzisiejszej nocy moŜe się ich złapać niewiele. Ilkar zachichotał. - Coś wcześnie przygotowujesz usprawiedliwienie, Hirad. - Jesteś dziś zabawniejszy niŜ zwykle, Ilks - odparł Hirad. - A to nie jest szczególnie trudne. - No, dobrze - odezwał się Bezimienny i chwila wesołości znikła. - Musimy przyjąć ewentualność, Ŝe Erienne wpadnie prosto w ręce Dordovańczyków. - Zakładam, Ŝe Połączenie nie poszło najlepiej? - Hirad podniósł wzrok na Densera, który pokręcił głową, nie patrząc na niego. - MoŜe uda się rano. - MoŜe - westchnął Denser. - W najgorszym wypadku Erienne zostanie pojmana - powiedział Bezimienny. - Co wtedy? - CóŜ, Dordovańczycy najpewniej zaŜądają wydania Lyanny, a to oznacza, Ŝe wrócą razem z nią do Ornouth - stwierdził Ilkar. - To bardzo proste. - Zgoda - potwierdził Bezimienny. - Ale istnieją pewne niewiadome. - A czy kiedykolwiek ich nie ma? - burknął Hirad. Ilkar poklepał go po kolanie. - Inaczej byłoby ciągle tak samo, prawda? - W rzeczy samej. - Bezimienny rysował coś na ziemi. - Po pierwsze nie wiemy, czy Dordovańczyków jest wystarczająco wielu, by mogli opanować statek. Nawet jeśli im się to uda, przygotowanie zapasów na podróŜ zajmie im co najmniej dwa dni, a moŜe więcej, zaleŜnie od tego, jak mało pomocne okaŜą się Erienne i Gildia. Po drugie Dordovańczycy mogą być w stanie jedynie powstrzymać statek przed ponownym wypłynięciem w morze. Biorąc pod uwagę przybycie Darricka do Greythorne, naleŜy zakładać, Ŝe jest ich zbyt mało, by mogli wyruszyć w morze. Musimy równieŜ przyjąć, Ŝe w tej sprawie Dordover współpracuje z Lystern. Ale nadal nie wiemy dokładnie, ilu ich jest teraz w Arlen. Po trzecie Gildia moŜe zawrócić statek, kiedy zauwaŜy obecność Dordovańczyków. WciąŜ więc musimy zastanowić się nad tym, jak wyjść w morze i spotkać się z nimi... zakładając, Ŝe Denserowi nadal nie uda się nawiązać kontaktu z Erienne. Krucy, zasępieni, w milczeniu słuchali swego dowódcy.
- Po czwarte - wielki wojownik ciągnął dalej swoje przypuszczenia - lord Arlen nie pozostanie bezczynny, siedząc i tylko patrząc, jak ludzie walczą w jego dokach, zwłaszcza jeŜeli nie będzie wiedział, co się właściwie dzieje w jego mieście. To moŜe być dla nas korzystne Z drugiej strony oczywiście moŜe okazać się ich wspólnikiem w tej sprawie. Po piąte, ze względu na ostatni punkt, nie moŜemy mieć pewności, Ŝe ci, których spotkamy i z którymi nawiąŜemy jakiś kontakt, popierają nas lub są przynajmniej neutralni. Całkowicie pewne jest tylko jedno: Dordovańczycy w Arlen będą nas szukać. A to ozna���, Ŝ��dota�c�� do Erienne, by���j pomóc��moŜe stać się skrajnie trudne. Istnieją jeszcze inne moŜliwe czynniki, ale chyba macie juŜ jasny obraz sytuacji. - Jak damy radę jej pomóc, jeśli oni mają przytłaczającą przewagę? - zapytał Denser i potrząsnął głową. Deszcz zaczął równomiernie padać. Jeszcze nie był gęsty, ale to tylko kwestia czasu. - Zawsze moŜemy coś zrobić - rzekł Hirad. - W końcu jesteśmy Krukami. - W takim razie juŜ zacznij się zastanawiać, jak. To całe zamieszanie jest przede wszystkim z twojej winy. Hirad pokiwał głową, otrzepał ręce i wstał. Minął Ilkara i Bezimiennego, kierując się w stronę koni. - Dokąd idziesz? - zapytał elf. - Odchodzę. - Co to znaczy? - To znaczy, Ŝe nie mam zamiaru ani chwili dłuŜej wysłuchiwać tych jego przemądrzałych, pełnych wyŜszości komentarzy. Popełniłem błąd, powaŜny błąd, i jest mi przykro. Ale nie mogę go cofnąć, mogę tylko próbować go naprawić. Ale on mi to przy kaŜdej okazji wypomina, i mam tego dość. Dlatego wy, którzy nigdy nie robicie błędów, moŜecie sami ratować Lyannę. - A więc masz zamiar sam znaleźć drogę do Al-Drechar, tak? - zapytał Ilkar, nadstawiając uszu. Silny podmuch wiatru rzucił falę deszczu na polanę, uderzając ich w twarze i wzbijając z ziemi małe tumany pyłu. Ogień zasyczał jakby w sprzeciwie, na ziemi pojawiły się długie, migoczące i podskakujące cienie. - Podejrzewam, Ŝe moŜemy do tego dojść, ja i Kaan - oświadczył Hirad. - Proszę tylko o odrobinę szacunku dla faktu, Ŝe pomagam człowiekowi, który przez pięć lat nawet nie kiwnął palcem, Ŝeby pomóc mnie. - Odrobinę szacunku mogę ci dać - odezwał się Denser. - Przestań, Denser - ostrzegł go Bezimienny. - Jeszcze jedno słowo, Denser. - Hirad uniósł palec. - Będziesz sam jechał do Arlen. - Uciekaj do tych swoich cennych smoków, Hirad. I moŜecie wszyscy zginąć w tej waszej zimnej jaskini, podczas gdy ja spróbuję uratować Lyannę, a wraz z nią Balaię. Hirad obrócił się na pięcie i rzucił w stronę Densera. Przeskoczył przez ogień, kopiąc kociołek, aŜ woda zasyczała na gorącym popiele. Podniósł rękę i uderzył Densera w pierś, ten zrobił kilka
kroków do tyłu. Wprawdzie Hirad był o kilka lat starszy od czasu, gdy Krucy po raz ostatni wędrowali razem, ale nic nie stracił ze swojej prędkości. Denser nie miał czasu na reakcję. - Chciałbyś tego, Denser, co? - Głos Hirada był niski, wzrok spuszczony, a mięśnie twarzy napięte. - Ty i twoi potęŜni przyjaciele w wieŜach. Tym razem pchnął Densera obiema rękami, zmuszając go do próby utrzymania równowagi. - Niech zmarnieją, myśleliście. Ludzie zapomną, myśleliście. Będziemy udawać, Ŝe prowadzimy badania, ale wiadomo, Ŝe i tak do niczego nie dojdziemy. Tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. ZałoŜę się, Ŝe tak właśnie było w waszym milutkim, cieplutkim Xetesku, prawda? Denser spojrzał mu w oczy, ale nic nie powiedział. Hirad chwycił go za płaszcz przy szyi i zaczął popychać do tyłu, cały czas wyrzucając z siebie słowa, jego ciało drŜało z gniewu. - Ale ja nie zapomniałem, Xeteskianinie. I smoki Kaan teŜ nie. Sprawiłeś, Ŝe cierpiały, bydlaku, i ani razu o tym nie pomyślałeś. Wcale nie są bliŜej powrotu do domu niŜ pięć lat temu, prawda? Ale ty jesteś tak zajęty swoimi politycznymi gierkami i wspinaniem się po szczeblach władzy, Ŝe gówno cię to obchodzi. Tylko ja tam byłem. KaŜdego dnia i kaŜdej nocy. Widziałem, jak ich oczy gasną, a łuski stają się matowe i suche. Jak ich zagubienie rośnie, a umysły burzą się. One kaŜdego dnia po kawałku umierają, podczas gdy niewdzięczne śmieci coraz bardziej o nich zapominają. Denser oparł się plecami o drzewo, juŜ nie miał dokąd się cofać. Po pniu spływała woda, a w górze brzmiały grzmoty. Ulewa stała się gwałtowniejsza, waliła w liście tak głośno, Ŝe Hirad z trudem ją przekrzykiwał. - Wiesz juŜ, skąd przybywam, Denser? Pojmujesz choć odrobinę? Właśnie teraz nad Kaanami wisi wyrok śmierci. Jest powolny, ale pewny, gdyŜ nikt nie ma zamiaru im pomóc, prawda? - Hirad, wystarczy - wtrącił się Bezimienny, lecz barbarzyńca zignorował go, zbliŜając twarz do twarzy Densera. - Ale teraz chodzi o twoją Ŝonę i dziecko. Teraz to co innego. I oczekujesz, Ŝe my rzucimy wszystko i ci pomoŜemy, prawda? Nie, nawet więcej. My musimy ci pomóc. - Pochylał się coraz bardziej, aŜ niemal zetknęli się nosami. - CóŜ, mam dla ciebie odpowiedź, człowieku z Xetesku, która powstrzyma przeklętą magię nawiedzającą mój kraj. Niech Dordovańczycy zabiją twoje dziecko. Wyrok śmierci wykonany. Problem rozwiązany. Jak myślisz, co? Co? - Barbarzyńca potrząsał Denserem, uderzając tyłem jego głowy w pień drzewa. Jego oczy płonęły nienawiścią. - Hirad, wystarczy. - Bezimienny wsunął ramię między obu męŜczyzn i próbował odsunąć barbarzyńcę. Ten jednak stawiał opór. - Zabrakło ci języka w gębie, Denser, co? Co? - Myślę, Ŝe za duŜo czasu spędzasz z gadami. - Pierdol się, Denser! - Uniósł pięść, lecz Bezimienny chwycił go za ramię i wepchnął się między nich, odsuwając Hirada do tyłu. - Nie rób tego - powiedział, zasłaniając Densera swoją potęŜną sylwetką. Ale Hirad zaszedł juŜ za daleko.
- Z drogi, Bezimienny. Znów ruszył do przodu. Tym razem wielki wojownik mocno go odepchnął. Hirad zatoczył się do tyłu i omal nie przewrócił. Jego stopy ślizgały się na wilgotnej ziemi, a coraz mocniej padający deszcz zalewał mu oczy. Odruchowo sięgnął po miecz, lecz Bezimienny był szybszy i jednym płynnym ruchem zsunął pochwę ze swego potęŜnego ostrza. - Nie skrzywdzisz go, Hirad. Cofnij się. - Groźba w głosie Bezimiennego wstrząsnęła nim, stał tylko i wpatrywał się w przyjaciela. - Bezimienny, przestań! - krzyknął Ilkar. - Hirad, ty teŜ. Na bogów, jesteśmy Krukami! Wszedł między nich, próbując objąć ich obu wzrokiem. W jego głosie i na twarzy odbijało się niedowierzanie, którego nie potrafił ukryć. Hirad wypuścił rękojeść miecza i wpatrywał się z szeroko otwartymi ustami w ostrze w rękach przyjaciela. - Zobaczyłby, jak umiera Lyanna - rzekł Bezimienny. - A ja tego nie zniosę. Zobaczyłby, jak ona umiera. - Nawet nie spojrzał na Ilkara, gdy zwrócił się do niego. - Jak sądzę, to uczucie jest ci znajome. Elf zignorował te słowa. - OdłóŜ miecz, Bezimienny, i to natychmiast. Nikt nie będzie tutaj walczyć, zrozumiano? Bezimienny spojrzał z góry na julatsańskiego maga. Jego oczy płonęły pomarańczowo, odbijając targany wiatrem blask ogniska. - Nie pozwolę, Ŝeby skrzywdził Densera - wycedził i rzucił miecz na ziemię. Hirad wytarł wodę z twarzy i otrząsnął rękę. - Problem polega na tym, Ŝe ty nadal jesteś tu Protektorem. - Wskazał palcem na jego pierś na wysokości serca. - I nie moŜesz tego odrzucić. A najśmieszniejsze jest to, Ŝe on zrobił z twoimi braćmi to samo, co ze smokami Kaan. Pozwolił wam gnić z nadzieją, Ŝe stąd odejdziecie. - Jak ty mało wiesz, Hirad. Jestem ojcem, przede wszystkim jestem ojcem. I nie pozwolę, by czyjeś dziecko zostało zabite. - Bezimienny odwrócił się, lecz po chwili znów spojrzał na Hirada. Jesteś moim przyjacielem, Hirad. Chyba najlepszym, jakiego miałem. Doprowadziłeś do oswobodzenia mnie z niewoli Protektorów. Ale nie pozwolę, byś groził komuś z powodu jego dziecka. Tej więzi nie pojmiesz, dopóki sam jej nie doświadczysz. - A jednak wyjąłeś przeciwko mnie miecz - Gniew Hirad zastąpiło poczucie Ŝalu. - Jesteśmy Krukami, a to, co zrobiłeś, nie przystoi Krukom. To nie było w porządku. - Spójrz na siebie - rzekł potęŜny męŜczyzna. - Twoje postępowanie równieŜ. Twoje równieŜ. - Chyba gdzie indziej rozbiję obóz - oświadczył Hirad i odszedł od ogniska Kruków.
Rozdział 16
Jasto, dwunasty lord Arlen, był dumnym męŜczyzną, który przecenił swoje moŜliwości i w efekcie znajdował się teraz w silnym, acz sprawiedliwym uścisku barona Blackthorne’a. Nawet wtedy, gdy Blackthorne osłabł po zniszczeniu jego miasta podczas wojen z Wesmenami, Arlen nie uwaŜał, by mógł rzucić wyzwanie temu młodemu męŜczyźnie i być pewnym sukcesu. Ale to nie czyniło go słabeuszem, jak dawali mu do zrozumienia niektórzy potęŜni kupcy. To uczyniło go mądrym i od niedawna równieŜ ponownie bardzo bogatym. Przypominał sobie, jak przed sześciu laty przybyły do niego rodziny kupców i Ŝeglarzy, nakłaniając go do uwolnienia się z narzuconych przez Blackthorne’a pęt. Mówili, Ŝe mają juŜ dość Ŝycia pod pięścią barona i Ŝe nigdy nie będzie lepszej okazji do zaŜądania i uzyskania autonomii. A on doskonale ich rozumiał. W całej Balai nie było ani jednego najemnika, a ludzie Blackthorne’a byli martwi lub zmęczeni walką. Jednak dla Arlena atak byłby w takiej sytuacji zdradzeniem człowieka, który poświęcił tak wiele, by Balaia została uwolniona od Wesmenów. I dlatego zamiast posłać ludzi uzbrojonych w miecze i włócznie, wyposaŜył ich w kilofy, łopaty, piły i młoty. Nie przybyli, aby Ŝądać wolności i dyktować własne warunki, ale by zaproponować pomoc i wsparcie. Arlen wynajął kamieniarzy i murarzy, cieśli i stolarzy, by naprawili to, co zniszczyli Wesmeni. Zachęcił teŜ tylu swoich ludzi, ilu tylko mógł zgromadzić, by udali się tam i słuŜyli pomocą. Lord uśmiechnął się, po raz kolejny rozwaŜając tę sprawę. Jego siwiejące, gęste wąsy podkreśliły ruch górnej wargi, a ogorzała od oceanu skóra zmarszczyła się na policzkach i czole. Pomoc nadeszła tam, gdzie była potrzebna. Arlen nie był altruistą i Blackthorne doskonale to rozumiał. Chodziło o interesy. Rzemieślnicy nigdy nie są tani. Drewno, kamień, Ŝelazo i stal mają swoją cenę, a na rynku takim jak ten, ceny były wysokie. Jedzenie równieŜ kosztowało, a kaŜdy z kupców Arlena, przewoźników i właścicieli kutrów rybackich widział przede wszystkim własne zyski. Blackthorne nawet nie czuł się tym zdziwiony. Zaśmiał się, uścisnął rękę lorda i przyniósł butelkę doskonałego wina z piwniczki, którą Wesmeni odnaleźli, ale pozostawili w spokoju. Nawet barbarzyńcy potrafili docenić dobre wino. Arlen pamiętał, jak siedział w namiocie dostarczonym przez jego miasto i stukał się kielichem z przebiegłym baronem. Słowa wypowiedziane przez niego tamtego dnia stanowiły doskonałe uzasadnienie decyzji Arlena. Blackthorne pociągnął wówczas długi łyk wina, odchylił się do tyłu, wzruszył ramionami i stwierdził: - Ja postąpiłbym tak samo.
I obniŜył myto na swoich ziemiach, które tak bardzo przeszkadzało kupcom Arlena. Jako znak wdzięczności, stwierdził. Wracając tamtego dnia z Blackthorne, Arlen zastanawiał się, jak długo potrwa ta wdzięczność. Niemal sześć lat później nadal spodziewał się listu odwołującego i uwaŜał, Ŝe nie powinno go to zdziwić. Ale honor Blackthorne’a był niekwestionowany. Arlen władał więc w spokoju rozwijającym się miastem, które przyciągało do swych doków kupców z ziem od Calaius do Koriny. Coraz więcej rolników osiedlało się na Ŝyznych ziemiach na północy miasta, gdyŜ wiedzieli, Ŝe cena ich produktów nie zostanie obniŜona przez handlarzy, którzy zechcą zrekompensować sobie nałoŜone przez Blackthorne’a opłaty za bezpieczny przejazd. Teraz jednak w mieście coś śmierdziało. Przywiał to ohydny wiatr magii, a zakorzeniło się na południu, nad brzegami rzeki Arl. Najpierw przybyli Dordovańczycy. Kilku magów i ich eskorta. Nic niezwykłego. Ale dziesięć dni później dołączyło do nich... czterdziestu śmieci z Czarnych Skrzydeł! Od tego czasu liczba magów i Ŝołnierzy Dordover rosła, aŜ w obozie w dole rzeki było ich juŜ trzy i pół setki. Karczmarze i dziwki nie narzekali. Podobnie właściciele kramów z jedzeniem. Nawet sprzedawcy tkanin i ubrań z jedwabiu zanotowali pewne zyski, choć czasami dochodziło równieŜ do niemile widzianych przypadków kradzieŜy, nawet jeśli tylko w ograniczonym zakresie. Ale istnieje pewna granica tego, co moŜna znieść w imię rozwijania interesów. Dzisiejszego ranka ta granica została przekroczona. Do lorda doszły wieści o agresywnym wykupywaniu zapasów i próbach przejęcia statków. To Czarne Skrzydła wywierały nacisk, a one nie znały słowa „nie”. Nie przeszkadzało mu wykupywanie zapasów, temu bez trudu da się zaradzić. Ale statki? Istniała bardzo delikatna równowaga w podaŜy i popycie na Ŝaglowce, które mogły przepływać trudny odcinek do Calaius. Armatorzy pragnęli utrzymać tę równowagę, Ŝeby móc nadal Ŝyć w luksusie. W tym momencie jednak lord nie martwił się o armatorów. Handel solonym mięsem, winem, bronią i pancerzami był lukratywny, gdyŜ opierał się na stałych dostawach. Martwił się o napływające do Arlen od czasu do czasu transporty między innymi kawy, tkanin i biŜuterii. Lord nie mógł pozwolić na zabranie mu na nieokreślony czas środków transportu tych cennych towarów. JuŜ wysłał straŜników, by rozwiązali konflikt dotyczący statku wynajętego uprzednio przez konsorcjum kupców. Czarne Skrzydła zaproponowały dwukrotnie wyŜsze stawki za przewiezienie wojska, i to do Ornouth. Kiedy właściciel odmówił, wybierając lojalność wobec regularnie płacących klientów, usłyszał groźby, a gdy jeden z jego pisarzy próbował interweniować, został pobity. To zdarzyło się wczoraj. A tego ranka Arlen musiał wyciągnąć z łóŜka swoje niezwykle długie ciało o nieprzyzwoicie wczesnej porze, kiedy słońce dopiero wynurzało się zza horyzontu. W salonie czekała na niego delegacja: kupiec, rolnik i armator. ZałoŜył białą jedwabną koszulę, proste, ciemnoniebieskie,
wełniane spodnie i czarny płaszcz długości trzy czwarte. Srebrne pierścienie zdobiły długie, kościste palce obu jego dłoni, na szyi zaś zawiesił cięŜki złoty łańcuch przekazywany kaŜdemu kolejnemu lordowi. Przełknął herbatę, potem załoŜył białe pończochy i proste czarne buty z dwoma klamrami, sięgające do kostek, po czym wyszedł z sypialni. Długimi krokami przemierzył korytarz i schody, udając się na spotkanie, które mogło okazać się trudne. Przed wejściem do komnaty sługa przeciągnął szczotką po jego płaszczu, by oczyścić go z kurzu i włosów, które mogły spaść z jego łysiejącej głowy, i dopiero wtedy otworzył drzwi. - Dzień dobry panom - powiedział Arlen, wchodząc do środka. Trzej męŜczyźni - dwaj siedzieli, a jeden stał przy kominku - cicho go powitali. Wszyscy byli nieźle ubrani, choć rolnik, zgorzkniały męŜczyzna w średnim wieku, imieniem Alpar, odziany był w strój roboczy, gdyŜ bez wątpienia zdąŜył juŜ dzisiaj przepracować dwie lub trzy godziny. Siedzący męŜczyźni zaczęli wstawać, ale Arlen uniósł dłoń. - Proszę, nie róbmy z tego ceremonii, wątpię, byśmy mieli na to czas. - Usiadł w miękkim fotelu naprzeciwko delegacji i czekał, aŜ słuŜący naleje mu filiŜankę herbaty. Dopiero wtedy gestem nakazał staremu przyjacielowi, kupcowi jedwabnemu Hancrossowi, aby przemówił. - Sytuacja w dokach robi się coraz trudniejsza, Jasto. Czarne Skrzydła to po prostu łotry w przebraniu, bardzo chcą wyruszyć w drogę, a przy okazji zrujnować nasze interesy. KradzieŜe z bardziej oddalonych gospodarstw stają się coraz częstsze, a teraz upadli jeszcze niŜej. Erik? Hancross wskazał na syna najbogatszego armatora w Arlen, męŜczyznę przygotowywanego do przejęcia rodzinnego interesu. Erik Paulson pokiwał głową, z trudem panując nad emocjami. W jego oczach błyszczały łzy. - Myślę, Ŝe właśnie dlatego postanowiliśmy zwrócić się bezpośrednio do was, mój panie. Póki próbowano zastraszać nas, milczeliśmy. Ale teraz chodzi o nasze rodziny. To niedopuszczalne i trzeba podjąć jakieś działania. - Przerwał i głęboko odetchnął. Przez chwilę jego broda drŜała. Potem zebrał się w sobie i zaczął dalej mówić. - Wczoraj wieczorem moja Ŝona i córka wracały z rynku do domu. Trzech bydlaków rzuciło moją Ŝonę na ziemię. Jeden trzymał sztylet przy szyi mojej córki, podczas gdy dwaj obmacywali Ŝonę i grozili jej gwałtem, a mojej córce śmiercią. Nie mogę uwierzyć, Ŝe słyszę samego siebie mówiącego te słowa. - Z trudem przełknął ślinę. Potrząsnął głową, a po jego policzku spłynęła łza. - Powinniście je zobaczyć. Obie są wstrząśnięte i boją się wyjść z domu. Co, do diabła, się dzieje? - Spojrzał błagalnie na lorda. - To spokojne miasto, mój panie, ale jeśli nie zadziałacie, obawiam się, Ŝe ludzie wezmą sprawiedliwość we własne ręce. - W rzeczy samej, tak będzie - powiedział Alpar, a jego gardłowy głos draŜnił uszy Arlena. Paulson wycierpiał najwięcej, ale my wszyscy jesteśmy pokrzywdzeni. KaŜdego ranka mimo straŜy, jakie wystawiam, moje stado jest odrobinę mniejsze. Hancross sam tego nie powie, ale w jednym z jego sklepów był poŜar, i wszyscy wiemy, kto podłoŜył ogień. Arlen pokiwał głową i uniósł obie ręce, prosząc o ciszę. Czuł, jak rośnie w nim gniew. Tak
bardzo się starał, by odbudować miasto po latach cięŜkich wojen z Wesmenami. Przyniósł Arlen pokój i dostatek, i to nie tylko miastu, ale i całemu obszarowi, którym władał. Dlatego zasługuje na szacunek. Musi nauczyć Czarne Skrzydła traktowania go z respektem. - Panowie, to jest moje miasto i brzydzę się wszelkiego rodzaju przemocą zarówno w jego obrębie, jak i na innych terytoriach, którymi rządzę. Dlatego teŜ błagam was, byście nie sięgali po broń, gdyŜ jeśli dojdzie do aktów przemocy, ukarzę równie surowo obie strony konfliktu. Jednak wasze przyjście tutaj świadczy, iŜ jesteście lojalni i ufacie moim rządom. Za to wam dziękuję. Dzisiejszego ranka, najwcześniej jak to będzie moŜliwe, odwiedzę Gospodę nad Jeziorem, gdzie, jak sądzę, zamieszkał ich przywódca. Dostanie on nakaz opuszczenia miasta bez moŜliwości powrotu. Pieniądze zapłacone za dobra, których jeszcze nie otrzymał, zostaną mu zwrócone po potrąceniu odpowiednich kwot za zniszczenia, kradzieŜe i rozmaite inne szkody. - Jasto... Arlen po raz trzeci uniósł dłoń. - Reputacja tego miasta opiera się na uczciwości, szczególnie w kontaktach handlowych. Pieniądze wydane w dobrej wierze zostaną zwrócone. A drobni złodzieje będą zapełniać więzienia. Erik, jeśli twoja Ŝona zechce zidentyfikować napastników, nie opuszczą Arlen dopóty, dopóki nie zapłacą za swoje zbrodnie. Arlen wpatrzył się w Paulsona, widział płonącą w jego oczach wściekłość. MęŜczyzna załamywał ręce i nie siedział na krześle, a raczej czaił się na nim jak drapieŜna bestia. Było jasne, Ŝe wymierzona przez niego sprawiedliwość byłaby brutalna. - Erik? - Dotknęli ją. Dotknęli ją - powtórzył i z kącika oka wypłynęła mu kolejna łza. Jego godne podziwu opanowanie osłabło. - To gwałt. Powinni za to zapłacić. - I zapłacą - odpowiedział Arlen. - Zaufaj mi. Erik spojrzał mu prosto w oczy, wyraźnie widać było, Ŝe wcale mu nie ufa. - Dobrze - powiedział. - Chcę tylko, aby obie mogły bez strachu chodzić po ulicach swojego miasta. Arlen wstał z fotela i podszedł do Paulsona. PołoŜył mu dłoń na ramieniu i lekko ścisnął. - Wiem, Erik. Zostaw to mnie. Nie uciekną przed moją sprawiedliwością. - Podniósł wzrok i spojrzał na Hancrossa. - Zabierz go do domu i miej oko na nich wszystkich. Chcę, by po dokach rozeszła się wieść, Ŝe zostaną oczyszczone, i niech nikt nie waŜy się wejść mi w drogę. Chcę, by posłano do Gospody nad Jeziorem nakaz zatrzymania Selika, i niewaŜne, w jaki sposób. Będę tam w ciągu godziny. Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? *** Bezimienny wpatrywał się w swój miecz, jakby to był gotowy do zaatakowania go wąŜ. LeŜał tam, gdzie rzucił go podczas ulewy, i migotał w blasku ogniska, teraz juŜ niepotrzebnym, gdyŜ nadchodził świt. Był symbolem. Symbolem ostatecznej śmierci Kruków. Końca zaufania, które mieli do siebie on i Hirad. A było ono dla niego wszystkim. Nawet przez te lata, gdy prawie się nie widzieli, nie mówiąc juŜ o rozmowach lub wspólnej walce. Bezwarunkowe zaufanie Hirada było
czymś, co miał zawsze. Ale ostatniej nocy zdradził je. I co gorsza, Hirad miał rację. Kiedy przyszło co do czego, stanął w obronie Densera. I odegnał jedynego człowieka, który mógł ich utrzymać w kupie wystarczająco długo, by uratować nie tylko maga, ale i jego rodzinę i całą Balaię. W przypadku Bezimiennego chodziło jednak o coś więcej niŜ tylko pragnienie uratowania rodziny, i to właśnie w głębi duszy go dręczyło. Powinien być wdzięczny, Ŝe ma duszę, by móc się martwić, ale wcale go to nie pocieszało. Zbyt wiele nadal wiązało go z Protektorami i choć spędził niewiele czasu jako jeden z nich, płakał nad utratą braterstwa. Po sześciu latach musiał zaakceptować, Ŝe będzie to czuł zawsze, a z tym faktem jeszcze nie do końca się pogodził. A Protektorzy powracali. Byli blisko. Czuł ich i poprzedniego dnia powiedział to Ilkarowi. Nie mógł mu opisać sprzecznych emocji, jakie to w nim wywoływało. Radość bycia blisko nich i tragedia ich istnienia łączyły się z uczuciem wyłączenia, odczuwanym przez niego teraz, gdy jego dusza znów naleŜała do niego. To był najostrzejszy ból. Zawsze będzie wyczuwał ich obecność, ale juŜ nigdy nie poczuje jedności, jaką dawał - w gruncie rzeczy przeraŜający - Zbiornik Dusz. Zastanawiał się, czy oni teŜ mogą go wyczuwać. Spojrzał na Ilkara i Densera, którzy spali w naprędce skleconej, nie dającej wystarczającej osłony kryjówce z gałęzi, liści i skóry. Cieszył się z obecności Ilkara minionej nocy. Jego rozsądek uratował ich przez katastrofą. Bezimienny chciał ruszyć za Hiradem, ale Ilkar powstrzymał go. Elf sądził, Ŝe Hirad pojawi się w obozie o świcie, ale wojownik wcale nie był taki pewny. Deszcz w końcu przestał padać, ale zimny wiatr szarpał drzewami i nawet siedząc przy ognisku Bezimienny czuł chłód. JakŜe potrzebowali Hirada, teraz bardziej niŜ kiedykolwiek. Uspokoiwszy się, Denser zgodził się na Połączenie ze swoim kontaktem w Korinie, by przekazać mu wiadomość dla Diery. Usłyszał tylko kolejne złe wieści. Kontakt przygotowywał się do opuszczenia miasta, podobnie jak dziesiątki tysięcy ludzi zamierzających uciec w głąb lądu. Dwa dni wcześniej, po nie kończących się ulewach, poziom wody w ujściu rzeki podniósł się, a teraz cały czas stawał się wyŜszy i wyŜszy, karmiony przez spływające z gór dopływy i smagany przez huraganowe wiatry. Doki stały pod wodą, podobnie jak wszystkie nisko połoŜone tereny przy ujściu rzeki. BliŜej centrum Koriny sytuacja wyglądała nieco lepiej, ale woda wciąŜ się podnosiła. Dom Bezimiennego znajdował się przy samym ujściu rzeki. Kontakt nie miał pojęcia o liczbie ofiar w mieście, ale wiedział, Ŝe Wronie Gniazdo wciąŜ stoi i obsługuje klientów. Obiecał, Ŝe przekaŜe tam wiadomość Bezimiennego. Bezimienny mógł jedynie modlić się, by jego Ŝona i syn wciąŜ Ŝyli i znajdowali się pod gościnnym dachem Tomasa. Myślał nawet, by osiodłać konia i pojechać do Koriny, ale wiedział, Ŝe nie moŜe. Jeśli chce uratować rodzinę i przyjaciół, musi dostarczyć Densera do Lyanny. A Hirad pełnił w tym waŜną rolę. PotęŜny wojownik potarł twarz rękami i potrząsnął głową, przeklinając samego siebie za to, co zrobił.
Dopiero kiedy do obozu wszedł jakiś męŜczyzna, Bezimienny uświadomił sobie, Ŝe pełnienie przez niego straŜy w zimnie i wilgoci było jedynie wymówką, by móc zniknąć we wnętrzu swojego umysłu. - Jakiś problem, Bezimienny? - MoŜna to tak określić - odparł, podnosząc wzrok. Był to Darrick okryty skórzanym płaszczem i z mieczem u pasa. Miał podkrąŜone oczy. Musiał jechać przez większą część nocy. - Usiądź, nastawię wodę na kawę. - Ale wiedział, Ŝe Darrick nie po to tu jest. - Nie sądzę, byśmy mieli na to czas - rzekł. - Masz rację - zgodził się Bezimienny. Wpatrywał się uwaŜnie w głąb lasu, ale widział jedynie cienie drzew poruszających się na wietrze, gdy słońce stopniowo przebijało groŜące deszczem chmury. - Jak wielu ze sobą wziąłeś? - Dwie setki. - Jechaliście bardzo cicho. - Bezimienny uśmiechnął się. Darrick pokiwał głową i niemal się roześmiał. - CóŜ, nie wyjechaliśmy prosto na was, jeśli o to ci chodzi. - Dwie setki, tak? - Bezimienny znów spojrzał na leŜący w błocie miecz. - To powinno wystarczyć. - Tak sądziłem. - Darrick podszedł i usiadł przy ognisku naprzeciwko Bezimiennego. Uznałem, Ŝe nasza przewaga musi być przytłaczająca, byście łatwiej podjęli decyzję. Bezimienny spojrzał w oczy generała i ujrzał w nich poczucie winy wyraźne niczym znak zarazy na frontowych drzwiach zakaŜonego domu. - Czego chcesz? - Powstrzymać Kruków przed niepotrzebnym przelewem krwi. - Naprawdę? - Bezimienny uniósł brwi. - Tak, naprawdę. - Darrick podrapał się ręką w skórzanej rękawiczce po czole. - Słuchaj, jesteście w samym środku czegoś naprawdę złego i chyba nie rozumiecie w pełni, o jaką stawkę walczy Dordover. Bezimienny poczuł przepełniający go gniew. - Zapewniam cię, Ŝe doskonale wiemy, o co walczy Dordover. To właśnie dlatego jesteśmy z Denserem i próbujemy dotrzeć do jego córki przed wszystkimi innymi. - To nie takie proste. - Ilkar teŜ wciąŜ to powtarza. Tyle tylko, Ŝe to jest proste. Denser poprosił nas o pomoc. Jesteśmy Krukami, więc mu pomagamy. Jest jednym z nas i twierdzi, Ŝe moŜe uratować Lyannę, a wraz z nią Balaię, a nam to wystarczy. - Zapadła cisza. Bezimienny widział, Ŝe Darrick go rozumie, ale i tak nie moŜe niczego zrobić. Był lojalny wobec Lystern, a pośrednio i Dordover. - Dokąd planujesz nas zabrać? - Do Arlen. - To bardzo dobrze. Wybieraliśmy się tam.
- Wiem. Ale kiedy tam dotrzemy, nie będziecie mogli niczego zrobić. - Więźniowie? - Coś w tym rodzaju. - Darrick odwrócił wzrok. - Zabawne, jak wszystko się zmienia, prawda? - zapytał Bezimienny. - Niezupełnie. Obudzisz ich czy ja mam to zrobić? Bezimienny znów się uśmiechnął. - Ja to zrobię. Wiesz, jak magowie się denerwują, kiedy ktoś ich nagle obudzi. Macie juŜ Hirada? - Nie widział powodu, by ukrywać nieobecność barbarzyńcy. Darrick nie był głupcem. Darrick zagryzł wargi i wpatrzył się w ziemię. - Nie - powiedział. - Obawiam się, Ŝe przyszliśmy za późno. - Stary, dobry Hirad - westchnął Bezimienny. Znów pojawiła się iskierka nadziei, lecz Darrick zaraz ją zgasił. - Bezimienny, nie zrozumiałeś mnie. Wytropiliśmy go bez problemu, ale nie byliśmy pierwsi. Przeciągnął rękawiczką po zmatowiałych lokach. - Bogowie, jak mam ci to powiedzieć? Gdy dotarli tam nasi zwiadowcy, otaczały go juŜ wilki. Bardzo mi przykro. *** Arlen zrezygnował z konia, decydując się na przemarsz przez miasto w towarzystwie dwudziestu straŜników, co miało stanowić zdecydowany pokaz siły. Do Gospody nad Jeziorem moŜna było dostać się w szybszy sposób, lecz Arlen chciał, by jak najwięcej ludzi zarówno przyjaciół, jak i wrogów, poznało jego zamiary. I tak oto Jasto Arlen opuścił zamek. Słońce próbowało ogrzać zachmurzony dzień i wysuszyć ulice, po raz kolejny zalane przez nietypowy o tej porze roku deszcz. Arlen szybko przeszedł szeroką, wyłoŜoną kamiennymi płytami alejką między jego prywatnymi ogrodami a koszarami, po czym skręcił w prawo, w stronę wijącej się ulicy Ku Rynkowi, która łączyła miasto z północnymi szlakami. Na całej długości Ku Rynkowi przecinały przecznice, na wschodzie zaś ulica prowadziła obok okazałych rezydencji kupców i armatorów do wspaniałego Parku Męczenników. W zachodniej części miasta - na południe od koszar i za rynkiem jedwabiu i towarów luksusowych oraz teatrem - rozciągała się mniej bogata dzielnica. Były tu chaty i kamienice zamkowej słuŜby, stajnie oraz prosta, lecz najwaŜniejsza w mieście Świątynia Morza. Arlen ruszył lekko stromą, wybrukowaną ulicą Ku Rynkowi do Placu Stulecia, gdzie znajdował się główny rynek. Sprzedawano tutaj wszystko, od jedzenia po broń i wspaniale rzeźbione meble, niewielki kwadratowy placyk otaczały karczmy, gospody, a nawet galerie. O tak wczesnej porze rynek dopiero zaczynał się zapełniać. Arlen czuł, jak jego gniew wzrasta. Oto porządne, zamoŜne miasto, zbudowane dzięki cięŜkiej pracy i uczciwości w interesach. Nikomu nie pozwoli, by to zniszczył. Machając ręką do mieszkańców miasta i wymieniając pozdrowienia z kaŜdym, kogo znał osobiście, Arlen skręcił w prawo i ruszył przez biedniejsze ulice czynszówek, od wielu lat zwane Dzielnicą Lodową. Tu tradycyjnie mieszkali rybacy z kutrów i tu teŜ przechowywali w zimnie
złapane późno wieczorem ryby, które następnego ranka sprzedawali na mieszczącym się przy dokach targu rybnym. Arlen minął odlewnię Ŝelaza i targ rybny, po czym skierował się w stronę doków. Objął spojrzeniem przystań, przy której cumowały rybackie kutry, a następnie głębokie miejsca cumowania, po czym skręcił w lewo. Minął piękny, smukły elfi statek, który najwyraźniej właśnie przypłynął, po czym zatrzymał się przed drzwiami Gospody nad Jeziorem. Rozejrzawszy się po dokach, Arlen zobaczył całkiem sporo ludzi, w tym kilku z Czarnych Skrzydeł, kręcących się leniwie po molo. Nim jego sierŜant skończył walić w drzwi gospody, wokół zaczął się gromadzić tłumek, a powietrze wypełnił zgiełk. Ciekawość sprawiła, Ŝe męŜczyźni i kobiety zostawiali swoją pracę i szli, aby przyjrzeć się, co się dzieje. Odsunięto zasuwy i lewe skrzydło malowanych na czarno drewnianych drzwi otworzyło się ze skrzypieniem. Jeden z synów właściciela, chudy, rudy nastolatek, wyjrzał na zewnątrz i jego piegowata twarz zbladła. - Nie bój się, Petren - powiedział Arlen. - Obudź ojca. Muszę porozmawiać z jednym z waszych gości. Natychmiast. Przestraszony chłopak nic nie odpowiedział, jedynie skłonił się i znów zniknął w mroku. Słyszeli odbijający się echem w gospodzie jego wysoki i piskliwy głos. - Ojcze! Ojcze! Lord stoi u drzwi, lord stoi u drzwi! Arlen pozwolił sobie na lekki uśmiech, gdy napotkał spojrzenie sierŜanta. - Przynajmniej wie, kim jestem - stwierdził. - Tak, panie. Podczas krótkiego oczekiwania tłum robił się coraz większy, Arlen naliczył co najmniej tuzin Czarnych Skrzydeł. Póki co atmosfera była spokojna i pełna zaciekawienia, ale nie trzeba wiele, by sytuacja zrobiła się paskudna. Pochylił się w stronę sierŜanta i nakazał mu umieścić swoich ludzi w pobliŜu Czarnych Skrzydeł. - Panie? - To był karczmarz Denat. - Przepraszam, Ŝe cię obudziłem - powiedział Arlen. - Wcale mnie nie obudziłeś, panie. JuŜ od jakiegoś czasu przygotowuję na górze śniadanie. - Masz duŜo gości? - Komplet. - Hmmm. - Arlen pokiwał głową. - Niestety, obawiam się, Ŝe wkrótce stracisz większość obecnych klientów. - Przepraszam, panie? - Denat skrzywił się i zaczął nerwowo kręcić się w drzwiach. Był mocniej zbudowaną i łysiejącą wersją swojego syna. - Chcę się widzieć z... jak mu tam... Selikiem? Tak, Selikiem. I to natychmiast. Denat przez moment zawahał się. - Oczywiście. Zaraz go przyprowadzę. - Dziękuję. - Arlen uśmiechnął się z przymusem. Musiał niechętnie przyznać, Ŝe ludzie pokroju Denata są bardzo przydatni dla gospodarki tego miasta. - Sam siebie przyprowadzę - rozległ się głos, jakiego Arlen jeszcze nigdy nie słyszał.
Zniekształcony. Dziwny. A kiedy jego właściciel pojawił się w drzwiach i przecisnął obok wycofującego się Denata, lord juŜ wiedział dlaczego. - Lord Arlen, jak sądzę? - Postać wyciągnęła rękę, której Arlen nie uścisnął. - Zgadza się. Jesteście niemile widziani w tym mieście. Selik uniósł brew. - Naprawdę? Przez kogo? Arlen wpatrywał się w niego z twarzą bez wyrazu. - Przeze mnie. I to wystarczy. PoniewaŜ jestem sprawiedliwym człowiekiem i tak dłuŜej niŜ powinienem, przypatrywałem się waszym działaniom. - Ja... - Zamilcz. - Arlen podniósł palec. Nie był przyzwyczajony, by ktoś mu przerywał. - I posłuchaj mnie. Handel w tym mieście opiera się na słowie, zobowiązaniach i wymianie dóbr oraz zapłaty, a nie na groźbach, pięściach i zastraszaniu. Skradzione dobra są uznawane za stracone tylko wtedy, kiedy sprawca nie moŜe zostać zatrzymany. A naruszenie nietykalności cielesnej, szczególnie kobiety, nie jest w Ŝadnym wypadku tolerowane. Te podstawowe prawa i wiele innych zostały naruszone przez twoich ludzi. I oto, co się stanie. Poza dwoma wyjątkami, chcę, by wszyscy twoi ludzie do południa opuścili moje miasto. KaŜdy znaleziony w mieście po upływie tego czasu zostanie uznany winnym złamania praw handlowych i odpowiednio ukarany. Lord czuł za plecami poparcie swoich ludzi. - Wszelkie dobra, które kupiliście legalnie, a których jeszcze nie otrzymaliście, zostaną wam dostarczone poza granicami miasta. Wszelkie umowy z armatorami, niezaleŜnie od tego, czy zawarte za obopólną zgodą, czy pod przymusem, zostają uznane za niewaŜne, a pieniądze będą wam zwrócone. Ty, Selik, pozostaniesz tutaj, i to nie tylko do chwili, aŜ wszyscy twoi ludzie odejdą, ale, co waŜniejsze, aŜ zidentyfikujesz i przekaŜesz mi dwóch swoich śmieci, którzy na moich bezpiecznych ulicach zaczepili kobietę i grozili jej dziecku. Czy mówię wystarczająco jasno? Przemowy Arlena słuchał juŜ tłum liczący ponad sto osób. Przenikliwy wiatr zagłuszał niektóre słowa, lecz zebrani usłyszeli wystarczająco wiele, by zacząć bić brawo. Przez cały ten czas Selik patrzył Arlenowi prosto w oczy, a na jego twarzy malował się grymas. Nie próbował przerywać. Oklaski szybko ucichły, gdyŜ tłum czekał na odpowiedź Selika. - Sądziłem, Ŝe to wolne miasto. Wygląda na to, Ŝe się myliłem. - Nie, nie myliłeś się - odparł Arlen. - Ale wolność musi być ograniczona przez prawo, by nie stała się anarchią. To właśnie anarchię pragnąłeś tu wprowadzić, a ja nie będę tego tolerować. Selik pokiwał głową, a jego grymas mógłby teraz nawet uchodzić za uśmiech. - Prosiliśmy o współpracę, ale jej nie otrzymaliśmy - powiedział cicho. - To, co musimy mieć, próbowaliśmy kupić, lecz niektórzy twoi handlarze nie pojmowali tego. Widzisz, lordzie Arlen, nadchodzi wojna, choć ty moŜe tego tak nie postrzegasz. A ja jestem po stronie sprawiedliwych, walczę przeciw rosnącemu zagroŜeniu, iŜ Balaię zdominuje jedna magiczna siła.
Arlen skrzywił się. - Wojna. Selik, wszyscy jesteśmy świadomi problemów ze spektrum many. Ja równieŜ rozmawiam z moimi magami i wiem, Ŝe te problemy przeminą, a wraz z nimi ten irytujący wiatr i lodowaty deszcz. Nie próbuj usprawiedliwiać swoich działań magicznym zagroŜeniem. Arlen zrobił pół kroku do przodu, czując wzrastającą odrazę do tego męŜczyzny. - Wiem, w co wierzysz, i wolno ci w to wierzyć. Ale nie wolno ci narzucać swojej wiary mieszkańcom mojego miasta ani wykorzystywać jej jako usprawiedliwienia dla bezmyślnego łotrostwa. Czy rozumiesz, co masz teraz zrobić, czy teŜ mam zabrać cię do więzienia, byś mógł to lepiej przemyśleć? Selik wyprostował się i podniósł głos. - Pozwolę ci na to próŜne i krótkotrwałe zwycięstwo, gdyŜ sprzeciwianie się byłoby w tej chwili marnowaniem czasu. Ale posłuchaj mnie uwaŜnie, Arlen. Nadchodzi wojna. Będziemy musieli ją prowadzić i niewinni zginą, a ich krew będzie na twoich ulicach i na twoich rękach, jeśli nie zwrócisz się do mnie o pomoc. Zapamiętaj moje słowa. I pozwól, by twój lud teŜ je usłyszał. Postukał palcem wskazującym w pierś Arlena. Lord chwycił Selika za rękę. - W Arlen nigdy nie będzie wojny - warknął. - Chyba Ŝe popełnisz błąd i powrócisz, ale wierz mi, jeśli tego spróbujesz, posmakujesz mojej stali. A teraz zbierz swoich ludzi, wydaj winnych i wynoś się z mojego miasta. Selik zaśmiał się. - Wierz sobie, w co chcesz, Arlen. Ale słuszność zatriumfuje nad głupotą i ignorancją. Spojrzenie Selika zmroziło Arlena.
Rozdział 17
Hirad szybko rozbił obóz między pniami trzech młodych dębów. Rozpiął między nimi impregnowaną skórę, by choć trochę chroniła go przed deszczem. Opuszczając obóz Kruków, zabrał siodło i odwiązał konia, gdyŜ nie wiedział, jak daleko odejdzie. W końcu przeszedł jakąś milę, moŜe więcej, podczas gdy deszcz cały czas padał, jakby chciał dopełnić tego Ŝałosnego, niezapomnianego wieczoru. Przy wietrze wiejącym za plecami i deszczu walącym w skórę, która rezonowała i napinała się,
rozpalił ogień z suchych patyków i podpałki, którą zwykle nosił w skórze. Następnie zebrał jeszcze kilka gałązek, by słaby płomień je osuszył. Pozwolił wierzchowcowi na swobodną wędrówkę, wiedząc, Ŝe nie zgubi się, chyba Ŝe będzie w niebezpieczeństwie, i połoŜył się, opierając głowę na siodle jak na poduszce. RozwaŜał paskudną sytuację, w jakiej się znalazł. W Ŝołądku czuł ściskanie, które zupełnie pozbawiło go apetytu, a palenie w gardle nie miało nic wspólnego z wcześniejszym krzykiem. Jego umysł przepełniało przede wszystkim poczucie niesprawiedliwości, połączone z uczuciem straty. Odszedł od Kruków, swojej jedynej rodziny. Nie przypominało to wcale smutnego, choć nieuniknionego i z pewnością przyjacielskiego rozstania, gdy przed kilku laty kaŜdy poszedł w swoją stronę. To rozstanie było aktem ostateczności. Hirad bezskutecznie szukał wygodnej pozycji na rozmokłej stercie liści. Rozpraszał go wyjący wiatr, który atakował jego osłonę, groŜąc jej zerwaniem, nieustanny deszcz, który spływał ze skóry, zbierał się w kałuŜy na ziemi, po czym płynął dalej po zboczu. Nie myślał tak głęboko i mądrze, jak pozostali, nigdy tak nie było. Po prostu reagował na to, co widział, słyszał i czuł. To była jego siła i zarazem jego przekleństwo. Nie miał pojęcia, co w nim teraz pękło. Łatwo byłoby winić w całości Densera, ale sam musiał przyjąć na siebie duŜą część winy. Wszyscy, zawsze, spodziewali się, Ŝe Hirad od razu rzuci się na pomoc innym, choć gdy sytuacja odwracała się, ci inni zawsze znajdowali powody, by się nim nie przejmować. A Denser zachowywał się najgorzej z nich wszystkich. Od czasu, gdy spotkali się w Greythorne, nie dało się z nim wytrzymać. Ale mimo to Hirad wiedział, Ŝe nie powinien robić tego, co zrobił. Mag wyraźnie bał się o Ŝycie rodziny, i to sprawiło, Ŝe stracił równowagę i mówił głupie rzeczy. A wmieszanie do tego smoków stało się błędem, który stanowił impuls do dalszych wydarzeń. Po raz kolejny Hirad przypomniał sobie ostrze Bezimiennego, jego nieruchomy sztych i zdecydowany chwyt. To nie było tylko ostrzeŜenie i choć Hirad wiedział, Ŝe reakcja Bezimiennego była czysto instynktowna, czuł równieŜ, Ŝe potęŜny męŜczyzna zabiłby go, gdyby dalej groził Denserowi. W końcu do tego się urodził i choć został oswobodzony z niewoli Protektorów i odzyskał duszę, dziedzictwo pozostało. Barbarzyńca nie wiedział, jak ma się teraz czuć. Na pewno był zły na Densera. Niewątpliwie był smutny z powodu tego, do czego zmusił Bezimiennego. I do tego rozczarowany, Ŝe odszedł, nie rozwiązując problemu. Tak nie postępowali Krucy - aŜ do dziś. Nie uciekali. A on właśnie uciekł. Tej nocy nic juŜ nie zrobi. Ilkar domyśli się, Ŝe on natychmiast nie wróci, a Bezimienny na pewno nie zdecyduje się na poszukiwania przed świtem. Ale przed zaśnięciem musiał sobie zadać jeszcze jedno pytanie. Czy chce zostać odnaleziony? W miarę jak mijały godziny, a on zapadał w sen i znów się budził, odpowiedź stała się zupełnie jasna. Obudził się skulony, choć to i tak wcale nie chroniło go przed zimnem. O świcie wiatr przybrał na sile, ale za to ucichł deszcz. Hirad otworzył oczy i spojrzał na napiętą skórę poruszającą się na
wietrze. Zdziwił się, mrugając w blasku dnia, Ŝe nie obudził się wcześniej. Ale nie tylko to go zdziwiło. Mimo wiatru powinien słyszeć głosy leśnych ptaków, a tymczasem panowała absolutna cisza i tylko wiatr wył w lesie, który sprawiał wraŜenie tak samo martwego jak Thornewood. Przeciągnął się, przeturlał na grzbiet i usiadł, przecierając twarz i drapiąc się po swędzącej głowie. NajwyŜszy czas, pomyślał smutno, by Ilkar oczyścił jego głowę z robactwa. Wstał i wyszedł ze swojej kryjówki, znów się przeciągnął, a potem jego spojrzenie spoczęło na koniu. - Cześć, mały, ja... - zaczął mówić, ale przerwał. Ogier stał zupełnie bez ruchu, z szeroko otwartymi oczami i dygoczącymi nogami. Zbyt przeraŜony, by się poruszyć. Hirad spojrzał w lewo, podąŜając za wzrokiem konia, i ujrzał pięć ukrytych w cieniu wilków. - Bogowie - szepnął. Jego miecz leŜał w popiele ogniska. Mógłby go chwycić, ale gdyby nagły ruch okazał się impulsem do ataku, zginąłby w jednej chwili. Dlatego teŜ stał bez ruchu, wbrew wszystkiemu mając nadzieję, Ŝe wilki pójdą dalej. - Spokojnie - powiedział do konia, ale w duŜej mierze i do samego siebie. Wilki stały blisko siebie, przywódca na czele dwóch par. Nie warczały i w Ŝaden inny sposób nie okazywały swoich zamiarów. Podobnie jak Hirad stały i czekały. Nie było to normalne zachowanie wilków i wojownik - do którego zalet na pewno nigdy nie naleŜała cierpliwość - nie mógł doczekać się dalszego rozwoju sytuacji. Jakiegokolwiek rozwoju sytuacji. Zrobił więc krok do przodu, rezygnując z podniesienia ostrza, gdyŜ wiedział, Ŝe otwarta agresja mogłaby się okazać dla niego zabójcza. - O co chodzi? - zapytał. - Nigdzie się nie wybieramy. - I objął ramieniem ogiera, który w tym momencie oddał ze strachu mocz. Przywódca wilków wciągnął nosem powietrze, warknął do swoich towarzyszy i wyszedł na słońce. Było to potęŜne zwierzę, mierzące w kłębie cztery stopy. Miał Ŝółtawe oczy i bladobrązowe futro z kilkoma szarymi plamkami i charakterystycznym białym pasem biegnącym z przodu szyi. Hirad poczuł, Ŝe miękną mu kolana. To był Thraun. *** Bezimienny, Ilkar i Denser jechali w ponurym milczeniu. Dordovański mag chciał, by Kruków związano, ale Darrick wydał inny rozkaz. Bezimienny uśmiechnął się. Rozkaz był słabo zawoalowaną groźbą pod adresem maga. I tak oto cała trójka, pozbawiona broni, jechała pośród kawalerii Lystern, kierując się w stronę Arlen. Dla Bezimiennego było jasne, Ŝe nikt z kolumny nie ma pojęcia, co mogą zastać w tym ruchliwym rybackim miasteczku, którego doki od niedawna przyciągały uwagę wszystkich. Oczywiste było tylko, Ŝe Erienne ma przypłynąć na elfim statku i Ŝe Krukom nie wolno będzie zbliŜyć się do niej. PotęŜny wojownik dostrzegał w wielu oczach niepewność, włączając w to Darricka, ale w jego
wzroku widział równieŜ lojalność i pragnienie wypełniania rozkazów. Jak kaŜdy Ŝołnierz, wiedział, Ŝe nie wszystkie działania mają swoje uzasadnienie, ale tak długo, jak długo wygrywano wojny, bitwy były bez znaczenia. Osiągnąć upragniony cel - tego wymagano i tego od niego oczekiwano. Bezimienny szanował to, podobnie jak Ilkar, który przeŜył wystarczająco wiele bitew, by nie dziwić się posłuszeństwu poborowych i bezwarunkowemu szacunkowi, z jakim odnoszono się do dobrego generała. Jedynie Denser okazywał jawną wrogość, i to nie tylko wobec tych, którzy go pojmali. - Sądziłem, Ŝe przysięgałeś mnie bronić - powiedział, podjeŜdŜając bliŜej do Bezimiennego. - Nie przysięgałem. JuŜ nie. Ale będę cię bronić. Jesteś Krukiem. - Widziałem, jak wczoraj mnie broniłeś. Nie kaŜ mi, abym ci przypomniał. Bezimienny popatrzył na niego spokojnie. - Nie musisz, doskonale pamiętam. Nadal jednak jestem twoim przyjacielem. I Hirada równieŜ. - Bezimienny, on nie Ŝyje - powiedział Denser ponurym głosem. - Uwierzę, jak zobaczę. - PrzecieŜ słyszałeś Darricka... - Który niczego nie widział - wtrącił Ilkar. - Dopóki nie zobaczymy martwego ciała, wciąŜ Ŝyje. Denser wzruszył ramionami. W odpowiedzi Ilkar pokręcił głową. - I co ja znowu złego zrobiłem? - zapytał ostro Denser. - Minęło tyle lat, a ty czasem nadal nie dostrzegasz najwaŜniejszego - powiedział Ilkar. - Czego nie dostrzegam, co? Hirad przegrał i odszedł, a teraz nie Ŝyje lub zaginął. I co jeszcze mam widzieć? - On jest wściekły, Denser. Czuje się zdradzony przez ciebie, zagubiony i zmartwiony tym, co ostatniej nocy wydarzyło się między nim a Bezimiennym. Ale jest Krukiem. Byliśmy sensem jego Ŝycia, dlatego nas nie opuści. Zgodził się pomóc ci, wprawdzie pod przymusem, dobrze o tym wiem, ale zgodził się, i nigdy nie złamie danego słowa, aŜ do śmierci. To właśnie znaczy być jednym z nas. - Znowu pokręcił głową. - Powinieneś to wiedzieć. - Ale juŜ od prawie sześciu lat nie jesteśmy Krukami. - To nie ma znaczenia. Nie dla Hirada - powiedział Ilkar. Bezimienny przysłuchiwał się tej wymianie zdań i zastanawiał, czy Ilkar ma rację. Chciał w to wierzyć, ale widział spojrzenie Hirada, nim odszedł, i nie było w nim rozpaczy, lecz wściekłość. Jeśli barbarzyńcy nie uda się zracjonalizować tego, co się wydarzyło, nie wróci, bo tacy Krucy, jakich pamiętał, przestali juŜ istnieć. - To nie zmienia faktu, Ŝe zostaliśmy pojmani, ja nie mogłem spróbować kolejnego Połączenia, a on... - tu wskazał palcem na Bezimiennego - miał pełnić straŜ. Okazałeś się naprawdę świetnym Protektorem. - Czy zraŜanie do siebie jedynych ludzi, którym moŜesz zaufać, jest twoim najnowszym
hobby? - Uszy Ilkara wyprostowały się i poczerwieniały. - Bo wydaje mi się, Ŝe masz w tym całkiem niezłą praktykę. - Ale to przecieŜ prawda. - Denser popatrzył ze złością na Ilkara. - JuŜ nie jestem przypisanym tobie Protektorem - powiedział Bezimienny niskim, złowrogim głosem. Być moŜe zawiódł ich wszystkich. Nie umiał stłumić tej myśli, choć miał wiele na swoje usprawiedliwienie. - Nikt nie mógł się spodziewać, Ŝe oni będą nas przez całą noc gonili. Po co mieliby to robić? - Ale ty ich nie usłyszałeś - upierał się Denser. - Jak mogłeś ich nie słyszeć? Były ich dwie przeklęte setki. - Ale tylko Darrick wszedł do obozu. - Więc dlaczego go nie zabiłeś? - zapytał Denser. - PoniewaŜ chroniłem ciebie - odparł spokojnie Bezimienny. - I poniewaŜ nie miałem większej ochoty zostać ćwiczebnym celem dla elfich łuczników, których Darrick na pewno umieścił poza naszym polem widzenia. MoŜe ty uwaŜasz się za zdolnego do przechytrzenia łuczników, dwóch setek kawalerii i dwóch tuzinów magów z przygotowanymi zaklęciami, ale ja nie. śyjesz tylko dlatego, Ŝe postanowiłem nie walczyć. - Ale dlaczego? Jest jasne, Ŝe twój dobry przyjaciel Darrick stoi po przeciwnej stronie niŜ my. Raczej nie wypuści nas, kiedy juŜ dotrzemy do Arlen. Czy nie słyszałeś ani słowa z tego, co powiedziałem? Tylko ja mogę to powstrzymać. - Cierpliwości - powiedział Bezimienny. Teraz doskonale rozumiał, Ŝe Hirad mógł stracić panowanie nad sobą. Ale on próbował patrzeć nieco głębiej. Widział rozpacz w oczach Densera i jego zdenerwowanie, słyszał jego westchnienia. Denser natomiast nie widział niezadowolenia Darricka. Generał wyraźnie czuł się nieszczęśliwy, Ŝe musiał zatrzymać Kruków. Ale bezwzględne wykonywanie rozkazów to jeden z powodów, dla których był tak świetnym Ŝołnierzem. Kiedy dotrą do Arlen, ich sytuacja moŜe zacząć wyglądać inaczej. Bezimienny postanowił porozmawiać z Darrickiem, przekonany, Ŝe moŜe zmienić jego niezadowolenie w zwątpienie, a zwątpienie w niesubordynację. Wojownik zawsze lubił myśleć, Ŝe ma wiele moŜliwości wyjścia z kaŜdej sytuacji. Pomijając juŜ wszystko inne, jechał z dwoma potęŜnymi magami, a to nie moŜe im zaszkodzić. Decydując się nie mówić nic więcej, uśmiechnął się i, jak się zdawało, zwrócił oczy ku niebu. *** Thraun długo wpatrywał się w człowieka, którego rozpoznał jako ludzkiego członka stada, a potem nakazał watasze, by go oszczędziła, człowiek nie był ofiarą, choć zapach mięsa sprawiał, Ŝe przez całą noc wilki śliniły się. Poprzedniej nocy wył poprzez burzę, lecz jego głos zginął, zatopiony przez deszcz i rozszarpany przez wicher. To był zły wiatr. PrzeraŜał go. Jacyś inni ludzie śledzili tych, których on potrzebował. Nie miał pewności, czy ich pozabijać, więc tylko obserwował, jak jego ludzki członek stada opuścił ognisko, zabierając ze sobą konia. A
kiedy śledzący ich odnaleźli pozostałych męŜczyzn, wiedział, Ŝe jego stado nie moŜe im pomóc, więc opuścił ich i dalej obserwował tego człowieka. Ludzki członek stada był początkowo przestraszony, ale teraz juŜ nie. PomoŜe im. A oni pomogą jemu. Sam na pewno był w niebezpieczeństwie. Ale teraz juŜ nie będzie sam. Thraun polizał rękę męŜczyzny, po czym znów spojrzał w niebo z nadzieją, Ŝe zostanie zrozumiany. *** Hirad ukląkł przed Thraunem, czując jego szorstki język na ręce, i przyglądał się, jak wilk zwraca pysk w stronę nieba. Pogładził dłonią głowę Thrauna i spojrzał na pozostałe wilki. Cała czwórka siedziała w gotowości i wpatrywała się w niego, a na ich śmiesznie wyrazistych pyskach malowało się zwierzęce zmieszanie. - Czujesz to, prawda? - powiedział i wskazał na niebo. Fascynowała go, a jednocześnie przyniosła mu ogromną ulgę świadomość, Ŝe zmiennokształtny wciąŜ Ŝyje, choć nie miał pewności, czy to określenie moŜe odnosić się do Thrauna. Ale, myślał Hirad, gdyby był zwykłym wilkiem, zachowywałby się zupełnie inaczej. Przypuszczał, Ŝe wilki podąŜały za Krukami od samego lasu Thornewood. Było to moŜliwe jedynie dlatego, Ŝe Thraun ich pamiętał. Po prawie sześciu latach naleŜało oczekiwać, Ŝe stanie się zupełnie dziki i Ŝe nie będą go dręczyć najmniejsze wspomnienia ludzkiego Ŝycia, ale najwyraźniej w jego przypadku sprawa wyglądała zupełnie inaczej. - WciąŜ coś się tam dzieje, co, Thraun? Usłyszawszy swoje imię, Thraun warknął cicho i spojrzał Hiradowi w oczy. Barbarzyńca widział w nich coś, co na pewno nie naleŜało do wilka. Był to spokój i pewność. I wiedza. Hirad uwaŜał, Ŝe wilki są zwierzętami kierującymi się wyłącznie instynktem, ale Thraun wiedział róŜne rzeczy. A to znaczyło, Ŝe musiał zachować pamięć. Hirad pochylił się w jego stronę. - Przypomnij sobie. Wilk drapnął pazurami ziemię i potrząsnął głową, a potem cofnął się o krok. - Rozumiesz mnie, prawda? - zapytał Hirad. - Czy mogę sprowadzić cię z powrotem? Czy chcesz wracać? - Pamiętał błysk w oczach Thrauna za kaŜdym razem, gdy miał przyjąć wilczą postać. Teraz, po tak wielu latach, wciąŜ miał inteligencję, i w to Hirad nie mógł wątpić. Podniósł się i spojrzał w stronę swego wierzchowca. Zwierzę wciąŜ było przestraszone, choć juŜ domyślało się, Ŝe jego Ŝycie nie jest w niebezpieczeństwie. Hirad odwiązał i zwinął skórę, przypiął miecz i podniósł siodło. Kiedy umieścił je na grzbiecie konia, zwierzę uspokoiło się jeszcze bardziej, nawet trąciło go łbem w plecy, gdy pochylił się nad popręgiem. Hirad załoŜył mu wędzidło i uzdę, po czym cmoknął go w nos. - Dobry chłopak. Spokojnie. - ZbliŜył głowę do ciepłego pyska i łagodnie go pogłaskał, jego głos był uspokajający. Hirad wiedział, Ŝe to zadziała. - Pamiętaj, Ŝe dzielisz dom ze smokami, a to tylko kilka wilków. Nie zawiedziesz mnie, prawda? Rumak prychnął cicho i zarŜał, zwracając łeb w jego stronę, by spojrzeć na niego wielkim,
ciemnym okiem. - Wiedziałem, Ŝe mogę na ciebie liczyć. Chodź. Nie oddalając twarzy od końskiego pyska, wciąŜ głaskał niechętnego ogiera i prowadził w stronę wilków. - Musimy pójść do pozostałych Kruków - powiedział do Thrauna i wskazał w stronę ich obozowiska, ale wilk warknął i stado natychmiast stanęło mu na drodze. Zatrzymał się i mocniej chwycił uzdę, a koń zaparł się zadnimi nogami. Hirad skrzywił się i potrząsnął głową. Cała piątka wilków wpatrywała się w niego niemal błagalnie. Nie była to groźba, lecz ostrzeŜenie. - O co chodzi? - RozłoŜył szeroko ręce, a w odpowiedzi Thraun minął go i potruchtał w stronę wschodzącego słońca, w kierunku Arlen. Po chwili zatrzymał się i obejrzał na Hirada, a warknięcie z głębi jego gardła zabrzmiało jak rozkaz. - Chodź, Thraun, obóz jest tam. - Hirad ponownie wskazał w głąb lasu. Thraun warknął po raz drugi, po czym ruszył w kierunku obozu, a reszta stada po krótkim wahaniu pobiegła za nim. Hirad wskoczył na siodło i skierował niechętnego wierzchowca w ślad za wilkami. Pochylił się do przodu i głaskał rumaka po pysku, szepcząc mu do ucha słowa zachęty. Nie był pewien, czy znajdzie Kruków w obozie, ale mimo to poczuł się rozczarowany, gdy okazało się, Ŝe obóz jest pusty. Kiedy jednak wjechał do środka, uświadomił sobie, Ŝe coś jest nie tak. Ognisko nie zostało ugaszone i rozrzucone, wciąŜ leŜała obok niego nieduŜa sterta suchych gałęzi. Z pewnością zostały zebrane na kolejne ognisko. Zeskoczył z siodła i rozejrzał się dookoła. Nie dojrzał Ŝadnych śladów walki, ale zauwaŜył, Ŝe Krucy wyjechali w duŜym pośpiechu, błoto zostało ubite, jakby przegalopowała przez nie kawaleria... Hirad przykucnął i jeszcze bardziej się zachmurzył. Potem spojrzał na Thrauna. Wilk stał razem z resztą stada, obserwując go. - Co tu się stało, Thraun? - zapytał. Poszedł śladami zostawionymi przez konie opuszczające polankę. Wtedy zrozumiał, Ŝe ubite błoto wcale nie było efektem galopu, Ŝe po prostu przez obóz przeszło o wiele więcej niŜ trzy wierzchowce. W miarę oddalania się od obozu ilość śladów wzrastała, prowadziły aŜ do krawędzi lasu. Zostali pojmani, to pewne. Ignorując warczenie Thrauna, znów wsiadł na konia i podąŜył śladami odciśniętymi w rozmokłej ziemi. NiezaleŜnie od tego, dokąd zostali uprowadzeni, musi ruszyć za nimi i uwolnić ich. Nie moŜe pozwolić, aby zostali uwięzieni. Byli Krukami. On równieŜ.
Rozdział 18
W porównaniu ze wzburzonym morzem, po którym podróŜowali przez ostatnie siedem dni, rzeka Arl wydawała się spokojna. Wiąz Oceanu przechodził przez jej ujście wraz z przypływem, wszystkie Ŝagle były pełne silnego południowego wiatru, pędzącego wzdłuŜ porośniętych drzewami brzegów. Dalej w głąb lądu drzewa przechodziły w falujące wzgórza na zachodzie, a potęŜne skarpy na wschodzie, następnie zaś przez wiele mil w krajobrazie dominowały równiny, aŜ w końcu rzeka Arl otwierała się na piękne jezioro Arlen. Jezioro - otoczone od najbardziej wysuniętej na południe części aŜ po północno-zachodni łuk drzewami, które wspinały się na zbocza surowych, pokrytych śniegiem gór - wydawało się wszystkim, którzy płynęli w jego stronę, idylliczne. Urodą dorównywały mu jedynie wody w okolicach Triverne. Portowe miasto Arlen zajmowało jego zachodni brzeg. Głębokie doki przyjmowały nawet statki oceaniczne, przy płytkiej przystani cumowała flota rybacka, a przybrzeŜne kotwicowisko słuŜyło okrętom wyposaŜonym w bloczki. Nadpływający marynarze juŜ z daleka widzieli rozciągające się nad brzegiem jeziora miasto i górujący nad nim zamek, którego mury świeciły bielą w blasku porannego słońca, a na czterech wieŜyczkach unosiły się na wietrze flagi. Dziś jednak biel była nieco przytłumiona. Od wieków słońce nie skąpiło Balai swych promieni, teraz jednak od dawna nikt nie widział go świecącego przez dłuŜszą chwilę, gdyŜ cały czas przepływały po niebie niskie, deszczowe chmury. Klimat krainy dramatycznie się ochłodził, wiele ptaków przedwcześnie poleciało na południe, a owady zginęły lub wcale się nie narodziły, wiejskie wspólnoty szacowały wielkość kiepskich tegorocznych plonów i przewidywały w przyszłym roku głód. Erienne stała blisko dziobu Wiązu. Jeszcze nie odzyskała w pełni sił, umysł Dordovanki nadal był zamglony od ataku many. Miała mieszane uczucia, jak zawsze od chwili, gdy zostawiła Lyannę w Herendeneth.Wiedziała, Ŝe to, co robi, moŜe zapewnić bezpieczeństwo córce, i odczuwała niezaprzeczalny dreszcz na myśl o ponownym ujrzeniu Densera. Ciągle jednak rosło w niej pragnienie, by wziąć Lyannę w ramiona, usiąść w sadzie i patrzeć, jak jej piękne dziecko się bawi, lub czytać małej historyjkę z ulubionej ksiąŜeczki. KaŜdego ranka budziła się ze łzami na policzkach, gdyŜ sen wyłączał działające w dzień mechanizmy obronne. A przez ostatnie trzy dni, gdy jej magiczne umiejętności zostały osłabione, poznała teŜ inne uczucie. Strach. Strach, Ŝe juŜ nigdy nie będzie w stanie normalnie rzucić zaklęcia, Ŝe grozi jej izolacja, która wkrótce stanie się przeraŜająca, nie do zniesienia. I strach przed tym, co odkryje w Arlen. Jeśli Ren’erei miała rację, Czarne Skrzydła znów urosły w siłę, a Selik nadal Ŝył. Był prawą ręką Traversa i miał w oczach takie samo Ŝarliwe szaleństwo. Spotkała ich tylko raz, ale to spotkanie kosztowało ją Ŝycie jej pierworodnych bliźniaczych synów.
Wiedziała, Ŝe ból po tej stracie nigdy nie minie. Czasami czuła go słabiej, czasami mocniej, ale zawsze był. I stanowiło to kolejny powód, dla którego robiła to, co robiła. Nigdy juŜ nikt nie odbierze jej dziecka. Erienne pozwoliła, by wiatr rozwiewał jej włosy, gdy tak stała w cięŜkim płaszczu i spodniach, przyglądając się Wiązowi Oceanu. Tego ranka czuła się nieco lepiej. Na tyle dobrze, Ŝe gdy Ren’erei szła po pokładzie w jej stronę, chciała, by elfka podeszła do niej i nie zostawiała samej. ZbliŜając się, Ren przyglądała się uwaŜnie Erienne, pragnąc ocenić nastrój czarodziejki. Miała na sobie brązowo-zielony płaszcz, sznurowane skórzane spodnie i brązową koszulę. - Jak się czujesz? - zapytała. Oparła się plecami o reling i zaplotła ręce na piersi. Erienne wzruszyła ramionami. - Nieźle. Jestem mniej otępiała. - I zrobiła gest wyraŜający ściskanie boków głowy. - Czy to dobrze? - Ren’erei uśmiechnęła się. - Tak, dobrze. Przede wszystkim cieszę się, Ŝe juŜ prawie jesteśmy na miejscu. Ta podróŜ wydawała mi się bardzo długa. Ren’erei pokiwała głową i spowaŜniała. - Rozumiem twoją niecierpliwość, ale w Arlen musimy być ostroŜni. Denser miał rację, powinnaś zostać na pokładzie. My go znajdziemy. - Mam nadzieję. - O co chodzi? Erienne westchnęła. Nie była przyzwyczajona do uczucia bezradności, a ponadto coraz bardziej traciła cierpliwość. - Jestem zirytowana, bo nie mogę skontaktować się z nim, a on najprawdopodobniej nie moŜe skontaktować się ze mną. Na bogów na niebie, Ren’erei, nawet nie wiemy, czy on tam jest. A teraz wy musicie wyjść na ulice, a to tylko moŜe ich ostrzec. - Czarne Skrzydła? Erienne pokiwała tylko głową, gdyŜ nie była w stanie wypowiedzieć tej nazwy. Jej Ŝołądek ścisnął się z niepokoju. - Nie będzie ich w okolicy. - Nie? - warknęła rozzłoszczona Erienne. - Jak moŜesz być taka pewna? Kiedy walczyłam z Krukami, byliśmy przekonani, Ŝe ich zniszczyliśmy jeszcze przed rzuceniem Złodzieja Świtu. Na płonących bogów, przysięgam, Ŝe widziałam, jak Selik ginie z mojej ręki. A jednak mówicie mi, Ŝe przeŜył, a wygląd Tryuuna jest wystarczającym tego dowodem. Potarła ręką twarz, odgarniając kosmyki włosów. Odetchnęła głęboko, Ŝeby się uspokoić, zrobiła krok do przodu i połoŜyła dłonie na dłoniach Ren’erei. - Ci ludzie są bardzo niebezpieczni. Pracują dla nich magowie, zdrajcy. Błagam was, bądźcie ostroŜni. Jesteś dobrą przyjaciółką, Ren. Bądź ostroŜna. Tu chodzi o Ŝycie mojej córki. Ren’erei pokiwała głową. - Nigdy o tym nie zapomnę. Znajdziemy Densera, nie martw się.
Odpowiedź Erienne została zagłuszona przez krzyk dochodzący od strony pokładu sterowego. Kobiety odwróciły się i ujrzały, Ŝe kapitan wskazuje na wschodni brzeg, gdzie drzewa zaczynały rzednąć, przechodząc w niziny prowadzące aŜ do brzegów jeziora. Ren’erei podąŜyła wzrokiem za jego ramieniem, wpatrując się w drzewa. Znajdowali się ponad sto jardów od brzegu, pośrodku prądu Arl. Erienne niczego nie widziała. Cień pod koronami drzew zasłaniał jej wszystko to, co tam było. - Co to? - zapytała. - Jeźdźcy. - Ren’erei nie przestawała wpatrywać się, stojąc bez ruchu. - Czterech. Zwiadowcy. - Niczego nie widzę. Ren’erei odwróciła się do czarodziejki, jej oczy błyszczały, a twarz była spokojna. - Erienne, to są zwiadowcy, bo jadą na koniach zdolnych do szybkiej jazdy, a jednocześnie bardzo wytrzymałych. Nie mają cięŜkich zbroi i niosą niewiele broni. Ale przede wszystkim są elfami i wiedzą, Ŝe ich zauwaŜyliśmy. - Szukają nas? - A kogo by innego? - Uśmiech Ren’erei był wymuszony. Erienne nagle zirytowała się, jej chwilowy dobry nastrój zniknął, a serce zaczęło walić w piersi. - Kto wiedział, Ŝe się zbliŜamy? - Spodziewam się, Ŝe dowiemy się tego w Arlen - odparła Ren’erei i znów spojrzała w stronę brzegu, śledząc jeźdźców, których Erienne nawet nie widziała. Czuła się bardziej bezradna niŜ kiedykolwiek, martwiła się o Ŝycie ich wszystkich. Przybicie do brzegu w Arlen zdawało się nagle bardzo ryzykowne, bo ktoś, moŜe Czarne Skrzydła, choć pewnie raczej Dordovańczycy, znajdował się na ich tropie. Ale na szczęście niedaleko było teŜ wsparcie. Krucy. *** Do następnego ranka, gdy do Arlen było juŜ mniej niŜ dzień drogi, Bezimiennemu udało się przekonać straŜnika Lysterneńczyka, Ŝe nie stanowi Ŝadnego zagroŜenia dla Darricka, i teraz obaj męŜczyźni jechali obok siebie na czele kolumny. Przynajmniej raz wiatr nie smagał Balai, a między chmurami pojawiały się prześwity pozwalające cennym promieniom słońca choć przez krótką chwilę pieścić ziemię. Nastroje wśród jazdy, mimo kolejnej mokrej nocy spędzonej na kuleniu się pod przenośnymi schronieniami ze skóry i liści, były lepsze. Otaczające ich łagodnie falujące wrzosowiska - które prowadziły aŜ do brzegów jeziora Arlen, wydawały się mniej ponure - a Bezimienny czuł pewną ulgę, mimo iŜ Denser nie przestawał się chmurzyć. - Dziwny z ciebie więzień - powiedział Darrick, widząc zmieszane spojrzenie jednego ze swoich ludzi. - Przykro mi, Ŝe myślisz o mnie w taki sposób - odparł Bezimienny. Darrick zagryzł wargę. Nie mógł spojrzeć przyjacielowi w oczy.
- Musicie mi uwierzyć, Ŝe to dla waszego własnego bezpieczeństwa - rzekł wreszcie. - Mnie teŜ jest przykro, Ŝe musieliśmy odebrać wam broń i trzymać Ilkara i Densera pod straŜą magów. śadnemu z nas to się nie podoba. - Rozkaz to rozkaz, co? - Choć Bezimienny bardzo się starał, nie umiał wzbudzić w sobie gniewu na generała. On po prostu musi pojąć, o co w tym wszystkim idzie. - OstrzeŜono mnie, Ŝe wasze przybycie do Arlen moŜe okazać się bardzo niefortunne powiedział ostroŜnie Darrick. - Na spadających bogów, naprawdę? - Bezimienny nie mógł pohamować uśmiechu. - A co twój doradca myślał, Ŝe moŜemy zrobić? - Dać się zabić, próbując dostać się do Erienne, a cóŜ by innego? - Nie jesteśmy znani z tego, Ŝe dajemy się zabić - sparował Bezimienny. - Poza tym spodziewaliśmy się, Ŝe będziesz z nami. Darrick skrzywił się. - Bezimienny, wiesz, Ŝe nigdy nie rozkazałbym moim ludziom zaatakować Kruków. Niczego nie rozumiesz. - Jak najbardziej rozumiem. Wiem, Ŝe w Arlen moŜe być paru Dordovańczyków, którzy próbują pochwycić ślady many. Ale myślę, Ŝe uda nam się ich uniknąć. - Wojownik wzruszył ramionami. - Paru? Zbyt długo pozostawaliście odcięci od wieści. Jest ich tam ponad trzy setki, a jeśli dobrze zrozumiałem wiadomości przekazane przez Dordovańczyków, nadchodzi jeszcze więcej. Serce Bezimiennego podskoczyło. - Trzy... Czego się boicie? PrzecieŜ Erienne to nie jest armia, prawda? - Nie boimy się Erienne. Ani nawet jej elfich opiekunów. Wiesz równie dobrze jak ja, Ŝe nie tylko Dordover i Lystern są zainteresowane dzieckiem. Darrick jeszcze nie skończył mówić, a Bezimienny poczuł, jak oblewa go fala zimna. - Drodzy bogowie, powinienem był się domyślić. - Nie rozumiem. - Wyczułem ich juŜ kilka dni temu. Wiem, Ŝe byli blisko. Nie mogę uwierzyć, Ŝe nie połączyłem ze sobą tych wszystkich faktów. - Spojrzał Darrickowi w twarz. - Protektorzy. Przybywają do Arlen, prawda? Darrick pokiwał głową. - Ilu? - Musimy zakładać, Ŝe wszyscy. - W takim razie wymordują was. Trzy setki plus was dwustu? Ryzykujecie swoje Ŝycie, Darrick. Nawet jeśli dostaniecie jeszcze od kogoś wsparcie. - Puls Bezimiennego przyspieszył, po oczach Darricka widział, Ŝe ten niczego nie pojmuje. - Widziałem, jak oni walczą. A my nie jesteśmy Wesmenami, Bezimienny. Mamy wsparcie magów. MoŜemy ich pokonać, jestem tego pewien.
- W takim razie będziecie zabijać moich braci. Rozumiesz, Ŝe zrobię wszystko, by to powstrzymać. - Mam swoje rozkazy. - A ja lojalność. Bezimienny w końcu poczuł gniew. Szkoda, Ŝe był on odpowiedzią na zagroŜenie Protektorów. Uznał pewność siebie Darricka za objaw ignorancji i arogancji. MoŜe i widział Protektorów, ale nie rozumiał ich umysłów, ich obsesji i oddania, które sprawiały, Ŝe byli zupełnie róŜni od zwykłych Ŝołnierzy. Taktyka to wspaniała rzecz, ale ludzie bali się Protektorów, i Ŝołnierze Darricka nie będą tu wyjątkiem. A Xetesk na pewno przyśle teŜ wsparcie magów, i to spore. Wszystko całkowicie wymykało się spod kontroli. - A jak myślisz, dlaczego Dordovańczycy tak bardzo chcą odzyskać Lyannę? Darrick zaśmiał się. - Bezimienny, wiesz, Ŝe nie musisz mnie o to pytać. Rozejrzyj się dookoła. Jej moce niszczą Balaię. Jestem pewien, Ŝe to nie jej wina, ale to musi zostać powstrzymane. Zakładam, Ŝe w tej kwestii się zgadzamy. - Tak - odpowiedział Bezimienny. - Ale... - Ale to Dordovańczycy ją przebudzili. Erienne zabrała Lyannę, bo juŜ nie umieli nad nią zapanować. Udała się do Al-Drechar. Darrick machnął ręką. - Słyszałem róŜne opowieści i widziałem Greythorne i Thornewood. Słuchaj, Bezimienny, bardzo mi przykro, bardzo wam wszystkim współczuję. Wiem, Ŝe uwaŜacie wasze postępowanie za właściwe. Ja teŜ tak z początku myślałem, ale potem zbyt wiele widziałem i słyszałem. Erienne popełniła błąd. Lyanna musi znaleźć się pod kontrolą kolegium. To jedyne wyjście. Bezimienny nie wątpił, Ŝe Darrick szczerze w to wierzy. Generał nie był skłonny do nie przemyślanych wypowiedzi. - I myślisz, Ŝe to właśnie zrobi Dordover? Zapanuje nad nią? Oni chcą ją zabić, Darrick, a ciebie wykorzystują, byś ją dostarczył im. Oni zabiją Lyannę, doprowadzą do tego, Ŝe umrze. Wiem, Ŝe nie chcesz, Ŝeby tak się stało. - I nie stanie się, póki moje serce bije - powiedział Darrick. - W takim razie lepiej uwaŜaj na to, co masz za plecami. Darrick pokiwał głową i podniósł wzrok do nieba. WciąŜ nosiło ślady błękitu, ale ze wschodu płynęły juŜ cięŜkie deszczowe chmury. Korinę, stolicę Balai, czekał kolejny sztorm. Generał odwrócił się do swego zastępcy. - Izack, kaŜ im zwolnić do stępa. Za milę zatrzymujemy się. - Tak, sir. - Izack uniósł dłoń nad głowę. - Stępa! - krzyknął, i rozkaz przekazano do tyłu kolumny. Dobrze wyszkolona kawaleria Darricka natychmiast zareagowała. - Wiesz, Ŝe w tym wszystkim są teŜ Czarne Skrzydła - powiedział Bezimienny, gdy jechali juŜ
spokojnie przez wrzosowisko, purpurowe wrzosy falowały na łagodnych zboczach. Darrick spojrzał na niego ostro i wzruszył ramionami. - Chyba nie powinno mnie to dziwić. Jak tylko wyniuchają jakiś magiczny problem, natychmiast się pojawiają, Ŝeby siać zamęt i wbić nóŜ. To kolejny powód, by zapewnić Erienne bezpieczeństwo. - Przynajmniej w tej kwestii zgadzam się z tobą. - Wiesz, mam nadzieję, Ŝe kiedy to wszystko juŜ się skończy, wciąŜ będziemy mogli uwaŜać się za przyjaciół. Bezimienny poczuł się uraŜony tymi słowami. - Nie, jeśli oddasz Lyannę tym, którzy pragną jej śmierci, i aby to zrobić, zabijesz moich braci. Teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym powrócić do tych przyjaciół, których wciąŜ mam. *** Umysł Thrauna płonął. Wiedział, Ŝe obserwują go czujne oczy stada. Wyczuwał zmieszanie wilków, strach i złość, ale nie umiał przekazać im tego, co w głębi czuł. Sam z trudem mógł dojść z tym do ładu. Musiał tylko mieć nadzieję, Ŝe wataha zaufa mu i nie zwróci się przeciwko niemu ani przeciw człowiekowi. I tak oto szybko podąŜali śladami ludzi i koni, kierując się w stronę wielkiej połaci wody i osady, gdzie, jak przypuszczał, znajdują się odpowiedzi na pytania i kres panującego w powietrzu uczucia zła. Nie wiedział, czy ludzki członek stada podąŜy za nim, ale nakazał watasze zachować ciszę, gdy zbliŜali się do jego obozu. Czekali po zawietrznej, aŜ się obudzi. Thraun nie umiał mu powiedzieć, Ŝe jego przyjaciele odeszli, zabrani przez innych ludzi, ale chciał przynajmniej powstrzymać go przed powrotem do miejsca, gdzie spali, bo to był zły pomysł. Wtedy ludzki członek stada odezwał się do niego, i robił to potem, kiedy razem podróŜowali. Jego koń był przestraszony, tak jak powinien być, ale był bezpieczny. Stado będzie musiało poczekać na swoją ucztę. Thraun wciąŜ nie miał pojęcia, co potem się stanie. Czuł boleśnie sprzeczne uczucia. Instynkt nakazywał mu bezpiecznie doprowadzić człowieka do końca podróŜy. Z drugiej strony choć ludzie nie byli ofiarami, byli zagroŜeniem, a on przyzwyczaił się do usuwania zagroŜeń z drogi stada. Zawsze tak było. Ale ten człowiek, taki sam członek stada jak inny, którego przypominał sobie z głęboko pogrzebanym smutkiem, rozumiał go jak niewielu ludzi. Thraun widział to między innymi dlatego, Ŝe sam był inny. W jego umyśle znów mignęły wspomnienia. Odległe i zakryte zasłoną. Dwie nogi... wyprostowany... mniejsza prędkość, siła i instynkt... niedostrzeganie śladów zapachowych. Wspomnienia zabolały go, więc warknął, Ŝeby oczyścić myśli. Ale odkąd ujrzał ludzkiego członka stada i jego towarzyszy, nie miał juŜ takiej jasności. Thraun odwrócił głowę, sprawdzając stado i jadącego za nim jeźdźca. Powąchał powietrze i pobiegł dalej, czując, Ŝe nie pozostało wiele czasu.
*** PodąŜając wraz z wilkami śladem setki, a moŜe nawet większej liczby koni, Hirad czuł, jak opuszcza go napięcie, którego obecności nawet nie był świadom. Ilkar, Denser i Bezimienny Ŝyli. Ilkar upuścił nawet rękawiczkę, mając nadzieję, Ŝe Hirad ją znajdzie. Z pewnością pozostawali więźniami, ale Ŝyli, a to oznaczało, Ŝe moŜe ich odnaleźć i uwolnić. Thraun wciąŜ z nim był. W jego umyśle to wszystko nie tworzyło spójnej całości, ale nie mógł pozbyć się wraŜenia, Ŝe Thraun wie, co robi. A nie trzeba dodawać, Ŝe Hirad ufał instynktowi Thrauna, wilczemu czy ludzkiemu. W końcu Thraun teŜ był Krukiem.
Rozdział 19
W połowie niezwykle spokojnego popołudnia Wiąz Oceanu dotarł do Doku Pierwszego. Kapitan portu nie wysłał pilota, by pomógł elfiemu statkowi dotrzeć do właściwego miejsca postojowego. Bo jeśli ktoś potrafi bezpiecznie przepłynąć między mieliznami - co, szczerze mówiąc, było proste w porównaniu z podejściem do Herendeneth - to właśnie załoga Wiązu. Statek płynął więc spokojnie w stronę miejsca postojowego, kapitan wykrzykiwał rozkazy, a załoga opuszczała Ŝagle, aŜ w końcu popychał ich do przodu jedynie fok. To będzie kolejne doskonałe przybicie do brzegu. - DuŜy ruch dzisiaj - zauwaŜyła Ren’erei. - Naprawdę? - Erienne przyglądała się nabrzeŜu, szukając swojego męŜa albo któregokolwiek z Kruków. - Tak. - Elfka wzruszyła ramionami. - Doki są pełne. Mamy szczęście, Ŝe udało nam się znaleźć miejsce do zacumowania. - I co teraz? - CóŜ, teraz znikniesz na dole, Ŝeby nikt cię nie zobaczył, i jeśli ci się uda, spróbujesz nawiązać kontakt z Denserem. Ja zejdę na brzeg i trochę się rozpytam, zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć. Członkowie Kruków nie powinni być trudni do odnalezienia. - Masz rację - zgodziła się z uśmiechem Erienne. Fakt, Ŝe na ulicy rozpoznawano ją zwykle bardzo łatwo, podbudowywało jej ego, ale tym razem mogło się to okazać niebezpieczne. Okryła
swoje rudobrązowe włosy kapturem. - Miejmy nadzieję, Ŝe to wystarczy. - Ren’erei teŜ się uśmiechnęła. - Zobaczymy. - Arlen i jego mieszkańcy zbliŜali bardzo blisko. Przybijający do brzegu elegancki elfi statek zwracał uwagę wielu ludzi, co pewnie nie było niczym niezwykłym. Jego załoga, szybka i zręczna, działała bezbłędnie. Erienne zapragnęła poczuć pod stopami stały ląd nie brakowało jej tego, póki nie odebrano jej tej moŜliwości. Ren’erei chwyciła ją za ramię. - Erienne. Odnajdę go i przyprowadzę do ciebie jak najszybciej. Zaufaj mi. - Ufam ci. - Erienne otoczyła ramionami szyję Ren, przyciskając elfkę do siebie. - Dziękuję. Jej oczy przepełniły łzy, które tłumiła przez całą podróŜ. - Proszę, pospiesz się. Ren’erei odsunęła się, by móc spojrzeć jej w oczy, po czym pochyliła się i pocałowała czarodziejkę w policzek. - Wypłyniemy stąd z porannym przypływem i kaŜda fala będzie cię przybliŜać do Lyanny, a Denser będzie u twojego boku. Obraz ten napełnił Erienne uniesieniem, które ogarnęło całe jej ciało i sprawiło, Ŝe po policzkach popłynęły strumienie łez, a na wargach pojawił się szeroki uśmiech. Pocałowała Ren’erei i pospieszyła pod pokład, słysząc rozbrzmiewający rozkaz wyrzucenia cum. Jeszcze tylko dzień i zabiorą nowe zapasy i odpłyną do Herendeneth z Krukami na pokładzie, silnymi i niepokonanymi. Erienne rzuciła płaszcz na krzesło i ułoŜyła się na koi, a w jej umyśle pojawiły się pierwsze oznaki rozluźnienia. *** Ren’erei szybko zeszła po trapie na pełne ruchu nabrzeŜe. Niedawno minęło południe i choć port był równie ruchliwy jak zwykle, Ŝurawie skrzypiały i rozbrzmiewały krzyki dokerów przenoszących towary na wózki lub nosidła, atmosfera zdawała się napięta. Ren’erei postanowiła to sprawdzić i dlatego szła powoli wzdłuŜ brzegu, kiwając głową kaŜdemu, kogo rozpoznała, a jednocześnie nastawiając uszu. PoniewaŜ nabrzeŜe zapełniały skrzynie i pudła, musiała przemykać między robotnikami spieszącymi, by dostarczyć towary na rynek lub środki transportu mające przewieźć je w głąb Balai. Jeden z dokerów, kołyszący się na sieci pełnej kufrów z bagaŜem i szukający wolnego miejsca na brzegu, nim pozwolił swojemu towarzyszowi przy wielokrąŜku opuścić swój ładunek na ziemię, zawołał do niej z góry. Ren’erei machnęła przepraszająco ręką i przebiegła kilka kroków. Elfka bez trudu przemykała się przez panujący tu rozgwar. Wiatr przynosił smród ryb z targu. Jej uwagę zwróciła znajdująca się kawałek dalej Gospoda nad Jeziorem. Na pierwszy rzut oka wydawała się niezwykle spokojna, ale po chwili elfka zauwaŜyła, Ŝe drzwi są zamknięte, podobnie jak okiennice, a krąg miejskich straŜników trzyma przechodniów z dala od wejścia. Ren’erei podeszła bliŜej i stanęła obok dokera, który wraz z innymi męŜczyznami i kobietami wpatrywał się w gospodę. - Jakieś kłopoty? - spytała.
Robotnik zwrócił w jej stronę ogorzałą od słonego wiatru twarz. - Dopiero co przybiliście, co? - To aŜ tak oczywiste? - To jedyne wyjaśnienie, czemu tego nie wiesz, mała elfko. Od wschodu słońca miasto nie mówi o niczym innym. Lord wyrzuca Czarne Skrzydła z miasta. Ren’erei musiała zblednąć, a moŜe nawet się skrzywić, bo twarz męŜczyzny stwardniała, a jego czoło zmarszczyło się. - Przeszkadza ci to? - Nie to, Ŝe odchodzą. To mnie cieszy. Przeszkadza mi, Ŝe w ogóle tu są. - Przestraszona, co? - Jego twarz złagodniała. - Bardzo. Oni nie lubią mojego rodzaju. MęŜczyzna przyjął to wyjaśnienie. - Twoja sprawa - powiedział. - Dziękuję. Pokiwał głową. - Popatrzę za ciebie. - I wskazał palcami na swoje oczy. - Idź ostroŜnie. Ren’erei ukłoniła mu się z szacunkiem. - Jestem twoją dłuŜniczką. Jeszcze jedna sprawa. Ilu ich jest? - Czarnych Skrzydeł? - MęŜczyzna wzruszył ramionami. - Trzydziestu, moŜe czterdziestu. Odejdą jeszcze przed zmrokiem. - Mam nadzieję. - ZauwaŜyła spojrzenie męŜczyzny. - Jestem Ren’erei. - Donetsk - odparł męŜczyzna. - Zawsze w dokach. Elfka słabo się uśmiechnęła. - Zawsze na morzu. I jeszcze ostatnia rzecz. Jak zobaczysz Kruków, przyjdź na Wiąz Oceanu. Nie czekała na odpowiedź. Wiedziała, Ŝe Donetsk zrobi to, jeśli ich zobaczy lub o nich usłyszy. Dokerzy bywali uŜytecznymi sojusznikami. Zawsze mogli podglądnąć zawieranie jakichś umów, zawsze mogli podsłuchać jakieś szepty. Tym razem jednak Ren’erei nie chodziło o zdobycie zaopatrzenia po niskich cenach. Dzisiaj prawdziwymi wartościami były dla niej pewność, silne mięśnie i dyskretne spojrzenia. Elfka szła dalej po nabrzeŜu, oglądając flagi pozostałych trzech zacumowanych statków. Wszystkie były oceanicznymi statkami handlowymi. śaden nie miał mniej niŜ sto stóp długości, jeden z nich wywiesił flagę mocno okrojonej baronii Pontois, dwa pozostałe były elfie i pochodziły z Calaius. Wszystkie trzy normalnie rozładowywały lub załadowywały towary. Ren’erei odczuła wielką ulgę, bo obawiała się, Ŝe to mogą być przygotowujące się do wypłynięcia Czarne Skrzydła. Uśmiechnęła się. Arlen to dobry człowiek, choć czasem nieco nadopiekuńczy wobec mieszkańców swojego miasta. Jednego mogła być pewna - nie pozwoli Czarnym Skrzydłom na powrót do miasta. Wiedząc, Ŝe Donetsk rozpuści wieści po dokach i Dzielnicy Soli, gdzie tłoczyły się czynszówki
i magazyny, Ren’erei skierowała się teraz na północ, w stronę Placu Stulecia i rynku. W miejscu kluczowym dla handlowania wszystkim poza najbardziej luksusowymi towarami spodziewała się usłyszeć, Ŝe ktoś tak sławny jak Krucy przybył do miasta. Ren’erei nie mogła pozbyć się uczucia podniecenia, gdy przyglądała się zatłoczonemu rynkowi, zaglądała do kaŜdej karczmy. Oczyma duszy widziała, jak wchodzi do jakiejś gospody i widzi Kruków siedzących spokojnie wokół stołu. Była pewna, Ŝe ich rozpozna, choć nigdy ich nie widziała, bo większość czasu spędzała na morzu lub na Herendeneth. Krucy byli Ŝyjącą legendą. PotęŜny wojownik z ogromnym dwuręcznym mieczem, którego nazywali Bezimiennym; brodaty, ubrany w ciemną szatę człowiek z Xetesku, Denser; ciemnowłosy, cichy i pewny siebie elf Ilkar i masywnie zbudowany barbarzyński wojownik Hirad Coldheart. A moŜe nawet Thraun-wilk. Z pewnością nie powinna mieć kłopotów z rozpoznaniem ich. Ale nie znalazła ich śladów na rynku i w jego okolicach. Nie było ich w Parku Męczenników, nie przejeŜdŜali teŜ ulicą Ku Rynkowi. Mimo Ŝe nie powinna być zaskoczona, nie mogła ukryć rozczarowania. Pocieszała się, Ŝe pierwszy, i jak się okazało ostatni, kontakt Erienne z Denserem sugerował, Ŝe pojawią się dopiero później, wieczorem. Taką w kaŜdym razie miała nadzieję. Idąc powoli przez rynek, zamieniła jeszcze parę słów z tymi, na których dyskrecji mogła polegać, na wypadek gdyby uzyskali potrzebne informacje, i powróciła do doków. Na wysokości targu rybnego konny straŜnik miejski jadący na czele kolumny Ŝołnierzy Arlena kazał jej się odsunąć. Wtopiwszy się szybko w nieco poirytowany tłum, ściśnięty po obu stronach ulicy, obserwowała, jak Czarne Skrzydła eskortowane są na wzgórze i potem poza granice Arlen. Wpatrywała się w ich twarze, szukając tych, którzy torturowali Tryuuna, i powstrzymywała głośne przekleństwa, pozostawiając szyderstwa tłumowi. Czuła przypływ nienawiści do tych ludzi i ich czarnych tatuaŜy z róŜą i skrzydłami na szyjach, jak równieŜ pogardę dla wszystkiego, co sobą reprezentowali. Tryuun juŜ zawsze będzie nosić na twarzy blizny po ich czynach i póki choć jeden z nich będzie Ŝył, magom na całym świecie będą grozić kary, które Czarne Skrzydła tak chętnie wymierzały za „zbrodnię” posiadania magicznych zdolności. śycząc im wszystkim śmierci, przyglądała się przez chwilę ich plecom, po czym odwróciła się i natychmiast zauwaŜyła dwóch wysokich, szczupłych ludzi idących dobre czterdzieści jardów za jeźdźcami. Na ulicy zaczynał się juŜ normalny ruch. Dla całego świata ci męŜczyźni wyglądali jak kupcy kierujący się na targ jedwabny, ale ona wiedziała, Ŝe są kimś zupełnie innym. Arlen nie był głupi i ci magowie zwiadowcy byli jeszcze jednym zabezpieczeniem, Ŝe Czarne Skrzydła nie powrócą do miasta. Uśmiech wyginał kąciki ust Ren’erei, gdy wracała na pokład Wiązu, elfka Ŝałowała tylko, Ŝe to nie byli skrytobójcy. *** Kolejna burza zaciemniła przedwcześnie niebo, kiedy jazda Darricka i jego trzej więźniowie zbliŜali się do Arlen od północnego wschodu. Połączenie obozu Dordovańczyków z południem miasta nieco zaskoczyło Darricka i maga, który dostarczył tę wiadomość. A kiedy zwiadowcy
wrócili i poinformowali generała o ostroŜnym przyjęciu ich przez lorda Arlen, postanowił rozbić obóz z dala od swoich przymusowych sojuszników i zabrać więźniów do miasta. Generał był niespokojny. Wiąz Oceanu, elfi statek rzekomo wiozący Erienne, widziano dziś rano płynący w górę Arl, lecz nie było jej na pokładzie, nie skontaktowała się teŜ z nią delegacja magów z Dordover. Przyczyny były co najmniej zagmatwane i zdawały się kryć za mętnymi protokołami i przepisami portu. Podczas Połączenia stało się jednak jasne, Ŝe nikt nie rozmawiał z Mistrzem Portu ani którymkolwiek z urzędników zarządzających Arlen. Równie jasne było to, Ŝe zirytowany generał zechce porozmawiać z samym lordem. O posunięciach Dordovańczyków postanowił pomyśleć później. Darrick jechał z Krukami i dziesięcioma gwardzistami rozstawionymi luźno wokół nich. Źle się czuł przez tę całą sprawę i było mu przykro z powodu tego, co Denser musi przez niego znosić. Poczucie winy, do której nie mógł całkowicie się przyznać, pogłębiały jeszcze złośliwe spojrzenia, jakimi Xeteskianin obrzucał go podczas półgodzinnej jazdy do miasta. - O co chodzi? - zapytał w końcu Bezimienny. - Czy trzymanie nas w obozie sprawia jakiś kłopot? - Nie chcę, abyście zostali ranni, gdyby coś się zaczęło dziać - odparł sztywno Darrick. - Kiedy zacznie się dziać - zazgrzytał zębami Denser. - Proszę, Denser, nie utrudniaj tego, co i tak juŜ jest trudne. - Darrick lekko odwrócił się w siodle. - Dobra, dobra. Nie chciałbym ci sprawiać najmniejszych problemów. - Słuchaj, mnie teŜ się to nie podoba. Ale gdybym to nie był ja, byłby to ktoś inny, a ty jechałbyś w łańcuchach. - Twoja dobroć mnie przytłacza. - I czarodziej splunął. Darrick odwrócił się gwałtownie. - Pozwól, Denserze z Xetesku, Ŝe coś ci wyjaśnię. Mam zaszczyt być Ŝołnierzem Lystern. Otrzymałem rozkaz aresztowania cię i dostarczenia do bezpiecznego miejsca, gdzie moŜna by cię przetrzymać. I uczynię to. Nie musi mi się to podobać, nie muszę się z tym zgadzać, po prostu muszę to zrobić. Teraz i tak łamię wszystkie przepisy regulaminu dotyczące transportowania uwięzionych magów, poniewaŜ szanuję cię i ci ufam. Nie przekonuj mnie, Ŝe powinienem postąpić inaczej. Odwrócił się z powrotem, czując, Ŝe Ŝołądek ma zaciśnięty na supeł. Nienawidził tego, co powiedział, ale był zadowolony, Ŝe słyszeli to jego ludzie. Minęło nieco czasu, nim Bezimienny znów się odezwał. - Bezpieczne miejsce to zamek czy więzienie? Darrick uniósł brwi. - Obawiam się, Ŝe więzienie. Jest tam mag straŜnik, mogę teŜ zostawić kilku swoich ludzi. - PowaŜnie do tego podchodzisz, co? - zapytał Ilkar. Darrick nie odwrócił się. Nie mógł spojrzeć elfowi w twarz.
- Zawsze jestem powaŜny. Arlen miało całkiem inny wygląd: targowiska zniknęły, ale gospody i karczmy zapraszały w swoje progi, hałaśliwe i zatłoczone. śeglarze na przepustce zamierzali nasiąknąć jak największą ilością piwa i wódki, a dziwki miały niezłe obroty, gdy alkohol rozwiązywał sakiewki, łamał obietnice składane tym, które pozostały w domu, i napełniał lędźwie Ŝądzą. Łatwo było o kłopoty, ale straŜ miejska patrolowała miasto i dzięki temu nie dochodziło do powaŜniejszych rozrób. Kiedy więc Darrick z niechęcią dostarczył Kruków do więzienia, które póki co pozostawało jeszcze puste, za to śmierdziało pijakami z poprzednich nocy tak, Ŝe aŜ łzawiły oczy. - Nie zawiedźcie mnie - poprosił Darrick, zamykając drewniane, obite metalem drzwi. - W tej chwili nie chciałbym znaleźć się gdziekolwiek indziej - mruknął Denser. - Co masz na myśli? - zapytał Bezimienny, podchodząc do kraty. - Wiem, Ŝe nie zrobiliście niczego złego, ale musicie uwierzyć, Ŝe robię to, by zachować was przy Ŝyciu. - dodał Darrick. - Nie potrzebujemy twojej pomocy, generale - rzekł Bezimienny. - A jeśli zechcemy stąd wyjść, wyjdziemy. - Moi ludzie dostali rozkaz, aby was zabić - odparł Darrick. - Proszę, nie kaŜcie im tego robić. Nie macie broni ani pancerzy, a ja zostawiam za tymi drzwiami czarodziejów dostrojonych do spektrum many. Zostańcie tutaj. Wrócę, jak tylko będę mógł. - Popełniasz bardzo powaŜny błąd - przestrzegł Denser. - Jestem jedyną osobą, która moŜe ocalić Lyannę. Oni ją zabiją. Jej krew spadnie na twoje ręce, a wtedy ja będę cię ścigał. - Jeśli tak się stanie, nie będę się bronił - odparł Darrick. Odwrócił się i odszedł. Znów zaczął odczuwać wątpliwości, a potęgowali je nie tylko Krucy, lecz równieŜ wyraźna nieudolność Dordovańczyków. Kiedy porozmawia z lordem, będzie miał wiele do omówienia z kierującym Dordovańczykami magiem Gorstanem. *** Bezimienny odwrócił się od kraty, słysząc pogardę w głosie Densera. - Plan działa dobrze, prawda? Muszę przyznać, Bezimienny, Ŝe twój plan jest zaiste wyjątkowy. Uratować Erienne, zamykając nas w więzieniu. Gratuluję. Jesteś odpowiedzialny za śmierć mojej córki. - Denser przemierzył szeroką na dziesięć stóp celę i zatrzymał się pół kroku przed wielkim wojownikiem. - Denser, pozwól mi przez chwilę pomyśleć, dobrze? - Bezimienny spojrzał spokojnie na maga, nie chcąc powtarzać tych samych argumentów, co dwa dni temu. - O czym? O sprytnym sposobie, aby zmusić ich do przykucia nas do ściany? - Denser zabrzęczał jednym z łańcuchów, które wisiały w kaŜdej celi. Bezimienny przeniósł wzrok z Densera na Ilkara. Od czasu ich pojmania elf był bardzo cichy, a on wiedział, czym dręczy się Julatsańczyk. Zawsze wierzył, Ŝe Bezimienny dokonuje właściwego wyboru, lecz teraz nawet on musiał się bardzo starać, by dostrzec, co dobrego mogłoby im
przynieść zamknięcie w więzieniu w Arlen. Niestety, tego nie wiedział nawet Bezimienny. Z początku zakładał, Ŝe pozostaną pod straŜą w namiocie. Potem, kiedy jechali do Arlen, był pewien, Ŝe zostaną uwięzieni na zamku, a kiedy juŜ się tam dostaną, bez wątpienia zdołają przekonać lorda, by ich uwolnił. W końcu był ich starym druhem. Nie to było w planie, co się stało. Nie mieli broni, zbroi ani sposobu magicznego przebrania i oszukania straŜnika na zewnątrz. I Ŝadnej drogi ucieczki. A najgorsze, Ŝe nie umiał odpowiedzieć Denserowi. Krucy zostali złapani. - Wiem, Ŝe to teraz źle wygląda... - zaczął, Ŝeby coś powiedzieć. - Źle?! - Denser złapał Bezimiennego za klapy kaftana. - W tym miejscu roi się od Dordovańczyków, a moja Ŝona wpłynęła prosto między nich i nawet o tym nie wie. Złapią ją, zanim zdoła mrugnąć, a wtedy moŜemy zacząć odliczać dni Ŝycia mojej córki. Bezimienny, na upadek bogów, byliśmy jej jedyną nadzieją. A coś ty zrobił? Wprowadziłeś nas do tego cholernego więzienia! Źle! Kurwa mać, to bardziej niŜ łagodne określenie naszej sytuacji. Bezimienny odepchnął go. - Przykro mi. Nie wziąłem pod uwagę, Ŝe mogą nas tutaj zamknąć. - Co zatem zrobimy? - zapytał Denser. Na jego twarzy znów pojawiło się błaganie, gniew zniknął tak samo szybko, jak się pojawił. Bezimienny pokręcił głową. Mógł tylko powiedzieć prawdę. - Nie wiem. - Fantastycznie. Zatem powinienem się tutaj rozgościć. - Wiesz, Denser, zawsze uwaŜałeś, Ŝe Dordover zabije Lyannę. Mówiłeś, Ŝe jesteś jedyną osobą, która w tym bałaganie moŜe coś zrobić. Myślałem o tym, odkąd opuściliśmy Greythorne, i teraz chcę wiedzieć, jak zamierzasz to zrobić. Chętnie posłucham. - Bezimienny nachylił się nad Denserem. Ciemny Mag spoglądał w górę na wielkiego wojownika. - Nie wiem, o czym ty mówisz. Bezimienny nachylił się jeszcze bardziej. - Denser, jesteś moim starym i dobrym przyjacielem, a takŜe magiem o wyjątkowych zdolnościach. Ale mimo to moja pięść nadal moŜe rozwalić twoją brodatą szczękę szybciej, niŜ zdołasz rzucić jakikolwiek czar. Ukrywasz coś, dlatego robisz i mówisz głupoty. Albo dowiem się tego od ciebie, albo wywróŜę to z twoich połamanych zębów. Ilkar przyglądał się im ze swojego miejsca po drugiej stronie śmierdzącej celi, zastanawiając się, ile w tej pogróŜce jest prawdy. - Czy naprawdę musimy - mruknął - siedząc w celi, grozić sobie wzajemnie? Nikt mu nie odpowiedział. Widział, jak Denser rozwaŜa te słowa. Po drugiej chwili Xeteskianin odsunął Bezimiennego, sięgnął pod koszulę i wyciągnął kilka złoŜonych stron. - W Xetesku przetłumaczyłem więcej fragmentów Proroctwa.
Ilkar zerwał się. - Ile... - Sześć - odparł Denser i wzruszył ramionami. - Przykro mi. - I chcesz nam powiedzieć, Ŝe twój kolejny mały sekrecik teŜ nie jest waŜny? Denser z bezbrzeŜnym smutkiem pokręcił głową. - Nie, nie chcę. Mogę ją uratować, Ilkar. Mogę ocalić Lyannę. Nas wszystkich. Naprawdę mogę. Ilkar i Bezimienny spojrzeli po sobie, świadomi, Ŝe myślą o tym samym. Słyszeli juŜ te słowa, zanim przywołał Złodzieja Świtu. Obaj się uśmiechnęli. Elf odezwał się pierwszy. - To wspaniale, prawda? Nie rozumiem, czemu tak się z tym kryłeś. - Bo jest teŜ zła wiadomość - odparł Denser. Ilkar poczuł chłód na całym ciele. - Ja ją uratuję i umrę. *** Generał Darrick jechał przez Arlen z czwórką swoich Ŝołnierzy. Pewność Densera, Ŝe Dordover zabije Lyannę, bardzo mu ciąŜyła. Kiedy przyjechał do zamku, zaprowadzono go do luksusowego, oświetlonego blaskiem kominka salonu i kazano czekać. Lord, jak mu wytłumaczono, był na kolacji wydanej przez jego przyjaciela kupca z okazji narodzin syna i wróci przed północą. Po wielu dniach spędzonych w siodle lub w zimnym namiocie Darrick nie mógł oprzeć się pokusie zjedzenia zupy i chleba i ogrzania się przy ciepłym kominku. Upewniwszy się, Ŝe straŜnicy zostali nakarmieni, wysłał jednego z nich z rozkazami dla Izacka i rozgościł się. Walcząc z ogarniającą go sennością, myślał o tym, Ŝe właściwie spodziewał się, iŜ przybędzie do Arlen po to, aby nadzorować zaopatrzenie statków na drogę do Archipelagu Ornouth, skąd przybyła Erienne. Sądził nawet, Ŝe po prostu wejdzie na pokład, usiądzie z czarodziejką i wszystko jej wytłumaczy, podczas gdy elfi statek zabierze Dordovańczyków i Lysterneńczyków po nagrodę, o którą modlili się i dzięki której mieli nadzieję uratować Balaię. Teraz jednak wydawało się, Ŝe Dordovańczykom wcale się nie spieszy i musi wszystko zorganizować sam. Niezbyt piękny dowód współpracy między kolegiami. Przestępując bramy zamku Arlen, Darrick widział rozprzęŜenie wśród straŜników, kpiące uśmiechy tych, którzy zajmowali się końmi, i coś, co graniczyło z poufałością ze strony giermka, który prowadził ich do środka. Wyglądało to tak, jakby juŜ świętowali zwycięstwo i nie mieli pojęcia o wielkości sił, które na nich szły, zbliŜając się z kaŜdym uderzeniem serca. Darrick sądził, Ŝe po powrocie z kolacji lord będzie w dobrym nastroju, lecz Jasto był zimny, choć kiedy potrząsał ręką generała, jego słowa były dość łagodne. - Generale Darrick, co za miłe spotkanie. - Panie. - Właśnie dostarczono mi korzennego wina. Zechcesz się przyłączyć? Darrick uśmiechnął się.
- Odrobinę. To pytanie o grzane wino sprawia, Ŝe czuję się jak w środku zimy. - Być moŜe tak jest - powiedział Arlen, napełniając dwa srebrne puchary. Wręczył jeden Darrickowi i zaprosił go na stojące przy kominku pluszowe krzesło. - Powiedzieli mi, Ŝe to magia sprawia, iŜ w moim mieście jest zbyt wcześnie zimno i mokro. To wszystko dzieje się z powodu dziewczynki, prawda? - Tak - odparł Darrick, pragnąc dowiedzieć się, jak wiele lord wie. - Hmmm. Wygląda na to, Ŝe póki co mamy szczęście. Tylko wiatr, deszcz i trochę błyskawic. To dość widowiskowe. - Kąciki jego ust lekko uniosły się do góry. - Mieliśmy huragany, ziemia pochłonęła całe miasto. Nawet Koriny nie ominęło, morze podniosło się i zniszczyło doki. Powiedz mi, co masz tu robić? - Odnaleźć dziecko. Zaprowadzić je do bezpiecznego miejsca, gdzie moŜe być kontrolowane, nim uczyni Balai więcej szkód. - I to samo mają robić ci wszyscy Dordovańczycy tu, na południu? - Najprawdopodobniej tak, ale od chwili postawienia namiotów chyba nie osiągnęli za wiele. - Są tu od dwóch tygodni. - Arlen pociągnął mocny łyk. - Zostawiam ich w spokoju, bo gdziekolwiek się pojawią, są chodzącą łagodnością. Wynajęli Słońce Calaius, jedli i pili z moimi ludźmi, ale nawet słowem nie zdradzili, co tu robią. Co dziwniejsze, są w sojuszu z Czarnymi Skrzydłami, ale tych bezmyślnych łotrów musiałem wygonić z miasta. - Słucham? - Darrick znieruchomiał, niepewny, czy dobrze lorda usłyszał. - Jeszcze bardziej zaskakuje mnie, Ŝe taki człowiek honoru jak pan został włączony w ten sojusz. Sądziłem, Ŝe Lystern stoi ponad takimi brudami - ciągnął Arlen. - Drogi panie, muszę... Arlen uniósł dłoń. - To mój salon i będę mówił, póki nie skończę. Jak rozumiem, masz teraz dwieście osób jazdy na północny zachód od mojego miasta. Zabierz ich do domu, generale. Nie są tu potrzebni. Nie ścierpię tu dłuŜej oddziałów kolegiów. Czarne Skrzydła zniknęły, a twoi wątpliwi sprzymierzeńcy zamierzają popłynąć na Ornouth, by odnaleźć dziecko, więc wszystko będzie dobrze. - Ponownie napełnił puchar. Darrick wstał. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał o Dordovańczykach. - Lordzie Arlen - powiedział, świadom, Ŝe jego zdenerwowanie jest widoczne, ale wcale go to nie obchodziło. - Czarne Skrzydła. Mówisz, Ŝe oni współpracują z Dordovańczykami? Było to tak dziwne pytanie, iŜ z trudem uwierzył, Ŝe pada z jego własnych ust. Arlen patrzył na niego długo, aŜ na jego twarzy pojawiło się zmieszanie. - Nie wiedziałeś?! - Nie, i obawiam się, Ŝe nie mogę opuścić miasta, choć obiecałem, Ŝe twoim ludziom nie stanie się Ŝadna krzywda z rąk Lysterneńczyków. Jeśli ja tego nie powstrzymam, w mieście poleje się krew. - Mój drogi generale, podchodzisz do tego zbyt emocjonalnie. Spytaj w mieście kogo chcesz,
co wydarzyło się dziś rano. Czarne Skrzydła zostały wygnane, uciekły z podkulonymi ogonami. Nie masz z kim walczyć. - Zachichotał i pokręcił głową. Darrick starał się z całych sił zachować spokój. - Mój panie, w twoim porcie stoi statek. Elfi, niedawno przybył. Arlen skinął głową. - Wiąz Oceanu. Piękny, nieprawdaŜ? - Musisz wydać mi pozwolenie na natychmiastowe wejście na pokład. - Muszę? - Arlen uniósł brwi. - Generale Darrick, nie nawykłem do wysłuchiwania Ŝądań we własnym salonie. - Mimo to obstaję przy mojej prośbie. Czy mam twoją zgodę? - Nie, generale - Arlen wstał - dopóki nie przekona mnie pan, Ŝe jest to niezbędne dla bezpieczeństwa miasta. Darrick zgrzytnął zębami, pochylając się nad stołem. Jego zwalista sylwetka rzuciła cień na lorda. - Chcesz dowodów, to poczekaj, aŜ to przyjdzie i do ciebie. Ale Erienne Malanvai, matka dziecka, które wywołuje to całe zniszczenie, jest na tym statku i musi być bezpieczna. Jedyny sposób, abym mógł to uczynić, jest wejść na statek i kazać mu natychmiast odbić od brzegu. - Odejdź, generale, albo kaŜę moim ludziom zabrać cię do lochów, których ci uŜyczyłem, byś zamknął tam moich przyjaciół. Wygląda na to, Ŝe się ich boisz, i chyba wiem, dlaczego. Chcesz ich utrzymać z dala od Erienne, tak? Czego jeszcze się boisz? Czarnych Skrzydeł? Naprawdę sądzisz, Ŝe mogliby po nią przyjść? Darrick złapał lorda za kołnierz drogiej jedwabnej koszuli, odrywając go, i przyciągnął męŜczyznę do siebie. - Krucy są w więzieniu, bo boję się o ich Ŝycie, tak jak obawiam się o twoje - powiedział wolno, podnosząc głos. - I to nie ze strony Czarnych Skrzydeł, choć są znacznie bardziej niebezpieczni niŜ ci się wydaje. Nie nadąŜasz za wieściami przychodzącymi ze wschodu. Odepchnął lorda, starszy męŜczyzna chwycił się krzesła i siedział cięŜko z pobladłą twarzą. Darrick dostrzegł, Ŝe jego dłonie drŜą, i to nie tylko z gniewu. - Nadchodzi Xetesk, i jeśli statek nie odpłynie, Protektorzy rozwalą to miasto, aby go dostać.
Rozdział 20
Donetsk wytoczył się z Gospody pod Bukszprytem i zaczął swą krętą drogę do domu. To była dobra noc, a nastrój w gospodzie wyjątkowo radosny, ludzie wciąŜ mówili o tym, jak lord wygonił rano Czarne Skrzydła. Nienawidził tych drani i szedł za ich smętnym pochodem przez całe Arlen, po czym wrócił do doków, aby dokończyć pracę. Trwała do chwili, kiedy w końcu mógł udać się do Bukszprytu na pierwszą z wielu radosnych kolejek. Teraz, kiedy zbliŜała się północ, wystawiono go na zewnątrz, a drzwi zamknięto. Zatrzymał się tylko na chwilę, by uściskać karczmarza, który przedłuŜył jego kredyt na kolejną noc. Rano będzie pamiętać współczucie w jego oczach i jak zawsze będzie tym zirytowany. Jednak teraz potrzebował spaceru, aby przewietrzyć głowę i przywołać wspomnienia. Wracała zła pogoda. W powietrzu czuł mróz, za górami na północy zabrzmiał grom, a na południu, na drodze do Arl, rozbłysła na horyzoncie błyskawica. Wiatr był raczej orzeźwiający niŜ zimny, więc Donetsk postanowił przejść się wzdłuŜ doków. MoŜe popatrzy na Wiąz, nim legnie samotnie w domu, tak jak to się dzieje co noc od dwunastu lat. Słyszał na mieście, Ŝe to magia sprowadza kłopoty, ale nie zwracał na to zbyt wielkiej uwagi, kolegia na pewno się tym zajmą. One wiedzą, co robić. W nocnej ciszy jego kroki odbijały się echem od ścian magazynów. Oglądał sztywno wznoszące się dźwigi, słyszał łagodne skrzypienie drewna na wodzie i uśmiechał się. Niegdyś był taki dumny. Poślubił czarodziejkę, która nie pragnęła wiele, tylko osiedlić się w Arlen, mieć dzieci i rzucać wspaniałe zaklęcia oczyszczające i uzdrawiające na tych, którzy tego potrzebowali. Ich córka równieŜ posiadała dar, kiedy miała dziesięć lat, płakała z radości, gdy wsiadali do krytego powozu jadącego do Julatsy. Nie dojechali na miejsce. Zbójcy, powiedział woźnica, ale prawda dotarła do Donetska znacznie później. Czarne Skrzydła. Łowcy Czarownic polujący na kolejną generację magów. Uśmiech zniknął, gdy dopadła go depresja, tak jak to się zawsze działo w środku nocy i zawsze się będzie dziać. NiewaŜne, jak cięŜko pracował czy pił, kaŜdego dnia była taka chwila, kiedy to czuł. Donetsk przyłoŜył dłoń do twarzy i modlił się do nieba, aby bogowie zajęli się duszami jego bliskich. Jemu nic juŜ nie pozostało. Nawet zemsta. Kiedyś gorąco jej pragnął, lecz teraz wydawała mu się nieistotna, gdyŜ myśl o niej sprawiała, Ŝe czuł się gorzej, sprowadzała ból. Tylko bogowie wiedzą, Ŝe to ostatnia rzecz, której potrzebował. Zatrzymał się i oparł o stary, mocno sypiący się pal cumowniczy. Serce waliło mu jak młot, z trudem łapał oddech. Spoglądał na ziemię, póki nie przestała kołysać się pod jego nogami,
oddychał głęboko i przeklinał zamulony, pijany umysł, który wyrzucał z siebie wspomnienia niczym ciała skręcające się na pogrzebowym stosie. Powoli rozproszył łzy mruganiem, przełknął nagły smutek i spojrzał przed siebie. Wiąz stał niedaleko, a za nim i targiem rybnym był juŜ jego dom i łóŜko. Puste, ale mimo wszystko zapraszające. Otworzył szeroko oczy i znowu głęboko odetchnął, pozwalając wiatrowi dmuchać prosto w twarz. Ziewnął, myśląc o tym, Ŝe będzie mógł leŜeć w łóŜku dotąd, aŜ poranne ptaki z trudem przebudzą jego obolałą głowę. Przyspieszył kroku i minął Wiąz, uśmiechając się i machając ręką do straŜników na pokładzie. Jeden z elfów odpowiedział mu machnięciem. Donetsk nie widział, czy teŜ się uśmiechnął, lecz wystarczyła mu sama świadomość ich obecności. Lubił elfy, miały w sobie magię. Znowu ziewnął, czując w ustach mocny zapach ryb. Mocny, lecz w jakiś sposób uspokajający. Był juŜ prawie w domu. Skręcił za róg targowiska i wtedy ich zobaczył. Wynurzali się z ciemności, stąpając cicho i powoli, z mieczami i sztyletami w rękach. Metal błyszczał matowo, chwytając resztki księŜycowego światła. WytęŜył wzrok, wciąŜ idąc w ich stronę, a w jego głowie kłębiły się róŜne myśli. Było ich dziesięciu, dwunastu, potem dwudziestu. Z początku sądził, Ŝe to straŜ, ale chwilę później zrozumiał, Ŝe tak nie jest. Szedł dalej, choć gdzieś z tyłu jego głowy zagnieździła się myśl, Ŝe to głupie. Szedł, gdyŜ oni go nie widzieli, ich oczy spoczywał na większym łupie. Na Wiązie. Czarne Skrzydła. Czarne Skrzydła chodzą po dokach, chociaŜ zostały wygnane! Chwycił go gniew. NiemoŜliwa do stłumienia siła wyrwała go z tęsknoty za dawno utraconą rodziną. To potęŜna zniewaga dla Arlen, lorda i całego miasta. - Hej! - zawołał i zaczął biec, nie zwaŜając na niebezpieczeństwo. Tamci odwrócili się i zatrzymali. Ten z przodu w kompletnej ciszy rozłoŜył ramiona. Miał na sobie płaszcz z załoŜonym na głowę kapturem. Tym jednym gestem uspokoił pozostałych. Czekali, aŜ Donetsk zbliŜy się. - Precz! - wrzeszczał, wymachując rękami w kierunku drogi na północ. - Precz! - Nie miał juŜ tchu, biegł za szybko. - StraŜ! - Obejrzał się w tę stronę, z której przyszedł, ale na ulicy byli tylko on i oni. Jego serce przestało bić. Jest zbyt późno, by się wycofać. Zatrzymał się chwiejnie przed nimi. - Nie jesteście tu mile widziani. Zostaliście wygnani. Precz! - No, no - powiedział przeciągle zakapturzony. - Wypiłeś zbyt wiele i nie wiesz, co mówisz. Jesteśmy przyjaciółmi wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy zaprzeczają prawdzie. Kilku moich ludzi odprowadzi cię spokojnie do domu. Donetsk pokręcił głową. - Nie. Nie powinno was tu być. - Nabrał powietrza i odwrócił głowę w stronę zamku. - Stra... W jego piersi eksplodował ból, gorący i intensywny. Zakapturzony męŜczyzna był tak blisko, Ŝe czuł jego oddech. MęŜczyzna połoŜył dłoń na jego karku i przyciągnął go do siebie. Ból rozchodził się po całym ciele. Donetsk jęknął, czując, jak jego siły odpływają.
- Nie moŜesz stanąć nam na drodze - wyszeptał mu w ucho zakapturzony. - Nie moŜna pozwolić, byś stanął między nami i złem. Niech twoja dusza spoczywa w pokoju. Donetsk czuł, Ŝe jego usta poruszają się, choć ciało było bezwładne i niezgrabne. MęŜczyzna cofnął się i wyciągnął długi sztylet. Donetsk osunął się na kolana, absurdalnie myśląc o tym, Ŝe jego krew cieknąca na bruk jest czarna. Ciemność zbliŜyła się, a on zmarszczył czoło, rozczarowany, Ŝe nie rozumieją, co zabrali z jego Ŝycia. *** Ren’erei wróciła na Wiąz po drugim, równie bezowocnym, poszukiwaniu tuŜ przed północą. Nie słyszała, aby Krucy pojawili się w Arlen, choć na północny zachód od miasta stacjonował oddział jazdy Lystern. Była coraz bardziej niecierpliwa. Kapitan chciał odpłynąć najdalej następnego ranka, jeśli wyruszą później, trafią w ujściu Arl na odpływ. Normalnie byłoby to tylko irytujące, ale od czasu Przebudzenia Lyanny wiatry stały się tak zmienne, Ŝe mogło to stanowić powaŜną przeszkodę w wydostaniu się na ocean. Erienne była zupełnie spokojna i Ren’erei czerpała siłę z jej całkowitej pewności co do pojawienia się Kruków, jakkolwiek późno miałoby to nastąpić. Lecz teraz, kiedy czarodziejka juŜ zasnęła i zbliŜała się północ, elfka znów poczuła niepokój i spacerowała po pokładzie, myśląc o tym, Ŝe wszystko idzie nie tak, jak powinno. Noc była cicha, ale wiatr zaczynał juŜ kąsać. Wspięła się po drabinie na pokład sterowy. Jej elfie oczy spojrzały daleko w mrok. - Wszystko w porządku, Tryuun? - zapytała, rozpoznawszy brata. Tryuun odwrócił się i wzruszył ramionami. - CóŜ, przyjaciele Erienne nie pokazali się. Jedynie widziałem przed chwilą samotnego pijaka, a potem dobiegły mnie stamtąd jakieś krzyki. - Wskazał w stronę rybnego targu, niskiego kształtu na brzegu po lewej stronie. - Pewnie kłócił się z kobietą albo innym moczymordą. Oboje zachichotali. - A co z tobą, Ren’erei. Nie moŜesz spać? - Nie, martwię się o nich. To znaczy o Kruków. Nie słychać o nich w Arlen, Czarne Skrzydła były tu i zostały wygnane zaledwie wczoraj. Coś wisi w powietrzu. - Co? - Z jednej strony ludzie wyczuwają, Ŝe coś się stanie, ale nie wiedzą, co i dlaczego, z drugiej zaś są tacy, którzy uwaŜają, Ŝe wszystkie ich kłopoty znikną razem z Czarnymi Skrzydłami. - A co ty o tym sądzisz? - Sądzę, Ŝe musimy jak najszybciej się stąd zmywać. - Ren’erei spojrzała w stronę targu rybnego. Coś się tam poruszyło, moŜe to pijak, a moŜe, jeśli ma szczęście, ktoś, kto jej powie, Ŝe właśnie przybyli Krucy. A moŜe nawet oni sami. - Czy...? - Wskazała na spowity w głębokiej ciemności targ, lecz Tryuun juŜ wyciągał smukłe elfie ostrze. - Tak. Ren, obudź załogę. To Czarne Skrzydła.
Tryuun pobiegł do steru, podczas gdy Ren’erei ześlizgnęła się po drabinie na pokład. Otwierając drzwi na rufie, usłyszała dzwon i głos Tryuuna: - Pobudka! Pobudka! Broń na pokład! Broń na pokład! Atak z wybrzeŜa! Pobudka! Pobudka! Będzie tak wrzeszczał, póki pierwsze elfy nie pojawią się na pokładzie. Ren’erei pobiegła wąskim korytarzem w stronę kajuty kapitana, waląc dłońmi w mijane drzwi. - Wstawać! Wstawać! Czarne Skrzydła! Wstawać! - Nie przerywając, wpadła do kajuty. Kapitan juŜ zerwał się z koi i zakładał wysokie buty. Ren’erei ściągnęła z haka po drugiej stronie drzwi pas z mieczem i rzuciła w jego stronę wraz ze skórzanym kaftanem. - Ilu? - MoŜe trzydziestu - odparła. - Tryuun jest na górze. Nie mamy za wiele czasu. Wyszli z cienia przy rybnym targu. - Bierz Erienne i wyskakuj przez burtę. My ich zatrzymamy. Ren’erei zawahała się. - Idź. Ona jest najwaŜniejsza. Elfka wybiegła. Drzwi do kajuty Erienne były drugie po lewej. Kiedy Ren wpadła tam, zaskoczyła ją podczas naciągania koszuli. - Erienne, to ja, wszystko w porządku. Patrzyła na nią blada twarz, szybkimi, nerwowymi ruchami kobieta wygładzała materiał. - Co się dzieje? - zapytała cicho. Ren’erei widziała w jej oczach, Ŝe juŜ wie. - Czarne Skrzydła atakują statek. Musimy cię stąd zabrać, ale powinnaś zachować spokój powiedziała, choć czuła, Ŝe juŜ na to za późno. Erienne zadrŜała na sam dźwięk tych słów, jej palce nie mogły zapiąć guzików pod szyją. - Co ja... - bełkotała, spoglądając na Ren rozszerzonymi ze strachu oczami, przez co przypominała zwierzę schwytane w pułapkę. Ren’erei podniosła płaszcz. - Chodź, musimy juŜ iść. - Zaczekaj. - Czarodziejka, strzelając wkoło oczami, wycierała ręce w spodnie. - Muszę... - JuŜ! - warknęła Ren’erei. Zrobiła krok do przodu i złapała Erienne za ramię. - Będziesz się bać później. Teraz musimy juŜ iść. - Nie pozwól, aby mnie dotknęli. - Nie pozwolę, póki mam w sobie choć kroplę krwi. - Ren poprowadziła ją, a właściwie pociągnęła, korytarzem. Po całym statku niosło się echo stóp uderzających o pokład i wykrzykiwanych rozkazów. *** Tryuun obserwował ich, uderzał w dzwon i krzyczał. Oceniał ich liczbę na ponad trzydziestu, byli dobrze uzbrojeni, mieli ze sobą deski, liny i kotwiczki. Nie było czasu, by podnieść Ŝagle i odpłynąć. Strach skręcał mu Ŝołądek, zniszczone oko płonęło przypomnianym bólem. Lecz nie
mógł tego po sobie pokazać. Kiedy pierwsi załoganci pojawili się na rufie, zeskoczył na główny pokład. - Mają deski i kusze. MoŜemy ich tam zatrzymać, ale muszę mieć tarcze. Ty... - złapał przebiegającego obok elfa - przynieś łuki. Potrzebne są łuki. Czarne Skrzydła biegły, rozdzielając się na dwie grupy. Większa, z deskami i tarczami, kierowała się wprost na Wiąz. Druga, mniejsza, rozproszyła się i cofnęła kilka jardów. - Kusze! - krzyknął elf na pokładzie sterowym. Tryuun spojrzał na brzeg. Był zaskoczony ich szybkim atakiem, lecz jednocześnie odczuwał ponury podziw dla ich zorganizowania. Nie mógł liczyć na Ŝadne ich błędy. - Tarcze na pokład! - krzyknął. - Gdzie łuki?! Na bogów, ruszać się! - Uwaga! - Nad pokładem zamigotały bełty, większość chlupnęła w wodę za burtą, kilka wbiło się w pokład lub maszt. Tym razem mieli szczęście. Drzwi na dziobie i rufie otworzyły się i na pokład wypadła chyba cała załoga Wiązu. Łucznicy zajęli stanowiska za jednym z trzech masztów, wybierając odpowiedni kąt ostrzału, podczas gdy na burtę od strony brzegu wniesiono tarcze. Na komendę napastnicy dźwigający deski ruszyli naprzód, osłaniani przez innych, którzy nieśli tarcze. Nad pokładem znowu przeleciała chmara bełtów, tym razem wymierzonych juŜ niŜej, cztery z nich uderzyły w tarcze, jedna wbiła się w nogę załoganta. Padł z krzykiem i natychmiast został odciągnięty na bok przez dwóch innych. Deski uniosły się i opadły jedna po drugiej, dwie odbiły się od relingu i ześlizgnęły, trzecia zaczepiła się pomiędzy zniszczonymi podpórkami. - Brać to drewno z mojego pokładu! - ryczał szyper, przedzierając się ku relingowi. Elfy pochyliły się, by odrzucić luźne deski na bok, podczas gdy pierwsze elfie strzały trafiły przeciwników, powalając kusznika i dwóch ludzi z mieczami. Czarne Skrzydła juŜ biegły po trzeciej desce. - Wyrzucić je! - rozkazał kapitan. Jedna deska została odrzucona w bok, druga zabrana z brzegu, ale po trzeciej zbliŜał się do statku koszmar. Czarne Skrzydła miały dziewięciu kuszników. Ich trzecia salwa spadła na elfy pilnujące relingu. Trzech marynarzy padło, ściskając wbite w brzuch lub nogi bełty. Tymczasem Czarne Skrzydła juŜ wdzierały się po trapie, tworząc mur z tarcz, a stojący w dwóch szeregach kusznicy wypuszczali w stronę załogi Wiązu salwę po salwie. Był to dobrze zorganizowany atak i choć elfie łuki powaliły pierwszych nadbiegających, Czarne Skrzydła dostały się na pokład i zaczęła się walka wręcz. *** Hałas, widok rozmazanych sylwetek, strach i podniecenie walką sprawiły, Ŝe zmysły Erienne zaczęły wirować. Krew pulsowała w jej karku, gardło było pełne Ŝółci, a w umyśle widziała krew w wieŜy, zamordowanych synów i okrutny uśmiech Selika. Zadygotała i zamknęła oczy, na próŜno
usiłując uwolnić się od wspomnień. Ren’erei szła przed nią, rozpychając na boki wybiegające na pokład elfy. Krzyki stawały się coraz głośniejsze, ale nie słychać było szczęku stali. Jeszcze nie. Wpadły w zamęt biegnących nóg, wymachujących rąk i świszczących cięciw. Plama krwi na pokładzie powiększała się. Erienne pozwoliła Ren’erei pociągnąć się w prawo. Przecięły pokład sterowy z dala od walki i pobiegły po wąskim przejściu ku rufie. - Dobra - powiedziała elfka, zatrzymując się. - Nie myśl o tym, tylko przejdź przez reling i skacz. Lecę zaraz za tobą. Woda jest wzburzona, ale dość ciepła. Popłyniemy wzdłuŜ Wiązu do następnego statku, jasne? Erienne patrzyła na nią błędnym wzrokiem. Woda, która kołysała statkiem, była ciemna i groźna. Spoglądając w dół, widziała, jak się porusza, marszczy, czeka na jej skok, aby ją pochłonąć. Przełknęła ślinę, walcząc z mdłościami. W głowie jej się kręciło. - Nie ma szalupy? - zapytała. - Nie - odparła ostro elfka. - Nie ma czasu. Dalej, Erienne, proszę. Nic ci nie będzie. Nie zostawię cię. Choć burta znajdowała się niŜej niŜ pokład sterowy, nadal dzieliło ją od powierzchni wody jakieś dwadzieścia stóp. Słyszała, jak woda uderza o kadłub - wydawało się to tak odległe. Za to doskonale mogła sobie wyobrazić zimno, jakie ją otuli, kiedy zanurzy się w wodzie. I dłonie czekające, aby pociągnąć ją na dół, gdzie będzie tak długo kopała pod wodą, aŜ płuca eksplodują i zmuszą ją do nabrania powietrza... lecz wtedy wciągnie tylko wodę. Potem zacznie się krztusić, zechce nabrać więcej powietrza. Zacznie kaszleć i krzyczeć, lecz nikt jej nie usłyszy, i podda się woli morza, na zawsze stając się więźniem głębin. - Erienne, co się dzieje? - Ren’erei obróciła jej drŜące ciało z zadziwiającą jak na elfkę siłą. - Nie mogę - wykrztusiła. - Nie mogę. Za nimi rozległy się krzyki oraz niemoŜliwy do pomylenia z Ŝadnym innym dźwięk zderzających się mieczy. - Musisz - odparła z naciskiem Ren. - Jeśli zdobędą statek, złapią cię. Nie moŜemy na to pozwolić. - Zamiast tego chcesz mnie wrzucić do wody? Nie. - Odwróciła się i chwyciła reling, aŜ pobielały jej kostki. - Czego się boisz? - Ren’erei odwróciła ją jeszcze raz, tym razem łagodniej. - Erienne, proszę. Musimy to zrobić. - Nie jestem w stanie zobaczyć, co jest pode mną. - Była pewna, Ŝe Ren nie rozumie jej strachu. - Proszę, nie kaŜ mi tego robić. Czarodziejka widziała, Ŝe elfka intensywnie myśli. Zmarszczyła czoło i jej brwi zeszły się razem, a potem pokręciła głową. - Nie powinnam tego robić, ale...
I zanim Erienne zdąŜyła zareagować, elfka pochyliła się, chwyciła ją w pasie i wyrzuciła za burtę. *** Elfie łuki znowu wystrzeliły, ale Czarne Skrzydła miały przewagę, wspinały się po desce, której załoga statku nie mogła ruszyć. Zebrani na pokładzie ustawili się w klin i walka wręcz stała się jeszcze bardziej zaciekła. Znowu wystrzeliły kusze, łucznik dostał prosto w pierś i upadł, ściskając metal, a jego krzyk agonii pozostał bez odzewu ze strony przyjaciół, którzy walczyli o swój statek i swoje Ŝycie. Tryuun przyjął cios na tarczę i oddał, napotykając mocną obronę. Jego przeciwnik znowu natarł, tym razem tarczą, przesuwając ostrze z lewa na prawo. Tryuun odchylił się do tyłu i zmienił krok, z łatwością unikając pchnięcia. Rozejrzał się w lewo i prawo: załoga Wiązu stała półkolem naprzeciwko Czarnych Skrzydeł. Dziesięciu z nich było juŜ na pokładzie, a reszta pięła się po trapie. A on nie miał wystarczająco duŜo elfów, aby ich powstrzymać. Nastąpiła kolejna salwa z kusz i padł ostatni elfi łucznik. Czarne Skrzydła coraz mocniej nacierały, zwłaszcza na prawo. Zajęty walką Tryuun nie mógł niczego zrobić, podczas gdy tamci niszczyli najsłabszą część linii obrony. Drgnął, widząc, jak miecz przecina ramię jednego z elfów. Krew siknęła do góry fontanną i splamiła pokład. Czarne Skrzydła natychmiast wdarły się w powstałą wyrwę, zajmując znaczną część pokładu, podczas gdy reszta wbiegała z tupotem po trapie. Wkrótce zostaną otoczeni. Tryuun zawołał kapitana i jeszcze raz rzucił się do przodu. *** Ren’erei puściła się relingu i z cichym pluskiem wskoczyła do wody. Okazało się, Ŝe Erienne nie spadła. Wymachując w panice rękami, złapała za reling, i teraz wisiała na rufie, zbyt przeraŜona, by ją puścić, i zbyt słaba, aby wciągnąć się z powrotem na pokład. Po drugiej stronie pokładu sterowego rozległ się ryk. - Dalej, Erienne, tracimy statek! - zawołała z dołu Ren. - Musisz to zrobić. Pod tobą jest tylko bezpieczna woda. - Idę - powiedziała, świadoma, Ŝe jej głos brzmi słabo. Odpędzając od siebie obrazy piekła pod falami, trzymających ją rąk i zamykającego się świata, gdy będzie tonąć, przygotowała się do poluzowania chwytu. Nagle poczuła na karku dotyk metalu i silną rękę trzymającą ją za ramię. - Pozwól, Ŝe cię uratuję - wycedził głos, na którego dźwięk ścięło jej krew w Ŝyłach. Podniosła głowę, a kiedy zobaczyła pochyloną nad nią twarz, wrzasnęła.
Rozdział 21
Darrick wpadł galopem do obozu Lystern, wzywając krzykiem Izacka. Dowódca wybiegł z mroku. Generał zeskoczył z konia. - Ogłoś alarm. Chcę, aby cały obóz znalazł się na koniach, gotów do tak szybkiej jazdy, jak nigdy dotąd. Zanieś wiadomość Dordovańczykom. KaŜ im trzymać się z dala od Wiązu Oceanu. A jeśli znajdziesz naszych czarodziejskich przewodników, powiedz im, Ŝe nie są juŜ mile widziani pośród nas. - Panie? - zmarszczył czoło Izack. - Później. Teraz musimy dostać się na Wiąz. Czuję, Ŝe tam moŜe być gorąco. - Tak, panie! - Izack odwrócił się i odbiegł. Darrick przyglądał się, jak kaŜe młodemu Ŝołnierzowi dzwonić na alarm i wykrzykuje rozkazy. Ludzie pognali do zagród, załopotały płótna namiotów, a obóz oŜywił się rŜeniem koni, dźwięczeniem metalu oraz narastającą falą ponaglających okrzyków. Darrick odwrócił się i pobiegł do zagrody po nowego konia, był jednym z setek ludzi, dla których teraz najwaŜniejsza była szybkość. Padok wyglądał jak wcielenie chaosu, ale Darrick wiedział, Ŝe w rzeczywistości jest inaczej. Wszystkie zwierzęta stały rozstawione według ścisłych poleceń i kaŜdy Ŝołnierz mógł bardzo szybko odnaleźć swego wierzchowca. Kiedy się zbliŜył, Izack, który znalazł się tam przed nim, juŜ wykrzykiwał rozkazy. - Jazda opuszcza zagrodę, zbiórka w punkcie pierwszym! Pierwszym! - Uniósł rękę z wyprostowanym palcem jako znak dla tych, którzy mogli go nie usłyszeć. - Ruszać się, Lystern, ruszać się! Darrick uśmiechnął się. Kiedy dordovańscy magowie o tym usłyszą, mocno ich to zaboli. Magowie szli za nimi jak cienie i otaczali się aurą pychy, a obecnie, jak zauwaŜył, byli podejrzanie niewidoczni. Jeśli mieli choć trochę oleju w głowie, powinni byli juŜ opuścić obóz. Biegł dalej, uskakując przed kręcącymi się końmi, jeźdźcami zakładającymi w pośpiechu siodła i ich łopoczącymi płaszczami. Jego zapasowy wierzchowiec był trzymany przez osobistego stajennego. W świetle pochodni klacz wyglądała doskonale: lśniąca sierść, dumnie uniesiona głowa, wędzidło i uzda wypolerowane do połysku. Jak zawsze. Generał kiwnął w podzięce głową i wskoczył na siodło, po czym, przeskakując ogrodzenie, pogalopował w stronę miejsca zbiórki, gdzie juŜ czekał na niego zirytowany Izack. - Za wolno - ocenił starszy kapitan, któremu Darrick całkowicie ufał. - Na bogów, Izack, cieszę się, Ŝe nie słuŜę pod tobą. Od czasu ogłoszenia alarmu minęło zaledwie kilka sekund.
- Co nie zmienia faktu, Ŝe nie mamy chwili do stracenia. Darrick przyglądał się, jak jego ludzie ustawiają się w szeregu, nadbiegali juŜ ostatni maruderzy. - Słuchajcie! - krzyknął Izack, wyciągając ramiona nad głowę. - Teraz przemówi generał. Wśród jeźdźców natychmiast zapadła cisza. - To nie będzie szarŜa na wroga po otwartym terenie. Ci, którzy w przeszłości walczyli u mojego boku, pamiętają gorączkę pędu. Tym razem jednak jest inaczej. Pojedziemy wąskimi uliczkami, obok domów niewinnych ludzi, którym nie moŜe stać się krzywda. - Musimy zrobić to szybko, ale ostroŜnie. Broń w pochwach, póki nie dotrzemy do doków i nie padnie komenda. Nie wiem, co zastaniemy w dokach, ale pamiętajcie, Ŝe ci, których uwaŜacie za naszych sojuszników, mogą nimi nie być. Niewinni muszą przeŜyć. Dalej, Lystern! Jazda ruszyła z okrzykiem. Szybko pokonywali odległość dzielącą ich od Arlen. *** Hirad skręcił na północ, odciągając wilki od południowego skraju Arlen. Chciał podejść tak blisko doków, jak to tylko moŜliwe. To, co zobaczył ze wzniesienia kilka mil przed miastem, wstrząsnęło nim. Z obozowiska, w którym wciąŜ płonęły ognie, pędziły w stronę portu setki pieszych i jeźdźców z latarniami i pochodniami. Prawdopodobnie byli to Dordovańczycy. A na zachód od nich przez oblany księŜycowym światłem teren niezmordowanie wędrowała ciemna smuga. Pojawili się przeraŜająco cicho, niczym potworny czarny koc spływający na równinę. Nie potrzebowali światła ani wierzchowców. Ani odpoczynku. Protektorzy. A kiedy dotarli do Arlen, rozpętało się prawdziwe piekło. Gdy mieli wyznaczony cel, dąŜyli do niego z uporem, niszcząc wszystko, co mogło stanąć im na drodze. Hirad znał kogoś, kto mógłby ich powstrzymać, ale nie wiedział, gdzie on teraz jest. Był gdzieś uwięziony. Na pewno nie uda mu się do niego dotrzeć, zanim nie będzie za późno. Musi zaryzykować i skierować się na północ od Arlen, gdzie płonęły kolejne ogniska. PodąŜył w tamtą stronę razem z Thraunem i stadem. Obozowisko zostało opuszczone, widział wyraźne ślady szybkiej ucieczki. Nie zabezpieczone namioty, dogasające ogniska pozbawione nadzoru, a stojaki na broń puste, niektóre przewrócone. Widział tylko dwóch ludzi, ale nie straŜników, tylko ciurów stojących przy głównym ognisku, nad którym wisiały dymiące kociołki. Wbili włócznie w ziemię i ogrzewali dłonie nad ogniem, podczas gdy wiatr szarpał ich płaszczami. Świadom, Ŝe nie przekona Thrauna do czekania, postanowił uderzyć od razu. Miał nadzieję, Ŝe stojące za nim wilki, gotowe do natychmiastowego ataku, zaczekają, dopóki on tego nie zrobi. śołnierze nie widzieli ich ani nie słyszeli, dopóki nie zrobiło się za późno. Wyjący po równinie wiatr zagłuszał dźwięki, a słaby ogień sprawiał, Ŝe powstały głębokie cienie. Kiedy wreszcie ich zauwaŜyli, ich reakcja była tak samo komiczna, jak łatwa do przewidzenia: złapali za włócznie i cofnęli się, spoglądając z szeroko otwartymi ustami. Potem popatrzyli po sobie, uznając, Ŝe znajdują się w beznadziejnej sytuacji - nie mogą ani uciec, ani mieć nadziei na zwycięstwo.
Hirad ściągnął konia i zsiadł, raczej wyczuwając, niŜ słysząc Thrauna podchodzącego wraz z nim do ciepłego ognia. śołnierze nic nie mówili, tylko przeraŜeni spoglądali na wilki. - Robią wraŜenie, prawda? - powiedział, kładąc dłoń na rękojeści miecza. - Ale nie są niebezpieczne. Przynajmniej nie zawsze. - Czego chcesz? - odwaŜył się zapytać jeden z nich. - Kruków. Gdzie oni są? Na obu twarzach błysnęło zrozumienie. - Mówili, Ŝe zostałeś zabity - powiedział drugi Ŝołnierz, równie młody jak pierwszy. - Przez wilki - dodał i wskazał na Thrauna. - Ktokolwiek wam to powiedział, mylił się. Co z Krukami? - Zostali zabrani do Arlen. Do więzienia. Hirad pokiwał głową. Krucy w więzieniu. Obraza, ale musiał przyznać, Ŝe on sam do tego doprowadził. Stłumił rosnący gniew. - A Darrick i jazda? Zakładam, Ŝe jesteście Lysterneńczykami. Obóz jest zbyt dobrze zorganizowany jak na Dordovańczyków. - W Arlen są kłopoty. - Popatrzyli po sobie. Hirad rozumiał ich. W końcu byli ludźmi Darricka. - Słuchajcie, wiem, Ŝe macie swoje rozkazy, ale niezaleŜnie od tego, jak to wygląda, chcemy tego samego. Mówcie. Nie powiem generałowi, od kogo uzyskałem informacje, ale to pomoŜe mi ocalić wielu waszych druhów, a poza tym nie mam czasu, aby się z wami kłócić. Po chwili wahania jeden wzruszył ramionami, a drugi odezwał się: - Jazda udała się do doków. Generał sądzi, Ŝe miała tam miejsce zdrada. Pojechał bronić Wiązu Oceanu. - To wszystko? Obaj pokiwali głowami, ale Hirad juŜ tego nie zauwaŜył. Odwrócił się i złapał cugle wierzchowca. - Na płonących bogów, jest jeszcze gorzej, niŜ myślałem - powiedział, wskakując na siodło. - Z południa nadchodzą Dordovańczycy, a Protektorzy depczą im po piętach. Jeśli moŜecie powiadomić Darricka, zróbcie to. Wiecie, dokąd jadę. Ścisnął nogami boki konia. - Dzięki. Chodź, Thraun. - Popędził konia do galopu, a wilki podąŜyły jego śladem. *** Ren’erei chciała krzyczeć, by Erienne wiedziała, Ŝe uczyni wszystko, co w jej mocy, aby uwolnić czarodziejkę z rąk Selika. Ale nie mogła sobie na to pozwolić. To mogłoby kosztować ją wolność, a moŜe nawet Ŝycie. Czarne Skrzydła zajęły Wiąz błyskawicznie, Ren’erei przeklinała samą siebie za kłopoty Erienne. Ale Dordovanka była tak przeraŜona, iŜ wydawało się, Ŝe wrzucenie kobiety do wody to jedyne wyjście. Słuchała jej wrzasków, kiedy Selik wyciągał ją na pokład, i modliła się, aby
Tryuun przeŜył i mógł się nią zaopiekować. Biedny Tryuun, musi bać się tak samo, jak Erienne. Ren’erei zastanawiała się, co ma teraz zrobić. Woda była zimna, niesiony wiatrem wodny pył mroził jej twarz. CiąŜył jej skórzany kaftan, a miecz, choć lekki i dla utrzymania równowagi przymocowany do pleców, utrudniał utrzymanie się na powierzchni wody. Musiała szybko rozwaŜyć dwa moŜliwe warianty. Rufa Wiązu, choć nieco cofnięta do tyłu w klasycznym elfim stylu, nadawała się do wspinaczki, zwłaszcza Ŝe Ren wiedziała, jak to się robi. Ale czemu miałoby to słuŜyć, trudno ocenić. PrzecieŜ nie oswobodzi sama statku, a ukrycie się i czekanie na jakąś okazję mogłoby skończyć się tym, Ŝe dotrzymywałaby Erienne towarzystwa w więzieniu. Dlatego Ren’erei zdecydowała się na drugie rozwiązanie. Odepchnęła się od Wiązu i popłynęła w stronę bezpiecznego portu rybackiego. Tam przynajmniej zniknie Czarnym Skrzydłom z oczu. Ich plan był oczywisty. Erienne i Wiąz są tylko środkiem, aby zdobyć główną nagrodę: Lyannę. Ciekawe, co jeszcze wiedzą? Zajęli Wiąz dość łatwo, co było szokujące, więc Ren’erei musiała załoŜyć, iŜ wiedzą przynajmniej tyle, Ŝe cel ich poszukiwań znajduje się gdzieś na południu. W końcu statek znalazł się tu z powodu osłabienia tarczy Al-Drechar, a bystry mag był w stanie wykryć zakłócenia w przepływie many. Ren’erei płynęła kraulem, oszczędne ruchy niosły ją gładko przez wzburzoną wodę. Przed nią majaczył port rybacki, budowla z kamienia i drewna, która od wybudowania Arlen zapewniała schronienie dosyć kruchym skifom i półpokładówkom. Wiejące wokół gór wiatry wywoływały nawet na spokojnych wodach jeziora szkwały i burze, więc od czasu do czasu flota musiała ukrywać się w tym bezpiecznym miejscu. Dotarła do końca wykonanego ludzką ręką cypla i postanowiła płynąć przy brzegu, zamiast przejść po Ŝwirze wzdłuŜ portowej ściany, zwłaszcza Ŝe wiejący wiatr mógłby zmrozić ją do kości, kiedy tylko wyjdzie z wody. Wielu właścicieli, pomyślała, spoglądając na kołyszące się łodzie, spędzi bezsenną noc, modląc się do bogów mórz, aby o świcie znaleźli swoje łodzie nie uszkodzone. Na ostatnich pięćdziesięciu jardach umysł Ren’erei powrócił do Erienne i Wiązu. Nie ma sposobu, by odmówić prześladowcom wypłynięcia z portu, nawet nie uda się tego zbytnio opóźnić - los Lyanny oraz Balai spoczywał w rękach Erienne, Densera i Ilkara, jeśli tylko szybko przybędą do Herendeneth, aby wesprzeć chore i słabnące Al-Drechar.Ten sam pośpiech przygnał tutaj Czarne Skrzydła, ale Skrzydła miały teraz duŜy kłopot. Potrzebowały elfów, aby bezpiecznie przepłynąć przez wody wokół Herendeneth, a elfy chciały, aby Erienne Ŝyła. To oznacza, Ŝe Selik nie będzie miał na statku pełni władzy, a zatem Krucy mają cień szansy. Ren’erei musi więc odnaleźć ich i zdobyć jakiś inny statek, aby ruszyć za Wiązem, a moŜe nawet go przegonić, nim dopłynie do Herendeneth. Tam mogą juŜ tylko mieć nadzieję, Ŝe będą wystarczająco silni, by zdobyć przewagę. Lecz kiedy Ren’erei wyciągnęła się na brzeg, dygocząc w podmuchach wiatru, usłyszała wykrzykiwane elfie komendy i dudnienie kopyt, a zaraz potem zobaczyła zbliŜające się od
południowego zachodu światła. Pobiegła na północ, w stronę Placu Stulecia, zastanawiając się, czy to wszystko nie wymyka jej się z rąk. NiewaŜne, musi spróbować odnaleźć Kruków. *** Erienne wkrótce straciła siłę, nawet by krzyczeć. A Selik po prostu stał, uśmiechając się tym swoim krzywym uśmiechem, i pozwalał jej się zmęczyć. Zalał ją strach, odraza i poczucie beznadziei. Bała się, Ŝe zaraz upadnie. W jej Ŝołądku rodził się ból narastającego przeraŜenia, który doprowadził aŜ do mdłości, pozostawiając ją drŜącą, ze łzami płynącymi po policzkach. I kiedy Selik pociągnął czarodziejkę w stronę niepokojącej ciszy, jaka spowiła Wiąz, nie stawiała oporu. Selik szedł pierwszy, trzymając Dordovankę mocno za kołnierz koszuli, i przy kaŜdym ruchu wciskał palce w jej gardło. Na głównym pokładzie pchnął ją naprzód, w krąg pochodni i radosnych uśmiechów Czarnych Skrzydeł. Zachwiała się, ale nie upadła, i obróciła się, by objąć wzrokiem całą sytuację. Zobaczyła splamione krwią deski pokładu, elfy stojące pod straŜą z opuszczonymi głowami i ciała, niektóre wciąŜ jeszcze poruszające się. LeŜący najbliŜej niej elf ściskał tkwiący w nodze bełt. Jego szczupła twarz była blada i wykrzywiona z bólu, a Czarne Skrzydła beznamiętnie obserwowały jego starania, by powstrzymać stały upływ krwi. Erienne zaś nie mogła nawet rzucić czaru, który by go uleczył, z powodu obraŜeń, jakie zadała jej Lyanna. Na innych statkach zapaliły się światła, hałas obudził załogi. Miała nadzieję, Ŝe przyjdą im na ratunek. To było wszystko, czego mogła się trzymać. No i miała jeszcze świadomość, Ŝe Ren’erei robi, co moŜe, i próbuje ściągnąć na statek jakąś pomoc. Erienne zebrała się na odwagę i spojrzała na Selika. - Masz, czego chciałeś. PomóŜ rannym, nim dołączą do tych, których krew juŜ masz na sumieniu. Selik podszedł do niej, kręcąc głową. - No, no, Erienne. Nie sądzisz, Ŝe nie jesteś w dogodnej sytuacji do stawiania Ŝądań? - Potrzebujesz załogi, aby popłynąć tym statkiem, prawda? - Erienne słyszała, Ŝe słowa wydobywają się z jej ust, ale nie rozpoznawała własnego głosu. DrŜał, nie było w nim nic ze zwykłej pewności siebie i siły. Ledwie mogła skupić uwagę na stojącym przed nią Seliku. Jego zniszczona twarz i kłopoty z oddychaniem to pamiątka po tym, co mu zrobiła. A mimo to Ŝył, i Ŝółć w jej gardle stawała się znacznie bardziej gorzka na myśl, Ŝe nie zabiła go kilka lat temu. W jego oczach widziała nienawiść. Głęboką, cięŜką nienawiść. Ścigał ją przez ponad sześć lat, to pewne, a ona przez ten czas Ŝyła bezpiecznie w Kolegium Dordover i nawet o tym nie pomyślała. Ale dlaczego powinna była pomyśleć? Na bogów, przecieŜ go zabiła, prawda? A mimo to stał tutaj i miał nad nią całkowitą władzę, a to ją naprawdę przeraŜało. Po raz drugi Czarne Skrzydła miały moŜliwość zniszczenia jej rodziny i jej Ŝycia, i sama myśl o tym sprawiała, Ŝe serce boleśnie kołatało jej w piersi. Nie widziała Ŝadnego sposobu, aby ich powstrzymać. Selik nie wypuści jej, a odmowa wskazania mu drogi skaŜe Lyannę, a moŜliwe, Ŝe i całą Balaię, na śmierć. Znalazła się w pułapce i jedynym wyjściem było zyskać na czasie, prowadząc
katów Lyanny prosto do niej. Z trudem przełknęła ślinę, bliska upadku. - No? - wydusiła z siebie. - Nie zamierzam pozwolić im umrzeć, Erienne - odparł. Pstryknął palcami w stronę jednego ze swoich ludzi i wskazał rannego elfa, któremu upływ krwi z pewnością groził śmiercią.- Lecz wkrótce zjawi się tu znacznie skuteczniejsza pomoc, Ŝe tak powiem, manicznej natury. - Co? - Znów cały świat zawalił się Erienne na głowę. Przeniosła się wspomnieniami do chwili, kiedy była więźniem w zamku Czarnych Skrzydeł. Powiedziano jej tam, Ŝe magowie zdrajcy pomagają Łowcom Czarownic. Wówczas na tę myśl poczuła się obrzydliwie, teraz spotęgowała ona tylko świadomość beznadziei. Selik uśmiechnął się, nienaturalnie rozciągając wąskie usta. - Nie myśl o tym jako o zdradzie, uznaj to za pomoc. W końcu wszyscy chcemy zakończyć ten bałagan, w jaki wepchnęła nas nie kontrolowana magia twojej córki. Erienne rzuciła się na niego, aby zedrzeć zakrzywionymi palcami skórę z tej jego ohydnej gęby, ale łatwo ją powstrzymał. - Nie dotkniesz jej - wychrypiała. - Nawet jednym palcem. - Ja? Erienne, źle mnie zrozumiałaś. Nie zamierzam tknąć nawet włoska na jej bez wątpienia ślicznej główce. Doprawdy, Ŝaden z nas nie zamierza tego uczynić. Inni wiedzą, co jest najlepsze dla tego skaŜonego maną bękarta, więc z radością zostawię ją w ich zdolnych rękach. Chcesz wiedzieć, dlaczego jeszcze Ŝyję? Nawet po tym, jak twoje zaklęcie zmroziło moje ciało? Bo twoi przyjaciele Krucy pozostawili mnie w lochach, bym gnił razem z moimi towarzyszami. Powinni byli pozwolić mi, abym spłonął w wieŜy, leŜąc w kałuŜy ciepłej krwi twoich synów. Na wzmiankę o chłopcach przed oczami Erienne pojawił się obraz rzezi, widziała ją tak, jakby to było wczoraj. Ich patrzące w niebo puste oczy, rozerwane, skalane czerwienią gardła. I wszędzie ciemna czerwień. - Ale ja jeszcze nie skończyłem z rodziną Malanvai. Zawsze pragnąłem śmierci jeszcze jednej osoby. Twojej. I teraz poŜyjesz tak długo, jak długo ja ci pozwolę Ŝyć. A kiedy umrzesz, wreszcie uwolnię się od twojego przeklętego cienia nade mną. Pomyśl o tym, Erienne Malanvai, i ciesz się swoimi ostatnimi dniami. Odwrócił ją, aby popatrzyła na statek. Mimo rozmytego przez łzy spojrzenia widziała wszystkie twarze, które na nią patrzyły. W jej głowie wciąŜ dudniła jedna myśl. Jest zgubiona, lecz Lyanna musi przeŜyć. - śal mi cię, Selik - powiedziała przez zaciśnięte gardło. - Bo kiedy postawisz nogę w miejscu, gdzie przebywa moja córka, Al-Drechar zdmuchną cię tak łatwo, jak rozgniata się muchę. Ich moc jest tak wielka, Ŝe nie moŜesz sobie tego nawet wyobrazić. Selik zaczął popychać ją w stronę drzwi na rufie. - Skoro tak uwaŜasz... Lecz moi doradcy widzieli błyski many i mówią, Ŝe oni są skrajnie wyczerpani. Wygląda na to, Ŝe twoi kochani Al-Drechar nie są tak potęŜni, aby kontrolować twoją córkę. UwaŜam, Ŝe pora, abyśmy porozmawiali o nich na osobności.
Otworzył drzwi i weszli do środka. Uniosła głowę i spojrzała prosto w oczy kapitana Wiązu, na jego twarzy malowało się upokorzenie. Za nim stał jeden z bandytów Czarnych Skrzydeł i przykładał mu miecz do gardła. Na widok Erienne kapitan odepchnął go na bok. - Zrób jej krzywdę, a nigdzie nie dotrzesz, chyba Ŝe na dno Oceanu Południowego. - Nie strasz mnie, elfie. Przegrałeś. - Selik nawet się nie zatrzymał. - To nie jest pogróŜka. Bez nas nigdzie nie dopłyniesz, i dobrze o tym wiesz. A jeśli coś się stanie Erienne, umrzemy, a nie zaprowadzimy cię nawet o ligę naprzód. Obiecuję. Teraz Selik zatrzymał się i popchnął Erienne w stronę Czarnego Skrzydła. - Zabierz ją pod pokład. Do jej kajuty, jeśli tam ją ma. A teraz ty, elfie. Z tobą mogę pójść na układ. Póki ta suka jest na statku, nic się jej nie stanie. Ale jeśli ośmielisz się jeszcze raz odezwać do mnie w ten sposób, wychłoszczę cię przed całą twoją załogą, a potem nakarmię tobą rekiny. Moim zdaniem, zostanie was jeszcze dość duŜo, aby Ŝeglować. Zrozumiano? Ostatnie, co Erienne ujrzała, a co ścisnęło jej gardło, był Selik pchający kapitana w pierś. Wiedziała, jak bardzo był to dla dumnego elfa pogardliwy gest. Widząc to, czarodziejce gardło ścisnęło się z bólu. Kiedy prowadzono ją niŜej, znowu usłyszała głos Selika. - A teraz przygotuj załogę i statek do wypłynięcia. Kiedy zjawią się tutaj nasi goście, natychmiast podnosimy kotwicę. Do Ornouth jest daleko, kapitanie, a ja nienawidzę się spóźniać. Erienne wybuchnęła płaczem. On tak wiele wie, ale skąd? Które kolegium ją zdradziło? Wchodząc do kajuty, gdzie miała czekać na Selika, obawiała się, Ŝe juŜ zna odpowiedź.
Rozdział 22
Bezimienny siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, usiłując nie wierzyć w to, co czuł. W głowie miał ucisk, jakiego nie doznał od wielu lat. Wiedział, Ŝe wyruszyli, nim Krucy zostali złapani w lesie przez Darricka, ale nie sądził, Ŝe dotrą do Arlen tak szybko. Jednak nigdy nie wolno było nie doceniać Protektorów. Podniósł głowę. Ilkar przyglądał mu się. - Wszystko w porządku, Bezimienny? - Są tutaj - odparł, wstając. - Kto? - zapytał Denser z drugiego kąta celi, ledwie widoczny w pełgającym świetle pochodni. Milczał od chwili, gdy przyznał się do swojej tajemnicy, a więc juŜ od dobrych paru godzin. Była
głęboka noc i Bezimiennemu wydawało się, Ŝe stracił wszelką chęć działania. Jakby czuł się juŜ pobity. - Protektorzy. - Bezimienny podszedł do drzwi i walnął w nie dłonią. - Hej! Chodźcie tutaj! Walił dalej, dopóki w zakratowanym okienku nie pojawiła się naburmuszona gęba. - Musicie tak łomotać? - Był to nocny dozorca, męŜczyzna, który nie chciał podać swojego imienia, lecz znając toŜsamość więźniów, był dość uprzejmy. Sam był poirytowany pojawieniem się Ŝołnierzy Lystern oraz maga, siedzących teraz w pobliskiej straŜnicy. - Musimy. Sprowadź tu jednego z tamtych. - A ja nie jestem dla ciebie dość dobry? - Nie, to po prostu nie jest twój problem. A raczej nie powinien być. Dlatego proszę... - No, o co chodzi? W końcu ja tu dowodzę. Bezimienny tak gwałtownie chwycił za kratę, Ŝe dozorca aŜ podskoczył. - W mieście zacznie się rzeź. I to wkrótce. - Jesteś jasnowidzem? - Tak jakby - odpowiedział krótko Bezimienny. - Słuchaj, nie mam czasu z tobą rozmawiać. Sprowadź tutaj jednego z tamtych. - Nie zamierzasz chyba spłatać jakiegoś figla, prawda? - Dozorca oblizał usta. Bezimienny zazgrzytał zębami. - Tak, opowiem im parę kawałów! Na bogów, człowieku, sprowadź tu Lysterneńczyka. Ale juŜ! - Kolejne uderzenie w drzwi rozniosło się echem po całym więzieniu. Dozorca cofnął się. - Robię to tylko dlatego, Ŝe was tu nie powinno być. - Dziękuję. - Bezimienny przyglądał się, jak dozorca odchodzi. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. - Czy teraz czujesz się lepiej? - zapytał Ilkar. Bezimienny odwrócił się, usiłując zamaskować uśmiech, jaki wywołały słowa elfa. - Sytuacja jest powaŜna. Darrick nie wierzył, kiedy mu powiedziałem. Sądzę, iŜ on uwaŜa, Ŝe moŜe porozumieć się z Xeteskiem i w razie potrzeby pokonać Protektorów albo dotrzeć do Erienne, nim oni to zrobią. Ale to, Ŝe wciąŜ tkwimy w tej śmierdzącej dziurze, oznacza, Ŝe nie przekonał Arlena, aby wpuścił go na statek. A teraz nadchodzą Protektorzy. - Jak blisko są? - zapytał Denser. - Nie jestem pewien, ale niedaleko miasta. Są w euforii bitewnej, dlatego mogłem ich wyczuć. To jest bardzo głośne. - Być moŜe powinniśmy pozwolić im wykonać swoją robotę - powiedział Denser. - Erienne będzie z nimi bezpieczna. - I nie przejmować się Lystern? - zapytał Ilkar. - Oni są takimi samymi ofiarami manipulacji Dordover jak my. Nie wspominając o niewinnych mieszkańcach Arlen. - Lystern porozumiał się z Dordover - odparł z cienia Denser.
- Jak sądzisz, mieli jakiś wybór? - zapytał elf. - Nie moŜemy po prostu siedzieć tu i czekać, aŜ Darrick wpadnie na Protektorów - powiedział Bezimienny. - CóŜ, ja nie mogę. A ty rób, co chcesz, Denser. - Jestem pewien, Ŝe to najlepszy sposób, aby załatwić sprawę - mruknął Xeteskianin. Najszybszy, abym wrócił do swojej Ŝony. Bezimienny zignorował jego słowa i odwrócił się do drzwi, gotów znów krzyknąć, lecz zobaczył, Ŝe stoi tam mag. Był to młody męŜczyzna, według słów Darricka bardzo utalentowany. Wysoki, umięśniony i szczupły, jakby był jednym z jego kawalerzystów. Wyglądał na porządnie przestraszonego. - Długo tu stoisz? - zapytał Bezimienny. - Sądzę, Ŝe dość długo. W co generał znowu się pakuje? - Protektorzy - odparł Bezimienny. - Musisz natychmiast nas wypuścić. - A co wy moŜecie zrobić? - MoŜemy powstrzymać rzeź. - Bezimienny czuł, Ŝe mag nie jest w stanie tego pojąć, a jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. - Słuchaj, Protektorzy równieŜ pragną dostać Erienne i nie dadzą się przekonać Darrickowi. Mimo jego godnej podziwu pewności siebie i równie godnej podziwu dyscypliny jazdy - zostaną zmasakrowani. Uwierz mi. - JuŜ podjęliśmy pewne kroki. Generał jest teraz w drodze do doków, a nasi dordovańscy sojusznicy równieŜ tam podąŜają. - Zatem generał wie, Ŝe Protektorzy zjawią się tam lada chwila, prawda? Mag próbował się uśmiechnąć. - Nie, ale kiedy tam dotrą, będziemy juŜ na miejscu, gotowi rozmawiać z ich panami. Odzyskamy statek i... - Mag urwał i przygryzł wargę, lecz słowo juŜ padło. Nagle znalazł się twarzą w twarz z trzema uwięzionymi Krukami, z Bezimiennym pośrodku. - Co to znaczy „odzyskamy”? - zapytał Denser, a w jego oczach znów zapłonął dawny ogień. Kto jest teraz na statku? - Tylko chwilowo - odparł mag. - Kto?! - Bezimienny kopnął w drzwi, aŜ głośno załomotały. - Sądzimy... - Mag urwał, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Niewielki oddział Czarnych Skrzydeł... Bezimienny uciszył go spojrzeniem. Stojący za nim Ilkar zaklął. - Cholera, wiedziałem - powiedział Denser. - Cholera, wiedziałem. - Wypuść nas. Ale juŜ. - Głos Bezimiennego był dramatycznie spokojny, jakby uciszył narastający w nim gniew. W głowie migały mu obrazy walki trzech stron, walki, która moŜe zakończyć się tylko w jeden sposób, a on nie chce widzieć, jak krew Erienne spływa do zatoki Arlen. - A to sukinsyny, a to sukinsyny. - Denser odszedł od drzwi i chodził w kółko. - O, bogowie, znowu ją mają.
Te słowa poraziły Bezimiennego, pomyślał o Erienne, niemal na pewno znajdującej się po raz drugi w rękach człowieka, który pojawiał się w jej najgorszych koszmarach. - Proszę, Bezimienny. - Głos Densera za jego plecami był juŜ tylko pełnym desperacji szeptem, jakby uszła z niego cała energia. - Musisz nas stąd wydostać. Bezimienny wciąŜ spoglądał w oczy dygoczącego maga. - Słuchaj mnie bardzo uwaŜnie. Liczę do dwóch. Darrick nie wie, z czym ma do czynienia, ale my wiemy. Czarne Skrzydła nie pozwolą mu po prostu zająć statku. Zabiją Erienne, a dopiero potem go oddadzą. Wierz mi, widziałem ich w akcji, a ofiarami byli jej synowie. Dlatego wypuść nas i daj mi miecz, a nie pozwolimy, aby wszystko wyślizgnęło się nam z rąk. - Nie mogę tego zrobić - odparł mag. - Generał bardzo wyraźnie zabronił. - Do cholery z nim! - krzyknął Bezimienny, z kaŜdym słowem uderzając w drzwi. - Oni go zabiją. I ciebie teŜ, jeśli nas nie wypuścisz. - Nie mogę - wyszeptał błagalnie. - Więc zrobimy to bez ciebie - rzekł Bezimienny. - Ta zabawa juŜ za długo trwa. - Mamy rozkaz, aby was zabić, jeśli spróbujecie się stąd wydostać. - Spróbuj. A teraz znikaj albo otwórz te drzwi. - Bezimienny odwrócił się, przywołując do siebie Ilkara i Densera. Lecz jego słowa utonęły w wyciu, które przeszyło powietrze, a potem był krzyk i szczęk mieczy. - Na bogów, co się dzieje? - zapytał Denser, wyrwany z przeŜywania swojego nieszczęścia. Bezimienny uśmiechnął się. - Bądźcie gotowi. - Na co? - zapytał Ilkar. - Po prostu bądźcie gotowi. *** Hirad doskonale wiedział, gdzie jest więzienie Arlen. Spędził tam noc po bójce w karczmie na Placu Stulecia. Wygrał, ale prycza i smród nie były warte siniaków. O północy wjechał galopem do miasta i minął straŜnika, który zaczął protestować, póki nie zobaczył podąŜających jego śladem wilków. Odskoczył, wrzeszcząc do swoich towarzyszy, by powiadomili lorda. - JuŜ za późno powiedział sam do siebie Hirad, mijając Dzielnicę Kupców i kierując się ku Dzielnicy Soli. Ulice były ciche, kiedy zatrzymał się przed więzieniem, kręcili się pod nim tylko pijacy, którzy opuścili Plac Stulecia. Był to niski kamienny budynek ustawiony między magazynami. Hirad wiedział, Ŝe cele wychodzą na zamknięty dziedziniec, który słuŜył teŜ jako spacerniak i miejsce ćwiczeń dla spędzających tu więcej czasu lokatorów. Na zewnątrz uwiązane były trzy konie. Wszystkie szarpały się, rŜały i biły kopytami, usiłując uciec przed nadchodzącymi wilkami. - Thraun! - krzyknął Hirad, zeskakując z siodła i wyciągając miecz. Dobrze pasował do jego
ręki. Wilk zdawał się go rozumieć, wyciem oderwał watahę od posiłku. Wilki zgromadziły się wokół niego, zwracając spojrzenia na człowieka. - Zaczynamy zabawę - powiedział barbarzyńca, podchodząc do drzwi, które w tym momencie otworzyły się. W padającym na bruk strumieniu światła pojawił się straŜnik. - Potrzebuję Kruków, i to juŜ - rzekł Hirad. - Nie mogę - odparł straŜnik, unosząc w górę miecz. - Jak chcesz. - Hirad machnął mieczem, a straŜnik zastawił się, aŜ poszły iskry. Sądząc po wyglądzie, był to doświadczony Ŝołnierz. - Nie musisz umierać. Po prostu wydaj mi Kruków. Jesteśmy po tej samej stronie. - Nie sądzę. - I męŜczyzna rzucił się naprzód. Hirad był gotów do sparowania ciosu, lecz uprzedził go Thraun, który skoczył i powalił męŜczyznę, aŜ jego głowa uderzyła o bruk, a potem łapą trafił go w kark. Hirad odetchnął i wbiegł do środka, napotykając trzech następnych straŜników szykujących broń. Na zewnątrz krzyki straŜnika przeszły w Ŝałosne bulgotanie. - Jeden juŜ leŜy, ale nie musi być was więcej. - Hirad usłyszał za sobą miękkie stąpanie łap i do środka wszedł Thraun, a za nim jego stado. - Jeśli zaatakujecie mnie, nie powstrzymam ich. Zza rogu wybiegł kolejny męŜczyzna. - Oni są naprawdę... - Dalsze słowa zamarły mu w gardle, kiedy zobaczył, co się dzieje w straŜnicy. - Wściekli? - zapytał barbarzyńca, przekładając miecz z jednej ręki do drugiej. - To tak jak ja, chyba Ŝe zaraz uwolnisz moich przyjaciół z celi. - Ja... - zaczął męŜczyzna, ale nagle jego wzrok zamglił się. - Rzucają czary. Hirad upuścił miecz, wyciągnął zza pasa sztylet i podbiegł do maga. Chwycił go za kark i przyłoŜył ostrze do jego gardła. - Miałem nadzieję, Ŝe tak właśnie będzie - wycedził. - Zgaduję, Ŝe drzwi juŜ zostały wywaŜone. Nie wtrącajmy się, co? Czubek sztyletu utoczył kropelkę krwi. Po drugiej stronie pokoju straŜnicy stali jak stado baranów, spoglądając to na Hirada, to na wilki, przestraszeni tym, co widzą, i nie mogąc w to do końca uwierzyć. Mag lekko poruszył rękami. Hirad przycisnął sztylet nieco mocniej. - Nie rób tego. Nie jesteś na tyle szybki, aby mnie prześcignąć. Thraun zawarczał głucho z głębi gardzieli. Wataha stała i patrzyła na trzech ludzi z wyciągniętymi mieczami, z których Ŝaden nie odwaŜył się ruszyć. - Poczekaj, Thraun - rzekł barbarzyńca, nie wiedząc, czy wielki wilk go zrozumiał. Jeśli nie, poleje się tu znacznie więcej krwi. Nagle dobiegł do niego znajomy głos i trzask pękającego drewna. Kilka chwil później do straŜnicy wbiegł Bezimienny, nawet nie okazując zdziwienia na widok Hirada i watahy wilków. - Miło, Ŝe wpadłeś - powiedział.
Hirad kiwnął głową. - W porządku. Rzućcie broń. Przyda nam się. - Przez cały czas nie zmniejszał nacisku sztyletu na gardło maga. Nastała chwila wahania. Bezimienny szybko podskoczył do najbliŜszego straŜnika i walnął go pięścią w podbródek. Cios zaskoczył go i Ŝołnierz poleciał na pozostałych dwóch, a jego miecz zabrzęczał na podłodze. Wielki wojownik schylił się i podniósł go. - Rzućcie broń, ale juŜ! - ryknął. Pozostałe dwa miecze upadły na ziemię. Bezimienny ruszył do przodu, a dwaj straŜnicy, Lysterneńczyk i dozorca cofnęli się. Ich broń podnieśli Denser i Ilkar, którzy tymczasem weszli do środka. - Przepraszam. - Hirad zwrócił się w stronę maga. - Nie ma za co - odparł. - Wiem, Ŝe generałowi teŜ się to nie podobało. - Nie za tamto, za to. Szybko odwrócił się do maga i uderzył go głowicą sztyletu w skroń. MęŜczyzna zwiotczał. - Nie moŜemy pozwolić, abyś rzucił jakieś zaklęcie, prawda? - mruknął, układając go na ziemi. Potem odwrócił się do straŜników. - Przykro nam z powodu waszego przyjaciela na zewnątrz. Potraktujcie to jako ostrzeŜenie i nie ścigajcie nas. Popatrzył na Kruków, Denser spoglądał na niego, jakby widział ducha, Ilkar nie mógł ukryć uśmiechu, Bezimienny zaś był ostroŜnie obojętny. Wszyscy trzej popatrywali to na wilki, to na niego. - Tak, to jest Thraun. Później wam to wyjaśnię, dobrze? Teraz mamy coś do zrobienia. Uśmiechnął się. - Krucy! Za mną! I pobiegli w stronę doków. *** Lorda obudziło gwałtowne łomotanie do drzwi. W całym Arlen paliły się juŜ światła. Po dość dramatycznym wyjściu generała Darricka wysłał do doków straŜników, lecz, tak jak się spodziewał, niczego nie słyszeli. - Tak, tak, niech to cholera. - Dźwignął się z krzesła. Kapitan straŜy wbiegł do środka, w świetle ognia jego twarz wyglądała surowo. - O co chodzi? - Czarne Skrzydła zaatakowały Wiąz Oceanu. Lysterneńczycy właśnie minęli posterunek, zbliŜają się teŜ Dordovańczycy. W naszych dokach rozgorzeje walka. - Nie, póki ja tu jestem lordem - odparł Arlen. - Dołączę do was jak najszybciej. Kapitan wybiegł, jego kroki dźwięczały na marmurowej posadzce. Arlen podszedł do okna i rozsunął zasłony. Nie widział doków, ale palące się wszędzie światła uświadomiły mu, Ŝe miasto nie śpi i Ŝe nie chodzi tu bynajmniej o włóczęgów z Placu Stulecia. - Do diabła z tą magią - mruknął. - Do diabła. ***
Darrick jechał na czele cichej szarŜy, czując się winnym za tych wszystkich straŜników, których zranił lub zabił, przedzierając się przez północną część miasta. Jazda przejechała przez rynek, spychając pijaków i spóźnionych przechodniów do gospód i karczm, gdzie wciąŜ grała muzyka i paliły się światła. Jechali na południe, mijając urzędy Ŝeglarskie i Gospodę nad Jeziorem, po czym skręcili w prawo, ku miejscu cumowania Wiązu. Wszystkie statki, z Wiązem włącznie, płonęły światłami. Darrick widział elfy na wantach i słyszał niesione wiatrem komendy. Spadły pierwsze krople deszczu. To będzie bardzo nieprzyjemna noc. Ściągnął wodze tuŜ przy statku. - Wy na Wiązie Oceanu! - krzyknął. - Chcę rozmawiać z waszym kapitanem! Z chwilą przybycia jazdy na okręcie zamarł wszelki ruch. Jakiś męŜczyzna przechylił się przez reling. - Generał Darrick, co za niespodzianka. - Kim jesteś? - zapytał Darrick. - Sojusznikiem - padła odpowiedź. - Obawiam się, Ŝe w tej chwili szyper tego statku jest zajęty, ale właściwie to ja tu dowodzę. Jestem Selik, kapitan Czarnych Skrzydeł. - Zatem nie jesteśmy sojusznikami - warknął Darrick. - Sądzę, Ŝe twoi dordovańscy przyjaciele mogą nie zgodzić się z tobą, generale. - Nie mam juŜ przyjaciół w Dordover. I ty teŜ. - Ośmielę się z tobą nie zgodzić - odparł Selik, wzruszając ramionami. - Ale to nie jest istotne. Wkrótce będziesz mógł sam ich o to zapytać. Czy mogę ci jakoś pomóc? Darrick zamilkł na chwilę, świadom, Ŝe wszyscy to słyszeli i podobnie jak on nie uwierzyli. śałował, Ŝe nie ma przy sobie magów. Przynajmniej moŜna byłoby ich spytać. Ten łotr na pokładzie Wiązu nie zamierzał dawać jasnych odpowiedzi. - śądam, abyś natychmiast oddał mi Erienne Malanvai. śądam teŜ, abyście opuścili statek, nim poleje się więcej krwi. Mam dwustu jeźdźców i trzydziestu magów. Jeśli trzeba będzie, zajmiemy statek siłą. - Jak słusznie zauwaŜyłeś, mam Erienne Malanvai. Twój następny ruch moŜe zakończyć się jej śmiercią - oświadczył Selik. - Radzę, abyś tego nie robił. - Nie zabijesz jej. Jest twoim jedynym atutem. - Skoro tak sądzisz, atakuj. - Selik wzruszył ramionami. - Ale śmiem twierdzić, Ŝe to dość ryzykowne. Darrick odwrócił się do Izacka. - Rozstaw jazdę. Na koniach. Niech nikt nie zbliŜa się do statku. Jeśli spróbuje odpłynąć, spalcie Ŝagle. Znowu zwrócił się do Selika. - Nigdy stąd nie wypłyniesz, Selik. Zastanów się, nim postawisz Ŝagle. - Biorę twoje ostrzeŜenie pod uwagę, ale czuję, Ŝe tylko niepotrzebnie tracisz oddech na
mówienie. I Selik odwrócił się od relingu. Darrick zsiadł z konia i ruszył ku Gospodzie nad Jeziorem, zamierzał usiąść tam i pomyśleć. Tymczasem Izack ustawił całą kolumnę w głębokie na czterech Ŝołnierzy półkole poprzedzielane magami. W środku znalazła się uderzeniowa grupa magów z gotowymi do uŜycia zaklęciami. Nagle od wschodu doleciał do Darricka odgłos kopyt walących o bruk. Ciekawe, pomyślał, czy Selik nie miał przypadkiem racji. Niechętnie znów wsiadł na konia i podjechał do zachodniego skraju formacji Lysterneńczyków. Pstryknąwszy palcami, przywołał elfiego kawalerzystę. - Co widzisz? - Kilkuset jeźdźców w barwach Dordover. Wśród nich znajdują się eskortujący nas magowie, jadą na czele kolumny. Darrick zacisnął szczęki. Uniósł rękę, wśród Ŝołnierzy zapadła cisza. - Bądźcie w gotowości. To wcale nie muszą być przyjaciele. Słuchajcie mnie i waszego dowódcy Izacka. Jeszcze raz powtarzam, bądźcie w gotowości. Jego głos dało się słyszeć równieŜ na Wiązie. Przyjrzał się statkowi. Elfy kręciły się po pokładzie bez przeszkód, ale Czarne Skrzydła obserwowały kaŜdy ich ruch. Nadal z trudem wierzył, Ŝe między Dordovańczykami a Czarnymi Skrzydłami istnieje jakieś porozumienie, ale miał na to coraz więcej dowodów. Selik musiał kupić sobie czas, aby przygotować się do wypłynięcia. Jeśli to mu się uda, problemów będzie jeszcze więcej. - Jak daleko są? - zapytał, nie odwracając głowy. Widział pochodnie, ale nie mógł ocenić odległości. - ZbliŜają się. Kolumna szeroka na trzech jeźdźców. Luźna. Nie spodobałoby się to panu, sir. Darrick popatrzył na elfa z ukosa. - Jestem pewien, Ŝe nie. - Sir, to nie komplement, po prostu tak jest - powiedział elf, nagle zdenerwowany. - To moŜe wskazywać na brak dyscypliny w ich szeregach. - Rozumiem. Poczekamy i zobaczymy, tak? - Tak, sir. Dordovańczycy wyjechali z cienia, mijając targ rybny. Darrick mógł teraz zobaczyć, co elf miał na myśli. - Przypomnij Izackowi swoje imię - polecił generał. - Zapytam o nie później. - Tak jest, sir. Widząc defensywne ustawienie Lysterneńczyków, Dordovańczycy zatrzymali się. Na ich czele jechał męŜczyzna, którego Darrick nie znał. Był magiem, a nie Ŝołnierzem. - Generale Darrick - powiedział mag tonem, który nie pasował do jego uśmiechu. - Po raz drugi tej nocy jestem zaskoczony. Pragnę usłyszeć twoje imię. - Gorstan - odparł mag. - Doradca Vuldaroqa, Pana na WieŜy. - Statek jest pod moją ochroną - oznajmił Darrick. - Dziwne, Ŝe byliście tu tak długo i nie
dostrzegliście zagroŜenia ze strony Czarnych Skrzydeł. Spodziewałem się was tutaj wcześniej. Gorstan uśmiechnął się lekko. - Nie ma Ŝadnego zagroŜenia, generale. Uznaj to za tymczasowy sojusz zawarty z konieczności i wygody. A więc to tak. Darrick poczuł się jak ogłuszony, jego nadzieje, Ŝe Arlen się pomylił, legły w gruzach. Nawet stojący za nim zdyscyplinowani jeźdźcy szemrali i poruszali się w swoich siodłach. Podniósł rękę, aby ich uciszyć. Mógł pokonać Dordovańczyków, ale deptali im po piętach Protektorzy, Xetesk równieŜ pragnął dziecka. Nie moŜe pozwolić ani na rozlew krwi, ani na zamieszanie. A tymczasem w więzieniu gniją ludzie, którym powinien był zaufać tak, jak nie mógł zaufać hierarchii kolegiów. Teraz jego ludzie zapłacą Ŝyciem za to, Ŝe nie chciał słuchać starych przyjaciół. Darrick ściągnął wodze konia i ruszył do przodu, dając Gorstanowi znak, by uczynił to samo. Spotkali się na dziesięciu jardach przestrzeni między obiema grupami Ŝołnierzy. Darrick mówił bardzo cicho. - Powiedz mi, Ŝe nie wsparłeś działań Czarnych Skrzydeł. - KaŜdy ma swoją wartość, generale. Czarne Skrzydła mówiły, Ŝe znają się na zdobywaniu okrętów, i wygląda na to, Ŝe miały rację. Nie zginął Ŝaden Dordovańczyk, a my mamy Erienne. - Przekazałeś Łowcom Czarownic jednego ze swoich. Nie jesteś od nich lepszy. - Darrick ścisnął wodze, zdecydowany nie wykonać w gniewie gestu, który jego jazda mogłaby uznać za słabość. Gorstan poruszył się w siodle. - Generale, są chwile, kiedy musimy zjednoczyć się z diabłami, aby powstrzymać jeszcze większe zło. Dziś stajemy wobec takiej konieczności, a Balaia jeszcze nam za to podziękuje. - Erienne nie naleŜy do Dordover - warknął Darrick. - Jest wyrzutkiem, który podjął decyzję juŜ w chwili opuszczenia kolegium i skazania nas wszystkich - stwierdził Gorstan. - Czy ty tego nie widzisz? - Nie, nie sądzę teŜ, Ŝe ze wszystkich ludzi właśnie ona powinna zostać wydana Czarnym Skrzydłom. - Twoje współczucie kiedyś cię zgubi. - A ciebie ten przeklęty sojusz. Gorstan milczał przez chwilę. - Zakładam, Ŝe podporządkujesz się umowie zawartej między starszymi naszych szacownych kolegiów. Puls na szyi Darricka mocno walił. Jako Ŝołnierz powinien po prostu skinąć głową i zignorować konsekwencje, zwalając całą winę i wstyd na tych, którzy wydali rozkazy. To droga kaŜdego Ŝołnierza, który robi karierę. Samo Ŝycie. - Oni zabijają to, czego nie rozumieją - powiedział Darrick.
Gorstan wzruszył ramionami. - Czasem to jedyna droga. Darrick niemal widział zadowoloną tłustą twarz Vuldaroqa. Wobec tego, co usłyszał, nawet sojusz z Xeteskiem zdawał się czymś lepszym. Wziął głęboki oddech, doskonale świadom skutków tego, co zaraz powie. - Nie potrafię i nie chcę wypowiadać się za moich podkomendnych, ale ja nie udzielę wam pomocy. Nie popieram was i nie wierzę w cel uświęcający środki. Brzydzę się waszymi działaniami, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko potępić Dordover i wszystkich w Lystern, którzy wzięli udział w tym plugawym sojuszu. Gorstan leciutko się uśmiechnął. - Uznaję to za zdradę, generale. - Niech i tak będzie. - Vuldaroq mówił, Ŝe jesteś trudny. - Sądzę, Ŝe lepszym określeniem jest honorowy. To cecha, której ostatnio nam brakuje. - Ja... - Milcz, Dordovańczyku. ZnuŜyło mnie twoje beczenie. Ogłoszę moje stanowisko podkomendnym, a oni postąpią tak, jak uznają za słuszne. Ty i ja nie będziemy się juŜ spotykać. Ale jeśli znowu natkniemy się na siebie, twoje chwile będą policzone. - Honor - zachichotał Gorstan. - I przez takie coś moŜe zginąć Balaia, ty głupcze. Darrick gorąco pragnął ściągnąć maga z konia i walić go tak długo, aŜ jego drwiny zamienią się w krew w bezzębnych ustach. Wiedział jednak, Ŝe nie moŜe. - Jak powiedziałem, nie będziemy się juŜ spotykać. - Zawrócił konia i ruszył do swoich ludzi.
Rozdział 23
Aeb szedł spokojnie u boku jadącego na koniu dowodzącego maga Sytkana. Protektorzy odpoczywali po tym, jak biegli cały dzień i część nocy, kiedy dotarła do nich wiadomość o wygnaniu z Arlen Czarnych Skrzydeł. Podejrzewano, Ŝe kłopoty zaczną się później, prawdopodobnie pod osłoną ciemności, dlatego Protektorzy, których dzieliło od miasta trzydzieści mil trudnego terenu, musieli nadrobić mnóstwo czasu. Nie było juŜ Ŝadnych dalszych Połączeń. Kilka mil za miastem natknęli się na Dordovańczyków, piechota wlokła się o jakieś pół mili za
konnicą i wciąŜ traciła dystans. Wysłani zwiadowcy donieśli o dwustu pieszych plus stu pięćdziesięciu jeźdźców z magami włącznie. Piechota była nie osłonięta. Sytkan natychmiast kazał zwolnić, a Aebowi polecił dostroić psychikę Protektorów, przygotowując ich do moŜliwego starcia. Aeb rozumiał, Ŝe w całą sprawę jest zamieszana polityka, ale nie był zadowolony z opóźniania rozpoczęcia bitwy. Dordover oznajmił swoje zamiary wiele dni temu, na granicy ziem Xetesku. Ich piechota stwarzała zagroŜenie, a Protektorzy zostali stworzeni do usuwania zagroŜeń. - Twoja opinia, Aeb - powiedział Sytkan. - Znacznie lepiej byłoby zaatakować ich poza terenem Arlen. Więcej miejsca na rozstawienie się, wróg nie ucieknie tak szybko, no i bezpieczniej gdy chodzi o niewinnych ludzi. - MoŜesz ich otoczyć? - Tak, magu. - Aeb uwaŜał tę taktykę za najbardziej oczywistą. Walka trwałaby krótko. Ich przewaga nad wrogiem wynosiła niemal trzech do dwóch. - MoŜemy jakoś uzasadnić ten atak? - zapytał Sytkan. - Twoja opinia, Aeb. - To Dordovańczycy, którzy chcą dołączyć do swojej jazdy. Jeśli im się to uda, stworzą znaczną siłę zdolną się nam przeciwstawić. Sami są słabi. - To nie jest uzasadnienie - odparł mag. - Są wrogami. - Tak jest, są. Aeb czekał na rozkaz. Z tyłu za nimi znajdowała się awangarda, oddalona teraz o sto jardów od pozostałych trzydziestu magów na koniach i trzystu czterdziestu Protektorów. Trzeba działać szybko, gdyŜ światła miasta zaczynały stawać się juŜ wyraźnie widoczne. - Czy potrzebujesz wsparcia magii? - upewnił się Sytkan. - Niekoniecznie. Lepiej ich załatwić samą bronią. - Sądzisz, Ŝe pod magicznym atakiem mogliby pójść w rozsypkę? - Mogliby - potwierdził Aeb. - A więc uderzaj, kiedy zechcesz. - Tak, magu. Atak oskrzydlający. Pierwsza setka na prawo, druga na lewo, trzecia w półkole do ataku od tyłu. PoŜądane okrąŜenie, ale pamiętać o ochronie naszych Wybranych. Cichy bieg. Wykonać. Aeb zaczął biec, pozostawiając w tyle resztę przedniej straŜy i Protektorów wyznaczonych do ochrony magów. Wkrótce dołączyło do niego trzech braci. Setka po prawej od razu zmieniła kierunek, ich krok i tempo marszu dopasowały się do tych po lewej. Półkole, głębokie na trzech Ŝołnierzy, utworzy się w czasie biegu i połączy z tyłem kolumn oskrzydlających. Teren był płaski i otwarty. Mimo Ŝe Dordovańczycy robili wiele hałasu, a Protektorzy poruszali się względnie cicho, Aeb obawiał się, Ŝe uda im się dogonić tylko jedną trzecią wrogiej kolumny, nim zostaną zauwaŜeni. Ale to wystarczy. Protektorzy skracali dystans, setka Aeba dotarła do szczytu łagodnego wzniesienia, ci po lewej
schodzili juŜ po zboczu w dół. Broń mieli umocowaną na plecach łatwymi do rozwiązania węzłami, podczas biegu nie wydawali zbyt głośnych dźwięków. Aeb widział przed sobą postacie Dordovańczyków, ich pochodnie podskakiwały w tempie biegu. Formacja była ścisła, szeroka na pięciu Ŝołnierzy, a krok mieli szybki. Nie spodziewali się ataku, dlatego biegnący przodem zwiadowcy Protektorów nie napotkali Ŝadnej tylnej ani przedniej straŜy. Co za fatalny błąd.Wolniej, czoło pierwszej i drugiej setki zbliŜa się do ich tyłów, wysłał Aeb. Przygotujcie się do okrąŜenia na mój rozkaz. Teraz mógł juŜ usłyszeć wroga - rozmowy w szeregu to coś, na co Xeteskianie nigdy by sobie nie pozwolili. Ale ci ludzie uwierzyli, Ŝe juŜ wygrali, i dlatego ich dyscyplina była gorsza. Kiedy biegli w głębokiej ciemności moŜe czterdzieści jardów za przeciwnikiem, wróg zobaczył zbliŜający się atak i wszczęto alarm. - Lewe skrzydło, lewe skrzydło. Biegnący, ponad trzydzieści jardów. Sprawdźcie na prawo. Niemal natychmiast ktoś odpowiedział: - Biegnący na prawym skrzydle. Gdy kolumna Dordovańczyków zwolniła i rozległ się dźwięk wyciągania mieczy, Aeb wydał myślą rozkaz ataku. Oskrzydlające setki runęły do przodu, zawijając się w stronę środka kolumny. Protektorzy w biegu ściągali z pleców miecze i topory. Aeb słyszał ich imię wymawiane w szeregach wroga i widział strach na ich twarzach. Łucznicy. Wystrzelili w niebo chmurę strzał. Było ich za mało i strzelali niecelnie, tylko jedna strzała trafiła brata w ramię. Odrzucił topór, a juŜ drugi zbliŜył się, by chronić jego ranny bok, i wysłał myśl, Ŝe będzie biegł dalej. Tylna setka, zbliŜ się. Spotykamy się z lewą. Rozciągnąć się, podwójny szyk. Aeb widział, jak bracia z setki po lewej zbliŜają się, aby zamknąć pułapkę. Niczym fala przełamująca brzeg boczne szeregi Protektorów zaatakowały Dordovańczyków. Aeb pobiegł prosto i wbił się w czoło zaskoczonego przeciwnika, gdzie juŜ szerzyła się panika. Machnął toporem z lewa na prawo, czując, jak ostrze przecina ciało wroga i uniemoŜliwia mu zadanie ciosu znad głowy. Obok niego Xye zablokował cios toporem i wbił ostrze na wysokości bioder, bez trudu rozcinając ćwiekowany skórzany pancerz i ciało wroga. Stojący nieruchomo przed Aebem przeciwnik zdołał w jakiś sposób wyprowadzić cios do góry. Aeb cofnął się i uderzył go płasko toporem w twarz, po czym ciął mieczem między jego nogami, rozpryskując krew na pięć stóp wokoło. Tylna setka walczy. Tylna linia przerwana. Prawy górny, blok toporem, Xye. Kontrola, miecz nisko, cios w przód. Xye posłuchał i atakujący go człowiek zginął. Aeb czuł, jak wróg traci pewność zwycięstwa. Wysyłając myślą rozkazy na lewo i prawo, prowadził Protektorów coraz głębiej, pozwalając wszystkim, na szczęście nielicznym, rannym cofnąć się, podczas gdy krąg się zacieśniał. Widząc, Ŝe są w pułapce, Dordovańczycy podnieśli
głosy, ich ciosy stały się mocniejsze i bardziej rozpaczliwe. Formacja obronna chwiała się. Aeb wbił topór w kark Dordovańczyka, padając, męŜczyzna złapał za jego ostrze. Aeb puścił broń, po czym, jak tylko odzyskał równowagę, zablokował inny cios mieczem, tak jak poradził mu brat za plecami. Potem wbił pięść w usta i nos zaskoczonego przeciwnika, powalając go, zanim jeszcze przeciągnął mieczem po jego piersi. Miecz zazgrzytał na pierścieniach zbroi, krzesząc iskry i pozbawiając męŜczyznę tchu. Nie był w stanie obronić się przed następnym ciosem, który rozdarł mu gardło, spryskując krwią maskę Aeba. Protektor potrząsnął głową, aby usunąć krople krwi z otworów na oczy. Wszyscy nie Ŝyją. Nikt nie wraca do domu, wysłał. ZwycięŜymy. Jesteśmy jednością. Protektorzy parli dalej do przodu, ich broń połyskiwała matowo pod zachmurzonym niebem, gdy pochodnie wrogów gasły, rzucane na błotnistą ziemię. Krzyki bezradnych Dordovańczyków cichły, kiedy jeden po drugim padali. Jeden z nich nawet rzucił broń w geście poddania. W następnej chwili Xye ściął mu głowę. Wszystko się skończyło. Ostatni przeciwnik Aeba dostał w brzuch, po czym on i pół tuzina jego kamratów wyzionęło ducha.Jesteśmy jednością. ZwycięŜyliśmy. Raport, pomyślał Aeb. Zginęło trzech Protektorów. Dwudziestu jeden było rannych, z czego dwunastu nie będzie juŜ mogło walczyć tej nocy. Aeb poczuł przypływ irytacji. Gdzieś musiała zawieść dyscyplina. Nie, odparł Xye. Otoczeni walczą za dwóch. Rozpacz dodaje umierającym sil. Zatem nie doceniliśmy ich siły. Uczcie się bracia, uczcie. Jesteśmy jednością. Aeb wytarł broń o ubranie poległych i wręczył Xye topór, aby ten umieścił go na jego plecach, po czym zrobił to samo z toporem brata. Pochylił się, oderwał kawał materiału z koszuli Dordovańczyka i przetarł nią maskę i ramiona, by powitać zbliŜającego się Sytkana. - Powiedziałbym, Ŝe gratuluję, ale wobec takiej rzezi świadczyłoby to o braku serca. - ZwycięŜyliśmy - powiedział Aeb. - Widzę. - Sytkan przyglądał się trupom z wyraźnym obrzydzeniem. - Chyba w pewnej chwili chcieli się poddać. Aeb, raport. - Więźniowie są zagroŜeniem - odparł Aeb. - Tylko tyle? - Nie mamy moŜliwości trzymania więźniów - dodał. Mag westchnął. - Przypuszczam, Ŝe nie. Odzyskajcie maski, niech ranni zgłoszą się do maga. Pozostawcie tych, którzy nie są w stanie za nami biec. Walka jeszcze się nie skończyła. Jakieś pytania? - Czy będziemy tędy wracać? - Oczywiście. Ruszamy, Aeb.
Wybrany Protektor wydał rozkazy i wkrótce cała armia pobiegła w stronę Arlen. *** Darrick stanął przed swoją jazdą świadom, Ŝe cokolwiek powie, wszystko dotrze teŜ do uszu Selika. Ale nic nie moŜna było na to poradzić. Jego ludzie czekali w milczeniu, a konie stały spokojnie, w świetle latarni i pochodni ich boki dymiły. Lord Arlen bez wątpienia wkrótce się zjawi, ale to nie jego Darrick się obawiał. Bał się Protektorów. Nie pokazał tego po sobie, ale słowa Bezimiennego trafiły w cel. Kiwnął głową Izackowi. - Generał przemówi! - krzyknął dowódca. Milczenie stało się jeszcze głębsze. Darrick widział, Ŝe Selik znów spaceruje po pokładzie Wiązu Oceanu. - Ku mojemu zaskoczeniu, rozczarowaniu i obrzydzeniu potwierdzam, Ŝe stojący za mną Dordovańczycy pomagają Czarnym Skrzydłom, które są na statku po mojej prawej stronie. Umilkł, kiedy wśród Ŝołnierzy przebiegł szmer. Potem podniósł rękę i ciągnął dalej. - Jak wiecie, nasza Rada zgodziła się wspierać Radę Dordover w jej wysiłkach, by zapewnić dziecku bezpieczeństwo i przekazać je w dobre ręce. Najwyraźniej jednak ich zamiary zmieniły się i Dordovańczycy świadomie oddali jej matkę, która pochodzi z ich kolegium, w ręce Łowców Czarownic. - Dlatego nie moŜemy odzyskać statku, musimy teraz pilnować i Ŝaglowca, i jego obecnych właścicieli. Kolejna pauza, ale tym razem nie rozległ się ani jeden dźwięk.. Dla Ŝołnierzy te słowa były jak cios młotem. - Nie mogę mówić za was, podjęcie decyzji zaleŜy od sumienia kaŜdego z was. Wiecie, co dzieje się na Balai, Ŝywioły niszczą nas, a napędza je magia. Wszyscy zgadzamy się, Ŝe to musi zostać powstrzymane, ale najwyraźniej proponowane przez kolegia metody nie są takie same. - Stoicie przed Dordovańczykami. Nominalnie to nasi sojusznicy. ZbliŜają się takŜe Protektorzy, a Xetesk ma plany, którym, znów nominalnie, my się sprzeciwiamy. - Jeszcze raz powtarzam: nim podejmiecie decyzję, spójrzcie w swoje sumienie, pomyślcie o rodzinach i wszystkim, co jest wam drogie. Jeśli o mnie chodzi, nie mogę i nie będę popierał tych szumowin na statku. Niniejszym zrzekam się stopnia generała i dowództwa nad wami, wycofuję swoje poparcie dla działań kolegiów Lystern i Dordover. To czyni mnie zdrajcą. Jeśli ktoś z was zechce mnie teraz zaaresztować, nie będę stawiał oporu. Jeśli nie, ruszę swoją drogą. Izack, teraz ty tu dowodzisz. Darrick ścisnął piętami konia i odjechał w narastającym tumulcie, a po twarzy spływały mu łzy. *** - Podoba ci się to, Bezimienny? - zapytał Hirad, kiedy biegli do doków. - Co? - zdziwił się wojownik. - No wiesz, kiepski miecz, brak zbroi. Mam nadzieję, Ŝe przynajmniej jesteś przez to szybszy.
- Dam sobie radę. Pilnuj swoich zwierzaków. Hirad uśmiechnął się. Wilki biegły z jednej strony, Bezimienny z drugiej, a obaj magowie za nimi. Kiedy minęli drewniane podwórze, zobaczyli doki. - Powiem Thraunowi, Ŝe go tak nazwałeś. - Mówisz płynnie po wilczemu? - Bezimienny skrzywił się i przyłoŜył dłonie do głowy. Bogowie, zaczęło się. - Protektorzy? - To jest niczym echo bitwy w mojej głowie. Oni walczą - potwierdził wielki wojownik. - To musi być poza miastem, inaczej byśmy ich usłyszeli. Do doków! - krzyknął Hirad. Bezimienny skinął głową i prowadził Kruków dalej. Od jeziora wiał ostry i zimny wiatr, a deszcz, który zaczął się jako drobna mgiełka, teraz przeszedł w ulewę. Bezimiennemu musiało być zimno, ale nie pokazywał tego po sobie. Hirad zaś usiłował nie myśleć o pocie, który zamarznie na jego ciele, kiedy się juŜ zatrzymają. Jakieś sto jardów przed nimi stała jazda. Byli rozstawieni wokół statku, który musiał być Wiązem Oceanu. Za nimi w ulewie migotały tuziny pochodni, wskazując, Ŝe to kolejny oddział, którego nie mogli jednak rozpoznać. - Tam stoi Darrick - wskazał ruchem głowy Bezimienny, gdy zanurkowali w cień osłaniającego podwórko drzewa. - Pilnuje statku? - zapytał Hirad, wystawiając głowę zza drzewa. - Tak albo zabrania komuś wsiąść na pokład - odrzekł Ilkar. - Widzę go. Przemawia do swoich ludzi, a sądząc po ich zachowaniu, nie podoba im się to, co słyszą. Hirad popatrzył na Thrauna i watahę. One równieŜ zatrzymały się wraz z Krukami. Teraz Thraun chodził wokół stada, nie odrywając wzroku od widocznej z dala masy końskiego mięsa. - I co teraz? Wilki się niecierpliwią. - Nie rozumiem, po co je tu sprowadziłeś, Hirad - zdziwił się Denser. - Wiesz co, Xeteskianinie, ty im powiedz, by nie podchodziły, i zobaczymy, jak wiele wskórasz. - Cicho - odezwał się Bezimienny. - Zostawcie kłótnie na później. Powinniśmy przedrzeć się do Darricka i ostrzec go, co się święci. Niech Dordovańczycy przyjmą cały impet, bo jak przypuszczam, juŜ są w mieście. Niestety, sądzę, Ŝe za nim stoi kawaleria Dordover i Ŝe nasz widok wcale ich nie ucieszy. - NiewaŜne - odparł Denser. - Na tym statku jest Erienne, musimy się na niego dostać. - Powiedz to człowiekowi, którego kawaleria tam stoi. - A niech to, Bezimienny - warknął Denser. - Nie potrzeba nam mięśni, tylko tego. - Postukał się w głowę. - Kilka dobrze wycelowanych czarów wzbudzających panikę, Ilkar i ja wlatujemy, łapiemy Erienne i odlatujemy w ciemność. Bezimienny odwrócił się i spojrzał w twarz Densera. - To samobójstwo. Naprawdę sądzisz, Ŝe Czarne Skrzydła niczego nie podejrzewają? Na
bogów, tam jest pewnie z sześćdziesięciu magów, a was tylko dwóch. Nie wiesz, gdzie ją trzymają ani jak są silni. Nie moŜemy zrobić niczego, co mogłoby wyrządzić jej krzywdę. - Oni juŜ jej robią krzywdę. - To w takim razie nie moŜemy zrobić niczego, co mogłoby ją zabić. Jeśli mamy zaatakować, to tylko z zaskoczenia. Tak mało wiemy, dlatego chciałem porozmawiać z Darrickiem. Denser, rozumiem twoją rozpacz, wszyscy pragniemy jak najszybciej uratować Erienne, ale nie pora na wygłupy. Masz moŜe jakiś pomysł, aby zaprowadzić nas do Darricka... - Nie trzeba - przerwał mu Ilkar. - Jedzie tutaj. Sam. Nawet Thraun przestał krąŜyć i popatrzył na niego.
Rozdział 24
Ren’erei ukryła się za drewnianym pomostem, a jeźdźcy minęli ją z głośnym stukotem kopyt. Obserwowała, drŜąc gwałtownie, jak po krótkiej wymianie zdań z Selikiem kawaleria ustawia się w szyku, który wyglądał na obronny. Jeźdźcy nie byli Czarnymi Skrzydłami, naleŜeli do jednego z kolegiów. Nie miało to wielkiego znaczenia, jedynie zwiększało jej zagubienie. Podniosła się i skulona pobiegła wzdłuŜ doków w poszukiwaniu jakiejś kryjówki za targiem rybnym. Kiedy właśnie miała zamiar przeskoczyć kilka worków odpadów, jej uwagę zwróciło skulone na ziemi ciało. Zatrzymała się i pochyliła. LeŜący człowiek był martwy, leŜał twarzą w śmierdzącej mazi wypełniającej rynsztok, który odprowadzał odpady rybne do zatoki. Nie było to właściwe miejsce do leŜenia, czy za Ŝycia, czy po śmierci. Ren’erei nie mogła zostawić męŜczyzny w tym miejscu, więc przewróciła go na plecy. - O nie - westchnęła. To był Donetsk. Z ponurą miną złapała cięŜkie ciało i powoli wyciągnęła je z błota. Podkute buty męŜczyzny stukały o bruk. Przeniosła go na Ŝwirowane zbocze prowadzące do przystani rybackiej. Kiedy nadejdzie ranek, lepiej, Ŝeby odnaleziono go w jakimś czystym miejscu. Poprawiając płaszcz męŜczyzny, Ren’erei zauwaŜyła w jego piersi ranę od noŜa. Brak jakichkolwiek obraŜeń na twarzy, szyi i rękach sugerował, Ŝe Donetsk nie spodziewał się ataku. Nie było walki. Ren’erei połoŜyła dwa palce na ranie i wypowiedziała krótką modlitwę o spokój w następnym Ŝyciu. Wiedziała, Ŝe to wszystko drobne gesty, ale pamiętała zamordowanego i wiedziała, Ŝe zasługiwał przynajmniej na tyle, gdy jego ciało stygło i sztywniało.
Znowu zbliŜały się jakieś konie, tym razem hałas nadchodził ze wschodu. Ren’erei połoŜyła się na ziemi obok ciała Donetska, by ich obserwować. Stukot kopyt, brzęk metalu i męskie głosy odbijały się echem od sąsiednich budynków, a w słabym świetle rzucanym przez pochodnie wyrastały długie cienie. Gdy kawaleria przejeŜdŜała obok, elfka rozpoznała symbole Kolegium Dordover. Usłyszała, Ŝe zatrzymują się przy Wiązie Oceanu Nie wiedziała, czy mają zamiar rozmawiać z tymi, którzy tam się znajdują, czy teŜ z nimi walczyć. Ale nie mogła czekać na to, co się stanie. Zimny wiatr juŜ prawie ją wysuszył, ale znowu zaczął padać deszcz. Spojrzała na przetaczające się po niebie cięŜkie chmury i zapowiadające pogorszenie sytuacji mignięcia w głębi chmur, i pomodliła się o Przebudzenie Lyanny. Potem podniosła się i pobiegła przez zaplecze targu rybnego w stronę Placu Stulecia. Niemal w kaŜdym domu paliły się światła, ludzi obudziły setki jeźdźców, którzy nagle wpadli na teren doków. Na Placu wciąŜ jeszcze działały otwarte do późna tawerny. Jeśli Krucy są w mieście, właśnie tam moŜe się tego dowiedzieć. *** Bezimienny stał i patrzył, jak Darrick jedzie kłusem w stronę ich pozycji. Hirad klęczał przy Thraunie, otaczając ramieniem szyję wilka, aby go powstrzymać przed atakiem i uspokoić. Czuł, Ŝe stado jest zdenerwowane i agresywne. Pozwolili mu, by ich prowadził, ale teraz ich niezadowolenie rosło. Hirad bowiem nie zaprowadził ich do tego, co ich interesowało, cokolwiek by to było. Jeszcze nie. Darrick ściągnął wodze tuŜ przed Krukami i natychmiast zeskoczył z siodła, a jego koń stanął dęba. Puścił wodze i wtedy zwierzę odskoczyło i pogalopowało w boczną uliczkę, znikając w ciemnościach. - Bogowie, cieszę się, Ŝe was widzę - powiedział. - śałuję, Ŝe nie mogę powiedzieć tego samego - odparł Bezimienny - ale nie lubię być zakłamany. - To widać. - Uśmiech Darricka był ponury. - Słuchaj, nie moŜemy tu rozmawiać. Będą nas obserwować. - I co z tego? - Właśnie złoŜyłem rezygnację. Zdezerterowałem, tak to się chyba nazywa. - Słucham? - odezwał się Hirad. Darrick odwrócił się i dopiero wtedy go zauwaŜył. - Na bogów, co to wszystko ma znaczyć? - To Hirad i wilki, które go zabiły, tak w kaŜdym razie twierdziłeś z duŜą pewnością siebie zakpił Ilkar. - One świetnie nadają się do zdobywania więzień - dodał Hirad. - Rozumiem. - Przyglądali się, jak Darrick z trudem odzyskuje panowanie nad sobą. - Zejdźmy z widoku. Chyba mogę wam pomóc.
Krucy odeszli na bok, a Thraun podąŜył za nimi spojrzeniem. - Nie umiem ci tego wyjaśnić - powiedział Hirad. - Robimy wszystko, co moŜna. Ale nie wiem, czego ty chcesz. My próbujemy dostać się do Erienne. Na dźwięk tego imienia Thraun zawarczał. Tymczasem stado wilków wstało i poszło w ślady Kruków pod okap tartaku. - Mów - powiedział Denser. - Powinienem był was posłuchać - rzekł Darrick. - Przepraszam. - Teraz to niewaŜne - odparł Bezimienny. - Mamy większe problemy, więc przejdź do sedna sprawy. - Zdaję sobie sprawę. Słuchajcie, Dordovańczycy zawarli sojusz z Czarnymi Skrzydłami. Nie mogę tego znieść, więc odszedłem, zdezerterowałem. Moi ludzie muszą sami podjąć decyzję, a podejrzewam, Ŝe duŜa część, choć lojalna wobec mnie, nie będzie miała nic przeciwko sojuszowi z Czarnymi Skrzydłami. Chcą ratować swoje domy i rodziny tak samo, jak my wszyscy, a ten sojusz oznacza najszybszą i najbardziej oczywistą drogę do odszukania dziecka. - Oni nie mają o niczym pojęcia! - wybuchnął Denser. - Te bydlaki wyrwą jej bijące serce. - Wiem - odpowiedział Darrick. - Bogowie, wiem o tym. Ale nie moŜemy próbować uwolnić Erienne tutaj. Zabiją ją i będą próbować dotrzeć do Lyanny w jakiś inny sposób, jestem tego pewien. Słuchajcie, nie mam pojęcia, co planuje Dordover, ale słyszałem, Ŝe wynajęli ten statek. Wskazał na odległe stanowisko postojowe, gdzie stał przycumowany duŜy statek oceaniczny. Na jego pokładzie trwał ruch i paliły się światła. - Jestem pewien, Ŝe jest zaprowiantowany i gotowy do wypłynięcia. W końcu Dordovańczycy czekali tu juŜ od dwóch tygodni. - Czyli bierzemy ten statek i płyniemy za Wiązem? - zapytał Hirad. - Nie widzę innego rozwiązania. W kaŜdym razie nie w tej chwili. W ten sposób przynajmniej zobaczymy, jak rozwija się sytuacja. Bezimienny pokiwał głową. - Zgadzam się. Potrzebujemy szybko jakiegoś planu. Nie sądzę, by Dordovańczycy czekali do rana. - CóŜ, ty tu jesteś ekspertem, Bezimienny - powiedział z przekąsem Denser. - A ty nadal jesteś niezmiernie zabawny - odparł Hirad. - Chodzi mi o to, Ŝe nie rozumiem, jaki sens ma podąŜanie za nimi. - To nie jest kwestia naszego wyboru - stwierdził Bezimienny. - Zostając w Arlen nie uwolnimy Erienne. Za to wyspa albo nawet samo morze dadzą nam szansę, jeśli tylko będziemy gotowi do natychmiastowego działania. Denser właśnie miał mu odpowiedzieć, gdy nad portem pojawiło się i rozkwitło zaklęcie, a chwilę później odgłos wybuchu odbił się echem od doków. Po nim nastąpiły ryki męŜczyzn i stukot kopyt, gdy kawaleria w pośpiechu przegrupowywała się. Wykrzykiwano rozkazy, powietrze wypełniały odgłosy zbliŜającej się bitwy. Bezimienny spojrzał na Hirada i pokiwał głową.
Protektorzy przybyli do Arlen. *** Ren’erei doszła do Placu Stulecia i stwierdziła, Ŝe zapełniają go straŜnicy lorda Arlena. On sam siedział na grzbiecie wielkiego gniadego ogiera i przemawiał do coraz większego tłumu. - ...spokojne miasto i, paradoksalnie, musimy walczyć, by takie pozostało. Nasze doki zostały zaatakowane. Wszyscy ci, których nie rozpoznamy, są niemile widziani i zostaną wypędzeni. Są ze mną moje straŜe i oczywiście jeśli ktoś z was czuje się na siłach, moŜe do nich dołączyć. Ren’erei potrząsnęła głową. No cóŜ, chętnych na pewno nie zabraknie, skoro dawano ludziom zgodę na stosowanie przemocy, towarzyszący tym słowom ryk był tego najlepszym świadectwem. Za chwilę elfka zobaczyła męŜczyzn pojedynczo i dwójkami spieszących w stronę doków - nie wątpiła, Ŝe to marynarze pragnący znaleźć się na względnie bezpiecznych statkach. Rozejrzała się po tłumie w poszukiwaniu Kruków, ale twarze zlewały jej się w oczach. Lord wykrzykiwał rozkazy, jego straŜnicy formowali szyk. Tłum deptał im po piętach, gotów do działania. Znowu potrząsnęła głową. Dwa tuziny pijanych męŜczyzn i niewiele więcej straŜników przeciwko wyszkolonej konnicy. Miała tylko nadzieję, Ŝe Arlen wyłga się od walki, kiedy przyjdzie co do czego. Za plecami Ren’erei noc przeszyło światło zaklęcia, na chwilę rozjaśniając niebo. Plac wypełnił tępy huk, a zaraz potem stłumiony ryk setek gniewnych głosów. Tłum ruszył w stronę południowego skraju rynku. Arlen i jego straŜnicy podąŜali środkiem, nikt juŜ nie stwarzał pozorów porządku. Ren’erei obserwowała ich odejście. Chwyciła za ramię straŜnika, który zamykał pochód. MęŜczyzna spojrzał na nią, jego twarz była zacięta, zła i zdeterminowana. - Krucy - zapytała Ren’erei. - Gdzie są Krucy? StraŜnik roześmiał się. - Tam, gdzie powinni teraz być wszyscy przyjaciele magii, elfko. Pod kluczem. Dołączcie do nas, jeśli chcecie uratować swoje statki. - I z tymi słowami odwrócił się i pobiegł za resztą. Ren’erei westchnęła i ruszyła w stronę więzienia, obawiając się wybuchu rzezi. *** Thraun zawył, a wtedy stado ruszyło z powrotem w stronę doków, nie zwracając uwagi na krzyki Hirada nakazującego im zatrzymać się. - Krucy za mną! - rozkazał Bezimienny. Wyciągnęli miecze, Denser i Ilkar przygotowali zaklęcia i szybko ruszyli w stronę doków. Deszcz był coraz bardziej ulewny, uderzał mocno w ich twarze. Rozgrywająca się przed nimi scena przypominała całkowite szaleństwo. Magazyn w sąsiedztwie targu rybnego płonął, a w pobliŜu Wiązu Oceanu trwała walka między Protektorami a Dordovańczykami. DuŜa część Ŝołnierzy Lystern stała z boku, ale wielu przyłączyło się do walki, widząc w Xetesku znienawidzonego wroga, który zawsze wzbudzał w nich strach.
Hirad w biegu zauwaŜył, jak stado znika w oświetlonym blaskiem ognia piekle, a potem zobaczył stające dęba konie i usłyszał charakterystyczne wycie Thrauna. Nie miał pojęcia, co wilki chciały zrobić, ale przynajmniej mogły dać upust nagromadzonej agresji. Cieszył się, Ŝe nie stoi im na drodze. - Tarcze w górę - polecił Ilkar. - Kule gotowe - odparł Denser. Na tle płonącego magazynu widać było unoszące się w powietrzu sylwetki. - Latający magowie - rzekł cicho Ilkar. - Patrzcie, Wiąz wychodzi w morze - zauwaŜył Bezimienny. Rzeczywiście, fok wznosił się juŜ na maszt, cumy zostały odrąbane. Statek otarł się o ścianę doku ze zgrzytem, który musiał zranić uszy kapitana, i fok chwycił wiatr. Tymczasem magowie krąŜyli wysoko po niebie. - Ilu moŜesz ich naliczyć, Ilkar? - zapytał Bezimienny. Krucy zatrzymali się, gdyŜ nie chcieli brać udziału w bitwie, która teraz przeniosła się w pobliŜe Gospody nad Jeziorem. Jej klienci wylewali się ze środka i uciekali w stronę centrum Arlen. - Dziesięciu, moŜe więcej - odparł Ilkar. - Trudno policzyć. Pojawił się kolejny błysk i Kule-Płomieni trafiły w środek kawalerii Lystern, płosząc konie i jeźdźców. Tymczasem na wschodzie spadł Ognisty-Deszcz, i mimo wilgoci z dachu targu rybnego zaczął unosić się dym i para. Wiatr przyniósł do doków ostry smród palących się odpadów rybnych i oleju. Oddział kawalerii Dordover wyrwał się z wiru walki, przebił przez Lysterneńczyków i przeleciał obok gospody w stronę Placu Stulecia. - To blef - ocenił Darrick. - Wkrótce wrócą po przeciwnej stronie doków. - Potrzebujemy większych sił, jeśli mamy zająć ten Ŝaglowiec - powiedział Bezimienny. - Masz jakiś pomysł? - zapytał Hirad. - Tak. Darrick, idź na statek i zobacz, co tam moŜna zrobić. Denser, zabierz się razem z nim. Hirad, Ilkar, chodźcie ze mną. Zobaczymy, czy uda nam się ściągnąć część Protektorów. - Dlaczego to właśnie ty zawsze układasz plany, co? - zapytał Denser. - Zrób to. - Bezimienny odwrócił się do Hirada. - Chodźmy. Biegnąc, Hirad przyglądał się sytuacji na polu walki. Lysterneńczycy pozbawieni przywódcy właściwie wpadli w panikę. Utrata Darricka była dla nich olbrzymim ciosem, a choć zastępujący go męŜczyzna, w którym Hirad rozpoznał Izacka, wykrzykiwał rozkaz za rozkazem, jeźdźcy najwyraźniej nie widzieli, czy mają uciekać, czy walczyć. W efekcie jednostka rozpadała się i tylko tarcza zaklęć chroniła ją przed katastrofą. Jeśli Protektorzy do nich dotrą, będzie rzeź. Za kłębiącą się kawalerią Lystern Dordovańczycy utworzyli ciasny szyk obronny wzdłuŜ wąskiego frontu rozciągającego się między targiem rybnym, płonącym magazynem i nabrzeŜem. Po początkowym rozproszeniu część magów Dordover zmusiła Protektorów za pomocą Spirali-
Mocy do wycofania się, a część chroniła kawalerię przed wrogimi pociskami i zaklęciami. Protektorzy, w poszukiwaniu innej drogi, zaczęli wlewać się do miasta, podczas gdy Dordovańczycy tworzyli podobne blokady na wschód od targu rybnego i wokół Gospody nad Jeziorem. W tym czasie magowie z Xetesku zajęli się otaczającymi ich budynkami. Pierwszy OgnistyDeszcz spadł na rynek przypadkowo, lecz teraz na oczach Hirada kolejne Kule-Płomieni były kierowane na drewniano-łupkowe dachy budynków. Wyschnięte drewno zaczynało płonąć, płomienie wznosiły się w niebo w co najmniej dziesięciu miejscach wzdłuŜ całego targu. - Do miasta! - ryknął Bezimienny i ruszyli drogą na prawo od Gospody nad Jeziorem. Hirad widział, jak stado wilków płoszy konie, wpadając pomiędzy Lysterneńczyków. Thraun zatrzymał się, by spojrzeć na odpływający Wiąz Oceanu, po czym znów wbiegł w tłum. Gdy Krucy opuszczali doki, pojawił się przed nimi tłum ludzi, prowadzony przez męŜczyznę na koniu. Lord Arlen. - No, to był błąd - mruknął Bezimienny. Skoczył w alejkę na zapleczu gospody, ale było juŜ za późno. Kilku ludzi ruszyło za nimi, wybierając Kruków na pierwszy cel ataku. Bezimienny i Hirad stanęli obok siebie, ostrze wielkiego męŜczyzny stukało o kamienie niczym metronom. - Nie róbcie tego - ostrzegł Bezimienny. Nie byli to straŜnicy Arlena, lecz mieszkańcy miasta, pijani alkoholem i adrenaliną. - Lord chce, by tacy jak wy opuścili miasto - wybełkotał jeden z nich. - Nie moŜemy tego zrobić - powiedział Hirad. - Odejdźcie stąd i lepiej idźcie do domu. Tu nie jest bezpiecznie. - To nasze miasto - upierał się ktoś inny. - I to my mówimy, kto ma stąd iść, a nie wy. - Rozległ się pomruk zadowolenia, któremu towarzyszył zgodny ruch tłumu do przodu. Hirad miał przed sobą sześciu męŜczyzn, wszystkich duŜych, jednak Ŝaden z nich nie był szermierzem. śałował tego, co zaraz miało się wydarzyć. Miecz Bezimiennego wciąŜ wystukiwał rytm, barbarzyńca dla efektu dwa razy zmienił chwyt, lecz napastnicy byli zbyt pijani, by zauwaŜyć, jakich umiejętności wymagało coś takiego. Stojący za nimi Ilkar westchnął. - O co chodzi? - zapytał Hirad, nie odwracając się. - Ja... - Elf nagle przerwał. - Bogowie, chwyćcie tych z przodu. Krucy nigdy nie zadawali Ilkarowi pytań. Hirad i Bezimienny wyciągnęli ręce tak szybko, Ŝe męŜczyźni nawet nie mogli zareagować, złapali ich i wciągnęli pod tarczą, gdzie bezskutecznie machali swoimi mieczami. Potem Hirad wepchnął głowicę miecza pod szczękę jednego z przeciwników, Ŝeby go uspokoić. Szarpanina nie trwała długo. Następnie w gospodę uderzył Piekielny-Ogień, kolumny rozgrzanego płomienia szukającego Ŝywych dusz. Ogień karmił się drewnem, wypychał wszystkie okna na zewnątrz w fontannie szklanych odłamków, a swobodne kolumny szalały i wyłapywały swoje ofiary.
Mieszkańcy Arlen krzyczeli z przeraŜenia. Potem krzyki przeszły w śmiertelne wrzaski, gdy Piekielny-Ogień wbił się w ich bezbronne ciała, płonące trupy wylatywały na ulicę niczym szmaciane lalki. Gospoda nad Jeziorem paliła się, płomienie strzelały z pustych ram okiennych i otworów w łupkowym dachu. - Ilkar? - zapytał Bezimienny. - Tak. Spieszmy się, spieszmy! Bezimienny potrząsnął trzymanym męŜczyzną. - Wracajcie do domów i zajmijcie się rodzinami. To was przerasta. - I odepchnął go. Hirad zrobił to samo i obaj odeszli, omijając leŜące wokół trupy. - Krucy! Krucy za mną!
Rozdział 25
Thraun wiedział, gdzie ona jest, i wezwał do siebie watahę, choć czuł, Ŝe stado jest przeraŜone. Wilki biegały wśród ofiar, wyjąc i gryząc, sprawiając, Ŝe przeraŜone zwierzęta podskakiwały i kręciły się wbrew woli swoich panów. Stado bez trudu unikało ostrych rzeczy w rękach ludzi, przemykało między nogami ofiar i pod ich spoconymi ciałami. Znów nie będzie uczty, poniewaŜ powietrze wokół nich źle pachniało, a płomienie sprawiały, Ŝe było jeszcze gorzej. Przyczyną tego była kobieta z duszą owianą mgłą, którą Thraun znał i którą widział z dzieckiem przed spotkaniem z ludzkim członkiem stada. Była teraz na pływającym lądzie, który poruszał się z wiatrem, i to jej imię wypowiedział ludzki członek stada. Thraun nie umiał powtórzyć tego dźwięku, ale w głębi duszy czuł, Ŝe doprowadził stado do odpowiedzi, których razem szukali. Cel był tak blisko, a jednak nie udało się. Silny wiatr odpychał coraz dalej pływający ląd. Powstała w ten sposób zbyt wielka szczelina, by mogli ją przeskoczyć, z kaŜdą chwilą stawała się coraz większa. Thraun zawył, pragnąc, by ląd powrócił, jednak wiatr wiał coraz mocniej, a deszcz padał mu w oczy i nos i zalewał futro. Na drzewach pływającego lądu wyrosło jeszcze więcej białych liści, które chwytały wiatr, i kobieta zniknęła w nocy. Znów zawył, wezwał do siebie watahę i pobiegł, aby szukać ludzkiego członka stada.
*** Wiąz Oceanu rozwijał kolejne Ŝagle i wypływał na jezioro. A nad nim unosili się na rozświetlonym płomieniami niebie dordovańscy magowie, jeden z nich nawet wylądował na pokładzie statku. Biegnąc w stronę Placu Stulecia, Hirad słyszał za plecami oddział kawalerii Dordover, najpewniej omijającej plac, by uniknąć kontaktu z wrogiem przed dotarciem do doków. Po lewej takŜe słyszał stukot końskich kopyt i odgłos biegnących stóp. Na południe od rynku, na końcu rzędu biur, Bezimienny stanął i wyciągnął rękę, by zatrzymać biegnących obok Hirada i Ilkara. Przed sobą mieli ponad siedemdziesięciu Protektorów otaczających kręgiem sześciu konnych magów. Było jasne, Ŝe magowie najchętniej by przejechali po Bezimiennym, ale Protektorzy natychmiast zatrzymali się na jego widok. Hirad poczuł płynący z ich strony podziw. - Potrzebuję czterdziestu Protektorów i tylu magów, ilu moŜecie mi oddać bez uszczerbku dla planu, który realizujecie - powiedział Bezimienny, trzymając przed sobą miecz skierowany ostrzem do dołu. - Za kogo ty się uwaŜasz, za władcę kolegium? - zapytał jeden z magów, a irytacja w jego głosie mieszała się z niejakim podziwem. - Nie, jestem Bezimienny, a to są Krucy, i wszyscy chcemy uratować Lyannę przed Dordover. Mag pokiwał głową. - Prawdę mówiąc, rozpoznałem cię. Myślisz, Ŝe masz większe szanse na osiągnięcie tego niŜ my? - Teraz szacunek był silniejszy niŜ gniew. - Wiąz Oceanu odpłynął. Naszą jedyną szansą jest zdobycie innego statku. Wiemy o jednym, który jest juŜ zaprowiantowany i gotowy do wypłynięcia, ale w tej chwili zmierza w jego stronę dordovańska kawaleria. Potrzebuję Protektorów, Ŝeby dostali się na pokład i pomogli nam w czasie późniejszych walk. Chciałbym takŜe, by reszta waszych sił zajęła Dordovańczyków i Lysterneńczyków. Muszę natychmiast znać waszą odpowiedź. Mag znów pokiwał głową. - Weź trzydziestu Protektorów, ale nie mogę oddać ci Ŝadnego maga. Nazywam się Sytkan. Niech Denser da mi znać, kiedy opanujecie statek. Bezimienny uśmiechnął się. - Dziękuję, Sytkan. Być moŜe właśnie uratowałeś dziecię Jedności. - Wskazał na Protektorów. - Aeb, prowadź naszych braci. Odwrócił się, a wraz z nim Hirad i Ilkar, i razem ruszyli w stronę doków. *** Erienne słyszała odgłosy bitwy, ale niczego nie widziała, gdyŜ w niewielkie okienko kajuty zaglądała juŜ noc. Modliła się, by jej kolegium po nią przyszło. Jeszcze mocniej modliła się, by kiedy następnym razem otworzą się drzwi, stał w nich Denser. Poczuła uderzenie, gdy rufa Wiązu otarła się o ścianę doku i drewno zaprotestowało. Słyszała wykrzykiwane przez kapitana rozkazy, z
wyraźną niechęcią w kaŜdej sylabie, i czuła kołysanie statku, gdy znalazł się na otwartej wodzie i nabierał prędkości. W końcu, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Selik, rozpłakała się. - No, no, no - powiedział Selik, ignorując jej łzy. - Taka zabawa, Ŝe aŜ szkoda ją opuszczać. - Wynoś się, Selik. Jesteś ohydny i nie chcę cię widzieć, póki nie przyjdziesz mnie zabić. Mankietami koszuli wytarła oczy. - Na twoje nieszczęście to mój statek i chodzę tam, gdzie chcę - powiedział Selik, po czym nagle zmienił ton. - Rozmawiałem właśnie z twoim starym przyjacielem, generałem Darrickiem. Wygląda na to, Ŝe nie jest zbyt szczęśliwy, iŜ siły dobra opanowały ten statek. Erienne nawet nie podniosła głowy. - CóŜ, nie jest mordercą, prawda? - Nie. Ale jest człowiekiem, którego zasady stają na drodze skuteczności. - Nie rozumiem. - Erienne czuła się samotna i zagubiona. Oto płyną do Lyanny i ta podróŜ oznacza jej śmierć z rąk zdrajców, a tymczasem ona wymienia błahe słowa z Czarnym Skrzydłem, Selikiem. - Wolał raczej zdezerterować niŜ dalej pomagać swoim dordovańskim sojusznikom. - I dobrze zrobił. Okazali się niewiele lepsi od was - powiedziała Erienne, czując w ustach posmak Ŝółci. - Coś jeszcze? - Właściwie tak. Chciałem cię przedstawić komuś, kto, jak ci obiecywałem, miał tu przybyć. I oto spełniam swoją obietnicę. - Wiesz co, Selik, mówisz zupełnie jak twój martwy przyjaciel Travers. - Uznam to za komplement. Był wielkim człowiekiem. - To nie był komplement. Uśmiech Selika był wymuszony. - Nie zapominaj, do kogo naleŜysz. Ale ja, tymczasem, nie mam zamiaru zapomnieć o dobrych manierach. I oto Erienne zobaczyła wchodzącego męŜczyznę, jego uśmiech, wyciągnięte ręce i dobroduszny wyraz twarzy. Nagłe zawroty głowy zamgliły jej wzrok, usiadła cięŜko na łóŜku i mocno wbiła dłonie w koc, Ŝeby trzymać się prosto. Znów podniosła wzrok. To ty - zdołała tylko powiedzieć. *** Aeb nie spuszczał wzroku z postaci Sola, Bezimiennego. Protektorzy biegli z nim i tylko z nim, a Aeb doświadczał uczucia, które jedynie z trudem sobie przypominał. Płonęło i w nim, i w Zbiorniku, wszystkie dusze je dzieliły. Ale to on i bracia byli przy nim i odczuwali je najmocniej, i choć to uczucie było im obce, nie było niechciane. Radość. *** Na pokładzie statku, który wedle słów Darricka był zaprowiantowany i gotowy do odpłynięcia,
paliły się latarnie. Nazywał się Słońce Calaius, a jego załoga stała na pokładzie i patrzyła w stronę doków, gdzie podsycany przez wiatr ogień rozprzestrzeniał się szeroko, groŜąc pobliskim budynkom nie zniszczonym jeszcze przez atak. Ognisty-Deszcz, rzucany zarówno przez magów Lystern, jak i Dordover i Xetesku, płynął ciągłym strumieniem na doki, a migotanie tarcz, które przykrywały teraz wszystkie konie i jeźdźców, dopełniało magicznego widoku. Na oczach Darricka Piekielny-Ogień trafił w Gospodę nad Jeziorem, rozległy się stamtąd wrzaski bólu. Nagle z bocznej uliczki wysypali się jacyś ludzie i rzucili na kawalerię Lystern. Zaskoczeni Lysterneńczycy odpowiedzieli na atak połowiczną szarŜą, po czym najwyraźniej pozostający do tej pory w odwodzie magowie zablokowali ludziom drogę Spiralami-Mocy. - Zobacz, co ci się uda zrobić z załogą. Ja muszę się przygotować - powiedział Denser. - Oczywiście - odparł Darrick. - Aha, Darrick... - Tak? - Dziękuję. Generał skrzywił się. - Za co? - Za postawienie Ŝycia mojej rodziny ponad polityką. - W końcu. - I Darrick odwrócił się. Denser wpatrywał się w budynki naprzeciwko. Na nabrzeŜe wychodziły tyły trzech magazynów, a przejścia między nimi były wystarczająco szerokie, by przejechały przez nie cztery konie. Wiedząc, Ŝe nie uda mu się rzucić Spirali-Mocy na tyle potęŜnej, by odcięła wszystkie moŜliwe przejścia, zdecydował się na coś będącego raczej przeszkodą, i teraz modlił się, by Bezimienny jak najszybciej przyprowadził Protektorów. Uklęknął, by w silnym wietrze nie stracić równowagi, zamknął oczy i zaczął przygotowania, ignorując deszcz, który siekł go po twarzy, oraz coraz silniejszy smród spalenizny i rozgrzanego metalu. *** Porzucając tarczę na czas biegu do doków, Ilkar zatrzymał się, by rzucić Skrzydła-Cienia, a potem zniknął na niebie, aby wypatrywać kawalerii Dordover. Tymczasem Bezimienny prowadził Protektorów drogą za tartakiem, dzięki czemu mogli przez krótką chwilę spojrzeć na doki i będący ich celem statek. Kamienie zrobiły się śliskie od deszczu, w rynsztokach woda płynęła strumieniami, a naniesione przez deszcze i końskie kopyta błocko spływało ulicami, zwiększając niebezpieczeństwo upadku. Hirad kilka razy poślizgnął się, ale za kaŜdym razem chwytała go ręka Protektora. Chciał się nawet zezłościć, Ŝe traktują go jako potrzebującego pomocy, lecz zamiast tego dziwił się szybkości ich myślenia i działania. Podniósł wzrok i ujrzał, jak Ilkar opada na ziemię. - Denser i Darrick są przy statku. Denser coś przygotowuje. Dordovańczycy dotrą tam za parę
chwil, jadą juŜ wzdłuŜ magazynu kilka ulic stąd. Statek nie odpływa, ale cała załoga jest na pokładzie. - Będziemy potrzebowali tarczy, kiedy na nich uderzymy - stwierdził Hirad. - Dla ciebie wszystko. - Ilkar uniósł się w powietrze i wylądował pięćdziesiąt jardów dalej, by rozproszyć skrzydła i przygotować tarczę. Bezimienny zwiększył tempo marszu, ale Protektorzy bez trudu się dostosowali, jedynie Hirad nagle poczuł na karku cięŜar swoich trzydziestu dziewięciu lat. - Musiałeś tak przyspieszyć? - zapytał, lekko dysząc. - Za długo Ŝyłeś spokojnie ze smokami Kaan - odpowiedział Bezimienny. - To ja tu jestem od opowiadania dowcipów, dobrze? - mruknął Hirad. Wybiegli zza rogu z Ilkarem u boku... Kiedy znajdowali się jakieś siedemdziesiąt jardów od Densera i Darricka, generał ryknął coś niezrozumiałego i mag z Xetesku uniósł dłonie zwinięte w pięści na wysokość twarzy, udając, Ŝe wykonuje pchnięcie. Magazyny w pobliŜu miejsca postojowego zadrŜały, po chwili znów zadrŜały, a potem po kamiennych płytach doków przeszła fala, a z dachów zaczęły spadać kawały drewna. Po krótkiej przerwie, kiedy pierwszy dordovański jeździec wpadł na nabrzeŜe, w kilku miejscach z ziemi wyrwały się wielkie kamienne kliny, posyłając we wszystkie strony lawinę kamieni, błota i wody. Środkowy magazyn pochylił się do przodu, gdy jeden z kamiennych klinów strzaskał podtrzymujące go belki. Ściana wygięła się na zewnątrz, a dach zsunął bokiem na drogę. Rozległo się rŜenie koni, które stawały dęba i kręciły się przeraŜone, rozpaczliwie pragnąc umknąć przed lawiną błota i kamieni. - Stary, dobry Denser - mruknął Hirad. Jednak zaklęcie zatrzymało kawalerię tylko na chwilę. Konie juŜ wyszukiwały drogę między wciąŜ toczącymi się kamieniami i potrzaskanymi belkami i choć Kamienny-Młot musiał pociągnąć za sobą ofiary, Dordovańczycy nie wycofali się. - Chodźmy, chodźmy - ponaglił Hirad i ruszył biegiem, gdy pierwszy jeździec skierował się w stronę Densera. - Aeb! - zawołał Bezimienny. - Ty na lewo, Hirad na prawo. Potrzebuję klina. - Tak - zabrzmiała odpowiedź. - A teraz rób to, co musisz robić - dodał Bezimienny. - Tak. Jeździec nawet nie zdołał zbliŜyć się do Densera. Darrick krzyknął i wbił miecz prosto w jego pierś, przy okazji odcinając koniowi ucho. MęŜczyzna zawisł w siodle, a jego wierzchowiec zarŜał z bólu i pogalopował na oślep do przodu. Hirad biegł dalej. Większa część dordovańskiego oddziału znajdowała się teraz w dokach. Początkowo kierowali się w stronę statku, ale zatrzymał ich tutaj głośny okrzyk. Kawaleria ustawiła się więc w szeregu i ruszyła w stronę nadchodzących Protektorów, na których czele szli
Krucy. Nad głowami jeźdźców pojawiły się Kule-Płomieni, które jednak odbijały się od tarczy Ilkara, ukrytego pośrodku głębokiego na trzech ludzi szeregu. Konie nie miały wystarczająco duŜo miejsca na pełną szarŜę, a w miarę zbliŜania się do muru męŜczyzn, którzy nie okazywali strachu na ich widok, zwierzęta zaczynały się bać. Stojący obok Bezimiennego Aeb wyciągnął topór, a miecz pozostawił na plecach. Odepchnął płazem łeb najbliŜszego konia i tym samym ruchem wbił ostrze w Ŝołądek jeźdźca, który spadł z siodła prosto pod kopyta następnego wierzchowca. Hirad wkroczył między przednie kopyta stającego dęba rumaka i uchylił się przed mieczem, po czym uniósł swoje ostrze nad głowę, by powstrzymać kolejny cios z góry. Nienawidził walki z kawalerią. Było ciasno, ciosy spadały ze wszystkich stron, a zwierzęta były nieprzewidywalne, co groziło zmiaŜdŜeniem. Ale teraz szli za nim Protektorzy i wiedział, Ŝe przynajmniej raz nie musi się martwić zagroŜeniem z tyłu, gdyŜ maszyny do zabijania z Xetesku ochronią jego plecy. Znajdując się między dwoma ogierami, uderzył prawego łokciem i machnął mieczem w lewo, trafiając w topór jeźdźca. Błyskawicznie zmienił chwyt na jednoręczny i złapał kawalerzystę z prawej za kaftan, pozbawiając go równowagi, a jednocześnie ustawił miecz płazem, chwytając nań cios topornika z lewej. Otaczały go młócące dziko kopyta. Przykucnął i błyskawicznie wyprostował się, zadając cios. Widział, jak po lewej ostrze Bezimiennego przebija brzuch Dordovańczyka, a topór Aeba przecina szyję innego. Kawaleria traciła szyk. Dowódca kazał im się wycofać, więc ci, którzy mogli, odwrócili się i odjechali z pola walki. Zginęło czternastu Dordovańczyków i jeden Protektor. Bezimienny miał ranę na ramieniu. - Bezimienny, wszystko w porządku? - zapytał Hirad, gdy ponownie sformowali szyk. - Przeklęty miecz. Koszmarnie wywaŜony. Nic dziwnego, Ŝe Arlen nie zasłynęło jako wojownicze miasto. Ich płatnerz powinien sporo się jeszcze nauczyć. - Spojrzał na wypływający z rany strumyk krwi, którą rozcieńczał padający deszcz. - Bydlaki, zniszczyli mi koszulę. Hirad uśmiechnął się. - Musimy skoncentrować się na kolejnej szarŜy. Ja... - Zza pleców doszedł do nich ryk i tętent kopyt. Hirad odwrócił się i ujrzał nadjeŜdŜające następne oddziały kawalerii Dordover i Lystern. Cholera, mamy kłopoty. - To za mało powiedziane - zgodził się Bezimienny. - Aeb! Chronić tyły. Ciasno. Nie moŜemy pozwolić, by tym razem weszli między nas. - Tak się nie stanie. Protektorzy natychmiast zaczęli się przegrupowywać. KaŜdy z nich trzymał w ręce jeden rodzaj broni. JuŜ po chwili stali ciągłą linią przed atakującą ich kawalerią Dordover i Lystern. Od strony Hirada na Dordovańczyków spadł Ognisty-Deszcz, zapłonął na ich tarczach i przeniósł się na pobliskie magazyny. To robota Densera, ale tym razem niewiele dała. Konni ruszyli do ataku.
- Bądź gotów - powiedział Bezimienny, stukając ostrzem w ziemię. - Wiesz, Ŝe jestem - odparł Hirad. Kopyta znów załomotały na kamieniach, płomienie rozświetliły ostrza napastników. Hirad ryknął, Ŝeby oczyścić swoje myśli, i poszukał wzrokiem pierwszego celu. *** Xye przyglądał się zderzeniu sił z oddalenia, które było moŜliwe dzięki przetwarzaniu bodźców przez całe braterstwo Zbiornika Dusz. Pozwalało im to na natychmiastową ocenę sytuacji, działanie z największą pewnością oraz zminimalizowanie ryzyka zranienia Protektorów lub Wybranych. Mógł liczyć na niezawodne wparcie kaŜdego z braci, a i jego odwaga nigdy nie zawodziła. Stał pośrodku szyku, odwrócony plecami do oddalonych od niego o osiem kroków Sola i Aeba, i spoglądał na płomienie poŜerające targ rybny, gospodę i tartak i groŜące kuźni i pobliskim magazynom. Ogień rzucał wyzwanie nocy i jego jaskrawe światło oświetlało całe nabrzeŜe, szarŜujące konie i ich jeźdźców piekielnym blaskiem. Xye uznał, Ŝe wróg zdecydował się na nierozwaŜny krok, podyktowany paniką, a nie względami taktycznymi. Mieszane siły Dordover i Lystern jechały szybko wzdłuŜ nabrzeŜa, ci ostatni byli niepewni, a ci pierwsi rozpaczliwie pragnęli zniszczyć siły zagraŜające ich towarzyszom. Tymczasem Wybrani magowie rzucali w ich stronę Kule-Płomieni, Ognisty-Deszcz i Lodowaty-Podmuch, podczas gdy Protektorzy, nie zatrzymywani przez Spirale-Mocy, podąŜali za nimi. Siła i odwaga. Rozdzielcie szarŜę. Z tyłu nadchodzi pomoc. Jesteśmy jednością. Xye wiedział, Ŝe bracia nie mogą przegrać. *** - Głowa do góry, Hirad - rzekł Bezimienny, stukając mieczem w śliski kamień u swoich stóp. Ty idź do środka i nisko, a ja biorę na siebie jeźdźca. - Rozumiem. Bezimienny wziął w obie ręce krótkie ostrze i przyglądał się nadchodzącym Dordovańczykom. Nie była to pełna szarŜa. Zarówno konie, jak i jeźdźcy obawiali się przeciwników, którym mieli stawić czoła, ich zwyczajową pewność siebie osłabiał widoczny u wroga brak strachu. - Ilkar, jak sobie radzisz? - Zastanawiam się nad atakiem - zabrzmiała odpowiedź. - Dopiero kiedy oni nas zaatakują, nie wcześniej. - W takim razie juŜ wkrótce. Bezimienny słyszał w głosie elfa wisielczy humor. Sytuacja nie była dobra. Pierwsza linia kawalerii juŜ dotarła do nich w szyku na tyle szerokim, Ŝe mogli swobodnie operować bronią. Stuk kopyt, krzyki ludzi i parskanie koni z przodu i z tyłu kontrastowały z zachowaniem Protektorów, którzy stali bez ruchu, nie wydając Ŝadnego dźwięku.
Bezimienny przestał stukać ostrzem, zrobił krok do przodu i uniósł wysoko miecz, a potem wbił go w ciało środkowego jeźdźca. Kątem oka widział, jak Hirad przykuca i nurkuje pod szyję zwierzęcia. Jeździec próbował sparować cios, lecz nie był w stanie zatrzymać potęŜnego uderzenia Bezimiennego. Jego ostrze zostało odepchnięte na bok i oręŜ Kruka przeciął odkryte ciało i zazgrzytał na kolczudze. Trysnęła fontanna krwi, koń padł pod ciosem Hirada, a męŜczyzna zwalił się bezwładnie z siodła. Odwracając się do kolejnego przeciwnika, Bezimienny poczuł nagle uderzenie w łopatkę. Szybko obrócił się, unosząc w górę miecz, lecz okazało się, Ŝe to nie jest Ŝaden atak, to odcięta głowa Dordovańczyka uderzyła go i potoczyła się po bruku. Druga linia kawalerii przebiła się tam, gdzie zawiodła pierwsza, zmuszając Kruków i Protektorów do wycofania się. Bezimienny odbijał ostrzem ciosy z lewej i prawej, czuł otaczający go ścisk i wyciągał szyję, by coś ponad nim zobaczyć. Nagle usłyszał przekleństwo Hirada i ujrzał błysk ostrza. ZarŜał koń. Bezimienny uderzył w prawo i wbił się w zbroję jeźdźca. Pozbawiony tchu męŜczyzna próbował się wycofać, lecz umierający koń nie reagował. Bezimienny wyciągnął jego nogę ze strzemienia i zrzucił go na ziemię, by tam skończył z nim Hirad. - Ilkar! Teraz! - Opuszczam tarczę. Kucnij, Kruku - odpowiedział mag. Bezimienny przykucnął i nad jego głową zagrzmiało zaklęcie, Spirala-Mocy wbiła się w pozostałości pierwszego szeregu jazdy, spychając konie do tyłu i zrzucając jeźdźców z siodeł. Oswobodzony od jeźdźca rumak, którego trafiło zaklęcie, stanął dęba i zamachał kopytami, trafiając Bezimiennego w ramię i policzek. MęŜczyzna upadł na mokre kamienie i wypuścił z ręki miecz. Jęknął z bólu i natychmiast przeturlał się na bok. Widział, jak Dordovańczycy przegrupowują się, i słyszał, jak Hirad woła go po imieniu. LeŜał przed samym szeregiem bezbronny, a miecz znajdował się kilka kroków od niego. Kucnął, czując, jak ramię i szyję przeszywa mu ból. Potem szybko przeczołgał się do przodu, chwycił miecz i stanął gotowy do wycofania się. - Bezimienny, lewo! Lewo! - zabrzmiał rozpaczliwy krzyk Hirada. Obrócił się, instynktownie unosząc w górę miecz. Koń pojawił się znikąd, leciał wzdłuŜ szeregu, a gdy Bezimienny przygotowywał się do skoku, by zejść mu z drogi, jeden z Dordovańczyków pochylił się do przodu i zamachnął toporem, wbijając ostrze w jego niczym nie osłonięte biodro. Bezimienny poczuł ból i upadł, uderzając twarzą o kamienie.
Rozdział 26
Wataha kuliła się przeraŜona, słysząc wszędzie wokół odgłosy wybuchu. Jeden z pobliskich ludzkich budynków otoczyły płomienie, odgłos padających drzew, krzyki ludzi i wycie złego wichru osłabiły ducha wilków. Uciekły. Thraun wiedział, Ŝe szukają cienia i ciszy, ale wiedział teŜ, Ŝe to zła droga. Tam nie ma odpowiedzi, nie ma bezpieczeństwa. To moŜna znaleźć tylko wraz z ludzkim członkiem stada. Minęło duŜo czasu, zanim udało mu się wilki zatrzymać, nie mówiąc juŜ o zmuszeniu ich do posłuszeństwa. Warczał i wył, zachęcając do przerwania panicznej ucieczki, aŜ w końcu jeden po drugim zwolniły, kryjąc się w wąskim przejściu między dwoma wysokimi ludzkimi murami. Tu odgłosy zniszczenia były stłumione, a woń spalenizny, krwi i śmierci zagłuszona przez zapach gnijącej roślinności i starego błota rozpuszczonego przez deszcze. Uszy Thrauna przepełniało teraz dyszenie watahy, a jego wzrok przyciągały wywieszone języki, rozszerzone ze strachu oczy i przyciśnięte do głów uszy. Wiedział, Ŝe nie powinni być tutaj, w środku świata ludzi. Rozumiał lęk wilków przed ogniem, który szalał wokół nich, smrodem spalenizny, krzykami umierających ludzi i hukiem padających budynków, ale wiedział, Ŝe nie moŜe pozwolić, by strach zwycięŜył. I dlatego stał, podczas gdy stado się kuliło, i patrzył, jak oddechy jego towarzyszy wracają do normalnego rytmu. Czekał, aŜ wszystkie wilki spojrzą na niego w oczekiwaniu na wsparcie, a skomlenie z głębi gardeł ucichnie. Przez cały ten czas wydawane przez niego odgłosy uspokajały je i dawały im siłę. Część jego istoty chciała natychmiast zabrać je do lasu, do szczeniąt i suk, które przeŜyły, ale byli juŜ tak blisko. Ludzki członek stada i inni odnajdą kobietę i poznają odpowiedzi. Tęsknił za lasem, ale jeszcze bardziej pragnął znaleźć się u boku ludzkiego członka stada. Pomóc ludziom. Nie było mu łatwo zaakceptować to uczucie, ale miał je w sobie i nie mógł temu zaprzeczyć. Było to coś, co chciał przekazać watasze, lecz nie znał dźwięków ani gestów, które mogłyby to wyrazić. Wiedział, Ŝe wilki nie rozumieją, dlaczego tu są, oprócz tego, Ŝe ich przewodnik stada tu jest, a one ufają, Ŝe on ma rację. I dlatego znów podąŜą za nim, z powrotem między ogień, ból i smród, który wszystko przykrywa. Ale wrócą inną drogą i spróbują uniknąć płonącego drewna. Pójdą tam, gdzie był ludzki członek stada z tymi dziwnymi ludźmi, których twarze były z drewna i którzy nie mieli niczego w miejscu, gdzie powinna być dusza. Bał się tych ludzi. Byli puści. Thraun powąchał przemoczone futro kaŜdego członka stada po kolei, łagodząc ich strach. Będzie z nimi. Obroni ich. Teraz czas działać. Ale wilki nadal nie chciały iść, kuliły się w ciemnościach, w ich oczach był strach.
Skierował się do wyjścia, lecz one nie chciały za nim podąŜać. Podbiegł i stanął nad nimi, podczas gdy one kuliły się z głowami przy ziemi. Nie mogą tu zostać, i on próbował im to przekazać. Chowanie się w ciemnościach nie jest wilcze. Wataha poluje, wataha biega na wolności. Zawarczał, domagając się, by wstały, zmuszając do posłuszeństwa. Był dominującym samcem i stado musi być mu posłuszne. Powoli szacunek i strach przed nim przezwycięŜyły chęć ucieczki przed tym, co kryło się na zewnątrz. Wilki wstawały ze zwieszonymi głowami i drŜącymi kończynami, ale wstawały. Stado znów było gotowe, więc wyprowadził je z ciemnego miejsca z powrotem w blask ognia i hałas. Smród złego wichru atakował jego nozdrza, dźwięki metalu uderzającego o metal i ludzkie krzyki znów dźwięczały mu w uszach. Wyjąc, by dodać watasze sił, biegł przodem i szukał w powietrzu zapachu ludzkiego członka stada. Kiedy ponownie zbliŜyli się do miejsca, gdzie ląd stykał się z wodą, czuł, Ŝe przeraŜenie, które ogarnęło stado, mija. Wszędzie wzdłuŜ nabrzeŜa płonęły ludzkie budynki, a unoszące się w powietrzu gorąco sprawiało, Ŝe padający deszcz natychmiast z sykiem zmieniał się w parę. Nie widział ludzkiego członka stada, ale wiedział, Ŝe on tu jest. Widział ofiary i ludzi, którzy na nich jechali. Z warknięciem poprowadził stado do ataku. Podskoczył i zatopił kły w gardle ofiary, poczuł gorącą krew i pełne bólu szarpnięcia, gdy próbowała go zrzucić. Jeździec zawołał coś i zamachnął się swoim ostrzem, które tylko lekko zakłuło niewraŜliwą skórę Thrauna. Puścił gardło ofiary i w tym samym momencie skoczył na człowieka. PotęŜne łapy wbiły się w jego pierś i zrzuciły go na ziemię, gdzie słaba istota bezskutecznie się broniła, gdy Thraun rozszarpywał jej gardło. Zmieszana krew smakowała dobrze, ale nie miał teraz czasu, aby ucztować, a poza tym ludzkie mięso nie smakowało mu. Uniósł głowę i zobaczył, Ŝe wataha otacza ofiarę, która wycofuje się i uderza kopytami w powietrze, podczas gdy jeździec próbuje utrzymać się na jej grzbiecie. Wreszcie zwierzę upadło na kolana z głośnym krzykiem bólu, a bezradny jeździec spadł na ziemię. Thraun zawarczał i zaczął szukać następnego celu. Jeźdźcy i ofiary byli juŜ świadomi obecności wilków i coraz częściej atakowali stado, by je odepchnąć, podczas gdy z tyłu nadal rozbrzmiewały krzyki i szczęk broni. Serce Thrauna zamarło w piersi, gdy zobaczył wpatrującego się w nich człowieka z mgłą w duszy. Nie miał niczego ostrego i przez to był jeszcze bardziej przeraŜający. Warknięciami Thraun kazał wilkom rozproszyć się i ruszył biegiem w stronę człowieka. Skoczył, a w tej samej chwili w dłoni męŜczyzny pojawiły się kule ognia, przepłynęły nad głową Thrauna i wylądowały daleko za nim. Zaciskając szczęki na twarzy męŜczyzny i szarpiąc pazurami jego pierś, słyszał straszliwe skowyty i skomlenia stada. Jeszcze mocniej zacisnął szczęki, by skończyć z tym człowiekiem, po czym odwrócił się i pobiegł do swojej watahy. Znalazł wilki w tym samym miejscu, w którym je zostawił. Bliskość ofiar i krwi była zbyt kusząca, aby się rozproszyły, tak jak im kazał. A teraz trzy wilki leŜały
martwe, a jeden był ranny. Thraun patrzył bezradny, jak nienaturalny ogień poŜera ich futra, kradnie im głosy i obezwładnia ciała. W końcu jeden z wilków napotkał spojrzenie Thrauna, i zanim jego wzrok zamglił się, Thraun odczytał ukryty w nim przekaz. Zdrada. Thraun siedział przy płonących szczątkach i wył, nie zwracając uwagi na otaczających go wrogów. Nie obchodziło go, czy zostanie zaatakowany, czy teŜ nie. Zawiódł. Stado zginęło, i to przez jego instynkty. Zawiódł, podobnie jak wcześniej zawiódł... W jego zrozpaczonym umyśle pojawił się przebłysk głęboko ukrytego wspomnienia. NieduŜego człowieka. Członka ludzkiego stada, zakrytego bielą, z zamkniętymi oczami i nieruchomą piersią. Zagubiony Thraun nie miał siły do zemsty ani do ucieczki. LeŜał więc, ostatni straŜnik martwego stada, i przyglądał się, jak ofiary i jeźdźcy przepływają wokół, jakby jego oczy widziały wszystko w zwolnionym tempie. I z kaŜdym uderzeniem serca jedno słowo nabierało mocy i znaczenia. W głębi duszy wiedział, Ŝe nie moŜe go zignorować. Przypomnij sobie. *** Arlen odwracał się w siodle to w jedną, to w drugą stronę, próbując narzucić jakiś porządek. Jego ludzie wysypali się na nabrzeŜe i kiedy minęli płonące i zawalone budynki, ujrzeli trwającą w najlepsze bitwę. Kawaleria kolegiów walczyła z Protektorami, a gwałtowność tego przesuwającego się wzdłuŜ doków starcia była przeraŜająca. MęŜczyźni ryczeli, konie rŜały, a zaklęcia uderzały we wszystkie strony, rozbłyskując na tarczach lub z całą mocą dopadając nieszczęsne ofiary. Dym z płonącego drewna i ciał wywoływał łzawienie oczu. Miecze uderzały o siebie lub o pancerze, ich brzęk odbijał się echem we wszystkie strony, a w blasku poŜarów ogromny strumień rozcieńczonej przez deszcz krwi płynął w stronę morza, ludzie i konie brodzili w nim. Wiąz Oceanu wypływał z portu pod pełnymi Ŝaglami, po lewej zaś, w pobliŜu Słońca Calaius i przed zawalonymi magazynami, na tle wznoszących się na setki stóp w niebo płomieni trwała bitwa. Hałas był ogłuszający, a widok przeraŜający, i Arlen nie miał pojęcia, jak to powstrzymać. Wszędzie wokół mieszkańcy jego miasta poddawali się, ich odwaga topniała na widok otaczającej ich śmierci. Ale Arlen nie mógł mieć do nich pretensji. Kiedy tylko jego straŜnicy utworzyli szyk obronny, zostali zaatakowani z dwóch stron. Niektórzy padli ofiarą Protektorów wyrąbujących sobie drogę z powrotem do centrum miasta, a inni Dordovańczyków, którzy pragnęli ich powstrzymać. W końcu lord wycofał się i teraz niedobitki oczekiwały od niego pomocy. Jeden z męŜczyzn, którego posłał, by ocenił przebieg walk w mieście, podbiegł do niego, cięŜko dysząc. - Melduj - powiedział Arlen. - Wszędzie trwa walka - powiedział młodzik liczący nie więcej niŜ dwadzieścia wiosen i śmiertelnie przeraŜony. - Ogień doszedł aŜ do więzienia i Dzielnicy Soli. Jedna strona Placu
Stulecia zapaliła się od ognia przyniesionego przez wiatr, ale tam teŜ trwają walki. - Przerwał zadyszany. - Protektorzy włóczą się po całym mieście, a dordovańscy magowie rzucają na nich z dachów i okien zaklęcia. Nasi ludzie uciekają. Setki kierują się na północ, do zamku, ale nie sądzę, by tam się zatrzymali. Wygląda na to, Ŝe wszystko się wali. Co zrobimy, mój panie? Młodzik spoglądał na niego z błaganiem w oczach. Arlen miał ochotę ryknąć, Ŝe nie ma pojęcia. Cokolwiek zrobią i tak nie mogą powstrzymać walk, które wyrwały się spod kontroli, podobnie jak poŜerający budynki ogień. Było ich zbyt wielu. Setki wrogów walczyło w dokach i w mieście, a on miał pod ręką najwyŜej trzydziestu przestraszonych męŜczyzn. Niczego nie mogli zrobić, ale mimo to musiał ich pchnąć do jakiegoś działania. Musieli coś robić. - Słuchajcie, ludzie! - krzyknął. - Wynośmy się z doków. Stworzymy bezpieczną strefę na placu. Niech nasi ludzie mają dokąd uciekać, a potem odprowadzimy ich do zamku. Zapomnijmy o tych bydlakach, niech się nawzajem pozabijają. Uratujmy nasze rodziny. Ruszajmy! Zawrócił konia i zaczął iść, poczucie winy ciąŜyło mu niczym ołowiany cięŜar na plecach. Wprawdzie kilku ludzi uratował, lecz miał przeraŜającą świadomość, Ŝe stracił panowanie nad swoim miastem. Zastanawiał się, jak wielu z nich uświadomi to sobie, gdy minie ulga po wydostaniu się z doków. Jeśli Protektorzy i Dordovańczycy zechcą zniszczyć Arlen, on nie będzie w stanie ich powstrzymać. *** - Bezimienny! - ryknął Hirad. - Nie! Rzucił się w stronę kawalerzysty, który powalił jego przyjaciela. Dordovańczyk właśnie zawracał konia i jego ciało było doskonałym celem ataku. Hirad wyskoczył w powietrze i opuścił miecz na szyję męŜczyzny. Bezgłowe ciało poleciało do tyłu. Hirad podbiegł do Bezimiennego. Stanął nad nim, bojąc się spojrzeć w dół, aby nie zobaczyć, Ŝe potęŜny męŜczyzna nie Ŝyje. JuŜ raz to widział, drugi raz byłby nie do zniesienia. - Aeb! Protektorzy! - krzyknął. - Na pomoc! Ale oni juŜ rzucili się do ataku. Broń przecinała ze świstem powietrze, Protektorzy wbili się w kawalerię, ich topory uderzały w konie, miecze zaś parowały rozpaczliwe ciosy, po czym rozcinały jeźdźców. Dwaj Dordovańczycy rzucili się na Hirada, widząc w nim łatwy cel - bezbronny męŜczyzna próbujący pomóc powalonemu przyjacielowi. Ale pierwszy z nich stracił nogę, gdy Hirad uchylił się przed ciosem, a drugi konia. Później byli juŜ przy nim Protektorzy, tworząc krąg, który zapewniał Bezimiennemu bezpieczeństwo. - Ilkar, obejrzyj go! - zawołał barbarzyńca, parując pchnięcie mieczem. Potem chwycił jeźdźca za ramię i ściągnął go z konia, a wtedy Aeb wbił topór w jego niczym nie chroniony brzuch. - Jestem, Hirad. Nie przerywaj sobie - powiedział Ilkar. Serce Hirada waliło dziko, kaŜdy mięsień ciała błagał go o zgodę na rzucenie się prosto na kawalerię, pozwolenie, by opanowała go Ŝądza krwi i by mógł sprawdzić, iłu wrogów zdoła zabić,
zanim oni jego zabiją. Nie poddał się jednak temu pragnieniu, zmusił się do pomyślenia o człowieku, którego bronił. - Nadal Ŝyje, ale jest źle. Hirad, potrzebuję Densera. I to szybko. - Zostaw to mnie - powiedział Hirad, a jego ciało przepełniła energia. - Aeb, musimy przerwać ich szyk. I z przodu, i z tyłu. - Tak, rozumiem. Pójdziemy z tobą. Hirad podniósł wzrok i zobaczył, Ŝe Dordovańczycy szykują się do kolejnego ataku. Na ziemi było ze dwadzieścia ciał, a dodatkową przeszkodę stanowiły leŜące konie, martwe lub ranne. SzarŜa nie będzie łatwa i Hirad miał zamiar wykorzystać to na swoją korzyść. Protektorzy stali i czekali, cisi i nieruchomi. Wśród nich niewiele było ofiar. Nadszedł czas. - Idziemy! Hirad ruszył szybko w stronę kawalerii Dordover. Słyszał kroki idących za nim Protektorów. Od strony konnicy zabrzmiał krzyk, to jeźdźcy walczyli z końmi, które nie chciały jechać w stronę prowadzonych przez Hirada zamaskowanych zabójców. Opuszczały łby, czując zapach krwi zmarłych i umierających, a ich podkowy ślizgały się na śliskich kamieniach. Barbarzyńca biegł dalej. Kierując się prosto w stronę jakiegoś kawalerzysty, ujrzał, jak męŜczyzna podnosi ostrze. Przeskoczył nad poruszanym drgawkami ciałem konia, a potem przeturlał się na lewo, lądując za jeźdźcem. Podniósł się, okręcił i wbił mu miecz w okolicy nerek, nim ten zdąŜył się obrócić. Spojrzał w stronę Protektorów. Stanowili doskonały przykład zorganizowanej dzikości. Ustawiali się dwójkami i trójkami na jednego przeciwnika, po czym koń i jeździec byli jednocześnie atakowani. Nie widząc w pobliŜu Ŝadnego wroga, Hirad przez kilka uderzeń serca obserwował trio Protektorów w działaniu. Jeden przykucnął i zatopił topór w zadzie konia, drugi przeciął mieczem szyję zwierzęcia, a trzeci sparował toporem rozpaczliwy cios jeźdźca, po czym wypatroszył go mieczem. Wszystko to skończyło się, nim Hirad zdołał nabrać tchu. Wyglądało to jak atak stada wilków. Thraun. Hirad przypomniał sobie wycie wilków, które słyszał, gdy stał nad ciałem Bezimiennego. Podczas gdy Protektorzy dalej zajmowali się Dordovańczykami, on zatoczył pełny krąg, szukając śladów obecności stada, lecz nigdzie go nie zobaczył. Na zachodzie, wzdłuŜ doku i w pobliŜu miejsca postojowego opuszczonego przez Wiąz Oceanu kawaleria Lystern i Dordover została rozproszona, a ostatni broniący się byli wykańczani przez grupy Protektorów dowodzonych przez konnych magów. W okolicach drugiego statku nadal trwała rzeź. Protektorzy szybko przerwali wszelki opór i teraz sprawdzali kaŜde leŜące ciało, wykańczając tych, którzy jeszcze oddychali. Poza tym doki były puste. Nagle Hirad uświadomił sobie, dlaczego Bezimienny jest tak blisko śmierci. Krucy
pozwolili na rozdzielenie ich i rozbicie. A przysięgali, Ŝe nigdy do tego nie dopuszczą. - Denser! - zawołał Hirad. - Darrick! Gdzie jesteście? Wiatr porwał jego głos, ale zagłuszył go padający deszcz oraz trzask płomieni rozprzestrzeniających się w stronę Placu Stulecia, podsycanych przez wichurę. - Denser! Jesteś potrzebny! Spojrzał w stronę statku i skrzywił się. Na pokładzie panował nienaturalny spokój. Stojąca przedtem przy linach załoga zniknęła. Pozostały tylko kołyszące się dziko i oświetlające pusty dok latarnie. Hirad pomaszerował w stronę statku. - Denser! - ryknął po raz trzeci. - Proszę! Bezimienny jest ranny. Denser! - Bogowie, gdzie on jest? Odwrócił się i ruszył w stronę Ilkara i Bezimiennego. - Ilkar, co z nim? - Nie za dobrze. Znajdź szybko Densera. Na statku coś się poruszyło, otworzyły się drzwi i wyszła z nich jakaś postać. - Co się dzieje? - Denser rozejrzał się bo nabrzeŜu, a ujrzawszy rozproszoną kawalerię i goniących ją Protektorów, uniósł brwi. - Bogowie, chyba miałeś zatyczki w uszach. Chodzi o Bezimiennego, jest ranny. Jesteś potrzebny Ilkarowi. - Hirad wskazał na elfa klęczącego nad leŜącym Bezimiennym, którego twarz w świetle ogni była biała. - Szybko! Denser rzucił jakieś zaklęcie i sfrunął z pokładu statku na Skrzydłach-Cienia. Hirad patrzył, jak mag leci przez dym, który niczym niska chmura unosił się nad Arlen. Zaczął biec z powrotem w stronę rannego męŜczyzny, nawet nie zastanawiając się, skąd Denser wziął się na pokładzie statku ani gdzie jest Darrick. W tej chwili nie miało to znaczenia. Walki w dokach niemal ustały, ale słychać było jeszcze odgłosy bitwy dochodzące z głębi miasta, gdzie Protektorzy poszukiwali ostatnich ocalałych Dordovańczyków. Hirad widział teŜ ludzi, pewnie straŜników Arlena włóczących się bez celu wśród ciał lub wpatrujących się w ogrzewające zimną noc poŜary. Padał ciągle ulewny deszcz, a wicher z całą mocą siekł brzeg. Hirad czuł się wyczerpany. Minęło wiele czasu, odkąd musiał tak biec i walczyć, i choć bitwa nie trwała długo, była bardzo cięŜka. Co więcej, widział, jak Bezimienny został ranny, a potem przynaglające gesty Ilkara, gdy Denser wylądował obok niego, świadczące, Ŝe rana jest powaŜna. Najpewniej śmiertelna, jeśli nie pomogą mu zaklęcia. Hirad schował miecz do pochwy i zwolnił. - Hirad! - To Aeb. Protektor szedł w jego stronę, broń miał juŜ z powrotem na plecach. - O co chodzi? - Chodź ze mną. Hirad spojrzał na Ilkara i Densera. Obaj męŜczyźni koncentrowali się na rzucanych zaklęciach. Niczego nie mógł zrobić, więc tylko wzruszył ramionami. - Prowadź. Aeb odwrócił się na pięcie. Gdy zbliŜali się do dymiącej czarnej masy, dwaj inni Protektorzy
podnieśli się i wycofali. Hirad skrzywił się i przyspieszył kroku. Były to dymiące ciała wilków, deszcz syczał na ich zwęglonych trupach. - Nie wierzę w to - mruknął, a Aeb połoŜył mu rękę na ramieniu. - Dla nich niczego juŜ nie moŜesz zrobić. Ale moŜesz dla zmiennokształtnego. Hirad spojrzał na pozbawioną wyrazu maskę Aeba. - Powtórz to. - Zmiennokształtny. - Aeb wskazał na leŜącą obok postać, którą Hirad uznał za kolejnego trupa. Jej biała twarz wpatrywała się w niebo. - Na spadających bogów. - Hirad opadł na kolana, nie zwracając uwagi na to, Ŝe wszędzie wokół jest krew i woda. Postać leŜąca pod płaszczem leŜała skulona w pozycji embrionalnej. Protektorzy wsunęli pod nią drugi płaszcz i podwinęli końce, by ochronić ją przed zimnem. Z odkrytej głowy spływały długie blond włosy z brązowymi plamkami, a twarz pokrywało delikatne futro długości moŜe pół cala. Jedynie nos i oczy nie były nim porośnięte. Fragmenty odkrytej skóry zdawały się starsze, a uszy długie i bardziej elfie niŜ ludzkie. Hirad połoŜył dłoń na drŜącym ciele i pochylił głowę. Thraun. - Bogowie, jakŜe ty musisz cierpieć, stary przyjacielu - wyszeptał i podniósł wzrok na Aeba. Protektor wpatrywał się w Bezimiennego. Jego charakterystyczny bezruch zakłócało powtarzające się zaciskanie i rozluźnianie pięści. - Jeśli ktoś moŜe go uratować, to tylko Denser i Ilkar - powiedział Hirad. - Zawiedliśmy go. Hirad pokiwał głową, oblała go fala poczucia winy. - Wszyscy go zawiedliśmy. Znów przyjrzał się nabrzeŜu. Dźwigi były zniszczone, magazyny spalone, a przejścia i drogi usłane trupami. To nie jest dobre miejsce dla chorych. - Musimy ich obu przenieść - powiedział. - W Arlen są szpitale. - Ale one są pełne, jeśli nie zostały zniszczone - sprzeciwił się Hirad. - Nie, Thraun nie moŜe być leczony w taki sposób, a poza tym oni obaj są Krukami. Nie zostawię ich tutaj. - Rozumiem. Barbarzyńca spojrzał w stronę statku. WciąŜ panował na nim nienaturalny spokój. - PomóŜ mi i przyprowadź swoich braci. Pora wejść na pokład. Aeb nic nie powiedział, tylko pokiwał głową i przykucnął. Podniósł otulonego płaszczami Thrauna i przełoŜył go ostroŜnie przez prawe ramię. Podniósł się właściwie bez trudu. - Poradzisz sobie? Aeb pokiwał głową i zaczął iść.
- Jesteś pewien? - Thraun był potęŜnym męŜczyzną. - Tak - potwierdził Aeb. - Xye pomoŜe nieść Sola. Hirad podbiegł w stronę Ilkara i Densera, niezbyt wyraźnie rejestrując stukot kopyt, który wciąŜ rozbrzmiewał w mieście i niósł się ponad szumem wichury i rykiem poŜarów. - Czy moŜecie...? - Wskazał bezradnie na leŜącą postać, po raz pierwszy widząc przeraŜającą ranę Bezimiennego, którą spowodował dordovański topór wbity w biodro męŜczyzny. - PrzeŜyje - powiedział Denser, dysząc cięŜko, jakby przebiegł z dziesięć mil. - Ale wątpię, by był w stanie chodzić. - Ale on nie moŜe... Przerwał i przechylił głowę. Odgłos kopyt stawał się głośniejszy, coraz głośniejszy i szybszy. Odwrócił się w stronę źródła dźwięku i poprzez zasłonę dymu między dwoma zrujnowanymi magazynami ujrzał samotnego jeźdźca, Dordovańczyka. Zmierzał w stronę Słońca Calaius, ale na widok Aeba odwrócił się, ryknął z wściekłością i pogalopował w kierunku Protektora. Hirad zaczął biec, ale juŜ widział, Ŝe nie zdąŜy na czas. Aeb był osamotniony, na dodatek dźwigał Thrauna, a ten stanowił, całkiem dosłownie, martwy cięŜar. Inni Protektorzy teŜ ruszyli na pomoc, ale znajdowali się zbyt daleko. Aeb zatrzymał się, uklęknął i ostroŜnie połoŜył swojego podopiecznego na ziemię, choć musiał wiedzieć, Ŝe moŜe go to kosztować Ŝycie. Hirad uświadomił sobie, Ŝe z drugiej strony być moŜe śmierć będzie wyzwoleniem dla jego duszy. Jeździec zbliŜał się z uniesionym ostrzem, lecz nagle gwałtownie wyprostował się i chwycił za strzałę wystającą z jego szyi, po czym wypadł z siodła. Pozbawiony jeźdźca koń ominął klęczącego Protektora i pogalopował prosto na nabrzeŜe. Aeb spojrzał tylko na niedoszłego napastnika, po czym znów uniósł Thrauna i ruszył dalej, tym razem otoczony przez grupę Protektorów. - Ilkar, to nie jest bezpieczne miejsce - rzekł Hirad. - Musimy przenieść go na pokład statku. - Na pokład? - zabrzmiał zmęczony głos elfa. - No dobrze, idziemy. Hirad uśmiechnął się i skierował wzrok na rannego kawalerzystę. Ciałem męŜczyzny targały przedśmiertne drgawki, krew powoli wypływała na kamień. Bełt trafił go kilka cali poniŜej ucha. Barbarzyńca pokiwał głową i spojrzał w stronę, z której prawdopodobnie padł strzał. - PokaŜ się - powiedział, nie spodziewając się Ŝadnej reakcji. Z cienia natychmiast wyłoniła się postać z szeroko rozłoŜonymi ramionami. Poruszała się płynnie, i to właśnie gracja ruchów zdradziła, nim Hirad ujrzał kształt jej twarzy i uszy, Ŝe jest przedstawicielem rasy elfów. - Dobry strzał. - Hirad uniósł dłoń i elf zatrzymał się. - Mierzyłam w oko - zabrzmiał kobiecy głos. - Przeklęta kusza Czarnych Skrzydeł. Nie da się z niej dobrze wycelować. - W takim razie dziękuję, Ŝe tak dobrze spudłowałaś - powiedział Hirad. - Muszę poznać twoje imię i dowiedzieć się, co tu robisz. Nie jesteś jednym z poddanych Arlena, prawda? - Nie. - Elfka uśmiechnęła się, lecz nie był to wesoły uśmiech. - Jestem Ren’erei. NaleŜę do Gildii Drech i właśnie straciłam Erienne, która trafiła w ręce mojego najgorszego wroga.
Szukaliśmy ciebie, Hiradzie Coldheart. Ciebie, Densera i Kruków. Hirad zrobił krok do przodu i wyciągnął dłoń, którą Ren’erei uścisnęła. - Chyba powinnaś poznać pozostałych. *** Wszystko skończyło się tak szybko, jakby ktoś nacisnął jakąś dźwignię. Jeszcze przed chwilą przeklęci Protektorzy szaleli po jego mieście, tropiąc i zabijając kawalerzystów z Dordover, a zaraz potem utworzyli zdyscyplinowany szyk i wymaszerowali z miasta, pozostawiając swoich zmarłych bez masek. Ich magowie nawet nie obejrzeli się na zniszczenia, których dokonali. To pozostawili Arlenowi. Myśl o tym, co stało się w jego dokach, była zbyt przeraŜająca, by się nad nią dłuŜej zastanawiać. Deszcz wciąŜ padał strumieniami, grzmoty niszczyły wszelką nadzieję na poprawę sytuacji, a on stał w kręgu piekieł. Na Placu Stulecia szalały poŜary, słychać było jęki rannych i przeraŜonych. Koń Arlena leŜał martwy u jego stóp, a sam lord miał złamane ramię oraz zakrwawioną i posiniaczoną twarz. Za jego plecami wybuchały kolejne poŜary, więc zarządził wyburzenie wszystkich budynków, by powstrzymać rozprzestrzenianie się ognia na północ, w stronę zamku. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział mieszkańców miasta, jak wędrują niczym duchy, wpatrując się z otwartymi ustami w ruiny, w jakie obróciło się ich Ŝycie. śołnierze kolegiów i magowie najechali jego miasto i w mniej niŜ w godzinę spalili je tak, Ŝe pozostały tylko zgliszcza. Darrick miał rację, Protektorów naleŜało się obawiać. To nie są ludzie. Demony, które nad nimi panują, zatroszczyły się o to. A magowie, którzy z nimi przyjechali, byli jeszcze gorsi. Mieli dusze, a jednak widział, jak w imię magii wywoływali piekło, w którym zginęło wielu niewinnych ludzi, zamroŜonych albo spalonych. Widział, jak podpalali budynki, Ŝeby przestraszyć konie, jak spuszczali na ulice grad, Ŝeby zabijać zwierzęta i ludzi, widział ogień padający jak deszcz z nieba, by wywołać panikę i jeszcze więcej cierpienia. - Dlaczego tutaj? - wyszeptał. - Dlaczego moje miasto? Miecz Arlena wypadł z jego palców, a on sam osunął się na ziemię pośrodku placu, modląc się, by noc trwała wiecznie, Ŝeby nie musiał patrzeć rankiem na popioły. Jak śmieli dokonać takich zniszczeń? CóŜ to za arogancja uznać, Ŝe mogą potraktować jego miasto jako pole bitwy dla swoich utarczek! Uniósł dłonie do twarzy i zapłakał, zupełnie pozbawiony energii i całkowicie upokorzony. Ale przynajmniej wiedział, kogo o to obwiniać. To magia rozpoczęła upadek Balai i to magia wywołała bitwę, która zniszczyła wszystko, na co pracował przez całe swoje Ŝycie. Ale nadejdzie dzień rozliczenia. Nie dzisiaj, nie jutro, ale nadejdzie. I wtedy wszyscy uŜywający magii będą cierpieć za to, co zniszczyli tak łatwo i z taką pogardą. Być moŜe ten bydlak Selik i jego Czarne Skrzydła mieli jednak rację. Kolegia zbyt długo się wywyŜszały, dlatego muszą zostać zestrzelone ze swoich dumnych wieŜ. Siedząc w błocie, oblewany deszczem padającym z nienaturalnego nieba i otoczony płonącymi
budynkami lord Arlen przysiągł, Ŝe sam wystrzeli jako pierwszy.
Rozdział 27
Darrick i Denser opanowali Słońce Calaius. Ciemny Mag wleciał na pokład - niosąc, na szczęście na niezbyt duŜą odległość, cięŜkiego generała - i wylądował elegancko pośrodku głównego pokładu. Udając Dordovańczyków, udało im się dotrzeć aŜ na pokład sterowy. Tam Darrick, niemal przepraszając, przystawił kapitanowi miecz do szyi i zachęcił go do wysłania załogi pod pokład. Przez cały ten czas Denser stał za nim, a dla podkreślenia powagi sytuacji trzymał w dłoniach zaczątki Kuli-Płomieni. Potem trap został na chwilę opuszczony, by umoŜliwić Krukom i dwudziestu ośmiu Protektorom wejście na pokład, a załogę wypuszczono, by przygotowała statek do wypłynięcia. Marynarze mamrotali coś między sobą i krzywili się. Kiedy Bezimienny i Thraun leŜeli juŜ w swoich kajutach, pozostali Krucy oraz Darrick i Ren’erei usiedli przy kapitańskim stole. Kapitan, wysoki i umięśniony elf o brązowych włosach, imieniem Jevin, siedział u szczytu stołu i zastanawiał się nad tym, co właśnie usłyszał. Jedyną osobą, na którą zwracał większą uwagę, była Ren’erei. Ta dwójka przeprowadziła kilka rozmów w elfim dialekcie, którego, jak zauwaŜył Hirad, nawet Ilkar nie rozumiał. Barbarzyńca czuł sympatię do elfki, która uratowała Aeba i Thrauna. Była powaŜna i spokojna i samą swoją obecnością, jak równieŜ kilkoma starannie dobranymi słowami, uspokoiła zagniewaną elfią załogę. - I ta cała dziwaczna pogoda jest winą tej jednej dziewczynki? - zapytał Jevin. - Tak - odparł Denser. - I mówicie, Ŝe jest jedną z Al-Drechar? - Uniósł brwi. - Tak - znów potwierdził Denser. - W takim razie dlaczego elfy jej nie chronią, skoro jest taka waŜna? - Chronią ją - odrzekła Ren’erei - ale Gildia nie jest wystarczająco silna, dlatego musimy mieć wsparcie. Erienne potrzebowała Densera i Kruków, a to oznaczało, Ŝe musimy sprowadzić Protektorów, by pomogli nam w walce przeciw Dordovańczykom. - Oni są z Xetesku - stwierdził kapitan. - Ich cele są nie mniej egoistyczne niŜ Dordovańczyków.
- Z wyjątkiem jednej niezwykle waŜnej kwestii - sprzeciwił się Denser. - My jej nie zabijemy, my chcemy, Ŝeby Ŝyła i Ŝeby jej talenty w pełni się rozwinęły. - „My” w tym przypadku oznacza Xetesk - wtrącił Ilkar. - Jesteśmy Krukami i nie pracujemy dla Xetesku. Tak się jednak składa, Ŝe nasze pragnienia w pewnym stopniu pokrywają się. Jevin pokiwał głową. - Wygląda na to, Ŝe wpadłem w ręce mniejszego zła. - PomoŜesz nam? - zapytał Ilkar. - Przygotowujemy się do wypłynięcia - warknął Jevin. - Czego jeszcze sobie Ŝyczycie? - Nie o to nam chodzi - powiedział spokojnym głosem Denser. - Jest mi bardzo przykro z powodu tego, co musiałeś przejść. Chcemy, Ŝebyś pomagał nam z własnej woli. Zostaniesz dobrze opłacony, dopilnujemy tego, ale najwaŜniejsze, Ŝe moŜesz powstrzymać Dordover przed popełnieniem zbrodni przeciw Balai. I pomoŜesz mi uratować moją córkę. Jevin w końcu się uśmiechnął. - Lepiej niech wasza stawka będzie wysoka. - Dwa razy więcej niŜ obiecywali ci Dordovańczycy - zaproponował Hirad. - Wystarczy - zgodził się Jevin. - A jeśli mam być szczery, to zawsze chciałem poznać Kruków. WyobraŜałem was sobie nieco inaczej, ale tak to juŜ jest. Moje warunki są następujące: pozwolicie mi kierować statkiem na mój sposób. Znam drogę do Ornouth i będę was pytać o radę tylko wtedy, kiedy naprawdę będę jej potrzebował. W Ŝadnym wypadku nie zaryzykuję bezpieczeństwa statku. Natychmiast wycofacie Protektorów pod pokład, dopiero wtedy wypłyniemy. Jesteście tutaj moimi gośćmi, a nie napastnikami. Jako tacy będziecie postępować zgodnie z zasadami obowiązującymi na moim statku, z którymi podczas rejsu zapozna was pierwszy oficer. A ja zbiorę załogę i wyjaśnię im sytuację. Czy są jeszcze jakieś pytania? Wszyscy siedzący wokół stołu pokręcili głowami. - W takim razie umowa stoi. - Kapitan wyciągnął dłoń, którą w zastępstwie Bezimiennego uścisnął Hirad. Drzwi do kajuty otworzyły się i do środka zajrzał Aeb. - Generale Darrick, ktoś chce się z panem widzieć. Jeden z waszych kawalerzystów. Darrick podniósł się szybko. - Zajmę się tym. A ty, Denser, lepiej ściągnij Protektorów pod pokład, Ŝeby statek mógł wypłynąć. Krucy wyszli za Darrickiem z kajuty, podąŜyli krótkim korytarzem, wspięli się po schodach z desek i wyszli na pokład. W świetle dwóch pochodni na brzegu stało pół tuzina jeźdźców. Darrick rozpoznał na przedzie Izacka. - Dowódco - odezwał się Darrick, stając przy relingu. - Czy to eskorta dla aresztowanego? Izack roześmiał się. - Nie, sir, z pewnością nie. Przynieśliśmy broń i pancerze Kruków i chcieliśmy wam zaproponować naszą słuŜbę.
- To pierwsze przyjmę z wdzięcznością, tego drugiego, niestety, nie mogę, choć jestem wzruszony waszą lojalnością. - Darrick uniósł dłoń, gdyŜ Izack wyraźnie miał zamiar coś powiedzieć. - Izack, jesteś świetnym Ŝołnierzem i dobrym przyjacielem i właśnie z tych powodów nie mogę pozwolić, byś został w to zamieszany, choć bardzo chciałbym, by ktoś taki jak ty stanął u mego boku. Popełniłem zbrodnię przeciwko Lystern, choć wiem, Ŝe ty i ja nie postrzegamy tego w taki sposób. Muszę uciekać, a Lystern będzie potrzebowało takich jak ty dobrych ludzi, by wzmocnić swoją obronę. - Obronę? - Izack, dojdzie do konfliktu między kolegiami. NiezaleŜnie od tego, kto dostanie dziecko, będą kłopoty. Ja dokonałem wyboru i moja bitwa rozegra się na Archipelagu Ornouth. Ty musisz wracać do domu i zacząć przygotowania. Spraw, by Heryst cię posłuchał. To dobry człowiek, choć czasem popełnia błędy, Dordovańczykom nie moŜna ufać tak, jak sądził. Co ty na to? - Jeśli ty o to prosisz, generale, zrobię to. - Dziękuję, Izack. - Darrick rozluźnił się odrobinę i oparł o reling. - UwaŜaj na siebie. Lystern będzie cię potrzebować w nadchodzących dniach. Izack pokiwał głową. - Co mam zrobić, kiedy zapytają mnie o twoje zachowanie tej nocy? - Powiedz im prawdę. - Darrick znów się wyprostował. - Powodzenia. Kiedyś znów się spotkamy. - Mam nadzieję, sir. Powodzenia. Obrócił konia i odjechał ze swoimi ludźmi, pozostawiając na ziemi węzełek. Hirad widział wystającą ze środka rękojeść dwuręcznego miecza Bezimiennego i modlił się, by jeszcze kiedyś mógł usłyszeć jego rytmiczne stukanie o ziemię. *** Wszelkie pozory utrzymywania tarczy juŜ dawno minęły i Ephemere wiedziała, Ŝe ich wrogowie nadchodzą. Pytanie brzmiało tylko, czy wcześniej nadejdzie pomoc. Umęczona mana tryskała z umysłu Lyanny niczym lawa z wulkanu i była łatwa do zauwaŜenia przez kaŜdego obserwującego ją maga. Zniszczenia, jakie powodowała, rosły z godziny na godzinę. Kiedy elfki nie przesiadywały z Lyanną - ich wyczerpanie było tak ogromne, Ŝe teraz bywała z nią juŜ tylko jedna z nich - spały, a potem zjadały bulion przygotowywany przez elfy z Gildii. Ephemere widziała zagubienie w kaŜdym ich ruchu, choć elfy próbowały się uśmiechać i mówiły drobne kłamstewka o tym, jak dobrze sobie radzą. Ephemere siedziała w jadalni z fajką nabitą lemiirem w dłoni. W przylegającym do jadalni przedpokoju Myriell czuwała nad Lyanną. Zostawienie jej w sypialni nie miało sensu, w obecnym stanie i tak nie zauwaŜyłaby róŜnicy, a jej umierającym opiekunkom było odrobinę łatwiej. Na twarzy starej Al-Drechar pojawił się lekki uśmiech, gdy głęboko wciągnęła ziołowy dym z fajki, czując, jak łagodzi ból, który teraz towarzyszył jej w kaŜdym momencie. Cała czwórka spędziła tutaj wiele godzin, kłócąc się, rozmawiając, besztając się i podtrzymując na duchu.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak szczęśliwe były tamte chwile. Uśmiech zniknął. Minęło pięć dni, odkąd powiedziała do Aviany kilka słów zachęty i Ŝyczyła Myriell pełnego odpoczynku snu, gdy szła do Lyanny. Przez cały ten czas nie widziała Cleress. Z kaŜdym mijającym dniem elfki były coraz słabsze, a oznaki mijania Nocy Lyanny wcale się nie pojawiały. Mogły jedynie pocieszać się tym, Ŝe Noc przeszła w kolejną fazę, ale to oznaczało równieŜ więcej problemów. Podczas gdy wcześniej przypadkowe uŜywanie przez umysł Lyanny jej olbrzymiego talentu sprowadzało kłopoty na jej rodzinną Balaię, teraz rozszerzyło się aŜ na Herendeneth. Przejawiało wprawdzie odrobinę więcej opanowania oraz ukierunkowania dziecięcej podświadomości, ale w efekcie cały Archipelag był chłostany przez wichry pod często bezchmurnym niebem. Wiatry nie pojawiały się wtedy tylko, gdy Lyanna śniła. Teraz błyskawice uderzały w ziemię ciągłym strumieniem. Fale biły o brzeg i zbliŜały się na kilka jardów od domu. Wiatr bezustannie łomotał okiennicami, oknami i murami, a kiedy pojawiały się chmury, ulewny deszcz spływał z wzniesień całymi rzekami i w drodze do morza przepływał nawet przez dom. Zapach mokrego drewna, zniszczonych dywanów i rozmiękających belek ciągle przypominał o panowaniu Ŝywiołów nad krainą Al-Drechar. Ephemere westchnęła. JakŜe były naiwne. śyły setki lat, a jednak wpadły w pułapkę przeceniania swoich moŜliwości, a co jeszcze gorsze, niedoceniania mocy nie wyszkolonego, lecz juŜ przebudzonego umysłu Lyanny. Pocieszało ją jedynie to, Ŝe nawet gdyby wiedziały o tym wcześniej, niewiele mogłyby zrobić, ale moŜe chociaŜ byłyby lepiej przygotowane. A to czyniłoby umieranie znacznie lŜejszym. Wiekowa elfka pociągnęła jeszcze raz z fajki i odłoŜyła ją na stojak, gdzie za chwilę zostanie ponownie napełniona i zapalona dla Myriell. Otworzyła oczy, nie pamiętając, kiedy właściwie je zamknęła, i ujrzała stojących na lewo od niej dwóch elfów z Gildii. Ze smutkiem uświadomiła sobie, Ŝe nie pamięta ich imion, więc tylko mogła skinąć głową, Ŝe juŜ czas. Dwaj młodzieńcy odsunęli krzesło i wzięli ją pod ręce, pomagając wstać. Powoli i z bólem ciągnęła nogę za nogą, zdecydowana, Ŝe nie pozwoli się nieść, tak jak to zrobili juŜ trzy razy z Avianą. Wiedziała, Ŝe to głupie, ale czasami właśnie takie drobne pojedynki utrzymywały starą elfkę przy Ŝyciu. Jeden z elfów otworzył drzwi do prowizorycznej sypialni i weszli w łagodne zielone światło lampy. Po lewej stronie zasłonięte okno wychodzące na cichy zakątek było odrobinę uchylone. Choć wiatr uderzał o wyspę, do komnaty wpadała jedynie odświeŜająca bryza. Wkrótce nadejdzie świt, ale zasłony pozostaną opuszczone. Tak jest łatwiej się koncentrować. Lyanna leŜała na plecach na łóŜku, które dla niej przynieśli. Od sześciu dni nie otwierała oczu, poddała się wkrótce po tym, jak Erienne wyruszyła na poszukiwanie Densera i Kruków. Na stoliku przy łóŜku była jej ulubiona lalka i szklanka wody - symbole nadziei i wiary, Ŝe przejdzie przez Noc. Ale raz za razem elfki zmieniały nie tkniętą wodę, a lalka pokrywała się kurzem.
Elfy posadziły Ephemere na krawędzi łóŜka, a ona pochyliła się do przodu i pogładziła włosy Lyanny. W tej chwili twarz dziecka była chłodna i sucha, ale wkrótce ciałem dziewczynki zaczną wstrząsać dreszcze, gdyŜ będą ją dręczyć upiory, których Al-Drechar nie mogą nawet osłabić. Elfy z Gildii były niezmordowane. Codziennie ją kąpały, zmieniały zabrudzoną pościel, karmiły bulionem, wywołując odruch przełykania głaskaniem po gardle. - Biedna mała - szepnęła Ephemere. Pocałowała Lyannę w czoło i pokazała elfom, Ŝe chce się podnieść. Elfy pomogły jej usiąść na dwuosobowej sofie obok Myriell, pokazała gestem, Ŝe mogą juŜ odejść. Gdy drzwi się zamknęły, przez chwilę modliła się, by mogła przeŜyć do rana i poczuć dotyk umysłu Aviany, gdy siostra przyjdzie ją zmienić. Teraz ona zastąpi Myriell. Dostroiła się do spektrum many, aby stawić czoła burzy. Gdy nurkowała w stronę umysłu Lyanny i tarczy, którą utrzymywała wokół niego Myriell, wichura na zewnątrz zdawała się w porównaniu z tym, co odczuwała, jedynie dmuchnięciem w policzek. Deszcz i grzmoty były niczym odległe, uspokajające echa, a błyskawice niczym blask dogasającej świecy. Ephemere czuła, jak moc burzy many napina skórę jej twarzy, szarpie za włosy i wyciska łzy z oczu. Chaotyczne strumienie przeplatały się niczym nieskończony tunel o barwie głębokiego brązu, na którym pojawiały się błyski Ŝółci, pomarańczu, zieleni i granatu, a Ephemere spadała ku jego centrum. Nie była jednak całkiem bezradna. W tunelu było światło, słabe, lecz pulsujące. To umysł Myriell. Ephemere próbowała go dosięgnąć, chroniąc się za kulą ochronnej many i odpychając od siebie ryczącą magię Dziecka Nocy, by jej całkowicie nie zniszczyła. Pragnęła ciepła kontaktu, a gdy je odnalazła, stopiła się z siostrą w jedność i poczuła odwzajemnioną radość dotyku. Ephemere czuła wyczerpanie Myriell, lecz jeszcze silniejsza od niego była determinacja, by nie zawieść Lyanny. Przesunęła swoją świadomość, by przejąć część napięcia od Myriell, cięŜko dysząc, gdyŜ umysłowa tarcza otaczająca Lyannę groziła rozerwaniem. Narzuciła swoją wolę, przekazując energię kształtowi many tak długo, aŜ w końcu się ustabilizowała. Dopiero wtedy skierowała uwagę na siostrę. - Jestem tu, Myra - powiedziała. - Myślałam, Ŝe juŜ nigdy nie przyjdziesz. - Idź spać. - Bądź ostroŜna, Ephy. Wcale nie robi się łatwiej. - Wiem, Myra, wiem. - Kocham cię, Ephy - powiedziała Myriell, wycofując się. Myriell odeszła i Ephemere poczuła się osamotniona, jej serce zaczęło gwałtownie bić, przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Ale dla Lyanny było to o wiele, wiele gorsze. Takie małe dziecko, oddzielone nie tylko od matki, ale i od swoich zmysłów, Ŝyjące w czarnym świecie nocy, gdzie niepohamowana mana
nieustannie atakuje jej delikatny umysł. A umysł Lyanny był jak magnes ściągający olbrzymie ilości magicznej esencji, ale niezdolny kształtować jej ani pojąć tego, co wywoływała. Podczas gdy ona spoczywała w Nocy, jej umysł eksperymentował, próbował opanować to, czego pragnął, i z zadziwiającą mocą wyrzucał z siebie kształty many, poniewaŜ nie umiał jej opanować. Aby przeŜyć, będzie musiała nauczyć się tego. Ephemere i pozostałe Al-Drechar usiłowały chronić dziewczynkę przed tym, czego nie potrafiła jeszcze opanować ani przekształcić. Zderzające się kształty stanowiły wielkie zagroŜenie, gdy się rozpadały, dlatego trzeba je było najpierw usunąć z miejsca, gdzie mogły wywołać katastrofę, a następnie zapewnić im ujście. Oznaczało to znoszenie ciosu za ciosem na wpół ukształtowanej magii, a kaŜdy taki cios kruszył ich umysły. KaŜdy w pełni utworzony kształt musiał zostać wypuszczony, mimo iŜ wywoływał zniszczenia na Balai, a teraz takŜe i Ornouth. Ale trzeba było to znieść, aby nadeszła Jedność. Ephemere zapłakała. Wyczuwała jęki Lyanny przepływające przez manę i było to jedyne ludzkie uczucie w pierwotnym chaosie, jaki tworzyła. Elfka zaś nie mogła jej odpowiedzieć, nie mogła otoczyć ramionami istoty, której tam nie było, i pocieszyć jej. Mogła tylko odpychać niebezpieczną magiczną energię, którą prowokowała Lyanna. Ale z kaŜdym ciosem spadającym na jej tarczę Ephemere słabła, choć jednocześnie z kaŜdym oddechem wzrastało jej zdecydowanie. Ale to nie dlatego płakała. Wiedziała, Ŝe musi znosić to, czym rzuca w nią Dziecko Nocy, płakała, gdyŜ nie wiedziała, czy Erienne wróci na czas. A jeśli nie wróci, cały świat zginie i jej cierpienia pójdą na marne. *** Erienne dosłownie nie mogła uwierzyć własnym oczom. Choć Selik dawał jej do zrozumienia, Ŝe towarzyszą mu magowie, nawet w najgorszych koszmarach nie spodziewała się, Ŝe znajdzie się przed obliczem męŜczyzny, który teraz wszedł do jej kajuty. Potrząsnęła głową, drŜąc na myśl o tym, co to znaczy. To nie był jakiś renegat z Dordover, lecz sam Starszy Sekretarz jej ukochanego kolegium. MęŜczyzna otaczany szacunkiem, męŜczyzna, którego znała całe Ŝycie, wierzyła mu i ufała. - Erienne, proszę, nie osądzaj mnie zbyt pochopnie. Słowa Beriana sprawiły, Ŝe poczuła się chora. Cieszyła się, Ŝe siedzi, bo inaczej chyba by upadła. Nie miała pojęcia, jak zareagować ani co powiedzieć. Wiedziała tylko, Ŝe obecność Beriana wywołuje w niej odrazę, a ogrom zdrady, jaką oznaczała jego obecność, był zaiste przytłaczający. Wzdrygnęła się i odwróciła głowę. - Nie odzywaj się do mnie - wychrypiała, czując w ustach posmak Ŝółci. - Nawet na mnie nie patrz. Wzbudzasz we mnie odrazę. - Proszę, Erienne - powtórzył Berian. - Musieliśmy cię odnaleźć. Martwimy się o ciebie i Lyannę.
- Jak śmiesz mnie okłamywać! - Oczy Erienne płonęły, przepełniała ją wściekłość. - Stoisz obok mordercy moich dzieci. Dordovańskich dzieci. Jak mogłeś! Berian spojrzał z ukosa na Selika. - Oni wiedzieli, gdzie moŜna cię odnaleźć - powiedział łagodnie. - A my chcieliśmy się upewnić, Ŝe nie stanie się wam nic złego. - Kłamca! - Erienne zerwała się i uderzyła Beriana w twarz, zanim Selik zdąŜył ją odciągnąć i z powrotem pchnąć na łóŜko. - Uspokój się - wycedził. - Spokój?! - wrzasnęła. - Na wielkich płonących bogów, sprowadziłam siebie i córkę do piekła. - Wskazała palcem na Beriana. - I ciebie, ty zdrajco. JuŜ jesteś martwy. Przysięgam. Zdradziłeś wszystko i przyłączyłeś się do Łowców Czarownic, Ŝeby odnaleźć swoich i ich zabić. Opuściła głowę na pierś. Jej wściekłość zniknęła. Przepełniła ją bezradność, po policzkach popłynęły łzy. Wszystko, w co wierzyła, zmieniło się w popioły u jej stóp. - Jak mogłeś? - wyszeptała. - Twoja córka jest zagroŜeniem dla Balai - odrzekł Berian, a w jego głosie nie było juŜ łagodności. - I jest zwiastunem zagłady Dordover. Naprawdę sądziłaś, Ŝe pozwolimy ci tak po prostu doprowadzić ją do Jedności? Ona musi być kontrolowana przez Dordover, by nasze kolegium przetrwało. To ty jesteś zdrajcą, Erienne Malanvai. Ja uratuję moje kolegium. Ty doprowadziłabyś do jego upadku. Erienne potrząsnęła głową. - Nie - udało jej się powiedzieć przez łzy. - Nie, niczego nie rozumiesz. - Rozumiem, Erienne, rozumiem aŜ za dobrze. Usłyszała oddalające się kroki, drzwi zamknęły się, trzasnął zamek. Erienne nigdy nie rozwaŜała okoliczności swojej śmierci. Nigdy nie zastanawiała się, czy będzie świadoma jej nieuchronności, co powie, jak zareaguje, jak będzie się czuła. I oto śmierć nadchodziła, ale było jeszcze gorzej, poniewaŜ nie umierała sama. Jednocześnie przypieczętowywała los swojej córki. Czuła się dziwnie, jakby patrzyła na wszystko z duŜej odległości, jakby jej Ŝycie stało się podwójne, rzeczywiste i jednocześnie sennie nierzeczywiste. Wiedziała, Ŝe Selik jej nie dotknie, póki nie dotrą do Herendeneth. JeŜeli Krucy przeŜyli, będą ją gonić. A Berian, który ją zdradził, płynie razem z nią i pomaga przygotować jej śmierć. Czuła, jak statek się porusza, wiedziała, Ŝe znajdują się w kanale prowadzącym do zatoki Arlen, ale nie wiadomo dlaczego nie mogła tego powiązać ze swoją sytuacją. Jakaś jej część wciąŜ wierzyła, Ŝe zaraz się obudzi i zobaczy patrzącego na nią Densera. Oczywiście próbowała rzucać zaklęcia. Tylko w taki sposób mogła zjednoczyć się ze wszystkim, co znała. Ale choć odzyskiwała swoje umiejętności, nie miała jeszcze wystarczająco duŜo siły, by próbować tworzyć skomplikowane kształty. A nawet gdyby mogła, jej kajutę okrywała dordovańska tarcza, która odcinała ją od magii.
Nalała sobie puchar wody i wyjrzała przez małe okienko. Poprzez deszcz widziała czerwoną smugę na niebie nad Arlen, oznaczającą, Ŝe nadal szaleją tam poŜary. Przytrzymała się parapetu, gdyŜ statek zakołysał się. Wiatr był w porywach bardzo silny i Wiąz Oceanu na pewno nie płynął pod pełnym Ŝaglem. Nie mogła jednak być pewna, bo Selik nie pozwalał jej wyjść na pokład. Usiadła na łóŜku, wypiła wodę i odstawiła puchar na stolik. Statek znów zakołysał się i naczynie spadło na podłogę. Zostawiła je tam. Próbując nie myśleć o warunkach na zewnątrz, deszczu bijącym się w okienną szybę i wyjącym wietrze, Erienne zaczęła się zastanawiać, czy cokolwiek moŜe w tej sytuacji zrobić. Najlepszym rozwiązaniem byłaby magia, ale ona dopiero zaczynała badać otaczającą ją tarczę. Była silna, pewnie stworzyło ją trzech dordovańskich zdrajców, i bez wątpienia przez cały czas ktoś jej pilnował, aby Erienne nie próbowała naruszyć jej struktury. Gdyby odnalazła jakąś słabość, mogłaby natychmiast zadziałać. W świecie materialnym istniały dwie drogi ucieczki, ale Ŝadna z nich nie była dla niej dostępna. Drzwi do kajuty były zamknięte na zamek, a na zewnątrz stali dwaj straŜnicy. Nawet nie pomyślała, by ich zaatakować, choć stali wewnątrz jej tarczy. W końcu co by jej to dało? Okno zaś zostało zabite gwoździami, a gdyby nawet udało się je otworzyć, skok do wody na pewno skończyłby się utonięciem. A jednak samobójstwo mogło się stać rozwiązaniem, które powinna rozwaŜyć. Gdyby umarła, załoga Wiązu Oceanu nie miałaby juŜ powodu, by płynąć dalej. Ale to dałoby Al-Drechar jedynie trochę czasu. Otaczające Herendeneth zaklęcia ochronne były tak osłabione, Ŝe wyspa nie pozostałaby na zawsze ukryta - o ile jeszcze jej lokalizacja była tajemnicą - i mimo zdradzieckich wód Lyanna w końcu zostałaby odnaleziona. Statek znów podskoczył i zadrŜał, gdy wpadł na boczną falę. Erienne wiedziała, Ŝe zbliŜają się do ujścia rzeki Arl i Ŝe przedostanie się tamtędy moŜe być nieprzyjemne, gdyŜ powstające przy przypływie lub odpływie wzburzone fale są trudne do przebycia. Wiedziała juŜ, co ich czeka na otwartym morzu. Czuła się tak, jakby się w środku zapadała. Miała ochotę wyzbyć się własnej woli i pozwolić, by nadchodzące wydarzenia przepłynęły ponad nią, ale w głębi duszy kryła się wiara. Wiara, Ŝe Lyanna, jej śliczna córeczka, Ŝyje i ktoś jej pomoŜe, uratuje ją. Trzymała się kurczowo tej wiary, gdyŜ tylko ona jej pozostała. Minie przynajmniej siedem dni, nim dotrą do Herendeneth, więc złoŜyła swoje Ŝycie w cudzych rękach. Nie Dordover, nie męŜa, lecz kogoś znacznie potęŜniejszego od tego wszystkiego, co się przeciw niej sprzysięgło. Wiedziała, Ŝe oni nie poddadzą się, dopóki choć jeden z nich będzie miał wystarczająco duŜo siły, by walczyć. Krucy.
Rozdział 28
Zaczęło się wiele dni temu od powodzi, ale właściwie nikt nie zwrócił na to uwagi. W czasie powodzi nikt nie zginął, nie było teŜ wielu rannych. Od napływających uciekinierów słyszeli opowieści o zalaniu samotnych gospodarstw, nadmorskich miasteczek i wiosek nad jeziorami. Teraz jednak ludzie nie przybywali do miasta, lecz z niego uciekali. Diera wybiegła ze swojego pokoju, przyciskając płaczącego Jonasa do piersi. To było coś gorszego niŜ zwykły huragan miało tak wielką siłę uderzenia, Ŝe cała gospoda zatrzęsła się w posadach. Wiatr trzasnął okiennicami tak mocno, Ŝe zapadły się do środka, przy okazji wyrywając ramy z grubej ceglanej ściany. Pospieszyła po schodach w dół. W barze tłoczyło się wielu spanikowanych klientów Wroniego Gniazda, którzy próbowali schronić się przed szalejącą nad rynkiem burzą. Połowa frontowej części gospody została porwana przez wichurę, księgi i papiery wirowały w powietrzu, stoły przesuwały się i przewracały, a z kominka we wszystkie strony leciały rozpalone węgle. Ponad odgłosem pękającego szkła wznosiły się okrzyki przeraŜenia i bólu. - Piwnica, piwnica! - krzyczał jej ktoś do ucha, jednocześnie ciągnąc ją za ramię. Odwróciła się. To był Tomas. Jego twarz przybrała białą barwę, a krew z rozciętego czoła zalewała mu oczy. Wskazał na drzwi za barem, po czym pochylił się nad męŜczyzną, którego nogi zostały zmiaŜdŜone przez spadającą belkę. Przyglądała się bez słowa, jak Tomas rozmawia z rannym męŜczyzną, kiwa głową, po czym wbija nóŜ w jego udo i przytrzymuje go, czekając, aŜ krew z tętnicy wypłynie, a wraz z nią Ŝycie. Z zewnątrz dochodziły krzyki. Ludzie mijali ich, biegnąc na zachód. Powietrze wypełniał głośny ryk, tak ogłuszający i bolesny, Ŝe aŜ wbijał się w uszy. Diera mocno przytuliła Jonasa do piersi, a jego odkryte ucho zasłoniła dłonią. - Tomas! - krzyknęła. - Tomas! Ryk stawał się coraz głośniejszy. Obok gospody przeleciał jakiś wóz i na ich oczach wbił się w jeden z sąsiednich budynków. Poleciało drewno. Ludzie w gospodzie skulili się, kaŜdy trzymał się tego, co było pod ręką. Tomas krzyczał do nich, lecz oni go nie słyszeli.Powoli przecisnął się do baru, chwycił Dierę i popchnął ją w stronę wejścia do piwnicy. Otworzył gwałtownie drzwi i Diera potykając się, zaczęła schodzić w dół. Drzwi zamknęły się za nimi. Zapadła cisza, w której kobieta słyszała swój oddech, cichy płacz dziecka i przekleństwa Tomasa. PoniŜej tłoczyli się ludzie. Poznała tulących się do siebie Maris i Rhoba, pozostałych tylko słabo kojarzyła. Na ich twarzach malował się strach, drŜeli z wyczerpania, ci, którzy byli jeszcze w stanie ustać na nogach, zajmowali się tymi, którym siły odmówiły juŜ posłuszeństwa.
W górze rozległ się straszliwy odgłos pękania, a później grzmiące uderzenie, od którego zatrzęsły się belki, a w powietrze uniósł się pył. - To gospoda - mruknął Tomas. - Zniszczona. Diera widziała cierpienie na jego smukłej, zakrwawionej twarzy. - Co moŜemy zrobić? - zapytała. Odwrócił się do niej i łagodnie pogłaskał ją po policzku. - Modlić się - odparł. - Modlić się, by sklepienie piwnicy wytrzymało. Modlić się, by powódź tu nie dotarła. Modlić się, byśmy ujrzeli wschód słońca i by twój mąŜ powstrzymał to, zanim wszyscy zginiemy. Diera spojrzała na niego zdziwiona. Wiedziała, Ŝe to wszystko wina magii. Wieści rozeszły się po mieście wiele dni wcześniej. Ale co moŜe zrobić jeden człowiek? W głębi duszy czuła jednak, Ŝe wszyscy muszą w coś wierzyć. A Tomas wierzył w Sola. Diera kołysała w ramionach płaczące dziecko, znajdując pocieszenie w tej samej wierze. W końcu nigdy jeszcze Sol nie zawiódł Balai. *** Słońce Calaius z trudem posuwało się do przodu. Wiatry, które popychały Wiąz Oceanu, zmieniły kierunek i teraz wiały wzdłuŜ Arl w stronę jeziora. Gdy zapadła ciemna noc i pozostawili juŜ za sobą zniszczone miasto, Krucy - odziani w suche ubrania dostarczone przez załogę - mogli zastanowić się nad sytuacją. Jevin, ich kapitan, postawił tyle Ŝagli, ile się tylko odwaŜył, a teraz próbował poinformować ich, Ŝe być moŜe będą musieli halsować przez całą długość rzeki, i ostrzec, Ŝe jeŜeli Wiąz miał szczęście, moŜe znajdować się na pełnym morzu nawet pół dnia przed nimi. Podczas gdy Darrick zajmował się zorganizowaniem jedzenia i napitków z kambuza, Hirad, Ilkar i Denser stali pomiędzy wąskimi kojami, na których spoczywali Bezimienny i Thraun. Hirad czuł się bezradny. Oto filar Kruków leŜy nieprzytomny pod Dotykiem-Ciepła, Ŝywy, lecz powaŜnie ranny. Raz za razem odtwarzał w myślach całą sytuację, zastanawiając się, w jaki sposób mógł temu zapobiec. Nie wiedział. Właśnie wycierał oczy, gdy poczuł, Ŝe ktoś ściska jego ramię. - To nie twoja wina - powiedział Ilkar. - To ja rzuciłem Spiralę-Mocy. Hirad spojrzał na elfa. - Nie o to chodzi. Nikogo nie moŜna winić. Po prostu myślałem, Ŝe będziecie w stanie zrobić więcej. - Gdyby Erienne tu była, to owszem. Ona jest mistrzynią Uleczenia-Ciała. - Ale ja myślałem... - I Hirad bezradnie machnął ręką. - Dotyk-Ciepła goi tkanki, przyspiesza wzrost mięśni i zrastanie kości. Ale on potrzebuje czegoś więcej. DuŜo więcej. - W takim razie jak to wygląda? - Hirad właściwie nie chciał zadać tego pytania, zupełnie jakby
to mogło poprawić sytuację. - Topór zmiaŜdŜył mu biodro i wbił się w miednicę - tłumaczył Denser. - Pomijam tu kwestię zniszczenia ścięgien, mięśni i skóry... Udało nam się połączyć miednicę i ona się zrośnie. Ale biodro jest zmiaŜdŜone i wszędzie są odłamki kości. Nie jesteśmy lekarzami, Hiradzie, i nie potrafimy zrobić tego tak, jak Uleczenie-Ciała. Hirad postanowił przejść do konkluzji. Obaj magowie nie patrzyli na niego. - Czy będzie chodził? Julatsański mag pokiwał głową. - Staw zesztywnieje i nigdy nie przestanie go boleć. Będzie mocno kulał, ale będzie chodził. Elf wzruszył ramionami. - Bogowie - wymamrotał Hirad - on nie będzie w stanie walczyć. - W kaŜdym razie nie dwuręcznym mieczem - odparł Ilkar. - Czekają go kłopoty z utrzymaniem równowagi. Ale poradzi sobie z długim mieczem, zwłaszcza mając kogoś kryjącego go, po swojej lewej. - I tak ma szczęście, Ŝe Ŝyje - dodał Denser. - Stracił mnóstwo krwi. Hirad spojrzał na Bezimiennego. Magowie utrzymają go we śnie przez wiele dni, moŜe nawet przez całą podróŜ na kołyszącym się statku. A kiedy się obudzi, odkryje, Ŝe jest kaleką, zniknie jego moc i zręczność. Ale przecieŜ coś na pewno da się zrobić. Hirad nie miał zamiaru poddać się. - A czy Erienne mogłaby mu pomóc? - zapytał. - Gdyby dotarła tu, zanim mięśnie zagoją się, a kości w pełni zrosną, to tak - stwierdził Denser. - A bo co? - Ile mamy czasu, zanim okaŜe się, Ŝe jest juŜ za późno? - CóŜ, sądzę, Ŝe moŜemy trochę opóźnić gojenie, ale zaklęcia juŜ robią swoje - powiedział Ilkar. - Jakieś trzy dni, co? - Spojrzał na Densera, a ten wzruszył ramionami i pokiwał głową. - W takim razie musimy ją zabrać z tamtego statku. Przez chwilę Hirad słyszał tylko szum fal rozbijających się o burtę, łopot Ŝagli na masztach i skrzypienie drewna. I widział zaskoczone miny Densera i Ilkara. - No i co? - ponaglił. - CóŜ, obaj czekamy na wyjaśnienie, jak właściwie masz zamiar dokonać tego cudu - rzekł Ilkar. - To proste. - W głowie Hirada juŜ zaczął powstawać plan. - Kapitan Jevin dogania Wiąz, my przelatujemy tam pod osłoną ciemności, szalejemy pod pokładem, łapiemy Erienne i odlatujemy. MoŜemy wziąć ze sobą Protektorów. Oni teŜ umieją utrzymać Skrzydła-Cienia, prawda? - Tak, ale... - zaczął Denser. - Ale co? - Kiedy zaproponowałem coś podobnego w Arlen, zostałem przez was zakrzyczany. - Wtedy była inna sytuacja. - Aha, to wszystko wyjaśnia, dzięki. - Denser Ŝachnął się i odwrócił.
Hirad zacisnął dłoń na jego ramieniu. - Zrobiłbym to dla ciebie - powiedział. - Zrobiłbym to dla kaŜdego z nas. Tym razem chodzi o Bezimiennego. - Spojrzał ostro na Densera. - Przyjrzyj mu się uwaŜnie, Denser. Zostawił Ŝonę i dziecko, Ŝeby pomóc ci w odnalezieniu twoich bliskich. Nie zadawał Ŝadnych pytań. I zobacz, ile go to kosztowało. Teraz my mu pomoŜemy. Nie pozwolę, by został kaleką. Jest Krukiem. - Erienne teŜ - mruknął Denser. - I dlatego ją teŜ wydostaniemy. Wtedy czas nie był odpowiedni. W Arlen byli przygotowani na atak. Teraz nie będą. Denser przyglądał mu się ponuro przez dłuŜszą chwilę, po czym jego usta wygięły się w słabym uśmiechu. - Masz rację. Pewnie przy tym zginiemy, ale masz rację. - Świetnie! - Hirad poklepał go na ramieniu. - Teraz musisz połączyć się z Sytkanem w Arlen, Ŝeby powiedzieć mu, których Protektorów mamy na pokładzie, zanim będzie chciał wymierzyć im karę. Potem sprawdź, czy uda ci się skontaktować z Erienne. Ilkar, chodź ze mną. Porozmawiamy z Ren’erei i spróbujemy wspólnie przekonać Jevina. Potem moŜemy porozmawiać o Thraunie. Odwrócił się i otworzył drzwi, ale zatrzymał go głos Densera. - Hirad! - Tak? - Przepraszam. Wiesz, wtedy w lesie... Hirad wzruszył ramionami. ZauwaŜył, Ŝe na twarzy Densera maluje się prawdziwy smutek. - Ja teŜ przepraszam. Ale w sumie wyszło nam to na dobre, prawda? Gdybyśmy się nie poŜarli, ja teŜ zostałbym pojmany przez Darricka. Zapomnijmy o tym, dobrze? Teraz odzyskajmy twoją Ŝonę, poskładajmy Bezimiennego i uratujmy twoją córkę. Potem moŜe zaczniemy pracować nad odesłaniem moich Kaanów do domu, a wtedy ja wszystko ci wybaczę. A teraz zabieraj się za Połączenie. - Będę tutaj - powiedział Denser. Hirad pokiwał głową i wyprowadził Ilkara z kajuty. *** NieduŜa grupa Protektorów została zakwaterowana w przednim luku, gdzie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami mieli przebywać Dordovańczycy podczas nieprzyjemnej przeprawy przez Ocean Południowy. Było ich dwudziestu czterech, mniej lub bardziej poszkodowanych. Ci, którzy po podróŜy nie byliby w stanie walczyć, nie weszli na pokład. Stali w kręgu z dłońmi splecionymi przed sobą i pochylonymi głowami, kołysząc się zgodnie z ruchem statku. Taka sama pełna powagi cisza panowała w dalekim Xetesku, gdzie ukryty głęboko w katakumbach spoczywał w uśpieniu Zbiornik Dusz. Wszyscy Ŝyjący Protektorzy Ŝałowali dusz, które odeszły, ale świętowali ich wyrwanie się z niewoli. KaŜda śmierć osłabiała ich, ale kaŜda uwolniona dusza dawała nadzieję. Dla Aeba była to dziwna mieszanka uczuć, przez większość czasu tłumiona, lecz dochodząca do głosu w ciszy.
Wiedział, Ŝe wszyscy pozostali czuli to samo. Tęsknili za wspólnotą Zbiornika, jednocześnie nienawidząc sił, które ich tam wtrąciły, wyrywając dusze z ciał i umieszczając w to miejsce więzi, które utrzymywały ich przy Ŝyciu. Demoniczny-Łańcuch. KaŜdy Protektor marzył o tym, aby się uwolnić od Demonicznego-Łańcucha. śaden jednak nie chciał przy tej okazji utracić swoich braci. Sol był jedynym Ŝyjącym człowiekiem, w którym znalazły odzwierciedlenie wszystkie niebezpieczeństwa wolności. Bractwo wyczuwało go, a on ich, ale nie mogli się połączyć. On był i zawsze będzie jednym z nich, ale znajdował się poza siecią wsparcia, która ich łączyła. A jednak mimo to był obrazem nadziei, i dlatego go czcili. - Jesteśmy jednością - powiedział Aeb, a jego głos wypełnił cały luk. Mówił, a nie nadawał, co było ich prawem, gdy znajdowali się poza polem bitwy. - Jesteśmy jednością - powtórzyli Protektorzy. - Sol leŜy cięŜko ranny, a jego stan jest dla nas taką samą niewiadomą, jak jego dusza. Dlatego poprosiłem, byśmy zostali przypisani do Densera, Pana Złodzieja Świtu. Tym zaszczytem będziemy się radować wraz z naszymi braćmi w Zbiorniku Dusz. - Przygotujcie się, moi bliscy. Naostrzcie oręŜ, obmyjcie rany, utwardźcie swoje dusze. Nasi wrogowie pragną zniszczyć to, co zapewniłoby dominację Xetesku. Będziemy tego bronić. Jesteśmy jednością. - Jesteśmy jednością. - W imię Łańcucha i łaskawości śycia poza Bractwem wzywam Tego, który nami kieruje, by strzegł nas, dokądkolwiek się udamy. Jesteśmy jednością - powiedział Aeb. - Jesteśmy jednością - odpowiedzieli Protektorzy. Nastąpiła krótka chwila rozwaŜań. Teraz, gdy konieczne było działanie, Aeb powrócił do nadawania. Xye, musimy mieć gorącą wodę. Elfy mogą mieć płótno i balsam. Kapitan chętnie słucha Ren’erei. Zostanie zrobione. Aeb rozejrzał się po kręgu. Wyczuwał w nich zmęczenie. Biegli od wielu dni, a teraz nie mieli nawet Wybranego, który mógłby przekazać im wzdłuŜ Demonicznego-Łańcucha leczącą energię. Usiądźcie, bracia, i pozwólcie, by wiatr głaskał wasze twarze. Fin, drzwi. Bracia, niech ciemność nas ukryje. Fin zamknął drzwi na zasuwę. Potem Protektorzy zaczęli zasłaniać lampy jedną po drugiej, a gdy zapadła całkowita ciemność, Aeb usłyszał odgłosy rozpinania pasów. Sam rozpiął swoje. Maska zsunęła się i błogosławione powietrze dotknęło jego poobcieranej twarzy. Choć heban był gładki, pocąca się skóra pękała pod nim. Opuścił głowę, nie chcąc widzieć błysku oka towarzysza. W chwili, gdy nie mieli na twarzy masek, sprowadzało to pecha i śmierć w następnej walce. Tak właśnie było. ***
- I jak wygląda sytuacja? - zapytał Hirad. Krucy oraz Ren’erei i Darrick siedzieli przy stole kapitana, podczas gdy Jevin rozmawiał na pokładzie z pierwszym oficerem i nawigatorem. - Mam dobre i złe wieści - odezwał się jako pierwszy Denser. - Sytkan przekazał mi PrawoWybrania dla dwudziestu czterech Protektorów. Porozmawiam z nimi później, ale na razie oznacza to, Ŝe na Herendeneth będziemy mogli wykorzystywać ich wedle własnych potrzeb. Będą odzywać się swobodnie i działać na tyle samodzielnie, na ile jest to moŜliwe u Protektorów. - To znaczy? - zapytał Ilkar. - Nie będą się wahać przed przejęciem inicjatywy w walce, jeśli się trafi okazja, poinformują was, jeśli uznają, Ŝe nie wykorzystujecie ich najlepiej, jak to moŜliwe, no i będą sami dowodzić swoimi siłami, chyba Ŝe dostaną inne rozkazy. - A złe wieści? - Hirad pociągnął łyk herbaty. Na talerzach na stole leŜał twardy ser, chleb i suszone mięso. Warzyw w kambuzie nie znaleziono. - Na Balai panuje chaos. Nadchodzi otwarta wojna między kolegiami. Trwają juŜ potyczki na naleŜących do nich terenach, dotychczas z pozostałych obszarów ucierpiało jedynie Arlen. - Denser przerwał, by złapać oddech. - Ale to nic w porównaniu z Ŝywiołami. W rozmowie z Xeteskiem Sytkan dowiedział się o tornadach w Korinie, aktywności wulkanicznej w Blackthorne i górach Balan, kolejnych huraganach na północy i powodziach wzdłuŜ wybrzeŜa. Kończy się czas Balai. - A Erienne? - zapytał Hirad. - Poczekaj, jeszcze nie skończyłem przekazywać wam złych wieści. Sytkan powiedział mi równieŜ, Ŝe przed paroma dniami flota Dordover wypłynęła z Gyernath. - Jak duŜa? - chciał wiedzieć Darrick. Denser wzruszył ramionami i nalał sobie kubek herbaty. Statek zakołysał się lekko i kubek przesunął się po blacie stołu, ale na szczęście nic się nie wylało. - Szczegóły nie są znane. Gyernath teŜ padło ofiarą powodzi. Sytkan spróbuje skontaktować się ze mną w ciągu najbliŜszych dwóch lub trzech dni, jeśli dostanie jakieś informacje. - Czy moŜemy wezwać wsparcie? - zaczął rozwaŜać Hirad. - Tego właśnie Sytkan chce się dowiedzieć - odparł Denser. - To niczego nie zmieni - wtrącił Darrick. - O ile mój wywiad się nie pomylił, w odległości dziesięciu dni od któregokolwiek południowego portu nie ma większych sił Xetesku. To znaczy poza armią Protektorów, ale gdyby oni nawet pobiegli z powrotem do Arlen i tam wsiedli na statek, nie daliby rady wypłynąć w ciągu jednego dnia, gdyŜ zmarliby na morzu z głodu. - Jak myślisz, kto dowodzi Dordovańczykami? - zapytał Denser. - Vuldaroq - odpowiedział natychmiast Darrick. - Ten tłusty idiota był oczekiwany w Arlen wiele dni temu, ale nie pojawił się. Mam przeczucie, Ŝe wpadł w kłopoty w krajach magów. - Czyli jesteśmy my przeciwko nie wiadomo ilu - podsumował Hirad. - Mam tylko nadzieję, Ŝe wyspa jest łatwa do obrony. - Na Herendeneth jest tylko jedno miejsce, gdzie moŜna wyjść na ląd. Wyspa została
starann�e�wyb��na�-�p�wiedziała Ren’ere�. - Ter�� nie ma se��u się tym martwić - powiedział Ilkar. - A co z Erienne? - Chroni ją tarcza - rzekł Denser. - Czegoś takiego moŜna się było spodziewać. Nie mogę przebić się przez nią... przynajmniej w taki sposób, Ŝeby nie ostrzec tamtych magów. - Wpatrzył się markotnie w swój kubek. - Wszystko w porządku, Xeteskianinie? - Hirad popatrzył na niego z niepokojem. Dopiero teraz, gdy siedział we względnie spokojnej kajucie kapitana Słońca Calaius, zaczynał pojmować to, co mu powiedział niemal od niechcenia Ilkar: uratowanie Lyanny będzie kosztować Densera Ŝycie. Widział, Ŝe Julatsańczyk odczuwa Ŝal, a on sam, gdy o tym myślał, czuł ucisk w Ŝołądku i ból serca. Czuł się winny z powodu tego, jak potraktował Densera w lesie niedaleko Greythorne. On przez ten cały czas wiedział, Ŝe umrze, i nic im nie powiedział. Hirad zastanawiał się, czy to odwaga, czy głupota. Teraz, kiedy o tym wiedzą, Krucy będą go wspierać, ale byłoby dobrze, gdyby mógł dłuŜej cieszyć się tym wsparciem. Bo choć Denser był czasem trudnym człowiekiem, Hirad nie chciał Ŝyć na tym świecie bez niego. Teraz czuł, Ŝe ich kłótnie i milczenie przez ostatnich kilka lat były głupie. Ale wtedy myślał, Ŝe Denser będzie zawsze. Teraz poznał prawdę, i to łamało mu serce. Denser podniósł wzrok i smutno się uśmiechnął. - Potrzebuję jej, Hirad. Nie pozostało nam wiele czasu. - Wiem, Denser, i bardzo mi przykro. Uwolnimy ją dla ciebie. - Jeśli ktoś moŜe tego dokonać, to tylko Krucy - stwierdził Darrick. - Nie do końca zapomniałem, Ŝe to przez ciebie znaleźliśmy się w takich kłopotach powiedział Denser, choć w jego głosie nie było juŜ gniewu. Darrick nic nie odpowiedział, jedynie pokiwał głową i spuścił oczy. - Pomówmy o czymś innym - odezwał się Ilkar. - Co mówił kapitan, Ren? - Powiedział, Ŝe porozmawia z załogą, ale niczego nie obiecywał. - Będzie musiał - powiedział Hirad. - Nie interesują mnie Ŝadne usprawiedliwienia. - Czy mogę coś powiedzieć? - zapytała Ren’erei. - Oczywiście - odparł Ilkar. - Bardzo dobrze znam kapitana Wiązu Oceanu i wiem, Ŝe zrobi wszystko, co moŜna, by statek płynął jak najwolniej. On zna sporo róŜnych sztuczek. Musicie teŜ zaufać Jevinowi. Jest doświadczonym kapitanem i płynie najszybciej, jak to moŜliwe. Ale nie spodziewajcie się, Ŝe będzie niepotrzebnie naraŜał statek i załogę. - Pewne ryzyko musi podjąć - zauwaŜył Hirad. - Mamy tylko trzy dni. - On jest tego świadom. - Zawsze moŜe być jeszcze bardziej świadom. - Nie strasz go. Nie tędy droga. Hirad odepchnął swój kubek i talerz i pochylił się do przodu.
- Ren, pozwól, Ŝe coś ci powiem. Wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni, Ŝe jesteś z nami. I szanujemy zarówno twoją wiedzę, jak i to, co juŜ zrobiłaś dla Kruków, a szczególnie dla Erienne. Ale jesteśmy Krukami i zwycięŜaliśmy dlatego, Ŝe zawsze robiliśmy to, co konieczne. I to się nie zmieni tylko z tego powodu, Ŝe Jevin jest trochę przewraŜliwiony, rozumiesz? Ren’erei otworzyła usta, by mu odpowiedzieć, lecz Ilkar połoŜył jej dłoń na ramieniu. - Wyjaśnię ci to później - oświadczył, zmuszając się do uśmiechu. - Wiesz co - odezwał się Denser - ja ci to wyjaśnię teraz. Przy okazji chcę się dowiedzieć wszystkiego o mojej Ŝonie i córce. - Bardzo chętnie. - Ren’erei uśmiechnęła się. Hirad patrzył, jak odchodzą. Unikając spojrzenia Ilkara, ponownie napełnił kubek i talerz. Na zewnątrz siła wiatru zmniejszyła się, a moŜe wiatr znów zmienił kierunek, gdyŜ statek płynął o wiele równiej. - Świetna robota, Hirad - syknął Ilkar, gdy drzwi zamknęły się za Denserem i elfką. - Co znowu? - Ty i ta twoja gadka „jesteśmy Krukami” juŜ nie działa. Tylko ją zirytowałeś, a potrzebujemy jej po naszej stronie. - Musiała wiedzieć, jak to z nami jest. - Agresja w rozpaczliwej sytuacji... Nie, tak z nami nie jest - zaprotestował ostro Ilkar. Robienie wszystkiego, co konieczne, jest w porządku, ale są na to róŜne sposoby. - A ty myślisz, Ŝe ja wybrałem nieodpowiedni. - Wyobraź sobie, Ŝe tak. - Ilkar westchnął. - Ale przecieŜ przez jedną noc ty nie staniesz się inny, prawda? Hirad uśmiechnął się, wiedząc, Ŝe to juŜ koniec łagodnej połajanki. - Nie. Przepraszam, Ilks, po prostu wszystko jest nie tak, jak powinno być. - O co ci chodzi? - O nas. O Kruków. Na płonących bogów, Ilkar, jesteśmy w stanie kompletnego rozkładu. Bezimienny jest okaleczony, Erienne uwięziona, Thraun... Ale najgorsze jest to, Ŝe Denser ma poświęcić swoje Ŝycie, a my nic nie moŜemy zrobić. To nie w porządku. Ilkar zacisnął wargi. - Wiem, ale nadal moŜemy to wygrać. - Nie poczuję się zwycięzcą, jeśli Denser będzie martwy. - Wzruszył ramionami. Słowa, które właśnie wypowiedział, brzmiały obco, jakby wyszły z ust kogoś innego. - Ale to nie będzie całkowita śmierć - powiedział Ilkar. W jego głosie zabrzmiała prawdziwa nadzieja. - Część jego osoby przeŜyje w Lyannie. - On odejdzie - sprzeciwił się Hirad. - I tylko to się liczy. Umilkli, wsłuchani w skrzypienie drewna, odgłosy kroków na pokładzie i stłumiony szum wiatru. Hirad czuł się zmęczony. Nie wysypiał się od wielu dni. Bolało go całe ciało, a szczególnie plecy i ramiona. Wiele dni spania w dziczy w prymitywnym schronieniu i jedzenia tego tylko, co
udało mu się pochwycić lub zebrać, przypomniało mu o jego wieku. JuŜ nie był w szczytowej formie, a to oznacza, Ŝe dłuŜsze walki będą dla niego cięŜkie. Niechętnie musiał przyznać, Ŝe wymuszony brak działania okazał się błogosławieństwem, choć w głębi duszy nadal się temu sprzeciwiał. Siedzący razem z nimi Darrick przez całą dyskusję zachowywał milczenie. Wolał nie wtrącać się, aby uniknąć kąśliwych uwag Densera. Hirad uśmiechnął się w duchu. PrzecieŜ on nawet nie był winien pojmania Erienne. - Hej, Darrick, rozchmurz się - rzucił. - O ile nie masz nic przeciwko temu, nie sądzę, bym mógł to zrobić - odparł Darrick, nie podnosząc głowy. - Wszyscy wiemy, Ŝe cały ten bałagan to nie twoja wina. Denser teŜ wie, kiedy się nad tym zastanowi. - Ale to prawda - powiedział Darrick. - Powinienem był posłuchać głosu serca, zanim jeszcze udałem się do Arlen. Gdybym was wypuścił, teraz Ŝeglowalibyście na Wiązie. Bezimienny nie zostałby ranny. Jestem głupcem, mogłem powstrzymać to, co najgorsze. Powinienem był nie zgodzić się na pojmanie was. - Nie sądzę - wtrącił się Ilkar. - Jedno podejrzenie o niesubordynację i zostałbyś zastąpiony przez kogoś innego. - Czy moŜemy porozmawiać o czymś innym? - zaproponował Darrick ostrzej, niŜ zamierzał. Kąciki jego warg wygięły się nieco do góry. - Co z Thraunem? To kolejna kwestia, która dręczyła Hirada. Thraun. Najbardziej niezwykła sprawa od bardzo długiego czasu. Pokiwał głową i spojrzał wyczekująco na Ilkara. Julatsańczyk zagryzł wargę i odchylił się do tyłu. - On teŜ jest w kiepskim stanie. Bardzo długo był wilkiem. Zbyt długo, by w pełni powrócić do ludzkiej postaci, to jasne. Obaj widzieliście włosy na jego twarzy - one pokrywają całe jego ciało. Ale to nie wszystko. Thraun leŜy jak zwierzę. Jego ramiona są sztywno wyprostowane, a nogi zgięte w kolanach. Ze stóp nadal wyrastają mu szpony, a jego serce jest zbyt duŜe. - Innymi słowy, Thraun bardziej teraz przypomina człowieka, ale szczerze mówiąc, nie jest nim. W kaŜdym razie jeszcze nie. Mamy nadzieję, Ŝe proces powracania do ludzkiej postaci nie zatrzyma się, ale nie wiemy na pewno, czy tak się stanie. - MoŜecie go utrzymać przy Ŝyciu? - zapytał Hirad. - To nie problem. Musimy tylko zastanowić się nad tym, jak będzie wyglądać takie Ŝycie. Na spadających bogów, w jego umyśle musi panować kompletny chaos. Nie wiemy, ile zachował z ludzkiej psychiki i wspomnień. Będzie potrzebował duŜo pomocy. - W takim razie lepiej postarajmy się, by część z nas pozostała przy Ŝyciu i mogła mu ją dać. - To prawda - zgodził się Ilkar. - To niewiarygodne, co? - powiedział Hirad. - Thraun powrócił między nas, jakby zawsze tak miało być.
- Co masz na myśli? - Od wielu tygodni ponownie zbieraliśmy Kruków, bardzo powoli zaczęliśmy się czuć tak, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali. Nie spodziewałem się jednak, Ŝe jeszcze kiedyś ujrzymy Thrauna, a on podąŜał za nami aŜ od Thornewood, a na dodatek z powrotem się zmienił. AŜ trudno w to uwierzyć, prawda? - CóŜ, ty to powiedziałeś - odparł Ilkar. - Chciałbym mieć dla ciebie jakieś dobre wieści na jego temat. Czy któregokolwiek z nas, jeśli juŜ o tym mowa. Hirad znów spowaŜniał. - Co teraz moŜemy zrobić? - CóŜ, nie wiem, jak ty się czujesz, Hirad, ale jest środek nocy, a ja jestem wykończony odpowiedział Ilkar. Hirad pokiwał głową. Miał wraŜenie, Ŝe w tej chwili mógłby zasnąć gdziekolwiek. Sama ta myśl sprawiła, Ŝe ziewnął szeroko. - Widzę, Ŝe się zgadzasz. - To fakt. - Hirad wstał i przeciągnął się. - Chodźmy, generale. - Dobry pomysł. Gdy Ilkar mijał go w drzwiach, Hirad uśmiechnął się, gdyŜ nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Postanowił spróbować zmienić nastrój. - Wiesz co, Ilks, ta Ren’erei jest niebrzydka, co? Ilkar przez chwilę wpatrywał się w niego. - Owszem, niebrzydka - zgodził się. - No wiesz, a ty, taki przystojny elf, sławny główny mag Julatsy... Ta podróŜ na południe mogłaby okazać się dla ciebie bardzo przyjemna. Ilkar pokręcił głową. - Tylko ty, Hiradzie Coldheart - rzekł - mógłbyś w takiej sytuacji myśleć o seksie. Hirad wzruszył ramionami i poszedł korytarzem do ich kajuty. - Śpij dobrze, Ilkar.
Rozdział 29
Przez cały następny dzień Słońce Calaius walczyło z silnymi wiatrami, które sprawiły, iŜ na morzu pojawiła się fala o wysokości prawie trzydziestu stóp. PoniewaŜ postawili więcej Ŝagli niŜ
dyktował rozsądek, Jevin przez cały dzień nie opuszczał pokładu sterowego. Wpatrywał się w przeszywane błyskawicami ciemne chmury, uwaŜnie sprawdzał Ŝagle albo martwił się wiatrem, który często zmieniał kierunek. Ren’erei spędzała z nim większość czasu, dodając mu odwagi. Darrick, zatopiony w myślach, stał samotnie na pokładzie lub leŜał na koi w przedniej części statku, pierwotnie przeznaczonej dla dordovańskich dowódców. Protektorów właściwie nie widywali. Wojownicy Xetesku pozostawali w luku, tylko od czasu do czasu jeden z nich pojawiał się z prośbą o jedzenie lub gorącą wodę. Dla nich był to czas odpoczynku. Dochodziło wczesne popołudnie. Hirad jedną ręką chwycił reling, a drugą przytrzymywał Ilkara, który znów wychylał się przez burtę, wymiotując. Jego ciało drŜało z wysiłku, a twarz była mokra od morskiej piany i potu. Ten dzień okazał się dla niego paskudny i elf obawiał się, czy te jego dolegliwości nie wpłyną ujemnie na jego manę i umiejętność efektywnego rzucania zaklęć. A jeśli mają mieć jakieś szanse uratowania Erienne, nie poradzą sobie bez niego. Dla Hirada stanowiło to tylko jeden z problemów na coraz dłuŜszej liście. Pomysł, by Ilkar i Denser stworzyli Skrzydła-Cienia dla Protektorów, został odrzucony. Pomijając juŜ osłabienie chorobą morską Ilkara, utrzymanie Thrauna i Bezimiennego przy Ŝyciu i we śnie wymagało ogromnego wysiłku. W najlepszym wypadku magowie mogliby rzucić skrzydła dla samych siebie na czas podróŜy na Wiąz i z powrotem, a podczas misji ratunkowej postawić tarczę i rzucać zaklęcia ofensywne. I tyle. Z resztą musieli polegać na Erienne, a nikt nie wiedział, w jakim ona jest stanie. Hirad nie był zbyt dobrej myśli. Słońce Calaius przebiło kolejną falę, aŜ kadłub statku zadrŜał od uderzenia i pokład zalała woda. Znów zostali kompletnie przemoczeni. Mimo ciągłego oblewania wodą, to tutaj Ilkar czuł się najlepiej, choć oczywiście było to bardzo względne określenie. Hirad wpatrywał się w niebo. Na horyzoncie przeszywały je błyskawice, podświetlając czarne chmury i rozgniewany ciemnoszary ocean, pokryty białymi plamami piany. Nad nimi z przeraŜającą prędkością przepływały nieprzerwanie gęste chmury, popychane przez wiatr, który zepchnąłby ich na samo dno morza, gdyby tylko mógł. W polu widzenia nie majaczył Ŝaden ląd i Hirad poczuł przechodzący mu po plecach dreszcz, gdyŜ wcale nie miał pewności, Ŝe jeszcze go zobaczą. Barbarzyńca mógł teraz bez trudu zrozumieć przesądy marynarzy. Z początku odnosił się do nich sceptycznie, ale w tej chwili dobrze rozumiał ich pragnienie, by mieć coś, na czym moŜna się oprzeć i co daje spokój duszy. Wszędzie na statku widział świadczące o tym znaki. W kaŜdej kajucie znajdowała się kapliczka poświęcona bogom morza i niebios, a w niej figurki, suszone kwiaty, świece i malutkie modele statków pływające w wypełnionych wodą drewnianych misach. A u szczytu kaŜdej koi były wyrzeźbione w drewnie albo wypisane jaskrawą Ŝółcią i czerwienią modlitwy. Nikt z załogi nie mógł obyć się bez talizmanu na szyi - ryby lub ptaka - zawsze wykonanego z metalu. Ale najciekawszy przesąd dotyczył kotów. Hirad wiedział, Ŝe na statkach często mieszkają te
odwaŜne i eleganckie zwierzęta, które zabijają szczury i myszy, ale na tym Ŝaglowcu o przedstawiciela tej rasy dbano wyjątkowo troskliwie. Kot miał wygodny koszyk, dostawał mnóstwo mięsa i ciasteczek, jego miseczka z wodą zawsze była pełna. Jak się dowiedział, kaŜdego dnia jeden członek załogi troszczył się o jego bezpieczeństwo, wyjmował z łap drzazgi, śpiewał mu szanty, a na początku pierwszej nocnej wachty układał do snu w koszyku. Oczywiście kot, jak to kot, zwykle spał gdzie indziej, ale nie naleŜało ignorować tradycji. Zwłaszcza jeśli to uszczęśliwiało załogę. Ilkar wyprostował się i odwrócił ociekającą wodą szarą twarz w stronę Hirada. - Wracajmy. Muszę się połoŜyć. - Jevin mówił, Ŝe będzie gorzej, jeśli zostaniesz pod pokładem - przypomniał Hirad. - Powiedział teŜ, Ŝe do jutra się przyzwyczaję, ale w to teŜ nie wierzę. PomóŜ mi zejść na dół. Nagle zakrztusił się i splunął Ŝółcią za burtę. - W takim razie chodź, idź po mojej wewnętrznej. Hirad jedną ręką trzymał się relingu, a drugą przytrzymywał Ilkara, i w taki sposób przyjaciele powoli zmierzali do przednich kajut. Gdy otwierał drzwi, usłyszał krzyk. Odwrócił się. To Ren’erei wzywała ich na pokład sterowy. Wzruszyła ramionami i wskazała na elfa. Hirad potrząsnął głową, a potem wskazał na siebie i na pokład. Ren’erei machnięciem ręki wyraziła zgodę. Ilkar i Hirad dzielili malutką kabinę na lewej burcie statku. Julatsańczyk wybrał dolną koję. Hirad pomógł mu zdjąć płaszcz i połoŜyć się, a potem wytarł mu twarz ręcznikiem. Statek wznosił się i opadał. - Bogowie, chciałbym umrzeć - jęknął Ilkar. - Spróbuj się przespać. Zobaczę, czy nie uda mi się znaleźć czegoś, co moŜe ci pomóc. - Wystarczy nóŜ prosto w serce. - Ilkar przymknął oczy i uniósł ręce do twarzy. Hirad poklepał go po ramieniu. - Przyniosę ci go. Do zobaczenia później. - Niech kapitan wyszuka dla nas jakąś spokojną kałuŜę, dobrze? Hirad roześmiał się. - Tak trzymać, Ilks. Zamknął drzwi i wyszedł z powrotem na pokład. To zabawne. On teŜ właściwie nigdy nie pływał, ale czuł się doskonale. Utrzymywanie równowagi nie było trudne, chyba Ŝe statek wbijał się w falę. Spał długo, zjadł porządne śniadanie i w przeciwieństwie do Ilkara od wielu dni nie czuł się tak dobrze. Wspinając się po drabinie na pokład sterowy, zastanawiał się, czy moŜe nie minął się z powołaniem. - Jak idzie? - zapytał, przekrzykując wycie wiatru. Znów zaczął padać deszcz, cięŜki i wściekły. Ciaśniej otulił się futrami. - CóŜ, płyniemy szybciej niŜ Wiąz - oznajmił Jevin. - Jak to? - PoniewaŜ ich statek jest mniejszy, węŜszy i krótszy, kapitan postawi przy takiej pogodzie
tylko podstawowe Ŝagle. Ich statek nie był budowany na takie warunki. - Odwrócił się do Hirada. Ale nasz teŜ nie. - Czy ich dogonimy? Jevin oblizał palec i uniósł go, sprawdzając wiatr. Skrzywił się. - Skąd mam wiedzieć, człowieku? Nie wiem, jak daleko są przed nami, w którą stronę płyną i jak szybko. Taka pogoda jak dzisiaj właściwie nie jest moŜliwa. Wiatr wieje z trzech kierunków naraz, fala ignoruje to, a ja ufam swojemu kompasowi, choć wcale nie wiem, czy powinienem. Wiem tylko, Ŝe kierujemy się na południe, ale na tym kończy się moja wiedza. Hirad pokiwał głową. To było głupie pytanie. - Przepraszam - powiedział. - Rób wszystko, co w twojej mocy. Od ciebie zaleŜy Ŝycie tak wielu osób. Ren spojrzała na niego zdziwiona i na jej wargach pojawił się uśmiech. Dotknęła jego ramienia i szeptem mu podziękowała. - Moja załoga jest odwaŜna, a ja jestem zbyt młody, by zginąć podczas tego rejsu - odezwał się Jevin nieco łagodniejszym tonem. - Lepiej zajmijcie się swoimi rannymi, a pokład sterowy pozostawcie marynarzom. Hirad odwrócił się, lecz kapitan jeszcze nie skończył. - Idź do kambuza i poproś kuka o sproszkowany lemiir. Powiedz, Ŝe to ja cię przysłałem, bo inaczej ci nie da. Rozpuść go w wodzie. Powinien uspokoić głowę i Ŝołądek Ilkara. PomoŜe mu zasnąć. - Dziękuję. Jevin lekko skinął głową i odwrócił się do Ŝagli. *** Znów nadchodziła noc, choć dzień pełen niskich chmur, porywistego wiatru i czasem ulewnego deszczu był tak ciemny, Ŝe właściwie nie zapowiadało to wielkiej zmiany. Na pokładzie Wiązu Oceanu szyper poklepał sternika po ramieniu. Elf wiedział, co ten niemal niewidoczny gest znaczy. Leciutko przechylił koło sterowe, kierując statek cztery stopnie na wiatr. Okręt cały czas kołysał się i przechylał, więc Selik na pewno nie zauwaŜy zmiany kierunku ani zmniejszenia prędkości. W końcu nie jest marynarzem. Tymczasem Selik stał przy relingu na sterburcie, twarz miał odwróconą z wiatrem. Kapitan widział, jak w miarę nasilania się burzy męŜczyzna kilka razy wymiotował. Będzie osłabiony i nieuwaŜny. Szkoda, Ŝe nie dotyczy to towarzyszących mu magów. Szczególnie tego starego. Berian, tak miał na imię, stanowczo za duŜo czasu spędzał nad głową sternika. To on wyznaczał kurs i to jego szyper prosił o zgodę, nim nakazał jego zmianę. W tym Dordovańczyku było coś niebezpiecznego. Sporo wiedział o morzu, a kiedy stał na pokładzie sterowym, uwaŜnie przyglądał się kompasowi, czekając, aŜ się ustabilizuje, po czym kiwał głową, Ŝe wszystko jest w porządku.
Ale wczesnym rankiem nie było go tutaj, a jego zastępca nie miał nawet pojęcia, na co patrzy. Wtedy właśnie zeszli z kursu i darowali pościgowi kilka cennych godzin. Szyper nie patrzył za siebie, Ŝeby nie wywoływać podejrzeń. MoŜe zrobi to dopiero za dwa, trzy dni.Wiedział, Ŝe będą ich ścigać. Głęboko wierzył, Ŝe Ren’erei udało się dostać na pokład innego elfiego statku. Modlił się, by płynęli z nią Krucy, ale bitwa, którą widzieli w dokach Arlen, nie dawała na to zbyt wielkiej nadziei. Chciał takŜe wierzyć, Ŝe kiedy zbliŜą się do Herendeneth, nie zastaną Al-Drechar bezbronnymi. Dopóki inny statek podąŜa za nimi i moŜe ich dogonić na wzburzonych wodach Ornouth, wciąŜ jeszcze mają szansę. PoniŜej, na głównym pokładzie, Erienne odbywała krótki spacer na świeŜym powietrzu. Szyper napotkał jej spojrzenie, gdy straŜnik mag prowadził ją z powrotem na dół, i uśmiechnął się pocieszająco. Kobietę otaczała aura skazańca, a on sam doskonale rozumiał jej nastrój. - Kapitanie? - Sternik wskazał w stronę sterburty. Teraz trzej magowie rozmawiali z Selikiem, a obecny wśród nich Berian z gniewną miną wskazywał na pokład sterowy. Szyper zagryzł wargi. - Wracaj na kurs, chłopcze - powiedział - i zachowaj spokój. Sternik pokiwał głową, poczekał na kolejny przechył i przesunął ster z powrotem. Szyper poczuł, jak Ŝagle nabierają wiatru. Czterej męŜczyźni odeszli od relingu i ruszyli w stronę steru. - Patrz do przodu - szepnął szyper, wpatrując się w kompas. - Tak jest, kapitanie. Na drabinie rozległy się kroki i kapitan został odepchnięty na bok. Udało mu się przybrać oburzoną minę, gdy poczuł miecz Selika na swojej piersi. - Co złego tym razem zrobiliśmy, przesłodziliśmy ci herbatę? - zapytał, spoglądając ponad ramieniem Czarnego Skrzydła na magów zebranych wokół kompasu. Selik spoliczkował go, aŜ szyper zatoczył się do tyłu. - NaduŜywasz mojej cierpliwości, elfie - wycedził. - Berian? - Nasz kurs jest prawidłowy - odparł stary mag. - Ale nie zawsze tak było, prawda, kapitanie? - Selik popchnął ostrze odrobinę do przodu, szyper miał świadomość, Ŝe nagły przechył statku moŜe oznaczać koniec jego Ŝycia. - W tych warunkach utrzymywanie stałego kursu jest niemoŜliwe - mruknął. - Robimy, co w naszej mocy. Kolejny policzek. - Kłamca. - Zdrowe oko Selika wpatrywało się w twarz szypra. - Myślisz, Ŝe jesteś sprytny, elfie, ale ja mam lepszych ludzi. Widzą nasz cel poprzez ścieŜki many i mogą ocenić naszą pozycję dzięki światłu, wiatrowi i magii. Wyczuwają elfa, który bawi się losami swojej załogi, opóźniając nasze dotarcie do celu. Kapitan nic nie odpowiedział. - Nie wiemy, ile czasu to nas kosztowało, ale podejrzewamy, Ŝe sporo. A za to musi być zapłata. Selik przystawił teraz miecz do szyi kapitana.
- Mógłbym zmusić do zapłacenia ciebie, ale obawiam się, Ŝe załoga mogłaby nie zaakceptować twojej śmierci. Na szczęście mam wielu innych. Obrócił się i wbił miecz w szyję sternika. Młody elf zesztywniał, zacharczał i upadł na pokład, gdy Selik wyciągnął ostrze z jego ciała. Wstrząsały nim przedśmiertne drgawki, a ze straszliwej rany wypływała krew. Kapitan poczuł atak mdłości i jeszcze większy napad wściekłości. Chciał rzucić się do przodu, lecz miecz Selika znów celował w jego Ŝołądek. - To jeszcze jeden krok do twojej śmierci - rzekł zamiast tego. - Wiesz, jakoś w to nie wierzę - rzekł Selik bez uśmiechu. - Prawi zostają wynagrodzeni, źli pokonani. Zawsze tak było. A teraz proponuję, abyś zajął się kołem, zanim znów zejdziemy z kursu. Moi ludzie pozbędą się tego ciała. W końcu nie mamy czasu do stracenia na te wasze śmieszne rytuały, prawda? Selik zszedł po drabinie, a oczy kapitana śledziły kaŜdy jego krok. śyczył mu, by porwała go fala, by poślizgnął się i wypadł przez burtę. Potem spojrzał na ciało młodego sternika, które deszcz omywał z krwi, i wypowiedział modlitwę mającą oddać duszę elfa bogom morza. Chwycił okrwawione koło sterowe, jego ciało płonęło nienawiścią. *** Wczesnym rankiem trzeciego dnia Hirad wyszedł na pokład i zaczął wpatrywać się w morze w poszukiwaniu Wiązu Oceanu. Wiedział, Ŝe niczego nie zobaczy przed elfimi obserwatorami, ale musiał coś robić. Denser i czujący się nieco lepiej Ilkar zajmowali się Bezimiennym i Thraunem, Ren jak zawsze siedziała z Jevinem, a Darrick... cóŜ, Darrick pogrąŜył się w cierpieniu, którego przyczyną był on sam. Było to niepodobne do generała, ale Hirad pozwolił mu zanurzyć się w bólu. Nie nadszedł jeszcze czas, by zebrać ich razem, a być moŜe nigdy nie nadejdzie. Dopiero gdy Erienne znajdzie się na pokładzie, Hirad poczuje, Ŝe znów są Krukami, których mógłby poprowadzić. Przez cały drugi dzień rejsu pogoda pogarszała się i Jevin musiał opuścić część Ŝagli, by nie stracić panowania nad statkiem. Było to frustrujące, ale Hirad pocieszał się myślą, Ŝe Wiąz zrobił to samo, a poza tym Jevin zapewniał go, Ŝe oni i tak płyną szybciej. Ale czy wystarczająco szybko? Nawet gdyby teraz ich zobaczyli, czy uda im się nadrobić taką odległość, by jeszcze tej nocy uŜyć Skrzydeł-Cienia? Hirad uderzył pięścią w reling i wpatrzył się w deszcz i czarne chmury, drŜąc. Przez cały dzień czuł się przemarznięty, energię, jaką dał mu dobry sen, stopniowo zastępowało poczucie bezradności. Bezimienny ufał im, Ŝe uratują go przed kalectwem na resztę Ŝycia. A Hirad nie moŜe niczego zrobić, dopóki... - Statek przed nami! - Krzyk dochodził z bocianiego gniazda na głównym maszcie. - Statek przed nami! Hirad patrzył, ale niczego nie widział. Słyszał, jak Jevin krzyczy coś z pokładu sterowego, lecz nie rozumiał elfiego języka, więc pobiegł przez cały statek i zaczął szybko wspinać się po drabinie. - OstroŜnie, Hirad. Na kołyszącym się statku większy pośpiech oznacza mniejszą szybkość -
powiedziała Ren’erei. - Tak, tak. Kapitanie? - Zobaczyliśmy jakiś statek. Jeszcze nie moŜemy powiedzieć, czy to Wiąz Oceanu, ale płynie po naszej prawej. - To znaczy? - Jeśli to oni, zeszli z kursu. Prawdopodobnie celowo - wyjaśniła Ren. - Czy uda nam się dogonić ich? - zapytał Hirad. - Bez wątpienia. Pytanie brzmi raczej, kiedy. - Do zmroku. Musimy do tego czasu być wystarczająco blisko nich. Jevin wpatrywał się w niego intensywnie. - Jestem świadom naszego rozkładu czasowego. Ale jednocześnie zrobię wszystko, by ten statek utrzymał się na powierzchni. Rozumiesz? Hirad spojrzał w niebo. - Tak, ale... - Nie ma Ŝadnego „ale”, Hiradzie Coldheart - powiedział Jevin. - Jak juŜ wcześniej wspominałem, bądź łaskaw zostawić pokład sterowy marynarzom. A wy moŜe przygotujecie plan, zjecie coś albo zrobicie cokolwiek innego. Przynieś więcej lemiiru dla Ilkara. - Po prostu wynoś się z pokładu, co? - W końcu zaczynasz rozumieć. - Jevin uśmiechnął się. Hirad odwrócił się i zaczął schodzić po drabinie, słysząc unoszący się nad statkiem głos kapitana. - Bosman! Potrzebuję więcej Ŝagli! Pojedziemy na tym przeklętym sztormie! PokaŜemy tym ludziom, co oznacza prawdziwe Ŝeglowanie! Barbarzyńca potrząsnął głową i z uśmiechem przeszedł po pokładzie w stronę kabin i kambuza. Kuk bez słowa podał mu lemiir i Hirad cicho wszedł do kajuty, gdzie obaj magowie obserwowali śpiących Bezimiennego i Thrauna. Mimo uchylonego okna w kajucie było duszno, a zatęchłe powietrze mieszało się ze smrodem uryny i wonią mocnego mydła, tworząc nieznośną mieszankę. Hirad nalał wodę do kubka i wsypał lemiiru, po czym zamieszał i podał Ilkarowi. - Dziwię się, Ŝe moŜesz znieść ten smród - powiedział. - Nie mam wyboru. - Ilkar przyjął kubek i dalej mieszał jego zawartość. - Dzięki. To bardzo dobry środek. Zastanawiam się, dlaczego nie dostałem go wcześniej. - Mam wraŜenie, Ŝe jest drogi i trudno dostępny. Masz szczęście, Ŝe jesteś elfem, bo inaczej Jevin pewnie pozwoliłby ci dalej cierpieć. - Wierz mi, ja wciąŜ cierpię. - Ilkar opróŜnił kubek jednym łykiem, krzywiąc się z niesmakiem. - Jest gorzkie i jednocześnie słodkie. Przypomina to smak posłodzonej kory. - Jesteście gotowi do rzucania zaklęć? - zapytał Hirad. Denser obejrzał się zdziwiony, a wtedy Hirad uśmiechnął się szeroko, zaciskając dłoń na jego ramieniu. - Bo właśnie zobaczyliśmy przed nami statek.
- Czy to Wiąz? - Twarz Densera rozjaśniła się, a w jego otępiałych oczach pojawiło się światło. - Jak wiele samotnych statków kręci się po tej okolicy? - odpowiedział pytaniem na pytanie barbarzyńca. - Niewiele. - Denser pokiwał głową. - Jakieś pomysły, Ilkar? - Przed nami cały dzień. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, odpocznę. JeŜeli chodzi tylko o proste sprawy, poradzę sobie. Ale nie proście o stworzenie Stopienia-Umysłu. - A Skrzydła-Cienia? - zapytał Denser. - Z trudem, ale pewnie tak. - Lepiej, Ŝeby ci się udało - wtrącił się Hirad - bo ja idę z wami. - Czy nie przyszło ci do głowy, Hirad, Ŝe to nie są warunki do przenoszenia na odległość kogoś o twoich wymiarach? - zapytał Ilkar. - Przykro mi, ale tym razem będę tylko ja i Denser. Hirad pokręcił głową. - Nie, poniewaŜ ja mam pomysł.
Rozdział 30
Nim zapadła ciemność, Hirad zobaczył przez zasłoną deszczu i niskich chmur Wiąz Oceanu. Wiatr odrobinę osłabł, fale opadły i Jevin nakazał bosmanowi postawić tyle Ŝagli, ile tylko się odwaŜył, wiedząc, Ŝe szyper Wiązu będzie starał się płynąć jak najwolniej. Gdy jednak zapadła noc, odległość wciąŜ była tak duŜa, Ŝe przy ich prędkości dogonienie statku zajęłoby im co najmniej dzień. Gdyby morze się uspokoiło, smuklejszy Wiąz mógłby się jeszcze bardziej oddalić od większego statku kupieckiego, którym podróŜowali Krucy. Hirad zaczął się więc modlić o kolejną burzę. W środku nocy jego modlitwy zostały wysłuchane aŜ nazbyt dosłownie. W ramach przygotowań do ataku odpoczywał wraz z Denserem i Ilkarem, gdy nagle obudził go tak gwałtowny przechył statku, Ŝe niemal wyrzucił go z koi. Ilkar, który leŜał akurat na samym brzegu, nie miał tyle szczęścia i stoczył się na ziemię, głośno przeklinając. Z góry dochodził do nich odgłos stóp uderzających o pokład i wykrzykiwane rozkazy. - To nie brzmi dobrze - zmartwił się Hirad i przykucnął, by pomóc Ilkarowi. - Która jest teraz godzina? - Po północy, jak sądzę - odparł Hirad. - Jak twój Ŝołądek?
- Znośnie. Powinniśmy zostać obudzeni wcześniej... Wpadli na siebie, gdy kolejna fala uderzyła w burtę statku, przewracając figurki z kapliczki i zrzucając koce z ich koi na podłogę. - W takim razie chodźmy na górę - zaproponował Hirad. - Idź po Densera, spotkamy się na pokładzie sterowym. Mam nadzieję, Ŝe jesteśmy wystarczająco blisko Wiązu, Ŝebyś sobie poradził. Ja teŜ. Wytoczyli się z kajuty i Hirad zaczął macać drogę do wyjścia na pokład, elf zaś wszedł do sąsiedniej kajuty. Bezimienny i Thraun będą musieli przez jakiś czas radzić sobie sami. Poza tym Darrick będzie siedział przy nich, a zaklęcia nie pozwolą im obudzić się. Na pokładzie panował chaos. Jevin i bosman wykrzykiwali rozkazy do załogi. Na głównym maszcie jeden z Ŝagli został rozerwany na pół i teraz oba kawałki łopotały na wietrze. Wszędzie wokół morze było wzburzone, a sternik z trudem próbował skierować Ŝaglowiec dziobem w największe spiętrzenie fal. Deszcz uderzał o pokład, a na wantach elfy walczyły z Ŝaglami, próbując zwinąć je na tyle, by odzyskać panowanie nad statkiem. Hirad pobiegł w stronę pokładu sterowego, z trudem orientując się w ciemnościach. Na pokładzie nie paliły się Ŝadne światła. Chcieli pozostać w ukryciu, a poza tym elfy i tak ich nie potrzebowały. Gdy znajdował się mniej więcej w połowie drabiny, kolejna fala uderzyła w lewą burtę i pokład zalała woda. Hirad jedną ręką puścił szczebel, ale utrzymał się na drugiej. Wisiał teraz na drabinie, uderzając plecami w drewno nad lukiem rufowym. Gdy statek wyprostował kurs, zaczął wspinać się dalej po kilku ostatnich szczeblach. - Co się stało? - krzyknął, nie puszczając relingu. Statek podskoczył i wpadł w dolinę fali. - To nadeszło znikąd - odparł Jevin. - Jesteście gotowi? - A jak blisko podpłynęliśmy? - Deszcz zmienił się w grad, który uderzał z trzaskiem w pokład i siekł ich twarze. Hirad naciągnął futro na głowę. - Dzieli nas co najmniej dzień drogi. Nie wiem, ile to jest dla waszych skrzydeł. Tej nocy raczej juŜ się więcej nie zbliŜymy. Zwijam wszystko poza marslem, bo inaczej się przewrócimy. Hirad pokiwał głową. - Dziękuję ci za te wszystkie wysiłki - powiedział. - Być moŜe będzie to wymagało dodatkowej zapłaty. - MoŜesz na to liczyć. Tymczasem Ilkar i Denser juŜ wspinali się po drabinie. Ilkar był blady, ale wyglądał lepiej niŜ pierwszego dnia. Dzięki lemiirowi mógł odpoczywać i wszystko jeść. W oczach Densera krył się płomień zdecydowanie graniczący z rozpaczą. Hirad widział to juŜ wcześniej. Dzięki temu Ciemny Mag będzie potęŜny. - JuŜ czas - oznajmił barbarzyńca głosem, który był tylko niewiele cichszy od krzyku. - Jevin mówi, Ŝe dzisiejszej nocy juŜ się więcej nie zbliŜymy, a Bezimienny nie moŜe dłuŜej czekać. - Widzisz Wiąz? - zapytał Ilkar. Julatsańczyk spojrzał przed siebie. Grad tworzył tak gęstą zasłonę, Ŝe Hirad z trudem mógł
dojrzeć dziób statku. Za nim była tylko oszalała ciemność i wyjący nad powierzchnią morza wicher. - Nie. Musimy lecieć wysoko i tylko mieć nadzieję - odparł Denser. - Wspaniale. - Trzymaj się mnie - poradził elf. - Będę twoimi oczami. Denser wezwał ich obu do siebie i objął. - Potrzebujemy skrzydeł zorientowanych na prędkość, a nie na masę - rzekł - więc z wiszącym u nóg Hiradem będę niestabilny. Nie spuszczaj ze mnie wzroku, bo jeśli on spadnie, ty będziesz go łapał. Pamiętajcie, Ren mówiła, Ŝe kajuta Erienne jest na rufie. Musimy mieć nadzieję, Ŝe jej nie przenieśli. - Gdyby tak się stało, będzie to długa noc - powiedział Hirad. Potem przyniósł kawał liny, której jeden koniec Ilkar przywiązał do jego lewego nadgarstka, drugi zaś do lewej kostki Densera. Nie moŜna było ryzykować uszkodzenia skrzydeł maga. - Doleć tam bezpiecznie, dobrze? - poprosił Ilkar. - Powiedz to jemu, to on kieruje - odparł barbarzyńca. - Czy obaj macie wystarczająco duŜo broni? Sądzę, Ŝe to dobra noc na noŜe. - Jesteśmy przygotowani. Gotowy? - Oczywiście, Ŝe nie. Ilkar poklepał go po plecach. - No to ruszajmy. Denser stanął z nogami rozstawionymi tak szeroko, by Hirad mógł wsunąć między nie głowę i przytrzymać się jego łydek. - Nie wierzę, Ŝe to robię - mruknął. Grad był coraz mocniejszy. Usłyszał krzyk Xeteskianina i chwilę później był juŜ w powietrzu, wykrzykując swój strach prosto w paszczę burzy. *** - To mnie zabij! - ryknął kapitan. - Zabij, kogo tylko chcesz. Bo jeśli postawimy jeszcze jeden Ŝagiel i tak zginiemy. - Odepchnął od siebie Selika. Czarne Skrzydło szybko wyprostował się, nie wypuszczając sztyletu z ręki. - A w czym nam, na piekło, pomoŜe ta chusteczka, która tam wisi, co? - Znów chwycił szypra za gardło. Towarzyszyło mu trzech jego ludzi, na wypadek, gdyby elf próbował się bronić. Wściekły atak burzy zupełnie ich zaskoczył. Nadszedł z południa pod tak niską chmurą, Ŝe mieli wraŜenie, iŜ niemal mogą jej dotknąć. Szyper wezwał wszystkich na pokład, aby wspięli się po wantach i zaczęli zwijać Ŝagle, podczas gdy fale uderzały w pokład, wyrzucając dwa Czarne Skrzydła i jednego członka załogi za burtę na pastwę bezlitosnego oceanu. Kolejny członek załogi spadł z masztu, on teŜ umrze, gdyŜ jego ciało było paskudnie połamane. I wtedy na pokład sterowy wpadł Selik, domagając się, by płynęli szybciej. Szybciej? Powinien się cieszyć, Ŝe jeszcze unoszą się na powierzchni.
- Powiem ci, w czym nam pomoŜe, ty niedouczony głupcze - warknął szyper. - Da nam taką manewrowość, Ŝebyśmy mogli utrzymać się dziobem do wiatru i to przeŜyć. Zakładam, Ŝe chcesz przeŜyć? - Ton twojego głosu będzie cię drogo kosztować. Kapitan chwycił rękę Selika i uniósł sztylet do swojego gardła. - To zrób to teraz, Czarne Skrzydło, bo przestało mnie to juŜ obchodzić. Selik wyrwał rękę i cofnął się o krok. - A co z tym statkiem za nami? - zapytał, wskazując ponad ramieniem szypra w mrok. - Jeśli ich kapitan ma choć trochę rozumu, będzie robił dokładnie to samo, co ja - odparł szyper. - Nie dogonią nas, Selik, a szkoda. A gdyby nawet, co im to da? Nie przedostaną się przez Ornouth tak duŜym statkiem. Mówił absolutną prawdę, Ŝaglowiec miał zdecydowanie zbyt duŜe zanurzenie, Ŝeby przepłynąć między rafami do Herendeneth. Na szczęście miał teŜ jednomasztowe czółna wykorzystywane do wyładowywania towarów na głębokiej wodzie. Ale tego Selik najprawdopodobniej nie był świadom. Jeśli Ren jest na pokładzie, będzie wiedziała, gdzie doradzić rzucenie kotwicy. A on da jej znak, jeśli tylko będzie mógł. - Na nieszczęście dla cywilizowanego świata - powiedział szyper - ja wiem, co robię. Selik pogardliwie prychnął. - Cywilizowany. Jak słyszałem, wy, elfy, przyjmujecie zło magii i na waszym ojczystym kontynencie Ŝyjecie niewiele lepiej od zwierząt. - Odejdź, Selik, i pozwól mi robić swoje albo będziesz pić morską wodę. - Dostanę cię, elfie. - Selik odwrócił się i gestem odesłał swoich ludzi. - Twoje dni są policzone. Szyper nie odezwał się, gdy Selik schodził z pokładu, i choć w jego sercu płonęła Ŝądza zemsty, pozwolił sobie na lekki uśmiech. Jak tylko zapadła noc, głupie Czarne Skrzydła zaŜądały oświetlenia statku, Ŝeby mogli bezpieczniej chodzić po niepewnym pokładzie. Kiedy deszcz osłabnie, statek będzie widoczny z odległości wielu mil. - Dalej, Ren, dalej. *** Droga na Wiąz Oceanu była dla Hirada, trzymającego się nóg Densera, prawdziwą męką. Grad walił go w twarz i pozbawiał sił, a ponadto właściwie niczego przed sobą nie widział. Jedynie od czasu do czasu w jego polu widzenia pojawiał się Ilkar, a fale obmywające mu nogi wskazywały, Ŝe Denser leci zbyt nisko. Kierowali się we właściwą stronę, tego był pewien. Ilkar zauwaŜył statek wkrótce po opuszczeniu pokładu Słońca Calaius i podleciał bliŜej, by powiedzieć o tym Denserowi. Hirad nie wiedział jednak, jak daleko się znajdują, a gdy wicher i deszcz zaczęły go zamraŜać, ramiona przeszywał ból, a palce nieubłaganie drętwiały nawet mimo rękawiczek, bał się, Ŝeby nie odmówiły mu posłuszeństwa.
Nagły powiew wiatru zepchnął ich ostro w dół. Hirad wrzasnął, gdy jego buty dotknęły fali. Denser natychmiast poderwał się do góry, ale zrobił to za szybko dla zgrabiałych rąk Hirada. Barbarzyńca puścił nogi Densera i zawisł niczym wahadło, przywiązany do lewej kostki maga. Przed utonięciem uchroniło go zaledwie kilka stóp liny. Niespodziewane szarpnięcie zupełnie wytrąciło Densera z równowagi, zaczął spadać. Jeszcze przez chwilę Hirad widział, jak mag walczy o odzyskanie wysokości i kierunku lotu, a potem poczuł, Ŝe znalazł się w wodzie. Jego ciało przeszył chłód, aŜ jęknął. Denser ostatkiem sił poderwał się, wyciągając przemoczonego Hirada z wody. Barbarzyńca spojrzał w górę. Denser coś krzyczał, ale on nie mógł go usłyszeć. Było mu zimno. Czuł, Ŝe lina wrzyna mu się w nadgarstek, więc chwycił ją palcami, Ŝeby zmniejszyć ucisk. Potem zaczęli niebezpiecznie się przechylać, gdy Hirad kołysał się do przodu i do tyłu, bezskutecznie próbując wspiąć się po linie. Czuł, Ŝe musi to sprawiać ból Denserowi, który próbował utrzymać ich obu nad powierzchnią oceanu. Teraz Hirad modlił się, Ŝeby dotarli na Wiąz, zanim Denserowi zsunie się but. Próbował chwycić sznur drugą ręką, ale nie udało mu się, gdyŜ uderzył w niego silny wiatr, obracając go wokół własnej osi. Miał mdłości, zimno go otępiało, grad i morska woda oślepiały, a z przeciętego przez sznur nadgarstka spływała krew. I w tym momencie podleciał Ilkar, jednym płynnym ruchem uniósł go do góry i poczekał, aŜ Hirad znów bezpiecznie chwyci linę. - Dzięki - wysapał Hirad. - Dziękuję. - JuŜ prawie jesteśmy na miejscu - rzekł Ilkar i zniknął. Zmienili kierunek lotu. Unosząc się nisko nad falami, zbliŜyli się do statku od strony rufy. Tutaj, w przeciwieństwie do burt, nie paliły się Ŝadne światła. Wiedzieli, Ŝe jeśli nawet zobaczył ich jakiś elf, nie zdradzi ich, więc podlecieli bardzo blisko, pod sam poziom pokładu. W tym miejscu, mimo kołysania statku, burza nie była juŜ tak odczuwalna, i szybko bijące serce Hirada uspokajało się. Denser zaczął powoli unosić się w górę. Hirad podkurczył kolana i przeskoczył przez reling. Kiedy juŜ znalazł się na pokładzie, połoŜył się płasko, by Denser teŜ mógł wylądować. Jego dłonie były zbyt zdrętwiałe, by odwiązać linę. Na szczęście usłyszał lekkie kroki Ilkara. Przyjaciel pomógł mu i gdy sznur został juŜ odwiązany, mógł uwaŜnie obejrzeć nadgarstek. - Będzie bolało później - powiedział. - Wszystko w porządku z twoją kostką, Denser? - Wytrzyma - wyszeptał Denser. - Co teraz? - Posłuchajmy - odparł Hirad. Słuchali więc wycia wiatru, pojedynczych słów niesionych przez wichurę i trzeszczenia drewna. Nie wiedzieli, kto jest na pokładzie ani w jakiej liczbie, ale cisza świadczyła o tym, Ŝe nie ma Ŝadnych patroli. Przynajmniej na rufie. - Jeśli ten statek choć trochę przypomina Słońce, będziemy musieli pokonać wejście do luku powiedział Denser. - To bardzo ryzykowne - stwierdził Ilkar.
- CóŜ, poza wybiciem dziury mniej więcej tutaj to chyba jedyne rozwiązanie. - Zwłaszcza Ŝe i tak musimy tamtędy wyjść - dodał Hirad - Ŝebyś mógł stworzyć skrzydła, chyba Ŝe umiesz rzucać zaklęcia pod wodą. - W takim razie nie marnujmy czasu. Hirad kiwnął głową i wyjął dwa sztylety. Jeden trzymał w prawej ręce, drugi w zębach, a długi miecz pozostawił w pochwie na plecach. Ruszył, a za nim obaj Krucy. Skradali się wzdłuŜ lewej burty w stronę głównego pokładu. Ciągłe przechyły statku niosły ze sobą ogromne niebezpieczeństwo, zwłaszcza Ŝe drewno pod ich stopami było śliskie. Grad zmienił się w deszcz zmieszany z morską wodą. Hirad miał zmarznięte ręce, a coraz silniejszy ból w lewym nadgarstku utrudniał mu chwytanie się relingu. Powoli posuwał się do przodu, przywierając plecami do ściany, aŜ wreszcie zobaczył pokład. W świetle kilku kołyszących się lamp widział w pobliŜu dziobu trzech straŜników, Czarne Skrzydła. Dla utrzymania równowagi przytrzymywali się fokmasztu. Kolejny znajdował się w połowie lewej burty. Hirad sądził, Ŝe jest ich więcej, pewnie na prawej burcie i pokładzie sterowym, pod którym właśnie się kulili. Odwrócił się do Ilkara. - Wystarczy ci sił na Płaszcz-Ukrycia? - Wystarczy na to, na tarczę i jeszcze jedne skrzydła - wyszeptał Ilkar. - Musimy dowiedzieć się czegoś więcej o sytuacji, zanim wejdziemy do luku. Julatsańczyk pokiwał głową. - Mam tylko nadzieję, Ŝe nie dotknę tarczy, która chroni Erienne. - Przygotował kształt zaklęcia, zrobił krok do przodu i zniknął. - Denser, wszystko w porządku? Mag z Xetesku pokiwał głową. - Lepiej wydostańmy ją stąd, zanim przestanę nad sobą panować. - Zemsta później, dobrze? Denser mruknął coś, wpatrując się przed siebie. Czekali. Czarne Skrzydła właściwie się nie ruszały, za to elfy wspinały się po olinowaniu i przynosiły swoim prześladowcom gorące napoje. Hirad zastanawiał się, czy po zniknięciu Erienne ich Ŝycie będzie dla Selika coś warte. MoŜe powinien postąpić zgodnie z Ŝyczeniem Densera i spróbować zabić wszystkie Czarne Skrzydła. Usłyszał cichy szelest i pojawił się Ilkar. - No dobrze. Zatrzymałem Płaszcz, więc pospieszcie się. Na pokładzie sterowym jest jeden Dordovańczyk razem z dwoma elfami, a inny rozmawia z dwoma Czarnymi Skrzydłami dokładnie naprzeciwko nas. Musimy uwaŜać na tych straŜników z przodu, którzy patrzą w naszą stronę, i na tego przy relingu. Na pewno nas zobaczą, więc nie mamy wiele czasu. - Kiedy znów załoŜę Płaszcz, biegnijcie za mną, gdy policzę do dwunastu. To da mi czas, by otworzyć drzwi. Wbiegacie do środka, ja wchodzę za wami i zamykam je od wewnątrz, a dalej juŜ
sobie jakoś radzimy. Będziemy mieć przeciwko sobie miecze i magię, ale oni nie spodziewają się nas. Zrozumieliście? - To dlatego zawsze Bezimienny układa plany - powiedział Denser z nikłym uśmiechem na twarzy. - Chodźmy, miejmy to juŜ z głowy. Ilkar znów zniknął. Hirad liczył głośno i zdecydowanie, aby uspokoić się przed walką. Nie moŜe pozwolić sobie na Pogrom, będzie zbyt ciasno. - ...jedenaście, dwanaście. JuŜ! Wstał i pobiegł w stronę rogu pokładu. Gdy dotarł na miejsce, statek akurat wpadł w falę, a on pojawił się w pełnym świetle. Gdzieś z przodu rozległ się krzyk, Czarne Skrzydła ruszyły w ich stronę. Nie zwracając na nich uwagi, odwrócił się i skierował w stronę drzwi do luku, które natychmiast się otworzyły. Delikatnie migotanie powietrza świadczyło, Ŝe Ilkar jest na granicy utraty koncentracji. - Biegnij, Denser! - krzyknął Hirad, po czym wpadł do środka, przykucnął i spojrzał w głąb korytarza. Jakieś dziesięć jardów od niego po obu stronach drzwi do kajuty stali dwaj straŜnicy, a przy nich siedzieli dwaj magowie. StraŜnicy odwrócili się kompletnie zaskoczeni. Hirad skoczył do przodu z krzykiem na ustach i rzucił sztyletem, trafiając straŜnika, który właśnie się obracał, w ramię. MęŜczyzna poleciał do tyłu, a drugi wyciągnął z pochwy miecz i zablokował przejście. - Denser, magowie przed nami - ostrzegł Hirad. - Wiem - powiedział głos za nim. StraŜnik pchnął mieczem, gdyŜ korytarz był zbyt wąski na porządne zamachnięcie się, a Hirad zrobił krok do tyłu. Czarne Skrzydło dalej napierał, wykonał kolejne pchnięcie, lecz tym razem Hirad przywarł do ściany i ostrze ominęło go. - Teraz, Denser! - krzyknął, uderzył pięścią w ramię straŜnika i wysunął do przodu rękę ze sztyletem. Rozdarł ubranie męŜczyzny, a potem wbił ostrze w jego pierś. Tymczasem w korytarzu pojawił się Xeteskianin. Drzwi zamknęły się za nim, a zasuwa zasunęła. - Ilkar, pomóŜ mu! - zawołał Hirad. Wkrótce jednak zobaczył, Ŝe Denser nie potrzebuje pomocy - właśnie wbijał nóŜ w pierś drugiego z męŜczyzn. Barbarzyńca uderzył swojego rannego przeciwnika w twarz i zaraz potem kopnął go w brzuch, a gdy ten upadł, nadepnął mu na szyję. Rozległ się trzask pękającego kręgosłupa. Dwaj magowie, którzy dopiero przychodzili do siebie po głębokiej koncentracji nad tarczą, którą utrzymywali nad Erienne, byli łatwymi ofiarami. Denser i Ilkar zabrali się za nich, nie okazując dordovańskim zdrajcom litości. Tymczasem Hirad, nie czekając na nich, otworzył kopnięciem drzwi do kajuty i trzymając w ręce sztylet, wszedł do środka. Erienne, wciśnięta w róg koi, na jego widok otworzyła szeroko usta. - Hirad! Jak... - Nie ma czasu, Erienne. Przygotuj Skrzydła-Cienia. Musimy szybko wydostać się stąd albo nie
wydostaniemy się wcale. Denser i Ilkar wbiegli do środka. - Są przy luku - powiedział elf, podczas gdy Denser podbiegł do Erienne, podniósł ją i zaczął gorączkowo obcałowywać. - Ale zaraz przedostaną się na drugą stronę. Macie jakieś pomysły? - Wyciągnął miecz, w lewej ręce w dalszym ciągu trzymał sztylet. - Denser, zostaw ją. Na to będzie czas później. - Psujesz mi zabawę. - Macie jakieś pomysły? - powtórzył. Gdzieś obok otwarły się drzwi. Hirad wyjrzał na korytarz, i gdy zza rogu wyłoniła się twarz straŜnika, wbił sztylet prosto w oko męŜczyzny. Czarne Skrzydło bez słowa upadł na ziemię. - Złe miejsce, zły czas. Ilkar? Coś cięŜko uderzyło w drzwi luku. - Będą mieli gotowe zaklęcia, więc potrzebujemy tarczy. Denser moŜe się tym zająć, a ja przygotuję Spiralę-Mocy. Musimy odepchnąć ich do tyłu, Ŝebyśmy mogli przebiec na rufę, o ile oczywiście tam właśnie chcemy się dostać. - Zgoda - potwierdził Hirad. - Wszyscy gotowi? - Zrobię Pancerz-Ochrony - zaproponowała Erienne, szczęśliwa, Ŝe odzyskała moŜliwość rzucania czarów. - Oni mają kusze. Hirad pokiwał głową. - Dobrze, dzięki. Ale miej takŜe w głowie kształt Skrzydeł-Cienia. Najlepiej wszyscy go miejcie. Wyszli na korytarz. Ilkar szedł pierwszy z gotową Spiralą-Mocy, dalej Denser i Erienne ze swoimi tarczami, a pochód zamykał Hirad. Drzwi luku nadal się trzymały. Nagle po drugiej stronie korytarza otworzyły się jakieś inne drzwi i stanął w nich męŜczyzna z dwoma kuszami w rękach. - Ani kroku dalej - wybełkotał. - Idźcie - powiedział Hirad. - Ja się nim zajmę. - Nigdzie nie pójdziecie. Na tym statku mam trzydziestu ludzi i tuzin magów. To juŜ koniec. - Selik, cieszę się, widząc, co zrobiła z tobą Erienne. Jaka szkoda, Ŝe przeŜyłeś. - Hirad Coldheart, jak sądzę? Samotny szermierz? Oddaj ją, a pozwolę ci przeŜyć. Byli niedaleko od drzwi luku. Kolejne mocne uderzenie i drzwi zaczęły pękać, zasuwa częściowo poddała się, a gwoździe zaczęły wypadać z drewna. - Teraz - rzekł Ilkar. - Skoncentrujcie się. - Gińcie więc. - I Selik wystrzelił jednocześnie z obu kusz. Bełty poleciały w stronę Hirada i odbiły się od jego Pancerza-Ochrony. Jeden wbił się w ścianę tuŜ obok jego głowy, a drugi upadł na ziemię. - JakŜe mi przykro. - Hirad wzruszył ramionami i ruszył korytarzem. Selik zaczął wycofywać się w stronę swojej kajuty, upuszczając kuszę i sięgając po miecz. - Jeden samotny szermierz i troje magów. Teraz kolej na ciebie.
W tej samej chwili drzwi luku w końcu poddały się. - Hirad, wracaj pod przeklętą tarczę! - krzyknęła Erienne napiętym głosem. Barbarzyńca szybko cofnął się, widząc, jak oczy Selika rozszerzają się ze strachu. Czarne Skrzydło zniknął w swojej kajucie, a korytarz wypełnił Lodowaty-Podmuch. Powietrze wokół nich zamarzło i zmroŜona mana uderzyła w drzwi kajuty, w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Selik. Ściany pokryły się grubą warstwą lodu, a podłoga i sufit ciemnoniebieskim lodem. Ale tarcza wytrzymała. - Dobra robota, Denser - stwierdził Ilkar. - Ruszajmy, oni znów przygotowują się do rzucenia zaklęcia. Hirad poczuł wypuszczoną ostroŜnie i pod całkowitą kontrolą Spiralę-Mocy. Krucy ruszyli dalej korytarzem. - Selik - wymamrotał Hirad. - Muszę dopaść Selika. - Nie, musimy iść - sprzeciwił się Ilkar. - Krucy, gotowi? - Gotowi. - Ruszamy w lewo na pokład, trzymajcie tarcze. Biegiem! W zamarzniętych drzwiach kajuty pojawił się Selik z mieczem w ręku. Hirad machnął do niego i pobiegł dalej, krzycząc przez ramię. - Pa, pa, Selik. Do następnego razu. Ilkar, pospiesz się z tą Spiralą, mam kłopoty za plecami! Elf wypuścił w pełni rozwiniętą Spiralę, która odepchnęła magów i Czarne Skrzydła od drzwi. - Ilkar, osłaniaj rufę i sterburtę. Denser, Erienne, trzymajcie tarcze. Ja pilnuję tyłów. Krucy wypadli na pokład, Ilkar pobiegł w lewo, ślizgając się na tłustych, mokrych deskach. Za nim biegł Denser ramię w ramię z Erienne, oboje z wyciągniętymi sztyletami, a na końcu Hirad z Selikiem za plecami. Nagle statek przechylił się. Hirad poleciał na prawo i przewrócił się na plecy, a sztylet wysunął się z jego ręki. Szybko podniósł się, ale w tym samym momencie w drzwiach pojawiła się głowa Selika. Hirad zaklął, poniewaŜ trzymał miecz w nieodpowiedniej ręce, uderzył pięścią, trafiając przywódcę Czarnych Skrzydeł w twarz. Biegnąc, usłyszał jeszcze, jak głowa Selika uderza we framugę drzwi. - No! Widząc, jak Czarne Skrzydło goni po pokładzie sterowym trójkę magów, Hirad zatrzymał się i rzucił na Ŝołnierza, uderzając mieczem zza głowy. Ostrze wbiło się głęboko w odsłoniętą szyję i plecy męŜczyzny. StraŜnik pochylił się do przodu, rzucony przez niego miecz przeleciał tuŜ nad głową Erienne i zatonął w rozszalałym oceanie. Padając, Czarne Skrzydło zdołał jeszcze pochwycić kobietę i przyciągnąć ją do siebie. Denser zwolnił. - Biegnij! - ryknął Hirad. - Ja ją przyprowadzę! Kopnięciem odepchnął na bok ciało umierającego straŜnika, chwycił Erienne za łokieć i pociągnął ją w stronę rufy. - Tarcza opuszczona - zawołała. - Tarcza opuszczona.
Jakby dla podkreślenia tych słów wystrzelony z kuszy bełt minął ich i wbił się w reling. Hirad odruchowo uchylił się. - Bogowie. Idź! - Popchnął ją przed siebie. - Idź! Erienne wbiegła za róg, a on za nią. Nagle poczuł, jak bełt z kuszy wbija się w jego łydkę. Stracił równowagę, poleciał do przodu i tak mocno uderzył w reling, Ŝe ten aŜ pękł. W odpowiedzi usłyszał z tyłu okrzyki radości. Odczołgał się we względnie bezpieczne miejsce. - Kurwa mać! - zaklął. - Denser, Erienne, przygotujcie Skrzydła-Cienia i odlatujcie - wychrypiał, z trudem podnosząc się. Gdy tylko przeniósł cięŜar ciała na zranioną nogę, poczuł silny ból. Jego but był pełen krwi. Strzała na szczęście nie trafiła w kość, co niemal graniczyło z cudem. - Nieznana liczba wrogów biegnie do nas z tamtej strony - poinformował Ilkar. - Zajmę się nimi. Rzeczywiście, Czarne Skrzydła juŜ biegły wzdłuŜ lewej burty. Uniósł miecz, przerzucił go do lewej ręki, aby mieć lepszy kąt zadawania ciosu, i czekał, wiedząc, Ŝe kaŜda zyskana chwila jest najwyŜszej wagi. - Mogę rzucić Kulę - zaproponował Denser. - Nie, Xeteskianinie, zabierz Erienne z tego cholernego statku! - warknął Hirad. - Idź, zanim sam wyrzucę cię za burtę. My zaraz do was dołączymy. - Lepiej, Ŝeby tak było - powiedział Denser. - Lećcie juŜ! Pierwszy z Czarnych Skrzydeł wyszedł za róg z uniesionym na wysokość ramienia mieczem. Hirad sparował cios, po czym sam ciął z lewej na prawą. MęŜczyzna odchylił się do tyłu, znów uniósł broń i pchnął. Hirad znowu bez trudu sparował, po czym spoliczkował męŜczyznę i zrobił wypad do przodu. Ból z łydki promieniował aŜ do pleców. Trafił męŜczyznę w brzuch, przebijając skórzany pancerz. Poczuł, Ŝe miecz ociera się o kręgosłup. Wyciągnął broń i ciało upadło na pokład. - Ilkar, jak sobie radzisz? - Hirad rzucił się do przodu, widząc wyłaniającą się zza rogu kuszę. Jego ostrze wbiło się w oko Czarnego Skrzydła, który wrzasnął i upadł. Jego palec w ostatniej chwili nacisnął na spust, wystrzelony bełt otarł się o skórzany kaftan Hirada. - Powstrzymuję ich - odrzekł Ilkar, cięŜko dysząc - chociaŜ z trudem. - Rób tak dalej i uwaŜaj na kusze. Obejrzał się przez ramię. Erienne i Denser zniknęli. - Czas uciekać, Ilkar. - Jak? Hirad przykucnął i czekał, a jego rana paskudnie tętniła. Usłyszał, jak kolejny napastnik ostroŜnie przesuwa but po deskach pokładu. I znowu. Chwycił lewą ręką sztag i ignorując ból łydki, wychylił się do przodu, po czym uderzył. Jego miecz trafił w kostkę męŜczyzny, przeciął but i wbił się w kość. Czarne Skrzydło zawył i poleciał do tyłu. Wystrzelone przez niego bełty nikogo
nie trafiły. Hirad wycofał się i pokuśtykał do relingu, gdzie Ilkar szarpał się z kolejnym napastnikiem. - Na moje słowo kucnij - poprosił, zbliŜając się. Ilkar trafił przeciwnika pięścią w brzuch i odepchnął go, lecz męŜczyzna był silny i znów zaczął wywijać mieczem nad głową. - Teraz! Ilkar przykucnął, a wtedy Hirad uniósł miecz i zadał cios, wytrącając przeciwnika z równowagi. Potem przeskoczył nad kucającym Ilkarem i wbił pięść w twarz męŜczyzny. Tamten zatoczył się do tyłu. - Skrzydła-Cienia i leć, Ilkar! - Zajdą nas od tyłu, Hirad. - Powstrzymam ich. Idź! - Nie. Hirad znów ciął mieczem. Czarne Skrzydło sparował, ale z trudem. - Zaufaj mi i nie trać mnie z oczu. A teraz spadaj. Zrobił krok do przodu i wbił miecz w gardło przeciwnika. MęŜczyzna zachwiał się i wypadł za burtę. - Pokarm dla ryb - warknął Hirad. - Kto następny? Za plecami słyszał, jak Ilkar rzuca skrzydła i opuszcza pokład. - Hirad, atakują cię! - zawołał. Barbarzyńca przywarł do ściany. Czarne Skrzydła szły wzdłuŜ burty po jego prawej stronie. Za nimi widział kuszników. - Nie trać mnie z oczu, Ilkar! - krzyknął w noc, mając nadzieję, Ŝe elf go usłyszał. - Rzuć broń! - nakazał Czarne Skrzydło. Hirad uśmiechnął się. - Nie mam zamiaru. Zrobił krok do przodu, przeskoczył przez reling z mieczem w wyciągniętej ręce i wpadł do morza. Zalała go lodowata woda, fale były wielkie i ciemne. Ranna łydka zaczęła go boleć jeszcze bardziej, gdy do rany dostała się sól. Patrzył w niebo, lecz niczego nie widział. Wiąz Oceanu powoli odsuwał się od niego. Jego uszy wypełniał ryk wiatru, grad uderzał go w twarz. Czuł się cięŜki, bardzo cięŜki. Wiedział, Ŝe powinien wypuścić miecz i zrzucić skóry, ale coś w jego duszy sprzeciwiało się temu. Znów zakryła go fala, ale zaczął machać nogami, aŜ poczuł wiatr na twarzy i mógł wciągnąć kolejny łyk powietrza. - Ilkar! - krzyknął w wichurę. Aby uwolnić obie ręce, próbował wsunąć miecz do pochwy. Wiedział, Ŝe to głupie, Ŝe przecieŜ moŜe pozwolić sobie na to, by go stracić, a mimo to nie wypuszczał broni z rąk. Czuł, Ŝe zaczyna
tonąć, ale nie zgadzał się na śmierć. I oto nagle miecz gładko wsunął się w skórzaną pochwę. Hirad podpłynął w górę, wynurzył się na powierzchnię i znów zaczął wołać. Po chwili zobaczył wyłaniającego się z mroku i gradu Ilkara. - Łap moje nogi i nie puszczaj! Ilkar unosił się nad Hiradem, wiatr szarpał nim, a woda zalewała go do wysokości kolan. Barbarzyńca wyciągnął rękę, ale nie trafił, więc kopnął nogami i wybijając się do góry wyciągnął ramiona, i tym razem udało mu się uchwycić przyjaciela. - Leć! - krzyknął i mag powoli zaczął się podnosić. Cal za calem wspinał się po nogach Ilkara, aŜ wreszcie zatrzymał się z głową tuŜ nad kolanami elfa i ramionami zaciśniętymi wokół jego łydek. Obok zauwaŜył jakieś inne kształty. To Denser i Erienne. Potem spojrzał w stronę statku, czy nie widać pościgu, ale na szczęście od razu zniknęli dordovańskim magom z pola widzenia i pewnie nikt na pokładzie nie miał pojęcia, gdzie ich szukać. - Udało się! - ryknął. - Do cholery, udało się! Krzycząc radośnie, leciał z powrotem na pokład Słońca Calaius.
Rozdział 31
Kapitan Wiązu Oceanu czuł głęboką satysfakcję. Mimo Ŝe statek nie naleŜał juŜ do niego i wielu członków załogi zostało zamordowanych, a on musiał przetrwać najgorszy sztorm, jakiego doświadczył na Oceanie Południowym, czuł przepełniający go spokój. Właśnie był świadkiem akcji ratunkowej, która nie miałaby najmniejszych szans powodzenia, gdyby nie przeprowadzili jej Krucy. MęŜczyzna, który - jak sam widział - jednym ciosem połoŜył Selika, po prostu nie wierzył, Ŝe moŜe mu się nie udać. I tak oto na statku zajętym przez Czarne Skrzydła on i jego załoga byli wolni. Erienne odeszła i teraz mogli wybrać swój los. I wybiorą go. Tryuun widział, jak magowie Kruków opuścili statek, wyciągnęli wojownika z morza i zniknęli w mroku. A kusznicy i dordovańscy magowie nie mogli im niczego zrobić, gdyŜ natychmiast pochłonęła ich ciemność. Na dodatek zginęło siedmiu Łowców Czarownic. Mimo gradu, który z wielką siłą uderzał w skórzaną czapkę kapitana, noc okazała się wspaniała.
Ale jeszcze lepsze było to, Ŝe Selik właśnie wspinał się po drabinie na pokład sterowy. Szyper był sam, poniewaŜ wcześniej odesłał swojego nowego sternika, nie chcąc, by stała mu się jakaś krzywda. On sam nie obawiał się o swoje Ŝycie, więc tylko uśmiechnął się szeroko, gdy Selik wciągnął się na górę i zaczął kuśtykać w jego kierunku. Z jednej strony jego szczękę zdobił ciemniejący siniec, a z drugiej na skroni wyrastał guz wielkości jaja. - Potrzebujesz pomocy? - zapytał. Selik zbliŜył swoją rozwścieczoną twarz tak, Ŝe niemal stykali się nosami. - Nie zapominaj, kto kieruje tym statkiem - warknął. - Nie zapominam - odpowiedział szyper. - Zawsze to robiła Gildia Drech. Wy mieliście tylko przypilnować jednej kobiety, i nawet to się wam nie udało. Jak się z tym czujesz? Selik chwycił go za kołnierz. - Twoje szyderstwa, elfie, będą cię kosztowały Ŝycie. Ciebie i twoją załogę. Pamiętaj, kto tu ma całą broń i całą magię. Szyper spowaŜniał, ale nie mógł tak do końca zetrzeć uśmiechu z twarzy. - Będę pamiętał. - Teraz kieruj statek prosto do Ornouth. Jakakolwiek zmiana kierunku i twoja załoga będzie za to odpowiadać. Szyper zaśmiał się. - Ech, Czarne Skrzydło, jak ty mało pojmujesz. Nie mam zamiaru płynąć gdzie indziej. My przynaleŜymy do Ornouth, to wy będziecie tam obcy. Wcześniej zabierałem was tam po to, byście zabijali. Ale teraz, kiedy Erienne odeszła, zabieram was po to, byście tam zginęli. *** Choć umysł Erienne wciąŜ wzdragał się na wspomnienie Czarnych Skrzydeł, kobieta pracowała przez resztę nocy, okazało się, Ŝe wymuszony odpoczynek od magii przywrócił jej siły. Rozpaczliwie pragnęła ciepłych objęć Densera, ale ktoś jeszcze bardziej jej potrzebował. Kość biodrowa Bezimiennego była roztrzaskana niczym waza upuszczona na kamień. Odłamki kości wbiły się w ciało i mięśnie, ścięgna i wiązadła były rozerwane i obumierały, a staw popękał tak, Ŝe nie będzie w stanie utrzymać cięŜaru i nie pozwoli na ruch. Nawet w magicznym śnie ból musiał być straszliwy. Z jej oczu płynęły łzy, gdy umysłem i delikatnymi palcami oceniała straszliwe rany. Powiedziałaby, Ŝe nic nie da się tu zrobić, nawet za pomocą Uleczenia-Ciała, ale nie mogła, widząc spojrzenie Hirada, gdy pytał ją, czy moŜe coś uczynić. Nie mogła go zawieść. Nie pozwolił nawet na wyjęcie bełtu z własnej łydki, póki nie powiedziała, Ŝe spróbuje. Wtedy ją pocałował, przyciskając szorstką skórę do jej policzka. Zawsze myślała, Ŝe Hirad nie jest zdolny do przeŜywania w taki sposób, a tymczasem okazało się, Ŝe oceniała go niesprawiedliwie. Barbarzyńca ukrywał emocje pod grubą skórą wojownika, ale odczuwał tak samo jak inni. A moŜe nawet bardziej. Stworzyła kształt Uleczenia-Ciała, zaklęcia wszechstronnego, ale bardzo trudnego do
opanowania. Było gorące i ogrzewało jej dłonie wspaniałym ciepłem. Gdy ponownie badała biodro Bezimiennego, macki zaklęcia na jej Ŝyczenie leczyły ranne ciało męŜczyzny. Potem, wykorzystując manę, uwalniała kaŜdy odłamek kości po kolei i wstawiała go na właściwe miejsce niczym element w dziecięcej układance. Zaklęcie pomagało jej nazwać dany fragment kości i wskazywało, skąd pochodzi. A jeśli kawałki były za małe, wyciągała je na zakrwawione prześcieradło, mając nadzieję, Ŝe i bez nich kość sama się zrośnie. Nie mieli wiele czasu. Erienne była całkowicie świadoma, Ŝe czekają ich kolejne walki. Wkrótce Dordovańczycy odnajdą Herendeneth i wtedy Bezimienny będzie musiał stanąć wśród Kruków. Znów pochyliła się nad rannym, Uleczenie-Ciała odtwarzało, łączyło ze sobą i leczyło tkanki. Wykorzystywanie cienkich jak włos włókien many do wstawiania odłamków na swoje miejsca, zasklepiania pęknięć w stawie i ponownego łączenia nerwów i mięśni było powolnym, Ŝmudnym i wyczerpującym zajęciem. Oczywiście efekt nie będzie doskonały. Zbyt wiele fragmentów kości zostało zmiaŜdŜonych. MoŜe gdyby znalazła się na miejscu zaraz po tym, jak został ranny, wszystko wyglądałoby inaczej, ale minęło zbyt wiele czasu i ciało w niedoskonały sposób odbudowało się. Teraz nawet UleczenieCiała nie mogło juŜ tego odwrócić. Bezimienny juŜ nigdy nie będzie taki sam jak dawniej. Ale jak się do tego przystosuje, będzie zaleŜało tylko od niego. *** Następnego dnia Hirad dołączył do Ren, Ilkara i Jevina, stojących na pokładzie sterowym, długo po tym, jak słońce minęło południe. WciąŜ czuł ból łydki, ale Denser zrobił kawał dobrej roboty słabym Dotykiem-Ciepła, a elfy miały łagodzące balsamy, które pieściły ciało i zmniejszały ból. Kiedy zejdą na ląd, będzie zupełnie zdrowy. Sztorm szalejący poprzedniej nocy uspokoił się i teraz kołysanie Słońca Calaius wydawało się całkiem łagodne. Chmury przerzedziły się i pomiędzy ulewami pojawiały się nawet słabe promienie słońca. Jevin nakazał postawić wszystkie Ŝagle, płynęli szybko przez ocean, oddaleni o kilkanaście godzin drogi od Wiązu Oceanu. - Czemu on wciąŜ kieruje się na południe? - Dziwił się Hirad, patrząc na sylwetkę statku na południowym horyzoncie. - PoniewaŜ pokazuje nam drogę - odpowiedziała Ren. - Da nam znać, kiedy juŜ powinniśmy się zatrzymać, i wtedy będziemy musieli przesiąść się na łodzie. - A jeśli nie da nam znać? - dopytywał się wciąŜ niepewny Hirad. - Nie pozwolę, by ten statek wpadł na mieliznę. - Ja równieŜ - warknął Jevin. - Jak długo nam to jeszcze zajmie? - zapytał Ilkar. - Trzy dni, moŜe więcej. Wczoraj straciliśmy trochę czasu - odparła Ren.
- W takim razie moŜe prześpię resztę drogi - postanowił z uśmiechem Hirad. - ZasłuŜyłeś sobie na to - stwierdził elf. - Ty teŜ, Ilks. To była niezła zabawa, co? Ilkar wpatrywał się w niego przez dłuŜszą chwilę. - Nie, wcale nie. Chyba Ŝe uwaŜasz za dobrą zabawę poszukiwanie w środku nocy jednego głupca na czarnym, wzburzonym morzu, z dala od jakiegokolwiek lądu. Co ty, na piekło, robiłeś w tej wodzie? JuŜ prawie cię miałem, a ty nagle zacząłeś tonąć. - Chowałem miecz do pochwy. - Ach tak, jakŜe głupio z mojej strony, Ŝe się nie domyśliłem. Czemu po prostu nie wyrzuciłeś tego Ŝelastwa? PrzecieŜ mogłeś się utopić. - Głos Ilkara złagodniał, lekko uderzył Hirada w ramię. Myślałem, Ŝe utonąłeś. Nie rób tego więcej. Nie chcę stracić cię w taki sposób. - Nie zostawię tego miecza, póki nie przebiję nim Selika. - Myślisz, Ŝe będziesz miał okazję? - zapytała Ren. - Ja to wiem - odparł Hirad. *** Okno sypialni wpadło do środka i Aviana krzyknęła, a jej cierpienie odbiło się echem w umysłach wszystkich Al-Drechar. Myriell właśnie się ubierała, przygotowując się do przejęcia o świcie straŜy, ale teraz wszystkie się obudziły, zostały wyrwane z nieświadomości przez krzyk o pomoc, który trwał i trwał. Myriell wezwała elfich pomocników. - Zabierzcie mnie tam. Biegnijcie i sprowadźcie innych. - Tak, Myriell. - Dwa elfy podniosły ją na rękach i pospiesznie wyszły z komnaty, po drodze wyciągając innych z łóŜek. Wiatr wył w korytarzach, napędzany siłą umysłu Lyanny, uderzał w ich twarze. Nagle rozległ się straszliwy łomot i zachodnie skrzydło domu zadrŜało. Dach zapadł się do środka, drewniane belki runęły, a cegły rozsypały się na boki, ziemią pod ich stopami wstrząsały wibracje. - Bogowie, ona się uwolniła. Szybciej, szybciej! - popędzała Myriell. Elfy przebiegły, nie zatrzymując się, przez salę balową i jadalnię. Postawiły Myriell na ziemi i otworzyły drzwi prosto w wyjącą burzę. Aviana leŜała na ziemi, a obok stała wyprostowana Lyanna. Jej włosy unosiły się nad głową. W ręce ściskała lalkę, oczy miała szeroko otwarte, lecz niczego nie widziała. - Sprowadźcie tu pozostałe! - krzyknęła Myriell. Usiadła na krawędzi łóŜka i przyciągnęła dziewczynkę do siebie, dostrajając swój umysł i oczy do spektrum many. Ujrzała czekający ją horror. Avianę otaczała pulsująca masa ciemnej szarości, która nieustannie atakowała jej umysł, kierowana przez siły, których Myriell nie rozpoznawała. W duszy Lyanny czaiło się coś złowrogiego, co musi zostać zniszczone. Umysł dziewczynki otaczał pomarańcz splamiony ciemnym brązem. Wydawała się idealnie
ściągać przypadkowe źródła magii i tworzyć kształty przypominające wiry, a potem wyrzucać je na zewnątrz w postaci fali zniszczenia. Myriell stworzyła w umyśle lekką sieć i zaczęła ją ostroŜnie przesuwać w stronę Lyanny, pragnąc oddzielić ją od mocy, która atakowała bezbronną Avianę. Za plecami słyszała jakiś ruch, wiedziała, Ŝe to siostra jej pomaga, więc próbowała dalej. Nie zaszła jednak daleko. Kiedy Lyanna wyczuła ją, wypuściła macki pomarańczowej many, które odepchnęły sieć i pochłonęły jej energię. Myriell rozproszyła ją na chwilę przed tym, nim dotarła do jej uszkodzonego umysłu, i wycofała się ze spektrum. Głowa jej pulsowała, a widziany obraz rozmywał się na krawędziach. Lyanna próbowała oswobodzić się z uścisku, więc Myriell wypuściła ją. Dziewczynka wpatrywała się w nią uwaŜnie, w końcu odezwała się. - Cześć, Myra. Czemu trzymacie mnie w tym ciemnym miejscu? - Głos dziecka, niesiony przez wichurę, odbijał się echem od ścian komnaty. - Lyanno, my cię tam nie trzymamy, to twój umysł zabrał cię tam, a my tylko ciebie strzeŜemy, Ŝeby nic ci się nie stało. - Ale ja juŜ nie chcę być w ciemnościach - powiedziała Lyanna, przytulając lalkę i głaszcząc ją po głowie. Myriell zachmurzyła się. Jej Noc jeszcze się nie skończyła, w manie nie było spokoju. Jej opanowanie ograniczało się do powstrzymywania zniszczeń we własnym umyśle. Nie potrafiła jeszcze pojąć ani kontrolować tego, co z siebie wyrzucała. - Ale ty wiesz, Ŝe nie potrafisz zatrzymać wiatru w umyśle, prawda? Bycie w ciemnym miejscu oznacza samotność, ale to pomoŜe ci w przyszłości być szczęśliwą. Lyanna potrząsnęła głową. - Nie. Ana pragnęła, Ŝebym została, a ja nie i skrzywdziłam ją. - Łzy płynęły po jej policzkach. - Nie chcę juŜ nikogo krzywdzić. I nie chcę juŜ, Ŝebyście były w moim umyśle. Myriell rozejrzała się wokół. Ephemere koncentrowała się na nieruchomym ciele Aviany, a Cleress obserwowała ją i tylko ze zdziwieniem wzruszała ramionami. - A poza tym - mówiła dalej Lyanna mama zaraz wróci, a ja muszę się uczesać. Wstała z łóŜka i wyszła do jadalni, nadal ściskając w ręce lalkę. Myriell przyglądała się jej. - Clerry? - zapytała błagalnie. - Nie wiem, Myra. Chyba ją straciłyśmy. *** Daleko na Oceanie Południowym, dwieście mil od południowego wybrzeŜa Balai, dno morskie pękło i poruszyło się, wywierając na wodę nacisk, jakiego nie czuła od tysiąca lat. Woda wystrzeliła do góry, tworząc wysoką jak góra falę, za którą podąŜały kolejne, mniejsze fale, niczym dworzanie idący za swoim władcą. Fala, niepowstrzymana siła szerokości dziesiątek mil, spieszyła z grzmiącym łoskotem na północ. Bez trudu poruszała się po oceanie, a jej energia nie zmniejszała się. Wszystkie małe i duŜe stwory na dnie morza uciekały przed nią, a ona parła naprzód, szukając miejsca, gdzie mogłaby się
rozbić. Tym miejscem było Gyernath. Nadchodząc, woda uniosła się nad lądem jak drapieŜne zwierzę szykujące się do zaatakowania ofiary. Oczywiście port miał umocnienia, lepsze niŜ wszystkie inne porty na Balai. Wybudowano je po to, by chroniły ląd przed wysokimi falami podczas zimowych wichur i nie dopuszczały do zalania ulic miasta i okolicznych pól. Były dumą tego portowego miasta. Ale Ŝadne umocnienia nie ochronią przed falą wysoką na sto pięćdziesiąt stóp, a głęboką na pół mili. Gdy mieszkańcy miasta zaczęli uciekać, było juŜ za późno. A kiedy ostatni statek roztrzaskał się na szczycie Ulicy Poganiaczy, niemal milę w głębi lądu, nikt juŜ nie pozostał przy Ŝyciu. *** Słońce Calaius płynęło przez stopniowo uspokajające się wody Oceanu Południowego. Statek był o dwa dni drogi od pierwszych wysp Archipelagu Ornouth. Nastroje na pokładzie znacznie się poprawiły. Między przerwami w chmurach widzieli błękitne niebo, wiatr uspokoił się i wiał przewaŜnie z zachodu, a grad był juŜ tylko odległym, bolesnym wspomnieniem. Dotrzymywali kroku Wiązowi Oceanu, Jevin sądził, Ŝe kapitan specjalnie zwalnia tempo, a przerwa w szaleństwach Ŝywiołów pozwalała mieć nadzieję, Ŝe Al-Drechar udało się opanować Lyannę. Hirad leŜał samotnie w kajucie, którą dzielił z Ilkarem. Elf znajdował się na pokładzie i po raz pierwszy od początku rejsu cieszył się podróŜą. Barbarzyńca był szczęśliwy z tego powodu. Był szczęśliwy z powodu ich wszystkich. Uleczenie-Ciała zadziałało najlepiej jako mogło w takich warunkach, powiedziała Erienne, i teraz Bezimienny moŜe się juŜ obudzić. A to, jak zareaguje na swój stan, wskaŜe im, co jeszcze moŜna zrobić, a z czym przyjdzie mu nauczyć się Ŝyć. Hirad modlił się o cud. Jeśli chodzi o Thrauna, nadal pozostawał magicznie uśpiony. Zmiennokształtny stracił wprawdzie część włosów, a jego szponiaste stopy znów zaczynały przypominać zwykłe palce, lecz wewnętrzny obraz nie był tak optymistyczny. Oto kolejny powód, dla którego Al-Drechar muszą przetrwać. Wszyscy bowiem mieli nadzieję, choć nikt nie mówił tego na głos, Ŝe staroŜytne elfki będą mogły mu pomóc, gdyŜ Krucy juŜ niewiele mogli zrobić dla swojego przyjaciela. Pozostał jeszcze problem Densera i Erienne. Odkąd kobieta skończyła rzucać czary, właściwie nie opuszczali kajuty. Hirad wiedział, Ŝe muszą porządnie odpocząć, ale pocieszał się, Ŝe przecieŜ te rzeczy da się robić, wcale się przy tym nie męcząc. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, który Hirad zaraz zdusił. Denser właściwie nie ma juŜ czasu. W chwilach, kiedy pozostawali razem na pokładzie, widział w oczach maga radość, ale teŜ i smutek, który znaczył, Ŝe jeszcze jej nie powiedział. Hirad rozumiał to. Prawda zniszczyłaby jej szczęście, a ona ostatnio tak wiele przeszła. Ale w końcu Denser będzie musiał ją uświadomić, i to zanim wyjdą na ląd. Splótł ręce za głową i natychmiast poczuł w umyśle dotknięcie. Zamknął oczy i oddychał głęboko, tak jak go nauczono. - Wielki Kaanie, myślałem, Ŝe o mnie zapomniałeś - powiedział. - A ty o mnie - odparł Sha-Kaan. - Wyczułem, Ŝe odpoczywasz. Czy tak jest?
- Tak, i czuję się lepiej z ciepłem twoich myśli w sobie. - I z dala od chłodu góry - stwierdził Sha-Kaan. Hirada przepełniło uczucie wesołości, ale zaraz potem uświadomił sobie, Ŝe jeśli Wielki Kaan powiedział Ŝart, to coś musi być nie tak. - Widzę, Ŝe dopisuje ci humor - zauwaŜył. - Tylko to nam pozostało, gdy się czeka na śmierć lub zbawienie - zagrzmiał smok. - Powiedz mi, co u was słychać. - Nasz stan pogarsza się. Hyn-Kaan ma problemy z lataniem, ja męczę się zbyt szybko, no i wszyscy straciliśmy ogień. Nawet to, co mieliśmy w rezerwie, zniknęło, wyssane przez tę twoją przeklętą ziemię. Z kaŜdym dniem ona nas zabija. Kaan prosili mnie, bym spytał cię o wieści. Lepiej, Ŝeby były dobre. - I w większości są - odparł Hirad, zasmucony szybkim pogarszaniem się stanu smoków. Mamy Erienne i jesteśmy dwa dni drogi od Al-Drechar. Były kłopoty z Kolegium Dordover, ale mimo to zapewnimy Erienne bezpieczeństwo. I dziecku teŜ. śywioły przestały nas atakować, przynajmniej na razie, ale to moŜe się zmienić. Mam nadzieję, Ŝe Al-Drechar wam pomogą. - To nasza ostatnia szansa, Hiradzie Coldheart - rzekł Sha-Kaan. - Zbyt długo Ŝyliśmy oddzieleni od naszego Miotu, oŜywczego powietrza Beshary i leczących strumieni Kleny, naszego schronienia w przestrzeni międzywymiarowej. - A łowcy? - Hirad ledwie odwaŜył się spytać. Poczuł, jak Sha-Kaan wzdycha, jego zmęczony głos odbijał się echem w jego umyśle. - Wydaje się, jakby byli wszędzie. Wieści o twoim odejściu doszły do złych uszu i ich liczba wzrosła. Zabijamy ich, kiedy musimy, ale to ich nie powstrzymuje. PomóŜ nam, Hiradzie Coldheart. Hirad uderzył pięścią w ścianę nad głową. To wszystko przez te huragany, sztormy i powodzie. I najwyraźniej cierpią tylko niewinni. - Zrobię to, Wielki Kaanie - obiecał. - Wezwę cię, kiedy tylko do nich dotrzemy. - Oby jak najszybciej - odparł stary smok. - Albo jeden z tych łowców dostanie to, po co tu przyszedł. I zniknął. Potrzebując powietrza, Hirad wyskoczył z koi i wyszedł na pokład. Stanął przy relingu na prawej burcie i spoglądał na spokojne morze, tak piękne, gdy było niebieskie. Podrapał się po głowie i wydął policzki, pragnąc, by statek płynął szybciej. Usłyszał, Ŝe ktoś idzie w jego stronę. - Coś nie tak? - zapytał Ilkar. - To samo, co zawsze. - Kaan? Hirad pokiwał głową. - Nie wiem, co... Ale Ilkar juŜ go nie słuchał. Elf wpatrywał się w jakiś punkt w przestrzeni, po czym pobiegł w
stronę dziobu statku, wychylił się do przodu i znowu wpatrzył w pusty horyzont. - O co chodzi, Ilkar? - Na tonących bogów, Hirad. Ich jest ich tak wielu. - O kim ty mówisz? Usłyszeli krzyk z bocianiego gniazda. - O nich. - Ilkar wskazał na morze. Hirad zmruŜył oczy i w mgiełce na krawędzi pola widzenia zobaczył jakieś kształty. Naliczył ich siedem. Mogło być więcej, ale nie widział z tak duŜej odległości. - Kto to? - zapytał, choć juŜ znał odpowiedź. - Dordovańczycy. To ta przeklęta dordovańska flota. Hirad nie czekał, nie mógł sobie na to pozwolić. Powrócił do kajuty. Potrzebowali pomocy, i mogli ją mieć tylko z jednego źródła, z ogniem albo bez ognia. Kaan. *** Denser łagodnie całował piersi Erienne, przesuwając językiem po sutkach, dłonią zaś głaskał jej bok i udo. Zachichotała i podniosła głowę, wpatrując się głęboko w jego oczy. - Marzyłem o tym - powiedział. - Ale mam nadzieję, Ŝe nie ćwiczyłeś - odparła, przyciągając go do siebie, by go pocałować w usta. - Ciekawe, jak byś wyglądał z gładkimi policzkami. Denser podrapał się po brodzie. - Młodziej. Zdecydowanie młodziej. - Erienne widziała, Ŝe zmusza się do uśmiechu. - Co się dzieje, kochany? Dlaczego jesteś taki ponury? JuŜ prawie jesteśmy na miejscu. - Tak, wiem. - Odwrócił wzrok i przyglądał się swej dłoni przesuwającej się po jej brzuchu aŜ do wzgórka łonowego. Erienne poczuła przepełniające ją ciepło, lecz mimo to odsunęła jego dłoń. - Więc o co chodzi? - nalegała. - Nie ma odpowiedzi, nie ma zabawy. Wpatrywał się w jej twarz, jego wzrok przesuwał się od czoła do czubka brody. Potem pokiwał głową. - Dobrze. Lepiej, Ŝeby to było teraz. Wyskoczył z łóŜka. Kiedy przyglądała się, jak zakłada koszulę i przepaskę na biodra, jej serce nagle zaczęło bić niepewnie, a umysł wypełniły setki niespokojnych myśli. - Denser? - Ubierz się i popatrz na to. Znalazła swoją koszulę i zaczęła zakładać ją przez głowę. On w tym czasie otworzył szafkę i wyjął jakiś pergamin. Potem podał jej kartkę. - Widziałaś to juŜ wcześniej? - zapytał, siadając obok niej i głaszcząc ją po głowie. Obciągnęła koszulę, rozłoŜyła kartkę i aŜ sapnęła. - Skąd to wziąłeś? - Z twojej biblioteki. Są jeszcze inne fragmenty, ale ten musisz zobaczyć teraz.
W jego oczach ujrzała straszliwy smutek. Jej serce zakołatało boleśnie w piersi. Uświadomiła sobie, Ŝe się boi. - To jest wiedza. Pomniejsza dordovańska wiedza. - To część Proroctwa Tinjaty - wyjaśnił. Erienne pokręciła głową. - Nie rozpoznaję tego. - Wiem. Dordovańczycy ukrywają to przed ludźmi, którzy według nich nie powinni tego zobaczyć, a innym odmawiają pokazania tłumaczenia. - Takim jak ty? - Owszem, więc ukradłem to. Musiałem wiedzieć. - Skrzywił się i przełknął ślinę, a ona uniosła dłoń do jego twarzy, próbując złagodzić ból, którego nie pojmowała. - I teraz wiem. Podał jej drugą kartkę. Wzięła ją i przeczytała. To było tłumaczenie. Krótkie, pełne luk, ale mimo to bardzo jasne. Zaczęła się trząść, pergamin drŜał w jej dłoni. W gardle miała gulę, jej Ŝołądek ściskał się. Jeszcze raz spojrzała na Proroctwo, a później znów na tłumaczenie, szukając jakiegoś błędu. - Nie, nie, nie - szeptała, podczas gdy jej oczy gorączkowo podąŜały wzdłuŜ linijek tekstu. I wreszcie znalazła pomyłkę, jakŜe często trafiającą się w amatorskim tłumaczeniu. - Och, Denser - powiedziała. - To nie tak. Ten, kto to tłumaczył, popełnił błąd. - Gdzie? Jaki? Wyrwał jej pergaminy z ręki. - Pomylił płeć. - Odetchnęła głęboko, a po jej twarzy popłynęły łzy. - To słowo wcale nie oznacza „ojciec”. Ono znaczy „matka”.
Rozdział 32
Przez jeden krótki dzień Denser i Erienne mieli nadzieję, Ŝe śmierć któregokolwiek z nich nie będzie konieczna. Chmury nadal się przerzedzały, słońce ogrzewało ich przez skrawki błękitu, a wiatry nie wiały mocniej niŜ Jevin mógłby się spodziewać w tej części Oceanu Południowego. Długo razem płakali, siedząc w zamkniętej kajucie i odmawiając jakichkolwiek posiłków. Kiedy się juŜ uspokoili i nie musieli przez cały czas się przytulać, Erienne jeszcze raz przejrzała Proroctwo w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek, Ŝe jego odczytanie było błędne. Ale,
niestety, Tinjata aŜ za dobrze rozpoznał wszystkie znaki. Wczesnym wieczorem szóstego dnia Denser leŜał, otaczając ręką ramiona Erienne i głaszcząc jej ramię koniuszkami palców. Wcześniej kochali się ze łzami w oczach, łagodnie i zmysłowo, ciesząc się nawzajem swoimi ciałami. Słowa nie były wtedy konieczne, tak samo jak nie potrzebowali ich teraz, gdy odpoczywali, a promienie wiszącego nisko nad horyzontem słońca wciąŜ wpadały przez bulaj. Wkrótce nadejdzie pora na kolację z Krukami i oglądanie zachodu słońca, wspaniałego i czerwonego, wystrzeliwującego swoje promienie przez ciemniejące pod chmurami niebo. Ale teraz leŜeli w cieple swoich ciał, w ciszy, milcząc i wpatrując się w sufit. Denser oddychał głęboko, wciągając zapach Erienne. Miał nadzieję, Ŝe moŜe jej ofiara nie będzie konieczna. Wiedział, Ŝe powinien martwić się Dordovańczykami, którzy mogli dotrzeć do Archipelagu Ornouth jeszcze przed nimi, ale nie wiadomo dlaczego miał pewność, Ŝe im się to nie uda. Przepełniała go rosnąca nadzieja, Ŝe Noc Lyanny skończyła się. Jeśli dobra pogoda utrzyma się i na Balaię i Ocean Południowy powróci spokój, będzie to znaczyć tylko jedno: Lyanna nauczyła się panować nad tym, co jest tak waŜne dla przetrwania Balai. A jeśli tak się stanie, Erienne zachowa Ŝycie. Słońce zasłonił cień. Denser przysunął twarz do bulaju, Ŝeby mu się przyjrzeć. Cień pogłębił się. - Coś dzisiaj wcześnie zachód słońca - zdziwił się, wspierając się na łokciu i patrząc z góry na Erienne. - To nie zachód słońca - wyszeptała i jej oczy przepełniły łzy. - Znów się zaczęło. - Nie, kochana - rzekł, choć juŜ wiedział, Ŝe to prawda. Temperatura spadała, fale podnosiły się i nadchodził sztorm. Statek zaczynał się przechylać. - Wiedzieliśmy, Ŝe to nie moŜe trwać wiecznie - zauwaŜyła Erienne. - Prawda? Pokiwał głową. Nie miał słów. Nie teraz. Z góry dochodziły wykrzykiwane rozkazy i odgłos stóp biegnących po pokładzie. Potem usłyszeli łopot płótna i poczuli, jak statek zmienia kurs. Ktoś natarczywie i przynaglająco zapukał do drzwi. - Wybaczcie, ale musicie to zobaczyć. Spotkamy się na pokładzie. - Ton Ilkara był przepraszający, ale zdecydowany. Denser przez chwilę wsłuchiwał się w odgłos oddalających się kroków i głosy na pokładzie, nim obrócił się do Ŝony. - No i co? - Powinniśmy iść. Nie ma sensu pogrąŜać się w litości dla samych siebie. - Usiadła i z uśmiechem pocałowała go. - Na to będzie mnóstwo czasu później. Bezimienny wkrótce się obudzi, nie powinnam tego przegapić. Mogę mieć duŜo pracy. - Zeskoczyła z wąskiego łóŜka i zaczęła szukać na podłodze ubrań. - Kocham cię, Erienne - powiedział Denser. Erienne zdusiła łkanie.
- Pamiętaj o tym. Ubrali się szybko i po długim uścisku wyszli na pokład. Gdy otworzyli luk dziobowy, poczuli na twarzach silny wiatr. Statek zaczynał ostro kołysać. - Znowu się zaczyna - mruknął Denser. Poprowadził Erienne za rękę w szybko słabnącym świetle i rozejrzał się za Ilkarem. Stał przy lewym relingu w całkiem sporym towarzystwie, z Hiradem, Ren’erei, Darrickiem, jednym z Protektorów i połową załogi Słońca Calaius. Pospieszyli w tę stronę, a na ich widok elf cofnął się, Ŝeby lepiej widzieli. Od strony Archipelagu Ornouth, którego pierwsze wyspy wkrótce będą widoczne, strzelało z morza w niebo światło. Była to olbrzymia kolumna, zielona z Ŝółtymi krawędziami, którą przebijały pasma pomarańczu, brązu i ponurej czerni. Znikała w niebie, a gdy dotykała chmur, te obracały się wokół niej, gęstniejąc i rosnąc. JuŜ zakrywały horyzont i słońce, a z kaŜdym uderzeniem serca zbliŜały się do Balai. W ich wnętrzu migotały błyskawice, a niewyraźne plamy świadczyły o ulewnym deszczu. Pod chmurami szedł wiatr, a jeszcze niŜej morskie fale, spienione i zabójcze. Statek wciąŜ płynął naprzód, lecz Jevin juŜ zwinął wszystkie Ŝagle poza marslem i fokiem, a wkrótce będzie zmuszony zwinąć ich jeszcze więcej. - Na drogich bogów - wykrzyknął Denser. - Popatrz, co robi nasza córka. Erienne, która obejmowała go w pasie, przytuliła się jeszcze mocniej. Jej oczy odbijały ból, który czuł Denser. Ścisnął jej drŜące ramiona i odeszli od relingu. - Myślę, Ŝe powinniśmy teraz coś zjeść, zanim okaŜe się, Ŝe jest zbyt burzliwie - zwrócił się do Ilkara. Elf pokiwał głową. - Zajmę się tym, nie przejmuj się. Gdy zbliŜyli się do luku dziobowego, ten otworzył się i wychyliła się z niego potęŜna znajoma postać, która na ich widok zaczęła machać ręką. MęŜczyzna przytrzymywał owinięte wokół pasa prześcieradło. - Czy wiecie moŜe, gdzie są moje ubrania? - zapytał. - Bezimienny, jak dobrze cię widzieć - powiedziała Erienne. - I ciebie teŜ, Erienne. A poczuję się jeszcze lepiej, kiedy dowiem się, co tu się, do cholery, działo, i coś zjem. Umieram z głodu. *** Wichura uderzyła w Choul nad samym ranem. Słońce jeszcze nie wzeszło, noc była ciemna, chmury gęste, a deszcz padał bez ustanku. Sha-Kaan obudził Miot, ich zmatowiałe oczy wpatrywały się w niego z irytacją. - Tutaj tylko umieramy - powiedział Sha-Kaan. - Hirad Coldheart ma rację. Musimy im pomóc. - My nie jesteśmy po to, Ŝeby pomagać, to my wymagamy pomocy - stwierdził Nos-Kaan. Jesteśmy smokami Kaan. - Ale to nie jest Beshara i tutaj nie my rządzimy. I dlatego pomoŜemy mojemu Dragonicie. On
przynajmniej pozostał wierny i zasługuje na naszą pomoc. Bez niego juŜ dawno byśmy zginęli. Rozwińcie skrzydła, młodzi Kaan, i lećmy. Ale strzeŜcie się. Łowcy są wszędzie. - Tak, Wielki Kaanie - powiedzieli Nos i Hyn. - Poprowadzę was. Sha-Kaan przeszedł się po Choulu, by znaleźć trochę miejsca, aby rozwinąć skrzydła. Ćwiczenie to było dość nieprzyjemne, ale ból zawsze łagodziło podniecenie na myśl o polowaniu. Jednak tym razem nawet i ono zaczynało blednąć. Sha-Kaan był juŜ stary, kiedy został uwięziony na Balai. Nieprzyjazne warunki tylko przybliŜały jego śmierć. WciąŜ jednak pozostawała nadzieja, Ŝe Al-Drechar mogą mu pomóc. Miały wiedzę i moc. Póki Ŝyją, on teŜ będzie Ŝyć. Otworzył wielką paszczę, wciągnął powietrze i rozluźnił mięśnie nad kanałami ognia, czując, jak chłód przepełnia puste zbiorniki. Zastanawiał się, o ile bardziej łowcy byliby pewni siebie, gdyby wiedzieli, Ŝe smoki nie mają ognia. Z drugiej strony jednak, pomyślał, przyglądając się swoim szponom i dotykając czubków olbrzymich kłów, z drugiej strony... Sha-Kaan odwrócił głowę i patrzył, jak jego Miot porusza zmęczonymi mięśniami i rozciąga wysuszone, pękające błony. Byli gotowi i nie zawiodą go. - Chodźcie, Kaan. Polecimy wysoko i szybko. Niech Niebiosa nas unoszą. - Niech Niebiosa nas unoszą - powtórzyli Kaan. Sha-Kaan podszedł do wyjścia i wpatrzył się w ciemność. Nie widział niczego poza płaskimi ciemnymi kamieniami, drzewami zgiętymi przez wichurę i gęstym deszczem. - Balaia - burknął. - Im szybciej ją opuścimy, tym lepiej dla naszych łusek. Z głośnym rykiem rozłoŜył szeroko skrzydła i skoczył w powietrze. Nos i Hyn-Kaan podąŜyli za nim. Sha-Kaan uniósł się nad szczytem, w którym znajdował się ich Choul, i krąŜył, czekając, aŜ Miot do niego dołączy. PoniŜej coś się poruszyło. Warknął ostrzegawczo, by smoki szybciej się podnosiły. Zobaczył metal błyszczący w gęstych krzakach, a potem zabrzmiał głuchy huk, który usłyszał mimo wycia wichru. Długi grot wznosił się bardzo szybko, Hyn-Kaan jęknął, gdy metalowe ostrze trafiło w jego skrzydło, rozrywając błonę. Po chwili grot spadł z powrotem na ziemię. Sha-Kaan zaryczał i zanurkował w stronę krzaków. Ludzie juŜ pochowali się w kryjówkach, ale jeden z nich nie był wystarczająco szybki. Wielki Kaan pochwycił go w szczęki i uniósł wysoko w powietrze. śałośnie małe ciało szarpało się rozpaczliwie. Nad szczytem góry Sha-Kaan chwycił człowieka przednią łapą i uniósł go na wysokość oczu. - Spadaj, tak jak tego Ŝyczyłeś mojemu Kaanowi. I rzucił wrzeszczącą postać na ziemię. Nawet nie obserwował jej upadku. Potem odwrócił się i uderzył skrzydłami, kierując się w stronę miejsca, gdzie krąŜyli Nos i Hyn. Hyn był obolały, lecz rana nie była powaŜna. - I wciąŜ chcesz pomagać ludziom? - zapytał Nos. - Nie wszyscy ludzie są tacy. Hyn-Kaanie, wróć do Choulu, jeśli nie jesteś w stanie przelecieć tak duŜej odległości.
- Kiedy znajdziemy się na większej wysokości i będę mógł szybować, dotrzymam ci tempa. Nie kaŜ mi zostawać, Wielki Kaanie. - W takim razie podąŜaj za mną. Lecimy ku naszemu przeznaczeniu. Rycząc na przekór wichrowi i błyskawicom, wleciał w chmurę, szukając na większej wysokości spokojniejszego powietrza. *** Erienne obudziła się wcześniej niŜ Denser, gdy słaby blask świtu dopiero zaczynał wpadać przez okno. Właściwie prawie nie spała. Podczas sztormu, który nadal jeszcze trwał, statek miotał się we wszystkie strony, a poniewaŜ wkrótce po kolacji Jevin nakazał im wszystkim zejść pod pokład, leŜała w ciemnościach, przytulona do męŜa. To dziwne. Niemal śmieszne. Na Wiązie Oceanu przyzwyczaiła się do myśli o nieuchronnej śmierci, ale nienawidziła powodów, dla których musiało się to stać. Teraz, kiedy jej śmierć była równie pewna, czuła się spokojna, a tej nocy osiągnęła stan bliski euforii. Miała ku temu waŜny powód. Uratowanie Jedności i Ŝycia córki. I niezaleŜnie od tego, jak bardzo będzie tęsknić za Lyanną i wszystkimi, których kocha, wiedziała, Ŝe jej śmierć stanie się wybawieniem dla całej Balai. MoŜe przyniesie nowy świt dla magii. Oboje wraz z Denserem mieli w ostatnich dniach rozpaczy takie chwile - i Ŝadne nie wstydziło się do tego przyznać - w których uwaŜali śmierć Lyanny za lepsze wyjście niŜ ich nieuchronne rozstanie. Mogłoby to uratować Balaię, i nie byliby ludźmi, gdyby choć przez chwilę nie zastanawiali się nad tym. Ale z nadejściem dnia ta myśl zdawała się wręcz śmieszna. Erienne obróciła się na wąskim łóŜku i oparła głowę na torsie Densera. Głaskała go po piersi i wsłuchiwała się w jego spokojny oddech i łagodne bicie serca. Na zewnątrz wiatr uderzał w statek i kierował go w stronę jej śmierci. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, za dwa dni będzie martwa. Dziwne, ale czuła, Ŝe jest w stanie znieść tę myśl. W końcu jeszcze duŜo pozostało do zrobienia, nim będzie mogła ocalić Balaię swoim odejściem. Uśmiechnęła się. Przynajmniej jeden obiekt jej uwieńczonych sukcesem działań znów chodził po pokładzie statku. Bezimienny wprawdzie kulał, i tak juŜ pozostanie, ale odzyskał siłę w lewej nodze. Nie była pewna, czy da radę walczyć dwuręcznym mieczem, i on teŜ się tym martwił, ale najwaŜniejsze, Ŝe będzie walczył, a w końcu moŜe i biegał. Miała nadzieję, Ŝe jest zadowolony. Co dziwne, odnosiła wraŜenie, jakby osiągnęli jakiś rodzaj spokoju. Jej powrót do Kruków ucieszył Darricka, który, wedle wszelkich relacji, zadręczał się tym przez całą podróŜ. Tylko z Thraunem nadal mieli problem. Była wstrząśnięta jego widokiem, nie mówiąc juŜ o stanie ciała. Nie powiedziała tego na głos, ale obawiała się, Ŝe dla niego śmierć byłaby lepsza. Ale koniec z tymi rozwaŜaniami. Spojrzała na męŜa, wyciągnęła rękę i podrapała go po policzku. Denser przez sen machnął głową i dmuchnął, jakby chciał odgonić muchę. Dźgnęła go palcem w policzek. Nadal się nie obudził. Nie miała zamiaru leŜeć tu sama, podczas gdy statek podskakiwał i kołysał się na falach. Wsunęła dłoń pod kołdrę i chwyciła jego męskość. Chrząknął i zamruczał. To juŜ bardziej jej
odpowiadało, choć nadal robił wraŜenie martwego. Wydała go dopiero ręka, która wysunęła się spod kołdry i chwyciła ją za pierś. - Dzień dobry - powiedziała. - Teraz juŜ tak - zgodził się Denser. *** Lyanna szła przez sad, podeszwy jej butów trzeszczały na potłuczonym szkle. Była nieszczęśliwa. Odkąd się obudziła, starsze panie nie odzywały się do niej zbyt często. A mamusia jeszcze nie wróciła, choć czuła ją blisko, gdy pozostawała w ciemnym miejscu, o którym rozmawiała z duszkami. Teraz takŜe przyszła po to, Ŝeby zobaczyć duszki, Ŝeby znów się z nimi pobawić. Ale one nie tańczyły na drzewach, tak jak pamiętała, a drzewa nie stały prosto. Były połamane, a wszystkie duszki leŜały na ziemi, skulone w kątach sadu. Jak liście na jesieni. Lyanna podeszła do nich i przykucnęła, przesuwając palcami po stercie liści, które kiedyś były duszkami. Nie dojrzała w nich Ŝycia. Wszystkie umarły. Wstała, cicho łkając. Wszyscy jej przyjaciele odeszli, z wyjątkiem starszych pań, które chyba jej nie lubią. Pobiegła z powrotem do drzwi. Zdobiące je dawniej szkło zniknęło. Zastanawiała się, co się stało. MoŜe któryś z elfów jej powie. A moŜe była tu Ren, nawet jeśli nie było mamusi? - Ren! - zawołała, idąc do domu. - Ephy! - Jej głos odbijał się echem od ścian korytarza. Zaczęła płakać. Niczego nie rozumiała. Kiedy szła do ciemnego miejsca, panował spokój i świeciło słońce. Teraz, kiedy wróciła, wszystko się zmieniło. Było zimno i mokro, wszystkie obrazy pospadały, a w domu panowała cisza. - Myyyra! - zawyła. Nie usłyszała Ŝadnej odpowiedzi. Niebo było czarne. Całe, z wyjątkiem światła, które pozostawiła, Ŝeby mamusia mogła trafić do domu. Nie wiedziała, dlaczego wszystkie chmury chcą zaćmić to światło, dlatego próbowała je odesłać, ale napływało ich tak duŜo. - Myra! - krzyknęła. Nikt jej nie słyszał. Tylko wiatr odezwał się do niej. MoŜe trzeba ich wszystkich obudzić i sprawić, by przyszli do niej i powiedzieli, dlaczego jest tak zimno i mokro. Lyanna odwróciła się i poszła z powrotem do swojego pokoju. Ziemia juŜ zaczęła się ruszać. To ich obudzi. *** Hirad i Ilkar znów stali na swoim ulubionym miejscu na dziobie statku, choć tym razem Ilkar nie wymiotował za burtę, a Hirad nie musiał go podtrzymywać. Było późne przedpołudnie, sztorm nieco ucichł, a fale opadły. Choć Jevin postawił o świcie więcej Ŝagli, nie uda im się przegonić dordovańskiej floty. Siedem statków noszących pomarańczowe barwy kolegium zbliŜało się od strony prawej burty i w końcu znalazło się na tyle blisko, Ŝe widzieli juŜ sylwetki ludzi
poruszających się na pokładach. Wszyscy kierowali się w stronę tego samego kanału w Archipelagu Ornouth i choć Wiąz Oceanu dotrze tam przed nimi, Słońce Calaius nie zdąŜy. Dordovańczycy muszą zostać powstrzymani, a Kaan się spóźniali. Ilkar i Hirad wpatrywali się w niebo, szukając jakiegoś znaku na tle ciemnych chmur. - Znów zajmowali się tym przez cały ranek - powiedział barbarzyńca, aby zmniejszyć odczuwane napięcie. - Jesteś po prostu zazdrosny. - Nie, tylko zastanawiam się, skąd oni biorą na to energię. - MoŜe ze świadomości, Ŝe nie mają juŜ wiele czasu - odparł Ilkar. - Wiem, ale nawet... - Hirad, czy moŜemy porozmawiać o czymś innym? Na przykład o tym, gdzie są twoje smoki? - Ilkar lekko przechylił głowę i spojrzał na barbarzyńcę zwęŜonymi oczami. - Myślałem, Ŝe nasza raczej trudna sytuacja będzie dla ciebie waŜniejsza niŜ seksualna energia naszych przyjaciół. - Będą tutaj, o to się nie martw. - Jesteś pewien, Ŝe znajdą nas w tym wszystkim? - Ilkar wskazał na cięŜkie deszczowe chmury. - One nie muszą nas widzieć, mogą podąŜać śladem mojej umysłowej sygnatury - powiedział nieco poirytowany Hirad. - PrzecieŜ wiesz o tym. - Szkoda mi kaŜdego, kto musi podąŜać teraz śladem twojego umysłu. Pełno w nim brudu. Rozległ się grzmot. We wnętrzu kłębiącej się masy chmur coś nieustannie błyskało. Po kolejnym grzmocie chmury wyrzuciły z siebie strugi deszczu. Krople z hukiem uderzały o pokład, wbijały się w Ŝagle i w ich policzki. Hirad odwrócił twarz. - Na spadających bogów! To niewiarygodne - mruknął. Deszcz padał coraz mocniej. Zupełnie przemoknięci Hirad i Ilkar przebiegli po głównym pokładzie w stronę luku rufowego i kambuza. Nagle zapragnęli czegoś gorącego do picia i ciepła bijącego od kuchni. Przy wejściu spotkali Darricka, który wpatrywał się intensywnie w niebo, najwyraźniej nie zwracając uwagi na ulewę. Uśmiechnął się do nich. - To odświeŜające, nieprawdaŜ? - Przeklęci Ŝołnierze - warknął Hirad. - Zawsze muszą udowadniać, jacy są twardzi. - Wcale nie - odparł Darrick. - Po prostu zastanawiałem się, co tak nagle to wywołało. - Skoro tak się zastanawiasz, to czy nie miałbyś nic przeciwko temu, aby się przesunąć? - Ilkar machnął ręką w lewo. Darrick usunął się z drogi. - Pomyślałem, Ŝe to coś w chmurach musiało wywoływać te błyskawice. Pewnie oni. I wskazał w górę. Hirad odwrócił się i jego umysł juŜ zaczęły wypełniać powitalne myśli. Kaan przebili się przez chmurę i teraz kierowali się w stronę dordovańskiej floty. Zakładam, Ŝe mamy zająć się właśnie tą grupą statków, przekazał Sha-Kaan.
Tak, Wielki Kaanie. Pomarańczowe barwy. Siedem sztuk. StrzeŜcie się magii. A wy strzeŜcie się wraków. Sha-Kaan wyraźnie na starość łagodniał, lecz nie będzie to zapewne wielkim pocieszeniem dla Dordovańczyków. Hirad pobiegł z powrotem na dziób, zupełnie zapominając o deszczu, i rykiem zaczął zachęcać Kaan do działania.
Rozdział 33
Kaan wylecieli z chmur w szewronie: Sha-Kaan na przedzie, Nos i Hyn po bokach. Szybko przefrunęli nad flotą, powodując, Ŝe ludzie wpadli w panikę i pospiesznie zaczęli chować się pod Ŝagle, pod pokład czy w inne miejsca, które uznali za dobrą kryjówkę. Sha wyczuwał magów, było ich wielu. Hirad Coldheart miał rację, stanowili powaŜne niebezpieczeństwo. Kiedy minęli pierwszy statek, nabrali wysokości i zawrócili, przygotowując się do ataku. Złamcie ich szyk. Zniszczcie maszty, jeśli moŜecie. UwaŜajcie na zaklęcia, przekazał ShaKaan. Zanurkowali z rykiem, a kaŜdy wybrał sobie za cel inny statek. Koła sterowe obracały się, statki zawracały, flota zaczęła tracić szyk. Sha-Kaan zaatakował dziób swojego celu. Machając skrzydłami, zwolnił i wbił swoje wielkie szpony w pokład. Pod jego cięŜarem statek przechylił się, woda zaczęła przelewać się przez dziób i zalewać ładownie. Potem smok wyciągnął szyję i jego potęŜne szczęki zacisnęły się na najbliŜszym maszcie. Drewno zaczęło pękać. Jeszcze jedno ugryzienie i maszt upadł, ciągnąc za sobą Ŝagle i olinowanie. Smok odepchnął się od pokładu statku, gdy ujrzał biegnącą w jego stronę grupę ludzi. Magowie. Leniwym machnięciem skrzydeł Kaan skierował się w ich stronę. Kłapał szczękami i machał potęŜnym ogonem, nie przejmując się tym, w co trafia. Pozostawił za sobą strzaskany pokład dziobowy i czołgających się z połamanymi kończynami ludzi. Potem Sha-Kaan z powrotem wzniósł się w niebo, wysoko ponad zasięg zaklęć magów, i spojrzał z góry na to, czego dokonał. Jeden maszt został zniszczony, ludzie byli przeraŜeni, a zanurzone w wodzie Ŝagle spowalniały statek. Ale to nie wystarczy. Znów zaatakował, tym razem od strony burty. ZbliŜając się, poczuł pierwsze ukłucia bólu wywołanego zaklęciami. Ostro zahamował i chwycił główny maszt, czując, jak drewno pęka w jego szponach. PoniewaŜ nie mógł masztu wyrwać, tak mocno machał skrzydłami, Ŝe aŜ statek
powoli zaczął się przechylać. Kolejne zaklęcia uderzyły w jego grzbiet, intensywne gorąco i surowe zimno wgryzały się w jego wysuszone łuski. Warknął z bólu i tak mocno nacisnął na maszt, Ŝe wreszcie pękł. Smok odleciał, wypuszczając po drodze fragment masztu, i zanurkował, aby ugasić magiczne ognie, pozbawiając je powietrza. Dopiero wtedy ponownie się wynurzył i wzniósł wysoko w niebo. Zaskoczony rozmiarami ran, jakie odniósł, znów przekazał Miotowi ostrzeŜenie. Czując osłabienie uszkodzonych łusek, wznosił się coraz wyŜej. Spojrzał w dół. Maszt przebił pokład i rozbił kadłub pod linią wody. Statek tonął. Sha-Kaan krąŜył, wzywając do siebie Miot. PoniŜej tonęły dwa statki, ale ten zaatakowany przez Hyn-Kaana wciąŜ unosił się na wodzie, a Sha widział, Ŝe jego wcześniej zranione skrzydło jest powaŜnie uszkodzone. Hyn, dla ciebie bitwa juŜ się skończyła. MoŜesz wylądować na jednej z wysp. Musisz odpocząć. Nie, Sha, chyba Ŝe mi rozkaŜesz. WciąŜ mogę latać. Sha-Kaan westchnął. Nic ci nie rozkaŜę. Ale chcę, Ŝebyś Ŝył. Tym razem będą lepiej przygotowani, więc nie ryzykuj. WciąŜ jeszcze moŜemy zobaczyć Besharę, przekazał Hyn-Kaan. Ale tylko wtedy, gdy ci wrogowie zostaną powstrzymani. Sha-Kaan musiał się z tym zgodzić. Złamaliśmy ich szyk, stracili kierunek. Teraz atakujmy razem jeden statek. Nos maszty, ja wezmę koło sterowe i tylny maszt. Hyn, ty znajdź ster i odpłyń. Za mną. Sha-Kaan zaryczał i po raz trzeci zanurkował z Miotem u boku. Tym razem wybrał cały statek, który właśnie odzyskiwał odpowiedni kurs. Wystrzeliły zaklęcia. Płomienne kule syczały i pękały, intensywne zimno pochwyciło i zamroziło koniuszki jego skrzydeł. Smok zmienił kierunek, odwrócił się tyłem do magów i skręcił ostro w lewo, spadając z góry z szeroko otwartą szczęką. Pochwycił koło sterowe, sternika i kompas, po czym wypluł to i znów skierował się nad otwarte morze. Dochodzący z tyłu głośny chlupot wody świadczył o tym, Ŝe Hyn-Kaan zanurkował w oceanie, a zaraz za nim przewracający się maszt. Gdy Sha odlatywał, w jego grzbiet trafiły kolejne płomienie. Ból był silny, wbijał się w jego łuski i ciało, a kaŜde uderzenie skrzydeł pogłębiało rany. Pobyt na Balai zmiękczył ich skóry i łuski bardziej, niŜ się spodziewał. Być moŜe ludzie będą jednak musieli sami zakończyć bitwę o Herendeneth. *** Vuldaroq obserwował atak smoków, jego słowa o konieczności doceniania Kruków smakowały teraz Ŝółcią. W ciągu zaledwie kilku godzin jego nastrój przeszedł od zwycięskiej radości do rozpaczy, a starannie ułoŜone plany rozpadły się niczym zaatakowane przez smoki statki. Kiedy było juŜ jasne, Ŝe armia Protektorów kieruje się w stronę Arlen, opuścił miasto i
pozostawił je samo sobie. Po potyczce z Sytkanem zdecydował się wypłynąć z Gyernath, i to z o wiele większą armią, niŜ wcześniej planował. Przygotowanie floty kolegium, sprowadzenie załóg do Gyernath i zaprowiantowanie na długą podróŜ spowodowało opóźnienie o kilka dni, ale przekazane mu wieści o pojmaniu Erienne w Arlen utwierdziły go w jego decyzji. JuŜ wyobraŜał sobie zniszczenie Al-Drechar i dziecka Malanvai oraz matkę samą wskazującą im drogę. Musiał przyznać się sam przed sobą, choć bardzo niechętnie, do podziwu dla skuteczności Selika i Czarnych Skrzydeł. Kolejna jego decyzja okazała się właściwa. Oczywiście Selik juŜ nie powróci na Balaię. Ci, którzy z zimną krwią mordują dordovańskich magów, sami dzielą później ich los. Potem jednak wszystko zaczęło się rozpadać. Ten dureń Gorstan nie zdobył w Arlen statku. Wynik bitwy okazał się bardzo niekorzystny. Krucy ukradli im Ŝaglowiec, ale co gorsza, choć wydawało się to niemoŜliwe, udało im się wykraść takŜe i Erienne sprzed nosa tego drugiego głupca, Selika. Humor poprawił się nieco Vuldaroqowi, gdy na niebie pojawiła się latarnia sygnałowa, której nie zauwaŜyłby tylko ślepiec. Przepłynięcie zdradzieckich płycizn nastręczy im co prawda sporo kłopotów, ale po to właśnie miał na pokładzie długie łodzie i czółna. Ale teraz znowu ogarnęła go wściekłość. Krucy wezwali swoich ulubieńców i jego flota została powaŜnie uszkodzona. Na szczęście smoki okazały się nie tak niezniszczalne, jak sądzono. Nie miały ognia, to jasne. A ich ciała były wraŜliwe na zaklęcia, które naleŜało tylko odpowiednio skierować. Dlatego Vuldaroq czekał wraz z trzydziestoma magami. Ich przygotowania nie zostały na szczęście przerwane, a jego statek póki co ocalał i kierował się we właściwą stronę. Wkrótce nadejdzie odpowiedni moment, dlatego Vuldaroq nakazał najbliŜszym Ŝaglowcom pozostawać w gotowości. Dordovański Pan na WieŜy patrzył, jak trzy smoki wyrywają serce z Gończego, widział upadające maszty, znikający pokład sterowy i statek rozszarpywany od dołu, gdy jedna z bestii wyrywała ster. Walka była nierówna, gdyŜ kaŜdy ze smoków miał wielkość Ŝaglowca, a ich masa przytłaczała, bawiły się statkiem niczym dziecko zabawką. A kiedy tylko go zniszczą, przejdą do kolejnego. Ale Vuldaroq juŜ na to nie pozwoli. Wskazał na wzburzoną wodę przy rufie Gończego. - Tam. Ten najbardziej ranny - powiedział do magów stojących rzędem za nim. - Na mój rozkaz. Smok gryzł i rozszarpywał podskakujący kadłub. Potem oderwał ster i wzburzona woda uspokoiła się. Smok zanurkował. - Czekajcie - powiedział Vuldaroq. Przyglądał się morzu, wściekłym, wzburzonym falom. I wreszcie zobaczył fale oddalające się od okaleczonego Gończego. - Czekajcie.
Smok wypłynął na powierzchnię czterdzieści jardów dalej, jego łuski błyszczały wilgocią, a skrzydła z trudem wyciągały ciało z wody. Przez kilka cennych chwil jego brzuch pozostawał odsłonięty. - Celujcie wysoko. Wysoko. Teraz! Opuścił rękę, choć wiedział, Ŝe na niego nie patrzą. Lodowaty-Podmuch, dzieło wszystkich trzydziestu magów, poleciał do przodu. Smok wznosił się szybko, ale niewystarczająco, i zaklęcie trafiło go w podbrzusze i ogon. Z jego pyska wyrwał się nieziemski jęk, dźwięk, który unosił się ponad wyciem wichru i szumem fal. Vuldaroq widział, jak smok wciąŜ się wznosi, lecz nie był juŜ w stanie utrzymywać ogonem równowagi, gdy Lodowaty-Podmuch wgryzł się w jego ciało. Skrzydła biły coraz wolniej. Jego długa szyja wygięła się do przodu, ciągnąc go w dół. Błysk oczu, kolejny ryk, na który odpowiedziały pozostałe smoki, i Hyn spadł z nieba. *** Hyn-Kaan czuł się pod wodą kompletnie zdezorientowany i dlatego wynurzył się za blisko wroga, a teraz nie mógł złapać oddechu. Po trafieniu zaklęciem cała dolna połowa jego ciała stała się jakby obca. Łuski popękały z zimna, a ciało płonęło jak w ogniu. Wezwał Niebiosa, by go podtrzymały, choć wiedział, Ŝe juŜ nigdy nie wróci na Besharę. To będzie samotna śmierć, z dala od przodków Miotu, z dala od spokoju. Jego olbrzymie ciało zadrŜało, wielka paszcza otworzyła się szeroko, a skrzydła uderzające w powietrze nie mogły unieść jego ciała. Hyn-Kaan stracił energię, jego umysł rejestrował coraz wolniejsze bicie serca, a głębokie zimno rozchodziło się po całym ciele. Wciągnął oddech w umęczone płuca. W ostatniej chwili jasności uświadomił sobie, Ŝe moŜe zrobić jeszcze jedną rzecz. *** Radosne okrzyki na pokładzie umilkły jak ucięte noŜem. - Drodzy bogowie - mruknął Vuldaroq i odwrócił się do magów. - Spirale-Mocy. Rozpostarte i połączone. JuŜ! Na pokładzie rozległy się gorączkowe szepty i magowie uklękli. Smok leciał w ich stronę z wyciągniętą szyją. Chwiał się, jego skrzydła zaczynały opadać, choć jeszcze były rozłoŜone, i atakował ich statek. Mieli mało czasu, tylko kilka uderzeń serca. Hyn poczuł ruch w manie. To magowie wystrzelili niewidzialne bariery, Spirale-Mocy, w rozpaczliwej próbie odepchnięcia bestii, która leciała prosto na nich. Smok uderzył w mur Spirali-Mocy, jego potęŜne ciało odepchnęło je na bok, wyrzucając magów za burtę lub miaŜdŜąc ich o reling. - Uciekajcie! KaŜdy, kto tylko mógł się ruszać, uciekał na dziób lub rufę. Ludzie skakali za burtę, a sternik rozpaczliwie kręcił kołem. Statek zaczął niezgrabnie się obracać.
Za późno. Umierający smok wbił się w poszycie tuŜ pod głównym pokładem. Uderzenie miało tak olbrzymią siłę, Ŝe aŜ odbiło się echem nad oceanem. PotęŜny kark uderzył w śródokręcie, boki przebiły kadłub. Cała konstrukcja zadrŜała, zakołysała się na boki i pochyliła do dołu, wyrzucając część ludzi za burtę, na łaskę wzburzonego morza, a wszystkich pozostałych przewracając. Drewno pękało z głośnym trzaskiem, główny maszt został złamany u podstawy, przewrócił się na zniszczony pokład i wpadł do wody. Potem skrzydła smoka rozerwały na kawałki juŜ i tak osłabiony Ŝaglowiec. Spoczywające na śródokręciu ciało Hyn-Kaana ściągało statek w dół. Ponad trzaskiem pękających desek i szumem pochłaniającej wszystko wody wznosiły się krzyki rannych i uwięzionych, skazanych na zagładę i błagających o pomoc. Uciszył je ocean, wciągając w głąb. Vuldaroq wzniósł się na Skrzydłach-Cienia, które przygotował w biegu, i drŜący i przeraŜony poleciał w stronę siostrzanego statku. Bał się tego, co moŜe teraz spaść z burzliwego nieba. *** Ryk gniewu i smutku Sha-Kaana przerwał ciszę, która po tym wszystkim nastąpiła. On i NosKaan przebili cięŜkie chmury i weszli do wody tam, gdzie zniknął Hyn-Kaan i statek. Przycisnęli skrzydła do boków i niczym olbrzymie bełty wypuszczone z gigantycznej kuszy nurkowali w poszukiwaniu utraconego brata. Kiedy go odnaleźli, był juŜ martwy, zaplątany w liny i zniszczone drewno, jego ciało powoli zsuwało się coraz niŜej. Martwe oczy wpatrywały się w niebo, a morze delikatnie podtrzymywało jego bezwładną złamaną szyję i głowę. Sha-Kaan nakazał Nosowi podąŜać za nim i powrócił na powierzchnię. Jego umysł płonął. Oto jego brat, który tak długo znosił wszelkie trudy Ŝycia na Balai, zginął z ręki człowieka. Za to musi być zemsta. Ale kiedy juŜ znalazł się tuŜ pod chmurami i wykręcał szyję w poszukiwaniu następnych wrogów, jeden człowiek uratował go przed ludźmi i własnym gniewem. Nie, Sha-Kaanie, powiedział głos w jego umyśle. Zabiją was. A gdy znów spojrzał w dół i ujrzał magów zebranych na pokładach ocalałych statków, wiedział, Ŝe Hirad Coldheart ma rację. *** Słońce Calaius pruło fale, przepływając między rozrzuconymi po morzu szczątkami statków. Płótno Ŝaglowe, bagaŜe, połamane deski, liny. Ciała. Dziesiątki ciał. Wszystkie unoszące się na wzburzonej wodzie, zalewane deszczem. Kaan rozproszyły dordovańską flotę. Tylko trzy statki, które nadal były w stanie płynąć, właśnie oddalały się od pola bitwy, kierując się na północ i zachód. Trzy nieodwracalnie uszkodzone powoli tonęły, a resztki ich załóg gorączkowo opuszczały szalupy lub skakały do
morza. Czwarty teŜ miał kłopoty, jego Ŝagle i fragmenty masztu ciągnęły się za nim po wodzie, a pokład przechylił się pod dziwnym kątem. A załoga rąbała i ciągnęła liny, maszt i Ŝagle, próbując pozbyć się bezwładnego cięŜaru, który ich przewracał. Ale nie mogli zapanować nad zwróconym burtą do martwej fali Ŝaglowcem, co nieuchronnie musiało doprowadzić do jego całkowitego, szybkiego, zniszczenia. Hirad nie zwracał na to wszystko uwagi. Oglądał ostatni lot Hyn-Kaana i widział, jak cięŜko ranne smoki nurkują w ślad za nim. Teraz śledził je wysoko na niebie, gdy pojawiały się i znikały w chmurach. Serce miał cięŜkie. To on ich poprosił, by przyszły Krukom na pomoc, a teraz HynKaan nie Ŝyje, a Sha i Nos nie przetrzymają kolejnego ataku zaklęć. Lećcie na Herendeneth, przekazał im. Na razie zostaniemy nad tobą, brzmiała odpowiedź. śaden wróg nie nadleci, by was zaatakować. Kiedy zapadnie ciemność, znajdziemy sobie jakąś kryjówkę. Zaklęcia nadal nas palą. Nic nas nie chroni. Słabniemy z kaŜdym uderzeniem skrzydeł. Przykro mi, Wielki Kaanie. Niech Niebiosa mają nas w opiece, Hiradzie Coldheart. Twoja ziemia to sprawiła, a nie ty. Powietrze jest złe, jedzenie nie daje nam sił i nie moŜemy się odnawiać. śyczę wam szczęścia w tym, co nadejdzie. Dziękuję, Wielki Kaanie. To dzięki wam się udało. Umysł Sha-Kaana zamknął się przed nim. Hirad wiedział, Ŝe teraz szybują wysoko w niebie, odpoczywając na wietrze, a gdy zapadnie noc, będą musieli wylądować. Spojrzał na ocean, smoki zrobiły swoje. Czas pokaŜe, czy to wystarczy. Mniejsze Ŝagle i długie łodzie próbowały posuwać się do przodu, a resztki załóg opuszczały zniszczone statki. Niektórzy marynarze kierowali się w stronę innych Ŝaglowców, a niektórzy, niewidoczni wśród fal, próbowali dotrzeć do brzegu wraz z Ŝołnierzami i magami, których niosły na pokładzie ich zniszczone teraz resztki floty. Hirad doszedł do wniosku, Ŝe Krukom wyraźnie brakuje magów. Mają wprawdzie Protektorów, i kaŜdy z nich jest wart pięciu innych wojowników. Ale Dordovańczykom mogło pozostać ponad sześćdziesięciu magów, a moŜe nawet więcej, podczas gdy Krucy mają ich tylko troje i to, co uda się wykrzesać z Al-Drechar. Pewnie niewiele, jeśli Erienne dobrze oceniła ich pogarszający się stan. Dlatego muszą dotrzeć na Herendeneth na tyle wcześnie, by mieć duŜo czasu na przygotowania. Barbarzyńca odszedł od relingu na dziobie i ruszył po pokładzie. Gestem wezwał Darricka stojącego przy luku dziobowym. - Zbierz Kruków. Musimy porozmawiać. Upewnij się, Ŝe będzie Bezimienny, uwzględnij teŜ siebie i Ren’erei. Kajuta kapitana. Zejdę tam za chwilę. - W porządku - rzekł Darrick. Hirad wszedł po drabinie na pokład sterowy. Jevin skinął głową, gdy się do niego zbliŜył. - Wspaniały widok. To majestatyczne istoty - stwierdził Jevin. - Mamy przewagę.
- Ale jest niewielka i stracimy ją, jeśli teraz nie pospieszymy się - powiedział Hirad. - To czas, byś zaryzykował wszystko, jeśli wierzysz w to, co robimy. Czy moŜesz sprawić, byśmy płynęli jeszcze szybciej? *** Szyper Wiązu Oceanu z przyjemnością obserwował wciągnięcie na maszty Słońca Calaius więcej Ŝagli niŜ dyktował rozsądek. Wszyscy na jego statku znaleźli się na rufie, gdy smoki zaatakowały dordovańską flotę. Wszystkie serca biły dwa razy szybciej na widok przeraŜających obrazów. I wszystkie oczy rozszerzyły się, a oddechy zatrzymały. Elf słyszał kiedyś, Ŝe na Balai są smoki, które pozostały tu po wojnach z Wesmenami. Wiedział teŜ, Ŝe w jakiś sposób są związane z Krukami. Dlatego nie sądził, by jego statek był zagroŜony, i przekazał tę informację całej swojej załodze, ale nie uznał za koniecznie wyjawienie tych myśli obecnym na pokładzie Czarnym Skrzydłom i Dordovańczykom. Obserwowanie ich paniki, pospiesznego przygotowywania zaklęć i napiętych twarzy, gdy zebrali się na pokładzie, dawało mu satysfakcję. Więcej sił zmarnowanych, więcej nerwów zszarpanych. To moŜe być tylko dobre. Nigdy nie sądził, Ŝe kiedykolwiek ujrzy smoki, widok ich niezwykłych rozmiarów i mocy zapierał mu dech w piersi. Śmierć jednego z nich, a moŜliwe, Ŝe śmiertelne rany pozostałych były godne współczucia, lecz ich ataki odmieniły sytuację. Teraz mógł być pewien, Ŝe Ren, jeśli znajduje się na pokładzie Słońca, jak zakładał, dotrze do Herendeneth pierwsza. Dobrze znała kanały i szlak, którym musieli się kierować. Nie wiedziała tylko, w którym dokładnie momencie zanurzenie Słońca Calaius uniemoŜliwi im dalszą Ŝeglugę, ale szyper postanowił, Ŝe jej to pokaŜe w jedyny moŜliwy sposób. Deszcz zaczynał się uspokajać, ale piętrowe chmury wcale nie miały zamiaru znikać. Nakazał poluzowanie Ŝagli, by odrobinę spowolnić, i spojrzał na promień oświetlający południowe niebo. Potem pomodlił się, by Al-Drechar jeszcze Ŝyły, i poklepał sternika po ramieniu. - Tak trzymać, chłopcze - powiedział. - Tak trzymać.
Rozdział 34
Reszta popołudnia minęła pod znakiem cięŜkich chmur, silnych wiatrów i od czasu do czasu
nagłej ulewy, połączonych z nieustannymi odgłosami grzmotów i blaskiem błyskawic. Gdy zapadła noc, znajdowali się kilkanaście godzin drogi przed Dordovańczykami i jakąś godzinę za Wiązem Oceanu. KaŜdy rozsądny kapitan zarządziłby rzucenie kotwicy w chwili, gdy znaleźli się w kanale między pierwszymi wyspami Archipelagu Ornouth, lecz nie Jevin. PoniewaŜ Wiąz nie zwalniał, Jevin nie mógł pozwolić sobie na to, by stracić z oczu smukły i szybki elfi statek. Nie mógł teŜ pozwolić ścigającym ich Dordovańczykom, aby ich dogonili. Jego załogę czekała więc bezsenna noc, gdyŜ ci, którzy nie byli bezpośrednio zajęci kierowaniem statkiem, pełnili rolę obserwatorów na lewej i prawej burcie, dziobie i rufie. Wypuszczono sondy, by sprawdzać głębokość wody pod martwą falą, która na szczęście zaczynała się zmniejszać, gdyŜ dotarli na względnie zaciszne wody. Ren pozostała na pokładzie sterowym przez całą noc, doradzając Jevinowi wybór bezpiecznych kanałów i uspokajając go, gdy statek przepływał niebezpiecznie blisko kamiennych ścian, próbując znaleźć najlepszą głębokość. Gdy spotkanie w kabinie kapitana skończyło się i magowie powrócili do łóŜek, by odpocząć i odzyskać siły, Hirad, Bezimienny i Darrick usiedli razem, rozwaŜając róŜne taktyki obronne. Pozostałości kolacji nadal stały na stole i trzej męŜczyźni posilali się, zapijając słabym winem rozcieńczonym wodą. Bezimienny był zatroskany. Lewą nogę wyciągnął przed siebie na stole i ze skrzywioną twarzą ciągle masował biodro. - Chyba nadszedł czas, Ŝebyś powiedział nam, jak to z tobą jest - stwierdził Hirad. - Musimy ustalić jakiś szyk. - Chcę tylko, Ŝeby Aeb walczył po mojej lewej stronie - odparł Bezimienny. - Poza tym Ŝadnego ulgowego traktowania, dobrze? Nie moŜemy sobie na to pozwolić. - Nie wykręcisz się tak łatwo. Powiedz mi, jak z twoją nogą. - Jest sztywna i słaba. Nie miałem czasu na odbudowanie mięśni, więc jest tam tylko to, co posztukowała Erienne. Czasami biodro blokuje się i choć Erienne mówi, Ŝe to minie, nie mam takiej swobody poruszania się, jakiej potrzebuję. - Zagryzł wargę. - Nie będzie mi łatwo walczyć. - No i co? - I dlatego nie mam zamiaru uŜywać dwuręcznego miecza, bo nie starczy mi siły, by się nim porządnie zamachnąć. Elfy mają na statku trochę zapasowych ostrzy. Nie jestem do nich zbytnio przyzwyczajony, ale jaki mam wybór? W lewą rękę pewnie wezmę sztylet. - Potrząsnął głową. Przepraszam, Hirad. Wygląda na to, Ŝe będę dla was pewnym obciąŜeniem. Hirad uniósł brwi, a Darrick nie zdołał zdusić śmiechu. - ObciąŜeniem? - powtórzył generał. - MoŜe to sprawi, Ŝe będziesz tylko „lepszy od większości” zamiast „lepszy od absolutnie wszystkich”, ale nic więcej. - I tak niewiele moŜemy z tym teraz zrobić - zauwaŜył Hirad. - Po tym, co usłyszałeś od Ren i Erienne, powiedz mi, Bezimienny, jakie według ciebie czekają nas największe problemy na wyspie?
Bezimienny wydął policzki. - CóŜ, oni nie pobiegną prosto ścieŜką prowadzącą z przystani, prawda? Mogą latać i przenosić na krótkie odległości Ŝołnierzy, więc musimy spodziewać się ataku z kaŜdej strony. Jeśli nie zablokujemy części wejść do domu, grozi nam, Ŝe zostaniemy zalani. Przypominam teŜ, Ŝe jeŜeli nie uda nam się osłonić przed magicznym ostrzałem, to wszystko nie będzie miało najmniejszego znaczenia. - Myślisz, Ŝe to zrobią? - zastanowił się Hirad. - Ja bym tak postąpił - rzekł Darrick. - W ten sposób nie ryzykują Ŝycia Ŝadnego ze swoich ludzi i mogą szybko dostać to, czego pragną. - Czy jesteśmy w stanie w jakiś sposób to powstrzymać? - To zaleŜy od tego, ilu Protektorów chcesz pozostawić poza domem - odpowiedział Darrick. Podejrzewam, Ŝe Dordovańczycy będą spodziewać się po nas ciasnego szyku obronnego, niezaleŜnie od tego, gdzie się znajdziemy. Wiedzą, Ŝe mamy tylko jeden statek, a więc wystawimy przeciwko nim ograniczoną liczbę ludzi. - Nie zapominaj, Ŝe nie wiedzą, jakiego oporu mogą spodziewać się na samej wyspie - wtrącił Bezimienny. - Zgoda, ale kiedy zaczną atakować, szybko zorientują się, Ŝe tam nie ma znaczących sił. Jeśli uda nam się ukryć Protektorów na zewnątrz, będą mogli zaatakować magów, kiedy ci zaczną rzucać zaklęcia. Sukces takiej taktyki będzie zaleŜeć od tego, ilu Ŝołnierzy sprowadzą ze sobą i jak ocenią zagroŜenie, jakie dla nich stanowimy. - Ilu Protektorów wycofałbyś z obrony domu? - Hirad starał się ustalić bardziej konkretny plan. - Ośmiu, nie więcej. Ale to w znacznym stopniu zaleŜy od ukształtowania terenu. Muszą być niewidoczni z góry, jak równieŜ z poziomu ziemi. Sądzę, Ŝe powinniśmy zastanowić się nad tym. Generał nalał wody do swojego kielicha. - Coś jeszcze? - Hirad spoglądał na Bezimiennego. - Wiem, Ŝe nie moŜemy być niczego pewni, ale nie starczy nam czasu na zastanawianie się, kiedy juŜ dotrzemy na miejsce. - Nie mamy zbyt wielkiego wyboru - zauwaŜył Bezimienny. - Nie powinniśmy dzielić naszych sił, ale pomysł Darricka moŜe okazać się sukcesem, jeśli uda nam się ich zaskoczyć. Stan zdrowia Al-Drechar będzie tu znaczącym czynnikiem. Nie chcemy, by magowie Kruków tracili siły na ochronę domu, ale moŜe do tego dojść. A jeśli tak się stanie, zostaniemy zmuszeni do myślenia w biegu, jak powstrzymać Ŝołnierzy przed dostaniem się do środka domu. Bezimienny coraz cięŜej oddychał. Wstał, krzywiąc się z bólu. - Muszę odpocząć. Najpierw przejdę się po pokładzie i spróbuję rozluźnić. Kto jeszcze ma ochotę? - Czemu nie? - zgodził się Hirad. Darrick pokiwał głową i uśmiechnął się. - Zostawię to wam. Ja tymczasem parę razy spadnę z koi, kiedy będę próbował zasnąć. - W takim razie do zobaczenia o świcie. I postaraj się nie obudzić zbyt posiniaczony, co? -
Barbarzyńca odwrócił się do Bezimiennego. - Chodź, staruszku, zaprowadzimy twoje zastałe kości na górę. - Widzisz tę pięść? Nie jestem tak połamany, Ŝebym nie mógł cię pokonać, Coldheart - odparł Bezimienny. - Najpierw będziesz musiał mnie złapać. I dwaj przyjaciele ruszyli na pokład. *** O świcie Słońce Calaius zwolniło. Wiatr pędził wokół wysp Ornouth, szarpiąc drzewa porastające ich zbocza i zmuszając Jevina do zwinięcia części Ŝagli. Przed nimi Wiąz zrobił to samo, a kiedy Dordovańczycy natrafią na wirujące podmuchy, bez wątpienia postąpią podobnie. Płynęli szerokim kanałem między dwiema większymi wyspami z wewnętrznej grupy wysp. Chmury wisiały niŜej niŜ kiedykolwiek, zasłaniały wzgórza i górskie szczyty i wpełzały do dolin, gęste, szybkie i cięŜkie od deszczu. Na szczęście fale nie miały tutaj tak wielkiej siły, jak na otwartym morzu, i choć nadal rozbijały się o brzegi, a w powietrzu unosiła się piana, kanały były spokojniejsze. Ren stała na pokładzie sterowym, tak jak to robiła przez całą noc, i nie spuszczała wzroku z rufy Wiązu Oceanu, czekając na znak, kiedy muszą zejść do łodzi. Oceniała, Ŝe płynąc tak wolno, jak teraz, mają przed sobą jeszcze dzień Ŝeglugi. Choć w takich warunkach kierowanie jednomasztowymi skifami byłoby kłopotliwe, prawdopodobnie mogliby płynąć nimi nieco szybciej. Na pokładzie zebrała się cała załoga, nawet ci, którzy nie trzymali wachty, Krucy i Protektorzy. Nikt nie pozostał pod pokładem z wyjątkiem kuka, ale nawet i on wyglądał na górę, kiedy tylko mógł bezpiecznie zostawić swoje garnki. Jevin, wyraźnie zdenerwowany, chciał, by kaŜdy był gotowy do działania, gdyby wpadli na mieliznę. Woda pod kilem miała głębokość zaledwie kilku stóp. Protektorzy czuwali gotowi do spuszczenia łodzi w kaŜdej chwili, a elfia załoga stała obok, aby nimi kierować. Herendeneth widniało prosto przed nimi. Promień rozświetlający ponury poranek był pięknym, lecz niepokojącym wyrazem magicznej mocy, która, jak wiedziała Ren, nie miała nic wspólnego z siłą Al-Drechar, za to o wiele więcej z ich coraz mniejszą zdolnością do chronienia Lyanny. Ren obawiała się tego, co mogą odkryć, gdy juŜ dotrą na ląd. Nagle statek zadrŜał, gwałtownie zwalniając. Rozległ się głośny zgrzyt, który niezwykle powoli przesuwał się wzdłuŜ kilu pod ich stopami, rezonując w kadłubie statku. Oczy wszystkich wpatrywały się w morze, mierniczy potrząsali głowami. DrŜenie nie ustawało. - Tak trzymać - powiedział Jevin napiętym głosem, zaciskając dłonie na relingu tak mocno, Ŝe aŜ zbielały mu kostki. Stojąca obok Ren czekała, aŜ rozlegnie się trzask pękającego drewna, którego kapitan tak się obawiał. Mieli wraŜenie, Ŝe przez cały wiek ciągną po dnie morza. Ale deski nie pękały, a woda nie wdzierała się do środka, i w końcu zgrzyt zupełnie ucichł.
Jevin odwrócił się do Ren’erei. Dyszał cięŜko, ocierając bladą twarz. - Piasek - stwierdził cicho. - Ale następnym razem moŜe być coś innego. Jak daleko jeszcze? - Niedaleko - odparła Ren, choć wcale nie miała takiej pewności, czuła, jak sama drŜy. Wszystko będzie dobrze, nie zawiodą nas. - Zakładając, Ŝe ich szyper wciąŜ jeszcze Ŝyje. Nie chciałbym kazać mojej załodze zbyt długo tego znosić. Ani mojemu statkowi. Na jaki znak my właściwie czekamy? Ren właśnie miała wzruszyć ramionami, gdy spojrzała w stronę Wiązu i na jej twarzy pojawił się uśmiech. - Właśnie na ten - wskazała przed siebie. *** Selik wpadł na pokład sterowy, a za nim jego dwóch ludzi. - Lepiej, Ŝebyś miał jakiś rozsądny powód, aby zmieniać kurs statku - wychrypiał, odpychając szypra od steru. - Widziałeś kanały i słyszałeś wykrzykiwane głębokości - powiedział gładko szyper. Płynięcie prosto przed siebie nie jest dla tego statku najlepszą drogą do celu. - Kłamiesz. Widzę to w twoich skośnych elfich oczach. Myślisz, Ŝe jestem ślepy? - Nie, ale jeśli nie masz lepszych informacji na temat głębokości kanału, przed którym właśnie zawróciłem, lepiej pozwól mi robić swoje. W końcu po co miałbym wyprowadzić was w pole? Cieszę się, Ŝe zabieram was na wyspę. Wręcz nie mogę się doczekać, kiedy was tam pochowam. Selik przez chwilę zastanawiał się. - Pewnie uwaŜasz mnie za głupca - wycedził wreszcie cicho. - Jak długo będziemy płynąć, zanim znów zmienimy kurs? - Pół dnia. Jeśli mi nie wierzysz, zabij mnie i sam kieruj statkiem. Oczy Selika zimno błyszczały. *** - To jest ten znak? - upewnił się Jevin. - Tak. - Ren skinęła głową. - Ten kanał prowadzi prosto, a potem po opłynięciu następnej wyspy trzeba zmienić kurs. - Chylę głowy przed twoją wiedzą. Co chcesz, Ŝebym teraz zrobił? - Jeśli moŜesz, dopłyń do tego miejsca, gdzie oni zmienili kurs. Tam się zatrzymaj, a my spuścimy na wodę łodzie i odpłyniemy. Potem moŜesz podąŜyć za Wiązem, znaleźć spokojne wody i ukryć się albo zawrócić. Nie słyszałam o Ŝadnym innym szlaku prowadzącym na ocean. Sam musisz podjąć decyzję. - A co jest przed nami, za lewą burtą? - Wyspa za wyspą. Tamtędy nie dotrzesz na Herendeneth, ale moŜesz bezpiecznie rzucić kotwicę w lagunie dzień drogi stąd. Poznasz ją, kiedy tylko ją zobaczysz. MoŜecie ukryć się tam i odpocząć. Ale lepiej trzymajcie się prawego brzegu. Przy tamtych wyspach dno opada bardzo ostro
w dół, a lewa strona jest pełna raf ukrytych tuŜ pod powierzchnią wody. Jevin skinął głową. - A co z Wiązem? - Nie wiem - odpowiedziała zmartwiona Ren. - Pewnie spróbuje jak najdalej odciągnąć Czarne Skrzydła. To bardzo dzielny elf. - Zrobię, co będę mógł. - Dziękuję. Nim Słońce Calaius prześlizgnęło się kanałem do miejsca, gdzie Wiąz zmienił kurs, wszystkie twarze pokrywał pot. Teraz Ŝaglowiec zaczął wykonywać zwrot w lewo, gotów podąŜyć za drugim elfim statkiem i oddalić się od Herendeneth. Pokład zajmowali ludzie i elfy, broń, małe Ŝagle i skrzynie jedzenia. Protektorzy zebrali się wokół Ŝurawików pokładowych, które wyciągnięto z ładowni i umieszczono na swoich miejscach. Zawiesili na bloczkach barkasy i opuścili je na spokojniejszą wodę po zawietrznej statku. Potem szybko zeszli po sieciach i zaczęli chować swoje rzeczy pod płótnem na dziobie i rufie. Jevin był gotów rozstać się z dwoma barkasami, więc Protektorzy podzielili je między siebie. Ustalono, Ŝe Darrick i Ren równieŜ z nimi płyną, kaŜde na innej łodzi, i zabierają ze sobą Thrauna, chociaŜ nadal pozostawał uśpiony. Hirad nawet nie chciał słuchać na ten temat Ŝadnych sprzeciwów. - Jeśli przyjdzie nam zginąć, zginiemy wszyscy razem, a Thraun musi znaleźć się tam, gdzie Al-Drechar będą mogły się nim zająć - stwierdził. Krucy mieli popłynąć na jednomasztowym skifie. Jevin mógł oddać im tylko te trzy łodzie. Nie chciał pozbawić siebie i załogi moŜliwości ucieczki, gdyby statek zaczął iść na dno. Elfy zeszły do skifa i postawiły maszt. śagiel łopotał luźno, ale był gotów. Pomogły teŜ Bezimiennemu, który niezgrabnie schodził po sieciach, a ból biodra aŜ wyciskał mu łzy z oczu. Nie chciał usiąść, wolał stać i trzymać się masztu, kiedy będą Ŝeglować. Obserwujący go Hirad spojrzał z niepokojem na Ilkara, po czym obaj zeszli i usiedli na dziobie. Twarz Ilkara zbladła na myśl o podróŜy tak małą łódką. Denser trzymał ster i lekko się uśmiechał. - To stare, znajome uczucie - zwrócił się do siedzącej przy nim Erienne. - Przypominasz sobie zapewne, Ŝe zatoka Triverne była niczym staw w porównaniu z morzem tutaj - odparł Ilkar. - A mimo to twoje sterowanie sprawiło, Ŝe czuliśmy się jak na wzburzonym oceanie. Nie mogę uwierzyć, Ŝe znów dopuściliśmy cię do steru. - Nie widzę innych ochotników - zauwaŜył Denser i spojrzał na Erienne. Kobieta siedziała z zaplecionymi na brzuchu rękami i spoglądała w napięciu w stronę Herendeneth. - Wkrótce tam będziemy, kochana - dodał. - Wiem. - Erienne odwróciła się w jego stronę. - Tak bardzo za nią tęskniłam, ale... - Przerwała i przełknęła ślinę. - Zawsze jest nadzieja - stwierdził Denser, choć sam jej nie miał. - Nie, nie ma. Ale dowieź nas tam bezpiecznie. I szybko.
Hirad odepchnął łódź od burty statku. Pomachali załodze i wykrzyczeli słowa podziękowania, po czym skierowali się w swoją stronę. Bezimienny postawił Ŝagiel, który szybko napełnił się wiatrem i poniósł ich w ślad za Protektorami. *** Szyper Wiązu Oceanu zobaczył ich na długo przed tym, nim rozległy się krzyki. Przeszedł przez pokład sterowy do rufy i pochylił się. Ujrzał dordovańskiego maga wpatrującego się w mrok późnego ranka i Selika spieszącego w jego stronę. - Niech to diabli - mruknął. Wrócił do sternika i stanął przy nim. - Zejdź z pokładu. Jeśli mag ich zobaczył, Selik wejdzie tu i mnie zabije. Wiecie, co macie robić. - Tak, kapitanie. - Pamiętaj, Jedność musi przetrwać, a Al-Drechar są najwaŜniejsze. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Szyper popchnął sternika w stronę drabiny, a sam chwycił za ster i popatrzył zdecydowanie przed siebie. Sternik skierował się w stronę bosmana i pierwszego oficera. Ci spojrzeli na kapitana, lekko skinęli głowami i wrócili do swoich zadań. Kapitan usłyszał odgłos biegnących stóp. Serce zabiło mu szybciej, mocniej chwycił za ster. Nad drabiną pojawiła się twarz Selika, a jej wyraz był odpowiedzią na pytanie, którego kapitan nie zdąŜył zadać. Za nim zjawiło się dwóch magów i jeden Ŝołnierz. Selik podszedł do szypra i chwycił go za gardło, po czym popchnął do tyłu. W wolnej ręce miał sztylet, a jego zniszczoną twarz wykrzywiała wściekłość. - Teraz mi powiesz. - Obejrzał się przez ramię. - Ty, chwyć za ster. Trzymaj go tak, jak jest. Na razie. - Selik uniósł sztylet na wysokość prawego oka szypra. - Mów. - Nawet nie chciało ci się przepytać mnie, prawda? - odpowiedział szyper. - W swojej arogancji myślałeś, Ŝe pozwolę ci zniszczyć to, co najświętsze w moim Ŝyciu. CóŜ, moje zadanie zostało wykonane. Utraciłeś Erienne, a ja wskazałem tym, którzy będą mogli cię powstrzymać, właściwą drogę. My tymczasem Ŝeglujemy w przeciwnym kierunku. I przez ten cały czas świat obraca się dalej, a ty masz coraz mniejszą szansę na dokonanie morderstwa. Selik patrzył na niego z otwartymi ustami, z opuszczonego w dół lewego kącika ciekła struŜka śliny. Nawet trochę się cofnął, choć czubek sztyletu pozostał na swoim miejscu. - Ale siłom prawdy nie wolno niczego odmawiać - wyszeptał i w jego oczach pojawił się gorączkowy blask. - Zdradziłeś wszystkie Ŝyjące istoty na Balai. Szyper czuł wzrastającą nienawiść Selika i rękę zaciskającą się na jego gardle, widział drŜenie sztyletu. Wiedział, Ŝe nie ma duŜo czasu. - Spóźniłeś się, Selik. Erienne powróci do swojego dziecka i razem zniszczą ciebie i wszystko, co sobą reprezentujesz. Jeśli na tym właśnie polega moja zdrada, umrę szczęśliwy. Uderz więc swoim sztyletem, Czarne Skrzydło, bo juŜ nie moŜesz mnie zastraszyć ani skrzywdzić. Pod pełnymi Ŝaglami i na spokojnych wodach Wiąz płynął z olbrzymią prędkością. Kapitan nie wiedział i zupełnie go to nie obchodziło, w jakim kierunku. W końcu dno morskie podniesie się na
tyle, by zetknąć się z kilem statku, ale wiedział, Ŝe on nie doŜyje tej chwili. Sztylet jeszcze bardziej zbliŜył się do jego twarzy. Szyper nawet nie drgnął. - Jeśli cię zabiję, załoga oczywiście odmówi kierowania statkiem. Nie jestem takim głupcem, za jakiego mnie uwaŜasz - stwierdził Selik. Szyper roześmiał się. - Obejrzyj się, Selik. JuŜ odmówili. Przegrałeś, a ja wygrałem. Selik obrócił się i spojrzał na pokład. Elfia załoga była tam, gdzie trzeba - na takielunku, przy linach i sztagach. Szmaty i wiadra leŜały nieruchomo na pokładzie, a sondy zostały zwinięte. Cała załoga stała nieruchomo. Czekali. - Obróćcie ten przeklęty statek - ryknął Selik - albo wasz ukochany kapitan zginie! - Nikt się nie poruszył. - PrzecieŜ twój człowiek stoi przy sterze - powiedział spokojnie szyper. Selik prychnął. - Tak, stoi. Skieruj nas w środek tego kanału. - Ale... - Zrób to! To przecieŜ nie moŜe być takie trudne. Obróć koło sterowe. - Szyper przyglądał się, jak Czarne Skrzydło obraca ster. Wiąz Oceanu zaczął wykonywać zwrot. Zakołysał się, Ŝagle przez chwilę chwytały pełny wiatr, po czym przystosowały się do nowego halsu. Wymagały wytrymowania, by móc jak najlepiej wykorzystać nowy kurs. Kapitan nie musiał się odwracać, by wiedzieć, co teraz robi jego załoga. - Wracajcie do pracy! - krzyknął Selik. - Nikt nie moŜe zmienić kursu tego statku bez rozkazu kapitana - powiedział cicho szyper. - Na twoje rozkazy nawet nie ruszą palcem. Selik obserwował przez chwilę Ŝagle i na jego twarz powrócił uśmieszek. - Wygląda na to, Ŝe juŜ cię nie potrzebuję, drogi kapitanie. Jestem pewien, Ŝe twoja załoga nie będzie chciała utopić się z powodu jakiejś zapomnianej morskiej zasady, co? Ty, oczywiście, nie będziesz miał okazji, aby się o tym dowiedzieć. Gdy sztylet uderzył i głowę kapitana na chwilę wypełnił ból, wiedział, Ŝe Selik wkrótce do niego dołączy, aby przyjęli go bogowie morza. A oni osądzą go i wymierzą karę.
Rozdział 35
Droga była czasem trudna, ale nigdy szczególnie niebezpieczna. Podczas gdy Protektorzy w idealnej synchronizacji napierali na wiosła, wbijając je we wzburzoną wodę, Krucy pod pełnym Ŝaglem prześlizgnęli się po powierzchni kanału i wkrótce pozostawili barkasy za sobą. Po lewej stronie mieli olbrzymie klify niknące w niskich chmurach, a po prawej serię mniejszych kamiennych wysepek. Wiatr uderzał w skif z pełną siłą, zmuszając Kruków do siedzenia na prawej burcie, by zrównowaŜyć przechył Ŝagla. Z jedną ręką na szocie grota, a drugą na sterze, Denser Ŝeglował pod uwaŜnym, lecz pełnym aprobaty spojrzeniem Bezimiennego, który nadal stał, trzymając się masztu lub sztagu. Serce Densera biło szaleńczo, jego umysł przepełniało podniecenie. Ich prędkość radowała go, gdyŜ pędzili w stronę Lyanny, córki, której nie widział zbyt długo, lecz która będzie go kosztować Ŝycie Erienne. Spojrzał na nią. Siedziała po jego prawej, z jedną ręką zaciśniętą na okręŜnicy, a drugą na jego ramieniu, i wpatrywała się w niego spod kaptura płaszcza. Uśmiechnął się, a ona chwyciła go jeszcze mocniej za ramię, tak Ŝe poczuł jej uścisk przez rękaw cięŜkiego płaszcza. Pokiwał głową, gdyŜ nic więcej nie mógł zrobić. Przez ostatnie kilka dni byli nierozłączni, poznali bliskość i jedność, jakiej nigdy wcześniej nie zaznali. Częściowo zrodziła ją rozpacz, oczywiście, ale było w tym takŜe coś więcej. Świadomość, Ŝe to, co muszą zrobić, jest właściwe, i choć zostaną na zawsze rozdzieleni, miłość, której zaznali, będzie Ŝyła dalej w Lyannie. Denser miał jednak pewność, Ŝe nigdy nie pogodzi się z utratą Erienne. Ale juŜ się wypłakali. To, co mogło lub powinno się jeszcze w ich Ŝyciu zdarzyć, teraz straciło juŜ waŜność. Nie zrealizują swoich marzeń i planów. Teraz muszą stawić czoła rzeczywistości, a Denser musi skoncentrować się na uratowaniu córki, by jego Ŝona mogła dla niej umrzeć. Znów podniósł wzrok, zmienił nieco pozycję steru i wypuścił szot, gdyŜ kolejne podmuchy wiatru stawały się coraz silniejsze. JuŜ niedaleko. Krucy ujrzeli po raz pierwszy Herendeneth, gdy popołudnie zaczęło zmieniać się w zmierzch. Z początku wyspa wydawała się niedostępną kamienną ścianą, lecz potem na jej szarym obliczu pojawiły się zielone plamy, jakby przez na wpół otwarte drzwi patrzyli na unoszone wiatrem liście. Erienne głośno wciągnęła powietrze. - Iluzja rozpada się. Bez trudu zobaczą z góry dom, jestem tego pewna. - Musimy znać sytuację - stwierdził Bezimienny. - MoŜe tam polecisz i rozejrzysz się, kochana? - zaproponował Denser. - Powiesz im, Ŝe nadchodzimy, i spędzisz trochę czasu z Lyanną, bo potem będziemy bardzo zajęci. Erienne rozpromieniła się.
- To cudowny pomysł. - Jestem z nich znany. Czasami - dodał Denser. Erienne podniosła się i otoczyła maga ramionami, całując go namiętnie. - Co za niesmaczna ostentacja - mruknął Hirad, uśmiechając się szeroko. - Z pewnością. - Denser wyplątał się z uścisku Ŝony i pociągnął do siebie ster, który niechcący przesunęła Erienne. Kobieta przygotowała zaklęcie i uniosła się w powietrze. Na chwilę zawisła nad Denserem i pocałowała go w czubek głowy. - Pospieszcie się - powiedziała. Wyciągnął dłoń i pogłaskał ją po twarzy. - Zobaczę, co się da zrobić. Poleciała na południe, trzymając się nisko i unikając najgorszego wiatru, który dął nad klifami. Wkrótce zmieniła się w niewielką plamkę na niebie. Denser patrzył za nią, zazdrosny o kaŜdego, kogo obdarzała swoją miłością. Nawet jeśli to była jego córka. Tymczasem Bezimienny zerkał na coraz bardziej zielonego na twarzy Ilkara. - Czy moŜesz spojrzeć do tyłu, Ilkar? Musimy wiedzieć, czy ktoś za nami płynie i jak daleko. Ilkar pokiwał głową. - Wszystko, byle tylko zejść z tego niepewnego stosu podskakujących desek. - Nie zbliŜaj się do nich - poradził Hirad. - Nie martw się - odparł Ilkar, wskazując na swoje oczy. - One są bardzo dobre. *** Jevin trzymał się prawego brzegu, tak jak mu radziła Ren. Obserwatorzy stali na dziobie i rufie, i gdy zabrzmiał krzyk, a z bocianiego gniazda przekazano znak, wcale nie był zdziwiony, choć widok go zmartwił. Oto, kołysząc się z boku na bok niczym olbrzymi pijak, nadpływał Wiąz Oceanu. Pojawił się w ich polu widzenia późnym, ciemnym popołudniem. U steru stał ktoś, kto najwyraźniej nie miał pojęcia o związku między kołem sterowym a sterem, sile i kierunku wiatru czy bezwładności tego pięknego statku. Ten widok oznaczał, Ŝe prawdopodobnie załoga siostrzanego statku zginęła. Kapitan wzniósł modły do bogów mórz i wiatrów, by zachowali bezpiecznie ich dusze na łonie oceanu. A potem stał i czekał na to, co nieuniknione. Widział, jak Wiąz pod pełnymi Ŝaglami kołysze się we wszystkie strony. Nikt nie stał na Ŝaglach, nikt nie ciągnął szotów. Kiedy nadejdzie czas, nie będą gotowi, i ta myśl dawała Jevinowi pewną satysfakcję. Większość z nich utonie i spędzi całą wieczność w pełnym cierpienia półmroku, blisko powierzchni, lecz na tyle głęboko, by nie móc zaczerpnąć tchu. śyczył im tego z całego serca. Przez chwilę nawet obawiał się zderzenia, ale potem doszedł do wniosku, Ŝe ci głupcy na Wiązie nie są w stanie sterować na tyle dobrze, by do tego doprowadzić. Potem zastanawiał się, czy oni choćby pomyśleli, dlaczego on postawił tak mało Ŝagli i płynie spokojnie, podczas gdy oni
kołyszą się z boku na bok, a załoga musi cały czas mierzyć głębokość wody. Kiedy to się stało, tylko cięŜko westchnął. Taki piękny Ŝaglowiec zniszczony. Zobaczył to wcześniej, niŜ usłyszał. Znajdujący się moŜe milę od nich Wiąz zwolnił nagle, jakby ręka boga chwyciła go za dziób, i stanął dęba, wciąŜ płynąc do przodu, po czym przewrócił się na bok, odsłaniając olbrzymie i nie do naprawienia dziury w kadłubie. Był to straszliwy widok. Chwilę później doszedł do nich odgłos rozrywania, przedśmiertny jęk bezbronnego statku. Kapitan wyobraŜał sobie... miał nadzieję, Ŝe słyszy krzyki tych na pokładzie, gdy wpadali w bezlitosne morze lub ginęli zmiaŜdŜeni przez kamień i drewno. Woda wokół statku kotłowała się, gdy tonął. - Przygotować łuki - rozkazał. Tuzin marynarzy stanął przy lewej burcie z łukami gotowymi do strzału. Nadlecieli tak, jak się spodziewał. Tchórze bojący się o własną skórę. Podczas gdy ich towarzysze na statku rozpaczliwie próbowali się ratować, magowie odlecieli. Śledził ich wzrokiem na niebie. Jeden z nich niósł drugiego, tak jak Denser Hirada. - Nie pozwólcie im podejść za blisko - ostrzegł Jevin. - śaden z nich nie dotknie mojego pokładu, póki ich serca jeszcze biją. Marynarze naciągnęli cięciwy, napięli ramiona. Jevin czekał, podczas gdy oni zbliŜali się. Kierowali się w stronę kanału, prawdopodobnie pragnąc odnaleźć swoich dordovańskich przyjaciół. Kapitan pomyślał, Ŝe choć nie stanowią zagroŜenia dla jego statku, nie moŜe im pozwolić odlecieć po tym, co zrobili Wiązowi i jego załodze. - Zestrzelcie ich. Tuzin strzał przeszył niebo. Pięciu magów spadło z wrzaskiem, magiczne skrzydła zniknęły, gdy woda zamknęła się nad ich ciałami, a bogowie pomogli im przejść do piekła. Trzech pozostałych, w tym ten ze swoim towarzyszem, próbowało uciec. Łucznicy wyjęli kolejne strzały, zabrzmiał śpiew naciąganych cięciw i czarne pociski poleciały w stronę ofiar. Kolejny mag spadł, a niesiony przezeń męŜczyzna krzyknął. Jevin nie widział dokładnie, gdzie trafiła go strzała, ale miał nadzieję, Ŝe sprowadzi na niego bolesną śmierć. - Schować broń! - zawołał. - Obserwatorzy na lewą burtę. Sprawdźmy, czy jakieś elfy przeŜyły. Ale wyraz twarzy załogi powiedział mu, Ŝe czują to, co on juŜ wie. *** Ilkar leciał z powrotem w stronę skifa, który niósł na pokładzie Kruków. Widział wszystko, co powinien zobaczyć. Pozwalał, by wiatr wiał mu prosto w twarz, czuł pierwsze krople deszczu. Choć po kilku dniach na pokładzie Słońca Calaius nie cierpiał juŜ na chorobę morską, wcale go to nie nastawiało lepiej do Ŝeglowania, dlatego nie miał zamiaru wylądować na pokładzie łodzi. ZbliŜył się do niej i dopasował prędkość swojego lotu, tak by mógł unosić się obok Bezimiennego. Deszcz był coraz bardziej intensywny, uderzenia niesionych wiatrem kropli zaczynały kłuć w twarze.
- Jak to wygląda? - zapytał Bezimienny. - CóŜ, trzy dordovańskie statki nadal się zbliŜają - odparł Ilkar. - Nie pokonają całego kanału przed zmrokiem, płyną zbyt wolno, ale dotrą do miejsca, gdzie my opuściliśmy statek. - Hmmm. - Bezimienny odwrócił się do tyłu, oceniając odległość. - W takim razie spodziewajmy się ataku po zmroku. Bez problemu dopłyną tu łodziami nawet po ciemku, szczególnie jeśli wśród załogi są jakieś elfy. Mogą równieŜ wysłać w powietrze magów. Szkoda, Ŝe nie moŜemy wyłączyć tego przeklętego promienia. - Jeszcze nie wiemy, czy nie moŜemy. - W rzeczy samej. CóŜ, skoro najwyraźniej nie masz ochoty wrócić do nas na łódź, moŜe polecisz tam i zobaczysz, co da się zrobić? - Przyszło mi to na myśl więcej niŜ jeden raz. Zabrałbym jednego z was ze sobą, ale wolę oszczędzać siły. - W takim razie do zobaczenia za kilka godzin - poŜegnał go Bezimienny. - Widziałeś moŜe smoki Kaan? - zapytał Hirad. Ilkar pokręcił głową. - Nie. Ani Jevina, ani Wiązu. W kaŜdym razie nie z tego miejsca, w którym byłem. Przykro mi. I Ilkar pospieszył w stronę Herendeneth, zadowolony, Ŝe kieruje się w przynajmniej częściowo osłonięte miejsce. *** Kiedy Erienne zbliŜała się do Herendeneth, jej serce biło bardzo mocno. Opuściła to miejsce zaledwie na piętnaście dni, ale w tym czasie tak wiele się zmieniło. Tak wiele zostało zniszczone. Widok z bliska był jeszcze bardziej wstrząsający niŜ to, co Krucy widzieli z łodzi. Iluzja ginęła niemal na jej oczach. Wirowała, rozrywała się i ponownie łączyła, przypominając w najsłabszych, lecz wciąŜ istniejących, punktach mozaikę. W innych miejscach zupełnie opadła, gdy niezwykle skomplikowany wzór many rozplątał się i zdestabilizował. Nadejdzie taki moment, gdy wszystko zniknie, lecz teraz nie miało to większego znaczenia. Prawda była taka, Ŝe starannie przygotowana iluzja, która przedstawiała niegościnne skały, została naruszona i kaŜdy mógł zobaczyć, co się za nią kryje. A za surowymi i ostrymi rafami znajdowała się całkowicie nadająca się do zamieszkania wyspa, porośnięta drzewami i pokryta zielonymi tarasami dochodzącymi na szczyt uśpionego wulkanu. Z góry wszystko to było jeszcze bardziej widoczne. Erienne leciała na wysokości około stu stóp i natychmiast zauwaŜyła dom, ogrody i groby. Gdy się zniŜyła, rozmiar zniszczeń, który odsłonił się przed jej oczami, sprawił, Ŝe na chwilę straciła oddech. Całe zachodnie skrzydło domu zostało zawalone, gruzy i popękane drewno wpadło do rozpadliny w ziemi, która ciągnęła się w górę zbocza, wŜerając się w piękne, święte tarasy i na zawsze je kalając. Łagodne potoki, stawy i wodospady zmieniły się w rwące rzeki, a tam, gdzie przerwały brzegi, woda popłynęła w stronę domu i wlała się do jego wnętrza. W dachu było tyle dziur, Ŝe nie byłaby
w stanie ich wszystkich policzyć, a na ziemi leŜały sterty śmieci naniesionych przez burzę. Szkło, drewno, łupek i kamień. Wszystko zniszczone. Nad domem górował promień widocznej many, który stworzyła Lyanna. Był poraŜający, w środku mieszały się barwy czterech kolegiów, spokojny głęboki brąz i czarne rozbłyski, wir zaś w jego wnętrzu w miarę wznoszenia obracał się coraz szybciej. Wysoko wokół promienia krąŜyły chmury, niosące ze sobą błyskawice i grzmoty. Do spodniej części chmur i samej kolumny przylepiła się mgiełka, która rozprzestrzeniała się na całą wyspę i poza nią i zalewała wszystko drobnym zimnym deszczem. Erienne szybko okrąŜyła światło, które miało swoje źródło pośrodku sadu, a gdy opadała, zauwaŜyła coś, co uradowało jej bijące nerwowo serce. Ze zniszczonego głównego wejścia do domu wybiegła mała dziewczynka i wpatrywała się w niebo, jedną rączką zasłaniając oczy, a drugą machając w jej stronę. Lyanna. Erienne krzyknęła i ostro skręciła, a silne uderzenia skrzydeł zatrzymały ją, aby mogła stanąć na ziemi. Odesłała zaklęcie i przykucnęła, przyciągając do siebie Lyannę w uścisku, o którym tyle marzyła. Obejmowały się tak przez dłuŜszą chwilę, mała dziewczynka tuliła się do niej, a Erienne głaskała ją po głowie. - Lyanno, Lyanno - szeptała przez ściśnięte gardło. Łzy płynęły jej po twarzy, bała się, Ŝe jej głos zaraz się załamie. - Kochanie, jak to dobrze znów być z tobą. Opowiedz mi wszystko. Tęskniłaś za mamą? Bo ja tęskniłam za tobą, złotko. Co robiłaś? Odsunęła się, by popatrzeć Lyannie w twarz, i ujrzała na niej wyraz zmieszania. - O co chodzi, kochanie? - powiedziała, przeciągając palcem po jej brodzie. - Co się stało? Dziewczynka skrzywiła się. - Wiesz, co robiłam. Byłam w ciemnym miejscu. Panie trzymały mnie tam i dlatego odeszłaś. Myślałaś, Ŝe tego nie zauwaŜę. Ale ja zauwaŜyłam i zrobiłam światło, Ŝeby ci było łatwiej wrócić. Dlaczego odeszłaś? - Jej głos zaczął drŜeć. Erienne bardzo pragnęła znów ją przytulić, lecz powstrzymała się. - Och, złotko, wiesz, dlaczego odeszłam. Sama machałaś do mnie z plaŜy, prawda? Nie pamiętasz? Popłynęłam po pomoc, bo Al-Drechar były coraz bardziej zmęczone. Popłynęłam, Ŝeby sprowadzić tatusia. Lyanna zastanawiała się przez chwilę, po czym pokiwała głową. - Tak, ale ja nie chciałam być w tym ciemnym miejscu, a starsze panie trzymały mnie tam dotąd, aŜ je zmusiłam, Ŝeby pozwoliły mi się obudzić. Serce Erienne podskoczyło w piersi. DrŜącą dłonią odgarnęła włosy z czoła Lyanny. - Co masz na myśli? - Skrzywdziłam Anę. - Broda Lyanny drŜała. - Nie wiem, co się stało. Proszę, mamusiu, nie bądź na mnie zła. Nie chciałam. Bałam się. - Zaczęła płakać i Erienne przytuliła ją, kołysząc i szepcząc jej do ucha.
- Oczywiście, Ŝe nie jestem zła. - Erienne rozejrzała się dookoła. Zniszczenia były teraz łatwiejsze do zrozumienia. Martwiła się o stan umysłu Aviany, jeśli czarodziejka w ogóle jeszcze Ŝyje. Ale choć Ŝal jej było Al-Drechar, nie to było prawdziwym problemem. Jeśli jej córka mówi prawdę, oznacza to, Ŝe jej Noc jeszcze się nie skończyła. śe akceptowanie many i panowanie nad nią nie są całkowite. I Ŝe w kaŜdej chwili moŜe znów wpaść w ten stan, wyrządzając nieopisane szkody sobie samej i Balai. Opanowała się i spróbowała mówić spokojnie i przyjaźnie. Nie mogła pozwolić, by Lyanna zauwaŜyła, jak bardzo jest przeraŜona. - A jak ty się czujesz, kochanie? - zapytała. Lyanna uśmiechnęła się. - Dobrze. Głowa mnie boli i myślę, Ŝe zrobiłam to światło większe, niŜ powinnam. Wiatr wciąŜ tu jest, i choć panie powiedziały, Ŝe pomogą mi go powstrzymać, wcale tego nie zrobiły. Erienne wyciągnęła rękę, a Lyanna chwyciła ją. - Pójdziemy do Al-Drechar? - Myślę, Ŝe one mnie nie lubią. JuŜ ze mną nie rozmawiają. - Jestem pewna, Ŝe to nieprawda - upomniała ją łagodnie Erienne. - Chodź, pokaŜę ci, Ŝe wciąŜ są twoimi przyjaciółkami. - To moŜe lepiej pójdziemy, wyglądać taty? Mam takie swoje miejsce, gdzie oczekiwałam cię kaŜdego dnia. - Dziękuję, kochanie - rzekła Erienne. - To pomogło mi szybciej wrócić. Lyanna niechętnie pozwoliła zaprowadzić się z powrotem do domu. Erienne szła po przemoczonych deskach, mijała zniszczone, łomoczące okna, zmiaŜdŜone wazony, połamane obrazy, podarte gobeliny i draperie, i próbowała niczego po sobie nie pokazać. Lyanna najwyraźniej nie zwracała na to wszystko uwagi i cały czas opowiadała o przyjaciołach w sadzie i dobrej zupie, którą zjadła na obiad. Erienne zwolniła, gdy zbliŜyły się do komnat Al-Drechar. Czuła juŜ niepokój, gdy uświadomiła sobie, Ŝe jedynym dźwiękiem, jaki słychać w domu, jest wycie wiatru w pustych oknach i dziurach w dachu, a teraz, gdy otworzyła drzwi na korytarz, obawiała się najgorszego. Nikt nie stał na straŜy, nikt nie czekał. Nie musiała nawet zaglądać do ich komnat, by wiedzieć, Ŝe są puste. Wzięła Lyannę na ręce i pospieszyła do sali balowej, wbrew wszystkiemu mając nadzieję, Ŝe elfki siedzą wokół stołu w jadalni i palą fajkę. Lyanna przez cały czas oglądała się przez ramię. Erienne otworzyła drzwi do sali balowej i stanęła w progu, wpatrując się w wielkie kandelabry leŜące na popękanej podłodze niczym pobielałe ze starości zwierzęce szkielety. - Co to za męŜczyzna, mamo? Erienne szybko odwróciła się na pięcie. - Ilkar, dzięki bogom. Lyanna, to jeden z przyjaciół mamusi i tatusia. PomoŜe nam. Przywitasz się z nim? Lyanna pokręciła głową i odwróciła się.
- Nie szkodzi - rzekł Ilkar. - Na spadających bogów, Erienne, to miejsce jest w ruinie. Co tu, u diabła, się stało? Erienne wskazała brodą na córkę. - Słuchaj, nikogo nie mogę znaleźć. Powinny tutaj być elfy z Gildii, poza tym cztery AlDrechar. Czuję się tu jak w kostnicy. Chodź ze mną kawałek. Ilkar uśmiechnął się. - W którą stronę? W odpowiedzi Erienne przeszła przez salę balową i ruszyła do jadalni, ich kroki odbijały się echem w pustej przestrzeni. W dachu ziała dziura wielkości wozu, a ozdobne stiuki pospadały na ziemię i roztrzaskały się na kawałki. Ledwie to zauwaŜyła, starając się nie biec w kierunku swej ostatniej nadziei. Chwyciła klamkę i popchnęła drzwi. - O nie. - Zatrzymała się gwałtownie i uniosła rękę do ust i nosa. Lyanna, która kręciła się w jej ramionach, odwróciła się ze wstrętem. Ilkar podszedł do nich. Erienne widziała, jak próbuje zapanować nad obrzydzeniem. - Erienne, zabierz stąd Lyannę. Zobaczę, co uda mi się tutaj zrobić. - Chwycił ją mocno i obrócił do siebie. - Słuchaj, Denser jest tylko godzinę albo dwie stąd. Musisz przekonać Lyannę, Ŝeby zgasiła promień. Dordovańczycy wcale nie są tak daleko, a to coś ściągnie ich jak ćmy do ognia. Erienne pokiwała głową, walcząc z łkaniem. - Proszę, niech one tylko nie będą martwe. Proszę. - Zrobię wszystko, co mogę - obiecał cicho Ilkar. - A teraz idź. Wyjdźcie na zewnątrz i zaczerpnijcie świeŜego powietrza. Erienne wybiegła z sali balowej, czując, jak przepełnia ją rozpacz. *** Ilkar zajrzał do jadalni i domyślił się, co je tu sprowadziło. Było sucho. Najprawdopodobniej to jedyne suche pomieszczenie w całym domu. Naprzeciwko wejścia był kominek, który wciąŜ dawał trochę ciepła, a okna zostały zabite deskami. Stół odepchnięto na bok, a pośrodku komnaty umieszczono cztery łóŜka, wszystkie były zajęte. Przynajmniej w jednym z nich musiał być trup. Ilkar wszedł do środka i smród niemal zwalił go z nóg. Oczy mu łzawiły, zaczął się krztusić. Aby wpuścić do środka trochę powietrza, szybko podszedł do drzwi po prawej stronie i otworzył je. Ujrzał sypialnię, w której jedyne okno zostało wyrwane razem z ramą. Odetchnął głęboko, zablokował sofą otwarte drzwi i podszedł do wiszących na zawiasach drugich drzwi. Prowadziły do kuchni. Właśnie niósł krzesło, którym chciał je zabezpieczyć przed zamknięciem, kiedy nagle zatrzymał się, wyprostował i zachmurzył. Odstawił krzesło i podszedł do pieców. Były gorące, pod rusztem migotały płomienie. Nie było przygotowanego jedzenia ani wody do ustawienia na rozgrzanych płytach, lecz jeśli się nie mylił,
piece rozpalono niedawno, gdyŜ ogień płonął jasno, a w środku było sporo drewna. - Halo! - zawołał, przechodząc przez kuchnię w stronę pary drzwi usytuowanych naprzeciwko wejścia do jadalni. - Halo! Wyjął miecz i podszedł do drzwi po lewej. Popchnął je. SpiŜarnia. W środku pusto. Nacisnął klamkę drugich drzwi i zrobił pół kroku do tyłu. - Co wy tutaj, na wszystkich bogów, robicie? - zapytał w prostym elfim, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Z masy skulonych ciał - naliczył sześć, a mogło ich być więcej - dobiegł męski głos. - Czekamy na koniec. Modlimy się o wyzwolenie. - Od kogo? - Od Lyanny.
Rozdział 36
Ilkar przekonał grupę elfów, by opuściły kryjówkę i przeszły do kuchni. Najpierw musiał im wyjaśnić, kim jest i co tu robi, zanim którykolwiek z nich w ogóle na niego spojrzał, nie mówiąc juŜ o spełnieniu jego prośby. Było ich ośmioro, wcześniej nie zauwaŜył dwójki małych dzieci. Podczas kiedy jeden z młodych męŜczyzn nastawiał wodę na gorące napoje, Ilkar usadowił pozostałych, przez cały czas myśląc o tym, Ŝe w sąsiedniej komnacie Al-Drechar są juŜ martwe lub właśnie umierają. - Nie mogę zrozumieć, co tu się dzieje - powiedział, zwracając się do starej pary elfów, która wydawała się najbardziej chętna do rozmowy. Pewnie spędzili w Gildii ze dwieście lat. - Bo nie było cię tutaj - powiedział Arrin. Jego twarz była pomarszczona, oczy niebieskozielone i przeszywające, a włosy, niegdyś czarne, obecnie przerzedziły się posiwiały i zwisały w strąkach. - To wszystko wydarzyło się tak szybko. - Ale co?! - Nigdy wcześniej nie nawiedziła nas tak ogromna moc - stwierdziła Nerane, Ŝona Arrina, szczupła elfka o długich siwych włosach związanych w kucyk. - I nigdy nie była tak niepohamowana. Oczyma duszy Ilkar widział terroryzującą wszystkich Lyannę, czuł złowrogą moc pragnącą ich zniszczyć.
- To tylko mała dziewczynka - stwierdził Arrin. - I na tym polega problem. Ona nie rozumie tego, co robi. WciąŜ powinna przeŜywać Noc pod tarczą Al-Drechar... - Ale ona najwyraźniej juŜ przez nią przeszła - przerwał mu Ilkar. Na rozgrzanej płycie woda zaczęła się gotować. Jeden z elfów zabrał się do napełniania kubków. Wyglądał na zmęczonego, jakby nie spał od kilku nocy. MoŜe właśnie tak było. - Przełamała tarczę trzy dni temu - ciągnął Arrin. - Chodzi, rozmawia i je, ale nie ma pojęcia o prawdziwej akceptacji many i opanowaniu jej. Ona po prostu nie wie, co tworzy jej umysł. A dokładniej mówiąc, co niszczy. - Nie jestem pewien, czy to pojmuję. - Ilkar podniósł wzrok, gdy obok jego prawej ręki elf postawił kubek liściastej herbaty. - Dziękuję. - Wygląda to tak - mówił dalej Arrin, sącząc swój napój. - Jej Noc róŜni się od Nocy innych magów. Jest zbyt młoda, by zaakceptować moce, które ma w sobie, i świadomie opanować je, nie sprowadzając przy tym zniszczenia na siebie i innych. I dlatego to mana ją kontroluje. KaŜde jej uczucie odbija się echem w jej manie. - Kiedy jest zła, w wyspę uderza piorun, kiedy jest smutna, pada deszcz, a kiedy jest szczęśliwa, świeci słońce. Proste metafory. Takie, jakich moŜna spodziewać się po pięcioletniej dziewczynce. - Pewnie tak, choć w wypaczonej formie - zgodził się Ilkar. - Gdzieś tu jest jakieś „ale”, prawda? Nerane pokiwała głową, niemal się uśmiechając. - Kilka. Przede wszystkim, co moŜna było łatwo przewidzieć, zdarzenia są tym gwałtowniejsze, im silniejsze są jej uczucia. Ale z tym, z jednym czy dwoma wyjątkami, jesteśmy w stanie sobie poradzić. Nasz główny problem polega na tym, Ŝe podświadomość Lyanny kształtuje manę w bardzo niebezpieczny sposób. Manipuluje nią i nami, a od kiedy się przebudziła, jej złość nie ogranicza się tylko do błyskawic. Ilkar pokiwał głową. - Ataki mentalne? - zapytał. - Tak, jeśli ich celem jest jednostka. Ale widziałeś zachodnie skrzydło domu. To był atak furii manifestujący się jako trzęsienie ziemi, który kosztował Ŝycie siedemnastu elfów z Gildii. Tylko my pozostaliśmy - powiedział Arrin, spoglądając na swoich towarzyszy. Nerane otoczyła go ramieniem. - Przykro mi - rzekł Ilkar. Nerane wzruszyła ramionami w geście rozpaczy. - A teraz wykorzystuje Al-Drechar jako przekaźnik dla tego promienia, który umieściła w sadzie, choć oczywiście nie ma o tym pojęcia. Nie odwaŜyliśmy się prosić, by go usunęła.- To przed nią chowaliście się? - Tak. Wiem, Ŝe to głupie bać się małego dziecka, ale ona nie przyjmuje Ŝadnych sprzeciwów. Kiedy chciała obudzić Ephemere, a my nie pozwoliliśmy jej wejść do komnaty, wpadła we
wściekłość i zawaliła pół dachu w sali balowej. To się stało wczoraj. Mamy szczęście, Ŝe nie znosi kuchni, bo juŜ by nas tu chyba nie było. Czuli się tak bardzo zawstydzeni, Ŝe Ŝaden z nich nie patrzył Ilkarowi w oczy. Ale on nikogo nie obwiniał ani nie myślał o nich źle. Jako niemagowie nie mieli absolutnie Ŝadnej ochrony przed magią i poza ukryciem się niewiele mogli zrobić. - I od tego czasu Ŝadne z was nie przeszło przez te drzwi? - zapytał i wskazał za siebie. - Tak - odparł Arrin. - Wiemy, Ŝe Aviana nie Ŝyje. Odeszła dwa dni temu, ale Lyanna nie chciała, byśmy ją przenosili. - Dobrze - przerwał Ilkar, podnosząc rękę. - Słuchajcie, jest kilka rzeczy, które musimy teraz zrobić. Lyanna jest z Erienne poza domem. Musicie wynieść stąd martwą elfkę i zająć się tymi, które jeszcze Ŝyją. Potem pokaŜecie mi dom. ZbliŜają się tu przyjaciele, około trzydziestu, ale nadchodzą teŜ Dordovańczycy, a oni chcą śmierci Lyanny. Musicie mi pomóc ją uratować. Co o tym myślicie? - Ilkar miał wraŜenie, Ŝe zwraca się do dzieci. - Proszę, zaufajcie nam. Erienne przekona Lyannę, by zgasiła promień, i moŜe wtedy Al-Drechar odzyskają świadomość. Muszę wiedzieć, czy w ogóle będą w stanie nam pomóc. Arrin zachmurzył się. - Czemu Dordovańczycy pragną jej śmierci? Ilkar westchnął. - To, czego teraz doświadczacie, dzieje się na Balai od ponad siedemdziesięciu dni. Zginęły tysiące ludzi, jeszcze więcej jest bezdomnych, a kraj rozpada się. Niektórzy myślą, Ŝe śmierć Lyanny to powstrzyma. Erienne i Denser uwaŜają, Ŝe musi być jakiś inny sposób. No to jak, pomoŜecie nam? - Nawet nie musisz nas prosić - powiedział Arrin. - Jesteśmy Gildią Drech i złoŜyliśmy przysięgę na Jedność. - Odwrócił się i objął wzrokiem pozostałości Gildii. - Słyszeliście, co trzeba zrobić. Wypijcie herbatę do końca, a potem niech dwóch zajmie się Avianą. Dwóch następnych sprawdzi stan Ephy, Myry i Clerry. Jeszcze dwóch zacznie przygotowywać posiłek dla trzydziestu osób... Zobaczcie, co znajdziecie, i upieczcie chleb. A ja pójdę z Ilkarem obejrzeć dom. Wokół stołu rozległy się głosy aprobaty. Ilkar pokiwał głową i uśmiechnął się. - Dziękuję wam. - Nie, to my tobie dziękujemy - rzekł Arrin. - Twoje nadejście uratowało nas wszystkich. Ilkar uniósł brwi. - Jeszcze nie, przyjaciele, jeszcze nie. *** Erienne pozwoliła, by Lyanna zabrała ją daleko od domu i smrodu śmierci, na świeŜe, wietrzne powietrze Herendeneth. Lekki deszczyk unosił się w powietrzu, lecz było ciepło, a słońce próbowało przebić się przez coraz cieńsze warstwy chmur. Lyanna była zadowolona i od czasu do czasu podskakiwała, prowadząc matkę ścieŜką wiodącą do ukrytej przystani.
- Tatuś nie będzie wiedział, którędy płynąć - powiedziała, a Erienne nagle uświadomiła sobie, Ŝe dziewczynka moŜe mieć rację. Drzewa rosnące wzdłuŜ ścieŜki, która prowadziła łagodnym zboczem, zostały wyrwane z ziemi, niektóre odciągnięto na bok i porąbano, aby nie blokowały przejścia. Większość jednak wepchnięto pomiędzy rosnące nieco dalej ocalałe drzewa, i teraz z kaŜdym powiewem wiatru rozbrzmiewało stamtąd złowrogie skrzypienie powoli osuwających się pni. TuŜ przed tym miejscem, gdzie ścieŜka skręcała w prawo i w dół, na plaŜę, Lyanna poprowadziła Erienne w stronę dość stromej skały, wysokiej na jakieś dwadzieścia stóp. Matka słyszała rozbijające się w dole fale i wiatr uderzający o odkryty brzeg. - PokaŜę ci, mamo - powiedziała Lyanna i zaczęła z niezwykłą zręcznością i zadziwiającą pewnością siebie wspinać się na skałę. - Kto cię tego nauczył? - Erienne stała poniŜej, gotowa złapać córkę, gdyby ta się poślizgnęła. - Nikt - odparła nieco zdyszana Lyanna. Erienne zrobiło się zimno. Kto opiekował się jej dzieckiem? Zostawiła Lyannę pod pieczą tych, którzy twierdzili, Ŝe jest zbyt cenna, by pozostawić ją gdziekolwiek indziej na świecie. Ale pozwalali jej wspinać się na skały, i to najwyraźniej bez nadzoru. A przecieŜ wystarczyłoby jedno poślizgnięcie. Tylko jedno. - Nikt cię nie pilnował? - zapytała. - Nie pozwoliłabym im. - Lyanna dotarła w bezpieczne miejsce i wyprostowała się. - Popatrz, mamo, to takie proste. Teraz ty spróbuj. Erienne nie miała wyboru. Wzruszyła ramionami i zaczęła się wspinać. Okazało się, Ŝe jest to o wiele prostsze, niŜ się spodziewała, jej siła sprawiła, iŜ wspinaczka była łatwa. Lyanna obserwowała ją, a jej uśmiech robił się coraz szerszy. - Jesteś zręczna, mamo - powiedziała, gdy stały juŜ razem na szczycie. - Nie tak jak ty, złotko. Dla małych dziewczynek to trudniejsze. Lyanna przez chwilę się krygowała. - Chodźmy - powiedziała wreszcie. Przeszły kilka kroków po nierównym, pełnym dziur gruncie, i oto patrzyły na morze. Po prawej stronie ich skała opadała w stronę plaŜy, a po lewej w stronę niegościnnych kamienistych brzegów. Przed nimi znajdowały się rafy i kanał, który prowadził do samego Oceanu Południowego. Deszcz przestał padać i słońce w końcu przebiło się przez chmury. Na tle niebieskoszarego morza i czarnych skał pojawiła się barwna plama. śagiel. - Widzisz łódź, Lyanno? - Erienne wskazała w tamtą stronę. Lyanna pokiwała głową. - Czy tato niedługo tu będzie? - Tak. - Erienne przykucnęła, otaczając ręką ramiona Lyanny. - I wszyscy nasi przyjaciele, którzy nam pomogą. - Jak ten elf w środku?
- Zgadza się. - W głowie Erienne znów zabrzmiały słowa Ilkara, a wspomnienie jadalni sprawiło, Ŝe przeszedł ją dreszcz. Usiadła na wilgotnym kamieniu, jej stopy wystawały poza krawędź skały. - Posłuchaj, Lyanno, muszę ci coś wyjaśnić. Usiądź, kochanie, właśnie tak. Lyanna usiadła na kolanach Erienne i spojrzała na nią. W jej oczach była głębia, która niepokoiła matkę. Poza tym jej doskonałej twarzy brakowało dziecięcej niewinności. - ZbliŜają się tu źli ludzie - zaczęła Erienne. - Jeśli tylko będą mogli, skrzywdzą nas. - Wiem - odpowiedziała po prostu Lyanna. - Wszyscy umrzemy. Ja, ty i stare panie. Erienne siedziała przez chwilę w milczeniu, rozwaŜając to, co właśnie usłyszała. Na bogów, Lyanna ma tylko pięć lat. Jest zbyt młoda, Ŝeby rozumieć pojęcie śmierci, nie wspominając juŜ o akceptowaniu jej. - Ale moŜemy ich powstrzymać - rzekła. - I ty moŜesz nam w tym pomóc. Twarz Lyanny rozjaśniła się. - Naprawdę? - Tak, to bardzo proste. Twoje światło ułatwiło mi odnalezienie ciebie. Powinnaś je zgasić, gdyŜ dzięki niemu odnajdą cię takŜe ci źli ludzie. Lyanna zastanawiała się przez chwilę, przygryzając górną wargę. - A tatuś i tak nas odnajdzie, nawet jeśli teraz zgasisz światło - zachęcała ją Erienne. - Kiedy juŜ będę go widzieć, wtedy je wypuszczę. - Kogo? - Stare panie. One mi pomagają. W tym właśnie momencie Erienne pojęła przyczynę bezruchu Al-Drechar. Modliła się, by Denser jak najszybciej przyprowadził tu łódź. Lyanna pojmowała wszystko na wielu poziomach, ale nie były one równe i połączone ze sobą. To sprawiało, Ŝe trudno się z nią rozmawiało, a zrozumienie, co dziewczynka pojmuje z swych własnych umiejętności, często okazywało się wręcz niemoŜliwe. - MoŜe powinnaś teraz pozwolić im odpocząć. Jesteśmy tu z tobą. Nie zostawimy cię. Przytuliła do siebie małą dziewczynkę, otwierając się na radość, jaką to dawało, choć wiedziała, Ŝe to nie potrwa długo. Lyanna spojrzała na morze, gdzie Ŝagiel Densera robił się coraz większy. - Wkrótce tu będzie - oznajmiła. - Tak - zgodziła się Erienne. Rozluźniła się, trzymając córkę w ramionach i próbując zapomnieć, jak mało czasu im pozostało. *** Nim Krucy dotarli na wyspę, Ilkar przypilnował, by elfy z Gildii zabrały ciało Aviany, owinęły je w cienkie bawełniane płótno i umieściły w pustej spiŜarni. Nie wspominali nic o pogrzebie. Ta ceremonia musi poczekać, a Ilkar obawiał się, Ŝe jeszcze wielu dołączy do zmarłej, nim się to
wszystko skończy. Wycieczka wokół zniszczonej posiadłości, to znaczy widok zniszczeń i myśl o tym, Ŝe czeka ich obrona domu, nie poprawiła mu nastroju. Miał tylko nadzieję, Ŝe wojownicy Kruków wpadną na lepsze niŜ on pomysły. Siedział właśnie w kuchni i popijał kolejny kubek herbaty, kiedy Al-Drechar obudziły się. Elfy z Gildii, czując przepełniającą je radość i ulgę, zaprowadziły Ilkara do jadalni, gdzie opiekowały się starymi elfkami. Kiedy wszedł do środka, ujrzał jedną z nich siedzącą na łóŜku z długą fajką w ustach. Widok był absurdalny, ale Ilkar natychmiast rozpoznał zapach i juŜ się nie dziwił. - Lemiir - stwierdził, zbliŜając się do niej. Rzadko kiedy odczuwał grozę, lecz tym razem to właśnie czuł. Oto znajdował się w obecności Ŝyjącej historii, wielkiej mocy i Ŝywego mitu. To sprawiało, Ŝe aŜ zaschło mu w gardle, a serce biło szybciej. - To wspaniały napar, a jego dym wdychany z fajki ma cudowne moce uzdrawiające - odrzekła Al-Drechar, a jej głos brzmiał szorstko i głęboko. Ilkar usiadł na krześle przy jej łóŜku. Wpatrywał się w napiętą, niemal pozbawioną ciała twarz, okoloną długimi siwymi włosami, i był urzeczony błyszczącymi, przeszywającymi wszystko na wylot oczami elfki. Z łóŜek obok obserwowały go dwie pozostałe staruszki. śadna z nich nie usiadła, a ich twarze były wyczerpane i ziemiste. - Jestem Ephemere - powiedziała Al-Drechar paląca fajkę. - Po mojej lewej znajduje się Cleress, a po prawej Myriell. Wielka szkoda, Ŝe przybyłeś za późno, by poznać naszą drogą siostrę Avianę. Opłaczemy jej stratę, ale obawiam się, Ŝe jeszcze nie teraz. - Przykro mi z powodu waszej siostry. Jestem Ilkar, mag z Kruków i Julatsy. Zakładam, Ŝe skoro się obudziłyście, Erienne udało się przekonać Lyannę do rozproszenia promienia. - Tak. Ta dziewczynka ma oszałamiający talent. Wielka szkoda, Ŝe nie starczyło nam siły, by utrzymać ją dłuŜej pod tarczą podczas jej Nocy. Obawiam się, Ŝe ona nie ma pojęcia, jakie są konsekwencje tego, co robi. - Rozumiem - odparł Ilkar. - Przepraszam, Ŝe tak naciskam, ale muszę zapoznać was z naszą obecną sytuacją, jak równieŜ poznać stan twój i twoich sióstr. Ephemere uśmiechnęła się słabo. - Podejrzewam, Ŝe Ŝadne z nas nie ma dobrych wieści. - To prawda. W Arlen, gdzie mieliśmy spotkać się z Erienne, wpadliśmy w spore kłopoty, i teraz podąŜają za nami znaczne wrogie siły. Prócz Kruków sprowadziliśmy do pomocy dwudziestu czterech Protektorów z Xetesku. Ale Dordovańczycy mają nad nami przewagę liczebną, choć nie wiemy, jak wielką, i mogą tu dotrzeć jeszcze tej nocy. Zabiją wszystkich na tej wyspie, jeśli nie zostaną powstrzymani. - To ciekawe, jak układają się sojusze kolegiów. Nie jestem zaskoczona, Ŝe Xetesk chce nam pomóc, a Dordovańczycy pragną nas zniszczyć. Strach i niewiedza to potęŜne siły. A ty, Ilkarze z
Julatsy, czemu i komu jesteś wierny? - Jako Julatsańczyk obawiam się powrotu magii Jedności. To zagroŜenie, choć teraz, gdy tu jestem, wydaje mi się małe. Ale Erienne i Denser są moimi przyjaciółmi. Są Krukami i ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, by im pomóc. - Ponadto jesteś elfem, Ilkarze. Honor i szacunek są częścią twej osoby. Ilkar pokiwał głową. - A jak wy się czujecie teraz, gdy juŜ się obudziłyście? - Zakładam, Ŝe dom nie jest obecnie w najlepszym stanie? - zapytała Ephemere, jakby nie usłyszała jego pytania. - To dość delikatnie powiedziane. I dlatego muszę wiedzieć, na co mogę liczyć z waszej strony. Dordovańczycy zaatakują nas magią, więc dom musi być pod ochroną tarczy. - Na to pytanie nie jestem w stanie teraz odpowiedzieć - stwierdziła Ephemere. - Od dawna jesteśmy wyczerpane Ŝądaniami Lyanny, a ponadto jesteśmy stare i w tej chwili nasza zdolność do regeneracji jest ograniczona. Samo utrzymywanie jej Nocy okazało się trudne, a ona wykorzystała jeszcze nasze rezerwy do stworzenia swojego niezwykłego światła. Ubierzemy się, zjemy coś i poćwiczymy w sadzie, jeśli cokolwiek z niego jeszcze zostało, i powiemy ci później. Ale proszę, nie spodziewaj się zbyt wiele. Ilkar wstał, czując, Ŝe spotkanie się zakończyło. W obecności Al-Drechar czuł się niepewnie, jak młody mag w towarzystwie wielkiego mistrza. - Przepraszam, Ŝe naciskam, ale Krucy mają tylko trzech magów, a Dordovańczycy mogą dysponować nawet dwadzieścia razy większa ich liczbą. Sytuacja jest bardzo trudna. - Nim odejdziesz, powiedz mi jeszcze dwie rzeczy. Co z załogą Wiązu Oceanu i Ren’erei? - Ren’erei jest bezpieczna i płynie tu z Krukami. Ale załoga statku została pojmana przez Łowców Czarownic, Czarne Skrzydła, i boję się o nich. - Wzruszył ramionami. - Coś jeszcze? - Mogę się mylić, ale kiedy spałam, czułam dotyk umysłów, które nas poszukiwały. PotęŜnych umysłów. Minęło wiele czasu, odkąd czułam smoki Kaan. Ilkar pokiwał głową. - Nie mylisz się. Trójka Kaan pomogła nam podczas naszej podróŜy tutaj. Jeden został zabity przez dordovańskich magów, a dwa pozostałe są cięŜko ranne. Zbyt cięŜko, by mogły nam dalej pomagać. Odpoczywają gdzieś na Archipelagu. - Hmmm, ich umysły wydawały się ciche, niemal zrezygnowane. Musisz mi później opowiedzieć, skąd się tu wzięły. Być moŜe będziemy w stanie im pomóc. - Jeśli chodzi o ich zdrowie, to na pewno tak, ale one potrzebują czegoś więcej. Zgubiły drogę do swojego wymiaru i zostały uwięzione na Balai. Właśnie dlatego smoki i Hirad Coldheart przybyli tutaj. Hirad jest Dragonitą Sha-Kaana. - Sha-Kaan jest tutaj? - szepnęła Ephemere. - Taka wspaniałość. Muszę porozmawiać z tym Hiradem. Ilkar uniósł brew i zdusił uśmiech. Chciałby być świadkiem tej rozmowy. Odwrócił się, by
odejść, gdyŜ Arrin właśnie otwierał drzwi do sali balowej. - Ilkar? - zatrzymała go Ephemere. - Bardzo chciałabym zobaczyć Erienne i Lyannę. Czy mógłbyś przekazać im, Ŝe jesteśmy gotowe zobaczyć się z nimi? - Oczywiście. - Biedna Erienne. Ilkar zachmurzył się. - Co masz na myśli? - Chyba wiesz. W twojej twarzy teŜ widzę smutek. Miałyśmy nadzieję, Ŝe do tego nie dojdzie, ale jesteśmy takie zmęczone. Nie mamy siły i obawiam się, Ŝe nie będzie innego wyjścia. Ilkar przeszedł przez zniszczoną salę balową, nadzieja, której nawet nie był świadom, zgasła w jego sercu.
Rozdział 37
Hirad wszedł do domu częściowo zawalonym wejściem, radując się, Ŝe znów jest na suchym lądzie. Za nim szedł Denser, ciesząc się ze spotkania z Lyanną. Bezimienny, którego biodro zesztywniało podczas niewygodnej podróŜy na łodzi, nie spieszył się i powoli kuśtykał ścieŜką. Depcząc po szkle, Hirad wszedł do wielkiego, śmierdzącego wilgocią holu. Po prawej zobaczył zawalone belkami drzwi, więc skierował się w lewo. - Ilkar?! - Przeszedł długim, mokrym korytarzem, policzył drzwi po lewej i spojrzał w stronę sadu. W osłoniętych miejscach leŜały naniesione przez wiatr liście, a za rzędami uszkodzonych drzew widać było ślady zniszczeń, które dotknęły innych części domu. Woda ciekła przez dziury w dachu, a wzdłuŜ całego korytarza leŜały kawały drewna. Drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Ilkar. - Hirad, mamy kłopoty. - Miło, Ŝe to zauwaŜyłeś. - Nie, chodzi mi o Al-Drechar. Jedna z nich nie Ŝyje, a pozostałym trzem niewiele brakuje. Jeśli nie uda im się osłonić choć części budynku... - Rozumiem. Przeszedłeś się po domu? - Tak, i sprawa nie wygląda dobrze. PokaŜę ci, kiedy dotrą tu Bezimienny i Darrick. Jak daleko za nami są Protektorzy?
- Bezimienny twierdzi, Ŝe godzinę. - A jak on się czuje? Hirad podrapał się po głowie i obejrzał przez ramię. - Jest tu jakieś jedzenie? Umieram z głodu. - Pewnie. Ilkar zabrał Hirada do kuchni i tam posadził go przed miską zupy i kubkiem herbaty. Pomieszczenie wypełniał wspaniały aromat piekącego się chleba. - Chleb dopiero się piecze, przepraszam - powiedział elf. - A teraz mów o Bezimiennym. I nie próbuj grać na zwłokę. - Nie jest dobrze. Przez całą drogę nie chciał usiąść, a teraz idzie jak starzec. Myślałem, Ŝe Erienne go połata... - Niech cię diabli, Hirad - przerwał mu ostro Ilkar. - Siedem dni temu był prawie martwy. Teraz wstał i chodzi. Czego jeszcze chcesz? Erienne odbudowała jego biodro, połączyła mięśnie i ścięgna, ale nie jest cudotwórcą. On juŜ nigdy nie będzie taki, jak dawniej. Zbyt wiele zostało zniszczone. Potrzebuje ostroŜnych ćwiczeń i duŜo odpoczynku, ale teraz nie ma na to szans. To, co jest, to najlepsze, co moŜesz mieć w nadchodzącej bitwie, i musisz się z tym pogodzić. Pytanie brzmi, czy on jest w stanie. I o to właśnie pytałem. - Hmmm. - Hirad jadł zupę. Był to smakowity, gęsty bulion warzywny, tak sycący, Ŝe barbarzyńca nawet nie zauwaŜył braku chleba. - Wiem, o co ci chodzi. Chciałbym tylko, Ŝeby był wojownikiem, którego wszyscy znamy, a tak nie jest. Przynajmniej na razie. - A tutaj? - Ilkar wskazał na swoją głowę. Hirad wzruszył ramionami. - On chce wierzyć, Ŝe jest w stanie walczyć tak, jak dawniej, ale to oczywiste, Ŝe nie będzie mógł. Myślę, Ŝe to ma wpływ na jego pewność siebie, dlatego prosił, by Aeb był po jego lewej stronie. Sądzę, Ŝe Darrick jest lepszym wojownikiem, ale nie jest Protektorem, prawda? - To fakt - zgodził się Ilkar. - Pytanie brzmi, co mamy z tym zrobić. - Na początek nie dać po sobie poznać, Ŝe martwimy się o niego. Drzwi między kuchnią a salą balową otworzyły się i do środka wkroczył Bezimienny. - To w takim razie lepiej mówcie ciszej, bo was usłyszy - stwierdził. Ilkar zamknął oczy. *** Darrick stał w sadzie i przyglądał się zawalonemu zachodniemu skrzydłu domu. Al-Drechar chodziły niepewnie wokół niego w towarzystwie Erienne, Lyanny, Ren’erei i elfów z Gildii. To, co widział, nie napawało go optymizmem. PoniewaŜ słońce chyliło się juŜ ku zachodowi, a w miarę zapadania zmroku rosło prawdopodobieństwo ataku, Darrick natychmiast po wyjściu z łodzi postanowił rozejrzeć się po domu. Ku jego zaskoczeniu Krucy pozostawili wszystkie decyzje dotyczące obrony w jego rękach, podczas gdy sami zastanawiali się, co zrobić z dordovańskimi magami. Wiedział, Ŝe to wyraz
szacunku dla jego umiejętności, i nie mógł zaprzeczyć, Ŝe czuje się z tego powodu dumny. Kiedy stwierdził, Ŝe na wyspie nie ma takiego miejsca, w którym moŜna by się bronić, skierował uwagę na dom. Protektorzy juŜ blokowali tylne wejścia do głównego budynku i trzech stojących jeszcze skrzydeł, inni zaś oglądali główne wejście. Wezwał do siebie Aeba i przeszli przez sad w stronę frontu domu. Przyglądali się zawalonym cegłom, kamieniom i belkom i chwiejącemu się dachowi wspartemu na niepewnych fundamentach. Większa część jednego skrzydła zapadła się w szczelinę w ziemi, lecz poza strefą bezpośredniego zniszczenia ściany nadal stały. Dwaj męŜczyźni weszli do głównego holu i zatrzymali się przed rzędem drzwi prowadzących do zachodniego skrzydła. - Tutaj - pokazał Darrick - to wszystko musi zostać zawalone. Chcę, Ŝeby nie mogli dostać się do nas od tej strony. Poślij kogoś na drugi koniec domu i zrób to samo z tamtej strony, jeśli okaŜe się konieczne. Pozostanie nam wtedy do pilnowania wejście przez sad, trzy wschodnie skrzydła i dziura w dachu nad salą balową, jeśli ją odnajdą. I oczywiście tutaj.- Wskazał na frontowe wejście. - Bogowie, to miejsce nie będzie łatwe do obrony. - Wszystko zostanie zrobione - stwierdził Aeb. Przeszli przez hol i ruszyli korytarzem, mając po prawej stronie sad. Zobaczyli trzy pary drzwi prowadzących do trzech skrzydeł, które według Erienne wyglądały z góry jak nogi owada. W pierwszym znajdowały się mało obecnie uŜywane komnaty, w drugim mieszkały Al-Drechar, a w trzecim elfy z Gildii. Z tego ostatniego skrzydła moŜna było przejść do sali balowej, kuchni i spiŜarni. Oprócz tego odkryli tam przejścia do innych skrzydeł. To właśnie ta plątanina korytarzy martwiła Darricka. - Moglibyśmy zawalić dach - zaproponował Aeb. - Ale to wcale nie powstrzyma ich przed wejściem. Oni mogą przejść przez kaŜde okno, kaŜdą dziurę. A nie moŜemy zniszczyć całego domu, jeśli nie będziemy musieli. - Spojrzał na pozbawioną wyrazu maskę Aeba. Oczy Protektora nawet nie mrugnęły, jego ramiona nie poruszyły się. - Najpierw zwycięstwo, później Ŝycie - stwierdził. Przeszli głównym korytarzem pierwszego skrzydła. Drzwi po prawej i lewej prowadziły do apartamentów, jadalni, łaźni, wewnętrznych fontann i kamiennych stawów. Choć całe skrzydło zostało zalane przez wodę z wezbranych strumieni oraz deszcz wpadający przez dziury w dachu i zniszczone okna, jego konstrukcja nie została osłabiona. - Rozumiem cię, ale jesteśmy odpowiedzialni wobec tych, których pozostawimy po sobie. Szli dalej, a kaŜdy zakręt korytarza tylko zwiększał desperację Darricka. Mniej niŜ trzydziestu wojowników do obrony domu, w którym mogłyby spokojnie zamieszkać setki ludzi. Przeszli słuŜbowym przejściem, które łączyło wszystkie trzy skrzydła i kończyło się w części budynku zamieszkiwanej przez elfy z Gildii. Obejrzeli korytarze prowadzące do kuchni i dalej i ocenili moŜliwość wejścia do tego skrzydła z zewnątrz, po czym wrócili do przejścia słuŜbowego. - Trzeba tu zrobić blokadę w dwóch miejscach - stwierdził Darrick. - Nie moŜemy pozwolić,
aby ta droga stała dla nich otworem. - Nawet nasze największe wysiłki nie zatrzymają ich na zawsze. - Wiem. Dlatego musimy ściągnąć ich w wybrane przez nas miejsca, a później, jeśli okaŜe się to konieczne, wycofać się do następnego takiego miejsca. To moŜe być bardzo długi dzień. Aeb pokiwał głową. - Wszyscy będą musieli zginąć. *** Dordovańczycy powoli zbliŜali się do wyspy na jednomasztowych łodziach i barkasach. Słońce juŜ zaszło, z nieba płynęło słabe światło księŜyca i odbijało się od morza. Pogoda poprawiła się, pokrywa chmur była cienka i poszarpana i Vuldaroq czuł, Ŝe wreszcie wszystko zacznie iść tak, jak powinno. Ale gdy oglądał się przez ramię, wiedział, Ŝe nie moŜe tego powiedzieć na głos. Poprzez zapadającą ciemność widział na horyzoncie zarys Ŝaglowca z masztami przechylonymi pod dziwnym kątem i rejami zanurzonymi w wodzie. WciąŜ przypominał sobie straszliwy odgłos tarcia drewna o kamień i rozrywania kadłuba oraz szum wody zalewającej okaleczony kadłub. Pozostałe dwie jednostki pospiesznie skręcały, ich kapitanowie wydawali rozkazy, przekrzykując powstałą na pokładach panikę. Koła sterowe obracały się, wymuszając ostre skręty w prawo, a silny wiatr wciąŜ popychał do przodu. ParaliŜował ich strach, Ŝe odczuwane przeraŜające wibracje mogą doprowadzić do nagłego zatrzymania się statku i gwałtownego uniesienia pokładu, a to będzie oznaczać katastrofę. Ofiar nie było wiele, ale wszyscy Ŝołnierze i magowie zostali zmuszeni do przejścia na pokład jednomasztowych łodzi i barkasów. Na łodziach ocalałych z całej floty znalazło się miejsce dla niemal stu pięćdziesięciu osób. Vuldaroq juŜ wyobraŜał sobie zmęczenie wojowników, którzy będą musieli wiosłować przez większą część nocy, by dopłynąć na wyspę, i magów na zmianę latających obok przeciąŜonych łodzi. Mimo to był pewien, Ŝe dotrą do celu sporo przed świtem i rozłoŜą tam obóz, by trochę odpocząć, a z pierwszym blaskiem dnia zniszczą Ŝałosny opór Kruków i garstki Protektorów. Smoki odeszły, mimo Ŝe i tak nie stanowiły juŜ większego zagroŜenia. Były ranne i wraŜliwe na skoncentrowaną magię, a poniewaŜ pozbawiono je ognia, nie mogły atakować z daleka, musiały podchodzić blisko do przeciwnika. Skierował wzrok do przodu i w pewnej odległości zauwaŜył zarys brzegu. Pomagająca im do tej pory niezwykła kolumna światła zniknęła, ale poniewaŜ u steru kaŜdej łodzi był elf, nie musieli się bać, Ŝe znajdą się zbyt blisko brzegu lub skręcą w złą stronę. Vuldaroq wezwał jednego z magów, którzy lecieli tuŜ przy łodzi. - Nadszedł czas, by nasi szanowni skrytobójcy zrobili swoje - powiedział. - Muszę poznać połoŜenie przystani, pozycje straŜników i wejść do budynków. Chcę mieć wszystkie informacje o terenie i kierunku naszych potencjalnych ataków, a takŜe muszę wiedzieć, czy są tu jakieś inne siły poza tymi, o których juŜ wiemy.
- Tak, panie - odparł mag, młodzieniec o przeraŜonych oczach. - Ilu z nich mam posłać? - Wszystkich. Powiedz im, Ŝeby nie angaŜowali się w walkę, chyba Ŝe ich Ŝycie zostanie bezpośrednio zagroŜone. Powiedz im teŜ, Ŝe mają lecieć poniŜej poziomu przylądka i załoŜyć Płaszcze w chwili, gdy tylko wylądują. Nie chcę, Ŝeby Krucy wiedzieli, Ŝe w ogóle tam byli. - Oczywiście, mój panie. - Doskonale. Zajmij się tym, a potem sam odpocznij, wyglądasz na nieco spiętego. - Vuldaroq wygładził swoje szaty. - Dziękuję, mój panie. Mag odleciał w stronę jednego z barkasów, a Vuldaroq uśmiechnął się i trącił stopą nogę siedzącego przed nim męŜczyzny. - JuŜ lepiej się czujesz? - zapytał. - Wiesz, powinieneś trzymać się suchego lądu. Nie jesteś stworzony ani do Ŝeglowania, ani do latania, co? Selik odwrócił w jego stronę skrzywioną, pobielałą twarz. - Pilnuj tylko, Ŝeby to wiadro nas tam zaniosło, Dordovańczyku - wybełkotał. - I zachowaj swoje złote myśli dla siebie. Uśmiech Vuldaroqa zniknął. MęŜczyzna pochylił się do przodu, najpierw upewniwszy się, Ŝe cała załoga słyszy jego słowa. - A ty powinieneś bardziej uwaŜać na to, co mówisz, Selik. - Poklepał go łagodnie po ramieniu. - Hmmm... Tak wielu tu Dordovańczyków, a tylko jeden Czarne Skrzydło. *** - Myślałem, Ŝe jesteś świetnym taktykiem - odezwał się Hirad, gdy w kuchni znów zapadła pełna napięcia cisza. Krucy, Ren, Darrick i Aeb siedzieli przy stole, a przed nimi stały puste miski. W jadalni drzemała Lyanna, obserwowana przez Arrina, a inne elfy zajmowały się Al-Drechar, które znów zasnęły. W spiŜarni, w której Ilkar znalazł elfy, postawiono łóŜko dla Thrauna. Nie było to idealne miejsce, ale przynajmniej suche, i w pobliŜu. Na zewnątrz pogoda znów się psuła. Wiatr przybierał na sile, fale deszczu uderzały w ściany domu. Te pocieszające dźwięki pojawiły się po kilku godzinach spokoju, które bardziej sprzyjały Dordovańczykom niŜ obrońcom. Niczyjej uwadze nie umknęło, Ŝe zmiana pogody nastąpiła wtedy, gdy po czasie spędzonym z matką i ojcem Lyanna niechętnie zgodziła się na odpoczynek. Noc prawie juŜ zapadła. Protektorzy poszli patrolować dom i ukryć się w pobliŜu przystani, a wszyscy pozostali odczuwali coraz większe zdenerwowanie, gdy Darrick przedstawiał im ogrom czekającego ich zadania. - Hirad, moŜe spróbujesz być nieco bardziej konstruktywny - zaproponował Ilkar. - AleŜ on przed chwilą powiedział nam, Ŝe dom właściwie nie nadaje się do obrony - stwierdził Hirad, wskazując na Darricka. - Nieprawda - odparł cierpliwie Darrick - mówiłem tylko, Ŝe to przyjazne i otwarte miejsce. To nie jest forteca, i zajęłoby nam wiele dni, by je w nią zmienić. To, co proponuję, jest moim
zdaniem jedynym rozwiązaniem, które moŜe zapewnić nam sukces. Jeśli macie jakieś inne pomysły, wysłuchajmy ich. - To ty jesteś specjalistą od taktyki, więc ty nam powiedz - warknął Hirad. - JuŜ to raz zrobiłem. - W takim razie powtórz to jeszcze raz, ale w taki sposób, Ŝebym nie myślał, Ŝe to tylko odsunięte w czasie samobójstwo. Bezimienny przesunął krzesło, a towarzyszący temu odgłos szurania był całkowicie zamierzony. - Zapadła noc - odezwał się ostrym tonem - i w kaŜdej chwili szpiedzy i skrytobójcy mogą zacząć krąŜyć wokół tego domu. Dlatego zapytam cię ponownie, Hirad. Masz jakiś inny pomysł? - Nie, ale... - No to się zamknij. Musimy uzgodnić nasze pozycje, a następnie zaczniemy na zmianę odpoczywać. Jutro czeka nas cały dzień walki. Jeśli nie dojdziemy do porozumienia, szybko zostaniemy wyrŜnięci, a ja nie chcę zmarnować pracy, jaką Erienne włoŜyła w moje biodro. Jutro zamierzam mieć na mieczu więcej krwi niŜ wy wszyscy razem wzięci. - A skoro juŜ mówimy o Erienne, chcę, by ona i Denser znaleźli się w osobnej komnacie strzeŜonej przez Protektorów, by mogli nacieszyć się najprawdopodobniej ostatnią wspólną nocą. Wpatrywał się tak długo w Hirada, aŜ w końcu barbarzyńca odchylił się do tyłu, głośno westchnął i wpatrzył się w przestrzeń. Ilkar przysłuchiwał się, tak jak to robił setki razy wcześniej, i wiedział, o co chodzi Hiradowi. Bezimienny takŜe wiedział. On się po prostu upewniał, Ŝe wszystko pójdzie tak, jak powinno. Tyle tylko, Ŝe nie umiał zbyt dobrze wyraŜać swoich trosk. - Chcę, Ŝebyśmy wygrali - rzekł Hirad. - I przepraszam, Erienne i Densera, ale nie chcę, Ŝeby to była wasza ostatnia wspólna noc tylko dlatego, Ŝe jutro wszyscy umrzemy. - Odepchnął krzesło, chwycił kubek i podszedł do kociołka z wodą, głośno stukając butami w kamień. - Wiesz, Ŝe on ma rację, prawda? - zapytał Denser ze swojego miejsca przy drugim końcu stołu, gdzie siedział z głową Erienne na piersi i ramieniem wokół jej talii. - Ale dyskutowaliśmy na ten temat przez ostatnią godzinę i nie mamy lepszego rozwiązania odparł Bezimienny. - A on musi tylko nauczyć się bardziej taktownie rozmawiać - dodał Ilkar. Po tych słowach ich nastrój zmienił się, nawet Hirad zachichotał. Tylko Aeb, który musiał natychmiast przekazać swoim braciom decyzje, siedział nieporuszony. - No to jeszcze raz - zaczął Bezimienny, zachęcając Darricka, by ponownie pokazał im wszystko na pospiesznie naszkicowanej mapie, która leŜała rozłoŜona na stole. - Gotowy, Hirad? - zapytał Darrick. - Tak, generale. - Dalej, skoncentrujmy się - rzekł Bezimienny. - Dobrze - odparł Darrick. - Jak juŜ mówiłem wcześniej, nie zajmiemy naszej podstawowej
pozycji obronnej przed świtem. Nie chcę, Ŝeby Dordovańczycy uzyskali więcej informacji, niŜ to absolutnie nieuniknione. Zakładamy, Ŝe odkryją rozkład domu i Ŝe mogą przedostać się do wnętrza, być moŜe przez sad. Aeb umieścił po dwóch Protektorów przy kaŜdym kluczowym wejściu, a AlDrechar mają zmienną tarczę, która powinna wykryć pojawienie się kaŜdego maga okrytego Płaszczem. Odchrząknął i pochylił się nad mapą. - Jak juŜ wiecie, to tutaj, w kuchni, załoŜymy nasz podstawowy punkt obrony. Jest to miejsce z wielu powodów odpowiednie. Jest tu sucho i ciepło i widać stąd wszystkie moŜliwe wejścia. Jedyna bezpośrednia droga na zewnątrz została na szczęście zablokowana, kiedy zawaliło się zachodnie skrzydło. Tylko otwory wentylacyjne - wskazał na sześć świetlików umieszczonych na przeciwległej do sali balowej ścianie - są prawdziwym słabym punktem tego miejsca. Przed pójściem spać Erienne umieści wzdłuŜ całej szerokości okien zaklęcie ochronne, które powinno wytrzymać aŜ do końca bitwy. Mam rację? - Tak - odparła Erienne, podnosząc głowę z ramienia Densera i odgarniając włosy z twarzy. Zrobię pułapkę wybuchową skierowaną na zewnątrz, Ŝeby zmniejszyć ryzyko zranienia kogoś w środku. Hałas posłuŜy takŜe jako alarm. - Powinienem równieŜ wspomnieć, Ŝe zamierzamy zaciemnić te okna, Ŝeby Ŝaden przelatujący tędy mag nie mógł zajrzeć do środka. - Sądzisz, Ŝe jakiś mag moŜe się tu pojawić tak przy okazji, co? - zapytał Ilkar, a jego oczy śmiały się. - Oczywiście. - Denser podchwycił jego Ŝartobliwy ton. - Wiele razy zdarzało mi się wylecieć na spacer i zupełnie przypadkiem trafić na zdesperowany ostatni przyczółek. Darrick postukał w stół. - Wracając jednak do bardziej przyziemnych spraw, jak przeŜycie jutrzejszego dnia, ustaliłem trzy miejsca, które według mnie zaatakują Dordovańczycy. Najpierw główne wejście, trzy boczne skrzydła i sad. To największe i z pozoru najtrudniejsze miejsce do odparcia ataku. Sam dostęp do domu jest jednak utrudniony i walka będzie tu zaŜarta. - Gdyby opór został przełamany, wycofamy się do sali balowej i korytarzy łączących skrzydła domu i sad. Ostatnim punktem obrony jest jadalnia, ale zakładam, Ŝe zatrzymamy ich w sali balowej. Czy na razie wszyscy wszystko rozumieją? Obecni pokiwali głowami. - Sad to droga do odcięcia nas przy głównym wejściu - stwierdził Aeb. - W rzeczy samej, ale stamtąd nie nadejdzie większy atak, chyba Ŝe przebiją się przez główne wejście lub skrzydła. - Darrick wskazał na zachodnie skrzydło. - Z powodu zawalenia się zachodniego skrzydła i barykad, które tam dodatkowo umieściliśmy, do sadu moŜna dostać się jedynie z góry. To oznacza, Ŝe jest to droga tylko dla magów, chyba Ŝe będą nieśli ze sobą Ŝołnierzy. Tak czy inaczej, to ogranicza ich liczbę i czyni wystawionymi na atak. Ren zgodziła się ukryć tam razem z trójką elfów z Gildii i korzystać z łuków. Musimy podziękować Jevinowi, Ŝe
nas w nie wyposaŜył. Hirad pochylił się nad mapą, Ilkar patrzył, jak przepełnia go optymizm, gdy wreszcie pojął logikę planu Darricka i zobaczył szansę jego powodzenia. - W takim razie dokąd kto idzie? - spytał Hirad. - Pięciu Protektorów pozostanie przez cały czas w kuchni - stwierdził Darrick. - Krucy, Aeb i sześciu Protektorów ustawią się przed frontowym wejściem. MoŜemy spodziewać się tam ataku oręŜem i zaklęciami. To najszerszy odcinek i wymaga najlepszej obrony. Dwóch Protektorów będzie patrolować jadalnię i salę balową. Nie spodziewam się ataku przez salę balową, ale nie chcę zostać zaskoczony. Wystarczyłby im tam jeden bystry mag. Podobnie jeśli chodzi o jadalnię. Zablokowaliśmy wejście przez mały przedpokój za pomocą cięŜkich regałów i kamieni. Na okna i drzwi w jadalni zostały nałoŜone Magiczne-Rygle i zastawiliśmy je cięŜkimi meblami. Poza tym, jak juŜ wiecie, dostęp do tej części domu został znacznie utrudniony przez jeden z ataków furii Lyanny. - Uśmiechnął się do Densera i Erienne. - Dobrze wychowaliśmy naszą córkę - uśmiechnął się Denser. - Nawet jej ataki złości są odpowiednio ukierunkowane. - Wreszcie ja i pozostałych dziesięciu Protektorów będziemy strzec drzwi do skrzydeł domu, słuŜyć jako rezerwa i pilnować sadu - zakończył Darrick. - Są jakieś pytania? Zapadła cisza. - Kluczową kwestią będzie przekazywanie informacji, dlatego podzieliłem Protektorów. Sądzę, Ŝe musimy wykorzystać ich wielką przewagę. - Zgadzamy się - odezwał się Aeb. - I zwycięŜymy. - Jesteśmy jednością - wyszeptał Bezimienny. Ilkar poczuł, jak przechodzi go dreszcz. Tak wiele czasu minęło, a Bezimienny wciąŜ czuł przymus reagowania jak Protektor. - To wszystko zaczyna obowiązywać po spodziewanym ataku zaklęciami? - upewnił się. - To pierwsza rzecz, jaką uwzględniłem przy ustalaniu taktyki, ale ona nie ma wpływu na naszą obronę, chyba Ŝe tarcza zostanie w jakimś krytycznym punkcie przerwana - odparł Darrick. - AlDrechar sądzą, Ŝe będą w stanie stworzyć wystarczająco silną tarczę, choć będzie miała niewielki zasięg. Atak Dordovańczyków nie potrwa zbyt długo, poniewaŜ mają ograniczone zasoby, ale moŜemy spodziewać się, Ŝe będzie zajadły i skoncentrowany. Poprosiłem Al-Drechar, by zakryły tarczą kuchnię, jadalnię, salę balową, korytarze i frontowe wejście. Skrzydła domu równieŜ znajdą się pod jakąś ochroną, ale opisany przeze mnie teren jest na tyle duŜy, Ŝe elfki nie mogą mieć pewności, iŜ tarcza go obejmie. - Jeszcze jakieś pytania? - zapytał Bezimienny. Potrząsnęli głowami. - Dobrze. Erienne, przygotuj pułapkę i idź z Denserem. Ilkar, do łóŜka. Hirad i Ren, wy teŜ. Darrick i ja pełnimy pierwszą straŜ, Protektorzy będą się zmieniać. Nie muszę wam mówić, Ŝe macie być czujni, i jeśli Al-Drechar was wezwą, wyskakujcie z łóŜek. Ruszajcie. Choć nikt nie powiedział tego na głos, podczas gdy inni się wycofali, Krucy pozostali przy
stole. Kuchnię wypełniła głęboka cisza. Przez jakiś czas siedzieli z opuszczonymi głowami, rozwaŜając, co nadchodzące wydarzenia oznaczają dla nich wszystkich, a szczególnie dla Densera i Erienne. - To trudne, prawda? - stwierdziła Erienne, nie podnosząc głowy z ramienia Densera. - Przez ostatnie kilka dni udało nam się z tym pogodzić, ale z wami jest inaczej, zaniedbaliśmy was. Przepraszam. - Spokojnie, Erienne - odezwał się Ilkar. - Ty nie masz za co nas przepraszać. Za to, co zamierzasz zrobić, nie wystarczą nasze zwyczajne podziękowania. To ofiara, o której niewielu będzie wiedzieć, a wszystkim przyniesie ona korzyść. A ja mogę jedynie wyrazić swój podziw w imieniu całej Balai. Umrzesz, by uratować niezliczone rzesze. To wyjątkowe. Po prostu wyjątkowe. Przerwał, głos mu się załamał. Denser uśmiechnął się. - Dziękuję - powiedział. - Ale jest jeszcze coś, co wszyscy czujemy - dodał Bezimienny. - Erienne, jesteś naszą przyjaciółką. Jesteś Krukiem, a my nie jesteśmy w stanie cię uratować. To boli bardziej niŜ cokolwiek innego. - Hirad i Ilkar pokiwali głowami. - PrzeŜyliśmy tak wiele, my wszyscy. I choć juŜ wcześniej traciliśmy towarzyszy, teraz jest nam o wiele trudniej. Hirad czuł na sobie wzrok pozostałych. Wzruszył ramionami, wstał i podszedł do niej. - Nie mam słów. Wiem tylko, Ŝe powinniśmy teraz się poŜegnać, bo rano moŜemy nie mieć czasu. Wyciągnął ręce, Erienne rzuciła się w jego ramiona i przytuliła do niego, a on mocno ją uścisnął. Płakała, a Ilkar widział, Ŝe Hirad teŜ walczy ze łzami. Stali tak przez dłuŜszy czas, aŜ w końcu ją puścił. Pogładziła ręką jego zarost. - Wielkoludzie - wyszeptała. - Ty nie potrzebujesz słów. - Chodź - rzekł Denser - czas się połoŜyć. Erienne podeszła do Bezimiennego i Ilkara, objęła ich i wyszeptała słowa poŜegnania. Kiedy odsunęła się od maga, spojrzała mu głęboko w oczy. - Wiem, Ŝe nie zgadzasz się z Jednością - powiedziała cicho. - Ale zaopiekujesz się moją córeczką, prawda? - Lyanną i Denserem, obojgiem - odparł Ilkar. - Obiecuję. Patrzyli, jak Denser i Erienne wychodzą pod rękę z kuchni, aŜ w końcu odezwał się Ilkar. - Chodźcie obaj ze mną. Chcę wam coś pokazać. PodąŜyli za nim do spiŜarni, gdzie spał Thraun, jego ciało od czasu do czasu drŜało pod ciepłymi kocami. Spod wilczej skóry wyłaniała się twarz męŜczyzny, którego uznali juŜ za straconego. Był to bardzo powolny proces. - Coś się stało? - zapytał Hirad. - Nie, chciałem wam tylko o czymś przypomnieć. ChociaŜ nie moŜemy uratować Erienne, moŜemy uratować Thrauna. On teŜ jest Krukiem.
- Bogowie, nawet o tym nie pomyślałem - Ŝachnął się Bezimienny. - Od kiedy się obudziłem, byliśmy tak zajęci... To nie do wiary, prawda? To znaczy, Ŝe on wrócił. Pomyślcie tylko przez chwilę - mówił dalej. - Co musiało dziać się w jego umyśle, kiedy był wilkiem. Zmuszony był robić rzeczy, których nie pojmował, choć wiedział, Ŝe są słuszne. I robiąc je, stracił rodzinę. - A więc znów do nas wrócił... - westchnął cicho Hirad. - Tak - odparł Bezimienny - wrócił do nas. Pamiętasz, jak się czuł, kiedy zginął Will? Teraz teŜ będzie siebie obwiniał o śmierć stada. - Uratowanie go będzie wymagało sporo wysiłku, co? - zapytał Hirad. - Ale będziemy przy nim - odparł Ilkar. - Razem czy osobno, udowodniliśmy to przez te ostatnie tygodnie. Krucy zawsze są Krukami. Hirad uśmiechnął się i Ilkar pojął, Ŝe barbarzyńca nigdy w to nie wątpił. *** Mag skrytobójca przeleciał nisko nad wyspą. Jego towarzysze juŜ wylądowali i okryci Płaszczem posuwali się ścieŜką prowadzącą z ukrytej przystani. On zdecydował się na ryzyko, ale uznał je za niewielkie. W dole widział i wyczuwał rozpadającą się iluzję, a gdy przebił jej granice, ujrzał powaŜnie zniszczoną potęŜną posiadłość. Pośrodku drzewa. Wokół oczyszczona z roślinności ziemia, a z tyłu skalna lawina, którą zatrzymał sam dom. Czuł tutaj wielką moc, coś mówiło mu, Ŝe nie moŜe zejść niŜej. Szukają go. Pewnie w spektrum many, i to nie tylko wzrokiem. Dlatego zatoczył krąg tuŜ pod powierzchnią iluzji, nie widział Ŝadnych świateł ani ruchu. Dla przypadkowego obserwatora dom wyglądał na opuszczony. Właściwie to on sam nawet zastanawiał się, czy tak właśnie nie jest. Ale na wyspie nie było innych kryjówek. Znów przeleciał nad domem, zanotował w pamięci wszystkie moŜliwe wejścia i wrócił do flotylli. Miał nadzieję, Ŝe inni magowie nie zostaną odkryci, gdy będą przeprowadzać dokładniejsze obserwacje terenu. Nie zanosiło się na łatwą walkę, ale zwycięŜą. Muszą. Od tego będzie zaleŜała magia Dordover.
Rozdział 38
W nocy Lyanna odnalazła rodziców i wślizgnęła się między nich do łóŜka. Gdy Erienne obudziła się, dziewczynka leŜała z odrzuconymi na boki ramionami, zajmując o wiele więcej miejsca niŜ powinna nieduŜa pięciolatka. Denser przesunął się daleko w bok i w kaŜdej chwili groziło mu, Ŝe spadnie z łóŜka, a Erienne wygięła ciało w łuk, by dziewczynka się zmieściła. To była sielankowa chwila i po policzkach Erienne popłynęły łzy. Szybko jednak otarła twarz i przesunęła się w stronę córki. Opierając głowę na ręce, pogłaskała Lyannę po policzkach. Mimo iŜ wciąŜ panował mrok, po domu niosły się odgłosy ruchu i krzątaniny i Erienne wiedziała, Ŝe wkrótce będą musieli wstać. Okiennice ich komnaty, pierwszej w skrzydle Gildii, wygodnej, choć nieco wilgotnej, zostały zamknięte i zaryglowane. Na zewnątrz pełniło straŜ dwóch Protektorów, a Denser umieścił na ramie okien jedno ze swoich zaklęć. W nocy nie zostało naruszone.Lyanna otworzyła oczy i spojrzała sennie na matkę. - Dzień dobry, moja śliczna - wyszeptała Erienne. - Nadal jest ciemno, mamo. - Wiem, ale dziś czeka nas duŜo niebezpieczeństw i dlatego musisz być dzielną dziewczynką. - Zatroszczę się o ciebie, mamusiu. - Kochanie, wiem! Erienne uścisnęła ją mocno, a Lyanna przytuliła się do niej. Matka czuła jej niepokój i smutek. To nie jest odpowiednie miejsce dla małego dziecka, nadchodzące wydarzenia na pewno wywrą na nią swój wpływ, a Erienne nie będzie miała okazji zająć się tym. Lyanna wie, Ŝe coś jest nie tak i Ŝe wszyscy wokół niej czują głębokie napięcie. Musi się z tym bardzo źle czuć. Pukanie do drzwi zaskoczyło Erienne. Lyanna odsunęła się, a matka usiadła na łóŜku, podciągając kołdrę, by zakryć piersi. - Proszę - zawołała. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Nerane, trzymając tacę z dwoma parującymi kubkami. - Przepraszam, Ŝe wam tak wcześnie przeszkadzam, ale Bezimienny prosił, byście juŜ wstali. Uśmiechnęła się, widząc rodzinną sielankę. LeŜący obok Erienne Denser poruszył się i przekręcił, po czym usiadł, mamrocząc coś pod nosem. - Szkoda, Ŝe juŜ musicie wstawać - powiedziała Nerane. - Tak doskonale razem wyglądacie. Erienne spojrzała na zaspanego Densera, na jego zmierzwione włosy, splątaną brodę, otwarte usta, i roześmiała się. - Jesteś pewna? - Wiesz, co mam na myśli - odrzekła Nerane i postawiła tacę na stole przy łóŜku.
- Co jeszcze powiedział Bezimienny? - zapytała Erienne. - Dordovańczycy są juŜ na plaŜy i rozproszyli się po wyspie. Wkrótce nas otoczą. Tarcza AlDrechar jest stabilna, wszyscy są wewnątrz domu. Musicie wkrótce stąd wyjść, poniewaŜ drzwi do tego skrzydła zostaną zamknięte i zablokowane. - Zmusił cię, Ŝebyś nauczyła się tego na pamięć? - wtrącił się Denser. Potem spojrzał w dół i ujrzał swoją córkę. - O, witaj. - Cześć, tatusiu. - Przynajmniej juŜ wiem, dlaczego tak mnie bolą plecy. - Nie sądzę, by to miało coś wspólnego z Lyanną - sprzeciwiła się Erienne. Nerane zarumieniła się i cofnęła w stronę drzwi. - Bezimienny powiedział, Ŝe następnym razem przyśle Hirada, Ŝeby was obudził. - To odpowiedni bodziec - zgodził się Denser. - Dziękuję, Nerane. Powiedz mu, Ŝe to nie będzie konieczne. Stara elfka wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Denser spojrzał głęboko w oczy Erienne, a ona poczuła pragnienie, któremu nie potrafiłaby się oprzeć, gdyby nie leŜąca między nimi Lyanna. PołoŜył dłoń na jej policzku, a ona przykryła ją swoją. - A więc juŜ nadszedł czas - rzekł. - Tak sądzę. Denser pokiwał głową, jego dolna warga drŜała. - Pamiętaj, jak bardzo cię kocham - powiedział cicho. - A ja będę cię zawsze kochać, gdziekolwiek będę - odparła. Lyanna zaczęła się kręcić. - Co się stało, mamo? - Nic, kochanie. Zupełnie nic. *** Hirad właśnie ustawił ostatnie łóŜko Al-Drechar w kuchni, blisko piecyka, by mogły cieszyć się ciepłem. - Złapali któregoś ze skrytobójców? - zapytał. - Trzech - odparł Bezimienny. - Dobra robota. I Ŝaden nie dostał się do środka. - Nic o tym nie wiemy. Ale Ren mówiła, Ŝe chyba widziała latającego maga. MoŜemy załoŜyć, Ŝe widzieli sad i znają wielkość domu. Al-Drechar twierdzą, Ŝe nikt nie dotknął tarczy. Barbarzyńca usiadł przy stole i wyjął miecz, po czym zaczął go ostrzyć poŜyczoną od elfów osełką. Czuł, Ŝe Ŝyje. Nadchodzi walka i choć stosunek sił jest niekorzystny, z Krukami zawsze naleŜy się liczyć. - Kiedy moŜemy się spodziewać, Ŝe nas zaatakują? - W kaŜdej chwili. Jeszcze się nie zebrali, ale nie zajmie im to duŜo czasu. Powinniśmy juŜ udać się na swoje pozycje.
Hirad obejrzał ostrze miecza i zadowolony schował go do pochwy. Odruchowo sprawdził, czy sztylety są na swoich miejscach. Drzwi jadalni otworzyły się i do środka weszły Al-Drechar wsparte na elfach z Gildii. - Wszystko w porządku, moje panie? - zapytał Hirad. Myriell spojrzała na niego miaŜdŜącym wzrokiem. - Sądziłam, Ŝe moje dni w kuchni juŜ się skończyły - stwierdziła. - CóŜ, postaramy się, by trwało to jak najkrócej. A potem moŜe porozmawiamy o moich smokach. Uśmiechnął się i poszedł do sali balowej. Dręczyła go jedna myśl. Próbował rozmawiać z ShaKaanem, lecz umysł smoka pozostał dla niego zamknięty. Miał nadzieję, Ŝe odpoczynek ich uratuje, lecz pamiętał, jak bardzo zmęczony był umysł Sha-Kaana w czasie ich ostatniego kontaktu, i obawiał się najgorszego. Krukom przydałaby się dziś ich moc. Potrząsnął głową i poszedł dalej, a Bezimienny kuśtykał za nim, sprawdzając, czy zamknięte wejścia rzeczywiście są odpowiednio zabezpieczone. Kiedy przeszli przez salę balową i ruszyli korytarzem, otworzyły się drzwi do skrzydła Gildii i pojawił się w nich Denser zapinający pas z mieczem. - NajwyŜszy czas - mruknął Hirad, mijając go. Denser roześmiał się. - Poproszę Dordovańczyków, Ŝeby na ciebie zaczekali - uśmiechnął się barbarzyńca. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Hirad - upomniał go Bezimienny - chodźmy. Protektorzy juŜ znajdowali się na swoich stanowiskach, a w niemal zupełnej ciemności Hirad widział jednego z elfów ukrytego w sadzie pod złamanym konarem, który tworzył łuk nad wejściem. W dalszej części korytarza spotkali chodzącego nerwowo Darricka. Generał jeszcze nie wyjął miecza, ale jego twarz była napięta i skupiona. - Dzień dobry, generale - Hirad powitał młodego męŜczyznę z uśmiechem, gdy zatrzymali się przy nim. - Czy on zawsze taki jest? - zapytał Darrick. - Zawsze - odparł Bezimienny. - Przyzwyczaisz się. W pewnym sensie. - Wszyscy gotowi? - Hirad czuł, Ŝe powinien sam siebie przywołać do porządku. Był dziwnie lekkomyślny, podniecenie wywołane nadchodzącą walką wypełniało jego duszę i ciało. Ale wiedział teŜ, Ŝe nie moŜe pozwolić sobie na cień dekoncentracji. - Musimy jeszcze zablokować wejście do skrzydła Gildii, i to wszystko. Mamy mało czasu, zakładając, Ŝe nie mylimy się co do zbombardowania nas zaklęciami. - Czy elfy powinny być w sadzie? - zapytał Hirad. - Tarcza rozmywa się na skraju sadu i to jest przewidziane ryzyko, które musimy podjąć. Nie moŜemy pozwolić, by nas tam zaskoczono, i nie chcę, by Dordovańczycy widzieli, gdzie są ukryci nasi obrońcy.
Hirad wyciągnął dłoń, a Darrick uścisnął ją mocno, po czym wymienił uścisk z Bezimiennym. - Krzyknij, jeśli będziesz potrzebował więcej ciał - powiedział Hirad. - I ty teŜ. Dwaj Krucy poszli dalej najszybciej, jak mógł iść Bezimienny, przeszli przez hol do miejsca, gdzie Ilkar juŜ czekał z Aebem i Protektorami. - Gotowi? - upewnił się Hirad. - Tarcza juŜ podniesiona - odpowiedział Ilkar, a w jego głosie słychać było skupienie. Zasłania wejście. - To dobrze. Gdzie, u diabła, są Denser i Erienne? *** Lyanna siedziała na krześle przy końcu kuchennego stołu i sprawiała wraŜenie strasznie małej i przeraŜonej. Erienne kucnęła przy niej, głaskała ją po głowie i szeptała do niej, próbując ją uspokoić. Lyanna ściskała swoją lalkę, i choć od czasu do czasu kiwała głową, cały czas spoglądała na stojących bez ruchu Protektorów. Denser rozumiał jej strach. Podszedł do Erienne, a podąŜyły za nim współczujące, choć lekko rozkojarzone spojrzenia AlDrechar. - Jak ona się czuje? - Względnie dobrze. Denser pochylił się i pocałował Lyannę w policzek. - Tutaj będziesz najbezpieczniejsza - stwierdził. - Ale ja chcę być z wami - zaprotestowała Lyanna. - Tam będzie niebezpiecznie, złotko - powiedziała Erienne. - Będziesz bezpieczna tutaj z Ephy, Clerry i Myrą, nie sądzisz? Lyanna rozejrzała się po pomieszczeniu i zmarszczyła czoło. - Nie lubię tych ludzi. Czemu oni mają maski? I dlaczego nigdy nic nie mówią? Erienne spojrzała na Densera, a ten uniósł brwi. To nie jest odpowiedni czas, by próbować wyjaśnić pięciolatce, kim są Protektorzy. - To wyjątkowi Ŝołnierze, którzy pochodzą z tego samego miejsca, co ja - odrzekł Denser. - Nie przejmuj się maskami, oni noszą je, Ŝeby lepiej walczyć, a są tutaj po to, by się o ciebie zatroszczyć. Lyanna pokiwała głową. - Dobrze. - A teraz mnie posłuchaj, kochanie - odezwała się Erienne. - Będzie bardzo głośno, duŜo krzyków i zrobi się strasznie. Ale nie wolno ci nas szukać, bo to będzie dla ciebie bardzo niebezpieczne. Nic nam się nie stanie, nie martw się. Będziesz dzielna? - Spróbuję. - Grzeczna dziewczynka - powiedział Denser. - A jeśli bardzo się przestraszysz, przytul się do jednej ze starszych pań. One teŜ cię kochają.
Lyanna pokiwała głową. Rozległ się wybuch odbijający się echem od ścian domu. - Zaczęło się - oznajmił Denser. Ukląkł i przytulił córkę. - Zobaczymy się później. - Pa, tatusiu. Erienne teŜ ją przytuliła. - Bądź dobrą dziewczynką i rób to, co ci powiedzą ludzie w maskach, dobrze? Jeszcze przez chwilę patrzyli na córkę, po czym opuścili kuchnię i pobiegli do Kruków. *** - Na mój rozkaz, nie wcześniej! - ryknął Vuldaroq, gdy pojedyncza Kula-Płomieni poleciała i rozbiła się o tarczę. Odwrócił się do Gorstana, który w Arlen był głównym magiem. - Chcę skoncentrowanych zaklęć, chcę, byście zniszczyli jak największą część tego domu, ale oczekuję, Ŝe przerwiecie, zanim będziecie zupełnie wyczerpani, jeśli okaŜe się, Ŝe to nic nie daje. - Ten, który za wcześnie rzucił zaklęcie, być moŜe jest idiotą, ale przynajmniej dało nam to pewne informacje, nieprawdaŜ? To nie była tarcza Ŝadnego z kolegiów. - Tak, panie. - Właśnie. Rzucajcie i pamiętajcie, aby zwrócić się do mnie, nim wyczerpiecie zaklęcia. Ja muszę pokierować atakiem. *** - Co to było? - zapytał Hirad. - Ja... - Uuu - mruknął Ilkar, lekko się kołysząc i wyczuwając znaczące poruszenie many. Nadchodzi. Chwila ciszy... i spadły na nich zaklęcia. Kule-Płomieni uderzały w tarczę Al-Drechar z łomotem przypominającym tętent olbrzymich koni galopujących po dachu. Otoczyło ich światło, pomarańczowe, Ŝółte i białe pasma przebijały się przez barykady i zalewały sad za ich plecami. Tarcza aŜ jęczała, próbując powstrzymać atak. Hirad odruchowo skulił się, od hałasu rozbolały go uszy, mimo iŜ zakrył je dłońmi. Czuł, jak podłoga pod jego stopami, drzwi i dachówki nad głowami drŜą. Odwrócił się i ujrzał biegnących w jego stronę Erienne i Densera. Udało mu się zmusić do uśmiechu, ale nie słyszał, co powiedział do niego Xeteskianin. Wzruszył tylko ramionami i wskazał na uszy. Kule uderzały w sad, płomienie rozlewały się po mokrych drzewach, natychmiast osuszały je i podpalały. Hirad podbiegł do zabarykadowanych drzwi i wyjrzał na zewnątrz, ale nie zauwaŜył niczego niepokojącego. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Bezimiennego uniósł w górę kciuk. Więcej światła i głośny trzask wskazywały, Ŝe zaklęcie przebiło barierę i uderzyło w dach. Wszyscy z niepokojem podnieśli wzrok, lecz tarcza nadal się trzymała, a hałas nad nimi ucichł zastąpiony przez dudnienie po prawej stronie. - Kamienny-Młot - stwierdził Denser. - Atakują skrzydła.
Hiradowi dzwoniło w uszach. Za jego plecami sad płonął ścianą ognia szeroką na dwadzieścia stóp, a nad głową słyszeli odgłos Kuli-Płomieni przebijającej się przez drewno i dachówki. Hałas od strony skrzydeł stawał się coraz silniejszy. Ziemia pod ich stopami zadrŜała, a z korytarza dobiegł odgłos wybuchu Kul-Płomieni. - Aeb, ostrzeŜ braci i Darricka - rozkazał Bezimienny. - Będą myśleli, Ŝe mają gotowe wejście. - Tak - odpowiedział Aeb. Kolejna salwa zaklęć uderzyła w tarczę nad ich głowami, a później przez kilka cennych chwil panowała cisza. - Przygotujcie się, Krucy - powiedział Bezimienny. Wyciągnął elfi miecz i zaczął stukać nim w kamienne płyty pod nogami. Gładko utworzyli ulubiony szyk Kruków. Hirad stał po prawej stronie Bezimiennego, Aeb po jego lewej. Po obu bokach było po trzech Protektorów, a z tyłu uklękli magowie. - Pancerz-Ochrony postawiony - oznajmił Denser. - Lodowaty-Podmuch gotowy - dodała Erienne. Drzwi zadrŜały od mocnego uderzenia. - Zaklęcie? - zapytał Hirad. - Nie - odparł Ilkar. Kolejne uderzenie. Drzwi złowieszczo zatrzeszczały. Hirad zmienił pozycję i mocniej chwycił miecz. Słyszał dochodzące z zewnątrz krzyki i odgłos biegnących stóp, gdy Ŝołnierze Dordover zbierali się. Dalej, myślał, pozwalając, by odgłos uderzeń miecza Bezimiennego przepływał przez niego, jak zawsze dodając mu sił. - Teraz - odezwał się Bezimienny. Taran zrobiony z pnia drzewa wbił się prosto w środek drzwi, odłupane kawałki drewna odbijały się od Pancerza-Ochrony Densera. Na zewnątrz zabrzmiał ryk i Hirad ujrzał masę opancerzonych postaci szarŜujących w jego stronę. Przez otwór w drzwiach zaczęły wpadać strzały i bełty z kuszy i znów odbijały się od tarczy, a za nimi podąŜały Kule-Płomieni, które rozbijały się na Tarczy-Antymagii Ilkara i podpalały wokół drewno. - Zaczekajcie - Bezimienny nawet nie drgnął, gdy do środka wpadły pierwsze zaklęcia i strzały. - Oto nadchodzą miecze. I rzeczywiście, zaraz za dwiema Kulami-Płomieni pojawili się wojownicy i wznosząc głośne okrzyki, zaczęli zbliŜać się do linii Kruków. - Erienne, gdybyś zechciała... - zaczął Bezimienny. Erienne podniosła się. - Kucnijcie - poprosiła. Wojownicy poczuli, jak Lodowaty-Podmuch przelatuje nad ich głowami i wpada w pierwszą linię Dordovańczyków. Krzyki umilkły, zaczęli potykać się i przewracać z twarzami zamroŜonymi w wyrazie przeraŜenia. Ich broń roztrzaskiwała się, gdy ciała uderzały o ziemię. SzarŜa załamała
się, a wojownicy Kruków nadal stali. - Dalej! - ryknął Hirad. - Czekamy! I zaczęło się. Bezimienny przestał stukać mieczem w ziemię, chwycił w lewą dłoń sztylet. Ciął z zamachu i przebił się przez obronę pierwszego Ŝołnierza, trafiając go w tors i rozcinając aŜ do szczęki. Obok Hirad bez trudu sparował cięcie i ciosem pięści odepchnął napastnika. Ten potknął się, lecz dalej nacierał, zrobił zwód w lewo i zaatakował z prawa. Hirad znów sparował, lecz tym razem ciął przeciwnika w pierś, przecinając materiał i skórzany pancerz. śołnierz sapnął i zatoczył się w bok, a wówczas topór Protektora wbił się w jego głowę. Całą przestrzeń przed Krukami wypełniali dordovańscy Ŝołnierze. Po lewej i prawej stronie Krucy mieli Protektorów, rozstawieni szeroko i uzbrojeni w dwa ostrza, walczyli skutecznie i w milczeniu. Aeb, którego miecz trzymał Dordovańczyków z dala od lewej strony Bezimiennego, był morderczo skuteczny, uderzając swoim toporem płasko, zza głowy lub z boku. W miarę jednak przybywania sił przeciwnika Krucy byli stopniowo spychani do tyłu. Bezimienny zatrzymał sztyletem atakujący go miecz, po czym przesunął ostrze w lewo, odsłaniając pierś przeciwnika. Natychmiast wykorzystał szansę - przebił mieczem kolczugę i Ŝołnierz poleciał do tyłu. Kiedy wyrywał ostrze z jego ciała, poczuł, Ŝe jego staw biodrowy zablokował się, i na chwilę stracił równowagę. Zatoczył się do przodu, krzycząc z nagłego, niespodziewanego bólu. Widząc w tym okazję, jeden z Ŝołnierzy zaatakował go z lewej strony. Bezimienny, nie będąc w stanie bronić się mieczem, machnął sztyletem. Zobaczył, Ŝe Aeb odepchnął oręŜ napastnika, a potem potęŜny Protektor zamachnął się toporem i trafił przeciwnika tuŜ nad łopatką. Ostrze zatrzymało się dopiero na kręgosłupie. Aeb pchnął męŜczyznę w szeregi wroga i bez chwili wahania pociągnął Bezimiennego w tył. Ponownie sformowali szyk. Hirad, który właśnie sparował zadany mu bez przekonania cios, wolną ręką przyciągnął przeciwnika do siebie i zmiaŜdŜył mu czołem nos, po czym odepchnął oszołomionego męŜczyznę i przebił mieczem jego krocze. Dordovańczyk upadł z krzykiem. Barbarzyńca spojrzał w stronę kolejnego napastnika i właśnie wtedy za jego plecami drzwi prowadzące do sadu wyleciały w powietrze. *** Darrick widział magów lecących nad sadem. Poruszali się szybko i wkrótce zniknęli z jego pola widzenia. Odwracając się z powrotem do swojego stanowiska obrony, ujrzał Dordovańczyków przebijających się przez ruiny do drzwi wejściowych pierwszego skrzydła. Po jego prawej stronie zaklęcie uderzyło w drzwi drugiego skrzydła, druzgocząc je. Protektorzy, którzy stali z boku, przystąpili do działania i wkrótce korytarz wypełniły krzyki umierających ludzi. Potem znowu rozległo się głośne łupnięcie i zza drzwi dobiegły pełne napięcia głosy. - Odsunąć się - ostrzegł Darrick. Trzech Protektorów przywarło do ścian. - Wejdźmy tam szybko, to moŜe uda nam się dopaść magów.
Lekkie skinienie głowy oznaczało, Ŝe usłyszeli i zgadzają się. Bez ostrzeŜenia drzwi zaklekotały i wyleciały z zawiasów, rozbijając się o mur. Darrick odwrócił głowę, gdy w jego stronę poleciał kurz i drzazgi. Spirala-Mocy rozbiła się o ścianę sadu. - Teraz! - ryknął, prowadząc atak w głąb korytarza. Protektorzy biegli po jego bokach, trzymając w dłoniach tylko miecze, gdyŜ nie mieli tu zbyt wiele miejsca. Darrick zaśmiał się, widząc zaskoczenie na twarzach magów i Ŝołnierzy, których spotkali w korytarzu. Przebił mieczem brzuch pierwszego maga, nim ten zdołał się poruszyć. Z dwoma Protektorami po bokach i trzecim z tyłu Darrick z zadziwiającą szybkością posuwał się do przodu, tnąc i rąbiąc Dordovańczyków, powalając i magów, i wojowników. Krew zalewała ściany, korytarz wypełniały krzyki umierających. Wreszcie przeciwnicy stracili odwagę i zaczęli uciekać, a Protektorzy ruszyli za nimi. - Stać! - rozkazał Darrick. - Wycofać się! Wracali do względnie bezpiecznego głównego korytarza, gdy Darrick obejrzał się przez ramię i zobaczył jakieś poruszające się postacie. - Na ziemię! - ryknął. Upadli na ziemię i przeturlali się w stronę drzwi. Chwilę później Kule-Płomieni przeleciały z rykiem korytarzem, rozbijając się o ściany, i wyleciały przez puste okna. Darrick podniósł się i zobaczył, Ŝe Protektorzy juŜ stoją i patrzą na niego wyczekująco. - Cierpliwości - powiedział. Tego Protektorom nigdy nie brakowało. *** Ren wpatrywała się w niebo. Jej łuk nie był naciągnięty, ale miała przygotowaną strzałę. Po niebie pędzili magowie, zbyt szybko, by nadąŜyła za nimi ona lub jej ludzie. Bez wątpienia chcieli wylądować wewnątrz domu, podczas gdy ich siły atakowały Kruków i Protektorów. Słyszała odgłosy bitwy dochodzące od strony frontowego wejścia, a głuche uderzenia z tyłu oznaczały ataki na skrzydła. Usłyszała gwizdnięcie z lewej strony, to elf z Gildii wskazywał w górę i w prawo. Ren podąŜyła wzrokiem za jego palcem. Ośmiu magów szybko obniŜało lot. Po całym sadzie rozeszły się ostrzeŜenia. Łuki zostały naciągnięte. Ren oddychała głęboko i regularnie, przyglądając się, jak wybrany przez nią cel porusza się w powietrzu. Niebo na chwilę rozjaśniło się, lecz teraz ponownie zbierały się chmury, a wiatr stawał się coraz mocniejszy. Jego podmuchy uderzały w sterty liści w sadzie i podsycały ogień płonący po prawej stronie, w pobliŜu drzwi do głównego holu. Magowie zeszli niŜej. Ren jeszcze mocniej naciągnęła łuk. Jej strzała wzbiła się w niebo i wbiła się w szyję maga, który bez słowa spadł. Zaraz potem nad sadem pofrunęły jeszcze trzy strzały i kolejni dwaj magowie uderzyli o ziemię. Zostało jeszcze pięciu. Ren wyjęła kolejną strzałę i spojrzała w lewo. Zobaczyła jeszcze więcej magów. Tuzin.
- KaŜdy wybiera swój cel. Strzelajcie szybko - zawołała. - Lewa, nadchodzą. Wypuściła kolejną strzałę, która trafiła jednego z magów w ramię. Jego skrzydła zamigotały, pojawiły się ponownie i zniknęły, a on z głośnym krzykiem poleciał w stronę ziemi. Jego ciało uderzyło o zawalony dach zachodniego skrzydła domu. Powietrze przecięło jeszcze więcej strzał, dwie nie trafiły w cel. Tymczasem Ren widziała juŜ sześciu magów lądujących na ziemi. Rozproszyli skrzydła i teraz zbliŜali się szybko, przygotowując zaklęcia. Ren czuła, jak elfy ogarnia panika. Znów strzeliła, trafiając kolejnego maga w oko. - Strzelać, strzelać - zachęcała. Ale magowie nie chcieli ich atakować. Zwrócili się w stronę drzwi po prawej stronie i wypuścili Kule-Płomieni. Drzwi eksplodowały do wewnątrz. Potem nadeszły kolejne kule i jeszcze następne, i sad wypełnił ogień.
Rozdział 39
- Kryć się! - krzyknął Hirad, kiedy na ich plecy spadł deszcz szkła i drewna. Od przodu znów natarli na nich Dordovańczycy. W sadzie pojawiało się coraz więcej świateł, krzyki wzbijały się echem w niebo. - Ilkar! - krzyknął Bezimienny, uderzając mieczem w twarz atakującego go Dordovańczyka. Przeciwnik zatoczył się, ostrze przebiło czubek jego brody i rozcięło kość. - Opuść tarczę i sprawdź tyły. Hirad zrobił unik i zatopił miecz w piersi przeciwnika. Za jego plecami wybuchało coraz więcej czarów. - Bezimienny! - krzyknął, z łatwością zbijając pchnięcie. - Druga linia! - Jeszcze nie. Idź. My moŜemy ich tu utrzymać. I rzeczywiście. Protektorzy sieli postrach wśród atakujących Dordovańczyków, w ścisku ich magowie nie mogli rzucać czarów, nie naraŜając swoich ludzi. W miarę odciągania do tyłu martwych i rannych podłoga stawała się coraz bardziej śliska od krwi. - Mów, Ilkar, co tam się dzieje - poprosił Bezimienny, wbijając sztylet w ciało wroga. Obok niego Aeb gładko odciął Dordovańczykowi uzbrojone ramię, lecz sam teŜ został ranny w prawą rękę.
- Elfy z Gildii są w rozsypce, magowie otoczeni. - Trzymać się blisko, Krucy - rozkazał Bezimienny. - Nacieramy! Hirad zaryczał i zaatakował, ignorując ból protestujących mięśni. *** Lyanna była bardzo nieszczęśliwa. Siedziała przy stole i próbowała rysować i bawić się lalką, ale otaczające ją odgłosy były zbyt przeraŜające. Widziała starsze panie leŜące w łóŜkach i jęczące, jakby coś je bolało. Od huków i łomotów podskakiwały kubki na stole, a podłoga pod jej krzesłem drŜała. Wiedziała, Ŝe to wszystko przez magię. Mogła ją wyczuć, ale nie rozumiała jej, a kiedy próbowała wejść w umysły starszych pań, pęd wiatru wypchnął ją stamtąd i przyprawił o ból głowy. Płakała cicho, mając nadzieję, Ŝe przyjdzie jeden z tych dziwnych ludzi i zobaczy, jak ona się czuje. Ale oni stali i tylko wyglądali przez okna albo otwarte drzwi do sali balowej i jadalni. Potem magiczne hałasy ucichły, ale starsze panie nadal leŜały nieruchomo. ChociaŜ oddychały, ich twarze nie wyglądały dobrze. Były spocone i bardzo blade. Lyanna zeszła z krzesła i podeszła do nich. - Ephy? - zapytała, kucając przy kruchej elfce. - Wszystko dobrze, Ephy? Ephemere powoli otworzyła oczy i usiłowała się uśmiechnąć. Potem uniosła rękę i Lyanna zobaczyła, jak drŜy, kiedy gładzi ją po policzku. - Jesteśmy takie zmęczone, Lyanno - wyszeptała Ephemere. - Czy pozwolisz, Ŝe trochę się prześpię? - Mama powiedziała, Ŝe jeśli będę się bać, mogę być z tobą. - Tylko chwileczkę - powiedziała elfka i jej dłoń opadła. - Tylko chwileczkę - powtórzyła słabnącym głosem. Lyanna tupnęła nogą. To nie w porządku. Nikt nie chce jej pocieszyć, a ona potrzebuje kogoś juŜ teraz. Chciała do mamy. Pamiętała, co jej powiedziano, ale to nie miało znaczenia. Podeszła do drzwi jadalni, gdzie stał jeden z zamaskowanych męŜczyzn, i próbowała przecisnąć się między jego nogami, ale on połoŜył rękę na jej ramieniu i spojrzał na nią z góry. - Masz tu zostać - rzekł. - Tam jest niebezpiecznie. - Nie - odparła coraz bardziej zniecierpliwiona Lyanna. - Boję się, chcę do mamy, i to juŜ. - W kuchni jest bezpieczniej - odparł tamten. - Nie pozwolę ci wyjść. Lyanna cofnęła się, a on puścił jej ramię i wyprostował się. Próbowała przebiec obok niego, ale łatwo ją zatrzymał, popychając delikatnie do tyłu. - Nie! - krzyknęła. - Puść mnie! MęŜczyzna kucnął, aby na nią spojrzeć, i wtedy dziewczynka zajrzała w jego oczy. Były okropne, jakby zniknęła jakaś jego część. - Matka będzie bardzo zła, jeśli stąd wyjdziesz. Zostań. - Nie wolno ci zatrzymywać mnie - zaprotestowała Lyanna, nie rozumiejąc, co mówi, ale pewna, Ŝe właśnie tak naleŜało powiedzieć. - Mogę sprawić, Ŝe poczujesz się bardzo źle.Kucający
przed nią męŜczyzna wzdrygnął się. - Proszę, zostań tu. - Nie chcę. MęŜczyzna milczał przez chwilę. Za jego plecami zobaczyła idących w jej stronę wszystkich pozostałych męŜczyzn. Poczuła się jeszcze bardziej przeraŜona. Byli tacy wielcy i tak dziwnie wyglądali. No i chcieli ją zatrzymać. Mogli nawet ją skrzywdzić. - Uprzedzałam cię, ale ty nie chciałeś mnie słuchać - powiedziała Lyanna, czując, jakby coś pozbawiało ją umysłu i ciała. - A ja nie chcę tu zostać, nie chcę. Wiatr w jej głowie przybrał na sile, czuła, Ŝe jej groźba jest bardzo łatwa do wykonania. Nagle stojący przed nią męŜczyzna złapał się obiema rękami za głowę i wrzasnął. Upadł do tyłu, uderzał nogami i rękami w kuchenną podłogę, jego ciało podskakiwało i skręcało się. Lyanna cofnęła się i spojrzała na pozostałych, którzy stali cicho, zaciskając i rozluźniając ręce. Słysząc dźwięki, jakie wydawał, zaczęła płakać. - Przepraszam - zawołała, biegnąc do jadalni. - Przepraszam. Maaamooo! Jej krzyki niosły się echem po domu, w którym toczyła się walka. *** Aeb zawahał się i z trudem sparował cios. Mimo to ostrze zraniło go w biodro i męŜczyzna aŜ jęknął z bólu. - Aeb, Aeb - krzyknął Bezimienny, machając szaleńczo mieczem, by odepchnąć atakujących Dordovańczyków. Naciskali mocno, a on wraz z Hiradem byli zmęczeni. Za nimi tarcza Ilkara powstrzymywała magów idących od strony sadu. Czuł, Ŝe niezmordowani Protektorzy znacznie zwolnili, ich ataki nie były juŜ tak silne. - Aeb, odezwij się. Protektor zamachnął się i przebił toporem ramię atakującego go męŜczyzny. - Lyanna opuściła kuchnię - oznajmił. - Wezwała moc Demonicznego-Łańcucha. - Co? - Bezimienny zrobił wypad do przodu i sparował, nie wierząc w to, co usłyszał. - Nasz brat cierpi. Czujemy jego ból. To... nas rozprasza. Wszyscy Protektorzy wycofali się o pół kroku, zmuszając Bezimiennego i Hirada, by zrobili to samo. Powstałą lukę natychmiast zapełnili kolejni Dordovańczycy, wyraźnie zyskując pewność siebie. Stojącemu obok Bezimiennego Hiradowi zadrŜała ręka, gdy sparował cios przeciwnika. Na jego pokrytym bliznami policzku pojawiła się świeŜa rana. - Erienne! - zawołał Bezimienny. - Uwolnij zaklęcia i wracaj do sali balowej. Ilkar, idź z nią. Lyanna wyszła z kuchni. Erienne rzuciła Kule-Płomieni nad głowami Kruków, po czym nie odwracając się, by sprawdzić, gdzie trafiły, ruszyła w stronę korytarza. - Nie mogę zostawić tych drzwi - zaprotestował Ilkar. - Idź! - zawołał Bezimienny. - Zabezpiecz drugą linię obrony. Powiedz Darrickowi, Ŝe nadchodzimy. Kule-Płomieni trafiły w cel, zalewając ogniem trzeci rząd Dordovańczyków i po raz kolejny
podpalając pociemniałe deski. Panika sprawiła, Ŝe Ŝołnierze rzucili się w stronę Kruków. Bezimienny wbił miecz w bok męŜczyzny, który się przed nim pojawił, a sztyletem przeciął jego gardło. Walczący obok niego Hirad przykucnął i ciął przeciwnika w nogi, a zmuszeni do działania Protektorzy dokończyli za niego robotę. - Na mój sygnał przerwać - rozkazał Bezimienny. - Teraz! Zrobili krok do tyłu i ruszyli biegiem. Bezimienny poruszał się wolno, więc Protektorzy otoczyli go z obu stron i podnieśli. - Magowie w sali balowej. Magowie ruszyli przez sad - powiedział Aeb, a jego głos był zadziwiająco spokojny. - Bogowie - mruknął Bezimienny. - Denser, podtrzymuj tarczę. - Wypadli zza rogu i wbiegli w korytarz prowadzący wzdłuŜ sadu. - Darrick! - ryknął Bezimienny. - Druga linia. W sali balowej są problemy. Straciliśmy sad. Darrick był juŜ przed nim, jego miecz poruszał się szybko, gdy odpychał atak ze strony pierwszego skrzydła. Korytarz płonął, ogień rozprzestrzeniał się wzdłuŜ ściany graniczącej z sadem w stronę sali balowej. Przy wejściach do pozostałych skrzydeł Protektorzy zajęci byli walką. Bezimienny widział, jak Ilkar i Erienne mijają trzecie skrzydło. Kilka chwil później powietrzem wstrząsnął wybuch. Część Protektorów nie miała Ŝadnych szans, zginęli poparzeni, zanim upadli na ziemię. Płomienie omiotły sklepienie, powietrze wypełnił kurz i duszący dym. Dordovańczycy wpadli do wyłomu z lewej i prawej strony. Nim Bezimienny zdąŜył poprosić, Protektorzy puścili go i pobiegli za Hiradem, pozostawiając go z Aebem, Darrickiem i Denserem, by stanowili tylną linię obrony. Modlił się, by Hirad szybko się przebił. Inaczej będą w pułapce. *** Lyanna zatrzymała się w ciemnej sali balowej. Tu było więcej męŜczyzn w maskach, lecz oni takŜe nie poruszali się, tak samo jak ci w kuchni. Nie wiedziała, co zrobiła, ale czuła, Ŝe to coś złego i Ŝe nie potrafi tego powstrzymać. - Mamusiu, gdzie jesteś? - zawodziła, a jej oczy wypełniały łzy. Mocno ściskała w ręce lalkę. Po przeciwnej stronie sali balowej słyszała krzyki i odgłosy walki, widziała teŜ wysokie płomienie. To tam byli mama i tata, pomagali ją chronić. Zagryzła dolną wargę, niezdecydowana. Powinna wrócić do kuchni, Ŝeby być ze starymi paniami i sprawdzić, czy dziwny męŜczyzna poczuł się lepiej. Ale tak bardzo chciała być z mamą. MoŜe mama nie będzie bardzo zła, mimo Ŝe juŜ nie chciała mieć więcej kłopotów. Coś działo się w górze. Podniosła wzrok na sufit, gdzie była wielka dziura. Niebo było bardzo ciemne i wkrótce znów zacznie mocno padać, ale nie to zwróciło jej uwagę. Tam byli jacyś ludzie, opadali na skrzydłach i przechodzili przez otwór. Jeden nawet niósł w ramionach drugiego. Było ich sześciu. Lyanna obserwowała ich, pragnęła umieć latać tak jak oni. MęŜczyźni w maskach poruszyli się i zaczęli biec w jej stronę. Dziewczynka krzyknęła i zaczęła uciekać, a oni pobiegli za nią. Jeden z nich chwycił ją w ramiona, podczas gdy drugi odwrócił się w stronę
latających ludzi. Wszyscy oni wylądowali i ich skrzydła zniknęły, a ten, który był niesiony, wyciągnął długi miecz. Lyanna próbowała się uwolnić, ale męŜczyzna zbyt mocno ją trzymał. - Mamusiu, pomocy! - krzyknęła. - Pomocy! W sali zrobiło się zimno i pierwszy męŜczyzna w masce upadł na ziemię, Ten, który ją niósł, pobiegł w stronę jadalni. Pomyślała, Ŝe jeśli będzie krzyczeć wystarczająco głośno, mamusia z pewnością ją usłyszy. *** Ilkar biegł za Erienne, ale nie mógł za nią nadąŜyć. - Erienne, zwolnij! Protektorzy zajmą się tym! - ryczał, ale ona wcale go nie słuchała. Gdy byli dwadzieścia jardów od wejścia do sali balowej, w drzwiach pojawił się Protektor z wrzeszczącą Lyanną w ramionach. Biegł, ale nagle coś nim wstrząsnęło i zatoczył się do przodu. Ilkar poczuł chłód Lodowatego-Podmuchu i Protektor upadł, przykrywając dziewczynkę własnym ciałem i ratując w ten sposób jej kruche Ŝycie. Uwięziona Lyanna krzyczała i próbowała się wydostać, lecz on był zbyt cięŜki i przyciskał jej nogi. - Lyanna! - krzyknęła Erienne i przyspieszyła kroku. Ilkar biegł za nią, modląc się, by Hirad był wystarczająco blisko. Tylko bogowie wiedzą, ilu Dordovańczyków jest w sali balowej. Tymczasem dordovański mag, wciąŜ jeszcze ze SkrzydłamiCienia na plecach, wszedł do sali, rozejrzał się i podszedł do ciała Protektora, odsuwając je nogą. Erienne gwałtownie zatrzymała się, uniosła rękę do ust i tylko raz za razem bezradnie powtarzała imię Lyanny. Dziecko zaś wyciągało do niej ręce i błagało o pomoc. Za plecami Ilkara rozległ się głośny wybuch, a jego myśli nagle stały się wyjątkowo jasne. Oto dordovański mag pochyla się, by pochwycić Dziecko Nocy i zabrać je z powrotem do Dordover, gdzie groźba Jedności zostanie raz na zawsze zaŜegnana. Najłatwiej byłoby pozwolić magowi zabrać ją, nie próbować go powstrzymać. Zrobić tylko niewielki wysiłek, by nikt nie mógł go potem oskarŜyć, Ŝe nie próbował jej ratować. A to ocali kolegia i dopiero rozwijającą się nową Julatsę. Dla julatsańskiego maga powinna to być jedyna moŜliwa decyzja. Jak to kiedyś powiedział o nim Bezimienny? śe nie wejdzie w drogę temu, kto chciałby dziewczynkę zabić. Sugerował, Ŝe dla niego ratowanie kolegium było waŜniejsze niŜ Ŝycie dziecka. Ilkar nie wiedział, co go opanowało. Nigdy wcześniej nawet nie marzył o zrobieniu czegoś takiego, lecz teraz podświadomość pokierowała jego ciałem, nawet nie kłopocząc się angaŜowaniem w to świadomej części jego umysłu. Wyciągnął z pochwy miecz, swoją jedyną broń, i rzucił go przez całą długość korytarza. Miecz przekoziołkował, po czym odbił się od ściany i uderzył maga, pozbawiając go równowagi oraz skrzydeł. Mag zatoczył się do tyłu, a w tej samej chwili Erienne rzuciła się w stronę Lyanny i złapała ją w ramiona. Dordovański mag znów chciał zaatakować, lecz tym razem Ilkar chwycił go w pasie i obaj wpadli z powrotem na salę balową.
*** Hirad przebił mieczem gardło pierwszego Dordovańczyka, rozerwał jego krtań i tętnicę szyjną, po czym popchnął go w głąb korytarza. Za nim Protektor zadał cios znad głowy i mimo hełmu rozbił kolejnemu napastnikowi głowę. Nie próbując nawet odzyskać broni, zdjął z pleców miecz i przebił nim brzuch trzeciego. Barbarzyńca zaryczał, czuł, jak krew z szumem przepływa przez jego Ŝyły. Był pełen mocy i bardzo, ale to bardzo zły. Odepchnął cios wymierzony w jego pas i lewą pięść wbił w nos przeciwnika. Potem obrócił się na pięcie, trafiając męŜczyznę w twarz lewym łokciem, a później prawym, po czym jeszcze poprawił prawą pięścią. Dordovańczyk upadł na ziemię ze zmasakrowaną twarzą, a Hirad juŜ był pośród wrogów. - Dalej, bydlaki! Uderzył kolejnego Dordovańczyka mieczem w czoło, przebijając kości, tak Ŝe mózg wypłynął przez czubek czaszki. Potem kopnął go, odpychając ciało na bok, i znów miał wolną drogę. - Ilkar, juŜ idę! Minęli go dwaj Protektorzy, nim Hirad do nich dołączył, zdąŜyli zmasakrować tych wojowników, którzy biegli za Erienne i Ilkarem. Z oczami przesłoniętymi czerwoną mgłą barbarzyńca wybrał kolejny cel ataku. *** Denser rozpaczliwie skupiał się na Pancerzu-Ochrony, od którego odbijały się strzały i bełty. Stójcie za mną i atakujcie dopiero wtedy, gdy wejdą kilka kroków w głąb. Bezimienny kuśtykał cięŜko korytarzem, mając Aeba po lewej i Darricka po prawej stronie. Przed nim biegł Hirad, który wpadł w szał i mieszał szyki wybiegającym z korytarzy napastnikom. Nie wiedzieli, kogo mają atakować. Aeb zadecydował za nich, szarŜując i ciosem topora pozbawiając głowy jednego z nich. Bezimienny szedł za nim. KaŜdy krok sprawiał, Ŝe kręciło mu się w głowie. - Do kuchni. Trzecia linia. Trzecia linia! Aeb zablokował cios mieczem i uderzył nisko toporem, odcinając stopę dordovańskiemu magowi, który padł na ziemię, ściskając tryskający krwią kikut. Protektor blokował wyjście ze skrzydła, dając im czas, lecz wkrótce tamtych będzie zbyt wielu. Bezimienny przyspieszył. - Denser, zostań ze mną - polecił, kaŜdy krok odzywał się palącym bólem w plecach. - Idę za tobą, Bezimienny. Powiem ci, kiedy masz biec. Bezimienny dotarł do walczących. Jeden z dordovańskich Ŝołnierzy natarł nań z uniesionym mieczem. Wielki męŜczyzna moŜe nie był teraz zbyt szybki, ale mimo to zdąŜył uchylić się w prawo i uderzyć z lewa, przecinając brzuch Ŝołnierza i uniemoŜliwiając mu zadanie śmiertelnego ciosu. Drugi Ŝołnierz był ostroŜniejszy, ale jego uwagę odciągnął Aeb, który opuścił swój topór tuŜ przed jego nosem, aby następnie zagłębić go w twarzy innego wroga. Korzystając z tego, Bezimienny rzucił sztyletem, Ŝołnierz łatwo go odbił, ale jednocześnie odsłonił się. I wtedy Kruk
rozpłatał mu brzuch. Czuł, Ŝe z bólu robi mu się niedobrze. Ból promieniował wzdłuŜ pleców aŜ do głowy. - Biegnij! - krzyknął Denser. Bezimienny obejrzał się i z trudem przełknął ślinę. Dordovańczycy szarŜowali, porzuciwszy dalekosięŜną broń na rzecz przewagi liczebnej. Darrick minął go, wykrzykując coś, czego nie usłyszał. - Aeb, idziemy - powiedział Bezimienny. - Tak. - Protektor uderzył Ŝołnierza w twarz głowicą miecza i popchnął go na idących z tyłu towarzyszy. Potem odwrócił się, chwycił Bezimiennego za ramię i pobiegli korytarzem. - Przygotować drzwi! - krzyknął Bezimienny, zwalczając odruch wymiotny. Nie był pewien, jak długo zdoła ustać na nogach, a co dopiero poruszać się. Z tyłu szybko zbliŜali się Dordovańczycy. Będzie cięŜko. *** Ilkar skoczył, lądując na Dordovańczyku. Słyszał, jak potylica maga uderza o kamienie, czuł, jak jego chwyt słabnie. Za nim, potykając się, wbiegła do sali balowej Erienne. Ilkar rozejrzał się. Wokół pełno było atakujących. - O, bogowie - westchnął. Wstał i pobiegł schylony ku najbliŜszemu magowi, modląc się, aby ten nie był przygotowany na atak. *** Lyanna przywarła do matki, kiedy ta biegła przez salę balową do kuchni. Nagle wyrósł przed nimi jakiś męŜczyzna z mieczem, który uderzył Erienne w twarz. Upadła, a Lyanna wrzasnęła, gdy wypadła matce z ramion. Nie chciała płakać, chciała podbiec do Erienne, ale męŜczyzna zatrzymał ją i odepchnął. - Wrócisz do domu, aby tam umrzeć, mała, ale wcześniej zobaczysz, jak zabijam tę sukę, twoją matkę. Jego głos brzmiał dziwnie, ale mimo to zrozumiała go. - Nie skrzywdzisz mojej mamy - powiedziała, a potem podniosła głos i wrzasnęła: - Nie skrzywdzisz mojej mamy! *** Ilkar zatoczył się pod olbrzymim ciśnieniem many, gdy próbował w biegu dostroić się do spektrum. Przed nim stało sześciu magów z rękami przyciśniętymi do uszu. To, co przygotowywali, zniknęło, i Ilkar mógłby ich teraz zabić, gdyby nie moc many, która powaliła go na kolana. Macał rękami dookoła siebie, szukając pomocy. Przez drzwi do sali balowej wpadł Hirad, a za nim Protektorzy, w tym czasie światło many wpływało w Lyannę.
*** Hirad ujrzał Selika pochylającego się nad leŜącą na ziemi Erienne. Obok stała Lyanna i wrzeszczała, ale tym nie chciał się teraz zajmować. - Selik! - krzyknął, zbliŜając się. - Mówiłem ci, Ŝe jeszcze się spotkamy. Czarne Skrzydło obrócił się w jego stronę z mieczem w dłoni, a jego poraniona twarz wykrzywiła się w uśmiechu. - Wiedziałem, Ŝe nigdy nie wydostanę się stąd Ŝywy, ale przynajmniej przed śmiercią wyrwę serce Kruka. Najpierw twoje, a później tej suki. - Kopnął Erienne, trafiając ją w Ŝołądek. Jęknęła z bólu. Lyanna zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć. - Śnij dalej, Czarne Skrzydło - warknął Hirad i podbiegł do przodu. Nagle wszystkie ocalałe tafle szkła w całym domu zaczęły rozpadać się na tysiące odłamków. Wszystkie kawałki gipsu pękały i spadały na ziemię. Belki łamały się, dachówki leciały jak grad, a posadzka kołysała się. Dom wypełnił potęŜny wyjący wicher. Korytarz zadrŜał i dach zapadł się. Hirad, podobnie jak Selik, przewrócił się. Ujrzał Lyannę stojącą bez ruchu pośrodku tego szaleństwa, a zaraz potem Ilkara wrzeszczącego z bólu. Z jego nosa i uszu płynęła krew. Wiatr zagłuszył wrzask elfa, lecz Hirad widział jego cierpienie. Musi przenieść go w bezpieczne miejsce. - Ilkar! - zawołał, lecz przyjaciel nie mógł go słyszeć. Z trudem podniósł się i walcząc z szalejącą wichurą, przebył kilkanaście kroków do miejsca, gdzie Julatsańczyk leŜał w pozycji embrionalnej z twarzą wykrzywioną bólem. Próbował znów krzyknąć, ale to nie miało sensu. Rozejrzał się i zobaczył podobnie cierpiących dordovańskich magów. Przeniósł wzrok na Lyannę. Jeśli nikt jej nie powstrzyma, wszyscy magowie zginą. *** Denser upadł, gdy podłoga podniosła się i popękała, a dach zaczął spadać na całej długości, rozrzucając wokół deski i dachówki. SzarŜa Dordovańczyków załamała się, Ŝołnierze zakrywali głowy i wycofywali się. Kawał drewna uderzył Bezimiennego w ramię, gdy pochylił się, Ŝeby podnieść nieruchomego Xeteskianina z ziemi, a od nagłego bólu biodra aŜ zakręciło mu się w głowie. Wiatr, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył, powalił go na ziemię tuŜ obok maga. - Denser, co to?! - krzyknął. - Lyanna - wykrztusił Denser przez zaciśnięte zęby, z nosa płynęła mu krew. - Erienne musi ją otoczyć tarczą. Ona nie będzie w stanie... tego utrzymać. Ściągnij je do kuchni. Al-Drechar. Bezimienny uznał, Ŝe rozumie, o co mu chodzi. - Darrick, pomóŜ mi! - Nie mogę - wrzasnął mu do ucha Darrick. - Muszę odnaleźć Ren. Nie mogę jej tam zostawić. - I pobiegł w prawo, w stronę drzwi do sadu.
Bezimienny podniósł Densera i wtedy ujrzał Aeba przedzierającego się w stronę sali balowej. PotęŜny męŜczyzna pokuśtykał za nim, uchylając się przed lecącymi w jego stronę wraz z huraganem kawałkami cegieł. W środku sali hałas był jeszcze większy. Aeb, jeśli mnie słyszysz, zabierz dziewczynkę i Erienne. Musimy dostać się do Al-Drechar. Aeb obejrzał się na Bezimiennego i pokiwał głową. Bracia Protektorzy natychmiast zaczęli czołgać się po ziemi. Jeden z nich potęŜnym ramieniem otoczył Lyannę, dwaj inni podnieśli Erienne. Za plecami Bezimiennego znów pojawili się Dordovańczycy. Walczyli z wiatrem, wybierając drogę wśród gruzów i trupów swoich towarzyszy. Lyanna podarowała im trochę czasu, lecz sądząc po cierpieniu na jej twarzy, niszczyło to jej umysł.
Rozdział 40
Kuchnia była oazą spokoju, lecz utrzymanie takiego stanu zabijało Al-Drechar. Wszystkie trzy siedziały na łóŜkach z zaciśniętymi pięściami, a ich tarcza ledwie sięgała poza stół pośrodku pomieszczenia. Na zewnątrz szalała mana. Wszystko, co nie zostało zabezpieczone, podnosiło się i rozbijało o ściany lub tarczę. Kubki pękały, krzesła rozpadały się na kawałki, a sam stół przesuwał się po podłodze, jakby chciał je zmiaŜdŜyć, zanim go powstrzymają. Ephemere próbowała sięgnąć umysłem, aby sprowadzić Lyannę w obręb tarczy i uspokoić ją. Ale ona była zbyt daleko, zbyt daleko zaszła. Teraz nadszedł czas dla Erienne. Drzwi od strony sali balowej otworzyły się gwałtownie. Broniący ich Protektor uniósł rękę do ciosu, ale zaraz pochylił się i wciągnął do środka Hirada i Ilkara. Zatrzasnął za nimi drzwi i znów stanął w gotowości, nieporuszony. Wicher szarpał jego ubraniem, gdyŜ stał na granicy tarczy. - Gdzie ona jest, Ephy? - jęknęła Myriell. - Nie moŜemy tego utrzymać. - Na zewnątrz - wydyszał Hirad. - WciąŜ są na zewnątrz. - Spojrzał na Ilkara, aby upewnić się, czy nadal oddycha, i pobiegł w stronę drzwi do jadalni. - Pospiesz się, Hirad - powiedziała Ephemere. - Pospiesz się. Ale juŜ nie musiał. Gdy otworzył drzwi, pojawił się w nich Protektor niosący Lyannę. Kiedy tylko wtoczył się w obręb tarczy, wycie wiatru i pękanie drewna ucichło, jakby ktoś przeciął sznur i opuścił kurtynę. Tarcza Al-Drechar odcięła dopływ many do Lyanny, a jej umysł nie był wystarczająco wyszkolony, by przedostać się przez tę barierę.
Usłyszeli odgłos kroków i w chwili, gdy w zniszczonym domu rozległy się okrzyki Dordovańczyków, którzy szykowali się do ostatniego ataku, do kuchni dotarł Bezimienny z Denserem, wspierany przez Aeba. Za nimi weszła para Protektorów niosących Erienne. - Zablokujcie drzwi - rozkazał Bezimienny. - Kończy nam się czas. - To juŜ teraz, Erienne - szepnął Denser. - śegnaj, ukochana. Bezimienny zaczął przesuwać stół, by zablokować wejście. Tymczasem Denser podczołgał się do Erienne. Oboje spojrzeli na Lyannę leŜącą sztywno w ramionach Protektora, który ją uratował. - Zostaw ją, broń nas - rozkazał Denser. - Tak, panie. - Protektor połoŜył dziecko na ziemi. - Erienne - odezwała się łagodnie Ephemere. - Wiesz, co musisz zrobić. Erienne pokiwała głową, wzięła dziecko w ramiona i oparła się o Densera, gotowa do wejścia w umysł Jedności. Wiedziała, Ŝe juŜ stamtąd nie powróci. *** Darrick pobiegł w prawo, w stronę północnych drzwi do sadu. Trzymał się głębokich cieni rzucanych przez nadal szalejące w koronach drzew płomienie. Panująca wokół cisza po przejściu krótkiej, lecz gwałtownej nawałnicy many podkreślała kaŜdy dźwięk. Za sobą słyszał krzyki Dordovańczyków, ale z przodu było cicho. Dotarł do wyrwanych z zawiasów drzwi i ostroŜnie wyjrzał na zewnątrz, po czym ruszył wzdłuŜ prawej ściany budynku. Biegł skulony od cienia do cienia, próbując przyjrzeć się skutkom kataklizmu. Większość drzew została powalona, wiele z nich Kule-Płomienia zamieniły w popiół. Ogień wciąŜ jeszcze pochłaniał wilgotną korę w całym sadzie. Podbarwione błękitem pomarańczowe i Ŝółte płomyki podskakiwały i tańczyły na wietrze. Darrick zobaczył zwęglone szczątki czterech magów i jednego elfa. Po prawej stronie Dordovańczycy biegli zniszczonym korytarzem w stronę sali balowej. Było ich zbyt wielu. Nawet biorąc pod uwagę liczbę Protektorów w kuchni i Kruków, którzy mieli do nich dołączyć, wrogowie mieli ogromną przewagę. To tylko kwestia czasu, kiedy zostaną zmiaŜdŜeni. Darrick przeklinał własną głupotę. Nie docenił rozmiarów ataku dordovańskich magów na sad, dlatego teraz to on musi poradzić sobie z tym problemem. Póki sad nie został opanowany, bez trudu bronili się na pierwszej linii, powoli przerzedzając szeregi atakujących. Wtedy czuł, Ŝe mogą wygrać i pozwolić Erienne zrobić to, co miała zrobić. Teraz jednak sytuacja stała się rozpaczliwa. Jeśli Dordovańczycy przebiją się do kuchni, wszystko będzie stracone. Generał dotarł do południowych drzwi. LeŜały tam trupy kolejnych pięciu magów, których strzały ściągnęły na ziemię. Darrick klęknął przy ostatnim. Ktoś podciął im gardła, zanim płomienie ogarnęły ich ciała, a więc któryś z elfów przeŜył i nawet był w stanie uŜyć noŜa. Nagle poczuł na szyi dotyk strzały. - Powinnam nauczyć cię umiejętności tropienia. Co tu robisz? - usłyszał. Darrick odwrócił się. Za nim stała Ren, a za nią jeszcze jeden elf. Miała paskudne poparzenie
na prawym policzku, a z głębokiego cięcia przy lewym uchu płynęła krew. - Szukam ciebie - odparł. - Dordovańczycy są przy trzeciej linii obrony. Krucy nie powstrzymają ich zbyt długo. Musimy coś zrobić. Masz jakieś pomysły? Ren pokiwała głową. - Tylko jeden. *** Sześciu pozostałych przy Ŝyciu Protektorów ustawiło się po trzech przy kaŜdych drzwiach. Bezimienny przyciągnął stół i zablokował nim jedne drzwi, a dwaj Protektorzy oparli się o nie, dlatego teraz mogli się spodziewać ataku jedynie od strony jadalni. I Dordovańczycy tak właśnie zrobili. Cios za ciosem rozłupywali deski, a Protektorzy stali i czekali. Hirad był tuŜ za nimi. Wydawało mu się, Ŝe jego płuca zaraz wybuchną, kawał cegły uderzył go w głowę i teraz bolała go czaszka. Ale Erienne poświęca Ŝycie dla dziecka i on jest gotów zrobić to samo, by jej pomóc. Obok rozległo się stukanie ostrza o popękane kamienne płyty. Odwrócił się i napotkał zdecydowane spojrzenie Bezimiennego. - Gotowy? - zapytał. - A jak sądzisz? - odpowiedział Bezimienny. - Co się stało z Darrickiem? - Krzyczał coś o odnalezieniu Ren. I powinien jej poszukać. W końcu to on ją tam wysłał. - Będzie dobrym Krukiem - stwierdził Hirad. - Jeśli przeŜyje, w co wątpię. Bezimienny przestał stukać. Aeb stał po jego lewej stronie, Hirad po prawej, a resztę komitetu powitalnego stanowili Protektorzy. Drzwi do kuchni rozpadły się i stanęli w nich Dordovańczycy. *** Darrick, Ren i pozostały przy Ŝyciu elf z Gildii, Aronaar, biegli dziwnie pustym korytarzem w stronę frontowego wejścia. Omijali leŜące w kałuŜach krwi ciała, odgłosy walki dochodziły od strony kuchni. Ren wyciągnęła rękę i zatrzymała ich. - Spójrzcie, pod tamtymi drzewami naprzeciwko siedzi człowiek, którego słusznie uwaŜałam za tchórza. Darrick wytęŜył wzrok i ujrzał Vuldaroqa otoczonego przez trzech magów i dwóch Ŝołnierzy. Siedział, najwyraźniej nie przejmując się lawiną śmierci, jaką wywołał, i czekał na wynik. - Musicie wyeliminować tych magów - powiedział Darrick - i unieszkodliwić Vuldaroqa, przynajmniej jeśli chodzi o rzucanie czarów. Wygląda na to, Ŝe ci tutaj uniknęli efektów nawałnicy. Ja zajmę się Ŝołnierzami. - Obydwoma? - zapytała Ren. - Bez problemu.
- No to bądź gotowy. Ren machnęła na Aronaara i oba elfy bezgłośnie zniknęły w krzakach po obu stronach drzwi. Darrick rozejrzał się po okolicy, szukając kolejnych Dordovańczyków. śadnych nie widział, ale osłona za Vuldaroqiem, jakieś trzydzieści jardów od niego, była tak gęsta, Ŝe musiał zaufać elfiemu wzrokowi. Wyciągnął miecz, sprawdził ostrze i czekał. Vuldaroq powiedział coś do jednego ze swoich magów, a ten odwrócił się i wskazał w stronę plaŜy. Nagle zabrzmiał ptasi trel, zabrzęczały dwie cięciwy i obaj magowie upadli, kaŜdy z wystającą z oka strzałą. Darrick wyskoczył z ukrycia. - Vuldaroq! - krzyknął i zaczął biec w jego stronę. Widział, jak dwaj Ŝołnierze ruszają do przodu, by go zatrzymać, Vuldaroq zaś i pozostały przy Ŝyciu mag przygotowują się do rzucania czarów. Znów zabrzęczały cięciwy. Tłusty dordovański Pan na WieŜy krzyknął z bólu, gdy grot wbił się w jego ramię. Drugi mag nie miał tyle szczęścia. Tymczasem Darrick wymierzył cios pierwszemu Ŝołnierzowi, który niezgrabnie sparował i cofnął się, a miecz wypadł z jego dłoni. Potem generał skrzyŜował broń z drugim Ŝołnierzem, przeraŜonym, nie przygotowanym do walki młodzikiem. Darrick nie miał litości. Śledząc wzrokiem pierwszego męŜczyznę, który pochylił się, by podnieść ostrze, Darrick zamachnął się z lewej. Jego przeciwnik odskoczył, Ŝałośnie próbując się bronić. Darrick odepchnął ostrze Ŝołnierza, zrobił krok do przodu i wbił miecz w jego Ŝołądek, a potem kopniakiem odrzucił ciało. Uwolniwszy w ten sposób miecz, odwrócił się i przeciągnął nim po piersi drugiego męŜczyzny, który nie był jeszcze gotów do walki. Ten upadł na ziemię, przyciskając rękę do Ŝeber i cięŜko dysząc. Darrick stanął nad nim i zatopił zimny metal w jego piersi. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył Vuldaroqa w towarzystwie Ren i Aronaara. Ren trzymała sztylet przystawiony do gardła męŜczyzny, a Aronaar rozglądał się wokół w poszukiwaniu zagroŜenia. - Zaprowadźcie go do domu - polecił. - Zapłacisz za to, Darrick. Dezercja, a teraz zdrada Lystern. Zawiśniesz. Zajmę się tym osobiście. Darrick chwycił Vuldaroqa za zranione ramię, aŜ mag jęknął. - Jeszcze jedno słowo i zarŜnę cię tu, na miejscu, tłuściochu - wychrypiał. - To wasz przeklęty sojusz z Czarnymi Skrzydłami sprowadził na nas to wszystko, ale teraz będziesz wykonywał moje rozkazy. Zrozumiano? Vuldaroq był przeraŜony, Darrick dobrze to widział. Jego twarz była biała z bólu, z czoła spływał mu pot. Aby podkreślić swoje słowa, Darrick przekręcił strzałę tkwiącą w ranie. Vuldaroq jęknął. - Zrozumiano? Mag pokiwał głową. Szybko przeszli przez korytarz, wybierając drogę między trupami i
stertami gruzów. Z kaŜdą chwilą odgłosy walki stawały się coraz głośniejsze. Teraz to Darrick przyciskał ostrze do pleców Vuldaroqa, a Ren i Aronaar szli tuŜ przed nimi. W taki sposób zbliŜyli się do sali balowej. Wewnątrz zobaczyli leŜące bez ruchu ciała Protektorów i jęczących dordovańskich magów. - Pilnuj ich, Aronaar - powiedział Darrick. - Ren, pora z tym skończyć. *** Erienne ostroŜnie przepływała ponad świadomością Lyanny, czując jej napięcie i ból, i łagodziła je. Potem weszła głębiej i odnalazła serce magii, gdzie mana wiła się i pulsowała. PodąŜyła za jej mackami do miejsca, gdzie poŜerały ciało dziewczynki, wysysały jej siły i niszczyły ją. Wyciągnęła rękę, by usunąć jedną z nich, lecz one szarpnęły się i Erienne poczuła jakby uderzenie, od którego aŜ zakręciło jej się w głowie. Zebrała się w sobie i znów zbliŜyła. Przypomniała sobie słowa proroctwa. „Matka ukoi wewnętrzne zniszczenia, otwierając umysł przed mocą i sama przyjmując śmierć, którą obiecano Niewinnemu. GdyŜ jeśli Niewinny zawiedzie, to samo stanie się z jego matką.” ZbliŜyła się jeszcze bardziej. W umyśle jej dziecka był potwór, który pochłaniał magię i karmił się jej Ŝyciową energią po to, aby stać się silniejszym. Jego jedynym celem była śmierć własnego Ŝywiciela. Dordovańczycy przypadkowo go obudzili, Lyanna nieświadomie go karmiła, zaś AlDrechar były zbyt słabe, by obronić ją przed nią samą. Dlatego Lyanna szybko gasła. Jej ostatni wybuch nakarmił potwora olbrzymią mocą i odebrał małej dziewczynce ducha. Koncentrując swój umysł i swoją manę, Erienne rzuciła się do środka, a potwór otworzył szpony, by ją przywitać. - Nie, mamusiu. - Lyanna? - Nie wolno ci tam wejść. To coś złego. - Ale to coś jest wewnątrz ciebie, kochanie, i musi zostać zniszczone, bo inaczej umrzesz. - Ale jeśli ty tam wejdziesz, ciebie teŜ zabije. - Wiem, kochanie. Ale ja zawsze tam będę, wewnątrz ciebie, i będę ci pomagać, gdy będziesz dorastać. - Nie będziesz. Erienne wyczuwała płacz córki, ale skradała się dalej. - Będziesz martwa. Ty nie moŜesz umrzeć. - Jest inny sposób. Erienne zatrzymała się. To był inny głos, który od razu rozpoznała. - Ephemere, wynoś się z umysłu mojego dziecka. - Erienne, Erienne, czy ty niczego nie rozumiesz? To nie jest umysł twojego dziecka. To umysł Jedności. Konstruktu many, będącego nami wszystkimi. - Co masz na myśli? - Serce Erienne zaczęło szybciej bić. - Jedność nie przypomina magii kolegiów. Ma swoją postać. Jest istotą, która jeśli zostanie raz
przebudzona, łączy się z umysłem maga, tworząc harmonię. I właśnie teraz się przebudziła, ale nie moŜe tu pozostać. - Czemu nie? - Erienne przez chwilę czuła się zagubiona, a gdy pojęła powagę słów Ephemere, zamarła. - Nie waŜ się jej skrzywdzić, stara wiedźmo, bo, na bogów, zabiję cię własnymi rękami. - Lyanna juŜ nie czuje bólu. Jej ciało jest zbyt młode, by pomieścić w sobie to, co się w niej przebudziło. Próbowałyśmy ją uczyć, uczynić ją silniejszą. Ale ona nie ma fizycznej dojrzałości, by pomieścić umysł Jedności. - Mogę ją uratować, Ephemere. Tinjata szczegółowo to opisał. Wynoś się i pozwól mi to zrobić. - On się mylił. Nie odczytał prawidłowo wszystkich znaków. Jesteś tu, bo jesteś matką dziecka. Bo tylko ty masz empatię, która potrzebna jest Jedności, by mogła przeŜyć, skoro Niewinny nie moŜe. To właśnie dlatego ty otwierasz się na Jedność. Myślałam, Ŝe to zrozumiałaś, Erienne. - Co zrozumiałam? - Och, moja droga Erienne, to my nie wpuszczamy cię do jej umysłu, byś ją uratowała. *** Hirad z trudem zablokował cios. Czubek miecza drasnął jego prawy policzek, tworząc ranę symetryczną do wcześniejszej. Skoczył do przodu, a jego szybkość zaskoczyła Dordovańczyka, który cofnął się i odepchnął swoim mieczem ostrze Hirada. Kruk nie miał juŜ gdzie uciekać. A skoro Denser i Ilkar nie mogą juŜ rzucać czarów, nie ma wsparcia. Czuł, Ŝe szybko słabnie. Obok niego Bezimienny stękał z kaŜdym ciosem. Jeden z Protektorów juŜ nie Ŝył, dwaj inni i Aeb byli ranni, a Dordovańczycy zastępowali swoich rannych i zmęczonych nowymi wojownikami, coraz bardziej osłabiając przeciwników. Barbarzyńca szybko uniósł miecz do góry, a przeciwnik odskoczył, aby uniknąć ciosu. Potem męŜczyzna szybko natarł i barbarzyńca przykucnął, ostrze przeleciało nad jego głową, a wtedy on pchnął mieczem, przebijając plecy Ŝołnierza. Hirad cofnął się i popatrzył na głowy wrogów, próbując ich policzyć. Zbyt wielu. Zbyt wielu. - Bezimienny? - zapytał, łapiąc miecz obiema rękami, aby zablokować cios na głowę. Odbił broń napastnika w bok i szybko zamachnął się swoją. Przeciwnik cofnął się, aby uniknąć ciosu. - Walcz dalej - odrzekł Bezimienny, choć jego oddech był urywany, a w głosie słychać było desperację. - Musimy wierzyć. Walczący za Bezimiennym Aeb wbił topór w pancerz na piersi Dordovańczyka, który poleciał do tyłu, między swoich towarzyszy. Tymczasem przeciwnik Hirada stracił równowagę, barbarzyńca wykorzystał okazję i przeciągnął ostrzem po jego gardle. Trysnęła fontanna krwi. Dordovańczyk padł z charkotem, czyjeś ręce odciągnęły go do tyłu i kolejny Ŝołnierz zajął jego miejsce. Wkrótce ktoś nie wytrzyma. Hirad, choć bolały go mięśnie i paliły płuca, zaryczał, ponownie oczyszczając swój umysł, i przyrzekł sobie, Ŝe to nie będzie on.
*** Darrick nie brał udziału w walce, obserwował, jak oddziały Dordover nieprzerwanie prą do przodu. Widział, jak miecz Hirada wznosi się i opada, blokuje ciosy i zatacza kręgi. Widział równieŜ, w jakim kierunku zmierza walka. Jego przyjaciele zginą. - Odwołaj ich - zaŜądał. Vuldaroq nic nie odpowiedział. - Ren, sądzę, Ŝe powinniśmy odwrócić ich uwagę. Strzelaj, póki cię nie zauwaŜą. Ren westchnęła, napięła łuk i wypuściła strzałę, która zatopiła się w karku walczącego z tyłu Dordovańczyka. MęŜczyzna poleciał na tych z przodu. - Odwołaj ich - powtórzył Darrick. Czubek jego miecza wbił się nieco głębiej w szyję maga, a druga ręka jeszcze raz spoczęła na strzale. - Jeśli moi przyjaciele zginą, ty takŜe zginiesz. Obiecuję. Ren znowu wystrzeliła i kolejny Ŝołnierz upadł, a wtedy ci z tyłu szybko się odwrócili. Niektórzy zaczęli się do nich zbliŜać. Ren nałoŜyła kolejną strzałę i napięła łuk. Darrick uniósł rękę, aby powstrzymać Dordovańczyków. - Twój ruch, grubasie - wyszeptał. - Albo wszyscy przeŜyjemy, albo wszyscy umrzemy. Wybieraj. *** Hirad zobaczył poruszenie na tyłach Dordovańczyków, lecz nie mógł wyraźnie dostrzec, co jest tego przyczyną. Potem napastnicy zaczęli się cofać, a okrzyki zachęty do walki zamieniły się w ostrzegawcze krzyki. Wokół Kruków zrobiło się luźniej. - Dalej, Krucy! - zawołał Hirad, i choć obok niego był tylko Bezimienny, Protektorzy równieŜ przyjęli zaproszenie do walki i ruszyli naprzód. Hirad wbił ostrze w pierś wroga, wgniatając kolczugę i pozbawiając go tchu. śołnierz nie mógł zablokować ciosu i Hirad przeciągnął mieczem z prawa na lewo i w dół, do brzucha. Obok walczył Bezimienny, ogłuszając atakującego ciosem w hełm. Jeszcze dalej ostrze Aeba świszczało w powietrzu tak, jak przez cały dzień, jego czubek rozciął gardło przeciwnika. Nagle rozległy się krótkie, ponaglające krzyki, i Hirad pomyślał, Ŝe to rozkaz wycofania się. Dordovańczycy rzeczywiście zrobili krok do tyłu. Rzucił się, aby dalej atakować, ale powstrzymał go głos Darricka. - Hirad, stój! Zaskoczony barbarzyńca zatrzymał się. - Stać - powiedział Bezimienny. Protektorzy takŜe natychmiast się zatrzymali. Dordovańczycy wycofywali się do jadalni. Było ich dwudziestu, moŜe więcej. Hirad, oddychając cięŜko i spływając potem, zobaczył, jak się rozstępują, a między nimi idzie Vuldaroq z mieczem Darricka przy szyi. Obok nich szła Ren z napiętym łukiem. Hirad uśmiechnął się i chciał coś powiedzieć, kiedy nadbiegła z krzykiem Erienne. ***
Wyślizgnęła się z umysłu Lyanny z Ŝądzą mordu w sercu. Chciała ostrzec Densera, w jakiś sposób przekazać mu wiadomość. Lecz macki chwytały ją, z kaŜdym uderzeniem serca potwór atakował, pozwalając Lyannie umrzeć. Wtedy, kiedy Ŝywił się nią i czerpał z niej siły, jednocześnie podtrzymywał ją przy Ŝyciu niczym jakiś pasoŜytniczy grzyb. Teraz chciał wyssać z niej wszystko, nim przerzuci się na następną ofiarę. Al-Drechar nie były przygotowane na utratę tego, co tak długo hodowały we wnętrzu Lyanny, dlatego przeniosły potwora do innego, silniejszego nosiciela. A wybór był doskonały. Erienne wyrywała się ku świadomości, walcząc z potworem, który przywarł do niej i zalewał jej umysł, pokazując cuda, kusząc swoją mocą. Ale ona nie chciała Ŝadnej z tych rzeczy. Chciała tylko, aby jej dziecko Ŝyło. Otworzyła szeroko oczy, serce tłukło się jej w piersi. Spojrzała na Lyannę. Była nieruchoma, tak bardzo nieruchoma. Z jej ust wyrwał się krzyk, masowała dziewczynce ramiona, piersi i plecy, nakazując pulsowi bić, ustom poruszać się, a płucom wciągać powietrze. Jakby z oddali czuła, Ŝe Denser coś mówi do niej, woła ją, krzyczy, wreszcie wrzeszczy. W jej głowie panowała istna kakofonia. PołoŜyła dziecko na ziemi i strząsając wbijające się w nią dłonie, przyłoŜyła usta do ust córki, raz po raz wtłaczając w nie powietrze. Nie słyszała niczego poza rykiem w głowie i szeptem, Ŝe juŜ jest za późno. Odgarnęła nieposłuszne pasemko włosów ze ślicznej buzi Lyanny, pogładziła drŜącymi palcami siniejące usta i doskonałe policzki, na które teraz kapały jej łzy. - Moja biedna dziewczynka. Przepraszam. Poczuła obejmujące ją ramiona Densera, ryk powoli ucichł. - Puść mnie - powiedziała cicho. Rozluźnił uścisk, a ona zerwała się na równe nogi, wyciągnęła nóŜ z pochwy i rzuciła się na Ephemere, raz po raz wbijając ostrze w pierś Al-Drechar. - Morderczyni! - krzyczała. - Morderczyni! Odciągnęły ją silne ramiona męŜa. Znów zaczęła się wyrywać. - Zabiłyście ją, suki! - szalała. - Zabiłyście ją! Próbowała się uwolnić, ale jej ramiona unieruchomiło więcej dłoni, wyrwano jej z ręki sztylet. Przed jej oczami pojawiła się twarz Densera, połoŜył dłoń na jej karku i przyciągnął ją do siebie. - Zabiły moją córkę - wyszeptała. - Zabiły moją córkę. A potem zapadła ciemność. *** Hirad drŜał. Nie rozumiał, co się stało. Lyanna leŜała martwa na kuchennej podłodze, a Erienne zabiła Ephemere, podczas gdy reszta Al-Drechar spoglądała na to zbyt zaskoczona lub zbyt słaba, aby zareagować. Bezimienny odciągnął Erienne, a Aeb odebrał jej sztylet. Odwrócił się, wciąŜ ściskając w dłoni zakrwawiony miecz. Ilkar siedział przygarbiony i półprzytomny. Darrick przyprowadził Vuldaroqa. śołnierze Dordover trzymali się z tyłu, opatrując rannych i spoglądając uwaŜnie na Protektorów, jedynych ludzi wciąŜ jeszcze gotowych do walki.
Hirad cięŜko odetchnął. Denser płakał, Erienne spoczywała w jego ramionach. Barbarzyńca odwrócił się do Darricka, wciąŜ trzymającego miecz przy szyi Vuldaroqa. - Dziękuję - powiedział, choć miał wraŜenie, Ŝe ponieśli całkowitą klęskę. Darrick wzruszył ramionami. Dordovańczycy stali, milcząc, w grupkach, oddzieleni od kuchennych drzwi przez Ren i Aronaara, którzy właśnie wyszli z sali balowej. - Właściwie to nie miało Ŝadnego znaczenia, prawda? - zapytał generał. Hirad pokręcił głową. Spojrzał na nieruchomą Lyannę i ohydny zakrwawiony strzęp, który kiedyś był Ephemere. Obok siedziały z zamkniętymi oczami Myriell i Cleress i trzymały w dłoniach ręce martwej siostry. Vuldaroq przełknął ślinę. - Czy mógłbyś łaskawie to zabrać? - Wskazał na czubek miecza Darricka. - Z dość oczywistych powodów nie stanowię juŜ zagroŜenia. - Hirad? - zapytał Darrick. - Nie moŜemy go zabić, więc równie dobrze moŜemy go wypuścić - uznał barbarzyńca. Darrick schował miecz do pochwy, a Vuldaroq rozluźnił się. Hirad spojrzał na Bezimiennego. Wzrok potęŜnego męŜczyzny był utkwiony w ciele dziecka. - Bezimienny? - Wszystko na nic - powiedział. - Biedna mała. Nigdy nie dano jej szansy. - Ale musieliśmy spróbować - odparł Hirad. - Od początku była stracona, prawda? - Bezimienny wskazał na Al-Drechar. - One o tym wiedziały. - I co teraz? - zapytał Hirad. Wielki wojownik podniósł głowę. Jego oczy były wilgotne. - Proponuję, by Dordovańczycy opatrzyli swoich rannych, pogrzebali zabitych i odjechali. Walka skończona. A co potem, nie mam pojęcia. Nagle uwagę Hirada przyciągnęło poruszenie wśród zgromadzonych przy kuchennych drzwiach Dordovańczyków. Jakiś męŜczyzna, jeśli moŜna go tak nazwać, przepychał się na czoło grupy. Jedną ręką przyciskał ranę na głowie, z której nieustannie kapała krew. Chwiał się na nogach, krew ciekła takŜe ze źle zabandaŜowanej rany na nodze, a jego jedyne oko spoglądało błędnie. - Selik - warknął Hirad i wyciągnął miecz. - Jedyny, który nie wyjdzie stąd Ŝywy. Szybko podszedł do niego i uniósł miecz. - Broń się. Nie chcę zabić nie uzbrojonego. Selik wyciągnął miecz z pochwy i machnięciem ręki odpędził Dordovańczyków. - Mogę cię zabrać ze sobą. I wtedy Bezimienny wszedł między nich i stanął twarzą do przyjaciela. - Nie, Hirad - powiedział. - Walka skończona. To byłoby morderstwo. Hirad czuł, jak jego krew wrze, aby zatłuc Czarne Skrzydło, lecz Bezimienny dalej stał między
nimi i cicho mówił. - Hiradzie, mamy swój kodeks. Barbarzyńca opuścił miecz i wskazał palcem Selika. - Ale pewnego dnia Bezimiennego tu nie będzie, a ja będę czekał. Pamiętaj o tym kaŜdego dnia, kiedy tylko się obudzisz. Selik splunął na podłogę. - Twój honor. On pewnego dnia cię zabije, Coldheart. A teraz, Vuldaroq, kiedy opuścimy tę cholerną wyspę? *** - Przejdźmy się, Hirad - zaproponował Bezimienny. Było późne popołudnie. Dordovańczycy wrócili na swoje statki, zabierając ze sobą rannych i Selika. Zastanawiali się, czy Czarne Skrzydło dotrze na Balaię, lecz Hirad miał nadzieję, Ŝe tak będzie. Chciał satysfakcji. Ilkar doglądał Thrauna, który w dalszym ciągu pozostawał dla nich zagadką. Wkrótce będą musieli go obudzić i sprawdzić, czy wewnątrz jego ciała znajduje się człowiek, czy wilk. Denser, korzystając z łagodnego zachodu słońca, zabrał Erienne na porośnięty trawą brzeg obok jakichś starych grobów, aby pod Dotykiem-Ciepła zasnęła. Nie mógł zrobić niczego, co by pomogło jej umysłowi, ale mógł dać ciału ulgę po tym wszystkim, co przeŜyła. Darrick spacerował sam, bez wątpienia myśląc o zastosowanej taktyce walki i zastanawiając się, czy coś moŜna było zrobić inaczej. Jeszcze gdzie indziej sześciu ocalałych Protektorów z Aebem na czele odprawiało ceremonie pogrzebowe nad poległymi braćmi. Bezimienny kuśtykał obok Hirada, dwaj starzy przyjaciele opuścili ruiny domu i ruszyli ścieŜką w stronę plaŜy. - Jak sądzisz, da sobie z tym radę? - zapytał potęŜny męŜczyzna. - A właściwie oboje. - Erienne? - A któŜ by inny? - Bezimienny przez chwilę milczał. - Utrata dziecka, niezaleŜnie od okoliczności, jest miaŜdŜącym ciosem. Erienne spotkało to juŜ dwa razy. Najpierw bliźniaki, teraz Lyanna. - Będziemy przy niej - powiedział Hirad. Bezimienny uśmiechnął się. - Wiem, ale ona będzie potrzebować znacznie więcej. Pomyśl tylko: wszystkie jej dzieci nie Ŝyją. Jej duch został zniszczony. Jej wiara w siebie jako matkę nie istnieje. Wątpię, czy kiedykolwiek się z tym upora. Lyanna była całym jej światem. - Denser to jedyna osoba, która moŜe naprawdę dzielić jej smutek i zrozumieć, przez co przechodzi, a jednocześnie sprawić, by znowu uwierzyła w siebie, prawda? - zapytał Hirad. - On teŜ będzie potrzebował naszej pomocy. Erienne i Densera czekają bardzo trudne dni, ale tak naprawdę to my wszyscy będziemy potrzebować mnóstwo cierpliwości i tolerancji. Ty teŜ. - Trafiłeś w sedno - Hirad pokiwał głową. Przyjaciele szli dalej. Barbarzyńca dostrzegł nieobecne spojrzenie Bezimiennego. Nie sądził,
aby ten spacer słuŜył tylko temu, by przypomnieć mu o trzymaniu nerwów na wodzy. - O co chodzi? - zapytał. - Czy czujesz tych, którzy najbardziej cię potrzebują? - Co przez to rozumiesz? - No, czy czujesz, Ŝe są Ŝywi i czekają na ciebie? Hirad wzruszył ramionami. - Tak sądzę. Ujmę to tak: gdyby Sha-Kaan nie Ŝył, wiedziałbym to. - Zatem nie zginął? - Nie. - Hirad pokręcił głową. - Mało tego, moŜe nawet przez jakiś czas będzie cieszył się tym klimatem. Gorąco i wilgoć. Jak w domu. - Mam taką nadzieję. - Myślisz o Dierze i Jonasie, prawda? Bezimienny zatrzymał się i oparł o zwalone drzewo. - Chciałbym tylko wiedzieć, czy wszystko u nich w porządku. - CóŜ, juŜ wkrótce znajdziesz się w domu. - No, nie tak prędko - odparł Bezimienny. - Wkrótce znaczyłoby juŜ, dziś. Hirad szedł dalej, słysząc, jak wielki męŜczyzna kuśtyka za nim, nieco powłócząc nogą. - Spodziewałeś się, Ŝe będziesz ich czuł w sobie? - spytał po chwili. - Tak sądziłem - powiedział Bezimienny. - To głupie, co? - Wcale nie. - Hirad objął go ramieniem. - Nic im nie się nie stanie. Tomas zaopiekował się nimi. Minęli zakręt w prawo i weszli na piaszczystą plaŜę. Stała tam Myriell, a u jej boku Ren, i obie spoglądały na morze. Kiedy podeszli, Ren odwróciła się. - No, Krucy - powiedziała zmęczonym i słabym głosem - czemu jesteście tacy ponurzy? - Nie jesteśmy przyzwyczajeni do poraŜki - odparł Hirad. - PoraŜki? - zapytała Myriell. - Kto tu mówi o poraŜce? - Lyanna nie Ŝyje - warknął Bezimienny - a my przybyliśmy tutaj po to, aby ją uratować. Ponieśliśmy więc poraŜkę. - Rozumiem, Ŝe dla was tak to wygląda. Rozumiem teŜ zachowanie Erienne. Nas równieŜ smuci, Ŝe straciłyśmy dwie siostry. Lecz Lyanna to bardzo wyjątkowe dziecko i tak naprawdę nigdy nie umarła. To tylko jej ciało nie Ŝyje. - O czym ty mówisz? - zapytał Hirad. - Zabiłyście ją, prawda? - Ona juŜ była martwa - odpowiedziała Myriell. - Musicie w to uwierzyć. - Musisz przekonać o tym Erienne, a nie nas. - Wiem. - Oczy Myriell rozbłysły nagle energią. - Lecz wy musicie zrozumieć, Ŝe nie przegraliście. Wręcz przeciwnie. Posłuchaj mnie uwaŜnie, Kruku. Zapewniłeś temu światu wybawiciela. A wierz mi, świat będzie go potrzebował. - Nie rozumiem - odparł Hirad.
- To, co teraz nosi Erienne, musi zostać otoczone opieką. Na szczęście Dordovańczycy uznali, Ŝe wraz ze śmiercią biednej Lyanny ich dzieło zostało ukończone. Jedność jest mocą, której nie wolno pozwolić na zniknięcie z tego świata, jeszcze nie. Niełatwo jest to opisać słowami, które byście zrozumieli, ale tkanina magii i wymiarów jest napręŜona, niezgodna z naturalnym porządkiem, a Jedność ją spaja. Dopóki ta tkanina nie zostanie znów uporządkowana, Jedność będzie niezbędna, nawet dla tych, którzy uwaŜają ją za złą siłę. Hirad zmarszczył czoło. - Zatem jeśli Erienne umrze, świat umrze razem z nią? - Och, bez wątpienia pojawi się nowy porządek, lecz chaos, jaki zapanuje na Balai i między wymiarami, dla tych, którzy go doświadczą, stanie się prawdziwym końcem świata. Wierzcie mi, najwaŜniejsze jest teraz utrzymanie Jedności. - Aha, rozumiem - powiedział Hirad. - Nie, ale zrozumiesz - odparła Myriell z uśmiechem. - Teraz zastanawiam się, czy wy, młodzieńcy, moŜecie zanieść mnie do domu. Czuję się bardzo zmęczona. - Młodzieńcy? - zachichotał Hirad. - To chyba nie o ciebie chodzi, Bezimienny. - Pamiętasz, co ci mówiłem o swojej pięści? - spytał potęŜny męŜczyzna. Podnieśli starą elfkę i znieśli ją na rękach z plaŜy.