JAMES DASHNER Amerykański autor, którego seria Więzień Labiryntu przebojem wdarła się na listy bestsellerów na całym świecie. Swoim rozmachem i wizją ...
19 downloads
22 Views
2MB Size
JAMES DASHNER Amerykański autor, którego seria Więzień Labiryntu przebojem wdarła się na listy bestsellerów na całym świecie. Swoim rozmachem i wizją świata jest porównywana do Igrzysk Śmierci czy serii Gone. Prawa do trylogii Więzień Labiryntu zostały sprzedane do ponad 20 krajów, a wytwórnia 20th Century Fox pracuje właśnie nad wersją filmową książki. Zanim James Dashner odniósł międzynarodowy sukces trylogią Więzień Labiryntu napisał kilka serii dla młodszych czytelników. Mieszka w South Jordan City w stanie Utah z żoną i czwórką dzieci.
JAMES DASHNER
LEK NA ŚMIERĆ Tłumaczenie Agnieszka Hałas
Ta książka jest dla mojej mamy -najlepszego człowieka, jaki kiedykolwiek żył.
To zapach zaczął powoli doprowadzać Thomasa do szaleństwa. Nie pozostawanie w izolacji przez ponad trzy tygodnie. Nie białe ściany, sufit i podłoga. Nie brak okien ani tez fakt, że nigdy nie wyłączali świateł. Nic z tych rzeczy. Zabrali mu zegarek; trzy razy dziennie serwowali mu dokładnie taki sam posiłek- gruby plaster szynki, puree z ziemniaków, surowe marchewki, kromka chleba, woda- nigdy nic do niego nie mówili, nigdy nie wpuścili nikogo innego do pomieszczenia, gdzie przebywał. Żadnych książek, żadnych filmów, żadnych gier. Całkowita izolacja. Już od ponad trzech tygodni, choć zaczął wątpić w swe wyliczenia, gdy chodzi o upływ czasu – a te bazowały wyłącznie na instynkcie. Próbował zgadywać, kiedy zapadała noc, i spać tylko tyle, ile wydawało się normalne. Posiłki pomagały w tym, choć miał wrażenie, że nie pojawiają się regularnie. Tak jakby chciano, żeby czuł się zdezorientowany. Sam. W pokoju o ścianach obitych gąbką, pozbawionym kolorów – jedynymi wyjątkami były mała, niemal schowana toaleta z nierdzewnej stali w rogu oraz stare drewniane biurko, z którego Thomas nie miał żadnego pożytku. Sam w nieznośnej ciszy, z nieograniczoną ilością czasu na myślenie o chorobie, która w nim tkwiła. Pożoga, ten milczący, podstępny wirus, który powoli odbierał wszystko, co nadawało człowiekowi człowieczeństwo. Nic z tego nie sprawiło, by odszedł od zmysłów. Ale śmierdział, i z jakiegoś powodu to działało mu na nerwy tak dotkliwie, jakby fetor wrzynał się niczym ostry drut w solidny blok jego zdrowia psychicznego. Nie pozwalali mu na prysznic ani na kąpiel; odkąd się tu zjawił, nie dali mu ubrania na zmianę ani niczego, czym mógłby się umyć. Wystarczyłaby choćby szmatka; mógłby ją zamoczyć w wodzie, którą dawali mu do picia, i przynajmniej przetrzeć twarz. Ale nie miał nic oprócz brudnej odzieży, tej samej, w którą był ubrany, kiedy go zamykali. Nie dysponował nawet posłaniem – sypiał zwinięty w kłębek, z tyłkiem wciśniętym w róg pokoju, obejmując się ramionami, próbując zatrzymać każdą odrobinę ciepła, często dygocząc. Nie wiedział czemu smród wydzielany przez jego własne ciało przerażał go najbardziej. Może już samo to było sygnałem, że mu odbiło. Ale z jakiegoś powodu brak higieny wwiercał się w jego umysł, wywołując okropne myśli. Jakby gnił, rozkładał się, jakby jego wnętrzności stawały się równie plugawe, jak plugawa wydawała się jego skóra. To właśnie go martwiło, nawet jeśli obawy wydawały się irracjonalne. Dostawał mnóstwo jedzenia i akurat tyle wody, żeby ugasić pragnienie; miał mnóstwo czasu na wypoczynek i trenował, na ile mógł to robić w małym pomieszczeniu, często godzinami
biegając w miejscu. Logika podpowiadała mu, że brud nie ma nic wspólnego z tym, czym twoje serce jest sprawne albo jak funkcjonują twoje płuca. Mimo to jego umysł zaczynał wierzyć, że nieustająco wydzielany przez jego ciało smród oznacza nadciągającą pędem śmierć, która rychło pochłonie go w całości. Te mroczne myśli sprawiały z kolei, że zaczynał się zastanawiać, czy może Teresa mimo wszystko mówiła prawdę wtedy, kiedy ostatnio rozmawiali, kiedy powiedziała, że jest już dla Thomasa za późno i że Pożoga rozwinęła się u niego w szybkim tempie, że zaczął wariować i stał się niebezpieczny. Że już postradał zmysły, zanim znalazł się w tym okropnym miejscu. Nawet Brenda ostrzegała go, że będzie źle. Może obie miały rację. A prócz tego wszystkiego czuł niepokój o przyjaciół. Co się z nimi stało? Gdzie byli? Co robiła z ich umysłami Pożoga? Po wszystkim, przez co zmuszeni byli przejść, czy czekał ich taki właśnie koniec? Nadpełzła wściekłość. Niczym drżący szczur szukający odrobiny ciepła, okruszka żywności. I z każdym mijającym dniem w chłopaku narastał gniew, tak potężny, że Thomas czasami przyłapywał się na tym, iż dygocze niepohamowanie, zanim udawało mu się ten gniew z powrotem okiełznać i stłumić. Nie chciał, by to uczucie zupełnie go opuściło; chciał je tylko przechowywać w sobie i pozwalać, by narastało. Czekać na odpowiedni czas, odpowiednie miejsce, by je wyzwolić. To DRESZCZ zrobił mu to wszystko. DRESZCZ wziął jego życie oraz życia jego przyjaciół i wykorzystywał je do takich celów, do jakich uznał za stosowne. Bez względu na konsekwencje. I zapłacą za to. Thomas przysięgał to sobie tysiąc razy na dzień. Rozmyślał o tych wszystkich rzeczach, siedząc oparty plecami o ścianę, twarzą do drzwi – i do brzydkiego, drewnianego biurka, które stało przed nim – wedle swojej rachuby, późnym rankiem dwudziestego drugiego dnia pobytu w białym pokoju. Zawsze to robił – po zjedzeniu śniadania, po ćwiczeniach. Mając nadzieję, wbrew wszystkiemu, że drzwi się otworzą – naprawdę otworzą na oścież – całe drzwi, nie tylko wąski otwór u dołu, przez który wsuwano posiłki. Sam już próbował je otworzyć niezliczoną ilość razy. A szuflady biurka były puste, nie znajdowało się w nich nic prócz zapachu pleśni i cedrowego drewna. Thomas zaglądał do nich co rano, na wypadek, gdyby coś się tam w magiczny sposób pojawiło, gdy spał. Takie rzeczy czasem się zdarzały, gdy miałeś do czynienia z DRESZCZem. Siedział więc, gapiąc się na te drzwi. Czekając. Białe ściany i cisza. Smród jego własnego ciała. Siedział i rozmyślał o przyjaciołach – o Minho, Newcie, Patelniaku, o tych nielicznych pozostałych Streferach, którzy jeszcze żyli. O Brendzie i Jorge, którzy zniknęli gdzieś po tym, jak grupa została uratowana przez gigantyczny góro lot. O Harriet i Sonyi, o reszcie dziewczyn z Grupy B, o Arisie. O Brendzie i jej ostrzeżeniu po tym, jak po raz pierwszy się ocknął w białym pokoju. Jakim sposobem przemówiła w jego myślach? Czy była po jego stronie, czy też nie? Ale przede wszystkim rozmyślał o Teresie. Nie potrafił wyrzucić jej z pamięci, choć z każdą upływającą chwilą nienawidził jej troszeczkę bardziej. Ostatnie słowa, jakie do niego powiedziała, brzmiały: DRESZCZ jest dobry, i bez względu na to, czy było to słuszne, czy
nie, Thomasowi stopniowo zaczęła się wydawać uosobieniem tych wszystkich strasznych rzeczy, które ich spotkały. Za każdym razem, gdy o niej myślał, wrzała w nim wściekłość. Może cały ten gniew był ostatnim, o jeszcze chroniło go przed popadnięciem w szaleństwo, gdy tak czekał. Jeść. Spać. Ćwiczyć. Pragnąć zemsty. Spędziła tak jeszcze trzy dni. Sam. Dwudziestego szóstego dnia drzwi się otworzyły.
Thomas wyobrażał to sobie niezliczoną ilość razy. Co zrobi, co powie. Jak skoczy naprzód, obali tego, kto wszedł, po czym rzuci się do ucieczki, będzie pędzić, ucieknie. Ale te myśli były niemalże bardziej rozrywką niż czymkolwiek innym. Wiedział, że DRESZCZ nie pozwoli, by coś takiego miało miejsce. Nie, będzie musiał zaplanować każdy szczegół, zanim zacznie działać. Kiedy to się naprawdę stało – kiedy te drzwi odemknęły się z cichym „puff” i zaczęły się otwierać coraz szerzej – Thomasa zaskoczyła jego własna reakcja; nie zrobił nic. Cos powiedziało mu, ze miedzy nim a biurkiem pojawiła się niewidzialna bariera – taka sama, jak w dormitoriach po opuszczeniu Labiryntu. Czas na działanie jeszcze nie nadszedł. Jeszcze nie. Chłopak poczuł zaledwie najlżejszy ślad zaskoczenia, Ledy do pokoju wszedł Szczurowaty – typ, który wtedy poinformował Streferów o ostatniej próbie, w której zmuszeni byli uczestniczyć, wędrując przez Pogorzelisko. Ten sam długi nos, te same łasicze oczka; te tłuste włosy, zaczesane na widoczną wyraźnie łysinę zajmującą pół jego głowy. Ten sam kretyński biały garnitur. Facet wyglądał jednak na bledszego niż wtedy, kiedy Thomas widział go ostatnim razem, w zgięciu łokcia trzymał grubą teczkę wypełnioną tuzinami pogniecionych, niedbale upchniętych papierów, a za sobą ciągnął krzesło o prostym oparciu. - Dzień dobry, Thomas – powiedział, skinąwszy sztywno głową. Nie czekając na odpowiedź, zamknął drzwi, postawił krzesło za biurkiem i usiadł. Położył teczkę przed sobą, otworzył ją i zaczął przeglądać zawartość. Kiedy znalazł to, czego szukał, przestał i położył dłonie na górnej części teczki. Potem błysnął zębami w parodii uśmiechu, kierując spojrzenie na Thomasa. Kiedy Thomas wreszcie się odezwał, uświadomił sobie, że nie robił tego od tygodni, i głos, który wydobył się z jego gardła, bardziej przypominał skrzeczenie. - Będzie dobry tylko pod warunkiem, że mnie wypuścicie. Mina mężczyzny nie zmieniła się ani o włos. - Tak, tak, wiem. Nie ma potrzeby się martwic; dzisiaj usłyszysz mnóstwo dobrych wieści. Wierz mi. Thomas zastanowił się nad tym, czując wstyd, że pozwolił aby te słowa dały mu nadzieję, choćby tylko na sekundę. Do tej pory powinien już znać prawdę. - Dobrych wieści? Czy nie wybraliście nas dlatego, że uważaliście nas za inteligentnych?
Szczurowaty milczał przez kilka sekund, zanim przemówił. - Inteligentnych, tak. Aczkolwiek były też ważniejsze powody. – Zrobił pauzę i zmierzył Thomasa wzrokiem, po czym kontynuowała. – Czy sądzisz, że wszystko to sprawia nam frajdę? Sądzisz, że z radością patrzymy, jak cierpcie? Wszystko to miało swój cel, i już niedługo zrozumiesz, o co chodziło! – Mówił coraz głośniej, a ostatnie słowa praktycznie wykrzyczał, czerwieniejąc na twarzy. - Spoko – odparł Thomas, czując się odważniejszy z każdą minutą. – Wylaksuj, staruszku. Wyglądasz, jakbyś był trzy kroki od zawału serca. – Pozwolenie, by wylały się z niego takie słowa, sprawiło mu przyjemność. Mężczyzna podniósł się z krzesła i pochylił, opierając się o biurko. Żyły na jego szyi nabrzmiały niczym postronki. Powoli usiadł z powrotem, kilka razy głęboko zaczerpnął tchu. - Myślałby kto, że prawie cztery tygodnie w tym białym pudle powinny nauczyć chłopca pokory. Ale ty sprawiasz wrażenie bardziej aroganckiego niż kiedykolwiek. - Więc co, zamierzasz mi powiedzieć, że jednak nie zwariowałem? Nie jestem zarażony Pożogą, nigdy nie byłem? – Thomas nie mógł się powstrzymać. Narastała w nim wściekłość, aż poczuł się tak, jakby miał zaraz eksplodować. Zmusił się jednak, by mówić spokojnie. – To właśnie utrzymało mnie przy zdrowych zmysłach; w głębi duszy wiem, że okłamaliście Teresę, że to tylko kolejny z waszych testów. Więc co mnie teraz czeka? Wyślecie mnie na pikolony księżyc? Każecie przepłynąć ocean w samych gatkach? – Uśmiechnął się dla większego efektu. W czasie tej tyrady Szczurowaty wpatrywał się w Thomasa oczami bez wyrazu. - Skończyłeś? - Nie, nie skończyłem. – Od tylu dni czekał na okazję, żeby przemówić, lecz teraz, gdy w końcu nadeszła, w głowie miał pustkę. Zapomniał wszystkie scenariusze, które wcześniej tak pieczołowicie opracowywał w myślach. – Ja… chcę, żebyś mi wszystko powiedział. Teraz. - Och, Thomas. – Szczurowaty powiedział to cicho, jakby obwieszczał cos smutnego małemu dziecku. – Nie okłamaliśmy cię. Owszem, jesteś zarażony Pożogą. Thomasa zbiło to całkowicie z tropu; jego wściekłość przeciął zimny dreszcz. Czy Szczurowaty kłamał nawet teraz? Jednakże chłopak wzruszył ramionami, jakby usłyszał coś co podejrzewał od samego początku. - No cóż, jeszcze nie zacząłem wariować. – W którymś momencie, po cały czasie, jaki spędził na Pogorzelisku, przebywając w towarzystwie Brendy, otoczony przez Poparzeńców, pogodził się z faktem, że kiedyś zarazi się wirusem. Powtarzał sobie jednak, że póki co nic mu nie jest. Wciąż pozostaje zdrów na umyślę. I chwilowo tylko to się liczyło. Szczurowaty westchnął. - Nie rozumiesz. Nie rozumiesz tego, co przyszedłem ci powiedzieć.
- Czemu miałbym wierzyć w choćby jedno słowo, jakie pada z twoich ust? Jak w ogóle możecie tego oczekiwać? Thomas uświadomił sobie, że zerwał się na nogi, chociaż nie pamiętał, kiedy to zrobił. Pierś falowała mu od gwałtownych oddechów. Musiał się opanować. Spojrzenie Szczurowatego było zimne, oczy miał jak czarne jamy. Bez względu na to, czy ten człowiek go okłamywał, Thomas wiedział, że musi go wysłuchać do końca, jeśli chce się kiedykolwiek wydostać z białego pokoju. Zmusił się, by oddychać wolniej. Czekał. Po kilku minutach milczenia jego gość znów zaczął mówić. - Wiem, że cię okłamaliśmy. Wielokrotnie. Robiliśmy różne okropne rzeczy tobie i twoim przyjaciołom. Ale wszystko to było częścią planu, w którym nie tylko zgodziłeś się uczestniczyć, ale też pomogłeś go urzeczywistnić. Zmuszeni byliśmy posunąć się nieco dalej niż początkowo mieliśmy nadzieję, nie ma co do tego wątpliwości. Jednakże wszystko przez cały czas odbywało się zgodnie z duchem tego, co zaplanowali Stwórcy – tego, co ty zaplanowałeś na ich miejscu, po tym, jak zostali… usunięci. Thomas powoli potrząsnął głową; wiedział, że kiedyś działał wspólnie z tymi ludźmi, ale pomysł, by zmusić kogokolwiek do przejścia przez to, przez co przeszedł on sam, wydawał się niewyobrażalny. - Nie odpowiedziałeś mi. Jak w ogóle możesz oczekiwać, że uwierzę w cokolwiek, co mówisz? – Oczywiście nie przyznawał się, ile tak naprawdę pamięta. Choć okno na jego przeszłość pokrywała warstwa brudu, uniemożliwiająca dostrzeżenie czegoś więcej niż tylko niewyraźne urywki, wiedział, że współpracował z DRESZCZem. Wiedział także, że Teresa również z nimi współpracowała, i że oboje pomagali stworzyć Labirynt. Były też jeszcze inne przebłyski wspomnień. - Ponieważ, Thomasie, nie ma sensu utrzymywać cię w nieświadomości – odrzekł Szczurowaty. – Już nie. Thomas nagle poczuł zmęczenie, jakby wypłynęła z niego cała siła, pozostawiając go z niczym. Z głośnym westchnieniem osunął się na podłogę. Potrząsnął głową. - Nie wiem nawet, co to znaczy. – Jaki był sens w prowadzeniu rozmowy, gdy nie można było ufać słowom? Szczurowaty mówił dalej, lecz jego ton się zmienił; stał się mniej zdystansowany i kliniczny, a bardziej profesorski. - Oczywiście dobrze wiesz, że okropna choroba zżera umysły ludzi na całym świecie. Wszystko, co robiliśmy do tej pory, miało jeden i tylko jeden cel: przeanalizować wzory aktywności twojego mózgu i stworzyć z nich schemat. Zamysł jest taki, żeby wykorzystać ten schemat do stworzenia leku na Pożogę. Utracone życia, ból i cierpienie – znałeś stawkę, kiedy to wszystko się zaczęło. Wszyscy ją znaliśmy. Wszystko zostało zrobione po to, żeby zapewnić gatunkowi ludzkiemu możliwość przetrwania. I jesteśmy już bardzo blisko. Bardzo, bardzo blisko. Do Thomasa przy kilku okazjach powracały wspomnienia. Przemiana, sny, które przyśniły mu się od tamtej pory, ulotne przebłyski od czasu do czasu, niczym błyskawice
przelatujące przez jego umysł. A teraz, gdy słuchał, co mówi do niego człowiek w białym garniturze, czuł się tak, jakby stał nad urwiskiem, a wszystkie odpowiedzi miały lada chwila przypłynąć ku niemu z głębin przepaści, by mógł je zobaczyć w całej okazałości. Pragnienie, by pochwycić te odpowiedzi, było niemal zbyt silne, by mógł je powściągnąć. Jednakże zachowywał czujność. Wiedział, że był częścią tego wszystkiego, pomagał zaprojektować Labirynt, przejął kontrolę po tym, jak Stwórcy z pierwotnego zespołu postradali życie, i zadbał o to, by program kontynuowano z nowymi rekrutami. - Pamiętam wystarczająco dużo, by wstydzić się tego, co zrobiłem – przyznał. – Ale przeżyć całe to maltretowanie to zupełnie coś innego niż je zaplanować. To po prostu nie jest w porządku. Szczurowaty podrapał się po nosie, przesunął się na krześle. Coś, co Thomas powiedział, trafiło go w czuły punkt. - Zobaczymy, co będziesz myślał pod koniec dzisiejszego dnia, Thomas. Zobaczymy. Ale pozwól, że zadam ci pytanie: czy chcesz mi powiedzieć, że życie kilku osób nie jest warte poświęcenia po to, żeby ocalić niezliczoną liczbę innych? – Znów mówił z pasją, pochylając się. – To bardzo stary aksjomat, ale czy wierzysz, że cel może uświęcać środki? Kiedy nie ma się wyboru? Thomas tylko wpatrywał się w niego. Na to pytanie nie było dobrej odpowiedzi. Może Szczurowaty się uśmiechnął, ale wyglądało to bardziej jak drwiący grymas. - Thomas, pamiętaj tylko, że był czas, kiedy uważałeś, że tak. – Zaczął zbierać swoje papiery, jakby zamierzał wyjść, ale się nie poruszył. – Jestem tu po to, żeby ci powiedzieć, że wszystko jest przygotowane i dysponujemy prawie kompletem danych. Znajdujemy się na progu czegoś wielkiego. Gdy już uzyskamy nasz schemat, będziesz mógł do woli użalać się razem z przyjaciółmi nad tym, jacy byliśmy niesprawiedliwi. Thomas miał ochotę przerwać mężczyźnie szorstko. Powstrzymał się jednak. - W jaki sposób torturowanie nas prowadzi do tego schematu, o którym mówisz? Co może wysłanie grupy niechętnych temu nastolatków w okropne miejsca, patrzenie, jak część z nich umiera – co to wszystko może mieć wspólnego z wynalezieniem leku na jakąś chorobę? - Ma z tym wspólnego absolutnie wszystko. – Szczurowaty westchnął głęboko. – Chłopcze, wkrótce wszystko sobie przypomnisz, i przeczuwam, że będziesz żałował wielu rzeczy. Tymczasem jest coś, co powinieneś wiedzieć – może nawet przywróci ci to rozsądek. - Co niby takiego? – Thomas naprawdę nie miał pojęcia, co mężczyzna powie. Jego gość wstał, wygładził zgniecenia na spodniach i poprawił marynarkę. Potem splótł ręce za plecami. - Wirus Pożogi żyje we wszystkich częściach twojego ciała, lecz nie oddziałuje na ciebie w żaden sposób i nigdy nie będzie oddziaływał. Należysz do nadzwyczaj nielicznej grupy szczęśliwców. Jesteś odporny na Pożogę. Thomas przełknął, oniemiały.
- Na zewnątrz, na ulicach, takich jak ty nazywają Odporniakami – kontynuował Szczurowaty. – I naprawdę, naprawdę was nienawidzą.
Thomas nie był w stanie wykrztusić słowa. Mimo wszystkich kłamstw, jakie dotąd słyszał, wiedział, że to, co mu właśnie powiedziano, jest prawdą. Zestawione z jego niedawnymi doświadczeniami, po prostu zbyt dobrze pasowało do całości obrazu. On, a prawdopodobnie także pozostali Streferzy i wszyscy z grupy B, byli odporni na Pożogę. I właśnie dlatego wybrali ich, by wzięli udział w Próbach. Wszystko, co im zrobiono – każda okrutna sztuczka, każde oszustwo, każdy potwór umieszczony na ich drodze – wszystko to było częścią wymyślonego eksperymentu. I jakimś sposobem eksperyment ten miał doprowadzić DRESZCZ do leku. Wszystko pasowało. A co więcej – rewelacja ta pobudziła jego pamięć. Brzmiała znajomo. - Widzę, że mi wierzysz – powiedział w końcu Szczurowaty, przerywając przedłużające się milczenie. – Kiedy odkryliśmy, że istnieją tacy ludzie jak ty, zarażeni wirusem, lecz niewykazujący żadnych objawów, wyszukaliśmy najlepszych i najbystrzejszych spośród was. Tak właśnie narodził się DRESZCZ. Oczywiście niektórzy członkowie grupy wybranej do Prób nie są odporni, i zostali wybrani jako kontrole. Gry prowadzi się eksperyment, Thomasie, niezbędna jest grupa kontrolna. Jest potrzebna, żeby umieścić wszystkie dane w odpowiednim kontekście. Ostatnie słowa sprawiły, że serce Thomasa zamarło. - Kto nie jest… - To pytanie nie chciało się wydostać z jego gardła. Za bardzo bał się usłyszeć odpowiedź. - Kto nie jest odporny? – zapytał Szczurowaty, unosząc brwi. – Och, oni chyba powinni się tego dowiedzieć przed tobą, nie sądzisz? Ale wszystko po kolei. Chuchniesz jak trup sprzed tygodnia; najpierw zaprowadzimy cię pod prysznic i poszukamy jakichś świeżych ciuchów. – Z tymi słowami podniósł swoją teczkę i odwrócił się do drzwi. Miał już wychodzić, kiedy umysł Thomasa się zogniskował. - Czekaj! – krzyknął chłopak. Jego gość odwrócił się, by na niego spojrzeć. - Tak? - Tam na Pogorzelisku – dlaczego skłamaliście, że w bezpiecznej przystani będzie czekać lek? Szczurowaty wzruszył ramionami.
- Wcale nie uważałem, że to kłamstwo. Przechodząc przez Próby, docierając do bezpiecznej przystani, pomogliście nam zebrać więcej danych. I dzięki temu wynajdziemy lek. W końcu. Dla wszystkich. - A dlaczego mówisz mi to wszystko? Dlaczego teraz? Po co zamknęliście mnie tu na cztery tygodnie? – Thomas wskazał pokój, obity gąbka sufit i ściany, żałosny kibelek w kącie. Skąpe pozostałości jego wspomnień nie wystarczyły, żeby móc dojść, o co chodzi we wszystkich dziwacznych rzeczach, jakie z nim robiono. – Dlaczego okłamaliście Teresę, że zwariowałem i stałem się niebezpieczny, i przetrzymaliście mnie tutaj przez cały ten czas? Jaki może być tego sens? - Zmienne – odparł Szczurowaty. – Wszystko, co dotąd z tobą robiliśmy, zostało starannie wykalkulowane przez naszych psychów i lekarzy. Miało na celu stymulację odpowiedzi w strefie zagłady, którą uszkadza Pożoga. Badanie wzorów różnych emocji, reakcji i myśli. Sprawdzenie, jak działają w warunkach obecności wirusa, którym jesteś zarażony. Staraliśmy się zrozumieć, dlaczego u ciebie nie powoduje on zgubnych efektów. Wszystko sprowadza się do wzorów w strefie zagłady, Thomas. Do zmapowania twoich odpowiedzi kognitywnych oraz fizjologicznych, żeby stworzyć schemat działania potencjalnego leku. Chodzi o lek. - Czym jest strefa zagłady? – spytał Thomas, próbując sobie przypomnieć, lecz bez skutku. – Powiedz mi tylko tę jedną rzecz, to pójdę z tobą. - Ależ, Thomas – odparł mężczyzna. – Jestem zaskoczony, że po użądleniu przez Bóldożercę nie przypomniałeś sobie nawet tego. Strefa zagłady to twój mózg. To tam lokuje się wirus i zaczyna się namnażać. Im bardziej zainfekowana jest strefa zagłady, tym bardziej paranoiczne i gwałtowne staje się zachowanie zarażonego. DRESZCZ wykorzystuje twój mózg oraz mózgi kilku innych osób, aby pomóc nam rozwiązać ten problem. Jak może pamiętasz, nasza organizacja deklaruje swój cel w samej nazwie – Departament Rozwoju Eksperymentów, Strefa Zamknięta: Czas Zagłady. – Szczurowaty wyglądał na zadowolonego z siebie. Niemalże uradowanego. – Teraz chodź, zajmiemy się doprowadzeniem cię do porządku. A tak dla twojej wiadomości, jesteśmy obserwowani. Tylko spróbuj wyciąć jakiś numer, a będą konsekwencje. Thomas siedział bez ruchu, usiłując poukładać sobie w głowie wszystko, co właśnie usłyszał. Wszystko znowu brzmiało wiarygodnie, miało sens. Pasowało do wspomnień, które wróciły do niego w ostatnich tygodniach. A mimo to jego brak zaufania do Szczurowatego oraz do DRESZCZu nadal mącił to wszystko wątpliwościami. W końcu chłopak wstał, pozwalając, by jego umysł przetwarzał nowe rewelacje, mając nadzieję, że te same się posortują w zgrabne małe stosiki do późniejszego przeanalizowania. Nie mówiąc już ani słowa, przeszedł przez pokój i wyszedł śladem Szczurowatego przez drzwi, opuszczając swoją celę o białych ścianach.
Budynek, w którym Thomas się znalazł, nie miał żadnych wyróżniających się cech. Długi korytarz, wykafelkowana podłoga, beżowe ściany z oprawionymi obrazami przedstawiającymi przyrodę – fale rozbijające się na plaży, koliber trzepoczący obok
czerwonego kwiatu, deszcz i mgła spowijające las. W górze cicho bzyczały świetlówki. Minąwszy kilka zakrętów, Szczurowaty w końcu zatrzymał się przy drzwiach. Otworzył je i polecił gestem, żeby Thomas wszedł do środka. Była to duża łazienka, pod ścianami której znajdowały się zamykane szafki i prysznice. A jedna z szafek, otwarta, ukazywała świeże ubranie oraz parę butów. Był w niej nawet zegarek. - Masz około trzydziestu minut – oznajmił Szczurowaty. – Kiedy skończysz, po prostu zaczekaj, wrócę po ciebie. Potem ponownie dołączysz do przyjaciół. Z jakiegoś powodu słowo przyjaciół sprawiło, że w umyśle Thomasa zjawiła się Teresa. Spróbował znowu zawołać do niej w myślach, ale nadal nie było odpowiedzi. Mimo narastającej pogardy, jaką do niej czuł, pustka związana z jej nieobecnością nadal trwała w jego wnętrzu niczym bańka, która nigdy nie pęknie. Teresa stanowiła ogniwo łączące go z przeszłością i, jak wiedział bez żadnych wątpliwości, kiedyś była jego najlepszą przyjaciółką. Była to jedna z nielicznych rzeczy, co do której miał pewność, i z trudem przychodziło mu całkowite odcięcie się od tego. Szczurowaty kiwnął głową. - Do zobaczenia za pół godziny – powiedział. Potem otworzył drzwi i zamknął je za sobą, znów zostawiając Thomasa samego. Thomas nadal nie miał innego planu niż odnalezienie przyjaciół, ale przynajmniej znalazł się o krok bliżej tego celu. A choć nie miał zielonego pojęcia, czego się spodziewać, przynajmniej wydostał się z tamtego pomieszczenia. Nareszcie. Zaś póki co – gorący prysznic. Możliwość wyszorowania się do czysta. Nic nigdy nie brzmiało równie kusząco. Pozwalając, by wszystkie troski chwilowo go opuściły, Thomas ściągnął swoje wstrętne ubranie i zajął się czynnościami niezbędnymi do tego, żeby znowu wyglądać jak człowiek.
Koszulka i dżinsy. Buty sportowe – identyczne jak te, które nosił w Labiryncie. Świeże, miękkie skarpetki. Po tym, jak wyszorował się od stóp do głów przynajmniej pięć razy, czuł się jak nowo narodzony. Nie mógł się powstrzymać od myśli, że od tego momentu sprawy przybiorą lepszy obrót. Że teraz przejmie kontrolę nad własnym życiem. Gdyby tylko lustro nie przypominało mu o posiadanym tatuażu – tym, który mu zafundowano, zanim trafił na Pogorzelisko. Był to permanentny symbol tego, przez co Thomas musiał przejść, i chłopak żałował, że nie może o tym wszystkim po prostu zapomnieć. Stał przed drzwiami do łazienki, oparty o ścianę, z założonymi rękami, czekając. Zastanawiał się, czy Szczurowaty wróci – a może pozostawił Thomasa, by ten zaczął na własną rękę badać to miejsce, rozpoczął jeszcze jedną Próbę? Zaledwie myśli chłopak powędrowały w tym kierunku, usłyszał kroki, a potem ujrzał, jak biała postać łasicowatego typa wyłania się zza rogu. - No, no, ależ elegancko wyglądasz – skomentował Szczurowaty, a kąciki jego ust powędrowały w górę w nieprzyjemnym uśmieszku. Przez głowę Thomasa przebiegło sto sarkastycznych odpowiedzi, wiedział jednak, że musi się odpowiednio zachowywać. Chwilowo jedyne, co się liczyło, to zebranie tylu informacji ile się da, a potem odszukanie przyjaciół. - Właściwie to czuję się nieźle. Więc… dzięki. – Przywołał na twarz swobodny uśmiech. – Kiedy będę mógł się zobaczyć z resztą Streferów? - Już teraz. – Szczurowaty znów zachowywał się rzeczowo. Skinął głową w kierunku, z którego przyszedł, i gestem polecił Thomasowi iść za sobą. – Wszyscy przeszliście przez różnego rodzaju testy stanowiące Fazę Trzecią Prób. Mieliśmy nadzieję, że pod koniec drugiej fazy będziemy już dysponować zmapowanymi wzorami strefy zagłady, ale żeby pójść dalej, musieliśmy improwizować. Tym niemniej, tak jak powiedziałem, jesteśmy już bardzo blisko. Teraz wszyscy będziecie pełnoprawnymi partnerami w badaniu, będziecie nam pomagali się dostrajać i drążyć coraz głębiej, aż w końcu rozwiążemy tę zagadkę. Thomas zmrużył oczy. Odgadł, że w jego przypadku Fazę Trzecią stanowił biały pokój – ale co z pozostałymi? Choć ta próba była dla niego męką, umiał sobie bez trudu wyobrazić, o ile gorsze rzeczy mógł mu zafundować DRESZCZ. Niemalże miał nadzieję, że nigdy się nie dowie, co wymyślili dla jego przyjaciół. W końcu Szczurowaty dotarł do drzwi. Otworzył je bez wahania i wszedł. Wkroczyli do niedużej Sali konferencyjnej i Thomasa zalała fala ulgi. Na krzesłach ustawionych w jakieś dwanaście rzędów siedzieli jego przyjaciele, bezpieczni i wyglądający zdrowo. Streferzy oraz dziewczyny z Grupy B. Minho. Patelniak. Newt. Aris. Sonya. Harriet.
Wszyscy sprawiali wrażenie szczęśliwych – rozgadani, uśmiechający się, śmiejący – choć być może w jakimś stopniu udawali. Thomas przypuszczał, że im także powiedziano, iż wszystko dobiegło końca, wątpił jednak, czy ktokolwiek w to uwierzył. On sam na pewno nie. Jeszcze nie. Rozejrzał się po sali, wypatrując Jorge i Brendy – bardzo chciał zobaczyć Brendę. Niepokoił się o nią, odkąd zniknęła po tym, jak zgarnął ich górolot, martwił się, że DRESZCZ spełnił swoją groźbę i odesłał ją oraz Jorge z powrotem na Pogorzelisko – ale nigdzie ich nie było. Zanim jednak zdążył zapytać o nich Szczurowatego, przez wrzawę przebił się jeden głos, a Thomas nie zdołał powstrzymać uśmiechu cisnącego mu się na twarz. - O purwa, chyba śnię. To Thomas! – zawołał Minho. Te słowa wywołały chór pohukiwań, wiwatów i gwizdów. Fala ulgi zmieszała się z niepokojem szarpiącym żołądek Thomasa. Chłopak dalej wodził wzrokiem po twarzach zebranych. Zbyt wzruszony, by przemówić, po prostu szczerzył zęby w uśmiechu do momentu, aż natrafił spojrzeniem na Teresę. Chwile wcześniej podniosła się ze swojego krzesła na końcu rzędu i odwróciła tak, żeby stanąć przodem do niego. Czarne włosy, czyste, wyszczotkowane i lśniące, spływały jej na ramiona, obramowując bladą twarz. Jej czerwone wargi rozchyliły się w radosnym uśmiechu, który rozjaśnił jej rysy i sprawił, że niebieskie oczy zabłysły. Thomas omal do niej nie podszedł, ale powstrzymał się, pochmurniejąc, gdy z całą wyrazistością wróciły do niego wspomnienia tego, co mu zrobiła i jak powiedziała, że DRESZCZ jest dobry, nawet po tym wszystkim, co się stało. Słyszysz mnie? – zawołał w myślach, tylko po to, żeby sprawdzić, czy ich umiejętność powróciła. Ale ona nie odpowiedziała, i nadal nie czuł jej obecności wewnątrz siebie. Po prostu stali tam, gapiąc się na siebie, mierząc się wzrokiem – jak się zdawało – przez dobrą minutę, choć w rzeczywistości mogło to być zaledwie kilka sekund. A potem przy boku Thomasa znaleźli się Minho i Newt, klepiąc go po plecach, potrząsając jego dłonią, wciągając go na salę. - No cóż, przynajmniej nie odwaliłeś kity, Tommy – rzekł Newt, mocno ściskając jego dłoń. Jego głos brzmiał bardziej ponuro niż zwykle, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nie widzieli się od tygodni, ale przyjaciel był cały i zdrów. A z tego należało się cieszyć. Na twarzy Minho malował się złośliwy uśmieszek, ale twardy błysk w jego oczach wskazywał, że chłopak ma za sobą straszne przeżycia. Że jeszcze nie całkiem doszedł do siebie, tylko ze wszystkich sił stara się udawać, że tak jest. - Banda Streferów znowu razem. Dobrze cie widzieć żywego, smrodasie; wyobrażałem sobie, jak giniesz na sto różnych sposobów. Założę się, żeś płakał co noc z tęsknoty za mną. - Taa – wymamrotał Thomas, uradowany, że widzi ich wszystkich, ale nadal daremnie szukający słów. Wywinął się kolegom i przepchnął się w stronę Teresy. Z całego serca
pragnął stanąć z nią twarzą w twarz i jakoś się z nią pogodzić do czasu, aż będzie w stanie zdecydować, co dalej. – Hej. - Hej – odparła. – Żyjesz? Thomas kiwnął głową. - Chyba tak. To było parę ciężkich tygodni. Czy… - Zamilkł. Omal nie spytał, czy była w stanie usłyszeć, jak usiłować ku niej sięgać umysłem, ale nie chciał dawać jej satysfakcji w postaci świadomości, że próbował to zrobić. - Próbowałam, Tom. Dzień w dzień próbowałam do ciebie przemówić. Odcięli nas od siebie, ale myślę, że cel był tego wart. – Wyciągnęła dłoń i ujęła go za rękę, co wywołało chór kpiących okrzyków ze strony Streferów. Thomas szybko wyszarpnął dłoń z jej uścisku, czując, że twarz zalewa mu rumieniec. Z jakiegoś powodu jej słowa nagle wywołały w nim gniew, ale pozostali uznali, że po prostu się speszył. - Uuuu – stwierdził Minho. – Ale słodko, prawie jak wtedy, kiedy ci przypikoliła włócznią w pysk. - To się nazywa prawdziwa miłość – zawtórował mu Patelniak, po czym zaniósł się swym basowym, donośnym śmiechem. – Wolę nie wiedzieć, co będzie, jak tych dwoje po raz pierwszy naprawdę się pokłóci. Thomas nie dbał o to, co sobie myśleli, ale był zdecydowany pokazać Teresie, że to wszystko, co mu zrobiła, nie ujdzie jej bezkarnie. Nieważne, jak bardzo ufali sobie przed próbami – nieważne, co ich łączyło – teraz to już nie miało znaczenia. Dopuszczał możliwość pogodzenia się z nią, ale tu i teraz podjął decyzję, że odtąd będzie ufał tylko Minho i Newtowi. Nikomu innemu. Miał właśnie odpowiedzieć, kiedy Szczurowaty przemaszerował przejściem między rzędami krzeseł, klaszcząc w dłonie. - Niech wszyscy usiądą. Mamy parę rzeczy do omówienia, zanim zdejmiemy Zatarcie. Powiedział to tak swobodnie, że Thomas niemal nie załapał. Potem znaczenie tych słów dotarło do jego świadomości – zdejmiemy Zatarcie – i zamarł. Na sali ucichło, a Szczurowaty wszedł na podest z przodu pomieszczenia i podszedł do mównicy. Zacisnął ręce na jej krawędziach i ponownie uśmiechnął się tym samym wymuszonym uśmiechem co wcześniej, po czym przemówił. - Zgadza się, panie i panowie. Dostaniecie z powrotem wszystkie dwoje wspomnienia. Co do jednego.
Thomas był oszołomiony. Czując zawrót głowy, podszedł, żeby usiąść obok Minho. Po tym, jak tak długo usiłował sobie przypomnieć swoje życie, swoją rodzinę i dzieciństwo – nawet to, co robił dzień przed tym, zanim obudził się w Labiryncie – wizja odzyskania tego wszystkiego była niemal nie do ogarnięcia umysłem. Ale w miarę, jak docierała do niego, uświadomił sobie, że coś się zmieniło. Przypomnienie sobie wszystkiego już nie stanowiło zachęcającej perspektywy. A jego instynkt potwierdzał to, co Thomas przeczuwał od momentu, gdy Szczurowaty oznajmił, że wszystko skończone – po prostu wydawało się to zbyt łatwe. Szczurowaty odchrząknął. - Jak zostaliście poinformowani w rozmowach w cztery oczy, Próby w takiej formie, jaką znacie, dobiegły końca. Gdy wasze wspomnienia zostaną przywrócone, myślę, że mi uwierzycie i będziemy mogli ruszyć dalej. Wszyscy otrzymaliście podstawowe informacje na temat Pożogi i powodów, dla których zorganizowano Próby. Jesteśmy już nadzwyczaj bliscy skompletowania naszej mapy strefy zagłady. Rzeczy, których potrzebujemy – aby udoskonalić to, co już mamy – łatwiej będzie uzyskać przy waszej pełnej współpracy, gdy wasze umysły nie będą w żaden sposób zmodyfikowane. A zatem gratulacje. - Powinienem tam podejść i złamać ci, purwa, nos – stwierdził Minho. Jego głos był przerażająco spokojny, biorąc pod uwagę groźbę w jego słowach. – Mam potąd tego twojego zachowania, jakby wszystko było cacy – tak jakby więcej niż połowa naszych przyjaciół nie zginęła. - Bardzo chciałbym zobaczyć, jak ten szczurzy nos się łamie! – warknął Newt. Gniew w jego głosie zaskoczył Thomasa, który odruchowo zaczął się zastanawiać, przez jakie okropności Newt musiał przejść w Fazie Trzeciej. Szczurowaty przewrócił oczami i westchnął. - Przede wszystkim każde z was zostało ostrzeżone przed konsekwencjami, jakie zostaną wyciągnięte, gdybyście próbowali mi zrobić krzywdę. A wierzcie mi, wszyscy nadal jesteście obserwowani. Po drugie, przykro mi z powodu tych, których straciliście – lecz końcowy cel będzie tego wart. Martwi mnie jednak to, iż zdaje się, że nic, co mówię, nie jest w stanie uzmysłowić wam, o co toczy się tutaj gra. Mówimy o przetrwaniu ludzkości. Minho zaczerpnął tchu, jakby chcąc rozpocząć tyradę, lecz zrezygnował, zamknął usta. Thomas wiedział, że bez względu na to, jak szczerze brzmiał głos Szczurowatego, musiał to być podstęp. Wszystko było podstępem. Mimo to nic dobrego nie mogło teraz
wyniknąć z próby walczenia z tym człowiekiem – czy to za pomocą słów, czy pieści. Tym, czego chwilowo najbardziej potrzebowali, była cierpliwość. - Po prostu wylansujmy wszyscy – przemówił spokojnie Thomas. – Wysłuchajmy go do końca. Patelniak odezwał się w momencie, gdy Szczurowaty już miał podjąć przemowę. - Czemu mielibyśmy ufać, że… Jak to się nazywało? Zatarcie? Że po wszystkim, co zrobiliście nam, naszym przyjaciołom – chcecie usunąć Zatarcie? Nie sądzę. Wolę nic nie wiedzieć na temat mojej przeszłości, dziękuje uprzejmie. - DRESZCZ jest dobry – odezwała się ni z tego, ni z owego Teresa, jakby mówiąc do siebie. - Co? – zapytał Patelniak. Wszyscy odwrócili się, żeby na nią popatrzeć. - DRESZCZ jest dobry – powtórzyła to o wiele głośniej, odwracając się na krześle, żeby napotkać spojrzenia pozostałych. – Ze wszystkich rzeczy, które mogłam napisać sobie na ręku, kiedy obudziłam się ze śpiączki, wybrałam te trzy słowa. Wciąż o tym myślę i musi istnieć powód. Uważam, że powinniśmy się po prostu zamknąć i zrobić to, co mówi ten człowiek. Będziemy w stanie zrozumieć to wszystko tylko mając swoje wspomnienia z powrotem. - Zgadzam się! – krzyknął Aris, dużo głośniej niż wydawało się to potrzebne. Thomas milczał, p[podczas gdy na sali zawrzało od kłótni. Głównie pomiędzy Streferami, którzy stanęli po stronie Patelniaka, i dziewczynami z Grupy B, które trzymały stronę Teresy. Nie sposób było sobie wyobrazić gorszy moment na takie starcie. - Cisza! – ryknął Szczurowaty, waląc pięścią w mównicę. Poczekał, aż wszyscy się uciszą, po czym kontynuował. – Słuchajcie, nikt nie będzie miał do was pretensji za nieufność, która odczuwacie. Zostaliście zmuszeni do funkcjonowania na granicy fizycznej wytrzymałości, patrzyliście, jak giną ludzie, doświadczyliście przerażenia w najczystszej postaci. Ale obiecuję wam, że kiedy już będzie po wszystkim, nikt z was nie obejrzy się do tyłu… - A jeśli nie chcemy? – zawołał Patelniak. – Co jeśli nie chcemy dostać z powrotem naszych wspomnień? Thomas odwrócił się, żeby popatrzeć na przyjaciela, pełen ulgi. Sam rozmyślał dokładnie o tym samym. Szczurowaty westchnął. - Pytasz dlatego, że naprawdę nie jesteś zainteresowany odzyskaniem pamięci, czy dlatego, że nam nie ufasz? - Och, nie jestem w stanie sobie wyobrazić, czemu nie mielibyśmy wam ufać – odparł Patelniak. - Czy do tej pory jeszcze do ciebie nie dotarło, że gdybyśmy chcieli was skrzywdzić, po prostu byśmy to zrobili? – Mężczyzna skierował spojrzenie w dół, na mównicę, po czym
ponownie podniósł wzrok. – Jeśli nie chcesz się pozbywać Zatarcia, po prostu tego nie rób. Możesz stanąć z boku i obserwować pozostałych. Wybór czy blef? Thomas nie był w stanie tego poznać z tonu mężczyzny; niemniej jednak był zaskoczony jego odpowiedzią. Obecni na sali ponownie zamilkli, a zanim ktokolwiek jeszcze zdążył się odezwać, Szczurowaty już zszedł z podestu i skierował się w stronę drzwi w tylnej części pomieszczenia. Gdy do nich dotarł, odwrócił się, by ponownie stanąć twarzą do obecnych. - Naprawdę chcecie spędzić resztę życia bez jakichkolwiek wspomnień o swoich rodzicach? O rodzinie i przyjaciołach? Naprawdę chcecie stracić szansę na to, żeby móc hołubić przynajmniej tych kilka dobrych wspomnień, które być może posiadaliście, zanim to wszystko się zaczęło? Mnie jest wszystko jedno. Ale być może już nigdy nie dostaniecie drugiej szansy. Thomas rozważył swoją decyzję. To prawda, że marzył o tym, by przypomnieć sobie rodzinę. Myślał o tym tyle razy. Ale też znał DRESZCZ. I nie zamierzał pozwolić sobie wpaść w jeszcze jedną pułapkę. Będzie walczył na śmierć i życie, zanim pozwoli tym ludziom jeszcze dobrać się do swojego mózgu. Zresztą jak mógłby uwierzyć w jakiekolwiek wspomnienie, jakie by mu przywrócili? Poza tym dręczyło go coś jeszcze – ten przebłysk, który Thomas poczuł, kiedy Szczurowaty po raz pierwszy oświadczył, że DRESZCZ usunie Zatarcie. Oprócz świadomości, że nie może tak po prostu zaakceptować czegokolwiek, co DRESZCZ nazwie jego wspomnieniami, Thomas się bał. Jeśli wszystko to, co uparcie przedstawiali jako prawdę, faktycznie nią było, nie chciał stanąć w obliczu swoich wspomnień, nawet gdyby mógł. Nie rozumiał tej osoby, którą – jak twierdzili – był wcześniej. A co więcej, nie lubił tego dawniejszego siebie. Obserwował, jak Szczurowaty otwiera drzwi i opuszcza salę. Gdy tylko wyszedł, Thomas nachylił się w stronę Minho i Newta, tak, żeby tylko przyjaciele mogli go usłyszeć. - Nie ma mowy, żebyśmy to zrobili. Nie ma mowy. Minho uścisnął ramię Thomasa. - Amen. Nawet gdybym ufał tym sztamakom, czemu miałbym chcieć odzyskać pamięć? Wystarczy sobie przypomnieć, jak to podziałało na Bena i Alby’ego. Newt kiwnął głową. - Wkrótce będziemy musieli wykonać jakiś cholerny ruch. A gdy to zrobimy, zamierzam rozwalić parę łbów, żeby poczuć się lepiej. Thomas był tego samego zdania, ale wiedział, że będą musieli być ostrożni. - Ale nie zbyt szybko – zaznaczył. – Nie możemy tego schrzanić; musimy zaczekać na najlepszy moment. – Tyle czasu minęło, odkąd ostatnio je czuł, że zdziwił się, gdy zaczęło go wypełniać wrażenie siły. Ponownie dołączył do przyjaciół i nadszedł koniec Prób – już definitywnie. Cokolwiek ich teraz czekało, skończyli już z robieniem tego, co chciał DRESZCZ.
Wstali i we trzech skierowali się do drzwi. Ale gdy Thomas położył rękę na klamce, żeby je otworzyć, zatrzymał się. To, co słyszał za sobą, sprawiło, że serce w nim zamarło. Reszta grupy wciąż jeszcze rozmawiała, i większość pozostałych postanowiła odzyskać swoje wspomnienia.
*** Szczurowaty czekał przed salą konferencyjną. Poprowadził ich pozbawionym okien korytarzem, aż po kilku zakrętach dotarli w końcu do wielkich stalowych drzwi. Były zamknięte na solida sztabę i wyglądały na hermetyczne. Ich biało odziany przewodnik zbliżył kartę magnetyczną do kwadratowego zagłębienia w stali i po kilku kliknięciach wielka metalowa płyta odsunęła się ze zgrzytliwym odgłosem, który przypominał Thomasowi Wrota w Strefie. Dalej były następne drzwi; gdy już cała grupa zgromadziła się w niewielkim westybulu, Szczurowaty zamknął pierwsze drzwi i tą samą kartą otworzył drugie. Po drugiej stronie znajdowała się obszerna sala, niewyróżniająca się niczym szczególnym- te same wykafelkowane posadzki i beżowe ściany co w korytarzu. Mnóstwo szafek z szufladami i stołów laboratoryjnych. A wzdłuż tylnej ściany stało w rzędzie kilka łóżek, zaś nad każdym zwieszała się przerażająca, przedziwna konstrukcja z błyszczącego metalu i plastikowych rurek, mająca kształt maski. Thomas nie potrafił sobie wyobrazić, że miałby pozwolić, aby ktoś nałożył mu to coś na twarz. Szczurowaty wskazał łóżka. - Oto, jak zamierzamy usunąć Zatarcie z waszych mózgów – obwieścił. – Nie martwcie się, wiem, że te urządzenia wyglądają niepokojąco, ale procedura nie będzie boleć nawet w przybliżeniu tak bardzo, jak być może myślicie. - Nawet w przybliżeniu tak bardzo? – powtórzył Patelniak. – Nie podoba mi się to. Czyli tak naprawdę powiadasz, że to będzie bolec. - Oczywiście odczujecie pewien dyskomfort; to jednak jest operacja – odrzekł Szczurowaty, podchodząc do wielkiej maszyny stojącej na lewo od łóżek. Zamontowane były na niej tuziny migających światełek, przycisków i ekranów. – Usuniemy małe urządzenie z tej części waszych mózgów, która odpowiada za pamięć długotrwałą. Ale mogę was zapewnić, że nie jest to wcale takie straszne. – Zaczął naciskać przyciski i pomieszczenie wypełnił bzyczący szum. - Sekundę – powiedziała Teresa. – Czy to pozbawi nas też tego czegoś, co pozwala wam nas kontrolować? Do Thomasa powróciło wspomnienie Teresy w tamtej chacie na Pogorzelisku. I Alby’ego wijącego się na łóżku w Bazie. I tego, jak Gally zabił Chucka. Wszyscy byli kontrolowani przez DRESZCZ. Na ułamek sekundy Thomas zwątpił w swoją decyzję – czy
naprawdę mógł pozwolić sobie pozostać na ich łasce? Czy powinien po prostu pozwolić im przeprowadzić tę operację? Ale potem wątpliwości zniknęły – to była kwestia braku zaufania. Postanowił, że się nie podda. Teresa kontynuowała: - A co z… - Zająknęła się, spojrzała na Thomasa. Wiedział, o czym myślała. O ich umiejętności porozumiewania się telepatycznie. Nie mówiąc o tym, co szło z nią w parze – o tej dziwnej zdolności wyczuwania drugiej strony, kiedy wszystko było dobrze, niemal jakby dzielili ze sobą mózgi. Thomasowi nagle ogromnie spodobała się wizja, że miałby to bezpowrotnie utracić. Może wtedy zniknęłaby również pustka związana z nieobecnością Teresy. Teresa opanowała się i ciągnęła: - Czy wszystko zostanie wyjęte? Wszystko? Szczurowaty skinął głową. - Wszystko poza maleńkim urządzeniem, które pozwala nam mapować wasze wzory strefy zagłady. I nie musiałaś mówić na głos tego, co pomyślałaś, bo widzę to w twoich oczach – nie, ty, Thomas i Aris już nie będziecie w stanie wykonywać waszej małej sztuczki. Owszem, wyłączyliśmy ją na jakiś czas, ale teraz zniknie już na zawsze. Tym niemniej, przywrócimy wam pamięć długotrwałą i nie będziemy już w stanie manipulować waszymi umysłami. Obawiam się, że to transakcja wiązana. Wszystko albo nic. Pozostali obecni na sali krążyli dokoła, zapytywali się wzajemnie szeptem o zdanie. Przez ich głowy musiały teraz przebiegać miliony myśli. Było tyle rzeczy do rozważenia; istniało tyle implikacji. Tyle powodów do bycia wściekłym na DRESZCZ. Zdawało się jednak, że z grupy opadła cała wojowniczość, a jej miejsce zajęło pragnienie, żeby jak najszybciej mieć to za sobą. - To jasna sprawa – stwierdził Patelniak. – Czaicie? Jasna sprawa! – W odpowiedzi dało się słyszeć tylko jeden czy dwa jęki. - W porządku, myślę, że jesteśmy z grubsza gotowi – obwieścił Szczurowaty. – Jeszcze tylko jedna rzecz. Muszę wam coś powiedzieć, zanim odzyskacie wspomnienia. Lepiej będzie dla was, gdy usłyszycie to ode mnie, niż gdybyście sobie sami… przypomnieli diagnostykę. - O czym ty gadasz? – spytała Harriet. Szczurowaty splótł ręce za plecami, poważniejąc raptownie. - Niektórzy z was są odporni na Pożogę. Ale… niektórzy nie są. Zaraz odczytam listę – proszę, postarajcie się przyjąć to spokojnie.
Na sali zapadła cisza, mącona jedynie przez szum maszynerii i dolatujące skądś cichutkie pikanie. Thomas wiedział, że jest odporny – tak mu w każdym razie powiedziano – ale nie wiedział nic o pozostałych, ba – zdążył zapomnieć o tej kwestii. Na nowo zalał go ten sam mdlący strach, który chłopak poczuł, kiedy dowiedział się o tym wcześniej. - Aby eksperyment dostarczył wiarygodnych danych – kontynuował swe wyjaśnienia Szczurowaty – potrzebna jest grupa kontrolna. Robiliśmy, co mogliśmy, aby jak najdłużej ochronić was przed wirusem. Ale przenosi się on drogą kropelkową i bardzo łatwo się nim zarazić. Zrobił pauzę, rejestrując wlepione w niego spojrzenia. - Weź to po prostu, kurna, powiedz – stwierdził Newt. – I tak wszyscy sądziliśmy, żeśmy już złapali tę cholerną zarazę. Serc nam nie złamiesz. - No – zawtórowała Sonya. – Skończ z tym teatrem i powiedz nam. Thomas zauważył, że stojąca obok niego Teresa przestępuje z nogi na nogę. Czy jej też już coś powiedziano? Domyślał się, że musiała być odporna, tak jak on – że w innym wypadku DRESZCZ nie wybrałby ich do tych szczególnych ról. Szczurowaty odchrząknął. - Dobrze zatem. Większość z was jest odporna i pomogła nam zebrać bezcenne dane. Już tylko dwoje z was rozpatrujemy jako Kandydatów, ale przejdę do tego później. Teraz zajmijmy się listą. Następujące osoby nie są odporne. Newt… Thomas poczuł się tak, jakby w klatkę piersiową kopnął go prąd. Zgiął się w pół i zagapił w podłogę. Szczurowaty wymienił jeszcze kilka imion, ale Thomas nie znał żadnego z nich – prawie ich nie usłyszał przez ogłupiający szum, który wydawał się napełniać jego uszy i zasnuwać mgła umysł. Zaskoczyła go własna reakcja – nie zdawał sobie sprawy, ile Newt dla niego znaczy, póki nie usłyszał werdyktu. Coś przyszło mu do głowy – wcześniej Szczurowaty powiedział, że jednostki kontrolne są niczym klej, który spaja dane projektu, czyniąc je spójnymi i istotnymi. Klej. Tak nazwano Newta – takiej treści tatuaż wciąż jeszcze wypisany był na jego skórze, niczym czarna blizna. - Tommy, wylaksuj. Thomas podniósł wzrok i zobaczył, że Newt stoi obok z założonymi rękami oraz wymuszonym uśmiechem na twarzy.
- Wylaksować? Ten stary sztamak właśnie powiedział, że nie jesteś odporny na Pożogę. Jak możesz… - Człowieku, nie martwi mnie cholerna Pożoga. Kurna, nigdy nie sądziłem, że dożyję aż do tego momentu – a życie nie było jak dotąd szczególnie zarąbistym doświadczeniem. Thomas nie potrafił poznać, czy jego przyjaciel mówi serio, czy tez po prostu próbuje grać twardziela. Ale niepokojący uśmiech nie znikał z twarzy Newta, więc Thomas tez zmusił się do uśmiechu. - Jeśli nie przeszkadza ci, że stopniowo zwariujesz i będziesz chciał zjadać małe dzieci, myślę, że my tez nie będziemy z tego powodu płakać. – Słowa jeszcze nigdy nie wydawały mu się równie puste. - Ogay – odparł Newt, ale jego uśmiech zniknął. Thomas w końcu przeniósł uwagę na resztę obecnych, choć w głowie nadal kręciło mu się od nadmiaru myśli. Jeden ze Streferów – dzieciak imieniem Jackson, którego nigdy nie miał okazji bliżej poznać – gapił się w przestrzeń szklanym wzrokiem, inny zaś starał się ukryć łzy. Jedna z dziewczyn z Grupy B miała czerwone, zapuchnięte oczy – kilka przyjaciółek skupiło się wokół niej, próbując ją pocieszać. - Chciałem to mieć już za sobą – oznajmił Szczurowaty. – Głównie po to, żebym mógł to wam powiedzieć osobiście i przypomnieć wam, że celem tej całej operacji jest znalezienie leku. Większość tych z was, którzy nie są odporni, jest we wczesnych stadiach Pożogi, i jestem absolutnie przekonany, że zdążymy się wami zająć, zanim choroba poczyni nieodwracalne szkody. Ale Próby wymagały waszego uczestnictwa. - A jeśli nie uda wam się tego rozgryźć? – spytał Minho. Szczurowaty zignorował go. Podszedł do najbliższego łóżka, sięgnął w górę i położył dłoń na dziwnym metalowym urządzeniu zwieszającym się z sufitu. - Oto coś, z czego jesteśmy tutaj bardzo dumni – wielkie osiągnięcie inżynierii naukowej i medycznej. Nazywa się to Cofacz, i służy do przeprowadzania tej procedury. Zostanie umieszczony na waszych twarzach – i obiecuję, że po wszystkim będziecie nadal równie ładni jak teraz. Druciki znajdujące się wewnątrz urządzenia wsuną się i zagłębią w wasze przewody słuchowe. Tą drogą wyciągną maszynerię z waszych mózgów. Nasi lekarze i pielęgniarki podadzą wam środek uspokajający, dzięki któremu nie będziecie się bali, i coś, co złagodzi dyskomfort. Zrobił pauzę, żeby rozejrzeć się po sali. - Zapadniecie w stan podobny do transu, w trakcie którego szlaki nerwowe będą się naprawiać, a wasze wspomnienia stopniowo powrócą, co będzie przypominać doświadczenie, przez które niektórzy z was przechodzili w trakcie tego, co w Labiryncie nazywaliście Przemianą. Ale nie będzie to nawet w przybliżeniu równie nieprzyjemne, obiecuję. Duża część tamtych objawów miała na celu stymulację wzorów w mózgu. Mamy jeszcze kilka takich sal jak ta oraz cały zespół lekarzy czekających, żeby zacząć. A teraz jestem pewien, że macie milion pytań, ale odpowiedzią na większość z nich będą wasze własne wspomnienia,
więc zamierzam poczekać, aż będziecie mieli za sobą tę procedurę, i dopiero wtedy pozwolę wam znowu zadawać pytania. Szczurowaty zawiesił głos, po czym dokończył: - Dajcie mi tylko kilka chwil na sprawdzenie, czy zespoły medyczne są gotowe. Możecie poświęcić ten czas na podjęcie decyzji. Przeszedł przez salę – szelest jego białych spodni był jedynym dźwiękiem przerywającym ciszę – i zniknął za pierwszymi stalowymi drzwiami, zamykając je za sobą. Wtedy pomieszczenie wypełnił zgiełk, gdy wszyscy zaczęli gadać jednocześnie. Teresa podeszła do Thomasa, a Minho zbliżył się tuż za nią. Nachylił się tak, żeby było go słychać mimo szumu gorączkowych rozmów. - Wy dwoje wiecie więcej i pamiętacie więcej niż ktokolwiek inny. Tereso, nigdy się z tym nie kryłem – nie lubię cię. Ale i tak chcę znać twoje zdanie. Thomas był równie ciekaw opinii Teresy. Skinął głową w stronę swojej dawnej przyjaciółki i czekał, aż się odezwie. Jakaś mała jego część naiwnie liczyła, że dziewczyna w końcu stwierdzi, iż nie powinni robić tego, co chce DRESZCZ. - Powinniśmy to zrobić – powiedziała Teresa, a Thomasa nie zaskoczyło to ani trochę. Nadzieja, którą jeszcze żywił, zgasła na dobre. – Mam przeczucie, że to właściwy wybór. Potrzebujemy odzyskać wspomnienia, żeby móc rozsądnie wszystko oceniać. Móc zdecydować, co dalej. Thomasowi kręciło się w głowie od prób poskładania wszystkiego w całość. - Tereso, wiem, że nie jesteś głupia. Ale wiem też, że uwielbiasz DRESZCZ. Nie jestem pewien, co knujesz, ale nie kupuję tego. - Ja też nie – zawtórował Minho. – Ludzie, oni są w stanie nami manipulować, namieszać nam, purwa, w mózgach! Skąd w ogóle mamy wiedzieć, czy oddają nam nasze własne wspomnienia, czy też wpychają nowe? Teresa westchnęła. - Nie dociera do was to, co najważniejsze w tym wszystkim! Jeśli potrafią nas kontrolować, jeśli mogą z nami zrobić, co tylko zechcą, zmusić nas, do czego tylko chcą, to czemu mieliby się bawić w tę całą komedię z dawaniem nam wyboru? Poza tym powiedział też, że zamierzają wyjąć to urządzenie, które umożliwia im kontrolowanie nas. Mnie to wygląda na uczciwy układ. - No cóż, ja i tak nigdy ci nie ufałem – odparł Minho, powoli kręcąc głową. – I na pewno nie im. Zgadzam się z Thomasem. - A co mówi Aris? – Newt zachowywał się tak cicho, że Thomas nawet nie zauważył, kiedy przyjaciel podszedł i stanął za nim razem z Patelniakiem. – Nie wspominaliście, że był z wami, zanim pojawiliście się w Labiryncie? Co on sądzi? Thomas zaczął się rozglądać po sali, aż wypatrzył Arisa, rozmawiającego z kilkoma koleżankami z Grupy B. Trzymał się w ich towarzystwie, odkąd Thomas się zjawił, co w
odczuciu tego ostatniego było logiczne – Aris spędził swój czas w Labiryncie z tamtą grupą. Ale Thomas nie był w stanie wybaczyć temu chłopcu roli, jaką odegrał, pomagając Teresie na Pogorzelisku – zwabić go do komory w górach i zmusić do wejścia tam. - Pójdę go spytać – odparła Teresa. Thomas i jego przyjaciele patrzyli, jak dziewczyna podchodzi, a potem ona i jej grupa zaczynają pospiesznie szeptać między sobą. - Nie cierpię tej laski – stwierdził w końcu Minho. - Daj spokój, nie jest taka straszna – rzucił Patelniak. Minho przewrócił oczami. - Jeśli ona to zrobi, to ja nie. - Ani ja – zgodził się Newt. – I to ja podobno, kurna, mam Pożogę, więc mnie powinno zależeć bardziej niż komukolwiek innemu. Ale nie zamierzam dać się złapać na jeszcze jedną sztuczkę. Thomas zdążył już dojść do tego samego wniosku. - Po prostu wysłuchajmy, co nam powie. Właśnie wraca. Jej rozmowa z Arisem była krótka. - Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej przekonanego niż my. Oni wszyscy są za. - No cóż, jak dla mnie to przesądza sprawę – odparł Minho. – Jeśli Aris i Teresa są za, to ja jestem przeciw. Thomas nie umiałby wyrazić tego lepiej. Wszystkie instynkty, jakie posiadał, mówiły mu, że Minho ma rację, ale nie wypowiedział swojej opinii na głos. Zamiast tego obserwował twarz Teresy. Odwróciła się i popatrzyła na Thomasa. Dobrze znał to spojrzenie – oczekiwała, że on stanie po jej stronie. Ale różnica polegała na tym, że teraz zastanawiał się podejrzliwie, dlaczego tak bardzo tego chciała. Wpatrywał się w nią, zmuszając się, by jego własna mina niczego nie wyrażała – i Teresa posmutniała. - Jak sobie chcecie. – Potrząsnęła głową, po czym odwróciła się i odeszła. Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, serce Thomasa zadrgało boleśnie, gdy się oddalała na drugi koniec sali. - O ludzie. – Głos Patelniaka gwałtownie przywrócił Thomasa do rzeczywistości. – Nie możemy pozwolić, żeby nam założyli te koromysła na twarz, co nie? Najbardziej chciałbym teraz po prostu znaleźć się z powrotem w mojej kuchni w Bazie, słowo daję. - Zapomniałeś o Bóldożercach? – spytał Newt. Patelniak zawahał się na sekundę, po czym odparł: - Nigdy nie czepiały się mnie w kuchni, nie?
- Taa, no cóż, po prostu będziemy ci musieli znaleźć nowe lokum do kucharzenia. – Newt złapał Thomasa i Minho za ramiona i odciągnął ich na bok, dalej od grupy. – Kurna, nasłuchałem się już za dużo kłótni. Mowy nie ma, żebym się położył na jednym z tych łóżek. Minho wyciągnął rękę i uścisnął ramię Newta. - Ani ja. - Zgadzam się – zawtórował Thomas. Potem w końcu wypowiedział na głos to, co kumulowało się w nim od tygodni. – Zostaniemy tu, będziemy robić, co nam każą i udawać grzecznych – wyszeptał. – Ale gdy tylko trafi się szansa, wywalczymy sobie drogę na wolność.
Szczurowaty powrócił, zanim Newt lub Minho zdążyli odpowiedzieć. Ale sądząc po ich minach, Thomas był pewien, że obaj są tego samego zdania. Na sto procent. Na salę wchodziło więcej osób, więc Thomas skupił się na tym, co się działo. Wszyscy, którzy do nich dołączyli, ubrani byli w jednoczęściowe, dość luźne zielone kombinezony z wypisanym na piersi słowem DRESZCZ. Thomasa nagle uderzyło to, jak dokładnie przemyślany został każdy szczegół tej gry – tego eksperymentu. Czy to możliwe, że nawet sama nazwa, która tamci wybrali dla swojej organizacji, od początku była jedną ze Zmiennych? Słowo wyrażające oczywistą groźbę, ale organizacja, o której powtarzano, że jest dobra? To było przypuszczalnie po prostu jeszcze jedno szturchnięcie, żeby sprawdzić, jak zareagują ich mózgi, co poczują. Wszystko było tu grą w zagadki. Od samego początku. Każdy z lekarzy – Thomas założył, że są to lekarze, tak jak powiedział Szczurowaty – zajął miejsce obok jednego z łóżek. Zajęli się zwisającymi z sufitu maskami, dopasowując rurki, majstrując przy niewidocznych dla Thomasa pokrętłach i przełącznikach. - Już przypisaliśmy was do poszczególnych łóżek – oznajmił Szczurowaty, spoglądając na kartki przypięte do podkładki, którą przyniósł ze sobą. – Osoby, które zostają na tej sali, to… - Wymienił kilka imion, w tym Sonyę i Arisa, ale nie Thomasa ani nikogo ze Streferów. – Ci, których nie wymieniłem, niech idą za mną. Cała sytuacja nabrała dziwacznego wydźwięku, wszystko wydawało się zbyt swobodne i rutynowe jak na to, co się rozgrywało. Jakby gangsterzy głośno odczytywali listę obecności, zanim przeprowadzą egzekucję grupy płaczących zdrajców. Thomas nie wiedział, co innego może zrobić, jak tylko podporządkowywać się do czasu, aż nadejdzie odpowiednia chwila. On oraz pozostali w milczeniu wyszli z pomieszczenia za Szczurowatym, po czym podążyli następnym długim, pozbawionym okien korytarzem, aż w końcu zatrzymali się przy kolejnych drzwiach. Ich przewodnik znowu odczytał imiona ze swojej listy, i tym razem wymienieni zostali Patelniak oraz Newt. - Nie wchodzę w to – oznajmił Newt. – Powiedziałeś, że możemy wybrać, i to jest, purwa, moja decyzja. – Posłał Thomasowi gniewne spojrzenie, które wydawało się mówić, że lepiej, aby niedługo coś zrobili, bo inaczej zwariuje. - W porządku – odparł Szczurowaty. – Niedługo zmienisz zdanie. Zostań ze mną do czasu, aż skończymy rozmieszczać pozostałych.
- A ty, Patelniak? – zapytał Thomas, usiłując ukryć swoje zaskoczenie tym, jak łatwo Szczurowaty przyjął decyzję Newta. Kucharz nagle się speszył. - Ja… Myślę, że pozwolę im to zrobić. Thomas był zaszokowany. - Zwariowałeś? – spytał Minho. Patelniak potrząsnął głową, stając w obronnej pozie. - Chcę sobie przypomnieć. Wybierzcie to, co uważacie za stosowne, i mnie też pozwólcie wybrać. - Chodźmy dalej – powiedział Szczurowaty. Patelniak pośpiesznie zniknął we wnętrzu Sali, przypuszczalnie po to, żeby uniknąć dalszych kłótni. Thomas wiedział, że musi mu dać spokój – chwilowo mógł się martwić tylko o siebie i o znalezienie drogi na zewnątrz. Oby zdołał uratować wszystkich pozostałych, kiedy już uda mu się uciec. Szczurowaty nie wymieniło Minho, Teresy ani Thomasa do chwili, gdy stanęli przy ostatnich drzwiach, kiedy to padły również imiona Harriet oraz dwóch innych dziewcząt z Grupy B. Jak dotąd Newt był jedynym, który odmówił wzięcia udziału w procedurze. - Nie, dzięki – odparł Minho, kiedy Szczurowaty gestem nakazał wszystkim wejść do pomieszczenia. – Ale dziękuję za zaproszenie. Wy tam, bawcie się dobrze. – Udał, że macha na pożegnanie. - Ja też się na to nie zgadzam – oznajmił Thomas. Zaczynał czuć narastające podniecenie. Wkrótce będą musieli zaryzykować, spróbować czegoś. Szczurowaty przez dłuższy czas wpatrywał się w Thomasa z nieodgadnioną miną. - Hej tam, dobrze się pan czuje, panie Szczurowaty? – zagadnął Minho. - Nazywam się wicedyrektor Janson – odparł tamten ściszonym, napiętym głosem, jakby zachowanie spokoju wiele go kosztowało. Ani na chwilę nie odwrócił oczu od Thomasa. – Naucz się zwracać z szacunkiem do starszych. - Przestańcie traktować ludzi jak zwierzęta, to może zacznę brać pod uwagę taką opcję – odparł Minho. – A czemu gapisz się na Thomasa? Szczurowaty – Janson – w końcu skierował wzrok na Minho. - Ponieważ jest wiele rzeczy do rozważenia. – Zawiesił głos, wyprostował się. – Ale w porządku. Powiedzieliśmy, że sami będziecie mogli wybrać, i dotrzymamy słowa. Niech wszyscy wejdą do środka, to zajmiemy się tymi, którzy chcą współpracować. Thomas znowu poczuł, jak przez jego ciało przebiega dreszcz. Nadchodziła ich chwila. Wiedział to. I sądząc po wyrazie twarzy Minho, jego przyjaciel też. Wymienili nieznacznie skinienia głową, po czym weszli w ślad za Szczurowatym na salę.
Wyglądała identycznie jak ta pierwsza – sześć łóżek, zwisające maski, cała reszta. Maszyna, która ewidentnie nadzorowała wszystko, już szumiała i poćwierkiwała. Obok każdego z łóżek stała osoba ubrana w taki sam zielony strój jak lekarze z pierwszego pomieszczenia. Thomas rozejrzał się i gwałtownie zaczerpnął tchu. Obok łóżka na samym końcu rzędu, ubrana na zielono, stała Brenda. Wyglądała znacznie młodziej niż wszyscy pozostali, a jej brązowe włosy i twarz były czystsze niż kiedykolwiek na Pogorzelisku. Widząc go, prędko pokręciła głową i przeniosła spojrzenie na Szczurowatego; potem, nim do Thomasa dotarło, co się dzieje, już biegła przez salę. Chwyciła Thomasa w objęcia. Odwzajemnił uścisk, kompletnie zszokowany, ale nie chciał puścić. - Brenda, co ty wyprawiasz! – wykrzyknął Janson. – Wracaj na miejsce. Przyłożyła usta do ucha Thomasa, a potem zaczęła szeptać, tak cicho, że ledwie ją słyszał: - Nie ufaj im. Nie ufaj im. Tylko mi i pani kanclerz Paige, Thomas. Nikomu innemu. Nigdy. - Brenda! – Szczurowaty praktycznie to wywrzeszczał. Potem puściła chłopaka, wycofała się. - Przepraszam – wymamrotała. – Po prostu cieszę się, że przetrwał Fazę Trzecią. Zapomniałam się. – Wróciła na swoje miejsce i znów odwróciła się do nich z pozbawioną wyrazu twarzą. Janson skarcił ją: - Nie mamy czasu na takie rzeczy. Thomas nie był w stanie oderwać od niej wzroku, nie wiedział, co myśleć ani czuć. Już nie ufał DRESZCZowi, więc jej słowa sugerowały, że ona i on są po tej samej stronie. Ale w takim razie dlaczego współpracowała z nimi? Czy nie była chora? I kim była ta cała pani kanclerz Paige? Czy to tylko kolejny test? Jeszcze jedna Zmienna? Kiedy się przytulili, przez jego ciało przepłynęło coś potężnego. Przypomniał sobie, jak Brenda przemówiła w jego myślach po tym, jak został umieszczony w białym pokoju. Ostrzegła go, że czeka go coś strasznego. Nadal nie rozumiał, jakim sposobem potrafiła to zrobić – czy naprawdę była po jego stronie? Teresa, która milczała, odkąd wyszli z pierwszej sali, podeszła do niego, przerywając jego rozmyślania. - Co ona tu robi? – wyszeptała, a w jej głosie wyraźnie dało się słyszeć jad. Wszystko, co teraz robiła czy mówiła, każdy drobiazg – wszystko go irytowało. – Myślałam, że jest Poparzeńcem. - Nie wiem – wymamrotał Thomas. Jego głowę wypełniały przebłyski wspomnień z całego tego czasu, jak spędził wspólnie z Brendą w zrujnowanym mieście. Dziwne, ale tęsknił
za tym miejscem. Tęsknił za byciem z nią sam na sam. – Może po prostu… podrzuca mi Zmienną. - Sądzisz, że była częścią przedstawienia, że wysłali ją na Pogorzelisko, żeby pomogła tym wszystkim sterować? - Pewnie tak. – Thomasa bolało w środku. Wydawało się logiczne, że Brenda mogła od samego początku pracować dla DRESZCZu. Ale to znaczyło, że okłamała go, i to wiele razy. Tak strasznie chciał, żeby okazało się, że chociaż w jej przypadku jest inaczej. - Nie lubię jej – oświadczyła Teresa. – Wydaje się… fałszywa. Thomas musiał z całych sił powstrzymywać się od wrzaśnięcia na Teresę. Albo roześmiania się jej w twarz. Zamiast tego odpowiedział spokojnie: - Idź i pozwól im się pobawić twoim mózgiem. – Może jej brak zaufania do Brendy był najlepszym dowodem na to, że powinien ufać Brendzie. Teresa posłała mu ostre spojrzenie. - Myśl o mnie, co sobie chcesz. Robię po prostu to, co wydaje się mieć sens. – Potem odsunęła się, czekając na instrukcje Szczurowatego. Janson poinformował chętnych pacjentów, kto ma zająć które łóżko, podczas gdy Thomas, Newt i Minho trzymali się z boku, obserwując to. Thomas zerknął na drzwi, zastanawiając się, czy powinni zaryzykować rzuceniem się do ucieczki. Miał właśnie szturchnąć Minho, kiedy Szczurowaty przemówił, jakby czytając Thomasowi w myślach. - A was trzech obserwujemy, buntownicy. Nawet nie myślcie o próbowaniu czegokolwiek. Uzbrojeni strażnicy są już w drodze. Thomasowi przebiegło przez głowę niemiłe podejrzenie, że może ktoś faktycznie odczytał jego myśli. Czy byli w stanie je zinterpretować w oparciu o te wzory aktywności mózgu, które z takim zacięciem zbierali? - Klump prawda – szepnął Minho, kiedy Janson ponownie skupił swoją uwagę na tym, żeby wszyscy pacjenci znaleźli się na swoich łóżkach. – Myślę, że powinniśmy zaryzykować, zobaczyć, co się stanie. Thomas nie odpowiedział; zamiast tego popatrzył na Brendę. Wpatrywała się w podłogę; najwyraźniej zatopiona w myślach. Odkrył, że straszliwie za nią tęskni, że czuje z nią więź, którą nie do końca rozumie. Jedyne, czego chciał, to móc z nią porozmawiać sam na sam. I nie tylko ze względu na to, co mu powiedziała. Z korytarza dobiegły odgłosy pośpiesznych kroków. Na salę wpadło trzech mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy ubrani na czarno, z zamocowanym na plecach sprzętem – liny, narzędzia, amunicja. Każde z nich trzymało jakąś masywną broń. Thomas nie mógł oderwać wzroku od tych strzelb – budziły jakieś zaginione wspomnienie, które ledwo, ledwo był w stanie zidentyfikować, ale równocześnie miał wrażenie, że widzi je po raz pierwszy. Urządzenia migotały niebieskim światłem – przezroczysta rura pośrodku wypełniona była błyszczącymi metalowymi granatami, które trzeszczały i skrzyły się od elektryczności – a strażnicy celowali z nich w Thomasa i jego dwóch przyjaciół.
- Za długo żeśmy, purwa, czekali – warknął Newt ściszonym, szorstkim szeptem. Thomas wiedział, że już wkrótce pojawi się szansa. - I tak by nas złapali tam na zewnątrz – odparł cicho, zaledwie poruszając wargami. – Po prostu bądź cierpliwy. Janson podszedł, żeby stanąć obok strażników. Wskazał jedną ze strzelb. - To są tak zwane elektromiotacze. Ci strażnicy nie zawahają się strzelać, jeśli któryś z was zacznie sprawiać kłopoty. Ta broń was nie zabije, ale – możecie mi wierzyć – sprawi, że przeżyjecie najbardziej nieprzyjemne pięć minut w całym swoim życiu. - Co tu się dzieje? – spytał Thomas, zaskoczony tym, jak niewiele strachu czuje. – Dopiero co nam powiedziałeś, że możemy wybrać sami. Po co nagle ta armia? - Bo wam nie ufam. – Janson zawiesił głos, jakby ostrożnie dobierał słowa. – Mieliśmy nadzieję, że od momentu, gdy wasze wspomnienia powrócą, będziecie działać dobrowolnie. To by po prostu ułatwiło sprawę. Ale nigdy nie powiedziałem, że przestaliśmy was potrzebować. - Co za niespodzianka – stwierdził Minho. – Znów nas okłamałeś. - Nie skłamałem ani razu. Podjęliście decyzję, teraz żyjecie z konsekwencjami. – Janson wskazał drzwi. – Strażnicy, odeskortować Thomasa i pozostałych do ich kwatery, gdzie będą mogli rozmyślać o swoich błędach aż do jutrzejszych porannych testów. Użyjcie tyle siły, ile będzie konieczne.
Dwie strażniczki podniosły broń jeszcze wyżej, wcelowując szerokie, okrągłe wyloty luf w trzech chłopców. - Nie zmuszajcie nas do ich użycia – powiedziała jedna z kobiet. – Macie zero miejsca na błąd. Jeden fałszywy ruch i naciskamy spust. Trzej mężczyźni zarzucili pasy swoich elekromiotaczy na ramiona, po czym skierowali się ku zbuntowanym Streferom, po jednym na każdego chłopca. Thomas nadal czuł dziwny spokój – płynący częściowo z głębokiej determinacji, żeby walczyć, aż już nie będzie w stanie – oraz satysfakcję, że DRESZCZ potrzebuje pięciu uzbrojonych strażników, aby pilnować trzech nastolatków. Chłopców prowadzono bezceremonialnie przez korytarz za korytarzem, przy czym jedyne dźwięki wydawał Minho – stęknięcia, okrzyki i przekleństwa. Thomas próbował mu powiedzieć, żeby przestał. – że tylko pogarsza sprawę, że prawdopodobnie go postrzelą – ale Minho zignorował go, walcząc zębami i pazurami, aż grupa w końcu zatrzymała się przed jakimiś drzwiami. Jedna z uzbrojonych strażniczek użyła karty magnetycznej, żeby odblokować drzwi. Otworzyła je, ukazując małą sypialnię z dwoma piętrowymi łóżkami oraz aneksem kuchennym, gdzie w najdalszym rogu stał stolik i krzesła. Pomieszczenie zdecydowanie nie wyglądało tak, jak Thomas się spodziewał – wyobrażał sobie coś podobnego do Ciapy w Strefie, z ubitą ziemią zamiast podłogi i jednym rozwalającym się krzesłem. - Właźcie – powiedziała. – Każemy wam przynieść trochę jedzenia. Cieszcie się, że nie zamierzamy was przegłodzić przez kilka dni, po tym jak się zachowywaliście. Jutro testy, więc lepiej złapcie dzisiaj trochę snu. Trzej mężczyźni wepchnęli Streferów do pokoju i zatrzasnęli drzwi; kliknięcie zamka rozbrzmiało echem w powietrzu. Wszystkie uczucia towarzyszące uwięzieniu, jakie Thomas znosił w celi o białych ścianach, powróciły niczym powódź. Podbiegł do drzwi i przekręcił klamkę, ciągnął i pchał z całych sił. Zaczął w nie walić obiema pięściami, wrzeszcząc na cały głos, żeby ktoś ich wypuścił. - Wylaksuj – odezwał się za jego plecami Newt. – Nikt nie przyjdzie, żeby cię, purwa, przykryć kołderką przed snem. Thomas odwrócił się gwałtownie, ale kiedy zobaczył stojącego przez nim przyjaciela, zamarł. Zanim zdołał poskładać jakąś wypowiedź, Minho przemówił.
- Zdaję się, żeśmy przegapili naszą szansę. – Siadł ciężko na jednym z dolnych łóżek. – Będziemy starzy albo martwi, kiedy nadejdzie twoja magiczna chwila, Thomas. Nie ma tak, że walną wielkie ogłoszenie: „Teraz byłby doskonały moment na ucieczkę, bo będziemy zajęci przez najbliższe dziesięć minut.” Czasem musimy podjąć ryzyko. Thomas nie miał ochoty przyznać, że jego przyjaciele mają rację, ale mieli. Wszyscy trzej powinni byli rzucić się do ucieczki, zanim pojawili się ci strażnicy. - Sorry. Po prostu zdawało mi się, że to jeszcze nie jest dobry moment. A kiedy już mieli tę całą broń wycelowaną w nasze twarze, trochę bez sensu było marnować wysiłek na próbowanie czegokolwiek. - Tja, no cóż – to było wszystko, co powiedział Minho. A potem: - Ty i Brenda mieliście sympatyczne powitanko. Thomas głęboko zaczerpnął tchu. - Powiedziała coś. Minho wyprostował się na łóżku. - Co masz na myśli mówiąc, że coś powiedziała? - Powiedziała mi, żebym im nie ufał – żebym ufał tylko jej i jakiejś pani kanclerz Paige. - A ona, purwa, co znowu kombinuje? – spytał Newt. – Pracuje dla DRESZCZu? Czyli co, tam na Pogorzelisku była, kurna, tylko aktorką? - No, to brzmi tak, jakby nie była lepsza niż reszta tej bandy – dodał Minho. Thomas po prostu się nie zgadzał. Nie umiał tego nawet wytłumaczyć sam sobie, a co dopiero przyjaciołom. - Zobaczcie, ja też kiedyś dla nich pracowałem, ale ufacie mi, nie? To nic nie znaczy. Może nie miała wyboru, może się zmieniła. Nie wiem. Minho zmrużył oczy, jakby się zastanawiał, ale nic nie odpowiedział. Newt po prostu usiadł na podłodze i skrzyżował ręce na piersi, dąsając się jak małe dziecko. Thomas potrzasnął głową. Miał powyżej uszu rozkminiania tego wszystkiego. Podszedł do małej lodówki i otworzył ją – w brzuchu burczało mu z głodu. Znalazł trochę pokrojonego w słupki sera oraz winogron i rozdzieli je, po czym praktycznie wepchnął swoją porcję do gardła i popił ją całą butelką soku. Pozostali również pożarli swoje przydziały, nie odzywając się ani słowem. Wkrótce potem pojawiła się kobieta niosąca talerze z kotletami schabowymi i ziemniakami, które również zjedli. Zgodnie z zegarkiem Thomasa był wczesny wieczór, ale chłopak nie umiał sobie wyobrazić, że mógłby zasnąć. Usiadł na krześle, twarzą do przyjaciół, zastanawiając się, co powinni zrobić. Nadal czuł się trochę rozgoryczony, jakby to, że dotąd nie spróbowali podjąć żadnych kroków, było jego winą, ale nie podsuwał żadnych pomysłów. Minho był pierwszym, który się odezwał od czasu, gdy przyniesiono im jedzenie.
- Może powinniśmy się po prostu podporządkować tym smrodasom. Robiąc to, czego chcą. Pewnego dnia wszyscy będziemy sobie siedzieć, grubi i szczęśliwi. Thomas wiedział, że przyjaciel tak naprawdę nie powiedział ani słowa na serio. - Tja, może uda ci się znaleźć miłą, ładną dziewczynę, która tu pracuje, ustatkować się, ożenić i mieć dzieci. W samą porę, żeby móc popatrzeć, jak świat się kończy w morzu lunatyków. Minho nie odpuszczał. - DRESZCZ rozkmini ten cały biznes ze schematem i wszyscy będziemy żyć długo i szczęśliwie. - To nawet nie jest śmieszne – odezwał się ponuro Newt. – Nawet jeśli wynajdą lek, widzieliście tam na Pogorzelisku, co się dzieje. Minie, purwa, nie wiadomo ile czasu, zanim świat zdoła wrócić do normy. A jeśli nawet mu się to uda – my nigdy tego nie zobaczymy. Thomas uświadomił sobie, że po prostu siedzi bez ruchu, gapiąc się na plamę na podłodze. - Po wszystkim, co z nami zrobili, po prostu nie wierzę w nic z tego, co gadają. – Nie mógł się pogodzić z wieściami na temat Newta – jego przyjaciela, który zrobiłby wszystko dla kogoś innego. Tamci wydali na niego wyrok śmierci w postaci nieuleczalnej choroby tylko po to, żeby patrzeć, co się stanie. - Ten cały Janson sądzi, że wszystko ma wykombinowane – ciągnął Thomas. – Uważa, że wszystko sprowadza się do jakiegoś tam większego dobra. Pozwólmy ludzkości kopnąć w kalendarz albo róbmy okropne rzeczy, żeby ją ocalić. Nawet ci nieliczni, którzy są odporni, prawdopodobnie nie przetrwaliby długo w świecie, gdzie dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent ludzi zmienia się w krwiożerczych psycholi. - Do czego zmierzasz? – spytał Minho. - Zmierzam do tego, że zanim zatarli mi pamięć, wydaje mi się, że wierzyłem w cały ten szajs. Ale już nie wierze. – I jedyne, co go teraz przerażało, to że powracające wspomnienia mogą sprawić, że zmieni zdanie w tej kwestii. - W takim razie nie zmarnujmy naszej następnej szansy, Tommy – powiedział Newt. - Jutro – dodał Minho. – Jakoś, jakimś sposobem. Thomas obdarzył każdego z nich długim spojrzeniem. - Dobra. Jakoś, jakimś sposobem. Newt ziewnął, sprawiając, że dwaj pozostali poszli w jego ślady. - Więc lepiej przestańmy kłapać dziobami i kładźmy się, kurna, spać.
Wpatrywanie się w ciemność zajęło mu ponad godzinę, ale Thomas w końcu zasnął. A gdy to nastąpiło, jego sny były bagnem rozproszonych obrazów i wspomnień.
Kobieta siedząca przy stole uśmiecha się, spoglądając ponad drewnianym blatem prosto w jego oczy. Podczas gdy on patrzy, ona podnosi kubek z parującym płynem i ostrożnie upija łyczek. Jeszcze jeden uśmiech. Potem mówi: - No, jedz swoje płatki, kochanie. To jego mama, z tą swoją życzliwą twarzą, a gdy się śmieje, w każdej zmarszczce mimicznej widać jej miłość do niego. Nie przestaję go obserwować do momentu, aż Thomas zje ostatni kęs, po czym zabiera miseczkę do zlewu, zmierzwiwszy mu wcześniej pieszczotliwie włosy. Potem Thomas siedzi na dywanie w małym pokoju, bawiąc się srebrzystymi klockami, które wydają się zrastać ze sobą, gdy buduje olbrzymi zamek. Jego mam siedzi na krześle w kącie i płacze. Thomas od razu wie dlaczego. U jego ojca zdiagnozowano Pożogę, widać już pierwsze objawy. Nie ma zatem żadnych wątpliwości, że jego matka również jest chora, albo wkrótce będzie. Śniący Thomas wie, że lekarze niedługą zorientują się, iż jego młodsza wersja jest nosicielem wirusa, ale pozostaje odporna na jego działanie. Do tej pory zdążą już opracować test, który pozwala to stwierdzić. W następnym wspomnieniu jeździ na rowerze w upalny dzień. Gorąco bije z chodnika, a po obu stronach ulicy, gdzie kiedyś rosła trawa, teraz są tylko chwasty. Na spoconej buzi Thomasa maluje się uśmiech. Jego mama patrzy, stojąc w pobliżu, i widać, że cieszy się każdą chwilą. Kierują się do pobliskiej sadzawki. Woda jest nieruchoma i śmierdząca. Mama zbiera kamyki, żeby mógł je powrzucać w ciemną toń. Z początku Thomas rzuca je najdalej jak potrafi; potem próbuje puszczać kaczki, tak, jak ojciec pokazywał mu zeszłego lata. Nadal mu to nie wychodzi. Zmęczeni, wyczerpani skwarem i duchotą, on i jego mama w końcu wracają do domu. Potem zdarzenia we śnie – wspomnienia – stają się mroczniejsze. Jest znowu w domu, a na kanapie siedzi mężczyzna w ciemnym garniturze. Papiery w ręku, poważna mina. Thomas stoi obok mamy, trzymając ją za rękę. Utworzono DRESZCZ, wspólne przedsięwzięcie rządów tych państw, które przetrwały rozbłyski słoneczne – wydarzenie, które miało miejsce na długo przed narodzinami Thomasa. DRESZCZ ma na celu badanie tego, co teraz nazywane jest strefą zagłady, gdzie Pożoga wyrządza szkody. W mózgu.
Mężczyzna mówi, że Thomas jest odporny. Inni są odporni. Mniej niż jeden procent populacji, większość liczy sobie poniżej dwudziestu lat. A świat jest dla nich niebezpieczny. Są znienawidzeni przez to, że straszliwy wirus im nie zagraża, drwiąco nazywa się ich Odporniakami. Ludzie robią im okropne rzeczy. DRESZCZ mówi, że mogą ochronić Thomasa, a Thomas może im pomóc w pracach nad lekiem. Mówią, że jest bystry – że jest jednym z najbystrzejszych dzieci, jakie przetestowali. Jego mama nie ma innego wyjścia, jak tylko pozwolić mu odejść. Z całą pewnością nie chce, żeby jej chłopczyk patrzył, jak ona stopniowo wariuje. Później mówi Thomasowi, że go kocha i tak się cieszy, że nigdy nie będzie musiał przejść przez to, przez co na ich oczach przechodził ojciec. Szaleństwo zabrało wszystko, co czyniło go tym, kim był – co czyniło go człowiekiem. Potem sen zniknął, a Thomas zatonął w otchłani snu.
*** Nazajutrz wczesnym rankiem obudziło go głośne pukanie. Zaledwie zdążył się podnieść na łokciach, drzwi otworzyły się i do środka weszła ta sama piątka strażników co poprzedniego dnia, unosząc elektromiotacze. Zaraz za nimi do pokoju wkroczył Janson. - Wstawajcie, chłopcy – powiedział Szczurowaty. – Postanowiliśmy wam jednak oddać wasze wspomnienia. Czy wam się to podoba, czy nie.
Thomas był wciąż jeszcze półprzytomny, zaspany. Sny, które miał – wspomnienia z dzieciństwa – ogłupiały go. Ledwo dosłyszał to, co powiedział mężczyzna. - Akurat – rzucił w odpowiedzi Newt. Poderwał się z łóżka i stał z zaciśniętymi pięściami, pieronując Jansona wzrokiem. Thomas nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widział taki ogień w oczach przyjaciela. A potem słowa Szczurowatego dotarły do Thomasa z pełną siłą, wyrywając go z otępienia. Opuścił nogi na podłogę. - Powiedziałeś, że nie musimy się na to zgadzać. - Obawiam się, że nie ma wyboru – odparł Janson. – Czas kłamstw się skończył. Nic nie będzie można zrobić, jeśli wy trzej nadal pozostaniecie nieświadomi. Przykro mi. Musimy to zrobić. Newt, ty z nich wszystkich masz przecież najwięcej do zyskania, jeśli zdołamy opracować lek. - Już mnie nie obchodzi, co się ze mną stanie – odwarknął chrapliwie Newt. Instynkty Thomasa wzięły górę. Już wiedział, że to jest ten moment, na który czekał. To była kropla, która przelała czarę. Thomas uważnie obserwował Jansona. Twarz mężczyzny złagodniała i wziął głęboki oddech, jakby wyczuł narastającą w pokoju niebezpieczną atmosferę i chciał ją zneutralizować. - Newt, Minho, Thomas, posłuchajcie. Rozumiem, jak musicie się czuć. Widzieliście okropne rzeczy. Ale najgorsze już za wami. Nie możemy zmienić przeszłości, nie możemy cofnąć tego, co spotkało was i waszych przyjaciół. Ale czy nie byłoby marnotrawstwem nie skompletować teraz schematu? - Nie możecie tego cofnąć? – krzyknął Newt. – Tylko tyle masz do powiedzenia? - Uważaj – ostrzegł jeden ze strażników, mierząc z elektromiotacze w pierś Newta. W pokoju zapadła cisza. Thomas nigdy jeszcze nie widział takiego Newta. Tak gniewnego – nie próbującego choćby udawać spokoju. Janson kontynuował: - Mamy coraz mniej czasu. Teraz chodźcie, inaczej będziemy mieli powtórkę z wczoraj. Zapewniam was, że moi ludzie nie mają nic przeciwko temu. Minho zeskoczył z łóżka nad łóżkiem Newta.
- On ma rację – oświadczył rzeczowo. – Jeśli możemy cię uratować, Newt – i kto wie ilu innych – bylibyśmy idiotami, zostając w tym pokoju choćby sekundę dłużej. – Posłał Thomasowi szybkie spojrzenie i wskazał głową drzwi. – Chodźcie, idziemy. – Wyminął Szczurowatego oraz strażników i wyszedł na korytarz, nie oglądając się. Janson uniósł brwi, patrząc na Thomasa, który usiłował ukryć zaskoczenie. Deklaracja Minho była tak dziwna – musiał mieć jakiś plan. Udawanie, że podporządkowują się rozkazom, pozwoli im zyskać nieco czasu. Thomas odwrócił się od strażników oraz Szczurowatego i posłał Newtowi szybkie mrugnięcie, którego nikt inny nie mógł zobaczyć. - Po prostu posłuchajmy, czego od nas chcą. – Starał się, by brzmiało to swobodnie, szczerze, ale była to jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie dotąd musiał zrobić. – Pracowałem dla tych ludzi przed Labiryntem. Nie mogłem być totalnie w błędzie, nie? - Och, błagam. – Newt, przewrócił oczami, ale ruszył w stronę drzwi, a Thomas uśmiechnął się w duchu z powodu swojego małego zwycięstwa. - Wszyscy będziecie bohaterami, gdy to się skończy – powiedział Janson, gdy Thomas wychodził z pokoju za Newtem. - Och, zamknij się – odparł Thomas. On i jego przyjaciele znowu ruszyli za Szczurowatym przez labirynt korytarzy. Gdy szli, Janson komentował trasę niczym przewodnik wycieczki. Wyjaśnił, że budynek nie ma zbyt wielu okien, ponieważ na zewnątrz często szaleją burze i wichury oraz zdarzają się ataki ze strony gangów zainfekowanych ludzi. Wspomniał o gwałtownej ulewie tamtej nocy, kiedy Streferzy zostali wyciągnięci z Labiryntu, i o tym, jak grupa Poparzeńców przedarła się przez zewnętrzną strefę bezpieczeństwa, żeby patrzeć, jak wsiadają do autobusu. Thomas aż za dobrze pamiętał tamtą noc. Wciąż jeszcze miał w pamięci to, jak koła poskoczyły, przejeżdżając kobietę, która zaczepił go, zanim wsiadł do autobusu, jak kierowca nawet nie zwolnił. Z trudem był w stanie uwierzyć, że to stało się zaledwie tygodnie wcześniej – miał wrażenie, że upłynęły całe lata. - Naprawdę chciałbym, żebyś po prostu zamknął jadaczkę – wycedził w końcu Newt. I Szczurowaty, o dziwo, zamilkł, choć lekki uśmieszek bezustannie błąkał się po jego twarzy. Kiedy dotarli do części budynku, w której byli poprzedniego dnia, Szczurowaty zatrzymał się i odwrócił, żeby stwierdzić: - Mam nadzieję, że wszyscy będziecie dzisiaj współpracować. Oczekuje tego od was. - Gdzie są pozostali? – spytał Thomas. - Reszta obiektów dochodzi do siebie… Zanim skończył, Newt skoczył jak tygrys, złapał Szczurowatego za klapy białej marynarki i pchnął go z całej siły na najbliższe drzwi. - Jeszcze raz nazwiesz ich obiektami, a skręcę ci, purwa, kark!
Dwóch strażników natychmiast rzuciło się na Newta; odciągnęli go od Jansona i powalili na ziemię, mierząc z elektromiotacza w jego twarz. - Czekajcie! – krzyknął Janson. – Czekajcie. – Pozbierał się, wygładził pomiętą koszule i marynarkę. – Nie obezwładniajcie go. Po prostu to skończmy. Newt powoli dźwignął się na nogi z rękami w górze. - Nie nazywaj nas obiektami. Nie jesteśmy myszami, które próbują znaleźć ser. I weź, purwa, powiedz swoim kumplom, żeby wyluzowali – nie zamierzałem cię uszkodzić. Za bardzo. – Jego pytające spojrzenie spoczęło na Thomasie. DRESZCZ jest dobry. Te słowa z niewiadomego powodu pojawiły się w umyśle Thomasa. Było prawie tak, jakby jego wcześniejsze ja – to, które wierzyło, że cel DRESZCZu jest wart wszelkich zbrodniczych działań – próbował go przekonać, że to prawda. Że bez względu na to, jak straszne się to wydaje, muszą zrobić wszystko, co tylko będzie konieczne, żeby znaleźć lek na Pożogę. Ale teraz coś się zmieniło. Nie mógł zrozumieć, kim był wcześniej. Jak mógł sądzić, że cokolwiek z tego wszystkiego jest w porządku. Zmienił się już na zawsze… ale musiał im zaserwować dawnego Thomasa jeszcze jeden, ostatni raz. - Newt, Minho – powiedział cicho, zanim Szczurowaty zdążył ponownie się odezwać. Sądzę, że on ma rację. Sądzę, że już czas, żebyśmy zrobili to, co powinniśmy zrobić. Wczoraj wieczorem umówiliśmy się, że to zrobimy. Minho uśmiechnął się nerwowo. Dłonie Newta zacisnęły się w pięści. Teraz albo nigdy.
Thomas się nie zawahał. Rąbnął łokciem w tył, prosto w twarz stojącego za nim strażnika, równocześnie kopiąc w kolano tego, który znajdował się z przodu. Obaj upadli na podłogę, zaskoczeni, ale szybko się otrząsnęli. Kątem oka Thomas ujrzał, jak Newt rzuca się na strażnika, zwalając go z nóg; Minho tłukł drugiego pięściami. Ale piątego – kobiety – nikt nie zaatakował, i właśnie unosiła elektromiotacz. Thomas zanurkował w jej stronę, podbił lufę w stronę sufitu, zanim zdążyła nacisnąć spust, ona jednak obróciła swoją broń i rąbnęła go kolbą w bok głowy. W jego policzkach i szczęce eksplodował ból. Chłopak stracił równowagę i osunął się na kolana, potem padł płasko na brzuch. Podparł się rękoma, żeby wstać, ale na plecy zwalił mu się potężny ciężar, zwalając go na twarde kafelki i pozbawiając go tchu. Czyjeś kolano wbiło mu się w kręgosłup i poczuł, jak twardy metal naciska na jego czaszkę. - Pan da rozkaz! – krzyknęła kobieta. – Panie Janson, pan da rozkaz! Usmażę mu mózg. Thomas nie widział pozostałych, ale odgłosy szamotaniny już ucichły. Wiedział, że to oznacza, że ich bunt trwał krótko – wszyscy trzej zostali obezwładnieni w czasie krótszym niż minuta. Serce zabolało go z rozpaczy. - Co wy sobie wyobrażacie! – ryknął Janson za plecami Thomasa. Chłopak mógł sobie tylko wyobrażać, jaka wściekłość musi się malować na łasicowatej twarzy wicedyrektora. – Naprawdę sądzicie, że trzy… dzieciaki mogą pokonać pięciu uzbrojonych strażników? Macie podobno być geniuszami, a nie durnymi… niezrównoważonymi buntownikami. Może Pożoga jednak odebrała wam rozum! - Zamknij się! – Thomas usłyszał wrzask Newta. – Po prostu zamknij… Coś stłumiło jego pozostałe słowa. Wizja tego, że jeden ze strażników robi Newtowi krzywdę, sprawiła, że Thomas zadygotał z wściekłości. Kobieta jeszcze mocniej przycisnęła lufę broni do jego głowy. - Nawet… o tym… nie myśl – wyszeptała mu na ucho. - Podnieście ich! – szczęknął Janson. – Podnieście ich! Strażniczka szarpnięciem za koszulkę na plecach postawiła Thomasa na nogi, cały czas trzymając lufę elektromiotacza przyciśniętą do jego głowy. Newt i Minho również znajdowali się na muszce, a dwójka wolnych strażników kierowała broń na trzech Streferów. Twarz Jansona płonęła czerwienią.
- Kompletny absurd! Absolutnie nie pozwolimy, żeby to się zdarzyło jeszcze raz! – Odwrócił się gwałtownie do Thomasa. - Byłem tylko dzieckiem – powiedział Thomas, zaskakując sam siebie. - Co proszę? – spytał Janson. Thomas spiorunował Szczurowatego wzrokiem. - Byłem dzieckiem. Tak wyprali mi mózg, żebym robił te rzeczy; żebym im pomagał. – To właśnie dręczyło go, odkąd wspomnienia zaczęły wracać. Odkąd mógł zacząć łączyć kropki. - Nie było mnie tam na samym początku – odrzekł Janson ze spokojem. – Ale ty sam poparłeś moją kandydaturę do tej roli po tym, jak zlikwidowano pierwotny zespół założycieli. I powinieneś wiedzieć, że nigdy nie widziałem nikogo, ani dziecka, ani dorosłego, kto byłby równie zdeterminowany jak ty. – Uśmiechnął się, a Thomas miał ochotę rozszarpać mu twarz. - Nie obchodzi mnie, co… - Dosyć! – wrzasnął Janson. – Zajmiemy się nim w pierwszej kolejności. – Zrobił gest w stronę jednego ze strażników. – Ściągnij tu pielęgniarkę. Brenda jest w środku – uparła się, że chce pomagać. Może łatwiej będzie sobie z nim poradzić, jeśli to ona się nim zajmie. Zabierzcie pozostałych do poczekalni – chcę, żeby ich robić jednego po drugim. Muszę teraz iść sprawdzić coś innego, więc dołączę tam do was. Thomas był tak roztrzęsiony, że nawet nie dotarło do niego imię Brendy. Drugi strażnik dołączył do kobiety, która stała za nim, i każde z nich ujęło chłopaka za jedno ramię. - Nie pozwolę wam tego zrobić! – wrzasnął Thomas. Narastała w nim histeria. Myśl, że dowie się, kim był wcześniej, przerażała go. – Mowy nie ma, żebyście mi to nałożyli na twarz! Janson zignorował do i zwrócił się bezpośrednio do strażników. - Dopilnujcie, żeby go uśpiła. – Potem zaczął się oddalać. Dwoje strażników powlokło Thomasa w stronę drzwi – jego stopy ciągnęły się po posadzce. Szamotał się, próbował uwolnić ręce, ale dzierżyli go w żelaznym uścisku, i w końcu dał za wygraną, żeby oszczędzać siły. Nagle dotarło do niego, że być może przegrał walkę. Jego jedyną nadzieją była Brenda.
Brenda stała na sali obok jednego z łóżek. Jej twarz była niczym z kamienia. Thomas pytająco zajrzał w jej oczy, ale nie sposób było z nich czegokolwiek wyczytać. Jego prześladowcy wciągnęli go głębiej na salę. Nie mógł zrozumieć, czemu Brenda tam jest, pomagając DRESZCZowi to robić. - Dlaczego dla nich pracujesz? – Jego głos brzmiał słabo w jego własnych uszach. Strażnicy obrócili go siłą.
- Lepiej po prostu trzymaj buzię na kłódkę – odparła Brenda. – Musisz mi zaufać, tak jak wtedy na Pogorzelisku. To wszystko jest w jak najlepszej intencji. Nie mógł jej zobaczyć, ale coś było w jej głosie. Mimo tego, co mówiła, brzmiał ciepło. Czy to możliwe, by była po jego stronie? Strażnicy zaciągnęli Thomasa do ostatniego łóżka w rzędzie. Potem strażniczka puściła go i wymierzyła w niego elektromiotacz, zaś mężczyzna przytrzymał Thomasa przy skraju materaca. - Kładź się – rozkazał. - Nie – warknął Thomas. Strażnik zamachnął się i spoliczkował chłopaka. - Kładź się! Ale już! - Nie. Mężczyzna podniósł Thomasa za ramiona i obalił go na materac. - To i tak dojdzie do skutku, więc równie dobrze możesz nie walczyć. Metalowa maska ze wszystkimi drutami i rurkami wisiała na nim niczym olbrzymi pająk, czekając, żeby go zadusić. - Nie nałożycie mi tego na twarz. – Serce Thomasa łomotało teraz niebezpiecznie; strach, który wcześniej udawało mu się kontrolować, napłynął tera falą, zaczynając zabierać resztki spokoju, które mogły mu jeszcze pomóc znaleźć jakąś drogę ucieczki. Strażnik ujął Thomasa za oba nadgarstki i przycisnął je do materaca, przygniatając chłopaka całą swoją wagą, żeby mieć pewność, że ten nigdzie się nie wybiera. - Uśpij go. Thomas zmusił się, żeby się uspokoić, zachować energię na jedną ostatnią próbę ucieczki. Widok Brendy niemalże go bolał; chłopak zżył się z nią bardziej niż sobie uświadamiał. Jeśli dziewczyna pomoże w zmuszeniu go do tego, to będzie znaczyło, że ona również jest wrogiem. Ta możliwość była zbyt rozdzierająca, żeby ją w ogóle rozważać. - Proszę, Brendo – powiedział. – Nie rób tego. Nie pozwól im tego zrobić. Stanęła blisko i lekko dotknęła jego ramienia. - Wszystko będzie dobrze. Nie wszyscy uwzięli się, żeby ci uprzykrzyć życie – później podziękujesz mi za to, co zaraz zrobię. A teraz przestań jęczeć i rozluźnij się. Nadal nie był w stanie jej rozgryźć, żeby nie wiem co. - I tyle? Po wszystkim, co się wydarzyło tam na Pogorzelisku? Ile razy omal nie zginęliśmy w tamtym mieście? Tyle przeszliśmy razem, a ty zamierzasz mnie po prostu tak zostawić? - Thomas… - Zamilkła, nawet nie starając się kryć frustracji. – Takie miałam zadanie.
- Usłyszałem w głowie twój głos. Ostrzegłaś mnie, że czekają mnie niefajne rzeczy. Proszę, powiedz mi, że tak naprawdę nie jesteś z nimi. - Kiedy z Pogorzeliska wróciliśmy do kwatery głównej, weszłam do sytemu telepatii, bo chciałam cię ostrzec. Przygotować cię. Nigdy nie przypuszczałam, że się zaprzyjaźnimy w tym piekle. Na jakimś poziomie samo usłyszenie, że ona też tak to odebrała, uczyniło wszystko bardziej znośnym, i teraz już naprawdę nie mógł się powstrzymać. - A ty chorujesz na Pożogę? – spytał. - Udawałam. Jorge i ja jesteśmy odporni – wiedzieliśmy o tym już od dawna. To dlatego nas użyli. Teraz bądź cicho. – Jej spojrzenie na moment pobiegło ku strażnikowi. - Pospiesz się! – krzyknął nagle mężczyzna. Brenda popatrzyła na niego surowo, ale nic nie powiedziała. Potem znowu przeniosła wzrok na Thomasa i ku jego zaskoczeniu lekko mrugnęła. - Kiedy wstrzyknę ci środek usypiający, zaśniesz po kilku sekundach. Rozumiesz? Podkreśliła ostatnie słowo, po czym znowu ukradkiem mrugnęła. Na szczęście dwoje strażników było skupionych na swoim więźniu, a nie na niej. Thomas był zdezorientowany, ale ogarnęła go nadzieja. Dziewczyna coś szykowała. Brenda podeszła do stojącego za nią stołu i zaczęła przygotowywać to, czego potrzebowała, strażnik zaś nadal napierał całym ciężarem na nadgarstki Thomasa, odcinając mu dopływ krwi. Na czole mężczyzny kroplami wystąpił pot, ale było jasne, że nie puści, dopóki chłopak nie straci przytomności. Strażniczka stała tuż obok, mierząc z elektromiotacza w twarz Thomasa. Brenda odwróciła się, trzymając w lewej ręcę strzykawkę, której wylot skierowany był do góry. Kciuk dziewczyny dotykał tłoka. W wąskim okienku z boku urządzenia widać było żółtawą ciecz. - Dobra, Thomas. Zrobimy to naprawdę szybko. Jesteś gotów? Skinął głową, niepewny, co miała na myśli, ale zdeterminowany być w pogotowiu. - To dobrze – odpowiedziała. – Lepiej, żebyś był.
Brenda uśmiechnęła się i ruszyła w stronę Thomasa, po czym potknęła się o coś i poleciała do przodu. Prawą ręką chwyciła się łóżka, ale upadła tak, że wylot strzykawki znalazł się na przedramieniu strażnika, który trzymał Thomasa za nadgarstki. Natychmiast nacisnęła kciukiem tłok, wyzwalając szybki, ostry syk, nim mężczyzna szarpnięciem cofnął rękę. - Co jest! – wrzasnął, ale jego oczy były już szkliste. Thomas zadziałał natychmiast. Uwolniony z tego żelaznego uchwytu, naparł plecami na łóżko i wyrzucił nogi w kierunku strażniczki, która właśnie zaczynała się otrząsać po tym, jak na moment znieruchomiała w szoku. Jedną stopą trafił w jej elektromiotacz, a drugą w ramię. Kobieta wrzasnęła, a sekundę później jej głowa rąbnęła o podłogę. Thomas rzucił się na czworakach w stronę elektromiotacza, złapał go w samą porę i wymierzył w kobietę, która oburącz trzymała się za głowę. Brenda zdążyła tymczasem obiec łóżko i złapać broń mężczyzny, po czym wycelowała w jego bezwładne ciało. Thomas z trudem łapał powietrze, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, a w całym ciele pulsowała adrenalina. Od tygodni nie czuł się równie dobrze. - Wiedziałem, że ty… Zanim zdążył dokończyć, Brenda nacisnęła spust elektromiotacza. Powietrze przeszył wysoki dźwięk, narastający przez ułamek sekundy, nim broń wypaliła, a odrzut pchnął Brendę w tył. Jeden z błyszczących granatów wystrzelił, trafił kobietę w pierś i eksplodował, sprawiając, że po jej ciele rozbiegły się zygzaki i błyskawice. Zaczęła się rzucać w konwulsjach. Thomas zagapił się, oszołomiony tym, co elektromiotacz był w stanie zrobić z człowiekiem, i zdumiony, że Brenda wystrzeliła zeń bez wahania. Jeśli potrzebował dalszych dowodów, że Brenda nie do końca jest po stronie DRESZCZu, to właśnie je otrzymał. Popatrzył na nią. Odwzajemniła jego spojrzenie z najlżejszym uśmiechem. - Już od dawna chciałam coś takiego zrobić. Dobrze, że udało mi się przekonać Jansona, żeby to mi zlecił przeprowadzenie na tobie tej procedury. – Schyliła się, zabrała kartę magnetyczną nieprzytomnego mężczyzny i wsunęła ją do kieszeni. – Z tym wejdziemy wszędzie. Thomas musiał powstrzymać chęć uściskania jej.
- Chodź – powiedział. – Musimy zgarnąć Newta i Minho. A potem pozostałych.
Pognali sprintem przez kilka wijących się korytarzy, Brenda na przedzie. Thomasowi przypomniało się, jak prowadziła go przez podziemne tunele na Pogorzelisku. Wciąż wołał, żeby się pośpieszyła – wiedział, że w każdej chwili może się pojawić więcej strażników. Dotarli do drzwi, a Brenda przeciągnęła kartą przez czytnik, żeby je otworzyć; zabrzmiał krótki syk, po czym metalowa płyta odsunęła się. Thomas wpadł do środka, a Brenda zaraz za nim. Szczurowaty siedział na krześle, ale zerwał się na równe nogi, a na jego twarzy rychło odmalowała się zgroza. - Na Boga, co wy robicie? Brenda już wystrzeliła dwa granaty w strażników. Mężczyzna i kobieta upadli na posadzkę, zwijając się w konwulsjach wśród obłoków dumy i maleńkich błyskawic. Newt i Minho rzucili się na trzeciego strażnika, obalając go; Minho wyrwał mu broń. Thomas wymierzył swój elektromiotacz w Jansona i położył palec na spuście. - Daj mi swoją kartę magnetyczną, a potem połóż się na podłodze z rękami na głowie. – jego głos był spokojny, ale serce tłukło się jak szalone. - To całkowite szaleństwo – odrzekł Janson. Wręczył Thomasowi swoją kartę. Mówił cicho i wydawał się zaskakująco spokojny, zważywszy na okoliczności. – Macie zero szans na wydostanie się z tego kompleksu. Już zmierza tu więcej strażników. Thomas wiedział, że szanse są nikłe, ale to było wszystko, co mieli. - Po tym, przez co prześlijmy, to jest nic. – Uśmiechnął się, gdy uświadomi sobie, że to prawda. – Dzięki za przeszkolenie. A teraz jeszcze jedno słowo, a przeżyjesz – jak to ująłeś? Najgorsze pięć minut w swoim życiu? - Jak możesz… Thomas nacisnął spust. Salę wypełnił wysoki dźwięk, a potem granat wystrzelił. Trafił mężczyznę w pierś i eksplodował w jaskrawe elektryczne wyładowania. Szczurowaty z wrzaskiem upadł na posadzkę, wijąc się w konwulsjach, jego włosy i ubranie dymiły. Po sali rozszedł się okropny smród – odór, który przypomniał Thomasowi, jak Minho został trafiony przez błyskawice na Pogorzelisku. - To nie może być przyjemne – powiedział Thomas do przyjaciół. Sam aż się przestraszył tego, jak spokojnie zabrzmiał jego głos. Gdy tak patrzył, jak ich nemezis dygocze, było mu prawie wstyd, że nie odczuwa wyrzutów sumienia. Prawie. - To go podobno nie zabije – powiedziała Brenda. - A szkoda – skwitował Minho. Wstał, skrępowawszy tego strażnika, który nie doznał obrażeń, jego własnym paskiem. – Świat by na tym skorzystał. Thomas odwrócił się od mężczyzny, który nadal wił się u jego stóp.
- Uciekamy stąd. Teraz. - Podpisuję się, purwa, obiema łapami – stwierdził Newt. - Dokładnie o tym samym myślałem – dodał Minho. Wszyscy trzej odwrócili się, żeby spojrzeć na Brendę. Uniosła elektromiotacz i kiwnęła głową. Wyglądała na gotową do wali. - Nienawidzę tych ludzi tak samo jak wy – odparła. – Jestem z wami. Po raz drugi w ciągu ostatnich kilku dni Thomasa przepełniło to obce uczucie radości. Brenda wróciła. Zerknął na Jansona. Trzeszczące wyładowania zaczynały przycichać. Oczy mężczyzny były zamknięte i wreszcie przestał się ruszać, ale nadal oddychał. - Nie wiem, jak długo utrzymują się efekty takiego strzału – powiedziała Brenda – a to pewne, że obudzi się wściekły. Lepiej się stąd wynośmy. - Jaki jest plan? – zapytał Newt. Thomas nie miał zielonego pojęcia. - Będziemy improwizować po drodze. - Jorge jest pilotem – podsunęła Brenda. – Jeśli uda się nam jakoś przedostać do hangaru, do jego górolotu… Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, na korytarzu rozległy się okrzyki i odgłosy kroków. - Idą tu – powiedział Thomas. Znów dotarło do niego, jaka jest sytuacja – nikt nie pozwoli im tak po prostu radośnie opuścić budynku. Kto wie, przez ilu strażników będą musieli się przebijać. Minho podbiegł do drzwi i zajął miejsce tuż obok nich. - Wszyscy będą musieli przejść tędy. Na korytarzu robiło się coraz głośniej – strażnicy byli już blisko. - Newt – powiedział Thomas. – Ty stań po drugiej stronie drzwi. Brenda i ja zestrzelimy pierwszą dwójkę, która wejdzie. Wy załatwicie resztę z boków, a potem wybiegniecie na korytarz. Będziemy zaraz za wami. Zajęli pozycje.
Na twarzy Brendy malowała się dziwna mieszanka gniewu i podekscytowania. Thomas zajął miejsce obok niej, mocno ściskając w dłoniach elektromiotacz. Wiedział, że ryzykuje ufając Brendzie. Został już oszukany przez prawie wszystkich w tej organizacji; nie mógł nie doceniać DRESZCZu. Ale tylko dzięki niej dotarli tak daleko. A jeśli mieli ją zabrać ze sobą, nie mógł już dłużej wątpić w jej intencje. Pojawił się pierwszy strażnik, mężczyzna ubrany w taki sam czarny mundur jak pozostali, ale z innego typu bronią – mniejszą i o bardziej opływowym kształcie – trzymaną mocno w wysuniętych do przodu rękach. Thomas wystrzelił i ujrzał, jak granat trafia mężczyznę w pierś; wybuch odepchnął go w tył, dygoczącego i zwijającego się konwulsyjnie w sieci błyskawic. Dwie kolejne osoby – mężczyzna i kobieta – pojawiły się tuż za nim, z elektromiotaczami wzniesionymi do strzału. Minho wkroczył do akcji, zanim zdążył to zrobić Thomas. Złapał kobietę za koszulę i pociągnął do siebie, po czym okręcił się i z rozmachem pchnął ją na ścianę. Zdążyła wystrzelić, ale srebrzysty granat rozprysł się nieszkodliwe o posadzkę, sprawiając, że krótka fala trzeszczącej energii przebiegła po kafelkach. Brenda strzeliła do mężczyzny, trafiając go w nogi; maleńkie zygzakowate błyskawice wystrzeliły w górę, ogarniając jego ciało. Wrzasnął i poleciał do tyłu, lądując na korytarzu. Jego broń upadła na posadzkę. Minho tymczasem zdążył rozbroić kobietę, zmuszając ją do uklęknięcia. Teraz przystawił jej elektromiotacz do głowy. Przez drzwi przeszedł czwarty mężczyzna, ale Newt odepchnął lufę jego broni i rąbnął go pięścią w twarz. Strażnik upadł na kolana, przyciskając dłoń do zakrwawionych ust. Popatrzył w górę, jakby chcąc coś powiedzieć, ale Newt cofnął się o krok i strzelił mu w pierś. Przy trafieniu z tak bliska pocisk wydał okropny trzask, eksplodując w zetknięciu z ciałem. Z gardła mężczyzny wydarło się rozpaczliwe wycie, gdy upadł na posadzkę, wijąc się w sieci elektrycznych wyładowań. - Ten żukolec obserwuje wszystko, co robimy – stwierdził Newt. Skinął w stronę czegoś, co znajdowało się z tyłu pomieszczenia. – Musimy się stąd wydostać – oni nie odpuszczą. Thomas odwrócił się i zobaczył, że mała mechaniczna jaszczurka kuli się w miejscu, błyskając czerwonym światełkiem. Potem spojrzał z powrotem w stronę drzwi, w których nikt
się nie pojawił. Zwrócił się ku kobiecie. Wylot lufy trzymanej przez Minho broni zawisł zaledwie centymetr od jej głowy. - Ilu was jest? – zapytał Thomas. – Idą tu następni? Początkowo nie odpowiedziała, ale Minho nachylił się, aż lufa dotknęła jej policzka. - Na służbie jest przynajmniej pięćdziesiąt osób – odparła szybko. - Więc gdzie teraz są? – spytał Minho. - Nie wiem. - Nie okłamuj mnie! – krzyknął Minho. - My… Dzieje się coś innego. Nie wiem co. Przysięgam. Thomas przyjrzał się jej uważnie i zobaczył w jej twarzy coś jeszcze oprócz strachu. Czy była to frustracja? Kobieta wydawała się mówić prawdę. - Coś innego? To znaczy co? Pokręciła głową. - Wiem tylko tyle, że część z nas została wezwana do innej sekcji, to wszystko. - I nie masz pojęcia dlaczego? – Thomas postarał się, by w jego głosie zabrzmiało jak największe powątpiewanie. – Ciężko mi w to uwierzyć. - Przysięgam, że to prawda. Minho złapał ją za koszulę na plecach i szarpnięciem postawił na nogi. - W takim razie po prostu zabierzemy tę miłą panią jako zakładniczkę. Chodu. Thomas zastąpił mu drogę. - Brenda musi iść pierwsza – ona zna tu rozkład korytarzy. Potem ja, potem ty i twoja nowa przyjaciółka, i na końcu Newt. Brenda podbiegła, żeby stanąć obok Thomasa. - Nadal nikogo nie słyszę, ale to pewne, że mamy mało czasu. Chodźcie. – Ostrożnie wyjrzała na korytarz, po czym wykradła się z sali. Thomas poświęcił sekundę na to, żeby wytrzeć spocone dłonie o spodnie, po czym ścisnął w rękach elektromiotacz i wyszedł w ślad za nią. Skręciła w prawo. Słyszał, że pozostali podążają za nim; szybki rzut okiem powiedział mu, że strażniczka pojmana przez Minho również biegnie z nimi i nie wygląda bynajmniej na zachwyconą tym, że kilkanaście centymetrów od niej czyha groźba elektrycznej kąpieli. Dotarli do końca pierwszego korytarza i skręcili w prawo, nie zatrzymując się. Ich nowa trasa wyglądała dokładnie tak samo jak poprzednia – beżowa aleja ciągnąca się prosto przez co najmniej siedemnaście metrów, na końcu której widniała para podwójnych drzwi. Z jakiegoś powodu ten widok przypomniał Thomasowi ostatni fragment Labiryntu tuż przed Urwiskiem, wtedy, kiedy on, Teresa i Chuck biegli do wyjścia, zaś pozostali walczyli z Bóldożercami, żeby zapewnić im bezpieczeństwo.
Gdy teraz zbliżali się do drzwi, Thomas wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną Szczurowatego. Ich zakładniczka krzyknęła do niego: - Na twoim miejscu nie robiłabym tego! Założę się, że po drugiej stronie dwadzieścia luf już czeka, żeby was usmażyć żywcem. – Ale w jej tonie pobrzmiewała desperacja. Czyżby DRESZCZ stał się zbyt pewny siebie i zaczął lekceważyć środki bezpieczeństwa? Teraz, gdy zostało im już tylko dwadzieścioro czy trzydzieścioro nastolatków, z pewnością nie mieli więcej niż po jednym ochroniarzu na każdego z badanych – albo i tego nie. Thomas i jego przyjaciele musieli znaleźć Jorge i górolot, ale musieli też znaleźć pozostałych. Pomyślał o Patelniaku i Teresie. Nie zamierzał ich tu zostawić tylko dlatego, że zdecydowali się odzyskać swoje wspomnienia. Zatrzymał się przed drzwiami, ślizgając się nieco, i obrócił się do Minho oraz Newta. - Mamy tylko cztery elektromiotacze, i lepiej załóżmy, że po drugiej stronie tych drzwi czeka na nas więcej strażników. Ryzykujemy? Minho podszedł do panelu czytnika, wlokąc ze sobą strażniczkę, którą nadal trzymał za koszulę. - Otworzysz to dla nas, żebyśmy mogli się skupić na twoich kumplach. Stój tam i nic nie rób, póki nie damy ci sygnału. Nie próbuj żadnych sztuczek. – Odwrócił się do Thomasa. – Zacznijcie strzelać, jak tylko drzwi się uchylą. Thomas kiwnął głową. - Ja kucnę. Minho, ty się na mnie oprzyj tak, żeby strzelać znad mojego ramienia. Brenda po lewej, a Newt po prawej. Thomas kucnął i przytknął koniec lufy swojej broni dokładnie w miejscu pośrodku drzwi, gdzie stykały się ich połówki. Minho nachylił się nad nim, robiąc to samo. Newt oraz Brenda zajęli pozycję. - Otwieraj na trzy – powiedział Minho. – I, pani strażniczko, tylko spróbuj coś kombinować, albo zwiać, a gwarantuję, że któreś z nas cię dorwie. Thomas, ty odlicz. Kobieta wyciągnęła swoją kartę magnetyczną, ale nic nie powiedziała. - Raz – zaczął Thomas. – Dwa. Zawahał się, dał sobie sekundę na zaczerpnięcie tchu, ale zanim zdążył wykrzyczeć ostatnią liczbę, zaczął wyć alarm, a światła zgasły.
Thomas gwałtownie zamrugał, starając się przyzwyczaić do ciemności. Alarm wył cienko, ogłuszająco, urywanie. Chłopak wyczuł, że Minho wstaje, potem usłyszał, że maca wokół siebie. - Nie ma strażniczki! – krzyknął przyjaciel. – Nie mogę jej znaleźć! Zaledwie wypowiedział ostatnie słowo, w przerwach między wyciem alarmu dało się słyszeć znajomy odgłos ładującej się broni, a potem trzask granatu eksplodującego na posadzce. Wyładowania elektryczne oświetliły otoczenie; Thomas ujrzał ciemną sylwetkę, uciekającą przed nimi korytarzem, znikającą w mroku. - Moja wina – wymamrotał Minho ledwie słyszalnie. - Wracajcie na pozycje – powiedział Thomas, obawiając się, co może oznaczać ten alarm. – Wymacajcie szczelinę, gdzie drzwi się rozsuwają. Użyję karty Szczurowatego. Bądźcie gotowi! Zaczął dotykać ściany, aż znalazł odpowiednie miejsce, po czym przeciągnął kartę przez czytnik; zabrzmiało słyszalne kliknięcie i jedno skrzydło drzwi zaczęło się otwierać do środka. - Zacznijcie strzelać! – krzyknął Minho. Newt, Brenda i Minho zaczęli miotać granaty przez drzwi, w ciemność. Thomas ostrożnie zajął pozycję, po czym poszedł w ich ślady, strzelając w chaos tańczących wyładowań, które trzeszczały teraz po drugiej stronie drzwi. Przerwy między strzałami trwały po kilka sekund, ale wkrótce wygenerowali oślepiający pokaz światła i eksplozji. Nigdzie nie było ani śladu ludzi, ani jeden strzał nie padł w odpowiedzi. Thomas pozwolił, by jego broń zawisła na pasku. - Stop! – wrzasnął. – Nie marnujcie już amunicji! Minho wystrzelił jeszcze jeden, ostatni granat, ale potem wszyscy już tylko stali i czekali, aż część wyładowań zgaśnie, żeby można było bezpiecznie wejść na salę. Thomas odwrócił się do Brendy, mówiąc głośno, żeby było go słychać mimo zgiełku. - Brakuje nam paru wspomnień. Czy wiesz cokolwiek, co może nam pomóc? Gdzie są wszyscy? Skąd ten alarm? Pokręciła głową. - Będę szczera: coś tu definitywnie nie gra.
- Założę się, że to kolejny z ich cholernych testów! – wrzasnął Newt. – Wszystko to miało się wydarzyć i znowu nas analizują. Thomas z trudem słyszał własne myśli, a krzyki Newta mu w tym nie pomagały. Uniósł elektromiotacz i przeszedł przez drzwi. Chciał się dostać w jakieś bezpieczniejsze miejsce, zanim światło z wybuchających granatów zupełnie zgaśnie. Dzięki skąpej puli swych nielicznych odzyskanych wspomnień wiedział, że dorastał w tym miejscu – żałował tylko, że nie pamięta planu budynków. Raz jeszcze uświadomił sobie, jak dalece powodzenie ich ucieczki zależy od Brendy. I od Jorge – jeśli ten zgodzi się ich stąd zabrać. Alarm ucichł. - Co… - Thomas zaczął mówić za głośno, więc ściszył głos. – Co teraz? - Pewnie znudziło im się, że im uszy krwawią od tego zgiełku – odparł Minho. – Sam fakt, że go wyłączyli, nic nie znaczy. Blask wyładowań elektrycznych już niknął, ale pomieszczenie po tej stronie drzwi wyposażone było w oświetlenie awaryjne, które zalewało wszystko czerwoną poświatą. Stali w dużej poczekalni, gdzie znajdowały się kanapy, fotele i kilka stanowisk dla recepcjonistów. Nigdzie nie było żywej duszy. - Nigdy nie widziałam nikogo w tych poczekalniach – stwierdził Thomas, bo to miejsce nagle wydało mu się znajome. – Wszędzie straszą pustki. - Głowę dam, że już od dawna nie wpuszczają tu gości – odparła Brenda. - Co teraz, Tommy? – spytał Newt. – Nie możemy tu tak po prostu stać cały dzień. Thomas zastanowił się przez sekundę. Musieli znaleźć przyjaciół, ale zapewnienie sobie drogi ucieczki wydawało się być priorytetem. - Dobra – powiedział. – Brenda, bardzo potrzebujemy twojej pomocy. Musimy się dostać do hangaru i znaleźć Jorge, żeby zaczął szykować górolot do podróży. Newt i Minho – wy możecie z nim zostać, żeby go obstawiać, a Brenda i ja przeszukamy budynek, żeby znaleźć naszych przyjaciół. Brenda, nie wiesz, gdzie możemy się zaopatrzyć w więcej broni? - Magazyn z bronią jest po drodze do hangaru – powiedziała Brenda. – Ale przypuszczalnie go pilnują. - widzieliśmy gorsze rzeczy – stwierdził Minho. – Zaczniemy strzelać, aż albo oni padną, albo my. - Przedrzemy się przez nich – dodał, niemal warknął, Newt. – Aż do ostatniego drania. Brenda wskazała jeden z dwóch korytarzy odchodzący od poczekalni. - W tamtą stronę. Brenda prowadziła Thomasa i jego przyjaciół przez zakręt za zakrętem; drogę oświetlały mętne czerwone lampki oświetlenia awaryjnego. Nie napotkali żadnego oporu, choć co chwila przemykał obok nich żukolec, metalicznie stukocząc łapkami o posadzkę.
Minho spróbował trafić jednego z nich granatem i malowniczo chybił, niemal oślepiając Newta, który krzyknął i chyba miał ochotę strzelić w odwecie, sądząc z jego miny. Po dobrym kwadransie truchtania dotarli do magazynu z bronią. Thomas zatrzymał się w korytarzu, zaskoczony, że drzwi są szeroko otwarte. Z tego co widział, półki w środku wydawały się pełne. - No to już wszystko jasne – stwierdził Minho. – Nie ma wątpliwości. Thomas wiedział dokładnie, co przyjaciel ma na myśli. Za dużo przeszedł, żeby teraz nie załapać. - Ktoś nas tu robi w fuja – wymamrotał. - Na to wygląda – dodał Minho. – Wszyscy nagle znikają, drzwi są otwarte, broń czeka, aż ją sobie zabierzemy. I ewidentnie obserwują nas przez te pikolone żukolce. - Coś tu zdecydowanie śmierdzi – zgodziła się Brenda. Na dźwięk jej głosu Minho odwrócił się do niej. - Skąd mamy wiedzieć, że ty nie masz z tym nie wspólnego? – spytał ostro. Odpowiedziała zmęczonym tonem: - Jedyne, co mogę powiedzieć, to że przysięgam, że nie. Nie mam zielonego pojęcia, co jest grane. Thomas nie miał ochoty tego przyznawać, ale to, co sugerował wcześniej Newt – że cała ich ucieczka może nie być niczym innym, jak tylko zaplanowanym z góry ćwiczeniem – zaczynało wyglądać coraz bardziej prawdopodobnie. Znów zostali sprowadzeni do roli myszy, przemykających po innego rodzaju labiryncie. Thomas żywił rozpaczliwą nadzieję, że nie jest to prawda. Newt już zawędrował do magazynu broni. - Spójrzcie na to! – zawołał. Kiedy Thomas wszedł do pomieszczenia, Newt wskazywał odcinek, gdzie półki i przestrzeń ścienna były puste. - Spójrzcie na ślady w kurzu. To oczywiste, że ktoś niedawno zabrał sporo rzeczy. Może nawet w ciągu ostatniej godziny czy dwóch. Thomas obejrzał ten sektor magazynu. W pomieszczeniu zalegała dość gruba warstwa kurzu – na tyle, że jeśli ktoś zbyt intensywnie się tam ruszał, zaczynał kichać – ale miejsca, które wskazywał Newt, były zupełnie czyste. Miał absolutną rację. - A czemu to takie ważne? – spytał za ich plecami Minho. Newt odwrócił się do niego gwałtownie. - Nie możesz raz dla odmiany sam się czegoś domyślić, cholerny sztamaku? Minho się wzdrygnął. Wydawał się raczej zszokowany niż zagniewany.
- Newt, spokojnie – powiedział Thomas. – wiemy, że wszystko jest do bani, ale wylaksuj. Co ci nie gra? - Powiem ci, purwa, co mi nie gra. Ty zgrywasz twardziela nie mając planu, wodząc nas tu i tam, jakbyśmy byli kurami szukającymi ziarna. A Minho nie umie, kurna, zrobić kroku, nie pytając, która noga najpierw. Minho wreszcie ochłonął z szoku na tyle, żeby się zirytować. - Słuchaj no, smrodasie. To ty się zachowujesz jak geniusz, boś wykombinował, że paru strażników zabrało broń z magazynu broni. Pomyślałem, że nie zwątpię w ciebie tak od razu i dopytam, bo może jednak odkryłeś coś głębszego. Następnym razem poklepię cię, purwa, po pleckach za stwierdzenie rzeczy oczywistych. Thomas spojrzał z powrotem na Newta, akurat w porę, żeby zobaczyć, jak mina przyjaciela ulega zmianie. Wydawał się teraz załamany, o włos od płaczu. - Przepraszam – wymamrotał Newt, po czym odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. - A co to było? – wyszeptał Minho. Thomas nie chciał mówić na głos tego, co myślał: że Pożoga powoli zżera psychikę Newta. I na szczęście nie musiał – odezwała się Brenda. - To fakt, że wy dwaj przeoczyliście, o co mu chodziło. - To znaczy? – spytał Minho. - W tym sektorze musiano przechowywać dwa lub trzy tuziny pistoletów i elekromiotaczy, a teraz wszystkie zniknęły. Bardzo niedawno. W ciągu ostatniej godziny czy dwóch, tak jak powiedział Newt. - Tak? – zachęcił ją Minho, a w tym samym momencie Thomasa olśniło. Brenda rozłożyła ręce, jakby odpowiedź była oczywista. - Strażnicy przychodzą tu tylko wtedy, kiedy potrzebują cos wymienić albo kiedy chcą użyć czegoś poza elektromiotacze. Dlaczego wszystkim miałoby to być potrzebne w tym samym momencie? Akurat dzisiaj? Poza tym elektromiotacze są tak ciężkie, że nie da się z nich strzelać, nosząc równocześnie inną broń. Więc gdzie jest broń, którą musieliby tu zostawić?
Minho pierwszy zaproponował wyjaśnienie. - Może wiedzieli, że może się stać coś takiego, i nie chcieli nas zabijać. Zdaje się, że jeśli nie zaliczysz trafienia w głowę, te całe elektromiotacze tylko wyłączają cię z gry na jakiś czas. Więc wszyscy przyszli tu i zaopatrzyli się w nie, żeby móc ich użyć zamiast normalnej broni. Zanim jeszcze skończył, Brenda już kręciła głową. - Nie. Dla nich standardem jest noszenie elektromiotaczy przez cały czas – więc to bez sensu, że mieliby tu przyjść wszyscy na raz, żeby sobie wziąć nowe. Bez względu na to, co sobie myślicie o DRESZCZu, ich celem nie jest zabicie tylu ludzi, ile się da. Nawet wtedy, kiedy wdzierają się tu Poparzeńcy. - Poparzeńcom udawało się tu wcześniej wedrzeć? – spytał Thomas. Brenda skinęła głową. - Im bardziej są chorzy, im dawniej przekroczyli Granicę, tym bardziej zdesperowani się stają. Naprawdę wątpię, żeby strażnicy… Minho przerwał jej. - Może to właśnie się stało. Sądząc po tych wszystkich alarmach, może jacyś Poparzeńcy włamali się tu i zabrali taką broń, jaka była w magazynie, unieszkodliwili personel, a potem zaczęli zjadać ich pikolone ciała. Może widzieliśmy tylko kilku strażników, bo reszta nie żyje! Thomas widział w przeszłości Poparzeńców, którzy przekroczyli Granicę, i wspomnienia te nadal go dręczyły. Poparzeńcy, którzy cierpieli na Pożogę od tak dawna, że zżerająca mózg infekcja doprowadziła ich do kompletnego szaleństwa. Uczyniła ich niemalże zwierzętami w ludzkiej skórze. Brenda westchnęła. - Przykro mi to mówić, ale możesz mieć rację. – Zastanowiła się przez chwilę. – Serio. To by wszystko wyjaśniało. Ktoś tu wszedł i zabrał sporo broni. Thomasa przeniknął lodowaty dreszcz. - Jeśli to jest wyjaśnienie, mamy o wiele większe problemy niż sądziliśmy. - Cieszę się, że gość, który nie jest odporny na Pożogę, nie jest tu jedyną osobą posiadającą jeszcze sprawny mózg.
Thomas odwrócił się i przy drzwiach zobaczył Newta. - Następnym razem po prostu wyjaśnij, o co ci chodzi, zamiast się wkurzać – stwierdził Minho głosem pozbawionym współczucia. – Nie sądziłem, że tak szybko zacznie ci odwalać, ale cieszę się, żeś wrócił. Może nam się przydać Poparzeniec, żeby wywęszyć tych pozostałych Poparzeńców, jeśli naprawdę się tu włamali. Thomas wzdrygnął się słysząc sarkastyczny przytyk, spojrzał na Newta, żeby zobaczyć jego reakcję. Starszy chłopak nie był uszczęśliwiony – jego mina świadczyła o tym jasno. - Nigdy nie wiedziałeś, kiedy zawrzeć twarzostan, co, Minho? Zawsze musisz, purwa, mieć ostatnie słowo. - Zamknij tę pikoloną japę – odparł Minho. Jego głos był zupełnie spokojny; Thomas przez sekundę skłonny był przysiąc, że Minho także zaczyna świrować. Napięcie w pomieszczeniu stało się niemal namacalne. Newt powoli podszedł do Minho i stanął przed nim. Potem, szybko jak atakujący wąż, rąbnął go pięścią w twarz. Minho zatoczył się do tyłu i zderzył z pustym stojakiem na broń. Potem rzucił się naprzód i powalił Newta na ziemię. Wszystko rozegrało się tak szybko, że Thomas nie wierzył własnym oczom. Podbiegł i zaczął szarpać Minho za koszulę. - Stop! – wrzasnął, ale obaj Streferzy nadal się tłukli, wymachując nogami i rękami na wszystkie strony. Brenda podbiegła, żeby pomóc, i ona oraz Thomas w końcu zdołali chwycić Minho wystarczająco mocno, aby go postawić na nogi, nadal wymachującego dziko pięściami. Niechcący zdzielił Thomasa łokciem w podbródek, wywołując w nim przypływ wściekłości. - Do reszty zgłupiałeś? – wrzasnął Thomas, unieruchamiając ręce Minho za jego plecami. – Uciekamy przed co najmniej jednym wrogiem, może dwoma, a wy postanowiliście się bić? - On zaczął! – warknął Minho, pryskając śliną na Brendę. Dziewczyna wytarła twarz. - Ile masz lat, osiem? – spytała. Minho nie odpowiedział. Jeszcze przez kilka sekund bezskutecznie się szarpał, aż w końcu dał za wygraną. Thomasowi chciało się płakać od tego wszystkiego. Nie wiedział, co gorsze: to, że Newt, jak się zdawało, zaczynał już wariować, czy że Minho – ten, który powinien być w stanie się kontrolować – zachowywał się jak krótas. Newt dźwignął się na nogi, ostrożnie dotykając czerwonej plany na policzku, która musiała być pamiątką po ciosie Minho. - To moja wina. Wszystko mnie wkurza. Wy zdecydujcie, co powinniśmy teraz zrobić – ja muszę się, kurna, uspokoić. – Z tymi słowami odwrócił się na pięcie i znowu wyszedł z pomieszczenia.
Thomas westchnął z frustracją; puścił Minho i wygładził własną koszulę. Nie mieli czasu roztrząsać głupich nieporozumień. Jeśli mają się wydostać z budynku, muszą się ogarnąć i działać w drużynie. - Minho, znajdź dla nas jeszcze kilka elektromiotaczy, a potem weź parę pistoletów z tamtej półki. Brenda, możesz zgarnąć do pudła tyle amunicji, ile się da? Ja pójdę po Newta. - Brzmi sensownie – odparła dziewczyna, zaczynając się rozglądać. Minho nie powiedział ani słowa, po prostu zaczął przeszukiwać półki. Thomas wyszedł na korytarz; Newt siedział na podłodze jakieś siedem metrów dalej, opierając się plecami o ścianę. - Nie mów, purwa, ani słowa – wymamrotał niechętnie, kiedy Thomas siadł obok niego. Świetny początek – pomyślał Thomas. - Słuchaj, dzieje się coś dziwnego - albo DRESZCZ nas testuje, albo po tym budynku latają Poparzeńcy, zabijając ludzi na prawo i lewo. Bez względu na to, co się dzieje, musimy odszukać naszych przyjaciół i zmywać się stąd. - Wiem. – Tylko tyle. Nic więcej. - Więc wstawaj i chodź nam pomóc. To ty byłeś tym sfrustrowanym, zachowującym się tak, jakbyśmy nie mieli czasu na głupoty. A teraz chcesz siedzieć na korytarzu i strzelać fochy? - Wiem. – Ta sama odpowiedź. Thomas nigdy jeszcze nie widział Newta w takim stanie. Jego przyjaciel wyglądał jak ktoś zupełnie pozbawiony nadziei i ten widok uderzył Thomasa falą rozpaczy. - Wszyscy zaczynamy tu trochę wario… - Urwał; nie mógł powiedzieć niczego gorszego. – To znaczy… - Po prostu się zamknij – stwierdził Newt. – Wiem, że coś się zaczyna dziać w mojej głowie. Nie czuję się dobrze. Ale nie musisz się, purwa, zamartwiać. Daj mi sekundę, a ochłonę. Wydostaniemy was stąd i wtedy będę mógł w spokoju dojść do siebie. - Co masz na myśli mówiąc: wydostaniemy was stąd? - Wydostaniemy się stąd, wszystko jedno. Po prostu daj mi, purwa, minutę. Świat Strefy wydawał się odległy o całe wieki. Tam to Newt zawsze był tym spokojnym, poukładanym – a teraz rozbijał grupę od środka. Wydawał się dawać do zrozumienia, że to bez znaczenia, czy on sam zdoła uciec, tak długo, dopóki uciekną wszyscy inni. - W porządku – odparł Thomas. Uświadomił sobie, że jedyne, co może zrobić, to traktować Newta tak samo, jak zawsze. – Ale wiesz, że nie możemy już dłużej marnować czasu. Brenda zbiera amunicję. Będziesz musiał pomóc jej zanieść to wszystko do hangaru górolotów.
- Zrobi się. – Newt szybko wstał z posadzki. – Ale wpierw muszę po coś pójść – to nie zajmie długo. – Zaczął iść z powrotem w stronę poczekalni. - Newt! – krzyknął Thomas, zastanawiając się, co do cholery przyjaciel planuje. – Nie bądź głupi, musimy już iść. I musimy się trzymać razem. Ale Newt się nie zatrzymał. Nawet się nie odwrócił, żeby spojrzeć na Thomasa. - Po prostu idź i zbierz ten kram! Potrzebuję tylko paru minut. Thomas pokręcił głową. Nie było nic, co mógłby zrobić lub powiedzieć, żeby sprowadzić z powrotem rozsądnego kolegę, którego dotąd znał. Odwrócił się na pięcie i ruszył do magazynu broni.
Thomas, Minho i Brenda zebrali wszystko, co we trójkę byli w stanie unieść. Thomas przewiesił po jednym elektromiotaczu przez każde ramię, a trzeci trzymał w rękach. Wsadził dwa załadowane pistolety do kieszeni spodni z przodu, oraz po kilka naboi do każdej z tylnych. Minho zrobił to samo, zaś Brenda trzymała kartonowe pudło wypełnione niebieskawymi granatami i większą liczbą naboi, a na wierzchu tego wszystkiego spoczywał jej elektromiotacz. - To wygląda na ciężkie – powiedział Thomas, wskazując pudło. – Nie chcesz… Brenda przerwała mu wpół słowa. - Dam sobie radę, póki Newt nie wróci. - Kto wie, co ten sztamak kombinuje – stwierdził Minho. – Nigdy dotąd się tak nie zachowywał. Pożoga już mu zżera mózg. - Powiedział, że zaraz wróci. – Thomas miał już dość zachowania Minho, który tylko pogarszał sprawę. – I uważaj na to, co przy nim mówisz. Ostatnie, czego potrzebujemy, to żebyś znów go sprowokował. - Czy pamiętasz, co ci powiedziałam w ciężarówce, tam w mieście? – spytała Brenda, zwracając się do Thomasa. Zaskoczyła go nagła zmiana toku rozmowy, a to, że dziewczyna wspomniała o Pogorzelisku, zaskoczyło go jeszcze bardziej. Tylko zwracała w ten sposób uwagę na fakt, że go okłamała. - Co? – spytał. – Chcesz powiedzieć, że niektóre z tych rzeczy, które powiedziałaś, były prawdą? – Tamtej nocy wydawała mu się tak bliska. Uświadomił sobie, że pragnie, aby powiedziała, że tak. - Przykro mi, że skłamałam mówiąc, czemu tam jestem, Thomas. I o tym, że czuję, jak Pożoga działa na mój mózg. Ale cała reszta była prawdą. Przysięgam. – Zawiesiła głos, spoglądając na niego błagalnie. – Tak czy owak, rozmawialiśmy wtedy o tym, że zwiększony poziom aktywności mózgu przyśpiesza rozwój choroby – to się nazywa destrukcja kognitywna. Właśnie dlatego ten narkotyk – Nirwana – jest tak popularny wśród ludzi,
których na niego stać. Nirwana spowalnia funkcje mózgu. Dzięki temu więcej czasu upływa, zanim zupełnie zwariujesz. Ale jest naprawdę droga. Wizja, że na świecie żyją jeszcze ludzie, którzy nie są częścią eksperymentu ani nie kryją się w opuszczonych budynkach, tak jak ci, których widział na Pogorzelisku, wydała mu się nierealna. - Czy ludzie wciąż jeszcze funkcjonują – żyją swoim życiem, chodzą do pracy i tak dalej – kiedy są naćpani tym czymś? - Robią to, co muszą, ale są przy tym dużo bardziej… zrelaksowani. Mógłbyś być strażakiem ratującym trzydzieścioro dzieci z szalejącego pożaru, ale nie zmartwisz się, jeśli przypadkiem upuścisz kilkoro z nich w płomienie po drodze. Sama idea takiego świata przeraziła Thomasa. - To jest po prostu… chore. - Muszę sobie zorganizować trochę tych prochów – wymamrotał Minho. - Nie załapaliście – stwierdziła Brenda. – Pomyślcie o piekle, przez które przeszedł Newt, o wszystkich decyzjach, które musiał podejmować. Nic dziwnego, że w jego przypadku Pożoga postępuje tak szybko. Był zbyt mocno stymulowany – o wiele intensywniej niż przeciętny człowiek, żyjący swoim życiem z dnia na dzień. Thomas westchnął, gdy smutek, który czuł wcześniej, ponownie ścisnął jego serce. - No cóż, nic nie możemy z tym zrobić, póki nie dotrzemy w jakieś bezpieczniejsze miejsce. - Zrobić z czym? Thomas odwrócił się i zobaczył stojącego znowu w drzwiach Newta, po czym na chwilę zamknął oczy, wziął się w garść. - Nic, mniejsza z tym. Gdzie byłeś? - Muszę się z tobą rozmówić, Tommy. W cztery oczy. To zajmie tylko sekundkę. Co teraz? – zdumiał się w duchu Thomas. - Co to za bzdury? – spytał Minho. - Po prostu odczep się ode mnie na moment. Muszę coś dać Tommy’emu. Tommy’emu i nikomu poza nim. - Dobra, załatw to. – Minho poprawił na ramionach pasy od elektromiotaczy. – Ale musimy się śpieszyć. Thomas wyszedł z Newtem na korytarz, śmiertelnie bojąc się tego, co przyjaciel może powiedzieć i jak wariacko może to brzmieć. Sekundy mijały. Gdy odeszli parę metrów od drzwi, Newt zatrzymał się i odwrócił przodem do Thomasa, po czym wyciągnął małą, zaklejoną kopertę. - Wsadź to do kieszeni.
- Co to jest? – Thomas wziął ją i odwrócił; z zewnątrz była czysta, niepodpisana. - Po prostu wsadź ją, purwa, do kieszeni. Thomas spełnił polecenie, skonsternowany, lecz zaciekawiony. - A teraz spójrz mi w oczy. – Newt pstryknął palcami. Serce Thomasa zamarło, gdy ujrzał malującą się w nich mękę. - Co w niej jest? - Nie musisz w tej chwili wiedzieć. Nie możesz wiedzieć. Ale musisz mi coś przysiąc – i to nie jest żart. - Co? - Przysięgnij mi, że nie przeczytasz tego, co jest w tej pikolonej kopercie, póki nie nadejdzie właściwy moment. Thomas nie mógł sobie wyobrazić, że miałby zwlekać z przeczytaniem wiadomości – już wyciągał kopertę z kieszeni, ale Newt złapał go za rękę, żeby go powstrzymać. - Kiedy nadejdzie właściwy moment? – spytał Thomas. – Skąd mam… - Będziesz, purwa, wiedział! – odparł Newt, zanim Thomas zdążył dokończyć pytanie. – A teraz przysięgnij. Przysięgnij mi to! – Całe jego ciało wydawało się dygotać przy każdym słowie. - W porządku! – Thomas był teraz więcej niż zmartwiony stanem przyjaciela. – Przysięgam, że nie przeczytam wiadomości, póki nie nadejdzie właściwy czas, przysięgam. Ale czemu… - Dobra, niech będzie – przerwał Newt. – Złam przyrzeczenie, a nigdy ci nie wybaczę. Thomas chciał wyciągnąć rękę i potrzasnąć przyjacielem – miał ochotę walić pięściami w ścianę z frustracji. Ale nie zrobił tego. Stał bez ruchu, podczas gdy Newt odwrócił się od niego i ruszył z powrotem w stronę magazynu broni.
Thomas musiał zaufać Newtowi. Musiał to zrobić dla przyjaciela, lecz ciekawość płonęła w nim niczym pożar lasu. Wiedział jednak, że nie ma czasu do stracenia. Musieli wydostać wszystkich z kompleksu DRESZCZu. Będzie mógł na spokojnie porozmawiać z Newtem w górolocie – jeśli uda im się dostać do hangaru i przekonać Jorge, żeby im pomógł. Newt wyszedł z magazynu broni, dźwigając pudło z amunicją. Za nim pojawił się Minho, a potem Brenda, z pistoletami wetkniętymi w kieszenie, niosąc dwa następne elektromiotacze. - Chodźmy znaleźć naszych przyjaciół – powiedział Thomas. Potem skierował się z powrotem tak, skąd przyszli, a pozostali ruszyli gęsiego za nim.
Szukali przez godzinę, ale wyglądało na to, że ich przyjaciele przepadli bez wieści. Szczurowaty oraz pozostawieni wcześniej strażnicy zniknęli, a stołówka oraz wszystkie dormitoria, łazienki i pokoje konferencyjne były puste. Nigdzie ani żywej duszy – ani normalnego człowieka, ani Poparzeńca. Thomas panicznie się bał, że wydarzyło się coś okropnego i dopiero natkną się na pozostałości. W końcu, gdy już przeszukali – jak się zdawało – wszystkie zakątki i zakamarki budynku, coś przyszło mu na myśl. - Czy wolno wam było swobodnie się tu poruszać, kiedy ja siedziałem zamknięty w białym pokoju? – spytał. – Jesteście pewni, że nie pominęliśmy żadnego miejsca? - Nie wydaje mi się – odparł Minho. – Ale byłbym zaskoczony, gdyby nie było tu paru ukrytych pomieszczeń. Thomas był tego samego zdania, ale nie sądził, by mogli sobie pozwolić na poświęcenie dłuższego czasu na poszukiwania. Ich jedyną opcją było ruszyć dalej. Kiwnął głową. - Dobra. Wróćmy zygzakiem do hangaru, rozglądając się za nimi po drodze.
Szli już od dłuższego czasu, gdy Minho nagle zamarł. Wskazał palcem swoje ucho. Ciężko było to dostrzec, bo korytarz był słabo oświetlony przez czerwone lampki awaryjne. Thomas stanął, podobnie jak pozostali, spróbował oddychać wolniej i nasłuchiwać. Usłyszał to natychmiast. Cichy jęk – odgłos, który przyprawił go o dreszcze. Dobiegł z przodu, z odległości kilku metrów, przez jedno z rzadko pojawiających się w korytarzu okien, za którym widać było dużą salę. Z miejsca, gdzie stał Thomas, pomieszczenie wydawało się
całkowicie zaciemnione. Szkło w oknie zostało rozbite od środka – kafle posadzki pod nim zaścielone były odłamkami. Jęk rozległ się znowu. Minho przyłożył palec do ust, po czym powoli i ostrożnie odstawił swoje dwa nadliczbowe elektromiotacze. Thomas i Brenda poszli za jego przykładem, zaś Newt złożył pudło z amunicją na podłodze. Wszyscy czworo ścisnęli w rękach broń, a Minho ruszył przodem, i zaczęli się powoli skradać w kierunku źródła dźwięków. Brzmiało to tak, jakby mężczyzna usiłował się obudzić z okropnego koszmaru. Obawy Thomasa narastały z każdym krokiem. Bał się tego, co miał odkryć. Minho zatrzymał się, odwrócony plecami do ściany, tuż przed framugą okna. Drzwi do pomieszczenia znajdowały się po przeciwnej stronie i były zamknięte. - Gotowi – szepnął Minho. – Teraz. Okręcił się na pięcie i wycelował elektromiotacz w głąb ciemnego pokoju, podczas gdy Thomas zajął miejsce po jego lewej stronie, a Brenda po prawej, z bronią w pogotowiu. Newt trzymał straż za ich plecami. Palec Thomasa zawisł na spustem, gotów nacisnąć do w każdej chwili, ale w pomieszczeniu nie było żadnego ruchu. Chłopak usiłował zidentyfikować to, co widział wewnątrz. Czerwona poświata oświetlenia awaryjnego nie pozwalała zobaczyć zbyt wiele, ale cała podłoga wydawała się pokryta ciemnymi wzgórkami. Czymś, co niemrawo się poruszało. Jego oczy stopniowo się przystosowały i zaczęły rozróżniać zarysy ciał oraz czarne ubrania. Dostrzegł tez sznury. - To strażnicy! – powiedziała Brenda; jej głos przeciął ciszę. Z pomieszczenia dobiegły stłumione odgłosy gwałtownych wdechów, a Thomas nareszcie mógł rozróżnić twarze, kilka twarzy. Usta zakneblowane, oczy szeroko otwarte w panice. Strażnicy byli skrępowani i leżeli na podłodze, jeden przy drugim, zapełniając całą salę. Niektórzy się nie ruszali, ale większość szarpała się w więzach. Thomas uświadomił sobie, że się gapi, podczas gdy jego umysł poszukiwał wytłumaczenia. - Więc to tu są wszyscy – odetchnął Minho. Newt nachylił się, żeby popatrzeć. - Przynajmniej nie zwieszają się wszyscy z sufitu z wywalonymi na wierzch językami, tak jak ostatnim razem. Thomas zgadzał się w pełni – pamiętał tamtą scenę, aż za dobrze, niezależnie od tego, czy była prawdziwa, czy nie. - Musimy ich przepytać i dowiedzieć się, co tu zaszło – stwierdziła Brenda, już zmierzając do drzwi. Thomas złapał ją, zanim miał czas się zastanowić. - Nie.
- Jak to nie? Czemu nie – mogą nam wszystko powiedzieć! – Wyrwała rękę z jego uścisku, ale zaczekała, żeby posłuchać, co Thomas ma do powiedzenia. - To może być pułapka, albo ten ktoś, kto to zrobił, może niedługo wrócić. Musimy się po prostu stąd wydostać. - No – zgodził się Minho. – To nie podlega dyskusji. Nie obchodzi mnie, czy po tym budynku latają Poparzeńcy, rebelianci czy goryle – ci pikoleni strażnicy nie są chwilowo naszym zmartwieniem. Brenda wzruszyła ramionami. - W porządku. Pomyślałam tylko, że moglibyśmy zdobyć trochę informacji. – Zrobiła pauzę, po czym wyciągnęła rękę. – Hangar jest tam.
Pozbierawszy broń i amunicję, Thomas i pozostali potruchtali przez korytarz za korytarzem, bezustannie wypatrując tego kogoś, kto obezwładnił wszystkich strażników. W końcu Brenda zatrzymała się przy kolejnych podwójnych drzwiach. Jedno ich skrzydło było nieznacznie uchylone, a ze środka ciągnął powiew, marszcząc jej uniform technika medycznego. Nie czekając na polecenie, Minho i Newt zajęli pozycje po obu stronach drzwi, z elektromiotaczami w pogotowiu. Brenda złapała klamkę drzwi, celując z pistoletu w otwór. Po drugiej stronie nie było słychać żadnych dźwięków. Thomas mocniej ścisnął swój elektromiotacz, dociskając kolbę do ramienia, z lufą wycelowaną naprzód. - Otwórz – polecił z łomoczącym sercem. Brenda szeroko otwarła drzwi, a Thomas zaszarżował przez nie. Zatoczył lufą elektromiotacza łuk w lewo i w prawo, obracając się w miarę, jak posuwał się naprzód. Potężny hangar wyglądał tak, jakby został zbudowany, by pomieścić trzy olbrzymie góroloty, ale tylko dwa stały na swoich platformach załadunkowych. Wznosiły się niczym gigantyczne przycupnięte żaby, całe z osmolonego metalu, o zniszczonych krawędziach, jakby dowożono nim żołnierzy w ogień stu bitew. Nie licząc kilku skrzyń na ładunek oraz obiektów wyglądających jak stanowiska mechaników, reszta przestrzeni była całkowicie pusta. Thomas parł naprzód, przepatrując hangar, zaś pozostała trójka rozproszyła się wokół niego. Wokół nie było widać najlżejszego poruszenia. - Hej! – zawołał Minho. – Tutaj. Ktoś leży na… - Nie dokończył, ale zatrzymał się obok dużej skrzyni i celował ze swojej broni w coś, co znajdowało się za nią. Thomas jako pierwszy znalazł się przy boku Minho i zdziwił się widząc, że za drewnianym pudłem leży mężczyzna, którego wcześniej nie mogli zobaczyć. Jęcząc rozcierał głowę. Na jego ciemnych włosach nie było widać krwi, ale sądząc po tym, z jakim trudem próbował usiąść, Thomas był skłonny się założyć, że walnięto go dość mocno.
- Uważaj, koleś – ostrzegł Minho. – Spokojnie i powoli, żadnych gwałtownych ruchów, inaczej ani się obejrzysz, a będziesz pachniał smażeniną. Mężczyzna wsparł się na łokciu, a kiedy upuścił rękę, odsłaniając twarz, Brenda krzyknęła cicho i skoczyła naprzód, żeby go uściskać. Jorge. Thomas poczuł falę ulgi – znaleźli swojego pilota i był w jednym kawałku, nawet jeśli trochę oberwał. Brenda, jak się zdawało, nie była do końca tego samego zdania. Obejrzała Jorge w poszukiwaniu obrażeń, gorączkowo zadając pytania. - Co się stało? Kto cię pobił? Kto zabrał górolot? Gdzie są wszyscy? Jorge jęknął raz jeszcze i delikatnie ją odepchnął. - Spokojnie, hermana. Czuję się tak, jakby mi tańczący Poparzeńcy podeptali łeb. Dajże mi sekundkę na zebranie myśli. Brenda odsunęła się i usiadła, zaczerwieniona, ze zmartwioną miną. Thomas też chętnie zadałby milion pytań, ale bardzo dobrze rozumiał, co znaczy zostać uderzonym w głowę. Obserwując Jorge, powoli odzyskującego orientację, przypomniał sobie, że kiedyś bał się tego człowieka, i to panicznie. Obrazy tego, jak Jorge walczył z Minho w tamtym zrujnowanym budynku na Pogorzelisku, już na zawsze miały pozostać w jego głowie. Ale w końcu, podobnie jak Brenda, Latynos uświadomił sobie, że on oraz Streferzy są po tej samej stronie. Jorge zacisnął oczy i otworzył je jeszcze kilka razy, po czym zaczął mówić. - Nie wiem, jak to zrobili, ale opanowali budynek, pozbyli się strażników, ukradli górolot i odlecieli stąd z innym pilotem. Byłem idiotą i próbowałem ich zatrzymać na tyle długo, żeby mi wyjaśnili, co się dzieje. Teraz moja głowa za to płaci. - Kto? – spytała Brenda. – O kim ty mówisz? Kto odleciał? Z jakiegoś powodu Jorge popatrzył na Thomasa, gdy odpowiadał. - Ta cała Teresa. Ona i reszta obiektów. No, wszyscy oprócz was, muchachos.
Thomas zatoczył się krok czy dwa w lewo i złapał się ciężkiej skrzyni, żeby nie upaść. Sądził, że może budynek jednak zaatakowali Poparzeńcy, albo że jakaś inna grupa dokonała infiltracji DRESZCZu, zabrała Teresę i pozostałych. Może nawet ich uratowała. Ale Teresa zorganizowała ucieczkę? Wywalczyli sobie drogę do hangaru, obezwładnili strażników, odlecieli górolotem? Bez niego i pozostałych? W tym scenariuszu było tyle elementów, które w ogóle nie chciały się do siebie dopasować w jego głowie. - Zamknijcie jadaczki! – zawołał Jorge, przekrzykując zgiełk pytań zadawanych przez Minho i Newta, a Thomas gwałtownie powrócił do rzeczywistości. – Czuję się, jakby mi ktoś wbijał gwoździe w głowę. Po prostu… na minutę przestańcie gadać. Niech ktoś mi pomoże wstać. Newt złapał rękę mężczyzny i dźwignął go na nogi. - Lepiej zacznij tłumaczyć, co tu się, do cholery, stało. Od początku. - I pośpiesz się – dodał Minho. Jorge oparł się plecami o drewniane pudło i założył ręce na piersi, nadal krzywiąc się przy każdym ruchu. - Słuchaj, hermano, już wam mówiłem, że mało co wiem. Stało się to, co powiedziałem. Moja głowa... - Taa, czaimy – warknął Minho. – Boli cię łeb. Po prostu powiedz nam, co wiesz, a zorganizuję ci trochę pikolonej aspiryny. Jorge cicho się zaśmiał. - Odważne słowa, chłopcze. jeśli dobrze pamiętam, to ty musiałeś przepraszać i błagać o życie tam na Pogorzelisku. Minho zmarszczył twarz i poczerwieniał. - No, łatwo być twardzielem, kiedy ochrania cię banda lunatyków z nożami. Teraz jest trochę inaczej. - Czy możecie łaskawie przestać! – zawołała do nich obu Brenda. – Wszyscy jesteśmy po tej samej stronie. - Po prostu mów dalej – powiedział Newt. – Gadaj, żebyśmy, kurna, wiedzieli, co mamy robić.
Thomas nadal był w szoku. Stał słuchając Jorge, Newta i Minho, ale czuł się tak, jakby oglądał coś dziejącego się na ekranie, jakby to się nie rozgrywało przed nim. Sądził, że Teresa nie mogłaby już być dla niego większą zagadką. A teraz to. - Słuchajcie – powiedział Jorge. – Spędzam większość czasu w tym hangarze, tak? Zacząłem słyszeć przez komunikator różne okrzyki i ostrzeżenia, potem światła ostrzegawcze zaczęły migać. Wyszedłem sprawdzić, co się dzieje, i o mało nie odstrzelono mi głowy. - Przynajmniej wtedy by nie bolała – wymamrotał Minho. Jorge albo nie usłyszał tego komentarza, albo po prostu go zignorował. - Potem światła zgasły i wbiegłem z powrotem tutaj, żeby znaleźć mój pistolet. W następnej chwili Teresa razem z bandą waszych kumpli chuliganów wpadają tutaj jak wariaci, wlokąc ze sobą starego Tony’ego, żeby pilotował górolot. Rzuciłem mój nędzny pistolet, kiedy zobaczyłem, że siedem czy osiem elektromiotaczy celuje w moją pierś, a potem błagałem, żeby zaczekali, wyjaśnili mi, co jest grane. Ale jakaś blondynka przywaliła mi w czoło kolbą pistoletu. Straciłem przytomność, ocknąłem się i zobaczyłem, że patrzą na mnie wasze brzydkie gęby, a górolot zniknął. To wszystko, co wiem. Thomas wysłuchał wszystkiego, ale uświadomił sobie, że szczegóły w ogóle nie mają znaczenia. W całej historii tylko jedno rzucało się w oczy, i nie tylko dezorientowało go, ale też wywoływało ból, gdy o tym myślał. - Zostawili nas – niemal wyszeptał. – Nie mogę w to uwierzyć. - Hę? – spytał Minho. - Mów głośniej, Tommy – dodał Newt. Thomas wymienił z obydwoma długie spojrzenia. - Zostawili nas. My przynajmniej wróciliśmy, żeby ich poszukać. Zostawili nas tutaj, żeby DRESZCZ mógł z nami zrobić, co tylko zechce. Nie odpowiedzieli, ale ich oczy mówiły, że pomyśleli o tym samym. - Może szukali cię – wysunęła przypuszczenie Brenda. – I nie mogli cię znaleźć. Albo może strzelanina stała się zbyt zaciekła i musieli się wycofać. Minho wyśmiał to. - Wszyscy strażnicy leżą, purwa, związani tam na sali! Mieli mnóstwo czasu, żeby przyjść nas poszukać. Nie ma cudów. Zostawili nas. - Rozmyślnie – dorzucił cicho Newt. Na wyczucie Thomasa, nic z tego nie trzymało się kupy. - Coś tu nie gra. Teresa zachowywała się ostatnio jak najwierniejsza fanka DRESZCZu. Czemu miałaby uciekać? To musi być jakaś sztuczka. Brenda, słuchaj – powiedziałaś mi, żeby im nie ufać. Musisz coś wiedzieć. Gadaj. Brenda pokręciła głową.
- Nic nie wiem o tej historii. Ale czemu tak trudno uwierzyć, że reszta obiektów wpadła na ten sam pomysł co my? Żeby uciec? Im po prostu wyszło to lepiej. Minho wydał odgłos brzmiący jak warczenie wilka. - Obrażanie nas to coś, czego w obecnej chwili bym nie robił. I użyj jeszcze raz słowa obiekty, a ci przywalę, mimo że jesteś dziewczyną. - Tylko spróbuj – ostrzegł Jorge. – Przywal jej, a będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobisz w tym życiu. - Czy moglibyśmy na chwilę przerwać zabawę w macho? – Brenda przewróciła oczami. – Musimy się zastanowić, co dalej. Thomas nie mógł się otrząsnąć z tego, jak bardzo go boli, że Teresa i pozostali – nawet Patelniak! – odlecieli bez nich. Jeśli to jej grupa związała wszystkich strażników, czy nie szukaliby dopóty, dopóki nie zaleźliby swoich przyjaciół? I dlaczego Teresa chciała uciec? Czy wraz z jej wspomnieniami wróciło coś, czego się nie spodziewała? - Tu nie ma się nad czym, purwa, zastanawiać – powiedział Newt. – Zwiewamy stąd. – Wskazał górolot. Thomas nie mógłby być bardziej za. Odwrócił się do Jorge. - Naprawdę jesteś pilotem? Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Zgadza się, muchacho. Jednym z najlepszy. - To czemu cię wysłali na Pogorzelisko? Czy nie jesteś cenny? Jorge popatrzył na Brendę. - Gdzie Brenda, tam i ja. A poza tym, przykro mi to mówić, ale wyprawa na Pogorzelisko brzmiała bardziej kusząco niż przebywanie tutaj. Traktowałem ją jak wakacje. Okazała się deczko bardziej emocjonująca niż… Zaczął wyć alarm, ten sam przeszywający wysoki dźwięk co wcześniej. Serce Thomasa podskoczyło – zgiełk wydawał się jeszcze głośniejszy w hangarze niż w korytarzu, bo dźwięk odbijał się echem od wysokich ścian i stropu. Brenda szeroko otwarła oczy, patrząc w stronę drzwi, przez które przeszli, i Thomas obejrzał się, żeby sprawdzić, co przykuło jej uwagę. Przynajmniej tuzin ubranych na czarno strażników wysypywał się przez nie z bronią w gotowości. Zaczęli strzelać.
Ktoś złapał Thomasa za koszulę na plecach i szarpnął go silnie w lewo; chłopak potknął się i upadł za skrzynią akurat w momencie, gdy hangar wypełniły odgłosy pękającego szkła i trzeszczących wyładowań elektrycznych. Kilka łuków błyskawic objęło pudło, osmalając powietrze. Ledwo zdążyły zgasnąć, gdy w drewno z głuchym stukiem rąbnęła seria kul. - Kto ich wypuścił? – wrzasnął Minho. - Teraz to już, purwa, wszystko jedno! – odkrzyknął Newt. Grupa przycupnęła przy ziemi, tuląc się ciasno do siebie nawzajem. Wydawało się niemożliwe, by byli w stanie opowiadać ogniem z takiej pozycji. - Lada chwila nas okrążą! – zawołał Jorge. – Musimy sami zacząć strzelać! Choć wokół nich trwał dziki atak, słowa mężczyzny zaszokowały Thomasa. - Więc jesteś z nami, tak? Pilot spojrzał na Brendę, po czym wzruszył ramionami. - Jeśli ona wam pomaga, to ja też. Poza tym, na wypadek gdybyś nie zauważył, mnie też próbują zabić! Przez przerażenie Thomasa przebiła się fala ulgi. Teraz musieli się tylko dostać na pokład jednego z tych górolotów. Ostrzał chwilowo przycichł, a do uszu Thomasa doleciało szuranie kroków oraz krótkie szczęknięcia komend. Jeśli mieli zyskać przewagę, musieli działać szybko. - Jak to zrobimy? – spytał, patrząc na Minho. – Tym razem ty dowodzisz. Przyjaciel posłał mu ostre spojrzenie, ale skinął oschle głową. - Dobra, ja będę strzelał w prawo, Newt strzela w lewo, Thomas i Brenda, wy strzelajcie nad skrzynią. Jorge, ty szukaj drogi, którą moglibyśmy się przedostać na twój pikolony górolot. Strzelajcie do wszystkiego, co się rusza albo ma na sobie czarne ciuchy. Gotowi… Thomas ukląkł przodem do skrzyni, gotów skoczyć na równe nogi, gdy Minho dał sygnał. Brenda kucnęła tuż obok niego, trzymając dwa pistolety zamiast elektromiotacza. Jej oczy płonęły. - Planujesz kogoś zabić? – spytał Thomas. - Nie, będę mierzyć w nogi. Ale nigdy nie wiadomo, mogę przez przypadek trafić wyżej.
Błysnęła zębami w uśmiechu; Thomas lubił ją coraz bardziej. - Dobra! – krzyknął Minho. – Teraz! Zaczęli działać. Thomas wstał, podnosząc swój elektromiotacz nad pudło. Strzelił nie ryzykując rozglądania się, a gdy usłyszał, że granat eksploduje, podskoczył, by poszukać konkretnego celu. Jakiś mężczyzna skradał się ku nim przez szerokość hangaru i Thomas wycelował, strzelił. Gdy granat trafił w pierś mężczyzny, wybuchł błyskawicami, a ofiara upadła na ziemię, wijąc się w spazmach. Powietrze hangaru wypełniły odgłosy wystrzałów oraz wrzaski, a także charakterystyczny trzask wyładowań. Strażnicy upadali jeden po drugim, łapiąc się za rany – głównie na nogach, tak jak zapowiedziała Brenda. Inni czmychali w poszukiwaniu osłony. - Uciekają! – wrzasnął Minho. – Ale to nie potrwa długo; pewnie nie sądzili, że mamy broń. Jorge, który górolot jest twój? - Tamten. – Jorge wskazał maszynę stojącą na lewym krańcu hangaru. – To moja dziecinka. Przygotowanie jej do lotu nie zajmie długo. Thomas obrócił się tam, gdzie pokazywał Jorge. Duży luk załadunkowy górolotu, który chłopak dobrze pamiętał od czasu ucieczki grupy z Pogorzeliska, stał otworem, a jego rampa spoczywała na ziemi, czekając tylko, żeby pasażerowie wbiegli po jej metalowej pochyłości. Nic nigdy nie wyglądało równie zapraszająco. Minho wystrzelił jeszcze jeden granat. - Dobra. Wszyscy przeładować broń. Potem Newt i ja będziemy was osłaniać, a Thomas, Jorge i Brenda biegną do górolotu. Jorge, ty odpalaj silniki, a Thomas i Brenda osłonią nas ogniem zza klapy tego luku. Brzmi sensownie? - Czy elektromiotacze mogą uszkodzić górolot? – spytał Thomas. Wszyscy już upychali dodatkową amunicję w swojej broni i po kieszeniach. Jorge potrząsnął głową. - Nie bardzo. Te bestie są twardsze niż wielbłąd z Pogorzeliska. Jeśli strzały zamiast trafiać w nas trafią w mój statek, tym lepiej. Zróbmy to, muchachos! - Więc na trzy, cztery! – wrzasnął Minho bez ostrzeżenia. On i Newt zaczęli miotać granaty jak szaleni, zasypując nimi całą otwartą przestrzeń przed oczekującym górolotem. Thomas poczuł szaleńczy przypływ adrenaliny. On i Brenda zajęli pozycje po lewej i prawej stronie Jorge, po czym pognali sprintem, opuszczając osłonę, jaką dawała skrzynia. Powietrze wypełnił grad wystrzałów, ale było tak gęsto od błyskawic i dymu, że nie sposób było w kogokolwiek wycelować. Thomas biegnąc strzelał, na ile mógł, podobnie jak Brenda. Mógłby przysiąc, że słyszy, jak obok niego gwiżdżą kule, mijając go o centymetr. Granaty z elektromiotaczy eksplodowały po ich prawej i lewej stronie wśród błysków i trzasku szkła. - Szybciej! – krzyknął Jorge. Thomas zmusił się, by biec szybciej; paliły go mięśnie nóg. Sztylety błyskawic mknęły po posadzce we wszystkich kierunkach; kule z brzękiem rykoszetowały po
metalowych ścianach hangaru; dym wirował w dziwnych miejscach niczym palce z mgły. Wszystko rozmazało się w plamy, gdy skupił się na górolocie, od którego dzieliło ich już tylko kilkanaście metrów. Byli już prawie u celu, gdy granat z elektromiotacza trafił Brendę w plecy; wrzasnęła i upadła, uderzając twarzą o betonową posadzkę, a pajęczyna wyładowań objęła jej ciało. Thomas zatrzymał się ze ślizgiem, wykrzykując jej imię, a następnie padł płasko, żeby stać się mniejszym celem. Macki przypominające błyskawice wyładowań wiły się po ciele Brendy, po czym rozbiegały się po posadzce, by zgasnąć w smużkach dymu. Thomas leżał na brzuchu parę metrów dalej, uchylając się przed pojedynczymi zygzakami białego żaru i wypatrując, jakby tu podpełznąć bliżej niej. Newt i Minho ewidentnie dostrzegli, jak katastrofalny obrót przybrały sprawy, i porzucili plan. Biegli ku Thomasowi, nadal się ostrzeliwując. Jorge tymczasem dotarł do górolotu i zniknął w luku, ale potem wyłonił się ponownie, strzelając z miotacza innego typu; te granty po trafieniu w cel eksplodowały jęzorami szalejącego ognia. Kilku strażników z wrzaskiem zamieniło się w żywe pochodnie, a pozostali cofnęli się nieco, widząc to nowe zagrożenie. Thomas czekał niespokojnie na ziemi obok Brendy, przeklinając swoją bezsilność. Wiedział, że musi zaczekać, aż wyładowania zgasną, zanim ją złapie i zacznie wlec do górolotu, ale nie miał pojęcia, czy ma na to czas. Jej twarz zupełnie zbielała, krew kapała jej z nosa, a z kącika ust ciekła ślina, podczas gdy jej kończyny dygotały w spazmach, a tors wydawał się podskakiwać w miejscu. Jej oczy zamarły, szeroko otwarte z bólu i przerażenia. Newt i Minho dobiegli do Thomasa, padli na ziemię. - Nie! – krzyknął Thomas. – Biegnijcie do górolotu. Schrońcie się za klapą luku. Poczekajcie, aż się ruszymy, i wtedy zacznijcie nas osłaniać. Strzelajcie jak szaleni, aż tam dotrzemy. - Po prostu chodź teraz! – odkrzyknął Minho. Złapał Brendę za ramiona, a Thomas chwycił oddech, gdy jego przyjaciel się wzdrygnął – kilka rozwidlonych błyskawic przebiegło w górę po jego przedramionach. Ale energia wyładowań znacznie już osłabła, tak że Minho zdołał wstać i zacząć wlec dziewczynę za sobą. Thomas wsunął ręce pod ramiona Brendy, a Newt podniósł jej nogi. Zaczęli się wycofywać tyłem w kierunku górolotu. Hangar był chaosem zgiełku, dymu i błyskających świateł. Kula otarła się o nogę Thomasa; gorąca smuga bólu, potem sącząca się krew. Dwa centymetry różnicy i mógłby być okulawiony na całe życie albo wykrwawić się na śmierć. Wrzasnął i wyobraził sobie wszystkich czarno ubranych w roli tego, kto go ranił. Rzucił okiem na Minho; twarz chłopca była wykrzywiona z wysiłku, jakiego wymagało wleczenie Brendy. Thomas ujął w karby swą szalejącą adrenalinę i podjął ryzyko – jedną ręką podniósł swój elektromiotacz, strzelając na chybił trafił, a drugą ręką pomagał ciągnąć Brendę po podłodze. Dotarli do podnóża luku. Jorge natychmiast odrzucił swoją olbrzymią broń i zsunął się po rampie, żeby złapać Brendę za ramię. Thomas puścił jej koszulkę i pozwolił, żeby Minho i
Jorge wciągnęli ją na górę, do wnętrza statku. Jej obcasy głucho stukały o wybrzuszenia antypoślizgowe na rampie. Newt znowu zaczął strzelać, miotając granty na prawo i lewo, póki nie zabrakło mu amunicji. Thomas strzelił raz jeszcze i jego elektromiotacz również zamilkł. Strażnicy w hangarze najwyraźniej wiedzieli, że czas uciekających zaraz się skończy, i cała ich horda rzuciła się sprintem w stronę statku, ponownie otwierając ogień. - Nie przeładowuj! – krzyknął Thomas. – Lecimy! Newt odwrócił się i pośpiesznie wdrapał po rampie. Thomas był tuż za nim. Jego głowa właśnie wysunęła się nad krawędź luku, gdy coś uderzyło go w plecy i pękło z trzaskiem. W tejże sekundzie poczuł, że uderza w niego paląca moc tysiąca błyskawic naraz; runął do tyłu, staczając się po rampie, aż wylądował na podłodze hangaru. Całe jego ciało miotało się w konwulsjach, a oczy przesłonił mrok.
Oczy Thomasa były otwarte, ale nic nie widział. Nie, inaczej. Jaskrawe rozbłyski przebiegały łukowatymi liniami przez jego pole widzenia, oślepiając go. Nie był w stanie mrugnąć, nie mógł zamknąć oczu, żeby przestać je widzieć. Ból zalewał jego ciało; chłopak miał wrażenie, że jego skóra się topi, spływając z mięśni i kości. Próbował krzyczeć, ale było tak, jakby stracił wszelką kontrolę nad swoim ciałem – jego ręce, nogi i tors trzęsły się mimo wszystkich wysiłków, by powstrzymać ten dygot. Jego uszy pełne były syku i trzasku elektryczności, ale wkrótce pojawił się inny dźwięk. Głęboki, wibrujący pomruk, który atakował jego uszy i tłukł się w głowie. Thomas oscylował na granicy świadomości, czuł, że osuwa się w otchłań, która pragnęła go pochłonąć. Ale coś w nim wiedziało, co to za dźwięk. Silniki górolotu ożyły, wypluwając swe błękitne płomienie. Natychmiast pomyślał, że tamci go porzucają. Najpierw Teresa i pozostali, a teraz jego najbliżsi przyjaciele i Jorge. Nie był w stanie znieść następnej zdrady. To za bardzo bolało. Miał ochotę wrzeszczeć, podczas gdy igły bólu wbijały się w każdy centymetr jego ciała, a smród spalenizny go dławił. Nie, nie zostawią go tutaj. Wiedział to. Jego pole widzenia stopniowo zaczęło się oczyszczać, a salwy białego żaru stały się słabsze i rzadsze. Zamrugał. Dwie, potem trzy sylwetki w czerni stały nad nim, mierząc z pistoletów i elektromiotaczy w jego twarz. Strażnicy. Czy go zabiją? Powloką z powrotem do Szczurowatego na dalsze testy? Jeden z nich coś powiedział, ale Thomas nie usłyszał słów; dzwoniło mu w uszach. Nagle strażnicy zniknęli, obaleni przez dwie postacie, które- zdawałoby się – przefrunęły przez powietrze. Jego przyjaciele, to musieli być jego przyjaciele. Przez mgłę dymu Thomas widział daleko nad sobą sufit hangaru. Ból niemal zupełnie zniknął, zastąpiony przez odrętwienie, które kazało chłopakowi się zastanawiać, czy będzie w stanie się poruszyć. Przesunął się w prawo, potem przetoczył w lewo, potem wsparł na łokciu, oszołomiony i słaby. Kilka ostatnich strumyczków elektryczności przebiegło po jego ciele i zniknęło w betonie. Najgorsze było za nim. Miał nadzieję. Przesunął się znowu, obejrzał przez ramię. Zarówno Minho, jak i Newt siedzieli okrakiem każdy na jednym strażniku, tłukąc ich na kwaśne jabłko. Jorge stał między Streferami, strzelając z ognistego miotacza we wszystkich kierunkach. Większość strażników musiała już dać za wygraną albo zostać unieszkodliwiona – inaczej Thomas i pozostali nie dotarliby nawet tutaj. Lub może, jak pomyślał chłopak, strażnicy udawali, odgrywali szopkę, podobnie jak wszyscy pozostali biorący udział w Próbach.
Nie obchodziło go to. Chciał tylko się wydostać z tego miejsca. A droga ucieczki stała otworem. Z jękiem przetoczył się na brzuch, potem dźwignął na czworaki. Wokół rozbrzmiewał brzęk tłukącego się szkła, trzaski błyskawic, huk broni palnej oraz dzwonienie kul trafiających w blachę. Jeśli ktoś go teraz postrzeli, nic nie będzie można na to poradzić. Mógł jedynie wlec się do górolotu. Silniki statku buczały, nabierając mocy; cała jego konstrukcja wibrowała, wprawiając w drżenie również podłoże. Klapa luku znajdowała się zaledwie parę metrów dalej. Musieli się dostać na statek. Spróbował krzyknąć do tyłu, na Minho i pozostałych, ale z jego gardła wydobył się tylko gulgoczący jęk. Na czworakach, niczym zraniony pies, Thomas zaczął leźć naprzód tak szybko, jak pozwalało jego ciało – musiał walczyć o każdą uncję siły. Dotarł do krawędzi rampy, podciągnął się, popełzł w górę po pochyłości. Mięśnie go bolały, a w żołądku wzbierały mdłości. Odgłosy bitwy atakowały jego uszy i rozstrajały nerwy; w każdej chwili mógł zostać trafiony. Dotarł do połowy wysokości rampy. Odwrócił się, żeby spojrzeć na przyjaciół. Wycofywali się w jego stronę. Teraz strzelali wszyscy trzej. Minho musiał przerwać, żeby przeładować broń, i Thomas po prostu wiedział, że zostanie postrzelony lub trafiony granatem. Ale przyjaciel dokończył i znów otworzył ogień. Wszyscy trzej dotarli do podnóża rampy, teraz już tak blisko. Thomas znów spróbował coś powiedzieć, teraz brzmiał jak zraniony pies. - Załatwione! – wrzasnął Jorge. – Łapcie go i wciągnijcie na pokład! Wbiegł po pochyłości, mijając Thomas, i zniknął we wnętrzu statku. Coś głośno kliknęło i rampa zaczęła się podnosić z jękiem zawiasów. Thomas uświadomił sobie, że upadł i leży twarzą na metalowych wybrzuszeniach antypoślizgowych, ale nie pamiętał, kiedy to nastąpiło. Poczuł, że czyjeś ręce szarpią jego koszulę, że ktoś go unosi w powietrze. Potem zwalił się z powrotem na podłogę, tuż za skrajem luku, który zatrzasnął się i zahermetyzował. - Sorry, Tommy – wymamrotał mu w samo ucho Newt. – Pewnie mogłem to zrobić trochę delikatniej. Choć był bliski utraty przytomności, serce Thomasa wypełniła nieopisana radość – uciekali z łap DRESZCZu. Mruknął słabo, usiłując podzielić się z przyjacielem tą wieścią. Potem zamknął oczy i zemdlał.
Thomas ocknął się i zobaczył nad sobą twarz Brendy, wpatrującej się w niego. Sprawiała wrażenie zatroskanej. Jej skóra była blada i poznaczona smugami zaschniętej krwi, czoło plamiła czarna sadza, a na policzku formował się siniec. Jakby jej obrażenia mu to przypomniały, nagle poczuł na całym ciele pieczenie swoich własnych. Nie miał pojęcia, jak działają te granaty z elektromiotaczy, ale cieszył się, że został trafiony tylko raz. - Sama dopiero co wstałam – powiedziała Brenda. – Jak się czujesz? Thomas przesunął się, wsparł na łokciu i wzdrygnął się czując ostry ból w nodze, tam, gdzie musnęła go kula. - Jak wiadro klumpu. Spoczywał na niskiej leżance wewnątrz dużej ładowni, w której aktualnie nie znajdowało się nic oprócz pewnej liczby mebli nie od kompletu. Minho i Newt zaliczali właśnie zasłużoną drzemkę na dwóch brzydkich kanapach, przykryci kocami podciągniętymi aż pod brodę. Thomas miał silne podejrzenie, że zrobiła to Brenda – wyglądali jak małe dzieci, którym jest ciepło i przytulnie. Brenda klęczała obok jego leżanki; teraz wstała i usiadła na niegustownym fotelu parę metrów dalej. - Spaliśmy prawie dziesięć godzin. - Serio? – Thomas nie mógł w to uwierzyć; zdawało mu się, że dopiero co się zdrzemnął. Choć stwierdzenie, że zemdlał przypuszczalnie bardziej odpowiadało prawdzie. Brenda kiwnęła głową. - Lecimy już tak długo? Dokąd się wybieramy, na księżyc? – Thomas wyciągnął nogi i usiadł na brzegu leżanki. - Nie. Jorge odleciał z nami jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów, czy coś koło tego, po czym wylądował na dużej polanie. On też ucina sobie właśnie drzemkę. Nie możemy lecieć ze zmęczonym pilotem. - Nie mogę uwierzyć, że postrzelono nas oboje z elektromiotacza. O wiele bardziej podobało mi się bycie tym, kto pociąga za spust. – Thomas przetarł twarz i ziewnął szeroko. Potem przyjrzał się oparzeniom na swoich rękach. – Myślisz, że zostaną po tym blizny? Brenda się roześmiała. - Ale masz problemy. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Miała rację.
- Więc – zaczął, po czym kontynuował powoli – kiedy byliśmy tam w budynku, ucieczka przed DRESZCZem brzmiała świetnie, ale… ja nawet nie wiem, co to zwyczajny świat… Nie cały wygląda tak, jak Pogorzelisko, prawda? - Nie – odparła. – Tylko obszary położone między zwrotnikami są pustynią; gdzie indziej występują ekstremalne wahania klimatyczne. Jest kilka bezpiecznych miast, do których moglibyśmy się wybrać. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jesteśmy odporni; przypuszczalnie dosyć łatwo znaleźlibyśmy pracę. - Pracę – powtórzył Thomas, jakby to słowo było najdziwniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek słyszał. – Już myślisz o szukaniu pracy? - Planujesz chyba jeść, nie? Thomas nie odpowiedział, odczuł gorzki ciężar rzeczywistości. Jeśli naprawdę mieli uciec od zwyczajnego świata, musieli zacząć żyć jak zwyczajni ludzie. Ale czy to w ogóle było możliwe w świecie, gdzie istniała Pożoga? Pomyślał o swoich przyjaciołach. - Teresa – powiedział. Brenda lekko się odsunęła, zaskoczona. - Co z nią? - Czy jest jakiś sposób, żeby sprawdzić, dokąd się udała ona i pozostali? - Jorge już to zrobił – sprawdził układ śledzenia górolotów. Udali się do miasta o nazwie Denver. Thomas poczuł ukłucie strachu. - Czy to znaczy, że DRESZCZ będzie w stanie nas odnaleźć? - Nie znasz Jorge. – Na jej twarzy malował się łobuzerski uśmiech. – Umie tak manipulować systemem, że głowa mała. Powinniśmy być w stanie przynajmniej przez jakiś czas pozostać o krok przed nimi. - Denver – powiedział po chwili Thomas. Nazwa ta brzmiała dziwnie w jego ustach. – Gdzie to jest? - Góry Skaliste. Duża wysokość nad poziomem morza. Jeden z oczywistych wyborów na strefę kwarantanny, bo pogoda dość szybko tam znormalniała po rozbłyskach słonecznych. Miejsce równie dobre jak każde inne. Thomasa nie interesowała aż tak bardzo lokalizacja, wiedział tylko, że musi znaleźć Teresę i pozostałych, znów do nich dołączyć. Nie wiedział jeszcze do końca, dlaczego, i z całą pewnością nie był gotów o tym dyskutować z Brendą. Dlatego usiłował grac na czas. - Jak tam jest? – spytał w końcu. - No cóż, podobnie jak większość wielkich miast są dość bezlitośni w kwestii zakazu wstępu dla Poparzeńców, a mieszkańcy są często, losowo badani pod kątem Pożogi. Co więcej, po przeciwnej stronie doliny wzniesiono drugie miasto, do którego wysyłani są
świeżo zainfekowani. Odpornym płaci się mnóstwo pieniędzy za ich pilnowanie, choć jest to ogromnie niebezpieczne. I oba miasta są intensywnie strzeżone. Nawet po odzyskaniu części wspomnień Thomas niewiele wiedział na temat tej części populacji, która była odporna na Pożogę. Przypomniał sobie jednak coś, co powiedział mu Szczurowaty. - Janson powiedział, że ludzie okropnie nienawidzą odpornych – nazywają ich Odporniakami. O co mu chodziło? - Kiedy jesteś zarażony Pożogą, wiesz, że zwariujesz i umrzesz. Pytanie nie brzmi: czy, tylko: kiedy. A mimo wszystkich wysiłków, wirus i tak zawsze jest w stanie jakoś ominąć kwarantanny. Wyobraź sobie, jak to jest mieć tę świadomość, a równocześnie wiedzieć, że odpornym nic się nie stanie. Pożoga nie wyrządza im żadnej szkody – nawet nie przekazują wirusa dalej. A ty nie nienawidziłbyś zdrowych? - Przypuszczalnie – odparł Thomas, ciesząc się, że przypadł mu w udziale los jednostki odpornej. Lepiej być znienawidzonym niż martwym. – Ale czy nie wydaje się, że warto mieć ich pod ręką? Znaczy, wiedząc, że nie mogą się zarazić. Brenda wzruszyła ramionami. - Z całą pewnością są wykorzystywani – zwłaszcza przez rząd oraz służby bezpieczeństwa – ale ludzie traktują ich jak śmieci. A tych, którzy nie są odporni, jest o wiele więcej. Właśnie dlatego Odporniakom tyle się płaci za bycie strażnikami – inaczej by się w to nie bawili. Wielu z nich próbuje wręcz ukrywać fakt, że są odporni. Albo idą pracować dla DRESZCZu, jak Jorge i ja. - To wyście się poznali wcześniej? - Poznaliśmy się na Alasce, po tym, jak odkryliśmy, że jesteśmy odporni. Było tam miejsce, gdzie zebrało się dużo takich ludzi jak my – coś w rodzaju ukrytego obozu. Jorge stał się dla mnie takim przyszywanym wujkiem, i obiecał, że będzie się mną opiekował. Mój ojciec został zabity już wcześniej, a matka wyrzekła się mnie, kiedy zaraziła się Pożogą. Thomas nachylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach. - Powiedziałaś mi, że DRESZCZ zabił twojego ojca. A mimo to zgłosiłaś się na ochotnika, żeby dla nich pracować? - Żeby przeżyć, Thomas. – Jej twarz nabrała ponurego wyrazu. – Nawet nie wiesz, jakie miałeś szczęście, że dorastałeś pod skrzydłami DRESZCZu. Tam na zewnątrz, w zwyczajnym świecie, większość ludzi zrobi wszystko, żeby przeżyć jeszcze jeden dzień. Tak, Poparzeńcy i Odporni mają odmienne problemy, ale wszystko nadal sprowadza się do przeżycia. Każdy chce żyć. Thomas nie odpowiedział; nie wiedział, co powiedzieć. Wszystko, co wiedział o życiu, sprowadzało się do Labiryntu , Pogorzeliska oraz urywków wspomnień z dzieciństwa spędzonego pod kuratelą DRESZCZu. Czuł się pusty i zagubiony, jakby nigdzie tak naprawdę nie przynależał. Jego serce ścisnął nagły ból.
- Ciekawe, co się stało z moją mamą – powiedział, zaskakując sam siebie. - Z twoją mamą? – powtórzyła Brenda. – Pamiętasz ją? - Miałem o niej kilka snów. Myślę, że to były wspomnienia. - Co wróciło? Jaka była? - Była… mamą. Wiesz, kochała mnie, troszczyła się o mnie, martwiła się o mnie. – Głos Thomasa się załamał. – Nie wydaję mi się, żeby ktokolwiek robił to samo, odkąd mnie od niej zabrali. Boli mnie samo myślenie o tym, że czekało ją szaleństwo, o tym, co mogło się z nią stać. Co jakiś szalony krwiożerczy Poparzeniec mógł jej… - Przestań, Thomas. Po prostu przestań. – Ujęła jego dłoń i ścisnęła, i to pomogło. – Pomyśl o tym, jaka byłaby szczęśliwa wiedząc, że wciąż jeszcze żyjesz, wciąż jeszcze walczysz. Umarła wiedząc, że jesteś odporny, i że masz wręcz szanse dożyć do starości, bez względu na to, jak popaprany jest ten świat. A poza tym gadasz bzdury. Thomas wpatrywał się w podłogę, ale słysząc to, podniósł wzrok na Brendę. - Co? - Minho. Newt. Patelniak. Wszyscy twoi przyjaciele troszczą się i martwią o ciebie. Nawet Teresa – ona naprawdę zrobiła te wszystkie rzeczy na Pogorzelisku dlatego, że sądziła, że nie ma wyboru. – Brenda zawiesiła głos, po czym dodał cicho: - Chuck. Bolesny ucisk, który Thomas czuł w piersi, nasilił się. - Chuck. On… on… - Musiał przerwać na sekundę, żeby się uspokoić. Jeśli się zastanowić, to Chuck był najbardziej jaskrawym powodem, przez który Thomas gardził DRESZCZem. W jaki sposób cokolwiek dobrego mogło wyniknąć z zabicia dziecka takiego jak Chuck? W końcu podjął: - Patrzyłem, jak ten dzieciak umiera. W ostatnich kilku sekundach miał w oczach czyste przerażenie. Nie można czegoś takiego robić. Nie można robić czegoś takiego człowiekowi. Mam gdzieś to, co ktokolwiek mi powie, mam gdzieś to, ilu ludzi zwariuje i umrze, mam gdzieś to, czy wymrze cała pikolona ludzkość. Nawet gdyby to była jedyna rzecz, którą trzeba byłoby zrobić, żeby wynaleźć lek, ja nadal byłbym przeciw. - Thomas, spokojnie. Tak ściskasz sobie palce, że zaraz ci odpadną. Nie pamiętał, kiedy puścił jej rękę – spojrzał w dół i zobaczył, że splótł dłonie, zaciskając je tak kurczowo, że skóra zupełnie zbielała. Rozluźnił ucisk i poczuł, jak z powrotem napływa do nich krew. Brenda z powagą skinęła głowa. - Zmieniłam się na dobre tam w mieście na Pogorzelisku. Przepraszam za wszystko. Thomas pokręcił głową.
- Nie masz ani jednego powodu więcej niż ja, żeby przepraszać. To wszystko jest po prostu jedną wielką porąbaną chryją. – Jęknął i z powrotem wyciągnął się na wznak na leżance, wpatrując się w metalową kratę sufitu. Po długiej pauzie Brenda w końcu znów się odezwała. - Wiesz co, może uda nam się znaleźć Teresę i pozostałych. Dołączyć do nich. Uciekli, a to znaczy, że są po naszej stronie. Myślę, że powinniśmy do nich zastosować domniemanie niewinności – może nie mieli innego wyjścia, jak tylko odlecieć bez nas. I to żadna niespodzianka, że skierowali się właśnie tam, nie gdzie indziej. Thomas przesunął się, żeby na nią spojrzeć, odważając się liczyć, że miała rację. - Więc sądzisz, że powinniśmy polecieć do… - Denver. Thomas kiwnął głową, nagle już pewien i rozradowany tym uczuciem. - No, Denver. - Ale twoi przyjaciele nie są jedynym powodem. – Brenda się uśmiechnęła. - Jest tam coś jeszcze ważniejszego.
Thomas zagapił się na Brendę, niecierpliwie czekając na to, co miała do powiedzenia. - Wiesz, co tkwi w twoim mózgu – powiedziała. – Więc co jest naszym największym zmartwieniem? Thomas zastanowił się nad tym. - Że DRESZCZ może nas wyśledzić albo przejąć nad nami kontrolę. - Dokładnie – potwierdziła Brenda. - I? – Znowu wypełniła go niecierpliwość. Dziewczyna usiadła z powrotem naprzeciwko niego i oparła łokcie na kolanach, w podnieceniu zacierając ręce. - Znam gościa imieniem Hans, który przeniósł się do Denver – on jest odporny jak my. Jest lekarzem. Pracował dla DRESZCZu, póki nie pokłócił się tam z szychami o protokoły dotyczące implantów w mózgu. Uważał, że to, co robią, jest zbyt ryzykowne. Że przeginają, są niehumanitarni. DRESZCZ nie chciał mu pozwolić odejść, ale udało mu się uciec. - Muszą popracować nad swoim systemem zabezpieczeń – wymamrotał Thomas. - Na nasze szczęście. – Brenda uśmiechnęła się szeroko. – W każdym razie Hans to geniusz. Zna wszystkie najdrobniejsze szczegóły budowy tych implantów, które macie w głowach. Wiem, że pojechał do Denver, bo wysłał mi wiadomość przez Netblok tuż przed tym, zanim mnie zrzucono na Pogorzelisko. Jeśli uda nam się do niego dostać, będzie umiał wyjąć te paskudztwa z waszych mózgów. Albo przynamniej je unieszkodliwić. Nie jestem pewna, jak one działają, ale jeśli ktokolwiek jest w stanie to zrobić, to właśnie on. I chętnie to zrobi. Ten gość nienawidzi DRESZCZu tak samo jak my. Thomas zastanawiał się przez sekundę. - A jeśli przejmą nad nami kontrolę, będziemy mieć duże kłopoty. Co najmniej trzy razy widziałem, jak to wygląda. – Alby walczący przeciwko niewidzialnej sile w Bazie, Gally zmuszony do ciśnięcia nożem, który trafił w Chucka, i Teresa usiłująca przemówić do Thomasa w tamtym budynku na Pogorzelisku. Wszystkie trzy wspomnienia należały do najstraszniejszych, jakie posiadał. - Dokładnie. Mogą tobą manipulować, zmusić cię do zrobienia różnych rzeczy. Nie mogą patrzeć twoim oczami ani słyszeć twojego głosu, nic takiego, ale musimy ci załatwić wyleczenie. Jeśli znajdą się wystarczająco blisko, żeby cię obserwować, i jeśli zdecydują, że jest to warte ryzyka, spróbują to zrobić. A to ostatnie, czego potrzebujemy.
Dużo tego było do przemyślenia. - No cóż, zdaje się, że mamy mnóstwo powodów, żeby zmierzać do Denver. Zobaczymy, co Newt i Minho o tym sądzą, kiedy się obudzą. Brenda kiwnęła głową. - Brzmi sensownie. – Wstała i podeszła bliżej, po czym nachyliła się i pocałowała Thomasa w policzek. Jego klatkę piersiową i ręce pokryła gęsia skórka. – Wiesz, większość z tego, co się wydarzyło w tamtych tunelach, nie była udawana. – Stała i przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. – Obudzę Jorge; śpi w kabinie kapitana. Odwróciła się i odeszła, a Thomas siedział tam, mając nadzieję, że jego twarz nie oblała się jaskrawoczerwonym rumieńcem, kiedy przypomniał sobie, jak blisko niego była Brenda w Piwnicach. Podłożył ręce pod głowę i wyciągnął się na wznak na leżance, próbują ogarnąć to wszystko, co właśnie usłyszał. Wreszcie mieli jakiś cel. Poczuł, jak na jego twarz wypływa uśmiech, i nie tylko dlatego, że właśnie został pocałowany.
Minho określił ich zebranie mianem Zgromadzenia, przez wzgląd na dawne czasy. Pod koniec Thomasa rozbolała głowa, pulsując tak dotkliwie, że czuł się tak, jakby jego gałki oczne miały zaraz wypaść. Minho zgrywał adwokata diabła ad każdą kwestią i z jakiegoś powodu przez cały czas posyłał Brendzie nieprzyjazne spojrzenia. Thomas wiedział, że muszą wszystko obgadać z każdej możliwej strony, ale bardzo chciał, żeby Minho odpuścił Brendzie. W końcu, po godzinie kłócenia się, omawiania wszystkiego i wracania do punkt wyjścia co najmniej tuzin razy, zdecydowali – jednogłośnie – że lecą do Denver. Plan był taki, że wylądują górolotem na prywatnym lotnisku, zapodając historyjkę, że są odporni i szukają pracy w jakiejś rządowej instytucji związanej z transportem. Na szczęście górolot był nieoznakowany – DRESZCZ najwyraźniej nie reklamował się, kiedy załatwiał sprawy w zewnętrznym świecie. Wiedzieli, że zostaną przetestowani, a potem oznakowani jako odporni na Pożogę, co da im wstęp do samego miasta. Wszystkim oprócz Newta, który – jako zarażony – będzie musiał zostać na pokładzie górolotu do czasu, aż cos wymyślą. Zjedli szybki posiłek; potem Jorge poszedł zając się pilotowaniem. Powiedział, że porządnie wypoczął i że chce, by pozostali poszli spać, bo dotarcie do miasta zajmie im jeszcze kilka godzin. A później kto wie, ile czasu zajmie im znalezienie miejsca, gdzie będą mogli spędzić noc. Thomas po prostu chciał być sam, więc wymówił się migreną. Znalazł mały fotel w nieuczęszczanym kącie i zwinął się w nim, plecami do otwartej przestrzeni. Miał koc i otulił się nim. Już od dawna nie było mu tak wygodnie. I choć bał się tego, co ich czeka, odczuwał też spokój. Może nareszcie byli bliscy zerwania już na zawsze kajdan nałożonych im przez DRESZCZ. Rozmyślał o ich ucieczce i o wszystkim, co wydarzyło się po drodze. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej wątpił, że cokolwiek z tego zostało wyreżyserowane przez
DRESZCZ. Zbyt wiele rzeczy zostało zrobionych pod wpływem impulsu, a tamci strażnicy walczyli zaciekle, żeby ich zatrzymać. W końcu sen uwolnił go od tych wszystkich myśli, i Thomas zaczął śnić.
Ma zaledwie dwanaście lat i siedzi na krześle, twarzą do innego mężczyzny, który wygląda na nieszczęśliwego w związku z faktem, że tam jest. Znajdują się w pokoju wyposażonym w okno do obserwacji. - Thomas – zaczyna smutny mężczyzna. – Ostatnimi czasy wydajesz się nieco… rozkojarzony. Chcę, żebyś powrócił do tego, co ważne. Ty i Teresa radzicie sobie coraz lepiej z waszą telepatią i wszystko elegancko postępuje naprzód. Pora znowu się skupić. Thomas odczuwa wstyd, a potem wstyd w związku z faktem, że się wstydzi. Dezorientuje go to, sprawia, że chłopiec ma ochotę uciec, pobiec z powrotem do swojego dormitorium. Mężczyzna to wyczuwa. - Nie opuścimy tego pokoju, póki nie usatysfakcjonuje mnie poziom twojego zaangażowania. – Słowa te są niczym wyrok śmierci wydany przez bezlitosnego sędziego. – Odpowiesz na moje pytania, i lepiej, żeby twoja szczerość nie budziła wątpliwości. Rozumiesz? Thomas kiwa głową. - Dlaczego tu jesteśmy? – pyta mężczyzna. - Z powodu Pożogi. - Chcę usłyszeć więcej. Rozwiń. Thomas robi pauzę. W ostatnim czasie odczuwał pragnienie buntu, ale wie, że gdy zrelacjonuje wszystko, co mężczyzna chce usłyszeć, pragnienie to się rozwieje. Thomas powróci do robienia tego, czego od niego żądają, i uczenia się tego, co stawiają przed nim. - Mów dalej – naciska mężczyzna. Thomas wypowiada wszystko w pośpiechu – słowo w słowo, tak, jak dawno temu wyuczył się na pamięć. - Rozbłyski słoneczne spustoszyły Ziemię. Zabezpieczenia w wielu budynkach rządowych przestały działać. Sztucznie stworzony wirus zaprojektowany jako broń biologiczna wydostał się z wojskowego centrum badawczego. Wirus ten zaatakował wszystkie główne skupiska populacji i zaczął się raptownie rozprzestrzeniać. Został ochrzczony mianem Pożogi. Te rządy, które jeszcze istniały, poświeciły wszystkie swoje zasoby, żeby powołać do życia DRESZCZ, który wyszukał najlepsze i najzdolniejsze spośród odpornych jednostek. Zaczęli realizować plan mający na celu stymulację i zmapowanie wzorów aktywności mózgu związanych ze wszystkimi znanymi ludzkimi emocjami oraz odkrycie, w jaki sposób funkcjonujemy pomimo tego, że Pożoga tkwi w naszych mózgach. Badania te doprowadzą do…
Mówi bez zająknienia i nie milknie, oddychając pomiędzy słowami, których nienawidzi. Śniący Thomas odwraca się i ucieka, biegnie w ciemność.
Thomas uznał, że musi opowiedzieć wszystkim o snach, które miewa. O tym, co – jak podejrzewał – było powracającymi wspomnieniami. Gdy usiedli, żeby odbyć drugie Zgromadzenie tego dnia, kazał im wszystkim przysiąc, że nie będą się odzywać, dopóki on nie skończy mówić. Ustawili krzesła w pobliżu kokpitu górolotu, żeby Jorge mógł wszystko słyszeć. Potem Thomas zaczął im opowiadać o wszystkich snach, jakie miał – o wspomnieniach ze swojego dzieciństwa, o tym, jak DRESZCZ go zabrał, gdy odkryli, że jest odporny, o jego treningach wspólnie z Teresą, i tak dalej. A kiedy już zrelacjonował wszystko, co był w stanie sobie przypomnieć, poczekał na odpowiedź. - Nie łapię, co to ma wspólnego z czymkolwiek – stwierdził Minho. – Po prostu sprawia, że jeszcze bardziej nienawidzę DRESZCZu. Dobrze, żeśmy zwiali, i mam nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiał oglądać pikolonej buźki Teresy. Newt, dotąd poirytowany i nieobecny, przemówił po raz pierwszy, odkąd usiedli. - Brenda to, kurna, księżniczka w porównaniu z tamtą panną przemądrzałą. - Ee… dzięki? – odparła Brenda, przewracając oczami. - Kiedy się zmieniłaś? – wypalił Minho. - Że co? – spytała Brenda. - Kiedy stałaś się takim zaciekłym wrogiem DRESZCZu? Pracowałaś dla nich, robiłaś te wszystkie rzeczy, które kazali ci robić na Pogorzelisku. Byłaś gotowa im pomóc nałożyć nam te maski na twarze, żeby mogli znów nas dręczyć. Kiedy i jak to się stało, że przeszłaś tak zdecydowanie na naszą stronę? Brenda westchnęła; wyglądała na zmęczoną, ale gdy odpowiedziała, w jej słowach pobrzmiewała złość. - Nigdy nie byłam po ich stronie. Nigdy. Zawsze byłam przeciwna temu, jak działają – ale co mogłam kiedykolwiek zrobić sama jedna? Czy nawet razem z Jorge? Robiłam to, co musiałam, żeby przeżyć. Ale potem razem z wami przetrwałam pobyt na Pogorzelisku i to mi uświadomiło… no cóż, uświadomiło mi, że mamy szansę. Thomas chciał zmienić temat. - Brendo, czy sądzisz, że DRESZCZ zacznie nas do czegoś zmuszać? Zacznie nas kontrolować, manipulować nami, wszystko jedno? - Właśnie dlatego musimy odnaleźć Hansa. – Wzruszyła ramionami. – Mogę tylko zgadywać, co zrobi DRESZCZ. Za każdym razem, kiedy widziałam, jak kontrolują kogoś, kto
ma w mózgu to urządzenie, ta osoba znajdowała się w pobliżu i była pod obserwacją. Ponieważ wy uciekacie i nie mają żadnego sposobu, żeby zobaczyć, co dokładnie robicie, mogą nie chcieć tego zaryzykować. - Dlaczego nie? – spytał Newt. – Dlaczego po prostu nie rozkażą nam dźgnąć się nożem w nogę albo przykuć się kajdankami do krzesła do czasu, aż nas znajdą? - Jak powiedziałam, nie znajdują się wystarczająco blisko – odparła Brenda. – to oczywiste, że was potrzebują. Nie mogą ryzykować, że coś wam się stanie albo że zginiecie. Założę się, że wysłali za wami różnych ludzi. Gdy już znajdą się wystarczająco blisko, żeby was obserwować, wtedy mogą zacząć robić rozmaite rzeczy, żeby namieszać wam w głowach. Jestem w zasadzie pewna, że to zrobią – i właśnie dlatego musimy się dostać do Denver. Thomas już wcześniej podjął decyzję. - Lecimy tam i tyle w temacie. I proponuję, żebyśmy odczekali sto lat, zanim zwołamy następne zebranie, aby coś omówić. - Ogay – poprał go Minho. – Jestem tego samego zdania. Czyli dwa głosy z trzech. Wszyscy spojrzeli na Newta. - Jestem Poparzeńcem – powiedział starszy chłopiec. – To bez znaczenia, co sobie, purwa, myślę. - Możemy cię przeszmuglować do miasta – powiedziała Brenda, ignorując go. – Przynajmniej na wystarczająco długo, żeby Hans mógł się zająć twoją głową. Po prostu będziemy bardzo uważać, żebyś nie trafił w pobliże… Newt zerwał się błyskawicznie i walnął pięścią w ścianę za swoim krzesłem. - Przede wszystkim to bez znaczenia, czy mam to coś w głowie – niedługo i tak, purwa, przekroczę Granicę. I nie chcę umierać wiedząc, że latałem po mieście pełnym zdrowych ludzi i ich pozarażałem. Thomas przypomniał sobie kopertę w swojej kieszeni – zdążył już prawie o niej zapomnieć. Palce go świerzbiły, żeby ją wyciągnąć i przeczytać. Nikt nic nie powiedział. Mina Newta stała się jeszcze bardziej ponura. - No cóż, nie zadawajcie sobie trudu, żeby mnie przekonać – zawarczał w końcu. – wszyscy wiem, że cudowny lek DRESZCZu nigdy nie powstanie, a ja bym i tak go nie chciał. Na tej klumpianej planecie nie ma zbyt wielu rzeczy, dla których warto żyć. Zostanę na pokładzie górolotu, podczas gdy wy pójdziecie do miasta. – Odwrócił się i odszedł ciężkimi krokami, znikając za rogiem korytarza prowadzącego do przestrzeni pasażerskiej. - Nieźle to wyszło – wymamrotał Minho. – Zdaje się, że Zgromadzenie się skończyło. – Wstał i ruszył w ślad za przyjacielem. Brenda zmarszczyła brwi, po czym popatrzyła na Thomasa.
- Ty… my… robimy to, co słuszne. - Nie wydaję mi się, żeby jeszcze istniało to, co słuszne i niesłuszne – powiedział Thomas, słysząc odrętwienie we własnym głosie. Desperacko pragnął snu. – Tylko straszne i nie-aż-tak-straszne. Wstał, żeby dołączyć do dwóch pozostałych Streferów, dotykając placami liściku w kieszeni. Co mogło tam być napisane? – zastanawiał się wychodząc. I skąd miał wiedzieć, że oto nadszedł właściwy czas, aby otworzyć kopertę?
Thomas nie miał wiele czasu na zastanawianie się, jak będzie wyglądał świat poza sferą kontroli DRESZCZu. Teraz jednak, kiedy zamierzali stanąć z nim twarzą w twarz, jego nerwy rozpaliły się antycypacją, a w brzuchu czuł motylki. Za chwilę wkroczy na niezbadane terytorium. - Jesteście gotowi? – spytała Brenda. Stali pod górolotem, u podnóża rampy luku załadunkowego, zaledwie nieco ponad trzydzieści metrów od betonowej ściany wyposażonej w wielkie żelazne wrota. Jorge prychnął. - Zapomniałem już, jacy są gościnni. - Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? – zapytał go Thomas. - Po prostu trzymaj buzię na kłódkę, hermano, i zostaw wszystko mnie. Będziemy używać naszych prawdziwych imion z fałszywymi nazwiskami. Jedyne, co tamtych naprawdę zainteresuje, to że jesteśmy odporni – z wielką radością dopiszą nas do listy. Potem będziemy mieć dla siebie nie więcej niż dzień czy dwa, zanim nas wyhaczą, żebyśmy coś robili dla rządu. Jesteśmy cenni. I choćby nie wiem co się działo – Thomas, błagam, nie otwieraj tej twojej jadaczki. - Ty też, Minho – dodała Brenda. – Dotarło to do was? Jorge sporządził fałszywe dokumenty dla nas wszystkich, a kłamać potrafi niczym stary złodziej. - Bez jaj – wymamrotał Minho. Jorge i Brenda skierowali się w stronę drzwi, a Minho szedł tuż za nimi. Thomas się zawahał. Popatrzył w górę, na mur – ten widok przypomniał mu Labirynt i przez jego umysł przebiegł szybki przebłysk okropnych wspomnień z tamtego miejsca, a zwłaszcza z nocy, kiedy uwiązał Alby’ego do gęstego bluszczu i krył się przed Bóldożercami. Był wdzięczny losowi, że tutejsze ściany są nagie. Trasa do wejścia wydawała się dłużyć w nieskończoność – ogromny mur i wrota stawały się coraz wyższe i wyższe, w miarę jak grupa zbliżała się do nich. Kiedy w końcu stanęli u podnóża ogromnych odrzwi, skądś dobiegło elektroniczne bzyczenie, a potem kobiecy głos. - Podajcie swoje nazwiska i interes. Jorge odpowiedział bardzo głośno. - Jestem Jorge Gallaraga, a to są moi współpracownicy, Brenda Despain, Thomas Murphy i Minho Park. Jesteśmy tutaj, żeby zebrać trochę informacji i przeprowadzić parę
testów w terenie. Jestem certyfikowanym pilotem górolotu. Mam ze sobą wszystkie potrzebne dokumenty, ale możecie je sprawdzić. – wyciągnął z tylnej kieszeni spodni kilka kart danych i podsunął je pod kamerę umieszczoną w ścianie. - Proszę zaczekać – polecił głos. Thomas się pocił – był pewien, że kobieta lada chwila uruchomi alarm. Wybiegną strażnicy. Zostanie odesłany do DRESZCZu, do białego pokoju lub czeka go coś jeszcze gorszego. Czekał, z wirem myśli w głowie, przez – jak się zdawało – kilka minut, po czym powietrze przecięła seria kliknięć zakończonych głośnym, metalicznym brzękiem. Potem jedno z żelaznych odrzwi odchyliło się na zewnątrz z przeraźliwym skrzypieniem zawiasów. Thomas, mrużąc oczy, zajrzał w rozwierającą się szczelinę i z ulgą przekonał się, że wąska alejka po drugiej stronie jest pusta. Na jej końcu wznosił się kolejny olbrzymi mur z następnymi wrotami. Wyglądały one jednak bardziej nowocześnie, a w betonie na prawo od nich osadzonych było kilka ekranów i paneli. - Chodźcie – powiedział Jorge. Przeszedł przez otwarte wrota, jakby robił to codziennie. Thomas, Minho i Brenda ruszyli za nim aż do zewnętrznej ściany, gdzie się zatrzymał. Ekrany i panele, które Thomas dostrzegł z przeciwnej strony, z bliska miały skomplikowany wygląd. Jorge nacisnął guzik na największym i zaczął wpisywać ich fałszywe nazwiska oraz numery identyfikacyjne. Wpisał też kilka innych informacji, po czym wsunął ich karty danych w dużą szczelinę. Grupa czekała w milczeniu przez kilka minut, a niepokój Thomasa narastał z każdą sekundą. Chłopak starał się tego nie okazywać, ale nagle nabrał przekonania, że popełnili gigantyczny błąd. Powinni byli się udać w jakieś słabiej zabezpieczone miejsce albo spróbować się nielegalnie przedostać do miasta. Ci ludzie bez problemu dostrzegą prawdę. Może DRESZCZ już rozesłał informację, że należy wypatrywać zbiegów. Wylaksuj, Thomas – nakazał sobie i na pół sekundy zaniepokoił się, że powiedział to na głos. Kobiecy głos zabrzmiał ponownie. - Dokumenty są w porządku. Proszę przejść do stacji testów diagnostycznych. Jorge przeszedł na prawo i w ścianie otworzył się panel. Thomas patrzył, jak wysuwa się stamtąd mechaniczne ramię. Było to dziwne urządzenie wyposażone w coś, co wyglądało jak oczodoły. Jorge nachylił się do przodu i przyłożył twarz do maszyny. Gdy tylko jego oczy znalazły się na wysokości „oczodołów”, mały drut wystrzelił do przodu i ukłuł go w szyję. Zabrzmiało kilka syknięć i kliknięć, po czym drut wsunął się z powrotem w głąb urządzenia, a Jorge się cofnął. Cały panel obrócił się z powrotem ku ścianie i urządzenie, którego użył Jorge, zniknęło, zastąpione nowym, wyglądającym identycznie. - Następny – oznajmiła kobieta. Brenda wymieniła z Thomasem niespokojne spojrzenie, po czym podeszła do maszyny i nachyliła się. Drut ukłuł ją w szyje, urządzenie zasyczało, zaklikało, a potem było po wszystkim. Odeszła na bok ze słyszalnym westchnieniem ulgi.
- Minęło dużo czasu, odkąd ostatnio przez to przechodziłam – wyjaśniła szeptem Thomasowi. – Zawsze się wtedy boję, tak jakbym nagle miała przestać być odporna. Kobieta znowu oznajmiła: - Następny. Minho poddał się procedurze. W końcu nadeszła kolej Thomasa. Podszedł do panelu diagnostycznego, kiedy ten znowu się obracał, a gdy tylko nowe urządzenie pojawiło się i zatrzaski unieruchomiły je w miejscu, nachylił się do przodu i zbliżył oczy tam, gdzie należało. Zacisnął zęby w oczekiwaniu na ból, ale prawie nie zauważył ukłucia w szyje. Wewnątrz maszyny zobaczył tylko kilka rozbłysków światła i koloru. Poczuł podmuch powietrza, który zmusił go do zaciśnięcia oczu, a kiedy ponownie je otworzył, ujrzał ciemność. Po kilku sekundach cofnął się i czekał na to, co miało nastąpić. Kobieta w końcu odezwała się ponownie. - U wszystkich z was wykluczono możliwość bycia JZW i potwierdzono odporność. Pewnie zdajecie sobie sprawę, że w Denver istnieją dla was olbrzymie możliwości. Ale nie chwalcie się za bardzo swoim statusem. Wszyscy tutaj są zdrowi i wolni od wirusa, ale wielu mimo wszystko nie odnosi się przyjaźnie do Odpornych. - Przyjechaliśmy tu, żeby zrealizować kilka prostych zadań, a potem wyjedziemy. Przypuszczalnie za jakiś tydzień – powiedział Jorge. – Mamy nadzieję, że uda nam się utrzymać naszą małą tajemnicę… w tajemnicy. - Co to takiego JZW? – wyszeptał Thomas do Minho. - Myślisz, że wiem? - Jednostka Zarażająca Wirusem – odpowiedziała Brenda, zanim Thomas zdążył ją zapytać. – Ale mów ciszej. Każdy, kto tego nie wie, będzie tutaj budził podejrzenia. Thomas otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaskoczyło go głośne piknięcie, gdy drzwi zaczęły się rozsuwać. Ukazał się kolejny korytarz, o ścianach z metalu. Na jego końcu znajdowały się kolejne zamknięte wrota. Thomas zaczął się zastanawiać, jak długo to wszystko jeszcze potrwa. - Proszę wchodzić pojedynczo do wykrywacza – poinstruowała ich kobieta. Jej głos, jak się zdawało, powędrował za nimi do trzeciego korytarza. – najpierw pan Gallaraga. Jorge wszedł do niewielkiego pomieszczenia, a drzwi zasunęły się za nim. - Co to takiego ten wykrywacz? – spytał Thomas. - Wykrywa różne rzeczy – odparła zwięźle Brenda. Thomas wykrzywił się do niej. Szybciej niż się spodziewał, znów zabrzmiał dzwonek i drzwi się otwarły. Jorge już nie stał po drugiej stronie. - Pani Despain jest następna – oznajmiła ich przewodniczka, w której głosie pobrzmiewało teraz znudzenie.
Brenda skinęła Thomasowi głową i wkroczyła do wykrywacza. Minutę czy dwie później nadeszła kolej na Minho. Minho popatrzył na Thomasa z poważnym wyrazem twarzy. - Jeśli się nie zobaczymy po drugiej stronie – obwieścił teatralnym głosem – pamiętaj, że cię kocham. – Chichocząc, gdy Thomas przewrócił oczami, przeszedł przez drzwi, a te się zamknęły. Wkrótce kobieta kazała Thomasowi wejść. Wkroczył do środka, a drzwi zamknęły się za nim. Uderzył go podmuch powietrza, zabrzmiało kilka cichych piknięć; potem drzwi przed nim rozsunęły się i nagle wszędzie było pewno ludzi. Serce zabiło mu szybciej, ale spostrzegł czekających na niego przyjaciół i rozluźnił się. Gdy do nich podchodziła, uderzyło go, ile rzeczy dzieje się naokoło. Tętniący życiem tłum mężczyzn i kobiet – spośród których część zasłaniała usta szmatkami – przelewał się przez olbrzymie atrium zwieńczone wysoko w górze szklanym sufitem, przepuszczającym jaskrawe światło słońca. W jednym rogu chłopak dostrzegł czubki kilku drapaczy chmur, jakkolwiek w niczym nie przypominały one tych, które widział na Pogorzelisku. Jaśniały odbijając słońce. Thomas czuł się tak oszołomiony wszystkim, co tutaj było do oglądania, że niemal zapomniał, jak bardzo się denerwował zaledwie chwilę wcześniej. - Nie było tak źle, co, muchacho? – zapytał Jorge. - Nawet mi się podobało – stwierdził Minho. Thomas był absolutnie oczarowany; wciąż wyciągał szyję, nie mogąc się napatrzeć na wielki budynek, do którego weszli. - Co to za miejsce? – wykrztusił w końcu. – Kim są wszyscy ci ludzie? – Popatrzył na trójkę swoich towarzyszy, czekając na odpowiedź. Jorge i Brenda wyglądali tak, jakby się wstydzili, że z nim są. Ale potem mina Brendy raptownie się zmieniła, mięknąc w czymś, co mogło być smutkiem. - Wciąż zapominam, że straciłeś wspomnienia – wymruczała dziewczyna, po czym rozłożyła ręce, wskazując otoczenie. – To jest centrum handlowe – biegnie wzdłuż praktycznie całej długości muru otaczającego miasto. Mieszczą się tu głównie sklepy i siedziby firm. - Po prostu nigdy nie widziałem tylu… - Głos zamarł mu w gardle. Zbliżał się do nich mężczyzna w ciemnoniebieskiej kurtce, ze wzrokiem utkwionym w Thomasie. I nie wyglądał na szczególnie szczęśliwego. - Hej – wyszeptał Thomas, wskazując głową nieznajomego. Mężczyzna podszedł do nich, zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć. Krótko skinął głową ich grupce, po czym obwieścił. - Wiemy, że trochę ludzi uciekło DRESZCZowi. A sądząc po górolocie, którym przylecieliście, zgaduję, że jesteście częścią tej grupy. Sugeruję, abyście wzięli sobie do serca
rade, którą wam zaraz dam. Nie macie się czego obawiać – prosimy tylko o pomoc i kiedy się zjawicie, będziecie pod ochroną. Wręczył Thomasowi karteczkę, okręcił się na pięcie i odszedł, nie mówiąc już ani słowa. - O co w tym, do licha, chodziło? – spytał Minho. – Co tam jest napisane? Thomas spojrzał w dół i przeczytał: - Tu jest napisane, „Musicie się ze mną natychmiast skontaktować – współpracuję z grupą znaną jako Prawa Ręka. Róg Kenwood i Brookshire, mieszkanie 2792.” W gardle Thomasa uformowała się gula, kiedy zobaczył podpis na dole kartki. Podniósł wzrok na Minho, przekonany, że twarz mu pobladła. - To od Gally’ego.
Okazało się, że Thomas nie musiał niczego wyjaśniać. Brenda i Jorge zaczęli pracować dla DRESZCZu wystarczająco dawno, żeby wiedzieć, kim był Gally, że był w Labiryncie kimś w rodzaju wyrzutka, że on i Thomas stali się zaciekłymi wrogami w związku ze wspomnieniami, jakie Gally zachował po Przemianie. Ale jedyne, o czym Thomas był w stanie myśleć, to rozgniewany chłopak ciskający nóż, który zabił Chucka, który sprawił, że mały wykrwawił się na śmierć na ziemi, podczas gdy Thomas go trzymał. Stracił wtedy kontrolę nad sobą – tak długo tłukł Gally’ego, aż sądził, że go zabił. Przepełniła go zaskakująca ulga, kiedy sobie uświadomił, że może tak się nie stało – jeżeli ten list naprawdę wysłał Gally. Choć szczerze nienawidził tego gościa, Thomas nie chciał być mordercą. - To nie może być od niego – powiedziała Brenda. - Czemu nie? – spytał Thomas; ulga zaczęła słabnąć. – Co się z nim stało po tym, jak zostaliśmy zabrani? Czy… - Czy umarł? Nie. Spędził tydzień czy dwa w izbie chorych, dochodząc do siebie, bo miał złamaną kość policzkową. Ale to było nic w porównaniu ze szkodami na psychice, jakich doznał. Użyli go do tego, żeby zabił Chucka, bo psychowie uważali, że dzięki temu powstaną cenne wzory. To wszystko było zaplanowane. Zmusili Chucka, żeby cię zasłonił. Cały gniew, który Thomas czuł w stosunku do Gally’ego, skierował się na DRESZCZ, podsycając jego narastającą od dawna nienawiść do tej organizacji. Gally był totalnym krótasem, ale jeśli Brenda mówiła prawdę, stanowił jedynie narzędzie DRESZCZu. Wściekłość Thomasa na nich jeszcze wzrosła, gdy usłyszał, że to, iż Chuck został zabity zamiast niego, wcale nie było pomyłką. Brenda kontynuowała: - Słyszałam, że jeden z psychów zaprojektował tę interakcję tak, żeby była Zmienną nie tylko dla ciebie i Streferów, którzy byli jej świadkami, ale… ale także dla Chucka w jego ostatnich chwilach. Przez jedną krótką, lecz przerażającą sekundę Thomas myślał, że wściekłość przejmie nad nim władzę – że zaraz schwyci jakąś losową osobę z tłumu i skatuje ją tak, jak skatował Gally’ego. Zaczerpnął głęboko tchu i dygoczącą ręką przeczesał włosy. - Nic mnie już nie zdziwi – wykrztusił przez zaciśnięte zęby.
- Umysł Gally’ego nie był w stanie dojść do ładu z tym, co zrobił – ciągnęła Brenda. – Kompletnie mu odwaliło i musieli go odesłać. Jestem pewna, że uważali, że nikt nigdy nie uwierzy w jego relację. - Więc dlaczego sądzisz, że to nie może być on? – spytał Thomas. – Może wyzdrowiał i jakimś sposobem dotarł tutaj. Brenda potrząsnęła głową. - Słuchaj, wszystko jest możliwe. Ale widziałam tego gościa – wyglądał, jakby miał Pożogę. Próbował zjadać krzesła, pluł, wrzeszczał i wyrywał sobie włosy. - Ja też go widziałem – dodał Jorge. – Pewnego dnia udało mu się wymknąć strażnikom. Biegał nago po korytarzach, wrzeszcząc na cały głos, że ma w żyłach chrabąszcze. Thomas spróbował zebrać myśli. - Ciekawe, kogo ma na myśli, pisząc: Prawa Ręka. Jorge odpowiedział: - Krąży o nich pełno plotek. To podobno tajna grupa, która zamierza obalić DRESZCZ. - Jeszcze jeden powód, żeby zrobić to, co napisano na kartce – stwierdził Thomas. Na twarzy Brendy malowało się powątpiewanie. - Naprawdę sądzę, że powinniśmy odnaleźć Hansa, zanim zrobimy cokolwiek innego. Thomas podniósł kartkę i potrząsnął nią. - Pójdziemy spotkać się z Gallym. Potrzebujemy kogoś, kto zna miasto. – Ale prócz tego instynkt podpowiadał mu, że od tego właśnie powinni zacząć. - A co jeśli to pułapka? - Taa – powiedział Minho. – Może powinniśmy się nad tym zastanowić. - Nie. – Thomas potrzasnął głowa. – Koniec z próbami zgadywania ich intencji. Czasem robią różne rzeczy tylko po to, żebym postąpił odwrotnie niż oni myślą, że ja myślę, że oni myślą, że chcę postąpić. - Że co? – spytali wszyscy troje równocześnie, a na ich twarzach odmalowało się zgłupienie. - Od tej pory robię to, co wydaje się sensowne – wyjaśnił Thomas. – A coś mi mówi, że powinniśmy się wybrać w to miejsce i spotkać z Gallym – przynajmniej po to, żeby sprawdzić, czy to naprawdę on. Stanowi wspólne ogniwo ze Strefą, i ma wszelkie powody po temu, żeby być po naszej stronie. Pozostali wpatrywali się w niego ze skonsternowanymi minami, jakby na próżno usiłowali wymyślić dalsze argumenty.
- Ogay – powiedział Thomas. – Potraktuję te wasze spojrzenia jak wyrażenie zgody. Cieszę się, że wszyscy się ze mną zgadzacie. A teraz jak się tam dostaniemy? Brenda wydała teatralne westchnienie. - Słyszałeś o takim wynalazku jak taksówka?
Po szybkim posiłku w centrum handlowym złapali taksówkę, żeby ta zawiozła ich do miasta. Kiedy Jorge wręczył kierowcy kartę, żeby zapłacić, Thomas znów zaniepokoił się, że DRESZCZ może wpaść na ich ślad. Gdy tylko zajęli miejsca, zapytał Jorge o to szeptem, żeby kierowca ich nie usłyszał. Jorge tylko posłał mu pełne niepokoju spojrzenie. - Martwisz się, bo Gally wiedział, że tu jesteśmy, tak? – odgadł Thomas. Jorge kiwnął głową. - Trochę. Ale sądząc po tym, jakimi słowami przedstawił się tamten człowiek, mam nadzieję, że po prostu wyciekła pogłoska o ucieczce, a ta cała Prawa Ręka szuka nas od tamtej pory. Słyszałem, że mają tu swoją bazę. - Lub może ma to coś wspólnego z tym, że grupa Teresy dotarła tutaj pierwsza – podsunęła Brenda. Thomasa nieszczególnie to pocieszyło. - Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? – zapytał starszego mężczyznę. - Będzie dobrze, muchacho. Teraz, gdy już tu jesteśmy, DRESZCZ będzie miał cholerne kłopoty z wytropieniem nas. W mieście łatwiej jest zniknąć niż sądzisz. Po prostu się odpręż. Thomas nie wiedział, czy istnieją na to jakieś szanse, ale odchylił się do tyłu na siedzeniu, żeby wyjrzeć przez okno. Jazda przez Denver kompletnie zaparła mu dech. Z dzieciństwa pamiętał szybujące pojazdy – bezzałogowe uzbrojone drony policyjne, które wszyscy nazywali latającymi glinami. Ale tyle rzeczy nie przypomniało niczego, co kiedykolwiek widział – olbrzymie drapacze chmur, jaskrawe holograficzne reklamy, niezliczone mrowie ludzi – naprawdę z trudem przychodziło mu uwierzenie, że to wszystko istnieje. Jakaś drobna jego cząstka zastanawiała się, czy DRESZCZ nie manipuluję w jakiś sposób jego nerwami wzrokowymi, czy wszystko to nie jest przypadkiem jeszcze jedną stymulacją. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek żył w takim mieście, a jeśli tak, to jakim cudem mógł zapomnieć o takich wspaniałościach. Gdy jechali przez zatłoczone ulice, przyszło mu na myśl, że może na świecie jednak nie działo się aż tak źle. Tutaj mieszkała cała wielka zbiorowość, tysiące ludzi żyły swoim codziennym życiem. Lecz w miarę jak kontynuowali jazdę, stopniowo w polu widzenia zaczęły się pojawiać szczegóły, których wcześniej nie zauważył. A im dłużej jechali, tym bardziej nieswojo Thomas się czuł. Prawie wszyscy, których widział, wyglądali na
niespokojnych. Zdawało się, że wszyscy unikają siebie nawzajem – i że nie wynika to wyłącznie z uprzejmości. Wydawali się dokładać wyraźnych starań, żeby omijać innych. Tak jak wcześniej w centrum handlowym, wielu przechodniów nosiło maseczki lub trzymało szmatki zasłaniające nos i usta. Ściany budynków usiane były plakatami i afiszami, w większości pozdzieranymi lub zasmarowanymi farbą w spreju. Niektóre ostrzegały przed Pożogą i wyliczały środki ostrożności; inne opisywały niebezpieczeństwa związane z opuszczeniem miast lub informowały, co należy zrobić, gdy napotkasz osobę zainfekowaną. Na kilku widniały przerażające wizerunki Poparzeńców, którzy dawno przekroczyli Granicę. Thomas spostrzegł jeden plakat przedstawiający sfotografowaną w zbliżeniu twarz kobiety o zaciśniętych ustach i zaczesanych do tyłu włosach, ze sloganem KANCLERZ PAIGE WAS KOCHA wzdłuż dolnego brzegu. Kanclerz Paige. Thomas natychmiast poznał to nazwisko. To o niej Brenda powiedział, że mogą jej ufać – jako jedynej. Odwrócił się, żeby zapytać o to Brendę, zawahał się jednak. Coś kazało mu zaczekać do czasu, aż będą sami. Podczas dalszej jazdy dostrzegł kolejne plakaty z podobizną tej kobiety, ale większość była pokryta graffiti. Ciężko było poznać, jak pani Paige naprawdę wygląda pod dorysowanymi rogami śmiesznymi wąsami. Funkcjonariusze jakichś służb bezpieczeństwa tłumnie patrolowali ulice – były ich setki, wszyscy ubrani w czerwone koszule i maski przeciwgazowe, a każdy trzymał w jednej ręce broń, w drugiej zaś mniejszą wersję tego urządzenia diagnostycznego, w które Thomas i jego przyjaciele musieli zajrzeć, zanim pozwolono im wkroczyć do miasta. Im bardziej się oddalali od zewnętrznego muru, tym brudniejsze stawały się ulice. Wszędzie walały się śmieci, szyby były porozbijane, a ściany udekorowane graffiti. I mimo że w oknach na wyższych piętrach odbijało się słońce, na ziemi już gęstniał mrok. Taksówka skręciła w boczną uliczkę, a Thomas ze zdziwieniem zobaczył, że ta jest opuszczona. Samochód przyhamował i zatrzymał się przed betonowym budynkiem, który wznosił się na wysokość przynajmniej dwudziestu pięter, a kierowca wyciągnął kartę Jorge z czytnika i oddał mu, co Thomas potraktował jak sygnał, żeby wysiąść. Gdy już wszyscy opuścili taksówkę, a ta odjechała, Jorge wskazał najbliższą klatkę schodową. - Numer 2792 jest tutaj, na drugim piętrze. Minho gwizdnął, po czym stwierdził: - Ale tu przytulnie. Thomas przytaknął. Miejsce nie wyglądało ani trochę zapraszająco, a szarobure pustaki pokryte graffiti przepełniały go niepokojem. Nie miał ochoty wchodzić po tych schodach, żeby sprawdzić, kto czeka w środku. Brenda popchnęła go z tyłu. - Twój pomysł, ty prowadź.
Przełknął głośno ślinę, ale nic nie powiedział, po prostu podszedł do schodów i zaczął się powoli po nich wspinać, a pozostali ruszyli za nim. Spękane i spaczone drewniane drzwi mieszkania 2792 wyglądały tak, jakby zostały zamontowane przed tysiącem lat; pozostało na nich już tylko trochę żałosnych resztek wyblakłej zielonej farby. - To wariactwo – szepnął Jorge. – Kompletne wariactwo. Minho prychnął. - Thomas już raz skopał mu tyłek, może to zrobić znowu. - Chyba, że tamten wyjdzie z bronią i zacznie strzelać – odparł Jorge. - Czy możecie się łaskawie zamknąć? – spytał Thomas. Jego nerwy były w strzępach. Nie mówiąc już ani słowa, wyciągnął rękę i zastukał do drzwi. Kilka nieznośnie długich sekund później te się otwarły. Thomas natychmiast rozpoznał w czarnowłosym chłopaku, który je otworzył, Gally’ego ze Strefy. Nie było co do tego wątpliwości. Ale jego twarz pokrywały paskudne blizny – wzniesione nad powierzchnie skóry linie podobne do cienkich białych robaków. Jego prawe oko wyglądało na permanentnie zapuchnięte, a nos, duży i lekko zniekształcony jeszcze przed historią z Chuckiem, teraz był wyraźnie krzywy. - Cieszę się, żeście przyszli – powiedział Gally swoim ochrypłym głosem. – Bo zbliża się koniec świata.
Gally dał krok do tyłu i otworzył drzwi szerzej. - Wchodźcie. Thomas poczuł przypływ wyrzutów sumienia, widząc skutki tego, co zrobił Gally’emu. Nie miał pojęcia, jak się zachować i co powiedzieć. Po prostu kiwnął więc głową i zmusił się, żeby wejść do mieszkania. Znalazł się w mrocznym, lecz schludnym pokoju bez mebli, gdzie pachniało bekonem. Okno zostało zasłonięte żółtym kocem, czego efektem była dziwna poświata. - Siadajcie – powiedział Gally. Jedyne, o czym Thomas był w stanie myśleć, to jak odkryć, skąd Prawa ręka wiedziała, że przybył do Denver i czego od niego chcieli, ale instynkt podpowiadał mu, że będzie musiał grać według ich reguł, zanim otrzyma odpowiedzi. Usiedli na podłodze – on i jego przyjaciele rzędem, a Gally naprzeciwko nich niczym sędzia. Twarz Gally’ego wyglądała okropnie w słabym świetle, a jego spuchnięte prawe oko było przekrwione. - Znasz Minho – powiedział niezręcznie Thomas. Minho i Gally oschle skinęli sobie głowami. – To są Brenda i Jorge. Są z DRESZCZu, ale… - Wiem, kim oni są – przerwał Gally. Nie wydawał się wściekły, tylko jakby odrętwiały. – Te smrodasy z DRESZCZu oddały mi moja przeszłość. Bez pytania, dodam. – Jego wzrok powędrował ku Minho. – Hej, byłeś dla mnie bardzo miły podczas naszego ostatniego Zgromadzenia. Dzięki. – Jego sarkazm był oczywisty. Thomas wzdrygnął się na to wspomnienie – Minho przewracający Gally’ego na ziemię, grożący mu. Zdążył już o tym zapomnieć. - Miałem zły dzień – odparł Minho, a jego mina nie pozwalała stwierdzić, czy mówi serio i czy jest mu choć w najmniejszym stopniu przykro. - Tja, no cóż – odparł Gally. – Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr, nie? – Jego cierpki chichocik świadczył, że tak naprawdę jest dokładnie przeciwnego zdania. Minho może i nie miał żadnych wyrzutów sumienia, ale Thomas owszem. - Przykro mi z powodu tego, co zrobiłem, Gally. – Mówiąc to, patrzył drugiemu chłopakowi w oczy. Chciał, żeby Gally mu uwierzył, żeby wiedział, że Thomas rozumie, iż DRESZCZ jest ich wspólnym wrogiem. - Tobie jest przykro? Ja zabiłem Chucka. Jest martwy. Przeze mnie. Gdy Thomas usłyszał z jego ust te słowa, nie poczuł żadnej ulgi, jedynie smutek.
- To nie była twoja wina – powiedziała łagodnym tonem Brenda. - Bzdura – odparł sztywno Gally. – gdybym miał choć trochę jaj, mógłbym ich powstrzymać przed kontrolowaniem mnie. Ale pozwoliłem, żeby mi to zrobili, bo sądziłem, że zabiję Thomasa, nie Chucka. Za Chiny nie pozwoliłbym sobie zamordować tego biednego dzieciaka. - Jakież to szlachetne z twojej strony – stwierdził Minho. - Więc chciałeś mnie widzieć martwego? – spytał Thomas, zaskoczony szczerością chłopaka. Gally prychnął kpiąco. - Nie biadol mi tu. Nienawidziłem cię bardziej, niż kogokolwiek innego w całym moim życiu. Ale kij z tym, co było kiedyś. Musimy pogadać o przyszłości. O końcu świata. - Czekaj no sekundę, muchacho – odezwał się Jorge. – najpierw opowiesz nam w najdrobniejszych szczegółach o wszystkim, co się wydarzyło, od momentu, kiedy wywieziono cię z siedziby DRESZCZu, do czasu, aż znalazłeś się tam, gdzie teraz siedzisz. - Chcę wiedzieć, skąd wiedziałeś, że się tu zjawimy – dodał Minho. – I kiedy. I co to był za dziwny gość, który nam dostarczył wiadomość? Gally znowu zachichotał cierpko, przez co jego twarz wydała się jeszcze okropniejsza. - Zdaję się, że współpraca z DRESZCZem nie sprzyja zaufaniu, co nie? - Oni mają rację – powiedział Thomas. – Musisz nam powiedzieć, co jest grane. Zwłaszcza jeśli oczekujesz naszej pomocy. - Waszej pomocy? – spytał Gally. – Nie wiem czy tak bym to ujął. Ale jestem pewien, że mamy takie same cele. - Słuchaj – powiedział Thomas. – Potrzebujemy powodu, żeby ci zaufać. Po prostu mów. Po długiej pauzie Gally zaczął mówić. - Gość, który przekazał wam kartkę, nazywa się Richard. Jest członkiem grupy zwanej Prawa Ręka. Mają swoich ludzi w każdym mieście i każdej miejscowości, jakie się jeszcze ostały na tej kijowej planecie. Cała ich misja sprowadza się do tego, żeby obalić naszych starych przyjaciół – wykorzystać pieniądze i wpływy DRESZCZu na cele, które naprawdę mają znaczenie – ale nie mają zasobów, które pozwoliłby zaszkodzić tak olbrzymiej i potężnej organizacji. Chcą działać, ale nadal brakuje im pewnych informacji. - Słyszeliśmy o nich – powiedziała Brenda. – Ale w jaki sposób nawiązałeś z nimi współpracę? - Mają paru szpiegów w głównym kompleksie DRESZCZu i ci szpiedzy skontaktowali się ze mną, poinstruowali, że jeśli udam, że zwariowałem, zostanę odesłany. Zrobiłbym wszystko, żeby się wydostać z tego miejsca. W każdym razie Prawa Ręka potrzebowała kogoś ze środka, kto wie, jak funkcjonuje ten budynek, jakie są tam zabezpieczenia i tak dalej. No więc zaatakowali auto, w którym mnie przewożono, i porwali
mnie. Przywieźli mnie tutaj. A co do tego, skąd wiedziałem, że się zjawicie – dostaliśmy anonimową wiadomość przez Netblok. Założyłem, że to wyście ją wysłali. Thomas spojrzał na Brendę, oczekując wyjaśnień, ale odpowiedziała jedynie wzruszeniem ramion. - Więc to nie wy – stwierdził Gally. – W takim razie może był to ktoś z kwatery głównej wysyłający ostrzeżenie, próbujący zmobilizować łowców nagród czy coś w tym guście. W każdym razie gdy się o tym dowiedzieliśmy, wystarczyło już tylko włamać się do systemu lotnisk, żeby sprawdzić, gdzie ostatnio wylądował jakiś górolot. - I ściągnąłeś nas tutaj, żeby pomówić o tym, jak obalić DRESZCZ? – spytał Thomas. Nawet odległa możliwość takiego rozwoju wydarzeń przepełniła go nadzieją. Gally powoli, z namysłem skinął głową, nim przemówił. - Mówisz o tym tak, jakby to było łatwe. Ale tak, do tego sprawa się mniej więcej sprowadza. Z tym że mamy dwa duże problemy, Brenda wyraźnie się niecierpliwiła. - Jakie? Po prostu to wykrztuś. - Wylaksuj, dziewczyno. - Jakie problemy? – naciskał Thomas. Gally posłał Brendzie nieprzyjazne spojrzenie, po czym spojrzał z powrotem na Thomasa. - Przede wszystkim gadają, że Pożoga szaleje w całym tym pikolonym mieście i że kwietnie tu różnego rodzaju korupcja mająca ukryć ten stan rzeczy, bo chorują również szychy z rządu. Ukrywają obecność wirusa za pomocą Nirwany – to spowalnia rozwój Pożogi, dzięki czemu ludzie, którzy ją mają, mogą się wtopić w tłum, ale wirus wciąż się rozprzestrzenia. Zgaduję, że tak samo jest na całym świecie. Po prostu nie ma sposobu, żeby się uchronić przed tą bestią. Thomas poczuł narastający strach. Wizja świata zdominowanego przez hordy Poparzeńców była przerażająca. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak straszne rzeczy zaczną się dziać – odporność nie będzie mieć wtedy większego znaczenia. - A jaki jest drugi problem? – spytał Minho. – Jakby ten pierwszy nie wystarczył. - Ludzie tacy jak my. - Ludzie tacy jak my? – powtórzyła Brenda ze zdezorientowaną miną. – Masz na myśli Odpornych? - Taa. – Gally się pochylił. – Znikają. Są porywani albo uciekają, rozpływają się w powietrzu – nikt nie wie. Z takiego jednego źródła słyszałem, że są zbierani i sprzedawani DRESZCZowi, żeby można było kontynuować Próby. Nawet zacząć je od początku, gdyby było trzeba. Bez względu na to, czy to prawda, czy nie, populacja odpornych osób w tym mieście oraz w innych miastach zmniejszyła się i połowę w ciągu ostatnich sześciu miesięcy,
a większość spośród nich znika bez śladu. Powoduję to mnóstwo kłopotów. Miasto potrzebuje ich bardziej, niż ludzie zdają sobie sprawę. Niepokój Thomasa jeszcze się nasilił. - Czy nie jest tak, że większość ludzi nienawidzi Odporniaków – nie tak nas nazywają? Może są zabijani czy coś w tym guście. – Nie miał ochoty nawet rozważać drugiej możliwości, jaka mu przychodziła na myśl: że DRESZCZ być może porywa ich i zmusza do przechodzenia przez dokładnie to samo, przez co on sam musiał przejść. - Wątpię – odparł Gally. – Moje źródło informacji jest wiarygodne, a ta cała sprawa śmierdzi DRESZCZem na kilometr. Te problemy tworzą niedobre połączenie. Pożoga szaleje w całym mieście, chociaż rząd twierdzi, że nie. A Odporni znikają. Bez względu na to, co się dzieje, wkrótce w Denver nie ostanie się ani jeden. Kto wie, co się dzieje w innych miastach. - A co to wszystko ma wspólnego z nami? – spytał Jorge. Gally sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Co, nie obchodzi was, że cywilizacja wkrótce ulegnie zagładzie? Miasta chylą się ku upadkowi. Wkrótce to będzie po prostu świat psycholi, którzy chcą cię zjeść na kolację. - Oczywiście, że nas to obchodzi – odrzekł Thomas. – Ale co waszym zdaniem moglibyśmy zrobić w związku z tym? - Hej, wszystko co wiem to że DRESZCZ ma jedną dyrektywę – wynaleźć lek. I jest dość oczywiste, że to nigdy nie nastąpi. Gdybyśmy dysponowali ich pieniędzmi, ich zasobami, moglibyśmy ich użyć, żeby naprawdę pomóc. Ochronić zdrowych. Sądziłem, że tego będziecie chcieli. Thomas oczywiście chciał tego. Desperacko. Gally wzruszył ramionami, kiedy nikt nie odpowiedział. - Nie mamy wiele do stracenia. Równie dobrze możemy czegoś spróbować. - Gally – odezwał się Thomas – czy wiesz cokolwiek na temat Teresy i grupy innych osób, które też dzisiaj uciekły? Gally skinął głową. - Tak, ich też znaleźliśmy – przekazaliśmy im tę samą wiadomość, którą daję wam. Jak sądzisz, kto był moim tajnym źródłem informacji? - Teresa – wyszeptał Thomas. Zabłysła w nim iskierka nadziei – dziewczyna widocznie przypomniała sobie wszystkie te informacje o DRESZCZu, kiedy zdjęto z niej Zatarcie. Czy to możliwe, że operacja spowodowała u niej zmianę nastawienia? Czyżby jej zapewnienia, że „DRESZCZ jest dobry”, nareszcie stały się przeszłością? - Zgadza się. Powiedziała, że nie może się pogodzić z tym, że znów zaczynają cały sykl od nowa. Powiedziała też coś o tym, że ma nadzieję was odnaleźć. Ale jest jeszcze jedna rzecz. Thomas jęknął.
- To nie brzmi za dobrze. Gally wzruszył ramionami. - Takie czasy. Jeden z naszych ludzi szukający waszej grupy natrafił na dziwną pogłoskę. Twierdził, że to ma jakiś związek z ucieczką tylu osób z kwatery głównej DRESZCZu. Nie jestem pewien, czy byli w stanie was wytropić czy nie, ale wygląda na to, że i tak prawdopodobnie mogli się łatwo domyślić, że przybędziecie do Denver. - Czemu? – spytał Thomas. – Co to za pogłoska? - Ogłoszono gigantyczną nagrodę za faceta imieniem Hans, który kiedyś dla nich pracował, a teraz mieszka tutaj. DRESZCZ sądzi, że przybyliście tu ze względu na niego, i chcą jego śmierci.
Brenda wstała. - Idziemy stąd. Teraz. Chodźcie. Jorge i Minho wstali, a gdy Thomas poszedł w ich ślady, już wiedział, że wcześniej to Brenda miała rację. Znalezienie Hansa było teraz ich priorytetem numer jeden. Musiał się pozbyć ze swojej głowy urządzenia umożliwiającego śledzenie, a jeśli tamci chcieli dorwać Hansa, oni musieli się do niego dostać pierwsi. - Gally, czy jesteś gotów przysiąc, że wszystko, co nam powiedziałeś, jest prawdą? - Co do joty. – Strefer nie ruszył się ze swego miejsca na podłodze. – Prawa Ręka chce podjąć działania. Podczas gdy my tu rozmawiamy, oni układają plan. Ale potrzebują informacji na temat DRESZCZu, a kto mógłby tu bardziej pomóc niż wy? Jeśli zdołalibyśmy zwerbować również Teresę i pozostałych, byłoby jeszcze lepiej. Potrzebujemy każdej żywej duszy, jaką uda się wyhaczyć. Thomas postanowił zaufać Gally’emu. Może i nigdy się nie lubili, ale teraz mieli wspólnego wroga, co oznaczało, że znaleźli się w tej samej drużynie. - co powinniśmy zrobić, jeśli zechcemy do was dołączyć? – spytał w końcu. – Mamy wrócić tutaj? Udać się gdzieś indziej? Gally się uśmiechnął. - Wróćcie tutaj. O dowolnej porze przed dziewiątą rano przez cały następny tydzień. Powinienem być na miejscu. Nie sądzę, abyśmy w tym czasie podjęli jakieś kroki. - Kroki? – Thomasa rozsadzała ciekawość. - Już dość wam powiedziałem. Chcecie więcej, to wróćcie tutaj. Będę czekał. Thomas kiwnął głową, po czym wyciągnął dłoń. Gally uścisnął ją. - Nie winię cię za nic – powiedział Thomas. – Widziałeś, co robiłem dla DRESZCZu, kiedy przechodziłeś Przemianę. Ja tez bym sobie nie ufał. I wiem, że nie chciałeś zabić Chucka. Po prostu nie licz na uściski przy każdym naszym spotkaniu. - I nawzajem. Brenda już stała przy drzwiach, czekając na niego, kiedy Thomas odwrócił się, żeby wyjść. Zanim jednak opuścił pomieszczenie, Gally ścisnął jego łokieć. - Czas się kończy. Ale możemy jeszcze coś zdziałać. - Wrócimy tu – odparł Thomas, po czym wyszedł w ślad za przyjaciółmi. Nie władał nim już strach przed nieznanym. Nadzieja odnalazła drogę do jego duszy i zakiełkowała.
Zdołali odszukać Hansa dopiero następnego dnia. Jorge zakwaterował ich w tanim motelu po tym, jak kupili trochę ubrań i jedzenia, po czym Thomas i Minho skorzystali ze znajdującego się w pokoju komputera, żeby przeszukać Netblok, podczas gdy Jorge i Brenda wykonywali tuziny telefonów do ludzi, o których Thomas nigdy nie słyszał. Po kilku godzinach udało im się w końcu znaleźć adres dzięki komuś, kogo Jorge określił mianem „przyjaciel przyjaciela wroga naszego wroga”. Do tego czasu zdążyło się zrobić późno i wszyscy udali się na spoczynek; Thomas i Minho musieli spać na podłodze, zaś pozostała dwójka zajęła dwa łóżka. Nazajutrz rano wykąpali się, zjedli śniadanie i przebrali się w nowe ubrania. Potem wezwali taksówkę i pojechali prosto pod adres, pod którym, jak im powiedziano, mieszkał Hans – okazało się, że jest to blok mieszkalny wyglądający tylko trochę lepiej niż ten, gdzie spotkali się z Gallym. Wspięli się na czwarte piętro i zastukali do szarych metalowych drzwi. Kobieta, która je otworzyła, powtarzała uparcie, że nigdy nie słyszała o żadnym Hansie, ale Jorge nie przestawał naciskać. Potem siwowłosy mężczyzna o kwadratowej szczęce wyjrzał zza ramienia kobiety. - Wpuść ich – powiedział szorstkim głosem. Jakąś minutę później Thomas i trójka jego przyjaciół siedzieli wokół rozchwierutanego stołu w kuchni, skupiając całą uwagę na oschle trzymającym dystans mężczyźnie imieniem Hans. - Dobrze cię widzieć całą i zdrową, Brendo – powiedział. – Ciebie też, Jorge. Ale nie jestem w nastroju na spotkania po latach. Po prostu powiedzcie mi, czego chcecie. - Myślę, że wiesz, jaki jest główny powód naszej wizyty – odparła Brenda, po czym skinęła głową w kierunku Thomasa i Minho. – Ale dopiero co usłyszeliśmy tez, że DRESZCZ oferuje nagrodę za twoją głowę. Musimy się pośpieszyć i załatwić tę sprawę, a potem ty musisz się stąd zwijać. Hans, jak się zdawało, zbył drugą część jej wypowiedzi wzruszeniem ramion, spoglądając na dwóch swoich potencjalnych klientów. - Nadal macie te implanty, co? Thomas skinął głową, podenerwowany, ale zdeterminowany mieć to już za sobą. - Chcę tylko pozbyć się urządzenia, które pozwala mnie kontrolować. Nie chcę z powrotem moich wspomnień. I chcę się przedtem dowiedzieć, na czym polega ta operacja. Hans z obrzydzeniem zmarszczył twarz. - Co to za bzdury? Brendo, kim jest ten nędzny tchórz, którego przyprowadziłaś do mojego mieszkania? - Nie jestem tchórzem – odparł chłopak, zanim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć. – Po prostu miałem już zbyt wielu ludzi w swojej głowie. Hans gwałtownie wzniósł ręce, po czym walnął otwartą dłonią w stół.
- Kto powiedział, że cokolwiek zrobię z twoją głową? Kto powiedział, że lubię cię wystarczająco, żeby się tego podjąć? - Czy w Denver zostali jeszcze jacyś mili ludzie? – wymamrotał Minho. - Za jakieś trzy sekundy zostaniecie wyrzuceni z mojego mieszkania. - Wszyscy po prostu zamknijcie się na sekundę! – krzyknęła Brenda. Nachyliła się do Hansa i kontynuowała cichszym głosem. – Posłuchaj, to jest ważne. Thomas jest ważny, a DRESZCZ zrobi wszystko, żeby go dorwać w swoje łapy. Nie możemy ryzykować, że znajdą się na tyle blisko, aby zacząć kontrolować jego albo Minho. Hans wbił w Thomasa nieprzyjazne spojrzenie, otaksował go wzrokiem niczym naukowiec badający okaz. - Nie wygląda mi na ważnego. – Pokręcił głową i wstał. – Dajcie mi pięć minut na przygotowanie się – powiedział, po czym bez dalszych wyjaśnień zniknął w bocznych drzwiach. Thomas mógł się jedynie zastanawiać, czy mężczyzna go rozpoznał. Czy wiedział, co Thomas zrobił dla DRESZCZu przed Labiryntem. Brenda odchyliła się do tyłu na krześle i westchnęła. - Nie było tak źle. Tja – pomyślał Thomas – najgorsze dopiero się szykuje. Był pełen ulgi, że Hans zamierza im pomóc, ale w miarę jak się rozglądał, stawał się coraz bardziej zlękniony. Zamierzał pozwolić, żeby obcy człowiek majstrował przy jego mózgu w brudnym starym mieszkaniu. Minho zachichotał. - Wyglądasz na przestraszonego, Tommy. - Nie zapominaj, muchacho – odezwał się Jorge – ciebie też to czeka. Siwy dziadek powiedział: pięć minut, więc się przygotuj. - Im szybciej, tym lepiej – odparł Minho. Thomas oparł łokcie na stole, a głowę – w której zaczynał pulsować ból – na rękach. - Thomas? – wyszeptała Brenda. – Wszystko okej? Podniósł wzrok. - Potrzebuję tylko… Słowa uwięzły mu w gardle, gdy w jego kręgosłup wgryzł się ostry ból. Znikł jednak równie szybko, jak się pojawił. Chłopak usiadł prosto na krześle, zaskoczony; potem nagły spazm zmusił go do wyprostowania rąk, a jego nogi zaczęły kopać, wykręcając jego ciało tak, że zsunął się z krzesła i upadł na podłogę, dygocząc. Wrzasnął, gdy jego plecy zderzyły się z twardymi kafelkami, i usiłował opanować swoje drgające kończyny. Ale nie mógł. Jego stopy uderzały o posadzkę, jego piszczele obijały się o nogi stołu. - Thomas! – wykrzyknęła Brenda. – Co się dzieje?
Choć Thomas utracił władzę nad ciałem, jego umysł pozostał sprawny. Chłopak kątem oka widział, że Minho kuca obok niego na podłodze, próbując go uspokoić, a Jorge zamarł w miejscu z wytrzeszczonymi oczami. Thomas próbował coś powiedzieć, ale z jego ust spłynęła tylko strużka śliny. - Słyszysz mnie? – krzyknęła Brenda, pochylając się nad nim. – Thomas, co się dzieje! Potem jego kończyny raptownie znieruchomiały – nogi wyprostowały się i zamarły, a ręce opadły luźno wzdłuż boków. Nie był w stanie sprawić, żeby się poruszyły. Napiął się z wysiłku, lecz nic się nie stało. Znów spróbował przemówić, ale nie zdołał wykrztusić ani słowa. Na twarzy Brendy odmalowało się coś bliskiego zgrozie. - Thomas? Nie wiedział, jakim sposobem, ale jego ciało zaczęło się ruszać bez nakazu woli. Jego ręce i nogi przesunęły się; wstawał. Było tak, jakby stał się lalką na sznureczkach. Próbował wrzasnąć, ale nie mógł. - Wszystko w porządku? – spytał Minho. Wnętrzności Thomasa ścisnęła panika, bo dalej działa wbrew swoje woli. Jego głowa zadrgała, a potem odwróciła się w stronę drzwi, za którymi zniknął ich gospodarz. Słowa zaczęły się wylewać z jego ust, lecz nie miał pojęcia, skąd się wzięły. - Nie mogę… wam na to… pozwolić.
Thomas walczył z tym desperacko, usiłując odzyskać kontrolę nad swoimi mięśniami. Ale coś obcego przejęło władzę nad jego ciałem. - Thomas, mają cię! – wykrzyknęła Brenda. – Walcz z tym! Patrzył bezsilnie, jak jego własna ręka odpycha jej twarz, jak dziewczyna przewraca się na podłogę. Jorge ruszył jej na pomoc, ale Thomas wyrzucił pięść naprzód i rąbnął go w podbródek szybkim prawym prostym. Głowa Jorge odskoczyła do tyłu; z jego wargi wystrzelił mały rozbryzg krwi. Usta Thomasa znów zostały zmuszone do wypowiedzenia słów. - Nie mogę… wam na to… pozwolić! – Teraz już krzyczał, z takim wysiłkiem, że aż bolało go gardło. Było tak, jakby jego mózg został zaprogramowany na wypowiadanie tego jednego zdania i nie potrafił wydobyć z siebie żadnego innego. Brenda zdążyła się podnieść z powrotem na nogi. Minho stał oszołomiony, jego twarz była maską konsternacji. Jorge ścierał krew z podbródka, jego oczy rozpaliły się gniewem. A w Thomasie wezbrało wspomnienie. Coś o awaryjnym zabezpieczeniu wprogramowanym w jego implant, aby zapobiec jego usunięciu. Chciał krzyknąć do przyjaciół, powiedzieć im, żeby podano mu narkozę. Ale nie mógł. Chwiejnymi krokami ruszył w kierunku drzwi, odpychając zagradzającego mu drogę Minho. Gdy potykając się minął kuchenny blat, jego ręka wyciągnęła się i złapała nóż leżący obok zlewu. Mocno ścisnął w dłoni jego uchwyt, a im bardziej próbował go upuścić, tym silniej zaciskały się jego palce. - Thomas! – krzyknął Minho, otrząsnąwszy się w końcu ze stuporu. – Walcz z tym, chłopie! Wygoń tych fujów z twojej głowy! Thomas odwrócił się do niego przodem, uniósł nóż. Nienawidził siebie za własną słabość, za to, że nie był w stanie zapanować nad własnym ciałem. Znów spróbował przemówić – bez skutku. Jedyne, co jego ciało gotowe było teraz zrobić, to dołożyć wszelkich wysiłków, żeby jego implant nie został usunięty. - Zabijesz mnie, krótasie? – spytał Minho. – Rzucisz tym nożem tak, jak Gally rzucił w Chucka? Więc zrób to. Rzucaj. Przez jedną sekundę Thomas panicznie się bał, że właśnie to zrobi, ale zamiast tego jego ciało odwróciło się z powrotem, aby znaleźć się twarzą w przeciwnym kierunku. W tym samym momencie Hans przeszedł przez drzwi, a jego oczy rozszerzyły się. Thomas odgadł,
że Hans musi być jego głównym celem – że awaryjne zabezpieczenie zaatakuje każdego, kto będzie próbował usunąć implant. - Co tu się, do diabła, dzieje? – zapytał Hans. - Nie mogę… wam na to… pozwolić – odparł Thomas. - Tego się obawiałem – mruknął Hans. Odwrócił się do grupy. – Wy tam, chodźcie tu i pomóżcie! Thomas wyobraził sobie wewnętrzne struktury mechanizmu w swojej głowie jako miniaturowe przyrządy, którymi operują miniaturowe pająki. Opierał się im, zaciskając zęby. Ale jego ramię zaczęło się wznosić, a pięść mocno zaciskała się na nożu. - Nie mo… - Zanim dokończył, ktoś zwalił się na niego z tyłu, wytrącając mu z ręki nóż. Thomas padł z hukiem na podłogę i okręcił się, by ujrzeć Minho. - Nie pozwolę ci nikogo zabić – oświadczył przyjaciel. - Złaź ze mnie! – wrzasnął Thomas, nie mając pewności, czy są to jego własne słowa, czy słowa DRESZCZu. Ale Minho unieruchomił ramiona Thomasa, przyciskając je do podłogi. Wisiał nad nim, z trudem łapiąc oddech. - Nie wstanę, póki oni nie uwolnią twojego umysłu. Thomas chciał się uśmiechnąć – ale jego twarz nie potrafiła usłuchać nawet najprostszego rozkazu. Czuł napięcie w każdym możliwym mięśniu. - To nie minie, póki Hans go nie wyleczy – powiedziała Brenda. – Hans? Starszy mężczyzna ukląkł obok Thomasa i Minho. - Wierzyć mi się nie chce, że kiedykolwiek pracowałem dla tych ludzi. Dla ciebie. – Niemal wypluł to słowo, patrząc wprost na Thomasa. Thomas patrzył na to wszystko, całkowicie bezsilny. Jego wnętrzności aż gotowały się od pragnienia, by się zrelaksować – pozwolić Hansowi zrobić to, co musiał zrobić. Potem coś w nim zapłonęło, sprawiając, że jego tułów szarpnął się do góry. Jego ciało wygięło się wpół i walczyło, by uwolnić ręce. Minho naciskał mocno, próbował przesunąć nogi tak, żeby usiąść Thomasowi na plecach. Ale to coś, co kontrolowało Thomasa, wydawało się uwalniać w jego organizmie adrenalinę; jego siła okazała się większa od siły Minho i zrzucił chłopca z siebie. Thomas w ciągu sekundy stanął na nogach. Pochwycił z podłogi nóż i zanurkował ku Hansowi, robiąc zamach ostrzem. Mężczyzna odbił je przedramieniem, na którym pojawiła się czerwona krecha, gdy zderzyli się i potoczyli po podłodze, szamocząc się ze sobą. Thomas robił co mógł, żeby się powstrzymać, ale nóż wciąż zadawał ciosy, mierząc w Hansa, który uchylał się przed nimi. - Łapcie go! – krzyknęła gdzieś blisko Brenda. Thomas ujrzał pojawiające się ręce, poczuł, że łapią go za ramiona. Ktoś chwycił go mocno za włosy i szarpnął do tyłu. Thomas wrzasnął przeraźliwe z bólu, po czym zamachnął
się na oślep nożem. Zalała go ulga – Jorge i Minho zyskali nad nim przewagę, ściągnęli go z Hansa. Thomas zwalił się na plecy, a nóż został mu wytrącony z ręki; chłopak usłyszał, jak broń z brzękiem potoczyła się po posadzce, gdy ktoś kopnął ją pod przeciwległą ścianę kuchni. - Nie mogę wam na to pozwolić! – wrzasnął Thomas. Nienawidził siebie, choć przecież wiedział, że nie ma nad sobą kontroli. - Zamknij się! – odkrzyknął Minho, teraz prosto w jego twarz, podczas gdy on i Jorge walczyli z desperackimi próbami uwolnienia się, jakie podejmował Thomas. – Odbiło ci, chłopie! Oni sprawiają, że ci odbija! Thomas desperacko pragnął powiedzieć Minho, że ma rację – tak naprawdę nie wierzył w to, co mówił. Minho odwrócił się i wrzasnął do Hansa: - Wydobądźmy to draństwo z jego głowy! - Nie! – krzyknął Thomas. – Nie! – Przekręcił się i zatrzepotał rękami, walczył z zaciekłą siłą. Ale czworo przeciwników okazało się mieć przewagę. Jakimś sposobem skończyło się tak, że jedna osoba przytrzymywała każdą z jego kończyn. Podnieśli go z podłogi, wynieśli z kuchni na mały korytarz i wzdłuż niego, Thomas zaś kopał i wił się, zwalając kilka oprawionych obrazków ze ścian. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Thomas wrzasnął raz, a potem znowu, znowu i znowu. Nie miał już sił opierać się wewnętrznemu przymusowi – jego ciało walczyło z Minho i pozostałymi; wypowiadał słowa, do mówienia których zmuszał go DRESZCZ. Poddał się. - Tutaj! – krzyknął ponad nim Hans. Weszli do małego, ciasnego laboratorium, w którym znajdowały się dwa pokryte aparaturą stoły i łóżko. Prymitywnie wyglądająca wersja tej maski, którą widzieli w siedzibie DRESZCZu, wisiała nad pustym materacem. - Kładźcie go na łóżko! – krzyknął Hans. Zwalili Thomasa na plecy, podczas gdy on dalej się szamotał. – Złapcie za tę nogę – muszę go uśpić. Minho, który trzymał drugą nogę, złapał teraz obie i użył własnego ciała, żeby je przycisnąć do łóżka. Myśli Thomasa natychmiast pobiegły z powrotem do dnia, kiedy on i Newt zrobili to samo, żeby przytrzymać Alby’ego po tym, jak obudził się po Przemianie w Bazie. Zabrzmiał brzęk i podzwanianie – to Hans przetrząsał szufladę, szukając czegoś; potem wrócił. - Trzymajcie go tak, żeby się w miarę możliwości nie ruszał! Thomas podjął ostatni rozpaczliwy wysiłek, by się uwolnić, wrzeszcząc na całe gardło. Jego ręka wyszarpnęła się z uścisku Brendy i rąbnął Jorge pięścią w twarz. - Przestań! – wrzasnęła Brenda, próbując go z powrotem chwycić. Thomas ponownie wygiął tułów w łuk.
- Nie mogę… wam na to pozwolić! – Nigdy jeszcze nie czuł takie frustracji. - Trzymajcie go nieruchomo, niech to szlag! – krzyknął Hans. Brenda jakimś cudem znów złapała jego rękę, przycisnęła ją tułowiem. Thomas poczuł ostre ukłucie w nodze. Tak dziwnie było walczyć przeciwko czemuś ze wszystkich sił, a równocześnie całym sercem tego pragnąć. Gdy zaczęła go ogarniać ciemność, a jego ciało znieruchomiało, nareszcie odzyskał kontrolę nad sobą. W ostatniej sekundzie powiedział: - Nienawidzę tych fujów. A potem stracił przytomność.
Zagubiony w mętnym mroku narkozy, Thomas śnił.
Ma piętnaście lat, siedzi na łóżku. Pokój jest pogrążony w ciemnościach, nie licząc bursztynowej poświaty lampy ustawionej na biurku. Jest tam Teresa – przysunęła sobie krzesło i siedzi blisko niego. Jej twarz wygląda jak porażona – jest maską dotkliwego bólu. - Musieliśmy to zrobić – mówi cicho dziewczyna. Thomas jest tam, lecz zarazem go nie ma. Nie pamięta szczegółów tego, co się stało, ale wie, że jego wnętrzności wydają się pełne zgnilizny i plugastwa. On i Teresa zrobili coś strasznego, ale jego śniąca jaźń nie potrafi odtworzyć, co konkretnie to było. Upiorna rzecz, która nie staje się mniej ohydna dlatego, że ludzie, którym to zostało zrobione, rozkazali im to zrobić. - Musieliśmy – powtarza dziewczyna. - Wiem – odpowiada Thomas głosem, który wydaje się tak martwy jak pył. W jego głowie pojawia się słowo: Czystka. Ściana odgradzająca go od jego pamięci na chwilę staje się cieńsza, a po drugiej stronie majaczy straszliwy fakt. Teresa znów zaczyna mówić. - Chcieli, żeby to w ten sposób zakończyć, Tom. Lepiej umrzeć niż spędzić całe lata, osuwając się coraz głębiej w szaleństwo. Teraz ich już nie ma. Nie mieliśmy wyboru i nie mieliśmy żadnego lepszego sposobu, żeby tego dokonać. Stało się i koniec. Musimy wyszkolić nowych ludzi i kontynuować Próby. Dotarliśmy za daleko, żeby teraz pozwolić, by to wszystko się rozpadło. Przez moment Thomas jej nienawidzi, ale uczucie to jest przelotne. Chłopak wie, że przyjaciółka próbuje być silna. - To nie znaczy, że musi mi się to podobać. – I nie podoba mu się. Jeszcze nigdy nie nienawidził siebie aż tak bardzo. Teresa kiwa głową, ale nic nie mówi. Śniący Thomas próbuje wniknąć do umysłu swego młodszego „ja”, zbadać wspomnienia zawarte w tej nieograniczonej przestrzeni. Pierwsi Stwórcy, zainfekowani Pożogą, zlikwidowani w toku Czystki, martwi. Niezliczone rzesze ochotników mających zając ich miejsce. Dwie trwające Próby w Labiryncie, prowadzone bez przerwy już od roku, z każdym dniem przynoszące więcej wyników. Wolno, lecz nieprzerwanie rozrastający się schemat. Szkolenie zastępców.
To wszystko tam jest. Czeka na przypomnienie. Ale potem Thomas zmienia zdanie, odwraca się do tego wszystkiego plecami. Przeszłość to przeszłość. Teraz jest już tylko przyszłość. Thomas tonie w mrocznej niepamięci.
Zbudził się otępiały, czujący tępy ból za oczami. Sen nadal tętnił w jego czaszce niczym puls, choć jego szczegóły się zatarły. Chłopak wiedział dostatecznie dużo o Czystce, o tym, że była to zamiana pierwotnych Stwórców na tych, którzy ich zastąpili. On i Teresa musieli wyeksterminować cały personel po wybuchu zaraz – nie mieli wyjścia, byli jedynymi odpornymi, którzy się ostali. Przysiągł, że już nigdy więcej nie będzie o tym myślał. Minho siedział w pobliżu na krześle, głowa opadała mu na piersi i chrapał pogrążony w niespokojnym śnie. - Minho – wyszeptał Thomas. – Hej. Minho. Zbudź się. - Hę? – Minho powoli otworzył oczy i zakaszlał. – Co? Co się dzieje? - Nic. Chcę po prostu wiedzieć, co się stało. Czy Hans wyłączył to diabelstwo? Jesteśmy wyleczeni? Minho kiwnął głową, ziewając szeroko. - Taa, i ty, i ja. Przynajmniej tak powiedział. Człowieku, totalnie ci odwaliło. Pamiętasz to wszystko? - Oczywiście. – Fala wstydu sprawiła, że jego twarz oblał gorący rumieniec. – Ale to było tak, jakbym był sparaliżowany czy coś. Próbowałem, ale nie byłem w stanie powstrzymać tego czegoś, co mnie kontrolowało. - Chłopie, próbowałeś mi obciąć wiesz co! Thomas zaśmiał się, czego nie robił już od dawna. Przyjął to z przyjemnością. - A szkoda. Mogłem ocalić świat przed przyszłymi małymi Minho. - Pamiętaj tylko, że jesteś mi coś dłużny. - Ogay. – Był dłużnikiem ich wszystkich. Brenda, Jorge i Hans weszli do pokoju, wszyscy troje z poważnymi minami, i uśmiech zniknął z twarzy Thomasa. - Gally tu przyjechał i znów palnął wam mówkę motywacyjną? – spytał Thomas, zmuszając się, by jego głos zabrzmiał beztrosko. – Wyglądacie jak ofiary depresji. - A ty kiedy się zrobiłeś taki wesoły, muchacho? – odparł Jorge. – Kilka godzin temu atakowałeś nas nożem. Thomas otwarł usta, żeby przeprosić – wyjaśnić – ale Hans go uciszył. Nachylił się nad łóżkiem i poświecił małą latarką najpierw w jedno, potem w drugie oko pacjenta.
- Wygląda na to, że twoja głowa całkiem ładnie wraca do normy. Ból powinien niedługo minąć – twoja operacja była odrobinę trudniejsza w związku z zabezpieczeniem awaryjnym. Thomas skierował spojrzenie na Brendę. - Jestem wyleczony? - To zadziałało – odparła. – Sądząc po ty, że już nie próbujesz nas pozabijać, implant został dezaktywowany. I… - I co? - No cóż, nie powinieneś być już w stanie rozmawiać z Teresą i Arisem, ani też ich słyszeć. Jeszcze dzień wcześniej Thomas być może poczułby ukłucie smutku, słysząc to, ale teraz ogarnęła go tylko ulga. - I bardzo dobrze. Są już jakieś oznaki kłopotów? Potrząsnęła głową. - Nie, ale Hans i jego żona nie mogą ryzykować. Wynoszą się stąd, tylko chciał ci najpierw coś powiedzieć. Hans wcześniej cofnął się, żeby stanąć pod ścianą, przypuszczalnie po to, żeby dać im trochę więcej przestrzeni. Teraz podszedł, spuszczając wzrok. - Żałuję, że nie mogę wam towarzyszyć i pomóc, ale mam żonę, ona jest moją rodziną. O nią muszę się troszczyć w pierwszej kolejności. Chciałem wam życzyć szczęścia. Mam nadzieję, że zdołacie zrobić to, na co mnie brakuje odwagi. Thomas skinął głową. Zmiana w zachowaniu mężczyzny rzucała się w oczy – być może niedawny incydent przypomniał mu, do czego zdolny jest DRESZCZ. - Dziękujemy. A jeśli zdołamy powstrzymać DRESZCZ, wrócimy po pana. - Zobaczymy, jak to będzie – wymruczał Hans. – Przekonamy się, jak pójdą różne sprawy. Hans odwrócił się i odszedł z powrotem pod ścianę. Thomas nie miał wątpliwości, że mężczyzna nosi w swej głowie wiele mrocznych wspomnień. - Co teraz? – spytała Brenda. Thomas wiedział, że nie mają czasu na odpoczynek. I myślał tylko o tym, co musieli zrobić. - Odszukamy resztę naszych przyjaciół, przekonamy ich, żeby do nas dołączyli. Potem wracamy do Gally’ego. Jedyne, co do tej pory dokonałem w życiu, to pomoc w zorganizowaniu eksperymentu, który się nie udał, a w jego ramach torturowano grupę dzieciaków. Pora coś dodać do tej listy. Zastopujemy całą operację, zanim zrobią to samo następnym Odpornym. Jorge odezwał się po raz pierwszy od jakiegoś czasu.
- My? Co masz na myśli, hermano? Thomas podniósł wzrok na mężczyznę, a jego postanowienie ostatecznie się skrystalizowało. - Musimy pomóc Prawej Ręce. Nikt nic nie odpowiedział. - Dobra – odezwał się w końcu Minho. – Ale wpierw zorganizujmy jakieś żarcie.
Udali się do pobliskiej kawiarni, poleconej przez Hansa i jego żonę. Thomas nigdy dotąd nie był w takim miejscu. A w każdym razie nie przypomniał sobie niczego podobnego. Klienci ustawiali się w kolejce przed ladą, kupowali kawę i wypieki, po czym odchodzili, żeby usiąść przy stoliku albo wyjść z powrotem na ulicę. Obserwował, jak nerwowa starsza kobieta raz po raz unosi maseczkę chirurgiczną, żeby pociągnąć łyk gorącego napoju. Jeden z noszących czerwone koszule strażników stał przy drzwiach, co parę minut losowo sprawdzając za pomocą trzymanego w ręku urządzenia, czy ludzie nie są chorzy na Pożogę; jego własne usta i nos zasłaniał dziwny metalowy aparat. Thomas usiadł z Minho i Brendą przy stole w tylnym rogu, Jorge zaś poszedł kupić jedzenie i coś do picia. Spojrzenie Thomasa raz po raz wędrowało w kierunku mężczyzny liczącego sobie jakieś trzydzieści pięć czy czterdzieści lat, który siedział na pobliskiej ławce przed dużym oknem wychodzącym na ulicę. Nie tknął on swojej kawy, odkąd Thomas i jego przyjaciele się zjawili, i z jego kubka już nie unosiła się para. Mężczyzna po prostu garbił się, opierając łokcie o kolana, z luźno splecionymi dłońmi, gapiąc się w jakiś punkt po przeciwnej stronie pomieszczenia. W wyrazie jego twarzy było coś niepokojącego. Nieobecność. Jego oczy niemal pływały w oczodołach, a mimo to dało się w nich dostrzec ślad błogości. Kiedy Thomas wskazał go Brendzie, ta szepnęła, że typ przypuszczalnie jest naćpany Nirwaną i że zostanie aresztowany, jeśli go przyłapią. Thomasa przyprawiło to o dreszcze. Miał nadzieję, że mężczyzna wkrótce się wyniesie. Jorge wrócił z kanapkami oraz kubkami parującej kawy i cała ich czwórka w milczeniu zajęła się jedzeniem oraz piciem. Thomas wiedział, że wszyscy zdają sobie sprawę, jak bardzo sytuacja nagli, ale był wdzięczny, że może odpocząć i nieco zregenerować siły. Skończyli posiłek i szykowali się już do wyjścia, ale Brenda nie wstała z miejsca. - Możecie poczekać przez kilka minut na zewnątrz? – spytała. Jej spojrzenie świadczyło jasno, że ma na myśli Jorge i Minho. - Co proszę? – zareagował rozdrażnionym tonem Minho. – Znowu tajemnice? - Nie. Nic podobnego. Obiecuję. Potrzebuje tylko chwili. Chcę Thomasowi coś powiedzieć. Thomas był zaskoczony, lecz zaciekawiony. Usiadł z powrotem. - Po prostu idźcie – powiedział, zwracając się do Minho. – Wiesz, że przed tobą nie będę niczego ukrywał. I ona też to wie.
Jego przyjaciel zamamrotał niechętnie, ale w końcu wyszedł razem z Jorge i obaj stanęli na zewnątrz, na chodniku obok najbliższego okna. Minho błysnął zębami w głupkowatym uśmiechu i pomachał Thomasowi, dając sarkazmem do zrozumienia, że nie jest szczególnie uszczęśliwiony. Thomas zamachał do niego w odpowiedzi, po czym popatrzył na Brendę. - No? O co tu chodzi? – spytał. - Wiem, że musimy się śpieszyć, więc powiem to naprawdę szybko. Nie mieliśmy dotąd okazji znaleźć się sam na sam i po prostu chcę się upewnić, że masz świadomość, że to, co się wydarzyło na Pogorzelisku, nie było udawane. Byłam tam, bo miałam zadanie do wykonania, byłam tam, żeby pomóc wszystko rozegrać, ale naprawdę zżyłam się z tobą i naprawdę zmieniło mnie to. I sądzę, że zasługujesz na to, aby się dowiedzieć kilku rzeczy. O mnie, o kanclerz Paige, o… Thomas podniósł dłoń, żeby jej przerwać. - Proszę, po prostu zaczekaj. Odsunęła się z zaskoczoną miną. - Co? Czemu? - Ja nie chcę niczego wiedzieć. Już ani jednej rzeczy. Jedyne, co mnie obchodzi, to co będziemy robić od tej pory, nie informacje o przeszłości, czy to mojej, czy twojej, czy DRESZCZu. Nic. I musimy iść. - Ale… - Nie, Brendo. Mówię poważnie. Jesteśmy tutaj i mamy cel, i to jedyne, na czym powinniśmy się skupić. Koniec z rozmowami. Wytrzymała jego spojrzenie, nie mówiąc ani słowa, po czym popatrzyła w dół, na swoje dłonie, spoczywające na stole. - W takim razie jedyne, co powiem, to że wiem, że postępujesz słusznie, idziesz we właściwym kierunku. I dalej będę pomagać na miarę swoich sił. Thomas miał nadzieję, że nie zranił ej uczuć, ale powiedział szczerze to, co myślał. Nadszedł czas, żeby dać sobie spokój, nawet jeśli dziewczyna najwyraźniej bardzo chciała mu coś wyjawić. W czasie gdy zastanawiał się nad odpowiedzią, jego wzrok powędrował z powrotem w stronę dziwnego mężczyzny na ławce. Ten wyciągnął tymczasem z kieszeni coś, czego Thomas nie mógł dojrzeć, i właśnie przyciskał to coś do zgięcia prawego łokcia. Zamknął oczy w dłuższym mrugnięciu, a gdy ponownie je otworzył, wyglądał na lekko oszołomionego. Jego głowa powoli odchyliła się do tyłu, aż oparła się o okno. Diagnosta w czerwonej koszuli wszedł do kawiarni, a Thomas przechylił się tak, żeby lepiej wszystko widzieć. Czerwona koszula skierowała się w stronę ławki, gdzie odurzony mężczyzna nadal spokojnie sobie odpoczywał. Obok diagnosty szła niska kobieta, szepcząc mu do ucha i kręcąc się nerwowo. - Thomas? – zagadnęła Brenda.
Przyłożył palec do ust, po czym wskazał głową szykującą się konfrontację. Dziewczyna odwróciła się na krześle, żeby zobaczyć, co się dzieje. Czerwona Koszula kopnął mężczyznę z ławki w stopę, a ten wzdrygnął się i uniósł wzrok. Zaczęła się wymiana zdań, ale w zgiełku i szumie zatłoczonej kawiarni Thomas nie słyszał słów. Odpoczywający mężczyzna nagle zaczął sprawiać wrażenie przestraszonego. Brenda odwróciła się z powrotem do Thomasa. - Musimy stąd wyjść. Ale już. - Czemu? – Zdawało się, że powietrze zgęstniało, a Thomas był ciekaw, co się zaraz stanie. Brenda już się poderwała. - Po prostu chodź! Odwróciła się i śpiesznie ruszyła do wyjścia, a Thomas w końcu ruszył w ślad za nią. Ledwie zdążył wstać krzesła, Czerwona Koszula wyciągnęła pistolet i wycelowała do w mężczyznę na ławce, po czym nachylił się, żeby umieścić na jego twarzy urządzenie do diagnozy. Jednak mężczyzna zrzucił je machnięciem ręki i skoczył naprzód, atakując diagnostę. Thomas gapił się, znieruchomiały w szoku, podczas gdy broń potoczyła się po posadzce, znikając pod ladą. Dwaj mężczyźni z hukiem wpadli na stolik i zwalili się na podłogę. Czerwona Koszula zaczął krzyczeć, jego głos brzmiał niemalże jak głos robota, wydobywając się spod metalowej maski ochronnej zakrywającej jego usta i nos. - Mamy tu zarażonego! Wszyscy opuścić budynek! Kawiarnię ogarnęło pandemonium; powietrze wypełniły wrzaski, gdy wszyscy rzucili się w stronę jedynego wyjścia.
Thomas pożałował, że się zawahał. Powinien był uciec, gdy miał taką możliwość. Masa ludzkich ciał napierała naprzód, blokując drzwi. Brenda nie byłaby w stanie wrócić nawet, gdyby spróbowała. Thomas, uwięziony przy stoliku, patrzył w oszołomionym milczeniu, jak dwaj mężczyźni walczą na podłodze, tłukąc się nawzajem pięściami, szarpiąc i próbując zyskać przewagę. Thomas uświadomił sobie, że choć w tłumie uciekających mogłaby mu się stać krzywda, chwilowo tak naprawdę nie ma się czym martwić. Był odporny. Reszta gości w kawiarni spanikowała dowiedziawszy się, że wirus jest tak blisko. I trudno się dziwić istniała duża szansa, że przynajmniej jedna osoba zdążyła się zarazić. Ale dopóki trzymał się na uboczu całego zamieszania, przypuszczalnie był bezpieczny tam, gdzie siedział. Ktoś załomotał w okno. Thomas odwróciwszy się zobaczył Brendę na chodniku obok Minho i Jorge – dziewczyna gestykulowała jak szalona, żeby czym prędzej wyszedł. Ale Thomas chciał zobaczyć, co się stanie. Czerwona Koszula zdołał w końcu przydusić i unieruchomić przeciwnika. - Skończone! Już tu jadą – krzyknął tym samym upiornym zmechanizowanym głosem co wcześniej. Zarażony mężczyzna przestał się szamotać, zaniósł się urywanym szlochem. Właśnie wtedy Thomas zdał sobie sprawę, że cały tłum uciekł na zewnątrz i kawiarnia opustoszała – pozostali w niej jedynie dwaj mężczyźni oraz on sam. W pomieszczeniu panowała dziwna, niepokojąca cisza. Czerwona Koszula zerknął na niego. - Czemu jeszcze tu jesteś, dzieciaku? Życie ci niemiłe? – Nie dał jednak Thomasowi czasu na odpowiedź. – Skoro nie zamierzasz wiać, zrób coś pożytecznego. Znajdź mój pistolet. – Ponownie skupił uwagę na mężczyźnie, którego unieruchomił. Thomas poczuł się jak we śnie. Widział już wiele przemocy, ale to, co działo się teraz, było w jakiś sposób inne. Poszedł wyciągnąć pistolet spod lady. - Jestem… jestem odporny – wyjąkał. Ukląkł i sięgnął głęboko, wyciągając rękę, aż jego palce odnalazły chłodny metal. Wyciągnął pistolet i podszedł do Czerwonej Koszuli. Mężczyzna nie raczył mu podziękować. Zabrał swoją broń i zerwał się z powrotem na nogi, celując w twarz zarażonego. - Paskudnie, naprawdę paskudnie. To się zdarza coraz częściej – można poznać, kiedy ktoś jest naćpany Nirwaną.
- Więc to naprawdę była Nirwana – wymamrotał Thomas. - Wiedziałeś? – spytał Czerwona Koszula. - No cóż, wyglądał dziwnie, odkąd tu wszedłem. - I nic nie powiedziałeś? – Skóra wokół maski strażnika niemalże upodobniło się kolorem do jego koszuli. – Co jest z tobą nie tak? Thomas był zaskoczony tym nagłym wybuchem gniewu. - Ja… ja przepraszam. Tak naprawdę to nie wiedziałem, co się dzieje. Zarażony mężczyzna zwinął się tymczasem w kłębek na podłodze i szlochał. Czerwona Koszula cofnął się wreszcie od niego i popatrzył surowo na Thomasa. - Nie wiedziałeś? Co z ciebie za… Skąd jesteś? Teraz Thomas naprawdę pożałował, że nie uciekł. - Ja… Nazywam się Thomas. Jestem nikim. Po prostu… - Głowił się, co mógłby powiedzieć – jak się wytłumaczyć. – Nie jestem stąd. Przepraszam. Czerwona Koszula wycelowała e niego pistolet. - Siadaj. Siadaj o tam. – Wskazał lufą pobliskie krzesło. - Niech pan zaczeka! Przysięgam, że jestem odporny! – Serce Thomasa załomotało w piersi. – To dlatego… - Siadaj na tyłku! Ale już! Kolana Thomasa ugięły się i opadł ciężko na krzesło. Zerknął w stronę drzwi i rozluźnił się odrobinę, gdy zobaczył, że stoi w nich Minho, a tuż za nim – Brenda i Jorge. Ale Thomas nie chciał, żeby jego przyjaciele się w to mieszali – nie chciał ryzykować, że coś im się stanie. Szybko pokręcił głową, dając do zrozumienia, żeby trzymali się z daleka. Czerwona Koszula zignorował ludzi w drzwiach, skupiając się wyłącznie na Thomasie. - Skoro jesteś taki pewien tego, że jesteś Odporniakiem, nie będziesz chyba miał nic przeciwko potwierdzeniu tego przez test diagnostyczny, co? - Nie. – Ta wizja wręcz go uspokoiła – może kiedy mężczyzna przekona się, że nie skłamał, wypuści go. – Proszę to zrobić, śmiało. Czerwona Koszula schował pistolet do kabury i podszedł do Thomasa. Odszukał i podniósł swoje urządzenie, po czym nachylił się, żeby umieścić je na twarzy chłopaka. - Zajrzyj do środka, z otwartymi oczami – poinstruował. – To zajmie tylko kilka sekund. Thomas spełnił polecenie, chcąc mieć to jak najszybciej za sobą. Ujrzał te same migające kolorowe światła, co przy bramie miasta, poczuł ten sam podmuch powietrza i ukłucie w szyję. Czerwona Koszula zabrał urządzenie, popatrzył na odczyt na małym ekranie.
- No, kto by pomyślał? Faktycznie jesteś Odporniakiem, cholera. Wyjaśnisz mi łaskawie, skąd się wziąłeś w Denver i czemu nic nie wiesz o Nirwanie ani o tym, jak poznać, że ktoś ją brał? - Pracuję dla DRESZCZu. – Wymknęło mu się to, zanim zdążył się porządnie zastanowić. Chciał się po prostu stamtąd wydostać. - Wierzę w to akurat w takim samym stopniu jak w to, że nałóg tego gościa nie ma nic wspólnego z Pożogą. Siedź tam, gdzie siedzisz, inaczej zacznę strzelać. Thomas przełknął ślinę. Był nie tyle przestraszony, co wściekły na siebie, że wpakował się w tak idiotyczną sytuację. - Dobrze – powiedział. Ale Czerwona Koszula już zdążył się odwrócić. Zjawiły się wezwane przez niego posiłki – czterech ludzi okrytych od stóp do głów folią z zielonego plastiku, za wyjątkiem twarzy. Ich oczy zasłonięte były wielkimi goglami, pod którymi znajdowały się takie same maski jak ta, którą miał na sobie Czerwona Koszula. Przez umysł Thomasa przebiegły obrazy, a tym, który pozostał w jego głowie, było najbardziej kompletne wspomnienie – epizod, kiedy został zabrany z Pogorzeliska po tym, jak w jego ranę postrzałową wdało się zakażenie. Wszyscy w tamtym górolocie mieli na sobie taki sam ekwipunek, jak ta czwórka. - A to co, u licha? – spytał jeden z nich, takim samym zmechanizowanym głosem. – Złapałeś dwóch za jednym zamachem? - Nie całkiem – odparł Czerwona Koszula. – Wyhaczyłem nam Odporniaka, który sądzi, że fajnie będzie tu posiedzieć i patrzeć, co będziemy robić. - Odporniaka? – Głos drugiego mężczyzny brzmiał tak, jakby ten nie wierzył własnym uszom. - Odporniaka. Został na miejscu, kiedy wszyscy inni zwiali stąd w te pędy, twierdzi, że chciał zobaczyć, co się stanie. Co gorsza, mówi, że podejrzewał, że nasz obecny tutaj przyszły Poparzeniec jest naćpany Nirwaną, ale nikomu nic nie powiedział, po prostu pił dalej swoją kawę, jakby wszystko na świecie było cacy. Wszyscy popatrzyli na Thomasa, ale ten nie był w stanie wykrztusić słowa. Wzruszył tylko ramionami. Czerwona Koszula dał krok w tył, a czterej pracownicy w kombinezonach ochronnych otoczyli zarażonego mężczyznę, który leżał na podłodze i nie przestawał szlochać, skulony na boku. Jeden z nowo przybyłych oburącz ściskał gruby, niebieski plastikowy przedmiot. Na jego końcu znajdowała się dziwaczna dysza, a delikwent celował tym czymś w leżącego człowieka, jakby była to broń. Jej przeznaczenie wydawało się złowrogie i Thomas przeszukał swój pozbawiony części wspomnień umysł, by odgadnąć, co to może być, ale nie znalazł żadnych wskazówek. - Musi pan wyprostować nogi – oznajmił pierwszy z pracowników. – Proszę leżeć w miejscu, nie ruszać się, spróbować się rozluźnić. - Ja nie wiedziałem! – zajęczał leżący mężczyzna. - Skąd miałem wiedzieć?
- Wiedziałeś! – krzyknął stojący z boku Czerwona Koszula. – Nikt nie zażywa Nirwany ot tak, dla samej frajdy. - Lubię to uczucie! – Błagalny głos mężczyzny sprawił, że Thomasowi zrobiło się go niewiarygodnie żal. - Jest mnóstwo tańszych prochów. Przestań kłamać i zamknij dziób. – Czerwona Koszula machnął ręką, jakby chciał pacnąć muchę. – Zresztą kogo to obchodzi. Pakujcie frajera. Thomas patrzył, jak zarażony zwija się jeszcze ciaśniej, oburącz obejmując nogi i przyciskając je do klatki piersiowej. - To niesprawiedliwe. Nie wiedziałem! Po prostu wyrzućcie mnie z miasta. Przysięgam, że więcej tu nie wrócę. Przysięgam. Przysięgam! – Znów wybuchnął rozdzierającą serią urywanych szlochów. - O tak, zabiorą się stąd, jak najbardziej – odparł Czerwona Koszula, z jakiegoś powodu zerkając w stronę Thomasa. Zdawało się, że uśmiecha się za maską – jego ozy błyszczały od czegoś, co mogło być radością. – A ty się przyglądaj, Odporniaku. To ci się spodoba. Thomas nagle znienawidził Czerwoną Koszulę tak bardzo, jak tylko był w stanie. Zerwał kontakt wzrokowy i przeniósł uwagę z powrotem na czterech ludzi w kombinezonach, którzy teraz kucali, przesuwając sire coraz bliżej nieszczęsnego człowieka leżącego na podłodze. - Wyprostuj nogi! – powtórzył jeden z nich. – Inaczej to będzie boleć jak wszyscy diabli. Wyprostuj je. Teraz! - Nie mogę! Proszę, po prostu pozwólcie mi wyjść! Czerwona Koszula gwałtownie podszedł do mężczyzny, odpychając jednego z pracowników, po czym nachylił się i przyłożył lufę pistoletu do głowy chorego. - Wyprostuj nogi, inaczej wpakuję ci kulkę w mózg i ułatwię wszystkim życie. Zrób to! – Thomas nie mógł uwierzyć, że mężczyzna jest tak kompletnie pozbawiony współczucia. Pojękując, z oczami wypełnionymi przerażeniem, zarażony mężczyzna powoli puścił swoje nogi i wyciągnął je. Dygocząc na całym ciele legł płasko na ziemi. Czerwona Koszula wycofał się, wsuwając pistolet z powrotem do kabury. Osoba z dziwnym niebieskim przedmiotem natychmiast przesunęła się tak, by stanąć za głową mężczyzny, po czy umieściła dyszę za jego głową, wciskając ją w jego włosy tak, że koniuszek urządzenia oparł się o czubek jego czaski. - Postaraj się nie ruszać. – To była kobieta, a jej głos, przefiltrowany przez maskę, zabrzmiał w uszach Thomasa wręcz jeszcze upiorniej niż głos mężczyzn. – Inaczej coś stracisz. Thomas zaledwie miał czas się zastanowić, co to znaczy, zanim wcisnęła guzik i z dyszy wytrysnęła żelowata substancja. Była niebieska i kleista, lecz poruszała się szybko,
pokrywając głowę mężczyzny, spływając w dół na jego uszy i twarz. Wrzasnął, ale dźwięk został ucięty, gdy żel zalał jego usta, schodząc na szyję i ramiona. W miarę spływania substancja twardniała, nieruchomiejąc w podobną do skorupy powłokę. Thomas widział, że jest częściowo przezroczysta. W ciągu kilku sekund połowa ciała zarażonego była nieruchoma, pokryta sztywną warstwą tego świństwa, które wniknęło w każde zagłębienie jego ciała i w każdą fałdkę odzieży. Thomas zauważył, że Czerwona Koszula patrzy na niego, i w końcu odwzajemnił spojrzenie mężczyzny. - Co? – zapytał. - Niezły pokaz, nie? – odparł Czerwona Koszula. – Baw się dobrze, dopóki trwa. Kiedy się skończy, pójdziesz ze mną.
Serce Thomasa zamarło. W oczach Czerwonej Koszuli było coś sadystycznego i chłopak odwrócił wzrok, z powrotem skupił uwagę na zarażonym człowieku akurat w momencie, gdy niebieski żel dotarł do jego stóp i stwardniał wokół nich. Delikwent leżał teraz zupełnie nieruchomo, cały pokryty twardą, podobną do plastiku powłoka. Kobieta z pistoletem żelowym wstała i Thomas zobaczył, że urządzenie jest teraz tylko pustym workiem. Złożyła go i wepchnęła do kieszeni swego zielonego kombinezonu. - Zabierzmy go stąd – powiedziała. Gdy czworo pracowników schyliło się i podniosło zarażonego mężczyznę, oczy Thomasa pobiegły z powrotem ku Czerwonej Koszuli, który patrzył, jak tamci wynoszą swojego jeńca. Co, u licha, miał na myśli mówiąc, że Thomas pójdzie z nim? Dokąd? Dlaczego? Gdyby nie to, że facet miał pistolet, Thomas rzuciłby się do ucieczki. Kiedy tamci wyszli przez drzwi, ponownie pojawił się Minho. Już miał wejść do środka, gdy Czerwona Koszula wyciągnął broń. - Ani kroku dalej! – wrzasnął – Wynoś się! - Ale my jesteśmy z nim. – Minho wskazał Thomasa. – I musimy iść. - Ten tutaj nigdzie się nie wybiera. – Mężczyzna zamilkł, jakby coś właśnie przyszło mu do głowy. Popatrzył na Thomasa, potem z powrotem na Minho. – Czekaj no sekundę. Wy też jesteście Odporniakami? Thomasa ogarnęła panika, ale Minho był szybki. Nie zawahał się, po prostu dał nogi za pas. - Stój! – wrzasnął Czerwona Koszula, rzucając się sprintem w stronę drzwi. Thomas przypadł do okna. Zdążył akurat zobaczyć, jak Minho, Brenda i Jorge przebiegają przez ulicę i znikają za rogiem. Czerwona Koszula zatrzymał się tuż przed kawiarnią; zrezygnował ze ścigania tamtych i wrócił do środka. Z pistoletem wycelowanym w Thomasa. - Za to, co twój mały przyjaciel właśnie zrobił, powianiem ci strzelić w szyję i patrzeć, jak się wykrwawiasz. Lepiej dziękuj Bogu tam na górze, że Odporniacy są tak cenni, inaczej zrobiłbym to tylko po to, żeby sobie poprawić samopoczucie. To był kijowy dzień. Thomas nie mógł uwierzyć, że po wszystkim, co przeszedł, utknął w tak głupiej sytuacji. Nie był przestraszony, tylko sfrustrowany. - No cóż, mój też nie był najlepszy – wymamrotał.
- Zarobię na tobie ładną sumkę w gotówce. To wszystko. A tak na marginesie, nie lubię cię. Wystarczy mi, że na ciebie popatrzę. Thomas się uśmiechnął. - Taa, no cóż, i nawzajem. - Zabawny z ciebie gość. Po prostu kupa śmiechu. Zobaczymy, jak będziesz się czuł dzisiaj o zachodzie słońca. Chodź. – Wskazał pistoletem na drzwi. – I wierz mi, straciłem cierpliwość. Tylko spróbuj wykręcić jakiś numer, a strzelę ci w tył głowy i powiem policji, że zachowywałeś się jak zarażony i zacząłeś uciekać. Polityka zerowej tolerancji. Nawet mnie nie przesłuchają. Nikt nie uniesie choćby brwi. Thomas stał bez ruchu, zastanawiając się, jakie ma opcje. Dostrzegł ironię sytuacji. Uciekł DRESZCZowi tylko po to, żeby na muszce trzymał go teraz zwykły szeregowy pracownik służb miejskich. - Nie każ mi powtarzać – ostrzegł Czerwona Koszula. - Dokąd idziemy? - Dowiesz się w swoim czasie. A ja będę bogaty. Teraz rusz się. Thomas już dwukrotnie został postrzelony i wiedział, jak dotkliwie to boli. Jeśli nie chciał powtórzyć tego doświadczenia, wyglądało na to, że jedynym wyjściem jest pójście z tym człowiekiem. Spiorunował go wzrokiem, po czym podszedł do drzwi. Gdy do nich dotarł, przystanął. - W którą stronę? – spytał. - Idź w lewo. Powoli i spokojnie przejdziemy jakieś trzy przecznice, a potem znów skręcimy w lewo. Tam czeka na nas samochód. Czy mam cię jeszcze raz ostrzec, co się stanie, jeśli spróbujesz jakichś numerów? - Strzelisz nieuzbrojonemu dzieciakowi w tył głowy. Czaję, jasne jak słońce. - O ludzie, nienawidzę was, Odporniaków. Idź. – Przycisnął wylot lufy do kręgosłupa Thomasa, a chłopak ruszył w dół ulicy.
Dotarli do trzeciej przecznicy i skręcili w lewo, nie mówiąc do siebie ani słowa. Powietrze było okropnie duszne i każdy centymetr ciała Thomasa zdążył pokryć się potem. Kiedy chłopak sięgnął w górę, żeby otrzeć czoło, Czerwona Koszula walnęła go kolba w głowę. - Nie rób tego – ostrzegł. – Mogę się zrobić nerwowy i zafundować ci dziurę w mózgu. Thomas potrzebował każdego grama swej siły woli, żeby zachować milczenie. Ulica była opuszczona i wszędzie walały się śmieci. Plakaty – niektóre ostrzegające przed Pożogą, inne z wizerunkami pani kanclerz Paige – pokrywały dolne partie ścian budynków, a wszystko pomazane było farbą w spreju – wieloma kolejnymi warstwami, jak
się zdawało. Kiedy dotarli do skrzyżowania i musieli się zatrzymać, żeby zaczekać, aż minie ich kilka aut, Thomas skupił uwagę na pozbawionym logo plakacie tuż obok niego – nowym, sądząc z braku graffiti. Przeczytał słowa ostrzeżenia.
Ogłoszenie służb publicznych.
!!! Powstrzymaj szerzenie się Pożogi !!!
Pomóż powstrzymać szerzenie się Pożogi. Znaj objawy, zanim zarazisz swoich sąsiadów oraz najbliższych. Pożoga wywoływana jest przez wirus Flarowirus (VC321xb47). To wysoce zaraźliwa, stworzona przez człowieka choroba zakaźna, która została przypadkowo uwolniona w chaosie katastrofy spowodowanej rozbłyskami słonecznymi. Pożoga powoduje postępujące zmiany degeneracyjne w mózgu, których skutkiem są niekontrolowane ruchy, zaburzenia emocjonalne i rozpad osobowości. Efektem jest pandemia Pożogi. Naukowcy prowadzą zaawansowane badania kliniczne, ale obecnie nie dysponujemy sprawdzonym schematem leczenia Pożogi. Infekcja wirusem zazwyczaj prowadzi do śmierci i może się rozprzestrzeniać drogą kropelkową. W obecnej sytuacji obywatele muszą się zjednoczyć, aby zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się pandemii. Ucząc się, jak identyfikować siebie i innych jako Jednostki Zarażające Wirusem (JZW), czynisz pierwszy krok w walce z Pożogą.*
*Wszelkie podejrzane osoby należy natychmiast zgłaszać władzom.
Dalej była mowa o okresie inkubacji trwającym pięć do siedmiu dni oraz o objawach – o tym, że takie rzeczy jak łatwość irytowania się i problemy z utrzymaniem równowagi są wczesnymi znakami ostrzegawczymi, później zaś rozwijają się otępienie, paranoja i ostra agresja. Thomas widział już to wszystko na własne oczy, bo miał styczność z Poparzeńcami więcej niż raz. Czerwona Koszula lekko popchnął Thomasa i ruszyli dalej. W czasie gdy szli, chłopak nie umiał przestać myśleć o złowrogiej treści obwieszczenia. Fragment o tym, że Pożoga została stworzona przez człowieka, nie tylko go dręczył, ale też obudził coś w jego mózgu, wspomnienie, którego Thomas nie umiał do końca uchwycić. Chociaż na plakacie nie figurowało to wprost, wiedział, że jest coś jeszcze, i po raz pierwszy od jakiegoś czasu zapragnął móc choć przez chwilę zajrzeć w swoją przeszłość. - To tam.
Głos Czerwonej Koszuli ściągnął go z powrotem do teraźniejszości. Na końcu rzędu domów, zaledwie kilkanaście metrów dalej, czekał mały biały samochód. Thomas desperacko starał się wymyślić sposób na wydostanie się z tej kabały – jeśli wsiądzie do tego auta, być może będzie to koniec wszystkiego. Ale czy mógł ryzykować postrzał? - Wsuniesz się powoli i grzecznie na tylne siedzenie – powiedział Czerwona Koszula. – Mam tam kajdanki i zamierzam patrzeć, jak je sobie nałożysz. Sądzisz, że jesteś w stanie sobie z tym poradzić, nie robiąc niczego głupiego? Thomas nie odpowiedział. Rozpaczliwie liczył, że Minho i pozostali są w pobliżu, że coś planują. Potrzebował kogoś lub czegoś, co odwróci uwagę porywacza. Dotarli do samochodu, a Czerwona Koszula wyciągnął kartę magnetyczną i przycisnął ją do przedniej szyby po stronie pasażera. Zamki kliknęły i otworzył tylne drzwi, przez cały czas mierząc do Thomasa z pistoletu. - Właź. Tylko powoli. Thomas się zawahał, wypatrując na ulicach kogokolwiek, czegokolwiek. Teren wokoło był opustoszały, ale chłopak kątem oka dostrzegł ruch. Frunąca w powietrzu maszyna niemal tak duża jak auto. Okręcił się na pięcie, żeby spojrzeć, a latający glina skręcił gwałtownie w ich ulicę dwa rzędy domów dalej i zaczął zmierzać w ich stronę. W miarę jak się zbliżał, słychać było coraz głośniejsze buczenie. - Powiedziałem, właź – powtórzył Czerwona Koszula. – Kajdanki są w konsoli na środku. - Zbliża się jedna z tych maszyn policyjnych – powiedział Thomas. - Taa, i co z tego? Tylko patroluje, widzi takie rzeczy dzień w dzień. Ludzie, którzy ją kontrolują, są po mojej stronie, nie po twojej. Twój pech, chłopie. Thomas westchnął – warto było przynajmniej spróbować. Gdzie znajdowali się jego przyjaciele? Po raz ostatni omiótł wzrokiem otoczenie, po czym podszedł do otwartych drzwi auta i wsunął się do środka. Akurat w momencie, gdy popatrzył w górę, na Czerwoną Koszulę, powietrze wypełnił odgłos salwy. Potem Czerwona Koszula zatoczył się do tyłu, szarpiąc się i dygocząc. Kule rozdarły mu pierś, wzniecając iskry, gdy trafiły w metalową maskę. Upuścił pistolet, a jego maska spadła, gdy rąbnął o ścianę najbliższego budynku. Oszołomiony Thomas patrzył w zgrozie, jak mężczyzna osuwa się i nieruchomieje. Potem strzały ucichły. Thomas zamarł, zastanawiając się, czy będzie następny. Słyszał jednostajne buczenie maszyny, która zawisła w powietrzu tuż za otwartymi drzwiami auta, i uświadomił sobie, że to ona przeprowadziła atak. Te urządzenia były bezzałogowe, ale dobrze uzbrojone. Z głośnika na dachu maszyny rozległ się znajomy głos. - Wysiądź z samochodu, Thomas. Thomas zadrżał. Rozpoznałby ten głos wszędzie. To był Janson. Szczurowaty.
Thomas nie mógł być bardziej zaskoczony. W pierwszej chwili się zawahał, ale pośpiesznie wysiadł z auta. Latający glina wisiał w powietrzu zaledwie jakieś dwa metry dalej. Na jego boku otworzył się panel, odsłaniając ekran, z którego wpatrywała się w chłopaka twarz Jansona. Zalała go ulga. To był Szczurowaty, ale nie siedział w maszynie - ta wyświetlała tylko jego obraz. Thomas mógł jedynie przypuszczać, że mężczyzna również go widzi. - Co się stało? – spytał, nadal oszołomiony. Spróbował odwrócić wzrok od człowieka leżącego teraz na ziemi. – Jak mnie znaleźliście? Janson miał równie ponurą minę jak zawsze. - Wierz mi, wymagało to naprawdę dużo wysiłku i szczęścia. I wypadałoby podziękować. Właśnie uratowałem cię przed tym łowcą nagród. Thomas się zaśmiał. - I tak to wy im płacicie. Czego chcesz? - Thomas, będę z tobą szczery. Nie przyjechaliśmy po ciebie do Denver tylko dlatego, że odsetek zarażeń jest astronomiczny. Ten sposób skontaktowania się z tobą był najbezpieczniejszy. Błagam cię, abyś wrócił dobrowolnie, żebyśmy mogli dokończyć testy. Thomas miał ochotę zacząć na niego wrzeszczeć. Czemu miałby wracać do DRESZCZu? Ale miał aż zbyt świeżo w pamięci atak na Czerwoną Koszulę – jego ciało leżało zaledwie metr dalej. Musiał to dobrze rozegrać. - Czemu miałbym wracać? Twarz Jansona nie wyrażała niczego. - Użyliśmy zebranych danych, aby wybrać Ostatecznego Kandydata, i jesteś nim ty. Potrzebujemy cię, Thomas. Wszystko zależy od ciebie. W życiu, nawet za milion lat – pomyślał Thomas. Ale powiedzenie tego na głos nie pozwoli się pozbyć Szczurowatego. W zamian przekrzywił głowę, udając, że się zastanawia, po czym powiedział: - Przemyślę to. - Ufam, że tak zrobisz. – Szczurowaty się zawahał. – Czuję się zobligowany do tego, żeby coś ci powiedzieć. Głównie dlatego, że sądzę, iż to wpłynie na twoją decyzję. Sprawi, że uświadomisz sobie, iż musisz zrobić to, o co cie prosimy.
Thomas oparł się o zaokrągloną maskę samochodu – ostatnie przeżycia wyczerpały go zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie. - Co takiego? Twarz Szczurowatego ściągnęła się, przybierając jeszcze bardziej szczurzy wygląd, tak jakby cieszył się, że za chwilę przekaże złe wieści. - Chodzi o twojego przyjaciela, Newta. Obawiam się, że ma olbrzymie kłopoty. - Jakie kłopoty? – spytał Thomas, czując, że żołądek mu się osuwa. - Wiem, że masz pełną świadomość, iż choruje na Pożogę, i że widziałeś już niektóre jej objawy. Thomas kiwnął głową, nagle przypomniawszy sobie o liście, który miał w kieszeni. - Tak. - No cóż, wygląda na to, że choroba postępuje u niego bardzo szybko. Fakt, że jeszcze przed ucieczką dostrzegliście u niego objawy w postaci wybuchów złości i niezdolności do skupienia uwagi oznacza, że już niedługo zacznie się gwałtownie osuwać w szaleństwo. Thomas poczuł, że czyjaś pięść zaciska się na jego sercu. Zaakceptował już fakt, że Newt nie jest odporny, ale sądził, że upłyną tygodnie, może nawet miesiące, zanim zrobi się z nim naprawdę źle. Jednakże to, co mówił Janson, miało sens – stres związany z tym, co się działo, wydawał się szybko pogarszać stan Newta. A oni zostawili go zupełnie samego za miastem. - Bardzo możliwe, że mógłbyś go ocalić – powiedział cicho Janson. - Podoba ci się to? – spytał Thomas. – Bo chwilami mam wrażenie, że świetnie się bawisz. Janson potrząsnął głową. - Wykonuję po prostu swoją pracę, Thomas. Chcę tego leku bardziej niż ktokolwiek inny. Może za wyjątkiem ciebie wcześniej, zanim zabraliśmy ci wspomnienia. - Po prostu odejdź – powiedział Thomas. - Mam nadzieję, że przybędziesz – odparł Janson. – Masz szansę dokonać wielkich rzeczy. Przykro mi za różnice, które nas dzielą. Ale, Thomas, musisz się pośpieszyć. Brakuje czasu. - Przemyślę to. – Thomas zmusił się, by powtórzyć te słowa. Niedobrze mu się robiło, gdy tak uspokajał Szczurowatego obietnicami, ale nie umiał wymyślić lepszego sposobu, żeby zyskać na czasie. Istniała też możliwość, że jeśli nie powstrzyma Jansona, gotów skończyć jak Czerwona Koszula – zastrzelony przez latającego glinę, który nadal unosił się niecałe dwa metry od niego. Janson się uśmiechnął. - To wszystko, o co proszę. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy.
Ekran zgasł, a panel się zamknął; następnie maszyna policyjna wzniosła się w powietrze i odleciała, a jej buczenie stopniowo ścichło. Thomas patrzył za nią, aż skryła się za rogiem. Kiedy zniknęła, jego spojrzenie padło na martwego mężczyznę. Szybko odwrócił wzrok – to była ostatnia rzecz, na jaką chciał patrzeć. - Tam jest! Gwałtownie odwrócił głowę i ujrzał, że chodnikiem biegnie ku niemu Minho, a tuż za nim są Brenda i Jorge. Thomas nigdy jeszcze się tak nie ucieszył na czyjś widok. Minho zatrzymał się jak wryty, gdy zobaczył lezącego bezwładnie na ziemi Czerwoną Koszulę. - Ożesz… A temu co się stało? – Przeniósł wzrok na Thomasa. – A ty? Nic ci nie jest? Ty to zrobiłeś? Thomas poczuł absurdalną chęć wybuchnięcia śmiechem. - No, wyciągnąłem mój karabin maszynowy i rozwaliłem go na kawałeczki. Mina Minho świadczyła, że sarkazm nie przypadł mu do gustu, ale Brenda odezwała się, zanim zdążył się cierpko odgryźć. - Kto go zabił? Thomas wskazał niebo. - Jedna z tych maszyn policyjnych. Przyleciała tu, zastrzeliła go, potem patrzę, a tu nagle na ekranie pojawia się Szczurowaty. Próbował mnie przekonać, że powinienem wrócić do DRESZCZu. - Chłopie – powiedział Minho – nie możesz nawet… - Ciut więcej zaufania! – wrzasnął Thomas. – Nie ma ludzkiej mocy, żebym wrócił, ale może fakt, że tak bardzo mnie potrzebują, może nam w którymś momencie pomóc. Tym, o co powinniśmy się martwić, jest Newt. Janson sądzi, że Pożoga postępuje u Newta dużo szybciej niż zazwyczaj. Musimy pójść i sprawdzić, co się z nim dzieje. - Naprawdę tak powiedział? - Tak. – Thomas pożałował, że rozzłościł się na przyjaciela. – I wierzę mu w tej kwestii. Widziałeś, jak Newt się zachowywał. Minho zagapił się na Thomasa; oczy miał pełne bólu. Thomasa uderzyło, że Minho znał Newta dwa lata dłużej niż on. O tyle więcej czasu, żeby się żżyć. - Lepiej sprawdźmy, co się z nim dzieje – powtórzył Thomas. – Zróbmy cos dla niego. Minho tylko kiwnął głową i odwrócił wzrok. Thomasa kusiło, żeby wyciągnąć z kieszeni list Newta i przeczytać go, tu i teraz, ale obiecał, że poczeka do momentu, gdy będzie pewien, że nadeszła właściwa chwila. - Robi się późno – powiedziała Brenda. – A nie wypuszczają ludzi z miasta ani nie wpuszczają ich po nocy – już i tak wystarczająco trudno jest utrzymać wszystko pod kontrolą w dzień.
Thomas dopiero teraz spostrzegł, że światło zaczyna przygasać, a niebo nad budynkami nabrało pomarańczowego odcienia. Jorge, który aż do tej pory milczał, teraz się odezwał. - To najmniejszy z naszych problemów. W tym miejscu dzieje się coś dziwnego, muchachos. - Co masz na myśli? – spytał Thomas. - Zdaję się, że w ciągu ostatnich trzydziestu minut zniknęli wszyscy ludzie, a tych kliku, których widziałem, nie wyglądało normalnie. - Tamta scena w kawiarni, co by nie mówić, spłoszyła wszystkich – zauważyła Brenda. Jorge wzruszył ramionami. - Nie wiem. To miasto po prostu przyprawia mnie o ciarki, hermana. Tak jakby było żywe i tylko czekało, żeby nam zafundować coś naprawdę paskudnego. Wzdłuż kręgosłupa Thomasa popełzł dziwny niepokój i chłopak wrócił do kwestii Newta. - Czy możemy się wydostać na zewnątrz, jeśli się pośpieszymy? Albo wywalczyć sobie drogę? - Możemy próbować – odparła Brenda. – Ale lepiej licz, że uda nam się znaleźć taksówkę – jesteśmy po drugiej stronie miasta w stosunku do miejsca, gdzie dostaliśmy się do środka. - Spróbujmy – zaproponował Thomas. Ruszyli w dół ulicy, ale mina Minho nie wróżyła niczego dobrego. Thomas miał szczerą nadzieję, że nie oznacza o, że szykują się duże kłopoty.
Szli na piechotę przez ponad godzinę i przez ten czas nie ujrzeli ani jednego samochodu, a co dopiero taksówki. Natrafili na zaledwie kilkoro pojedynczych przechodniów, a maszyny policyjne co jakiś czas przelatywały obok ze swym budzącym ciarki buczeniem. Co kilka minut słyszeli w oddali odgłosy, które sprawiały, że do Thomasa wracały wspomnienia z Pogorzeliska – ktoś rozmawiający zbyt głośno, wrzask, dziwny śmiech. W miarę jak światło dnia gasło i zapadała ciemność, czuł się coraz bardziej nieswojo. W końcu Brenda zatrzymała się i odwróciła do pozostałych. - Będziemy musieli poczekać do jutra – oznajmiła. – Nie znajdziemy dzisiaj transportu, a jesteśmy za daleko, żeby tam dojść na piechotę. Musimy się przespać, żeby rano mieć siłę. Thomas z wielką niechęcią musiał przyznać, że miała rację. - Musi być jakaś droga umożliwiająca wydostanie się stąd – zaprotestował Minho. Jorge ścisnął jego ramię. - Bez sensu, hermano. Lotnisko jest co najmniej szesnaście kilometrów stąd. A sądząc po tym, jak to miasto wygląda, po drodze zostalibyśmy obrabowani, zastrzeleni lub pobici ze skutkiem śmiertelnym. Brenda ma rację – lepiej odpocząć i ruszyć mu z pomocą jutro. Thomas widział, że Minho chciałby jak zwykle grać rolę dyżurnego buntownika, ale poddał się bez kłótni. To, co mówił Jorge, brzmiało zbyt rozsądnie. Znajdowali się w olbrzymim, zupełnie obcym mieście i była noc. - Czy jesteśmy blisko naszego motelu? – spytał Thomas. Powiedział sobie, że Newt może przetrwać samotnie jeszcze jedną noc. Jorge wskazał w lewo. - Tylko kilka przecznic. Ruszyli w tamtym kierunku. Już tylko jedna przecznica dzieliła ich od celu, gdy Jorge zatrzymał się gwałtownie, unosząc dłoń w powietrze, a palec drugiej przykładając do ust. Thomas zatrzymał się w pół kroku; w jego nerwach zamrowił przestrach. - Co jest? – wyszeptał Minho. Jorge obrócił się powoli dookoła własnej osi, omiatając wzrokiem obszar wokół nich, i Thomas zrobił to samo, zastanawiając się, co nagle sprawiło, że starszy towarzysz stał się tak niespokojny. Zapadły już całkowite ciemności, a nieliczne latarnie, jakie mijali, ledwo
rozpraszały mrok. Widziany przez Thomasa świat wyglądał jak utkany z cieni, a chłopak wyobrażał sobie, że za każdym z nich kryją się okropne rzeczy. - Co jest? – szepnął ponownie Minho. - Wciąż mam wrażenie, że coś słyszę tuż za nami – odparł Jorge. – Szepty. Czy ktoś jeszcze… - Tam! – krzyknęła Brenda, a jej głos zabrzmiał w ciszy jak trzask grzmotu. – Widzieliście to? – Wskazywała w lewo. Thomas wysilił wzrok, ale nic nie zobaczył. Na tyle, na ile mógł poznać, ulice były puste. - Ktoś właśnie wychodził zza tamtego budynku, a potem odskoczył w tył. Przysięgam, że to widziałam. - Hej! – wrzasnął Minho. – Kto tam jest? - Zwariowałeś? – szepnął Thomas. – Wejdźmy do motelu! - Wylaksuj, chłopie. Gdyby chcieli do nas strzelać czy coś, nie sądzisz, że do tej pory już by to zrobili? Thomas tylko westchnął z frustracji. Zupełnie nie podobało mu się to wszystko. - Powinienem był coś powiedzieć, kiedy po raz pierwszy to usłyszałem – stwierdził Jorge. - Może to nic takiego – odparła Brenda. – A jeśli faktycznie coś jest na rzeczy, to sterczenie tutaj w niczym nam nie pomoże. Po prostu wynośmy się stąd. - Hej! – wrzasnął ponownie Minho, sprawiając, że Thomas podskoczył. – Hej, ty! Kto tam jest? Thomas pchnął go w ramię. - Poważnie, weź przestań! Przyjaciel go zignorował. - Wyjdź i pokaż się! Ktokolwiek tam był, nie odpowiedział. Minho zrobił ruch, jakby chciał przejść przez ulicę i sprawdzić, ale Thomas złapał go za rękę. - Nie ma mowy. Najgorszy pomysł w historii. Jest ciemno, to może być pułapka, to może być sto okropnych rzeczy. Złapmy po prostu trochę snu, a jutro będziemy bardziej uważać. Minho w zasadzie nie próbował się kłócić. - W porządku. Bądź mięczakiem. Ale ja dziś śpię na jednym z łóżek. Potem poszli na górę, do swojego pokoju. Upłynęły wieki, nim Thomasowi udało się zasnąć, bo w głowie kręciło mu się od niezliczonych domysłów, kto może ich śledzić. Jednakże gdziekolwiek wędrowały jego myśli, zawsze powracały do Teresy i pozostałych.
Gdzie oni byli? Czy to mogła być Teresa tam na ulicy, szpiegująca ich? A może raczej Gally i Prawa Ręka? Thomas był też wściekły, że nie mieli innego wyboru, jak tylko przeczekać noc i dopiero nazajutrz sprawdzić, co z Newtem. Co jeśli coś się z nim stało? W końcu jego umysł zwolnił, pytania odpłynęły i zapadł w sen.
Nazajutrz rano Thomas był zaskoczony tym, jak wypoczęty się czuje. Wiercił się i przewracał całą noc, jak się zdawało, ale w którymś momencie musiał złapać trochę głębokiego i regenerującego snu. Po długim, gorącym prysznicu oraz śniadaniu kupionym w automacie był gotów zmierzyć się z kolejnym dniem On i pozostali opuścili motel około ósmej rano, zastanawiając się, co zastaną w mieście, gdy wybiorą się sprawdzić, co z Newtem. Tu i ówdzie widzieli nielicznych ludzi, ale o wiele mniej niż w czasie godzin wytężonego ruchu poprzedniego dnia. A Thomas nie zauważył żadnych dziwnych odgłosów, takich jak te, które słyszeli poprzedniej nocy w czasie długiej wędrówki piechotą. - Coś się szykuje, mówię wam – oświadczył Jorge, gdy zmierzali w dół ulicy w poszukiwaniu taksówki. – Więcej ludzi powinno być na chodzie. Thomas przyjrzał się nielicznym przechodniom naokoło. Nikt z nich nie chciał mu patrzeć w oczy – wszyscy spuszczali nisko głowy, często jedną ręką przytrzymując maski chirurgiczne przy twarzy, jakby bali się, że nagły podmuch wiatru może je zdmuchnąć. I szli śpiesznym, gorączkowym krokiem, niemalże uskakując na bok, kiedy inna osoba znalazła się zbyt blisko. Zauważył kobietę studiującą obwieszczenie o Pożodze, takie samo jak to, które Thomas czytał poprzedniego dnia, gdy eskortował go Czerwona Koszula. Znów przyszło mu na myśl to wspomnienie, którego nie potrafił uchwycić – jeszcze trochę i doprowadzi go ono do szału. - Pośpieszmy się i jedźmy na to pikolone lotnisko – wymamrotał Minho. – To miejsce przyprawia mnie o ciarki. - Przypuszczalnie powinniśmy iść w tamtą stronę – powiedziała Brenda, wskazując ręką. – Wokół tamtych biurowców muszą stać taksówki. Przeszli przez ulicę i podążali wzdłuż innej, węższej, przy której po jednej stronie znajdowała się przestrzeń wyglądająca na pustą działkę budowlaną, po drugiej zaś – stary, rozpadający się budynek. Minho oparł się o Thomasa i powiedział półszeptem: - Chłopie, ale mam teraz zamęt we łbie. Boję się tego, co odkryjemy u Newta. Thomas też się bał, ale nie przyznał się do tego. - Nie martw się. Jestem pewien, że póki co wszystko u niego gra. - Ogay. A lek na Pożogę lada chwila wyfrunie z twojego tyłka.
- Kto wie, może i tak. Ale jest ryzyko, że będzie dziwnie pachniał. – Jego przyjaciel wyraźnie nie uważał, żeby to było śmieszne. – Słuchaj, nic nie możemy zrobić, póki tam nie dotrzemy i nie zobaczymy się z nim. – Thomas był zły na siebie, że to, co mówi, wydaje się tak nieczułe, ale było już i tak wystarczająco źle – nie mogli zakładać najgorszego. - Dzięki za podniesienie na duchu. Na pustej działce po ich prawej stronie znajdowały się rozwalone pozostałości starego budynku z cegły; każdy jej centymetr kwadratowy porastały chwasty. Pośrodku wznosił się duży fragment ściany, a gdy przechodzili obok, Thomas dostrzegł jakiś ruch po jej drugiej stronie. Zatrzymał się i instynktownie wyciągnął rękę, aby zatrzymać również Minho. Syknięciem nakazał koledze milczeć, zanim ten zdążył zapytać, co się dzieje. Brenda i Jorge zauważyli to, co on, i zamarli. Thomas wskazał ręką to, co zobaczył, po czym spróbował przyjrzeć się dokładniej. Mężczyzna bez koszuli kucał plecami do nich, nachylony nad czymś, grzebiąc oburącz w błocie, jakby coś tam zgubił i próbował odnaleźć. Zadrapania dziwnego kształtu pokrywały jego ramiona, a plecy w połowie wysokości kręgosłupa przecinał długi strup. Ruchy mężczyzny były gwałtowne i… desperackie, jak pomyślał Thomas. Jego łokcie stale odskakiwały do tyłu, jakby odrywał fragmenty od czegoś leżącego na ziemi. Wysokie chwasty uniemożliwiały Thomasowi zobaczenie, co konkretnie było obiektem zaciekłych wysiłków tamtego. Brenda szepnęła zza pleców chłopaka: - Nie zatrzymujmy się. - Ten gość jest chory – odszepnął Minho. – Jakim cudem łazi sobie ot tak? Thomas nie miał zielonego pojęcia. - Po prostu idźmy. Grupa podjęła marsz, ale Thomas nie mógł oderwać oczu od budzącej lęk sceny. Co właściwie robił ten gość? Kiedy dotarli do końca przecznicy, Thomas zatrzymał się, podobnie jak pozostali. To samo pytanie ewidentnie dręczyło ich w równym stopniu co jego – wszyscy chcieli jeszcze po raz ostatni rzucić okiem. Mężczyzna bez ostrzeżenia podskoczył i odwrócił się w ich stronę; krew pokrywała jego usta i nos. Thomas wzdrygnął się zatoczył do tyłu, na Minho. Mężczyzna odsłonił zęby w paskudnym uśmiechu, po czym podniósł zakrwawione ręce, jakby się nimi chwaląc. Thomas miał już wrzasnąć na niego, kiedy facet z powrotem zgiął się wpół i powrócił do swojego zajęcia. Szczęśliwie nie potrafili dostrzec, na czym konkretnie to zajęcie polegało. - Teraz jest dobry moment, żeby się stąd wynieść – powiedziała Brenda. Wzdłuż pleców i ramion Thomasa pełzły lodowate ciarki – nie mógłby się z nią bardziej zgadzać. Wszyscy odwrócili się i pobiegli, i minęli dwie przecznice, zanim ponownie zwolnili kroku.
Upłynęło kolejne pół godziny, zanim znaleźli taksówkę, ale w końcu byli już w drodze na lotnisko. Thomas chciał porozmawiać o tym, co zobaczyli na pustej działce, ale nie umiał tego ująć w słowa. Ten widok wstrząsnął nim do szpiku kości. Minho był pierwszym, który powiedział coś na ten temat. - Ten gość jadł jakiegoś człowieka. Ja to po prostu wiem. - Może… - zaczęła Brenda. – Może to był po prostu bezpański pies. – Jej ton kazał Thomasowi sądzić, że dziewczyna nie wierzyła w to nawet przez sekundę. – Nie żeby to było w porządku. Minho prychnął. - Dam głowę, że to nie było coś, co powinno się widzieć w czasie miłego, spokojnego spaceru przez objęte kwarantanną miasto w środku dnia. Wierzę Gally’emu. Sądzę, że to miejsce roi się od Poparzeńców i wkrótce wszyscy w mieście zaczną się nawzajem zżerać. Nikt nie odpowiedział. Przez resztę drogi na lotnisko milczeli. Przejście przez posterunek straży i wydostanie się z powrotem poza masywne mury otaczające miasto nie zajęło długo. Obsada posterunku wydawała się wręcz uradowana faktem, że wyjeżdżają. Górolot stał tam, gdzie go pozostawili, czekając niczym porzucony pancerz gigantycznego owada na gorącym, parującym betonie. Wokoło nic się nie poruszało. - Pośpiesz się i otwórz – powiedział Minho. Jorge, jak się zdawało, nie przejął się szorstkim poleceniem; wyciągnął z kieszeni małego pilota i wcisnął kilka guzików. Rampa luku załadunkowego opuściła się stopniowo z piskiem zawiasów, aż jej krawędź z przeciągłym zgrzytem oparła się o ziemię. Thomas miał nadzieję, że zobaczy, jak po rampie zbiega Newt z szerokim uśmiechem na twarzy, szczęśliwy, że ich widzi. Ale nic się nie poruszyło ani na zewnątrz, ani w środku, i serce w nim zamarło. Minho ewidentnie czuł się tak samo. - Coś jest nie tak. – Sprintem rzucił się naprzód i wbiegł po rampie, zanim Thomas miał szansę zareagować. - Lepiej tam wejdźmy – powiedziała Brenda. – Co jeśli Newt stał się niebezpieczny? Thomas nienawidził wydźwięku tego pytania, ale wiedział, że dziewczyna ma rację. Nie odpowiadając pognał za Minho, by znaleźć się w mrocznym i dusznym wnętrzu górolotu. W którymś momencie wszystkie układy maszyny zostały wyłączone; żadnej klimatyzacji, żadnych świateł, nic. Jorge wbiegł na pokład tuż za Thomasem. - Pozwól, włączę zasilanie, inaczej wszyscy będziemy się pocić, aż zostanie z nas tylko kupa kości obciągniętych skórą. – Ruszył w kierunku kokpitu.
Brenda stanęła obok Thomasa i oboje wpatrywali się w mrok skrywający wnętrze; jedynym źródłem światła było kilka rozmieszczonych tu i ówdzie okrągłych okienek. Słyszeli, jak gdzieś w głębi statku Minho woła Newta po imieniu, ale zarażony chłopak nie odpowiadał. Thomas miał wrażenie, że w jego wnętrznościach otwiera się jama, rosnąć i wysysając z niego całą nadzieję. - Pójdę w lewo – powiedział, wskazując korytarzyk prowadzący do przestrzeni pasażerskiej. – Idź może za Jorge i poszukaj tam na górze. Nie jest dobrze; Newt przyszedłby nas powitać, gdyby wszystko było w porządku. - Nie wspominając już o tym, że włączone byłoby światła i klima. – Dziewczyna posłała Thomasowi ponure spojrzenie, po czym się oddaliła. Thomas przeszedł korytarzykiem do głównego pomieszczenia. Minho siedział na jednej z kanap, wpatrując się w kawałek papieru, z twarzą bardziej skamieniałą niż kiedykolwiek. Dręczące Thomasa poczucie pustki jeszcze się nasiliło, a jego ostatnia iskierka nadziei zgasła. - Hej – powiedział. – Co jest? Minho nie odpowiedział. Po prostu dalej wpatrywał się w karteczkę. - Co się stało? Minho zerknął w górę, na niego. - Chodź i sam zobacz. – Jedną ręką podniósł kartkę, a równocześnie osunął się do tyłu na kanapie, wyraźnie o włos od wybuchnięcia płaczem. – Przepadł. Thomas podszedł i wziął kartkę od kolegi, po czym odwrócił ją. Nabazgrana czarnym flamastrem wiadomość brzmiała:
Jakoś dostali się do środka. Zabierają mnie tak, gdzie żyją inni Poparzeńcy. To najlepsze wyjście. Dzięki, że byliście moimi przyjaciółmi. Żegnajcie.
- Newt – wyszeptał Thomas. Imię przyjaciela zawisło w powietrzu niczym wyrok śmierci.
Wkrótce wszyscy siedzieli razem. Celem było zastanowienie się na głos, co dalej, ale prawda była taka, że nie mieli nic do powiedzenia. Ich czteroosobowa grupa po prostu wpatrywała się w podłogę, nic nie mówiąc. Z jakiegoś powodu Thomas nie mógł wyrzucić z pamięci Jansona. Czy powrót naprawdę mógł umożliwić uratowanie Newta? Każda jego cząstka buntowała się przeciwko samej wizji trafienia znowu w łapy DRESZCZu, ale gdyby jednak wrócił i mógł dokończyć testy… Minho przerwał posępne milczenie. - Chcę, żebyście mnie posłuchali wszyscy troje. – Poświecił chwilę, żeby popatrzeć na każde z nich, po czym ciągnął: - Odkąd uciekliśmy DRESZCZowi, zasadniczo robiłem wszystko, co wyście uznali, że powinniśmy zrobić. I nie narzekałem. Za bardzo. – Posłał Thomasowi cierpki uśmiech. – Ale tu i teraz podjąłem decyzję, a wy zrobicie to, co ja powiem. A jeśli ktokolwiek będzie przeciw, do diabła z nim. Thomas wiedział, czego chce przyjaciel, i cieszył się z tego. - Wiem, że w planach mamy większe cele – kontynuował Minho. – Musimy nawiązać kontakt z Prawą Ręką, wykombinować, co zrobić z DRESZCZem – całe to pikolone ratowanie świata. Ale najpierw znajdziemy Newta. To nie polega dyskusji. Nasza czwórka – wszyscy razem – polecimy tam, dokąd trzeba, i wydostaniem stamtąd Newta. - Nazywają to Enklawą Poparzeńców – powiedziała Brenda. Thomas odwrócił się do niej i zobaczył, że wpatrywała się w przestrzeń. – To musi być to miejsce, o którym pisał. Kilku tych gości w czerwonych koszulach przypuszczalnie włamało się do górolotu, znaleźli Newta i zobaczyli, że jest zarażony. Pozwolili mu zostawić dla nas kartkę. Nie mam wątpliwości, że to właśnie się stało. - Brzmi dumnie – powiedział Minho. – Byłaś tam? - Nie. Każde duże miasto ma swoją Enklawę Poparzeńców – miejsce, dokąd wysyłają zarażonych i próbują uczynić ich życie znośnym do czasu, aż przekroczą Granicę. Nie wiem, co wtedy z nimi robią, ale nie jest to przyjemne miejsce, niezależnie od tego, kim jesteś, więc mogę to sobie tylko wyobrażać. Wszystkiego pilnują tam Odporni i słono im się za to płaci, bo nikt nieodporny nie odważyłby się ryzykować zarażenia Pożogą. Jeśli chcecie się tam wybrać, powinniśmy się nad tym najpierw długo i solidnie zastanowić. Nie mamy już ani odrobiny amunicji, więc będziemy nieuzbrojeni. Mimo złowróżbnego opisu, Minho miał w oczach błysk nadziei. - Już się długo i solidnie zastanowiłem. Wiesz, gdzie znajduje się najbliższa z tych enklaw?
- Tak – odparł Jorge. – Minęliśmy ją, lecąc tutaj. Leży po przeciwnej stronie tej doliny, u stóp gór, na zachód stąd. Minho klasnął w ręce. - Więc tam się skierujemy. Jorge, wznieś tę kupę klumpu w powietrze. Thomas spodziewał się przynajmniej krótkiej scysji czy oporu. Ale nic takiego nie nastąpiło. - Nie mam nic przeciwko małej przygodzie, muchacho – stwierdził Jorge, wstając. – Będziemy tam za dwadzieścia minut. Jorge dotrzymał słowa, gdy chodzi o czas. Wylądował górolotem na polanie ciągnącej się wzdłuż początków lasu, który pokrywał zaskakująco zielone zbocze góry. Mniej więcej połowa drzew była martwa, ale druga połowa wyglądała tak, jakby właśnie zaczynały odżywać po latach straszliwych upałów. Thomas czuł smutek na myśl o tym, że świat przypuszczalnie wróci do normy po rozbłyskach słonecznych, ale wtedy będzie już światem bezludnym. Zszedł z rampy załadunkowej i uważnie się przyjrzał ścianie otaczające to, co musiało być Enklawą Poparzeńców, leżącą zaledwie paręset metrów dalej. Ściana zbita była z grubych desek. Najbliższa brama właśnie zaczynała się otwierać i wyłoniło się z niej dwóch ludzi. Obaj trzymali olbrzymie elektromiotacze. Wyglądali na umęczonych, ale ze znużeniem stanęli w pozycji obronnej i wycelowali broń – ewidentnie musieli usłyszeć lub zobaczyć lądowanie górolotu. - Niezbyt dobry początek – stwierdził Jorge. Jeden ze strażników coś krzyknął, ale Thomas nie usłyszał, co. - Po prostu podejdźmy tam, pogadajmy z nimi. Muszą być odporni, skoro mają elektromiotacze. - Chyba że Poparzeńcy przejęli kontrolę – stwierdził Minho, ale potem spojrzał na Thomasa z dziwnym uśmieszkiem. – tak czy owak, wchodzimy tam i nie wychodzimy bez Newta. Trzymając wysoko głowy, ich grupka powoli podeszła do bramy, uważając, żeby nie zrobić nic, co wywołałoby alarm. Ostatnim, na co Thomas miał ochotę, to znowu oberwać granatem z elektromiotacza. Gdy się zbliżyli, zobaczył, że dwaj strażnicy z bliska wyglądają gorzej. Byli okropnie brudni, spoceni i pokryci siniakami i zadrapaniami. Zatrzymali się przy bramie, a jeden ze strażników wystąpił naprzód. - Kim wy do diabła jesteście? – spytał. Miał czarne włosy oraz wąsy i był wyższy od swego towarzysza o dobre kilkanaście centymetrów. – Niezbyt przypominacie tych jajogłowych, co tu czasem przyjeżdżają. Jorge zajął się prowadzeniem rozmowy, tak jak wtedy na lotnisku, po tym jak przylecieli do Denver.
- Nie miałbyś jak się dowiedzieć, że przylecimy, muchacho. Jesteśmy z DRESZCZu, a jeden z naszych ludzi został przez pomyłkę złapany i zamknięty tutaj. Przylecieliśmy, żeby go zabrać. Thomas poczuł zaskoczenie. To, co powiedział Jorge, zasadniczo było prawdą, jeśli się zastanowić. Strażnik nie wydawał się szczególnie zachwycony. - Myślicie, że coś mnie obchodzą wasze wypasione fuchy w DRESZCZu albo wy sami? Nie jesteście pierwszymi ważniakami, jacy się tu zjawiają i zachowują tak, jakby to miejsce należało do was. Chcecie wejść i zakumulować się z Poparzeńcami? A proszę was bardzo. Zwłaszcza po tym, co tu się ostatnio działo. – Odsunął się na bok i zamaszyście skinął ręką w zapraszającym geście. – Bawcie się dobrze w Enklawie Poparzeńców. Nie przyjmujemy reklamacji i nie wypłacamy odszkodowań, jeśli stracicie rękę albo gałkę oczną. Thomas niemal wyczuwał węchem tężejące w powietrzu napięcie i bał się, że Minho rzuci jaką ciętą odzywkę, która do reszty wytrąci tych ludzi z równowagi, więc odezwał się szybko. - Co macie na myśli mówiąc „to, co tu się ostatnio działo”? Co się dzieje? Typ wzruszył ramionami. - To po prostu nie jest zbyt wesołe miejsce, ot i wszystko, co musicie wiedzieć. – Nie uznał za stosowane dodać nic więcej. Thomasowi już i tak nie podobało się, w jakim kierunku idą sprawy. - No cóż… wiecie może, czy w ciągu ostatniego dnia czy dwóch przywieziono tu jakichś nowych – użycie słowa Poparzeńcy nie wydało mu się właściwe – ludzi? Macie tu jakiś rejestr? Drugi strażnik – niski i krępy, z ogoloną głową – odchrząknął, po czym splunął. - Kogo szukacie? To on czy ona? - On – odparł Thomas. – Nazywa się Newt. Trochę wyższy niż ja, jasne włosy, dosyć długie. Kuleje. Typ splunął ponownie. - Może i coś wiem. Ale wiedzieć a powiedzieć to dwie różne rzeczy. Wy, dzieciaki, wyglądacie, jakbyście mieli mnóstwo forsy. Chcecie się podzielić? Thomas, pozwalając sobie na odrobinę nadziei, obejrzał się do tyłu na Jorge, którego twarz stężała w grymasie złości. Minho przemówił, zanim Jorge zdążył się odezwać. - Mamy pieniądze, smrodasie. Teraz powiedz nam, gdzie jest nasz przyjaciel. Strażnik wycelował w nich lufę elektromiotacza nieco bardziej agresywnym gestem. - Pokażcie mi wasze karty płatnicze, inaczej nie mamy o czym gadać. Chcę przynajmniej tysiąc.
- On ma wszystko – odparł Minho, wskazując kciukiem Jorge, podczas gdy jego oczy mierzyły strażnika wściekłym wzorkiem. – Chciwy krótasie. Jorge wyciągnął kartę i pomachał nią w powietrzu. - Będziecie mnie musieli zastrzelić, żeby ją zabrać, a dobrze wiecie, że bez moich odcisków palców na nic się wam nie przyda. Dostaniesz swoje pieniądze, hermano. Teraz pokaż nam drogę. - W porządku – odparł mężczyzna. – Chodźcie ze mną. I pamiętajcie, jeśli jakakolwiek część waszego ciała ulegnie oddzieleniu wskutek niefortunnego spotkania z Poparzeńcem, dobrze wam radzę zostawić tę część ciała na ziemi i zwiewać w te pędy. Oczywiście, chyba że będzie to noga. Odwrócił się na pięcie i przeszedł przez otwartą bramę.
Enklawa Poparzeńców była okropnym, potwornie brudnym miejscem. Niski strażnik okazał się bardzo gadatliwy i w czasie, gdy wędrowali przez chaos panujący w tym przerażającym dominium, przekazał im więcej informacji, niż Thomas kiedykolwiek chciałby usłyszeć. Opisał wioskę dla zarażonych jako olbrzymią całość złożoną z koncentrycznych kręgów, przy czym wszystkie obszary wspólnego użytku – kafeteria, izba chorych, centra rekreacji – ulokowane były pośrodku, a naokoło rozciągały się kolejne rzędy byle jak zbudowanych kwater mieszkalnych. Enklawy miały w założeniu być miłosiernym rozwiązaniem – schronieniem, gdzie zarażeni mogli przebywać dopóty, dopóki szaleństwo nie ogarnęło ich bez reszty. Później wywożeni byli w odległe miejsca, które zostały opuszczone wtedy, gdy rozbłyski słoneczne były najbardziej intensywne. Ci, którzy wybudowali enklawy, chcieli dać zarażonym jeszcze jedną, ostatnią szansę na godne życie przed końcem. Osiedla takie wyrosły w pobliżu większości miast, jakie pozostały na świecie. Jednakże szlachetna w zamierzeniu idea przyniosła fatalne skutki. Zapełnienie terenu ludźmi, którzy nie mieli żadnej nadziei i wiedzieli, że wkrótce osuną się w zgniłą, straszliwą spiralę szaleństwa, doprowadziło do powstania być może najbardziej ohydnych stref anarchii w historii ludzkości. Ponieważ ich mieszkańcy dobrze wiedzieli, że nie grozi im żadna prawdziwa kara ani konsekwencje gorsze niż to, co i tak ich czeka, statystyki przestępstw rosły w postępie wykładniczym. Tak oto enklawy stały się siedliskami rozpusty. Podczas gdy ich grupka mijała dom za domem – były to zaledwie rozpadające się budy – do Thomasa dotarło, jak okropne musi być zamieszkiwanie w takim miejscu. Większość okien w budynkach, obok których przechodzili, była rozbita, a ich przewodnik wyjaśnił, że gigantycznym błędem było pozwolenie, aby w tych osadach w ogóle pojawiło się szkło. Stało się ono głównym źródłem broni. Ulice pełne były śmieci, a choć nie spostrzegł jeszcze żadnych ludzi, Thomas czuł, że on i jego przyjaciel są obserwowani z cienia. Usłyszał, jak ktoś w oddali wykrzykuje kilka przekleństw; potem z innego kierunku dobiegł wrzask, który zestresował Thomasa jeszcze bardziej. - Czemu po prostu nie zamkną tego miejsca? – zapytał; był pierwszą osobą z ich grupki, jaka się odezwała. – To znaczy, skoro zrobiło się tu tak paskudnie. - Paskudnie? – spytał strażnik. – Dzieciaku, paskudnie to pojęcie względne. Jest, jak jest. Co innego zrobisz z tymi wszystkim ludźmi? Nie możesz ich zostawić, żeby cisnęli się razem ze zdrowymi za murami miasta. Nie możesz ich po prostu wysadzić w miejscu pełnym Poparzeńców, którzy dawno przekroczyli Granicę, i pozwolić, żeby zostali tam zeżarci żywcem. A żaden rząd nie stał się jeszcze na tyle zdesperowany, żeby zacząć zabijać ludzi,
gdy tylko złapią Pożogę. Zostaje to. I jest to sposób dla nas, Odpornych, na zarobienie niezłej kasy, bo nikt inny nigdy nie zechce tu pracować. Jego słowa pozostawiły Thomasa z ciężką dawką melancholii. Świat był w fatalnym stanie. Może decyzja, żeby nie pomóc DRESZCZowi dokończyć testów, istotnie była samolubstwem. Brenda się odezwała – odkąd wkroczyli do osady, twarz miała skrzywioną w grymasie obrzydzenia. - Czemu po prostu nie powie pan wprost, jak się sprawy mają – pozwalacie zarażonym łazić po tym przeklętym miejscu, aż ich stan pogorszy się do tego stopnia, że sumienie pozwoli wam się ich w końcu pozbyć. - To niezłe podsumowanie sprawy – odparł rzeczowo strażnik. Thomas właściwie nie potrafił go znielubić – przede wszystkim było mu tego człowieka żal. Szli dalej, mijając rząd za rzędem domostw, z których wszystkie były zdewastowane, rozpadające się i brudne. - Gdzie są wszyscy? – spytał Thomas. – Sądziłem, że to miejsce będzie zapełnione aż po brzegi. I co miał pan na myśli wcześniej, mówiąc, że coś się stało? Tym razem odpowiedział typ z wąsami, i miło było usłyszeć dla odmiany inny głos. - Niektórzy – szczęściarze – siedzą w domach naćpani po uszy Nirwaną. Ale większość przebywa teraz w Strefie Centralnej, jedząc, zabawiając się albo coś knując. Przysyłają nam zbyt wielu, i to szybciej, niż jesteśmy w stanie się ich pozbywać. Gdy dodać do tego jeszcze fakt, że na każdym kroku tracimy odpornych, którzy znikają na prawo i lewo, cholera wie dokąd, nic dziwnego, że prędzej czy później musiało się tu zagotować. Powiedzmy po prostu, że dziś rano temperatura osiągnęła w końcu punkt wrzenia. - Odporni znikają na prawo i lewo? – powtórzył Thomas. Wyglądało na to, że DRESZCZ wykorzystuje wszystkie możliwe zasoby, aby móc dalej prowadzić Próby. Nawet jeśli wiązało się to z niebezpiecznymi konsekwencjami. - Taa, prawie połowa naszych pracowników zniknęła w ciągu ostatnich paru miesięcy. Bez śladu, bez wyjaśnień. Co tylko sprawia, że moja praca staje się tysiąc razy trudniejsza. Thomas jęknął. - Po prostu trzymajcie nas z dala od tłumów i pozwólcie zaczekać w jakimś bezpiecznym miejscu do czasu, aż znajdziecie Newta. - To brzmi lepiej – dodał Minho. Strażnik tylko wzruszył ramionami. - Dobra. Pod warunkiem, że dostanę moją forsę.
Strażnicy zatrzymali się w końcu dwa kręgi od Strefy Centralnej i kazali grupie czekać. Thomas i pozostali skulili się w cieniu za jedną z bud. Kakofonia narastała z każdą
minutą i teraz, tak blisko miejsca, gdzie przebywała większość populacji Enklawy, brzmiało to tak, jakby tuż za rogiem odbywała się gigantyczna awantura. Thomas nienawidził każdej sekundy, gdy tak siedział, czekając, słuchając tych okropnych hałasów, zastanawiając się bezustannie, czy strażnik w ogóle wróci, a co dopiero prowadząc Newta. Jakieś dziesięć minut po odejściu mężczyzny z budy po drugiej stronie wąskiego przejścia wyszło dwoje ludzi. Puls Thomasa przyśpieszył i chłopak omal nie zerwał się, żeby uciec, nim dotarło do niego, że ludzie ci nie wyglądają ani trochę groźnie. Była to para, trzymająca się za ręce, a choć byli brudni i mieli na sobie wymięte, zniszczone ubrania, wydawali się całkiem zdrowi na umyśle. Podeszli do grupki i zatrzymali się przed nimi. - Kiedy się tu zjawiliście? – spytała kobieta. Thomas zająknął się, szukając słów, ale Brenda odpowiedziała: - Przybyliśmy z ostatnią grupą. Właśnie szukamy przyjaciela, który był z nami. Nazywa się Newt – jasne włosy, kuleje. Widzieliście go może? Mężczyzna zareagował tak, jakby usłyszał najgłupsze pytanie w sowim życiu. - Tu jest mnóstwo ludzi z jasnymi włosami – skąd mamy niby wiedzieć, kto jest kto? I co to w ogóle za imię, Newt? Minho otwarł usta, żeby odpowiedzieć, ale zgiełk dochodzący z centrum osady przybrał na sile i wszyscy odwrócili się w tamtą stronę. Para miejscowych spojrzała na siebie z niepokojem. Potem bez słowa czmychnęli z powrotem do swojego domostwa. Zamknęli drzwi i Thomas usłyszał szczęknięcie zamka. Kilka sekund później w ich oknie pojawiła się drewniana decha i zasłoniła je, na ziemię na zewnątrz spadł mały odłamek szkła. - Sprawiają wrażenie równie uszczęśliwionych pobytem tutaj jak my – stwierdził Thomas. Jorge wydał nieokreślony pomruk. - Bardzo życzliwi. Chyba tu wrócę, żeby ich odwiedzić. - To oczywiste, że nie przebywają tu długo – powiedziała Brenda. – Nie mogę sobie wyobrazić, co to musi być za uczucie. Odkryć, że jest się zarażonym, zostać wysłanym między Poparzeńców, widzieć na własne oczy, czym niedługo się staniesz. Thomas tylko pokręcił głową. To byłaby męka w najczystszej postaci. - Gdzie są ci strażnicy? – spytał Minho z wyraźnym zniecierpliwieniem. – Jak długo może zająć znalezienie kogoś i powiedzenie mu, że są tutaj jego przyjaciele? Dziesięć minut później dwaj strażnicy ponownie wyłonili się zza rogu. Thomas i jego przyjaciele zerwali się na równe nogi. - Coście odkryli? – spytał jednym tchem Minho.
Niski strażnik wydawał się roztrzęsiony, z rozbieganymi oczami, a jego wcześniejsza bezczelność gdzieś się ulotniła. Thomas zaczął się zastanawiać, czy wyprawa do Strefy Centralnej zawsze ma na człowieka taki wpływ. Jego towarzysz odpowiedział: - Musieliśmy się trochę rozpytać, ale zdaje mi się, żeśmy odnaleźli waszego kumpla. Wygląda dokładnie tak, jak opisaliście, i odwrócił się do nas, kiedyśmy go zawołali po imieniu. Ale… - Strażnicy wymienili zakłopotane spojrzenia. - Ale co? – naciskał Minho. - Powiedział – bardzo wyraźnie, dodam – że macie się stąd wynosić.
Słowa te boleśnie ugodziły Thomasa, który mógł sobie tylko wyobrażać, co czuje Minho. - Pokażcie nam, gdzie on jest – zażądał zwięźle jego przyjaciel. Strażnik podniósł ręce. - Nie słyszałeś, co powiedziałem? - Nie wykonaliście jeszcze zadania – naciskał Thomas. W stu procentach zgadzał się Minho. Nieważne, co powiedział Newt – skoro znaleźli się tak blisko, muszą się z nim rozmówić. Niższy strażnik stanowczo potrząsnął głową. - Nie ma mowy. Prosiliście, żebyśmy znaleźli waszego przyjaciela, i zrobiliśmy to. Dajcie nam naszą forsę. - A spotkaliśmy się z nim? – spytał Jorge. – Nikt nie zarobi ani dolara, póki nas nie zaprowadzicie do niego. Brenda nic nie powiedziała, ale stanęła obok Jorge i kiwnęła głową na znak, że się z nim zgadza. Thomas poczuł ulgę, że wszyscy jednogłośnie chcą iść do Newta mimo wiadomości, jaką im przesłał. Dwaj strażnicy nie wyglądali w najmniejszym stopniu na uszczęśliwionych. Zaczęli szeptać między sobą, kłócąc się. - Hej! – warknął Minho. – Jeśli chcecie dostać tę forsę, to chodźmy! - W porządku – odrzekł w końcu wąsaty strażnik. Towarzysz posłał mu wściekłe spojrzenie. – Chodźcie z nami. Odwrócili się i ruszyli z powrotem w kierunku, z którego przybyli. Minho trzymał się tuż za nimi, a za nim szli pozostali.
W miarę jak wchodzili w głąb enklawy, Thomas przez cały czas myślał, że gorzej już być nie może. Mogło. Budynki prezentowały się coraz marniej, a na ulicach przybywało śmieci. Zobaczył kilkoro ludzi leżących na chodniku, z głowami opartymi o brudne worki lub zwiniętą odzież. Każdy z nich wpatrywał się w niebo z nieprzytomnym wyrazem twarzy, pełnym radosnej nieświadomości. Nirwana została trafnie nazwana, pomyślał Thomas. Strażnicy maszerowali naprzód, mierząc z elektromiotaczy na prawo i lewo do każdego, kto podszedł do nich bliżej niż na cztery metry. W pewnym momencie minęli mężczyznę o okropnie wyniszczonym wyglądzie – w podartym ubraniu, z włosami
zlepionymi jakąś czarną mazią, ze skórą obsypaną wykwitami – który rzucił się na otumanionego narkotykiem nastolatka i zaczął go bić. Thomas przystanął, zastanawiając się, czy powinni interweniować. - Nawet o tym nie myśl – stwierdził niski strażnik, zanim Thomas zdążył powiedzieć choćby słowo. – Idźcie dalej. - Ale czy waszym zadaniem nie jest… Drugi strażnik przerwał mu wpół słowa. - Zamknij się i pozwól nam robić to co trzeba. Gdybyśmy się mieszali do każdej kłótni i bójki, nie byłoby temu końca. Pewnie bylibyśmy już martwi. Ci dwaj mogą sami rozwiązać swoje problemy. - Po prostu doprowadźcie nas do Newta – powiedział spokojnie Minho. Ruszyli dalej, a Thomas spróbował zignorować zduszony wrzask, który nagle rozległ się za ich plecami. W końcu dotarli do wysokiego muru z wielką łukowatą bramą, za którą rozpościerał się niezabudowany obszar wypełniony ludźmi. Szyld nad łukiem bramy głosił, że to jest Strefa Centralna. Thomas nie mógł się dopatrzeć, co się dzieje w środku, ale wszyscy wydawali się czymś zajęci. Strażnicy zatrzymali się i ten z wąsami zwrócił się do grupki. - Zapytam tylko raz. Jesteście pewni, że chcecie tam wejść? - Tak – odparł prędko Minho. - W porządku. Wasz przyjaciel jest w kręgielni. Gdy tylko wam go wskażemy, macie nam dać naszą forsę. - Po prostu chodźmy – zawarczał Jorge. Przeszli śladem strażników pod łukiem bramy i wkroczyli do Strefy Centralnej. Tam się zatrzymali, żeby ogarnąć wzrokiem całokształt. Pierwsze określenie, jakie przyszło Thomasowi na myśl, brzmiało: dom wariatów, i chłopak uświadomił sobie, że jest to niemal idealne podsumowanie. Poparzeńcy byli wszędzie. Kłębili się na kolistym placu o średnicy jakichś dwustu metrów, otoczonym przez budynki, w których kiedyś najwyraźniej mieściły się sklepy, restauracje i centra rozrywki. Przeważnie były zdezelowane i zamknięte na cztery spusty. Większość zarażonych nie znajdowała się w aż tak daleko posuniętym stadium choroby jak typ z pozlepianymi włosami, którego widzieli wcześniej na ulicy, ale cechowała ich specyficzna, niezdrowa ekscytacja. Zachowania i manieryzmy wszystkich wydawały się Thomasowi… przerysowane. Niektórzy histerycznie się śmiali, z szaleństwem w oczach, i szorstko klepali się nawzajem po plecach. Inni rozpaczliwie płakali, szlochając samotnie na ziemi lub chodząc w kółko z twarzami ukrytymi w dłoniach. Na każdym kroku wybuchały małe bójki, a tu i tam widziało się
mężczyzn czy kobiety, którzy stali nieruchomo i wrzeszczeli na całe gardło; twarze mieli poczerwieniałe, a na szyjach węzły nabrzmiałych żył. Byli też ci, którzy kulili się w grupach, z rękami splecionymi na piersi, kręcąc głowami na prawo i lewo, jakby lada chwila spodziewali się ataku. I, podobnie jak w zewnętrznych kręgach, tu tez część Poparzeńców otumaniona była Nirwaną; uśmiechając się siedzieli lub leżeli na ziemi i ignorowali otaczający ich chaos. Kilku strażników przechadzało się wokół, trzymając broń w pogotowiu, ale chorzy mieli olbrzymią przewagę liczebną. - Przypomnijcie mi, żebym tu nie kupował żadnych nieruchomości – rzucił Minho. Thomas nie mógł się zmusić do śmiechu. Przepełniał go niepokój i chłopak desperacko pragnął mieć już tę sprawę za sobą. - Gdzie jest kręgielnia? – spytał. - Tędy – odparł niższy ze strażników. Skierował się w lewo, trzymając się w pobliżu muru, a Thomas i pozostali ruszyli jego śladem. Brenda szła obok Thomasa, tak blisko, że przy każdym kroku ocierali się ramionami. Miał ochotę ją wziąć za rękę, ale nie chciał robić niczego, czym mógłby na siebie zwrócić uwagę. W tym miejscu wszystko wydawało się tak nieprzewidywalne, że wołał nie robić niczego, co nie było bezwzględnie konieczne. Większość Poparzeńców przerwała swe gorączkowe aktywności, żeby gapić się na małą grupkę nowo przybyłych, gdy ci przechodzili obok. Thomas nie podnosił oczu, bojąc się, że jeśli nawiążę z kimkolwiek kontakt wzrokowy, ta osoba może zareagować agresywnie lub spróbować do niego zagadać. Słychać było pohukiwania i gwizdy, a gdy szli, w ich kierunku sypały się prymitywne żarty i obelgi. Minęli chylący się ku upadkowi nieduży sklep całodobowy, i Thomas zobaczył przez otwarte okna – szyb nie było od dawna – że prawie wszystkie półki są puste. Nieopodal znajdował się gabinet lekarski i sklepik z kanapkami, ale ani w jednym, ani w drugim nie paliły się światła. Ktoś złapał Thomasa za koszulę na ramieniu. Chłopak odtrącił tę rękę i odwrócił się gwałtownie, żeby zobaczyć, kto to taki. Za nim stała kobieta; ciemne włosy miała zmierzwione, a na podbródku zadrapanie, ale poza tym sprawiała wrażenie normalnej. Z twarzą skrzywioną w grymasie niezadowolenie gapiła się na niego przez moment, po czym otwarła usta tak szeroko, jak tylko była w stanie, pokazując zęby, które wydawały się w dobrym stanie, choć wyglądały tak, jakby od dłuższego czasu nie widziały szczoteczki, oraz spuchnięty, przebarwiony język. Potem zamknęła usta. - Chcę cię pocałować – oznajmiła. – Co ty na to, Odporniaku? – Zaniosła się maniakalnym chichotem, pełnym parsknięć, i lekko przejechała dłonią po klatce piersiowej Thomasa. Thomas cofnął się gwałtownie i ruszył dalej – zauważył, że strażnicy nawet się nie zatrzymali, żeby się upewnić, że nie stanie się nic złego. Brenda nachyliła się w jego stronę i wyszeptała: - To mogła być najbardziej upiorna rzecz, jaką dotąd widzieliśmy.
Thomas tylko kiwnął głową, nie zatrzymując się.
Kręgielnia nie miała drzwi – zostały zdjęte i wyrzucone dawno temu, sądząc po grubej warstwie rdzy, jaka pokrywała odsłonięte zawiasy. Nad wejściem wisiał długi drewniany szyld, ale wszelkie słowa, jakie niegdyś na nim widniały, zniknęły – zostały po nich jedynie wyblakłe kreski farby. - Jest tam w środku – powiedział strażnik z wąsami. – Teraz płaćcie. Minho minął go, żeby podejść do wejścia, i pochylił się, wyciągając szyję, żeby zajrzeć do środka. Potem odwrócił się i popatrzył na Thomasa. - Widzę go tam z tyłu – powiedział z twarzą ściągniętą niepokojem. – W środku jest ciemno, ale to z całą pewnością on. Thomas tak się martwił, czy znajdą przyjaciela, że uświadomił sobie teraz, iż nie ma zielonego pojęcia, co właściwie mają mu powiedzieć. Dlaczego powiedział, żeby się wynosili? - Chcemy naszą forsę – powtórzył strażnik. Jorge wydawał się zupełnie niestropiony. - Dostaniecie podwójną kwotę, jeśli dopilnujecie, żebyśmy bezpiecznie wrócili do naszego górolotu. Dwaj strażnicy skonsultowali się ze sobą; potem dla odmiany odezwał się niższy. - Potrójną. I chcemy połowę teraz, żeby mieć pewność, że nas nie kantujecie. - Stoi i gra, muchacho. Gdy Jorge wyciągnął swoją kartę i dotknął nią kart strażnika, robiąc przelew, Thomas poczuł ponura satysfakcję na myśl o tym, że okradają DRESZCZ. - Zaczekamy tutaj – oznajmił strażnik, kiedy przelew poszedł. - Chodźcie – powiedział Minho. Wszedł do budynku nie czekając na odpowiedź. Thomas spojrzał na Brendę, która miała zmarszczone brwi. - Coś ci nie gra? – spytał. Jakby chodziło tylko o jedną rzecz. - Nie wiem – odparła. – Po prostu mam złe przeczucia. - A, to zupełnie jak ja. Posłała mu blady uśmiech i wzięła go za rękę, co tym razem przyjął z wdzięcznością; potem wkroczyli do kręgielni, a Jorge szedł tuż za nimi.
Tak jak w przypadku wielu innych rzeczy, odkąd wymazano mu pamięć, Thomas miał w głowie wyobrażenia dotyczące tego, jak powinna wyglądać kręgielnia i jak funkcjonuje, ale nie pamiętał, żeby kiedykolwiek zdarzyło mu się grać w kręgle. Pomieszczenie, do którego weszli, mocno odbiegało od tego, czego się spodziewał. Tory, gdzie ludzie niegdyś grali w kręgle, były teraz kompletnie zrujnowane; większość drewnianych paneli wydarto lub połamano. Wolną przestrzeń zajmowały śpiwory i koce, na których ludzie drzemali lub leżeli w stuporze, wpatrując się w sufit. Brenda powiedziała wcześniej Thomasowi, że tylko bogaczy stać na Nirwanę, więc teraz intrygowało go, jakim cudem w miejscu takim jak to ludzie odważają się pokazać innym, że zażywają ten środek. Podejrzewał, że nie potrwa długo, zanim ktoś zdecyduje się zrobić wszystko, żeby tylko go od nich pozyskać. W niszach, gdzie niegdyś stały kręgle, płonęło kilka ognisk, co raczej nie było zbyt bezpieczne. Ale przy każdym ognisku siedziała przynajmniej jedna osoba, pilnując go. W powietrzu snuł się zapach płonącego drewna, a ciemność była gęsta od dymu. Minho wskazał tor znajdujący się najbardziej po lewej, jakieś trzydzieści metrów dalej. Nie było tam zbyt wielu ludzi – większość, jak się zdawało, skupiła się na środkowych torach – ale Thomas momentalnie wypatrzył Newta mimo kiepskiego oświetlenia. Wystarczyło dostrzec błysk jego długich jasnych włosów w blasku ognia i znajomy zarys jego przygarbionego ciała. Siedział plecami do nich. - Nic z tego nie będzie – szepnął Thomas do Brendy. Nikt ich nie zaczepiał, kiedy ostrożnie szli w stronę Newta, odnajdując drogę w labiryncie okrytych kocami, drzemiących ludzi. Thomas uważał, gdzie stawia stopy – ostatnie, na co miał ochotę, to nadepnąć na jakiegoś Poparzeńca i zostać ugryzionym w nogę. Już tylko jakieś trzy metry dzieliły ich od Newta, kiedy ten nagle przemówił donośnym głosem, który odbił się echem od pogrążonych w mroku ścian kręgielni. - Cholerne sztamaki, kazałem się wam wynosić! Minho przystanął, a Thomas omal na niego nie wpadł. Brenda ścisnęła dłoń Thomasa, po czym puściła, a chłopak dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak szaleńczo się poci. Gdy usłyszał, jak z ust Newta padają te słowa, jakimś sposobem dotarło do niego, że wszystko skończone. Ich przyjaciel już nigdy nie będzie taki sam – czekały go same mroczne dni. - Musimy z tobą porozmawiać – powiedział Minho, przysuwając się o kilka kroków bliżej Newta. Musiał przestąpić nad chudą kobietą leżącą na boku. - Nie podchodź bliżej – odparł Newt. Jego głos był cichy, ale wypełniony groźbą. – Te zbiry przyprowadziły mnie tutaj z konkretnego powodu. Myśleli, że jestem cholernym Odpornym ukrywającym się na tym pikolonym górolocie. Wyobraźcie sobie ich zaskoczenie, kiedy zobaczyli, że Pożoga zżera mi mózg. Powiedzieli, że wykonują swój obywatelski obowiązek, kiedy mnie wsadzali do tej szczurzej nory.
Kiedy Minho nic nie powiedział, Thomas przemówił, próbując nie pozwolić, żeby słowa Newta go sparaliżowały. - Jak sądzisz, Newt, czemu tu jesteśmy? Przykro mi, że musiałeś tam zostać i zostałeś złapany. Przykro mi, że cię tu przywieźli. Ale możemy cię uwolnić – zdaję się, że nikogo nie obchodzi, kto tu się zjawia albo opuszcza to miejsce. Newt obrócił się powoli, żeby usiąść twarzą do nich. Serce Thomasa zamarło, kiedy zobaczył, że chłopak ściska w rękach elektromiotacz. I wyglądał na obszarpanego, jakby przez trzy bite dni biegał, walczył i spadł z urwiska. Ale mimo złości, jaka zebrała się w jego oczach, jeszcze nie został całkowicie opanowany przez szaleństwo. - Hej, spokojnie – powiedział Minho, cofając się o pół kroku; o mały włos nie nadepnął przy tym na leżącą za nim kobietę. – Wylaksuj, stary. Nie ma potrzeby celować mi z pitolonego elektromiotacza w twarz, kiedy rozmawiamy. Skąd w ogóle wytrząsnąłeś tego grzmota? - Ukradłem go – odparł Newt. – Zabrałem strażnikowi, który… psuł mi humor. Ręce Newta lekko drżały, co przyprawiło Thomasa o niepokój – palec chorego chłopaka wisiał nad spustem broni. - Nie jestem… zdrów – powiedział Newt. – Serio, doceniam to, żeście tu po mnie przyszli. Mówię szczerze. Ale na tym, purwa, koniec. Teraz macie się odwrócić, wyjść przez te drzwi, wrócić do waszego górolotu i odlecieć. Rozumiecie mnie? - Nie, Newt, nie rozumiemy – odparł Minho z narastającą frustracją w glosie. – Ryzykowaliśmy życiem, żeby tutaj przyjść, jesteś naszym przyjacielem i zabieramy cię do domu. Chcesz jęczeć i narzekać, gdy będzie wariował, w porządku. Ale będziesz to robił w naszym towarzystwie, a nie w towarzystwie tych pitolonych Poparzeńców. Newt nagle skoczył na równe nogi, tak szybko, że Thomas niemal zatoczył się do tyłu. Chory uniósł elektromiotacz i wycelował w Minho. - Ja jestem Poparzeńcem, Minho! Jestem Poparzeńcem! Czemu nie możesz sobie tego wbić do durnego łba? Gdybyś chorował na Pożogę i wiedział, co cie niedługo czeka, czy chciałbyś, żeby twoi przyjaciele stali obok i patrzyli? Co? Chciałbyś tego? – Ostatnie słowa tej tyrady wykrzyczał, z każdą chwilą trzęsąc się bardziej. Minho nic nie odrzekł, a Thomas wiedział, dlaczego. On sam też szukał słów i nie mógł ich znaleźć. Gniewne spojrzenie Newta skierowało się na niego. - A ty, Tommy – powiedział chory chłopak, zniżając głos – masz cholerny tupet, żeby ot, tak sobie przyjść tu i prosić, żebym z tobą odszedł. Tupet jak nie wiem co. Na sam twój widok rzygać mi się chce. Thomas był tak zaskoczony, że nie mógł wykrztusić słowa. Nic, co ktokolwiek powiedział, nigdy go tak nie zabolało. Nic.
Thomas nie potrafił wpaść na żadne sensowne wytłumaczenie tego, co powiedział przyjaciel. - O czym ty mówisz? – zapytał. Newt nie odpowiedział, po prostu dalej wpatrywał się w niego hardym wzrokiem, ręce mu się trzęsły i celował z elektromiotacza w pierś Thomasa. Potem jednak znieruchomiał, a jego twarz złagodniała. Opuścił broń i zapatrzył się w podłogę. - Newt, nie rozumiem – naciskał cicho Thomas. – Czemu mówisz takie rzeczy? Newt ponownie podniósł wzrok, a w jego oczach nie było już goryczy, która wypełniała je zaledwie kilka sekund wcześniej. - Przepraszam, chłopaki. Przepraszam. Ale musicie mnie posłuchać. Z każdą godziną jest ze mną gorzej, a nie będę już przytomny zbyt długo. Proszę, idźcie stąd. Kiedy Thomas otworzył usta, żeby się kłócić, Newt podniósł ręce. - Nie! Ty już nic nie mów. Po prostu… proszę. Proszę, odejdźcie. Błagam was. Błagam was, żebyście zrobili dla mnie jeszcze tę jedną rzecz. Nigdy w życiu nie prosiłem o nic równie mocno. Zróbcie to dla mnie. Spotkałem grupę, która jest dosyć podobna do mnie, i planują jeszcze dzisiaj stąd uciec, a potem ruszyć do Denver. Idę z nimi. Zawiesił głos, a Thomas musiał zmobilizować całą swoją siłę woli, żeby zachować milczenie. Czemu tamci mieliby chcieć uciec z tego miejsca, a później ruszyć do Denver? - Nie oczekuję, że zrozumiecie, ale nie mogę już być z wami. I tak będzie mi wystarczająco ciężko, a byłoby jeszcze gorzej, gdybym miał świadomość, że musicie na to patrzeć. Albo gdyby stało się najgorsze, to znaczy zrobiłbym któremuś z was krzywdę. Więc weźmy się, purwa, pożegnajmy, a potem możecie obiecać, że będziecie pamiętali, jaki byłem za dobrych starych dni. - Nie mogę tego zrobić – powiedział Minho. - Purwa! – wrzasnął Newt. – Czy masz choć blade pojęcie, jak trudno mi teraz się nie wściec? Powiedziałem, co miałem do powiedzenia, i szlus. A teraz jazda stąd! Rozumiecie mnie? Jazda stąd! Ktoś szturchnął Thomasa w ramię, a ten odwrócił się gwałtownie i zobaczył, że za nimi zebrało się kilku Poparzeńców. Tym, który szturchnął chłopaka, był wysoki, barczysty mężczyzna o długich, przetłuszczonych włosach. Ponownie wyciągnął rękę i dźgnął Thomasa końcem palca w klatkę piersiową.
- Zdaje mi się, że nasz nowy przyjaciel prosił, żebyście go zostawili w spokoju – powiedział. Gdy mówił, jego język wysunął się szybko jak wąż, żeby oblizać wargi. - To nie wasz biznes – odparł Thomas. Wyczuwał niebezpieczeństwo, ale z jakiegoś powodu nie obchodziło go to. Miejsca w środku starczyło mu tylko na to, żeby czuć się okropnie z powodu Newta. – Był naszym przyjacielem na długo zanim się tu zjawił. Mężczyzna pogładził dłonią tłuste włosy. - Ten chłopiec jest teraz Poparzeńcem, podobnie jak my. W związku z tym jego sprawy to jak najbardziej nasz biznes. Teraz zostawcie go… w spokoju. Minho przemówił, zanim Thomas zdążył odpowiedzieć. - Hej, psycholu, może Pożoga zatkała ci uszy. To sprawa między nami a Newtem. Wy się wynoście. Mężczyzna popatrzył na nich spode łba, po czym podniósł rękę, pokazując długi odłamek szła w zaciśniętej pięści. Z palców, w których go trzymał, kapała krew. - Miałem nadzieje, że odmówicie – warknął. – Nudziło mi się tu. Jego ręka wystrzeliła do przodu, a szkło pomknęło w stronę twarzy Thomasa. Thomas zanurkował ku podłodze i sięgnął rękami w górę, żeby odbić cios. Ale zanim broń go dosięgła, Brenda dała krok do przodu i trzepnęła mężczyznę w dłoń, wytrącając mu odłamek szkła. Potem na Poparzeńca rzucił się Minho, zwalając go z nóg. Wylądowali na kobiecie, przez którą Minho przestąpił wcześniej, żeby podejść do Newta, a ona zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć, wymachiwać rękami i kopać. Wkrótce wszyscy troje tarzali się w zaciekłej walce. - Stójcie! – wrzasnął Newt! – Ale już! Thomas tkwił w bezruchu, przykucnąwszy, wypatrując okazji, żeby skoczyć naprzód i pomóc Minho. Ale teraz odwrócił się i zobaczył, że Newt trzyma swój elektromiotacz w pozycji do strzału, a w oczach ma dziką furię. - Stójcie albo zacznę strzelać i fuj mnie obchodzi, kto oberwie. Mężczyzna o tłustych włosach odepchnął walczących i wstał, po drodze kopiąc kobietę w żebra. Zajęczała, podczas gdy Minho podniósł się na nogi. Całą twarz miał podrapaną. Powietrze wypełnił charakterystyczny odgłos ładowania się elektromiotacza, a Thomas poczuł zapaszek spalenizny i ozonu. Potem Newt nacisnął spust. Granat rąbnął w pierś Tłustowłosego i macki błyskawic objęły ciało mężczyzny, który z wrzaskiem zwalił się na ziemię, wijąc się, ze sztywnymi nogami i pianą na ustach. Thomas nie mógł uwierzyć w nieoczekiwany obrót wydarzeń. Popatrzył szeroko otwartymi oczami na Newta, ciesząc się, że ten zrobił to, co zrobił, i pełen ulgi, że elektromiotacz nie był wycelowany w niego ani w Minho.
- Powiedziałem, żeby przestał – oznajmił półszeptem Newt. Potem wycelował broń w Minho, ale ta trzęsła się, bo dygotały mu ręce. – A teraz odejdźcie. Już bez dyskusji. Przykro mi. Minho podniósł ręce. - Postrzelisz mnie? Stary kumplu? - Idźcie – powiedział Newt. – Poprosiłem ładnie. Teraz wam każę. To jest już wystarczająco trudne. Idźcie. - Newt, wyjdźmy na zewnątrz… - Idźcie! – Newt postąpił bliżej i wycelował broń bardziej agresywnie. – Jazda stąd! Thomasa przeraźliwie bolało to, co widział – kompletny szał, jaki ogarnął Newta. Całe ciało chorego chłopca dygotało, a jego oczy utraciły wszelkie pozory zdrowych zmysłów. Zaczynał do reszty tracić kontrole nad sobą. - Zabieramy się stąd – powiedział Thomas, i była to jedna z najsmutniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek usłyszał z własnych ust. – Chodźcie. Minho gwałtownie przeniósł wzrok na Thomasa, wyglądając tak, jakby go ugodzono w samo serce. - Nie mówisz serio. Thomas mógł jedynie skinąć głową. Ramiona Minho opadły. Wbił wzrok w podłogę. - Jakim sposobem świat się tak spikolił? – Te słowa z trudem wydobyły się z jego gardła, ciche i pełne bólu. - Przykro mi – powiedział Newt, a po jego twarzy spływały łzy. – Ja… Zacznę strzelać, jeśli stąd nie wyjdziecie. Teraz. Thomas nie mógł tego znieść choćby przez sekundę dłużej. Złapał Brendę za rękę, potem Minho za ramię i zaczął ich ciągnąć w kierunku wyjścia, przestępując leżące ciała i przechodząc slalomem między kocami. Minho się nie opierał, a Thomas nie odważył się na niego spojrzeć, i mógł jedynie mieć nadzieję, że Jorge idzie za nimi. Po prostu szedł dalej, przez hol, do drzwi i na zewnątrz, do Strefy Centralnej, w chaotyczny tłum Poparzeńców. Dalej od Newta. Dalej od przyjaciela i jego chorego mózgu.
Na zewnątrz nie było nawet śladu po dwóch strażnikach, którzy przyprowadzili ich w to miejsce, za to Poparzeńców zgromadziło się tam jeszcze więcej niż wtedy, kiedy chodzili do kręgielni. A większość wydawała się czekać na nowo przybyłych. Przypuszczalnie usłyszeli odgłos strzału z elektromiotacza oraz wrzaski trafionego. Lub może ktoś wyszedł, żeby im o tym powiedzieć. Bez względu na to, co się stało, Thomas czuł się tak, jakby każda z patrzących na niego osób przekroczyła Granicę i miała ochotę zjeść na obiad ludzkie mięso. - Spójrzcie na tych pajaców! – zawołał ktoś. - Taa, czy nie są śliczni? – odpowiedział ktoś. – Chodźcie pobawić się a Poparzeńcami? A może szykujecie się, żeby do nas dołączyć? Thomas szedł dalej, kierując się w stronę łukowatej bramy będącej wejściem do Strefy Centralnej. Puścił już ramię Minho, ale wciąż trzymał Brendę za rękę. Maszerowali przez tłum, a Thomas w końcu zmuszony był przestać odwzajemniać spojrzenia ludzi. Jedyne, co widział, to szaleństwo, żądza krwi i zazdrość wypisane na niezliczonych krwawiących i zmasakrowanych twarzach. Miał ochotę uciekać, ale wiedział, że jeśli zacznie biec, cały tłum zaatakuje ich niczym wataha wilków. Dotarli do łuku bramy, przeszli pod nim bez wahania. Thomas poprowadził ich główną ulicą, mijając kolejne kręgi chylących się ku upadkowi domów. Zdawało się, że zgiełk Strefy przybrał na sile po tym, jak ją opuścili, i śladem ich grupki niosły się upiorne wariackie śmiechy oraz dzikie wrzaski. Im bardziej oddalali się od hałasu, tym mniej spięty czuł się Thomas. Nie miał odwagi zapytać Minho o samopoczucie. Zresztą znał odpowiedź. Mijali właśnie kolejny szereg walących się domów, kiedy usłyszał parę okrzyków, a potem tupot nóg. - Uciekajcie! – wrzasnął ktoś. – Uciekajcie! Thomas zatrzymał się akurat w momencie, gdy zza rogu wyłonili się, gnając pędem, dwaj strażnicy, którzy zostawili ich wcześniej. Nie zwolnili, tylko pobiegli w stronę najbardziej zewnętrznego kręgu domów oraz górolotu. Żaden nie miał już elektromiotacza. - Hej! – krzyknął Minho. – Wracajcie~ Strażnik z wąsami obejrzał się. - Kazałem wam uciekać, idioci! Prędzej! Thomas nie poświęcił ani chwili na zastanawianie się. Pognał sprintem za nimi, wiedząc, że to jedyna opcja. Minho, Jorge i Brenda pobiegli w ślad za nim. Odwrócił się i zobaczył, że goni i zbieranina Poparzeńców, co najmniej tuzin. I zdawało się, że pcha ich
rozpaczliwy pośpiech, jakby ktoś pstryknął przełącznik i wszyscy przekroczyli Granicę jednocześnie. - Co się stało? – wydyszał Minho. - Wywlekli nas ze Strefy! – wrzasnął niższy z mężczyzn. – Przysięgam na Boga, że zamierzali nas pożreć. Ledwo udało nam się zwiać. - Nie przystawajcie! – dodał drugi strażnik. Obaj nagle skręcili i pobiegli w innym kierunku, uliczką ukrytą między domami. Thomas i jego przyjaciele biegli dalej w stronę wyjścia, za którymi czekał ich górolot. Za nimi rozległy się pohukiwania i gwizdy, a Thomas zaryzykował kolejne zerknięcie w tył, żeby lepiej się przyjrzeć ścigającym. Podarte ubrania, pozlepiane włosy, umorusane błotem twarze. Ale pogoń nie zmniejszyła dystansu. - Nie mogą nas złapać! – wrzasnął akurat w momencie, gdy w ich polu widzenia pojawiła się zewnętrzna brama. – Biegnijcie dalej, jesteśmy prawie na miejscu! Mimo to Thomas gnał szybciej niż kiedykolwiek zdarzyło mu się biec – zmusił się do większego wysiłku niż kiedykolwiek w Labiryncie. Myśl, że tamci Poparzeńcy mogą go złapać, przepełniała go zgrozą. Grupa dotarła do bramy i przebiegła na drugą stronę, nie zwalniając. Nie troszczyli się o jej zamykanie, po prostu biegli do górolotu, którego luk otworzył się, gdy Jorge wcisnął kilka przycisków na swoim urządzeniu do zdalnego sterowania. Dotarli do rampy, a Thomas wbiegł po niej i wpadł do środka. Odwróciwszy się zobaczył, że przyjaciele osuwają się na podłogę wokół niego, a rampa z piskiem zawiasów zaczyna się podnosić. Goniąca ich banda Poparzeńców nie miała żadnych szans, żeby dobiec, zanim wejście się zamknie, ale i tak biegli dalej, wrzeszcząc i krzycząc niezrozumiale. Jeden schylił się i podniósł kamień, rzucił go. Pocisk upadł dobrych sześć metrów od statku. Górolot wzniósł się w powietrze akurat w momencie, gdy jego luk się zatrzasnął i zahermetyzował.
Jorge zawisł statkiem zaledwie kilkanaście metrów nad ziemią, żeby mieli chwilę czasu na zebranie myśli. Poparzeńcy na dole nie stanowili żadnego zagrożenia – żaden z nich nie miał broni. A w każdym razie żaden z tych, którzy wybiegli poza ogrodzenie. Thomas stał z Minho i Brendą przy jednym z okienek i patrzył na szalejący z wściekłości tłum poniżej. Ciężko było uwierzyć, że to, co widzą, jest prawdziwe. - Spójrzcie na nich, tam w dole – powiedział Thomas. – Kto wie, co robili kilka miesięcy temu. Może mieszkali w jakimś wieżowcu, pracowali w biurze. A teraz ganiają za ludźmi jak dzikie zwierzęta. - Ja ci powiem, co robili kilka miesięcy temu – odparła Brenda. – Ich życie było żałosne, śmiertelnie bali się zarażenia Pożogą, wiedząc, że to nieuniknione. Minho gwałtownie podniósł ręce.
- Jak możesz się o nich martwić? Czy przed chwilą byłem sam? Z moim przyjacielem? Nazywa się Newt. - Nic nie mogliśmy zrobić – zawołał Jorge z kokpitu. Thomas wzdrygnął się, słysząc jego brak współczucia. Minho odwrócił się w tamtą stronę. - Po prostu zamknij się i pilotuj, smrodasie. - Zrobię, co w mojej mocy – odparł z westchnieniem Jorge. Pomajstrował przy kilku instrumentach i górolot zaczął lecieć. Minho osunął się na posadzkę, prawie jakby się nadtopił. - Co się stanie, kiedy zabraknie mu granatów do elektromiotacza? – spytał, nie kierując tego pytania do nikogo w szczególności, wpatrując się w puste miejsce na ścianie. Thomas nie miał zielonego pojęcia, co odpowiedzieć; nie wiedział, jak wyrazić przeraźliwy żal, który wezbrał w jego piersi. Osunął się obok Minho i siedział tam, nie mówiąc ani słowa, podczas gdy górolot wzbił się wyżej i odfrunął od Enklawy Poparzeńców. Newt przepadł.
W końcu Thomas i Minho dźwignęli się na nogi i poszli usiąść na kanapie w przestrzeni pasażerskiej, podczas gdy Brenda pomagała Jorge w kokpicie. Teraz, gdy miał czas się zastanowić, cały ciężar tego, co się stało, zwalił się na Thomasa niczym spadający głaz. Odkąd chłopak pojawił się w Labiryncie, Newt zawsze gotów był mu pośpieszyć z pomocą. Aż do tej pory Thomas nie zdawał sobie sprawy, jak blisko się z nim zaprzyjaźnił. Bolało go serce. Próbował powiedzieć sobie, że przecież Newt nie umarł. Ale pod pewnymi względami to, co się stało, było gorsze. Pod większością względów. Newt osunął się w przepaść szaleństwa i otaczali go krwiożerczy Poparzeńcy. A perspektywa nie ujrzenia go już nigdy była niemal nie do zniesienia. W końcu Minho odezwał się pozbawionym życia głosem: - Czemu on to zrobił? Czemu nie chciał z nami wracać? Czemu wycelował ten miotacz w moją twarz? - Nigdy nie pociągnąłby za spust – Thomas spróbował go pocieszyć, chociaż wątpił, czy to prawda. Minho potrząsnął głową. - Widziałeś jego oczy, kiedy się zmieniły. Kompletny obłęd. Gdybym naciskał dalej, byłby mnie usmażył. On zwariował, chłopie. Totalnie mu odpikoliło. - Może to dobrze. - Że niby jak? – spytał Minho, odwracając się do Thomasa. - Może kiedy ich umysł przestają normalnie funkcjonować, oni nie są już sobą. Może tego Newta, którego znaliśmy, już nie ma i nie jest świadom tego, co się z nim dzieje. Więc tak naprawdę nie cierpi. Minho wydawał się niemalże urażony tą sugestią. - Zgrabnie powiedziane, krótasie, ale nie wierzę w to. Myślę, że on zawsze będzie tam obecny akurat w wystarczającym stopniu, żeby wrzeszczeć w środku, obłąkany i cierpiący w każdej pikolonej sekundzie tego fujstwa. Męcząc się tak, jakby go pogrzebano żywcem. Ten obraz sprawił, że Thomas stracił ochotę na dalszą rozmowę i ponownie zapadło milczenie. Thomas gapił się w ten sam punkt na podłodze, czując całą zgrozę losu Newta, do czasu aż górolot z głuchym łoskotem wylądował z powrotem na lotnisku pod Denver. Thomas obiema rękami przetarł twarz.
- Zdaje się, że jesteśmy na miejscu. - Myślę, że teraz trochę lepiej rozumiem DRESZCZ – powiedział z roztargnieniem Minho. Po tym, jak zajrzałem z bliska w te oczy. Zobaczyłem ten obłęd. Jest inaczej, kiedy to ktoś, kogo znało się tak długo. Widziałem śmierć mnóstwa przyjaciół, ale nie mogę sobie wyobrazić niczego gorszego. Pożoga, o ludzie. Gdybyśmy mogli znaleźć na nią lek… Nie dokończył zdania, ale Thomas znał jego myśli. Na sekundę zamknął oczy – nic w tej sprawie nie było czarno-białe. I nigdy nie będzie. Jeszcze przez chwile siedzieli w milczeniu, a potem dołączyli do nich Brenda i Jorge. - Przykro mi – wymruczała dziewczyna. Minho mruknął coś nieokreślonego. Thomas skinął głową i posłał jej długie spojrzenie, próbując oczami dać jej znać, jak okropnie się czuł. Jorge tylko siedział tam, gapiąc się w podłogę. Brenda odchrząknęła. - Wiem, że to trudne, ale musimy się zastanowić nad tym, co robić dalej. Minho zerwał się na równe nogi i wskazał ją palcem. - Możesz się zastanawiać, ile tylko chcesz i nad czym chcesz, panno Brendo. My właśnie zostawiliśmy naszego przyjaciela z bandą psycholi. – Z wściekłością wybiegł z pomieszczenia. Wzrok Brendy padł na Thomasa. - Przepraszam. Wzruszył ramionami. - Nie szkodzi. Znał Newta przez dwa lata, zanim ja pojawiłem się w Labiryncie. Trochę potrwa, zanim dojdzie z tym do ładu. - Jesteśmy naprawdę wyczerpani, muchachos – powiedział Jorge. – Może powinniśmy poświęcić parę dni na odpoczynek. Przemyśleć to wszystko. - Taa – wymruczał Thomas. Brenda nachyliła się do niego i ścisnęła jego dłoń. - Coś wykombinujemy. - Jest tylko jedno miejsce, gdzie możemy zacząć – odparł Thomas. – Mieszkanie Gally’ego. - Może masz rację. – Raz jeszcze ścisnęła jego dłoń, po czym puściła ją i wstała. – Chodź, Jorge. Przygotujmy coś do jedzenia. Zostawili Thomasa sam na sam z jego smutkiem. Po okropnym posiłku, w trakcie którego nikt nie powiedział jednorazowo więcej niż paru pozbawionych znaczenia słów, wszyscy czworo rozeszli się każde w swoją stronę. Snując się po bez celu po górolocie, Thomas nie mógł przestać myśleć o Newcie. Serce w
nim zamierało, ilekroć myślał o tym, jak będzie teraz wyglądało życie ich utraconego przyjaciela – ten krótki czas, jaki mu jeszcze został. Liścik. Thomas przez moment stał oszołomiony, następnie zaś pobiegł do łazienki i zamknął drzwi na zamek. Liścik! W całym chaosie Enklawy Poparzeńców chłopak zupełnie o nim zapomniał. Newt stwierdził, że Thomas będzie wiedział, kiedy nadejdzie odpowiedni czas, żeby go przeczytać. I należało to zrobić, zanim zostawili Newta w tym ohydnym miejscu. Jeśli to nie był odpowiedni czas, to kiedy miałby być? Wyciągnął z kieszeni kopertę i rozdarł ją, po czym wyjął ze środka karteczkę. Łagodne oświetlenie wokół lustra zalało wiadomość ciepłą poświatą. Składała się z dwóch krótkich zdań:
Zabij mniej. Jeśli kiedykolwiek byłeś moim przyjacielem, zabij mnie.
Thomas czytał ją raz po raz, pragnąc, by treść uległa zmianie. Czuł mdłości na myśl, że jego przyjaciel był na tyle przerażony, iż przezornie napisał te słowa. I pamiętał, jak wściekły był Newt, kiedy odnaleźli go w kręgielni, konkretnie na niego, Thomasa. Po prostu pragnął uniknąć nieuchronnie czekającego nań losu Poparzeńca. A Thomas go zawiódł.
Thomas postanowił nie mówić pozostałym o liściku Newta. Nie sądził, by mogło to przynieść jakikolwiek pożytek. Nadszedł czas, żeby zostawić tę sprawę za sobą, i zrobił to z chłodem, o jaki nigdy by się przedtem nie posądzał. Spędzili dwie noce na pokładzie górolotu, odpoczywając i omawiając plany. Żadne z nich nie znało zbyt dobrze miasta ani nie miało tam godnych zaufania powiązań. Ich rozmowy zawsze powracały do tematu Gally’ego i Prawej Ręki. Prawa ręka chciała powstrzymać DRESZCZ. A jeśli było prawdą, że DRESZCZ może rozpocząć Próby od początku z nowymi odpornymi, wówczas Thomas i jego przyjaciele mieli te same cele co Prawa Ręka. Gally. Musieli wrócić do Gally’ego. Rankiem trzeciego dnia po scysji z Newtem Thomas wziął prysznic, po czym razem z pozostałymi zjadł szybki posiłek. Było oczywiste, jak bardzo wszystkim się śpieszy, żeby zacząć działać po dwóch dniach siedzenia bezczynnie. Ich plan zakładał, że pójdą do mieszkania Gally’ego i tam zaczną. Trochę martwiło ich to, co powiedział Newt – że grupa Poparzeńców zamierzała zbiec z enklawy i wyruszyć do Denver – ale z powietrza nie dało się dostrzec żadnego znaku tych ludzi. Gdy już byli gotowi, Thomas i pozostali zebrali się przy pokrywie luku. - Pozwólcie mi znowu prowadzić rozmowy – powiedział Jorge. Brenda skinęła głową. - A kiedy dostaniemy się do środka, złapiemy taksówkę. - W porządku – wymamrotał Minho. – Przestańmy, purwa, kłapać dziobami i chodźmy. Thomas sam nie ująłby tego lepiej. Ruch był jedyną rzeczą, jaka mogła ukoić rozpacz, którą czuł w związku z Newtem i jego okropnym listem. Jorge wcisnął przycisk i olbrzymia rampa luku załadunkowego zaczęła się opuszczać. Drzwi zdążyły się otworzyć zaledwie do połowy, kiedy zobaczyli, że tuż przy górolocie stoi troje ludzi. Do czasu, gdy dolna krawędź rampy uderzyła o ziemię, Thomas uświadomił sobie, że tamci nie pojawili się z transparentem powitalnym. Dwóch mężczyzn. Jedna kobieta. W takich samych metalowych maskach ochronnych, co Czerwona Koszula w kawiarni. Mężczyźni trzymali pistolety, a kobieta miała elektromiotacz. Ich twarze były umazane ziemią i spocone, a ubrania miejscami porwane, jakby musieli po drodze walczyć z całą armią. Thomas mógł tylko mieć nadzieję, że to nadgorliwi przedstawiciele służ bezpieczeństwa.
- A to co? – spytał Jorge. - Zamknij gębę, Odporniaku – odrzekł jeden z mężczyzn, a zmechanizowany głos nadał jego słowom jeszcze bardziej złowrogie brzmienie. – Teraz zejdźcie tu spokojnie i powoli, inaczej nie spodoba wam się to, co się stanie. Niczego. Nie. Próbujcie. Thomas popatrzył ponad głowami napastników i doznał szoku, widząc, że obie prowadzące do Denver bramy są otwarte na oścież, a w wąskiej uliczce za nimi leżą dwa martwe ciała. Jorge odpowiedział jako pierwszy. - Zacznij strzelać, hermano, a dopadniemy was w try miga. Może traficie jedno z nas, ale my załatwimy całą waszą trójkę, śmierdziele. Thomas wiedział, że to pusta groźba. - Nie mamy nic do stracenia – odparł mężczyzna. – Próbujcie. Założę się, że dorwę dwoje z was, zanim ktokolwiek zrobi choćby krok. – Podniósł pistolet kilka centymetrów wyżej i wycelował w twarz Jorge. - W porządku – wymamrotał Jorge, po czym podniósł ręce. – Póki co jesteście górą. Minho jęknął. - Ależ z ciebie twardy krótas. – Ale on również podniósł ręce. – A wy lepiej miejcie oczy naokoło głowy, tyle wam powiem. Thomas wiedział, że nie mają innego wyboru, jak tylko usłuchać. Podniósł ręce i pierwszy zszedł po rampie. Pozostali ruszyli jego śladem i zostali zaprowadzeni na tył górolotu, gdzie czekał stary, poobijany van z włączonym silnikiem. Za kierownicą siedziała kobieta w masce ochronnej, a na siedzeniu za nią – dwie inne, trzymające elektromiotacze. Jeden z mężczyzn otworzył boczne drzwi, po czym ruchem głowy wskazał wnętrze. - Właźcie. Jeden fałszywy ruch i polecą kule. Tak jak powiedziałem, nie mamy nic do stracenia. I umiem sobie wyobrazić mnóstwo gorszych rzeczy aniżeli świat, na którym jest o jednego czy dwóch Odporniaków mniej. Thomas wspiął się na tylne siedzenie vana, przez cały czas przeliczając w myślach szanse. Czworo przeciwko sześciorgu, pomyślał. I tamci mieli broń. - Kto wam płaci za porywanie Odpornych? –spytał, gdy przyjaciele wleźli do vana i usiedli obok niego. Chciał, żeby ktoś potwierdził to, co Teresa powiedziała Gally’emu, że Odporniacy są wyłapywani i sprzedawani. Nikt nie odpowiedział. Troje ludzi, którzy czekali na nich przy górolocie, wsiadło do vana. Zatrzasnęli drzwi, po czym wycelowali broń w stronę tylnych siedzeń. - W rogu jest sterta czarnych kapturów – powiedział przywódca. – Załóżcie je. I nie spodoba mi się, jeśli przyłapię was na podglądaniu w czasie jazdy. Lubimy, żeby nasze sekrety były bezpieczne.
Thomas westchnął – wiedział, że próby spierania się będą bezcelowe. Złapał jeden z kapturów i naciągnął go na głowę. Jedynym, co widział, była ciemność, gdy van z rykiem silnika zakołysał się i ruszył.
Jazda była pozbawiona wstrząsów, ale wydawała się trwać całą wieczność. I tyle czasu na rozmyślanie o różnych rzeczach nie było do końca tym, czego Thomas potrzebował, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że został pozbawiony wzroku. Mdliło go, kiedy w końcu się zatrzymali. Kiedy boczne drzwi vana się otworzyły, Thomas instynktownie sięgnął w górę, żeby ściągnąć kaptur. - Nie rób tego – warknął przywódca. – Nie ważcie się ich zdejmować, póki nie wydamy wam takiego polecenia. Teraz wysiadajcie, spokojnie i powoli. Wyświadczcie nam przysługę i pozostańcie przy życiu. - Ależ z ciebie twardy gość – Thomas usłyszał głos Minho. – To nic trudnego, kiedy masz sześcioro ludzi z bronią. Czemu nie… Przerwał mu głuchy odgłos ciosu pięścią, któremu zawtórowało głośne stęknięcie. Czyjeś dłonie złapały Thomasa i wyciągnęły go z vana tak szorstko, że omal się nie przewrócił. Gdy już złapał równowagę, ta osoba ponownie go szarpnęła i zaczęła dokądś prowadzić. Thomas z trudem był w stanie utrzymać się na nogach. Zachował milczenie, gdy prowadzono go w dół po schodach, a później długim korytarzem. Zatrzymali się i usłyszał odgłos przesuwania karty magnetycznej przez czytnik, szczęknięcie zamka, potem skrzypnięcie otwieranych drzwi. Gdy te się otwarły, powietrze wypełniły pomruki ściszonych głosów, jakby w środku czekały tuziny ludzi. Kobieta popchnęła go i zatoczył się kilka kroków naprzód. Natychmiast sięgnął w górę i zdarł kaptur z głowy, akurat w momencie, gdy drzwi zamknęły się za nim. On oraz pozostali stali w ogromnej sali wypełnionej ludźmi, w większości siedzącymi na podłodze. Przyćmione światła w górze oświetlały kilka tuzinów twarzy, które gapiły się na nich – niektóre umorusane, większość podrapana lub posiniaczona. Jakaś kobieta wystąpiła naprzód , krzywiąc się ze strachu i niepokoju. - Jak jest na zewnątrz? – spytała. – Jesteśmy tu od kilku godzin, a wszystko się sypało. Czy teraz jest gorzej? Coraz więcej ludzi zaczynało podchodzić do ich grupki. Thomas odpowiedział: - Byliśmy za miastem – dopadli nas przy bramach. Co ma pani na myśli mówiąc, że wszystko się sypało? Co się stało? Wbiła wzrok w podłogę.
- Rząd ogłosił stan wyjątkowy, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Potem policja, latające gliny, diagności wykrywający zarażonych Pożogą – oni wszyscy zniknęli. Wszyscy naraz, jak się zdawało. Zostaliśmy zgarnięci przez tych ludzi, kiedy próbowaliśmy dostać pracę w głównym budynku miejskim. Nie było czasu nawet na to, żeby się zastanowić, co się dzieje i dlaczego. - My byliśmy strażnikami w Enklawie Poparzeńców – wtrącił jeden z mężczyzn. – Inni tacy jak my znikali na prawo i lewo, więc w końcu daliśmy za wygraną i przed kilkoma dniami wróciliśmy do Denver. Nas tez złapano na lotnisku. - Jakim sposobem wszystko tak się popsuło w tak szybkim tempie? – spytała Brenda. – Byliśmy tutaj trzy dni temu. Mężczyzna parsknął ostrym, gorzkim śmiechem. - Całe miasto jest pełne idiotów, którzy myślą, że dotąd udawało im się ograniczać obecność wirusa do zamkniętych enklaw. Sprawy psuły się długo i powoli, ale wszystko wreszcie wybuchło nam prosto w twarz. Świat nie ma żadnych szans – wirus jest zbyt silny. Niektórzy z nas przewidywali to od dawna. Wzrok Thomasa powędrował z powrotem w stronę zbliżającej się grupki ludzi. Chłopak zamarł, gdy zobaczył Arisa. - Minho, spójrz – powiedział, szturchając kolegę łokciem i pokazując ręką. Chłopiec z grupy B już uśmiechnął się szeroko i biegł truchtem do nich. Za nim Thomas dostrzegł parę dziewcząt, które należały do grupy Arisa w Labiryncie. Kimkolwiek byli ludzie, którzy ich porwali, dobrze wykonywali swoją pracę. Aris dotarł do Thomasa i stanął przed nim, jakby zamierzał go uściskać, ale zamiast tego wyciągnął rękę. Thomas potrzasnął nią. - Cieszę się, że nic wam nie jest – powiedział chłopiec. - I tobie też. – Widok znajomej twarzy Arisa uświadomił Thomasowi, że wszelka gorysz, jaką odczuwał w związku z tym, co się wydarzyło między nimi na Pogorzelisku, już zniknęła. – Gdzie są wszyscy? Twarz Arisa spochmurniała. - Większość już nie jest z nami. Zostali zabrani przez inną grupę. Zanim Thomas zdążył przetrawić to, co usłyszał, pojawiła się Teresa. Thomas musiał odchrząknąć, żeby pozbyć się guli, która nagle uformowała się w jego gardle. - Teresa? – Czuł taki zamęt sprzecznych emocji, że z trudem zdołał wykrztusić to słowo. - Hej, Tom. – Podeszła blisko niego. Spojrzenie miała smutne. – Tak się cieszę, że nic ci nie jest. – Jej oczy zwilgotniały od łez. - Tak, tobie też. – Po części jej nienawidził; po części stęsknił się za nią. Miał ochotę na nią nawrzeszczeć za zostawienie ich samych w siedzibie DRESZCZu.
- Dokąd wyście się udali? – spytała. – Jak się dostaliście do Denver? Thomas był zdezorientowany. - Dokąd się udaliśmy? Co masz na myśli? Gapiła się na niego przez kilka sekund. - Mamy dużo rzeczy do omówienia. Thomas zmrużył oczy. - Co ty znowu kombinujesz? - Wcale nie kombinu… - Jej głos stwardniał buntowniczo. – Najwyraźniej zaszło jakieś nieporozumienie. Słuchaj, większość naszej grupy została wczoraj wyłapana przez różnych łowców nagród – przypuszczalnie już zostali zabrani z powrotem i sprzedani DRESZCZowi. W tym Patelniak. Przykro mi. W Glowie Thomasa pojawił się obraz kucharza. Chłopak nie wiedział, czy jest w stanie znieść utratę jeszcze jednego przyjaciela. Minho nachylił się w ich stronę, żeby przemówić. - Widzę, że jesteś równie radosna jak zawsze. Tak się cieszę, że znów mogę przebywać w twej promiennej obecności. Teresa zupełnie go zignorowała. - Tom, wkrótce nas stąd wywiozą. Proszę, chodź i porozmawiaj ze mną. W cztery oczy. Teraz. Thomas był na siebie wściekły w związku z faktem, że chciał tej rozmowy, i spróbował ukryć swoją niecierpliwość. - Szczurowaty już mi palnął swoją nadętą przemowę. Proszę, powiedz mi, że nie zgadzasz się z nim i nie uważasz, że powinienem wrócić do DRESZCZu. - Nie wiem nawet, o czym mówisz. – Zawahała się, jakby walcząc ze swoją dumą. – Proszę. Thomas gapił się na nią przez długą chwile, niepewny, jak się czuje. Brenda znajdował się zaledwie metr czy dwa dalej i było oczywiste, że nie cieszy się z ponownego spotkania z Teresą. - No? – spytała Teresa. Wskazała ich otoczenie. – Nie ma tu zbyt wiele do roboty poza czekaniem. Jesteś zbyt zajęty, żeby ze mną pomówić? Thomas musiał się powstrzymać od przewrócenia oczami. Wskazał parę pustych krzeseł w rogu dużego pomieszczenia. - Chodźmy, ale postaraj się streszczać.
Thomas usiadł, opierając głowę o ścianę i splatając ręce na piersi. Teresa podwinęła nogi pod siebie, siadając twarzą do niego. Gdy odchodzili od reszty, Minho zdążył go ostrzec, żeby nie słuchał ani jednego słowa, jakie dziewczyna powie. - Więc – powiedziała Teresa. - Więc. - Od czego zaczniemy? - To był twój pomysł. Ty mi powiedz. Możemy zakończyć, jeśli nie masz nic do powiedzenia. Teresa westchnęła. - Może na początku mógłbyś przyjąć domniemanie niewinności i przestać się zachowywać jak kretyn. Tak, wiem, że zrobiła różne rzeczy na Pogorzelisku, ale wiesz też, dlaczego je robiłam – żeby w ostatecznym obrachunku uratować ci życie. Nie wiedziałam wtedy, że w tym wszystkim chodzi o Zmienne i wzory. Może byś tak dał mi mały kredyt zaufania? Zacznij ze mną rozmawiać jak z normalną osobą. Thomas pozwolił, żeby powietrze przez kilka chwili wypełniła cisza, zanim się odezwał. - Dobra, w porządku. Ale zostawiłaś mnie w siedzibie DRESZCZu, co pokazuje, że… - Tom! – wykrzyknęła z taką miną, jakby ją spoliczkowano. – Nie zostawiliśmy was tam! O czym ty mówisz? - O czym ty mówisz? – Thomas był teraz kompletnie skonfundowany. - Nie zostawiliśmy was! Uciekliśmy po was! To wyście nas zostawili! Thomas mógł jedynie wpatrywać się w nią. - Naprawdę sądzisz, że jestem aż tak głupi? - Jedyne, o czym wszyscy gadali tam w kompleksie, to że ty, Newt i Minho uciekliście i jesteście gdzieś w okolicznych lasach. Szukaliśmy was, ale nie znaleźliśmy po was nawet śladu. Od tamtej pory ciągle miałam nadzieję, że jakimś cudem zdołaliście dotrzeć z powrotem do cywilizacji. Jak sądzisz, czemu tak się ucieszyłam, że widzę cię żywego?! Thomas poczuł, że budzi się w nim znajomy gniew.
- Jak możesz w ogóle oczekiwać, że w to uwierzę? Pewnie wiedziałaś dokładnie o tym, co Szczurowaty próbował mi powiedzieć – że mnie potrzebują, że jestem tak zwanym Ostatecznym Kandydatem. Teresa się zgarbiła. - Uważasz, że jestem najbardziej podłą osobą, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi, co? – Nie czekała jednak, aż Thomas jej odpowie. – Gdybyś tylko dostał z powrotem swoje wspomnienia, tak jak to było zaplanowane, przekonałbyś się, że jestem tą samą Teresą, która zawsze byłam. Zrobiłam to, co zrobiłam na Pogorzelisku, żeby cię uratować, a od tamtej pory przez cały czas usiłuję ci to wynagrodzić. Thomasowi z trudem przychodziło pozostanie gniewnym – nie odnosił wrażenia, żeby dziewczyna udawała. - Jak mogę ci wierzyć, Tereso? Jak? Podniosła na niego spojrzenie; jej oczy były teraz szkliste. - Przysięgam ci, nic nie wiem na temat Ostatecznego Kandydata – te palny zostały opracowane już po tym, jak umieszczono nas w Labiryncie, wiec nic nie pamiętam na ich temat. Natomiast dowiedziałam się, że DRESZCZ nie zamierza przerwać Prób, dopóki nie uzyskają swojego schematu. Przygotowują się do rozpoczęcia kolejnej rundy, Thomas. DRESZCZ zbiera kolejny odpornych, żeby rozpocząć testy na wypadek, gdyby Próby nie przyniosły efektu. A ja nie jestem w stanie znowu w tym uczestniczyć. Uciekłam, żeby cię odszukać. To wszystko. Thomas nie odpowiedział. Jakaś jego część pragnęła w to uwierzyć. Desperacko. - Tak mi przykro – powiedziała z westchnieniem Teresa. Odwróciła wzrok i przeczesała dłonią włosy. Odczekała kilka sekund, zanim ponownie na niego spojrzała. – Jedyne, co mogę ci powiedzieć, to że jestem rozdarta w środku. W strzępach. Naprawdę wierzyłam, że możliwe jest wynalezienie leku, i wiedziałam, że potrzebują ciebie, żeby to uskutecznić. Teraz jest inaczej. Nawet mając z powrotem swoje wspomnienia, nie potrafię już myśleć w taki sam sposób jak wcześniej. Teraz widzę, że to się nigdy nie skończy. Przestała mówić, ale Thomas nie miał nic do powiedzenia. Zbadał wzrokiem twarz Teresy i zobaczył tam ból niepodobny do czegokolwiek, co widział wcześniej. Mówiła prawdę. Nie czekała, aż się odezwie, tylko kontynuowała: - Tak więc zawarłam sama ze sobą układ. Postanowiłam, że zrobię wszystko, co będzie trzeba, żeby naprawić moje błędy. Chciałam w pierwszej kolejności uratować moich przyjaciół, a potem innych Odpornych, jeśli to będzie możliwe. I zobacz, jak pięknie się spisałam. Thomas z trudem szukał słów. - No cóż, my nie poradziliśmy sobie dużo lepiej, nie? Jej brwi podjechały do góry.
- Liczyłeś, że uda wam się ich powstrzymać? - Niedługo zostaniemy z powrotem sprzedani DRESZCZowi, więc jakie to ma znaczenie? Nie odpowiedziała od razy. Thomas oddałby wszystko, żeby znaleźć się wewnątrz jej głowy – i to nie w starym znaczeniu. Na krótką chwilę poczuł smutek, wiedząc, że kiedyś spędzili razem niezliczone godziny, których zupełnie teraz nie pamiętał. Kiedyś byli najlepszymi przyjaciółmi. W końcu powiedziała: - Gdybyśmy jakoś mogli coś zrobić, mam nadzieję, że byłbyś w stanie wynaleźć jakiś sposób na to, żeby znowu mi zaufać. I wiem, że dalibyśmy radę przekonać Arisa oraz pozostałych, żeby nam pomogli. Są tego samego zdania co ja. Thomas wiedział, że musi być ostrożny. Dziwne było to, że Teresa zaczęła się z nim zgadzać w kwestii DRESZCZu dopiero teraz, po odzyskaniu swoich wspomnień. - Zobaczymy, co będzie dalej – stwierdził w końcu. Teresa mocno zmarszczyła brwi. - Naprawdę mi nie ufasz, co? - Zobaczymy, co będzie dalej – powtórzył. Potem wstał i odszedł, nienawidząc zranionej miny, jaka odmalowała się na twarzy Teresy. I nienawidząc siebie za to, że nadal się przejmuje mimo tego wszystkiego, co dziewczyna mu zrobiła.
Gdy Thomas wrócił, odnalazł Minho, siedzącego obok Brendy i Jorge, a Minho nie wydawał się zadowolony, że go widzi. Posłał Thomasowi jadowite spojrzenie. - I co ci powiedziała ta pikolona zdrajczyni? Thomas usiadł obok niego. W pobliżu zebrało się kilkoro obcych, i widział, że nasłuchują. - No? – naciskał Minho. - Powiedziała, że uciekli, ponieważ odkryli, że DRESZCZ planuje zacząć wszystko od nowa, jeśli będą musieli. Że wyłapują Odpornych, dokładnie tak, jak powiedział Gally. Przysięga, że jakimś sposobem dano im do zrozumienia, że myśmy już uciekli, i że nas szukali. – Thomas zrobił pauzę; wiedział, że Minho nie zareaguje pozytywnie na ciąg dalszy. – I chętnie nam pomoże w miarę swoich sił. Minho tylko potrzasnął głową. - Krótas z ciebie. Nie powinieneś był z nią rozmawiać. - Dzięki. – Thomas przetarł twarz. Minho miał rację. - Nie chcę wam się wtrącać między wódkę a zakąskę, muchachos – powiedział Jorge. – Możecie sobie cały dzień gadać o tych bzdetach, ale figę to znaczy, chyba że uda się nam wydostać z tego miłego miejsca. Niezależnie od tego, kto jest po czyjej stronie. Właśnie wtedy drzwi do pomieszczenia się otwarły i do środka wkroczyła trójka porywaczy z dużymi, wypchanymi czymś workami. W ślad za nimi wszedł czwarty, uzbrojony w elektromiotacz i pistolet. Omiótł wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu ewentualnych problemów, a pozostali zaczęli rozdawać to, co znajdowało się w workach – chleb i butelki wody. - Jakim sposobem zawsze pakujemy się w te kłopoty? – spytał Minho. – Kiedyś przynajmniej mogliśmy całą winę zwalać na DRESZCZ. - Taa, no cóż, nadal możemy – mruknął Thomas. Minho uśmiechnął się szeroko. - I dobrze. Te smrodasy. W pomieszczeniu zapadła napięta cisza, podczas gdy porywacze chodzili tu i tam. Ludzie zaczęli jeść. Thomas uświadomił sobie, że jeśli chcą rozmawiać dalej, będą musieli to robić szeptem. Minho szturchnął go.
- Tylko jeden z nich ma broń – szepnął. – I nie wygląda zbyt groźnie. Założę się, że mógłbym go załatwić. - Może i tak – odparł pod nosem Thomas. – Ale nie rób niczego głupiego; on ma oprócz elektromiotacza również pistolet. I możesz mi wierzyć, nie chcesz zostać postrzelony ani z jednego, ani z drugiego. - Taa, no cóż, tym razem ty mi zaufaj. – Minho mrugnął do Thomasa, a ten w odpowiedzi mógł jedynie westchnąć. Istniały nikłe szanse, że to, co się zaraz wydarzy, pozostanie niezauważone. Porywacze podeszli do Thomasa oraz Minho i zatrzymali się przy ich małej grupce. Thomas wziął bułkę i butelkę wody, ale kiedy mężczyzna spróbował podać Minho trochę chleba, ten odtrącił jego rękę. - Czemu miałbym od ciebie cokolwiek brać? Pewnie jest zatrute. - Chcesz chodzić głodny, mnie tam rybka – odparł tamten, ruszając dalej. Prawie ich minął, kiedy Minho nagle zerwał się na równe nogi i rzucił się na mężczyznę trzymającego elektromiotacz. Thomas wzdrygnął się, gdy broń wysunęła się z uścisku porywacza i wystrzeliła, posyłając granat w sufit, gdzie wybuchł w zygzaki błyskawic. Porywacz leżał jeszcze na ziemi, kiedy Minho zaczął go tłuc pięściami, usiłując wolną ręką złapać jego pistolet. Na moment wszyscy zamarli. Ale potem, zanim Thomas zdążył zareagować, wybuchł zamęt. Trójka pozostałych strażników odrzuciła worki, żeby dopaść Minho, ale zanim zdążyli zrobić choć krok, sześć osób już skoczyło na nich, zwalając ich z nóg. Jorge pomógł Minho obalić strażnika i tak długo deptał jego rękę, aż mężczyzna puścił pistolet, który wyciągnął z kabury przy pasie; Minho kopnął broń, która potoczyła się po podłodze i jakaś kobieta ją podniosła. Thomas zobaczył, że Brenda zdążyła już złapać elektromiotacz. - Stać! – krzyknęła, wcelowując broń w porywaczy. Minho wstał, a gdy odstąpił od leżącego mężczyzny, Thomas zobaczył, że twarz tego ostatniego pokryta jest krwią. Ludzie już wlekli pozostałą trójkę strażników, zmuszając ich do położenia się obok towarzysza, tak że wszyscy znaleźli się w jednym rzędzie, rozciągnięci na wznak. Wszystko rozegrało się tak szybko, że Thomas nawet nie zdążył się ruszyć ze swojego miejsca na podłodze, ale teraz natychmiast wziął się do działania. - Musimy ich zmusić do mówienia – powiedział. – Musimy się pośpieszyć, zanim nadejdą posiłki. - Powinniśmy im po prostu strzelić w łeb! – zawołał jakiś mężczyzna. – Zastrzelić ich i wiać stąd. – Kilka innych głosów krzyknęło aprobująco. Thomas uświadomił sobie, że grupa przemieniła się w motłoch. Jeśli chciał zdobyć informację, musiał działaś szybko – zanim wszystko się posypie. Wstał i podszedł do kobiety z pistoletem. Przekonał ją, żeby mu oddała broń, po czym odwrócił się i ukląkł obok mężczyzny, który dał mu pieczywo.
Thomas przyłożył pistolet do skroni typa. - Zamierzam policzyć do trzech. Albo zaczniesz mówić, co DRESZCZ zamierza z nami zrobić i gdzie mieliście się z nimi spotkać, albo pociągnę za spust. Jeden. Mężczyzna się nie zawahał. - DRESZCZ? Nie mamy nic wspólnego z DRESZCZem. - Kłamiesz. Dwa. - Nie, przysięgam! To nie ma z nimi nic wspólnego! Przynajmniej z tego co wiem. - Och, doprawdy? A raczysz wyjaśnić, czemu porywacie odpornych? Mężczyzna posłał szybkie spojrzenie w kierunku swoich towarzyszy, ale potem odpowiedział, patrząc prosto na Thomasa: - Pracujemy dla Prawej Ręki.
- Co masz na myśli mówiąc, że pracujecie dla Prawej Ręki? – spytał Thomas. To się nie trzymało kupy. - Co masz na myśli pytając, co mam na myśli? – odparł mężczyzna mimo lufy przy głowie. – Pracuję dla cholernej Prawej Ręki. Czemu tak ciężko to zrozumieć? Thomas zabrał broń i usiadł na piętach, zdezorientowany. - Więc dlaczego porywacie Odpornych? - Bo tak nam się podoba – odrzekł tamten, patrząc bacznie na opuszczoną broń. – Reszta to nie wasz biznes. - Zastrzel go i przejdź do następnego! – zawołał ktoś z tłumu. Thomas nachylił się z powrotem, ponownie przycisnął mężczyźnie pistolet do głowy. - Jesteś nadzwyczaj odważny, zważywszy, że to ja mam broń. Policzę jeszcze raz do trzech. Powiedz mi, do czego Prawej Ręce potrzebni są Odporni, inaczej będę zmuszony założyć, że kłamiesz. Jeden. - Wiesz, że nie kłamię, dzieciaku. - Dwa. - Nie zabijesz mnie. Widzę to w twoich oczach. Mężczyzna zmusił go do odkrycia kart. Nie było ludzkiej mocy, żeby Thomas tak po prostu strzelił obcemu człowiekowi w głowę. Westchnął, zabrał pistolet. - Jeśli pracujecie dla Prawej Ręki, to zasadniczo powinniśmy być po tej samej stronie. Po prostu powiedz nam, co się dzieje. Mężczyzna usiadł powoli, podobnie jak jego towarzysze, przy czym ten z zakrwawioną twarzą jęknął z wysiłku. - Jeśli chcecie odpowiedzi – powiedział jeden z nich – będziecie musieli zapytać szefa. My naprawdę nic nie wiemy. - Taa – dodał mężczyzna znajdujący się najbliżej Thomasa. – Jesteśmy pionkami. Brenda podeszła bliżej ze swoim elektromiotaczem. - A jak możemy się dostać do tego waszego szefa? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Minho jęknął i wyrwał Thomasowi pistolet.
- Mam już dość tego pikolenia. – Wycelował broń w stopę mężczyzny. – W porządku, nie zabijemy cię, ale twój palec w nogi za trzy sekundy zacznie boleć jak jasna cholera, jeśli nie zaczniesz gadać. Jeden. - Mówię ci, że nic nie wiemy. – Twarz mężczyzny była ściągnięta z gniewu. - W porządku – odparł Minho. Nacisnął spust. Zaszokowany Thomas patrzył, jak mężczyzna łapie się za stopę, wyjąc z bólu. Minho postrzelił go w mały palec u nogi – ta część buta oraz sam palec zniknęły, a w ich miejscu znajdowała się teraz krwawiąca rana. - Jak mogłeś to zrobić?! – krzyknęła strażniczka leżąca obok postrzelonego, podnosząc się, żeby pomóc towarzyszowi. Wyciągnęła z kieszeni spodni paczkę chusteczek i przycisnęła je do jego stopy. Thomas był w szoku, że Minho odważył się naprawdę to zrobić, ale czuł też niechętny szacunek wobec kolegi. On sam nigdy nie zdobyłby się na pociągnięcie za spust, a jeśli teraz nie uzyskają odpowiedzi, to nie uzyskają ich nigdy. Popatrzył na Brendę, a ta wzruszeniem ramion dała do zrozumienia, że pochwala akcję Minho. Teresa obserwowała wszystko z pewnej odległości z niemożliwą do oczytania miną. Minho nie dawał za wygraną. - Dobra, podczas gdy ona się zajmuje tą jego biedną stopą, lepiej niech ktoś zacznie gadać. Powiedzcie nam, co się dzieje, ale stracimy następny paluszek. – Machnął pistoletem w stronę kobiety, a potem w stronę pozostałych dwóch strażników. – Dlaczego porywacie ludzi dla Prawej Ręki? - Już ci powiedzieliśmy, że nic nie wiemy – odparła kobieta. – Oni nam płacą, a my wykonujemy ich polecenia. - A ty? – zapytał Minho, celując z pistoletu do jednego z mężczyzn. – Chcesz coś powiedzieć? Uratować jeden czy dwa palce? Strażnik podniósł ręce. - Przysięgam na życie mojej matki, że nic nie wiem. Ale… Zdawało się, że natychmiast pożałował tego ostatniego słowa. Zerknął na swoich towarzyszy, a twarz mu pobladła. - Ale co? Gadaj – wiem, że coś ukrywasz. - Nic. - Czy naprawdę musimy dalej grać w tę grę? – Minho przyłożył lufę pistoletu do stopy mężczyzny. – Skończyłem liczyć. - Stój! – wrzasnął strażnik. – Dobra, słuchajcie. Moglibyśmy zabrać paru z was z powrotem do nich, żebyście ich sami zapytali. Nie wiem, czy pozwolą wam rozmawiać z tym, który wydaje rozkazy, ale może się uda. Nie pozwolę sobie odstrzelić palca z głupiego powodu.
- W porządku – stwierdził Minho, cofając się o krok i gestem nakazując mężczyźnie wstać. – Widzicie, nie było tak strasznie. Teraz chodźmy odwiedzić tego waszego szefa. Ja, ty i moi przyjaciele. Salę nagle wypełnił zgiełk głosów. Nikt nie chciał zostać z tyłu i nikt nie chciał milczeć w tej kwestii. Kobieta, która przyniosła wodę, wstała i zaczęła krzyczeć. Tłum zamilkł. - Tutaj jesteście dużo bardziej bezpieczni! Po prostu uwierzcie mi, że tak jest. Gdybyśmy wszyscy spróbowali dotrzeć tam, gdzie musimy się dostać, gwarantuję, że połowa by tam nie dotarła. Jeśli ci goście chcą się zobaczyć z szefem, niech ryzykują życiem. Tam na zewnątrz pistolet i elektromiotacz nie przydadzą się na nic. Ale tutaj mamy drzwi zamknięte na klucz i żadnych okien. Kiedy zamilkła, pomieszczenie wypełnił kolejny chór skarg. Kobieta odwróciła się do Minho oraz Thomasa i odezwała się, przekrzykując hałas: - Słuchajcie, tam na zewnątrz jest niebezpiecznie. Nie zabrałabym więcej niż dwójki ludzi. Im więcej was będzie, tym większe prawdopodobieństwo, że zostaniecie wypatrzeni. – Zawiesiła głos i omiotła wzrokiem salę. – I na waszym miejscu wyruszyłabym prędko. Wygląda na to, że ci ludzie będą się tylko stawać coraz niecierpliwsi. Niedługo nie będzie już sposobu, żeby ich zatrzymać. A tam na zewnątrz… - Zacisnęła usta w wąską kreskę, po czym kontynuowała: - Wszędzie są Poparzeńcy. Zabijają wszystko, co się rusza.
Minho wycelował z pistoletu w sufit i wypalił, sprawiając, że Thomas aż podskoczył. Zgiełk tłumu ustąpił miejsca zupełnej ciszy. Minho nie musiał się odzywać ani słowem. Dał znak kobiecie, żeby mówiła. - Tam na zewnątrz jest jeden wielki obłęd. Wszystko stało się bardzo szybko. Tak, jakby się ukrywali i czekali na sygnał czy coś. Dziś rano policja została pokonana i otwarto bramy. Pewna liczba Poparzeńców z Enklawy dołączyła do tych z miasta. Są teraz wszędzie. Zrobiła pauzę i poświęciła chwilę na to, żeby odwzajemnić kilka spojrzeń. - Przysięgam, że nie chcecie wychodzić tam na zewnątrz. I przysięgam, że to my jesteśmy tymi dobrymi. Nie wiem, co zaplanowała Prawa Ręka, ale wiem, że częścią tego jest wydostanie nas wszystkich z Denver. - Więc dlaczego traktujecie nas jak więźniów? – krzyknął ktoś. - Robię po prostu to, za co mi płacą. – Odwróciła się z powrotem do Thomasa i kontynuowała: - Sądzę, że opuszczenie tego miejsca to głupi pomysł, ale tak jak powiedziałam, jeśli zamierzacie to zrobić, nie możecie zabrać więcej niż paru osób. Jak ci Poparzeńcy spostrzegą wielką grupę świeżego mięska, to będzie pozamiatane, nieważne, czy będziecie mieli broń, czy nie. A szefowi tez może się nie spodobać pojawienie się dużej grupy – jak nasi strażnicy zobaczą van pełen obcych, mogą zacząć strzelać. - Brenda i ja pójdziemy – zadecydował Thomas. Nie wiedział nawet, że zamierza to powiedzieć, dopóki te słowa nie padły z jego ust. - Nie ma mowy. – Minho potrząsnął głową. – Ty i ja. Minho stanowił ryzyko. Zbyt łatwo tracił panowanie nad sobą. Brenda najpierw myślała, a później działała, i właśnie tego potrzebowali, żeby wyjść z tej sytuacji z życiem. Poza tym Thomas nie chciał pozwolić, żeby znalazła się poza zasięgiem jego wzroku – proste i logiczne. - Ja i ona. Całkiem nieźle sobie radziliśmy tam na Pogorzelisku. Damy sobie radę. - Nie ma mowy, chłopie! – Thomas mógłby przysiąc, że jego przyjaciel wyglądał niemalże na urażonego. – Nie powinniśmy się rozdzielać. Powinniśmy iść wszyscy czworo – tak będzie bezpieczniej. - Minho, potrzebujemy tutaj kogoś, kto będzie miał oko na to towarzystwo – odparł Thomas z autentycznym przekonaniem. Mieli tu całą salę pełną ludzi, którzy mogą im pomóc obalić DRESZCZ. – Poza tym niechętnie to mówię, ale co, jeśli faktycznie coś się nam stanie? Zostań tu i zadbaj o to, żeby nasze plany nie poszły na marne. Mają Patelniaka,
Minho. Kto wie, kogo jeszcze. Kiedyś powiedziałeś, że powinienem być Opiekunem Zwiadowców. No więc pozwól mi dzisiaj to zrobić. Zaufaj mi. Tak jak powiedziała ta babka, im mniej nas będzie, tym większa szansa, że przemkniemy się niezauważeni. Thomas popatrzył przyjacielowi w oczy i czekał na odpowiedź. Minho nie odpowiadał przez dłuższy czas. - W porządku – powiedział w końcu. – Ale jeśli zginiesz, nie będę szczęśliwy. Thomas kiwnął głową. - Ogay. – Nie uświadamiał sobie wcześniej, jak ważne jest to, że Minho nadal w niego wierzy. Dawało mu przynamniej połowę tej odwagi, której potrzebował, żeby zrobić to, co musiał zrobić.
Mężczyzna, który powiedział, że mogą zabrać Thomasa i jego przyjaciół do szefa, został ostatecznie obarczony zadaniem doprowadzenia ich tam. Na imię miał Lawrence, i bez względu na to, co działo się na zewnątrz, sprawiał wrażenie więcej niż chętnego, żeby się wydostać z pomieszczenia pełnego gniewnych ludzi. Odryglował wielkie drzwi i gestem nakazał Thomasowi oraz Brendzie iść za sobą – Thomas miał pistolet, a Brenda elektromiotacz. Poszli z powrotem długim korytarzem, a Lawrence zatrzymał się przy drzwiach stanowiących wyjście z budynku. Mętne światło z sufitu padało na jego twarz, i Thomas widział, że mężczyzna jest zaniepokojony. - Dobra, teraz musimy podjąć decyzję. Jeśli pójdziemy piechotą, zajmie to parę godzin, ale mamy dużo większe szanse, że uda się nam przedostać ulicami. Idąc pieszo, możemy się znacznie skuteczniej ukrywać niż gdybyśmy wzięli van. Vanem szybciej dojedziemy na miejsce, ale jest pewne, że zostaniemy zauważeni. - Szybkość versus skradanie się – powiedział Thomas. Popatrzył na Brendę. – Co sądzisz? - Van – odparła. - No – zgodził się Thomas. Dręczyła go wizja zakrwawionego Poparzeńca z poprzedniego dnia. – Sama myśl o łażeniu tam na zewnątrz na piechotę przyprawia mnie o ciarki,. Van, zdecydowanie. Lawrence kiwnął głową. - Dobra, w porządku, jedziemy Vanem. A teraz trzymajcie buzie na kłódkę i broń w pogotowiu. Pierwsze, co musimy zrobić, to wejść do pojazdu i zamknąć drzwi. Jest zaparkowany zaraz za tym wyjściem. Gotowi? Thomas uniósł brwi, patrząc na Brendę, po czym oboje skinęli głowami. Byli tak gotowi, jak tylko mogli być. Lawrence wyciągnął z kieszeni pęk kart magnetycznych i po kolei pootwierał liczne rygle umieszczone jeden pod drugim wzdłuż ściany. Zacisnął karty w pięści i całym ciałem
naprał na drzwi, które powoli się otwarły. Na zewnątrz panował mrok, jedynym źródłem światła była pojedyncza lampa uliczna. Thomas zaczął się zastanawiać, jak długo jeszcze dostępny będzie prąd, zanim go zabraknie, tak jak wszystkiego innego prędzej czy później. Denver już za kilka dni może być martwym miastem. Widział van zaparkowany w wąskiej uliczce jakieś sześć metrów dalej. Lawrence wytknął głowę na zewnątrz, popatrzył w lewo i w prawo, po czym cofnął się do wnętrza. - Zdaje się, że jest czysto. Idziemy. Wszyscy troje wyśliznęli się na zewnątrz i Thomas oraz Brenda pognali sprintem do vana, podczas gdy Lawrence ryglował z tyłu drzwi. Thomas czuł się niczym drut pod napięciem. Lęk kazał mu bez przerwy zerkać w górę i w dół ulicy; chłopak był pewien, że lada chwila zobaczy wyskakującego skądś Poparzeńca. Ale chociaż słyszał dolatujące z oddali wariackie chichoty, wszędzie wokół było pusto. Zamki w drzwiach vana odblokowały się; Brenda otworzyła drzwi i wsunęła się do środka akurat w tym samym momencie, co Lawrence. Thomas dosiadł się do nich na przednim siedzeniu i zatrzasnął drzwi. Lawrence natychmiast je zablokował i uruchomił silnik. Właśnie miał wrzucić jedynkę, kiedy bezpośrednio nad ich głowami zabrzmiał głośny trzask i van zadygotał od kilku głuchych uderzeń. Potem zapadła cisza. Następnie usłyszeli stłumiony odgłos kaszlu. Ktoś skoczył na dach vana.
Van wystrzelił do przodu. Dłonie Lawrence’a kurczowo ściskały kierownicę. Thomas odwrócił się i wyjrzał przez tylne okna – ale z tyłu nie było nic. Osoba na dachu vana jakimś cudem się trzymała. Akurat w momencie, gdy chłopak odwrócił się z powrotem, za przednią szybą zaczęła spełzać w dół czyjaś twarz, wpatrując się w nich do góry nogami. To była kobieta, wiatr rozwiewał jej włosy na wszystkie strony, gdy Lawrence pomknął na złamanie karku w dół uliczki. Oczy kobiety napotkały wzrok Thomasa, a potem się uśmiechnęła, ukazując komplet zaskakująco idealnych zębów. - Czego ona się trzyma?! – wrzasnął Thomas. Lawrence odpowiedział zduszonym głosem: - Cholera wie. Ale długo się nie utrzyma. Oczy kobiety nadal wpatrywały się w Thomasa, ale uwolniła jedną dłoń i zacisnęła ją w pięść, a potem zaczęła walić w okno. Łup, łup, łup. Jej uśmiech pozostał szeroki, jej zęby niemal lśniły w świetle latarń. - Proszę, czy możesz się jej pozbyć?! – krzyknęła Brenda. - W porządku. – Lawrence przycisnął hamulec. Kobieta pofrunęła w powietrze, wylatując do przodu niczym rzucony granat, dziko wymachując rękami i nogami, aż rąbnęła o ziemię. Thomas wzdrygnął się i mocno zacisnął powieki, po czym wytężył wzrok, żeby zobaczyć, co się z nią stało. Ku jego szokowi już się poruszała, chwiejnie stawała na nogi. Złapała równowagę, po czym powoli odwróciła się do nich; reflektory vana jaskrawo oświetlały każdy centymetr jej sylwetki. Już się nie uśmiechała, ani trochę. Zamiast tego jej wargi wykrzywiły się w wyrazie furii; z boku twarzy miała wielką czerwoną pręgę. Jej oczy znów wwierciły się w oczy Thomasa, który zadrżał. Lawrence wrzucił przedni bieg, a chora wyglądała tak, jakby zamierzała się rzucić pod koła, jakby sądząc, że jakimś cudem będzie w stanie zatrzymać pojazd, ale w ostatniej sekundzie cofnęła się i patrzyła, jak przejeżdżają. Thomas nie był w stanie oderwać od niej wzorku, i tuż zanim zniknęła mu z oczu, jej mina stała się niezadowolona, a oczy oprzytomniały, jakby właśnie uświadomiła sobie, co zrobiła. Jak gdyby coś w niej pozostało z osoby, którą kiedyś była. I ujrzenie tego sprawiło, że Thomas poczuł się gorzej. - Była jakby częściowo szalona, a częściowo przytomna.
- Po prostu cieszcie się, że była sama – wymamrotał Lawrence. Brenda ścisnęła ramię Thomasa. - Ciężko na to patrzeć. Wiem, jakie to było uczucie dla ciebie i Minho widzieć, co się stało z Newtem. Thomas nie odpowiedział, ale nakrył dłonią jej dłoń. Dotarli do końca uliczki i Lawrence gwałtownie skręcił w prawo w większą ulicę. Obszar rozciągający się przed nimi usiany był grupkami ludzi. Kilku szamotało się, jakby walczyli, ale większość grzebała w śmieciach lub zjadała rzeczy, których Thomas nie mógł wyraźnie zobaczyć. Kilka znękanych, przypominających widma twarzy trwało nieruchomo i wpatrywało się w nich martwymi oczami, gdy przejeżdżali. Nikt w vanie nic nie mówił, jakby w obawie, że rozmowa w jakiś sposób zaalarmuje znajdujących się na zewnątrz Poparzeńców. - Nie mogę uwierzyć, że to się stało tak szybko – powiedziała w końcu Brenda. – Sądzisz, że jakimś sposobem planowali przejąć kontrolę nad Denver? Czy naprawdę byliby w stanie zorganizować coś takiego? - Ciężko powiedzieć – odparł Lawrence. – Były sygnały. Znikający miejscowi, znikający przedstawiciele rządu, odkrywanie coraz większej i większej liczby zarażonych. Ale wygląda na to, że olbrzymia liczba tych sukinsynów ukrywała się, czekając na odpowiedni moment, żeby zadziałać. - No – przytaknęła Brenda. – Wygląda na to, że to była kwestia zdobycia w końcu przez Poparzeńców przewagi liczebnej nad normalnymi ludźmi. Kiedy ta szala się przechyliła, przechyliła się do końca. - Kogo obchodzi, jak to się stało – powiedział Lawrence. – Jedyne, co ma znaczenie, to jak teraz jest. Rozejrzyjcie się. To miejsce to teraz jeden wielki koszmar. – Zwolnił, żeby ostro skręcić w długą, wąską uliczkę. – Jesteśmy prawie na miejscu. Musimy teraz bardziej uważać. – Wyłączył światła wozu, po czym znowu przyśpieszył. Gdy tak jechali, wokół robiło się ciemniej i ciemniej, aż w końcu Thomas nie był już w stanie rozróżnić niczego za wyjątkiem wielkich, bezkształtnych cieni. Wciąż wyobrażał sobie, że któryś z nich może nagle wyskoczyć pod koła. - Może nie powinieneś jechać tak szybko. - Będzie dobrze – odparł mężczyzna. – Jeździłem tą trasą tysiąc razy. Znam ją jak własną… Thomas poleciał do przodu i przytrzymały go zapięte pasy. Przejechali coś, i to coś zaklinowało się pod vanem – było metalowe, sądząc z odgłosów. Van podskoczył kilka razy, po czym się zatrzymał. - Co to było? – wyszeptała Brenda. - Nie wiem – odparł jeszcze ciszej Lawrence. – Pewnie pojemnik na śmieci czy coś podobnego. Cholera, ale się przestraszyłem.
Pojechali wolniutko do przodu i powietrze wypełnił przeraźliwy, jazgotliwy zgrzyt. Potem zabrzmiało głuche uderzenie, kolejny łoskot i zapadła cisza. - Pozbyłem się tego – wymruczał Lawrence, nawet nie próbując ukryć ulgi. Ruszył dalej, ale zwolnił do ułamka wcześniejszej prędkości. - Może powinieneś z powrotem zapalić światła? – zasugerował Thomas, zaskoczony tym, jak szybko bije mu serce. – Nic nie widzę tam na zewnątrz. - No – zgodziła się Brenda. – Jestem w zasadzie pewna, że jeśli ktoś tam jest, to i tak usłyszał ten zgiełk. - Pewnie tak. – Lawrence włączył światła. Reflektory zalały całą uliczkę powodzią niebieskawo białego blasku, który w porównaniu z wcześniejszą ciemnością wydawał się bardziej jaskrawy od słońca. Thomas zmrużył oczy przed tą jasnością, po czym otworzył je, a wtedy wezbrała w nim fala zgrozy. Jakieś sześć metrów przed nimi wyłoniło się około trzydziestu ludzi, którzy teraz stali stłoczeni jeden obok drugiego, całkowicie blokując przejazd. Ich twarze były blade i wynędzniałe, podrapane i posiniaczone. Obszarpane, potwornie brudne ubrania zwisały z ich ciał. Stali tam i wszyscy co do jednego spoglądali w jaskrawe światło, jakby w najmniejszym stopniu nie czuli onieśmielenia. Byli niczym stojące trupy, powstałe z grobu. Thomas zadygotał od dreszczy, które przejęły lodem jego ciało. Tłum zaczął się rozstępować. Poruszali się synchronicznie i pośrodku otwarła się obszerna wolna przestrzeń, podczas gdy Poparzeńcy wycofali się na boki. Potem jeden z nich machnął ręką, dając do zrozumienia, że van ma ruszyć i przejechać między nimi. - To jacyś wyjątkowo uprzejmi Poparzeńcy – wyszeptał Lawrence.
- Może nie przekroczyli jeszcze Granicy? – odparł Thomas, chociaż to stwierdzenie brzmiało głupio nawet w jego własnych uszach. – Albo nie mają ochoty zostać rozjechani dużym vanem? - Nieważne, daj gazu – powiedziała Brenda. – Zanim zmienią zdanie. Ku uldze Thomasa Lawrence zrobił dokładnie to; van wystrzelił do przodu i nie zwolnił. Poparzeńcy stojący wzdłuż domów gapili się na mijający ich pojazd. Widziani z bliska – zadrapania, krew i sińce, i te oszalałe oczy – znów przyprawili Thomasa o dreszcz. Van zbliżał się już do końca grupy, gdy nagle rozległo się kilka głośnych trzasków i pojazd podskoczył, a potem gwałtownie skręcił w prawo. Jego przód rąbnął w ścianę jednego z domów, przygniatając dwóch Poparzeńców. Thomas patrzył ze zgrozą przez przednią szybę, jak tamci wrzeszczą w agonii i tłuką zakrwawionymi pięściami o maskę pojazdu. - Co jest, do diabła?! – ryknął Lawrence, wrzucając wsteczny bieg. Z przeraźliwym jazgotem cofnęli się o metr czy dwa, przy czym pojazd strasznie się trząsł. Dwaj Poparzeńcy upadli na ziemię i momentalnie zostali zaatakowani przez tych, którzy znajdowali się najbliżej przodu vana. Thomas pośpiesznie odwrócił wzrok, ogarnięty mdlącym przerażeniem. Poparzeńcy ze wszystkich stron zaczęli łomotać pięściami w van. Równocześnie opony kręciły się z piskiem, nie znajdując oparcia. Połączenie tych dźwięków było jak wzięte z koszmaru. - Co jest?! - wrzasnęła Brenda. - Zrobili coś z oponami! Albo z osiami. Nie wiem co! Lawrence ciągle zmieniał biegi z wstecznego na przedni, ale za każdym razem udawało się przejechać tylko jakieś półtora metra. Kobieta o zmierzwionych dziko włosach podeszła do okna po prawej stronie Thomasa. Oburącz dzierżyła wielką łopatę. Na oczach chłopaka podniosła ją nad głowę, a potem walnęła nią w okno. Szyba wytrzymała. - Naprawdę musimy stąd wiać! – krzyknął Thomas. Bezradny, nie wiedział, co innego powiedzieć. Byli idiotami, żeby wpaść w tak oczywistą pułapkę. Lawrence dalej zmieniał biegi i dodawał gazu, ale van tylko szarpał się w przód i tył. Z góry dobiegła znajoma seria głuchych uderzeń w dach. Ktoś tam wlazł. Poparzeńcy atakowali teraz wszystkie okna, bijąc w nie wszystkim od drewnianych kijów po własne głowy. Kobieta za oknem od strony Thomasa nie dawała za wygraną, raz po raz waląc łopatą w szybę. W końcu, za piątym czy szóstym razem, przez szkło przebiegło pęknięcie grubości włosa. Narastająca panika sprawiła, że gardło Thomasa się zacisnęło.
- Ona je zbije! - Wydostań nas stąd! – powiedziała w tym samym momencie Brenda. Van przesunął się o kilkanaście centymetrów, akurat wystarczająco, żeby następny cios kobiety chybił. Ale ktoś z góry rąbnął dwuręcznym młotem w przednią szybę i w szkole rozkwitła olbrzymia pajęczyna pęknięć, niczym biały kwiat. Van znów szarpnął do tyłu. Mężczyzna trzymający młot przekoziołkował na maskę, zanim zdążył uderzyć ponownie, i wylądował na ulicy. Poparzeniec z długą raną biegnącą przez czubek łysej głowy wyszarpnął mu narzędzie i walnął w okno jeszcze dwa razy, zanim grupa innych zaczęła z nim walczyć, próbując mu wyrwać broń. Pęknięcia w przedniej szybie niemal zupełnie uniemożliwiały teraz wyjrzenie na zewnątrz. Z tyłu dobiegł odgłos pękającego szkła; Thomas okręcił się szybko i zobaczył, że przez dziurę wybitą w oknie przeciska się ręka, a ostre odłamki szkła rozdzierają jej skórę. Thomas rozpiął pasy i przelazł do tylnej części vana. Złapał pierwszy przedmiot, jaki wpadł mu w ręce, długie plastikowe narzędzie ze szczotką po jeden stronie i ostrą krawędzią po drugiej, służące do odśnieżania, i przepełzł przez środkowy rząd siedzeń, po czym walnął znaleziskiem w ramię Poparzeńca, raz, potem znowu i znowu. Ktokolwiek to był, z wrzaskiem cofnął rękę, sprawiając, że kawałek szyby wypadł na beton za oknem. - Chcesz elektromiotacz? – krzyknęła Brenda. - Nie! – odkrzyknął Thomas. – Jest za duży, żeby go używać tu w środku. Łap pistolet! Van chwiejnie ruszył do przodu, po czym znów się zatrzymał; Thomas uderzył twarzą o tył środkowego rzędu siedzeń i ból przeszył jego policzek oraz szczękę. Chłopak odwrócił się i zobaczył, że mężczyzna oraz kobieta wydzierają resztę szkła z rozbitego okna. Krew z ich rąk spływała po obu stronach powiększającego się otworu. - Masz! – wrzasnęła Brenda za jego plecami. Odwrócił się i wziął od niej pistolet, po czym wycelował i strzelił, raz, potem drugi, i Poparzeńcy upadli na ziemię; ich agonalne wrzaski zostały zagłuszone przez okropny zgiełk piszczących opon, przeciążonego silnika oraz łomotu, jaki czynili atakujący. - Chyba już prawie! – krzyknął Lawrence. – Nie wiem, co u diabła zrobili! Thomas odwrócił się, żeby na niego spojrzeć; kierowca był cały spocony. Pośrodku pajęczyny kresek na przedniej szybie pojawiła się dziura. Wszystkie pozostałe okna były pokryte pęknięciami – już prawie nic nie było przez nie widać. Brenda trzymała swój elektromiotacz, gotowa by go użyć, jeśli sytuacji stanie się kompletnie beznadziejna. Van ruszył do tyłu, potem naprzód, potem znów do tyłu. Wydawał się nieco bardziej pod kontrolą, dygotał teraz mniej niż na początku. Dwie pary rąk przecisnęły się przez dużą dziurę z tyłu, i Thomas wystrzelił jeszcze dwukrotnie. Usłyszeli wrzaski i w oknie pojawiła się twarz kobiety, wykrzywiona w okropnym grymasie. Każdy jej ząb okolony był ciemnym nalotem.
- Po prostu nas wpuść, chłopcze – powiedziała; jej słowa ledwo dawało się słyszeć. – Chcemy tylko jedzenia. Dajcie nam tylko cos do jedzenia. Wpuść mnie! Ostatnie słowa wykrzyczała na cały głos i wepchnęła głowę przez otwór, jakby sądziła, że zdoła się przezeń przecisnąć. Thomas nie chciał do niej strzelać, ale podniósł pistolet, przygotowując się na wypadek, gdyby jakimś cudem udało się jej dostać do środka. Gdy jednak van ponownie szarpnął do przodu, wypadła, zostawiając na krawędziach rozbitego okna mnóstwo krwi. Thomas napiął mięśnie, przygotowując się na kolejne szarpnięcie w tył. Ale van, zahamowawszy chwiejnie, po chwili przejechał jeszcze metr czy dwa do przodu, skręcając w odpowiednim kierunku. Potem kolejny metr. - Chyba się udało! – wrzasnął Lawrence. I znowu do przodu, tym razem jakieś trzy metry. Poparzeńcy ścigali pojazd, na ile byli w stanie – krótki moment ciszy, gdy zostali z tyłu, nie potrwał długo. Wkrótce wrzaski, głuchy łomot i donośne uderzania zaczęły się od nowa. Jakiś mężczyzna wetknął przez otwór z tyłu rękę z długim nożem, zaczął nim wymachiwać w lewo i prawo, siekąc na oślep. Thomas podniósł pistolet i strzelił. Ilu już zabił? Troje? Czworo? Czy naprawdę ich zabił? Z ostatnim długim, okropnym piskiem van wystrzelił do przodu, a potem się nie zatrzymał. Podskoczył kilka razy, przejeżdżając po Poparzeńcach, którzy znaleźli się na jego drodze; potem jechał już gładko, nabierając prędkości. Thomas wyjrzał przez tylne okno i zobaczył ciała spadające z dachu na ulicę. Pozostali Poparzeńcy rzucili się w pościg, ale wkrótce wszyscy zostali z tyłu. Thomas opadł bezwładnie na siedzenie i legł na wznak, wpatrując się w pogięty dach. Łapczywie, ciężko chwyta powietrze i próbował odzyskać kontrolę nad emocjami. Ledwie był świadom tego, że Lawrence wyłącza ten reflektor, który nie został rozbity, skręca jeszcze dwa razy, a potem przejeżdża przez otwarte drzwi garażu, które zamknęły się, gdy tylko znaleźli się w środku.
Kiedy van się zatrzymał, a Lawrence wyłączył silnik, świat Thomasa wypełniła cisza. Jedynym, co słyszał, był szum krwi tętniącej w jego własnej głowie. Chłopak zamknął oczy i spróbował spowolnić oddech. Żadne z dwojga pozostałych nie odzywało się przez parę minut, do czasu go Lawrence przerwał ciszę. - Są tam na zewnątrz, otaczają nas, czekając aż wysiądziemy. Thomas zmusił się, żeby usiąść ponownie, twarzą do przedniej szyby. Na zewnątrz, za porozbijanymi oknami, było zupełnie ciemno. - Kto? – spytała Brenda. - Ochrona szefa. Wiedzą, że to jeden z ich vanów, ale nie podejdą, póki nie wysiądziemy i nie pokażemy się. Muszą się na własne oczy przekonać, kim jesteśmy – sądzę, że w tym momencie celuje w nas jakieś dwadzieścia luf. - To co robimy? – spytał Thomas, niegotowy na kolejną konfrontację. - Wysiadamy, spokojnie i powoli. Zaraz mnie rozpoznają. Thomas przepełzł po siedzeniach do tyłu. - Wysiadamy równocześnie czy jedno z nas ma wysiąść pierwsze? - Ja wysiądę pierwszy, powiem im, że wszystko jest w porządku. Zaczekajcie, aż zastukam w okno, i dopiero wtedy wysiądźcie - odparł Lawrence. – Gotowi? - Chyba tak. – Thomas westchnął. - To byłoby naprawdę do kitu – powiedziała Brenda – gdybyśmy przeszli przez to wszystko tylko po to, żeby nas teraz zastrzelili. Jestem pewna, że w tej chwili wyglądam jak Poparzeniec. Lawrence otworzył drzwi po stronie kierowcy, a Thomas czekał z niepokojem na jego sygnał. Głośne stukanie w blachę vana zaskoczyło chłopaka, ale był gotów. Brenda powoli otworzyła drzwi po swojej stronie i wysiadła. Thomas poszedł w jej ślad, wytężając wzrok, żeby coś zobaczyć w ciemności, ale wokół było zupełnie czarno. Rozległo się głośne kliknięcie i pomieszczenie zostało momentalnie zalane jaskrawym białym światłem. Thomas gwałtownie podniósł ręce i zacisnął oczy; potem, osłaniając się, sprawdził zza zmrużonych powiek, co się dzieje. Olbrzymi reflektor punktowy osadzony na trójnożnym statywie skierowany był prosto na nich. Chłopak z trudem rozróżnił sylwetki dwóch osób po obu jego stronach. Omiatając wzrokiem resztę pomieszczenia zobaczył, że
znajduję się tam jeszcze co najmniej tuzin ludzi, a wszyscy trzymają różnego rodzaju broń, dokładnie tak, jak przepowiedział Lawrence. - Lawrence, czy to ty? – zawołał jakiś mężczyzna; jego głos odbił się echem od betonowych ścian. Nie można było poznać, kto przemówił. - Tak, to ja. - Co się stało z naszym vanem, i kim są ci ludzie? Powiedz mi, że nie przywiozłeś tu zarażonych. - Napadła nas olbrzymia banda Poparzeńców tam w uliczce. A ci tutaj to Odporniaki – zmusili mnie, żebym ich do was przywiózł. Chcą się widzieć z szefem. - Dlaczego? – spytał mężczyzna. - Powiedzieli… Mężczyzna przerwał Lawrence’owi. - Nie, chcę to usłyszeć od nich. Przedstawcie się i wyjaśnijcie, czemu zmusiliście naszego człowieka, żeby tu przyjechał, niszcząc przy tym jeden z nielicznych pojazdów, jakie nam zostały. I lepiej, żeby to był dobry powód. Thomas i Brenda wymienili spojrzenia, żeby ustalić, kto ma mówić, i Brenda kiwnęła do niego głową. Popatrzył z powrotem w kierunku reflektora, skupiając się na osobie po jego prawej stronie. Zdawało mu się, że to właśnie jest człowiek, który do nich mówił. - Nazywam się Thomas. To jest Brenda. Znamy Gally’ego – byliśmy razem z nim w DRESZCZu i kilka dni temu powiedział nam o Prawej Ręce oraz o tym, co robicie. Planowaliśmy wam pomóc, ale nie w ten sposób. Chcemy tylko wiedzieć, co planujecie, dlaczego porywacie odpornych i zamykacie ich pod kluczem. Sądziłem, że takie rzeczy robi tylko DRESZCZ. Thomas nie wiedział, czego się spodziewać, ale tamten zaczął się śmiać pod nosem. - Myślę, że pozwolę wam zobaczyć się z szefem tylko po to, żebyście sobie wybili z głowy ten durny pomysł, że kiedykolwiek zrobiliśmy cos podobnego jak DRESZCZ. Thomas wzruszył ramionami. - W porządku. Pozwólcie nam się spotkać z waszym szefem. – Obrzydzenie, z jakim mężczyzna mówił o DRESZCZu, wydawało się szczere. Ale nadal nie sposób było zgadnąć, czemu pojmali tych wszystkich ludzi. - Lepiej, żebyś nie blefował, dzieciaku – powiedział tamten. – Lawrence, wprowadź ich do środka. Niech ktoś inny sprawdzi, czy w vanie nie ma broni.
Thomas zachował milczenie, gdy on oraz Brenda zostali poprowadzeni obskurnymi metalowymi schodami dwa piętra w górę. Potem przez zniszczone drewniane drzwi, a następnie brudnym korytarzem z pojedynczą żarówką i tapetami łuszczącymi się ze ścian, aż
w końcu znaleźli się w obszernym pomieszczeniu, które pięćdziesiąt lat wcześniej mogło być elegancką salą konferencyjną. Teraz znajdował się w niej jedynie duży, obdrapany stół oraz rozstawione na chybił trafił plastikowe krzesła. Na przeciwległy końcu stołu siedziały dwie osoby. Thomas najpierw dostrzegł Gally’ego, usadowionego po prawej. Dawny znajomy wydawał się zmęczony i zaniedbany, ale zmusił się do lekkiego skinienia głową i nieznacznego uśmiechu, będącego zaledwie niefortunną zmarszczką w ruinie stanowiącej jego twarz. Obok niego znajdował się olbrzymi mężczyzna – więcej tłuszczu niż mięśni – którego brzuszysko ledwo mieściło się między podłokietnikami białego plastikowego krzesła, na którym siedział. - To jest siedziba Prawej Ręki? – zapytała Brenda. – Czuję się trochę rozczarowana. Gally odpowiedział, już bez uśmiechu: - Przeprowadzaliśmy się niezliczoną ilość razy. Ale dziękuje za komplement. - To który z was jest szefem? – zapytał Thomas. Gally wskazał głową towarzysza. - Nie bądź krótasem. Vince tu dowodzi. I okażcie trochę szacunku. Zaryzykował życiem tylko dlatego, że uważa, że należy przywrócić świat do normy. Thomas podniósł ręce w przepraszającym geście. - Nie chciałem nikogo obrazić. Sądząc po tym, jak się zachowywałeś w swoim mieszkaniu, pomyślałem, że może ty tu szefujesz. - No cóż, nie. Szefem jest Vince. - A czy Vince potrafi mówić? – spytała Brenda. - Dosyć! – ryknął grubas niskim, huczącym głosem. – W całym naszym mieście roi się od Poparzeńców – nie mam czasu tu siedzieć i słuchać dziecinnych sprzeczek. Czego chcecie? Thomas próbował ukryć gniew, który w nim zapłonął. - Tylko jednego. Chcemy wiedzieć, czemu nas pojmaliście. Dlaczego porywacie ludzi dla DRESZCZu . Gally obudził w nas nadzieję – sądziliśmy, że jesteście po tej samem stronie co my. Wyobraźcie sobie nasze zaskoczenie, kiedy odkryliśmy, że Prawa Ręka jest równie zła co ludzie, z którymi podobno walczy. Ile pieniędzy planowaliście zarobić na handlu żywym towarem? - Gally – odrzekł mężczyzna w odpowiedzi, tak jakby nie usłyszał ani jednego słowa, jakie wypowiedział Thomas. - Aha? - Ufasz tym dwojgu? Gally nie raczył odwzajemnić wzroku Thomasa. - Tak. – Kiwnął głową. – Możemy im ufać.
Vince nachylił się do przodu, opierając swe masywne ramiona o stół. - W takim razie nie możemy dłużej marnować czasu. Chłopcze, szykujemy tajną operację i nie planowaliśmy zarobić na niej ani centa. Zbieramy Odpornych, żeby podszyć się pod DRESZCZ. Ta odpowiedź zaskoczyła Thomasa. - Czemu, u licha, mielibyście chcieć zrobić cos takiego? - Zamierzamy ich użyć, żeby się dostać do ich kwatery głównej.
Thomas gapił się na mężczyznę przez kilka sekund. Jeśli DRESZCZ rzeczywiście odpowiadał za zniknięcie pozostałych Odpornych, ten plan był niemal śmiesznie prosty. - To nawet może zadziałać. - Cieszę się, że tak sądzisz. – Twarz mężczyzny zachowała nieodgadniony wyraz i Thomas nie umiał poznać, czy Vince mówi z sarkazmem, czy też nie. – mamy z nimi kontakt i transakcja sprzedaży jest już zaaranżowana. To nasza droga do środka. Musimy powstrzymać tych ludzi. Zapobiec zmarnowaniu przez nich jeszcze większej ilości zasobów na bezsensowny eksperyment. Jeśli świat ma przetrwać, muszą wykorzystać to, co mają, żeby pomóc tym ludziom, którzy przeżyli do tej pory. Utrzymać ludzkość przy życiu w sposób, który ma sens. - Sądzisz, że jest jakaś szansa, że mogą kiedykolwiek wynaleźć lek? – zapytał Thomas. Vince wydał przeciągły, niski chichot, który zadudnił w jego piersi. - Gdybyś w to wierzył choćby przez sekundę, nie stałbyś tutaj przede mną, czyż nie? Nie uciekłbyś, nie szukałbyś zemsty. Bo zakładam, że faktycznie to robisz. Wiem, przez co przeszedłeś – Gally o wszystkim mi powiedział. – Zawiesił głos. – Nie, przestaliśmy liczyć na ich… lek już dawno temu. - Nie jesteśmy tutaj ze względu na zemstę – powiedział Thomas. – Tu nie chodzi o nas. Dlatego podoba mi się, że mówisz o wykorzystaniu ich zasobów w jakimś innym celu. Ile wiecie na temat tego, co robi DRESZCZ? Vince ponownie odchylił się do tyłu na krześle. Całe skrzypiało, ilekroć zmieniał pozycję. - Przed chwilą coś wam powiedziałem, tajemnicę, której strzegliśmy kosztem życia. Teraz wasza kolej, żeby odpłacić za zaufanie. Gdyby Lawrence i jego ludzie wiedzieli, kim jesteście, od razu by was tu przywieźli. Przepraszam za szorstkie potraktowanie. - Nie potrzebuję przeprosin – odparł Thomas, chociaż drażniło go to, że Prawa Ręka potraktowałaby go inaczej niż pozostałych, gdyby wiedzieli, kim jest. – Chcę tylko wiedzieć, co zaplanowaliście. - Nie idziemy dalej, póki nie podzielisz się tym, co ty wiesz. Co ty możesz zaoferować nam? - Powiedz mu – szepnęła Brenda, szturchając Thomasa łokciem. – Po to tu przyszliśmy.
Miała rację. Instynkt podpowiadał mu, żeby zaufać Gally’emu, od momentu, gdy dostał od niego list, a teraz nadszedł czas, żeby jednoznacznie się zaangażować. Bez pomocy nie mieli szans nawet na powrót do górolotu, a co dopiero na osiągnięcie czegokolwiek innego. - Dobrze – powiedział. - DRESZCZ sądzi, że są w stanie sfinalizować prace nad lekiem, że już prawie osiągnęli sukces. Jedyny brakujący kawałek w układance to ja. Przysięgają, że to prawda, ale tyle już manipulowali i kłamali, że nie sposób teraz wiedzieć, co jest prawdą, a co nie. Kto wie, jaka jest teraz ich motywacja. Albo jak bardzo zdesperowani się stali, albo co mogą chcieć zrobić. - Ilu was jest? – spytał Vince. Thomas zastanowił się nad tym. - Oprócz nasz, jeszcze parę osób – czekają tam, dokąd wcześniej zabrał nas Lawrence. Jest nas mało, ale za to dużo wiemy o DRESZCZu. Ilu ludzi liczy wasza grupa? - No cóż, Thomas, ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Jeśli pytasz, ilu ludzi przyłączyło się do Prawej Ręki, odkąd zaczęliśmy się spotykać i gromadzić siły kilka lat temu, to jest nas dobrze ponad tysiąc. Ale gdy chodzi o to, ilu ludzi nadal przebywa w okolicy, o tych, którzy nadal są cali, zdrowi i zdecydowani doprowadzić sprawy do końca… No cóż. Wtedy, niestety, mówimy już tylko o kilku setkach. - Czy niektórzy z was są odporni? – spytała Brenda. - Prawie nikt. Ja sam nie jestem, a po tym, co wyszło na jaw w Denver, mam w zasadzie pewność, że do tej pory zdarzyłem już się zarazić Pożogą. Należy mieć nadzieję, że większość z nas jeszcze nie zaraziła się wirusem, ale w tym walącym się świecie to nieuchronne. I chcemy zatroszczyć się o to, żeby podjęto jakieś kroki, aby uratować to, co pozostało z tego pięknego gatunku znanego jako ludzie. Thomas wskazał parę krzeseł stojących w pobliżu. - Czy możemy usiąść? - Oczywiście. Gdy Thomas zajął miejsce, prawie natychmiast zadał pierwsze z wielu pytań, jakie mu się nasuwały. - Więc do dokładnie planujecie zrobić? Vince znów zaniósł się tym swoim dudniącym śmiechem. - Spokojnie, synu. Powiedz mi, co masz do zaoferowania w tym wszystkim, a wtedy ja ci opowiem o moich planach. Thomas uświadomił sobie, że niemal wstał z miejsca, przechylając się przez stół. Rozluźnił się i usiadł prosto. - Słuchajcie, wiemy mnóstwo rzeczy o kwaterze głównej DRESZCZu i o tym, jak tam funkcjonują różne rzeczy. I mamy w naszej grupie kilka osób, którym zwrócono
wspomnienia. Ale najważniejsze jest to, że DRESZCZ chce, abym wrócił. I sądzę, że możemy to w jakiś sposób wykorzystać. - I tyle? – spytał Vince. – To wszystko, co macie? - Nigdy nie twierdziłem, że jesteśmy w stanie dużo zrobić bez pomocy. Lub bez broni. Ten ostatni komentarz sprawił, że Vince i Gally wymienili znaczące spojrzenia. Thomas zorientował się, że niechcący poruszył ważną kwestię. - Co? Vince zwrócił spojrzenie najpierw na Brendę, potem na Thomasa. - Mamy coś, co jest nieskończenie lepsze niż broń. Thomas ponownie nachylił się do przodu. - A co takiego mianowicie? - Mamy sposób, który pozwoli zagwarantować, że nikt nie będzie w stanie użyć broni.
- Jak? – spytała Brenda, zanim Thomas zdążył się odezwać. - Pozwolę, żeby Gally wam to wytłumaczył. – Vince dał gestem znak chłopcu. - Dobra, popatrzcie na Prawą Rękę – powiedział Gally. Wstał. – Ci ludzie nie są żołnierzami. To księgowi, woźni, hydraulicy, nauczyciele. DRESZCZ ma praktycznie swoją własną małą armię. Wyszkoloną w używaniu najlepszej i najdroższej broni. Nawet gdybyśmy mogli znaleźć największy skład na świecie pełen elektromiotaczy i wszystkiego innego, czego używają, nasze szanse nadal wyglądałyby bardzo marnie. Thomas nie umiał odgadnąć, dokąd to wszystko zmierza. - Więc jaki jest plan? - Jedyny sposób, żeby te szanse wyrównać, to zagwarantować, że nie będą dysponowali żadną bronią. Wtedy możemy mieć szansę. - Więc chcecie w jakiś sposób ukraść tę broń? – zapytała Brenda. – Zatrzymać transport? Co? - Nie, nic z tych rzeczy – odparł Gally, potrząsając głową. Potem na jego twarzy pojawił się wyraz dziecinnego podekscytowania. – istotne nie jest to, ilu ludzi jesteś w stanie zrekrutować, lecz raczej kogo jesteś w stanie zrekrutować. Spośród wszystkich, których zebrała Prawa Ręka, kluczowa jest jedna kobieta. - Kto? – zapytał Thomas. - Nazywa się Charlotte Chiswell. Była naczelnym inżynierem największego światowego koncernu produkującego broń. W każdym razie te zaawansowane typy broni, które wykorzystują technologię drugiej generacji. Każdy pistolet, elektromiotacz, granat – i co tylko – wykorzystywane przez DRESZCZ pochodzi stamtąd, i wszystkie one funkcjonują dzięki zaawansowanej elektronice oraz systemom komputerowym. A Charlotte opracowała sposób pozwalający uczynić całą tę broń bezużyteczną. - Naprawdę? – spytała Brenda tonem pełnym powątpiewania. Thomasowi uwierzenie w tę wizję również przychodziło z trudem, ale słuchał uważnie, podczas gdy Gally wyjaśniał: - Każda broń, jakiej używają, zawiera taki sam chip, a Charlotte spędziła kilka ostatnich miesięcy, próbując wykoncypować sposób, który pozwoliłby je zdalnie przeprogramować – zablokować. W końcu jej się udało. Zajmie to kilka godzin od momentu, gdy Charlotte zacznie działać, a żeby akcja się powiodła, konieczne jest umieszczenie wewnątrz budynku małego urządzenia, więc zrobią to ci nasi ludzie, którzy mają przekazać Odpornych w ręce DRESZCZu. Jeśli to zadziała, my też nie będziemy mieli broni, ale przynajmniej będziemy mieli równe szanse.
- Jeśli nie lepsze – dodał Vince. – Ich strażnicy i ochrona są tak wytrenowani w używaniu tej broni, że jestem przekonany, iż do tej pory stało się to ich drugą naturą. Ale założę się, że zaniedbali swoje umiejętności w dziedzinie walki wręcz. Prawdziwej walki. Takiej na noże, kije baseballowe i łopaty, pałki, kamienie i pięści. – Uśmiechnął się łobuzersko. – To będzie staroświecka nawalanka. I myślę, że jesteśmy w stanie ich pokonać. Gdybyśmy tego nie zrobili w ten sposób, gdyby ich broń nadal funkcjonowała, zostalibyśmy zniszczeni, zanim byśmy w ogóle zaczęli działać. Thomas wrócił myślami do walki, jaką stoczyli z Bóldożercami wewnątrz Labiryntu. Przypominała to, co właśnie opisał Vince. Wzdrygnął się na to wspomnienie, ale zdecydowanie było to lepsze niż starcie z prawdziwą bronią. A jeśli zadziała, to będzie znaczyć, że mają szansę. Thomasa ogarnęła fala ekscytacji. - Więc jak to zrobicie? Vince zrobił pauzę. - Mamy trzy góroloty. Wejdziemy tam z jakaś osiemdziesiątką ludzi – najsilniejszymi, jakich zdołaliśmy znaleźć w naszej grupie. Przekażemy Odpornych naszemu kontaktowi wewnątrz DRESZCZu, umieścimy urządzenie w budynku – chociaż to będzie najtrudniejsza część zadania – a kiedy wykona ono swoją pracę, wysadzimy fragment muru i wpuścimy pozostałych. Kiedy już przejmiemy kontrolę nad budynkiem, Charlotte pomoże nam uruchomić z powrotem wystarczającą liczbę sztuk broni, żebyśmy mogli tę kontrolę utrzymać. Zrobimy to, albo co do jednego zginiemy próbując. Wysadzimy wszystko w powietrze, jeśli będziemy musieli. Thomas wysłuchał wszystkiego. Jego grupa mogła się okazać nieoceniona w ataku tego rodzaju. Zwłaszcza ci, których wspomnienia były nienaruszone. Znali rozkład pomieszczeń w kompleksie budynków DRESZCZu. Vince kontynuował, tak jakby czytał Thomasowi w myślach. - Jeśli to, co mówi Gally, jest prawdą, ty i twoi przyjaciele będziecie olbrzymią pomocą dla naszego zespołu strategicznego, bo część z was zna te budynki na wylot. Poza tym liczy się każdy człowiek – nie obchodzi mnie, jak stary czy jak młody. - Mamy też górolot – zadeklarowała Brenda. – Chyba że Poparzeńcy już go rozparcelowali na śrubki. Stoi zaraz za murami Denver po północno- zachodniej stronie. Pilot jest tam, gdzie reszta naszych przyjaciół. - Gdzie są wasze góroloty? – spytał Thomas. Vince machnął ręką w kierunku tylnej części pomieszczenia. - Gdzieś o, tam. Bezpieczne i sprawne. Wszystko jest blisko. Byłoby dobrze, gdybyśmy mogli poświęcić jeszcze tydzień lub dwa na przygotowania, ale nie mamy większego wyboru. Urządzenie Charlotte jest gotowe. Nasza pierwsza osiemdziesiątka jest gotowa. Możemy poświęcić jeszcze jeden dzień czy coś koło tego, żeby pozwolić tobie i pozostałym podzielić się tym, co wiecie, dokonać ostatnich przygotowań, a potem ruszamy.
Nie ma powodu strać się, żeby to brzmiało bardziej efektownie. Po prostu polecimy tam i zrobimy to. W uszach Thomasa jego słowa czyniły to wszystko bardziej rzeczywistym. - Jak oceniasz prawdopodobieństwo, że się uda? - Chłopcze, posłuchaj mnie – odrzekł Vince z poważną miną. – Przez całe długie lata słyszeliśmy mnóstwo gadania na temat misji DRESZCZu. Jak to każdy grosz, każdy mężczyzna, każda kobieta, wszelkie zasoby – jak wszystko trzeba poświęcić na cel, którym jest znalezienie leku na Pożogę. Powiedzieli nam, że znaleźli Odpornych i że jeśli tylko odkryjemy, czemu ich mózgi nie poddają się chorobie, wówczas świat będzie uratowany! A tymczasem miasta się walą; edukacja, bezpieczeństwo, leczenie wszelkich innych chorób, fundacje dobroczynne, pomoc humanitarna – cały świat idzie do diabła, żeby DRESZCZ mógł robić wszystko, co tylko zechce. - Wiem – odparł Thomas. – Wiem o tym, aż za dobrze. Vince nie mógł przestać mówić, wylewając z siebie myśli, które ewidentnie musiały w nim fermentować od lat. - Mogliśmy powstrzymać rozprzestrzenianie się choroby dużo łatwiej niż znaleźć lek na nią. Ale DRESZCZ zgarnął dla siebie wszystkie pieniądze i najlepszych ludzi. Co więcej, dali nam fałszywą nadzieję, przez co nie uważaliśmy na siebie tak, jak moglibyśmy. Wszyscy myśleli, że czarodziejski lek prędzej czy później ich uratuje. Ale jeśli będziemy czekać dłużej, zabraknie nam ludzi do ratowania. Vince wyglądał teraz na zmęczonego. W pomieszczeniu zapadła cisza, gdy tak siedział i wpatrywał się w Thomasa, czekając na odpowiedź. A Thomas nie mógł zaprzeczyć temu, co mężczyzna powiedział. W końcu Vince odezwał się ponownie. - Ci nasi ludzie, którzy będą eskortować Odpornych, mogą oczywiście umieścić urządzenie w budynku, kiedy wejdą do środka, ale byłoby dużo łatwiej, gdyby znajdowało się ono już na miejscu, kiedy tam dotrzemy. Fakt, że przewozimy Odpornych, zagwarantuje nam przelot przez ich przestrzeń powietrzną oraz pozwolenie na lądowanie, ale… - Uniósł brwi, patrząc na Thomasa jakby oczekiwał, że chłopak sam dokończy oczywistą myśl. Thomas kiwnął głową. - Tu właśnie przychodzi kolej na mnie. - Tak – potwierdził uśmiechający się Vince. – Sądzę, że tu właśnie przychodzi kolej na ciebie.
Thomasa ogarnął zaskakujący spokój. - Możecie mnie wysadzić kilka mil dalej i pozwolić mi tam przejść pieszo. Będę udawał, że wróciłem, aby dokończyć Próby. Sądząc po tym, co widziałem i słyszałem, powitają mnie z otwartymi ramionami. Pokażcie mi tylko, co muszę zrobić, żeby podłożyć to urządzenie. Przez twarz Vince’a przebiegł kolejny autentyczny uśmiech. - Poproszę Charlotte, żeby zrobiła to osobiście. - Możecie uzyskać informacje i pomoc od moich przyjaciół – Teresy, Arisa i innych. Obecna tu Brenda też sporo wie. – Decyzja Thomasa była szybka i absolutna, ale niebezpieczne zadanie wziął na siebie. To była najlepsza szansa, jaką mieli. - W porządku, Gally – powiedział Vince. – Co teraz? Jak to załatwimy? Dawny wróg Thomasa wstał i popatrzył na niego. - Powiem Charlotte, żeby cię przeszkoliła w kwestii urządzenia. Potem zabierzemy cię do naszego hangaru dla górolotów, zawieziemy cię w pobliże kwatery głównej DRESZCZu i wypuścimy tam w czasie, gdy reszta z nas będzie się przygotowywać razem z główną grupą uderzeniową. Lepiej bądź gotów przekonująco tam odegrać swoją rolę – powinniśmy odczekać parę godzin, zanim się zjawimy z Odpornymi, inaczej będzie to wyglądało podejrzanie. - Poradzę sobie. – Thomas zmusił się, żeby oddychać głęboko, uspokoić się. - Dobrze. Przewieziemy tutaj Teresę i pozostałych, kiedy ty wyruszysz. Mam nadzieję, że jakoś przetrwasz kolejną małą wyprawę przez miasto. Charlotte okazała się cichą, drobną kobietą o niezwykle rzeczowym sposobie bycia. Objaśniła Thomasowi wszystkie funkcje urządzenia dezaktywującego broń w zwięzłych, łatwych do zrozumienia słowach. Było na tyle małe, że bez problemu zmieściło się w plecaku, który mu dostarczono wraz z zapasem prowiantu oraz dodatkowych ubrań potrzebny ze względu na niskie temperatury na dworze. Po podłożeniu i uaktywnieniu urządzenia miało ono wyszukać sygnały wszystkich egzemplarzy broni i połączyć się z nimi, a następnie zablokować ich systemy. Zablokowanie wszystkich sztuk broni będącej w posiadaniu DRESZCZu było kwestią mniej więcej godziny. Całkiem proste, jak uznał Thomas. Najtrudniejszą częścią zadania będzie podłożenie tego ustrojstwa, kiedy już znajdzie się w budynku, w taki sposób, żeby nie wzbudzić podejrzeń.
Gally zdecydował, że to Lawrence zabierze Thomasa i pilotkę do opuszczonego hangaru, gdzie stały góroloty. Stamtąd mieli polecieć prosto do kwatery głównej DRESZCZu. Oznaczało to kolejną podróż vanem przez rojące się od Poparzeńców ulice Denver, ale mieli pojechać najkrótszą drogą, to znaczy dużą autostradą, a poza tym wstał już świt. Z jakiegoś powodu sprawiło to, że Thomas poczuł się nieco lepiej. Thomas zajął się właśnie pomaganiem w znoszeniu ostatnich zapasów potrzebnych do podróży, kiedy zjawiła się Brenda. Skinął jej głową i posłał jej lekki uśmiech. - Będziesz za mną tęsknić? – zapytał. Sprawił, żeby to zabrzmiało jak żart, ale naprawdę chciał, żeby powiedziała „tak”. Przewróciła oczami. - Weź nic nie mów. Gadasz tak, jakbyś już był gotów dać za wygraną. Zanim się obejrzysz, wszyscy będziemy znowu razem, wspominając ze śmiechem stare dobre czasy. - Znam cię dopiero od kilku tygodni. – Znów się uśmiechnął. - Nieważne. – Objęła go i powiedziała mu na ucho: - Wiem, że wysłano mnie do tego miasta na Pogorzelisku, żebym cię znalazła i udawała, że jestem twoją przyjaciółką. Ale chcę, żebyś wiedział, że naprawdę jesteś moim przyjaciele. Ty… Odsunął się, żeby móc znowu widzieć jej twarz, której wyraz był nieodgadniony. - Co? - Po prostu… nie daj się zabić. Thomas przełknął, niepewny, co powiedzieć. - No? – powiedziała. - Ty też uważaj na siebie – to było wszystko, co zdołał wykrztusić. Brenda wspięła się na place i pocałowała go w policzek. - To najmilsza rzecz, jaką mi kiedykolwiek powiedziałeś. – Ponownie przewróciła oczami, ale uśmiechnęła się. A jej uśmiech sprawił, że wszystko zaczęło się Thomasowi jawić w nieco jaśniejszych barwach. - Dopilnuj, żeby tutaj nie skrewili – powiedział. – Upewnij się, że ich plany będą sensowne. - Tak zrobię. Zobaczymy się za dzień czy dwa. - Dobra. - I nie dam się zabić, jeśli ty też się nie dasz. Obiecuję. Thomas uściskał ją jeszcze jeden, ostatni raz.
Prawa Ręka oddała im do dyspozycji nowszy van. Lawrence kierował, a pilotka siedziała obok niego na fotelu pasażera. Była milcząca i niezbyt przyjazna, przez większość czas zamknięta w sobie. Lawrence też nie wydawał się w najlepszym nastroju, przypuszczalnie dlatego, że zamiast rozdawać żywność w zamkniętym budynku, musiał teraz służyć za kierowcę w mieście pełnym Poparzeńców. I to już drugi raz. Słońce już wzeszło, odbijając się od budynków miasta, które sprawiało wrażenie diametralnie innego niż poprzedniej nocy. Z jakiegoś powodu światło sprawiło, że świat wydawał się odrobinę bezpieczniejszy. Thomasowi oddano jego pistolet, z pełnym magazynkiem, i chłopak zatknął go za pasek dżinsów. Wiedział, że dwanaście kul nie przyda się na wiele, jeśli znowu wpadną w zasadzkę, ale i tak był dzięki niemu dużo spokojniejszy. - Dobra, pamiętaj, jaki jest plan – powiedział Lawrence, przerywając w końcu milczenie. - A jaki był plan? – spytał Thomas. - Dotrzeć do hangaru, nie ginąc po drodze. Dla Thomasa brzmiało to dobrze. Z powrotem zapadła cisza, przerywana jedynie przez dźwięk silnika oraz wyboje w nawierzchni. Taki moment siłą rzeczy zmuszał Thomasa do myślenia o wszystkich okropnych rzeczach, do których mogło dojść w ciągu najbliższego dnia czy dwóch. Bardzo starał się wyłączyć swój umysł, skupić się na straconym mieście, które przesuwało się za oknem. Dotąd udało mu się wypatrzyć zaledwie kilkoro ludzi tu i tam, zazwyczaj z daleka. Zastanawiał się, czy większość postanowiła nie kłaść się spać, bojąc się tego, co może na nich wyskoczyć z ciemności, czy też to oni byli tymi, którzy wyskakują. Blask słońca odbijał się od okien na najwyższych piętrach drapaczy chmur – potężne, wysokie budynki wydawały się ciągnąć w każdym kierunku przez całą wieczność. Van przejeżdżał przez samo serce miasta, długą drogą usianą porzuconymi samochodami. Thomas zobaczył kilku Poparzeńców kryjących się w autach, wyglądających ukradkiem przez okna, jakby szykowali zasadzkę. Po przejechaniu dwóch czy trzech kilometrów Lawrence skręcił w bok, po czym ruszył długą, prostą autostradą prowadzącą do jednej z bram otoczonego murem miasta. Po obu stronach trasy wznosiły się bariery, prawdopodobnie zbudowane w lepszych czasach, żeby tłumić hałas nieliczonych aut, aby ten nie przeszkadzał mieszkańcom, których domy
znajdowały się w pobliżu,. Wydawało się niemożliwe, że taki świat kiedykolwiek istniał. Świat, gdzie nie bałeś się każdego dnia o swoje życie. - Tą trasą dojedziemy bezpośrednio na miejsce – powiedział Lawrence. – Hangar to prawdopodobnie nasz najlepiej strzeżony budynek, więc jedyne, co musimy zrobić, to tam dotrzeć. Za godzinę od teraz będziemy już w powietrzu, bezpieczni i szczęśliwi. - Ogay – odparł Thomas, chociaż po poprzedniej nocy wydawało się to o wiele za proste. Pilotka nadal milczała. Przejechali niecałe pięć kilometrów, kiedy Lawrence zaczął zwalniać. - Co u diabła? – wymamrotał. Thomas z powrotem skierował swoją uwagę na drogę przed nimi, żeby zobaczyć, o czym mężczyzna mówi, i zobaczył kilka aut zataczających kręgi. - Myślę, że po prostu spróbuję je wyminąć – powiedział Lawrence, niemalże do siebie. Thomas nie odpowiedział, wiedząc, że wszyscy siedzący w pojeździe mają pełną świadomość, że cokolwiek dzieje się na zewnątrz, może oznaczać wyłącznie kłopoty. Lawrence ponownie przyśpieszył. - Zawrócenie i pojechanie inną drogą zajmie nam całe wieki. Zamierzam po prostu spróbować przejechać między nimi. - Tylko nie rób żadnych głupstw – warknęła pilotka. – Z całą pewnością nie dotrzemy na miejsce, jeśli będziemy musieli iść pieszo. Gdy się zbliżyli, Thomas pochylił się i wytężył wzrok, żeby zobaczyć, co się dzieje. Tłum jakichś dwudziestu osób walczył nad wielką stertą czegoś, czego chłopak nie był w stanie rozróżnić, rzucając ochłapami, popychając się nawzajem, szturchając i tłukąc pięściami. Nieco ponad trzydzieści metrów dalej były samochody – kołujące, wpadające w poślizg i zderzające się ze sobą. Chyba tylko cudem nikt na drodze nie został jeszcze potrącony. - Co planujesz? – spytał Thomas. Lawrence nie zwolnił ani trochę, a prawie już tam dojeżdżali. - Musisz stanąć! – krzyknęła pilotka. Lawrence zignorował jej polecenie. - Nie. Przejadę. - Pozabijasz nas! - Nic nam nie będzie. Po prostu zamknijcie się na sekundę! Zbliżyli się do grupy ludzi, nadal walczącej między sobą o to, co zawierała ta olbrzymia sterta. Thomas przesunął się do bocznego okna, spróbował przyjrzeć się dokładniej. Poparzeńcy rozdzierali wielkie wory ze śmieciami, wyciągając stare opakowania żywności, na wpół zgniłe mięso i wyrzucone resztki jedzenia, ale nikt nie był w stanie długo utrzymać zdobyczy w ręku, bo zaraz ktoś inny próbował ją ukraść. Padały ciosy pięścią, palce
szarpały i drapały. Jeden mężczyzna miał wielkie rozcięcie pod okiem, a krew kapała mu z twarzy jak czerwone łzy. Van gwałtownie skręcił z piskiem opon i Thomas skierował uwagę na to, co znajdowało się przed nimi. Kierowcy samochodów – były to stare modele o powgniatanych karoseriach, z których odpadła większość lakieru – zatrzymali się i trzech spośród nich ustawiło się rzędem naprzeciwko nadjeżdżającego vana. Lawrence nie zwolnił. Zamiast tego skręcił, kierując się na największą wolną przestrzeń – tę między samochodem z prawej a tym pośrodku,. Potem w mgnieniu oka ten z lewej rzucił się naprzód, skręcając ostro, żeby trafić w van, zanim ten przemknie obok. - Trzymajcie się! – wrzasnął Lawrence, po czym dodał gazu. Thomas złapał się siedzenia, gdy wystrzelili w kierunku przerwy między autami. Dwa samochody po obu jej stronach nie poruszyły się, ale ten trzeci skręcał i jechał wprost na nich. Thomas zobaczył, że nie mają szans uniknąć zderzenia, niemal starczyło mu czasu, żeby to krzyknąć, ale było za późno. Maska vana właśnie wjechała w przerwę, kiedy trzeci samochód rąbnął w jego tył z lewej strony. Thomas poleciał w lewo i uderzył prosto w część karoserii rozdzielającą dwa boczne okna, które stłukły się z okropnym trzaskiem. Szkło roztrysnęło się na wszystkie strony, a van zawirował – jego tył latał niczym bat. Thomas obijał się po wnętrzu, usiłując się czegokolwiek chwycić. Słychać było ogłusz jacy pisk opon i odgłosy metalu trącego o metal. Zgiełk urwał się, gdy van w końcu rąbnął w betonową barierę. Thomas, poobijany i posiniaczony, był na podłodze, na kolanach. Dźwignął się akurat w porę, żeby zobaczyć, jak wszystkie trzy auta odjeżdżają, a dźwięk ich silników cichnie, aż w końcu zniknęły z pola widzenia na długiej, prostej drodze, oddalając się w kierunku, z którego przybyli Thomas i pozostali. Zerknął na Lawrence’a i pilotkę; żadnemu nic się nie stało. A potem zdarzyła się wyjątkowo dziwna rzecz. Thomas wyjrzał przez okno i zobaczył poturbowanego Poparzeńca, gapiącego się nań z odległości jakichś sześciu metrów. Sekundę zajęło mu uświadomienie sobie, że ten Poparzeniec to jego przyjaciel. Newt.
Newt wyglądał strasznie. Garście jego włosów zostały wydarte razem z cebulkami, pozostawiając łyse miejsca, w których widniały czerwone plamy. Zadrapania i sińce pokrywały jego twarz; jego koszula była poszarpana, niemal spadała z chudych pleców, a spodnie zesztywniałe od brudu i krwi. Wszystko wskazywało, że wreszcie poddał się losowi Poparzeńca, dołączył ostatecznie do ich szeregów. Ale wpatrywał się w Thomasa tak, jakby poznał, że los zetknął go z przyjacielem. Lawrence coś mówił, ale do Thomas dopiero teraz dotarły jego słowa. - Będzie dobrze. Oberwaliśmy jak cholera, ale chyba damy radę przejechać jeszcze tych parę kilometrów do hangaru. Wrzucił wsteczny bieg i van chwiejnie cofnął się spod betonowej ściany; zgrzyt połamanego plastiku i pogiętej blachy oraz pisk opon rozdarły kompletną ciszę, jaka panowała chwilę wcześniej. Potem zaczął odjeżdżać, i właśnie wtedy w głowie Thomas ktoś jakby wcisnął przełącznik. - Stój! – wrzasnął. – Zatrzymaj się! Teraz! - Co? – odparł Lawrence. – O czym ty mówisz? - Po prostu zatrzymaj ten pieprzony van! Lawrence przycisnął hamulec, zaś Thomas zerwał się na nogi i skoczył do drzwi. Właśnie je otwierał, kiedy Lawrence złapał go za koszulę na plecach i szarpnął do tyłu. - Co ty do cholery wyprawiasz? – wrzasnął. Thomas nie zamierzał pozwolić, żeby cokolwiek go teraz powstrzymało. Wyszarpnął pistolet ze spodni i wycelował w Lawrence’a. - Puść mnie. Puść mnie! Lawrence puścił go, unosząc ręce. - Ejże, dzieciaku. Uspokój się! Co ci, u licha, jest? Thomas cofnął się od niego. - Zobaczyłem tam na zewnątrz przyjaciela, chcę zobaczyć, jak się miewa. Jeśli zaczną się jakieś kłopoty, przybiegnę z powrotem do vana. Po prostu bądź gotów szybko stąd odjechać, kiedy to zrobię. - Myślisz, że ten stwór tam na zewnątrz to nadal twój przyjaciel? – spytała zimno pilotka. – Ci Poparzeńcy dawno przekroczyli Granicę. Nie widzisz tego? Twój przyjaciel jest teraz tylko zwierzęciem. Czymś gorszym od zwierzęcia.
- W takim razie to będzie szybkie pożegnanie, nie? – odparł Thomas. Otworzył drzwi, po czym zeskoczył na ulicę. – Osłaniajcie mnie na wypadek, gdybym tego potrzebował. Muszę to zrobić. - Skopię ci tyłek, zanim wsiądziemy na ten górolot, mogę ci to obiecać – warknął Lawrence. – Pośpiesz się. Jeśli tamci Poparzeńcy przy kupie śmieci skierują się w naszą stronę, zaczynam strzelać. Nie obchodzi mnie, czy jest tam twoja mama i wujek Franek. - Ogay. – Thomas odwrócił się od nich, wsuwając pistolet z powrotem za pasek dżinsów. Podszedł wolno do przyjaciela, który stał samotnie, z dala od bandy Poparzeńców, nadal grzebiących w stercie odpadków. Chwilowo wydawali się usatysfakcjonowani tym zajęciem – nie sprawiali wrażenia zainteresowanych nim. Thomas przeszedł połowę odległości dzielącej go od Newta, po czym przystanął. Najgorsza w przyjacielu była dzikość w jego oczach. Drzemało w nich szaleństwo – przypominały dwa jątrzące się rozlewiska choroby. Jakim sposobem zaszło to tak szybko? - Hej. Newt. To ja, Thomas. Nadal mnie pamiętasz, no nie? Wtedy oczy Newta nagle stały się przytomne, a zaskoczony Thomas omal nie odstąpił do tyłu. - Pamiętam cię jak cholera, Tommy. Dopiero co przyszedłeś się ze mną zobaczyć w Enklawie, dałeś jasno do zrozumienia, że zignorowałeś mój list. Parę dni to za krótko, żebym kompletnie zwariował. Te słowa zraniły serce Thomasa jeszcze bardziej niż żałosny wygląd przyjaciela. - Więc czemu tu jesteś? Czemu jesteś z… nimi? Newt popatrzył na Poparzeńców, potem znowu na Thomasa. - To przychodzi i odchodzi, stary. Nie umiem tego wyjaśnić. Czasem nie jestem w stanie się kontrolować, ledwo wiem, co robię. Ale przez większość czasu jest tak, jakby swędział mnie mózg, zniekształcał wszystko akurat w takim stopniu, żeby mnie irytować – wkurzać mnie. - W tej chwili sprawiasz wrażenie, jakby wszystko było z tobą w porządku. - Taa, no cóż. Trzymam się blisko tych świrów z Enklawy tylko dlatego, że nie wiem, co innego mógłbym zrobić. Walczą między sobą, ale stanowią też grupę. Jeśli znajdziesz się sam, nie masz, purwa, żadnych szans. - Newt, tym razem chodź ze mną. Teraz. Możemy cię zabrać gdzieś, gdzie jest bezpieczniej, w jakieś lepsze miejsce, żeby… Newt się zaśmiał, a gdy to zrobił, jego głowa parę razy zadrgała dziwnie. - Wynos się stąd, Tommy. Uciekaj. - Po prostu chodź ze mną – błagał Thomas. – Zwiążę cię, jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej. Twarz Newta nagle stwardniała w gniewie, a słowa wystrzeliły w furii z jego ust.
- Po prostu się zamknij, pikolony zdrajco! Nie czytałeś mojego listu? Nie możesz dla mnie zrobić jednej ostatnie, purwa, rzeczy? Musisz być bohaterem, jak zawsze? Nienawidzę cię! Zawsze cię nienawidziłem! On w rzeczywistości tak nie myśli – powiedział sobie twardo Thomas. Ale to były tylko słowa. - Newt… - To wszystko była twoja wina! Mogłeś ich powstrzymać, kiedy pierwsi Stwórcy stracili życie. Mogłeś wykombinować jakiś sposób. Ale nie! Musiałeś to kontynuować, próbować ratować świat, być bohaterem. A potem zjawiłeś się w Labiryncie i nigdy nie chciałeś przestać. Jedyne, o co się troszczysz, to ty sam! Przyznaj się! Musisz być tym, którego ludzie będą pamiętać, tym, którego uwielbiają! Powinniśmy byli cię wrzucić do szybu od Pudła! Twarz Newta zabarwiła się na ciemnoczerwono, a gdy krzyczał, ślina pryskała z jego ust. Ruszył chwiejnymi krokami do przodu, zaciskając pięści. - Porażę go! – wrzasnął z vana Lawrence. – Cofnij się! Thomas się odwrócił. - Nie! To jest między nim a mną! Nic nie róbcie! – Ponownie zwrócił się twarzą do Newta. – Newt, przestań. Po prostu mnie posłuchaj. Wiem, że tam w środku jesteś przytomny. Wystarczająco, żeby mnie wysłuchać. - Nienawidzę cię, Tommy! – Chory był już zaledwie półtora metra dalej i Thomas cofnął się o krok, bo jego ból z powodu Newta zaczynał się zmieniać w strach. – Nienawidzę cię nienawidzę cię nienawidzę! Po wszystkim, co dla ciebie zrobiłem, po wszystkim, co, purwa, musiałem przejść w cholernym Labiryncie, nie możesz zrobić tej jednej jedynej rzeczy, o jaką cię kiedykolwiek prosiłem! Patrzeć, purwa, nie mogę na twoja wstrętną mordę! Thomas cofnął się jeszcze o dwa kroki. - Newt, musisz przestać. Postrzelą cię. Po prostu przestań i posłuchaj mnie! Wsiądź do vana, pozwól, żebym cię związał. Daj mi szansę! – Nie mógł zabić swojego przyjaciela. Po prostu nie mógł. Newt wrzasnął i rzucił się naprzód. Z vana wystrzelił łuk błyskawicy z elektromiotacza, który trzeszcząc przemknął po chodniku, ale chybił. Thomas zamarł w miejscu, a Newt zwalił go z nóg, odbierając mu dech. Podczas gdy Thomas usiłował napełnić płuca powietrzem, dawny przyjaciel usiadł na nim i przygwoździł go do ziemi. - Powinienem ci oczy wydłubać – wysyczał Newt, opryskując Thomasa śliną. – Dać ci lekcję, czym się kończy głupota. Po coś tu przyszedł? Oczekiwałeś, że cię wyściskam? Hę? Że usiądziemy sobie razem, aby pogadać o starych dobrych czasach w Strefie? Thomas potrząsnął głową, ogarnięty przerażeniem, bardzo powoli sięgając wolną ręką po pistolet.
- Chcesz wiedzieć, czemu kuleję na tę nogę, Tommy? Czy kiedyś ci powiedziałem? Nie, zdaję się, że nie. - Co się stało? – spytał Thomas, grając na zwłokę, ujął broń w place. - Próbowałem się zabić w Strefie. Wspiąłem się do połowy na jedną z tych cholernych ścian i skoczyłem. Alby mnie znalazł i zaciągnął z powrotem do Strefy tuż przed zamknięciem się Wrót. Nienawidziłem tego miejsca, Tommy. Nienawidziłem każdej sekundy każdego dnia. I wszystko to była… twoja… wina! Newt przekręcił się nagle i złapał Thomasa za rękę trzymającą pistolet. Szarpnął ją ku sobie, ciągnąc dłoń w górę do momentu, gdy wylot lufy został przyciśnięty do jego własnego czoła. - Teraz masz mi to wynagrodzić! Zabij mnie, zanim stanę się jednym z tych kanibali! Zabij mnie! To tobie powierzyłem list! Nikomu innemu. Teraz zrób to! Thomas spróbował wyrwać rękę, ale Newt był zbyt silny. - Nie mogę, Newt, nie mogę. - Wynagródź mi to, co zrobiłeś! Odpokutuj! – Słowa wyrywały się z gardła chorego chłopca, a całej jego ciało się trzęsło. Potem jego głos ścichł do natarczywego, ochrypłego szeptu. – Zabij mnie, pikolony tchórzu. Udowodnij, że umiesz zrobić to, co słuszne. Skróć moje cierpienia. Te słowa zmroziły Thomasa. - Newt, może moglibyśmy… - Zamknij się! Po prostu się zamknij! Zaufałem ci! Teraz zrób to! - Nie mogę. - Zrób to! - Nie mogę! – Jak Newt mógł go prosić, żeby zrobił coś takiego? Jak mógłby zabić jednego ze swoich najlepszych przyjaciół? - Zabij mnie albo ja ciebie zabiję. Zabij mnie! Zrób to! - Newt… - Zrób to, zanim stanę się jednym z nich! - Ja… - ZABIJ MNIE! – A potem oczy Newta oprzytomniały, jakby na jedną, ostatnią rozdygotaną chwilę stał się z powrotem dawnym sobą, i jego głos złagodniał. – Proszę, Tommy. Proszę. Z sercem osuwającym się w czarną otchłań Thomas pociągnął za spust.
Thomas zamknął oczy, kiedy to zrobił. Usłyszał, jak kula rozrywa ciało i kość, poczuł, jak ciało Newta szarpnęło się, a potem upadło na ulicę. Thomas przekręcił się na brzuch, potem odepchnął się i zerwał na równe nogi, i nie otworzył oczu, póki nie zaczął biec. Nie mógł pozwolić sobie na ujrzenie tego, co zrobił przyjacielowi. Wywołana tym zgroza, żałość, poczucie winy i mdłości niemal go przytłaczały, napełniły jego oczy łzami, gdy biegł w stronę białego vana. - Właź! – wrzasnął do niego Lawrence. Drzwi nadal były otwarte. Thomas wskoczył do środka i zamknął je za sobą. Potem van ruszył. Nikt się nie odzywał. Thomas w oszołomieniu gapił się przez przednią szybę. Postrzelił swojego najlepszego przyjaciela w głowę. Nieważne, że był o to proszony, że Newt tego chciał, że błagał o to. To Thomas pociągnął za spust. Spojrzał w dół, zobaczył, że jego ręce i nogi się trzęsą, i nagle poczuł, że jest mu przeraźliwie zimno. - Co ja zrobiłem? – wymamrotał, ale pozostali nie odezwali się ani słowem.
Reszta podróży była dla Thomasa jedną zamazaną plamą. Mijali kolejnych Poparzeńców, parę razy musieli nawet wystrzelić przez okno kilka grantów w elektromiotacza. Potem dotarli do zewnętrznego pierścienia murów, minęli ogrodzenie wokół małego lotniska i przejechali przez ogromne wrota hangaru, strzeżonego przez licznych członków Prawej Ręki. Padło niewiele słów; Thomas po prostu robił, co mu kazano, szedł tam, dokąd polecano mu iść. Wsiedli na pokład górolotu i szedł za pozostałymi, gdy obchodzili pojazd, dokonując inspekcji. Ale nie mówił ani słowa. pilotka poszła uruchomić silniki, Lawrence gdzieś zniknął, a Thomas wyszukał sobie kanapę w mesie. Położył się i wpatrywał w metalową kratę sufitu. Odkąd zabił Newta, ani razu nie pomyślał o celu, który wyruszył zrealizować. Wolny od DRESZCZu, nareszcie, a oto dobrowolnie do nich wracał. Już go to nie obchodziło. Cokolwiek ma się stać, stanie się. Wiedział, że przez resztę życia będą go dręczyć wspomnienia tego, co widział. Chuck rozpaczliwie łapiący powietrze, gdy wykrwawiał się na śmierć, a teraz Newt wrzeszczący na niego w bolesnym, przerażającym szale. I ten ostatni moment przytomności, oczy błagające o miłosierdzie. Thomas zamknął własne, lecz obrazy nadal tam były. Potrzebował dużo czasu, zanim w końcu zasnął.
Obudził go Lawrence. - Hej, chłopcze, pobudka. Za kilka minut będziemy na miejscu. Zostawimy się, a potem zwijamy się w cholerę. Bez urazy. - Nie szkodzi. – Thomas jęknął i spuścił nogi z kanapy. – Jak duży dystans będę musiał przejść, żeby się tam dostać? - Może z dziesięć kilometrów. Nie bój się, nie sądzę, żebyś musiał sobie po drodze radzić z tłumami Poparzeńców – w głuszy jest teraz za zimno. Masz szanse spotkać za to kilka wkurzonych łosi. Wilki mogą próbować ci odgryźć nogi. Nic strasznego. Thomas popatrzył na mężczyznę, spodziewając się zobaczyć szeroki uśmiech, ale tamten stał w kącie, zajęty porządkowaniem jakichś rzeczy. - Palto i twój plecak czekają na ciebie przy luku załadunkowym – powiedział Lawrence, przenosząc mały element wyposażenia na półkę. – Masz prowiant i wodę. Zadbaliśmy o to, żeby twoja wędrówka była miła i przyjemna – rozkoszuj się dziką przyrodą i tak dalej. - Dzięki – wymamrotał Thomas. Tak rozpaczliwie starał się nie osunąć z powrotem w mroczną jamę smutku, w której zasnął. Nadal nie był w stanie przestać myśleć o Chucku i Newcie. Lawrence przerwał to, co robił, i odwrócił się do chłopaka. - Zamierzam zadać ci to pytanie tylko raz. - Jakie? - Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Wszystko, co wiem o tych ludziach, brzmi parszywie. Porywają ludzi, torturują ich, mordują – zrobią wszystko, żeby zyskać to, czego chcą. Pozwolenie ci, żebyś tam radośnie polazł sam jeden, wydaje się wariactwem. Z jakiegoś powodu Thomas już się nie bał. - Nic mi nie będzie. Po prostu postarajcie się wrócić. Lawrence potrząsnął głową. - Jesteś albo najdzielniejszym dzieciakiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, albo zwykłym świrem. Tak czy siak, idź wziąć prysznic i weź sobie czyste ciuchy – na pewno mamy jakieś w zamykanych szafkach. Thomas nie wiedział, jak wygląda w tym momencie, ale wyobrażał sobie coś w rodzaju bladego i ledwo żywego zombie o martwych oczach. - Dobra – odparł i wyszedł, żeby spróbować zmyć z siebie nieco grozy minionych wydarzeń.
Górolot zaczął się gwałtownie zniżać i Thomas trzymał się zamocowanej na ścianie poręczy, kiedy statek schodził ku ziemi. Rampa luku zaczęła się otwierać z piskiem
zawiasów, gdy od ziemi dzieliło ich jeszcze trzydzieści metrów, i do środka wpadł pęd chłodnego powietrza. Ryk silników manewrowych przybrał na sile. Thomas widział, że znajdują się nad małą polanką w wielkim lesie złożonym z oprószonych śniegiem sosen – było ich tyle, że górolot nie miał szans na wylądowanie. Chłopak musiał skakać. Statek zniżył się jeszcze bardziej, a Thomas zebrał się w sobie. - Powodzenia, chłopcze – powiedział Lawrence, wskazując głową ziemię, kiedy się do niej przybliżyli. – Powiedziałbym ci, żebyś uważał, ale nie jesteś idiotą, więc tego nie zrobię. Thomas posłał mu uśmiech, mając nadzieję, że tamten odpowie uśmiechem. Czuł, że tego potrzebuje, ale nie uzyskał nic. - No dobra. Podłoże urządzenie, gdy tylko znajdę się w budynku. Jestem pewien, że wszystko przebiegnie bez problemów. Tak? - Prędzej jaszczurki zagnieżdżą mi się w nosie, niż wszystko przebiegnie bez problemów – odparł Lawrence, ale z życzliwością w głosie. – Teraz ruszaj. Gdy już będziesz na zewnątrz, idź w tamtą stronę. – Wskazał w lewo, w stronę skraju lasy. Thomas naciągnął palto, przesunął ramiona przez paski plecaka, po czym ostrożnie zszedł w dół po wielkiej metalowej rampie luku załadunkowego i przycupnął na jej krawędzi. Od pokrytej śniegiem ziemi dzieliło go zaledwie nieco ponad metr, ale i tak musiał uważać. Skoczył i wylądował miękko – w świeżej zaspie. Przez cały ten czas w środku czuł się martwy. Zabił Newta. Strzelił swojemu przyjacielowi w głowę.
Polana była usiana pniami drzew ściętych dawno temu. Thomasa otaczały wysokie, grube sosny, sięgające w niebo niczym szereg majestatycznych wież. Osłonił oczy przed gwałtownym wiatrem, gdy górolot zwiększył ciąg i wzniósł się w powietrze, a potem patrzył, jak pojazd znika na południowo-zachodnim niebie. Powietrze było rześkie i chłodne, a las tchnął świeżością, tak jakby chłopak stał w zupełnie nowym świecie – w miejscu nietkniętym przez zarazę. Był pewien, że niewielu ludzi miało tego dnia okazję zobaczyć cos podobnego, i poczuł się jak szczęściarz. Skrócił paski plecaka i ruszył w kierunku, który wskazał mu Lawrence, zdeterminowany dotrzeć na miejsce najszybciej jak to możliwe. Im mniej czasu będzie miał na rozważanie tego, co zrobił Newtowi, tym lepiej. Wiedział też, że samotność tu w głuszy tylko da mu zbyt dużo czasu. Przeszedł ostatnich kilka kroków dzielących go od skraju zaśnieżonej polanki i wkroczył w mrok pod gęstymi sosnami. Pozwolił, by zalała go ich przyjemnie oszałamiająca woń i postarał się ponownie wyłączyć swój umysł zupełnie przestać myśleć.
W miarę mu się udało – skupił się na trasie, którą miał przebyć, na widokach oraz odgłosach ptaków, wiewiórek i owadów, na wspaniałych zapachach. Jego zmysły nie były przyzwyczajone do takich rzeczy, bo większość tego życia, które pamiętał, spędził w zamkniętej przestrzeni. Nie mówiąc już o Labiryncie i Pogorzelisku. Gdy tak wędrował przez las, ciężko było mu uwierzyć, że tak bardzo odmienne miejsce – Pogorzelisko – może istnieć na tej samej planecie. Jego myśli odpłynęły daleko. Zastanawiał się, jak będzie wyglądało życie tych wszystkich zwierząt, jeśli wszyscy ludzie naprawdę wymrą. Szedł od ponad godziny, gdy wreszcie dotarł na skraj lasu i zobaczył przed sobą szeroki obszar jałowej, kamienistej ziemi. Wyspy ciemnobrązowej gleby, pozbawione roślinności, pstrzyły bezleśną przestrzeń wszędzie tam, gdzie śnieg został wywiany przez wiatr. Teren usiany był skałkami różnej wielkości i obniżał się w kierunku przepaści – olbrzymiego urwiska. Za nim leżał ocean, którego ciemny błękit kończył się dopiero na horyzoncie, gdzie ostrą linią przechodził w blady błękit jaśniejącego nieba. A na krawędzi urwiska, niecałe dwa kilometr przed nim, wznosiła się kwatera główna DRESZCZu. Ogromny kompleks składał się z szerokich, pozbawionych ozdób, połączonych ze sobą budynków; ich ściany usiane były wąskimi szczelinami w białym betonie, a tu i ówdzie znajdowały się okna. Jedna zaokrąglona budowla górowała nad pozostałymi niczym wieża. Kapryśna pogoda na tym terenie, w połączeniu z wilgocią od morza, odcisnęła swój ślad na fasadach budynków – zewnętrzne mury kompleksu pokryte były pajęczynami pęknięć – ale same struktury wyglądały tak, jakby miały istnieć wiecznie, nie poddając się niczemu, co
rzuci przeciwko nim człowiek bądź przyroda. Widok ten budził w pamięci ledwo uchwytne wspomnienie czegoś z książek z baśniami – jakiegoś nawiedzanego przez duchy szpitala dla obłąkanych. Było to idealne miejsce na siedzibę organizacji starającej się zapobiec przemianie świata w taki właśnie szpital. Długa, wąska droga oddalała się od kompleksu, znikając w lesie. Thomas ruszył naprzód przez usianą głazami połać ziemi. Wokół zapadła niemal niepokojąca cisza. Jedyną rzeczą, jaką słyszał oprócz głuchego odgłosu własnych kroków oraz własnego oddechu był dźwięk odległy fal rozbijających się o podnóże klifu, a nawet on był słaby. Chłopak nie wątpił, że ludzie z DRESZCZu do tej pory już go zauważyli – teren był z pewnością gruntownie i ściśle zabezpieczony. Odgłos przemykających łapek, jakby kliknięcia metalu o kamień, kazał mu się zatrzymać i spojrzeć w prawo. Jakby przywołany przez myśl o zabezpieczeniach, na czubku głazu stał żukolec, a jego czerwone oko błyskało w stronę Thomasa. Ten przypomniał sobie, jakie to było uczucie, kiedy po raz pierwszy zobaczył w Strefie jedno z tych stworzeń, tuż przed tym, zanim umknęło w rosnący tam lasek. Miał wrażenie, że działo się to w poprzednim życiu. Pomachał żukowcowi, a potem ruszył dalej. Za dziesięć minut będzie stukał do drzwi DRESZCZu, prosząc, po raz pierwszy, aby go wpuszczono do środka. A nie wypuszczono. Pokonał ostatni fragment zbocza, po czym zszedł na oblodzony chodnik, który okalał kampus. Wyglądało na to, że kiedyś podjęto wysiłek, aby uczynić ten teren nieco bardziej atrakcyjnym wizualnie niż otaczające go pustkowie, ale krzewy, kwiaty i drzewa już dawno padły ofiarą zimy, a na tych połaciach szarej ziemi, które wyzierały spod śniegu, rosły jedynie chwasty. Thomas szedł wyłożoną płytkami alejką, zastanawiając się, czemu nikt jeszcze się nie zjawił, żeby go powitać. Może Szczurowaty znajdował się w środku, patrząc, zgadując, że Thomas nareszcie znalazł się z powrotem po ich stronie. Uwagę chłopaka przykuły dwa kolejne żukolce – oba buszowały w zaśnieżonych chaszczach pokrywających klomby, omiatając ziemię z lewej i z prawej smugami czerwonego światła, gdy biegły naprzód. Thomas popatrzył na najbliższe okna, ale zobaczył tylko mrok – szkło było silnie przyciemnione. Grzmot dobiegający z tyłu kazał mu się odwrócić. Nadchodziła burza – chmury były ciemne i ciężkie, ale wciąż jeszcze odległe o kilka kilometrów. Gdy tak patrzył, kilka zygzaków błyskawic przecięło szarość, co przywołało z powrotem wspomnienia z Pogorzeliska, tamten okropny deszcz piorunów, który spadł na nich, kiedy zbliżali się do miasta. Mógł tylko mieć nadzieję, że tak daleko na północy pogoda nie będzie równie straszna. Wznowił marsz wzdłuż chodnika, a zbliżając się do frontowego wejścia, zwolnił. Czekały nań duże, przeszklone drzwi, i w jego czaszce zatętniła nagła, niemal bolesna fala wspomnień. Ucieczka z Labiryntu, bieg przez korytarze DRESZCZu, wyjście tymi drzwiami na ulewny deszcz. Spojrzał w prawo, na mały parking, gdzie obok rzędu samochodów stał stary autobus. To musiał być ten sam, który przejechał tamtą biedną zarażoną Pożogą kobietę, a potem zawiózł ich do tych dormitoriów, gdzie bawiono się ich umysłami, i skąd Płaski Przenos zabrał ich później na Pogorzelisko.
A teraz, po wszystkim, przez co przeszedł, Thomas znów stał na progu siedziby DRESZCZu, i to z własnego wyboru. Wyciągnął rękę i zastukał w zimną, ciemną taflę szkła. Po drugiej stronie nie widział nic. Niemal natychmiast odblokowała się seria zamków, jeden po drugim; potem jedno skrzydło drzwi otwarło się za zewnątrz. Janson – który dla Thomasa już na zawsze miał pozostać Szczurowatym – wyciągnął dłoń. - Witaj z powrotem, Thomas – powiedział. – Nikt mi nie wierzył, ale przez cały czas powtarzałem, że wrócisz. Cieszę się, że dokonałeś właściwego wyboru. - Po prostu bierzmy się do dzieła – powiedział Thomas. Zrobi to – odegra swoją rolę – ale nie musi tego robić uprzejmie. - Doskonały pomysł. – Janson dał krok do tyłu i lekko się skłonił. – Ty przodem. Czując pełzający po kręgosłupie dreszcz, nie mniej zimny od panującego na zewnątrz mrozu, Thomas przeszedł bok Szczurowatego i wkroczył do kwatery głównej DRESZCZu.
Thomas wkroczył do szerokiego holu, gdzie stało kilka kanap i foteli, a przed nimi duże, puste biurko. Pomieszczenie różniło się od tych, które widział ostatnim razem, gdy tu był. Choć meble miały jaskrawe kolory, nie mogły rozproszyć posępnej atmosfery tego miejsca. - Pomyślałem, że spędzimy kilka minut w moim gabinecie – powiedział Janson i wskazał korytarz, który odchodził w prawo od holu. Zaczęli iść w tamtą stronę. – Ogromnie nam przykro z powodu tego, co się stało w Denver. Szkoda, że utracone zostało miasto z takim potencjałem. Tym bardziej musimy załatwić sprawę, która mamy do załatwienia, i to prędko. - Co takiego macie do załatwienia? – zmusił się do zapytania Thomas. - Wszystko omówimy w moim gabinecie. Tam czeka nasz naczelny zespół. Urządzenie ukryte w plecaku ciążyło Thomasowi na duchu. Musiał je jakimś sposobem podłożyć najszybciej jak to możliwe, żeby zegar zaczął tykać. - W porządku – powiedział – ale przedtem muszę pójść do toalety. – To był najprostszy pomysł, jakim przyszedł mu do głowy. I jedyny pewny sposób, żeby zyskać minutę w samotności. - Jedna jest zaraz przed nami – odparł Szczurowaty. Skręcili za róg i weszli w jeszcze bardziej ponury korytarz, który prowadził do męskiej ubikacji. - Zaczekam tutaj – powiedział Janson, wskazując głową drzwi. Thomas bez słowa wszedł do środka. Wyciągnął urządzenie z plecaka i rozejrzał się. Nad zlewem wisiała drewniana szafka na utensylia toaletowe, która na górze obudowana była deseczkami, szerokim akurat na tyle, żeby zasłonić umieszczony tam gadżet. Thomas spuścił wodę w toalecie, po czym odkręcił wodę w zlewie. Uaktywnił urządzenie tak, jak go nauczono, wzdrygając się, gdy wydało ciche piknięcie, po czym sięgnął w górę i położył je na szczycie szafki. Zakręciwszy wodę, uspokajał się przez chwilę, podczas gdy suszarka do rak szumiała przez wyznaczoną ilość czasu. Potem wyszedł z powrotem na korytarz. - Załatwione? – spytał Janson, denerwująco grzeczny. - Załatwione – odparł Thomas. Poszli dalej, mijając kilka krzywo powieszonych portretów kanclerz Paige, identycznych jak te, które figurowały na plakatach w Denver.
- Czy kiedykolwiek będę miał okazję poznać panią kanclerz? – spytał w końcu Thomas, ogarnięty ciekawością na temat tej kobiety. - Kanclerz Paige jest bardzo zajęta – odparł Janson. – Musisz pamiętać, Thomas – ukończenie schematu i sfinalizowanie prac nad lekiem to zaledwie początek. Wciąż jeszcze organizujemy logistykę udostępnienia tego leku masom – w tej chwili większa część zespołu ciężko nad tym pracuje. - Skąd pewność, że to zadziała? Czemu tylko ja? Janson zerknął na niego, błysnął szczurzymi zębami w uśmiechu. - Ja to wiem, Thomas. Wierzę w to każdą cząstką siebie. I obiecuję, że twoje zasługi zostaną zapamiętane, tak jak na to zasługujesz. Z jakiegoś powodu Thomas w tym momencie pomyślał o Newcie. - Nie chcę, żeby pamiętano o moich zasługach. - Jesteśmy na miejscu – oznajmił mężczyzna, ignorując go. Dotarli do nieoznakowanych drzwi i Szczurowaty wprowadził chłopaka do środka. Przed biurkiem siedziało dwoje ludzi – mężczyzna i kobieta. Thomas ich nie rozpoznał. Kobieta miała na sobie ciemny kostium, jej włosy były długie i rude, a na nosie tkwiły okulary w cienkich oprawkach. Mężczyzna był łysy, kościsty i chudy, ubrany w zielony strój chirurga. - To są moi współpracownicy – powiedział Janson, podchodząc do biurka, żeby za nim usiąść. Gestem polecił, by Thomas zajął trzecie miejsce między dwójką jego gości, co ten uczynił. – Doktor Wright – wskazał kobietę – to nasz główny psych, a doktor Christensen to nasz główny lekarz. Mamy wiele do przedyskutowania, więc wybacz, że nie będę się bardziej rozwodził nad tym, kto jest kim. - Czemu to ja jestem Ostatecznym Kandydatem? – spytał Thomas, przechodząc od razu do meritum. Janson przez chwilę zbierał się w sobie, bez celu przesuwając różne przedmioty po biurku, zanim w końcu odchylił się do tyłu na krześle i splótł dłonie na kolanach. - Doskonałe pytanie. Na początku mieliśmy garść – wybacz to określenie – obiektów wyznaczonych jako tych, którzy będą… rywalizować między sobą o ten zaszczyt. Ostatnio ta grupa została zawężona do ciebie i Teresy. Ale ona ma skłonność do podporządkowywania się rozkazom, której ty nie wykazujesz. Właśnie twoja tendencja do niezależności jest tym, co ostatecznie zadecydowało o przyznaniu ci rangi Ostatecznego Kandydata. Grano mną do samego końca – pomyślała z goryczą Thomas. Jego własne próby buntu okazały się właśnie tym, czego chcieli tamci. Każdy gram jego gniewu skierowany był przeciwko mężczyźnie, który siedział przed nim. Przeciwko Szczurowatemu. Dla Thomasa Janson stał się uosobieniem DRESZCZu. - Po prostu miejmy to już za sobą – powiedział. Zrobił, co mógł, żeby to ukryć, ale sam słyszał furię we własnym głosie.
Janson wydawał się niestropiony. - Trochę cierpliwości, proszę. To nie zajmie długo. Pamiętaj, że zbieranie wzorów strefy zagłady to delikatna operacja. Zajmujemy się twoim mózgiem, a najdrobniejsza aberracja w tym, co myślisz, interpretujesz lub postrzegasz może uczynić wyniki bezużytecznymi. - Tak – dodała doktor Wright, zakładając włosy za ucho. – Wiem, że wicedyrektor Janson powiedział ci, jak ważne jest, byś wrócił, i cieszymy się, że podjąłeś tę decyzję. – Jej głos był cichy, przyjemny i jakimś sposobem emanowała zeń inteligencja. Doktor Christensen odchrząknął, po czym przemówił wysokim, piskliwym głosem. Thomas momentalnie go znielubił. - Nie wiem, jak mógłbyś podjąć jakąkolwiek inną decyzję. Cały świat jest na krawędzi zagłady, a ty możesz pomóc go ocalić. - To wy tak twierdzicie – odparł Thomas. - Otóż to – odparł Janson. – Tak twierdzimy. Wszystko jest przygotowane. Ale jest jeszcze kilka drobiazgów, które musimy ci powiedzieć, żebyś mógł zrozumieć decyzję, którą podjąłeś. - Jeszcze kilka drobiazgów, które trzeba mi powiedzieć? – powtórzył Thomas. – Czy cały sens Zmiennych nie polega właśnie na tym, że nie wiem wszystkiego? Co, nie zamierzacie mnie wsadzić do klatki z gorylami czy coś w tym stylu? Może kazać mi przejść przez pole minowe? Wrzucić do oceanu i zobaczyć, czy dam radę dopłynąć z powrotem do brzegu? - Po prostu powiedz mu resztę – powiedział doktor Christensen. - Resztę? – powtórzył Thomas. - Tak, Thomas – odrzekł z westchnieniem Janson. – Resztę. Po wszystkich Próbach, po wszystkich badaniach, po wszystkich wzorach, które zostały zebrane i przebadane, po wszystkich Zmiennych, którym poddaliśmy ciebie i twoich przyjaciół, sprawa sprowadza się do następującej rzeczy. Thomas nic nie powiedział. Ledwie mógł oddychać z powodu dziwnego, złowrogiego przeczucia, równoczesnego pragnienia, żeby wiedzieć i nie wiedzieć. Janson pochylił się, opierając łokcie na biurku, a na jego twarzy odmalowała się iście grobowa powaga. - Do jednej ostatniej rzeczy. - To znaczy jakiej? - Thomas, potrzebujemy twojego mózgu.
Serce Thomasa przyśpieszyło do rozdygotanego łomotu w klatce piersiowej. Wiedział, że mężczyzna nie sprawdza, jaka będzie jego odpowiedź. Tamci posunęli się już najdalej, jak tylko mogli, gdy chodzi o analizowanie reakcji oraz wzorów aktywności mózgu. Teraz wybrali osobę najlepiej dostosowaną do… tego, żeby ją pociąć na części w ramach wysiłków nad opracowaniem leku. Nagle przeraził się, że Prawa Ręka nie dotrze na czas. Zmusił się, żeby powtórzyć: - Mojego mózgu? - Tak – odparł doktor Christensen. – Ostateczny Kandydat skrywa brakujący kawałek układanki, który pozwoli uzupełnić dane niezbędne do stworzenia schematu. Ale nie mieliśmy jak tego stwierdzić, póki nie prześledziliśmy wzorów w zestawieniu ze Zmiennymi. Wiwisekcja dostarczy nam ostatnich danych, przy czym twój organizm musi w jej trakcie funkcjonować prawidłowo. Nie, nie poczujesz bólu – znieczulimy cię do czasu, gdy… Nie musiał kończyć. Urwał i zapadła cisza, podczas gdy troje naukowców DRESZCZu czekało na odpowiedź Thomasa. On jednak nie był w stanie odpowiedzieć. Na przestrzeni tego, co pamiętał ze swojego życia, niezliczoną ilość razy zaglądał śmierci w oczy, lecz zawsze czynił to w desperackiej nadziei na przeżycie, robiąc wszystko, co w jego mocy, żeby przetrwać jeszcze jeden dzień. A teraz chodziło o coś innego. Nie musiał tylko przetrwać jakiejś próby do czasu, aż przybędzie ratunek. To będzie coś, z czego już nie uda mu się wrócić. To będzie koniec, jeśli tamci nie przybędą. Zaświtała mu nagła, okropna myśl: czy Teresa o tym wiedziała? Zaskoczyło go to, jak bardzo ta możliwość bolała. - Thomas? – zagadnął Janson, przerywając tok jego myśli. – Wiem, że to musi być dla ciebie spory szok. Chcę, żebyś zrozumiał, że to nie jest test. To nie jest Zmienna i nie okłamuję cię. Sądzimy, że jesteśmy w stanie uzupełnić schemat, który pozwoli zaprojektować lek, poprzez przeanalizowanie tkanki twojego mózgu i sprawdzenie, jak – w połączeniu z wzorami, które zebraliśmy – jej fizyczna struktura pozwala jej opierać się działaniu wirusa Pożogi. Próby zostały zaplanowane tak, żebyśmy nie musieli kroić was wszystkich. Naszym celem było ratowanie ludzi, nie marnowanie ich. - Zbieramy i analizujemy wzory od lat, a ty zdecydowanie najsilniej reagujesz na Zmienne – kontynuowała doktor Wright. – Już od dawna wiedzieliśmy – i utrzymanie tego w tajemnicy przed badanymi było sprawą najwyższej wagi – że na końcu będziemy musieli wybrać najlepszego kandydata, którego poddamy tej ostatniej procedurze.
Następnie doktor Christensen przedstawił w zarysie sam proces, podczas gdy Thomas słuchał w odrętwiałym milczeniu. - Musisz być żywy, ale niekoniecznie przytomny. Uśpimy cię, a dodatkowo znieczulimy miejsce nacięcia, ale w mózgu nie ma żadnych receptorów bólowych, więc sam proces jest relatywnie bezbolesny. Niestety nie przeżyjesz naszych badań tkanki nerwowej – ta procedura prowadzi do śmierci. Ale jej wyniki będą bezcenne. - A jeśli to nie zadziała? – spytał Thomas. Przed oczami stanęły mu ostatnie chwile Newta. Co, jeśli Thomas naprawdę mógł zapobiec takiej straszliwej śmierci niezliczonych innych ludzi? W oczach pani psych mignął dyskomfort. - Wówczas będziemy… kontynuować prace. Ale jesteśmy przekonani… Thomas przerwał jej, nie mógł się powstrzymać. - Ale nie wiecie, prawda? Płaciliście ludziom, żeby porywali więcej odpornych… obiektów – wypowiedział to słowo z jadowitą złośliwością – żebyście mogli zacząć od początku. W pierwszej chwili nikt nie odpowiedział. Potem Janson rzekł: - Zrobimy, co tylko będzie konieczne, żeby opracować lek. Poświęcając przy tym tak niewiele ludzkich istnień, jak to możliwe. Nic więcej nie potrzeba mówić na ten temat. - Dlaczego w ogóle rozmawiamy? – zapytał Thomas. – Dlaczego mnie nie złapiecie, nie zwiążecie i nie wyrwiecie mi mózgu? Doktor Christensen odpowiedział: - Ponieważ jesteś naszym Ostatecznym Kandydatem. Byłeś częścią połączenia między naszymi założycielami a obecnym personelem. Staramy się okazywać ci szacunek, na który zasługujesz. Mamy nadzieję, że sam dokonasz wyboru. - Thomas, czy potrzebujesz zostać na minutę sam? – zapytała doktor Wright. – Wiem, że to trudne, i zapewniam cię, że nie traktujemy tego lekko. To, o co prosimy, to gigantyczny akt poświęcenia. Czy oddasz swój mózg nauce? Czy pozwolisz nam dopasować do siebie ostatnie fragmenty układanki? Uczynić kolejny krok na drodze ku lekowi, dla dobra ludzkości? Thomas nie wiedział, co odrzec. Nie mógł uwierzyć w ten obrót wydarzeń. Po wszystkim, co się wydarzyło, czy mogło być prawdą, że potrzebowali tylko jeszcze jednej śmierci? Prawa Ręką się zbliżała. W jego umyśle zapłonął obraz Newta. - Muszę pobyć sam – wykrztusił w końcu. – Proszę. – Po raz pierwszy jakaś jego część autentycznie chciała się poddać, pozwolić im to zrobić. Nawet jeśli istniała tylko niewielka szansa, że to zadziała. - Podjąłeś właściwą decyzję – powiedział doktor Christensen. – I nie martw się. Nie poczujesz ani odrobinki bólu.
Thomas nie chciał już słyszeć ani jednego słowa. - Potrzebuję po prostu pobyć przez chwilę sam, zanim to wszystko się zacznie. - To zrozumiałe – odparł Janson, wstając. – Odprowadzimy cię do skrzydła medycznego i zostawimy cię na jakiś czas samego na jeden z sal. Aczkolwiek wkrótce musimy zaczynać. Thomas pochylił się i oparł głowę na rękach, wpatrując się w podłogę plan wykoncypowany przez niego wspólnie z Prawą Ręką nagle zaczął się wydawać nieopisanie głupi. Nawet gdyby udało mu się uciec tej grupie – nawet gdyby zaczął tego chcieć – jak miał przetrwać do czasu, gdy zjawią się jego przyjaciele? - Thomas? – zagadnęła doktor Wright, kładąc dłoń na jego plecach. – Wszystko w porządku? Masz jeszcze jakieś pytania? Thomas usiadł prosto, odsunął jej rękę. - Po prostu… chodźmy w to miejsce, o którym pani mówiła. Zdawało się, że w gabinecie Jansona nagle zabrakło powietrza, i klatka piersiowa Thomasa się zacisnęła. Wstał i podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł na korytarz. Za dużo było tego wszystkiego.
Thomas poszedł za naukowcami, ale jego myśli gnały jak szalone. Nie wiedział, co robić. Nie było żadnego sposobu, żeby się skomunikować z Prawą Ręką, a w dodatku utracił swoją zdolność przemawiania wewnątrz umysłu Teresy lub Arisa. Minęli kilka zakrętów i to chodzenie zygzakami sprawiło, że Thomas pomyślał o Labiryncie. Niemalże pragnął znowu się tam znaleźć – wszystko było wtedy takie proste. - Tu zaraz po lewej jest wolna sala – wyjaśnił Janson. – Już wstawiłem tam maszynę do pisania na wypadek, gdybyś chciał zostawić wiadomości dla swoich przyjaciół. Znajdę jakiś sposób, żeby im je dostarczyć. - Zadbam o to, żebyś dostał tez coś do zjedzenia – zawołała z tyłu doktor Wright. Ich uprzejmość zirytowała Thomasa. Przypomniał sobie historie o ty, jak w dawnych czasach skazywano morderców na karę śmierci. Oni też zawsze dostawali ostatni posiłek. Tak wyszukany, jak tylko chcieli. - Chcę stek – powiedział, zatrzymując się, żeby na nią popatrzeć. – I krewetki. I raki. I naleśniki. I batonika. - Przykro mi, będziesz musiał się zadowolić paroma kanapkami. Thomas westchnął. - Kto by pomyślał. Thomas siedział w wyściełanym fotelu, gapiąc się na maszynę do pisania stojącą przed nim na stoliku. Nie miał zamiaru pisać do kogokolwiek listu, ale nie wiedział, co innego miałby zrobić. Sytuacja okazała się dużo bardziej skomplikowana, niż kiedykolwiek mógłby sobie wyobrażać. Nie wiedział, czego się spodziewał, ale pomysł, że mieliby przeprowadzić na nim wiwisekcję, nigdy nie powstał w jego głowie. Zakładał, że bez względu na to, co zrobią, będzie mógł po prostu grać w ich grę do czasu, aż zjawi się Prawa Ręka. Ale teraz nie istniał sposób, żeby tę grę przeżyć. W końcu chłopak wystukał listy pożegnalne do Minho i Brendy na wypadek, gdyby poniósł śmierć; potem złożył głowę na rękach i siedział tak do czasu, aż zjawiło się jedzenie. Zjadł powoli, a potem znów odpoczywał. Mógł tylko mieć nadzieję, że przyjaciele zjawią się w porę. Tak czy owak nie zamierzał opuszczać tego pomieszczenia dopóty, dopóki nie stanie się to bezwzględnie konieczne. Czekając, zapadł w drzemkę, podczas gdy minuty ciągnęły się i ciągnęły.
Stukanie do drzwi sprawiło, że się ocknął. - Thomas? – zabrzmiał stłumiony głos Jansona. – Naprawdę musimy już zaczynać. Te słowa rozpaliły w Thomasie ogień paniki. - Ja… nie jestem jeszcze gotowy. – Wiedział, że brzmi to idiotycznie. Po długiej pauzie Janson odpowiedział: - Obawiam się, że nie mamy wyboru. - Ale… - zaczął Thomas, ale nim zdążył zebrać myśli, drzwi się otworzyły i Janson wszedł do środka. - Thomas, czekanie tylko sprawi, że będzie jeszcze gorzej. Musimy iść. Thomas nie wiedział, co robić. Był zaskoczony, że do tej pory traktowali go z takim spokojem. Uświadomił sobie, że odwlekał sprawę tak długo, jak tylko się dało, i w końcu zabrakło mu czasu. Wziął głęboki oddech. - Miejmy to już za sobą. Szczurowaty się uśmiechnął. - Chodź za mną. Janson poprowadził Thomasa do sali z metalowym łóżkiem na kółkach, otoczonym przez różnego rodzaju monitory oraz kilka pielęgniarek. Był tam doktor Christensen, od stóp do głów ubrany w strój chirurga, już z maską chirurgiczną na twarzy. Thomas widział tylko jego oczy, ale lekarz sprawiał wrażenie kogoś, kto nie może się doczekać, żeby zacząć. - Więc to by było na tyle? – spytał Thomas. Przez jego wnętrzności przemknęła fala paniki, i poczuł się tak, jakby coś usiłowało mu się wygryźć z piersi. – Pora zacząć mnie kroić? - Przykro mi – odparł lekarz. – Ale musimy zaczynać. Szczurowaty miał właśnie znowu coś powiedzieć, kiedy w całym budynku zaczął ryczeć alarm. Serce Thomasa podskoczyło i zalała go ulga. To musiała być Prawa Ręka. Drzwi się otwarły i Thomas odwrócił się w samą porę, żeby zobaczyć roztrzęsioną kobietę, która obwieściła: - Górolot przyleciał z dostawą, ale to był podstęp, żeby umożliwić ludziom dostanie się do środka – właśnie w tej sekundzie próbują przejąć główny budynek. Odpowiedź sprawiła, że serce Thomasa niemal przestało bić. - Wygląda na to, że musimy się pośpieszyć i rozpocząć tę procedurę. Christensen, uśpij go.
Klatka piersiowa Thomasa zacisnęła się, a jego gardło wydawało się puchnąc. Wszystko stanęło na ostrzu noża, ale on był jak zamrożony w miejscu. Janson szorstko wydał rozkazy. - Doktorze Christensen, szybko. Kto wie, co szykują ci ludzie, ale teraz nie możemy zmarnować ani sekundy. Pójdę powiedzieć, żeby zespół operacyjny był w pogotowiu niezależnie od tego, co się stanie. - Poczekajcie – zdołał w końcu wychrypieć Thomas. – Nie wiem, czy jestem w stanie to zrobić. – Słowa wydawały się puste; wiedział, że tamci nie zrezygnują, gdy sprawy zaszły już tak daleko. Twarz Jansona zapłonęła czerwienią. Zamiast odpowiedzieć Thomasowi, zwrócił się do lekarza: - Zrób, cokolwiek będzie konieczne, żeby rozkroić tego dzieciaka. Akurat w momencie, gdy Thomas otworzył usta, żeby przemówić, coś ostrego ukłuło go w ramię, rozsyłając po jego ciele gorące dreszcze, i zwiotczał, osuwając się na łóżko na kółkach. Od szyi w dół utracił czucie, i rozjarzyło się w nim przerażenie. Doktor Christensen nachylił się nad nim i podał pielęgniarce zużytą strzykawkę. - Naprawdę mi przykro, Thomas. Musimy to zrobić. Lekarz oraz jedna z pielęgniarek wepchnęli go głębiej na łóżko, podnosząc jego nogi, tak że legł płasko na plecach. Mógł tylko poruszać głową na boki, ale to było wszystko. Ten nagły obrót wydarzeń przytłoczył go, gdy Thomas uświadomił sobie implikacje. Za chwilę umrze. Jeśli Prawa Ręka jakimś sposobem nie dotrze do niego teraz, natychmiast – umrze. Janson wkroczył w jego pole widzenia. Kiwając z aprobatą głową, poklepał lekarza po ramieniu. - Zróbcie to. Potem odwrócił się i zniknął, Thomas usłyszał, jak ktoś krzyczy na korytarzu, zanim drzwi się zamknęły. - Muszę tylko przeprowadzić kilka testów – wyjaśnił doktor Christensen. – Potem zawieziemy cię na salę operacyjną. – Odwrócił się, żeby pomajstrować przy jakichś przyrządach znajdujących się za nim. Uczucie było takie, jakby mężczyzna przemówił do niego z odległości dwustu kilometrów. Thomas leżał bezradny, kręciło mu się w głowie, podczas gdy lekarz pobierał krew, mierzył jego czaszkę. Mężczyzna pracował w milczeniu, prawie nie mrugając. Ale
krople potu na jego czole wskazywały, że ściga się z nie wiedzieć czym. Czy na wykonanie swego zadania miał godzinę? Kilka godzin? Thomas zamknął oczy. Zastanawiał się, czy urządzenie dezaktywujące broń spełniło swoją rolę. Głowił się, czy ktoś go tutaj znajdzie. Potem uświadomił sobie, że nie wie, czy właściwie tego chce? Czy naprawdę staniała możliwość, że DRESZCZ już prawie opracował lek? Chłopak zmusił się, żeby oddychać miarowo, skupić się na próbach poruszenia kończynami. Ale nic się nie stało. Lekarz nagle wyprostował się i uśmiechnął szeroko do Thomasa. - Zdaje się, że jesteśmy gotowi. Zawieziemy cię teraz na salę operacyjną. Mężczyzna przeszedł przez drzwi, a łóżko z Thomasem zostało wypchnięte na korytarz. Nie mogąc się poruszyć, chłopak leżał patrząc, jak światła na suficie przesuwają się nad nim, podczas gdy wieziono go korytarzem. W końcu musiał zamknąć oczy. Uśpią go. Świat stopniowo zniknie,. A potem Thomas będzie martwy. Ponownie otworzył oczy. Zamknął je. Jego serce łomotało; jego dłonie się spociły i zdał sobie sprawę, że schwycił prześcieradła na łóżku w dwie zaciśnięte pięści. Stopniowo wracała mu zdolność ruchu. Znów otworzył oczy. Przesuwające się szybko światła. Jeszcze jeden zakręt, potem następny. Zdawało się, że rozpacz zdusi życie Thomasa, nim zdążą to zrobić lekarze. - Ja… - zaczął mówić, ale nic więcej nie zdołał wykrztusić. - Co? – spytał Christensen, spoglądając w dół na niego. Thomas usiłował coś powiedzieć, ale zanim zdążył wydusić z siebie jakieś słowa, korytarzem wstrząsnął grzmiący huk i lekarz potknął się, a jego waga popchnęła łóżko naprzód, gdy złapał się go, żeby nie upaść. Łóżko pomknęło w prawo i rąbnęło w ścianę po drugiej stronie. Thomas próbował się poruszyć, ale nadal był sparaliżowany, bezradny. Pomyślała o Chucku i Newcie, i jego serce ścisnął smutek, jakiego nie znał nigdy wcześniej. Ktoś wrzeszczał tam, skąd dobiegł dźwięk eksplozji. Rozległy się kolejne okrzyki; potem ponownie zapadła cisza, a lekarz dźwignął się na nogi i pośpieszył do łóżka, ustawił je odpowiednio i znowu zaczął je popychać, z łomotem przechodząc przez wahadłowe drzwi. W białej Sali operacyjnej oczekiwał ich zastęp ludzi odzianych w stroje chirurgów. Christensen zaczął szorstko wydawać rozkazy. - Musimy się śpieszyć! Wszyscy na miejsca. Lisa, podaj mi znieczulenie ogólne. Już! Niska kobieta odpowiedziała: - Nie dokonaliśmy jeszcze wszystkich przygo… - To bez znaczenia! Nie wiemy, co się dzieje, może cały budynek wkrótce spłonie. Ustawił łóżko obok stołu operacyjnego; zanim jeszcze się zatrzymało, kilka par rąk już dźwignęło Thomasa i przeniosło go na stół. Chłopak opadł na plecy, wytężył słuch, żeby coś wyłowić z szumu, jaki czynili lekarze i pielęgniarki, łącznie co najmniej dziewięć czy
dziesięć osób. Poczuł ukłucie w rękę, zerknął w dół i zobaczył, że niska kobieta podłącza mu kroplówkę. Przez cały czas był w stanie ruszać jedynie dłońmi. Nad nim, w odpowiednich pozycjach, ustawiono reflektory. W rozmaitych miejscach powtykano w jego ciało inne rzeczy; monitory zaczęły pikać; rozległo się buczenie jakiejś maszyny; ludzie przekrzykiwali się nawzajem; pomieszczenie wypełnił ruch, niczym taniec o ustalonej z góry choreografii. I te światła, tak jaskrawe. Sala kręciła się, choć on leżał nieruchomo. Narastające przerażenie w związku z tym, co z nim robili, świadomość, że wszystko się kończy, właśnie tutaj, właśnie teraz. - Mam nadzieję, że to zadziała – udało mu się w końcu wykrztusić. Kilka sekund później środki znieczulające w końcu zaczęły działać i wszystko zniknęło.
Thomas przez długi czas widział jedynie ciemność. Szczelina w próżni jego myśli była pęknięciem grubości włosa – szeroka zaledwie na tyle, żeby miał świadomość istnienia samej próżni. Gdzieś na krawędzi tego wszystkiego wiedział, że zgodnie z założeniem miał spać, być utrzymywany przy życiu tylko po to, żeby tamci mogli zbadać jego mózg. Rozłożyć go na kawałki, przypuszczalnie plasterek za plasterkiem. A więc jeszcze nie umarł. W którymś momencie, gdy tak szybował w dezorientującej masie czerni, usłyszał głos. Wołający go po imieniu. Po tym, jak kilka razy usłyszał Thomas, w końcu zdecydował się popłynąć w stronę tego głosu, odnaleźć go. Zmusił się, by ruszyć w kierunku niego. W stronę swojego imienia.
- Thomas, wierzę w ciebie – powiedziała do niego kobieta, gdy walczył o odzyskanie przytomności. Nie rozpoznał tego głosu, ale był on w jakiś sposób łagodny, a zarazem pełen autorytetu. Chłopak walczył dalej, usłyszał własny jęk, poczuł, jak przewraca się w łóżku. W końcu otworzył oczy. Mrugając, bo raziły go umieszczone nad głową reflektory, zauważył, że drzwi zamykają się za tym kimś, kto pojawił się, żeby go obudzić. - Zaczekaj – powiedział, ale z jego gardła wydobył się tylko ochrypły szept. Siłą woli wsparł się na łokciach i dźwignął do pozycji siedzącej. Był w pomieszczeniu sam i słyszał wyłącznie odległe krzyki oraz, niekiedy, pomruki podobne do grzmotów. Jego myśli zaczęły odzyskiwać jasność i uświadomił sobie, że – pomijając lekkie uczucie senności – czuje się dobrze. A to oznaczało, że – chyba że postępy nauki osiągnęły zupełnie fantastyczny poziom – nadal miał swój mózg. Jego uwagę przykuła teczka z brązowego papieru leżąca na stoliku przy łóżku. Wielkimi czerwonymi literami napisano na niej: Thomas. Opuścił nogi, żeby usiąść na skraju materaca, i pochwycił ją. Wewnątrz znajdowały się dwie kartki. Pierwsza była mapą kompleksu DRESZCZu, na której czarnym flamastrem zaznaczono kilka tras biegnących przez budynek. Pośpiesznie obejrzał drugą: był to list zaadresowany do niego i podpisany przez kanclerz Paige. Odłożył mapę i zaczął czytać list od początku.
Drogi Thomasie, W mojej opinii Próby dobiegły końca. Mamy więcej danych, niż potrzebujemy, żeby stworzyć schemat. Moi współpracownicy nie są ze mną zgodni w tej kwestii, ale zdołałam przerwać tę procedurę i uratować ci życie. Naszym zadaniem jest teraz analiza danych, którymi już dysponujemy, i opracowanie leku na Pożogę. Twój udział, jak również udział pozostałych obiektów, nie jest już konieczny. Teraz masz przed sobą ogromnie ważne zadanie. Kiedy zostałam kanclerz, zrozumiałam, jak istotne jest stworzenie swego rodzaju tylnych drzwi do tego budynku. Umieściłam te tylne drzwi w nieużywanym pomieszczeniu gospodarczym. Proszę cię, abyś wyprowadził tamtędy twoich przyjaciół i liczną grupę Odpornych, których zgromadziliśmy, jak również siebie. Czas jest kwestią najwyższej wagi, z czego – jak sądzę – zdajesz sobie sprawę. Na mapie, którą załączam, zaznaczone są trzy trasy. Pierwsza pokazuje, jak opuścić ten budynek przez tunel – gdy znajdziesz się na zewnątrz, zobaczysz, gdzie Prawa Ręka
utworzyła własne wejście do innego budynku. Możesz tam do nich dołączyć. Druga trasa pokaże ci, jak dotrzeć do Odpornych. Trzecia pokazuje, gdzie znajdują się tylne drzwi. Jest to Płaski Przenos, który zabierze cię – mam nadzieję – do nowego życia. Zabierz ich wszystkich i uciekaj.
Ava Paige, kanclerz
Thomas gapił się na kartkę z wirem myśli w głowie. Gdzieś daleko zabrzmiał kolejny pomruk, który gwałtownie przywrócił go do rzeczywistości. Chłopak ufał Brendzie, a ona ufała pani kanclerz. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to zacząć działać. Złożył list oraz mapę i wepchnął je do tylnej kieszeni spodni, po czym wstał powoli. Zaskoczony tym, jak szybko wróciły mu siły, pobiegł do drzwi. Wyjrzał ostrożnie na korytarz i stwierdził, ze jest pusto. Wyśliznął się na zewnątrz i w tymże momencie z tyłu nadbiegło dwóch ludzi. Nawet na niego nie spojrzeli i Thomas uświadomił sobie, że chaos wywołany atakiem Prawej Ręki może być tym, co go ocali. Wyciągnął mapę i uważnie ją przestudiował, śledząc przebieg czarnej linii prowadzącej do tunelu. Dotarcie tam nie potrwa długo. Zapamiętał trasę i zaczął biec truchtem wzdłuż korytarza, sprawdzając po drodze, którędy wiodą pozostałe dwie trasy, które kanclerz Paige, zaznaczyła na mapie. Przebyły zaledwie kilka metrów, kiedy się zatrzymał, oszołomiony tym, co zobaczył. Zbliżył mapę do oczu, żeby się upewnić – może nie odczytywał jej prawidłowo? Ale nie sposób było źle zrozumieć to, co pokazywała. DRESZCZ ukrył Odpornych w Labiryncie.
Na mapie oczywiście figurowały dwa labirynty – ten dla grupy A i ten dla grupy B. oba najwyraźniej wydrążono głęboko w skałach, na których zbudowano główne budynki siedziby DRESZCZu. Thomas nie potrafił poznać, do którego z nich został skierowany, ale tak czy owak wracał do Labiryntu. Czując mdlącą zgrozę, zaczął biec w stronę tunelu zaznaczonego przez kanclerz Paige. Kierując się mapą, biegł przez korytarz za korytarzem, aż dotarł do długich schodów schodzących do piwnicy. Trasa poprowadziła go przez puste pomieszczenia, aż w końcu dotarł do małych drzwi, za którymi był tunel. Panowały w nim ciemności, ale, jak z ulgą stwierdził Thomas, nie była to nieprzebita czerń. Z sufitu zwieszało się kilka nieosłoniętych żarówek, które minął, biegnąć wąskim korytarzykiem. Po jakichś sześćdziesięciu pięciu metrach dotarł do drabiny, która została zaznaczona na mapie. Wspiął się po niej, a na górze znajdowała się okrągła metalowa klapa otwierana za pomocą obracanego uchwytu, która przywiodła mu na myśl wejście do Pokoju Map w Strefie. Obrócił uchwyt i nacisnął z całej siły. Przez otwór wpadło słabe światło, gdy Thomas pchnął klapę do góry, a kiedy ta odchyliła się na zewnątrz na zawiasach, owionął go silny powiew zimnego powietrza. Chłopak podciągnął się do góry i wylazł na ziemię obok wielkiego głazu na odsłoniętym, zaśnieżonym terenie między lasem a kwaterą główną DRESZCZu. Ostrożnie podniósł z powrotem klapę i zamknął ją, po czym przykucnął za kamieniem. Nie zauważył wokół żadnego ruchu, ale noc była zbyt ciemna, żeby wyraźnie widzieć. Popatrzył w górę, w niebo, a kiedy zobaczył te same ciężkie szare chmury, które zauważył po przybyciu do kompleksu, uświadomił sobie, że nie ma zielonego pojęcia, ile czasu minęło od tamtej pory. Czy spędził w budynku zaledwie kilka godziny, czy tez upłynęła cała noc i cały dzień? W liście kanclerz Paige znajdowała się informacja, że Prawa Ręka utworzyła własne wejście do budynków, prawdopodobnie przy pomocy tych eksplozji, które Thomas słyszał wcześniej, i tam właśnie musiał się skierować w pierwszej kolejności. Dostrzegł sensowność dołączenia do grupy – im więcej ludzi, tym bezpieczniej – a poza tym musiał ich powiadomić, gdzie ukryci są Odporni. Sądząc z mapy, najlepszą opcją, jaką dysponował, było pobiegnięcie do skupiska budynków znajdującego się najdalej od miejsca, gdzie wyszedł i przeszukanie terenu. Ruszył do akcji – wysunął się zza głazu i pognał sprintem w stronę najbliższego budynku. Biegnąc skulił się, próbując trzymać głowę jak najniżej. Błyskawice przecinały niebo; oświetlały betonowe ściany kompleksu, ich blask odbijał się od białego śniegu.
Wkrótce potem rozbrzmiewały grzmoty, przetaczając się z hukiem nad okolicą i odzywając się rozdygotanym echem w jego piersi. Dotarł do pierwszego budynku i przepchnął się przez rząd marnie wyglądających krzewów posadzonych wzdłuż ściany. Skradając się ruszył wzdłuż krawędzi budynku, ale nic nie znalazł. Zatrzymał się, kiedy dotarł do pierwszego rogu, i wyjrzał ostrożnie – w przestrzeni między budynkami znajdowała się seria dziedzińców. Ale nadal nie widział żadnej drogi do środka. Ominął dwa następne budynki, ale kiedy zbliżał się do czwartego, usłyszał głosy i natychmiast padł na ziemię. Najciszej jak umiał, popełzł po zamarzniętej ziemi do rozrośniętego bujnie krzewu, po czym ostrożnie wyjrzał zza niego, żeby poszukać źródła hałasu. Miał je przed sobą. Pustą przestrzeń zaścielały wielkie sterty gruzu, a za nimi w ścianie budynku wyrwany został olbrzymi otwór. To oznaczało, że wybuch miał miejsce w środku. Z otworu padało słabe światło, rzucając na ziemię nieregularne cienie. Na skraju jednego z tych cieni stały dwie osoby w cywilnych ubraniach. Prawa Ręka. Thomas właśnie zaczynał wstawać, kiedy lodowata dłoń zacisnęła się na jego ustach i został szarpnięty do tyłu. Inna ręka otoczyła jego klatkę piersiową i pociągnęła go, wlokąc go po ziemi, jego nogi rozgarniały śnieg. Thomas zaczął kopać, usiłując się uwolnić, ale osoba, która go trzymała, była zbyt silna. Skręcili za róg budynku a inny mały dziedziniec, gdzie Thomas został ciśnięty na ziemię. Wylądował na brzuchu. Ten ktoś, kto go złapał, odwrócił go szorstko na plecy i ponownie zatkał mu ręką usta. Był to mężczyzna, którego Thomas nie rozpoznał. Przykucnęła też nad nim inna postać. Janson. - Jestem bardzo rozczarowany – powiedział Szczurowaty. – Wygląda na to, że jednak nie wszyscy w mojej organizacji grają w tej samej drużynie. Thomas nie mógł zrobić nic poza daremnym szamotaniem się w uścisku osoby, która go przygniatała do ziemie. Janson westchnął. - Zdaje się, że będziemy musieli to zrobić bolesną metodą.
Janson wyciągnął długi, cienki nóż, podniósł go i przyjrzał mu się zmrużonymi oczami. - Coś ci powiem, dzieciaku. Nigdy nie uważałem się za człowieka gwałtownego, ale Ti i twoi przyjaciele doprowadziliście mnie do granic wytrzymałości. Moja cierpliwość zaczyna się kończyć, ale zamierzam wykazać się opanowaniem. W odróżnieniu od ciebie myślę nie tylko o sobie. Pracuję nad tym, żeby ratować ludzi, i zamierzam doprowadzić ten projekt do końca. Thomas zmusił każdy centymetr swojego ciała do rozluźnienia się, zamarcia w bezruchu. Szamotanie się nie przyniosło żadnego efektu, musiał zachować siły na chwilę, kiedy pojawi się szansa. Było jasne, że Szczurowaty postradał zmysły, a sądząc po nożu, był zdeterminowany doprowadzić Thomasa z powrotem na salę operacyjną za wszelką cenę. - Dobry chłopak. Nie ma potrzeby się opierać. Powinieneś być dumny. To ty i twój umysł uratujecie świat, Thomas. Mężczyzna przytrzymujący Thomasa – krępy gość o czarnych włosach – przemówił: - Zamierzam ci teraz odsłonić usta, chłopcze. tylko piśnij, a wicedyrektor Janson dźgnie cię tym swoim nożykiem. Rozumiesz? Chcemy cię nieć żywego, co nie znaczy, że nie możesz doznać kilku ran, jak na wojnie. Thomas kiwnął głową tak spokojnie, jak tylko był w stanie, a mężczyzna puścił go i odsunął się. - Mądry chłopak. To był sygnał dla Thomasa, żeby zaatakować. Gwałtownie wyrzucił nogę w prawo, kopiąc Jansona w twarz. Głowa mężczyzny odskoczyła w tył, a jego ciało zwaliło się na ziemię. Ciemnowłosy mężczyzna rzucił się, żeby obalić Thomasa, ale Thomas wywinął się spod niego i ponownie ruszył na Jansona, tym razem kopiąc w dłoń, która trzymała nóż. Broń wypadła z uścisku mężczyzny i potoczyła się po ziemi, aż uderzyła o ścianę budynku. Thomas skierował swoją uwagę na ostrze, i to było wszystko, czego potrzebował krępy typ. Rzucił się na chłopaka, który wylądował na plecach, przygniatając Jansona. Janson zaczął się wiercić pod nimi, gdy się szamotali, i Thomas poczuł, że ogarnia go desperacja, że adrenalina eksploduje w całym jego ciele. Wrzasnął i odepchnął się, zaczął kopać, wyszarpnął się z uścisku obu mężczyzn. Wymachując i bijąc rękoma oraz nogami, uwolnił się i rzucił w stronę budynku, żeby chwycić nóź. Wylądował tuż obok, złapał go i odwrócił się gwałtownie, spodziewając się natychmiastowego ataku. Obaj mężczyźni dopiero podnosili się na nogi, ewidentnie zaskoczeni jego nagłym pokazem siły.
Thomas również wstał, trzymając przed sobą nóź. - Po prostu mnie puśćcie. Po prostu idźcie stąd i zostawcie mnie. Przysięgam, że jeśli na mnie ruszycie, wpadnę w szał i nie przestanę dźgać, póki obaj nie będziecie martwi. Przysięgam. - Jest nas dwóch przeciwko tobie jeden, dzieciaku – powiedział Janson. – Nie obchodzi mnie, że masz nóż. - Widzieliście, co jestem w stanie zrobić – odparł Thomas, starając się brzmieć tak groźnie, jak się czuł. – Obserwowaliście mnie w Labiryncie i na Pogorzelisku. – Niemal chciało mu się śmiać, tyle było w tym ironii. Zrobili z niego zabójcę… żeby ratować ludzi? Niski gość prychnął pogardliwie. - Jeśli sądzisz, że… Thomas zamachnął się i cisnął nożem tak, jak na jego oczach kiedyś zrobił to Gally, wprawiając go w młynkowanie. Broń wirując przeleciała przez dzielącą ich przestrzeń i trafiła mężczyznę w szyję. W pierwszej chwili nie było krwi, ale typ sięgnął w górę, jego twarz zmieniła się w szoku i szarpnął za nóź, który utkwił w jego ciele. Właśnie wtedy polała się krew, tryskając w rytmie bicia jego serca. Otworzył usta, ale zanim zdołał coś powiedzieć, osunął się na kolana. - Ty mały… - wyszeptał Janson, wpatrując się w swego współpracownika oczami rozszerzonymi ze zgrozy. Thomas był zaszokowany tym, co zrobił, i zamarł w miejscu, ale ocknął się, kiedy Janson odwrócił głowę, żeby an niego spojrzeć. Chłopak rzucił się sprintem, uciekając z dziedzińca za róg budynku. Musiał dotrzeć z powrotem do otworu wybitego w murze, dostać się do środka. - Thomas! – krzyknął Janson; Thomas usłyszał, że mężczyzna biegnie za nim. – Wracaj tu! Nie masz zielonego pojęcia, co robisz! Thomas nawet się nie zawahał. Minął krzew, za którym wcześniej się ukrył, i pognał najszybciej, jak mógł w stronę wyrwy ziejącej w ścianie budynku. W pobliżu nadal siedzieli mężczyzna i kobieta, skuleni za ziemi tak blisko siebie, że stykali się plecami. Widząc Thomasa, oboje pośpiesznie wstali. - Jestem Thomas! – wrzasnął do nich akurat w chwili, gdy otwarli usta, żeby zadawać pytania. – Jestem po waszej stronie! Wymienili spojrzenia, po czym z powrotem popatrzyli na Thomasa, akurat w momencie, gdy zatrzymał się przed nimi, ślizgając się na zamarzniętej ziemi. Z trudem łapiąc oddech odwrócił się, żeby zerknąć do tyłu, ujrzał ciemną postać biegnącego ku niemu Jansona w odległości jakichś piętnastu metrów. - Tamci wszędzie cię szukali – powiedział mężczyzna. – Ale miałeś podobno być tam w środku. – Wskazał palcem otwór. - Gdzie są wszyscy? – wydyszał Thomas. – Gdzie Vince?
Mówiąc, wiedział, że Janson nadal pędzi w jego kierunku. Thomas odwrócił się, żeby stanąć przodem do Szczurowatego, którego twarz była wykrzywiona w nienaturalnej furii. To była mina, którą Thomas widział już wcześniej. To była ta sama szaleńcza wściekłość, którą widział u Newta. Szczurowaty cierpiał na Pożogę. Janson przemówił, z trudem łapiąc oddech. - Ten chłopak… jest własnością… DRESZCZu. Oddajcie go. Kobieta nawet nie drgnęła. - DRESZCZ łajno mnie obchodzi, stary pierdzielu. Lepiej stąd spierniczaj i nie wracaj do środka. Z twoimi kumplami wewnątrz będą się dziać niedobre rzeczy. Szczurowaty nie odpowiedział, po prostu dyszał dalej, a jego spojrzenie miotało się między Thomasem a pozostałymi. W końcu zaczął się powoli cofać. - Nic nie rozumiecie. Wasza zadufana arogancja będzie końcem wszystkiego. Mam nadzieję, że będziecie w stanie żyć z tą świadomością, gdy będziecie gnili w piekle. Potem odwrócił się i odbiegł, znikając w mroku. - Co takiego zrobiłeś, żeby jego tak wkurzyć? – spytała kobieta. Thomas spróbował chwycić oddech. - To długa historia. Muszę znaleźć Vince’a, lub kogoś innego, kto tu dowodzi. Muszę znaleźć moich przyjaciół. - Uspokój się, dzieciaku – odparł mężczyzna. – Chwilowo zrobiło się tu spokojniej. Ludzie zajmują pozycje, minują i takie tam. - Minują? – powtórzył Thomas. - Minują. - To znaczy? - Rozmieszczają ładunki wybuchowe, idioto. Zamierzamy wysadzić ten cały budynek w powietrze, pokazać tym dziadom z DRESZCZu, że nie żartujemy.
W tym momencie wszystko stało się dla Thomasa jasne, Vince’a cechował fanatyzm, z którego chłopak dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę. Do tego dochodził jeszcze sposób, w jaki Prawa Ręka potraktowała Thomasa i jego przyjaciół w vanie po tym, jak zostali ujęci przy górolocie. I czemu mieli ze sobą te wszystkie środki wybuchowe, ale żadnej prawdziwej broni konwencjonalnej? To nie miało sensu, chyba że ich celem było niszczenie, a nie przejęcie kontroli. Intencje Prawej Ręki nie całkiem pokrywały się z jego własnymi. Może sądzili, że ich motywacja jest czysta, ale Thomas zaczynał sobie uświadamiać, że organizacja ta ma mroczniejszy cel. Musiał zachować ostrożność. Jedyne, co się teraz liczyło, to uratowanie jego przyjaciół oraz odszukanie i uwolnienie pozostałych schwytanych. Głos kobiety przerwał Thomasowe rozmyślania. - Coś bardzo intensywnie rozważasz w tej swojej makówce. - Taa… przepraszam. Jak sądzicie, kiedy tamci odpalą ładunki? - Pewnie już niedługo. Zakładają je od paru godzin. Chcą, żeby wszystko zostało zdetonowane równocześnie , ale coś mi mówi, że nie jesteśmy aż tak dobrze wyszkoleni. - A co ze wszystkimi ludźmi znajdującymi się w środku? Co z tymi, których przybyliśmy uratować? Jego rozmówcy popatrzyli na siebie nawzajem, po czym wzruszyli ramionami. - Vince ma nadzieję, że uda się wszystkich wyprowadzić. - Ma nadzieję? Co to znaczy? - Ma nadzieję. - Muszę z nim pomówić. – To, czego Thomas naprawdę chciał, to znaleźć Minho i Brendę. Bez względu na to, co planowała Prawa Ręka, wiedział, co oni muszą zrobić: przedostać się do Labiryntu i wydostać stamtąd wszystkich uwięzionych, a potem doprowadzić ich do Płaskiego Przenosu. Kobieta wskazała otwór w ścianie budynku. - Tam zaraz w środku są pomieszczenia, nad którymi nasi zasadniczo przejęli kontrolę. Przypuszczalnie znajdziesz tam Vince’a, ale uważaj. Strażnicy DRESZCZu ukrywają się na całym terenie. I zajadłe z nich dranie. - Dzięki za ostrzeżenie. – Thomas odwrócił się, chcąc jak najszybciej wejść do środka. Wyrwa w murze górowała nas nim, a wewnątrz czekała gęsta od kurzu ciemność. Nie było już żadnych alarmów ani błyskających czerwonych świateł. Wkroczył do środka.
Z początku nic nie wiedział ani nie słyszał. Szedł w ciszy, nie wiedząc, co mogą skrywać kolejne zakręty. Im dalej szedł, tym oświetlenie stawało się jaśniejsze, i w końcu wypatrzył drzwi na końcu korytarza, które zostały podparte, żeby się nie zamykały. Podbiegł do nich, a zajarzywszy do środka zobaczył dużą salę, gdzie podłoga usiana była stołami ustawionymi na boku niczym tarcze. Kuliło się za nimi kilkoro ludzi. Ludzie ci obserwowali duże podwójne drzwi po drugiej stronie pomieszczenia, i nikt go nie zauważył, gdy Thomas przycisnął się do framugi drzwi, kryjąc większą część swojego ciała przed patrzącymi z wnętrza. Wetknął głowę do środka, żeby się dokładniej rozejrzeć. Za jednym ze stołów zauważył Vince’a i Gally’ego, ale nie rozpoznał nikogo więcej. Na lewym krańcu pomieszczenia znajdowało się wejście do małego biura i widział, że wewnątrz kuli się co najmniej dziewięć czy dziesięć osób. Wytężył wzrok, ale nie był w stanie rozróżnić żadnych twarzy. - Hej! – szepnął najgłośniej jak śmiał. – Hej! Gally! Zawołany odwrócił się natychmiast, ale musiał się porozglądać przez kilka sekund, zanim dostrzegł Thomasa. Gally zmrużył oczy, jakby pomyślał, że wzrok go myli. Thomas zamachał, żeby mieć pewność, że tamten go widzi, a Gally gestem kazał mu podejść. Thomas rozejrzał się ponownie, aby się upewnić, że jest bezpiecznie; potem schylił się, podbiegł do stołu i opadł na posadzkę obok swojej dawnej nemezis. Miał tyle pytań, że nie wiedział, od czego zacząć. - Co się stało? – zapytał go Gally. – Co oni ci zrobili? Vince spiorunował go wzrokiem, ale nic nie powiedział. Thomas nie wiedział, co powiedzieć. - Oni… przeprowadzili kilka testów. Słuchajcie, odkryłem, gdzie przetrzymują Odpornych. Nie możecie wysadzić tego budynku, póki ich stamtąd nie wyprowadzimy. - Więc po nich idź – rzekł Vince. – Mamy tutaj jedną jedyną szansę i nie zamierzam jej zmarnować. - Sprowadziliście tutaj część tych ludzi! – Thomas spojrzał na Gally’ego, oczekując poparcia, ale dopowiedzią było tylko wzruszenie ramionami. Thomas był zdany na siebie. - Gdzie są Brenda, Minho i cała reszta? – zapytał. Gally wskazał głową boczne pomieszczenie. - Wszyscy są tam w środku, powiedzieli, że nic nie zrobią, dopóki nie wrócisz. Thomas nagle poczuł, że żal mu oszpeconego bliznami chłopca. - Chodź ze mną, Gally. Pozwól tym ludziom zrobić, co tylko zechcą, ale chodź nam pomóc. Czy nie chciałbyś, żeby ktoś zrobił to samo dla nas, kiedy byliśmy w Labiryncie? Vince gwałtownie odwrócił się do nich.
- Nawet o tym nie myślcie – warknął. Thomas, zjawiając się tutaj, znałeś nasze zamierzenia. Jeśli teraz nas opuścisz, uznam cię za zdrajcę. Staniesz się celem. Thomas nadal skupiony był na Gallym. W oczach chłopca widział smutek, od którego pękało mu serce. I zobaczył też coś, czego nigdy wcześniej tam nie widział: zaufanie. Autentyczne zaufanie. - Chodź z nami – powiedział Thomas. Twarz jego dawnego wroga rozjaśnił uśmiech i Gally zareagował w sposób, jakiego Thomas nigdy by się nie spodziewał. - Dobrze. Thomas nie czekał na reakcję Vince’a. złapał Gally’ego za ramię i razem odsunęli się na czworakach od stołu, po czym pobiegli i wśliznęli się do środka. Minho dopadł go pierwszy, zamykając go w niedźwiedzim uścisku, podczas gdy zakłopotany Gally obserwował to z boku. Potem otoczyli go pozostali. Minho. Brenda. Jorge. Teresa. Nawet Aris. Thomasowi niemal zakręciło się w głowie od śpiesznej wymiany uścisków oraz słów ulgi i powitania. Szczególnie uradował się na widok Bredy i przytulił ją na dłużej niż kogokolwiek innego. Ale bez względu na to, jak miłe to było, wiedział, że nie mają na to czasu. Odsunął się. - Nie mogę teraz wszystkiego wyjaśnić. Musimy iść i znaleźć Odpornych, których pojmał DRESZCZ, a potem znaleźć ukryty Płaski Przenos, o którym się dowiedziałem – i musimy się śpieszyć, zanim Prawa Ręka wysadzi to miejsce w powietrze. - Gdzie są Odporni? – spytała Brenda. - Tak, czego się dowiedziałeś? – zawtórował Minho. Thomas nigdy nie przypuszczał, że powie to, co musiał teraz powiedzieć. - Musimy wrócić do Labiryntu.
Thomas pokazał im list, który odkrył obok siebie w pomieszczeniu, gdzie się ocknął, i wystarczyło ledwie kilka chwili, żeby wszyscy się zgodzili – nawet Teresa i Gally – że muszą zostawić Prawą Rękę i wyruszyć samodzielnie. Do Labiryntu. Brenda popatrzyła na mapę Thomasa i powiedziała, że wie doskonale, którędy można tam dotrzeć. Wręczyła mu nóź, który Thomas zacisnął mocno w prawej dłoni, zastanawiając się, czy jego życie będzie zależało od tej jednej cienkiej klingi. Wyśliznęli się z bocznego pomieszczenia i ruszyli w stronę podwójnych drzwi, podczas gdy Vince i pozostali wrzeszczeli za nimi, nazywali ich wariatami i wołali, że za kilka minut zginą. Thomas zignorował każde ich słowo. Drzwi nadal były uchylone i Thomas przeszedł przez nie jako pierwszy. Przyczaił się, gotów odeprzeć atak, ale hol był pusty. Pozostali ustawili się za nim i zdecydował się postawić na szybkość zamiast na ukradkowe skradanie się, ruszając sprintem wzdłuż pierwszego długiego korytarza. Słabe, ponure oświetlenie sprawiało, że miejsce to wydawało się nawiedzone, jakby duchy wszystkich ludzi, którym DRESZCZ pozwolił umrzeć, czekały tam po kątach i w niszach. Ale Thomas czuł się tak, jakby te duchy były po jego stronie. Idąc za instrukcjami Brendy skręcili za róg, zbiegli po schodach. Przemknęli na skróty przez stary magazyn, potem kolejnym długim korytarzem. Znów w dół po schodach. W prawo, potem w lewo. Thomas utrzymywał ostre tempo, stale rozglądając się w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Ani razu się nie zatrzymał, nie przystanął, żeby chwycić oddech, nie zwątpił we wskazówki Brendy. Znów był Zwiadowcą i – mimo wszystko – sprawiało mu to radość. Dotarli do końca jednego z korytarzy i skręcili w prawo. Thomas zdążył zrobić ledwie trzy dalsze kroki, kiedy nagle ktoś rzucił się na niego znikąd, łapiąc go za ramiona i obalając na ziemię. Thomas upadł i przetoczył się, próbując zepchnąć z siebie tę osobę. Usłyszał krzyki oraz odgłosy świadczące, że inni też walczyli. Było ciemno i Thomas ledwo widział, kto jest jego przeciwnikiem, ale tłukł pięściami, kopał i wymachiwał nożem, aż poczuł, że ostrze trafiło i rozdarło coś. Jakaś kobieta wrzasnęła. Czyjaś pięść rąbnęła go w prawy policzek, coś twardego grzmotnęło go w prawe udo. Thomas zamarł na moment, żeby zebrać się w sobie, po czym pchnął tego kogoś z całych sił. Atakujący rąbnął w ścianę, po czym znów na niego skoczył. Przetoczyli się, zderzyli z inną parą walczących. Musiał się maksymalnie skupić na tym, żeby nie upuścić noża, którym nadal wymierzał ciosy, ale było to trudne, gdy znajdował się tak blisko napastnika. Walnął tamtego lewym prostym, trafił go w podbródek, po czym wykorzystał moment zawahania, żeby dźgnąć tę osobę z całej siły nożem w brzuch. Jeszcze jeden wrzask
– znowu kobiecy, i tym razem z całą pewnością wydała go osoba, która go atakowała. Zepchnął ją z siebie już na dobre. Thomas wstał, rozejrzał się, żeby sprawdzić, komu może pomóc. W słabym świetle zobaczył, że Minho siedzi okrakiem na jakimś mężczyźnie i tłucze go jak szalony, a tamten w ogóle się nie opiera. Brenda i Jorge we dwójkę walczyli z innym strażnikiem i akurat w momencie, gdy Thomas spojrzał w tamtą stronę, mężczyzna niezdarnie zerwał się na nogi i uciekł. Teresa, Harriet i Aris opierali się o ścianę, łapiąc oddech. Wszyscy przeżyli. Musieli uciekać. - Chodźcie! – wrzasnął. – Minho, zostaw go! Jego przyjaciel wymierzył pokonanemu jeszcze kilka ciosów pięścią, po czym wstał, częstując ofiarę kopniakiem na pożegnanie. - Skończyłem. Możemy iść. Grupa odwróciła się i pognała dalej. Zbiegli po kolejnych długich schodach i jedno po drugim wpadali chwiejnie do pomieszczenia znajdującego się na dole. Thomas zamarł w szoku, gdy uświadomił sobie, gdzie się znajduje. To była ta komora, gdzie stały kapsuły Bóldożerców, to pomieszczenie, gdzie się znaleźli po ucieczce z Labiryntu. Szyby pokoju obserwacyjnego nadal były rozbite – odłamki szkła zaścielały całą podłogę. Czterdzieści lub więcej kapsuł, gdzie Bóldożercy odpoczywali i ładowali się, wyglądało tak, jakby pozostawały zamknięte, odkąd Streferzy przeszli przez to miejsce przed kilkoma tygodniami. Ich powierzchnię, która była lśniąca i biała, kiedy Thomas ostatnio je widział, pokrywała teraz warstwa kurzu. Wiedział, że jako członek DRESZCZu spędził w tym miejscu niezliczone godziny i dni, kiedy pracowali nad stworzeniem Labiryntu, i ponownie poczuł wstyd w związku z tym. Brenda wskazała drabinę prowadzącą w górę, tam, dokąd potrzebowali się dostać. Thomas wzdrygnął się na wspomnienie zjazdu oślizłym tunelem Bóldożerców podczas ich ucieczki – a mogli po prostu zejść po drabinie. - Czemu nikogo tu nie ma? – spytał Minho. Obrócił się dookoła własnej osi, omiatając wzrokiem pomieszczenie. – Jeśli przetrzymują tu ludzi, czemu nie ma strażników? Thomas zastanowił się nad tym. - Po co strażnicy, żeby ich zatrzymać w środku, jeśli sam Labirynt załatwia sprawę? Nam dosyć długo zajęło wykombinowanie, jaka jest droga na zewnątrz. - No nie wiem – odparł Minho. – Coś tu śmierdzi. Thomas wzruszył ramionami. - Cóż, siedzenie tutaj nie pomoże. Jeśli nie masz niczego pożytecznego do powiedzenia, właźmy tam na górę i zacznijmy ich wyprowadzać. - Pożytecznego? – powtórzył Minho. – Nie mam nic. - Więc włazimy.
Thomas wspiął się po drabinie i podciągnął się do kolejnego znajomego pomieszczenia – tego z klawiaturą, gdzie wpisali słowa kodu, który miał wyłączyć Bóldożerców. Chuck tam był i był przerażony, ale dzielny. A niecałą godzinę później już nie żył. Ból spowodowany stratą przyjaciela na nowo wypełnił pierś Thomasa. - Z powrotem w domciu – wymamrotał Minho. Wskazywał okrągły otwór nad ich głowami. To był ten otwór, który znajdował się pod Urwiskiem. Kiedy Labirynt jeszcze funkcjonował, wykorzystywano technologię holograficzną, żeby zakamuflować to przejście, upodobnić je do fałszywego, niekończącego się nieba ze skalnym klifem przepaści. Teraz oczywiście wszystko było wyłączone i Thomas widział przez otwór mury Labiryntu. Tuż pod spodem podstawiono rozkładaną drabinkę. - Nie mogę uwierzyć, że znów tu jesteśmy – powiedziała Teresa, podchodząc, żeby stanąć obok Thomasa. Jej głos brzmiał jak głos ducha, czyli tak, jak Thomas się czuł. I z jakiegoś powodu to proste stwierdzenie sprawiło, że Thomas uświadomił sobie, iż stojąc tam, oboje nareszcie byli sobie równi. Próbowali ratować ludzkie życie, zadośćuczynić za swój wkład w rozkręcenie tego wszystkiego. Każdą cząstką siebie pragnął w to wierzyć. Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć. - Wariactwo, co? Uśmiechnęła się po raz pierwszy od… Nie pamiętał, od jak dawna. - Wariactwo. Było tyle rzeczy, których Thomas nadal nie potrafił sobie przypomnieć – o sobie, o niej – ale była tutaj, pomagała, i to było wszystko, czego mógłby sobie życzyć. - Nie sądzisz, że powinniśmy się tam wspiąć? – zapytała Brenda. - Tak. – Thomas kiwnął głową. – Powinniśmy. Wszedł ostatni. Po tym, jak pozostali przecisnęli się przez otwór, wspiął się po drabince, podciągnął się do krawędzi, po czym przeszedł po dwóch deskach, które zostały położone nad pustą przestrzenią, i wkroczył na kamienną posadzkę Labiryntu przy krawędzi Urwiska. Pod nim znajdowało się po prostu pomieszczenie techniczne o czarnych ścianach, które wcześniej wyglądało jak przepaść bez dna. Popatrzył z powrotem w górę, na Labirynt, i musiał znieruchomieć na chwilę, żeby przyswoić sobie wszystkie zmiany. Tam, gdzie niegdyś jaśniało jaskrawobłękitne niebo, teraz był tylko matowy szary sufit. Technologia holograficzna za krawędzią Urwiska została wyłączona, więc widok, który niegdyś przyprawiał o zawrót głowy, uległ przemianie w prosty czarny stiuk. Ale sam widok potężnych, porośniętych bluszczem ścian prowadzących do Urwiska zaparł mu dech. One były przytłaczające nawet bez pomocy iluzji, a teraz wznosiły się nad nim niczym starożytne monolity, zielono-szare i spękane. Jakby mogły tu stać przez tysiące lat – olbrzymie nagrobki upamiętniające śmierć tylu ludzi. Wrócił.
Tym razem prowadził Minho; biegł wyprostowany jak struna, całym ciałem demonstrując dumę, jaką czuł przez tamte dwa lata, gdy rządził korytarzami Labiryntu. Thomas gnał tuż za nim, wyciągając szyję, żeby patrzeć na porośnięte bluszczem mury wznoszące się majestatycznie w stronę szarego sufitu. To było naprawdę dziwne uczucie, znów przebywać tam w środku po wszystkim, przez co przeszli od czasu swojej ucieczki. Praktycznie nikt się nie odzywał, gdy biegli w kierunku Strefy. Thomas zastanawiał się, co Brenda i Jorge myślą na temat Labiryntu – wiedział, że musi on się wydawać olbrzymi. Żukolce z pewnością nie były w stanie pokazać ogromu tego miejsca tym, którzy przebywali w pokojach obserwacyjnych. I mógł sobie tylko wyobrażać wszystkie złe wspomnienia, jakie musiały teraz zalewać mózg Gally’ego. Skręcili za ostatni róg, za którym rozciągał się szeroki korytarz prowadzący do Wschodnich Wrót Strefy. Kiedy Thomas dotarł do fragmentu ściany, gdzie niegdyś uwiązał Alby’ego do bluszczu, popatrzył w tamto miejsce i nadal był w stanie rozróżnić splątaną masę uszkodzonych pnączy. Tyle wysiłku, żeby uratować poprzedniego przywódcę Streferów, tylko po to, żeby kilka dni później zobaczyć, jak ginie, zanim jeszcze jego umysł zdążył w pełni wrócić do normy po Przemianie. Fala gniewu zapłonęła w żyłach Thomasa niczym płynny żar. Dotarli do olbrzymiej przerwy w murze, która była Wschodnimi Wrotami. Wtedy Thomas chwycił oddech i zwolnił. W Strefie kłębiły się setki ludzi. Przeraziło go to, że wśród tłumu zobaczył nawet kilkoro niemowląt i małych dzieci. Potrwało chwilę, zanim przez morze Odpornych przebiegły pomruki, ale w ciągu paru sekund wszystkie oczy skierowały się na nowo przybyłych i w Strefie zapadła absolutna cisza. - Wiedziałeś, że tylu ich tu będzie? – spytał Thomas Minho. Wszędzie byli ludzie – zdecydowanie więcej niż kiedykolwiek liczyła grupa Streferów. Ale tym, co odebrało Thomasowi zdolność mowy, było ujrzenie na nowo samej Strefy. Pokracznego budynku, który nazywali Bazą; żałośnie wyglądającego zagajnika; Mordowni; pól, gdzie obecnie pleniły się wyłącznie chwasty. Spalonego Pokoju Map, którego poczerniałe metalowe drzwi nadal stały otworem. Z miejsca, gdzie stał, był w stanie dostrzec nawet Ciapę. Zdawało się, że w jego wnętrzu za chwilę pęknie bańka emocji. - Hej, marzycielu – powiedział Minho, pstrykając palcami. – Zadałem ci pytanie. - Hę? A… Tylu ich jest – sprawiają, że to miejsce wydaje się mniejsze niż wtedy, kiedy myśmy ty mieszkali.
Nie potrwało długo, nim dostrzegli ich przyjaciele. Patelniak. Clint, Plaster. Sonya i kilka innych dziewcząt z Grupy B. wszyscy podbiegli i nastąpiła krótka seria radosnych powitań oraz uścisków. Patelniak klepnął Thomasa w ramię. - Uwierzysz, że z powrotem mnie tu zamknęli? Nawet nie pozwalają mi gotować, po prostu trzy razy dziennie przysyłają w Pudle paczkowaną żywność. Kuchnia nawet nie działa – żadnej elektryczności, nic. Thomas roześmiał się; jego gniew złagodniał. - Wydaje ci się, że byłeś kiepskim kucharzem dla pięćdziesięciu chłopaków? Spróbuj wykarmić tę armię. - Zabawny z ciebie gość, Thomas. Naprawdę zabawny. Cieszę się, że cię widzę. – Potem jego oczy się rozszerzyły. – Gally? Gally tu jest? Gally żyje? - Ja też się cieszę, że cię widzę – odparł sucho tamten. Thomas poklepał Patelniaka po plecach. - To długa historia. On jest teraz jednym z tych dobrych. Gally prychnął wzgardliwie, ale nie odpowiedział. Minho podszedł do nich. - Dobra, koniec zabawy. Jak u licha mamy to załatwić, chłopie? - Nie powinno być tak źle – odparł Thomas. Tak naprawdę przerażała go wizja próby przeprowadzenia wszystkich tych ludzi nie tylko przez sam Labirynt, ale później także przez cały kompleks budynków DRESZCZu aż do Płaskiego Przenosu. Ale trzeba było to zrobić. - Nie próbuj mi tu wciskać klumpu – odparł Minho. – Twoje oczy nie kłamią. Thomas się uśmiechnął. - No cóż, przynajmniej mamy mnóstwo ludzi, którzy będą walczyć po naszej stronie. - A przyjrzałeś się tym nieszczęsnym łebkom? – spytał Minho zdegustowanym tonem. – Połowa jest młodsza od nas, a druga połowa wygląda tak, jakby nigdy wcześniej nawet nie siłowali się na rękę, nie mówiąc o walce na pięści. - Czasem liczy się tylko przewaga liczebna – odparł Thomas. Zauważył Teresę i przywołał ją, potem odszukał Brendę. - Jaki jest plan? – spytała Teresa. Jeśli Teresa naprawdę była po ich stronie, to Thomas potrzebował jej właśnie teraz – a także wszystkich wspomnień, które jej zwrócono. - Dobra, podzielmy ich na grupy – powiedział do towarzyszy. – Musi ich być ze czterysta czy pięćset osób, więc… grupy pięćdziesięcioosobowe. Potem niech każdej grupie przewodzi jeden Strefer albo jedna osoba z Grupy B. Tereso, czy wiesz, jak się dostać do tego pomieszczenia technicznego?
Pokazał jej mapę, a dziewczyna przyjrzawszy się kiwnęła głową. Thomas kontynuował: - W takim razie ja pomogę kierować ludzi w odpowiednią stronę, a ty i Brenda będziecie prowadzić. Każde z pozostałych niech zaopiekuje się jedną grupą. Poza Minho, Jorge i Gallym. Myślę, że wy powinniście osłaniać tyły. - Brzmi nieźle – powiedział Minho, wzruszając ramionami. Choć było to niewiarygodne, wyglądał na znudzonego. - Cokolwiek rozkażesz, muchacho – dodał Jorge. Gally tylko kiwnął głową. Kolejne dwadzieścia minut spędzili dzieląc wszystkich na grupy i ustawiając ich w długie kolejki. Szczególną uwagę poświecił temu, żeby grupy były mniej więcej wyrównane pod względem wieku i siły. Odporni bez protestu podporządkowywali się rozkazom, gdy dotarło do nich, że nowo przybyli zjawili się po to, żeby ich uratować. Gdy już zostali podzieleni na grupy, Thomas i jego przyjaciele ustawili się rzędem przed Wschodnimi Wrotami. Thomas zamachał rękoma, żeby zwrócić na siebie uwagę wszystkich. - Słuchajcie! – zaczął. – DRESZCZ planuje wykorzystać was do badań. Wasze ciała – wasze mózgi. Badają ludzi już od lat, zbierają dane, żeby opracować lek na Pożogę. Teraz was też chcą wykorzystać, ale zasługujecie na coś więcej niż tylko życie laboratoryjnych szczurów. Jesteście – my wszyscy jesteśmy – przyszłością, a przyszłość nie rozegra się tak, jak chciałby DRESZCZ. Właśnie dlatego tu jesteśmy. Żeby was stąd zabrać. Przejdziemy przez kilka budynków, żeby znaleźć Płaski Przenos, który zabierze nas w bezpieczne miejsce. Jeśli zostaniemy zaatakowani, będziemy musieli walczyć. Trzymajcie się swoich grup, a najsilniejsi muszą zrobić wszystko, co tylko będą w stanie, żeby ochronić… Ostatnie słowa Thomasa przerwał donośny trzask, niczym odgłos pękającego kamienia. A potem nic. Tylko echo odbijające się od olbrzymich ścian. - A co to było?! – wrzasnął Minho, rozglądając się po niebie w poszukiwaniu źródła dźwięku. Thomas omiótł wzrokiem strefę oraz wznoszące się za nim mury Labiryntu, ale nic się tam nie działo. Miał właśnie przemówić, kiedy zabrzmiał kolejny trzask, a potem kolejny. Strefę zalała nawała grzmiących pomruków, początkowo cichych, ale z każdą chwilą głośniejszych i niższych. Ziemia zaczęła się trząść, i zdawało się, że świat wkrótce się rozpadnie. Ludzie obracali się naokoło, szukając źródła hałasu, i Thomas widział, że szerzy się wśród nich panika. Wkrótce utraci nad nimi kontrolę. Ziemia zatrzęsła się mocniej; dźwięki stały się głośniejsze – grzmoty i zgrzyty skalnych odłamów – i teraz wśród stojącej przed nim ludzkiej ciżby rozbrzmiały wrzaski. Nagle Thomasa olśniło. - Środki wybuchowe.
- Co?! – krzyknął do niego Minho. Thomas popatrzył na przyjaciela. - Prawa Ręka! Ogłuszający ryk wstrząsnął Strefą i Thomas obrócił się gwałtownie, żeby spojrzeć w górę. Potężny fragment muru na lewo od Wschodnich Wrót odkruszył się, tak że wielkie bryły gruzu poleciały we wszystkie strony. Olbrzymi kawał ściany, zdawałoby się, zawisł pod dziwnym kątem, a potem runął, spadając na ziemię. Thomas nie miał czasu wykrzyknąć ostrzeżenia, zanim potężna skalna bryła wylądowała na grupie ludzi, miażdżąc ich i rozpadając się na dwie połowy. Chłopak przez moment stał oniemiały, podczas gdy krew wyciekała leniwie spod krawędzi bloku i tworzyła kałuże na kamiennej posadzce.
Ranni wrzeszczeli. Pomruki grzmotów oraz odgłosy pękających skał łączyły się w straszliwy chór, podczas gdy ziemia pod stopami Thomasa nadal się trzęsła. Labirynt walił się wokół nich – musieli się stąd wydostać. - Lećcie! – wrzasnął do Sonyi. Nie zawahała się – odwrócił się i zniknęła w korytarzach Labiryntu. Ludzie, którzy stali w jej szeregu, nie potrzebowali polecenia, żeby ruszyć za nią. Thomas potknął się, złapał równowagę, podbiegł do Minho. - Zabezpieczaj tyły! Teresa, Brenda i ja musimy się dostać na przód! Minho kiwnął głową i popchnął go, dając sygnał do pośpiechu. Thomas zerknął do tyłu w samą porę, żeby ujrzeć, jak Baza rozpęka się w połowie niczym rozłupany żołądź, a połowa jej dobudówek wali się na ziemię w chmurze drzazg i kurzu. Jego spojrzenie pobiegło ku Pokojowi Map, którego betonowe ściany już kruszyły się na kawałki. Nie było czasu do stracenia. Przepatrywał chaos do czasu, aż dostrzegł Teresę. Złapał swoją dawną przyjaciółkę za rękę, a ona posłusznie ruszyła za nim do przejścia prowadzącego do Labiryntu. Brenda już tam była – oboje z Jorge robili, co mogli, żeby puszczać ludzi po kolei, żeby wszyscy nie rzucili się naraz w owczym pędzie, w którym połowa z pewnością zginęłaby zadeptana na śmierć. W górze rozległ się następny przeszywający trzask; Thomas podniósł wzrok i zobaczył, że fragment ściany spada ku ziemi w pobliżu pól. Gdy runął, eksplodował; w pobliżu na szczęście nikogo nie było. Thomas z nagłym DRESZCZem zgrozy zdał sobie sprawę, że prędzej czy później zawali się sklepienie. - Leć! – wrzasnęła do niego Brenda. – Jestem zaraz za tobą! Teresa złapała go za ramię, szarpnęła go do przodu, i wszyscy troje przebiegli obok poszarpanej lewej krawędzi Wrót, do Labiryntu, wymijając tłum ludzi zmierzający w tym samym kierunku. Thomas musiał biec sprintem, żeby dogonić Sonyę – nie miał zielonego pojęcia, czy była Zwiadowczynią w Labiryncie Grupy B i czy pamiętała rozkład korytarzy równie dobrze jak on, i czy ten rozkład w ogóle wyglądał tak samo. Ziemia dalej się trzęsła i kołysała przy każdej z odległych eksplozji. Ludzie po prawej i lewej stronie potykali się, upadali, wstawali z powrotem, biegli dalej. Thomas biegnąc uchylał się i kulił; w pewnym momencie przeskoczył przez ciało mężczyzny, który padł. Ze ścian odpadały kamienie. Na jego oczach jeden trafił mężczyznę w głowę, powalając go na ziemię. Ludzie pochylili się nad jego nieruchomym ciałem, próbowali go podnieść, ale krwi było tyle, że Thomas wiedział, że jest już za późno.
Dogonił Sonyę i przebiegł obok niej, prowadząc wszystkich przez zakręt za zakrętem. Wiedział, że są już blisko. Mógł jedynie liczyć, że Labirynt był pierwszym miejscem, które zaczęto wysadzać, a reszta kompleksu jeszcze stoi – że nadal będą mieli czas, jeśli tylko zdołają się wydostać. Nagle ziemia umknęła mu spod nóg, a powietrze rozdarł ogłusz jacy trzask. Thomas upadł na twarz, pośpiesznie zerwał się na nogi. Jakieś trzydzieści metrów przed nim fragment kamiennej posadzki wysunął się do góry. Na oczach chłopaka jego połowa eksplodowała, sypiąc na wszystkie strony deszczem kamieni i pyłu. Nie zatrzymał się. Między wystającym fragmentem posadzki a ścianą była wąska wolna przestrzeń i przebiegł tamtędy, a Teresa i Brenda deptały mu po piętach. Ale wiedział, że to utrudnienie na trasie spowolni ludzi. - Szybciej! – wrzasnął przez ramię. Zwolnił, żeby patrzeć, i widział desperację w oczach wszystkich. Sonya wyminęła trudne miejsce, po czym przystanęła, żeby pomóc przeprowadzać przez nie innych, łapiąc dłonie, szarpiąc i pchając. Poszło sprawniej niż Thomas przypuszczał, i wkrótce już gnał dalej w stronę Urwiska, najszybciej jak mógł. Biegł przez Labirynt, podczas gdy świat drżał w posagach, mury kruszyły się i rozpadały wszędzie wokół nich, ludzie wrzeszczeli i płakali. Nie mógł zrobić nic poza prowadzeniem tych, którzy jeszcze żyli, naprzód. W lewo, potem w prawo. Znowu w prawo. Potem znaleźli się w długim korytarzu, który kończył się przy Urwisku. Za jego krawędzią widział miejsce, gdzie szary sufit kończył się przy czarnych ścianach, okrągły otwór wyjścia – i duże pęknięcie, które na jego oczach wystrzeliło w górę i przecięło imitację nieba. Odwrócił się do Sonyi i pozostałych. - Szybko! Ruszcie się! Gdy się zbliżyli, Thomas ujrzał grozę sytuacji w całej rozciągłości. Blade, wykrzywione strachem twarze ludzi, którzy upadali i wstawali z powrotem. Zobaczył chłopca, który nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat, na wpół wlokącego jakąś kobietę do momentu, gdy z powrotem złapała równowagę. Głaz wielkości małego samochodu stoczył się z górnej części muru i rąbnął starszego człowieka, odrzucając go kilka metrów dalej. Mężczyzna upadł na ziemię i leżał tam jak kupka szmat. Thomas był pełen zgrozy, ale biegł dalej, mobilizując krzykiem wszystkich wokoło. W końcu dotarł do Urwiska. Dwie deski nadal leżały na swoim miejscu; Sonya gestem nakazała Teresie przejść przez zaimprowizowany mostek i wejść do dawnej Nory Bóldożerców. Potem na drugą stronę przeszła Brenda, a za nią kolejka ludzi. Thomas zaczekał na skraju Urwiska, machając do innych, żeby przechodzili. Patrzenie, jak ludzie tak wolno wydostają się z Labiryntu, kiedy zdawało się, że cała konstrukcja lada chwila się zawali, było męką niemal nie do zniesienia. Jeden po drugim uciekinierzy przebiegali po deskach i wskakiwali do otworu. Thomas zastanawiał się, czy Teresa wysyła ich na dół zjazdem przez tunel zamiast po drabinie, żeby było szybciej. - Teraz ty! – krzyknęła Sonya do Thomasa. – Muszą wiedzieć, co robić dalej, kiedy będą już na dole.
Thomas kiwnął głową, chociaż czuł się paskudnie, opuszczając pozostałych – to samo zrobił podczas pierwszej ucieczki, pozostawiając Streferów, żeby walczyli, podczas gdy on miał wpisać kod. Ale wiedział, że miała rację. Po raz ostatni spojrzał na dygoczący w posadach Labirynt – wyrwy w suficie i głazy spoczywające na równym niegdyś podłożu. Nie wiedział, jakim cudem wszyscy mają dotrzeć w bezpieczne miejsce, i serce bolało go na myśl o Minho, Patelniaku i pozostałych. Wcisnął się w strumień ludzi i przeszedł po mostku do dziury, po czym wyśliznął się z tłumu przy wylocie tunelu i pobiegł do drabiny. Zszedł po niej najszybciej jak umiał, a na dole z ulgą zobaczył, że ta część budynku nie uległa jeszcze uszkodzeniu. Teresa tam była, pomagała ludziom wstać po wylądowaniu i mówiła im, w jakim kierunku mają teraz biec. - Ja się tym zajmę! – krzyknął do niej. – Przejdź na przód! – Wskazał podwójne drzwi. Miała właśnie odpowiedzieć, kiedy spostrzegła coś za jego plecami. Jej oczy rozszerzyły się w strachu, a Thomas odwrócił się gwałtownie. Kilka spośród zakurzonych kapsuł Bóldożerców otwierało się – ich górne połówki podnosiły się na zawiasach niczym pokrywy trumien.
- Posłuchaj mnie! – wykrzyczała Teresa. Złapała go za ramiona i obróciła tak, żeby patrzeć mu w twarz. – Na tylnym końcu ciała Bóldożerców – wskazała najbliższą kapsułę – na tym, co Stwórcy nazywali beczką, w sadle jest dźwignia, taka rączka. Musisz sięgnąć przez skórę do środka i wyciągnąć ją. Jeśli to zrobisz, one umrą. Thomas kiwnął głową. - Dobra. A ty pilnuj, żeby ludzie biegli dalej! Górne połowy kapsuł nadal się wznosiły, gdy Thomas dopadł sprintem do najbliższej. Gdy znalazł się przy niej, pokrywa była odchylona do połowy, i wysilił się, żeby zajrzeć do środka. Olbrzymie ślimacze cielsko Bóldożercy dygotało i skręcało się, ssąc wilgoć i paliwo przez rurki podłączone do jego boków. Thomas podbiegł do końca kapsuły i oparł się na rękach na jej krawędzi, po czym wyciągnął się i nachylił w kierunku leżącego w środku Bóldożercy. Wsadził rękę w wilgotną skórę stwora, żeby odszukać to, co opisała Teresa. Stękając z wysiłku, wpychał palce coraz głębiej, aż natrafił na twardą rączkę, po czym szarpnął ją z całej siły. Została mu w ręku, a Bóldożerca opadł na dno kapsuły, zmieniając się w bezwładną masę galarety. Thomas cisnął rączkę na posadzkę i pobiegł do następnej kapsuły, gdzie pokrywa już opuszczała się na ziemię. Ledwie kilka sekund zajęło mu podciągnięcie się, przechylenie przez krawędź, zanurzenie ręki w tłustym cielsku i wyszarpnięcie rączki. Biegnąc do następnej kapsuły, Thomas zaryzykował szybkie zerknięcie w górę, na Teresę. Nadal pomagał ludziom podnosić się z posadzki po tym, jak zjechali tunelem, i posyłała ich dalej przez drzwi. Pojawiali się szybko, lądując jedno na drugim. Zjawiła się Sonya, po niej Patelniak, potem Gally. Na oczach chłopaka z tunelu wyleciał Minho. Thomas dotarł do kapsuły, której pokrywa była teraz w pełni otwarta, a rurki łączące Bóldożercę z pojemnikiem odpadały jedna po drugiej. Podciągnął się, nachylił, wsadził rękę w skórę potwora i wyrwał rączkę. Thomas opadł na ziemię i odwrócił się w stronę czwartej kapsuły, ale Bóldożerca już się poruszał, jego przedni koniec wysunął się w górę i ponad krawędzią otwartej kapsuły, a z jego skóry wysuwały się końcówki urządzeń pomagających mu manewrować. Thomas ledwo zdołał doń dotrzeć na czas, podskoczył i przechylił się przez krawędź kapsuły. Sięgnął ręką w głąb oślizgłej skóry, złapał rączkę. Wielkie nożyce zaatakowały jego głowę; schylając się prędko, wyszarpnął metalowy element z cielska poczwary, a ta zdechła, zapadając się pod własnym ciężarem z powrotem w głąb trumnopodbnego pojemnika. Thomas wiedział, że jest już za późno, aby powstrzymać ostatniego Bóldożercę, zanim ten opuści kapsułę. Odwrócił się, żeby ocenić sytuację, i patrzył, jak cielsko potwora wylewa
się na ziemię. Już omiatało wzrokiem teren przy pomocy małego peryskopu, który wysunął się z jego przedniej części; potem zrobiło to, co widział już tylekroć, to znaczy zwinęło się w kulę, a z jego skóry wysunęły się kolce. Stwór potoczył się naprzód z donośnym szumem maszynerii tkwiącej w jego brzuchu. Okruchy betonu wyleciały w powietrze, gdy kolce Bóldożercy rozerwały posadzkę, a Thomas patrzył bezradnie, jak stwór zderza się z grupką ludzi, którzy wyłonili się z tunelu. Wysuniętymi ostrzami rozsiekał kilka osób, zanim w ogóle dotarło do nich, co się dzieje. Thomas rozejrzał się, szukając czegokolwiek, co mógłby wykorzystać jako broń. Kawał rury mniej więcej długości jego ręki odłamał się od jakiejś instalacji sufitowej – chłopak podbiegł i podniósł go. Kiedy odwrócił się z powrotem w stronę Bóldożercy, zobaczył, że Minho już dopadł potwora. Kopał go z niemal przerażającą zajadłością. Thomas zaszarżował na monstrum, wrzeszcząc na pozostałych, żeby uciekali. Bóldożerca odwrócił się do niego, jakby usłyszał ten rozkaz, i stanął dęba na swoim pękatym tylnym końcu. Dwa odnóża wyłoniły się z boków potwora i Thomas zatrzymał się gwałtownie – na jednym z tych metalowych ramion brzęczała piła tarczowa, a drugie kończyło się paskudnie wyglądającą łapą o czterech ostrych szponach. - Minho, pozwól mi go odciągnąć! – wrzasnął. – Wyprowadź stąd wszystkich i niech Brenda zacznie ich prowadzić do pomieszczenia technicznego! Mówiąc to, patrzył, jak jakiś człowiek próbuje odpełznąć poza zasięg Bóldożercy. Zanim zdążył się oddalić choćby o półtora metra, ze stwora wystrzelił długi drążek i dźgnął go w pierś, i mężczyzna osunął się na posadzkę, plując krwią. Thomas podbiegł, unosząc swoją rurę, gotów wywalczyć sobie drogę między odnóżami, dostać się do rączki. Już prawie dotarł do celu, kiedy Teresa nagle przeskoczyła od prawej, rzucając się całym ciałem na Bóldożercę. Stwór natychmiast zwinął się w kulę, a wszystkie jego metalowe ramiona cofnęły się, żeby ją przycisnąć do jego skóry. - Teresa! – wrzasnął Thomas, stając, niepewny, co robić. Obróciła się, żeby na niego spojrzeć. - Po prostu idź! Wyprowadź ich! – Zaczęła kopać i drapać, zanurzać ręce w mazistym cielsku. Wyglądało na to, że jak dotąd zdołała uniknąć większych obrażeń. Thomas podkradł się bliżej, mocniej ściskając w rękach rurę, wypatrując luki, przez którą mógłby zaatakować, nie trafiając przy tym dziewczyny. Oczy Teresy znów do odnalazły. - Wynoś się s… Ale jej słowa zostały zagłuszone. Bóldożerca wessał jej twarz w swą oślizgłą skórę i wciągał ją głębiej i głębiej, dusząc ją. Thomas gapił się jak wmurowany. Zbyt wielu ludzi już zginęło. Zbyt wielu. I nie zamierzał po prostu stać i pozwalać, aby się poświęciła, żeby uratować jego i innych. Nie mógł na to pozwolić.
Wrzasnął i z całą siłą, jaka mu została, podbiegł i wyskoczył w powietrze, zderzać się z Bóldożercą. Wirująca piła pomknęła ku jego piersi i uchylił się w lewo, wykonując mocny zamach rurą. Trafił i piła się odłamała, pofrunęła przez powietrze. Thomas usłyszał, jak ląduje na posadzce i toczy się przez pomieszczenie. Złapał równowagę i wykorzystał to, żeby się zamachnąć, wbijając rurę w ciało stwora, tuż obok głowy Teresy. Użył całej swojej siły, żeby wyciągnąć ja z powrotem, po czym wbił ją znowu, i znowu. Odnóże zakończone szponami zacisnęło się na nim, uniosło go w powietrze i odrzuciło. Zwalił się na twardą betonową posadzkę i przetoczył, zerwał się z powrotem na nogi. Teresa zdołała się odepchnąć od cielska stwora, dźwignęła się na kolana, tłukła rękami metalowe odnóża Bóldożercy. Thomas zaszarżował ponownie, skoczył i przylgnął do oślizgłego cielska. Zaczął walić rurą we wszystko, co się do niego zbliżyło. Teresa walczyła i szamotała się w dole, a stwór zatoczył się w bok, po czym obrócił się wokół własnej osi, ciskając ją w powietrze. Przeleciała co najmniej trzy metry, nim wylądowała. Thomas uchwycił się metalowego ramienia, odpychając kopniakiem łapę, gdy ta znów się na niego zamierzyła. Zaparł się stopami o cielsko, zsunął się po boku potwora i wyciągnął rękę. Wsadził dłoń w obwisłe fałdy sadła, macając w poszukiwaniu rączki. Coś rozcięło jego plecy i ból przeniknął jego ciało. Chłopak grzebał dalej, szukając raczki – im głębiej sięgał, tym bardziej ciało stwora przypominało mu w dotyku gęste błoto. W końcu opuszki jego palców musnęły twardy plastik i wepchnął dłoń jeszcze dwa centymetr głębiej, złapał rączkę, pociągnął z całej siły i obrócił się gwałtownie, zsuwając się z Bóldożercy. Popatrzył w górę i zobaczył, że Teresa walczy z parą ostrzy, które były już ledwie centymetr od jej twarzy. A potem w pomieszczeniu zapadła nagła cisza, gdy maszyneria wewnątrz poczwary zakrztusiła się i znieruchomiała. Stwór runął, zmieniając się w płaską, podłużną stertę sadła i kół zębatych, jego wysunięte odnóża opadły bezwładnie. Thomas złożył głowę na posadzce i łapał olbrzymie hausty powietrza. A potem Teresa przyklękła przy jego boku, pomagając mu przekręcić się na plecy. Zobaczył wyraz bólu na jej twarzy, zadrapania, zaczerwienianą, spoconą skórę. Ale potem jakimś cudem się uśmiechnęła. - Dzięki, tom – powiedziała. - Nie ma za co. – Chwila wytchnienia od walki wydawała się zbyt piękna, by była prawdziwa. Dziewczyna pomogła mu stanąć na nogi. - Zabierajmy się stąd. Thomas zauważył, że nikt już nie wybiega z tunelu, a Minho właśnie kazał kilku ostatnim osobom uciekać przez podwójne drzwi. Potem odwrócił się przodem do Thomasa i Teresy. Zgiął się wpół, opierając ręce na kolanach, żeby złapać oddech. - To już wszyscy. – Wyprostował się z jękiem. – W każdym razie wszyscy, którym udało się wyjść. Chyba już wiemy, czemu pozwolili nam tak bezproblemowo wejść – planowali napuścić pikolonych Bóldożerców, żeby nas posiekali na kawałki, jeśli wyjdziemy
z powrotem. W każdym razie wy dwoje musicie się przepchnąć z powrotem na przód, żeby pomóc Brendzie wskazywać drogę. - To nic się jej nie stało? – spytał Thomas. Ogarnęła go przemożna ulga. - No. Już jest tam na górze. Thomas dźwignął się na nogi, ale nie uszedł dwóch kroków, gdy znowu się zatrzymał. Skądś, zewsząd, dobiegł niski rumor. Pomieszczenie zadrżało na kilka sekund, po czym znieruchomiało. - Lepiej się pośpieszmy – powiedział, a potem ruszył sprintem za pozostałymi.
Z Labiryntu wydostało się co najmniej dwieście osób, ale z jakiegoś powodu przestali się posuwać do przodu. Wymijając ludzi w zatłoczonym korytarzu, Thomas przepchnął się na przód. Przeciskał się między mężczyznami, kobietami i dziećmi, aż w końcu spostrzegł Brendę. Przepchnęła się do niego, uściskała go i pocałowała w policzek. Każdą cząstką swojego serca pragnął w tym momencie, żeby wszystko mogło się teraz zakończyć – żeby mogli być bezpieczni, żeby nie musieli już iść nigdzie dalej. - Minho kazał mi uciekać – powiedziała. – zmusił mnie do tego, obiecał pomóc, gdybyście potrzebowali pomocy. Powiedział mi, że wydostanie stąd tych wszystkich ludzi jest zbyt ważne i że poradzicie sobie z Bóldożercą. Powinnam była zostać. Przepraszam. - Ja mu tak kazałem – odparł Thomas. – Dobrze zrobiłaś. Zrobiłaś jedyną słuszną rzecz. Niedługo się stąd wydostaniemy. Popchnęła go lekko. - W takim razie pośpieszmy się i ruszajmy. - Dobra. – Uścisnął jej dłoń, po czym dołączyli do Teresy, ponownie przepychając się na przód grupy. W korytarzu było jeszcze ciemniej niż wcześniej – te żarówki, które w ogóle jeszcze działały, świeciły słabo i raz zapały się, raz gasły. Mijani ludzie kulili się w milczeniu, czekając z niepokojem. Thomas dostrzegł Patelniaka, który nic nie powiedział, ale wysilił się, żeby posłać mu dodający otuchy uśmiech, który jak zwykle bardziej przypominał drwiący grymas. W oddali od czasu do czasu rozbrzmiewały grzmoty, a budynek drżał. Eksplozje nadal wydawały się odległe, ale Thomas wiedział, że długo to nie potrwa. Kiedy on i Brenda dotarli na przód kolumny, odkryli, że grupa zatrzymała się przy schodach, nie wiedząc, czy powinni się skierować w górę, czy w dół. - Musimy iść do góry – powiedziała Brenda. Thomas się nie zawahał. Dał grupie znak, żeby szli za nim, i zaczął się wspinać, z Brendą przy boku. Nie zamierzał się poddawać zmęczeniu. Cztery piętra, pięć, sześć. Zatrzymał się na półpiętrze, łapiąc oddech, i spojrzał w dół, zobaczył, że pozostali idą za nim. Brenda kazała mu przejść przez drzwi, potem następnym długim korytarzem, w lewo, a potem w prawo, kolejnymi schodami. Jeszcze jeden korytarz, a potem w dół po schodach. Jedna noga za drugą. Thomas miał tylko nadzieję, że pani kanclerz nie okłamała go w kwestii Płaskiego Przenosu.
Gdzieś nad nim rozległa się eksplozja, wstrząsając całym budynkiem i obalając chłopaka na ziemię. Wokół zrobiło się gęsto od pyłu, a na plecach Thomasa wylądowały małe odłamki płytek, którymi wyłożono sufit. Powietrze wypełniły odgłosy skrzypienia i pękania. W końcu, po kilku sekundach wstrząsów, wszystko znów ucichło i znieruchomiało. Wyciągnął ręce do Brendy, upewnił się, że nic się jej nie stało. - Wszyscy cali? – krzyknął w głąb korytarza. - Tak! – odkrzyknął ktoś. - Nie zatrzymujcie się! Jesteśmy prawie na miejscu! – Pomógł Brendzie wstać i ruszyli dalej. Thomas modlił się, żeby budynek nie zawalił się jeszcze przez małą chwilę. Thomas, Brenda oraz ci, którzy szli za nimi, dotarli w końcu do tej części budynku, którą pani kanclerz zakreśliła na mapie – do pomieszczenia technicznego. Wybuchło jeszcze kilka bomb, każda z nich bliżej niż poprzednie. Ale żadna nie była na tyle silna, żeby ich zatrzymać, a teraz byli już praktycznie na miejscu. Pomieszczenie techniczne znajdowało się za olbrzymią przestrzenią magazynową. Wzdłuż prawej ściany wznosiły się schludne rzędy metalowych regałów wypełnionych pudłami i Thomas przeszedł na tamtą stronę sali, po czym zaczął machać rękami, przywołując pozostałych. Chciał, aby wszyscy się tu zgromadzili, zanim zaczną przechodzić przez Płaski Przenos. W tylnej części magazynu znajdowały się pojedyncze drzwi – musiały prowadzić do tego pomieszczenia, którego szukali. - Niech tu wchodzą, przygotujcie ich – powiedział Brendzie; potem pognał do drzwi. Jeśli kanclerz Paige kłamała w kwestii Płaskiego Przenosu, lub jeśli ktoś z DRESZCZu bądź Prawej Ręki zorientował się, co robią, byli załatwieni. Drzwi prowadziły do małego pomieszczenia zastawionego stołami, na których walały się narzędzia, kawałki metalu i części maszyn. Po jego przeciwnej stronie na ścianie zawieszono wielką płachtę z grubego płótna. Thomas podbiegł i zdarł ją. Za nią zobaczył połyskującą matowo ścianę szarości obramowaną prostokątem z błyszczącego srebra, a obok pudełko z kontrolkami. To był Płaski Przenos. Kanclerz mówiła prawdę. Ta myśl sprawiła, że Thomas się zaśmiał. DRESZCZ mu pomógł – przywódczyni DRESZCZu mu pomogła. Chyba że… Uświadomił sobie, że musi sprawdzić jedną, ostatnią rzecz. Musi przetestować Płaski Przenos, żeby zobaczyć, dokąd prowadzi przejście, zanim wyśle tamtędy wszystkich. Thomas głęboko zaczerpnął tchu. Nadszedł ten moment. Zmusił się, żeby przekroczyć lodowatą powierzchnię Płaskiego Przenosu. I znalazł się w prostej drewnianej szopie, której drzwi stały otworem. Za nimi zobaczył… zieleń. Mnóstwo, mnóstwo zieleni. Trawę, drzewa, kwiaty, krzaki. To mu wystarczyło.
Zachwycony, cofnął się z powrotem do pomieszczenia technicznego. Udało się – już prawie byli bezpieczni. Wybiegł do magazynu. - Chodźcie! – krzyknął. – Ściągnijcie tu wszystkich – przejście działa! Szybko! Eksplozja wstrząsnęła ścianami i metalowymi półkami. Z sufitu posypały się pył i gruz. - Szybko! – powtórzył Thomas. Teresa już poderwała ludzi do biegu, kierując ich w jego stronę. Stanął tuż za drzwiami pomieszczenia technicznego, a gdy pierwsza osoba – kobieta – przekroczyła próg, ujął ją za ramię i podprowadził do szarej ściany Płaskiego Przenosu. - Wie pani, co to jest, prawda? – zapytał. Potaknęła, dzielnie starając się ukryć swe pragnienie, żeby jak najszybciej przejść przez to ustrojstwo i znaleźć się na wolności. - Widziałam w życiu to i owo, dzieciaku. - Czy mogę ufać, że stanie tu pani i będzie pilnować, żeby wszyscy przeszli na drugą stronę? W pierwszej chwili zbladła, ale potem skinęła głową. - Proszę się nie martwić – Thomas spróbował jej dodać otuchy. – Po prostu niech pani tu stoi tak długo, jak to możliwe. Gdy tylko się zgodziła, pobiegł z powrotem do drzwi. Tłum innych już wypełnił małe pomieszczenie, i Thomas się cofnął. - Przejście jest tam na wprost. Zróbcie miejsce po drugiej stronie! Przecisnął się obok zbitej grupki ludzi z powrotem do magazynu. Tam wszyscy ustawiali się w szereg i wchodzili kolejno do pomieszczenia technicznego. A z tyłu wśród tłumu stali Minho, Brenda, Jorge, Teresa, Aris, Patelniak i kilka dziewczyn z Grupy B. Był tam również Gally. Thomas przepchnął się do swoich przyjaciół. - Lepiej nich ci z przodu się pośpieszą – powiedział Minho. – Eksplozje cały czas się przybliżają - To wszystko się zawali – dodał Gally. Thomas omiótł wzrokiem sufit, jakby spodziewał się, że do zawalenia dojdzie w tejże sekundzie. - Wiem. Powiedziałem im, żeby się śpieszyli. Wszyscy się stąd wydostaniem za… - Proszę, proszę, co my tu mamy? – zawołał ktoś z tyłu sali. Wokół Thomasa zabrzmiało kilka wciąganych gwałtownie oddechów, gdy odwracał się, żeby zobaczyć, kto przemówił. Szczurowaty właśnie przeszedł przez drzwi prowadzące z zewnętrznego korytarza, i nie był sam. Otaczali go strażnicy DRESZCZu. Thomas naliczył ich w sumie siedmioro, co oznaczało, że on i jego przyjaciele nadal mieli przewagę.
Janson zatrzymał się i złożył ręce wokół ust, żeby przekrzyczeć rumor kolejnej eksplozji. - Dziwne miejsce na chowanie się, kiedy wszystko za chwilę się zawali! – Kawałki metalu odpadły z sufitu, ładując z brzękiem na posadzce. - Wiesz, co tu jest! – odkrzyknął Thomas. – Za późno, już odchodzimy! Janson wyciągnął ten sam długi nóż, który miał na zewnątrz, i błysnął nim. Jak na zawołanie, pozostali zademonstrowali analogiczną broń. - Ale możemy odzyskać kilkoro z was – odparł Janson. – I wygląda na to, że mamy tutaj przed sobą najsilniejszych oraz najbystrzejszych. Ba, nawet naszego Ostatecznego Kandydata! Tego, który jest nam najbardziej potrzebny, ale odmawia współpracy. Thomas i jego przyjaciele ustawili się w szeregu między malejącym tłumem więźniów a strażnikami. Pozostali członkowie grupy Thomasa wypatrywali na podłodze czegokolwiek, czego mogli użyć jako broni – rur, długich śrub, ostro zakończonych fragmentów kraty. Thomas wypatrzył wykrzywiony kawał grubego kabla, który kończył się pękiem sztywnych drutów, wyglądający równie groźnie jak włócznia. Złapał go akurat w momencie, gdy kolejna eksplozja wstrząsnęła pomieszczeniem, sprawiając, że ogromny odcinek metalowych półek z hukiem zwalił się na posadzkę. - Jeszcze nigdy nie widziałem tak groźnej bandy zbirów! – krzyknął Szczurowaty, ale na jego twarzy malowało się szaleństwo, usta wykrzywiał dziki grymas drwiny. – Muszę przyznać, że jestem przerażony! - Weź nie pikol już dłużej, tylko skończmy to! – odkrzyknął Minho. Janson utkwił swój zimny, szalony wzrok w nastolatkach stojących naprzeciwko niego. - Chętnie – odparł. Thomas aż płonął z pragnienia, żeby wziąć odwet za cały strach, ból i cierpienie, które tak długo definiowały jego życie. - Do ataku! – zawołał. Dwie grupy zaszarżowały na siebie, a ich bojowe wrzaski utonęły w nagłym huku detonujących środków wybuchowych, który sprawił, że budynek zatrząsł się wokół nich.
Thomas jakimś cudem utrzymał się na nogach, mimo że całe pomieszczenie trzęsło się od najbliższej z dotychczasowych serii eksplozji. Większość półek się zawaliła, a przedmioty, które na nich stały, rozsypały się po sali. Uchylił się przed ostro zakończonym kawałem drewna, potem przeskoczył nad okrągłą częścią jakiejś maszyny, która przetoczyła się obok niego. Gally, który stał przy boku Thomasa, potknął się i upadł; Thomas pomógł mu wstać. Biegli dalej. Breda pośliznęła się, ale złapała równowagę. Wpadli na tamtych niczym pierwsza linia żołnierzy w starożytnej pieszej bitwie. Thomas natarł na samego Szczurowatego, który przewyższał go wzrostem o co najmniej piętnaście centymetrów i machał swoim nożem; ostrze opadło łukiem w stronę ramienia chłopaka, ale Thomas dźgnął w górę swoim sztywnym kablem i trafił mężczyznę pod pachą. Janson wrzasnął i upuścił broń, gdy z rany polał się strumień krwi; przycisnął ją drugą ręką i cofnął się, piorunując Thomasa nienawistnym wzrokiem. Z prawej i lewej wszyscy walczyli. Głowę Thomasa wypełniały odgłosy metalu zderzającego się z metalem, wrzaski, okrzyki i stęknięcia. Niektórzy dobrali się po dwoje na jednego; Minho walczył z kobietą, która wydawała się silniejsza niż którykolwiek z mężczyzn. Brenda była na ziemi, szarpała się z chudym mężczyzną, próbując wytrącić mu z ręki maczetę. Thomasa ogarnęło to wszystko. - Nie obchodzi mnie, czy wykrwawię się na śmierć – powiedział z grymasem Janson. – Pod warunkiem, że umrę dopiero po tym, jak zaciągnę cię z powrotem na górę. Kolejna eksplozja wstrząsnęła podłogą pod nimi i Thomas zatoczył się do przodu, upuszczając zaimprowizowaną broń i zderzając się z klatką piersiową Jansona. Obaj zwalili się na posadzkę; Thomas usiłował jedną ręką odepchnąć mężczyznę, a drugą zamachnął się najmocniej jak mógł. Trzasnął Jansona pięścią e lewy policzek i patrzył, jak głowa Szczurowatego odskakuje w obok, a z ust pryska mu krew. Thomas zamierzył się, żeby walnąć jeszcze raz, ale mężczyzna gwałtownie wygiął ciało w łuk, zrzucając do z siebie; chłopak wylądował na plecach. Zanim zdążył się poruszyć, Janson już skoczył na niego i oplótł nogami jego tors, przygniatając kolanami ręce Thomasa. Thomas zaczął się wić, próbując się uwolnić, a mężczyzna tymczasem zasypał go gradem cisów, raz po raz tłukąc chłopaka pięściami w nieosłoniętą twarz. Zalał go ból. Potem w jego ciele wezbrała adrenalina. Nie zginie tutaj. Odepchnął się stopami od posadzki, podnosząc brzuch. Udało mu się wznieść tułów zaledwie o kilka centymetrów, ale wystarczyło to, żeby uwolnić ramiona spod kolan mężczyzny. Zablokował następny sierpowy oboma przedramionami, po czym zamachnął się obiema pięściami, celując w twarz Jansona. Trafił.
Szczurowaty stracił równowagę; Thomas zepchnął go z siebie, po czym kopnął go, podkurczać obie nogi i waląc obiema stopami w bok Jansona, potem jeszcze, i jeszcze, i jeszcze. Ciało mężczyzny odsuwało się z każdym kopniakiem. Ale kiedy Thomas po raz kolejny podkurczył nogi, Janson nagle odwrócił się i rzucił na niego, łapiąc chłopaka za stopy i odrzucając je na bok. Potem ponownie skoczył na Thomasa, przygniatając go. Thomas wpadł w furię, kopiąc, tłukąc pięściami i wijąc się, żeby wydostać się spod przeciwnika. Zaczęli się tarzać; na przemian zyskiwali przewagę zaledwie na ułamek sekundy, po to, żeby znów się przewrócić. Latały pięści, nogi kopały – ciało Thomasa przeszyły wystrzały bólu; Janson drapał i gryzł. Tarzali się nadal, tłukąc się nawzajem niemal do utraty przytomności. Thomas w końcu zdołał się odpowiednio zamierzyć i rąbnął Jansona łokciem w nos; oszołomiło to mężczyznę, a obie jego dłonie pofrunęły do twarzy. Chłopaka przeszył gwałtowny przypływ energii; skoczył na Jansona i objął palcami jego szyję, zaczął go dusić. Janson kopa nogami, bił rękami powietrze, ale Thomas trzymał go ze zwierzęcą wściekłością, nachylając się, żeby przygnieść go całym ciężarem, podczas gdy zaciskał ręce mocniej i mocniej. Czuł, jak tkanki trzeszczą, napinają się i pękają. Oczy Jansona wylazły z orbit; język wysunął się z ust. Ktoś palnął Thomasa w głowę otwartą dłonią; chłopak zorientował się, że mówią do niego, ale nie słyszał, co. Przed jego oczami pojawiła się twarz Minho. Krzyczał coś. Do Thomasa dotarło, że żądza krwi całkowicie go zaślepiła. Przetarł rękawem oczy, ponownie spojrzał na twarz Jansona. Mężczyzna nie żył już od dłuższej chwili, blady i skatowany. Thomas popatrzył z powrotem na Minho. - On nie żyje! – krzyczał jego przyjaciel. – Nie żyje! Thomas zmusił się, by zwolnić uścisk, chwiejnie zlazł z mężczyzny, poczuł, że Minho dźwiga go na nogi. - Załatwiliśmy ich wszystkich! – krzyknął mu w samo ucho Minho. – Musimy iść! Równocześnie dwie eksplozje wstrząsnęły obiema stronami pomieszczenia magazynowego i ściany zawaliły się do środka, rozrzucając okruchy cegieł i zaprawy we wszystkich kierunkach. Na Thomasa i Minho posypał się gruz. Powietrze wypełnił pył, a Thomasa otoczyły ciemne postacie, chwiejące się, upadające i wstające z powrotem. Thomas był już na nogach, poruszał się, kierował w stronę pomieszczenia technicznego. Fragmenty sufitu runęły z hukiem, eksplodując. Dźwięki były straszliwe, ogłuszające. Posadzka trzęsła się okropnie; bomby wybuchał wciąż i wciąż, zdawało się, że wybuchają wszędzie dookoła. Thomas upadł; Minho szarpnięciem pomógł mu wstać. Kilka sekund później to Minho upadł; Thomas szarpał go i wlókł tak długo, aż obaj znowu zaczęli biec. Przed Thomasem nagle pojawiła się Brenda, z przerażeniem w oczach. Zdawało mu się, że w pobliżu dostrzega też Teresę. Wszyscy walczyli, żeby utrzymać równowagę, posuwając się do przodu. Odgłos pękania i kruszenia rozdarł powietrze, tak głośny, że Thomas obejrzał się do tyłu. Jego oczy powędrowały w stronę sufitu, gdzie potężny fragment stropu oddzielił się od
reszty. Chłopak patrzył jak zahipnotyzowany, jak opada ku niemu. Katem oka dostrzegł Teresę, ledwie widoczną wśród kłębów pyłu. Jej ciało zderzyło się z nim, pchając go w stronę pomieszczenia technicznego. Umysł Thomasa opustoszał, gdy chłopak zatoczył się do tyłu i upadł, akurat w momencie, gdy olbrzymi kawał stropu spadł na Teresę, przygniatając ją; spod spodu wystawał tylko jej głowa i jedna ręka. - Tereso! – wrzasnął Thomas; upiorny dźwięk, który jakimś sposobem wzniósł się ponad wszystko inne. Rzucił się ku niej. Smugi krwi przecinały jej twarz, a ręka wyglądała na zmiażdżoną. Ponownie wykrzyczał jej imię, i oczami wyobraźni ponownie zobaczył Chucka padającego na ziemię, pokrytego krwią, oraz wytrzeszczone oczy Newta. Troje najbliższych przyjaciół, jakich miał. I DRESZCZ odebrał mu ich wszystkich. - Tak mi przykro – wyszeptał do niej, wiedząc, że nie mogła go już słyszeć. – Tak mi przykro. Jej usta poruszyły się, usiłując przemówić, i chłopak nachylił się, żeby rozróżnić to, co próbowała powiedzieć. - Mnie… też – wyszeptała. – Zawsze zależało mi… tylko na… W tym momencie Thomas został dźwignięty na nogi, odciągnięty od niej. Nie starczyło mu energii ani woli na to, by się opierać. Nie żyła. Czuł ból w całym ciele, a największy w sercu. Brenda i Minho postawili go siłą, podtrzymali. Wszyscy troje ruszyli chwiejnie naprzód, parli przed siebie. W rozległym wyłomie pozostawionym przez eksplozję zaczął płonąć ogień – wśród gęstego pyłu kłębił się i wirował dym. Thomas zakaszlał, ale w uszach miał tylko ryk pożaru. Powietrze przeszył kolejny grzmot; biegnąc, Thomas odwrócił głowę i zobaczył, że tylna ściana magazynu eksploduje, rozpada się na kawałki, a w pustej przestrzeni tańczą płomienie. Reszta sufitu zaczęła się walić, pozbawiona teraz jakiejkolwiek podpory. Każdy centymetr budynku ostatecznie i nieodwołalnie się walił. Dotarli do drzwi pomieszczenia technicznego, wcisnęli się do środka w samą porę, by zobaczyć, jak Gally znika w Płaskim Przenosie. Wszyscy pozostali byli już po drugiej stronie. Thomas i jego przyjaciele zataczając się pobiegli krótkim przejściem między stołami. Za kilka sekund będą martwi. Odgłosy walenia się i kruszenia za plecami Thomasa stały się niemożliwie głośne – trzaski, skrzypienia, pisk metalu oraz grzmiący ryk płomieni. Wszystko to osiągnęło niewiarygodne natężenie; Thomas nie chciał się oglądać, ale czuł, że wszystko się wali, jakby fala uderzeniowa była już centymetr od niego, już miała go dopaść. Przepchnął Brendę przez Przenos. Świat walił się wokół niego i Minho. Razem wskoczyli w lodowatą szarą ścianę.
Thomas ledwo był w stanie oddychać. Kaszlał, pluł. Jego serce biło jak szalone, nie chciało zwolnić. Wylądował na drewnianej podłodze szopy, a teraz popełzł naprzód, chcąc się oddalić od Płaskiego Przenosu na wypadek, gdyby wyleciał z stamtąd gruz czy inne rzeczy. Kątem oka dostrzegł jednak Brendę. Wcisnęła kilka guzików na panelu kontrolnym i szara płaszczyzna zgasła, odsłaniając znajdującą się z tyłu ścianę zbitą z cedrowych desek. Skąd ona wiedziała, jak to zrobić? – zdziwił się Thomas. - Ty i Minho wyjdźcie na zewnątrz – powiedziała ponaglającym tonem, którego Thomas nie rozumiał. Teraz byli bezpieczni. Czyż nie? – Muszę jeszcze zrobić jedną rzecz. Minho dźwignął się już na nogi i podszedł, żeby pomóc Thomasowi wstać. - Mój pikolony mózg nie jest już w stanie myśleć nawet przez sekundę. Po prostu pozwól jej zrobić, co tylko chce. Chodź. - Ogay – odparł Thomas. Obaj przez długą chwilę patrzyli na siebie nawzajem, łapiąc oddech, jakimś sposobem w ciągu tych kilku sekund przezywając na nowo wszystkie rzeczy, przez które przeszli, tyle śmierci, tyle bólu. A z tym wszystkim mieszała się ulga, że może – może – już wszystko skończone. Ale Thomas czuł przede wszystkim ból spowodowany stratą. Patrzenie, jak Teresa ginie – ratując mu życie – było nie do zniesienia. Teraz, wpatrując się w osobę, która stała się jego prawdziwie najlepszym przyjacielem, musiał walczyć z napływającymi do oczu łzami. W tamtej chwili przysiągł sobie, że nigdy nie powie Minho o tym, co zrobił z Newtem. - Ano, Ogay, smrodasie – odparł w końcu Minho. Ale bez swojego zwykłego drwiącego uśmieszku. Zamiast tego patrzył w sposób, który powiedział Thomasowi, że przyjaciel rozumie. I że ból po stracie będzie towarzyszyć im obu przez resztę życia. Potem odwrócił się i wyszedł. Po długiej chwili Thomas poszedł w jego ślady. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, zatrzymał się i zagapił. Wcześniej mówiono mu, że na świecie nie ma już takich miejsc jak to, do którego przybyli. Porośnięte bujną zielenią i pełne kwitnącego życia. Stał na szczycie wzgórza nad polem porośniętym wysoką trawą i dzikimi kwiatami. Dwieście czy coś koło tego osób, które uratowali, już rozproszyło się po terenie – niektórzy z nich wręcz biegali i skakali. Po prawej wzgórze obniżało się w dolinę pełną potężnych drzew, która wydawała się ciągnąc przez wiele kilometrów i kończyła się ścianą skalistych gór, sterczących e bezchmurne, błękitne niebo. Po lewej łąka stopniowo przechodziła w rzadkie krzaki, a potem w piasek. A dalej był ocean o wielkich, ciemnych falach z białymi czubkami, które z hukiem rozbryzgiwały się na plaży.
Raj. Przybyli do raju. Mógł tylko mieć nadzieję, że pewnego dnia jego serce odczuje radość z przebywania w tym miejscu. Usłyszał, jak drzwi szopy się zamykają, a potem huk ognia za plecami. Odwrócił się i zobaczył Brendę; popchnęła go delikatnie, żeby odszedł kilka kroków dalej od drewnianej konstrukcji, którą już pochłaniały płomienie. - Tak dla pewności? – zapytał. - Tak dla pewności – powtórzyła i posłał mu uśmiech tak szczery, że chłopak nieco się odprężył, czując się odrobinkę pocieszony. – Ja… Przykro mi z powodu Teresy. - Dzięki. – Jedyne słowo, jakie mu przyszło do głowy. Nie powiedziała nic więcej, a Thomas uznał, że w zasadzie nie musiała. Podeszli i dołączyli do grupki tych, którzy stoczyli ostatnią walkę z Jansonem i pozostałymi; wszyscy byli podrapani i posiniaczeni od stóp do głów. Napotkał wzrok Patelniaka, tak jak wcześniej Minho. Potem wszyscy odwrócili się w stronę szopy i patrzyli, jak ta płonie aż do fundamentów.
Kilka godzin później Thomas siedział na szczycie klifu wznoszącego się nad oceanem, z nogami przewieszonymi przez krawędź. Słońce już niemal osunęło się za horyzont, który wydawał się stać w płomieniach. Był to jeden z najbardziej zadziwiających widoków, jakie Thomas miał kiedykolwiek sposobność podziwiać. Na dole, w lesie, gdzie zdecydowali się zamieszkać, Minho objął już dowodzenie – zorganizował drużyny mające zdobywać żywność, komitet budowlany, patrole bezpieczeństwa. Thomas cieszył się z tego, bo nie chciał, żeby na jego barkach jeszcze kiedykolwiek spoczął choćby gram odpowiedzialności. Był zmęczony na ciele i duszy. Miał nadzieję, że gdziekolwiek się znaleźli, będą odizolowani i bezpieczni, podczas gdy reszta świata będzie się zastanawiać, jak sobie poradzić z Pożogą, z lekiem czy bez. Wiedział, że ten proces będzie długi, trudny i brzydki, i miał stuprocentową pewność, że nie chce brać w nim udziału. Skończył. - Hej tam. Thomas odwrócił się i zobaczył Brendę. - Hej nawzajem. Chcesz usiąść? - Tak, dzięki. – Klapnęła obok niego. – To mi przypomina zachody słońca widziane z siedziby DRESZCZu, chociaż tam nigdy nie wydawały się aż tak kolorowe. - Można byłoby powiedzieć to samo o wielu rzeczach. – Poczuł kolejne drgnienie emocji, gdy w myślach ujrzał twarze Chucka, Newta i Teresy. Przez kilka minut patrzyli w milczeniu na zanikające światło dnia, podczas gdy niebo i woda zmieniały barwę z oranżu przez róż na fiolet, a potem ciemny błękit. - Co sobie myślisz w tej twojej głowie? – zapytała Brenda.
- Zupełnie nic. Przez jakiś czas w ogóle nie zamierzam myśleć. – I powiedział to z przekonaniem. Po raz pierwszy w życiu był i wolny, i bezpieczny, choć to osiągnięcie tyle kosztowało. Potem Thomas zrobił jedyną rzecz, jaka przychodziła mu do głowy. Wyciągnął dłoń i wziął Brendę za rękę. Uścisnęła jego dłoń w odpowiedzi. - Jest nas ponad dwieście osób i wszyscy jesteśmy odporni. To będzie dobry początek. Thomas popatrzył na nią z ukosa, bo pewność, która pobrzmiewała w jej głosie, obudziła w nim podejrzliwość – tak jakby dziewczyna wiedziała coś, czego on nie wiedział. - A co to ma niby znaczyć? Nachyliła się do przodu i pocałowała go w policzek, a potem w usta. - Nic. Nic takiego. Thomas przestał się nad tym zastanawiać i przyciągnął ją bliżej, podczas gdy ostatni błysk słonecznego światła zniknął za horyzontem.
DRESZCZ Ostatnie memorandum, Data 232.4.10, Godzina 12:45
DO: Moich wspólników OD: Ava Paige, Kanclerz TEMAT: RE: Nowy początek
I tak oto ponieśliśmy klęskę. Lecz zarazem odnieśliśmy zwycięstwo. Naszej pierwotnej wizji nie udało się urzeczywistnić; ostatecznie nie stworzyliśmy schematu. Nie udało nam się odkryć ani szczepionki, ani leku na Pożogę. Jednakże przewidziałam ten koniec i wdrożyłam alternatywne rozwiązanie, aby ocalić przynajmniej część rodzaju ludzkiego. Z pomocą moich partnerów, dwojga mądrze umieszczonych Odpornych, udało mi się stworzyć i zrealizować plan, który da w efekcie najlepszy skutek, na jaki moglibyśmy liczyć. Wiem, że większość członków DRESZCZu uważała, iż powinniśmy być jeszcze twardsi, drążyć głębiej, być bardziej bezlitośni w stosunku do naszych obiektów, nie ustawać w poszukiwaniach odpowiedzi. Rozpocząć nowe cykle Prób. Ale to, czego nie chcieliśmy widzieć, znajdowało się przed naszymi oczami. Odporni są jedynym sposobem, jaki pozostał temu światu. A jeśli wszystko przebiegło zgodnie z planem, wysłaliśmy najbystrzejszych, najsilniejszych, najtwardszych spośród naszych obiektów w bezpieczne miejsce, gdzie mogą na nowo zbudować cywilizację, podczas gdy reszta świata zostanie popchnięta ku zagładzie. Liczę, że na przestrzeni lat nasza organizacja w jakimś stopniu zapłaciła cenę za niewyobrażalną zbrodnię przeciwko ludzkości popełnioną przez naszych poprzedników w rządzie. Jakkolwiek mam pełną świadomość, że był to akt desperacji po rozbłyskach słonecznych, uwolnienie wirusa Pożogi w charakterze środka kontrolującego wielkość populacji było ohydnym i nieodwracalnym w skutkach czynem. Jego katastrofalnych rezultatów nie mógł zaś przewidzieć nikt. Odkąd ten akt został popełniony, DRESZCZ wytrwale walczył o to, by naprawić tę krzywdę, by wynaleźć lek. I choć nasze wysiłki w tym kierunku zakończyły się klęską, możemy przynajmniej powiedzieć sobie, że zasialiśmy ziarno, z którego wyrośnie przyszłość ludzkości.
Nie wiem, jak historia oceni postępowanie DRESZCZu, ale stwierdzam tutaj ku pamięci potomnych, że nasza organizacja zawsze miała tylko jeden cel, a celem tym było sprawienie, by ludzkość przetrwała. I naszym ostatnim czynem zagwarantowaliśmy właśnie to. Jak wielokrotnie staraliśmy się wpoić każdemu z naszych obiektów, DRESZCZ jest dobry.
PODZIĘKOWANIA
Jakąż szaloną podróżą była ta trylogia. Pod tyloma względami stanowi ona efekt współpracy między mną, moją redaktorką Kristą Marino i moim agentem Michaelem Bourretem. Wprost nie znajduję słów, żeby im podziękować tak, jak na to zasługują. Ale będę dalej próbował. Liczne podziękowania kieruję do wszystkich życzliwych ludzi z Random House, a w szczególności do Beverly Horowitz oraz do moich specjalistek od reklamy, Emily Purciau i Noreen Heritz. A także do wszystkich niesamowitych członków zespołów zajmujących się sprzedażą, marketingiem, projektami okładek, korektą i pozostałymi kluczowymi etapami powoływania książki do życia. Dziękuje za Wasz wkład w sukces, jaki odniosła ta seria. Dziękuje, Lauren Abramo oraz Dystel & Goderich, za zadbanie o to, aby te książki były do nabycia na całym świecie. I dziękuję wszystkim moim wydawcom za granicą za danie im szansy. Dziękuję, Lynette i J. Scott Savage, za czytanie wczesnych wersji książki i dzielenie się uwagami. Zapewniam Was, że wersja ostateczna jest dużo lepsza! Dziękuje wszystkim recenzentom blogowym, znajomym na Facebooku oraz #dashnerarmy na Twitterze za towarzyszenie mi i reklamowanie moich historii innym. Dziękuję Wam oraz wszystkim moim czytelnikom. Świat tych książek stal się dla mnie rzeczywistością, i mam nadzieje, że z przyjemnością spędziliście w nim czas.