BJ JAMES Duma i obietnica PROLOG - Nie. To nie ona. To niemożliwe! - Któż to jest, wobec tego? - Po prostu piękna kobieta. W Atlancie jest ich wiele. ...
4 downloads
26 Views
520KB Size
BJ JAMES
Duma i obietnica
PROLOG
- Nie. To nie ona. To niemożliwe! - Któż to jest, wobec tego? - Po prostu piękna kobieta. W Atlancie jest ich wiele. - Nigdy jej tu nie widziałem. - Sama? Niemożliwe! Szmer szeptów ogarniał ogródek restauracji i za głuszał płaczliwą grę węgierskiego skrzypka. Głowy dyskretnie odwracały się w jej kierunku, oczy spo glądały na nią ukradkiem. Siedziała tuż przy szem rzącej fontannie z kieliszkiem wina w ręku. Wpat rywała się w szklany dach, przez który widać było ciemne, pełne błyszczących gwiazd niebo. Owal jej twarzy był doskonały. Czarne brwi osła niały poważne, szare oczy. Pod opaloną skórą wyraź nie rysowały się kości policzkowe. Kruczoczarne włosy swobodnie opadały na plecy. Miała na sobie srebrnoniebieską suknię, podkreślającą jej wspaniałe kształty. Ci, którzy ją obserwowali, czuli, że ani nie słyszy szeptów, ani nie widzi spojrzeń. Była po prostu samotną, smutną kobietą. Nagle wstała i ruszyła w stronę wyjścia. Zatrzymała się na chwilę przy marmurowym blacie. - Jak zwykle, droga przyjaciółko, można u ciebie znaleźć schronienie przed burzą - powiedziała niskim, gardłowym głosem. Siedząca na wysokim krześle Madame Zara spra-
5
DUMA I OBIETNICA
wiała wrażenie królowej. Siwe włosy, okalające jej głowę, błyszczały jak korona. Popatrzyła na młodą kobietę i lekki uśmiech przemknął po jej twarzy. -Ale nie przed tą tutaj. - Palcem dotknęła srebrzys tej materii kryjącej obolałe serce. - Tej burzy nie można uciszyć. Madame Zara delikatnym ruchem odgarnęła grzy wkę z czoła kobiety i czubkami palców musnęła bliznę - siną, poszarpaną i brzydką. - On wróci. - Nie! - Szare oczy zabłysły, ale nie pojawiła się w nich ani jedna łza. - Ależ tak. - Powykręcane reumatyzmem palce jeszcze raz dotknęły szramy. - Na znak twojego męstwa, przyrzekam ci, że wróci. Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową. - Nie dziś, nie jutro, ale wróci. Pełen współczucia uśmiech rozjaśnił twarz pokrytą zmarszczkami. - Wróci, kiedy będziesz gotowa. - Tyle razy miała pani rację. - Silne, młode palce objęły pokrytą błękitnymi żyłkami dłoń. Druga ręka machinalnym gestem zakryła bliznę włosami. - Ale tym razem myli się pani. - Posłuchaj mnie! - W starczym głosie zabrzmiała błagalna nuta. - Posłuchaj i uwierz! Zanim skończy się lato, będziecie razem. - Nie! On tu nie przyjedzie. Ani latem, ani zimą. Nigdy więcej. Dzisiejszy wieczór to moje pożegnanie z przeszłością. Jutro zaczynam nowe życie. - Wróci. - Nie. - Głos miała cichy, ale mówiła stanowczo. - Nie. Już nigdy nie będziemy razem. Puściła dłoń Madame Zary i cofnęła się. Gest pożegnania, cień smutnego uśmiechu. Od-
DUMA I OBIETNICA
7
wróciła się. Szła w kierunku drzwi wyprostowana, z wysoko uniesioną głową. Nagle zatrzymała się i jeszcze raz rozejrzała dookoła, jakby chciała za trzymać to miejsce we wspomnieniach. Na zawsze zapamięta te drobne kwiatki rosnące wokół krzewów. Fiołki, anemony, bratki. I konwalie. Jego ulubione kwiaty. On. Sala rozpłynęła się. Przez chwilę miała przed oczy ma tańczące płomienie dogasającego ogniska. Na słuchiwała jego śmiechu, czekała, by otoczyło ją ciepło jego ramion. Westchnęła przeciągle. Jej piękna twarz była zimna. Na koniuszkach rzęs zawisły łzy. Nie ma żadnego ogniska, nie słychać żadnego śmiechu. Już nigdy nie będzie jej ciepło. Nagle zdała sobie sprawę ze spojrzeń i szeptów. Wyprostowała się. Po raz pierwszy tego wieczoru grała dla publiczności; podniosła wysoko głowę. Pożegnanie już się skończyło, nie chciała dłużej zwlekać. Z drżącym sercem wkroczyła w swoje puste życie.
DUMA I OBIETNICA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Stał na progu, z dala od wszystkich. Nie słyszał muzyki, nie widział uśmiechów tańczących. Zagubio ny w myślach o tym, co minęło. Dwadzieścia dwa lata temu Ross McLachlan zna lazł się tutaj po raz pierwszy i usłyszał, jak jego brat, którego również po raz pierwszy wtedy ujrzał, wzbra nia się oddać farmę ich lekkomyślnemu ojcu. Ross uśmiechnął się na samo wspomnienie. Jeśli on był wtedy zaskoczony, to jak musiał czuć się Dare, kiedy niespodziewanie ujrzał ojca, jakiegoś brudnego ulicznika i na dodatek bliźnięta. Ależ musiał to być dla niego szok! Trzej bracia! Ale Dare nie należał do ludzi, których łatwo zaskoczyć. Przywitał ojca z szacunkiem. Przecież tego nauczyła go babka, Flora McLachlan, dumna Szkotka, która go wychowywała, i od której przejął ziemię. Zaopiekował się również tak nagle odnalezionymi braćmi. Ross miał wówczas jedenaście lat, Dare dwadzieś cia, a bliźniacy kilka miesięcy. Szopa, pamiątka po marzeniach pierwszego McLachlana, który osiedlił się w Karolinie, stała tu już prawie dwieście lat. W jej cieniu rodziły się nowe pokolenia, była schronieniem dla zwierząt, przechowywano w niej plony zebrane na skalistych zboczach, a kiedyś nawet dała schronienie całej rodzinie, gdy groźni czerwonoskórzy tańczyli w świetle palącego się domu McLachlanów. Z czasem nastąpił spokój, ale McLachlanowie po kolei opuszczali
i
9
tę ziemię. Pozostała tylko szopa, którą ostre słońce i zimne wiatry odarły z godności, pozostawiając surowe kamienie i belki. Czekała na dzień, kiedy kolejny uparty i odważny McLachlan odbuduje wokół niej farmę. Dokonał tego Dare, a trzej jego bracia znaleźli tu swój dom. Ułożył podłogę z cegieł i oszklił olbrzymie wrota. Świetliki, wbudowane w dach, dawały doskonałe oświetlenie. W olbrzymim kominku płonął ogień. Miłość całkowicie odmieniła starą budowlę, a pracę Dare'a dokończyła jego ukochana żona Jacinda. Tutaj malowała obrazy, dekorując nimi ściany. Kolory, symetria i dobry smak przydały szopie nowego uroku. Otoczona zielenią, stała się prawdziwym dziełem sztuki. Łączyła w sobie historię i nowoczesność, a dzięki właścicielom przeżywała swój najpiękniejszy czas. Teraz wnętrze szopy rozbrzmiewało śmiechem i ra dością. McLachlanowie i ich przyjaciele zebrali się na chrzcinach przedstawicieli nowej generacji - syna i córki Jacindy i Dare'a. Ross wrócił do rzeczywistości. Z uśmiechem za czął przyglądać się gościom. Ich różnorodność za skakiwała. Byli tu studenci, nauczyciele, rzeźbiarz, pianista, modelka, aktor, impresario, piękna malar ka... I aktorka. Popatrzył na nią. Jakby to wyczuła, podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Ross, jak za czarowany, oparł się powoli o ścianę. Wsunął jedną rękę do kieszeni, a drugą uniósł kieliszek szampana. Kobieta stała bez ruchu. Wydawało się, że go nie widzi, chociaż patrzyła w jego stronę. A potem, pochłonięta własnymi myślami, pochyliła głowę. Po chwili ponownie zaczęła mierzyć go wzrokiem. Powoli, spokojnie, aż oczy jej spoczęły na węźle krawata Rossa, który myślał, że aktorka uśmiechnie
10
DUMA I OBIETNICA
się do niego ironicznie, ale przyglądała mu się nieru chomym wzrokiem. Kiedy ich oczy spotkały się, uniosła brwi i natych miast popatrzyła na jego usta. Wciągnęła gwałtownie powietrze. Na jej twarzy pojawił się grymas, którego Ross nie rozumiał. Westchnęła i potrząsnęła głową. A potem po prostu odwróciła się i odeszła. Może wprowadziła nową taktykę do starej gry? zastanawiał się Ross. Może zamiast obrażać się po stanowiła go intrygować, by udowodnić, że nie jest obojętny na wdzięki żadnej pięknej kobiety? - Doskonale, moja droga - zamruczał Ross i roze śmiał się głośno. Cztery lata temu Jacinda Talbot z Tylerem, dziec kiem swej zmarłej przyrodniej siostry, pojawiła się w dolinie, by zacząć nowe życie. Co roku Antonia, zawsze świetnie ubrana, z pięknymi czarnymi, opada jącymi na ramiona włosami, przyjeżdżała tu, do Madi son, by spędzić trochę czasu z przyjaciółką. Była kusicielką, której nikt nie potrafił zapomnieć, gwiazdą filmu i teatru, przyciągającą uwagę wszystkich. Teraz przyjechała na dłużej i Madison stało się świadkiem jej aktorstwa. Grała rolę matki chrzestnej tak dobrze, że budziła powszechne zainteresowanie. Tylko Ross był odporny na jej wdzięki. Tak było od ich pierwszego spotkania na ślubie Dare'a i Jacindy, kiedy rozpoczęła się między nimi walka. Nigdy nie zmienili o sobie zdania - ona była nadętą, wpatrzoną w siebie egoistką, a on nudnym, mimo wykształcenia i kwitnącej praktyki lekarza-pediatry, prowincjuszem. Jako broń wybrali subtelny sarkazm. Po czterech latach Ross w dalszym ciągu traktował ją jak czarującą laleczkę, a ona nazywała go bufonem o byczym karku. Nic się nie zmieniło i Ross sądził, że tak już będzie zawsze. Chociaż dzisiaj wydawało mu się, że Antonia
DUMA I OBIETNICA
11
była jakby spokojniejsza i cichsza. W trakcie uroczys tości potrafiła nawet uspokoić przerażone dziecko czułym słowem i delikatnym gestem. Miał wtedy, przez chwilę, wrażenie, że ją nawet trochę lubi. Ale natychmiast stłumił to uczucie. Przecież to była tylko gra z jej strony, przekonywał sam siebie. - Mówisz do siebie? - odezwał się znajomy głos i czyjaś ręka wsunęła mu się pod ramię. - Jeśli już musisz to robić, to chociaż nie strasz wszystkich taką groźną miną - powiedziała Jacinda, a potem dodała: - Ależ ona jest piękna. -Kto? - Ross! - wykrzyknęła z lekkim wyrzutem. - Nie wiem... - zaczął starym zwyczajem i urwał. Nie mógł udawać, że tego nie dostrzega. Uroda Antonii rzeczywiście zapierała dech w piersi. - T a k -wyrzucił przez zaciśnięte zęby. -Jest piękna! - O, cóż za postęp! Kiedyś nie powiedziałbyś tego. Popatrzył na drobną postać u swego boku i wyraz jego twarzy zupełnie się zmienił. Zamiast złośliwości w jego głosie pojawił się łagodny ton, kiedy dodał: - Tak, jest piękna, ale tobie nie dorównuje: Jacinda roześmiała się. - Chyba miałeś jakiegoś Irlandczyka w rodzinie. Umiesz prawić komplementy. - Możliwe. Dość często udaje mi się to robić. - Czy teraz też? - zapytała Jacinda. - Jeśli nie wierzysz, że jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie, zapytaj Dare'a. - Spróbowałby stwierdzić coś innego! Ale ty? - No cóż, jestem po prostu o tym przekonany. - Czyżby? - przyjrzała mu się z dużym zaintereso waniem. - Naprawdę? - O co ci chodzi? - gwałtownie spoważniał.
12
DUMA I OBIETNICA
- Wydaje mi się... - przerwała i potrząsnęła głową. - Nieważne. To nie jest odpowiedni moment. - Odpowiedni moment na co, Jacindo? Niski głos był taki jak jego właścicielka: gorący, prowokujący, niezapomniany. - Czy mogę przyłączyć się do rozmowy? Ross popatrzył na piękną kobietę chłodno. - Czyżby zabrakło ci wielbicieli? - zapytał. Usłyszał śmiech Antonii; lekko ochrypły, niski. - Czy to zazdrość, doktorku? - Skądże znowu. Na to się nie choruje, jeśli człowiek jest odporny. Antonia roześmiała się znowu, unosząc lekko jedną brew. - Różne określenia słyszałam już z męskich ust, ale nikt jeszcze nie nazwał mnie chorobą. - Niemożliwe! - Ross miał kamienny wyraz twarzy. Antonia skupiła na sobie całą jego uwagę, nie czuł nawet, że dłoń Jacindy wysuwa się spod jego ramienia. - Ale ty na pewno jesteś na takie choroby odporny. - Antonia podniosła głowę. - Oczywiście. - Niebieskie oczy wpatrywały się twardo w szare. Żadne z nich nie odwróciło wzroku. - Jesteś tego zupełnie pewny, doktorku? - Antonia przysunęła się bliżej. Delikatnie przesunęła palcem po krawacie, a potem dotknęła dołka w brodzie Rossa. - Jesteś tego naprawdę pewny? Czy potrafisz zapo mnieć, że jestem kobietą? -O tym zawsze pamiętam. Niestety, mężczyzna jest bezradny wobec takiej kobiety jak ty. - Ross chwycił ją za rękę i trzymał w silnym uścisku. - Powiedzmy sobie otwarcie. Nie jesteś w moim typie, laleczko. I zapamię taj to! Nie przestraszyła się jego wybuchu i wolną ręką odgarnęła mu z czoła niesforny kosmyk włosów.
DUMA I OBIETNICA
13
- A jaki jest twój typ? Jaka kobieta jest w stanie podniecić szanownego doktora McLachlana? Ross, chcąc uniknąć odpowiedzi, powtórzył pyta nie, które mu wcześniej zadała: - Czy to zazdrość, moja droga? Antonia stłumiła śmiech i powiedziała z westchnie niem: - Przepraszam, doktorku. Po prostu jestem cieka wa. Jacinda przyglądała się im z zadowoleniem. Po chwili wycofała się dyskretnie. Ross nawet tego nie dostrzegł. W zalanym słońcem pomieszczeniu, wypeł nionym muzyką i gwarem, Antonia pochłaniała całą jego uwagę. Mocniej zacisnął palce na jej dłoni. Trwali tak bez ruchu, wpatrzeni w siebie. Ross odezwał się pierwszy. - Jeśli uważasz, że znasz mnie tak dobrze, to mi powiedz, jaki typ kobiety lubię? Co mnie podnieca? W oczach Antonii na moment pojawił się wyraz zmieszania. Ale trwało to tak krótko, że, zdaniem Rossa, coś mu się po prostu przewidziało. Jeden ruch rzęs i znów była taka jak zawsze: pewna siebie, opanowana i powściągliwa. W duchu przeklinał swoje zdradzieckie ciało tak łatwo reagujące na jej najdrob niejszy dotyk. Jednocześnie nie mógł się pozbyć wraże nia, że przed chwilą ujrzał pod tą wystudiowaną maską twarz wrażliwej kobiety. Zobaczył kogoś, kogo ist nienia się nie spodziewał. - Antonio - zaczął i zupełnie nie wiedział, co ma dalej powiedzieć. Dlaczego nagle zapragnął ją prze prosić i za co? Zapomniał o swoim złośliwym pytaniu. Trzymał jej dłoń przyciśniętą do marynarki. Rozległy się dźwięki sonaty - spokojne i urzekające. Jamie, najmłodszy z McLachlanów, grał na pianinie prawie po mistrzows-
14
DUMA I OBIETNICA
ku. Promienie słoneczne wpadające przez świetliki padały na Antonię, podkreślając barwę jej włosów. O Boże, jaka ona piękna! Nie zdawał sobie sprawy z jej urody aż do tej chwili. Poczuł ściskanie w dołku. Opanowały go dziwne uczucia. - Antonio... - głos miał niski, zachrypnięty. - Tak - popatrzyła na niego badawczo. W spo jrzeniu kryła się uwodzicielska moc. - Podniecam cię? -Nie! - Dlaczego kłamiesz, Ross? - usłyszał kpinę w jej głosie. - Jesteś na mnie skazany. Dotknęła czubkami palców miejsca na ręce, gdzie wyczuwało się puls. - Czuję to. Ręką dotknęła jego twarzy, a potem sięgnęła niżej, gdzie pod marynarką biło serce. - W tym miejscu. - Jej gardłowy śmiech wyrażał więcej niż słowa, więcej niż złośliwe uwagi. - Nie oszukasz mnie. - Czyżby? - skrzywił się Ross. Jednocześnie po dziwiał ją. Była dobra. Musiał to przyznać. Te ironicz ne spojrzenia były częścią jej gry. Teraz nie potrafił już dostrzec delikatnej kobiety pod maską aktorki. Wido cznie uległ złudzeniu. Wrażliwa dziewczyna była rów nie prawdziwa jak postać uwodzicielki. Pochwycił obie dłonie Antonii w swoje ręce i przycisnął do piersi. Nawet jego mali pacjenci nie potrafili patrzeć w taki sposób. Cóż, udało jej się pobić go jego własną bronią. Wygrała pierwszą rundę. Może zasłużył na to, ale ta wojna jeszcze się nie skończyła. Na twarzy Antonii malowała się niewinność. Patrzyła na niego spod opuszczonych rzęs i czekała. - Przykro mi, maleńka.
DUMA I OBIETNICA
15
Te czułe słowa, delikatny ton głosu zaskoczyły ją. - Tobie jest przykro? - zapytała zdziwiona. - Nie wiedziałem. - Popatrzył na nią z powagą. - O czym? - znowu była ostrożna, ale i zaciekawio na. - Że masz takie braki w wykształceniu. - Uważam swoją wiedzę za wystarczającą. - A jednak masz pewne braki. - Które mi z pewnością zaraz wytkniesz - powie działa, przeciągając każde słowo. - Chodzi o twoje wiadomości z geografii. - Z geografii? Wydał z siebie głębokie westchnienie. - Są nieco dziwne. -Dziwne? - Odsunęła się od niego, czekając na cios. - Może uważasz, że taki wieśniak jak ty wie więcej? - O to właśnie chodzi. - Więc - powiedziała z niecierpliwością - wy tłumacz mi. - Wiesz, może nie wyraziłem się zbyt precyzyjnie. Chodzi mi o specyficzną geografię. O geografię ciała. Mówiąc krótko: o anatomię. Antonia skinęła spokojnie głową. Walka znowu się zaczęła. A teraz ona dała się wciągnąć w pułapkę. Ale Ross nie zamierzał niczego wyjaśniać. Zamiast tego zaczął się jej przyglądać. Wyobraził sobie, że jest jednym z tysięcy jej wielbicieli. Była naprawdę piękna. Burza czarnych włosów, klasyczne rysy, pięknie zary sowane łuki czarnych brwi, pod którymi błyszczały pełne wyrazu oczy. Dalej jakby stworzone do pocałun ku usta. Była wysoka, szczupła i miała wspaniałe nogi. Chyba tylko mnich, chociaż nie było to wcale takie pewne, mógł powstrzymać się od wyobrażania sobie, jak te nogi oplatają i mocno ściskają. Nawet on, Ross, o tym myślał.
16
DUMA I OBIETNICA
- Naprawdę pociągasz mężczyzn - powiedział. - Ale nie działasz na ich serca, lecz na zupełnie inną część ciała. Roześmiał się i jak to czasami robił ze swoimi małymi pacjentami, pogłaskał ją po policzku. - Koniec wykładu na dziś. Do zobaczenia za rok. - Jacindo - Ross odwrócił się i uniósł dłoń drobnej kobiety do ust. - Dziękuję, że miałem zaszczyt być ojcem chrzestnym twoich dzieci. Nie jestem tylko pewien, czy dobrze wybrałaś matkę chrzestną, ale to nie moja sprawa. - Już wyjeżdżasz? - zapytała Jacinda. - Tak, sprawdzę tylko, czy nie zgubiłem biletów. Myślę, że polecę do Nowego Jorku jutro. - Zapomniałam, że masz konferencję. - Jacinda patrzyła na niego z troską. Ze wszystkich braci Dare'a najbardziej martwiła się o Rossa. Aż do bólu serca. - Ale wrócisz na obiad? - zapytała. - Jeśli tego chcesz...? - Bardzo. - Wobec tego możesz na mnie liczyć. - Pocałował ją w policzek. - Wrócę niedługo. Nie patrząc na Antonię, odszedł, a obie kobiety obserwowały, jak przeciska się przez tłum gości.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Jest nie do pokonania. Jeden z kelnerów zatrzymał się przed nimi z tacą pełną kanapek. Antonia wzięła jedną, a potem zaraz drugą. Jacinda stłumiła uśmiech: Antonia nigdy nie jadała kanapek. Gryzła bezmyślnie kawałek chleba i mówiła: - Wydaje mu się, że potrafi mi dokuczyć, ale i tym razem nie udało mu się. Przygłup ze wsi! - Ze wsi, ale nie przygłup. - Jesteś pewna? - Oczywiście. I może pewnego dnia uda mi się ci to wyjaśnić, albo sama odkryjesz, że jesteś w błędzie. - Będę musiała się bardzo starać. Wieśniak! - Są gorsi od niego. -Jacinda była nieugięta. - Ross zawsze chciał pozostać McLachlanem i być pediatrą. - Jest arogancki. - To prawda. - Uparty. - Wiem. - Zawzięty. - Jak cała jego rodzina. - Arogant. - Jak wszyscy McLachlanowie. - Antyfeminista. - Czasami - przytaknęła Jacinda. -Jego egoizm jest tak wielki, jak... jak... -brakowa ło jej porównania.
Ig
DUMA I OBIETNICA
- Jak twój? - Tak. Nie! - odpowiedziała bez namysłu, a potem spytała zaskoczona: -I to mówi moja przyjaciółka? - Przepraszam. - Jacinda wzruszyła ramionami. Po chwili milczenia Antonia zaczęła chichotać. - Zawsze byłaś prawdomówna. - Przepraszam - powtórzyła Jacinda. - Nie trzeba. Ktoś przecież musi być szczery. - Ktoś, tylko nie Ross. - Ross jest przygłupem! - gwałtownie wykrzyknęła Antonia. - Powtarzasz się. - Uparty. - Już to mówiłaś. - Arogancki. - Dwukrotnie. - Jacinda podniosła w górę dwa palce. - Zarozumiały. - To coś nowego. - Jacinda czekała na nowy wybuch, ale ten nie nastąpił. - Skończyłaś? - Tak. - Na twarzy Antonii pojawił się uśmiech. Jacinda objęła ją. Antonia gwałtownie przytuliła się do niej. - Będę dobrą matką chrzestną. Najlepszą, przy rzekam. - Wiem. Dlatego cię wybrałam i tak ustaliliśmy termin uroczystości, abyś mogła przyjechać. - Nic nie wiem o niemowlętach, ale wszystkiego się nauczę. Wiem, co kiedyś o nich mówiłam. Że są brzydkie i wrzaskliwe, ale to było... - Zwykłe przejęzyczenie? - podpowiedziała Jacinda. - Właśnie! Niemowlęta są cudowne! - Szczególnie cudze. Antonia popatrzyła na przyjaciółkę z zażenowa niem.
DUMA I OBIETNICA
19
- Ale ja naprawdę będę dla nich dobra. - Nie musisz mnie tak przekonywać. Przecież o tym wiem. - Starając się zachować powagę, Jacin da pogłaskała dłoń przyjaciółki. - Poza tym jesteś ich matką chrzestną, a nie prawdziwą. A to duża różnica.' - Taka jak między wieśniakiem a przygłupem? - Niezupełnie. - Nieważne. W każdym razie będę dla nich dobra. Nie! - Antonia wykrzyknęła to z takim naciskiem, że widać było wyraźnie, jak bardzo dotknęły ją słowa Rossa. -Będę doskonała! Ross McLachlan nie zawsze musi mieć ragę! - Nie zawsze - zgodziła się Jacinda - ale jest bardzo przystojny, prawda? Szare oczy Antonii zwęziły się gwałtownie. Potem uśmiechnęła się. Jacinda wspaniale potrafiła zmieniać jej nastrój. - Tak - przyznała z niechęcią. - Jest przystojny. Oczywiście, jak na wieśniaka. - Po chwili dodała: - Aroganckiego wieśniaka! Jacinda pierwsza się roześmiała. Potem chichotały już obie jak małe dziewczynki. - Teraz, kiedy już doszłyśmy do wspólnych wnios ków... - Jacinda otarła załzawione od śmiechu oczy -może przyłączymy się do gości. Pewnie zastanawiają się, o czym tak dyskutujemy. - Myślę, że bardziej ich interesuje, kto tym razem odniósł groźniejsze rany, ja czy Ross - zauważyła sucho Antonia, kiedy szły w stronę grupki przy słuchującej się Paulowi Talbotowi. - A kto? - zapytała Jacinda. - Zostałam pokonana. - Ale dożyjesz do następnej walki. Antonia objęła przyjaciółkę.
20
DUMA I OBIETNICA
- Mam nadzieję. Cóż innego mogłabym robić na tym odludziu, niż dokuczać twojemu przystojnemu szwagrowi? - Znalazłoby się inne zajęcie. Antonia zatrzymała się gwałtownie. - O co ci, do licha, chodzi? - O co mi chodzi? - powtórzyła Jacinda z miną niewiniątka. - Na litość boską, Jacindo! Chyba nie bawisz się w swatkę? - Kto? Ja? - uśmiechnęła się Jacinda. - Nigdy! - Jacindo, Antonio! Chodźcie do nas! - Paul Talbot przerwał na moment swoje opowieści i gestem za praszał je do towarzystwa stojącego przy kominku. - Powiedz, Antonio - zażądał Paul. - Co myślisz o moich wnukach? Amy jest piękna jak jej matka, a mały Paul jest podobny jak dwie krople wody do swojego dziadka, nie sądzisz? - Rzeczywiście - potwierdziła Antonia, ale w duchu dodała, że wolałaby, aby mały odziedziczył po dziadku tylko imię i wygląd. Paul Talbot był bardzo przystojnym mężczyzną. Nie był złym aktorem, po prostu urodził się za późno. W innej epoce czułby się lepiej. Był typowym zawadiaką. Dlatego nie osiągnął pełnego sukcesu ani w pracy zawodowej, ani nie zaznał szczęścia w żadnym ze swoich sześciu małżeństw. Największym jego osiąg nięciem była córka. A ze względu na Jacindę Antonia gotowa była wybaczyć Paulowi każde przewinienie. - Wszystkie dzieci Jacindy są wspaniałe. - Objęła sześcioletniego Tylera, który uśmiechnął się do niej ukazując szczerbę w zębach, i popatrzyła na Jacindę, dodając: - Są tak doskonałe, jak ich matka. - Masz rację, moja droga. - Poczuła ciepły oddech na policzku, a opalona ręka podała jej kieliszek szampana. - Może wypijemy za ich zdrowie?
DUMA I OBIETNICA
21
Patrząc na Rossa, Antonia nie zastanawiała się, w jaki sposób udało mu się pojawić z szampanem akurat w odpowiednim momencie. Pomyślała jedynie, że po raz pierwszy od czterech lat jego uśmiech nie był złośliwy. Ross czekał, by napełniono pozostałe kieliszki. Zebrani zwrócili się w jego stronę. Byli tu wszyscy przyjaciele, którzy odegrali jakąś rolę w życiu Jacindy i Dare'a. Canfleldowie. Zaprzyjaźnieni z Dare'em od dzieciń stwa. Dawid, który zjawił się w dolinie zgorzkniały na skutek życia w odosobnieniu i zagrożeniu, tu znalazł miłość i ukojenie. Slade'owie. Hunter, niegdyś żyjący samotnie rzeź biarz, ze swoją piękną Beth, która przywróciła go światu. McCallumowie. Patrick, dobry przyjaciel, lojalny i uczciwy, a jednocześnie brutalny, władający rozleg łym imperium, niemal nie spuszczał wzroku z Jordany, delikatnej kobiety, która go pokochała, a której piękne niewidzące oczy nigdy nie ujrzą jego twarzy. Zastępca Patricka, ciemnowłosy mężczyzna o ogro mnym poczuciu humoru, który chronił przyjaciół, ryzykując życie. Simon McKinsey, człowiek-opoka. Mężczyzna o nieskalanej opinii, który pracował w tajnej służbie ochrony kraju. Rodzina. Paul Talbot, Robert, Bruce i Jamie. I wreszcie Tyler, dzięki któremu Jacinda pojawiła się w Madison i w życiu Dare'a. Byli też inni: studenci, nauczyciele, sąsiedzi, ale nie należeli oni do grupy wypróbowanych przyjaciół. Przyjaciół, którzy przybyli z całego świata, by być razem z McLachlanami w tym uroczystym dniu. Jedynie Antonia, jedyna ze starych znajomych
22
DUMA I OBIETNICA
Jacindy, weszła z nią w nowe życie. Była jak egzotycz ny ptak, a pod jej zewnętrzną maską kryła się głęboka lojalność. Z powodu tej lojalności i dlatego, że tak wiele znaczyła dla Jacindy, Ross postanowił zapomnieć o wrogości i wyciągnąć rękę na znak zgody. Wszyscy patrzyli na niego z wyczekiwaniem. Wzno sząc kieliszek, Ross powiedział: - Za Dare'a, brata i przyjaciela, który zrealizował dawne marzenia. Za Jacindę, która dała mu miłość, na jaką zasługuje. -I za Tylera - uśmiechnął się do chłopca - który ich połączył. Bez którego nie byłoby tej uroczystości. Droga rodzino i przyjaciele! Za nowe pokolenie. Za Amy, Paula i Tylera! -I za pokój -wyszeptał Ross do Antonii. -Przynaj mniej na dziś. Zaskoczona tymi słowami, popatrzyła na niego z uwagą, oczekując jakiegoś podstępu. Przez chwilę milczała. - Zawieszenie broni będzie najlepszym prezentem dla Dare'a i Jacindy w tym uroczystym dniu. Antonia patrzyła na niego nieufnie. -Chociaż na dzisiejszy wieczór. Kiedy spotkamy się następnym razem, możemy rozpocząć walkę od nowa. - A teraz, zamiast złośliwości - komplementy. -Tak. - Czy się nam to uda? - Przecież jesteśmy dorośli i inteligentni, Antonio. Potrafimy zrobić to, co chcemy. - Żadnych sztuczek? - Nawet jeśli Ross zapomniał już o tym, Antonia cały czas pamiętała, jak szydził z jej inteligencji. - Żadnych. - Przyrzekasz?
DUMA I OBIETNICA
23
- Na nasze dzieci. - Na nasze chrzestne dzieci - sprostowała Antonia. - Oczywiście. - Ross skłonił się grzecznie. - Zgoda - westchnęła głęboko, uspokojona. - Za wieszenie broni aż do końca kolacji. Jako prezent dla Dare'a i Jacindy. - Za pokój - Ross uśmiechnął się i uniósł kieliszek. -I za moją piękną towarzyszkę. Antonia zamarła, obawiając się tej niespodziewanej grzeczności. Zaskoczony jej reakcją, Ross wyciągnął rękę i po wiedział: - Nie rób takiej miny. Ja naprawdę uważam, że jesteś piękna. Popatrzyła na niego uważnie. Bardzo chciała mu wierzyć. Ross uśmiechnął się i czekał. Antonia wahała się jeszcze przez chwilę, a potem wzięła go za rękę. - To mi wystarczy. I dziękuję za komplement. W twoich ustach brzmi on lepiej niż... - popatrzyła na ich splecione ręce. - Lepiej niż co, Antonio? - Lepiej niż złośliwości, oczywiście - uśmiechnęła się. - Na pewno. - Oboje wybuchnęli śmiechem. Po raz pierwszy śmieli się z czegoś razem, a nie z siebie nawzajem. - Ross - Raven Canfield dotknęła jego ramienia - telefon do ciebie. Carolyn Elliot. Jej synek ma znowu gorączkę. - Dzięki, Raven. Już idę. - Puścił dłoń Antonii. - Charlie często choruje na zapalenie migdałków. Muszę jechać do niego, ale wrócę na kolację. Nie mogę zmarnować naszego rozejmu.
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Będę na ciebie czekać. - Antonia ze zdziwieniem stwierdziła, że nie mówi tego przez grzeczność. Pa trzyła, jak Ross i Raven odchodzą, i wmawiała sobie, że chce się tylko dowiedzieć, jak ten typ wyobraża sobie rozejm. - T o może być ciekawe - powiedziała do siebie.
Pojawili się tacy, którzy polecali jej lekarstwo. Pozbawieni skrupułów, czekający na moment słabości. Obiecywali raj na ziemi i spełnienie marzeń. Siłę i wiarę w siebie. Cały świat zamknięty w błyszczących fiolkach z białym proszkiem. Kokaina. Antonia nienawidziła narkotyków, destrukcji oso bowości, jaką powodują. Z drżeniem przypominała sobie jedną straszną chwilę, kiedy prawie uległa. Strach, jaki wtedy poczuła, zmusił ją, by po miesią cach cierpień znowu zwrócić się do lekarzy. Ale diagnoza zawsze brzmiała tak samo. Wyczerpanie. Stres. Nerwica. Zmęczenie. Tyle określeń miała jej udręka. Jakiś weteran określił to jako zmęczenie walką. Ludzie w białych fartuchach zalecali odpoczynek. To jedyne lekarstwo, twierdzili. - Nie. Nie mogę - powiedziała do siebie. - Nie teraz, kiedy jestem o krok od sukcesu. - Mówisz do siebie, Antonio? Żachnęła się i wreszcie schwytała oddech. - Ross, nie zauważyłam ciebie. - Starała się odzys kać spokój. - Co tu robisz? Spóźnisz się na deser. - Nie szkodzi. Patrzył na nią uważnie. Widać było, że jest zaniepo kojony. - Odeszłaś od stołu tak nagle. Bałem się, że coś ci się stało. - I przyszedłeś sprawdzić, czy potrzebuję twojej pomocy? - spytała, powoli odzyskując równowagę. - Jakie to szlachetne. Zwrócił uwagę na ironię w jej głosie, ale zauważył również jej bladość i dłoń przyciśniętą do piersi. - Myślałem, że się źle czujesz. I chciałem ci pomóc.
24
Kiedy to się wreszcie skończy, zastanawiała się Antonia. Wieczór, który zapowiadał się tak ciekawie, rozczarował ją. Stała teraz na werandzie, próbując głęboko wdy chać powietrze, zadowolona, że nikt na nią nie patrzy. Jedną ręką trzymała się balustrady; drugą, zwiniętą w pięść, przyciskała do piersi, starając się zgnieść niewidzialny ciężar, który ją przytłaczał. Walczyła o każdy oddech, coraz bardziej wystraszona. Lęk ściskał jej gardło, a całe ciało walczyło o tlen, którego wcale nie potrzebowało. Drżąc, zacisnęła mocno szczę ki. Nie podda się. Przecież zawsze o wszystko musi walczyć. Ale jak zwyciężyć coś, czego nie widać, czego nie umie określić; coś, co spada na nią niespodziewanie tak jak dziś? To, że wiedziała, co jej dolega, nie było żadnym pocieszeniem. Jak mogła wierzyć, że nic złego się nie dzieje, kiedy czuła się tak źle? Czym można wytłumaczyć ogromne zmęczenie i to, że czasami nie mogła złapać tchu? Hiperwentylacja - tak nazwali to lekarze. Cały ciąg badań, coraz bardziej skomplikowanych, nie dawał oczekiwanego rezultatu. Gdyby tylko mogła złapać oddech, śmiałaby się z lekarzy. W końcu stwierdzono, że jest nadmiernie zmęczo na. Bała się, że to, co dotychczas osiągnęła, może utracić. Cień zawisł nad jej życiem. Jak walczyć z cieniem? Jaki lek mógłby pomóc?
25
26
DUMA I OBIETNICA
- Ty? Pomóc mi? - Odrzuciła do tyłu głowę i zaśmiała się dźwięcznie. Nie chciała, żeby coś zauwa żył. To były jej problemy. Musi odwrócić jego uwagę. Miała na to tylko jeden sposób. Przysunęła się bliżej i palcami dotknęła jego policzka. -Kolacja skończona, doktorku. Nasz rozejm również, pomyślała. Zbliżyła się do Rossa. Chciała, by uwierzył, że krótki oddech oznacza podniecenie. Przesunęła pal cami po jego policzku i dotknęła kącika ust. - Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem. - Nie było to kłamstwo. - Nie potrzebuję twojej pomocy, doktorku. Niczego od ciebie nie potrzebuję. - Nie? - powiedział, odsuwając jej dłoń od swojej twarzy i przyciągając mocno Antonię do siebie. - Niczego nie chcesz? - Przycisnął ją jeszcze moc niej. - Nawet tego? Antonia zdołała jeszcze dostrzec gniew w jego oczach. Pochylił głowę i pocałował ją. Pocałunek był tak gorący, że aż parzył. Zaskoczona nie próbowała nawet się uwolnić. Kiedy otworzyła usta, żeby coś powie dzieć, poczuła znowu jego wargi na swoich. Pocałunek był tak słodki i pełen pożądania, że zupełnie straciła głowę. Chwyciła go za klapy marynarki. Już nie pragnęła go odepchnąć. Czuła, że nie potrafi utrzymać się na nogach. .Kręciło jej się w głowie. W końcu wydała z siebie głębokie westchnienie. Ross usłyszał je. Jego pocałunek stał się bardziej delikatny. Czule począł gładzić jej włosy! Drugą ręką przyciągnął ją jeszcze bliżej. Była jak jedwab i dzikie róże, mrok i blask, wyzwanie i obietnica. Zaczął obsypywać pocałunkami jej szyję. Zanurzył twarz w jej włosach.
DUMA I OBIETNICA
27
- Antonio - wyszeptał. - Ja.... Głośny i natarczywy dźwięk telefonu przerwał czar tej chwili. Przez otwarte drzwi słychać było głos Dare'a, przekrzykujący muzykę, szum rozmów i śmiech. - Gdzie jest Ross? Dziecko Carolyn Elliot czuje się gorzej. Zanim Ross zdążył odpowiedzieć, Antonia od sunęła się od niego. Na jej ustach pojawił się złośliwy uśmiech. - Obowiązki wzywają, doktorku? Ross wiedział, że musi iść. Ale ciągle stał jak zaczarowany, nie wiedząc, co się stało. Dlaczego ją pocałował? Dlaczego tak się zapomniał? Antonia dotknęła jego ręki. - Telefon do ciebie. - Przepraszam, Antonio. To już się więcej nie powtórzy. - Nie musisz przepraszać. Zamiast na ciebie krzy czeć, powinnam była podziękować ci za troskliwość. Naprawdę nic mi nie dolega. Jestem po prostu przemę czona, co potwierdza cały batalion lekarzy. - Właśnie tak przypuszczałem. - Stresująca praca, cały ten światek filmowy - pró bowała mówić beztroskim tonem, ale nie było to łatwe. Na wargach czuła ciągle pocałunki Rossa. - Prze praszam, że cię sprowokowałam. Ross wzruszył ramionami. - Przecież, oprócz dzisiejszego wieczoru, zawsze to robimy. - Nasz rozejm.... Czekał w napięciu, co powie dalej. - Jakoś udało się go nam utrzymać. Może przy następnym spotkaniu spróbujemy jeszcze raz. -I szyb ko dodała: - Dla Jacindy.
2g
DUMA I OBIETNICA
Wyglądała pięknie. Widział rumieniec na jej twarzy. Nagle zapragnął znowu jej dotknąć, zapomnieć się. Poczuł, że wzbiera w nim gniew. Był zły na Antonię, że doprowadziła go do takiego stanu. Był zły na siebie, że jej uległ. Już miał jej powiedzieć, żeby nie zawracała mu więcej głowy, kiedy niespodziewanie usłyszał włas ny glos: - Możemy spróbować. - D l a Jacindy? - Tak - powiedział po chwili. - Dla Jacindy. - Zatrzymałam cię. Przepraszam. Powinieneś już iść. - Tak. - Skłonił się lekko. - Dobranoc, Antonio. Patrzyła, jak odchodził, dotykając w zamyśleniu obrzmiałych od pocałunków warg.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jacinda siedziała przed toaletką i szczotkowała włosy. Do pokoju wszedł Dare. -Witaj -powiedziała, przyglądając się jego odbiciu w lustrze. Nie mogła się na niego napatrzeć. Stał niemal nagi, okryty tylko ręcznikiem okręconym wo kół bioder. Jego opalone ciało, jeszcze wilgotne po kąpieli, lśniło kropelkami wody. - Witam panią, pani McLachlan. Podszedł do niej, wziął szczotkę i zaczął przeciągać nią po włosach żony, odsuwając je z karku. Pochylił się, pocałował odsłonięte miejsce i zapytał: - Co z dziećmi? Jacinda westchnęła głośno, kiedy usta Dare'a prze sunęły się w kierunku jej ramienia. - Cała trójka już śpi. - A Antonia? - Dare zaczaj zsuwać z niej koszulę i wciąż pokrywał odsłonięte miejsca pocałunkami. - Pewnie jest u siebie, ale nie wiem, czy śpi. -Jacinda siedziała z odchyloną głową i spod opuszczonych powiek obserwowała w lustrze odbicie męża. Roz koszowała się pięknem jego opalonego ciała. -Wydaje mi się... - westchnęła, kiedy koszula zaczęła opadać z jej ramienia. Dotyk jedwabiu był jak pieszczota. Zadrżała, kiedy Dare zaczął całować jej piersi. - Wydaje mi się - próbowała mówić dalej - że Antonia sypia bardzo mało. - Aha - wymruczał Dare w odpowiedzi.
30
DUMA I OBIETNICA
- Zbyt podnieca ją walka z Rossem. Roześmiał się. - Ale wybraliśmy rodziców chrzestnych! Nie bę dziemy się nudzić, kochanie. Zaczaj teraz całować jej drugie ramię. - Będą doskonali. - Razem czy każde z osobna? - zapytał bardziej zainteresowany jej reakcją na pieszczoty niż odpowie dzią. - Razem. - Jeśli przedtem nie pozabijają się nawzajem. - Dzisiaj już im to groziło. - Wiem - wymruczał Dare, całując szyję Jacindy. - Stałaś tak blisko, że bałem się, byś nie odniosła ran. - Sprawdzasz, czy wszystko w porządku? -Między innymi. Muszę jeszcze zajrzeć tu... i tu... i tu. Jacinda zadrżała i zamknęła oczy. - Antonia jest jakaś zmieniona. Bardziej cicha i powściągliwa. Zawsze była taka silna. Teraz wydaje się być zmęczona i przewrażliwiona. -Mimo to miała siłę na drugą rundę walki z Rossem zaraz po kolacji. - Tym razem była to inna walka. Kiedy Ross powrócił z ringu, wyglądał dziwnie. - Pewnie tak zawsze było, tylko tego nie zauważaliś my. - Jeśli kiedyś zaprzestaną walki... - Ależ oni tego nigdy nie zrobią. - Język Dare'a przesuwał się powoli po jej ciele. - Dlaczego? - Koszula ostatecznie zsunęła się z jej ramion, na moment zatrzymała na piersiach, dręcząc je dotykiem jedwabiu, a potem opadła na ziemię. - Bo gdyby kiedykolwiek... - Głos Dare'a był tak cichy, że ledwie było go słychać. Jego dłonie błądziły po ciele Jacindy.
DUMA I OBIETNICA
31
-Bo... jeśli... kiedyś.... zaprzestaną...-Każde słowo brzmiało jak pieszczota. Dare czekał, aż Jacinda popatrzy na niego, a on dojrzy w jej oczach pożądanie. - To... wtedy... - cały czas pieścił żonę - będą... robić... to co my. Całował ją z początku delikatnie, potem pocałunki zmieniły się w szaleństwo. Jacinda zarzuciła mu ręce na szyję, więc Dare chwycił ją w objęcia i zaniósł do łóżka. - Dare! - Jacinda obudziła się nagle i gwałtownie usiadła. - Co się stało, kochanie? Bliźnięta? Tyler? - wyma mrotał Dare, kryjąc twarz przed światłem lampy. - Patrick! Obudził się zupełnie. To niemożliwe, aby kobieta, która go z pewnością kocha, budziła się w środku nocy po miłosnych uniesieniach i wołała imię charyzmatycz nego Szkota. - Na co, do licha, potrzebny ci Patrick? - Jest mądry! - Oczywiście. Dowiódł tego wiele razy. -Dare starał się nie tracić cierpliwości. - O co chodzi tym razem? - Powiedział przy kolacji, że uparciuchom trzeba pomóc, aby zrozumieli, że się kochają. - Kochanie, Patrick nie musi znać się na sprawach sercowych. - Wiem, ale doskonale zna się na uparciuchach. Patrick i Jordana mieli Rafe'a. Simon posłał do Raven Dawida. Nas połączyli Robbie, Ross i Jamie. Ktoś się starał. - Dotknęła jego policzka. - Ponieważ ktoś się o to postarał, mam ciebie. Dzięki Bogu, mam ciebie. Chciałabym tego samego dla Rossa i Antonii. Właśnie tego. Jej drżenie, pożądanie, marzenia, miłość i pocału nek mówiły więcej niż słowa.
32
DUMA I OBIETNICA
Zaskoczony Dare przytulił ją i zaczął delikatnie pieścić. Nagle Jacinda wyskoczyła z łóżka i podbiegła do telefonu. - Co ty, do licha, robisz? - Dzwonię do Rossa. - Do Rossa? - powtórzył Dare. - Możesz mi powiedzieć, po co? - Chodzi o podwiezienie do Nowego Jorku. Dare powiedział spokojnie: - Nie pojedziesz do Nowego Jorku. - Ja? Nie! Antonia! - Kochanie, chyba nie myślisz... - Cześć, Ross! -jej głos brzmiał ciepło i serdecznie. Uniosła dłoń, by gestem uciszyć Dare'a. - Chciałam cię prosić o przysługę. - Przerwała i słuchała przez chwilę. - Bliźnięta czują się dobrze. Tyler również. Słu cham? - Jacinda popatrzyła na zegarek stojący przy łóżku. - Wiem, która godzina. Ale to bardzo ważne. Gdyby tak nie było, nie dzwoniłabym. Nie - energicz nie potrząsnęła głową, jakby go chciała tym przekonać - to nie może czekać. Dare wygodnie oparł podbródek na dłoni i słuchał. Z szerokim uśmiechem obserwował mistrzowską grę. Jacinda odrzuciła pukiel włosów opadających jej na twarz i jednym tchem powiedziała: - Trzeba podwieźć Antonię. Jutro, oczywiście. - Popatrzyła jeszcze raz na zegarek i dodała: - To znaczy dzisiaj. - Umilkła na chwilę. - Oczywiście, że mam na myśli samolot. - Potem dodała z miną niewiniątka: - Oczywiście, że z tobą. A z kim innym? Odsunęła na moment słuchawkę i uśmiechnęła się do Dare'a. Po dłuższej chwili zaczęła mówić dalej. - Antonia, tak jak i ty, musi lecieć do Nowego Jorku. Nie, jej lot został odwołany. Dlaczego ciebie proszę? Bo martwię się o nią. Jest taka wyczerpana.
DUMA I OBIETNICA
33
Jazda na lotnisko i czekanie na przypadkowe połącze nie jeszcze bardziej ją zmęczą. - Znowu zamilkła. Tym razem na dłużej. - Nigdy bym nie pomyślała, że możecie pozabijać się nawzajem, pokonując setki mil w małym samolocie. Jacinda przygryzła dolną wargę i posłała mężowi niespokojne spojrzenie. Dare uśmiechnął się radośnie. Znał ją bardzo dobrze i nie miał wątpliwości, jak skończy się ta rozmowa. Z głębokim westchnieniem Jacinda przygotowała się do zadania ostatecznego ciosu. - Proszę cię, Ross. - Jej głos był pełen łagodnego smutku. - Zrób to dla matki twoich chrześniaków. Dare przewrócił się na wznak, podłożył ręce pod głowę i patrzył roześmianymi oczami w sufit. Ross nie miał żadnych szans. - Nie -Jacinda mówiła wolno, chcąc w tym krótkim słowie wyrazić cały swój smutek. - Nie, wcale nie uważam, że gram nieuczciwie. Nigdy tak nie postępuję, prawda, Dare? - Zwróciła się do męża, szukając obiektywnego potwierdzenia. Potem powiedziała do Rossa: - Dare mówi, że zawsze gram uczciwie. Nagle uśmiechnęła się. -Zrobisz to? O szóstej. Będzie tam. Pamiętaj, że cię kochamy, Ross. - Odłożyła gwałtownie słuchawkę. Z okrzykiem radości przebiegła przez pokój i wpadła w objęcia Dare'a. - T o się musi udać! Jestem tego pewna. Kiedy Ross to zrozumie, nie będzie się na mnie gniewał. - Może. - Dare przyciągnął ją do siebie. - Najpierw jednak musisz przekonać Antonię. A z nią nie pójdzie ci tak łatwo jak z Rossem. - Dlaczego? - Ponieważ nie uda ci się owinąć jej wokół małego palca, jak to zrobiłaś z McLachlanami.
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Czyżby? - spytała Jacinda. -Tak. - Masz na myśli siebie? - Przede wszystkim - potwierdził Dare. - Od chwili kiedy po raz pierwszy ujrzałem cię w Atlancie... Gdybym miał czas, pokazałbym ci... - Pokaż... - A Antonia? - Później - wyszeptała Jacinda, poddając się jego pieszczotom. - Później z nią porozmawiam.
sieniach i Antonia pomyślała, że jeśli zgodzi się dotrzymać towarzystwa zmęczonemu mężczyźnie, który musi odbyć samotny lot, to wyraz szczęścia na twarzy Jacindy pozostanie na zawsze. Dla niej gotowa była lecieć z Rossem nawet do Chin. - Już czas, Antonio - odezwał się Ross. Miał na sobie kombinezon, błękitną koszulę, sznu rowane buty i znoszoną skórzaną kurtkę. Widać było, że nawet on rozumie, jak trudno jej się rozstać z ukochaną przyjaciółką. - Przepraszam, ale skończyliśmy kontrolę przed lotem. Musimy się spieszyć, bo pogoda się zmienia. Trzeba już lecieć. Masz pięć minut. Poczekam na ciebie w samolocie. Antonia spojrzała na Jacindę i łzy zabłysły w jej oczach. Potem objęły się mocno. - Nie każ nam długo na siebie czekać - poprosiła Jacinda. - Dobrze. - Antonia otarła łzy. - Teraz, kiedy jestem matką chrzestną twoich dzieci, będziecie mnie oglądać tak często, jak to jest możliwe. Muszę pil nować, byście zbytnio nie rozpuścili moich chrześ niaków. - Dzięki za wszystko. - Jacinda zawahała się na moment i dodała: - Szczególnie za to, co teraz robisz. Antonia odzyskała już równowagę i pogroziła jej palcem. - Jesteś mi coś za to winna. I pamiętaj, jeśli zginę, będę cię straszyć. Obiecuję. - Antonio. - Dare dotknął jej ramienia. - Wiem - uśmiechnęła się smutno. - Pora iść. Jacinda przytuliła się do Dare'a i patrzyli, jak Antonia idzie w stronę samolotu. Ross czekał na nią w drzwiach. Pomachał do nich. W bladym świetle
34
- Nie wierzę - powiedziała Antonia, wyjmując torbę z bagażnika. - Nie mogę uwierzyć, że dałam ci się namówić na to. - Popatrzyła na pas startowy, gdzie stał przygotowany do drogi samolot, i potrząsnęła głową. - Musiałam stracić rozum. Kto o zdrowych zmys łach dałby się namówić nawet najlepszej przyjaciółce na dobrowolne zamknięcie się na wiele godzin w lata jącej puszce od konserw i w dodatku z pilotem, który cię nienawidzi? - To bardzo dobry samolot, a pilot wcale nie pała do ciebie nienawiścią. - Jacinda wyciągnęła drugą torbę z bagażnika. -Wobec tego udaje. I robi to znakomicie. -Antonia nawet nie zauważyła, że Dare wstawił torbę do samo lotu. - Nie mogę uwierzyć, że mnie do tego namówiłaś. - Powtarzasz się - przypomniała z uśmiechem Jacinda. - Wiem, ale po prostu nie mogę... - Antonia zagryzła wargi, by znów nie powiedzieć tych samych słów. Protestowała, ale doskonale pamiętała, w jaki sposób udało się Jacindzie ją przekonać. Jej najdroższa i bezinteresowna przyjaciółka poprosiła ją o przysługę. Przyszła do niej rozpromieniona po przeżytych unie-
35
36
DUMA I OBIETNICA
poranka jeszcze bardziej przypominał Dare'a - był silny, szlachetny, godny zaufania. Jacinda była pewna, że ma rację. Ross mógł obdarzyć Antonię miłością, której potrzebowała. Mógłby zaopiekować się nią. - Antonio! - Jacinda poczekała, aż przyjaciółka się obejrzy. - Życzę ci Oskara! - Zdobędę go! - roześmiała się Antonia. Pomachała im jeszcze raz i weszła do samolotu. - Nie! - głos Rossa przedarł się przez warkot silnika. Antonia zamarła w bezruchu z ręką przygotowaną, by odpiąć pasy bezpieczeństwa. Od chwili kiedy posadził ją w samolocie, nie licząc kilku drobnych poleceń, Ross zajęty był obserwacją tablicy kontrolnej. Prawie się do niej nie odzywał. Antonia kilkakrotnie zadawała sobie pytanie, dla czego dała się namówić Jacindzie na tę podróż. Potem, wiedząc, że niczego nie zmieni, zaproponowała następ ny rozejm na czas lotu. Ale grymas, który dostrzegła na twarzy Rossa, zniechęcił ją do wszelkich prób. Może Jacinda uważała, że jest mu potrzebne towarzys two podczas samotnego lotu, ale jego zachowanie temu zaprzeczało. Starała się nie zaprzątać jego uwagi i chyba jej się to udało. Wyglądało na to, że Ross zapomniał zupełnie o jej obecności. Dopiero teraz, nawet nie patrząc w jej stronę, zauważył, że próbuje odpiąć pas. - Zostaw, niech będzie zapięty - odezwał się nieco łagodniej. - Możemy lada chwila wpaść w turbulencję. Na tym obszarze są dziury powietrzne i czasami nawet za pomocą automatycznego pilota nie daje się wyrów nać lotu. To rezultat zawirowań wiatrów nad górami. Przykro mi, ale samolot McLachlanów nie ma tej klasy, do której jesteś przyzwyczajona. Nawet przy najlepszej pogodzie lot nie przebiega gładko. Spróbuj
DUMA I OBIETNICA
37
do tego przywyknąć. Nie chciałbym, abyś na skutek gwałtownego nurkowania potoczyła się gdzieś w głąb kabiny i podbiła sobie jedno z urzekających oczu. Miałabyś później kłopoty z wyjaśnieniem tego swoim wielbicielom. Antonia doskonale wyczuwała jego sarkazm. Nagle poczuła się zmęczona tą nieustanną walką i nagły ból chwycił ją za gardło. Nie potrafiła wykrztusić nawet słowa, więc tylko odwróciła się od niego. Lekkim skinieniem głowy dała znać, że zrozumiała, i spokojnie położyła ręce na kolanach. Ross popatrzył na nią, zaskoczony jej reakcją. Spodziewał się gwałtownej odpowiedzi; jednej z wielu, które podtrzymywały ich walkę. Antonia wpatrywała się w okno, więc mógł poobserwować ją przez chwilę. Coraz częściej przyznawał, że jest piękna. Jej twarz pozbawiona makijażu wydawała się delikatniejsza. Skórę pokrywała naturalna opalenizna. Wspaniałe włosy przewiązała wstążką w kolorze bluzki. Nawet tu, w samolocie, wyglądała elegancko. Nie wiedział dlaczego, ale jej spokojne zachowanie denerwowało go. Słońce stało niemal w zenicie. Silnik pracował spokojnie. Samolot leciał równo. Gromadzące się na horyzoncie chmury wyglądały niewinnie. Ross westchnął i znowu bezwiednie zaczął patrzeć na Antonię. Intrygowała go, ale nie potrafił jej zro zumieć. Jeśli miał być szczery, to nie rozumiał również swojego do niej stosunku. Lubił wszystkie kobiety. Grube, niskie, chude, stare i młode -lubił je i szanował. Wynikało to z jego charakteru. Kobiety to rozumiały. Lubiły go, niektóre kochały się w nim, najczęściej platonicznie. Zaważyło to też na wyborze zawodu na równi z jego miłością do dzieci. W efekcie jego praktyka lekarska rozwijała się doskonale.
38
DUMA I OBIETNICA
Kiedy nie pracował, podczas długich, spokojnych godzin spędzanych samotnie na włóczęgach po lesie lub nad strumieniem pełnym pstrągów, zastanawiał się czasami, czy jego sympatia dla kobiet nie jest zbyt duża. I nagle w wieku trzydziestu trzech lat Ross zorientował się, że podziwia wiele kobiet, ale nie kocha żadnej. Nie kochał, ale i nie nienawidził. Przynajmniej do chwili kiedy poznał Antonię. Od pierwszego spo tkania ogarnęła ich nienawiść rodząca kpiny i wzgar dę. Dlaczego? Nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Czy różnili się poglądami? Czy sposobem postępowa nia? Skąd pojawiła się ta wrogość bez sensu? Zresztą, czy musiał doszukiwać się w tym jakiegoś sensu? Niespodziewany podmuch wiatru gwałtownie rzu cił samolotem. Antonia jęknęła i skuliła się na swym fotelu. - Boczny wiatr - wyjaśnił krótko Ross. - Bardzo częste zjawisko. Gdybyś leciała samolotem pasażers kim, nie czułabyś tego. Antonia udała, że nie dostrzega ironii w jego słowach. - Przed nami obszar złej pogody, ale tym się nie przejmuj. - Jego irytacja minęła, nastrój zmienił się. - To było pierwsze ostrzeżenie. Siedź spokojnie. - Uśmiechnął się do niej uspokajająco. Tym razem uśmiech był szczery. - Zanim burza rozpęta się na dobre, będziesz bezpieczna w Nowym Jorku. - Skąd wiesz? - wymamrotała Antonia przez zaciś nięte ze strachu zęby. - Doskonała prognoza pogody, jeszcze lepszy sa molot i dobry start. - Znów się uśmiechnął szczerze i bez złośliwości. - Na pewno bezpiecznie dowiozę cię na miejsce. Jacinda nigdy by mi nie wybaczyła, gdy bym tego nie zrobił.
DUMA I OBIETNICA
39
- Ja również - zażartowała Antonia i rozluźniła dłonie, którymi z całych sił ściskała poręcze fotela. Ross uśmiechnął się i skupił całą swoją uwagę na sterach. Ale jego myśli znów powróciły do siedzącej obok kobiety. Do tego, co ich dzieliło, i do zagadnień tolerancji. Przecież aż do ostatniego spotkania nie chciał dostrzec w niej żadnej zalety. Nie potrafił znaleźć w niej nic wartościowego. Zastanawiał się, dlaczego zaczął zmieniać zdanie. Kto się zmienił? On? Ona? Patrzył na nią, próbując znaleźć odpowiedź. Tylko Jacinda znała Antonię i rozumiała ją dobrze. Dla innych była gwiazdą, walczącą o swoją pozycję w świecie filmu. Mało kto widział w niej wrażliwą, delikatną kobietę. On też dopiero teraz zaczął ją poznawać. Ross odwrócił się, by kolejny raz popatrzeć na chmury. Niepokoiły go coraz bardziej. Ciągle ich przybywało. Z minuty na minutę obejmowały coraz większą część horyzontu. Sprawdził automatycznego pilota i przyjrzał się przyrządom pomiarowym. Wszys tko było w porządku. Ale na jak długo? Zadrżał, miał przeczucie, że stanie się coś złego. Przecież nie był głupcem, znał swoje możliwości. Wiedział, że jest dobrym pilotem, posiadał instynkt. I teraz ten instynkt ostrzegał go. Jeszcze raz popatrzył na tablicę rozdzielczą, jak gdyby tam mógł znaleźć odpowiedź. Czuł lęk. Przez moment zastanawiał się nawet, czy nie powinni za wrócić. Tylko że wtedy przecięliby drogę burzy. Miał nadzieję, że prognoza była dokładna. Atmosfera w ka binie stawała się coraz bardziej napięta. Odwrócił się do Antonii, żeby ją uspokoić, i zobaczył łzy płynące po jej twarzy.
40
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Co się stało? - zapytał. - Nic - odpowiedziała. - Jestem w złym nastroju. Aktorki bywają kapryśne. Miałeś wiele okazji, by to zauważyć. - Próbowała się uśmiechnąć. Nie uwierzył jej. Antonia Russell była zbyt silna,by poddawać się nastrojom. Intuicja podszepnęła mu uspokajające słowa. - Nie martw się, Antonio. Nawet tak wspaniała kobieta jak ty może odczuwać strach i wątpliwości. Może czuć się zmęczona, samotna i zagubiona, szcze gólnie jeśli niedawno pożegnała się z najlepszą przyja ciółką i nie wie, kiedy znów się zobaczą. Nie ma w tym nic złego, że tęsknisz za Jacindą, i w tym, że płaczesz. Łzy nie sprawią, że staniesz się gorszą aktorką. - Przestań! - wykrzyknęła Antonia. - Nie bądź taki dobry! - Ja? Dobry? - roześmiał się. - Dla ciebie? Skądże! Antonia popatrzyła mu w oczy. - Jesteś bardzo dobry - powiedziała. - A teraz... kiedy potrafiłeś zrozumieć, kim dla mnie jest Jacinda i jak to boli, kiedy się z nią rozstaję... Widzę, że jesteś dobry... Nawet dla mnie. Śmiech zamarł mu na ustach. Westchnął głęboko. - Chyba do czegoś doszliśmy. Po raz pierwszy spo jrzeliśmy na siebie inaczej i może to, co zobaczyliśmy, nie jest takie złe. - Może - na rzęsach Antonii błyszczały jeszcze łzy. - To dopiero początek - powiedział Ross. Antonia nie dowiedziała się nigdy, co miał na myśli. Nagłe szarpnięcie wstrząsnęło samolotem i wcisnęło Antonię w fotel. Krzyk zamarł jej na ustach, a żołądek podszedł do gardła. Samolot leciał w dół. Zawirowanie powietrza, towarzyszące uderzeniu wiatru, spowodo wało, że spadali jak kamień. Antonia doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co
się dzieje. Widziała rozszalałe wskazówki na tablicy rozdzielczej, czuła gwałtownie rosnące ciśnienie i sły szała wycie dymiących silników. Widziała również napiętą twarz Rossa, po której płynęły strugi potu, gdy starał się z całych sił zapanować nad sterami. Samolot drżał, walcząc z własnym bezwładem. Przez moment wydawało się, że Ross odniósł zwycięst wo. Samolot powoli zaczął się wznosić i wtedy zamilk ły silniki. To był koniec. - Przejdź na tył kabiny, Antonio. Usiądź w środ kowym fotelu i zapnij mocno pasy. Opuść głowę i zakryj twarz. - Jego głos brzmiał głucho, kiedy monotonnie wydawał polecenia. - Jeśli znasz jakieś modlitwy, to módl się. - Nie patrząc na nią, pomógł jej odpiąć pasy. - Ross, co... - Rób, co ci każę! - krzyknął. -Ale... - Na miłość boską, Antonio, zrób to. Spadamy! Wtedy zrozumiała, skąd ta nagła cisza. Silniki zgasły. Samolot pozbawiony mocy leciał tylko siłą rozpędu. Antonia podniosła się i znowu zawahała. - W niczym nie pomożesz - stwierdził Ross, jakby czytając w jej myślach. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, pa trzyła na niego. Nie znała go takim. Nie chciała go stracić. - Mamy mało czasu. Idź. Nie ruszała się z miejsca. Czuła, jak podłoga drży pod stopami. - Proszę - szepnął Ross. Antonia westchnęła spazmatycznie. Chciała opano wać drżenie, które uniemożliwiało jej ruchy. Potem skinęła głową. Jej umysł nie zarejestrował niczego poza
41
42
DUMA I OBIETNICA
prośbą Rossa. Kiedy odchodziła, Ross wyciągnął do niej rękę. Podała mu swoją. - Zostań przy wraku. Jeśli mnie tam nie będzie, nie odchodź. Nieważne, jak długo będzie to trwało, Dare cię odnajdzie. Zbliżali się do gór. Nie było już żadnej szansy. - Bądź zdrowa. - Jeszcze raz ścisnął jej rękę. Nie miał już czasu spojrzeć, czy wypełniła jego polecenie, bo drzewa wyszły im na spotkanie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Czubki drzew uszkodziły podwozie, skrzydło od padło. Antonia, wciśnięta w fotel, próbowała zapiąć pas. W chwili gdy zapadka zaskoczyła, zobaczyła przed sobą groźne szczyty gór. Zagryzła wargi, by nie krzyczeć, ale krzyk odbijał się w jej mózgu nie koń czącym się echem. Przecież to nie mogło się stać: burza była jeszcze daleko. Ale w tej części świata wystarczył podmuch wiatru, by posłać samolot w stronę skał. Nie mieli żadnej szansy. W ostatnim odruchu Antonia pochyliła się i położyła głowę na kolanach. Domyślała się, że Ross próbuje jeszcze walczyć. Ale bitwa była już przegrana. Silniki nie reagowały. Samo lot kończył lot. Zamknęła oczy i czekała na to co miało nastąpić. Zamiast zderzyć się z kamienną ścianą, samolot odbił się od niej i runął w dół. Nagle usłyszeli niemal ludzki krzyk rozdzieranego metalu, kiedy ode rwały się koła, i odgłos szorującego po ziemi brzucha samolotu. Podłoga pod nogami Antonii rozwarła się i jęk ginącego pojazdu zmieszał się z jej krzykiem. Skrzydło, które wyorało głęboki rów w ziemi, a potem oderwało się, wprawiło samolot w ruch obrotowy. Siła odśrodkowa wcisnęła Antonię w fotel. Próbowała się uwolnić, ale włosy zaczepiły się o rozdarty metal. Przez ułamek sekundy była uwięziona, potem brutalnie uwolniona upadkiem samolotu. Czuła pulsowanie
44
DUMA I OBIETNICA
w skroniach, obraz rozmazywał się. Tracąc przyto mność, słyszała własny głos wzywający Rossa. Wre szcie nawet te ostatnie przebłyski świadomości znik nęły. Wydawało się jej, że coś wciągają w ciemną otchłań coraz głębiej i głębiej. W końcu nie czuła już nic. Najpierw była cisza. Potem chrapliwy oddech i po wolny, regularny stukot. Nie! To nie była burza. To bicie serca. Jej serca. Żyje! Antonia otworzyła oczy. Ciemność. Nic nie widziała. Usiłowała sobie wszystko przypo mnieć. Przesunęła ręką po twarzy, odnajdując kawałek wydartej z fotela skóry. Oprzytomniała nagle. Ross! Musiał tu gdzieś być. Trzeba było tylko go odnaleźć. Nie zauważyła nawet, że kawał metalu wbił się jej w ramię. Starała się zorientować w sytuacji. Leżała na boku. Wraz z fotelem wypadła z samolotu. Oparcie i poręcz były zniszczone, ocalało tylko siedzenie i pas, który ją ciągle przytrzymywał. Odpięła go drżącymi rękami. Ale w dalszym ciągu nie mogła wstać. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Na czworakach pełzła przez rumowisko. Oparła się o fotel Rossa i powoli podniosła się. Kiedy go zobaczy ła, krzyk rozpaczy wydarł się z jej ust. - Ross! - Z trudem przecisnęła się do niego. Nie dawał oznak życia. Drżącymi palcami zaczęła szukać pulsu na jego szyi. Była tak słaba, że z trudem utrzymywała się na nogach. Na szczęście puls, choć słaby, bił równo.
DUMA I OBIETNICA
45
Przez krótki moment miała ochotę chwycić go z radości w objęcia. Żyli... żyli oboje. - Boże, co ja mam teraz robić? - Usiłowała przypo mnieć sobie jakieś wiadomości na temat udzielania pierwszej pomocy. Ze wszystkich sił starała się nie wpaść w panikę i zachować rozsądek. Drżącą ręką dotknęła bolącej skroni. Nie może go przecież tak zostawić, ale czy ruszając go, nie zaszkodzi mu bar dziej? - Ross! - Delikatnie dotknęła jego ramienia. - Pro szę, powiedz mi, co mam robić. Ross poruszył się, jęknął i znowu ucichł. Antonia nie mogła powstrzymać łez. Jakżeby chcia ła obudzić się z tego koszmaru. Być znowu w samolo cie i prowadzić swoją walkę z Rossem, który patrzyłby na nią znad sterów ze złośliwym uśmiechem na ustach. Niestety, to nie był sen. Bała się jak nigdy dotąd. Musiała jednak znaleźć siły. Musiała uratować Rossa. Ignorując ból, jaki odczuwała, zaczęła rozglądać się wokół. Nigdy nie była na miejscu katastrofy. Widok był szokujący. Obydwa skrzydła samolotu i część ogona odpadły. Na zewnątrz rozbitego kadłuba leżało rumo wisko trudnych do określenia rzeczy. Zanim zajmie się Rossem, musi wiedzieć, gdzie są. Delikatnie dotknęła jego policzka - chciała poczuć jego ciepło i choć przez chwilę nie czuć się taka samotna. Rozejrzała się dookoła i zamarła z przerażenia. - Mój Boże! - wyszeptała. Potem podeszła do krawędzi uskoku. Wydawało jej się, że znajdują się na szczycie świata. Wokół były tylko góry i doliny porośnięte gęstym lasem. Nigdzie nie było najdrobniejszego nawet śladu cywilizacji. Przecież nikt nas tutaj nie znajdzie, pomyś-
46
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
lała z przerażeniem. Dobrą chwilę zajęło jej opanowa nie paniki rosnącej z każdą minutą. Potem zaczęła oglądać miejsce, na które spadli. Pełno tu było olb rzymich głazów, wielkości połowy samolotu. Rosły na nich niewysokie, poskręcane sosny - teraz połamane, a niektóre nawet ścięte na skutek katastrofy. Musi pogodzić się z faktami. Nikt nie może im pomóc. Tylko ona może coś zrobić. Jeszcze raz rozejrzała się wokół. Cisza, jaka ją otaczała, była gorsza od śmierci. Antonia wiedziała, co to jest samotność, ale nigdy nie doświadczyła jej w takim stopniu. Podmuch wiatru przyniósł zapach benzyny. Zdała sobie sprawę, jak mało ma czasu. Nad nimi gromadziły się czarne chmury. Niedługo rozpęta się burza. Wy starczy jeden piorun, aby wszystko spłonęło. Musiała wyciągnąć Rossa. Umieścić jak najdalej od wraku samolotu. Rozdarty kawałek metalu brzęczał na wie trze jak kamerton. Gdzieś we wraku jakaś część z łoskotem upadła na ziemię. Burza była już blisko, a tyle jeszcze było do zrobienia. Kiedy wracała do samolotu, oczy miała suche. Koniec ze łzami. Koniec z łudzeniem się, że ktoś im przyjdzie z pomocą. Ross zrobił wszystko, by ich ocalić. Nie wolno było jej tego zmarnować. Wiedziała, że Ross jej potrzebuje. Nikomu dotych czas tak naprawdę nie była potrzebna. Ta myśl wywołała w niej dreszcz. Strach? Z pewnością. Ale to było coś jeszcze. Coś, czego nie znała, coś trudnego do określenia.
krwią, ale nie znalazła żadnych ran ani skaleczeń. Zaskoczyło to ją i bardzo ucieszyło. - An... tonią... Szept był tak cichy, że z początku pomyślała, iż to wyobraźnia płata jej figle. Przykucnęła i zobaczyła, że Ross ma otwarte oczy. Wprawdzie nie patrzyły zbyt przytomnie, ale dla niej był to najpiękniejszy widok na świecie. Chwyciła go za rękę. - Jestem tu - powiedziała spokojnie. - Co... - oblizał wargi i dalej szukał słów. - Samolot się rozbił - powiedziała, nie chcąc obarczać jego zmęczonego umysłu zbyt wieloma szcze gółami. - Zderzenie! - krzyknął zaskakująco mocnym gło sem. - Tak - potwierdziła spokojnie Antonia. - Na szczęście zatrzymaliśmy się na krawędzi zbocza. - Ran... ran...? - przymknął oczy, próbując się skoncentrować. - Uderzyłeś się w skroń. Straciłeś przytomność. Potrząsnął niecierpliwie głową i aż pobladł z wysił ku. Widać było, jak trudno mu zebrać myśli. - Jesteś ran...? - Krople potu pojawiły się na jego czole. Antonia zdjęła chustkę z szyi i otarła mu twarz. - Nie, nie jestem ranna. Troszkę potłuczona, ale czuję się doskonale. - Przysunęła się bliżej i uwodziciel skim głosem, który zawsze powodował kłótnię między nimi, powiedziała: - I tak nie jesteś w stanie zbadać pacjenta, doktorku, więc nie mówmy już o tym. Ross wydał z siebie jakiś dziwny odgłos i Antonia zaskoczona zobaczyła, że próbuje się uśmiechnąć. - Nie śmiałbym... -wycofał się. Mówił z ogromnym wysiłkiem. - Mimo wszystko - powtórzył - nie śmiał bym.
- Ross! Słyszysz mnie? - Antonia pochyliła się nad nim i delikatnie dotknęła miejsca, w którym przedtem badała puls. Był wyraźniejszy i unormowany. Ross nie był już tak blady. Całą koszulę miał poplamioną
47
48
DUMA I OBIETNICA
Widząc zachowanie Rossa, Antonia poczuła się lepiej. Nie było z nim tak źle, jeśli potrafi żartować. Burza zbliżała się, wiatr przynosił jej odgłosy. Czas naglił. To, co musiała zrobić, było bardzo trudne dla niej, ale jeszcze gorsze dla Rossa. Może żarty ułatwią sprawę. - Nie oszukasz mnie, przystojniaczku. - Odsunęła włosy z jego posiniaczonego czoła. - Jesteś dla mnie taki uprzejmy, bo mam cię w swojej mocy. - Coś... -wciągnął głęboko powietrze i popatrzył na nią trochę przytomniej. - Coś w tym rodzaju. Mówił wolno, lecz wyraźnie. Antonia widziała, jak wielka jest jego determinacja. - Korzystając z takiej okazji, mam pewne plany wobec ciebie. - Spo... - przerwał i po chwili dokończył: - spodzie wałem się tego. - Ross - odezwała się z powagą Antonia. - Musimy odejść jak najdalej od samolotu. Burza, którą przepo wiadałeś, zmieniła kierunek. Zbliża się do nas. Moż liwość, że w to miejsce uderzy piorun, nie jest duża, ale jeśliby tak się stało... - Benzyna. - Tak. Zbiorniki przeciekają. Wylecimy w powie trze. Będą fajerwerki. - Fajerwerki? - Ross uniósł brwi i uśmiechnął się z wysiłkiem. -I to duże. - Uśmiechnęła się bezwiednie. Nie była to najlepsza pora na żarty. A może jednak tak? Może śmiech był początkiem nadziei? - Musimy iść. -Tak. -Antonia zobaczyła, że Ross próbuje odpiąć pasy, ale nie mógł sobie z tym poradzić. Odsunęła delikatnie jego ręce i uwolniła go. Kiedy chciał się podnieść, powstrzymała go.
DUMA I OBIETNICA
49
- Pomogę ci. Potrząsnął głową i spróbował wstać. Zadrżał i skrzywił się z bólu, ale próbował dalej. Z ogromnym wysiłkiem wstał, chwiał się przez chwilę i znowu opadł na fotel. Zapach benzyny był tak silny, że aż dławiący. Twarz Rossa była bardzo blada i pokryta potem. Popatrzył na Antonię i uśmiechnął się krzywo. Silny mężczyzna, którego zawiodły siły i który zdawał sobie z tego sprawę. - Może... - powiedział wolno i spokojnie - skorzys tam z twojej pomocy. Antonia kilkakrotnie wracała do samolotu, przyno sząc wszystko, co uważała za niezbędne. Bolała ją głowa, ale nie miała czasu o tym myśleć. Spojrzała pod nawis skalny, gdzie leżał Ross - śpiący, czy też nieprzytomny - na posłaniu, zrobionym z ubrań wyjętych z walizek, i wyruszyła na ostatnią wyprawę do wraku. Przeciskała się przez poszarpane wnętrze. Opary paliwa dławiły ją, a oczy napełniły się łzami. Przypad kowo natrafiła na miękkie futro, które poprzednio zostawiła jako bezużyteczne. Nie z próżności wróciła po nie. W miarę upływu czasu temperatura spadała gwałtow nie i Antonia obawiała się, że nocą będzie jeszcze zimniej. Przy silnym wietrze, będąc tak blisko rozlanego paliwa, bała się rozpalić ognisko. Czarne futro z norek było ciężkie jak diabli, ale bardzo ciepłe. Ross nie zmarznie. - Antonio? Ledwo wyszła z kabiny, gdy usłyszała jego wołanie. Z futrem przewieszonym przez ramię biegła do jamy, w której się schronili. Uklękła przy nim i dotknęła jego policzka, powtarzając już któryś raz z rzędu: - Jestem tu, Ross. Otworzył oczy i odwrócił głowę w jej stronę.
50
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
51
- Gdzie byłaś? - Przyniosłam z samolotu to, co może być nam potrzebne. - Powinienem ci pomóc. - Uniósł się na posłaniu i oparł o głaz. - Już skończyłam. Ross kiwnął głową i zamknął oczy. - Wstrząs mózgu - powiedział, dotykając głowy i opuchniętej skroni. - Jak się tu dostałem? Chociaż mówił wyraźnie i wiedział, co się stało, nie potrafił wszystkiego zrozumieć. Antonia była zadowo lona, że nie pamięta, jak ciężka i długa była wędrówka od wraku pod nawis skalny, który wybrała na kryjówkę. - Nieważne, jak się tu dostałeś. Najważniejsze, że jesteś. Ross pragnął wyjaśnień, ale zmęczenie było silniej sze. Przyglądała mu się zmartwiona. Taka senność nie była normalna. Niewiele wiedziała o wstrząsie mózgu, ale modliła się, żeby to było tylko to. Kiedy myślała o wraku leżącym na polanie, wydawało jej się, że to prawdziwy cud, iż oboje przeżyli tę katastrofę. Ross spał, a po polanie hulał wiatr. Tu byli od niego osłonięci. Ciężkie czarne chmury wisiały tak nisko nad nimi, że niemal mogła ich dotknąć. Ujrzała błys kawicę, potem przetoczył się grzmot. Zadrżała z zim na. Podniosła futro porzucone na ziemi. Odwróciła się do Rossa, chcąc go przykryć, i zobaczyła, że patrzy na nią. Uśmiechnął się. Dobrze wiedział, że boi się burzy. Delikatnie pociągnął ją na posłanie, które dla niego zrobiła. Nie protestowała. Przytulił ją do siebie. Oparła głowę na jego piersi. Ciepło futra i rytm serca Rossa uspokoiły ją i zaczęła zapadać w sen.
Nie chciała zasnąć, broniła się przed tym ze wszyst kich sił. Bała się, że kiedy nie będzie czuwać, Rossowi coś się stanie. -Teraz nie możemy nic zrobić. Musimy przeczekać burzę. - Przyciągnął ją do siebie. - Możemy tylko czekać... Pośpij trochę, odpocznij. - Domyślał się, czego obawia się Antonia, więc wyszeptał: - Nie opuszczę cię. - Pogłaskał ją uspokajająco po plecach. A kiedy odprężyła się, dodał: - Przyrzekam. - Nazywam się Ross McLachlan. Na dźwięk swego głosu Ross otworzył oczy. Światło raziło go, ale nie odczuwał już bólu, który doprowa dzał go przedtem niemal do szaleństwa. Przymknął oczy. Jakieś okruchy wspomnień poja wiały się i znikały. Gdzie jest? Dlaczego wydawało mu się, że nie wolno mu zapomnieć, jak się nazywa? Pamiętał jedynie, że podał Antonii rękę, pomagając jej wejść do samolotu. - Antonia?! - podniósł się gwałtownie i przez chwilę miał wrażenie, jakby ktoś mu odciął głowę. Potem poczuł straszliwy ból, który przeszył wnętrze czaszki. Po chwili odzyskał zdolność rozumowania i to, co ujrzał, zaskoczyło go. Leżał na posłaniu pokrytym jedwabiem i futrem. Były to czarne norki. Przypomniał sobie, że ostatnio nosiła je Antonia. Dlaczego stale na myśl przychodziła mu Antonia? I dlaczego się tutaj znajdował? Bardzo wolno podniósł się z posłania. Starał się ignorować ból głowy i słabość ciała. Wolno posuwał się między głazami w stronę polany. Od czasu do czasu zatrzymywał się, walcząc z nudnościami. To, co zobaczył, przekroczyło jego największe oba wy. Polana przypominała pole bitwy. Samolot, jego
53
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
ulubiony samolot, leżał rozdarty i pogięty. Tylko znak McLachlanów pozostał nietknięty. Ross popa trzył na stylizowany rysunek ostrokrzewu lśniący w słońcu jak szmaragd. Nikt nie mógł wyjść cało z takiej katastrofy. Zachwiał się i uprzytomnił sobie, że przecież żyje. Ponownie stanęła mu przed oczami Antonia wcho dząca do samolotu. Scena powtarzała się jak na uszkodzonej taśmie filmowej. - Dobry Boże! Nie! Nie! Ross zaczął biec. Wołał jej imię. Nagle poczuł, że Antonia obejmuje go i przytula, uspokaja. Chyba oszalał. - Jestem tu, Ross. - Była zgrzana, potargana. Z naczynia, które trzymała w ręku, wylała się woda - biegła, słysząc jego krzyk. - Wszystko w porządku, Ross. Nic mi nie jest. Przyjrzał się uważnie twarzy Antonii. - Co to jest? - Dotknął jej skroni i cofnął rękę. - Co ci się stało? - powtórzył przestraszony. - To tylko zadrapanie - zbagatelizowała Antonia swoją ranę. Wprawdzie przez cały czas czuła tępy ból głowy, ale przywykła do tego. Bała się bardziej o Rossa. Tyle razy wracał do przytomności, znów ją tracił i za każdym razem pytał ją o to skaleczenie. Ross popatrzył na wrak samolotu, a potem na Antonię. - Myślałem, że ty.... - Wiem. - Antonia położyła dłoń na jego ustach. - Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć. Poszłam po wodę. Po drugiej stronie polany jest źródło z czystą i chłodną wodą. Kiedy byłeś nieprzytomny, ciągle chciałeś pić. Znów popatrzył na samolot, jakby nie mógł uwie-
rzyć, że się uratowali. Powoli zaczynał pojmować, co dla niego zrobiła. - Jak długo tu jesteśmy? - Trzy dni. - Wstrząs mózgu? - Tak. Chwilami miałeś przebłyski świadomości. Mówiłeś mi wtedy, co mam robić. A potem znowu nie wiedziałeś, co się dzieje. - Burza. Pamiętam burzę. Antonia wzięła go za rękę. - Chodźmy do obozu, tam ci wszystko opowiem. Po raz pierwszy od chwili katastrofy przestała się bać.
52
-I ty mi wierzyłaś? - Tak. Przecież mi obiecałeś. Ross nie mógł zrozumieć, czym kierowała się An tonia, wierząc w obietnice składane w gorączce. Ale ta wiara przyświecała jej, kiedy się nim opiekowała. Bardzo rozsądnie oceniła ich położenie i wybrała miejsce na obozowisko. Skąd znalazła siły, by wyciąg nąć go z samolotu? Ile odwagi wymagały wyprawy do wraku po potrzebne rzeczy! Nawet to ekstrawaganckie futro, które kiedyś wywoływało jego niechęć, było darem niebios w zimne noce, kiedy nie można było rozpalić ogniska. Patrzył teraz na nią i zastanawiał się, czy to ta sama, urocza Antonia Russell, która, gdy tylko znalazł się w pobliżu, rozpoczynała z nim walkę. Nadal wyglądała wspaniale, tylko cienie pod oczami świadczyły o tym, że spędziła wiele godzin na czu waniu. Nie pytał, bo na pewno by zaprzeczyła, ale jeśli aż tak schudła, większa część jedzenia musiała przypadać jemu. Dręczyło go pytanie, jaka była na prawdę.
54
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Nie chciał, żeby zorientowała się, że o niej myśli, więc zapytał: - Widziałaś jakieś samoloty? - Przelatywało kilka, ale daleko od tego miejsca. Nie wiem, czy nas szukały. - Dare przeszuka najmniejszy zakątek. - Wiem. - Poczekamy jeszcze jeden dzień, a potem po staramy się zejść na dół. Popatrzyła na niego zaskoczona. Przecież sam mówił, żeby nie odchodziła od samolotu i tu czekała na pomoc. Myślał, że zaprotestuje, ale powiedziała tylko: - Uważasz, że lepiej jest iść i nie czekać dłużej? -Tak. - Nie chciał jej mówić, że mają bardzo mało jedzenia. I że zimne noce osłabią ich jeszcze bardziej, że w marcu pogoda bywa kapryśna. Ułożył kamienie wokół ogniska, by zatrzymywały ciepło. Potem, wska zując na posłanie, powiedział: - Co prawda jest jeszcze wcześnie, ale powinniśmy się położyć. Jesteśmy wyczerpani, a jutro czeka nas ciężki dzień. Antonia poczuła się niepewnie. Kiedy był chory i potrzebował jej, mogła z nim spać i tulić go do siebie, aby go ogrzać. Teraz, kiedy był przytomny i silniejszy, czuła się niepewnie. Zimno i brak ciepłych rzeczy powodowały, że nie miała wyboru. Wiedziała, że musi się przy nim położyć, więc postanowiła grać na zwłokę. - Śpij. Muszę jeszcze coś zrobić. Zaraz przyjdę. Przewracał się na posłaniu, ramię dokuczało mu tak bardzo, że nie mógł zasnąć. Denerwowało go, że Antonii nie ma przy nim. Popatrzył na nią. Siedziała przy ognisku i czesała swoje piękne włosy. Z trudem podniósł się, wyjął jej szczotkę z ręki i dokończył dzieło.
- Skończyłem. - Dziękuję. - Nie chcę podziękowań, chcę spać. Kiedy popatrzyła na niego, zaskoczył go wyraz jej twarzy. Czyżby się bała? Chyba nie jego! Ross zdener wował się. - D o licha, Antonio! Przecież nie rzucę się na ciebie! Przeszył go tak silny ból, że niemal upadł. - D o diabła! -warknął. -Nawet gdybym chciał, nie dałbym rady! - przesunął ręką po czole i zachwiał się. - Nawet nie myślałam... - nie słuchał jej, ogłuszony bólem. A przecież już kilka nocy spędziła tuląc go do siebie i szepcząc słowa otuchy. Czyżby przyzwyczaje nie, podświadomość? Nieważne. - Proszę - opuścił ręce, jakby brakowało mu sił. Rzuciła się w jego stronę. Był bardzo blady. Otoczy ła go ramieniem i zaprowadziła na posłanie. Ross przyciągnął ją do siebie. - Może poczekamy jeszcze jeden dzień, zanim stąd odejdziemy. Chciała to jeszcze z nim omówić, ale Ross już spał.
55
DUMA I OBIETNICA
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Chyba żartujesz! - Antonia patrzyła na jego wymizerowaną twarz oświetloną bladym światłem poranka, szukając potwierdzenia, że to był żart. Ale Ross patrzył na nią z powagą. - Rozumiem. Nie żartujesz. - Nie żartuję. I nie staram się być nadzwyczaj uprzejmy. Nie jestem też Tarzanem, a ty Jane. - Na ziemi leżały tobołki, które zawierały rzeczy znalezione w samolocie. -I według ciebie to jest w porządku - powiedziała, wskazując ze wstrętem na mniejszy pakunek. - A ty będziesz dźwigał to wszystko? -Antonio... - Przedtem uważałeś mnie za pustą, głupią istotę, a teraz z niewiadomych powodów troszczysz się o mój duży palec u nogi. Wielu mężczyzn interesowało się moim ciałem, ale nie palcem u nogi! - Antonio, posłuchaj... - Ross, poczekajmy jeszcze - w jej głosie brzmiała troska. - Jeszcze dzień, dwa, aż się lepiej poczujesz. Przecież przed katastrofą mówiłeś, że nie należy oddalać się od wraku. Dlaczego zmieniłeś zdanie? Może Dare... - Antonio, posłuchaj... - Musiał powiedzieć jej o wszystkich niebezpieczeństwach. - Dare nas tu nie znajdzie, w każdym razie nieprędko. - Jak to? - Antonia pobladła. - Co się stało? Dlaczego? - Złapała go za rękaw. - Gorzej się czujesz?
57
- Nie. Po prostu musimy gdzieś się schronić. Zmusił ją, by usiadła na posłaniu, wziął za ręce i zaczął mówić: - Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale, niestety, musimy iść. I to zaraz. Za godzinę. I nie ma to nic wspólnego z moim samopoczuciem. - Za godzinę? - Cały czas pamiętała o jego osłabie niu i chorobie. Chociaż nie przyznawał się, że boli go głowa, widać to było po jego twarzy. Był zmęczony, bardzo zmęczony, a mimo to przy pakowaniu wykazy wał pomysłowość i rozsądek. - Wytłumacz mi, dlaczego. Dlaczego musimy stąd odejść? - spytała cicho. - Powiedz mi całą prawdę. - Można ją wyrazić jednym słowem: pogoda. Antonia była zaskoczona zwięzłością jego odpowie dzi. Przecież jeśli wytrzymali pierwszą wiosenną burzę, to nie ma się co martwić o następne. - Nie chodzi tylko o burzę, prawda? Ross kolejny raz popatrzył na chmury śniegowe kłębiące się nad nimi. W ciągu doby pogoda ulegnie pogorszeniu. Były już tego wyraźne oznaki: otoczka wokół księżyca poprzedniej nocy, czerwona łuna o wschodzie słońca, dziwna cisza w powietrzu. - Wszystko wskazuje na to, że spadnie śnieg. - Przecież już jest wiosna. - Ale to marzec, miesiąc szczególnie kapryśny. Najgorsze burze śnieżne są właśnie w marcu. Na tej wysokości mogą być zabójcze. Musimy zejść w dolinę. Nawet kilkaset metrów da nam większą szansę. To tylko kilkaset metrów, pomyślała, ale kiedy uświadomiła sobie, jak wygląda zbocze, zrozumiała, że mogą nie pokonać tej odległości. - Ile czasu nam to zabierze? - Dzień, jeśli wszystko pójdzie dobrze.
58
DUMA I OBIETNICA
Przyjrzała mu się uważnie. Potem delikatnie do tknęła skaleczenia na jego twarzy. - Jesteś pewien? - Że dam sobie radę? Na pewno. Z godziny na godzinę staję się silniejszy. Te dodatkowe dni od poczynku pomogły mi. Wtedy miałaś rację, ale teraz nie mamy wyboru. Czy damy sobie radę, czy nie, musimy zejść ze szczytu. Antonia skinęła głową i czekała na polecenia. Ross czuł jeszcze ciepło jej dotyku. Popatrzył na jej skroń, na ranę, która ciągnęła się wzdłuż linii włosów. Nie rozumiał, dlaczego Antonia, dla której wygląd był bardzo ważny i stanowił dość istotny element jej pracy, nie przejmowała się tym. Wstrząs mózgu może być niebezpieczny, ale to minie, nie pozostawiając śladu. Jej rana zagoi się, ale blizna pozostanie. Wiedział, że Antonia w głębi duszy martwiła się, że będzie miała bliznę. Mimo to udawała, że się nią nie przejmuje. I tak teraz nie można było nic zrobić. Ross był zły na los, że wyrządził jej taką krzywdę, ale jeszcze bardziej był zły na siebie, że nie potrafił jej przed tym uchronić. W końcu zrozumiał, że Antonia ma rację. Złość na siebie czy na opatrzność była zwykłą stratą czasu. Nie warto było wracać do przeszłości. Liczyła się tylko najbliższa przyszłość. Myślał więc o tym, co ich wkrótce czeka, i bał się, że nie dadzą sobie rady. - Patrickowi się udało. - Jego głos rozległ się jak wystrzał w otaczającej ich ciszy. Zorientował się, że myśli głośno. - Nie sądź, że bredzę. Po prostu coś sobie przypo mniałem. Samolot Patricka McCalluma rozbił się rok temu w górach. Był z nim Rafe Courtenay. Pilot zginął, Rafe był poważnie ranny w głowę i na pół spara-
DUMA I OBIETNICA
59
liżowany. Patrick miał pogruchotaną nogę, ale udało mu się dojść do schroniska i doprowadzić tam Rafe'a. Uchwycił mocniej jej dłonie i powiedział: -Jeśli Patrick mógł to zrobić sam, to nam z pewnoś cią się to uda. - Uśmiechnął się do niej. - Nie boisz się? Ledwo poruszając wargami, Antonia szepnęła: - Nie, nie boję się. -I zaraz dodała: - Pójdę za tobą, doktorku, ale zanim wyruszymy, musisz mi powie dzieć, co ma wspólnego z dźwiganiem bagaży mój duży palec u nogi. - Zgoda - roześmiał się Ross i pogłaskał ją po włosach. - Zaparzę herbatę. Może się zdarzyć, że nie będziemy mogli napić się niczego gorącego przez jakiś czas. Przy herbacie pogadamy o wszystkim. Po pół godzinie czuła się nieco skołowana tym, co mówił Ross, ale sprawy najważniejsze były już teraz dla niej oczywiste. Ross wyjaśnił jej także, że każdy krok rozpoczyna się od dużego palca u nogi. Podał jej tyle fachowych szczegółów, że powiedziała: - Poddaję się. Będę niosła mniejszy pakunek. I tak nad wszystkim panujesz, więc nie warto się sprzeci wiać. Rzeczywiście. Patrząc na to, co robi, i słuchając go, zrozumiała, że zna się na tym dobrze. Był przecież człowiekiem lasu. Jeśli miało im się udać, to tylko dlatego, że Ross umiał sobie radzić w trudnych warunkach. - Nie nad wszystkim, Antonio. - Słucham? - Powiedziałem, że nie nad wszystkim panuję. Antonia patrzyła to na Rossa, to na bagaże. O czym on mówi? - Chodzi o ciebie, Antonio - powiedział. - Nie jesteś jeszcze gotowa. Nie ubrana i nie uczesana. - Pochylił się i ujął czarne, zmierzwione pasma jej włosów.
60
61
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Zbocze porośnięte jest krzewami dzikiej róży. Kolce będą szarpać na tobie ubranie i kaleczyć skórę. Po czujesz się jak w pułapce. Najpierw sprawdzimy twoją garderobę, a potem zawiążę ci włosy. - Mogę zrobić to sama. - Nie wątpię. - Zignorował jej oburzenie i zaczął przeglądać bagaże. - Gdybyś mi powiedział, czego szukasz, mogłabym ci pomóc - powiedziała Antonia z gniewem. - Czegoś ciepłego i nie krępującego ruchów. Cze goś, co pozwoli ciału oddychać, żebyś nie utopiła się we własnym pocie lub nie zamarzła. - Zobaczył, że Antonia przygląda mu się uważnie. - Przecież się pocisz, a w drodze będzie ci to groziło nie raz, uwierz mi. Zanim Antonia zdążyła coś odpowiedzieć, Ross wyrzucił.resztę rzeczy z tobołka. - Tego szukasz? - schwyciła parę starych dżinsów. - Jednak cuda się zdarzają! - ucieszył się Ross. - A może masz jeszcze ciepły, obszerny sweter i pod koszulek? - Chyba tak. -Jednym ruchem wyciągnęła ze stosu wielobarwny wełniany sweter i czerwoną bluzkę, która od wielokrotnego prania stała się różowa. - Okropne! Jak dystyngowana kobieta może nosić takie rzeczy? - zapytał z sarkazmem. - Dystyngowane kobiety, jak je nazywasz, czasami muszą ubierać się nieelegancko, inaczej oszalałyby. - Czyżby? A kiedy to nosisz? - Zadał to pytanie niby od niechcenia, dziwiąc się samemu sobie, że tak go to interesuje. Pomyślał, że Antonia musi przepięknie wyglądać: zarumieniona, z potarganymi włosami, w starych dżinsach i spłowiałej bluzce. - Mam konia. Jeżdżę na nim, kiedy chcę się odprężyć.
- W tym? - popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Lubię swobodny styl. - Wzięła ubranie z rąk Rossa i dodała: - Moja klacz nazywa się Solita. Zajmuję się nią sama. Kiedy wyjeżdżam, robi to ktoś inny, ale kiedy jestem w domu, są to moje stałe - i muszę powiedzieć, że ulubione - obowiązki. Nauczyłam się tego jeszcze w dzieciństwie. - Gdzie mieszkałaś? - W małym miasteczku na południu. -I tam nauczyłaś się jeździć konno? -Tak. Moja mama nie znosiła psów, ale lubiła konie. -Twój koń jest czarny?-raczej stwierdził, niż zapytał. - Czarny jak noc. Skąd wiesz? - roześmiała się Antonia. - Może to tylko intuicja. - Nie zauważył jej zdumionego spojrzenia. Wyobrażał sobie, jak cudow nie musi wyglądać na koniu. - Gdzieś tu musi być jeszcze sweter. - Sweter? - Ross oderwał się od swoich myśli. - Tak. Lubię jeździć o świcie. Gdziekolwiek kręci my film, wożę ze sobą te rzeczy. - Dobrze się złożyło. Przebierz się. Tylko nałóż je w odpowiedniej kolejności. - Zaczął chować pozostałe ubrania do torby. - Nie możesz mieć na sobie nic ciasnego. Jeśli będzie zimno, nałożysz sweter. Jeśli ciepło, zdejmiesz kilka warstw. Jeśli będzie padać, włóż to. -Podał jej bawełnianą bluzę, modląc się jednocześ nie w duchu, aby deszcz był najgorszym nieszczęściem, jakie może ich spotkać. - Mamy jeszcze kłopot z twoi mi butami. Większość jest zbyt delikatna na taki marsz. Musisz iść w skórzanych półbutach. - W duchu przeklinał swoje gapiostwo, ale tak był zaskoczony telefonem Jacindy i propozycją zabrania ze sobą Antonii, że nie dopilnował, aby włożono do samolotu wyposażenie ratunkowe dla niej.
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Przebierz się. - Zabrzmiało to jak rozkaz, wypo wiedziany gniewnym tonem. Ross wiedział, że zmien ność nastroju i irytacja były efektem wstrząsu mózgu, do którego przyłączyły się jeszcze obawa o bezpieczeń stwo dziewczyny i charakter McLachlanów. Był zły na siebie, ale Antonia o tym nie wiedziała i patrzyła na niego w milczeniu. - To nie jest twoja wina. - Jego głos brzmiał teraz łagodnie. Patrząc na wyraz twarzy Antonii zrozumiał, że próba złagodzenia skutków jego gniewnego wybu chu nie powiodła się zupełnie. - Do diabła! - odwrócił się na pięcie i odszedł, mówiąc: - Ubierz się w końcu! Był niesprawiedliwy, ale jego wybuch nie był dla niej zaskoczeniem. Przez tydzień zdążyła przyzwyczaić się do jego zmiennych nastrojów. Wiedziała też, że trudno mu ich uniknąć, choć jako lekarz dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że są rezultatem choroby. Sama-też była wybuchowa, toteż rozumiała jego stan i współczuła mu. Przebierając się, zaczęła mówić do siebie: „Nie denerwuj się na niego, Antonio. Najważniejsza jest tolerancja. Całe życie byłaś tolerancyjna. Wyrozumia łość. Musisz być również wyrozumiała. No i cierp liwość. To wymaga już pewnego wysiłku, ale postaraj się. Może uda ci się zapomnieć o dawnych przy zwyczajeniach". Roześmiała się. Mimo że nie było wiatru, panowało przenikliwe zimno. Skłębione chmury wisiały nisko nad ziemią: zbliżała się burza. Musieli iść. - Jestem gotowa. Popatrzył na nią. Dżinsy były obcisłe, ale nie ciasne. Różnokolorowe bluzki wyglądały spod niegdyś czer wonego podkoszulka. Włosy opadały luźno na plecy. Ross przypomniał sobie, że trzeba je związać. Posadził
Antonię wygodnie u swoich kolan. Jakby nie zbliżała się burza, jakby mieli mnóstwo czasu, powoli splótł jej włosy w ciężki warkocz i schował go pod bluzkę. - Dziękuję - powiedziała cicho Antonia. - Cała przyjemność po mojej stronie. -I nagle zdał sobie sprawę, że naprawdę było mu przyjemnie. Tutaj, gdzie rozpacz towarzyszyła każdemu krokowi, do tknięcie jej włosów, zapach jej ciała były czymś, co niosło ulgę. Wiedział, że muszą iść. Opóźnienie nie ułatwi im drogi. Burza nie będzie czekać. Ale chciał jeszcze przedłużyć tę niezwykłą chwilę. - Boisz się? - wyszeptał. - Strasznie. - Ja też - przyznał się. - Tylko głupiec nie bałby się w takiej sytuacji. Kiedy Antonia schyliła się po torbę, uprzedził ją. - Potrafię to zrobić. -Wiem -powiedział i założył jej bagaż na ramiona. Potem równie starannie umocował swój pakunek. Rozłożenie bagażu i dobór odpowiednich butów miały ogromne znaczenie. Prowadząc ją przez rumowisko, zatrzymał się na skraju polany, gdzie z kilku kawałków metalu ułożył strzałkę wskazującą kierunek ich wędró wki. - Jeśli Dare to zobaczy, z pewnością będzie wie dział, gdzie nas szukać - powiedziała. - Kiedy Dare to zobaczy - poprawił ją szybko. - A może zdążymy zejść z góry i wrócić do domu, zanim Dare przeszuka teren. - Na pewno tak się nie stanie, jeśli tu dłużej zostaniemy. - Masz zupełną rację, Antonio. A teraz posłuchaj. Idź tuż za mną. Po moich śladach. Poszycie lasu jest bardzo gęste i przejście będzie trudne. Jeśli nam się poszczęści, to natrafimy na ślady zwierząt. Jeśli po-
62
63
54
DUMA I OBIETNICA
czujesz się źle, musisz mi zaraz o tym powiedzieć. Jeśli będziesz zmęczona, odpoczniemy. To nie jest bieg na wytrzymałość. Musimy współdziałać. Będziemy razem pokonywać nasze słabości, ale musimy być wobec siebie szczerzy. - Jeszcze jedno. - Wyjął z kieszeni dwie wełniane czapki. Jedną dał Antonii, drugą zostawił sobie. Zakrywały im czoła i uszy. Ross zrobił zabawną minę i Antonia roześmiała się głośno. Potem nasunęła swoją czapkę głębiej na czoło, tak że tylko widać było jej szare oczy nad zaczerwienionym z zimna nosem. -I kto jest tu najpiękniejszy? - Ty. Zawsze i wszędzie. - Tydzień temu tak nie myślałeś. - Naprawdę? - Ross przesunął palcem po jej wargach, wolno i delikatnie, patrząc, jak uśmiech Antonii staje się niepewny. - Cóż mógł wiejski głupek wiedzieć o gwiazdach filmowych tydzień temu? - Tyle, ile ja wiedziałam o tobie - odrzekła, czując ciepło jego palców. - Wyrównaliśmy rachunki, prawda? Antonia skinęła głową, nie dowierzała bowiem swojemu głosowi, kiedy Ross tak na nią patrzył. - Uda nam się, Antonio - powiedział z przekona niem. - Dokonamy tego razem. -Tak. Ross popatrzył na nią i skinął głową. Odwrócił się i zaczął schodzić ze zbocza. Antonia ruszyła w ślad za nim.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Antonia przystanęła i otarła pot z czoła. Ross uprzedzał, że będzie się pocić, i rzeczywiście, mimo zimna, była cała mokra. Był to rezultat ogromnego wysiłku, przedzierania się przez gęstwinę krzaków, które otaczały ją z wszyst kich stron. Mimo że Ross torował jej drogę, każdy krok był trudny. Kiedy szła, nie odczuwała zimna. Dopóki nie zatrzymała się. To był błąd. Z ust wydoby wały się obłoczki pary. Oczy piekły. Chyba zamarzam, pomyślała. Rozśmieszyło ją to. Całe szczęście, że jeszcze potrafiła się śmiać. Wszystko ją bolało. Czuła nawet te mięśnie, których istnienia nawet się nie domyślała. Ross mówił, że chodzenie wymaga pracy około stu mięśni... Nagle zorientowała się, że nie pamięta, kiedy to powiedział. Zatrzymali się... ale po co? Może był to jeden z po stojów dla odpoczynku, które zarządzał Ross. Czy miały jakiś sens? Nie była głodna. Jadła, bo Ross ją zmuszał do tego. A potem szli. Ciągle w dół, prze dzierając się przez ostre krzewy. Po tylu godzinach marszu nie mogła już nawet myśleć. Postanowiła, że kiedy zatrzymają się na kolejny odpoczynek, powie Rossowi, żeby jeszcze raz policzył mięśnie. Chodzenie na pewno wymagało używania więcej niż stu. Przeko nała się o tym. Bolała ją szyja, ramiona, plecy, żebra. Miała obolałe uda i łydki. Na szczęście jej stopy były tak zmarznięte, że już ich nie czuła.
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Kiedy rozpoczynali wędrówkę, Ross rozmawiał z nią cały czas, ucząc ją wszystkiego, co, według niego, powinna wiedzieć. Ale w miarę jak czas upływał, a ból wzrastał, rozpaczliwie skoncentrowała się jedynie na stawianiu stóp, jedna za drugą, i wreszcie Ross zamilkł. Schodzili coraz niżej. Nie było po drodze żadnej polany, żadnego płaskiego kawałka gruntu. Czuła, że nie zrobi już ani jednego kroku - ani ze względu na Rossa, ani na siebie. - Antonio? Mogła przysiąc, że zatrzymała się tylko na moment, ale zorientowała się, że Ross jest już daleko w przodzie. Wiedziała, że musi być bardzo zmartwiony jej stanem. Słowa skargi zamarły jej na ustach. Przecież on też był zmęczony i zziębnięty. Nawet jeśli był bardziej wy trzymały, to ból głowy z pewnością bardzo mu doku czał. - Muszę trochę odpocząć - zawołała. - T a m w dole zauważyłem miejsce, gdzie będziemy mogli się zatrzymać. Możemy tam zostać na noc, jeśli nie chcesz iść dalej. - Kiedy nie odpowiedziała, zaczął zdejmować bagaż. - Albo zatrzymamy się tutaj. - Nie - poprawiła tobołek. - Chodźmy. Dam sobie radę. - Kilka metrów w tę czy w drugą stronę nie ma znaczenia. - M a znaczenie-zaprzeczyła Antonia. -Ważny jest każdy krok w dół. - Antonio! - Zaczaj iść w jej kierunku. - Nie! - Zatrzymała go ruchem ręki. Liczył się każdy centymetr przebytej drogi. - Antonio, jesteś wyczerpana. - Dam sobie radę. - Zrobiła jeden krok, potem następny. Zmęczone kolana ledwo wytrzymywały ten wysiłek, ale starała się tego nie okazywać.
- D a m sobie radę -powtarzała, idąc. Zacisnęła zęby i naprężyła mięśnie. - Dam sobie radę! Rossowi było jej bardzo żal. Chciał podejść do niej, powiedzieć, że nie musi się tak wysilać. Ale wiedział, że nie może jej zatrzymać. Musiała iść i nie pragnęła wcale jego współczucia. Trzeba ją podtrzymywać na duchu, ale tak, żeby tego nie zauważyła. Miejsce postoju nie było daleko. Wyznaczył jej cel, do którego była w stanie dotrzeć, a kiedy to zrobi, radość z wykonanego zadania przytłumi zmęczenie. Przyglądał się uważnie, jak szła. Dobrze określił jej możliwości. - Dalej już nie pójdziemy - obiecał. - Dobrze. Nie patrzyła na niego. Cała energię skoncentrowała na posuwaniu się w dół. - Za pięć minut odpoczniesz. - Odpocznę? - ledwo poruszała wargami. - Komu to potrzebne? - Komu? - Był z niej bardzo dumny, ale nie chciał tego okazywać. - Mnie, skarbie, mnie. Odwrócił się i zaczął schodzić w dół. Zauważył jeszcze, że Antonia uśmiechnęła się słabo. - Muszę to zrobić - mruczała. - Muszę. Nie mogę go zatrzymywać. - Nie zdawała sobie sprawy, że przez nią idą wolniej. Ross był przyzwyczajony do przeby wania w lesie i bez niej, nawet po doznanej kontuzji, mógłby posuwać się szybciej. Las był dla niego środo wiskiem naturalnym. Antonia była aktorką i jej świat był wymyślony, nieprawdziwy. Dlatego postępowała tak, jak umiała - udawała. - Mech rośnie najgęściej po zacienionej stronie drzewa - powtarzała cicho i spokojnie. Nie była w lesie. Nie było jej zimno i nic ją nie bolało.
66
67
68
DUMA I OBIETNICA
Powtarzała usłyszane od Rossa informacje jak słowa nowego scenariusza, fragmenty „Rozprawy o węd rowaniu po lesie" Rossa McLachlana. Niezbyt porywający tytuł, ale z braku czegoś cieka wszego musiała się nim zadowolić. - Zacieniona strona drzewa, na której rośnie mech, to północ. Zapamiętaj tę praktyczną radę, moja droga - pogroziła sobie palcem - ale pamiętaj też, że niektóre mchy lubią słońce. - Zaśmiała się krótko. - No i co, wędrowcze? Nie tracąc rytmu, przeszła do następnej wskazówki, mającej ułatwić przetrwanie w lesie. - Czubki sosen i świerków kierują się w stronę wschodzącego słońca, czyli na wschód. Chyba że wiatr nagina je w inną stronę. Drzewa przewracają się zgodnie z kierunkiem wiatru, chyba że włączy się w to człowiek. Ha! Ha! W ten sposób nigdy się nie zgubię. Poślizgnęła się na kamieniu. Na szczęście plecak złagodził upadek. Mimo to aż przygryzła do krwi wargę. Jak tylko odzyskała oddech, dźwignęła się na nogi. Była pewna, że Ross niczego nie zauważył. Zasłaniały ją krzaki. I bardzo dobrze, miał za dużo innych problemów, żeby martwić się jej niezdarnością. Szła dalej. Krok za krokiem, teraz już ostrożniej. Znowu zaczęła mówić do siebie. - Na czym to ja skończyłam? Las, oczywiście, o tym nie można zapomnieć. - Wróciła do powtarzania scenariusza. - Słoje drzew... Co z tymi słojami? - z początku nie mogła sobie przypomnieć. Pod nogami zauważyła kolejny śliski kamień, ominęła go ostrożnie i kon tynuowała swój monolog. - Jak to było? Aha! Słoje drzewa są szersze od słonecznej strony. Ta strona -mówiła dalej - to wschód. I tak dalej, i tak
DUMA I OBIETNICA
69
dalej, koledzy drwale. A co robicie, kiedy odkładacie siekiery? Zderzyła się z Rossem. Gdyby nie przytrzymał jej, upadłaby. Śmiał się. - Jacinda opowiadała mi, że masz zwyczaj mówić do siebie, ale nie wierzyłem jej. - Nie mógł również uwierzyć, że recytowała, słowo po słowie, wszystko to, co jej mówił podczas wędrówki, chociaż nadała tym słowom specyficzne zabarwienie. - T o stare przyzwyczajenie. Myślałam, że już z tego wyrosłam. - Czuła się wspaniale w jego ramionach. Mimo ogromnego zmęczenia nie chciała ani usiąść, ani się położyć. Bezwiednie oparła głowę na jego piersi i zamknęła oczy. Po raz pierwszy, odkąd wyruszyli z obozu, czuła się bezpiecznie. Chciała tak stać bez końca. - Chyba nie masz zamiaru zasnąć? - Właśnie to rozważałam. - A może przedtem napijesz się gorącej czekolady? Zauważyła płonące ognisko i czajnik z wodą. Czy zdążył to tak szybko przygotować, czy ona szła tak wolno? Nieważne. Była z nim. W jego ramionach było jej prawie ciepło. - Antonio, słyszałaś? - Chyba śnię. Czy mówiłeś coś o gorącej czekola dzie? - Nie śnisz. To moja specjalność. Znalazłem dzi siaj puszkę z tym specjałem pod resztkami twego fotela. Antonia była pewna, że nie potrafi przejść już ani kroku, nawet do kopczyka z kamieni, gdzie płonął ogień. Ross jakby czytał w jej myślach. Zanim zdążyła coś powiedzieć, wziął ją na ręce. Był wyczerpany i obolały, ale zaniósł ją do ognia, jakby nic nie ważyła.
70
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Powinnam ci pomóc - szepnęła, kiedy położył ją na posłaniu z liści. Przykucnął przy niej i pogładził po włosach. - Musisz odpoczywać. -Ale... - Cicho! - Zakrył jej usta dłonią. - Za dużo mówisz. - Roześmiał się, bo dostrzegł w jej oczach błysk gniewu. - Wiedziałem, że tak na to zareagujesz. - Z uśmiechem patrzył na zmieniający się wyraz jej oczu. - Jeśli cofnę rękę, obiecujesz, że nie będziesz się ze mną kłócić? Antonia skinęła głową i Ross stwierdził, że wyraz jej oczu znowu się zmienił. Śledził w nich gniew, za skoczenie i rozbawienie - widoczne w różnych od cieniach szarości. Boże! Pragnąłby pogrążyć się w ich toni. Zacisnął zęby, ale twarz miał spokojną. Cofnął dłoń z jej ust. - Gorąca czekolada... - przerwał.Ujął ją pod brodę i odwrócił twarzą w stronę ogniska. - Co to jest? - Nic takiego. - Antonia próbowała odwrócić twarz. Ale Ross trzymał ją mocno i wpatrywał się w skaleczenie, które przecinało dolną wargę. - Co się stało? I nie mów, że to nic takiego. - Dobrze - powiedziała z niecierpliwością. - Prze wróciłam się. Niezgrabna kretynka. Upadłam na zie mię. - Gdzie? Kiedy? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? - Ross był zdenerwowany. - Do diabła, Antonio, boli cię? - Ciągle tak mówisz i zaczynam myśleć, że nazywam się „Do diabła Antonia Russell". Wyobraź to sobie na afiszach. Tuż pod „Rozprawą o wędrowaniu po lesie" Rossa McLachlana. - Powiedz mi prawdę! - Położył jej dłonie na ramionach. - Boli cię?
Antonia przypomniała sobie, jak pouczał ją, że nawet drobne skaleczenie może w ich sytuacji być groźne. Dlatego był tak przejęty. - Nic mi nie jest. - Położyła dłoń na jego ręce. -Poślizgnęłam się. Plecak pociągnął mnie do tyłu, więc upadek nie był groźny. Najbardziej ucierpiała moja duma. To wszystko. Bardziej bolało, kiedy miałam popękane wargi. Popatrzył na nią z niedowierzaniem, ale potem skinął głową. - W porządku. - Zajął się przyrządzaniem czekolady. Antonia przymknęła oczy. Pomyślała, że nigdy nie czuła wspanialszych zapachów. Podał jej kubek z gorą cym napojem. - Może byś zjadła trochę gulaszu? - Mówił o pusz kach stanowiących żelazne zapasy w samolocie, które Antonia uratowała po katastrofie. - Gulasz? - Widocznie znalazł gdzieś w pobliżu wodę. - Za tym wzniesieniem płynie strumyk. Jutro za czniemy iść wzdłuż niego. Jeśli nam się powiedzie, to może znajdziemy lepsze miejsce na obóz. - Antonia wiedziała, że powinna okazać więcej entuzjazmu, ale była zbyt zmęczona. Nawet nie chciało jej się jeść. - To mi wystarczy. - Podniosła kubek i napiła się czekolady. Potem rozejrzała się wokół. Mimo braku doświadczenia zdawała sobie sprawę, że Ross wybrał najlepsze miejsce z możliwych. Czuła ciepło ogniska. - Ostrożnie, kotku - powiedział Ross, wyjmując jej z rąk kubek. - Wylejesz. Śpij dalej. - Przepraszam. Nie wiedziałam, że usnęłam. - Nie przepraszaj. Trudno się dziwić, że chce ci się spać. Wysokość, na jakiej jesteśmy, też ma na to duży wpływ.
71
73
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Było jej ciepło. Przed godziną nawet o tym nie marzyła. Zdjęła sweter. Westchnęła z ulgą i znowu oparła się o skałę. - Co? - usiadła gwałtownie i spojrzała na Rossa. - Co robisz? - Zdejmuję ci buty. - Po co? - Uspokój się. Siedź i odpoczywaj. Zdjął jej buty i skarpety. Zaczął masować stopy, z początku delikatnie, później coraz mocniej. Cóż za ulga dla zmęczonych mięśni. Palce bolały ją nie tylko z zimna, ale też od nieustannego opierania się o czubki butów. - Odpręż się - powtarzał Ross, aż w końcu poczuła, że w obolałych stopach krew zaczyna szybciej krążyć i ból znika. Wtedy Ross zaczął masować jej łydki. - Uspokój się - powiedział, gdy poczuł, że Antonia znowu jest spięta. Dotyk jego rąk był równie łagodny jak głos. - To nie będzie bolało. Zmęczone mięśnie broniły się przed dotykiem, ale tylko przez chwilę. Delikatnie, fachowo Ross masował każde ścięgno. Antonia czuła jedynie przyjemny dotyk jego palców. Słyszała cichy szept i powoli pozbywała się strachu. Ogarniał ją spokój. Poprzez opuszczone rzęsy, niemal uśpiona, obser wowała Rossa. W zapadających ciemnościach trudno było dostrzec jego zmęczoną twarz. Ale pamiętała przecież błękitne oczy, wrażliwe wargi, które tak często krzywiły się w drwiącym grymasie, lecz ostatnio rów nie często uśmiechały się do niej. Ten nowy Ross był inny - bardziej łagodny, delikatniejszy. Płomienie oświetlały jego ręce i wydawało się, że emanuje z nich siła. Czuła się jak zahipnotyzowana. Ogarniał ją sen.
Próbowała z nim walczyć, odsunąć go. Powieki jej drżały, ale nie była w stanie ich unieść. Chciała się podnieść, a wtedy poczuła dłoń na ramieniu i niski głos powiedział: - ŚpijSpać? Zagubiona w tym okropnym lesie? Kiedy groziła im burza śnieżna? Ale czyż nie była bezpieczna, jeśli Ross, jakiego do tej pory nie znała, był z nią? - Nic nam nie grozi. Wierz mi - usłyszała ciche słowa. - Śpij, moja dzielna, śpij. - Och! - Ból przeszył jej ciało. - Co, do diabła, się stało? Stłumione przekleństwo obudziło ją na dobre. Ross niósł ją na posłanie. Antonia zaniepokoiła się. Nie chodziło jej o to, że znowu będzie spać w jego objęciach, ani o ból - bała się o Rossa. Wracał do sił bardzo szybko. Ale nie powinien tracić ich na dźwiga nie jej. Znowu starała się wciągnąć powietrze, chcąc sprawdzić, czy ból powróci, ale nie mogła złapać tchu. Chwyciła dłońmi koszulę Rossa, ukryła twarz w jego ramieniu. Cała spięta zagryzła usta, by nie jęknąć, i czekała, aż ból przeminie. Powoli uspokajała się, oddech wracał do normy. Ross ostrożnie położył ją na futrze i powiedział: - Zdejmij bluzkę. Muszę sprawdzić, jakie skutki miał ten drobny upadek. - Pomógł jej się rozebrać i tylko cicho zaklął na widok jej ciała. Zobaczył pas otartej skóry, ale nie powinno to powodować takiego bólu. Zaczął podejrzewać, że może ma złamane żebra. - Nie są złamane. - Skąd wiesz? - Miałam już kiedyś złamane żebro -mówiła. - Nie jestem przecież tak głupia, żeby nie wiedzieć, że to może być niebezpieczne. - Miło to słyszeć.
72
74
75
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Zaczaj ją badać. - Ross, naprawdę, nic mi nie jest. - Do diabła, Antonio, bądź cicho. Jestem wieś niakiem - przypomniał jej, że go tak często nazywała - a nie mnichem z klasztoru. - Potem, jakby zapomina jąc o poprzednich słowach, zapytał surowo: - Dlacze go, do diabła, nie nosisz stanika? - Dlaczego nie noszę stanika? - powtórzyła przez zaciśnięte zęby. - Nie noszę stanika, bo go nie mam. A teraz bądź uprzejmy... - Czy tu cię boli? - Tak - Antonia syknęła, kiedy ją badał. - Czy ból jest ostry, tępy czy pulsujący? Nie patrzył na nią, wpatrywał się gdzieś w dal, oczami wyobraźni widział kruche kości pod skórą delikatną jak aksamit. Wydawało mu się, że wszystko jest w porządku, ale chciał się upewnić. - Opisz mi ten ból. - Tępy - powiedziała martwym głosem - i pojawia się wówczas, kiedy gwałtownie się poruszam. Uwierz, nic mi nie jest. To tylko siniak po tym głupim upadku albo bolą mnie mięśnie nie przyzwyczajone do takiego wysiłku. Każdy niespodziewany ruch wywołuje wów czas ból. Jutro z pewnością wszystko minie. W końcu Ross zgodził się z nią. Antonia zadrżała i Ross zobaczył, że ogień przygasł. Odwrócił się i dorzucił drewna do ognia. Gdy ogień rozpalił się na nowo i ciepło rozeszło się wokół, popatrzył na Antonię. Włożyła już bluzkę i zapinała ostatnie guziki. - Poczekaj - obnażył teraz jej ramiona. Antonia nie chciała marnować sił na sprzeciw czy kłótnię. I tak by to nie pomogło. Ross zawsze robił to, co chciał. A teraz zamierzał ją dalej badać. Z głębi swojej torby wyjął tubkę maści.
- Nie jest to najlepsza rzecz, ale musi nam wystar czyć. - Zaczął wcierać krem w jej ramiona. Najpierw zajął się otarciem. Delikatnie rozprowa dzał maść po skórze. - Spokojnie - powiedział, kiedy jego dłonie wsunęły się pod bluzkę. Jednym posunięciem palców posmaro wał jej piersi w miejscu, gdzie dotykały ich szelki bagażu. Dotknięcie było delikatne i niewinne -jakby badał któregoś ze swoich małych pacjentów. - Lepiej? Czuła się zdecydowanie lepiej. Piekący ból, z które go obecności zdała sobie sprawę dopiero teraz, kiedy ucichł, minął pod działaniem maści. - O wiele lepiej. - Uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Ross - ujęła jego dłoń. - Dziękuję. - Za co, Antonio? - zapytał cichym głosem. - Za to, że jesteś taki dobry i cierpliwy. - Nie jestem taki. -Jesteś, wiesz o tym - powiedziała i zapadła w sen. Ross jeszcze długo kręcił się po obozie. Doglądał ognia, w myślach wytyczał dalszą trasę. W końcu, zmęczony, ułożył się przy Antonii. - Ross? - zamruczała przez sen. - Jestem z tobą. - Wiele razy powtarzał te słowa. To nic nie znaczy, że cicho woła jego imię, to nic nie znaczy, że przytula się do niego we śnie. - To nie ma znaczenia - wyszeptał i przytulił ją do siebie. - Boże, to przecież nic nie znaczy - powiedział, przysunął twarz do jej policzka i wtulił usta w ciemny pukiel włosów. - To nie ma żadnego znaczenia.
DUMA I OBIETNICA
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ross odwrócił się i nasłuchiwał cichego, jedno stajnego głosu Antonii. Uśmiechnął się i przywiązał do gałęzi limby pasek kolorowego materiału - jeden z wielu, jakimi zaznaczał drogę dla Dare'a. W zim nym powietrzu jego uśmiech i twarz wyglądały jak maska. Ubrania mieli suche, no i na szczęście nie było wiatru, który pozbawiał organizm resztek ciepła i po wodował zamarzanie wilgotnej odzieży. To właśnie wiatr i spadek temperatury były najgorszymi wrogami wędrowców. Chociaż był zadowolony, że nie ma wiatru, to jednak stan wyczerpania, jaki osiągnęli, był bardzo niebezpieczny. Antonii zaczynało brakować sił. Pozostanie na miejscu było bardzo ryzykowne. Należało podjąć decyzję. Zaryzykować. Nie można było tego dłużej unikać. Instynkt zmuszał go do dalszej wędrówki. Szli dalej, a Antonia przez cały czas mówiła do siebie. Recytowała wiersze, teksty piosenek, fragmenty ostatniej roli z nowego filmu. Wszystko to pozwalało jej nie pamiętać o trudach wędrówki. Nieświadomie robiła to, co zawsze pomagało wielu doświadczonym wędrowcom. Słowa dawały możliwość przetrwania najtrudniejszych chwil. Ross nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Musiał być czujny. Czuł się odpowiedzialny za Antonię.
77
Czasami wolałby, aby skarżyła się, marudziła. Przy najmniej wiedziałby, kiedy zbliża się krytyczny mo ment. Ale Antonia nie narzekała. Nigdy tego nie robiła. Pochylała głowę, zaciskała zęby i szła dalej. Musiał uważać, aby nadmiernie nie wyczerpywała swych sił. Od czasu katastrofy bardzo się zmieniła. Schudła, mięśnie stały się twarde, a rysy twarzy się zaostrzyły. Zdawała sobie sprawę, że Ross jest dużo bardziej doświadczony, a więc podporządkowała mu się bez słowa. W innych okolicznościach taka wędrówka mogłaby okazać się naprawdę przyjemna. Ross stwierdził, że Antonia potrafi mądrze dyskutować, prowadzić inte resujące rozmowy i umie słuchać. Była doskonałym towarzyszem wędrówki. Ich położenie było coraz bardziej rozpaczliwe. Zaledwie w dzień po opuszczeniu miejsca katastrofy weszli w obszar zimnej mgły. Teraz, sądząc po braku wiatru, zbliżała się burza. I śnieg. Ross nie mówił o tym Antonii. Nie chciał jej niepokoić, ale cały czas prosił, by szła szybciej. Bez słowa wykonywała to, o co ją poprosił. Może uda im się uniknąć najgorszego? A jeśli nie? Trzeba będzie znaleźć miejsce na obóz, rozpalić ogień. Mają zapasy czekolady, kawy, herbaty i puszek z żywnością na kilka dni. A jeśli będą musieli zatrzymać się na dłużej? Ross nie dopuszczał do siebie tej myśli. Nie będzie się nad tym zastanawiał przynajmniej przez godzinę. Pewien, że Antonia idzie za nim, bo słyszał cały czas jej głos, znowu zaczął schodzić w dół stromą ścieżką. - Przecież to wiosna! Prawie kwiecień. Nie powinno
78
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
być śniegu na południu o tej porze roku! Nawet w górach! - wściekał się Dare. Słowom towarzyszyło uderzenie pięścią w stół. Sztućce podskoczyły i z brzę kiem wpadły do talerza z nietkniętym jedzeniem. Jacinda położyła dłoń na jego ręce. Była szczęśliwa, że ma go w domu chociaż na jeden wieczór. Nie odzywała się, nie próbowała łagodzić jego rozpaczy banalnymi słowami. Dare uniósł jej dłoń do ust i pocałował w koniuszki palców. Czuł głęboki szacunek dla tej kobiety, która umiała wyrazić gestem to, na co innym potrzeba było wielu słów. - On żyje, Jacindo. Wiem to na pewno. Jacinda skinęła głową. Dare puścił jej rękę i odszedł od stołu. Stanął przy oknie i zaczął patrzeć w stronę gór. - On tam jest -mówił do siebie. - Czeka tam na mnie. Zaczął rytmicznie uderzać palcami w szybę. - Czeka tam na nas. A my nie możemy go odnaleźć, Jacindo. - Znajdziecie go. Zawsze, kiedy jej potrzebował, była blisko. I zawsze był dla niej najważniejszy. Jacinda przytuliła się do niego, oparła głowę na jego piersi i słuchała. - Ross jest z nas wszystkich najlepszy. Jest podporą rodziny. Dzięki niemu staliśmy się tacy, jacy jesteśmy. Jacinda starała się go pocieszyć. Delikatnie głaskała go po plecach. -Kiedy go ujrzałem po raz pierwszy, miał jedenaście lat. Chudy ulicznik z dwójką niemowląt w odrapanym wózku. Okazało się, że on i bliźniacy są moimi braćmi. A ja o tym wcześniej nie wiedziałem. Nasz ojciec ich nie chciał. Ross patrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć, że jeśli i ja ich nie przygarnę, to on mnie zrozumie. Sam sobie poradzi. Do tej pory jakoś mu się udawało.
Głos Dare'a załamał się. Przytulił mocniej Jacindę, jakby mogło to odpędzić złe wspomnienia. Oddychał szybko. - Ja miałem babcię, farmę, możliwość kształcenia się. Jego wychowywała ulica. Po śmierci matki nie miał domu, nie chodził do szkoły. Nie było to życie odpowiednie dla dziecka. Przymierał głodem i włóczył się z ojcem z miasta do miasta. - Dare, mówiąc o ojcu, nie czuł już nienawiści. Wygasła wraz ze śmiercią Johna McLachlana. - Ross nie mówił mi o kobietach ojca, ale w końcu jesteśmy żywym dowodem na to, że zaraz po wódce były jego największą słabością. Mam nadzieję, że były dla Rossa dobre. Przynajmniej niektóre z nich. Matka Robbie'ego i Jamie'ego mieszkała z nimi jakiś czas, a potem odeszła pewnego dnia, zostawiając ich na pastwę losu. Ross, bez pomocy ojca, utrzymywał ich przy życiu. Przecież sam był wiecznie niedożywionym dzieckiem, ale karmił braci. Czy możesz sobie wyobrazić to piekło? W porównaniu z tym, moje życie było rajem. Ross nie zazdrościł mi. Chciał tylko mieć rodzinę. -I chciał być kochany, Dare. - Ja go pokochałem. Jedyną mądrą rzeczą, jaką zrobił John McLachlan, było przywiezienie dzieci na farmę, do babci. Tylko że babcia już nie żyła, byłem sam. Ojciec twierdził, że farma jest jego, nie moja. Ale nie mogłem mu jej oddać. Nie mogłem odtrącić Rossa. Musiałem być taki, za jakiego mnie uważał. Musiałem stać się podobny do niego. - Ross jest niezwykłym człowiekiem - powiedziała Jacinda. Słyszała już tę opowieść, ale czuła, że Dare musi ją jeszcze raz powtórzyć. - Wszyscy bracia McLachlanowie są nadzwyczajni. Dare nie zwrócił uwagi na jej komplement, myślami wracał do przeszłości.
79
80
DUMA I OBIETNICA
- Po przyjeździe na farmę Ross myślał, że jest w niebie. Zawsze chciał mieszkać tylko tutaj. Znalazł rodzinę i swoje korzenie. I mógł się uczyć. Jego umysł tak łaknął wiedzy. Od początku wiedział, kim będzie, jak dorośnie: pediatrą w Madison. Dare pocałował Jacindę w policzek. Uniósł jej twarz ku swojej i wyszeptał: -Muszę go odnaleźć. Nieważne, jak długo to będzie trwało. - Masz rację. - Rozumiała to. Dare był zmęczony poszukiwaniami i bezsennością, ale nie chciała go zatrzymywać. Jutro, niezależnie od pogody, będzie szukał dalej. Trzaśnięcie drzwiami i odgłos kroków oznajmiły powrót bliźniaków, którzy również brali udział w po szukiwaniach. Dare jeszcze raz pocałował żonę i spojrzał z nadzieją na braci. Ale wyraz ich twarzy nie był radosny. - Żadnych śladów - powiedział Robert Bruce, którego przyjaciele nazywali: Mac. - Dawid zabrał Patricka i Rafe'a na noc do domu Rossa - dodał Jamie. - Raven i Jordana przyjechały na kilka godzin, by dotrzymać mi towarzystwa i pobawić się z dziećmi. Wrócą tu jutro i zatrzymają się u nas. - Jacinda podeszła do kuchenki i nalała bliźniakom kawy. - Dzięki - Jamie próbował się uśmiechnąć. Miał zaczerwienione od niewyspania oczy, tak samo jak w dniu, kiedy po raz pierwszy się spotkali. Miał wtedy osiemnaście lat i prowadził ostrą walkę z Dare'em o swoją przyszłość. Początkowo chciał pracować w ta rtaku, ale w końcu, na szczęście, wybrał karierę pianisty. - Rob, to znaczy Mac - podała kubek drugiemu bliźniakowi. - Przepraszam, ciągle się mylę.
DUMA I OBIETNICA
81
- Robert Bruce, Robbie czy Mac. Teraz imię nie jest ważne. - Wziął kubek i pocałował bratową w poli czek. - Jakże chciałbym usłyszeć teraz głos Rossa, wołającego mnie. I nieważne, jakiego imienia by używał. - Jeszcze cię zawoła - wtrącił Dare. -1 powie nam parę ciepłych słów za to, że tak długo go szukaliśmy. Nie za bardzo w to wierzyli, ale Jacinda wyczuła w tych słowach pewną nadzieję. Bracia usiedli przy stole, odsunąwszy na bok nietknięte jedzenie. Stanęła przy nich i przysłuchiwała się, jak planowali dalsze poszukiwania. - Patrick załatwia dalsze samoloty, służba leśna również kontynuuje poszukiwania. Pomaga nam także patrol lotnictwa, więc w końcu musimy ich znaleźć. Dowódcą patrolu jest Simon McKinzie, więc chłopcy bardzo się starają. - Jamie pił kawę i krzywił się, bo parzyła mu usta. - Któż lepiej niż agent rządowy poprowadziłby poszukiwania? A on jest agentem i przyjacielem. - Nawet sto samolotów nic nie odkryje, jeśli nie będą lecieć wystarczająco nisko. - Dare był roz goryczony. - Śnieg - mruczał. - Dlaczego śnieg pada wiosną? - Kiedy się przejaśni, Rafe chce zmienić kierunek poszukiwań - powiedział Mac. - Nie bez powodu został zastępcą Patricka. Jest mądry. Uważa, że bocz ne wiatry pojawiające się przed burzą mogły ich zmusić do zmiany trasy. - Wiatr jest niebezpieczny - odezwał się Dare. Wiedział, że może stanowić śmiertelne zagrożenie. - A co proponuje Rafe? - Chce przestudiować mapę pogody z tego dnia i porównać ją z trasą lotu Rossa. Potem będzie próbował wyobrazić sobie, co się mogło stać. Prosił,
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
żebym mu pomógł. Uważa, że mój ścisły umysł może się przydać. Chce rozważyć różne możliwości. Propo nuje, aby jeden samolot odłączył się od grupy. Oczywi ście, samolot Patricka. - T o może być niebezpieczne, ale jeśli Rafe i Patrick zgodzą się zaryzykować, możemy spróbować - wes tchnął Dare. - Lecę z nimi - odezwał się Robert. - Ja też. -Jamie nie mógł pozwolić, by brat narażał się sam na niebezpieczeństwo. - Polecimy wszyscy - podjął decyzję Dare. Żaden z nich nie mógł czekać bezczynnie. Musieli to zrobić dla Rossa, a jednocześnie nie chcieli narażać przyja ciół. - Dopiero wtedy, kiedy będzie dobra pogoda. - Jacinda bała się, że niepotrzebna brawura może spowodować kolejną tragedię. -Tak, kochanie - przyrzekł Dare, choć oczekiwanie było torturą. Wziął ją za rękę i zmusił, by usiadła mu na kolanach. Pocałował ją. - Nie gniewaj się. Nie zapomniałem, że twoja najlepsza przyjaciółka jest razem z Rossem. Pogłaskała go po twarzy. - Ross będzie się nią opiekował i dbał o jej bezpieczeństwo. - Oczywiście. Ross zna ten teren. Potrafi przewi dzieć pogodę. Znajdzie schronienie albo je zbuduje. - Robert uśmiechnął się uspokajająco do Jacindy. - Wiem. Dzięki za słowa otuchy. - Dotknęła jego dłoni i jeszcze raz powiedziała: - Dziękuję, Mac. - Twoje zdrowie, Mac - powiedzieli jednocześnie Dare i Jacinda, wznosząc toast kawą. - Za Rossa i Antonię - powiedział Mac. -I za ich szczęśliwy powrót. - Za Rossa i Antonię - powtórzyli wszyscy.
Teraz trzeba było odpocząć. Jedzenie mogło po czekać. Noc była na odpoczynek. Dzień na nadzieję.
82
83
Ross zatrzymał się. Ścieżka, którą szedł, zbliżyła się do strumienia. Stracił już nadzieję, że go odnajdzie. Zapadał zmrok i wędrówka stawała się coraz bardziej niebezpieczna, ale coś kazało mu iść dalej. Teren nad wodą był płaski i strumień rozlewał się w małe, częściowo zamarznięte jeziorko zamknięte usypaną z piasku tamą. Strumień przedostawał się przez nią i wił przez łąkę meandrami, jakby szukał dalszej drogi. Po drugiej stronie jeziorka Ross dostrzegł wydep taną ścieżkę. Zrzucił ciężar z pleców, podniósł głowę i pociągnął nosem. Dopiero teraz uwierzył, że zapach, który czuł od południa, nie był złudzeniem. Mimo że zaczynała się burza, uśmiechnął się. - Dym, Antonio - powiedział cicho, jakby znaj dowała się tuż przy nim. Roześmiał się głośno. - To naprawdę dym. Gdzieś, na drugim końcu ścieżki, był jakiś obóz albo domek. - T o nie może być Dare -mówił do siebie. - Gdyby tam była grupa poszukiwawcza, nie zachowywaliby się tak cicho. To nie był Dare, ale nie byli już z Antonią sami w górach. Ktoś rozpalił ognisko, którego zapach czuł w ciągu dnia. Z pewnością ten ktoś da im schronienie w czasie burzy. - Antonio! - odwrócił się i zawołał ją. W ciągu ostatniej godziny została daleko w tyle, ale Ross, wiedząc, jaka jest wyczerpana, nie ponaglał jej. Stała teraz na krawędzi zbocza i patrzyła na niego. Ross schował rękawiczki do kieszeni i szedł na jej spotkanie z wyciągniętymi rękami. - Chodź, zobacz, co znalazłem.
85
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Spodziewał się złośliwej riposty. Ostrzeżenia, żeby przestał mamić ją czczymi obietnicami. Ale Antonia skrzywiła tylko twarz w grymasie, który miał być uśmiechem. Przed kilkoma minutami zgubiła rękawi czki. Na szczęście w tak krótkim nie zdążyła odmrozić sobie palców. Teraz chwyciła mocno jego dłonie, aż połamane paznokcie wbiły mu się w skórę. Nawet w półmroku zauważył, że jej twarz, osłonięta kap turem, jest ściągnięta z bólu. - Co się stało? - Popatrzył na nią uważnie i już wiedział. Obcas półbuta był poplamiony krwią, za krzepłą i świeżą. - Na litość boską! Co zrobiłaś? Zanim zdjął jej but, wiedział, że ma obtartą do krwi piętę. Z cichym przekleństwem wziął ją na ręce i niósł w dół zbocza. Zatrzymał się przy płaskim kamieniu, posadził ją na nim i pochylił się nad jej nogą. Antonia siedziała bez ruchu. Skuliła ramiona. Twarz miała bladą, bez wyrazu, tylko wzrokiem śledziła jego ruchy. Ross zdjął skarpet kę i obejrzał ranę. - Jak długo? - zapytał niecierpliwie. - Jak długo z tym szłaś? Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Do diabła, Antonio! - Była tak wystraszona, że umilkł. Nie powiedziała, bo nic nie czuła. Aby dotrzymać mu tempa, aby móc iść, popadła w stan odrętwienia. Ross upuścił but i przytulił ją do siebie. - Moja kochana, co ja ci zrobiłem! Antonia przywarła do niego. Nie słyszała jego słów. Wiedziała tylko, że nie musi już dłużej udawać. Ross był blisko. Mógł nawet na nią krzyczeć, byleby trzymał ją w ramionach. Pomyślała, że powinna go przeprosić. - Ross - powiedziała szeptem. - T a k mi przykro. - Nie, skarbie. - Ross przytulił ją jeszcze mocniej. - Nie mów tak.
-Ja... - Potrząsnęła głową, próbując zebrać myśli. - Ja... nie chciałam. - Cicho, kochanie. - Odsunął się nieco i ujął jej twarz w dłonie. - Nie zrobiłaś nic złego. To ja powinienem prosić o wybaczenie. Zrobię to, kiedy wypoczniesz i wszystko będziesz mogła zrozumieć. Chyba życia mi nie starczy, by cię przeprosić za wszystkie słowa i za to, co o tobie myślałem. - Wsunął jej kosmyk włosów pod czapkę. - Ale jeśli mi pozwolisz, będę próbował. Antonia dotknęła jego policzka i zdjęła delikatny kryształek. - Śnieg. - Tak. - Wziął jej ręce, przytulił do ust i ogrzewał oddechem. Potem pocałował je, jakby chciał zetrzeć z nich skaleczenia. - Pada, ale dla nas to już nie ma znaczenia. - Nie ma znaczenia? - W dalszym ciągu nie rozumiała. - Jak to? - Zobaczysz. - Odwinął jej rękawy, aby zakryły dłonie, i pochylił się, aby nałożyć but, przeklinając siebie samego, że sprawia jej ból. - Muszę coś zrobić. Nie będzie mnie przez chwilę. Mogę cię tu zostawić? - Odchodzisz? - Tylko na chwilę. Naprawdę. - Śnieg padał coraz mocniej. Wkrótce pokryje ziemię. Ubranie Antonii było już niemal białe. - Zostań tu. Nigdzie nie odchodź. - Dotknął jej ramienia i poczuł, że drży. - Zmarzłaś. Wyjął z plecaka futro. Owinął Antonię tak, by zakrywało jej niemal całą twarz. - Wrócę niedługo. Odwrócił się i pobiegł do strumienia, a potem, rozchlapując wodę, przeszedł na drugą stronę. Ziemia była zmarznięta. Widniały na niej nawet ślady kół, które dawno temu zostawił jakiś pojazd. Jedynie ślad
84
86
87
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
ludzkich stóp był świeży. Potykał się, ale biegł naprzód. Z każdym krokiem zapach dymu był intensywniejszy. Jeszcze jeden zakręt i ujrzał małą chatkę osnutą dymem unoszącym się z jej komina. Stała na kamie niach, stopnie wiodące do niej były połamane, ganek wykrzywiony. Była piękna. A przez brudną szybę okna widać było płonącą lampę. Ross stanął przy furtce wiszącej na połamanym płocie i zaczął zastanawiać się, co jest ważniejsze - zobaczyć, kto jest w chacie, czy wrócić do Antonii. W końcu postanowił wrócić po nią. Droga powrotna była trudniejsza. Zapadał zmrok. Zrobiło się ślisko. Nie zwracając uwagi na zmarznięte stopy, znowu przeszedł przez strumień. Antonia siedziała skulona, tak jak ją zostawił, otulona futrem i śniegiem. Nie wiedział, czy śpi, czy popadła w omdlenie. Nie było czasu na stawianie diagnozy. Potrzebowała odpoczynku i dachu nad głową. - Musimy iść. - Śnieg tłumił jego słowa. Prawie nie reagowała, gdy podniósł ją ze skały. Wyszeptała tylko jego imię i objęła ramionami za szyję. Trzymając ją mocno, Ross przeniósł ją przez strumień i wszedł na ścieżkę wiodącą do domku. Śnieg był coraz gęściejszy. Kryształki lodu padały mu na twarz, osiadały na rzęsach, oślepiały go. Z każ dym krokiem droga stawała się trudniejsza, pokrywa śniegu coraz grubsza. Kiedy przestraszył się, że zgubił drogę, ujrzał światełko w ciemnościach. Mamrocząc słowa przeprosin, kopniakiem otwo rzył furtkę i po chwili wspinał się po oblodzonych stopniach. Czubkiem buta zapukał do drzwi i cierp liwie czekał. Po chwili zapukał jeszcze raz. W oknie pojawił się jakiś cień, płomień latarni zamigotał.
Cofnął się, by mieszkaniec domku mógł go zoba czyć. Spokojnym głosem zawołał: - Proszę się nas nie obawiać. Potrzebujemy schro nienia. Pomocy! Mały, otulony dymem, domek był cichy. Ross nasłuchiwał, ale żaden odgłos nie docierał do jego uszu. Miał nadzieję, że ta istota, która wybrała życie w takiej głuszy, nie odmówi im pomocy. Czekał. Tylko płomień latarni poruszał się, tańczył i migotał za szybą. - Wiem, że tam jesteś. Od kilku godzin idę za zapachem dymu z komina. Jedyną odpowiedzią był szmer padającego śniegu. - Otwórz drzwi! - Ross poczuł gniew. Upór mieszkań ca chaty graniczył z okrucieństwem. Nigdy dotąd nie próbował wejść tam, gdzie go nie chciano. Ale teraz musi to zrobić. - Nie odejdę! Nie mogę! - A potem dodał spokojnym głosem, który podkreślał grozę słów: - Nie wyjdzie to nam wszystkim na dobre, jeśli wyważę drzwi. Cisza. - Do diabła! Otwieraj! Skrzypnęły zawiasy. Drzwi stanęły otworem. Ross nie miał pojęcia, kogo ujrzy. Może wynędzniałego pustelnika? Może potężnego górala? Ale z pewnością nie spodziewał się zobaczyć staru szki, która stanęła w otwartych drzwiach. - Nie trzeba przeklinać, młodzieńcze. Stare kości nie poruszają się tak szybko. - Dłonie trzymała na lufie strzelby, o którą się opierała. Skinęła siwą głową w kie runku Antonii. - Twoja przyjaciółka jest wycieńczona. - Tak. - Ross za wszelką cenę starał się zachować spokój. Zorientował się, że staruszka nie lubi być ponag lana. Ciemne, żywe oczy przyglądały mu się badawczo.
88
DUMA I OBIETNICA
- Przeszliście kawał drogi - stwierdziła. -Tak. - Zmarznięci? - Skostniali. - Szukacie ciepłego schronienia? Ross skinął tylko głową. Śnieg oblepiał mu plecy. Nogi były jak z lodu, mimo to dobre wychowanie powstrzymywało go przed wtargnięciem do wnętrza. Cierpliwie czekał. Staruszka obserwowała go. Stała z pochyloną na bok głową. Ciemne oczy błyszczały w pomarszczonej twarzy, która kiedyś musiała być bardzo interesująca. W końcu podjęła decyzję. - Masz uczciwą twarz. - Mam nadzieję. Staram się żyć uczciwie. - Ross? - Antonia poruszyła się w jego ramionach i próbowała unieść głowę. - Kto...? - Cicho -uspokoił ją, przytulając do siebie. -Wszy stko jest w porządku, Antonio. - Nazywasz się Ross? - znowu czarne oczy wpa trzyły się w niego. - A Antonia jest twoją kobietą? - Nazywam się Ross McLachlan - przedstawił się. - A ona... Tak, to moja kobieta. - Wydawało mu się, że postępuje słusznie. - Tak - powtórzył cicho. - To moja kobieta. - Wobec tego, Rossie McLachlan, czemu stoisz na ganku, pozwalając, by twoja kobieta marzła? - Od stawiła strzelbę na bok, ale dodała ostrzegawczo: - Muszę ci powiedzieć, że mimo dziewięćdziesięciu dwóch lat strzelam doskonale. - Nie śmiałbym wątpić. - Ale nie mam zamiaru strzelać do ciebie. - Mam nadzieję. Niespodziewanie zaczęła się śmiać. - Nie boisz się nawet diabła, Rossie McLachlan?
DUMA I OBIETNICA
89
Lubię takich mężczyzn. Myślę, że pani Antonia rów nież. -I nie czekając na odpowiedź, rzekła: - Wejdźcie. Noc jest okropna i dla zwierząt, i dla ludzi. Szczególnie dla ledwie żywych przystojniaków i ich pań. Pozwoliła im wejść do domu. Ross pochylił głowę, by nie uderzyć o framugę drzwi, i wszedł do wnętrza. Zatrzymał się przy drzwiach, przyjrzał się właś cicielce i rozejrzał po pomieszczeniu. Kobieta była bardzo stara i bardzo chuda. Domek składał się z dwóch izb. Większa, w której się znajdowali, służyła jako sypialnia, salon i kuchnia. Z jednej strony stało łóżko, stolik nocny i krzesło. Z drugiej - kuchnia, stół i krzesła i prawie pusta skrzynia na drewno. Centralnym punktem pokoju był kominek zbudowany z polnych kamieni. Stał przy nim fotel na biegunach, na którym leżały kawałki materia łu, z których miała zapewne powstać kołdra. W ko minku płonął ogień. Nie było tu telefonu, elektryczności ani żadnych wygód. W przeciwieństwie do otoczenia chaty, wnę trze było urocze. Stare, ręcznie robione meble i ciepło przyjaźnie witały wchodzących. Ross, widząc, że staruszka cały czas bacznie mu się przygląda, powiedział: - Nie chciałem pani przestraszyć... - Nazywam się Cade. Orelia Cade. I wcale mnie nie przestraszyłeś. Nie mieszkałabym tu sama, gdybym bała się wszystkiego. - Oczywiście, proszę pani. Rozumiem. Staruszka wskazała na kominek i powiedziała: - Podejdź bliżej, ogrzej się przy ogniu, a ja przygotu ję wam łóżka. Twoja pani znowu zasnęła. Ross popatrzył na spokojną twarz Antonii. - Rzeczywiście. Ale nie chcemy sprawiać pani kłopotu. Wystarczy jakiś siennik przy kominku.
90
DUMA I OBIETNICA
- Może tobie wystarczy, ale temu ślicznemu stwo rzeniu będzie wygodniej tam - Orelia wskazała na łóżko. - Wystarczy, że dała nam pani schronienie, nie możemy pozbawiać pani łóżka. - Bzdury! - Orelia otworzyła drzwi do drugiego pomieszczenia. -Tutaj spaliśmy z moim mężem ponad siedemdziesiąt lat. Z przyjemnością wrócę na dawne posłanie. Ross czuł, że nie może sprzeciwiać się tej energicznej kobiecie. - Wobec tego narąbię drewna i rozpalę tu ogień, żeby było pani ciepło. - To bardzo uprzejme z twojej strony. Później, kiedy Ross już leżał na posłaniu, przy słuchiwał się, jak Antonia szepce coś przez sen. Za drzwiami Orelia Cade chrapała cicho. Dwie kobiety - stara i młoda, każda na swój sposób - były silne i to im obu zawdzięczał życie.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Antonia widziała pod powiekami tańczące blaski i cienie. Delikatne zapachy drażniły jej nos: róża, werbena, imbir, jabłka, mięta i miód. Cóż za cudowne wonie! Przynosiły spokój. Skrzypnął fotel, cichy, drżący głos nucił, nieco fałszując, jakąś melodię. Rozkoszując się poczuciem bezpieczeństwa i wygody, Antonia przeciągnęła się i otworzyła oczy. - Wreszcie się obudziłaś - usłyszała głos. Brzmiał znajomo, tak jak zapachy. - Ludzie! - w głosie brzmiała dziecinna radość. - Ależ jesteś śliczna! Antonia ujrzała starą kobietę, która szczupłą, po krytą żyłkami dłonią odgarniała jej włosy z czoła. - Jeszcze jesteś trochę zamroczona. Trudno się dziwić. - Znowu poczuła uspokajający dotyk szorst kiej dłoni. - Odpocznij jeszcze. Trudno przyjść do siebie, jeśli się spało kilka dni. - Kilka dni? - Antonia nie mogła sobie niczego przypomnieć. -Dokładnie dwa. Dwa dni temu twój mąż przyniósł cię tu w czasie burzy. Burza! Śnieg! - Ross! - Antonia usiadła gwałtownie na łóżku. Kołdra zsunęła się jej z piersi. Zauważyła, że jest naga, ale nie zwracała na to uwagi. Najważniejszy był Ross. - Ross? - Rozglądała się z lękiem po pokoju. - Gdzie jest Ross?
92
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
93
-Uspokój się. Nie będzie zadowolony, jeśli pozwolę ci się tak denerwować. -Mimo palców powykręcanych artretyzmem ręce miała silne i z łatwością zmusiła Antonię, by się położyła. - Będzie mu przykro, że nie było go, kiedy się obudziłaś. Przez cały czas nie opuszczał cię, aż do dziś. Powiedział, że musi zostawić znaki dla brata. Antonia przymknęła oczy. Przypomniała sobie ka tastrofę, skalistą polanę. Zejście w dół, które trwało wieczność. Śnieg, zimno, strach. Wysiłek i zmęczenie, które powodowało, że świat widziała jak przez mgłę. Obejmujące ją ramiona Rossa. Bicie jego serca przy jej policzku. Rytm jego kroków i dach z gałęzi nad głowami. Małe światełko w oknie rozpadającej się chaty. Jego głos wołający coś spokojnie, potem z gnie wem i znów łagodnie. Potem śnieg zniknął i otoczyło ją ciepło. Spała, a gjosy i zapachy z zewnątrz wplątywały się w jej sny. Kroki. Trzaskanie ognia i brzęk szkła. Nowy, cudowny zapach. Znowu kroki. Stukot drewna. An tonia zrozumiała, że to nie sen. Starczy głos przemówił ze śmiechem: - Jeszcze śpisz czy już się obudziłaś? - Nie wiem - odpowiedziała Antonia. Podciągnęła kołdrę pod brodę i otworzyła szeroko oczy. - T o cię powinno wzmocnić. - Staruszka postawiła parujący kubek na nocnym stoliku. - Wypij trochę, a potem ubierzemy się pięknie i będziemy czekać na powrót twojego męża. Wyjęła coś z drewnianej skrzyni. Przysiadła na brzegu łóżka i rozłożyła przed Antonią długą, bladoróżową suknię obszytą rzędami kremowej, delikatnej koronki. - Jak tylko ujrzałam twoje szare oczy, wyglądające jak niebo po burzy, wiedziałam, że to będzie strój dla ciebie.
Antonia siedziała na łóżku, przyciskając kołdrę do piersi, zaskoczona widokiem tak eleganckiej kreacji. - Nigdy w życiu nie widziałam czegoś tak pięknego. - Dotknęła delikatnego materiału i przesunęła palcem po drobnych szwach. - To pani dzieło? Na blade, pomarszczone policzki wypełzł rumie niec. - Zrobiłam to dla kobiety, którą miał wprowadzić do domu mój syn. Ale nie doszło do tego. - Jest piękna - Antonia dotknęła dłoni kobiety - ale nie mogę jej włożyć. Czarne oczy przypatrywały się jej uważnie. - Jest nieco za krótka, ale masz zgrabne nogi i możesz je pokazać. Stanik będzie dobry. - Przesunęła w palcach koronkę. - Cieszę się, że możesz się w nią ubrać. Antonia zrozumiała, jakie to było ważne dla starej kobiety. - Z przyjemnością ją nałożę. - Ujęła zdeformowaną dłoń w swoją rękę i powiedziała: - Przepraszam. Powinnam pani za to podziękować. Nawet nie wiem, jak się pani nazywa. - Orelia. - Uśmiech rozjaśnił twarz staruszki i przez chwilę wydawała się młodsza. - Orelia Cade. - A ja jestem Antonia. - Pospiesz się. - Orelia wstała i wygładziła niewido czne zmarszczki na fartuchu. - Ale myślę, że zdążymy. Od godziny słychać uderzenia siekiery. Chyba Ross ściął drzewo i przygotowuje opał do kominka. Wie, że nie można marnować drewna. Muszę przyznać, że twój mąż doskonale sobie radzi. - On nie jest... - Niedługo wróci, ale nie musimy się spieszyć. - Kobieta przechyliła głowę na bok i przyglądała się
94
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Antonii. - Od czego zaczniemy? - Po chwili krzyknęła: - Kąpiel! Pewnie marzysz o kąpieli. Razem z Rossem umyliśmy cię, ale to nie to samo. - Wy? Oboje? - Na myśl, że Ross widział i dotykał jej ciała, zrobiło się jej gorąco. - Prawdę mówiąc, to ja cię myłam, a mąż zajął się twoją twarzą. - Jej oczy posmutniały. Patrzyła na gojącą się krwawą pręgę na skroni Antonii. -Trudno, mogło być gorzej. Zajął się tą raną, kiedy czesał i zaplatał twoje włosy. - Staruszka wyciągnęła ze schowka dębową wannę. Znowu spojrzała na Antonię. - Lubi splatać twoje włosy. Mówi, że nie chce się w nie zaplątać w czasie snu. - W czasie snu? - powtórzyła zaskoczona, ale Orelia tego nie zauważyła. Po katastrofie i w czasie wędrówki sen w objęciach Rossa wydawał się być czymś naturalnym. Był nawet niezbędny, aby prze żyć. Ale teraz? - Szkoda czasu na marzenia, dziewczyno. Woda już dawno się zagrzała. Kiedy wleję ją do wanny i dodam zimnej, będzie miała odpowiednią temperaturę. Lepiej się pospieszmy. - Dobrze. - Antonia wypiła ostatni łyk napoju i podniosła się z łóżka. Otulona kołdrą podeszła do wanny.
Orelia skinęła głową. Jej oczy posmutniały, usta się wykrzywiły. - Nazywał się Alonzo, ale ja mówiłam na niego Lon. Był bardzo przystojny i zdolny. Antonia popatrzyła na proste, ale ładne sprzęty, które Orelia polerowała olejem lnianym. Widywała bardziej ozdobne meble, ale nie były tak piękne jak te. - Tak, i był bardzo pracowity - dodałaX)relia. -Witam panie. -W progu pojawił się Ross. Zrzucił marynarkę, koszulę miał rozpiętą, a rękawy podwinię te do łokci. Na czole błyszczały krople potu. Trzymał naręcz drewna, które rąbał przez całe popołudnie. - Ross! - Antonia odwróciła się w jego stronę tak gwałtownie, że album spadł na podłogę. - A któż by inny. - Obie były tak pogrążone w rozmowie, że nie słyszały, jak wszedł do chaty. Dzięki temu mógł bezkarnie przyglądać się Antonii. Zapadał zmierzch, lampy naftowe oświetlały pokój. Antonia wyglądała przepięknie w ich blasku, a włosy opadające na ramiona lśniły diamentowym blaskiem. Ciepło kominka przywróciło jej rumieńce. Spojrzała na niego i rumieniec pogłębił się. Była piękniejsza niż kiedykolwiek. Ross z trudem powstrzy mywał się, by jej nie objąć. Ścisnął mocno polana i nawet nie zauważył, że wbił sobie drzazgę w palec. Ukłonił się i jeszcze raz wypo wiedział słowa powitania. Przeszedł przez pokój, czu jąc, że Antonia patrzy na niego. Wrzucił drewno do skrzynki i stanął koło kominka, zastanawiając się, co ujrzał na jej twarzy. Troskę? Wdzięczność? Radość? - Napijesz się gorącego jabłecznika? Popatrzył zaskoczony na Orelię. - Jabłecznika? Podała mu kubek, z którego unosił się apetyczny zapach.
- Kto to jest? - Antonia dotknęła pożółkłej fotografii przyklejonej do czarnej, sztywnej karty albumu, który trzymała na kolanach. Siedziała przy kominku w fotelu na biegunach. Na nosie miała okulary, bosą, gojącą się już stopę oparła o poprzecz kę fotela. - To mój Lon. - Orelia podniosła wzrok znad robótki. -Mąż?
95
96
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
-Teraz jest trochę cieplej, ale w nocy będzie zimno. Tak jest zawsze, dopóki leży śnieg. - Dziękuję. - Ross pił powoli gorący napój, nie spuszczając oczu z Antonii. Siedziała bez ruchu. Musiał jej dotknąć, musiał poczuć ciepło jej policzków. Odstawił kubek na gzyms kominka i zbliżył się do niej. Stanął i czekał, aż podniesie na niego wzrok. Patrzył na jej piękne włosy. - Ross... Powiedziała tylko jedno słowo, ale to wystarczyło, by wszystko zrozumiał. Słyszał obietnicę w jej głosie i widział namiętność w jej oczach; to nie było już niewinne współczucie, które nakazywało Antonii tulić go w ramionach, kiedy tracił świadomość; ani po trzeba życiodajnego ciepła, która zbliżała ich nocą do siebie; ani niepokój, który nakazywał mu wsuwać się do łóżka Antonii, aby uspokajać ją, kiedy krzyczała przez sen. Kiedy usłyszał swoje imię i popatrzył jej w oczy, zrozumiał, jak bardzo jej pragnie. Kłamstwa, którymi żył tak długo, rozwiały się. Pragnął jej od pierwszej nocy w górach, kiedy obudził się w jej objęciach. Pragnął jej od chwili, gdy ją poznał. Pewnie dlatego próbował ją znienawidzić - bronił się przed nią. Teraz i w jej twarzy ujrzał pożądanie. Dotknął jej szyi i wsunął ręce we włosy. Pachniały kwiatami. Patrzyła na niego pociemniałymi oczami. Nie miał już żadnych wątpliwości. - Tęskniłam za tobą - mówiła cicho. Ross zapo mniał, że Orelia ich obserwuje. - Wiem. - Wiedział, że mówi prawdę. Mógł uda wać przed sobą, że Antonia rozbudziła jego pożądanie dopiero teraz, ale byłoby to kłamstwo. Kiedy jej sen stał się znowu spokojny, nie musiał spędzać przy niej
całych dni. Próbował zająć się czymś: rąbał drewno. Przygotowywał zapas na wiele miesięcy. Pracował tak długo, aż mięśnie zaczęły stawiać mu opór, a ciało pokrywało się potem. Rozebrał się do koszuli i stał w mroźnym powietrzu, karząc swe ciało za to, że pożąda Antonii. W odruchu desperacji wykąpał się w lodowatym strumieniu. Wszystko na próżno. Kiedy był tak blisko niej, dotykał jej, wtedy pragnął jej jeszcze bardziej. W jej oczach widział to samo - pożądanie i strach. Mój Boże! Czyżby bała się, że ją odtrącę? myślał, bawiąc się jej włosami. Orelia, która obserwowała ich od dłuższego czasu, uśmiechnęła się i głośno zamknęła drzwiczki szafki. Chyba nie będzie dzisiaj podgrzewać placuszków na kolację. - Wiecie co - zakryła usta dłonią udając, że ziewa - to był bardzo męczący dzień i jestem zbyt śpiąca, by coś jeszcze jeść. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, pójdę się położyć. Jeśli będziecie głodni, tutaj są placki. Ross i Antonia nie słuchali jej. Orelia uśmiechnęła się do siebie. Nie będziecie jeść kolacji, pomyślała. Idąc do swojego pokoju, wyjęła z szafki srebrne lichtarze i białe świece. Zapaliła je i ustawiła na stole. Potem z ciepłym uśmiechem popatrzyła na swoich gości, którzy zupełnie zapomnieli o jej istnieniu, wzięła lampę i zamknęła za sobą drzwi. Ross nagle oprzytomniał. - Orelia? - Poszła - odpowiedziała Antonia, dotykając jego ręki. -Przecież jeszcze jest wcześnie i w dodatku nie jadła kolacji. - Chyba nie miała na nią chęci.
97
98
99
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Nie jest aż tak zmęczona. - Musiała dzisiaj odpowiadać na setki pytań. -Pytań? - Pytałam ją o ciebie. Musiałam sprawdzić, czy dobrze się czujesz. Ross dotknął bladego już zasinienia na czole i uśmiechnął się. Czuł się zupełnie dobrze. Zapomniał o wstrząsie mózgu i komplikacjach, jakie mógł wywo łać - tak był zajęty. - Oprócz informacji na temat twojego zdrowia - mówiła dalej Antonia - pytałam ją, gdzie jesteś i kiedy wrócisz. Powtarzałam te pytania w kółko, a ona cierpliwie na nie odpowiadała. W dodatku nie zwraca ła uwagi na to, że bez przerwy wpatruję się w drzwi, czekając na twój powrót. Nagle zawstydziła się i pochyliła, by podnieść album. Ale Ross był już przy niej. Wyjął go z jej drżących palców i odłożył na stół. Jego uprzejmość przywróciła jej spokój. Dotknęła palcami twarzy Rossa. Był lekko opalony po dniu spędzonym na słońcu. Brodę, która zdążyła mu wyrosnąć od czasu katastrofy, przyciął na wzór Van Dycka. Jego oczy wydawały się bardziej niebieskie, a zęby bielsze. Wyglądał jak szlachetny rozbójnik. - Myślisz, że nie widziałam cię, kiedy wszedłeś? - spytała i powstrzymała westchnienie, kiedy, od wracając głowę, Ross dotknął ustami jej palców. - Na prawdę widziałam. Nie mogłabym tego nie zauważyć, jeśli czekałam na ciebie cały dzień. -A ja przez cały dzień chciałem wrócić tu do ciebie, moja ty odważna dziewczyno. - Ross przesunął pal cem po skroni nad gojącą się blizną. - Zapleciesz mi włosy? - Nie. Wolę, gdy są rozpuszczone. Antonia pozwoliła włosom opaść na policzek. - Bo zakrywają to? Denerwuje cię ta blizna?
- Nie - brzmiała ostra odpowiedź. Antonia pamiętała, jaką przyjemność sprawiało Rossowi czesanie jej i to, co mówiła Orelia: że kiedy spała, zajmował się jej włosami, jakby był to codzienny rytuał. Nie rozumiała, dlaczego teraz nie chciał tego robić. Widząc jej zaskoczenie, wstał i przytulił ją do siebie. - Nie będę cię teraz czesał. Całymi dniami marzyłem o tym, żeby twoje włosy owijały się wokół mnie, żeby łączyły nas, kiedy będziemy się kochać. Chcę ciebie, Antonio. - Zanurzył dłoń w jej włosy gestem piesz czoty. - Chcę ciebie teraz. Słońce schowało się za górami i w pokoju zrobiło się ciemno. Światło świec odbijało się w oczach Antonii i rzucało na nią blask. Stała przed nim nieruchomo i patrzyła mu prosto w oczy. - Czy to jest miłość, Ross? Puścił ją i cofnął się. - Boisz się tego? - Teraz on zastygł w oczekiwaniu na najważniejszą odpowiedź w jego życiu. Milczała z pochyloną głową. Ross czuł słodki, oszałamiający zapach jej ciała i świec; pełen erotyzmu, prowokujący i oszałamiający. Piersi Antonii uniosły się w głębokim westchnieniu. Kiedy spojrzała na niego, jej oczy jaśniały. - Bałabym się, gdyby było inaczej. - Mówiła cicho, unikała słowa „miłość", jakby była to część gry. Jakby wyraz ten był zaklęciem, które oddzielało ich od rzeczywistości. - Nie bój się, Antonio. Przecież to prawda. - Okręcił na palcu pasmo jej włosów i przesunął nim po bliźnie, a potem niżej, po koronkach jej stanika. - Jesteśmy tutaj. Żyjemy, czyż może być coś bardziej realnego? Kocham cię. Myślę, że kochałem cię już wcześniej. Byłem strasznym głupcem. Zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy mogłem cię stracić.
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Zastanawiał się przez chwilę. - Posłuchaj, Antonio - powiedział nagle. - Kocha łem cię, kocham i będę kochał. Teraz i na zawsze. Antonia pobladła. Oczy jej rozbłysły. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła wykrztusić ani jednego słowa. Otworzyła szeroko ramiona - pragnęła go, potrzebowała. Ross przytulił ją mocno. Poprzez cienki materiał czuł jej twarde sutki na swojej piersi. Ale kiedy pochylił się, by pocałować ją w szyję, czuł, że nawet ta osłona jest zbyt gruba. Antonia stała z odchyloną głową, oddając mu swe ciało. Kiedy wsunął ręce pod koronki, by ją pieścić, zadrżała. Zsunął jej suknię z ramion i patrzył, jak opada wolno, zatrzymując się na piersiach, potem na biodrach. Czekał z niecierpliwością. Chciał ją widzieć nagą. Jego dotyk sprawiał jej rozkosz. Przylgnęła do niego i chwyciła za ramiona, by utrzymać równowagę. Pachniał mroźnym powietrzem, czystą wodą i słoń cem. Był niemal nagi, podarta koszula nie zakrywała jego muskularnej piersi. Promieniowała z niego siła. Mocny, wspaniały człowiek gór. Czuły i łagodny. Mówił, że ją kocha; co za radość! Widziała to w jego oczach, mówiły więcej niż słowa. Była szczęśliwa. Mówił coś o czasie, ale dla niej czas przestał istnieć. Ujęła go za ręce i podniosła do warg. Potem puściła go. Stała tyłem do ognia, którego blask otaczał ją aureolą blasku. Zrzuciła suknię. Już się nie wahała. Czekała na niego. Kochał ją i pragnął - to było najważniejsze. - Jesteśmy tu - powtarzała szeptem jego słowa. - Żyjemy. To jest najważniejsze. Ross zdarł z siebie koszulę i przyciągnął Antonię do siebie. Nie zastanawiał się, co będzie później. Kiedy
poczuł dotyk jej piersi, pocałował ją. Pocałunek był namiętny i natarczywy. Antonia drżała. Pieścił ją, szukał tych miejsc, które tęskniły za jego dotykiem. Był jej kochankiem, a ona należała do niego. Nie potrafiła mu się oprzeć. Nie myślała o zasadach i granicach, które ustaliła sobie dawno temu. Ogarnęło ją pożądanie. Pocałunki Rossa paliły jej skórę. Jego usta przesu wały się po szyi ku piersiom Antonii. Broda łaskotała ją, czuła dotyk jego języka na sutkach. Ta pieszczota pozbawiła ją zupełnie sił. - Przestań. - Zachwiała się i wczepiła dłonie w jego włosy. - Przestań! Ross uniósł głowę, zaskoczony jej okrzykiem. Zo baczył w jej oczach długo skrywane pożądanie. On czuł to samo. - Ross! - Cicho, maleńka. Wiem, kochanie, co czujesz. To jest zbyt piękne. - Poprowadził ją w stronę łóżka. Zatrzymał się na moment, by zrzucić z siebie resztę ubrania. Antonia czekała bez ruchu. Wydawała mu się jeszcze piękniejsza. Była odważna i wrażliwa. Teraz stała się niewinna i czarująca. Pociągnął ją za sobą na łóżko, szepcząc: -Mamy jeszcze tyle przed sobą, moja śliczna. Przecież dopiero zaczęliśmy nasz romans. Coś się w nim zmieniło. Antonia czuła to. Mimo wzrastającego pożądania każdy jego ruch był coraz bardziej precyzyjny. W jego pieszczotach i pocałun kach było tyle pragnienia, iż czuła, że to zaskakuje ją całkowicie. Za każdym razem wydawało jej się, że nie miał racji, że nie można czuć nic więcej, a wtedy jego usta i ręce odnajdywały nowe, wrażliwe miejsca na jej ciele. Uległa sile namiętności. Wznosiła się coraz wyżej i wyżej. Ogarniał ją cudowny bezwład, który zamieniał
100
101
102
DUMA I OBIETNICA
jej ciało w płynny ogień. Pragnęła owinąć się wokół Rossa, stopić się z nim w jedność, stać się dłońmi, palcami, które doprowadzały ją do szaleństwa. Kłamczucha! Dobry Boże! Kłamała. Czemu przedtem wołała, by jej nie dotykał? Teraz tego pragnęła. Jeśli to było szaleństwo, pragnęła na zawsze pozostać szalona. Zrozumiała, że i on traci panowanie nad sobą. Że pod jej dotykiem będzie drżał jak ona. Ogarnęła ją ogrom na radość. Mogła nie tylko brać rozkosz, ale i dawać. Stojąc obok niego w blasku świec, zaczęła dotykać go, odkrywać jego ciało, całować je i pieścić. Każda oznaka uniesienia i radości z jego strony wprawiała ją w zachwyt. Oplotła go włosami jak siecią. Bliskość i rozkosz. Piersi drażniące jego skórę. Uda ocierające się o uda, splecione nogi. I poca łunki wywołujące dreszcze, smak spotykających się warg. I jeszcze jeden spazm rozkoszy. Dla Antonii. I jeszcze jeden. Dla Rossa. Świece stopniały i zgasły. Zapach Antonii stał się dla niego całym światem -woń dzikiej róży i płonącego drewna. Ich ciała drżały z pożądania. Ross uniósł ją nad sobą. Wsunęła się między jego uda. Okryła go płaszczem włosów. Ross patrzył na jej usta, potem na zagłębienie w szyi i uniósł się, by ją pocałować. Potem zaczął ustami pieścić jej piersi. Najpierw jedną, potem drugą, aż zaczęła drżeć i wołać jego imię. Teraz on pochylił się nad nią. Nawet nie marzył, że może być tak cudownie. Że jej pożądanie i rozkosz wzmogą się do tego stopnia. To nie były zmysły, to była miłość. Nie wiedział, że te doznania są aż tak różne.
DUMA I OBIETNICA
103
Odsunął z twarzy Antonii czarne, jedwabiste pasma, które związały go z nią mocniej niż łańcuchy. Zawołał tylko jej imię. Musiał zobaczyć jej twarz. Usłyszeć, jak go woła. - Wypowiedz moje imię - wyszeptał. - Proszę cię. Wstrzymała oddech i na krawędzi bólu, który stawał się rozkoszą, wyszeptała: - Ross. - A potem: - Kochany. Ross siedział w ciemnościach. Żar powoli prze chodził z czerwieni w szarość. Patrzył na śpiącą Antonię. Rozumiał teraz wszystko. Niezgrabne poca łunki, niedoświadczone dłonie, niewinność. Może po winien być zaskoczony, nawet zaszokowany, ale nie odczuwał tego. Antonia Russell była niezwykle atrakcyjną i utalen towaną kobietą. Żyła w świecie, gdzie żądze i seks traktowano rutynowo. Osiągnęła sukces w zawodzie, w którym niewinność często była ceną, jaką się za niego płaciło. Kochankowie na scenie, kochankowie na ekranie. Czasopisma rozgłaszały najnowsze, intym ne wiadomości o jej kolejnych romansach, wymienia jąc w tytułach nazwiska kochanków. Informacje za wsze pochodziły z pewnego źródła. Od kogoś, kto wiedział na pewno. Co by na to powiedzieli ci dobrze poinformowani? A może czytelnicy poczuliby się rozczarowani, że to tylko plotki? Czy uwierzyliby? Ross cieszył się, że on jeden zna prawdę. Nie było przed nim żadnych ko chanków. Żadnej miłości. Pochylił się i podniósł kołdrę, która zsunęła się na podłogę. Starannie okrył nagie ramiona Antonii, bo do pokoju zaczynał wkradać się chłód. Dotknął jej piersi. Czuł pod palcami równy rytm jej serca. Chciał
105
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
popatrzeć na jej twarz, ujrzeć ją taką, za jaką ją kiedyś uważał. Nie mógł odnaleźć tamtej istoty. Istniała tylko na stronach gazet. I w jego zdziwaczałej wyobraźni. Teraz kolejne obrazy Antonii padały jeden po drugim jak domki z kart. Nigdy już do nich nie wróci. Jego los był w rękach Antonii. Ona będzie decydo wać o ich przyszłości. Wymruczała coś cicho i chwyciła jego dłoń. Spała mocno, zmęczona. Normalna reakcja ciała na wysiłek. Nie wróciło już uczucie paniki i hiperwentylacji, które ostatnio tak ją męczyło na chrzcinach - był to skutek ciągłego stresu, w jakim żyła. Łatwiej jest rozpoznać chorobę ciała niż umysłu. Łatwiej jest pogodzić się ze zmęczeniem fizycznym. Dolegliwości psychiczne zwykle określa się wtedy zawoalowanym terminem „wyczerpanie". Co najdziwniejsze, katastrofa, walka o przeżycie były zmianą, której Antonia potrzebowała. Musiała sprostać wymaganiom. Im więcej ich było, tym stawała się silniejsza. Oczywiście, czas dopiero to pokaże, ale Ross był pewien, że Antonia powróci do swego świata iluzji jako zupełnie inna kobieta. - Wybrałaś, kochanie, dość specyficzny sposób na rozwiązanie swoich problemów. - Dotknął jej poli czka. - A ja? - zastanawiał się głośno. - Czy potrafię poradzić sobie z miłością do ciebie? - Lekarzu, lecz się sam. - Wobec pewnych rzeczy był bezradny. Zadrżał z zimna. Podszedł do kominka i wrzucił do dogasającego paleniska kilka polan. Płomień zaczął lizać suche drewno. Po chwili roztań czył się, rozsyłając blask po pokoju.
Ross zbliżył dłonie do ognia, ogrzewał je i wspomi nał to, co przed chwilą oboje przeżywali. Zagrzmiało. Pogoda była tej wiosny wyjątkowo kapryśna. Ale niedługo spadnie deszcz i śnieg stopnieje. I wtedy przyjdzie Dare. Ross popatrzył w okno. Deszcz spadnie za dzień lub dwa. Mieli jeszcze trochę czasu dla siebie. Podszedł do łóżka. Znowu jej pragnął aż do bólu. Wsunął się pod kołdrę i wziął Antonię w ramiona. Cudownie było znowu czuć jej ciało. Antonii wydawało się to normalne, że budzi się, czując na piersiach dotyk jego ust. Przytuliła go do siebie i Ross wiedział, że pragnie go znowu. Widział to w jej twarzy, oświetlonej migotliwym ogniem z kominka. Czuł to w jej pocałunkach, od dechu owiewającym jego skórę i w dotyku rąk, które przyciągały go, by się w niej zanurzył. Teraz jej pożądanie było większe, jej ciało bardziej spragnione. Szukała jego ust, całym ciałem wołała go, by ją wziął. Nie myślał już o deszczu. Pragnienie wzrastało z każdą pieszczotą, z każdym dotykiem ciała dziew czyny. Nie mówili nic, ale cały pokój śpiewał o ich miłości. Słychać było tylko westchnienia, szepty i okrzyki rozkoszy. Po jakimś czasie Antonia odezwała się: - Nie wiedziałam... - Brakowało jej słów, by wyrazić swoje uczucia. Przytuliła się mocno do Rossa i przymknęła oczy. - Nie wiedziałam, że może być tak cudownie. - Każdy następny raz będzie jeszcze piękniejszy, Antonio. - Jak długo to potrwa? - spytała, patrząc na niego. Przyciągnął ją do siebie i dotknął ustami jej włosów.
104
1Q5
DUMA 1 OBIETNICA
Znowu usłyszał grzmot. Błyskawica roświetliła pokój. Niedługo spadnie deszcz. -Tyle czasu, ile nam dano na miłość-odpowiedział z uśmiechem. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Orelia otworzyła drzwiczki piekarnika i zajrzała do środka. Biszkopty były już prawie gotowe. Zadowolona, wytarła ręce o fartuch i zajęła się kurczakami skwier czącymi na patelni. Deszcz pojawił się i zniknął, a wraz z nim i śnieg. Słońce świeciło mocno, było coraz cieplej. Warto było spędzić taki dzień na świeżym powietrzu, ale Antonia siedziała na wysokim stołku i obserwowała staruszkę kręcącą się po kuchni i słuchała jej opowieści. Od strony strumienia słychać było uderzenia siekiery. Ross ścinał drzewa zagrażające tamie. Przez chwilę nasłuchiwała, a potem zwróciła się do staruszki: - Nie mogę się nadziwić, Orelio, że ty, osoba wykształcona, zgodziłaś się mieszkać na takim pust kowiu. - Kochałam Lona, a tu było jego miejsce. - Ale przecież byłaś nauczycielką! - Tak. Uczyłam braci i siostry Lona. Któregoś dnia przyszedł porozmawiać o nich i wtedy go po znałam. - Wszystko rozumiem, ale dlaczego osiedliliście się tutaj? - Bo tu był jego dom - odpowiedziała Orelia. - Ale na takim pustkowiu... Antonii nie chodziło o pewne znamiona luksusu,
108
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
109
drobiazgi ułatwiające życie. Nie mogła zrozumieć, jak można było żyć tutaj przez ponad siedemdziesiąt lat. - Lon był ze mną - powiedziała spokojnie Orelia. - Mężczyźni są silni, ale czasami kobiety muszą być silniejsze. Pamiętaj o tym. Lon przeprowadziłby się do doliny, gdybym tego chciała. Ale wiedziałam, że nie byłby tam szczęśliwy. - Dotknęła ramienia Antonii, pozostawiając na nim smugę mąki. -Kochał tę ziemię. Była jego cząstką. Bez niej byłby zupełnie innym człowiekiem. - Poświeciłaś się, bo byłaś silniejsza? - Nie było to poświęcenie, ale rzeczywiście, byłam silniejsza. - A co z twoją pracą? Nie była dla ciebie ważna? -Kochałam ją, ale Lona kochałam bardziej. - Zdję ła z patelni kurczaka, zawinęła w płótno i schowała do koszyka. - Czy wymagałabyś od swojego mężczyzny, by zrobił coś, co by go zupełnie zmieniło? - Nie wiem - odpowiedziała szczerze Antonia. - Myślę, że tak. Zrobisz to. - Nie wiem - powtórzyła Antonia i spojrzała w okno. Obudził ją rano zapach świeżo zaparzonej kawy. Ross przyniósł jej kubek, pocałował, powiedział coś zabawnego i wyszedł z chaty. Antonia wiedziała, że chciał dać jej czas na przemyślenie tego, co wydarzyło się nocą. Chociaż była mu za to wdzięczna, bardzo za nim tęskniła. - Zobaczysz. - Słucham? - Antonia zmusiła się, aby oderwać wzrok od okna. - Powiedziałam, że zobaczysz... - Orelia przestała mówić, bo Antonia znowu się zamyśliła. Uśmiechając się do siebie staruszka wyjęła ciasteczka z pieca. Owinęła je również kraciastą ściereczką. W koszyku
były już pieczone ziemniaki, słoik konfitur z truskawek i osełka masła. W końcu wyjęła z wiadra butelkę, wytarła ją do sucha, również owinęła ściereczką i po dała koszyk Antonii. - Weź jeszcze to - powiedziała, podając jej pled. -Przyda wam się, ziemia jest wilgotna. Teraz, kiedy już wszystko jest gotowe, możesz iść. Dziś jest ładnie i ciepło, a twój pan z pewnością jest już głodny. Zaprowadź go na łąkę przy strumieniu i spędźcie tam całe popołudnie. Myślę, że skończył już naprawiać tamę i narąbał tyle drewna, że starczy mi na całe lato i część zimy. - Nie pójdziesz z nami? - A po co? - roześmiała się Orelia. - Ross nie byłby z tego powodu zadowolony, a poza tym mam mnóstwo pracy. Antonia wiedziała, że nie powinna się sprzeciwiać. Orelia z pewnością zajmie się polerowaniem mebli, które Alonzo Cade zrobił dla swojej młodej żony. Jego dziełem było łoże z baldachimem stojące w sypialni, fotel na biegunach, stoły, krzesła i skrzynie. Były wyrazem jego miłości i Orelia pielęgnowała je od siedemdziesięciu lat. - Nie będziesz się czuła samotna? Orelia roześmiała się. -Przecież mieszkam tu od lat. No, idź już do Rossa, zanim kurczak ostygnie, a wino stanie się ciepłe. - Dziękuję za wszystko. - Antonia uściskała ją i ruszyła w kierunku drzwi. Zatrzymała się w progu. - Orelio, jeżeli chodzi o Rossa... - zamilkła. Orelia czekała cierpliwie. Wiedziała, że Antonii nie było łatwo mówić. - Ross nie jest moim mężem. - Bo ksiądz was jeszcze nie pobłogosławił? - odpar ła Orelia z uśmiechem. - To nieważne. Zanim pojawił
110
111
DL MA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
się tu wędrowny kaznodzieja, aby udzielić nam ślubu, miałam już taki brzuch - wykonała ruch ręką. - Jak myślisz, kiedy naprawdę Lon został moim mężem? - Rozumiem. - T o dobrze. A teraz idź już. Nie pozwól, aby Ross skręcał się z głodu, niezależnie od tego, na co ma ochotę. - Orelio! Jak możesz! - Antonia zaczerwieniła się i wyszła z chaty.
łzy, zawołał ze skruchą: - Tak bardzo się o mnie martwisz? - Oczywiście. - Patrzyła mu prosto w oczy. Westchnął i ucałował jej dłoń. Wiedział, że jej na nim zależy, ale chciał to usłyszeć. Patrzył na nią znad ich splecionych dłoni i zastanawiał się, co powiedziała by, gdyby wiedziała, że chciałby kochać się z nią tu, na wilgotnej ziemi. Pragnął tego do bólu, ale coś mówiło mu, że Antonia ńie jest jeszcze gotowa do takich szaleństw. Odsunął ją od siebie i wskazał koszyk. - Cóż my tu mamy? Mam nadzieję, że jedzenie. - Orelia przygotowała prawdziwą ucztę. Dla moje go męża. Ross roześmiał się zadowolony. - Wobec tego, moja żono, zaraz się umyję, ubiorę i znajdziemy suche miejsce na piknik. - Zszedł do strumienia, ukląkł i zaczął się myć. Wyraz pożądania na jego twarzy sprawił, że po czuła się zakłopotana. Patrzyła na Rossa. Był częścią tego miejsca. Pasował do niego. - Orelia miała rację - powiedziała do siebie. - Nie wolno mi doprowadzić do tego, aby odszedł do miasta. Zmusiła się, aby zająć się podwieczorkiem. Właśnie wyjmowała butelkę wina, kiedy ręce Rossa objęły ją w talii i uniosły w górę. Przytulił ją do siebie i zaczął całować jej szyję. - Znowu masz rozpuszczone włosy - wyszeptał. - Tak. - Antonia poddawała się jego pieszczotom. - Dla mnie? - zapytał. - Dla ciebie. - Wiesz, na co mam chęć, kiedy je widzę? - Wiem - skinęła głową. Ross odwrócił ją do siebie.
Słońce stało już wysoko. Cienie drzew skurczyły się. Było bardzo ciepło. Ziemia była lekko wilgotna, a ze strumienia zniknęły już kawałki lodu. Antonia za trzymała się przy strumieniu i patrzyła na Rossa. Ogolił się brzytwą Alonza. Zdjął koszulę i Antonia przypomniała sobie, jak dotykała jego ciała. Rąbał drzewo z ogromną wprawą. Nagle Antonia ujrzała, że odłożył siekierę i przycis nął dłonie do czoła. Zadrżała z przerażenia. - Ross! Odwrócił się w jej stronę i oczy, zaczerwienione ze zmęczenia i niewyspania, rozbłysły na jej widok. - Antonio, kochanie. Nie słyszałem, że nadcho dzisz. Antonia upuściła koszyk i pled. Szybko podbiegła do niego. - Twoje oczy! - Dotknęła jego czoła, było gorące pod jej chłodnymi palcami. - Źle się czujesz? Czy to skutek wstrząsu mózgu? Popatrzył na nią zaskoczony i roześmiał się. Ujął jej ręce i przytulił do piersi. - Kochanie, coś mi wpadło do oka. - Antonia przygryzła wargi i odwróciła głowę. - Hej! Co się dzieje? - Zaskoczony, uniósł jej twarz ku swojej. Gdy zobaczył, że w oczach Antonii błyszczą
112
113
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Kim ty jesteś? Aniołem czy rozpustnicą? Sam już nie wiem. - Ja również - odpowiedziała szczerze. - Tam w dole strumienia jest ładne miejsce. Ciche, odosobnione, doskonałe na... - Ross przerwał. Kilka minut wcześniej uważał, że Antonia jeszcze nie jest gotowa, by kochać się z nim. Chciał jakoś załagodzić swoje słowa. - Jest to ciche miejsce, gdzie nie dokuczy nam zimno. Rosną tam drobne, niebieskie kwiatki. Mniejsze niż fiołki, ale mocniej pachnące. Wygląda jak odosobniona wysepka. Rozłożymy pled i urządzimy piknik. - Ross, kochany - Antonia położyła mu dłoń na ustach. - Nie musisz ukrywać prawdy. Czemu mamy udawać, że chcemy jeść podwieczorek? - Moja najdroższa. Naprawdę? Ja chyba oszaleję. - Uścisnął ją, aż poczuła ból. - Anioł czy rozpustnica? Chcę ciebie całą. Marzyłem, że ujrzę cię tu. Wiatr będzie rozwiewać ci włosy, słońce otuli cię swym blaskiem, a ja będę cię kochać.
Antonia uśmiechnęła się niepewnie. - Cóż mogło się stać? Spójrz wokół. Były chwile, że marzyłam tylko o tym, aby mi było ciepło. Teraz mamy wszystko: słońce, wodę i kwiaty. Chyba nie mówiłam ci, że doskonale umiesz wybrać miejsce na randkę, doktorku? Ross usiadł, naciągnął bluzkę na jej ramiona i zaczął zapinać guziki. - Kochanie, jesteś wielką aktorką, ale nie umiesz kłamać. - Zapiął ostatni guzik, objął ją ramieniem i usiedli oparci o skałę. - Teraz powiedz mi, dlaczego jesteś smutna? Ale mów prawdę. Antonia oparła głowę na jego ramieniu. - Znasz mnie dobrze. - Ale muszę poznać cię lepiej. - Co chcesz wiedzieć? - Przede wszystkim: czym się martwisz? - Mam kiepski nastrój. - Nastrój? Nie oszukuj. Jak na aktorkę, bardzo rzadko miewasz zmienne nastroje. Jeśli ty nie chcesz, ja ci powiem, dlaczego jesteś smutna. Deszcz zmył resztki śniegu. Góry stały się dostępne. Dare z grupami poszukiwaczy wyruszy w drogę. Prędzej czy później, ktoś zauważy samolot. O to ci chodzi? - Jakbyś czytał w moich myślach. -Kiedy sprawdzą samolot i nie znajdą naszych ciał, zobaczą znaki. Po paru godzinach dotrą do domku Orelii. - A wtedy my wrócimy do cywilizacji - dokończyła Antonia. -I do życia bez miłości. Tak ciężko pracowaliśmy, by coś osiągnąć. Chodź ze mną. Bądź częścią mojego życia, chciała powiedzieć, ale tylko westchnęła. - Mądrzej byłoby nie zakochać się w sobie.
Leżeli na skąpanej w słońcu polanie, Ross złożył głowę na kolanach Antonii. Przesuwał leniwie palcem po jej piersi widocznej dzięki rozpiętej bluzce i patrzył z zachwytem, jak pręży się pod jego dotykiem. Nie mógł się opanować i zsunął jej bluzkę z ramion. - Chcę patrzeć na ciebie nagą w słońcu. Tylko ja mogę cię dotykać i podziwiać, i kochać. Antonia roześmiała się i pociągnęła go za ucho. - Rozpustnik - szepnęła, ale nie próbowała się okryć. Kiedy pochyliła się, by ją mógł pocałować, jej piersi dotykały jego ciała. W jej pocałunku był jakiś smutek. Ross zmusił ją, by na niego spojrzała. - Co się stało?
114
115
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- T o prawda - zgodził się Ross. - Ale czy miłość jest rozsądna? Pochylił się nad nią i pocałował; pragnął, by z nim została tutaj. Ale nie mógł w tej sytuacji żądać od niej takiego poświecenia. Znał przecież jej historię. Opo wiedziała mu ją na polanie przy ognisku. Była to opowieść o dziewczynie, którą uznano za niegodną miłości pewnego chłopca. Matka Sammy'ego postano wiła jej zapłacić, żeby tylko wyniosła się z miasta. Pieniądze zostały dobrze wykorzystane. Niedoświa dczona i niewykształcona dziewczyna wyjechała z mia steczka do college'u. Wróciła do domu dwukrotnie na pogrzeb rodziców. Potem złożyła jeszcze jedną wizytę w miasteczku. Była już wtedy piękną i mądrą kobietą. Spłaciła swój dług honorowy co do grosza. Ross rozumiał, czym jest upokorzenie. Doświadczał tego każdego dnia, który spędzał na ulicy pod opieką pijanego ojca. - Jakże mógłbym nie kochać kobiety honoru? Antonia uśmiechnęła się. - Czasami myślę, że nie powinnam była brać tych pieniędzy. Nie kochałam Sammy'ego, byłam tylko jego przyjaciółką, ale jego matka o tym nie wiedziała. Z drugiej strony, gdybym odmówiła, nie poszłabym do college'u. Nie zaprzyjaźniłabym się z Jacindą i nie poznałabym ciebie. - To byłoby straszne! - Nie dla ciebie. Ty wziąłeś los w swoje ręce i osiągnąłeś to, co chciałeś. Znalazłeś swoje miejsce w życiu. Fakt. Znalazł swoje miejsce, kiedy po raz pierwszy przyjechał na farmę i ujrzał Dare'a. - Zawsze sprawiałeś wrażenie człowieka bardzo pewnego siebie. Tak mi się w każdym razie wydawało. - Przemądrzałego.
- Trochę. - Antonia roześmiała się. - Pewnie mnie nienawidziłaś. - Chciałam, ale nie mogłam - przyznała się. Ross ujął jej ręce. Czym się różnił od matki tego chłopaka z miasteczka? Osądził ją niesprawiedliwie. Ale zemściła się na nim. - Ponieważ nie mogłaś mnie znienawidzić - szeptał z twarzą w jej włosach - doprowadzałaś mnie do wściekłości. - Czyżby? - Do kompletnego szaleństwa. - Nie widać było tego po tobie. - Powinienem chyba zostać aktorem. Westchnęła znowu. - Czemu jesteś smutna? Antonia przygryzła wargę. Dobrze znała odpo wiedź: „Nigdy nie przyjedziesz do Hollywood. Masz swoje miejsce w życiu. I ja mam swoje". Popatrzyła na łąkę, na świeże listki, które pojawiły się na gałązkach, na strumień i kępkę błękitnych kwiatków. - Myślałam o Orelii. - Chociaż się tak różnicie, rozumiecie się dobrze. - Nie różnimy się tak bardzo. Orelia jest podobna do mojej prababci. Była taką babcią, o jakiej marzy każde dziecko. Orelia mówi i myśli tak jak ona. Robi takie same koronki i kołdry. - Antonia ścisnęła jego rękę. - Nawet zapala takie same świece na specjalne okazje. - Konwalia - wyszeptał Ross, przypominając sobie zapach świec i kobiety, z którą wtedy się kochał. Był tak zniewalający i piękny, że będzie go zawsze pamiętał. - Orelia sama robi świece? - Tak. - Antonia pocałowała koniuszki palców Rossa. - Będę za nią tęskniła.
116
DUMA I OBIETNICA
- Ja też. - Jak myślisz? Pojedzie z nami, kiedy będziemy wracać do domu? - Nie, kochanie. - Ale może tutaj umrzeć w samotności. - Nie jest samotna. Alonzo i jej dzieci leżą na wzgórzu za chatą. - Jest tam też pusty grób z imieniem syna, który zginął w bitwie na Pacyfiku. Było to jedyne dziecko Orelii, które dorosło, ale i on nie zdążył przyprowadzić do domu żony, dla której uszyła sukienkę. Ross skinął głową i przytulił ją mocniej. - Co się z nią stanie, kiedy nie będzie miała sił, by pracować? - Zaopiekuję się nią - obiecał. - Chociaż w ten sposób odwdzięczę się za to, co dla nas zrobiła. - Z początku nie mogłam zrozumieć, jak może być tu szczęśliwa. - Już dawno dokonała wyboru. -I nigdy tego nie żałowała. To cudowne kochać tak mocno. Ross nie odpowiedział. Orelia i Antonia były do siebie podobne, ale żyły w różnych epokach. Orelia dawno podjęła decyzję. Antonia dopiero to zrobi. Mógł tylko tulić ją do siebie i kochać przez ten krótki czas, jaki im pozostał. Potem pozwoli jej odejść. Było już popołudnie. Cienie wydłużyły się. Słońce dotykało krawędzi gór. W milczeniu patrzyli na za chód słońca. Kończył się jeszcze jeden piękny dzień. - Musimy wracać, kochanie. - Ross pomógł jej wstać. - Orelia czeka na nas. - Z figlarnym uśmiechem i kolacją. - I będzie zbyt zmęczona, żeby jeść. Antonia roześmiała się, zapominając o smutku. Była zbyt szczęśliwa, by myśleć o samotnej przyszłości.
DUMA I OBIETNICA
H7
- Gotowa? - Ross objął ją i jeszcze raz pocałował. - Dziś rano słyszałem samoloty. Jutro lub pojutrze mogą zauważyć wrak. Antonia poczuła wyrzuty sumienia, że nie cieszy się z tego. Przecież tam za górami byli przyjaciele i rodzi na, którzy niepokoili się o nich. Ale dla niej najważniej sze było to, że tak mało mieli czasu dla siebie. - Ile dni będziemy razem? - Trzy albo cztery. Zależy od tego, ile czasu zajmie im załatwienie helikoptera, który mógłby wylądować w górach. Potem będą musieli iść naszym śladem i odnajdą domek Orelii. - Czy helikopter może wylądować na łące? - To zależy od pogody. Za trzy, cztery dni powrócą do dawnego życia. Antonia czuła, że już nigdy nie będzie taka jak przedtem. Nie można spojrzeć śmierci w oczy i żyć dalej, jakby nic się nie stało. Nie można kochać tak, jak oni się kochali, i pozostać nie zmienionym. Cokolwiek się stanie, zawsze będą bogatsi o swoje przeżycia. -Trzy, cztery dni - wyszeptała. - Ross, nie możemy zmarnować ani chwili. - Dobrze, kochanie. Szli razem przez łąkę, potem przez strumień. Przy stając na zakręcie ścieżki prowadzącej do chaty, Ross obejrzał się. Błękitne kwiatki skryły się pod ostrymi listkami wychodzącymi z ziemi. Wkrótce pojawią się konwalie pachnące miłością. Tylko Orelia będzie cieszyć się ich wonią. - Gotowe. - Ross wsunął na miejsce ostatni gont i przyjrzał się swojej pracy. Teraz dom Orelii był już zabezpieczony. Gospodarstwo potrzebowało męskiej ręki. Od śmierci Alonza przed trzema laty nikt nie naprawiał
118
DUMA I OBIETNICA
niczego. Ale teraz staruszka będzie miała zapew nioną pomoc. Ross był jej dłużnikiem, a w rodzie McLachlanów wszyscy solidarnie spłacali zaciągnięte długi. Oprócz tego była też Antonia. Widział ją z dachu pochyloną nad grządką w ogro dzie. Uśmiechnął się na myśl o jej niegdyś wypielęg nowanych dłoniach, teraz szorstkich od pracy. Chciała zająć się czymś, by odsunąć od siebie smutne myśli. Pragnęła też zrobić coś dla Orelii. Nigdy dotąd nie wyglądała tak pięknie. Słońce, powietrze i śmiech sprawiły, że czuła się lepiej niż po wizycie u najlepszej kosmetyczki. Śmiała się teraz, pracując w ogródku Orelii. Kiedy poczuła na sobie wzrok Rossa, spojrzała w górę. Jej uśmiech wywołał w nim pożądanie. Była jedyna, niepowtarzalna, a on był jej pierwszym męż czyzną. Z bólem myślał o tym, że wkrótce wszystko się zmieni. Westchnął głęboko i powoli zszedł z dachu. Antonia usłyszała jego kroki i rozpromieniła się. Klęczała na wilgotnej ziemi, w ręku trzymała nasio na, które Orelia zebrała w zeszłym roku. Pasmo włosów opadało na policzek, na którym widniała smuga ziemi. Była ubrana w znaną mu czerwoną bluzkę i dżinsy. Każdego dnia pragnął jej bardziej. Uchwycił ją za ramiona i podniósł. - Witaj - zamruczał, przytulił ją mocno i musnął wargami jej usta. - Nie za długo pracujesz? - Nie tak długo jak ty. I nie tak ciężko. Orelia miała łzy w oczach, gdy zobaczyła zaorane pole. - Gdzie ona jest? - W domu. Przygotowuje specjalny placek z jabł kami. Jest pełna podziwu dla ciebie. Mówi, że gos-
DUMA I OBIETNICA
119
podarstwo nie wyglądało tak pięknie od czasów mło dości Lona. -1 tak to nie wystarczy, aby odwdzięczyć się jej za gościnę. - Wolałabym, żeby nie mieszkała na odludziu. - Masz rację - zgodził się Ross. - Ale wiesz, jaka jest. Co jakiś czas będzie tu ktoś zaglądał. To tylko parę godzin lotu. Antonia zapomniała, że ma brudne ręce. Objęła Rossa i przytuliła się do jego nagiej piersi. Pachniał słońcem i mydłem. Słyszała bicie jego serca i ten dźwięk zagłuszał inny, dochodzący z oddali. - Po naszym odejściu Orelia poczuje się bardzo samotna - mówiła, nie podnosząc głowy. Ross uniósł jej twarz. - Już wiesz, prawda? - Że to koniec? - Antonia przygryzła wargi. Przysło niła oczy rzęsami, nie chcąc, by w nie spoglądał. Po chwili uniosła powieki. - Z początku myślałam, że to ziemia drży, ale potem domyśliłam się, że to helikopter. - Leci bardzo nisko. -Musieli znaleźć już samolot i ślady, a teraz szukają nas. Prawdopodobnie helikopterowi towarzyszy gru pa poszukiwawcza. - Powinniśmy się cieszyć. Nasza wędrówka już się skończyła. - Tak. - Twoi bracia i Jacinda przestaną się wreszcie martwić. - To prawda. - Dotknął delikatnie blizny Antonii i patrzył na jej twarz tak, jakby chciał ją na zawsze zapamiętać. - Znowu wrócimy do swoich spraw. Do naszych bliskich. Ty do pacjentów, ja... - głos Antonii załamał się. - Ross, nie chcę wracać.
120
DUMA I OBIETNICA
- Wiem. Tuliła się do niego tak mocno, że czuł, jak jej paznokcie wbijają mu się w ciało. - Nie mamy żadnego wyboru - mówiła z goryczą w głosie. - Wszystko, co zostawiliśmy, czeka teraz na nas. Ross czuł, że dziewczyna cierpi. Przez moment chciał powiedzieć jej, aby zrezygnowała ze wszystkiego i pozostała z nim. Ale nie powiedział nic, pozo stawiając ją w przekonaniu, że tak musi być. Antonia popatrzyła na las, na chatkę. - Nigdy tego nie zapomnę. - Szare oczy patrzyły na niego. - Kocham cię, Ross, i zawsze będę cię kochała. Słyszał w jej głosie smutek i żal, że traci coś, co mogłoby się stać. - Lepiej, że mogłam cię kochać przez tak krótki czas, niż gdybym wcale cię nie pokochała. - Ile mamy czasu, zanim wszystko się skończy? Przytulił ją do piersi i wtulił usta w jej włosy. Trzymał ją mocno i patrzył na helikopter, który pojawił się nad drzewami. Była to wielka, biała maszyna ze znakiem Patricka McCalluma na boku. Helikopter przeleciał nad łąką, zatoczył koło i za wrócił. Musieli zauważyć literę R, którą Ross ułożył na trawie z kamieni. Ross patrzył ze smutkiem, jak maszyna schodzi do lądowania. - Nie mamy już czasu, kochanie - powiedział, przekrzykując huk silników. - Nie mamy już ani chwili.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Domek tętnił gwarem głosów mężczyzn zgroma dzonych przy prowizorycznym stole zrobionym z koz łów i desek. Wszyscy mówili o katastrofie, teraz już bez zdenerwowania. Słychać było radosny śmiech. Antonia siedziała obok Rossa. Z zaciekawieniem obserwowała jego braci i przyjaciół, którzy świętowali odnalezienie zaginionych. Od dnia, w którym Jacinda została panią McLachlan, Antonia zdążyła się zorientować, jak silne więzy łączyły tę rodzinę. Dzisiaj mogła się o tym przekonać naocznie. Tak jak przewidywał Ross, odnalazł ich Dare. Robbie i Jamie byli z nim. Rzucili wszystko, ważne było tylko życie ich brata. Miłość, z jaką go witali, radość, że nic mu już nie zagraża, pozwoliły Antonii lepiej zrozumieć, dlaczego stał się właśnie takim czło wiekiem. Słuchała, jak Ross szczegółowo opowiada o locie i katastrofie. Patrzyli na nią wszyscy - Dare, Robbie, Jamie, Patrick McCallum, Rafe Courtenay, Dawid Canfield i Hunter Slade - z takim podziwem i uwiel bieniem, że aż się zaczerwieniła. - Ross! - zaprotestowała. - Chyba przesadzasz. - Że jestem ci wdzięczny za uratowanie mi życia? - ujął ją za rękę i pocałował. - Nie miej mi tego za złe. - Uśmiechnął się do niej serdecznie. Gwar przy stole wciąż się wzmagał.
122
DUMA I OBIETNICA
Jamie odezwał się pierwszy. - Czy możecie w to uwierzyć? - Roześmiał się i wskazał na Rossa. - Kiedy postanawia rozbić samolot, nasz samolot, wychodzi z tego cało, uratowa ny przez najpiękniejszą i najdzielniejszą kobietę świa ta. - Potem z czarującym uśmiechem zwrócił się do Orelii, siedzącej po prawej stronie Rossa. -I jakby tego było jeszcze mało, trafia na najlepszą kucharkę na świecie. - Dziękuję za komplement. Należysz chyba do tych chłopców, którzy są bardzo nieśmiali w stosunku do kobiet - zauważyła z uśmiechem Orelia. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Humory dopisywały. Tylko Rafe był poważny. Cały czas myślał o tym, że trzeba przerwać ten miły nastrój. -Już późno. Jeśli chcemy bezpiecznie wystartować, musimy to zrobić przy świetle dziennym. - Popatrzył na zegarek. -Mamy niecałe pół godziny. Muszę jeszcze sprawdzić niektóre rzeczy. Poczekam na was na łące. Pozostali również pożegnali się i wyszli. Ross i Antonia zostali, by przez chwilę poroz mawiać z Orelią. Wydawała się taka krucha, gdy Ross ją objął. - Tyle ci zawdzięczam. - Ponad jej siwą głową popatrzył na Antonię. - Tyle ci zawdzięczamy. - Będziecie mnie czasami odwiedzać? - spytała Orelia drżącym głosem. Ross zawahał się. Mógł mówić tylko w swoim imieniu. - Wrócimy tu. - Antonia otuliła staruszkę swoim futrem. - Do tego czasu zaopiekuj się tym. - Nie możesz mi zostawiać tak cennej rzeczy. - Orelia przesuwała sękatymi palcami po futrze. - Chcę, żebyś je zatrzymała.
DUMA I OBIETNICA
123
Antonia kilka razy zauważyła, jak Orelia nieśmia ło, z podziwem dotykała futra. Otuliła ją mocniej i pocałowała w pomarszczony policzek. - Miło mi będzie pomyśleć, że masz coś, co będzie ci mnie przypominać. - Jak gdybym mogła o was zapomnieć. - Staru szka popatrzyła na okrycie. - Będzie mi w nim ciepło. - Kiedy marzłam, ty mnie ogrzałaś, teraz chcę ci się odwdzięczyć tym samym. Orelia spojrzała na futro, a potem na Antonię. Jej oczy błyszczały. - Przyjmę je z radością. W drzwiach stanął Dare. - Nie chciałbym cię ponaglać, ale Rafe uważa, że powinniśmy już lecieć. Ściemnia się. - Jeszcze pięć minut. - Dobrze, ale nie dłużej. Ross przymknął oczy i nagle ujrzał kobietę pach nącą konwaliami, oświetloną blaskiem świec. - Ross? - zaniepokoił się Dare. Ross otworzył oczy i spojrzał na Antonię. Uśmie chała się. Zrozumiał, że wiedziała, o czym myślał i tak jak on czuła żal, że wszystko się kończy. Twarz Rossa stężała, oczy posmutniały. - Za pięć minut przyjdziemy, Dare. - Za cztery - rzekł Dare ze zniecierpliwieniem. - Jest już bardzo późno. Ross podszedł do Orelii, pocałował ją w policzek i powiedział: - Uważaj na siebie. -I dodał: - Poczekam na ciebie na zewnątrz, Antonio. Kiedy po chwili wyszła z chaty, silniki już praco wały. W dolinie osłoniętej górami ich warkot, wzmoc niony echem, rozsadzał jej czaszkę. Ross czekał na nią
124
DUMA I OBIETNICA
z otwartymi ramionami. To pożegnanie i pocałunek w cieniu ganku były pełne smutku. Ross odchylił się nieco do tyłu. Palcami gładził jej włosy, skórę i usta, chcąc zapamiętać ją na zawsze. Antonia uśmiechnęła się. Był jej przeznaczeniem, przyjacielem, kochankiem. Ujęła jego dłoń i poszli razem ścieżką na łąkę, gdzie na nich czekano. - Obudź się, kochanie. - Ross poczekał, aż Antonia podniesie głowę z jego ramienia. - Zbliżamy się do Madison. Antonia nie spała. Zwinęła się na fotelu, oparła policzek o jego ramię i udawała, że zasnęła. Słyszała, jak Rafe mówił, że podmuch wiatru zepchnął ich z kursu. Nagle wszystko wróciło. Przyspieszenie, które wcisnęło ją w fotel, cisza - gdy silnik przestał pracować, potworny huk przy uderze niu o ziemię, a potem milczenie Rossa. Teraz znów miała go utracić. Każdy obrót śmigła przybliżał tę chwilę. Podróż była zbyt krótka. Cywili zacja, do której wracali, miała ich znowu rozdzielić. Może nie nastąpi to jutro, za miesiąc, za rok, ale była pewna, że taki dzień musi nadejść. - Koniec podróży, Antonio. Lądujemy. Ross mówił cicho, ale stanowczo, i Antonia wie działa, że już dłużej nie może chować się przed rzeczywistością. Jasno oświetlone lądowisko wydawało się puste. Antonia stała przy helikopterze i przysłoniwszy oczy, patrzyła na jakąś ciemną postać przesuwającą się poza oświetlonym kręgiem. Potem pojawiły się inne. Najpierw biegła Jacinda, łzy radości płynęły jej po twarzy, za nią Raven, Jordana i żona Huntera - Beth.
125 Ross pomógł Antonii odejść od helikoptera. Opie kował się nią troskliwie. Kiedy rzuciła się naprzód na widok Jacindy, odsunął się. Wtedy z ciemności wyłoni li się inni. Z aparatami, notesami. Reporterzy, którzy za wszelką cenę chcieli ją zobaczyć, dotknąć, dowie dzieć się wszystkiego. Rozbłysły flesze. Ross chciał podbiec do niej, ale zorientował się, że Antonia nie potrzebuje jego pomocy. Przez moment na jej twarzy malował się wyraz zaskoczenia, ale zniknął tak szybko, że tylko Ross to zauważył. Potem twarz dziewczyny przybrała wyraz pełnej spokoju godności. Zmiana była zaskakująca. Ubrana w luźne spodnie i jedwabną bluzkę, z roz puszczonymi włosami, bez makijażu, była mimo to gwiazdą: elegancką, piękną i niedostępną. Bez trudu zapanowała nad całym tłumem. Ross zastanawiał się, skąd pojawili się tutaj ci ludzie? Kto dał im znać? Ale Antonia nie traciła czasu. Nauczona doświadczeniem, przeszła natychmiast do sedna sprawy. - Panowie i pani, pani Harrison - skinęła głową w stronę jedynej kobiety w grupie. - Wiem, że chcieli byście usłyszeć całą historię. Opowiem ją, ale nie dzisiaj. -I nie reagując na protesty, mówiła dalej: - Na razie podam wam tylko fakty. Leciałam jako pasażer ka prywatnym samolotem, który rozbił się w górach dwa tygodnie temu. Pilot i ja przeżyliśmy katastrofę. Poza nami w samolocie nie było nikogo. Pewna kobieta udzieliła nam schronienia przed burzą śnieżną. Przez ten czas trwały poszukiwania. W końcu trafiono na nasz ślad. I tak się tu znalazłam. Cała i zdrowa. Teraz wybaczcie, ale jesteśmy bardzo zmęczeni. Jutro postaram się odpowiedzieć na wszystkie pytania. - Zanim pani odejdzie, panno Russell, proszę odpowiedzieć tylko na jedno pytanie. DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Tylko jedno, pani Harrison? - Obiecuję. I myślę, że pytam w imieniu wszystkich tu obecnych. - Pani Harrison obejrzała się na męż czyzn, którzy za nią stali. - Dobrze - zgodziła się Antonia. - Mówi pani, że jest cała i zdrowa. - To prawda. - Przepraszam, ale pani twarz... Antonia bezwiednie dotknęła blizny. - Zapomniałam o tym. - Jak to? Przecież twarz jest najważniejsza w pani zawodzie. - Jestem aktorką. Myślę, że utalentowaną. Twarz - to tylko część mego ciała. Sądzę, że chciała pani się dowiedzieć, jak to się stało. - Tak, o to mi chodziło. Ross podszedł do Antonii i położył dłoń na jej ramieniu. - Chciałbym odpowiedzieć na to pytanie, jeśli Antonia pozwoli. - To nie ma sensu. - Antonia potrząsnęła głową. Starym zwyczajem przesunął palcem po bliźnie. - Myślę, że to ma sens. Im szybciej to zrobimy, tym szybciej będziesz mogła odpocząć. Zwrócił się do reporterów i zaczął mówić: - Nazywam się Ross McLachlan. Byłem pilotem tego samolotu. Panna Russell rozcięła sobie twarz, kiedy ratowała mi życie. Wśród reporterów i przyjaciół rozległy się szepty pełne zdziwienia. Odczekał chwilę i zaczął swoją opowieść. Mówił krótko, bez ozdobników. Kiedy skończył, nikt już nie miał nawet najmniejszych wątpliwości, że gdyby nie Antonia, Ross nie stałby tu teraz z nimi. - Chyba zdajecie sobie państwo sprawę z tego, że
jesteśmy zmęczeni i chcemy spędzić kilka chwil z rodzi ną i przyjaciółmi. Pewne informacje już otrzymaliście, a jutro Antonia... panna Russell porozmawia z wami dłużej. Obiecaliście państwo, że nie będziecie nas zatrzymywać. Moi przyjaciele i ja mamy nadzieję, że dotrzymacie słowa - dodał na zakończenie. Dziennikarze z podziwem patrzyli na ludzi otacza jących Rossa i Antonię. Wystarczyła obecność Patric ka McCalluma i Huntera Slade'a, aby zniechęcić najbardziej natarczywych. Zaczęli się rozchodzić. - Ta cholerna grupa ratownicza wygląda jak od dział komandosów - złośliwie stwierdził jeden z nich. - Nie wiem, jak wy, ale ja wolałbym nie mieć z nimi do czynienia. Wracam do hotelu - oświadczył drugi. Ross i Antonia zostali nareszcie z najbliższymi.
126
127
- Zapomniałam, że to taki piękny dom. -Byłaś tu cztery lata temu -zauważył Ross, patrząc na Antonię kręcącą się po pokoju, dotykającą przed miotów. Zapoznawała się ze zmianami, które Ross wprowadził w dawnym domu Jacindy. - Wygląda teraz inaczej. Ma odmienny styl. - T o prawda. Chociaż styl, który preferuje Jacinda, bardzo mi odpowiada. - To nie o to chodzi. - Antonia nie mogła znaleźć odpowiednich słów, aby określić wrażenie, jakie od niosła po wejściu do środka. - Po prostu brak tu kobiety. - Już wiedziała. - Żadna kobieta nie przeby wała tu dość długo, żeby pozostawić jakiś ślad. - Nie było tu żadnej kobiety - Ross podszedł do okna wychodzącego na tył domu i spojrzał na strumień przecinający ogród. - Kiedy osiągnie się pewien wiek, niełatwo znaleźć odpowiednią kobietę. Jako lekarz również nie mam możliwości poznania kogoś nowego.
128
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
A osiągnąwszy magiczny wiek trzydziestu trzech lat, doszedłem do wniosku, że nie interesują mnie przelot ne romanse. - Ani jedna kobieta nie spędziła tu nocy? - Jedna. -Ja? - Czy to cię dziwi? Antonia popatrzyła mu w oczy. - Nie dziwi. Jestem po prostu bardzo szczęśliwa. - Musisz być szczęśliwa. - Ross objął ją i szeptał, tuląc usta do jej włosów. - Nie wstydź się tego, co czujesz. Nie teraz, kiedy mi tyle ofiarowałaś. - Moje dziewictwo? - Nie, kochanie. Twoją miłość. Jesteś szczęśliwa, że nie było tu przed tobą innej kobiety. Ale czy kochała byś mnie mniej, gdyby było inaczej? - Nic nie zmieniłoby moich uczuć. - Ja też jestem szczęśliwy, że jestem twoim pierw szym mężczyzną. Antonia długo patrzyła mu w oczy i wyczytała w nich, że jego uczucia pozostałyby bez zmian niezależ nie od tego, ilu kochanków miałaby przed nim. Po chwili uśmiechnęła się. - Pomyśl, jak ucieszyliby się pismacy, gdyby się o tym dowiedzieli? - Sprzedaliby rekordową ilość gazet. - Nie jestem tego pewna. Nikt by im nie uwierzył. - I dodała z powagą: - Ludzie nie doceniają już pewnych wartości. - Ja je cenię. - Ross przyciągnął ją do siebie. - O piątej jest konferencja prasowa, o siódmej jemy obiad u Jacindy. -Kochana Jacinda strasznie jest z siebie zadowolo na. Antonia zauważyła, jak bardzo Jacinda ucieszyła
się, kiedy Ross powiedział jej, że do końca pobytu w Madison Antonia zamieszka u niego. - A może przerażona, że jej swatanie mogło skoń czyć się tragicznie. Ja jestem jej bardzo wdzięczny, że namówiła cię, byś leciała ze mną. Katastrofa pewnie i tak by się wydarzyła, a bez ciebie prawdopodobnie bym jej nie przeżył. - Nie mów nic więcej. - Antonia położyła mu palec na ustach. - Masz rację, to już minęło. Jesteśmy w Madi son. Jest wiosna i nie musimy niczym się prze jmować. - Niczym? - Antonia pocałowała go w pierś i za częła rozpinać spodnie. - A może jednak zajęlibyśmy się czymś, kochanie? - T o brzmi zachęcająco. Jak się do tego weźmiesz? -Najpierw zrobię to... Potem to... -pokrywała jego ciało pocałunkami. Z radością poznawała swoją moc. Cieszyła się tym, że daje mu rozkosz. Była marzeniem wszystkich mężczyzn, ale należała tylko do Rossa. -Wystarczy już, kochanie. Wystarczy. -Wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko. Oboje przez cały czas pamiętali o tym, że następ nego dnia Antonia wracała do Kalifornii.
129
- Miałeś od niej jakieś wiadomości? Ross podniósł z trawnika kamyk i rzucił go w stronę strumyka. Woda odbijała pierwsze kolory jesieni. - Tak. Wczoraj. - Wróciła? - Dzwoniła z Australii. - Och. - Jacinda posmutniała. - Myślałam, że już skończyła kręcić film. Pracuje jak szalona od wielu miesięcy. Jakby chciała o czymś zapomnieć.
130
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
131
- Jacindo - Ross schwycił ją za ręce. - Nie snuj żadnych przypuszczeń. Antonia robi to, co lubi; to, co zawsze chciała robić. - Ona cię kocha, Ross. - Wiem o tym. - Dlaczego nie poprosiłeś jej, żeby z tobą została? Czemu nie zrobisz tego teraz? - Nie mogę! - Dlaczego? - Jacinda popatrzyła na niego za skoczona. - Kiedy dwoje ludzi kocha się, chcą być razem. - Ale nie zawsze to jest takie proste. Nie mogę wymagać tego od niej. Nie mogę prosić jej, by zo stawiła wszystko, bo ja sam nie mógłbym tego zrobić. Ross podniósł czerwony liść, przez chwilę patrzył, jak błyszczy w słońcu, i upuścił go znowu. - Wiele o tym myślałem. - O rzuceniu wszystkiego? Ross przytaknął. - Nic by z tego nie wyszło. Byłbym dla niej przeszkodą, nie pasuję do jej świata. - Nie masz racji. - Mam, kotku - powiedział łagodnie. Trudno mu było podjąć taką decyzję i wiedział, że Jacindzie równie trudno jest to zrozumieć. - Oboje wiemy, że mam rację. Ross objął ramieniem bratową i poprowadził przez trawnik. W chwili gdy otwierał drzwi jej samochodu, w domu rozległ się dźwięk telefonu. - Może to Antonia - powiedziała Jacinda. - W Au stralii jest teraz noc. - Ona zawsze dzwoni - odezwał się Ross, a jego głos był cichy i szorstki - w środku nocy. - Dlaczego? - Bo nie może spać - odrzekł, uśmiechnął się smutno i pobiegł do domu odebrać telefon.
Antonia odłożyła wycinki prasowe, które prze glądała. Recenzje były dobre. Były bardzo dobre i z tej okazji jej agent wydawał przyjęcie, które jej zupełnie nie obchodziło. Kiedy pomyślała o tym, że musi się uczesać, umalować i nałożyć niewygodną suknię, robiło jej się niedobrze. W dodatku miał jej towarzyszyć Jeremy Baron, złotowłosy chłopak z Kalifornii, który został wybrany na jej towarzysza przez agenta. Miał zwrócić na nich uwagę prasy, bo zapomniano już o katastrofie. Antonia była rozdrażniona. Lubiła grać, robiła to najlepiej, jak umiała, ale nienawidziła rozgłosu i re klamy. Dzisiejsze przyjęcie, niestety, stanowiło część obowiązków. - Jak ja to wytrzymam? - zadała sobie pytanie. Podeszła do okna i popatrzyła na beton, na sztucz nie barwioną wodę w basenie, na elegancko przy strzyżone drzewa. Słońce skryło się za mgłą. Ross nie czułby się tu dobrze. Przymknęła oczy i oparła się o futrynę okna. Musiała spełnić prośbę agenta, który zapewniał ją, że ma szanse na zdobycie Oskara, Popatrzyła na zegarek. Powinna iść do fryzjera, ale nie mogła się na to zdobyć. Jeszcze nie. Kolejny raz podniosła słuchawkę, a palce machinalnie wybierały numer tak dobrze jej znany. Na drugim końcu linii telefon zaczął dzwonić. Trwało to bardzo długo i Anto nia chciała już odłożyć słuchawkę, kiedy usłyszała głos Rossa. Nawet wtedy miała chęć przerwać połączenie. Przecież to, co chciała zaproponować, było niemądre. - Antonio? - Głos był przytłumiony, ale dość wyraźny. - Odpowiedz, Antonio, wiem, że to ty. Słysząc jego głos, czuła się tak, jakby jej dotykał, koił i ranił jednocześnie, i chciała go słuchać bez końca. - Nie chciałam ci przeszkadzać.
132
DUMA I OBIETNICA
- Nigdy mi nie przeszkadzasz, kochanie. - Nie powinnam była dzwonić. - Cieszę się, że to zrobiłaś. Powiedz mi, co się stało? - Tęsknię za tobą. - Bardzo się z tego cieszę. - Umilkł, czekając na jej dalsze słowa. - Moglibyśmy się spotkać? - Powiedz tylko, gdzie i kiedy, skarbie. - Gdzieś daleko stąd. Daleko od ciekawskich oczu. Ross zastanawiał się przez moment. - Jutro w Atlancie? - Dobrze. - O ósmej. U Madame Zary. - Będę o ósmej. - Tyle chciała mu jeszcze powie dzieć... że bez niego miesiące stają się latami. - Ross... - zaczęła, ale pomyślała, że nie będzie obarczać go swoimi smutkami, i dokończyła: - Przepraszam, ale jestem zajęta. - Kolejne przyjęcie? - Skąd wiesz? - Ponieważ do mnie telefonujesz. - Zawsze dzwonię przed przyjęciami. - Pozdrów pana Barona. - Bardziej by mu się przydały wyrazy współczucia. Chyba nudzi się ze mną. Bez scenariusza nie umiem z nim rozmawiać. - To dobrze. Do jutra. - Do jutra. - Antonia odłożyła słuchawkę. Jutro, pomyślała, przez chwilę nie będę samotna.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Wiosna Ross siedział w ogródku restauracji pośród kwia tów i słuchał szumu fontanny. Na stole nakrytym dla dwojga stał wazon z konwaliami, które słodko pach niały. To jego ulubiony zapach. Stół, nakryty kremo wym obrusem, był oazą spokoju, stworzoną przez Madame Zarę dla dwojga kochanków. Spotykali się tu kilkakrotnie. Po raz pierwszy jesienią, tuż po powrocie Antonii z Australii. Madame Zara odgadła ich potrzeby. Ich stół ukryty w zacisz nym kącie ogrodu urządzonego na dachu, gdzie tylko niebo na nich patrzyło, stał się miejscem, w którym mogli rozmawiać, dotykać się i patrzeć sobie w oczy. Nikt im nie przeszkadzał. Tak nakazała Madame Zara. Nawet kelner spełniał swe obowiązki tak cicho, jakby był duchem. Kiedy nadchodził właściwy moment, Ross podnosił się, brał Antonię za rękę i szli do swojego apartamentu piętro niżej. Tego wieczoru Antonia spóźniała się. Zdarzało jej się to już przedtem, ale nigdy jeszcze Ross nie czekał tak długo. Starał się nie denerwować. Dowiedział się, że lot był opóźniony. Przez moment chciał wezwać taksówkę i jechać na lotnisko, aby tam ją powitać. Wiedział jednak, że bardzo tego nie lubiła. Postanowił czekać.
134
DUMA I OBIETNICA
Woda szumiała, kwiaty rozsiewały upojne zapachy, a Ross wspominał góry, domek Orelii i namiętność, którą tam przeżywali. - Doktorze McLachlan - pojawił się kelner - Mada me Zara pyta, czy może zjadłby pan coś. Może jakiś rodzaj przekąski? - Nie, dziękuję. - Chciał już zadzwonić, gdy wyczuł coś instynktownie. Podniósł się z krzesła. Wiedział, że Antonia już jest. Patrzył na nią. Była piękna, elegancka, ale jej uśmiech był zbyt radosny, a ruchy zbyt gorączkowe. Pod tą powłoką krył się smutek. Ross widział, jak zatrzymała się i przez chwilę rozmawiała z Madame Zarą. Już była przy nim. - Witaj. - Jedno słowo, a brzmiało w jej ustach jak obietnica radości, jak koniec samotności. Stała przed nim. Była wysoka, piękna, oszałamiająca. Zmęczenie malowało się w jej oczach. Schudła i dłoń, którą dotknęła jego ust, wydawała mu się jeszcze drobniej sza. Ale spojrzenie jej szarych oczu nie zmieniło się. - Witaj. - Ross ujął ją za rękę, pocałował i przytulił do piersi. Widząc jej zmęczenie, zaczął zastanawiać się, czy nie wrócił stres sprzed roku. - Jak się czujesz? Antonia domyślała się, czego się chce dowiedzieć i czym się martwi. - Jestem zmęczona po podróży. Nic poważnego. Niedługo poczuję się lepiej. - Ściskała jego dłoń. - Naprawdę nic mi nie jest. Usiadła przy nim, nie puszczając jego ręki. Wino lśniło w kieliszkach jak płynny kryształ. Migotały świece. Kwiatki konwalii drgały w powietrzu jak dzwoneczki. I pachniały wonią z jego marzeń. - Antonia - wyszeptał.
135 Podniosła głowę. - Nic, po prostu: Antonia. Zrozumiała. Chciał wymawiać jej imię. Ileż to razy nawoływała go szeptem. Wysunął rękę i odgarnął jej włosy z twarzy. Blizna była teraz bladą, postrzępioną linią. Stała się częścią Antonii. Przypominała, że jest wyjątkową i odważną kobietą. Pragnął objąć ją. Ucałować bliznę, czuć pod war gami bicie serca dziewczyny. Ale na to musieli jeszcze trochę poczekać. Potem przejdą korytarzem, Antonia oprze mu głowę na ramieniu, on ją obejmie, będzie mu mówić szeptem, że tęskniła, że bez niego nic nie jest ważne. A w głosie jej będzie smutek rychłego pożeg nania. DUMA I OBIETNICA
Starał się nie myśleć o tym. Ten krótki czas, jaki mogli spędzić razem, był zbyt cenny, by poświęcać go smutnym myślom. Jednak nie mógł się ich pozbyć. - Najpierw opóźniono start, potem czekaliśmy na lądowanie. - Antonia zorientowała się, że Ross jej nie słucha. Dotknęła jego ręki obejmującej kieliszek. - Ross? Gdzie jesteś? O czym myślisz? Zamrugał powiekami. - Przepraszam, Antonio. O czym mówisz? - Byłeś tak daleko. - Nie - zaprzeczył. - Jestem tu z tobą. - Coś cię martwi. - Może - przyznał się. - Podświadomie. - Pacjent? - Tak, pacjent. - Mogę ci w czymś pomóc? - Wystarczy, że jesteś ze mną. - Przynajmniej to ostatnie zdanie nie było kłamstwem. Ross postawił kieliszek i rzucił serwetkę na stół. - Do diabła! Dlaczego marnujemy czas, którego mamy tak mało,
136
DUMA I OBIETNICA
siedząc przy stole, kiedy żadne z nas nie ma apetytu. Czy po to przyleciałaś tu przez pół kontynentu? Antonia popatrzyła na niego, zaskoczona tym gwałtownym wybuchem. Z początku myślała, że to gniew, ale potem zrozumiała, że to rozpacz dyktuje mu te słowa. Chciała go pocieszyć. Pochyliła się i zdmuch nęła świecę. Zapadła ciemność, gdzieniegdzie rozjaś niona światłem przenikającym przez gąszcz roślin. Głos Antonii był spokojny, kiedy powiedziała: - Nie chcę jeść ani pić. Nie chcę tu siedzieć. Chcę ciebie, Ross. A potem dodała: - Wczoraj minęło, jutro jeszcze nie nadeszło. - Ujęła jego dłoń i przyciągnęła go do siebie. Kiedy jego usta były blisko, wyszeptała: -Ale mamy jeszcze dzisiejszy wieczór. I tak jak przewidział Ross, wyszli razem z re stauracji, przeszli korytarzem. I nadeszła chwila, kiedy nie było dnia wczorajszego ani jutra. Kiedy znowu byli razem, stopieni w jedną całość. Lato - Panie doktorze? Ross podniósł głowę i popatrzył na kobietę stojącą w drzwiach. Była niska, pulchna, ubrana w kolorowy fartuch. Jej zazwyczaj wesoła twarz była poważna. - Co się stało, Marto? - Dzwoniła Linda Harris. Chciała powiedzieć „cześć" i przypomnieć panu, że istnieje. - Jaka Linda? - Linda Harris. - Marta wyraźnie wymówiła te słowa. - Siostra pani Elliot. Poznał ją pan, kiedy przyszła z dzieckiem Carolyn. Wykłada dziennikarst wo na uczelni.
DUMA I OBIETNICA
137
Ross wzruszył ramionami. - Nie pamiętam jej. - Ale ona pana pamięta. I nie wydaje mi się, że pozwoli panu o sobie zapomnieć. - Nie zachęcaj jej. - Nie mam zamiaru. Umiem rozpoznać beznadziej ny przypadek. - Miejmy nadzieję, że panna Harris również to zrozumie. - Dzwoniła też Jacinda. Pytała, czy ma pan wolny wieczór. Chce pana zaprosić na obiad. Powiedziałam, że nie jest pan dziś zajęty. - Zadzwoń do niej, powiedz, że dziękuję za za proszenie - ale nie mogę go przyjąć. - T o już trzeci raz pan jej odmawia. - Niezadowole nie na twarzy pielęgniarki pogłębiło się. Pracowała u Rossa od dnia, kiedy otworzył gabinet. Przez te lata poznała go tak dobrze, że kiedy przyjmowali pacjen tów, z góry wiedziała, co ma robić. Podziwiała jego stosunek do dzieci, miłość do braci. Widywała go w różnych nastrojach, ale nigdy dotąd nie był taki markotny. Nigdy dotąd nie unikał swojej rodziny. -Jacinda powiedziała, że zrobi pana ulubiony deser - kusiła Marta. - Zadzwoń do niej i powiedz, że przyjdę kiedy indziej. - Mówił pan tak ostatnim razem. - Marto, proszę. - Dobrze. - Kobieta nie zamierzała dać mu spoko ju. - Może wobec tego poszedłby pan do domu o jakiejś rozsądnej porze? Powinien pan odpocząć... - Dobranoc, Marto - przerwał łagodnie Ross. - Do zobaczenia w poniedziałek. Marta westchnęła, pokonana.
138
DUMA I OBIETNICA
- Dobranoc, szefie. Gabinet, zwykle pełen śmiechu lub łez, był teraz cichy. Ross słyszał tylko kroki krzątającej się Marty. Kolejne lato dobiegało końca, dni stawały się krótsze. Ross siedział w ciemności i myślał o nad chodzącym weekendzie. Antonia była w Kalifornii. Omawiała swój następny film. Mógł jechać na ryby, wybrać się na wędrówkę, ale nic go nie interesowało. Nie mógł siedzieć tutaj całą noc, a jednocześnie nie chciał wracać do domu, gdzie wszystko przypominało mu Antonię. Podniósł się ciężko z fotela i wziął ze sobą karty pacjentów. Może jeśli pogrąży się w pracy, nie będzie myśleć o tej kobiecie bez przerwy. Dwie godziny później siedział w swoim pokoju. Karty leżały rozrzucone po podłodze i na biurku. Nie mógł pracować. Każda linijka, którą usiłował prze czytać, zaczynała się i kończyła myślą o Antonii. Miała być dzisiaj na kolejnym przyjęciu. Wiedział, jak tego nie lubi. Za każdym razem gdy dzwonił telefon, chwytał słuchawkę z nadzieją, że usłyszy jej głos. Ale była to kolejna niespokojna mamusia. Wyszedł do ogrodu. W powietrzu czuć było zapach jesieni. Niektóre liście zaczynały żółknąć. Usiadł na schodach, objął ramionami kolana i pa trzył na ogród oświetlony księżycem. Nie widział piękna, jakie go otaczało. Czuł tylko swoją samo tność. Antonia też była samotna z jego powodu. O ile prostsze byłoby życie, gdyby mogła poślubić kogoś takiego jak Jeremy Baron, a on upartą Lindę Harris. Nie chciał ranić Antonii, ale czuł, że odkąd się pojawił w jej życiu, przynosił jej pecha. Praca nie była już dla niej źródłem radości. Krytycy natomiast chwa lili Antonię. Twierdzili, że stała się bardziej dojrzała. Ross był pewien, że Antonia go kocha. Ale udręka
DUMA I OBIETNICA
139
ciągłych rozstań, życie w dwóch odrębnych światach, były niszczące. - J a k mam postąpić? - zastanawiał się głośno Ross. - Dobry Boże, co mam robić? Jak w dobrze wyreżyserowanym filmie, zadzwonił telefon. Ross popatrzył na zegarek. W Kalifornii była teraz północ. To mogła być Antonia. Pewnie wróciła z przyjęcia. Szybkim krokiem wszedł do domu. Jej głos był smutny. - Próbowałam powstrzymać się przed telefono waniem do ciebie ale nie wytrzymałam. - Jak przyjęcie, Antonio? - Okropne. Wyszłam bardzo wcześnie. - Zamilkła. - Ross? - Jestem tu, kochanie. - Tęsknię za tobą. - Wiem. - Wiedział już, co ma zrobić. Nie teraz, ale wkrótce. Teraz chciał ją rozweselić. Usiadł wygodnie na krześle. - T o opowiedz mi teraz, kto miał takie same suknie i którym projektantom grozi śmierć? Antonia roześmiała się. Wiedziała, że nie interesują go ani suknie, ani projektanci mody. - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że cię kocham, Ross. -Wiem o tym, kochanie-powtórzył Ross. A potem jeszcze raz ze smutkiem powiedział do siebie: - Wiem. Jesień Antonia siedziała na tarasie swojego nowego domu. Chcąc uciec od meczącego życia gwiazdy, znalazła ten budynek w hiszpańskim stylu, wybudowany na skraju pustyni. Był nieduży i bardzo piękny, nie otaczał go żaden betonowy mur, nie było tu farbowanej wody w basenie ani poprzycinanych drzew.
140
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Pozornie jałowa pustynia skrywała skarby: roś liny, zwierzęta, kaniony, które wyrzeźbił czas, płas kowyże owiewane wiatrem. Wiosną pustynia pokryje się roślinnością, ale i teraz też była piękna w swoim surowym majestacie. Góry, które widniały na hory zoncie, były teraz nagie, zimą zaś pokryją się śnie giem. Nie przypominało to okolicy, w której wychował się Ross, ale Antonia czuła, że będzie mu się tu podobać. Powiedziała głośno: - Rossowi podobałoby się tutaj. - Rossowi bardzo się tu podoba. Wstała tak gwałtownie, że przewróciła stolik. - Ross? - Była blada i drżała. - Co...? Orelia...? Czy coś się stało Orelii? - Orelia czuje się dobrze. Byliśmy u niej z Dare'em dwa dni temu... - Nie skończył jeszcze zdania, gdy Antonia rzuciła mu się w ramiona. Nie chciał tego, ale mimo woli przytulił ją i zaczął całować. Kiedy wreszcie wysunęła się z jego objęć, jej oczy lśniły z radości. - Kiedy przyjechałeś? Jak mnie tu znalazłeś? Jak długo zostaniesz? -Hola! Po kolei. Wynająłem samochód i przyjecha łem prosto z lotniska. Dom odnalazłem z łatwością. - Przed ostatnią odpowiedzią nieco się zawahał, chcąc odsunąć nieco tę smutną wiadomość. - Muszę wracać dzisiaj w nocy. - Czemu tak szybko? Posmutniała gwałtownie. Bał się tego, co może nastąpić później. - Mam umówione wizyty. - Ucałował jej zmart wioną twarz. - Nie mówmy teraz o tym. Opowiedz o domu. Antonia uśmiechnęła się i odsunęła od niego.
- Właśnie wróciłam z konnej przejażdżki po kanio nie. Wyglądam strasznie i pachnę jak stajenny. -Wyglądasz przepięknie i pachniesz różami. -Przy glądał jej się uważnie. Włosy miała związane niedbale. Ubrana była w czerwoną bluzkę i spłowiałe dżinsy. Pasowała do otoczenia i przypominała mu tamtą, dobrze znaną kobietę. Serce kurczyło mu się z bólu. Czy kiedykolwiek mógłby ją opuścić? - Chodź. - Wzięła go za rękę. - Chcę ci coś pokazać. Zeszli razem z tarasu, poszli krętą ścieżką pośród ogrodu skalnego, ocienionego sykomorami i topola mi. Po paru metrach znaleźli się na skraju pustyni. Przed nimi rozciągał się dziki krajobraz. - Cudownie tu, prawda? - Kiedy skinął głową, roześmiała się. - Czy jesteś zaszokowany tym, że mówi to taki mieszczuch jak ja? - Chyba tak. - Mnie też to dziwi - przyznała się Antonia. Ross nie wiedział, co ma mówić. Przeklinał siebie za to, co jej zrobił: spowodował, że czuła się nieszczęśliwa w swoim świecie i uciekała od niego. Wiedział, że chciała usłyszeć pochwały swego nowe go domu, ale dla niego był to sygnał, że musi zrobić to, po co przyjechał. I musi to zrobić teraz, póki jeszcze ma dość siły. Antonia pociągnęła go za sobą. Była taka szczęś liwa, że nie zauważyła jego smutku. - Ta ścieżka prowadzi do kanionu, gdzie jest małe źródełko otoczone drzewami. Kiedy przyje dziesz na dłużej, pojedziemy tam, może przenocuje my. Roześmiała się znowu. - Będziemy udawać, że piasek to śnieg. - Antonio. - Jego dłoń zacisnęła się na jej ręce.
141
143
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Przestała mówić. Popatrzyła na Rossa i spoważniała. - Co się stało? - zapytała nerwowo. Musiał to powiedzieć: - Ja już nie wrócę. - Myślałam, że ci się tu podoba. -Podoba mi się. Podoba mi się twój dom i pustynia. - Ale? - Dłonie miała ściśnięte tak, że paznokcie wbijały się jej w ciało. - Ale nie podoba mi się to, co się za tym kryje. - Co się za tym kryje? - powtórzyła. Nagle poczuła gniew. - Jak to? Kupiłam dom, bo mi się podobał. Myślałam... - Co myślałaś, kochanie? - Teraz to już nieważne, prawda? - Chyba nie. Zachwiała się, słysząc te słowa. Czuła się, jakby Ross ją uderzył. Chciał ją objąć, przytulić i powiedzieć, że oszalał, że to wszystko nieprawda. - Nie wrócisz tu. -Jej szare oczy wypełniły się łzami. Ani do Madame Zary? - Nie. - A co z Madison? Będziemy udawać, że między nami nic nie było? - Możemy udawać, że czas zmienił nasze uczucia. - Przecież kochasz mnie, Ross. - Zawsze będę cię kochał. Nie patrzyła już na niego. Wydawało mu się, że Antonia kurczy się z bólu, że za chwilę zemdleje. Chciał ją objąć, ale powstrzymała go. - Nie dotykaj mnie. Nie teraz. Była tak spokojna i blada, że nie mógł znieść tego widoku. Potem zaczęła oddychać głęboko i rumieńce wróciły jej na policzki. Kiedy otworzyła oczy, już nie było w nich śladu wzruszenia.
- Przyjechałeś tu, aby zakończyć naszą znajomość. Czy mogę wiedzieć...? - Głos jej się załamał, znów zaczęła oddychać głęboko. - Czy mogę wiedzieć, dlaczego? - Wróćmy na taras. - Wolę zostać tutaj. Odpowiedz, Ross. Nie mógł już dłużej tego odwlekać. - Wiesz dlaczego, Antonio. To nie ma sensu. Myślę, że wiedzieliśmy o tym od początku. - Jak to: nie ma sensu? - Ponieważ ranimy się nawzajem, do diabła. - Był na nią zły, bo musiał to mówić. - Bo nie mogę patrzeć, jak przeżywasz każde rozstanie. Ponieważ to, co robisz, nie sprawia już ci radości. Byłaś wspaniałą aktorką, a teraz nie chcesz już grać. - Chwycił ją za ramiona i zaczaj potrząsać. - Do diabła, Antonio, czy myślisz, że mogę spokojnie patrzeć na to, co miłość do mnie zrobiła z twego życia? - Mówisz tylko o mnie - odezwała się cichym głosem. - A cóż miłość uczyniła z tobą? Puścił ją i cofnął się o krok. - Zabija mnie. Antonia skinęła głową, jakby wreszcie usłyszała rozsądne słowa. - Cóż więc powinniśmy zrobić? - Uporządkować na nowo swoje życie i wrócić do dawnych przyzwyczajeń. Patrzyła na niego. - I zapomnimy...? Teraz Ross zamknął oczy. Teraz on musiał wziąć głęboki oddech. - Nie - powiedział po chwili. - Nigdy nie zapo mnimy. - Jeśli pozwolisz, chciałabym teraz zostać sama. Antonia wyglądała, jakby ją ktoś uderzył.
142
144
DUMA I OBIETNICA
- Już nie masz mi nic więcej do powiedzenia, prawda? - Nie. - Mimo wszystko czekał, aż Antonia coś jeszcze powie, ale dziewczyna odwróciła się do niego tyłem. Musiała być sama, by jakoś pogodzić się z tym, co ją spotkało. Ross miał nadzieję, że pewnego dnia Antonia zrozumie, że chodziło mu o jej dobro. Może mu wtedy przebaczy. Po chwili odwrócił się i poszedł ścieżką w stronę domu. Na tarasie zatrzymał się. - Antonio? Nawet nie popatrzyła na niego. Chciał jej powiedzieć jeszcze raz, że ją kocha, że zawsze będzie ją kochał, że jest mu przykro. Zamiast tego rzekł tylko: - Żegnaj. Nie czekał na odpowiedź. Antonia nie lubiła pożegnań. Zima - Jak on się czuje? - Dare, jeśli chcesz wiedzieć, jak się czuję, to pytaj mnie, a nie Martę. Marta wycofała się szybko z pokoju, a Dare popatrzył na brata. Ross wychudł, posiwiał, postarzał się. - Jacinda przysyła mnie, żebym przyprowadził cię na obiad. Nie możesz odmówić. Tyler i bliźnięta nie widzieli cię tak długo, a twoja ulubiona szwagierka tęskni za tobą. - Dzięki za zaproszenie. - Ross uśmiechnął się lekko. - Ale nie nabierzecie mnie. - Czemu mielibyśmy cię nabierać?
DUMA I OBIETNICA
145
- Dare, wiem, że w Atlancie będzie premiera najnowszego filmu Antonii. Wiem też, że Antonia przyjedzie. Wiem, że jedziesz tam z Jacindą i dziećmi. Bawcie się dobrze. I nie mówmy już o tym. - Nie spotkasz się z nią? - Nie mogę. - Jeśli kochasz ją tak bardzo, że nie chcesz się z nią nawet spotkać, to dlaczego się rozstaliście? Przecież ona też cię kocha. Unieszczęśliwiasz was obydwoje. Jesteś uparty jak Szkot. - Tak jest lepiej. - Jeśli tak jest lepiej, to nie chciałbym poznać gorszej wersji. - Antonia z pewnością zdobędzie w tym roku Oskara. - W głosie Rossa brzmiała duma. Pierwszy raz od wielu miesięcy okazał jakieś uczu cia. - Mam nadzieję - odezwał się ostro Dare. - Może ogrzeje ją to w samotne noce. - Znajdzie sobie kogoś. - Czyżby? Ty też? - Dare przysunął się bliżej. Kochał swego brata, ale był na niego tak wściekły, że miał ochotę go uderzyć. - Powiedz mi, Ross, kto dał ci prawo odgrywać rolę Boga? - Przecież ja... - Posłuchaj. - Dare nie zwracał uwagi na wyraz twarzy Rossa. - Mówiłeś, że Antonia ma prawo wyboru. Tak zawsze mówiłeś. I nagle pozbawiłeś ją tego prawa. - Nie zrobiłem tego - wyszeptał Ross. - Zrobiłeś. Z całym okrucieństwem. - Dare, ja przecież nie chciałem... Brat położył mu dłoń na ramieniu. - Nie mnie powinieneś się tłumaczyć. Przemyśl to.
146
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
Na razie powiem Jacindzie, że nie pojedziesz do Atlanty i że nie przyjdziesz dziś do nas na obiad.
Nagle zdała sobie sprawę ze spojrzeń i szeptów. Uniosła wysoko głowę. Koniec pożegnania. Ze złamanym sercem wyszła, by zacząć samotne życie.
Kremowy obrus błyszczał w blasku świec. W wa zonie stały kremowe kwiaty. Antonia napiła się wi na. Potem popatrzyła na ciemne niebo. Nie zauwa żyła kelnera, nie słyszała jego pytań. Nie zwracała uwagi na szmer głosów, który ją otaczał. Myślami tonęła w świecie, który stał się jedynie wspomnie niem. Po chwili powróciła do rzeczywistości. Czekała na próżno. Westchnęła ze smutkiem i wstała. Podeszła do marmurowego blatu, chcąc podzięko wać przyjaciółce. - On przyjdzie - mówiła Madame Zara. - Nie. - Szare oczy błyszczały, ale nie było w nich łez. Palce starej kobiety dotknęły blizny na skroni Antonii. - Przyjdzie. Jest to tak pewne jak ten znak twojego męstwa. Mówiła coś jeszcze, ale Antonia jej nie słuchała. Było to zbyt bolesne. Madame Zara na pewno chciała jak najlepiej, ale Antonia nie mogła już tego znieść. - On nie wróci - powiedziała. - To było moje pożegnanie. Jutro zaczynam życie na nowo. Pożegnała się i odeszła. W drzwiach zatrzymała się na chwilę, aby spojrzeć jeszcze raz dokoła. Westchnęła głęboko i poczuła zapach kwiatów. Konwalie. Ulubio ne kwiaty Rossa. Ross. Pokój rozpłynął się. Widziała dogasające ognisko, słyszała śmiech ukochanego mężczyzny, a jego ramio na chroniły ją od zimna. Wszystko to już minęło. Ross już nigdy jej nie obejmie.
147
DUMA I OBIETNICA
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Kolejna wiosna - Hej, młoda damo! Dlaczego bawisz się z Solitą, zamiast przygotowywać się w Beverly Hills do wielkiej uroczystości? - Mam jeszcze dużo czasu, Tex. - Antonia w dal szym ciągu czyściła klacz. Uśmiechnęła się do niego promiennie. Tex, mimo bogactwa, lubił ubierać się jak kowboj i krzątać po stajni. Kupił ją wiele lat temu i dzięki swojemu instynktowi hodowcy stał się bogaty i wpły wowy. Od czasu gdy Antonia zamieszkała na pustyni, zostali przyjaciółmi. - Uroczystość się zbliża. - Tex Blackwell nie poddawał się łatwo. - Zostały tylko trzy dni. Powinnaś wrócić do swojego mieszkania w mieście i zająć się sobą. Zamiast tego jeździsz konno po pustyni albo siedzisz godzinami w stajni, a potem piszesz coś do rana. Antonia roześmiała się i popatrzyła na swój strój - dżinsy i podkoszulek. - Jednym słowem, uważasz, że powinnam się prze brać. - To by ci nie zaszkodziło. Prawdę mówiąc i tak uważam, że jesteś najpiękniejsza w tym stroju, ale jest sobota. Powinnaś wyglądać rewelacyjnie. Słuchaj, ktoś mógłby pomyśleć, że ta nagroda nic dla ciebie nie znaczy.
149
- Jeszcze jej nie dostałam. - Dostaniesz. Zabierzesz ją ze sobą do domu. -Tex zsunął kapelusz na tył głowy i popatrzył na nią. - Lepiej by było, gdybyś przyprowadziła do domu prawdziwego gorącokrwistego mężczyznę. Takiego jak ten przystojniaczek ze wschodu. - Przestań, Tex, bo pożałuję, że ci o nim wspo mniałam. - Antonia znowu zajęła się koniem i miała nadzieję, że Tex nie będzie dalej rozwijał tego tematu. Ale nie należał on do osób taktownych. - Wspomniałaś! Zanudziłaś mnie na śmierć. Koszu lę miałem mokrą od twoich łez, a ten koń mało nie padł, bo próbowałaś wyrzucić z pamięci tego typa. - To już minęło. - Tak. Potrafisz teraz lepiej ukrywać ból. Ale w głębi serca czujesz się tak samo nieszczęśliwa jak przed paroma miesiącami. Nawet pisanie ci nie poma ga. Antonia przestała szczotkować Solitę i oparła gło wę o jej szyję. - Czy to jest aż tak widoczne? - Dla tych co potrafią patrzeć, tak - zauważył Tex, a potem dodał szorstko: - Potrzeba ci czegoś więcej w życiu niż role filmowe, koń czy stary Teksańczyk. Solita parsknęła, by zwrócić na siebie uwagę An tonii, i dziewczyna znowu zaczęła ją szczotkować. - Chcesz powiedzieć, że nie powinnam ukrywać się dłużej i muszę coś zrobić z moim życiem? -Takie jest moje zdanie. Zastanów się, co przywio dło cię tutaj. Dlaczego nazwałaś konia: Solita? - Parsk nął zupełnie jak klacz. - To po łacinie oznacza samotność. - Uważaj, Tex. Nie powinieneś ujawniać swego wykształcenia, stary oszuście. To zmieni wyobrażenie o tobie. - Nawet w najtrudniejszych momentach
150
DUMA I OBIETNICA
przyjaciel, którego poznała na pustyni, mógł doprowa dzić ją do śmiechu. Tym razem Tex nie uśmiechnął się do niej. - Najgorsi są tacy, którzy oszukują samych siebie. Pomyśl o tym. - Skłonił się grzecznie. - Do zobaczenia na uroczystości. - Ukłonił się jeszcze raz i odszedł. W godzinę później Antonia pakowała swoje rzeczy i kiedy złapała się na tym, że po raz trzeci wkłada do torby dżinsy, usiadła i zaczęła się zastanawiać. Co stało się z czarującą Antonią? Przecież nie ona mieszkała na pustyni. Może umarła w ośnieżonych górach? Wiedziała jednak, że zaczęła się zmieniać dużo wcześniej. Życie aktorki rozczarowało ją. Desperacja powodowała stresy i zmęczenie. - Nie chciałam się do tego przyznać. Byłam zbyt ambitna i dumna. Tex miał rację. Musiała czymś wypełnić swoje życie. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy z tego, że zależy to tylko od niej. - Chcę tego. A jeśli chcę, to dam sobie radę. Przeszła przez pokój pewnym krokiem. Wzięła z podłogi spodnie oraz plik papierów z biurka i włożyła je do torby. - Widziałeś to? - Dare rzucił na biurko Rossa kilka czasopism. -Tak. Antonia jak zwykle wygląda pięknie. - Ross nawet nie podniósł wzroku znad papierów. - Hej, braciszku, ktoś mógłby pomyśleć, że nie możesz znieść jej widoku. Ross odłożył kartę i spojrzał na Dare'a. - Nie mogę. - Nie musiał nawet dodawać, że nie może też spać ani jeść i że radość zniknęła z jego życia. - To kara za to, że bawiłem się w Boga. Dare postanowił nie reagować na ostatnią uwagę.
DUMA I OBIETNICA
151
- Z tego, co czytałem, wynika, że powinna zdobyć Oskara. - Zasługuje na to. - Będzie to dla niej bardzo ważna chwila. Ale Jacinda martwi się o nią. Antonia dzwoniła do niej wczoraj i była bardzo przygnębiona. Jacinda i ja wiemy, jak jej pomóc. Weź to. - Dare pochylił się nad biurkiem i włożył kopertę do kieszeni fartucha Rossa. -1 jeszcze słowa, które powtarzała babcia: „Najwięk szy triumf jest nic niewart bez miłości". Nasza babcia była mądrą kobietą. Przemyśl to. Wykorzystaj. I uszczęśliw Antonię. - D a r e uśmiechnął się serdecznie do brata i poklepał go po ramieniu. - Muszę lecieć. Bliźnięta mają „wiatrową ospę" i muszę pomóc Jacindzie. - Poczekaj. - Ross podniósł się z krzesła, ale Dare już wyszedł. - „Wiatrowa ospa" - burknął pod nosem. - Nowa choroba. A potem wrzasnął: - Marta! - Jestem - odezwała się pielęgniarka. - Nie musi pan tak krzyczeć. - Był tu Dare. -Tak. - Widziałaś go? -Aha. - Może ty mi powiesz, skąd się wzięła „wiatrowa ospa". - To proste. Tyler tak mówi. - Bliźnięta mają wietrzną ospę? - Przecież przepisał im pan coś przeciwko swędze niu. - Naprawdę? - Wczoraj. - Zobaczył dziwny wyraz twarzy Marty. Ross przesunął ręką po włosach.
DUMA I OBIETNICA
DUMA I OBIETNICA
- Chyba zapomniałem. - Tak, zapomniał pan - odezwała się surowym tonem. -Jeżeli nie ma pan innych poleceń, to już pójdę. - Dziękuję, Marto. - Znowu został sam jak co wieczór. W domu też czekała na niego samotność. A twarz, którą widział bez przerwy, patrzyła teraz na niego z okładek czasopism. Nie jest szczęśliwa. Wziął gazetę do ręki. Antonia uśmiechała się do niego, ale oczy miała smutne. Dlaczego? Przecież osiągnęła szczyt swoich marzeń. Powinna być szczęś liwa. Patrzył na inne zdjęcia. Na każdym miała smutne oczy. „Bez miłości nawet największy triumf nie jest nic wart". „Jacinda i ja wiemy, jak jej pomóc". Ross przypomniał sobie o kopercie. Otworzył ją. Był w niej bilet na poranny lot do Kalifornii. - Do diabła! Już za późno. - Zgniótł bilet i wrzucił go do popielniczki. Niczego nie mógł już zmienić. Zakrył twarz dłońmi. Bolała go głowa. Za dużo pracował, za mało spał. Żył jak w malignie. A może... Wyjął bilet i rozprostował go. Przecież może polecieć do Kalifornii. Może z daleka towarzy szyć Antonii w tej szczególnej chwili.
Publiczność oszalała. Antonia siedziała osłupiała. -A ja nie wierzyłam -szepnęła. A potem śmiejąc się i płacząc objęła swego towarzysza i pocałowała go w pomarszczony policzek. - Wiedziałem, kotku. Jeśli na tym świecie jest sprawiedliwość, to musiałaś wygrać. - Tex, elegancki, w wieczorowym ubraniu, podał jej rękę i pomógł wstać. - Idźże, dziewczyno. Czeka na ciebie twoje całe życie. - Moje życie? - Właśnie tak - potwierdził. - Idź. Wśród oklasków weszła na podium. Była cza rująca, w połyskującej sukni, z włosami opadają cymi na ramiona. Przez chwilę w milczeniu przy glądała się widowni, a potem powiedziała cichym głosem: - Nie wiem, czy na to zasłużyłam. - Nie mogła mówić dalej, bo oklaski zagłuszały jej słowa. Po chwili kontynuowała: -Cóż mogę powiedzieć oprócz tego, że bardzo wam dziękuję. Kiedy szłam tutaj, stary przyja ciel powiedział mi, że całe moje życie jest przede mną. Dziękuję wam raz jeszcze. - Objęła statuetkę dłońmi. - I chcę się z wami pożegnać. Nikt się nie poruszył, nie odezwał. Antonia patrzyła na zaskoczoną publiczność. Pośród nieruchomych widzów dojrzała kogoś znajomego. Ciemnowłosy mę żczyzna, wysoki, przystojny, w nienagannie skrojo nym ubraniu. On dobrze wiedział, jakiego wyboru dokonała. - Ross! - Antonia była równie zaskoczona jak publiczność. Był tutaj Ross. Jej życie na nią czekało. Zapomniała, co miała jeszcze powiedzieć. Zaczęła iść, potem, gdy zobaczyła, że Ross się zbliża, biec. Po chwili była już w jego ramionach. Czuła jego usta na swoich i po raz pierwszy od wielu miesięcy była
152
Nadszedł wreszcie ten decydujący moment. Pub liczność zamarła. Tylko kamery przesuwały się po wybranych twa rzach, chcąc uchwycić wyraz radości lub rozczarowa nia. Okazała kobieta w błyszczącej sukni otworzyła kopertę. Zapadła cisza. - W tym roku nagrodę dla najlepszej aktorki otrzymuje - pochyliła się do mikrofonu - Antonia Russell, za rolę w filmie „W mocy nieznajomego".
153
154
DUMA I OBIETNICA
szczęśliwa. Kiedy Ross wypuścił ją z objęć, pogłaskała go po twarzy. - Jesteś! To nie sen! Kto...? - Ktoprzemówił mi do rozumu? Dare, który dał mi bilet na samolot, i Tex, który przysłał mi bilet na uroczystość. - Tex? Znasz Texa? - Poznałem go dwa dni temu. Ma wielki dar przekonywania. - Powiedział, że całe życie czeka na mnie. On wie, że ty jesteś moim życiem. Ross chciał jej znowu dotknąć, ale powstrzymał się. - Chodźmy stąd. Chcę się z tobą kochać. - Tak! Tak! Potem opowiem ci o wszystkim. Ujął jej rękę i wśród oklasków wstającej z miejsc publiczności wyprowadził ją z sali. Antonia wstała z łóżka, włożyła jedwabny szlafrok i podeszła do okna. W świetle księżyca beton nabierał upiornych barw, niebieska woda połyskiwała w base nie, a przycięte drzewa wyglądały jak strażnicy. Ross objął ją i przytulił do siebie. Całował jej włosy i trzymał mocno w ramionach. Oparła się o niego i pocałowała go w szyję. - Zapomniałam, jak cicho poruszają się ludzie z lasu. - Nie muszę żyć w lesie, Antonio. Może w Beverly Hills przyda się kolejny pediatra. -Co? - Powiedziałem, że nie muszę żyć w lesie. - Słyszałam. Co ci przyszło do głowy? - Bo ty jesteś tu. Tu jest twoje miejsce. Chcę być częścią twojego życia. - Ja już się z tym wszystkim pożegnałam. Ross przesunął dłonią po jej włosach.
DUMA I OBIETNICA
155
- Nie musisz tego robić. Antonia wysunęła się z jego objęć. Kiedy była przy nim, nie potrafiła myśleć logicznie. Kiedyś bardzo pragnęła takiego życia. Teraz już jej na tym nie zależało. Ale sprawiała jej przyjemność myśl, że Ross chciał się dla niej poświęcić. Nie chciała, żeby został pediatrą w Beverly Hills. Pragnęła, aby był taki jak w Madison i w dolinie Orelii. - Może moglibyśmy mieszkać tutaj? - wskazała ręką swoje mieszkanie. - Jeśli chcesz. - Znienawidziłbyś ten dom. - Nie jest taki najgorszy. Wyglądał jak mały chłopiec złapany na kłamstwie. Roześmiała się. -Ten dom jest okropny. Ja już nie chcę tu mieszkać. - Czego chcesz, Antonio? Nie możesz zrezygno wać z tego, co zdobyłaś takim wysiłkiem. Szczegól nie teraz. - Mogę. I już to zrobiłam. Pytałeś, czego pragnę? Chcę wrócić do domu. - Do domu? - Ross zauważył w jej twarzy coś nowego: pewność siebie i spokój. - Gdzie jest ten dom? -Tam, gdzie ty jesteś. Gdzie mogę zasypiać i budzić się przy tobie. Gdzie będziesz taki, jakim cię pokocha łam. - Madison? - Madison. Nasze dzieci będą rosnąć razem z dzie ćmi Jacindy i Dare'a. Będziemy rodziną. - Dzieci? - zdziwieniu nie było końca. - Tak. - Antonia śmiała się z niego. - Chcesz mieć dzieci? - Ross patrzył na nią badaw czo. - Ty tego naprawdę chcesz? - Kochanie!
156
DUMA I OBIETNICA
- To nie będzie takie proste. Nie możesz tak zwyczajnie odejść i zrezygnować z kariery. - Mogę! Muszę! To życie nie było dla mnie od powiednie, jeszcze zanim cię pokochałam. - Może masz rację - potrafił zaakceptować ten argument. - Może ta praca nie jest dla ciebie od powiednia, ale masz za dużo energii, aby siedzieć bezczynnie. -Mogę robić tyle innych rzeczy. I z pewnością będę coś robić. Ale nie teraz. Musimy nadrobić te sześć miesięcy. - Uśmiechnęła się do niego. - Wolałabym teraz odłożyć naszą dyskusję na później. - Jeszcze jedno pytanie. - Dobrze - westchnęła z rezygnacją. - Ale tylko jedno. - Wyjdziesz za mnie, Antonio? Odpowiedziała mu pocałunkiem, a potem wrócili do łóżka. Pewnego dnia pokaże mu rękopis. Piękne słówka, jak je nazywał Tex, pisane, by pomóc sobie, stały się nowym celem w jej życiu. Ciekawszym niż aktorstwo. Ten dzień kiedyś nadejdzie. Wtedy odwiedzą Texa, Madame Zarę i Orelię, by im podziękować. Teraz chciała tylko kochać Rossa. - Teraz - wyszeptała - i na zawsze.