James Ellroy Tajna sprawa (Clandestine) Przełożył Wojciech Kallas OD AUTORA Pisałem Tajną sprawę w 1980 roku. Pracowałem wówczas jako chłopiec do nosz...
14 downloads
18 Views
1MB Size
James Ellroy
Tajna sprawa (Clandestine) Przełożył Wojciech Kallas
OD AUTORA Pisałem Tajną sprawę w 1980 roku. Pracowałem wówczas jako chłopiec do noszenia kijów golfowych w Bel-Air Country Club w Los Angeles, uganiałem się za kobietami i studiowałem prawo. Była to moja druga powieść. Pierwsza właśnie została wyprzedana. Zapłacono mi za nią jakieś śmieszne grosze. W 1980 pracowałem jak osioł. Przez sześć dni w tygodniu pakowałem ludziom sprzęt do golfa – i pisałem każdej z siedmiu nocy. Stworzyłem Tajną sprawę w osiem miesięcy. Myślę, że to niezła powieść. Jest w niej golf, korupcja w policji, trochę erotyzmu i sprośnych kawałków. I na tym tle romans dwojga wrażliwych ludzi. Jest to moja pierwsza próba literackiego zmierzenia się z zabójstwem mojej własnej matki. To straszliwie osobista powieść i jednocześnie zwiastun cyklu powieści osadzonych w Los Angeles. Czułem natchnienie, kiedy pisałem Tajną sprawę. Myślę, że to widać. Mam nadzieję, że powieść przeniesie was do roku 1951 i że jakaś cząstka was już tam zostanie. James Ellroy 27 czerwca 1996 roku
Dla Penny Nagler
Prolog Podczas ciemnej, mroźnej zimy 1951 roku pracowałem patrolując ulicę wokół posterunku przy Wilshire, dużo grałem w golfa i szukałem towarzystwa samotnych kobiet na jedną noc. Nostalgia krzywdzi nieświadomych, wpajając im pragnienie życia prostego i niewinnego, czego osiągnąć się po prostu nie da. Lata pięćdziesiąte nie były bardziej niewinne od innych. Mroczne instynkty rządzące dzisiejszym światem istniały już wtedy, tylko trudniej było je znaleźć. To właśnie dlatego byłem gliną i dlatego uganiałem się za kobietami. Golf był zaledwie wysepką czystości, czymś, co robiłem nadzwyczaj dobrze. Potrafiłem posłać piłeczkę na trzysta jardów. Golf był uosobieniem czystości i prostoty. Moim patrolowym partnerem był Wacky Walker. Był pięć lat starszy ode mnie, ale w policji mieliśmy równy staż. Pierwszy raz wpadliśmy na siebie w sali odpraw na posterunku przy Wilshire, kiedy każdy z nas ciągnął torbę do golfa. Obaj uśmiechnęliśmy się szeroko i zapałaliśmy do siebie wzajemną sympatią. Wacky miał słabość do poezji, doświadczania życia we wszystkich jego przejawach i golfa; ja do kobiet, smaku życia i golfa. „Smak życia” znaczył dla nas to samo: robotę, ulice, ludzi i zmienny etos ludzi takich jak my, codziennie stykających się z pijakami, ćpunami, męskimi dziwkami, ekshibicjonistami, prostytutkami, palaczami trawy, włamywaczami i bezimiennymi odpadami rasy ludzkiej. Staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi, a potem partnerami na dziennej zmianie. Dowódca dziennej zmiany, porucznik William Beckworth, miał świra na punkcie golfa, ale był strasznie kiepski. Kiedy dowiedział się o moich talentach, załatwił mi w zamian za lekcje przeniesienie na dzienną zmianę. To była uczciwa transakcja, ale Beckworth był przypadkiem beznadziejnym – jego po prostu nie można było niczego nauczyć. Owinąłem sobie porucznika wokół palca – nawet nosił za mną kije i szukał piłek w sobotnie ranki, kiedy grywałem w wiejskich klubach i na miejskich polach golfowych – więc wkrótce Wacky przestał pracować w nocy i zostaliśmy partnerami na dziennej zmianie. Co zbliżyło nas do siebie jeszcze bardziej. Herbert Lawton Walker miał trzydzieści dwa lata, obsesję śmierci i był alkoholikiem. Był prawdziwym bohaterem – dostał Krzyż Zasługi za to, że w czasie Drugiej Wojny Światowej na Saipan zneutralizował dwa stanowiska karabinów maszynowych pełne Japońców. Dostałby każdą pracę. Kiedy jeździł zachęcać ludzi do kupowania obligacji wojennych, firmy ubezpieczeniowe zasypywały go ofertami, ale wybrał Wydział Policji w Los Angeles, niebieski mundur, pistolet i smak życia. Oczywiście, jak na alkoholika przystało, jego postrzeganie rzeczywistości zależało nieco od ilości spożytego trunku. Ja byłem jego przyzwoitką – nie pozwalałem mu pić rano i dawkowałem spożycie aż do końca obchodu i powrotu na posterunek. Wczesnym wieczorem, przed moim wyjściem na poszukiwanie kobiet, razem z Wacky’m wstawialiśmy się lekko w jego mieszkaniu, rozmawiając o smaku życia albo o wojnie, której ja uniknąłem, a która z niego uczyniła bohatera. Wacky był przekonany, że zabicie piętnastu Japońców na Saipan uczyniło z niego człowieka uzależnionego od smaku życia i że kluczem do niego była śmierć. Nie zgadzałem się. Sprzeczaliśmy się. Mówiłem mu, że życie jest dobre. Tu się zgadzaliśmy. – Jesteśmy zaprzysiężonymi stróżami życia – mówiłem. – Ale kluczem jest śmierć, Freddy – mówił. – Nie dostrzegasz tego? Jak będziesz musiał kiedyś kogoś zabić, to zrozumiesz. Zawsze na tym się kończyło. Wtedy Wacky odprowadzał mnie do drzwi,
ciepło ściskał mi rękę, po czym wracał do dużego pokoju pić i pisać wiersze. Zostawiał mnie, Fredericka Uptona Underhilla, dwudziestosześcioletniego, zbyt wyrośniętego i obciętego na jeża gliniarza na progu swojego mieszkania, a ja kontemplowałem zmierzch i neony i zastanawiałem się, co ze sobą zrobić. Były to, jak się później okazało, ostatnie dni mojej młodości. Ten okres miał się stać rytuałem przejścia, znaczonym wieloma falstartami i błędnymi wnioskami. Miałem zaprzepaścić miłość i udawać, że to nie była miłość; miałem zasmakować życia i poczuć ostatnie tchnienia młodzieńczej beztroski. W końcu miałem zabić – a następnie zaprzeczyć tezie Wacky’ego, jako że nawet z krwią bohatera na rękach i laurami u mych stóp, smak życia w czystej formie umknął mi jak świetlik, którego światło pozostawało nieruchome, lecz otaczające go niespokojne wody kołysały się w odwiecznym tańcu śmierci i samoodrodzenia. To te właśnie wody porwały mnie i, wiele lat później, umożliwiły mi wybawienie. Czasochłonna, szczegółowa analiza każdego ogniwa w sprawie Eddiego Engelsa prowadzi do wniosku, że nie ma ona ani początku, ani końca. Kiedy moja drapieżna ambicja wciągnęła mnie w pełen brutalności labirynt śmierci, wstydu i zdrady w 1951 roku, to była to tylko moja inicjacja. Na końcu, w 1955 roku, wiedziałem, że to właśnie moja zgoda i udział w piekielnej plątaninie ludzkich losów stanowiły istotę smaku życia – i doprowadziły mnie do ostatecznego odkupienia.
Część I Ostatnie dni
1 Wacky i ja byliśmy partnerami od trzech miesięcy, kiedy pojawił się w naszym życiu Nocny Pociąg. Sierżant dyżurny powiedział nam o nim po odprawie, kiedy na parkingu obok posterunku Wilshire wsiadaliśmy do biało-czarnego forda, modelu z 48 roku. – Walker. Underhill. Pozwólcie tu na chwilkę – zawołał do nas. Podeszliśmy. Nazywał się Gately; był nieogolony, ale uśmiechnięty. – Porucznik ma coś dla was, chłopaki. Amatorzy golfa zawsze mają farta. Lubicie psy? Bo ja nienawidzę. Mamy psa, który terroryzuje małe dzieci. Kradnie im drugie śniadania w podstawówce na rogu Orange i Olympic. Złośliwa bestia rozgrzebuje śmietniki. Kiedyś należał do jakiegoś włóczęgi. Złapał go stróż szkolny. Mówi, że go zabije albo obetnie mu jaja. Goście z Opieki nad Zwierzętami boją się tam jechać, bo uważają, że stróż jest szurnięty. Pojedźcie i zawieźcie starego złośliwca do schroniska. Nie zabijajcie go, bo dzieci mogłyby się zmartwić. Amatorzy golfa zawsze mają farta... Wacky wjechał biało-czarnym wozem na Pico, śmiejąc się i mówiąc do rymu, co zdarzało mu się czasami, kiedy kawa pobudzała krążący w jego organizmie od poprzedniego wieczora alkohol. – Zdychaj, szlachetna bestyjo, chociaż struny twoje wyją, dla nas ty to elementarz, więc czeka cię niebawem cmentarz. Nie mogłem powstrzymać śmiechu, bo niestrudzony Wacky przez całą niemalże drogę ciągnął swój wiersz. Stróżem w szkole Wilshire Crest był gruby Japończyk koło pięćdziesiątki. Wacky poruszał brwiami, co przełamało lody i skłoniło go do śmiechu. Zaprowadził nas do psa, który był zamknięty w przenośnej toalecie. Im bliżej podchodziliśmy, tym głośniejszy skowyt dobywał się z prowizorycznej konstrukcji. Kiedy Wacky dał mi wcześniej umówiony sygnał, kopniakiem zrobiłem dziurę w ściance i wrzuciłem przez nią nasze drugie śniadanie – dwie kanapki z szynką i serem, jedną z sardynkami, jedną z ciemnego chleba z wołowiną i dwa jabłka. Rozległo się wściekle mlaskanie. Gwałtownie otworzyłem drzwi, ujrzałem ciemny, włochaty kształt z błyszczącymi, ostrymi zębami i z całej siły walnąłem go pięścią prosto w szczękę. Pies opadł na ziemię, wypluwając w międzyczasie kawałek kanapki z szynką. Wacky wyciągnął psa na zewnątrz. Był to czarny i ładny, ale bardzo gruby labrador. Miał gigantycznego ptaka, którym musiał zahaczać o ziemię, kiedy chodził. Wacky był zauroczony. – Aaaa, Freddy, no spójrz tylko na moją dziecinkę. Aaaa. – Wziął nieprzytomnego psa na ręce i zaczął nim kołysać jak dzieckiem. – Aaaa. Wujek Wacky i wujek Freddy zawiozą cię na posterunek i znajdą ci przytulne mieszkanko. Aaaa. Stróż przyglądał się nam podejrzliwie. – Zabijecie tego psa? – spytał, przesuwając sobie palec po gardle i patrząc na Wacky’ego, który już z czułością niósł swojego nowego przyjaciela do radiowozu. Usiadłem szybko za kierownicą. – Nie możemy zabrać tego kundla na posterunek – oznajmiłem. – Nie truj. Upchniemy go w szatni. Kiedy skończymy służbę, biorę go do domu. Ten pies będzie moim chłopcem do noszenia kijów golfowych. Zrobię mu specjalną uprząż, żeby mógł nosić moją torbę. – Beckworth nakopie ci do dupy, jak się dowie. – Beckworth to może mnie najwyżej pocałować w dupę. Zresztą ty się
zajmiesz Beckworthem. Pies ocknął się, kiedy wjechaliśmy na parking przed posterunkiem. Zaczął szczekać jak opętany. Odwróciłem się, żeby znowu go znokautować, ale Wacky zablokował mnie. – Aaaa – powiedział do bestii. – Aaaa, Aaaa! – I pies zamilkł. Zaprowadziłem psa do szatni tylnym wejściem. Wacky pobiegł do budki z hot dogami koło Searsa i wrócił z sześcioma cheeseburgerami. Głaskałem bestię przed swoją szafką, kiedy się pojawił. Tłusty pakunek trafił na podłogę. Pies rzucił się na jedzenie, a ja i Wacky czym prędzej wyszliśmy za drzwi i wróciliśmy do patrolowania. Tak zaczęła się odyseja Nocnego Pociągu, jak później przyjęło się go nazywać. Kiedy wróciliśmy tej nocy z obchodu, usłyszeliśmy z szatni zawodzenie saksofonu Reubena Ramosa. Reuben jeździł na motorze, a złapał bakcyla jazzu, kiedy pracował w Obyczajówce na posterunku przy Siedemdziesiątej Siódmej i robił naloty na jazzowe mety, szukając dziwek, bukmacherów i ćpunów. Nauczył się grać na saksofonie ze słuchu – grywał głównie smętne pojedyncze dźwięki, ale czasami zdarzały mu się proste melodie w stylu „Ulicy zielonego delfina”. Tego wieczora świetnie mu szło – w kółko grał główny temat z „Nocnego Pociągu”. Kiedy Wacky i ja weszliśmy do szatni, nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Reuben, w szortach, kręcił się w kółko, dobywając z saksofonu dzikie dźwięki „Nocnego Pociągu”, a gruby, czarny labrador leżał na plecach, wiercąc się na betonowej podłodze, szczekając, wyjąc i strzelając prawdziwą fontanną moczu wysoko w powietrze. Policjanci po służbie wchodzili i wychodzili zdegustowani. Reuben w końcu się zmęczył występem i pojechał do domu do żony i dzieci, a Wacky z podnieceniem komentował tkwiący w psie „potencjał geniusza”. Nazwał psa „Nocny Pociąg” i zabrał go ze sobą do domu. Tygodniami rozpieszczał go muzyką saksofonową z gramofonu i karmił stekiem, mając płonną nadzieję, że uczyni z niego chłopca do noszenia kijów golfowych. W końcu dał za wygraną – stwierdził, że Nocny Pociąg jest niezależny, i wypuścił go na wolność. Myśleliśmy, że już więcej bestii nie zobaczymy, ale tak się nie stało. Miał stać się legendą w historii Wydziału Policji Los Angeles. Dwa dni po uwolnieniu Nocny Pociąg pojawił się na posterunku Wilshire z martwym kotem w zębach. Dyżurny policjant wygonił go, a potem wrzucił kota do śmietnika. Nocny Pociąg pojawił się następnego dnia z kolejnym martwym kotem. Tym razem uciekł z kotem w zębach. Wrócił później tego samego dnia z tym samym kotem, nieco zdefasonowanym. Wrócił we właściwej chwili, bo Wacky i ja właśnie kończyliśmy służbę. Kiedy Nocny Pociąg zobaczył Wacky’ego, oszalał z radości, upuścił zmiażdżony prezent, podbiegł do rozpostartych ramion Wacky’ego i obsikał mu cały mundur. Wacky zaniósł psa do mojego samochodu i zamknął go w nim. Był też akurat wkurzony na porucznika Beckwortha, bo ten obiecał mu dwie skrzynki whisky z 75-procentową zniżką z jakiejś znanej mu meliny, ale potem się wycofał. Wacky łaknął zemsty, więc wziął zmasakrowanego martwego kota i do jego sierści przypiął szpilką karteczkę: „To jedyny kociak, na jakiego możesz liczyć, ty fagasie”, po czym położył kota na biurku porucznika. Beckworth znalazł kota następnego ranka i mu odbiło. Wydał list gończy za psem. Nie musiał daleko szukać. Znaleziono psa tam, gdzie go umieszczono poprzedniego wieczora – na tylnym siedzeniu mojego samochodu. Beckworth nie mógł ze mną zadzierać, bo wiedział, że przestałbym mu dawać lekcje golfa, ale bez problemu mógł udupić Nocny Pociąg. Kazał psa aresztować i zamknąć go w celi dla pijaków. To był zły pomysł. Nocny Pociąg zaatakował i omal nie zagryzł trzech włóczęgów. Kiedy strażnik usłyszał krzyki i pobiegł otworzyć celę, Nocny Pociąg
wystrzelił z klatki, wybiegł z posterunku Wilshire, przebiegł przez Pico Boulevard i udał się do mieszkania Wacky’ego, gdzie żyli szczęśliwie – słuchając muzyki saksofonowej – aż do końca tych ostatnich dni mojej młodości. Tydzień po incydencie z martwym kotem Beckworth był jeszcze ciągle wkurzony. Staliśmy na polu golfowym w Rancho Park, gdzie próbowałem, bezskutecznie, oduczyć go złej techniki uderzania. Nie robił żadnych postępów. Była to wysoka cena za przeniesienie do dziennej służby. – Cholera. Psiakrew, cholera. A niech to – mruczał Beckworth. – Pokaż mi jeszcze raz, Freddie. Chwyciłem jego kij i uderzyłem piłkę. Prościutko. Poszybowała na dwieście dwadzieścia jardów. – Wyprostować plecy, poruczniku. Stopy bliżej siebie. Nie można wychylać się do piłki, trzeba ją spotkać w pół drogi. Wszystko było idealnie, dopóki nie zamachnął się kijem. Wtedy zrobił wszystko to, czego mu zabroniłem, i posłał piłkę na jakieś dziesięć jardów. – Spokojnie, poruczniku. Spróbujmy jeszcze raz. – Do diabła, Freddy, nie mogę się dzisiaj skupić. Golf to w dziewięćdziesięciu procentach koncentracja. Mam koordynację ruchów świetnego atlety, ale nie mogę się skupić na grze. Wykorzystałem sytuację. – A co pana tak zajmuje, poruczniku? – Błahe sprawy. Drobnostki. Ten twój pieprzony partner – mam co do niego przeczucie. Zdobywca Krzyża Zasługi, w porządku. Świetne wyniki w akademii, w porządku. Ale on ani nie wygląda na gliniarza, ani nie zachowuje się jak gliniarz. Mówi poezją na odprawie. Myślę, że jest pedałem... – Nie Wacky, poruczniku. Uwielbia babki. – Nie wierzę. Puściłem aluzję do trzymanej w tajemnicy, ale powszechnie znanej słabości porucznika do czarnych panienek. Wszyscy przy Siedemdziesiątej Siódmej wiedzieli, że był częstym bywalcem w przybytku Minnie Roberts – najlepszym kolorowym burdelu w południowej części miasta. – Cóż, poruczniku – powiedziałem szeptem. – Uwielbia babki, ale nie wszystkie, jeśli rozumie pan, o co mi chodzi. Beckworth wyraźnie się ożywił. Uśmiechnął się, co mu się rzadko zdarzało, ukazując w kącikach ust dwa krzywo wyrośnięte zęby. – Chciałbym cię dobrze zrozumieć, Freddy... Spojrzałem we wszystkie strony, szukając podsłuchiwaczy. – Koreanki, poruczniku. Nigdy mu ich nie dosyć. Tylko nie lubi o tym mówić, bo toczyliśmy tam kiedyś wojnę. Wacky ma świra na punkcie żółtych. Na rogu Slauson i Hoover jest agencja, która się w takich specjalizuje. To tuż obok tej nory z ciemnymi panienkami – jak ona się nazywa? – przybytek Minnie. Wacky chodzi do tego chińskiego. Czasami siedzi w samochodzie i bierze kilka głębszych przed wejściem. Mówił mi, że widział mnóstwo szych z naszego wydziału wchodzących do Casbah w poszukiwaniu uciech, ale nie chciał wymieniać nazwisk. Wacky to równy gość. W przeciwieństwie do większości mundurowych, nie ma nic do wyższych rangą. Beckworth zbladł, ale szybko doszedł do siebie. – Cóż, może nie jest homo, ale i tak jest dupkiem. Sukinsyn. Musiałem kazać
zdezynfekować sobie biuro. Jestem wrażliwym człowiekiem, Freddy, i miałem potem koszmary o tym zdechłym kocie. I nie mów mi, że Walker tego nie zrobił, bo to wiem. – Nie zaprzeczam, poruczniku. Zrobił to. Ale musi pan wziąć pod uwagę jego motywy. – Jakie motywy? Nienawidzi mnie. To jest jego jedyny motyw. – Myli się pan, poruczniku. Wacky pana szanuje. Nawet panu zazdrości. – Szanuje! Zazdrości! O czym ty, do diabła, mówisz? – To prawda. Wacky zazdrości panu zdolności do gry w golfa. Sam mi to powiedział. – Oszalałeś? Jestem cienki. Słaby z niego znawca. – Chce pan wiedzieć, co powiedział, poruczniku? Powiedział: „Beckworth umie się ruszać. To brak koncentracji sprawia, że partaczy wszystkie gry i nie potrafi zebrać się do kupy. Ma dużo na głowie. To dobry gliniarz. Cieszę się, że jestem tylko krawężnikiem. Przynajmniej mogę stuknąć osiemdziesiątkę, a porucznik jest zbyt sumienny i dlatego nie raz spaprał sobie grę. Gdyby nie był takim dobrym gliną, byłby z niego świetny zawodnik.” Tak powiedział. Dałem mu chwilę na przetrawienie tego. Beckworth promieniał. Odłożył kij, którym niezdarnie wymachiwał, i uśmiechnął się do mnie błogo. – Powiedz Walkerowi, żeby mnie odwiedził, Freddy. Powiedz mu, że mam dla niego butelkę przedniej szkockiej. Koreańskie cipki, Jezu! Ale chyba nie jest komuchem, co, Freddy? – Wacky Walker? Sierżant amerykańskiej piechoty morskiej? Ugryzłby się pan w język, poruczniku! – Masz rację, Freddy To było podłe przypuszczenie. Chodźmy. Mam już dość na dzisiaj. Odwiozłem Beckwortha do jego samochodu, a potem pojechałem do swojego mieszkania w Santa Monica. Wziąłem prysznic i się przebrałem. Potem włożyłem swoją .38, której używałem, nie będąc na służbie, do małej kabury i przypiąłem ją do paska koło kręgosłupa – na wypadek, gdybym zaczął tańczyć i zrobiłoby się romantycznie. Wsiadłem do samochodu i pojechałem szukać kobiet. Postanowiłem jechać za czerwonym tramwajem. Kursował od Long Beach aż do Hollywood. Był piątkowy wieczór, a wieczorem w weekendy czerwony tramwaj przewoził dziewczyny, które miały ochotę zabawić się w centrum, co prawdopodobnie wykraczało poza ich możliwości finansowe. Czerwony tramwaj jechał po nieznacznie wzniesionych torach zajmujących środek ulicy, więc ledwo było widać pasażerów. Najlepiej było jechać równo z nim i oglądać wsiadające do niego dziewczyny. Najbardziej lubiłem dziewczyny z L.A.; były bardziej samotne i były większymi indywidualistkami niż dziewczęta z „przedmieść”, więc złapałem czerwony tramwaj dopiero na rogu Jefferson i La Brea. Chciałem sobie dać kilka minut oczekiwania przed istnym rogiem obfitości na Wilshire Boulevard, gdzie były grupki sprzedawczyń z Ohrbach’s i May Company, sekretarki z firm ubezpieczeniowych, od których aż roiło się na najbardziej ruchliwej ulicy L.A. Jechałem swoim kabrioletem, buickiem z 47 roku, idealnie równo z czerwonym tramwajem i bacznie obserwowałem wsiadających. Łatwo było przewidzieć, jacy pasażerowie będą wsiadać przed Wilshire – staruszkowie, dzieciaki ze szkół średnich, trochę młodych par. Na Wilshire do tramwaju wskoczyło mnóstwo chichoczących dziewcząt, kręcąc się i przyjaźnie rozpychając. Było zimno; płaszcze zasłaniały ich ciała. Nie miało to znaczenia; duch
jest ważniejszy od ciała. Szybko wsiadły do tramwaju, więc nie zdążyłem przyjrzeć się ich twarzom, co nie ułatwiało mi zadania. Jeśli miałyby wysiąść w grupie przy Fountain albo Sunset, musiałbym szybko zaparkować i pędzić za nimi, nie mając czasu wypracować strategii dostosowanej do jednej konkretnej kobiety. Ale to nie miało znaczenia. Nie dzisiejszego wieczora, bo na La Brea, tuż przed Melrose zobaczyłem ją, kiedy wybiegała z chińskiej restauracji. Przez kilka krótkich sekund widziałem jej torebkę na długich paskach i sylwetkę na tle neonu Gordon Theater – była to niepospolita dziewczyna, jednak nie ze względu na określony typ urody, lecz widoczną uczuciowość. Emanująca z jej twarzy nerwowość, udręczenie i strach zdawały się udzielać całej ulicy wieczornego L.A. Ubrana była gustownie, ale nie za bardzo w zgodzie z obowiązującą modą – miała na sobie szerokie i podwinięte męskie spodnie, sandały i kurtkę jak Eisenhower. Ciuchy miała męskie, ale twarz delikatną i kobiecą, no i długie włosy. Ledwo zdążyła na tramwaj, wskakując do niego lekko jak antylopa. Nie wiedziałem, dokąd jedzie – miała zbyt dużo rzeczy, żeby jechać do centrum. Może wybierała się do księgarni na Hollywood Boulevard albo na randkę, co eliminowałoby mnie z gry. Myliłem się; wysiadła przy Fountain i ruszyła na północ. Pospiesznie zaparkowałem, wsunąłem znak z napisem „Samochód policyjny” pod wycieraczkę i ruszyłem za nią pieszo. Skręciła na wschód w De Longpre, cichą uliczkę osiedlową na obrzeżach dzielnicy biznesu Hollywood. Jeśli szła do domu, to dziś wieczorem nie dopisało mi szczęście – moje metody wymagały zatłoczonej ulicy lub innego publicznego miejsca, więc dzisiaj w najlepszym razie mógłbym liczyć na adres do ewentualnego wykorzystania w przyszłości. Zauważyłem jednak, że w połowie uliczki stały dwa zaparkowane równolegle do siebie radiowozy z migającymi czerwonymi światłami, co sugerowało, że może doszło tam do jakiegoś przestępstwa. Dziewczyna także to zauważyła, zawahała się i zawróciła w moją stronę. Bała się gliniarzy, a to tylko wzmogło moje zainteresowanie. Postanowiłem postawić wszystko na ten strach i zaczepiłem ją, kiedy koło mnie przechodziła. – Przepraszam panią – powiedziałem, pokazując odznakę. – Jestem policjantem, a tutaj właśnie doszło do zbrodni. Niech mi pani pozwoli odprowadzić się w bezpieczne miejsce. Przestraszona kobieta pokiwała głową, chociaż na chwilkę śmiertelnie zbladła. Zauroczyła mnie wymalowana na jej twarzy mieszanina siły i bezbronności – to coś, co zawsze uwielbiałem nad wyraz u kobiet. – Dobrze – odparła, dodając „Panie władzo” z ledwo wyczuwalną pogardą. Ruszyliśmy w stronę La Brea, nie patrząc na siebie. – Jak się pani nazywa? – spytałem. – Sara Kefalvian. – Gdzie pani mieszka, panno Kefahdan? – Niedaleko stąd. Ale nie szłam do domu. Szłam na bulwar. – Dokąd? – Na wystawę. Koło Las Palmas. – Mogę tam panią odprowadzić. – Nie. To nie jest dobry pomysł. Cały czas unikała mojego wzroku, ale kiedy znaleźliśmy się na rogu La Brea, posłała mi śmiałe, wręcz wyzywające spojrzenie, które mnie podnieciło. – Nie lubi pani policjantów, prawda, panno Kefalvian? – zauważyłem. – Nie. Bo krzywdzą ludzi. – Więcej jest tych, którym pomagamy, niż tych, których krzywdzimy. – Nie wierzę. Dziękuję za odprowadzenie mnie. Dobranoc. Sara Kefalvian odwróciła się do mnie plecami i ruszyła żwawym krokiem w
stronę bulwaru. Nie mogłem jej pozwolić odejść. Dogoniłem ją i chwyciłem za ramię. Wyrwała się. – Słuchaj – powiedziałem. – Nie jestem takim gliniarzem, jak myślisz. Dla mnie to służba zastępcza za wojsko. Wiem, że jest wystawa Picassa w tej księgarni na Las Palmas. Bardzo chcę się dokształcić i potrzebuję kogoś, kto mi co nieco wytłumaczy. – Uśmiechnąłem się nieśmiało, jak niewinny siedemnastolatek. Zaczęła ustępować, bardzo nieznacznie. Uśmiechnęła się. Zadziałałem szybko: – Proszę. – Naprawdę unikasz poboru? – Można to tak określić. – Pójdę z tobą na wystawę pod warunkiem, że mnie nie dotkniesz i nikomu nie powiesz, że jesteś policjantem. – Umowa stoi. Poszliśmy do mojego nieprawidłowo zaparkowanego samochodu. Ja byłem podniecony, a Sara Kefahdan zainteresowana, wbrew własnej woli. Wystawę prezentowano w księgarni Stanley Rose’s, miejscu cieszącym się ogromną estymą wśród miejscowej inteligencji. Sara Kefalvian szła minimalnie przede mną, co rusz rzucając pełne podziwu komentarze. Obrazy były reprodukcjami, a nie oryginałami, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało. Było dla mnie oczywiste, że powoli zaczynała mieć ochotę na spędzenie ze mną wieczoru. Powiedziałem jej, że nazywam się Joe Thornhill. Zatrzymaliśmy się przed „Guernicą”, jedynym obrazem, który ośmieliłem się skomentować. – Jest świetny – oznajmiłem. – Kiedy byłem dzieckiem, widziałem trochę zdjęć z tego miasta. Jak patrzę na ten obraz, wracają wszystkie wspomnienia. Szczególnie ta krowa z wystającą włócznią. Wojna musi być ciężka. – To najokrutniejsza, najstraszliwsza rzecz na świecie, Joe – odparła Sara Kefalvian. – Poświęcam swoje życie, żeby skończyć z wojnami. – Jak? – Głosząc słowa wielkich ludzi, którzy widzieli wojnę i wiedzą już, co ona czyni z ludźmi. – Jesteś przeciw wojnie w Korei? – Tak. Jestem przeciw wszystkim wojnom. – Nie chcesz powstrzymać komunistów? – Tyranię można powstrzymać wyłącznie miłością, a nie wojną. To mnie zainteresowało. Oczy Sary zaczęły wilgotnieć. – Chodźmy pogadać – zaproponowałem. – Postawię ci kolację. Każde z nas opowie o swoim życiu. Co ty na to? – Poruszałem brwiami jak Wacky Walker. Sara Kefalvian najpierw uśmiechnęła się, a potem roześmiała i moim oczom ukazała się jakby inna osoba. – Już jadłam, ale pójdę z tobą, jeśli mi powiesz, dlaczego unikałeś poboru. – Umowa stoi. – Kiedy wychodziliśmy z księgarni, chwyciłem ją za ramię i pokierowałem nią. Poczułem, że zesztywniała, ale nie zaprotestowała. Pojechaliśmy do baru makaroniarzy na rogu Sunset i Normandie. Po drodze dowiedziałem się, że Sara ma dwadzieścia cztery lata, że właśnie kończy studiować historię na U.C.L.A i że jest Amerykanką ormiańskiego pochodzenia w pierwszym pokoleniu. Jej dziadków zabili Turcy, a straszliwe historie opowiadane przez rodziców o życiu w Armenii miały decydujący wpływ na jej życie: chciała doprowadzić do końca wszelkich wojen, zakazać używania bomby atomowej, zlikwidować rasizm i sprawiedliwie rozdzielić majątek wśród ludzi. Przyznała mi, że gliniarze są potrzebni, ale powiedziała, że zamiast pistoletów mogliby obnosić się z wykształceniem w dziedzinie sztuk pięknych i szczytnymi ideałami. Zaczynała mnie lubić, więc nie mogłem jej powiedzieć, że jest stuknięta. Ja też zaczynałem ją lubić i
robiło mi się gorąco na myśl o tym, że za kilka godzin będziemy się kochać. Doceniałem jej szczerość, więc stwierdziłem, że muszę się jej odwzajemnić tym samym. Postanowiłem nie wciskać jej kitów, mając nadzieję, że może dzięki naszemu spotkaniu stanie się większą realistką. Na ścianach włoskiej restauracji, prowadzonej przez jedną rodzinę, pomiędzy pustymi butelkami po chianti przyczepionymi do sztucznych krzaków winorośli wisiały wyblakłe plakaty przedstawiające Rzym, Neapol, Parmę i Capri. Postanowiłem zrezygnować z jedzenia i zamówiłem duży dzbanek czerwonego wina. Unieśliśmy nasze kieliszki w toaście. – Żeby wojny się skończyły – zaproponowałem. – Naprawdę w to wierzysz? – Jasne. To, że nie noszę transparentów i nie krzyczę dookoła, wcale nie znaczy, że jestem za nimi. Nienawidzę wojen. – To powiedz mi teraz, dlaczego nie chciałeś iść do woja – rzekła cicho Sara. Opróżniłem kieliszek i ponownie go napełniłem. Sara powolutku sączyła swoje wino. – Jestem sierotą. Wychowałem się w katolickim sierocińcu w Hollywood. Parszywe miejsce. Prowadziły go sadystyczne zakonnice. Jedzenie śmierdziało. W czasie Kryzysu jedliśmy tylko ziemniaki, wodniste zupy warzywne i mleko z proszku, a mięso może raz na tydzień. Wszystkie dzieci były chude, anemiczne i miały brzydką cerę. Męczyłem się tam. Nie mogłem tego jeść. Tak mnie to denerwowało, że aż mnie piekła skóra. Posyłali nas do katolickiej szkoły na Western Avenue. Tam też karmili nas tą breją na obiad. Kiedy miałem jakieś osiem lat, wiedziałem, że jeśli nadal będę jadł te pomyje, to nie stanę się mężczyzną. Więc zacząłem kraść. Wyćwiczyłem się w tym na wszystkich targowiskach w Hollywood. Kradłem sardynki w puszkach, sery, owoce, ciastka, mleko – wszystko. W weekendy starsze dzieci posyłali do bogatych katolickich rodzin, żeby pokazać nam trochę dobrego życia. Regularnie bywałem u jednej rodziny w Beverly Hills. Byli nadziani. Mieli syna w moim wieku. Był niesfornym dzieckiem i świetnym złodziejem sklepowym. Specjalizował się w stekach. Przyłączyłem się do niego i okradaliśmy wszystkie sklepy mięsne w zachodniej części miasta. Był gruby jak świnia. Bez przerwy jadł. Wyglądał jak prawdziwy sterowiec. W czasie kryzysu w Griffith Park mieszkali bezdomni w czymś w rodzaju obozu. Gliny regularnie przepędzały stamtąd włóczęgów, ale zbierali się ponownie w innym miejscu. Dowiedziałem się o tym od jakiegoś księdza z Kościoła Niepokalanego Serca. Zacząłem ich szukać. Byłem ciekawym, ale raczej samotnym dzieciakiem i wydawało mi się, że jest coś romantycznego w byciu włóczęgą. Wziąłem ze sobą sporo steków, które okazały się prawdziwym przebojem. Byłem wystarczająco duży, żeby nikt ze mną nie zadzierał. Słuchałem opowieści starych włóczęgów – o gliniarzach i rabusiach, o kolei i ludziach Pinkertona i w ogóle o różnych mrocznych sprawach. Opowiadali dziwne rzeczy, o których normalni ludzie nie mieli pojęcia. Na przykład o różnych zboczeniach. Niesłychane historie. Chciałem dowiedzieć się jeszcze więcej, ale jednocześnie czuć się bezpiecznym... Pewnej nocy piekliśmy ukradzione przeze mnie steki i piliśmy kradzioną whisky, kiedy gliny zrobiły nalot na obóz. Zwiałem i mi się upiekło, ale słyszałem, jak gliny zwijają włóczęgów. Byli stanowczy, ale podchodzili do swoich obowiązków z poczuciem humoru; wtedy już wiedziałem, że gdybym został gliną, miałbym dostęp do ciemnych stron życia, ale jednocześnie chroniłby mnie swego rodzaju immunitet. Wiedziałbym, będąc jednocześnie bezpiecznym.
Wtedy wybuchła wojna. Miałem siedemnaście lat, kiedy zbombardowali Pearl Harbor. I znowu coś zrozumiałem, chociaż tym razem co innego. Wiedziałem, że jeśli miałbym walczyć na tej wojnie, tobym zginął. Wiedziałem również, że muszę wymyślić jakąś honorową wymówkę, żeby na pewno przyjęli mnie do policji. Nigdy nie poznałem swoich rodziców. Ci adopcyjni nadali mi nazwisko, nim mnie oddali do sierocińca. Obmyśliłem plan. Przeczytałem prawo dotyczące poboru i odkryłem, że jedyny pozostający przy życiu syn mężczyzny zabitego w czasie wojny za granicą nie podlega obowiązkowi poboru. Wiedziałem też, że miałem przebitą błonę bębenkową, co samo w sobie powinno wystarczyć, ale chciałem mieć absolutną pewność. Więc spróbowałem się zaciągnąć do wojska w 1942, zaraz po skończeniu szkoły średniej. Odkryli wadę bębenka i nie przyjęli mnie. Potem spotkałem pewną starą bezdomną kobietę, byłą aktorkę bez grosza przy duszy. Przyszła ze mną, kiedy odwołałem się od decyzji komisji poborowej. Wrzeszczała, że muszę pracować, żeby jej dawać jakieś pieniądze. Powiedziała, że jej mąż, mój ojciec, zginął w Chinach w 1926 i dlatego mnie posłała do sierocińca. To było rewelacyjne przedstawienie. Dałem jej pięćdziesiąt zielonych. Goście z komisji poborowej uwierzyli jej i powiedzieli, żebym nigdy więcej nie próbował się zaciągnąć do wojska. Mimo to czasami się zgłaszałem, ale byli nieugięci. Podziwiali mój patriotyzm – jednak prawo było prawem, a, o ironio, pęknięta błona bębenkowa nie stanowiła przeszkody, żebym został gliną. Sarze bardzo się spodobała moja opowieść i aż westchnęła, kiedy skończyłem. Ja też byłem zadowolony, bo długo zwlekałem z opowiadaniem tej historii, czekając na kobietę, która potrafiłaby ją docenić. Oprócz Wacky’ego tylko ona wiedziała o tej części mojego życia. Położyła swoją rękę na mojej dłoni. Uniosłem ją do ust i pocałowałem. Ona sama wyglądała na zamyśloną i smutną. – Znalazłeś to, czego szukasz? – spytała. – Tak – odparłem. – A zabierzesz mnie do tego obozu włóczęgów? Dzisiaj? – Chodźmy od razu. Zamykają park o dziesiątej. Była to zimna, ale bardzo jasna noc. Styczeń to najzimniejszy i najpiękniejszy miesiąc w L.A. Kolory miasta owiewane rześkim powietrzem wydają się nabierać pełni, przypominając cieplejsze dni i uroki nadmorskiego położenia miasta. Pojechaliśmy ulicą Vermont i zatrzymaliśmy się na parkingu obserwatorium. Ruszyliśmy na północ, pod górę, trzymając się za ręce. Rozmawialiśmy bez skrępowania, a ja przybliżałem jej jaśniejszą, łotrzykowską stronę pracy w policji – wspomniałem o przyjaznych pijaczkach, o barwnych muzykach jazzowych w ich odlotowych garniturach, o zaginionych szczeniakach, które ja i Wacky zwracaliśmy ich młodym właścicielom. Nie mówiłem natomiast o zgwałconych, o bitych dzieciach, o zwłokach na miejscach wypadków ani o podejrzanych regularnie maglowanych na tyłach posterunku Wilshire. Nie powinna tego słuchać. Idealiści tacy jak Sara, pomimo swojej naiwności, przeważnie uważali, że świat to bagno. Musiałem nasycić jej wyobrażenia o rzeczywistości pewną dozą radości i tajemniczości. Ona nie byłaby w stanie zrozumieć, że te mroczniejsze strony pracy policjanta mogą dawać tyle radości. Musiałem jej prezentować iście hollywoodzką wersję mojego zawodu. Pokazałem jej, gdzie był dawny obóz. Nie istniał od 1938 roku, od trzynastu lat, i teraz był to tylko porośnięty chwastami i usłany pustymi butelkami po winie plac. – To tu wszystko się dla ciebie zaczęło? – spytała Sara.
– Tak. – Na myśl o tym, kiedy to było i że to było tutaj, ogarnia mnie jakiś żal... – Mnie też. Ale pomyśl, że dziś jest 30 stycznia 1951 roku i też już nigdy więcej się nie powtórzy. – To właśnie jest najgorsze. – No cóż, takie jest życie. Ale tu ciemno. Boisz się ciemności? Sara Kefalvian uniosła swą piękną głowę i roześmiała się w świetle księżyca. Szczerym, donośnym śmiechem, godnym jej osoby. Jej ormiańskich przodków. – Przepraszam, Joe. Tylko że my gadamy tak poważnie, tak symbolicznie, że to właściwie śmieszne. – No to bądźmy bardziej dosłowni. Zwierzyłem ci się. Teraz twoja kolej. Powiedz mi coś o sobie. Jakąś mroczną tajemnicę, o której nigdy nikomu nie mówiłaś. Zastanowiła się i odparła: – To ciebie zaszokuje. Lubię cię i nie chcę ciebie obrazić. – Mnie nie można zaszokować. Jestem odporny na szok. Mów... – No dobra. Kiedy studiowałam w San Francisco, miałam romans z żonatym mężczyzną. Potem mnie zostawił i czułam się zraniona, więc zaczęłam nienawidzić mężczyzn. Miałam zajęcia w Berkeley, gdzie poznałam pewną nauczycielkę. Była bardzo piękna. Zainteresowała się mną. Zostałyśmy kochankami i robiłyśmy różne rzeczy – seksualne, takie, o jakich większość ludzi nawet nie marzy. Ta kobieta lubiła także młodych chłopców. Uwiodła swojego dwunastoletniego bratanka. Obie z nim to robiłyśmy... – Sara odsunęła się ode mnie o kilka kroków, jakby oczekiwała ciosu. – To tyle? – spytałem. – Tak – odparła. – Już wszystko? – No tak! Nie będę ci opisywała szczegółów. Kochałam tę kobietę. Pomogła mi przetrwać trudny okres. Czy to nie jest dla ciebie wystarczająco mroczne? Jej gniew i wzburzenie po chwili zaczęły już opadać i poczułem, że krew zaczęła żywiej mi krążyć w żyłach. – Wystarczająco. Podejdź, Saro. – Podeszła i przytuliliśmy się; jej głowa mocno wbijała mi się w ramiona. Kiedy się rozłączyliśmy, spojrzała mi w twarz. Uśmiechała się, ale po jej policzkach spływały łzy. Wytarłem je kciukami. – Zabiorę cię do domu – powiedziałem. Rozebraliśmy się potem bez słowa w ciemnym pokoju przerobionego z garażu mieszkania Sary Kefalvian na Sycamore Street. W pokoju było zimno, więc Sara się trzęsła i płytko oddychała. Kiedy już oboje byliśmy nadzy, przywarłem do niej z całej siły, żeby uspokoić jej drżące ciało, po czym wziąłem ją na ręce i zaniosłem tam, gdzie musiała być sypialnia. Nie było w niej łóżka, tylko przykryty narzutami materac. Położyłem ją i usiadłem na krawędzi materaca, pokracznie zginając swoje długie nogi. Uliczna latarnia oświetlała skąpo cały pokój, dzięki czemu widziałem uginające się pod ciężarem książek półki oraz ściany ozdobione reprodukcjami Picassa i plakatami związkowców z czasów Kryzysu. Sara spojrzała na mnie i położyła mi rękę na kolanie. Pogłaskałem ją po włosach, po czym pochyliłem się i obsypałem jej ramiona i szyję krótkimi, suchymi pocałunkami. Westchnęła. Powiedziałem jej, że jest bardzo piękna, a ona zachichotała. Szukałem jakichś skaz, małych znamion na ciele, bo one potrafiły zdradzić wiele tajemnic. Znalazłem, czego szukałem – tuż nad sutkami rosły małe kępki ciemnych włosków, a prawą łopatkę znaczyło kilka pryszczyków. Całowałem te miejsca, aż Sara chwyciła mnie za głowę i przyciągnęła moje usta do swoich.
Całowaliśmy się długo i namiętnie, a potem Sara zachęcająco wygięła się w luk. Przywarliśmy do siebie i zaczęliśmy się gwałtownie ruszać, napinając mięśnie, żeby nawet przy zmianie pozycji być jak najbliżej siebie. Już po chwili narzuty na materacu były zupełnie zwierzgane. Szczytowaliśmy w tym samym momencie; Sara szlochała, kiedy wpijałem twarz w jej szyję, łapczywie chłonąc ustami i nosem kropelki naszego zmieszanego potu. Długo leżeliśmy nieruchomo, gładząc się delikatnie po czułych miejscach. Rozmowa zepsułaby atmosferę; ja wiedziałem o tym z doświadczenia, a Sara instynktownie. Po jakimś czasie udała, że zasnęła. Doceniłem to, bo dzięki temu nie czułem się skrępowany koniecznością opuszczenia jej. Ubrałem się w ciemności, po czym pogłaskałem jej długie, ciemne włosy i pocałowałem w szyję, myśląc przy wyjściu, że może chociaż tym razem dałem tyle, ile sam wziąłem. Pojechałem do domu i wyciągnąłem pamiętnik. Opisałem okoliczności poznania Sary, o czym rozmawialiśmy i czego się dowiedziałem. Opisałem jej ciało i to, jak się kochaliśmy. Potem poszedłem do łóżka i spałem do późnego popołudnia.
2 Laski dopisują, Freddy? Była kolejna sobota rano i właśnie wjeżdżaliśmy z Wacky’m na parking przy Miejskim Polu Golfowym w Rancho Park. Miałem apetyt na golfa, a nie męskie gadanie, więc pytanie Wacky’ego było jak niespodziewany cios. Zignorowałem je, więc Wacky odchrząknął i zaczął mówić wierszem: – Och, uschnij, dzielny kobieciarzu, co wzgórków Wenus nigdyś nie syt. Och, nienasycony ty gliniarzu... Zaciągnąłem hamulec ręczny i spojrzałem na Wacky’ego. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – rzekł. Westchnąłem. – Odpowiedź brzmi: tak. – To super. Ile cię to kosztuje? – Naprawdę niewiele. Do barów chodzę tylko w ostateczności. – Sięgnąłem z tylnego siedzenia swoje kije i gestem pokazałem Wacky’emu, żeby szedł za mną. Kiedy zarzuciłem na ramię torbę i zamknąłem samochód, Wacky zmierzył mnie jednym z tych rzadkich zimnych i przenikliwych spojrzeń. – Nie o to mi chodziło, Fred. – A o co ci chodziło, Wacky? Przyjechałem tu grać w golfa, a nie pisać wspomnienia erotyczne. Wacky poklepał mnie w plecy i poruszał brwią. – Nadal masz zamiar zostać kiedyś komendantem policji? – spytał. – Oczywiście. – Więc mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że komisja nigdy nie mianuje na to stanowisko erotomana. Wiesz, że się do ciebie dobiorą, prześwietlą na cacy? Ponownie westchnąłem, tym razem ze złością. – O co ci właściwie chodzi? – O cenę, Freddy. Z laskami nie ma lekko. Zmęczysz się przygodami na jedną noc, zrobisz się szalenie romantyczny i poszukasz cizi, którą wydymałeś dawno temu. A ta jedyna i tak wkrótce nie będzie mogła rywalizować z frajdą podbojów na jedną noc. Jakbyś nie robił, będzie źle. Przez ciebie cholernie się cieszę, że nie jestem duży, przystojny i czarujący. Naprawdę jestem szczęśliwy, że jestem tylko poetą i gliniarzem. – I pijakiem. – Od razu pożałowałem, że to powiedziałem, i natychmiast zacząłem myśleć, jak z tego wybrnąć. Wacky był szybszy: – I pijakiem. – Więc to ty pamiętaj o cenie, Wack. Kiedy będę komendantem policji, a ty moim szefem detektywów, nie chciałbym, żebyś wykitował na marskość wątroby. – Nigdy nie zajdę tak wysoko, Fred. – Zajdziesz. – Bzdury. Nie słyszałeś plotek? Kapitan Larson w czerwcu przechodzi na emeryturę. Beckworth będzie nowym szefem na Wilshire, a mnie przeniosą na Siedemdziesiątą Siódmą, do Murzynowa. A ciebie, golfowego blond bożka Beckwortha przeniosą do obyczajówki, raju dla kobieciarzy. To są informacje z pewnego źródła, Freddy. Nie potrafiłem spojrzeć Wacky’emu w oczy. Już wcześniej słyszałem te plotki i w dodatku się potwierdziły. Zacząłem myśleć o fortelach, które mógłbym zastosować, żeby powstrzymać Beckwortha od przeniesienia Wacky’ego i uświadomiłem sobie, że przecież miałem się spotkać z Beckworthem dzisiaj o
siódmej rano w Fox Hill na lekcję. Z odrazą rzuciłem swoją torbę na ziemię. – Wacky? – powiedziałem. – Tak, Fred? – Czasami to ja żałuję, że z nas dwóch to nie ja jestem pijakiem i mięczakiem. – Hm, a możesz to rozwinąć? – Nie. Na polu golfowym nikogo nie było. Wacky i ja wyciągnęliśmy worek z piłeczkami z naszej kryjówki w dziupli i zaczęliśmy ćwiczyć. Wacky rozgrzał się, opróżniając ćwiartkę burbona, a ja robiąc skłony i pajacyki. Pierwszą, lekko podkręconą piłkę posłałem na sto siedemdziesiąt jardów. Słabo. Ustawiłem się staranniej i następnym razem poprawiłem wynik o dziesięć jardów. Zaczynałem wypracowywać sobie optymalne pozycje, kiedy Wacky chwycił mnie za łokieć i syknął: – Freddy, ciii, Freddy! Rzuciłem kij na ziemię i uwolniłem się od uścisku Wacky’ego. – O co ci, do cholery, chodzi? Wacky wskazał na kłócących się obok pobliskiego greenu mężczyznę i kobietę. Mężczyzna był wysoki i gruby; jego brzuch wyglądał jak awokado. Miał bujne, rude włosy i nos długi jak moje ramię. Wyglądał na człowieka zniszczonego długoletnią pracą i imprezowaniem. Miał głębokie, wyraźnie spowodowane częstym śmiechem zmarszczki wokół ust, ale właściwie cała jego twarz zdradzała pięćdziesiąt pięć lat wyluzowanego podejścia do życia. Kobieta wyglądała na trzydziestkę i była otyła – musiała ważyć ze sto trzydzieści kilo. Miała długi nos i rude włosy, zupełnie jak mężczyzna, ale w jednym go przebiła – wyhodowała długie, gęste wąsy. Jęknąłem. Wacky tylko teoretycznie interesował się kobietami, a podniecały go wyłącznie grube. Wyjął nową ćwiartkę z tylnej kieszeni i wziął spory łyk, po czym wskazał na parę i spytał: – Wiesz, kto to jest, Freddy? – Widzę. Gruba szprycha. – Nie chodzi mi o laskę, Freddy. Mam na myśli staruszka. To Wielki Sid Weinberg. To gość, który wyprodukował Żonę potwora morskiego, pamiętasz? Oglądaliśmy to w Westlake. Odbiło ci wtedy na punkcie tej blondyny z dużymi cyckami. – Pamiętam. No i? – I zamierzam poprosić go o autograf, a potem spróbuję mu sprzedać „Okręg umarłych” na scenariusz jego następnego filmu. Znowu jęknąłem. Wacky był fanatycznym wielbicielem horrorów, a „Okręg umarłych” stanowił jego próbę oddania hollywoodzkiego szału na potwory. W tym pomyśle obok prawdziwego świata istniał również równoległy, lecz dla nas niewidoczny świat umarłych. Wszyscy mieszkańcy owego świata byli uzależnieni od doświadczania mrocznej strony życia, bo wszyscy zostali zamordowani. Był to wyraźnie jeden z jego najmniej udanych utworów. Wacky poruszał do mnie brwiami. – Jedno, partnerze – powiedział. – Jedno ci mogę obiecać. – Co? – Że kiedy już będę sławnym scenarzystą w Hollywood, nigdy nie będę cię traktował z wyższością. Roześmiałem się: – Miej się na baczności, Wack. Producenci z Hollywood to znane sukinsyny. Lepiej zainteresuj się córką. Może mógłbyś się wżenić w rodzinę.
Wacky roześmiał się i odszedł, a ja zacząłem rozkoszować się samotną grą w golfa. Grałem godzinę, upajając się mistycznym uczuciem jedności, które można osiągnąć jedynie będąc wiernym adeptem czegoś znacznie wykraczającego poza jednostkowe ego. Posyłałem piłkę za piłką na ponad trzysta jardów, ale stopniowo zacząłem sobie uświadamiać, że ktoś świdruje mnie z tyłu wzrokiem. Zastygłem w połowie zamachu i odwróciłem się do intruza. Był nim Sid Weinberg. Zmierzał energicznie w moją stronę z wyciągniętą prawą ręką. Z zaskoczenia odruchowo wyciągnąłem swoją i mocno ściskając sobie dłonie, przedstawiliśmy się sobie. – Sid Weinberg – powiedział. – Fred Underhill – odwzajemniłem się. Ciągle ściskając moją dłoń, Weinberg zmierzył mnie od stóp do głów, jakby oglądał sztukę mięsa. – Nieźle uderzasz, ale z koncentracją słabo, mam rację? – Nie bardzo. – Czyli potrafisz posłać piłkę w zaświaty, ale z precyzją do dupy. Zgadza się? – Nie bardzo. Weinberg puścił moją dłoń. – Więc jesteś... Przerwałem mu: – Jestem świetny. Mogę wystrzelić piłkę na trzysta jardów i być jednocześnie diabelnie dokładny, gram lepiej niż Ben Hogan, a poza tym jestem przystojny, czarujący i inteligentny. Czego pan chce, panie Weinberg? Weinberg zdziwił się, kiedy zwróciłem się do niego po nazwisku. – Więc ten świr miał rację – stwierdził. – Mówi pan o moim partnerze? – No. Powiedział, że obaj jesteście gliniarzami, a potem zaczął opowiadać mi jakąś chorą historię o mieście sztywniaków. Jak on się w ogóle, do diabła, dostał do policji? – U nas roi się od pomyleńców, tylko większość lepiej się maskuje. – Jezu. Teraz czyta swoje wypociny mojej córce. To pokrewne dusze; ona jest równie stuknięta jak on. – Czego pan chce, panie Weinberg? – Ile zarabiasz jako gliniarz? – Dwieście dziewięćdziesiąt dwa miesięcznie. Weinberg żachnął się. – Zabawne. Komiczne. Gorzej, śmieszne. Kaczki pływające w stawie w Echo Park więcej wyciągają. – Nie pracuję tam dla pieniędzy. – Nie? Ale lubisz pieniądze? – No, lubię. – Dobrze, bo to nie zbrodnia. A masz ochotę przejść przez ulicę do Hillcrest i zagrać na rewelacyjnym, koszernym polu? Powalczymy razem? My obaj przeciw dwóm znajomym łajdakom. Zagramy o kasę i ich rozgromimy. Co ty na to? – Ja na to: pan wykłada kasę, a mój partner idzie z nami i będzie nam mówił, gdzie jest piłka. Dostanie dwadzieścia procent tego, co my. Co pan na to, panie Weinberg? – Ja na to: musiałeś być Żydem w poprzednim wcieleniu. – A może i w tym. – Jak to? – Nigdy nie poznałem swoich rodziców. Wielki Sid odchylił głowę i zaryczał: – Cha, cha, cha! Niezłe z ciebie ziółko, synu. Ja mam dwie córki, ale też ich w
ogóle nie znam. Układ stoi. Uścisnęliśmy sobie dłonie, przypieczętowując ostatni beztroski układ mojej młodości. Geograficznie rzecz biorąc, Hillcrest było tylko kwartał dalej, ale pod każdym innym względem od Rancho dzieliły go lata świetlne: gęsta, starannie przystrzyżona trawa, zadbane, strategicznie rozmieszczone bunkry i wspaniałe greeny. Było nas w sumie ośmioro: Wielki Sid i ja, nasi przeciwnicy, dwóch chłopaków do noszenia kijów i para chichoczących pomyleńców – Wacky i gargantuiczna córka Wielkiego Sida, Siddell. Widać było, że coraz bardziej na siebie lecieli, bo co i rusz zataczali się na siebie i ukradkowo łapali się za ręce, kiedy Wielki Sid ich nie widział. Okazało się, że Sid miał rację; to była masakra. Nasi przeciwnicy – agent z Hollywood i młody lekarz – nie umieli grać razem i byli po prostu beznadziejni. Wielki Sid i ja graliśmy spokojnie i konserwatywnie, wbijając kolejne piłki do dołków. Bardzo nam pomógł Wacky, świetnie podając namiary, a także nasz bezdomny, ciągle popijający ze swojej piersiówki pomocnik, niejaki Dave „Ulicznik”, który bezbłędnie dobierał kije i oceniał odległości. – Ty, ty, słabo, słabo – mówił Dave. – Uderz słabo, żeby piłka stoczyła się po kopcu. Ty, ty, słabo, słabo. Dave mnie intrygował, bo był jednocześnie posępny i pospolity, zapuszczony, ale dumny i nonszalancki, chociaż w jego niebieskich oczach czaił się strach. Czułem, że chciałbym wiedzieć tyle co on. Mecz skończył się na czternastym dołku. Wielki Sid i ja załatwiliśmy naszych przeciwników 5 do 4. Dziewięćset dolarów zmieniło właścicieli – czterysta pięćdziesiąt dostał Sid i tyle samo ja. Czułem się jak bogacz, co wprawiło mnie w wyśmienity nastrój. Wielki Sid klepnął mnie w plecy. – To dopiero początek, kolego! Trzymaj z Wielkim Sidem, to będziesz miał nieograniczone możliwości! Hej-hej-la-la-la! – Dzięki, Sid. Będę pamiętał. – Hej-hej-la-la-la, chłopcze! Rozejrzałem się wokół. Wacky i Siddell zniknęli w lasku. Nasi podłamani przeciwnicy szli ze spuszczonymi głowami w stronę klubu. Powiedziałem Wielkiemu Sidowi, że spotkamy się w klubie i poszedłem szukać Dave’a Ulicznika. Znalazłem go, jak się zbliżał do osiemnastego dołka. Przez kościste ramię miał przerzucone torby, moją i Sida. Poklepałem go w to ramię i kiedy się odwrócił, wcisnąłem mu pięćdziesiąt dolarów do pokrytej grubym naskórkiem dłoni. – Dzięki, Dave – powiedziałem. Dave Ulicznik zdjął torby, schował pieniądze do kieszeni i spojrzał na mnie. – Porozmawiaj ze mną – poprosiłem. – A o czym, synu? – No o tym, co widziałeś w życiu, co wiesz... Dave Ulicznik opuścił moją torbę na ziemię, po czym splunął. – Wiem, że jesteś wygadanym, świeżo upieczonym gliniarzem. Wiem, że pod bluzą masz spluwę i kajdanki. Wiem, co robicie i że wam się wydaje, że ludzie o tym nie wiedzą. Wiem, że takich jak ty nigdy nie można zaspokoić. Zupełnie zbił mnie z pantałyku. Podniosłem swoją torbę i ruszyłem w stronę klubu, ale już po chwili wpadłem na kolejnego pomyleńca. Był to Wacky, który napędził mi strasznego stracha, wyłaniając się z zagajnika. – Jezu! – krzyknąłem. – Wybacz, partnerze – wyszeptał Wacky – ale musiałem porozmawiać z tobą
tak, żeby Wielki Sid nie słyszał. Chcę, żebyś mi wyświadczył przysługę. Westchnąłem. – Wal. – Potrzebuję samochodu – na godzinkę albo dwie. Mam napaloną laskę, która nie zaczeka. Jest koszerna, partnerze. Nie możesz mi odmówić. Postanowiłem się zgodzić, ale z zastrzeżeniem: – Nie w samochodzie, Wack. Wynajmij pokój. Zrozumiałeś? – Jasne, jestem gliniarzem. Czyż ośmieliłbym się łamać prawo? – No pewnie. – Cha, cha, cha! Za godzinę wracam, Fred. – OK. Wacky zniknął między drzewami i po chwili do jego piskliwego śmiechu dołączyły barytonowe westchnienia Siddell Weinberg. A mnie, w drodze do klubu, zrobiło się smutno, gdy uświadomiłem sobie, że nie mam nikogo naprawdę bliskiego.
3 Doszedłem do wniosku, że Wacky odda samochód z przynajmniej dwugodzinnym opóźnieniem, a dobre maniery wymagały, bym się napił i pogawędził z Wielkim Sidem. Poza tym chciałem pojechać do Santa Barbara, żeby rozejrzeć się za kobietami, ale do tego potrzebny mi był samochód. Wziąłem prysznic w męskiej szatni, która w niczym nie przypominała swojego ponurego odpowiednika na posterunku Wilshire. Tutaj podłoga wysłana była miękkim dywanem, a na wyłożonych dębową boazerią ścianach wisiały portrety notabli z Hillcrest. Rozmawiało się tu o kontraktach filmowych i fuzjach, a golf był na dalekim trzecim miejscu. Czułem się przez to jakoś nieswojo, więc szybko się umyłem, przebrałem i poszedłem poszukać Wielkiego Sida. Znalazłem go w restauracji. Siedział przy stoliku koło dużego okna z widokiem na osiemnasty dołek. Rozmawiał z jakąś kobietą. Kiedy zbliżałem się do stolika, widziałem tylko jej plecy, ale jakoś wyczuwałem, że ma klasę, więc przygładziłem włosy i poprawiłem chusteczkę w kieszonce. Wielki Sid zobaczył, że nadchodzę. – Freddy, synku! – ryknął. Delikatnie poklepał kobietę w ramię. – Kochanie, to jest mój nowy partner od golfa, Freddy Underhill. Freddy, to moja córka Lorna. Kobieta obróciła się do mnie. Na jej twarzy zagościł nieobecny uśmiech. – Miło mi pana poznać, panie Underhill – powiedziała. – Mnie również, panno Weinberg – odparłem. Usiadłem. Miałem rację: była to kobieta z klasą. Siddell Weinberg odziedziczyła po ojcu grubo ciosane rysy; Lorna miała z nim mniej wspólnego: jej włosy były bardziej jasnobrązowe niż rude, jej brązowe oczy krystalicznie czyste, a nie mętne. Miała spiczastą brodę i zmysłowe usta Wielkiego Sida, ale również stonowane, znacznie subtelniejsze. Jej nos był duży i piękny, przez co nadawał jej twarzy śmiałości i inteligencji. Nie miała makijażu. Ubrana była w tweedowy komplet i białą bluzkę z jedwabiu. Chociaż siedziała, widać było, że jest wysoka i szczupła i że jak na swoją budowę ma bardzo duże piersi. Natychmiast zapragnąłem ją poznać, ale zdusiłem w sobie impuls, który kazał mi pocałować ją w rękę – czułem, że nie oczarowałbym jej tym gestem. Usiadłem więc tylko dokładnie naprzeciwko niej, żeby móc utrzymywać kontakt wzrokowy. Wielki Sid walnął mnie w plecy tak mocno, że niemalże uderzyłem głową w przykryty obrusem stolik. – Freddy, synku, dołożyliśmy draniom! Czterysta pięćdziesiąt dolców! – Wielki Sid pochylił się i wyjaśnił córce: – Freddy to moja nowa kura znosząca złote jajka. Zresztą vice versa też. Co za uderzenie! Lorna Weinberg uśmiechnęła się. Odwzajemniłem się tym samym. Poklepała rękę ojca i spojrzała na niego poirytowana, ale z poufałością. – Tata jest maniakiem golfa i osobowością iście hiperboliczną. Uwielbia określać ludzi frazesami. Musi mu pan wybaczyć. – Powiedziała to z miłością, dawało się jednak wyczuć nutkę wyższości wobec ojca i jakby prowokację pod moim adresem. Wielki Sid tylko się roześmiał, ale ja podjąłem wyzwanie. – To ciekawa uwaga, panno Weinberg. Jest pani psychologiem? – Nie. Jestem prawnikiem. A pan? – Policjantem. – W L.A.? – Tak.
Uśmiechnęła się ostrożnie. – A jest z pana równie dobry policjant, co gracz? – Lepszy. – W takim razie stanowi pan podwójne zagrożenie. – To też frazes, który należałoby jakoś rozwinąć... – Poddaję się. – Jej oczy mnie prześwidrowały, ale jednocześnie ożywiło je zainteresowanie. – Jestem zastępcą prokuratora okręgowego w Los Angeles. Mamy więc tego samego pracodawcę. Wolałabym być zastępcą obrońcy z urzędu, ale co to za fucha, jak powiedziałby tata. Codziennie mam do czynienia z policjantami – i zupełnie ich nie lubię. Za mało rozumieją i zbyt często aresztują. Jak czegoś nie pojmują albo nie potrafią zaakceptować, to aresztują albo biją. W więzieniach Los Angeles jest mnóstwo ludzi, których wcale tam nie powinno być. Moja praca polega na przygotowywaniu spraw dla sądu. Przekopuję tony raportów sporządzanych przez nadgorliwych detektywów. Szczerze mówiąc, postrzegam siebie jako cerbera weryfikującego aresztanckie zapędy naszych policjantów. Przez to ciągle jestem pod obstrzałem moich kolegów, ale mnie akceptują, bo jestem cholernie dobra w tym, co robię, i dlatego, że oszczędzam im mnóstwa pracy. Wchłonąłem to wszystko i wydąłem usta w coś, co miałem nadzieję było ironicznym uśmieszkiem: – Więc nie lubi pani gliniarzy – podsumowałem. – Normalka. Większość ludzi nas nie lubi. To co, anarchia byłaby lepsza? Jest tylko jedna odpowiedź, panno Weinberg. Nie żyjemy w raju. Musimy to zaakceptować i zająć się wymierzaniem sprawiedliwości. Wielki Sid zauważył błysk w oczach córki, więc oddalił się w kierunku baru, zmieszany naszym zaangażowaniem w rozmowę. Lorna nie dawała za wygraną. – Nie mogę tego zaakceptować i nie zaakceptuję. Nie można zmienić ludzkiej natury, ale można zmienić prawo. No i można wyplenić psychopatów noszących odznaki i pistolety... Na przykład, ojciec powiedział mi, że zainteresował pana człowiek, który dzisiaj zbierał wam piłki i woził kije. Wiem o nim co nieco. Jest jedną z waszych ofiar. Pewien prawnik, zresztą członek tego klubu, reprezentował kiedyś Dave’a Ulicznika w procesie, który wytoczył on Wydziałowi Policji Los Angeles. W czasie Kryzysu ukradł coś do jedzenia ze sklepu. Widziało to dwóch policjantów i zaczęli go gonić. Kiedy w końcu go złapali, byli wkurzeni. Spałowali go do nieprzytomności. Dave miał potem krwotok wewnętrzny i o mało co nie umarł. Doznał trwałych uszkodzeń mózgu. Stowarzyszenie na Rzecz Obrony Praw Obywatelskich pozwało do sądu wasz wydział, ale przegrali. Gliniarze są ponad prawem i mogą robić, co im się podoba. Abe Dolwitz, ten prawnik, trochę się Dave’m opiekuje, ale Dave kontaktuje tylko połowę czasu. Wyobrażam sobie, że druga połowa to dla niego istny koszmar. Rozumie pan, o co mi chodzi? – Rozumiem, że zdecydowanie wykracza pani poza swoją działkę, pani prokurator. Widzę również, że pani opinia na temat policjantów jest akademicka, jednostronna i nie uwzględnia kontekstu naszej codziennej pracy. Rozumiem pani współczucie i to, że problemów, które pani opisała, nie da się rozwiązać. – Jak może pan być takim pesymistą? – Nie jestem pesymistą. Jestem realistą. Powiedziała pani, że gliniarze za mało rozumieją, a za dużo aresztują. Ze mną jest wręcz odwrotnie. Ja pracuję w policji dla doświadczeń, a nie dla nędznej pensji. – Trudno mi w to uwierzyć – powiedziała Lorna Weinberg z wyższością. Również odpowiednio zmodulowałem swój głos: – Mało mnie to interesuje, pani prokurator. Mam natomiast jedno pytanie.
Stwierdziła pani, że stanowię podwójne zagrożenie. Jakie, na Boga, niebezpieczeństwa niesie ze sobą golf? Lorna westchnęła. – Odciąga ludzi od myślenia o tym, co w życiu naprawdę ważne. – Odciąga ich także od tego, co nieważne – odparowałem. Wzruszyła ramionami. Byliśmy kwita. Wstałem, żeby się pożegnać, ale na odchodnym rzuciłem jeszcze jedną uwagę: – Skoro pani tak nienawidzi golfa, to dlaczego pani przychodzi do tego klubu? – Bo karmią tu najlepiej w L.A. Roześmiałem się i niby niezobowiązującym gestem chwyciłem Lornę Weinberg za rękę. – Miłego dnia, panno Weinberg. – Miłego dnia, panie władzo – odparła Lorna, nie kryjąc ironii. Znalazłem Wielkiego Sida, podziękowałem mu za przyjemność grania z nim w golfa i obiecałem, że zadzwonię do niego wkrótce, żeby ponownie zagrać. Propozycja przyjaźni Wielkiego Sida była ujmująca, ale po spotkaniu z Lorną Weinberg byłem pozbawiony wigoru i rozdrażniony. Wziąłem swoje kije i wyszedłem na parking rozejrzeć się za moim samochodem. Nie było go na głównym parkingu dla członków klubu ani na tym dla pracowników. Wyszedłem przez bramę na Pico. Wacky z każdą minutą tracił moje zaufanie. Przeszedłem przez ulicę, bo postanowiłem, że zabiję czas, fundując sobie przechadzkę wokół obrzeży studia 20th Century Fox. Ruszyłem na północ, gdzie było mnóstwo niezabudowanych działek. Niebo pociemniało: czarne chmury walczyły z błękitem nieba. Miałem nadzieję, że spadnie deszcz. Deszcz był dobrym katalizatorem. Lubiłem szukanie kobiet w deszczowe wieczory – kiedy szalały żywioły, wydawały się bardziej bezbronne i otwarte. Już zbliżałem się do Olympic, kiedy w uliczce na tyłach magazynu rekwizytów studia zobaczyłem mojego biało-czerwonego buicka. Cały się trząsł, a ze środka dobywały się jęki. Podszedłem do samochodu i zajrzałem w okno po stronie kierowcy. Było zaparowane od ciężkich oddechów, ale i tak było widać nagie ciała Wacky’ego i Siddell Weinberg splecione w miłosnym uścisku. Czułem straszliwy spokój, co zdarzało mi się zawsze, kiedy byłem bardzo zły. Wyjąłem jeden z kijów z torby i otworzyłem drzwi samochodu. – Policja! – krzyknąłem, a Wacky i Siddell zaczęli piszczeć i podjęli rozpaczliwe próby przykrycia swych obnażonych ciał. Nie pozwoliłem im na to. Zdecydowanym ruchem wsadziłem między nich kij i zacząłem nim ruszać, popychać go i gnieść w miejscu, gdzie ich ciała były złączone. – Wypieprzać z mojego samochodu, sukinsyny! – wrzasnąłem. – Migiem! Wysiadać! Wypieprzajcie stąd! Jakoś się rozsupłali i wytoczyli za drzwi. Siddell szlochała i próbowała zakryć rękoma piersi. Wywaliłem ich ciuchy na zewnątrz i przerzuciłem kajdanki i pistolet Wacky’ego za płot magazynu rekwizytów. Kiedy próbował włożyć spodnie, kopnąłem go mocno w tyłek. – Nie zadzieraj ze mną, palancie! Pomyśl o mojej karierze, fiucie! Zabieraj tę swoją grubą świnię i wypieprzaj z mojego życia! Uciekli, w pośpiechu nakładając na siebie ciuchy. Zajrzałem do samochodu. Na podłodze leżała do połowy opróżniona ćwiartka burbona. Pociągnąłem długi łyk i rzuciłem ją za nimi. Ciemne chmury prawie całkowicie zasnuły błękitne niebo. Po chwili jednak podniosłem butelkę burbona i popiłem, czekając na deszcz. Myślałem o Lornie Weinberg. Kiedy spadły pierwsze krople deszczu, wyrzuciłem
butelkę i odpaliłem samochód, chociaż nie wiedziałem, dokąd chcę jechać. Jeżdżenie bez celu pochłonęło trzy godziny; myślałem przy tym o Lornie Weinberg, Wacky’m i Dave’ie Uliczniku. Były to przygnębiające myśli, a bezcelowe jeżdżenie tylko pogarszało stan mojego umysłu. Podmuchy porywistego, północnego wiatru przywiewały prawdziwe ściany deszczu. Szybko zrobiło się ciemno, a ja z bliżej nieokreślonych powodów znalazłem się na krętej i zdradliwej autostradzie Pasadena. Branie ostrych zakrętów na śliskiej nawierzchni z gazem wciśniętym do dechy poprawiło mi humor. Zacząłem myśleć o szansach na awans i o doświadczeniach czekających mnie po przeniesieniu do obyczajówki. Potem już wiedziałem, gdzie się wybrać. Jak tylko dojechałem do Pasadeny, zawróciłem i ruszyłem z powrotem do L.A., w okolice posterunku Wilshire, gdzie, jak nie raz słyszałem od starszych policjantów, najczęściej zaglądali gliniarze z obyczajówki. Przejechałem po West Adams, gdzie wzdłuż ulicy stały grupy czarnych prostytutek, prawdopodobnie narkomanek, czekających pod parasolami w nadziei, że deszcz nie odstraszy klientów i zapewni im pieniądze na towar. Pokręciłem się koło znanych z przyjmowania zakładów lokali na Western, po czym zaparkowałem samochód i przyglądałem się przychodzącym i odchodzącym hazardzistom. Wyglądali na równie zdesperowanych, jak narkomanki. Miałem przeczucie, że smutek, beznadzieja i tandeta będą nieodłączną częścią moich doświadczeń w obyczajówce. Neony na barach i nocnych klubach wyglądały jak tanie reklamy środków przeciw samotności. Była prawie dziewiąta. Wstąpiłem do knajpy Original Barbecue, gdzie jedząc niespiesznie żeberka na kolację, zastanawiałem się, gdzie szukać kobiet. Było na tyle późno i na tyle mokro, że żądne wrażeń kobiety mogły być tylko i wyłącznie w barach. Nie było to po mojej myśli, ale stwierdziłem, że mogę dokładnie przyjrzeć się barom z perspektywy adepta Wydziału Obyczajowego i być może nawet się czegoś ciekawego dowiem. W knajpie na rogu Normandie i Melrose było martwo. Jego główną atrakcją był zawieszony nad barem telewizor. Wstawieni bywalcy śmiali się z „Sid Caesar Show”. Wyszedłem. W następnym lokalu, blisko L.A. City College, rozochoceni studenci, przeważnie w parach, wykrzykiwali coś o Trumanie, MacArthurze i wojnie. Ruszyłem na południowy zachód. Na Western, dwa kwartały na północ od Beverly, znalazłem bar, którego nigdy wcześniej nie zauważyłem. Nazywał się Srebrna Gwiazda. Na oko był przytulny i zadbany. Reklamował go trójkolorowy neon z otaczającymi kieliszek martini trzema gwiazdami, żółtą, niebieską i czerwoną. Jaskrawopomarańczowy napis „Srebrna Gwiazda” zapalał się i gasł. Zaparkowałem po drugiej stronie ulicy przy sklepie spożywczym, po czym przedarłem się przez ruchliwą ulicę, żeby czym prędzej znaleźć się w barze. W Srebrnej Gwieździe był tłok i kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do fluorescencyjnego światła, stwierdziłem że był to lokal dla szukających okazji do podrywu, a nie tylko utopienia zmartwień w kieliszku. Mężczyźni próbowali zwrócić na siebie uwagę siedzących koło nich kobiet, wykonując nienaturalne gesty. Kobiety udawały zainteresowanie i tak rodziły się stymulowane alkoholem zażyłości. Zamówiłem podwójną whisky z wodą sodową i udałem się z nią do ciemnego rzędu boksów stojących przy tylnej ścianie. Usiadłem w jedynym wolnym. Moje zgięte nogi ledwo mieściły się pod stołem, więc je wyciągnąłem i sączyłem drinka, starając się wyglądać w miarę obojętnie, ale oczywiście cały czas byłem czujny i nie odrywałem oczu od baru i drzwi wejściowych. Po godzinie i kolejnych dwóch drinkach zauważyłem atrakcyjną kobietę. W wejściu. Była ciemną blondynką po trzydziestce. Weszła do środka z wahaniem,
jakby nie znała lokalu i zakładała, że mógł stanowić potencjalne zagrożenie. Zdecydowała się zostać i usiadła przy barze. Barman obsługiwał kogoś innego, więc czekała na swoją kolej, bawiąc się czymś w torebce. Miejsce koło niej było wolne, zaraz się tam skierowałem. Usiadłem i kobieta odwróciła się w moją stronę. – Cześć – powiedziałem. – Trochę tu dzisiaj tłoczno, ale barman na pewno obsłuży cię do wtorku. – Kobieta roześmiała się, jednak nie odwróciła się do mnie zupełnie. Wiedziałem czemu – miała nieładne zęby, a chciała być czarująca. Był to pierwszy zalotny gest tego wieczora, a miałem nadzieję, że najmniej niewinny. – Fajnie tu, nie? – rzuciła. Mówiła nosowym głosem i miała lekki akcent ze Środkowego Zachodu. – Tak. Szczególnie, kiedy taka pogoda pod psem. – Brrr – odparła kobieta. – Wiem, o czym mówisz. Jestem tu pierwszy raz. Przejeżdżałam taksówką, ale ta knajpa wyglądała tak przytulnie i zachęcająco, że musiałam tu zajrzeć. Bywasz tu częściej? – Nie, to też mój pierwszy raz. A tak w ogóle nazywam się Bill Thornhill. – A ja Maggie, Maggie Cadwallader. Roześmiałem się. – Boże, nasze nazwiska są takie brytyjskie. Maggie też się roześmiała. – Chociaż jestem tylko prostą dziewczyną z rolniczego Wisconsin. – A ja zaledwie prostaczkiem z dużego miasta. Pośmialiśmy się jeszcze chwilę. Było przyjemnie; odgrywaliśmy nasze role z naturalnością i klasą. Podszedł barman, więc zamówiłem piwo dla siebie i whisky dla Maggie. Ja zapłaciłem. – Od jak dawna mieszkasz w LA., Maggie? – spytałem. – Od czterech lat. A ty, Bill? – Kiedy wymówiła moje imię, wiedziałem, że się uda. Poczułem jednocześnie ulgę i przypływ energii. – Chyba już zbyt długo. Szczerze mówiąc, jestem stąd. – To rzadkość! Ale to miasto w sobie coś ma, nie? Czasami myślę sobie, że mieszkam tu dlatego, że wszystko może się tu zdarzyć, wiesz, o co mi chodzi? Możesz sobie po prostu iść po ulicy i nagle, ni stąd, ni zowąd, może wydarzyć się coś szalonego czy cudownego. Wyraźnie nie tylko ja doceniałem smak życia. Zaczynałem lubić tę kobietę. – Pewnie, że wiem, o co ci chodzi – odparłem szczerze. – Czasem myślę, że właśnie dlatego się stąd nie wyprowadzam. Większość ludzi przyjeżdża tu dla splendoru i filmów. Ja się tu urodziłem, więc wiem, że to wszystko pic. Ja tu mieszkam dla aury tajemniczości. – Świetnie to nazwałeś. Tajemniczość! – Maggie ścisnęła moją rękę. – Posłuchaj – powiedziała, kiedy dopiła drinka. – Niech zgadnę, co robisz w życiu. Jesteś sportowcem? Przynajmniej tak wyglądasz. – Pudło, zgaduj dalej. – Hmmm. Jesteś taki duży. Pracujesz na powietrzu? – Żadnych podpowiedzi. Zgaduj dalej. – Jesteś pisarzem? – Nie. – Biznesmenem? – Nie. – Prawnikiem? – Nie. – Gwiazdorem! – Cha! Cha! Nie. – Strażakiem?
– Nie. – Poddaję się. Powiedz mi, czym się zajmujesz, to też ci powiem. – Dobra, ale przygotuj się na rozczarowanie. Jestem agentem ubezpieczeniowym – powiedziałem z udawaną chłopięcą pokorą i rezygnacją. Maggie była zauroczona. – Co w tym złego? Ja jestem tylko księgową! To, co robimy, nie znaczy, kim jesteśmy, prawda? – Tak – skłamałem. – No widzisz! – Maggie znowu ścisnęła moją rękę. Przywołałem gestem barmana, który napełnił nam szklanki. Wznieśliśmy toast. – Za tajemniczość! – zaproponowałem. – Za tajemniczość – powtórzyła. Maggie szybko wypiła swojego drinka. Ja nadal sączyłem piwo. Czułem, że czas wykonać ruch. – No cóż, Maggie, gdyby nie ta paskudna pogoda, moglibyśmy się przejechać. Znam L.A. jak własną kieszeń i moglibyśmy pojechać w wiele pięknych miejsc... Maggie uśmiechnęła się ciepło, tym razem nie przejmując się swoimi zębami. – Ja też mam ochotę się stąd wyrwać. Ale masz rację, pogoda jest paskudna. Możemy pojechać do mnie na ostatniego drinka. – Brzmi interesująco – powiedziałem z lekko ściśniętym gardłem. – Jesteś samochodem? Ja przyjechałam taksówką. – Tak. Możemy jechać. Gdzie mieszkasz? – W Hollywood. Na Harold Way. To boczna uliczka przy Sunset. Wiesz, gdzie to jest? – Jasne. – No tak. Przecież ty znasz L.A. jak własną kieszeń! Kiedy wychodziliśmy z baru, oboje się śmialiśmy. Przebiegliśmy przez zasnutą deszczem Western Avenue do mojego samochodu. Kiedy jechaliśmy na północ po Wilton Place, deszcz zaczął ustawać. Maggie i ja unikaliśmy flirtowania, rozmawiając o pogodzie i jej kocie. Nie przepadałem za kotami, ale udawałem, że nie mogę się odczekać spotkania z jej ulubieńcem. Cały czas myślałem o jej ciele. W barze w ogóle nie zdjęła płaszcza. Miała zgrabne nogi, ale chciałem poznać rozmiary jej piersi i szerokość bioder, nim się rozbierzemy. Harold Way była wąską, słabo oświetloną uliczką. Maggie pokazała mi, gdzie zaparkować. Mieszkała w brzydkim, klockowatym, powojennym budynku z hawajskimi akcentami. Na oko było w nim osiem, może dziesięć mieszkań. Nad drzwiami i oknami gzyms zdobiła imitacja bambusów, poza tym były też stiuki. Wejścia znajdowały się z boku budynku. Rozmawialiśmy nerwowo, idąc po długim, wąskim chodniku prowadzącym do jej mieszkania. Kiedy otworzyła drzwi i włączyła światło, z ciemności wyprysnął szary i gruby kot, żeby się z nami przywitać. Maggie odstawiła parasol i wzięła go na ręce. – Mmmm, moje kochanie! – zamruczała, tuląc uwięzionego kota. – Lion, to jest Bill. Bill, to jest mój ochroniarz, Lion. Pogłaskałem kota po głowie. – Cześć, Lion – powiedziałem naturalnie, nie zmieniając głosu. – Jak się miewasz tego zimowego wieczoru? Udało ci się ostatnio złapać jakieś gryzonie? Zarabiasz chociaż trochę na swoje utrzymanie w pięknym przybytku twojej pani? Moja poważna mina i głos sprowokowały Maggie do wybuchu
niekontrolowanego śmiechu. – Och, Bill, jesteś rozbrajający! – rzuciła, z trudem łapiąc oddech. Była trochę wstawiona. Wziąłem kota, a Maggie zamknęła za nami drzwi. Lion był bardzo gruby, ale raczej nie dlatego, że łapał jakiekolwiek myszy. Rozejrzałem się po dużym pokoju. Był schludny i sławił odległe miejsca – na czterech ścianach wisiały wydane przez linie lotnicze Pan American plakaty przedstawiające Grecję, Rzym, Francję i Hiszpanię. Postawiłem kota na podłodze, a on zaczął obwąchiwać nogawki moich spodni. – Ładne mieszkanie, Maggie. Widać, że o nie dbasz. Maggie rozpromieniła się, po czym złapała mnie za rękę i zaprowadziła do miękkiej, pękatej sofy. – Usiądź, Bill, i powiedz mi, czego chciałbyś się napić. – Koniak, bez niczego – powiedziałem. – Już się robi. Kiedy Maggie była w kuchni, przełożyłem pistolet i kajdanki do kieszeni kurtki. Wróciła chwilę później z dwoma szczodrze napełnionymi kieliszkami. Usiadła obok mnie na sofie. Wznieśliśmy w milczeniu toast. Kiedy poczułem działanie brandy, uświadomiłem sobie, że niewiele mam do powiedzenia. Nie mogłem podzielić się z tą kobietą – pewnie o dziesięć lat ode mnie starszą – niczym, czego by już nie wiedziała. Maggie przejęła inicjatywę. Dopiła brandy i odstawiła kieliszek na stolik. Kot wskoczył na sofę, więc zacząłem się z nim bawić, ciągnąc go delikatnie za ogon. Maggie wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać, i nasze ramiona się otarły. Patrzyliśmy na siebie przez ułamek sekundy, po czym chwyciłem ją i po chwili stoczyliśmy się na podłogę. Zachichotała i już wiedziałem, co robić. Zaszczekałem jak piesek i zacząłem delikatnie gryźć jej ramiona, jak pies, ledwo szczypiąc jej skórę pod materiałem. Maggie śmiała się i śmiała. Przytuliła mnie mocno do siebie. – Och, Bill. Bill. Och, ty – piszczała między atakami śmiechu. Gryzłem ją coraz niżej na plecach, ale co kilka minut obracałem się i patrzyłem na jej załzawioną twarz. Uniosłem rąbek jej spódniczki i zacząłem podgryzać jej nogi, aż dotarłem do kostek, starając się nie poszarpać jej pończoch. Jej ręka głaskała i mierzwiła mi włosy. Zdjąłem jej buty i gryzłem palce, jeden po drugim, szczekając „Hau! Hau!” między jednym a drugim. Maggie znowu piszczała, a całym jej ciałem wstrząsał niekontrolowany śmiech. Teraz, kiedy już wiedziałem, co przyszedłem jej dać, przewróciłem ją na bok i podczołgałem się, aż moja twarz znalazła się przy jej. Przez dłuższą chwilę Maggie tylko mocno mnie przytulała, a ja głaskałem ją po włosach. Kiedy przestawała się śmiać, czule szczekałem jej do ucha i całowałem ją w szyję, aż znowu nie mogła się opanować. W końcu Maggie podniosła głowę z moich piersi i spojrzała na mnie. – Hau, Billu Thornhillu – powiedziała. – Hau, piękna Maggie Cadwallader – odparłem. Maggie już nie miała szminki na ustach, bo cała znalazła się w klapach mojej marynarki i koszuli. Kiedy pochyliłem się powoli, żeby ją pocałować, Maggie rozchyliła usta i zamknęła oczy. Nasze wargi i języki spotkały się i współgrały w idealnej, rzadko doświadczanej harmonii. Całując się, tarzaliśmy się po podłodze i przypadkiem kopnęliśmy stolik, zrzucając magazyny i sztuczne kwiaty na podłogę. Przerwaliśmy pocałunek, a Maggie zaczęła cicho jęczeć, kiedy rękoma usiłowałem rozpiąć z tyłu jej sukienkę. – Najpierw łazienka, Bill, proszę.
Kiedy ją puściłem, wyśliznęła się z mych objęć i wstała, znowu cicho jęcząc w drodze do łazienki. Podniosłem się i rozebrałem, po czym starannie ułożyłem ciuchy na sofie. Poszedłem cicho do łazienki w samych bokserkach. Drzwi były uchylone, a światło zapalone. Słyszałem, jak Maggie szuka czegoś w szafce. Odbywał się tam rytuał, który od dawna chciałem obejrzeć. Otworzyłem drzwi. Maggie właśnie zaczęła sobie wkładać kapturek, kiedy mnie zobaczyła. Wystraszona i zła wskoczyła do wanny, gdzie zakryła się zasłoną od prysznica. – Bill – rzekła, oblewając się rumieńcem. – Idź stąd, proszę cię, no już. Ja zaraz przyjdę. Zaczekaj w sypialni, kochanie. Zaraz przyjdę. – Chciałem tylko się tobie przyjrzeć, słonko – odparłem. – Chciałem ci pomóc to nałożyć. – To intymna sprawa, Bill – powiedziała nerwowo Maggie. – Kobieca sprawa. Jeśli nie widzisz, jak to wkładam, to nie wiesz, że to tam jest. Tak będzie lepiej dla ciebie. Naprawdę, kochany. – Wierzę ci, ale chcę zobaczyć. Pokaż mi, proszę. – Nie. – Proszę... Spuściłem głowę i trąciłem ją w plecy. Zaczęła chichotać. Chwyciłem ją mocno, podniosłem, wyciągnąłem z wanny, obróciłem w powietrzu i ustawiłem ją w takiej samej pozycji, w jakiej stała, kiedy otworzyłem drzwi do łazienki. – Czy ty kiedykolwiek przegrywasz, Bill? – Nie. – Ile masz lat? – W przyszłym tygodniu kończę dwadzieścia siedem. – Ja mam trzydzieści sześć. – Jesteś piękna. Tak bardzo chcę się z tobą kochać. – Jesteś bardzo przystojny. Nigdy nie widziałeś, jak kobieta wkłada sobie kapturek? – Nie. – No to ci pokażę. Pokazała. – Jesteś dziwnym, ciekawym młodym człowiekiem, Bill. – Takie intymne sprawy bardzo wiele dla mnie znaczą. – Wierzę ci. A teraz się ze mną kochaj. Maggie zaprowadziła mnie do sypialni. Nie włączyła światła. Rozpięła bluzkę, potem stanik i pozwoliła im opaść na podłogę. Ja opuściłem bokserki. Długo leżeliśmy na łóżku, trzymając się w objęciach. Głaskałem Maggie po włosach. Ona mruczała, leżąc mi na piersiach. W końcu mnie to znudziło, więc spróbowałem podnieść jej brodę, żeby ją pocałować, ale się opierała i mocniej wpijała głowę w pierś. Po chwili rozluźniła uścisk i mogłem obsypać jej szyję pocałunkami. Maggie westchnęła i zacząłem ssać jej piersi. Poczułem jej rękę między nogami. Przyciągała mnie do siebie. Ułożyła się pode mną i nakierowała mnie. Zacząłem się ruszać. Maggie nie reagowała. Zacząłem od delikatnych i ostrożnych pchnięć, ale po chwili spróbowałem mocniejszych i bardziej zdecydowanych. Maggie wciąż leżała bez ruchu. Wsparłem się na rękach, żeby lepiej widzieć jej twarz. Maggie spojrzała na mnie z uśmiechem. Objęła rękoma moją twarz, a kiedy moje pchnięcia stawały się coraz bardziej natarczywe, jej uśmiech stawał się coraz bardziej błogi. Doszedłem. Jęknąłem, przeszedł mnie dreszcz i opadłem na nią. Nawet się nie odezwała. Kiedy w końcu udało mi się na nią spojrzeć, ciągle jeszcze się uśmiechała; a ja uświadomiłem sobie, że w trakcie myślałem o Lornie Weinberg.
Zdawało mi się, że w Maggie zaszła jakaś zmiana, kiedy się kochaliśmy. Dostała to, czego chciała, lecz nie była to ani miłość, ani seks. Jej uśmiech i jej zachowanie po wszystkim, kiedy przyniosła na tacy brandy i kieliszki, zdawały się mówić: „Teraz, kiedy mamy to już za sobą, możemy przejść do sedna sprawy”. Siedzieliśmy nago w łóżku i sączyliśmy brandy. Podobało mi się ciało Maggie. Miała bladą, pokrytą piegami skórę, krągłe ramiona, delikatny brzuch i małe, jędrne piersi z dużymi, ciemnoczerwonymi sutkami. Podobało mi się też to, że nie wstydziła się swego ciała, więc nie miałem ochoty wychodzić. Brandy było dobre, ale starałem się za dużo nie pić. Maggie cały czas popijała i wkrótce jej oczy zmętniały. Uśmiechała się do mnie, kiedy zmieniałem pozycję ciała. Ruszałem brwiami a la Wacky Walker i Maggie znowu się uśmiechała. Nawciskałem jej też trochę kitów o ubezpieczeniach, a ona cały czas się uśmiechała. W końcu powiedziała: – Bill, chodźmy do dużego pokoju, dobrze? Wygrzebała dwa szlafroki z szafy w sypialni, zaprowadziła mnie do dużego pokoju, pocałowała w policzek i posadziła na kanapie, jak kochająca matka albo nauczycielka. Poszła znowu do sypialni i wróciła z dużym, oprawionym w skórę albumem. Usiadła między mną a moimi ubraniami i nalała sobie brandy. Mój szlafrok był znoszony, ale pachniał świeżo. Kiedy Maggie układała album na stoliku, rozchyliłem jej szlafrok tak, żeby było sporo widać. W odpowiedzi mocno pocałowała mnie w policzek. Nie spodobało mi się to. Różnica dziesięciu lat zaczynała dawać o sobie znać. – Wspomnienia, Bill... – zaczęła Maggie. – Chciałbyś odbyć podróż w przeszłość ze starą Maggie? – Nie jesteś stara. – Pod pewnymi względami jestem. – Jesteś w kwiecie wieku. – Pochlebca. Otworzyła album. Na pierwszej stronie były fotografie wysokiego blondyna w mundurze z czasów I Wojny Światowej. Na większości zdjęć w sepii był sam, a na grupowych zajmował eksponowane miejsce. – To mój tata – wyjaśniła Maggie. – Czasami bardzo irytował moją mamę i wtedy źle o nim mówiła. Kiedy byłam małą dziewczynką, spytałam się jej raz: „Skoro tatuś był taki zły, to dlaczego za niego wyszłaś?”, a ona odparła: „Bo był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam”. Przewróciła kartkę. Na zdjęcia ze ślubu i z dzidziusiami. – To wesele mamy i taty – 1910 rok. A to ja jako niemowlak, tuż przed pójściem taty do wojska. – Jesteś jedynaczką, Maggie? – Tak. A ty? – Tak. Zaczęła szybciej przewracać kartki. Patrzyłem na upływ czasu – w ciągu kilku minut rodzice Maggie postarzeli się, a z niej wyrosła zalotna nastolatka. Jej uwieczniona podczas jakiejś szkolnej potańcówki twarz już wtedy zapowiadała, że wyrośnie z niej piękna kobieta. Popijała brandy i opowiadała monotonnie i z melancholią, właściwie nie zwracając na mnie uwagi. Wyglądało na to, że niespiesznie, ale jednak wyraźnie ku czemuś zmierza, ku czemuś, co wyjaśniłoby mi moją obecność w jej mieszkaniu. – Koniec tomu pierwszego, Bill – obwieściła Maggie. Podniosła się chwiejnie z sofy, zrzucając moją zwiniętą kurtkę. Kiedy ją podniosła, zauważyła, że jest ciężka, więc zaczęła szperać w kieszeni, do której
schowałem mój pistolet i kajdanki. Nim zdążyłem ją powstrzymać, wyciągnęła .38. Krzyknęła i odsunęła się ode mnie, drżącymi rękoma trzymając wymierzony w podłogę pistolet. – Nie, nie, nie, nie! – krzyczała. – Proszę, nie! Nie pozwolę siebie zranić! Nie! Wstałem i podszedłem do niej, usiłując sobie przypomnieć, czy na pewno pistolet był dobrze zabezpieczony. – Jestem policjantem, Maggie – powiedziałem miękko, starając się ją uspokoić. – Nie chcę ciebie zranić. Daj mi pistolet, skarbie. – Nie! Wiem, kto cię przysłał! Wiedziałam, że to zrobi! Nie! Nie! Podniosłem swoje spodnie i wyciągnąłem odznakę w skórzanej oprawce. Pokazałem jej. – Widzisz, Maggie? Jestem funkcjonariuszem policji. Nie chciałem ci mówić. Mnóstwo ludzi nie lubi policjantów. Rozumiesz? To prawdziwa odznaka, kochanie. Maggie upuściła pistolet i zaczęła szlochać. Podszedłem do niej i mocno ją przytuliłem. – Już dobrze. Przepraszam, że cię wystraszyłem. Powinienem był ci powiedzieć prawdę. Przepraszam. Maggie potrząsnęła głową. – Ja też przepraszam. Głuptas ze mnie. Jesteś zwykłym mężczyzną. Chciałeś się ze mną przespać i skłamałeś. To ja się zachowałam jak głuptas. To ja powinnam cię przeprosić. – Nie mów tak. Zależy mi na tobie. – Akurat. – Naprawdę. – Pocałowałem ją w głowę i delikatnie od siebie odsunąłem. – Miałaś mi pokazać drugi tom, pamiętasz? Maggie uśmiechnęła się. – Dobrze. Usiądź i nalej mi brandy. Dziwnie się czuję. Kiedy Maggie poszła po album, schowałem pistolet do kieszeni kurtki. Wróciła z cienkim, oprawionym w czarną skórę tomem. Rozpromieniła się, jakby epizod z pistoletem w ogóle nie miał miejsca. Kontynuowaliśmy od miejsca, w którym przerwała. Otworzyła album. Było w nim kilkanaście zdjęć niemowlaka, na oko kilkutygodniowego, jeszcze łysego, przyglądającego się ciekawie jakiemuś fascynującemu przedmiotowi. Maggie dotknęła palcami ust i przycisnęła je do zdjęć. – To twoje dziecko? – spytałem. – Moje. Moje dziecko. Moja miłość. – Gdzie ono jest? – Ojciec je zabrał. – Jesteś rozwiedziona? – Nie był moim mężem, Bill. Był moim kochankiem. Moją prawdziwą miłością. Już nie żyje. Umarł z miłości do mnie. – Jak do tego doszło, Maggie? – Nie mogę ci tego powiedzieć. – A co się stało z dzieckiem? – Jest w sierocińcu, na Wschodzie. – Dlaczego, Maggie? Sierocińce są straszne. Dlaczego nie jest z tobą? Dzieci potrzebują rodziców, a nie instytucji. – Nie mów tak! Ja nie mogę! On nie może być ze mną! Żałuję, że ci pokazałam! Myślałam, że zrozumiesz! Chwyciłem ją za rękę. – Rozumiem, skarbie, bardziej, niż ci się wydaje. Wróćmy do łóżka, dobrze?
– Dobrze. Ale chcę ci pokazać jeszcze coś. Jesteś policjantem. Wiesz dużo o zbrodniach, prawda? – Tak. – No to chodź tutaj. Pokażę ci, gdzie trzymam mój skarb. Wróciliśmy do sypialni. Usiadłem na łóżku, a Maggie odkręciła jego lewą przednią nogę. Zdjęła górną część i włożyła rękę do wydrążonej w drewnie dziury. Wyciągnęła stamtąd czerwoną, aksamitną torebkę, której końce ściągnięte były nitką. – Czy włamywacz szukałby w takim miejscu, Bill? – spytała. – Wątpię – odparłem. Maggie otworzyła aksamitną torebkę i wyciągnęła starą, wysadzaną diamentami broszkę. Prawie że jęknąłem z wrażenia, bo na grubym złocie było przynajmniej z tuzin wyglądających na prawdziwe, idealnie oszlifowanych diamentów, a pomiędzy nimi jeszcze jakieś inne, duże niebieskie kamienie. Cacko musiało być warte fortunę. – Jest piękna, Maggie. – Dziękuję. Nie pokazuję jej wielu ludziom. Wyłącznie miłym. – Skąd ją masz? – Dostałam ją w dowód miłości. – Od twojej prawdziwej miłości, tak? – Tak. – Mogę ci coś doradzić? Schowaj ją w sejfie w banku. I nie mów o tym ludziom. Nigdy nie wiadomo, kogo możesz spotkać. – Wiem, komu mogę ufać, a komu nie. – Może i tak. Ale teraz już ją schowaj, dobrze? – Dlaczego? Myślałam, że ci się podoba. – Tak, ale robi mi się smutno, jak na nią patrzę. Maggie włożyła broszkę do skrytki. Podniosłem ją i posadziłem na łóżku. – Nie mam ochoty – oświadczyła. – Chcę porozmawiać i napić się jeszcze brandy. – Później, skarbie. Maggie niechętnie zdjęła szlafrok. Starałem się być namiętny, ale moim pocałunkom brakowało entuzjazmu. Przepełniał mnie smutek, którego nawet seks nie był w stanie przyćmić. Kiedy już było po wszystkim, Maggie uśmiechnęła się i pocałowała mnie w policzek, po czym narzuciła na siebie szlafrok i poszła do kuchni. Słyszałem brzęk butelek i kieliszków. Przyszła pora na mój ruch. Poszedłem cicho do dużego pokoju i ubrałem się w półmroku. Maggie wyłoniła się z kuchni z tacą, na której stała butelka brandy i kieliszki. Jej twarz na chwilę spochmurniała, kiedy zobaczyła, że wychodzę, ale szybko się opanowała, jak przystało na weterankę. – Muszę iść, Maggie – powiedziałem. Nie odstawiła tacy, więc pochyliłem się nad nią, delikatnie trącając szkło, i pocałowałem ją w policzek. – Do widzenia, Maggie. Nie odpowiedziała; po prostu stała nieruchomo z tacą w ręku. Kiedy szedłem do samochodu, zaczynało już powoli świtać. Zimne powietrze było bardzo przyjemne. Wiedziałem, że ta sobota, 6 lutego 1951 roku, będzie dla mnie pamiętnym dniem. Kiedy znalazłem się w domu, zapisałem w pamiętniku tylko to, co wiedziałem: Maggie Cadwallader i Lorna Weinberg. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że była to kluczowa data w moim życiu.
4 Beckworth wezwał mnie do swojego biura w poniedziałek rano. Spodziewałem się, że będzie na mnie zły za to, że wystawiłem go do wiatru, ale był zaskakująco wspaniałomyślny. Wyłożył mi czarno na białym to, o czym już słyszałem z kilku wiarygodnych źródeł: w czerwcu będzie nowym komendantem posterunku Wilshire i niezwłocznie zainicjuje akcję jego oczyszczania ze „skretyniałych niedorajdów”, przenosząc z tuzin „gamoniowatych mundurowych” do Wydziału Patrolowego posterunku przy Siedemdziesiątej Siódmej, czyli do „Murzynowa”, gdzie będą mogli poznać „prawdziwe realia pracy policji”. Nie wymienił żadnych nazwisk – nie musiał. Wacky Walker z pewnością był już jedną nogą w Watts i musiałem pogodzić się z tym, że nic nie mogę na to poradzić. Drobne nieporozumienie załagodziliśmy z Wacky’m przy alkoholu i poezji. Udałem się do jego mieszkania w niedzielę z podarunkami – szeleszczącą stówą stanowiącą zapłatę za pomoc w czasie gry, kajdankami i pistoletem, butelką dobrej whisky i wydanym w niskim nakładzie tomikiem wczesnej poezji W. H. Audena. Wacky był zachwycony i prawie się rozpłakał z wdzięczności, wprawiając mnie w zakłopotanie; czułem, że go kocham, ale jednocześnie trochę mi go było żal i byłem poirytowany jego zależnością ode mnie. Uczucie to nie opuszczało mnie aż do końca tych ostatnich dni mojej młodości. Wszedłem do głównej sali posterunku, żeby wziąć udział w nieśmiertelnym policyjnym rytuale poniedziałkowej odprawy. W środku było głośno i gęsto od dymu. Prowadzący sierżant Gately był jak zwykle nieogolony. Znalazłem miejsce obok Wacky’ego. Patrzył na swoje kolana, udając, że czyta raport dotyczący ruchu. Kiedy usiadłem, zobaczyłem, co naprawdę czyta: między kartkami raportu znajdował się egzemplarz Czterech Pór Roku T. S. Eliota. Gately mówił krótko. Nie aresztować pijaków – cela dla opojów w Lincoln Heights została zalana w wyniku ostatnich deszczów – i wlepiać mandaty ile wlezie; prokurator chciał ich mieć stosy, co mogło znaczyć tylko jedno: miasto potrzebowało forsy. Powiedziano nam, żebyśmy odpuścili ulicznicom na West Adams, a rozejrzeli się za parą uzbrojonych meksykańskich rzezimieszków, którzy napadli na monopolowy i dwa inne sklepy blisko Coliseum, przy południowej granicy naszego rewiru. Detektywi dowiedzieli się od świadków, że odjechali podrasowanym białym fordem pikapem. Uzbrojeni byli w automatyczne .45. Kiedy Gately o tym wspomniał, sala natychmiast się ożywiła – to właśnie dlatego tu jesteśmy, wydawał się myśleć każdy obecny na sali gliniarz. Nawet Wacky się poruszył i oderwał od swojego Eliota. Skierował na mnie swój palec wskazujący i zgiął kciuk. Pokiwałem głową; ja też po to tu byłem. Wzięliśmy nasz radiowóz z parkingu i pojechaliśmy Pico na wschód do Hoover, a potem na południe w stronę Coliseum. Wacky chciał ostrzec tamtejszych kupców przed meksykańskimi bandziorami. Był w wyśmienitym nastroju i chciał pogawędzić ze swoimi „podopiecznymi”. Zaparkowaliśmy. Wacky nalegał, żebym towarzyszył mu w rozmowie z Jackiem Chew, Chińczykiem z silnym teksańskim akcentem. Był właścicielem niewielkiego sklepu spożywczego na rogu Dwudziestej Ósmej i Hoover i często mówił: ,Aaa, dak, rozmiem”. Wacky go uwielbiał, ale on nienawidził Wacky’ego, bo Wacky częstował się liczi z puszki, którą Jack trzymał za ladą dla gliniarzy na obchodzie. Jack był bardzo kulturalny i miał staroświeckie maniery: lubił sam proponować i być proszonym o liczi, więc miał Wacky’ego za chciwca. Kiedy znaleźliśmy się w jego sklepie na otwartym powietrzu, stał za ladą
stoiska mięsnego i pakował dla jakiejś starej Chinki kaczkę na słodko. – Cześć, Jack – krzyknął Wacky. – Gdzie zdybałeś tę kaczkę? Miałeś zaprzestać tych polowań w parku miejskim. Jakbyś nie wiedział, że wszystkie pływające tam zużyte gumy psują aromat. Słyszałem też, że kaczki w nocy wkładają sobie te gumy na dzioby, żeby im nie było zimno. Zdychaj, kaczko marna, co syfa się nie lękasz, boć już nigdy nie pogęgasz; Wnet życia znój zakończy u Jacka bliźni twój. Jack jęknął, a staruszka zaczęła chichotać, gdy Wacky, głośno sapiąc, ruszył w jej stronę z szeroko rozłożonymi rękoma, udając Frankensteina. – Goń się, Walker – rzucił mu Jack. Do mnie zwrócił się bardziej uprzejmie: – Ooo, dak, panie Freddy – po czym wręczył mi otwartą puszkę liczi. Jack powiedział do staruszki kilka słów po chińsku i wtedy wyszła, chichocząc i machając Wacky’emu. – Oni mnie wszyscy uwielbiają, Jack. Co ja takiego w sobie mam? – spytał Wacky. – No, ale do rzeczy, bo nie przyszliśmy tu na pogawędki. – Cieszę się – skomentował Jack. Wacky zaśmiał się i ciągnął dalej: – Jack, w okolicy kręci się dwóch uzbrojonych meksyków. Upodobali sobie małe sklepy, takie jak twój. A że z nich sukinsyny, pewnie nie wiedzą, że Chińczycy tak łatwo się nie poddają. Mają ponad dwadzieś... Nie dane było Wacky’emu skończyć, bo do sklepu wbiegła młoda kobieta. Otworzyła usta do krzyku, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk. Chwyciła Wacky’ego za ramię. – Pa, pa, pa, pa, pa, pa – krztusiła się. Wacky złapał ją za ręce i ułożył je wzdłuż jej ciała. Odezwał się do niej spokojnym głosem: – Tak, skarbie. Chcesz powiedzieć „Panie władzo”. Co się stało? – Pppa...nie – wydusiła. – Mo, mo, moja sąsiad...ka nie żyje! – Gdzie? – spytałem. Kobieta wskazała na Dwudziestą Ósmą. Zaczęła biec w tamtą stronę. Pobiegłem za nią. Wacky za mną. Zatrzymała się w połowie kwartału przed starym, białym budynkiem z drewna. Wskazała na prowadzące na piętro schody. Drzwi były otwarte. – Tu... tu... – wyjąkała, ponownie wskazała na górę i oparła się plecami o skrzynki na listy, gryząc kostki dłoni. Wymieniliśmy z Wacky’m spojrzenie, obaj skinęliśmy i Wacky się uśmiechnął, po czym wyciągnęliśmy pistolety i wbiegliśmy po schodach. Wszedłem do pomieszczenia, które kiedyś było skromnym dużym pokojem. Teraz panował tu straszny bajzel: na podłodze leżało potłuczone szkło, a krzesła, półki na książki i szafki były poprzewracane. Wstrzymałem oddech i zacząłem powoli iść do przodu, trzymając przed sobą pistolet. Za sobą słyszałem charczący oddech Wacky’ego. Na wprost była mała kuchnia. Ruszyłem do niej ostrożnie. Białe linoleum było w wielu miejscach pokryte skorupą zakrzepłej krwi. Wacky od razu to zauważył i natychmiast wtargnął do pozostałych pokojów w mieszkaniu, zupełnie zapominając o wymogach bezpieczeństwa. Pobiegłem za nim i prawie zderzyłem się z nim w wejściu do sypialni. Usłyszałem, jak krzyczy z odrazą: – O Boże, Freddy! Odsunąłem go i zajrzałem do środka. Na podłodze leżała na plecach naga kobieta. Jej szyja była purpurowo-czarna i przekrzywiona w bok, a niemiłosiernie spuchnięty język wystawał obscenicznie z ust. Nabrzmiałe oczy niemalże wypadały z oczodołów. Na piersiach i brzuchu miała rany kłute, a po wewnętrznej stronie ud
głębokie cięcia. Jej ciało wszędzie pokrywała skorupa skrzepniętej krwi. Spojrzałem na zegarek – 9:06 rano. Wacky wpatrywał się najpierw w nieżywą kobietę, a potem we mnie, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Stał nieruchomo, ale jego rozbiegane oczy patrzyły to na mnie, to na zwłoki. Zbiegłem na dół. Kobieta, która nas przywołała, cały czas stała obok otwartych drzwi swojego mieszkania i nadal gryzła kostki. – Telefon! – wrzasnąłem do niej. Znalazłem go w zagraconym dużym pokoju. Zadzwoniłem na posterunek i poprosiłem żeby przysłali detektywów i chłodnię, po czym biegiem wróciłem na górę. Wacky ciągle wpatrywał się w nieżywą kobietę. Wyglądał tak, jakby starał się w najdrobniejszych szczegółach zapamiętać sposób jej zbezczeszczenia. Zacząłem chodzić po mieszkaniu, opisując miejsce zbrodni: przewrócone meble, potłuczone szkło, ślady zakrzepłej krwi w kuchni. Ukląkłem, żeby przyjrzeć się ciemnopomarańczowej imitacji perskiego dywanu, który był jednak na tyle jasny, że widać było na nim strużkę zeschłej krwi. Poszedłem wzdłuż niej do sypialni, gdzie leżała martwa kobieta. O mało nie dostałem ataku serca, kiedy za moimi plecami Wacky niespodziewanie rzucił: – Jezu Chryste, Freddy. Co za jatka. – No. Detektywi i koroner już są w drodze. Rozejrzę się jeszcze trochę. Idź na dół i spisz oświadczenie tej kobiety. – Dobra. Wacky odszedł, więc wróciłem do sporządzania notatek. Było to przytulne mieszkanie przedstawiciela klasy średniej, na oko czyste i wygodne – nie wyglądało na lokal, do którego chciałby się włamać nawet zdesperowany ćpun, a na to właśnie wyglądało. Dalsze oględziny ujawniły nasiąknięty krwią szlafrok frotte na podłodze małej jadalni, oddzielającej duży pokój od kuchni. Na końcu kuchni były drzwi prowadzące w dół do pomieszczenia, które wyglądało na pralnię; na chwiejnych drewnianych schodach były krwawe odciski stóp. Przeszedłem przez mieszkanie, szukając narzędzia zbrodni, ale niczego nie znalazłem, żadnych ostrych narzędzi. Ponownie przyjrzałem się ofierze. Była ładną brunetką w wieku mniej więcej dwudziestu pięciu lat. Miała smukłe ciało i bardzo jasnozielone oczy. Paznokcie u nóg miała pomalowane na ciemnoczerwono, a szminka idealnie pasowała do zaschniętej krwi. Jej ciało zdradzało rezygnację i niechętną akceptację śmierci, lecz twarz, z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczyma, zdawała się krzyczeć: Nie! Ponownie przeszedłem przez mieszkanie, szukając jakichś znaczących szczegółów. Na ścianie w przedpokoju, koło sypialni, znalazłem część krwawego odcisku palca. Obrysowałem go długopisem. W dużym pokoju stał stoliczek pod telefon, ale była na nim tylko ozdobna, kryształowa popielniczka wypełniona reklamowymi zapałkami. Jedno opakowanie – z trzema gwiazdami wokół kieliszka martini na pomarańczowym tle – przyciągnęło moją uwagę. Srebrna Gwiazda. Zacząłem grzebać w popielniczce długopisem. Wszystkie opakowania pochodziły z barów i klubów nocnych w centrum L.A. i Hollywood. Zacząłem szukać wzrokiem czegoś do palenia – fajek, papierosów czy tytoniu. Niczego takiego nie zauważyłem. Może zmarła kobieta była ćmą barową, a może po prostu kolekcjonowała zapałki. Usłyszałem głośne dudnienie kroków na schodach. Był to Wacky w towarzystwie dwóch gliniarzy w cywilu i starszego człowieka, znanego mi z widzenia patologa. Skierowałem ich skinieniem do sypialni. Weszli tam przede mną. Usłyszałem gwizdy, jęki, pełne odrazy żachnięcia i okrzyki niedowierzania: – O Boże. Cholera – powiedział pierwszy detektyw. – Jezu święty – rzucił drugi.
Patolog tylko patrzył, powoli wydychając powietrze. Po chwili podszedł do martwej kobiety i ukląkł przy niej. Najpierw w kilku miejscach nadusił jej skórę, po czym przejechał paznokciem od kciuka po zakrzepłej na nogach krwi. – Nie żyje od co najmniej dwudziestu czterech godzin, chłopaki – zawyrokował. – Przyczyną śmierci było uduszenie, chociaż rany brzucha i piersi mogły być śmiertelne. Ale spójrzcie na jej oczy i język. Umarła, rozpaczliwie walcząc o oddech. Szukajcie noża sprężynowego – i jakiegoś cholernego pomyleńca. – Kto znalazł ciało? – spytał pierwszy detektyw. Był wysokim, tęgim facetem, którego widywałem czasem na posterunku. – Ja – powiedział Wacky. – Nazwisko i numer odznaki? – rzucił. – Walker, pięć osiem trzy. – OK, Walker. Ja nazywam się DiCenzo, a to mój partner – Brown. Spadajmy stąd, bo sztywniaki mnie przygnębiają. Zadzwoń po chłopaków z laboratorium, co? – Już dzwoniłem, Joe – odparł Brown. – To dobrze. Wszyscy weszliśmy do dużego pokoju, tylko lekarz został z ciałem – siedział na łóżku i szperał w swojej czarnej torbie. – No dobra, Walker, opowiadaj – powiedział DiCenzo. – OK. Mój partner i ja byliśmy w sklepiku za rogiem, kiedy wpadła tam kobieta mieszkająca tu na parterze i zaczęła histeryzować. Przyprowadziła nas tutaj. To tyle. Kiedy znaleźliśmy ciało i zadzwoniliśmy po was, poszedłem ją uspokoić. Powiedziała, że miała przeczucie, że coś jest nie tak. Zmarła była jej koleżanką, a nie pojawiła się w pracy ani wczoraj, ani dzisiaj. Obie pracują w tym samym miejscu. Ma klucz do mieszkania zmarłej, bo czasem wyjeżdżała na weekend i wtedy karmiła jej kota. W każdym razie miała to przeczucie, więc poszła na górę i otworzyła mieszkanie. Znalazła trupa i pobiegła po gliniarzy. Kobieta nazywa się June Haller, a zmarła Leona Jensen. Pracowała jako sekretarka w Auto Club w centrum. Miała dwadzieścia cztery lata. Jej rodzice mieszkają trochę bardziej na północ, gdzieś koło San Francisco. – Dobrze, Walker – DiCenzo pokiwał głową. Przerwali nam trzej goście z laboratorium. Byli w cywilu; mieli ze sobą aparaty fotograficzne i zestaw do zbierania dowodów. Brown wskazał na sypialnię. – Tam, chłopaki. Patolog na was czeka. DiCenzo zaczął oglądać duży pokój, trzymając notatnik w ręku. Położyłem mu rękę na ramieniu i skierowałem do kuchni. – Cholera – rzucił, kiedy zobaczył zbryzgane krwią linoleum. – Tak – stwierdziłem. – Tutaj ją pociął, a potem zabrał ją do sypialni i udusił. Opierała się, kiedy ciągnął ją przez duży pokój – to by tłumaczyło przewrócone meble i potłuczone szkło. Z tamtej strony kuchni są drzwi, a za nimi prowadzące na dół schody i na tych schodach są krwawe odciski stóp. Na ścianie w przedpokoju, koło sypialni, jest krwawy odcisk palca. Obrysowałem go. Co pan o tym myśli? DiCenzo cały czas kiwał głową. – Jak się nazywasz? – spytał. – Underhill – odparłem. – Jesteś po akademii, Underhill? – Tak, sierżancie. – Cóż, powiedziałbym, że nic, czego się tam nauczyłeś, nie pomoże nam rozwikłać tego zabójstwa. Chyba że odcisk jest cały i należy do zabójcy, bo wtedy wiedza się przydaje. Mnie to wygląda na spaprane włamanie. Kiedy poznamy wyniki badań laboratoryjnych, które zresztą na niewiele się zdadzą, będziemy udupieni, bo
trzeba będzie przesłuchać wszystkich znanych nam włamywaczy, ćpunów i degeneratów z całego Los Angeles. Mam nadzieję, że laska została zgwałcona – gwałciciel-włamywacz to już inna bajka, bo niewielu takich chodzi po tej ziemi. Czy to twoje pierwsze morderstwo? – Tak. – Źle to znosisz? – Nie. – To dobrze. Wracajcie z partnerem na posterunek napisać raport. – Tak jest, sierżancie. DiCenzo puścił do mnie oko. – Szkoda, co, Underhill? Laska była jak się patrzy, rozumiesz, nie? – Tak. Rozumiem. Znalazłem Wacky’ego w sypialni, gdzie cały czas błyskały flesze, a on zapisywał coś w notatniku, osłaniając oczy od światła i od czasu do czasu rzucając okiem na Leone Jensen. Pracownicy laboratorium posyłali mu niechętne spojrzenia, więc wyciągnąłem go do przedpokoju. – Chodźmy. Musimy wracać na posterunek i napisać raporty. Wacky nie przestawał skrobać w notatniku. Wreszcie rzekł: – No, skończyłem. Napisałem wiersz o zmarłej. To arcydzieło. Zadedykowałem go Johnowi Miltonowi. Ma tytuł: „Czar utracony”. – Nie chrzań, Wacky. Spadajmy stąd. Jechaliśmy potem na północ po Hoover w milczeniu. – Myślisz, że znajdą gościa, który ją załatwił? – spytał w końcu Wacky. – DiCenzo uważa, że są na to szanse. – Szczerze mówiąc, ja jestem pesymistą. – Dlaczego? – Bo śmierć stanie się modna. Czuję to. Zastąpi sport. Piszę poemat epicki na ten temat. Wszystkie czterdzieści osiem stanów będzie miało bombę atomową i zbombardują siebie nawzajem. L.A. zrzuci bombę na Frisco za to, że kradnie mu turystów. Brooklyn Dodgers załatwią New York Giants. Czuję to. – Jesteś stuknięty, Wack. – Nie, jestem geniuszem. Atak w ogóle, Freddy, musisz zadzwonić do Wielkiego Sida. Bardzo mi się podobało w Hillcrest. Chciałbym tam zagrać. To świetne pole. Na pewno bym z tobą wygrał. Roześmiałem się. – Już ja cię znam. Znowu chcesz zabawić się z Siddell, i tyle. A swoją drogą, Wack, udało ci się z nią wtedy skończyć? – Tak, ale wiele razy dzwoniłem potem do niej, żeby umówić się na następną randkę, i zawsze odpowiadała mi służąca, mówiąc: „Panna Siddell nie ma w domu, panie władza”. Myślę, że po prostu w ten sposób daje mi kosza. – Może, ale się nie przejmuj. Wszędzie aż się roi od grubych lasek. – Tak, ale nie takich jak Siddell; ona ma klasę. I dlatego, stary, chciałbym, żebyś mi wyświadczył przysługę. Porozmawiasz z Siddell? Wybadasz, co do mnie czuje? Trzymasz się z Wielkim Sidem, więc możesz to dla mnie zrobić. Zawahałem się, ale po chwili coś mi się przypomniało, więc przytaknąłem na zgodę. – Jasne, Wack, wpadnę do Wielkiego Sida w weekend. Powiedział, że mogę się pojawiać, kiedy tylko zechcę. Jestem jego nową kurą znoszącą złote jajka. Wacky klepnął mnie w ramię. – Dzięki, partnerze. Będę o tym pamiętał, kiedy będziesz królem Obyczajówki, a ja będę się chował przed płonącymi strzałami w Wąwozie Czarnych.
Wjechaliśmy na parking przy posterunku. Już chciałem rzucić jakąś błyskotliwą uwagę wyrażającą mój sprzeciw, ale nie mogłem się na to zdobyć. Zamiast tego poszedłem na górę do sali detektywów i wystukałem raport. Jadąc wczesnym wieczorem w sobotę do Beverly Hills, zdobyłem się na szczerość wobec samego siebie – mogłem wymyślać dowolne preteksty, ale wiedziałem, że jadę do domu Sida tylko i wyłącznie po to, żeby spotkać Lornę Weinberg i jakoś spróbować zaspokoić dotyczącą jej ciekawość. Dom stał przy Canon Drive, minimalnie na południe od Sunset. Spodziewałem się jakiejś straszliwie pretensjonalnej rezydencji, więc zdziwiłem się, widząc duży, biały dom w stylu kolonialnym z zadbanym trawnikiem, który wyglądał skromnie, niemalże ponuro. Zapukałem w drzwi i otworzyła mi czarna służąca, mówiąc: – Pan Wielki Sid nie jest w domu, panna Siddell spać na górze w pokoju. – A Lorna? – wypaliłem. Pomarszczona staruszka spojrzała na mnie, jakbym był stuknięty. – Panna Lorna wyprowadzić się wiele lat temu. – Przepraszam – powiedziałem, zaglądając przez uchylone drzwi do salonu ze starymi, drewnianymi meblami i drogimi tkaninami. Czułem, że nawet pod nieobecność Lorny moja ciekawość mogła tu zostać w wielu kwestiach zaspokojona. Zawahałem się, po czym powiedziałem stanowczo: – Obudź Siddell, dobrze? Mam dla niej ważną wiadomość od przyjaciela. Staruszka spojrzała na mnie podejrzliwie, po czym otworzyła szerzej drzwi i zaprosiła mnie gestem do salonu. – Pan czekać tutaj – rzekła. – Ja powiedzieć panna Siddell. Służąca poszła na górę, zostawiając mnie w urządzonym z przepychem pokoju. Nad kominkiem z czerwonej cegły zauważyłem oprawione w ramki zdjęcia, więc poszedłem się im przyjrzeć. Były to portrety Wielkiego Sida, Siddell i Lorny. Sid promieniał dumą, twarz Siddell wyglądała na tyle szczupło, na ile mogła w obiektywie dobrego fotografa, a Lorna była smutna i zamyślona; miała na sobie togę i czapkę z ceremonii odebrania dyplomu. Było też zdjęcie całej trójki: Wielki Sid z nieodłącznym cygarem w ręku, ponura Siddell i wspierająca się na lasce Lorna. Zauważyłem, że jej prawa noga była pomarszczona i zdeformowana i poczułem, że twarz oblewa mi nerwowy rumieniec. Potrząsnąłem głową, żeby się go pozbyć, a potem sobie przypomniałem, że kiedy się spotkaliśmy, Lorna cały czas siedziała. Ale gdzie była matka Weinberg? Stałem zamyślony, kiedy poczułem szarpnięcie za rękaw kurtki i bliskość zwalistego ciała Siddell Weinberg. – Wiem, co musisz sobie o mnie myśleć – powiedziała. – Ale ja tych rzeczy nie robię cały czas... Odsunąłem się na odległość ramienia od jej rozdygotanego ciała i przybrałem odpowiednią strategię, żeby uzyskać informację, którą musiałem zdobyć. – Zdaję sobie z tego sprawę, Siddell, więc właściwie nie ma o czym mówić. Ale powinnaś zadzwonić do Wacky’ego. Podobasz mu się i chciałby się z tobą zobaczyć. – Wiem, ale nie mogę! Musisz powiedzieć Herbertowi, żeby tu nie dzwonił. Tata myśli, że jak ktoś się mną interesuje, to chodzi mu wyłącznie o jego pieniądze. Poza tym jestem zaręczona. – I ten narzeczony cieszy się aprobatą Wielkiego Sida...? – Nie, niezupełnie. Ale on przynajmniej jest Żydem i studiuje. Ma przyszłość. – A policjanci nie mają przyszłości? – Tego nie powiedziałam! – jęknęła Siddell. – Tata ciebie lubi, ale uważa, że
Herbert jest stuknięty. Zaprowadziłem Siddell do miękkiej, skórzanej kanapy przy kominku. – Twój ojciec ma rację – powiedziałem. – On jest stuknięty. Kochasz tego gościa, za którego zamierzasz wyjść? – Tak, nie! Nie wiem! – No to zadzwoń do Wacky’ego. Jest w książce telefonicznej – Herbert L. Walker, 926 South St. Andres, L.A. Dobrze? – Niech ci będzie. W przyszłym tygodniu wyjeżdżam, ale zadzwonię do niego, jak wrócę. – To dobrze – poklepałem Siddell po ręku, a potem zacząłem szukać tematów pozwalających mi na zrealizowanie prawdziwego celu mojej wizyty. W końcu znalazłem sposób: – To bardzo ładny dom, Siddell. Twoja matka musi poświęcać mu dużo czasu. Siddell spuściła głowę. – Mama nie żyje – powiedziała. – Przykro mi. Od dawna? – Tak, zmarła w 1933 roku. Ja miałam dziewięć lat, a Lorna trzynaście. – Kupa czasu. – I tak, i nie. – Chcesz powiedzieć, że rany jeszcze się nie zabliźniły? – T...tak... ale przede wszystkim chodzi mi o Lornę – Siddell zaczęła mówić poważnym tonem osoby obwieszczającej jakąś prawdę. – O co ci chodzi, Siddell? – przycisnąłem ją delikatnie. – Cóż, mama zmarła, ale Lorna została wtedy okaleczona, więc jednocześnie mamę kocha i nienawidzi. Jechały po Sunset. Mama była w kolejnej ciąży. Padało. Mama wpadła w poślizg i walnęli w drzewo. Brzuchem uderzyła w kierownicę. Dziecko umarło, ale poza tym nic jej się nie stało. Lorna wyleciała przez przednią szybę. Miała zmiażdżoną miednicę i to właśnie dlatego tak dziwnie chodzi, i dlatego jej prawa noga jest taka chuda, bo wszystkie zakończenia nerwowe zostały przerwane. Nieważne. W każdym razie mama bardzo chciała mieć to dziecko. Wiedziała, że tata chciał mieć syna. Nie chciała uwierzyć, że jej dziecko nie żyje, więc nie poszła do szpitala, gdzie mieli wywołać jej poród. Dziecko zainfekowało jej brzuch, a ona uciekła. Znaleźli jej ciało na górze w Hollywood Hills. Uwiła tam gniazdko z dziecięcych ciuszków, które kupiła w Bonwit Teller. Nie wierzyła, że dziecko nie żyje. Dowiedziałem się więcej, niż chciałem. Siddell to wyczuła: – Nie smuć się – powiedziała. – To było dawno temu. Pokiwałem głową. – A twój ojciec nie ożenił się ponownie? Siddell potrząsnęła głową. – Od śmierci mamy tata nie zbliżył się do żadnej kobiety. Wstałem, żeby wyjść. Na pożegnanie Siddell rzuciła: – Powiedz Herbertowi, że do niego zadzwonię. Powiedz mu, że go lubię. – Powiem. Wyszedłem i idąc do samochodu, popatrzyłem w niebo, mając nadzieję, że spadnie deszcz. Kiedy przekręciłem kluczyk w stacyjce, uświadomiłem sobie kręte drogi życia i to, jak rzeczywistość potrafi być ironiczna – moja przybrana rodzina też składała się z sierot.
5 Wacky nie przyszedł do pracy w poniedziałek i wtorek, tłumacząc to grypą, a Beckworth uwierzył w jego niedyspozycję, bo Wacky bardzo rzadko był na chorobowym. W rzeczywistości był w ciągu i pracował nad swoim nowym poematem epickim, a poza tym czekał na telefon od Siddell Weinberg. W środę wcześnie rano, kiedy wyjechaliśmy z parkingu przy posterunku, uspokoiłem go: – Wyjeżdża na jakiś tydzień czy dwa, ale zadzwoni do ciebie, kiedy wróci. – Naprawdę? – No. Pogawędziliśmy sobie miło. Zaręczyła się z jakimś Żydem, ale go nie kocha. – I jest napalona na jakiś niekoszerny towar na boku? – Wacky prawie się obślinił. – Tak mi się wydaje. Uważa, że jesteś cudowny. Wacky uczcił dobrą nowinę, zawracając o 180 stopni na zatłoczonej ulicy, po czym włączył sygnał i przez dobre pięć minut z gazem wciśniętym do dechy krążył po spokojnych uliczkach otaczających posterunek. Gdy w końcu wrócił do normalnej jazdy i wyłączył syrenę, byliśmy na rogu Adams i Seventh Avenue, a on uśmiechał się jak zaspokojony kochanek. – Dzięki, partnerze – powiedział. – Za co? – Za wszystko. Nie proś o wyjaśnienia, bo dzisiaj mam taki dzień niedomówień. – A ja zapomniałem, że mam dla ciebie prezent – rzuciłem. – Jest w mojej szafce. To antologia poezji. Ale strzeż się – przejrzałem ją dość dokładnie, więc kiedy znowu będziemy grali w Zgadnij Kto To Napisał, przegrasz z kretesem. – To będzie wielki dzień. Kurczę blade! Świetnie się dzisiaj czuję. Masz ochotę na kawę i pączki? Stawiam. – Jasne. Pojechaliśmy do baru Cooper’s na rogu Dwudziestej Trzeciej i Western, gdzie kupiliśmy tuzin lukrowanych pączków i kawę. Jedliśmy i piliśmy w milczeniu. Siedziałem przy oknie, więc widziałem, co się dzieje na ulicy. Pozwoliłem swoim myślom błądzić bez celu. Był to słoneczny, lecz chłodny, zimowy dzień. W moim mieście. Było moje, gdyż czułem z nim niemalże intymną więź. Po drugiej stronie ulicy, na Western, przed monopolowym jakiś nastoletni uczeń przekonywał pijaczka, żeby wszedł do środka i kupił dla niego alkohol. Kiedy pijaczek zniknął w sklepie, chłopak zmierzył wzrokiem stojącą obok, przy postoju taksówek, czarną prostytutkę. Zauważyła jego spojrzenie i żachnęła się rozbawiona. Po chwili pijaczek wyszedł ze sklepu i ukradkiem wręczył małolatowi papierową torebkę. Chłopak natychmiast ruszył z miejsca, prawie biegiem, rzucając jakiś komentarz prostytutce, która w rewanżu pokazała mu środkowy palec. Pijaczek odszedł w przeciwnym kierunku, sącząc jakiegoś bełta, na którego dostał od chłopaka w zamian za wyświadczoną przysługę. Powoli przejechał radiowóz, który prowadził mój kolega Tom Brewer. Pijaczek szybko schował butelkę do tylnej kieszeni i zaczął się nerwowo rozglądać wokół. Brewer jechał dalej, zupełnie nie zauważywszy popłochu, jaki wywołał. Nawet gdyby zauważył, i tak by nie zareagował. Jego ukochany ojciec miał kłopoty z alkoholem, więc nie naprzykrzał się pijakom. Tom opowiedział mi o swoim ojcu pewnego wieczoru w Akademii podczas gry w baseball, kiedy sam był pijany.
Moje miasto. Istna kopalnia smaku życia. Trzy godziny później jechaliśmy na południe po Berendo, kiedy minął nas jadący w drugą stronę biały ford pikap. Odwróciłem się i zobaczyłem, że w gablocie było dwóch Meksykanów. Skręcili w prawo na rogu i zniknęli mi z pola widzenia, ale ja już wiedziałem. – Zatrzymaj się, partnerze – powiedziałem. Wacky wyczuł, że mówię poważnie, i zatrzymał się przy krawężniku. – Będzie gorąco, Wacky – powiedziałem. – Za naszymi plecami, na rogu jest mały sklep. Dwóch meksykańskich rabusiów właśnie skręciło w tę uliczkę... Nie musiałem kończyć. Wacky skinął, po czym bardzo wolno zawrócił na przeciwny pas i zatrzymał się tuż przed skrzyżowaniem. Wysiedliśmy bardzo powoli, idealnie zsynchronizowani. Spojrzeliśmy na siebie, pokiwaliśmy głowami i rozpięliśmy kabury, po czym powolutku ruszyliśmy wzdłuż budynku, w którym mieściła się pralnia chemiczna, aż znaleźliśmy się na rogu. Ford pikap stał niedaleko sklepu, zaparkowany równolegle do innego samochodu. – Teraz – wyszeptałem, kiedy przyciśnięci do ściany zmierzaliśmy w stronę sklepu, który się mieścił w trzecim z kolei budynku. Byliśmy kilka jardów od niego, kiedy ze środka wybiegło dwóch uzbrojonych facetów. Zobaczyli nas prawie od razu, obrócili się i szybko wymierzyli swoje .45 ale wtedy już z Wacky’m otworzyliśmy ogień. Strzeliłem trzy razy i jeden facet upadł na chodnik, upuszczając coś, co wyglądało na wypchaną pieniędzmi torebkę. Wacky strzelił dwa razy do drugiego gościa, który się obrócił i wypalił we mnie. Byliśmy bardzo blisko siebie, ale poczułem straszliwy spokój i odwzajemniłem mu się ogniem. Trafiłem go w pierś i upadł na ulicę, tuż obok studzienki. Wacky jeszcze dwa razy strzelił do leżącego na chodniku kolesia i zaczął do niego powolutku podchodzić. Facet leżał na brzuchu z wyciągniętymi ramionami, a palce ciągle miał zaciśnięte wokół pistoletu. Wacky był już prawie przy nim, kiedy zauważyłem, że ten leżący obok studzienki składa się do strzału. Strzeliłem do niego dwa razy i ruszyłem, żeby odebrać mu pistolet, gdy usłyszałem kolejny strzał. Odwróciłem się i zobaczyłem zataczającego się Wacky’ego; trzymał się za pierś, a w jego oczach malowało się zdziwienie. Upuścił pistolet i wrzasnął: – Freddy! – A potem przewrócił się na plecy. Krzyknąłem. Mężczyzna na chodniku podniósł swoją spluwę i wystrzelił cztery razy, trafiając w budynek ponad moją głową; ostatnia kula prawie mnie trafiła. Wskoczyłem do sklepu i załadowałem. Ktoś krzyczał za moimi plecami – stary mężczyzna i kobieta. Wyjrzałem na dwór. Wacky leżał nieruchomo na chodniku. Tamten przy studzience wyglądał na trupa. Ten, który postrzelił Wacky’ego, pełzł w stronę krawężnika i samochodu. Był odwrócony do mnie plecami, więc szybko odciągnąłem Wacky’ego w bezpieczne miejsce. W sklepie rozerwałem jego zakrwawiony mundur i przyłożyłem ucho do jego piersi. Cisza. – Nie, nie, nie, nie, nie – mamrotałem. Trzęsącymi rękoma złapałem go za przegub dłoni, żeby wyczuć puls. Nic. Spojrzałem na twarz Wacky’ego. Miał zamknięte oczy. Podciągnąłem powieki. Oczy miał ścięte, zastygłe w wyrazie przerażenia i niedowierzania. Kiedy podniosłem Wacky’ego, żeby go objąć, jego wargi rozsunęły się i na pierś chlusnęła mi krew. Krzyknąłem i wybiegłem na dwór. Żywy bandzior ciągle pełzł w stronę samochodu. Zaszedłem go z tyłu i
odwróciłem na plecy, jednocześnie wykopując mu .45 z ręki. Wycelowałem w niego, a on krzyknął. Władowałem mu w pierś sześć kul. Odgłos strzałów zlał się z moim wrzaskiem. Wrzeszczałem i wrzeszczałem, aż kilka radiowozów wjechało na ulicę i czterech gliniarzy wrzuciło mnie do ambulansu razem z Wacky’m. Wydaje mi się, że wrzeszczałem jeszcze w szpitalu, kiedy chcieli mi go zabrać. Dostałem tydzień płatnego urlopu, żeby ochłonąć, na co nalegał lekarz, który badał mnie w szpitalu. Kiedy wróciłem do służby, w czasie odprawy zgotowano mi owację na stojąco i dostałem pochwałę. Wacky miał pogrzeb bohatera, a jego zdjęcie z ceremonii ukończenia Akademii zostało powiększone, oprawione i zawieszone w holu posterunku Wilshire. Na zrobionej niecałe cztery lata wcześniej fotografii Wacky wyglądał na rozkapryszonego młodzieńca. Pod ramką wisiała metalowa tabliczka, na której było napisane: „Funkcjonariusz Herbert L. Walker. Przyjęty do służby w maju 1947 roku. Zastrzelony podczas wykonywania obowiązków służbowych 18 lutego 1951 roku”. Strzelanina trafiła na pierwsze strony wszystkich miejscowych gazet, które zamieściły zdjęcia Wacky’ego i moje. Wszystkie też rozpisywały się o Krzyżu Zasługi Wacky’ego. Nazywano go „prawdziwym amerykańskim bohaterem”, a jego śmierć „stanowiła godny naśladowania przykład męstwa i odwagi dla wszystkich Amerykanów”. Było to dla mnie zbyt zawiłe; nie wiedziałem, o czym mówią. Matka i siostra Wacky’ego przyleciały z St. Louis na pogrzeb. Zadzwoniłem do nich, żeby zawiadomić ich o jego śmierci i wyszedłem po nie na lotnisko. Były uprzejme, ale nieobecne duchem. Trudno było z nimi nawiązać kontakt. Uważały, że Wacky „powinien był pracować w ubezpieczeniach, jak jego ojciec”. Kiedy przekonałem się, że nie miały zielonego pojęcia o prawdziwym Wacky’m, zostawiłem je i poszedłem smucić się w samotności. Smuciłem się i wyrzucałem sobie, że źle traktowałem Wacky’ego przez ostatnich kilka tygodni. Myślałem o jego fatalistycznej akceptacji wszelkich przejawów życia i śmierci. Myślałem o naszym ostatnim wspólnym patrolu i płakałem, wiedząc, że zostałem rozgrzeszony natychmiast i z miłością. W dniu pogrzebu wysoko na niebie zbierały się ciemne chmury. Jadąc do kostnicy w Glendale, chciałem, żeby już było po wszystkim. Ceremonia odbyła się na porośniętym wysoką trawą pagórku na środku cmentarza. Były tam setki gliniarzy w mundurach, od stójkowych poczynając, a na komendantach kończąc. Wacky był wychwalany przez kilku funkcjonariuszy, którzy go nie znali. Nie było kapłana i nikt nie wspominał o Bogu, bo kilka lat wcześniej Wacky pozostawił staremu policyjnemu kapelanowi takie szczegółowe instrukcje. Niosłem trumnę. Pozostałych pięciu było gliniarzami, których nigdy wcześniej nie widziałem. Kiedy spuszczaliśmy Wacky’ego do grobu, policyjna kompania honorowa zasalutowała, oddając dwadzieścia jeden strzałów, po czym trębacz odegrał sygnał ciszy nocnej. Później widziałem, jak odprowadzano matkę i siostrę Wacky’ego do długiej, czarnej limuzyny, gdzie czyhała już na nie grupa dziennikarzy i fotografów. Na parkingu znalazł mnie Beckworth. – Freddy – krzyknął. – Witam, poruczniku – odparłem. – Powinniśmy porozmawiać, Fred. Chodźmy do mojego samochodu. Poszliśmy do jego samochodu, zaparkowanego blisko ścieżki, przy której stała figura Jezusa klęczącego pośród małych, potulnych zwierząt. Becky położył mi jedną rękę na ramieniu w ojcowskim geście, a drugą
poprawił sobie krawat. Spojrzał na mnie po ojcowsku i westchnął. – Freddy, to może zabrzmieć okrutnie, ale już po wszystkim. Walker nie żyje. Masz pochwałę i dwóch bandziorów na koncie. Za kilka lat będzie to wyglądało jeszcze lepiej, bo kiedy będziesz awansował, szychy, które nigdy w życiu nie musiały nawet sięgać po pistolet, będą pod wrażeniem. – Nie wątpię. Kiedy będę przeniesiony do obyczajówki? – Tego lata. Jak tylko kapitan Larson przejdzie na emeryturę. – To dobrze. – Wszystko się ułożyło. Wiem, że chciałeś jak najlepiej dla Walkera. W pewnym sensie to właśnie dostał. Był prawdziwym bohaterem. Krzyż Zasługi z czasów wojny i bohaterska śmierć na wojnie przeciw przemocy. Jestem pewien, że zdawał sobie z tego sprawę, kiedy umierał. A swoją drogą to dziwne, Freddy, ale chociaż niepochlebnie wypowiadałem się o Walkerze, myślę, że w jakiś sposób czułem, że był prawdziwym bohaterem i że musiał zginąć... Beckworth zniżył głos, żeby jego słowa brzmiały bardziej dramatycznie, i mocniej ścisnął mi ramię. Wiedziałem, co powinienem robić. – Gówno prawda, poruczniku. Wacky był popieprzonym pijakiem, to wszystko. I mało mnie to obchodziło, bo ja go kochałem. Więc niech mi pan nie robi tu z niego romantycznego bohatera. I ze mnie głupka przy okazji. Znałem go lepiej niż ktokolwiek inny, a nijak go nie rozumiałem, więc niech mi pan nie mówi, że sam go rozumiał... – Freddy, ja... Uwolniłem ramię z jego uścisku. – Pieprzy pan od rzeczy, poruczniku. Beckworth zaczerwienił się i zaczął się dosłownie trząść. – Czy ty wiesz, kim ja jestem, Underhill? – syknął. – Zakałą tego miasta – powiedziałem i zarzuciłem mu jego krawat na twarz. Zaczęło padać, nim dojechałem do mieszkania Wacky’ego. Właścicielka, onieśmielona widokiem munduru, wpuściła mnie do środka. W dużym pokoju panował nieziemski bałagan. Zrozumiałem dlaczego – Nocny Pociąg był sam w mieszkaniu od śmierci Wacky’ego, więc rozdarł sofę i krzesła w poszukiwaniu jedzenia. Znalazłem go w ogródku na tyłach domu. Pomysłowy labrador przegryzł się przez drzwi z siatki i leżał teraz pod dużym drzewem eukaliptusowym, pożywiając się zdechłym kotem. Podbiegł do mnie, kiedy go zawołałem. – Wacky nie żyje, Pociąg – powiedziałem. – Zrzucił z siebie śmiertelną powłokę, ale nie martw się, możesz mieszkać ze mną, jeśli nie będziesz robił kupy w domu. Nocny Pociąg upuścił martwego kota i zaczął trącać nosem moje nogi. Wróciłem do mieszkania. Znalazłem trzy duże metalowe skrzynki, w których Wacky trzymał swoje wiersze. Był niechlujem i w jego mieszkaniu zawsze panował bałagan, ale poezja znajdowała się w idealnym porządku – wiersze były datowane, oznaczone numerami i starannie ułożone. Zaniosłem jego twórczość do samochodu i wrzuciłem do bagażnika, po czym wróciłem jeszcze do mieszkania, gdzie znalazłem jego kije do golfa w ciężkiej, skórzanej torbie, którą tak kochał, i ją także zaniosłem do samochodu. Nocny Pociąg wskoczył na przednie siedzenie, rzucając mi pytające spojrzenia. Znalazłem w radio jakiś bezładny jazz i zrobiłem głośniej. Pies radośnie machał ogonem, kiedy go wiozłem do jego nowego domu. Znalazłem dobre miejsce w szafie w przedpokoju i schowałem tam trzy
skrzynki. Przyrządziłem jakiegoś hamburgera dla psa i usiadłem, żeby napisać krótką biografię Wacky’ego, taką do rozsyłania wydawcom razem z próbkami jego wierszy. Napisałem: „Herbert Lawton Walker urodził się w St. Louis w Missouri w 1918 roku. W 1942 roku zaciągnął się do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Został odznaczony przez Kongres Krzyżem Zasługi w 1943 roku, kiedy to walczył na Pacyfiku. W 1946 roku przeprowadził się do Los Angeles w Kalifornii, a w 1947 roku zaczął pracę w Wydziale Policji Los Angeles. Został zastrzelony przez bandytę 18 lutego 1951 roku. Od 1939 roku aż do śmierci pisał poezję, unikalną dzięki humorystycznemu podejściu do tematu śmierci.” Rozsiadłem się wygodniej i zacząłem myśleć: mógłbym przejrzeć skrzynki Wacky’ego i wybrać wiersze, które uważałem za najlepsze. Mogłem też poszukać autorytetów z dziedziny poezji i zapłacić im za przejrzenie papierów, pozostawiając im wybór najlepszych, i rozesłanie ich do wydawców oraz czasopism poświęconych poezji. Może Wielki Sid ma jakichś znajomych w branży wydawniczej, z którymi mógłby mnie skontaktować. Jeśli jednak wszystko by zawiodło, mógłbym zlecić wydanie wszystkich dzieł Wacky’ego na własny koszt. Musiały kiedyś ujrzeć światło dzienne. Nadal jednak czułem, że to nie wystarczy. Musiałem odbyć pokutę. Wtedy wpadłem na pewien pomysł. Z sypialni wziąłem swoją torbę do golfa i zaniosłem ją do samochodu razem ze sprzętem Wacky’ego. Będąc nadal w mundurze, pojechałem aż do Wschodniego L.A. i zatrzymałem się nad betonowym brzegiem ścieku, zwanego czule rzeką Los Angeles. Spojrzałem w dół na płynący jakieś trzydzieści stóp niżej strumień. Woda była na całej szerokości głęboka na pięć, może sześć stóp i wartko płynęła na południe. Czekałem, aż deszcz na chwilę przestanie padać, żeby powspominać i spróbować zasmakować smaku śmierci, o której tyle Wacky mówił. Czekałem i czekałem. Kiedy deszcz w końcu ustał, zaczynało już się ściemniać. Na betonowym murku postawiłem dwie torby do golfa i zrzuciłem je do pełnej śmieci wody, a potem patrzyłem, jak znajomy metal, drewno i skóra odpływają na południe i znikają z mojego pola widzenia, niosąc ze sobą tysiące niespełnionych marzeń i złudzeń. Tak skończyła się moja młodość.
Cześć II Śmierć przez uduszenie
6 Wacky Walker nigdy nie dotarł na posterunek na ulicy Siedemdziesiątej Siódmej w dzielnicy Watts, jądrze ciemności L.A., ale ja tak. Beckworth doczekał się i w czerwcu, kiedy kapitan Larson odszedł na emeryturę po trzydziestu trzech latach służby, dostałem rozkaz: funkcjonariusz Frederick U. Underhill, 1647, przeniesienie do Wydziału Patrolowego na ulicy Siedemdziesiątej Siódmej w celu uzupełnienia braków kadrowych. Powód był o tyle absurdalny, że posterunek na Siedemdziesiątej Siódmej po prostu pękał w szwach z nadmiaru policjantów. Stary budynek z czerwonej cegły obsługujący dzielnicę ze statystycznie najwyższą w całym mieście przestępczością na głowę mieszkańca był przeraźliwie zatłoczony i brakowało w nim dosłownie wszystkiego, co było niezbędne do zwalczania przestępczości, od papieru toaletowego poczynając, a na tuszu do zdejmowania odcisków palców kończąc. Było za mało krzeseł, stołów, miejsca, szafek, mydła, mioteł, mopów, a nawet przyborów piśmienniczych. Zupełnie jednak nie brakowało więźniów. Dniami i nocami przez posterunek przewijały się tłumy włamywaczy, złodziei torebek, narkomanów, pijaków, napastliwych mężów, awanturników, alfonsów, dziwek, zboczeńców i świrów. Piętnaście czteroosobowych cel przyjmowało codziennie przynajmniej dwukrotnie więcej przestępców, niż powinno, ale najgorsze były weekendy. Pijaków wyrzucano na ulicę jedynie po to, by kilka godzin później znowu ugościć większość z nich, a ludzi tylko z wykroczeniami na koncie wypuszczano za kaucją – wtedy malutki, duszny areszt okupowało przynajmniej sto zawodzących przestępców, a co godzinę dołączali do nich następni. Kiedy brałem udział w mojej pierwszej odprawie, czułem się jak Pigmej na spotkaniu rodzinnym gigantycznego Paula Bunyana. Mając sześć stóp i dwa cale wzrostu i ważąc sto dziewięćdziesiąt funtów, byłem krewetką, karłem, wręcz Liliputem w porównaniu do dryblasów, z którymi przyszło mi pracować. Wszyscy byli do siebie łudząco podobni – sami weterani wojny pochodzący z Południa i Środkowego Zachodu z kiepskimi wynikami na testach w akademii, ale dużym doświadczeniem kulturystycznym, bez wyjątku nienawidzący Murzynów i zdający się znać sto ezoterycznych synonimów słowa „czarnuch”. Pod względem fizycznym byli wspaniale wyposażeni do walki z przestępczością, gdyż byli potężnie zbudowani i mieli nielegalne pociski dum-dum, ale na tym koniec. Przysłano ich na Siedemdziesiątą Siódmą, żeby napięta sytuacja nie przerodziła się w otwartą wojnę, więc zastraszali i bili prawdziwych i wyimaginowanych podejrzanych. Niczego więcej od nich nie oczekiwano. Za grosz nie potrafili docenić smaku życia, ale mieli manię porządku. Wiedząc o tym i wiedząc, że nim minie rok, bardzo dobrze zdam egzamin na sierżanta, postanowiłem jak najpełniej wykorzystać swój pobyt w Watts i rzucić się w wir pracy policyjnej jak nigdy przedtem. Nie spodziewałem się specjalnych trudności. Patrolowanie dzielnicy nocą uniemożliwiało uganianie się za kobietami, ale pozwalało przyjrzeć się z bliska prawdziwemu życiu. Po odprawie komendant, stary, surowo wyglądający kapitan nazwiskiem Jurgensen, wezwał mnie do swojego biura. Zasalutowałem, a on wskazał mi krzesło. Na jego biurku leżała moja teczka i widziałem, że jest zakłopotany. W pewnym sensie dobrze to wróżyło, bo oznaczało, że nie był koleżką Beckwortha i że nie dogadali się po cichu co do mojego przeniesienia. Jurgensen mocno uścisnął mi rękę i przeszedł od razu do sedna:
– Masz nienaganny życiorys, Underhill. Studiowałeś. Wyśmienite stopnie w akademii. Zastrzeliłeś dwóch napastników, którzy zabili twojego partnera. Świetne wyniki testów sprawnościowych. Co ty tu, do diabła, robisz? – Mogę być szczery, panie kapitanie? – spytałem. – Jak najbardziej. – Panie kapitanie, kapitan Beckworth, nowy komendant w Wilshire, mnie nienawidzi. Poróżniły nas sprawy osobiste, dlatego moja teczka nie zawiera żadnych negatywnych uwag dotyczących mojej służby. Jurgensen zaczął się zastanawiać. Widziałem, że mi uwierzył. – Cóż, Underhill, źle się złożyło – powiedział. – Masz jakieś plany związane z naszym posterunkiem? – Jak najszybciej dojść jak najwyżej się da. – W takim razie będziesz miał możliwość rzetelnie popracować. Tutaj, w tej zapomnianej przez Boga dzielnicy. – Nie mogę się doczekać, komendancie. – Wierzę ci. Każdy, kto tu trafia, zaczyna tak samo, to znaczy od nocnych patroli w samym sercu dżungli. Sierżant McDonald dobierze ci partnera. Jurgensen spojrzał wymownie na drzwi, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. – Powodzenia, Underhill – rzucił. Kiedy poznałem mojego nowego partnera w zatłoczonej i parnej sali odpraw, wiedziałem, że będę potrzebował szczęścia – i nie tylko. Nazywał się Bob Norsworthy. Pochodził z Teksasu i żuł tytoń. Kiedy sierżant przedstawiał nas sobie, nie odrywał lewej ręki od swojego grubego, skórzanego pasa, a prawą kręcił przy biodrze policyjną pałką, która zataczała idealne kółka. Norsworthy mierzył sześć i pół stopy, a ważył jakieś dwieście trzydzieści pięć funtów. Jego płaską głowę pokrywały czarne, bardzo krótko przystrzyżone włosy, a niebieskie oczy miał tak jasne, że wyglądały, jakby dał je sobie wybielić. – Się masz, Underhill – powiedział, kiedy sierżant zostawił nas samych. – Witaj w Kongo. – Dzięki – powiedziałem, wyciągając do niego rękę, czego natychmiast pożałowałem, bo Norsworthy zmiażdżył mi ją swoją potężną dłonią. Roześmiał się. – Podobał ci się mój uścisk, hę? Pracowałem nad nim z jednym twardzielem i w siłowaniu się jestem teraz mistrzem na posterunku. – Wierzę. Co będziemy robić na patrolu przez całą noc, Norsworthy? – Mów mi Nors. Jak mam do ciebie mówić? – Fred. – No dobra, Fred. Dzisiaj wieczorem pójdziemy na długi spacer po Central Avenue, żeby zaznaczyć naszą obecność. Co dwa kwartały jest skrzynka z telefonem i co godzinę dzwonimy na posterunek po instrukcje. Stary Mac z dyspozytorni mówi nam, gdzie się coś święci. Mam klucze do tych skrzynek. Są zrobione z żelaza. Gdybyśmy ich nie zamykali, to hołota by je otwierała i robiła sobie różne jaja. Rozpędzamy mnóstwo nielegalnych zgromadzeń. Nielegalne zgromadzenie to dwóch albo trzech czarnuchów razem po zmroku. Przyciskamy znanych gagatków, czyli praktycznie każdego mądralę na ulicy. Zaglądamy do barów i sklepów monopolowych i wyciągamy z nich złych asfaltów. To jest najfajniejsza część roboty. Lubisz przyłożyć czarnuchowi, Fred? – Nigdy nie próbowałem – odparłem. – A co, fajnie jest? Nors ponownie się roześmiał.
– Masz poczucie humoru. Słyszałem o tobie. Jak pracowałeś w Wilshire, wysłałeś dwóch meksyków do ich fasolowego nieba. Prawdziwy bohater z ciebie, ale coś musi być z tobą nie tak, bo by cię tu nie przenieśli. Lubię takich jak ty. Będziemy kumplami. Norsworthy impulsywnie chwycił moją rękę i ponownie ją zmiażdżył. Wyszarpnąłem ją, nim zdążył połamać mi kości. – Au, partnerze – powiedziałem. – Potrzebuję tej ręki do pisania raportów. Norsworthy roześmiał się. – U nas prawa ręka będzie ci potrzebna nie tylko do pisania raportów, białasie – powiedział. Norsworthy nie był zbyt wrażliwy, ale za to przebywanie z nim było bardzo pouczające. Stopniowo, pomimo jego prostactwa i rasistowskich przekonań, zaczynałem go lubić. Spodziewałem się, że będzie brutalny, ale nie był – w kontaktach z ludźmi na ulicy był stanowczy, ale uprzejmy, a kiedy trzeba było użyć siły, żeby obezwładnić nieuzbrojonego podejrzanego, po prostu chwytał go i z całej siły ściskał, aż nogi delikwenta robiły się purpurowe, i wtedy opuszczał nieprzytomnego na chodnik. Jak na standardy ulicy Siedemdziesiątej Siódmej była to metoda nader łagodna i w dodatku skuteczna. Kiedy patrolowaliśmy Central Avenue na południe od ulicy Setnej, czyli rejon nazywany przez Norsworthy’ego „Najczarniejszą Afryką”, wszyscy z wyjątkiem zamroczonych pijaków, ćpunów i nie świadomych witali nas strachliwymi kiwnięciami głów. Norsworthy był tak przeświadczony o swojej sile, że Murzynom, których prywatnie oczerniał, okazywał szacunek, niemalże automatycznie. Nigdy nie musiał podnosić głosu, bo wystarczało jego gargantuiczne ciało i nieustanny ruch przeżuwającej tytoń szczęki. Trwożliwy szacunek, którym go obdarzano, przenoszono po części na mnie, gdyż byłem jego partnerem. I tak zaprzyjaźniliśmy się ze sobą – na jakiś czas. Chodziliśmy na patrole i dokonywaliśmy licznych aresztowań za pijaństwo, posiadanie narkotyków i napady. Wchodziliśmy do barów i aresztowaliśmy awanturników. Przeważnie samo pojawienie się Norsworthy’ego i znaczące odchrząknięcie tłumiło początek bójki w zarodku, ale czasami musieliśmy powymachiwać pałkami, powalić awanturników na ziemię, skuć ich i wezwać radiowóz, żeby ich zabrał na posterunek. „Nielegalne zgromadzenia”, o których wspominał mi Norsworthy, łatwo było rozpędzić. Przechodziliśmy koło nich statecznym krokiem, Nors mówił „Dobry wieczór, panowie” i wtedy grupka zdawała się rozpływać w powietrzu. Tak to szło. Zaczynało mnie to jednak nudzić, a partner coraz bardziej mnie irytował. Nie zamykały mu się usta – mówił o służbie we Włoszech podczas wojny, o swojej niezwykłej sile, wielkości swojego fiuta, o „czarnuchach”, „żydkach”, „Meksykach” i „żółtkach” – co mnie denerwowało i przygnębiało, a poza tym nie pozwalało w pełni zaznać smaku tego dziwnego życia w Watts. Chciałem się uwolnić od budzącej obawy i respekt obecności mojego partnera, żeby zakosztować trochę smaku miejscowego życia, więc obmyśliłem plan: przekonałem Norsworthy’ego, że będziemy dwa razy skuteczniejsi, patrolując teren osobno, po dwóch stronach ulicy, ale w zasięgu głosu i wzroku. Musiałem się sporo namęczyć, ale w końcu dał się przekonać, zastrzegając, że skoro jest to niezgodne z przepisami, będziemy się spotykali co godzinę, żeby porównać notatki i porozmawiać o miejscach, w których może powinniśmy interweniować razem. Uwolniłem się więc nieco i mogłem myśleć o niebieskich migdałach przy akompaniamencie syku przybrudzonych neonów. Coraz mniej myślałem o Wacky’m, a i ciekawość Lorny Weinberg nie trapiła mnie już tak uporczywie jak kiedyś. Kiedy oswoiłem się z patrolowaniem okolicy samemu, zupełnie olewałem
Norsworthy’ego i znikałem w bocznych, numerowanych uliczkach odchodzących od Central. Tam ciągnęły się rzędy małych, brzydkich domów, było mnóstwo baraków z papy i zatłoczonych czynszówek. Kupiłem trzy drogie lornetki i ukryłem je na dachach budynków na mojej trasie. Późno w nocy patrzyłem przez nie w oświetlone okna, szukając przestępstw i smaku życia. I znajdowałem. Wszystko, poczynając od homoseksualizmu – którym nie zawracałem sobie głowy – aż po dzikie imprezy jazzowe, namiętne pieszczoty i łzy. Widziałem też uzależnienie od narkotyków, czego nigdy nie pozostawiałem bez odzewu. Zawsze jednak informacje o paleniu trawy i gorszych rzeczy przekazywałem detektywom i nigdy nie robiłem z siebie bohatera, dokonując aresztowań. Chciałem dowieść, że potrafię działać zespołowo, bo choć nigdy tego nie robiłem w Wilshire, teraz potrzebowałem nienagannych opinii, żeby jak najszybciej zostać sierżantem. Miało to nastąpić wkrótce po moich dwudziestych ósmych urodzinach. W końcu sam też dokonałem kilku aresztowań, i to nie byle jakich. Znalazłem sobie rewelacyjną wtyczkę, udającego idiotę starego pucybuta, który nienawidził ćpunów i handlarzy narkotyków. Willy mnóstwo widział i wszystko zapamiętywał, a nikt go nigdy o nic nie podejrzewał. Miejscowe męty, alfonsy i handlarze przychodzili do niego „wybłyszczyć swoje szpanerskie glany” i rozmawiali przy nim zupełnie otwarcie, bo powszechnie uważano go za kompletnego idiotę, doszczętnie skretyniałego od trzydziestu lat wdychania pasty do butów. Dalej więc udawał kretyna, zarabiając grosze jako pucybut, ale sprzedając mi informacje za pokaźną część mojej pensji. Dzięki Willy’emu mogłem zaaresztować sporo handlarzy heroiny i trawy, w tym jednego gościa poszukiwanego listem gończym za popełnione na Wschodnim Wybrzeżu morderstwo. Norsworthy zazdrościł mi sukcesów, czując, że przejąłem jego władzę i że raporty na jego temat wypadają słabo w porównaniu z moimi. Czułem, że jego zazdrość i frustracja rosną. Wiedziałem, co zrobi, więc przedsięwziąłem odpowiednie środki, żeby temu zapobiec. Poszedłem do szefa detektywów i wyłożyłem kawę na ławę. Powiedziałem o aresztowaniach, które przygotowałem dla jego ludzi, i wyjaśniłem, jak uzyskałem informacje, które mi to umożliwiły; mianowicie, że samotnie patrolowałem ulicę, żeby uwolnić się od mojego wścibskiego partnera. Spodobało się to starszemu, chudemu i siwiejącemu porucznikowi. Uznał, że twardy ze mnie gość. Powiedziałem mu, że szczodrze obdarzony przez naturę Bob Norsworthy chce to wszystko zaprzepaścić, że jest wkurzony i chce mi przeszkodzić, kablując o wszystkim kapitanowi Jurgensenowi za to, że go zostawiam samemu sobie w czasie patrolu. Stary porucznik potrząsnął głową. – Nie możemy do tego dopuścić, prawda, synu? – powiedział. – Jak na razie, Underhill, jesteś jedynym samotnym patrolowym na tym posterunku. Niech Bóg się nad tobą zlituje, jeśli zdarzy ci się kiedyś wpaść w tarapaty albo jeśli Norsworthy przeniesie się na inny posterunek. – Dzięki, poruczniku – powiedziałem. – Nie będzie pan tego żałował. – To się dopiero okaże. Jedna rada, synu. Trzymaj ambicję na wodzy. Czasami bardziej przeszkadza, niż pomaga. A teraz zamknij za sobą drzwi, bo chcę włączyć wentylator...
7 Następnej środy byłem w domu i smażyłem Nocnemu Pociągowi jego porannego hamburgera, kiedy przyniósł mi wiadomość, która miała na zawsze zmienić moje życie. Właścicielka mojego mieszkania, pani Gates, już od jakiegoś czasu narzekała, że Pociąg obgryza jej krzewy, krzesła ogrodowe oraz gazety i czasopisma. Była miłośniczką psów, ale często mi mówiła, że Nocny Pociąg bardziej przypomina jakąś „bestię rodem z voodoo” niż psa i że powinienem go „oswoić”, żeby okiełznać jego naturę. Kiedy więc usłyszałem ostry krzyk „Panie Underhill!” dobiegający z trawnika przed domem, uśmiechnąłem się najszerzej, jak potrafiłem i wyszedłem na dwór, przygotowując się na konieczność załagodzenia sytuacji. Pani Gates stała nad Nocnym Pociągiem, uderzając go kijem od miotły. Psu najwyraźniej sprawiało to przyjemność, bo tarzał się na plecach po trawie, trzymając w zębach poranną gazetę i ślinił się radośnie. – Oddawaj mi gazetę, ty dziki psie! – krzyczała kobieta. – Możesz ją pogryźć, kiedy skończę czytać. Dawaj ją! Roześmiałem się. Po śmierci Wacky’ego pokochałem Nocny Pociąg i nigdy nie przestawał mnie bawić. – Panie Underhill, niech pan każe temu złośliwemu psu oddać mi gazetę! Uklęknąłem i drapałem psa po brzuchu tak długo, aż wypuścił gazetę i zaczął mnie trącać pyskiem. Otworzyłem gazetę, żeby pokazać pani Gates, że nie została uszkodzona. Wtedy zobaczyłem nagłówki i aż zaniemówiłem z wrażenia. Moją uwagę przykuł tytuł „Uduszona kobieta znaleziona w hollywoodzkim mieszkaniu”. Pod nim widniało zdjęcie Maggie Cadwallader – tej samej Maggie, z którą spędziłem upojną noc w lutym, krótko przed śmiercią Wacky’ego. Zostawiłem psa i jęczącą panią Gates, po czym usiadłem i zacząłem czytać: „Ciało młodej kobiety, która zginęła w wyniku uduszenia, zostało znalezione w jej hollywoodzkim mieszkaniu w nocy z poniedziałku na wtorek przez sąsiadów zwabionych do lokalu dobiegającymi z niego dziwnymi dźwiękami. Ofiara, trzydziestosześcioletnia Margaret Cadwallader, zamieszkała przy 2311 Harold Way w Hollywood, była księgową w Small World Export-Import Company mającej siedzibę na Virgil Street w Los Angeles. Na miejsce zbrodni wezwano policję, która zabezpieczyła ciało do autopsji. Jednak patolog okręgu Los Angeles, David Beyless, miał powiedzieć: «To było uduszenie, nie mam cienia wątpliwości». Detektywi hollywoodzkiego Wydziału Policji Los Angeles zabezpieczyli lokal i uważają, że motywem zbrodni było włamanie. «Myślę, że kobieta zginęła, kiedy obudziła się w trakcie plądrowania jej mieszkania. Stan, w jakim znajduje się mieszkanie, wydaje się potwierdzać to przypuszczenie. Będzie to punkt wyjściowy naszego śledztwa. W każdej chwili spodziewamy się przełomu» – powiedział kierujący dochodzeniem sierżant Arthur Holland. Ofiara, pochodząca z Waukesha w stanie Wisconsin, mieszkała w Los Angeles od dwóch lat. Żyła krócej niż jej matka, pani Marshall Cadwallader z Waukesha. Współpracownicy zmarłej podjęli się załatwienia formalności związanych z jej pogrzebem”. Odłożyłem gazetę i zacząłem tępo wpatrywać się w trawę. – Panie Underhill? Panie Underhill? – mówiła pani Gates. Zignorowałem ją i udałem się do mieszkania, gdzie usiadłem na kanapie i zacząłem wpatrywać się w podłogę.
Samotna Maggie Cadwallader nie żyje. Śmierć kobiety, której ciało znaleźliśmy z Wackym, wyglądała podobnie. Prawdopodobnie te dwie zbrodnie nie były ze sobą powiązane, ale łączył je jednak pewien drobny szczegół: poznałem Maggie w Srebrnej Gwieździe. Powiedziała mi, że była tam pierwszy raz. Ale mogła przecież potem tam bywać, nawet często. Usiłowałem przypomnieć sobie nazwisko kobiety, której ciało znaleźliśmy razem z Wacky’m i w końcu mi się udało: Leona Jensen. W pełnej zapałek popielniczce były u niej zapałki ze Srebrnej Gwiazdy. Szczegół, ale zawsze. Przebrałem się, zakładając na siebie jasnoniebieski, letni garnitur z gabardyny, zaparzyłem kawę i opłakiwałem Maggie, a właściwie bardziej jej chłopca w sierocińcu na Wschodzie, który już nigdy nie zobaczy swojej matki. Maggie, taka samotna, tak spragniona czegoś, czego ani ja, ani prawdopodobnie żaden człowiek na świecie nie mógł jej dać. Noc, którą razem spędziliśmy, była smutna. Ani moja ciekawość, ani jej samotność nie znalazły ukojenia – jej pozostał gniew, a mnie wstręt do samego siebie. Teraz, kiedy dowiedziałem się o jej śmierci, czułem się za nią w jakiś sposób odpowiedzialny. Wiedziałem, co mam robić. Szybko wypiłem trzy filiżanki kawy, po czym zamknąłem psa w mieszkaniu z zapasem jedzenia, wsiadłem do samochodu i pojechałem do swojego starego domu, na posterunek Wilshire. Zaparkowałem kwartał dalej i zadzwoniłem do dyżurki, prosząc o rozmowę z sierżantem DiCenzo. Minutę później usłyszałem jego udręczony głos w słuchawce. – DiCenzo, kto mówi? – Sierżancie, tu funkcjonariusz Underhill. Pamięta mnie pan? – Jasne, synu, pamiętam cię. Stałeś się sławny zaraz po tym, jak ciebie poznałem. O co chodzi? – Chciałbym z panem chwilkę porozmawiać, jak najszybciej. – Za jakieś pięć minut idę na lunch na drugą stronę ulicy, do Shamrock. Będę tam przez dobre pół godziny. – Do zobaczenia – powiedziałem i rozłączyłem się. Shamrock był knajpą barowo-lunchową, specjalizującą się w kanapkach z wołowiną. Znalazłem DiCenzo z tyłu sali, gdzie łapczywie pochłaniał „danie dnia”, popijając je piwem. Przywitał mnie ciepło. – Usiądź. Dobrze wyglądasz, absolwencie. Przykro mi z powodu twojego partnera. Gdzie się podziewałeś? Nie widziałem cię ostatnio. Wytłumaczyłem mu wszystko tak szybko, jak mogłem. Wyglądał na zadowolonego, ale zdziwiło go to, że praca w Watts może mi się podobać. – Więc o co chodzi, synu? – spytał w końcu. Starałem się okazywać zainteresowanie, ale bez przesady. – Pamięta pan tę martwą kobietę, którą znaleźliśmy z moim partnerem na Dwudziestej Ósmej? – Tak. Piękna młoda babka. Naprawdę jej szkoda. – Zgadza się. Zastanawiałem się, jaki był rezultat waszego śledztwa. Znaleźliście sprawcę? DiCenzo spojrzał na mnie z zaciekawieniem. – Nie, nie znaleźliśmy. Przycisnęliśmy mnóstwo włamywaczy, ale wszystko na nic. Prześwietliliśmy prywatne życie tej laski, ale niczego podejrzanego nie znaleźliśmy – nie miała żadnych wrogów, a wszyscy jej znajomi i krewni mieli alibi. Odcisk, który obrysowałeś, należał do niej samej. Przyszło kilku świrów, którzy przyznali się do morderstwa, ale to naprawdę były czubki. Tak to bywa, synu. Raz wygrywasz, raz przegrywasz. Dlaczego cię to interesuje? – Kobieta wyglądała jak moja była dziewczyna. Kiedy znalazłem jej ciało,
zrobiło mi się żal. – Spuściłem głowę, udając, że nadal nie mogę uwierzyć w bestialstwo jej śmierci. DiCenzo dał się nabrać. – Minie ci – rzekł, po czym dodał szeptem: – Będzie musiało, jeśli nadal chcesz być gliniarzem. Wstałem. – Dzięki, sierżancie – rzuciłem. – Do usług, synu. Bądź grzeczny. Dbaj o siebie. – DiCenzo uśmiechnął się serdecznie i wrócił do pożerania lunchu. Pojechałem do Hollywood, do komisariatu na Wilcox, który mieścił się kawałeczek na południe od Sunset i, licząc na odrobinę szczęścia, przeszedłem krokiem ważniaka przez hol, kiwając siedzącemu w dyżurce sierżantowi, po czym skierowałem się prosto ku schodom, wszedłem na górę i znalazłem salę detektywów, gdzie właśnie zaczęło się spotkanie poświęcone morderstwu Maggie Cadwallader. W małym pomieszczeniu tłoczyło się przynajmniej dwudziestu siedzących na biurkach i stojących detektywów, którzy słuchali, jak starszy, krępy gliniarz tłumaczył, czego od nich oczekuje. Stałem w wejściu, starając się wyglądać jak jeszcze jeden funkcjonariusz po służbie. Nikt nie wydawał się mnie zauważać. – Myślę, że mamy tu do czynienia z włamaniem – mówił starszy policjant. – Mieszkanie kobiety zostało przeszukane, ale z głową. Żadnych odcisków palców – jedyne, które znaleźliśmy, należą do ofiary i właścicielki mieszkania, z którą zmarła grywała w karty. Poza tym jest jeszcze trochę odcisków mieszkającego piętro niżej faceta, który znalazł ciało. Ten facet i właścicielka mieszkania zostali przesłuchani i nie są podejrzanymi. Nie mamy w kartotekach żadnego niedawno popełnionego morderstwa, które by można powiązać z naszym. A teraz do rzeczy. Chcę, żebyście sprowadzili tu i przesłuchali wszystkich znanych z używania przemocy włamywaczy. Ofiara nie została zgwałcona, ale i tak chcę mieć tu wszystkich włamywaczy z przestępstwami na tle seksualnym na koncie. Chcę, żebyście sprawdzili wszystkie raporty o włamaniach w Hollywood, które zakończyły się aresztowaniem i zwolnieniem sprawców w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Zadzwońcie do biura prokuratora okręgowego, żeby się dowiedzieć, jak skończyły się wszystkie te sprawy. Chcę wiedzieć, ilu z tych dupków, których złapaliśmy, znowu krąży po ulicach i chcę, żeby potem wszystkich tu sprowadzić na przesłuchanie. – Dwóch moich ludzi rozmawia z sąsiadami zmarłej. Chcę wiedzieć, jakie wartościowe przedmioty posiadała ta Cadwallader. Wtedy będziemy mogli przycisnąć paserów i sprawdzić lombardy. Chcę, żebyście sprowadzili tu wszystkich ćpunów z bulwaru i mocno ich przycisnęli. Gość, który to zrobił, pewnie po prostu spanikował, a ćpun na głodzie mógłby udusić kobietę i uciec, niczego ze sobą nie zabierając. Dwóch moich ludzi rozpytuje też w sąsiedztwie o tamtą noc. Jeśli ktokolwiek coś widział lub słyszał, to będziemy o tym wiedzieć. To tyle. Do roboty. To był dla mnie sygnał do odwrotu. Spojrzałem na zegarek. Była druga czterdzieści. Do rozpoczęcia służby pozostały mi trzy godziny. Szedłem do samochodu wśród szemrających detektywów. Złożyłem dach, usiadłem na przednim siedzeniu i zacząłem myśleć. Nie, to nie było włamanie, stwierdziłem; tym razem na pewno nie. Może z tą Jensen tak, może zapałki to był tylko zbieg okoliczności, ale w Maggie Cadwallader było coś dziwnego, otaczała ją jakby aura nieuchronnego nieszczęścia – kiedy zobaczyła mój pistolet, zaczęła krzyczeć: „Proszę, nie! Nie pozwolę siebie zranić! Nie! Wiem, kto cię przysłał! Wiedziałam, że to zrobi!”. Była dziwną kobietą, żyjącą w swoim małym świecie, ale jednak miała częste kontakty z nieznajomymi. Trzeba było zacząć od baru Srebrna Gwiazda, ale nie miało sensu udawać się
tam za dnia, więc podjechałem do budki telefonicznej i dowiedziałem się adresu Small World Import-Export Company: 615 North Virgil. Pojechałem tam w dobrym humorze, czując z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia. Small World Import-Export Company miała siedzibę w dużej hali sąsiadującej z budynkami mieszkalnymi, często wynajmowanymi studentom pobliskiego L.A. City College. Na każdym domu wisiał szyld „Kwatery Studenckie” i „Niskie Ceny Dla Studentów”. Na werandach siedziało mnóstwo „studentów”, popijających piwo i grających w baseball na zaniedbanych trawnikach. Byli mniej więcej w moim wieku i charakteryzowało ich poczucie wyższości beneficjentów programów pomocy byłym żołnierzom. Udało ci się uniknąć dwóch wojen, Underhill, pomyślałem, i teraz masz, czego chciałeś. Jesteś patrolowym z Watts udającym detektywa w Hollywood. Bądź ostrożny. Byłem. Wszedłem do hali przez brudne drzwi wejściowe, ozdobione brudnym malunkiem globu, którego twórca najwyraźniej nie był orłem z geografii. Jednak recepcjonistka natychmiast rozpoznała we mnie gliniarza i najwyraźniej widok odznaki również nie był jej obcy. Kiedy spytałem o znajomych Maggie Cadwallader, odparła: – Ach, to proste. – Nakręciła numer na stojącym na jej biurku telefonie, mówiąc: – Pani Grover, nasza główna księgowa, była bliską znajomą Maggie. Prawie codziennie jadały razem lunch. – Do słuchawki powiedziała: – Pani Grover, mam tu policjanta, który chciałby porozmawiać o Maggie... – Po chwili recepcjonistka odłożyła słuchawkę i rzekła: – Za chwileczkę przyjdzie. – Uśmiechnęła się. Odwzajemniłem uśmiech. Wymienialiśmy ósmy albo dziewiąty uśmiech, kiedy do poczekalni weszła profesjonalnie wyglądająca kobieta koło czterdziestki. – To pan? – spytała. – Tak, pani Grover – odparłem – moje nazwisko: Underhill, z Wydziału Policji Los Angeles. Mógłbym zamienić z panią kilka słów? – Oczywiście – odrzekła bardzo rzeczowym tonem. – Może wejdziemy do mojego biura? Dobrze się czułem w swojej roli, ale jej szorstkość mnie irytowała. – Jasne – odpowiedziałem. Ruszyliśmy wzdłuż odrapanego korytarza. Zza zamkniętych drzwi dobywał się łoskot setek maszyn do szycia. Pani Grover posadziła mnie na drewnianym krześle w swoim skromnie urządzonym biurze. Zapaliła papierosa, usadowiła się za biurkiem i powiedziała: – Biedna Maggie. Cóż za okropna śmierć. Jak pan myśli, kto to zrobił? – Nie wiem. Dlatego tu jestem. – Czytałam w gazecie, że uważacie, że to był włamywacz. To prawda? – Może. Rozumiem, że pani i Maggie Cadwallader byłyście przyjaciółkami. – W pewnym sensie – odparła pani Grover. – Jadałyśmy ze sobą codziennie lunch, ale nigdy nie spotykałyśmy się na gruncie towarzyskim. – Były po temu jakieś powody? – O co panu chodzi? – Chodzi mi o to, pani Grover, że chciałbym zrozumieć tę kobietę. Jaka była? Jakie miała zwyczaje, co lubiła, a czego nie lubiła, z jakimi ludźmi przestawała, właśnie tego typu informacje mnie interesują. Pani Grover wlepiła we mnie wzrok, paląc z namaszczeniem. – Rozumiem – stwierdziła. – Cóż, jeśli to pomoże, to mogę powiedzieć panu jedno: Maggie była bardzo bystrą kobietą, ale miała swoje problemy. Myślę, że była
patologicznym kłamcą. Często było tak, że mówiła mi coś o sobie, a potem opowiadała jakieś inne historie, które zupełnie zaprzeczały temu, co mówiła wcześniej. Myślę, że miała problemy z alkoholem i że spędzała wieczory na samotnej lekturze. – Jakie historie pani opowiadała? – O swoim pochodzeniu. Jednego dnia była z Nowego Jorku, a następnego ze Środkowego Zachodu. Raz mi powiedziała, że ma pozamałżeńskie dziecko ze „straconą miłością”, a następnego dnia utrzymywała, że jest dziewicą! Wyczuwałam, że jest bardzo samotna, więc próbowałam zaaranżować jej kolację z miłym kawalerem, który jest znajomym mojego męża. Nie zgodziła się. Była przerażona. Maggie była kulturalną osobą i często rozmawiałyśmy o teatrze, ale opowiadała też mnóstwo pokręconych historii. – Na przykład? – Na przykład jakieś brednie o jakimś dziecku na Wschodzie. Raz mi pokazała zdjęcie. Roztkliwiło mnie to. Musiała je wyciąć z jakiegoś czasopisma. To było takie smutne... – Czy wie pani cokolwiek o mężczyznach w jej życiu, pani Grover? – Nie, zupełnie nic. Jestem przekonana, że zmarła, będąc dziewicą. – Cóż – powiedziałem, wstając – dziękuję, że poświęciła mi pani czas, pani Grover. Bardzo mi pani pomogła. – Ona zasługiwała na o wiele więcej, panie władzo. Proszę, niech pan znajdzie jej zabójcę. – Znajdę – odparłem, mówiąc jak najbardziej szczerze. Tej nocy na patrolu nie było zbyt ciekawie. Byłem nieobecny duchem. Wiedziałem, że będę musiał zostać szybko przeniesiony na dzienną zmianę, żeby móc kontynuować śledztwo wieczorami. Rozważałem różne możliwości – prośbę do Jurgensena, do szefa detektywów, urlop zdrowotny – ale wszystko wydawało mi się zbyt niepewne. Następnego ranka pojechałem na komisariat i zapukałem do drzwi kapitana Jurgensena. Przywitał się ze mną ciepło, był jednak zdziwiony, że widzi mnie za dnia. Powiedziałem mu, co mi leży na sercu: miałem bardzo chorego przyjaciela jeszcze z czasów sierocińca, który potrzebował kogoś do opieki w nocy, kiedy jego żona idzie na nocną zmianę do fabryki samolotów. Prosiłem o tymczasowy przydział do dziennej zmiany, żeby pomóc przyjacielowi i żeby lepiej poznać okolicę, w której pracuję. Jurgensen odłożył Ryszarda III i powiedział: – Od dzisiaj pracujesz na dziennej zmianie, Underhill. Jeden człowiek jest na urlopie, ale pamiętaj, żadnych solówek. Żadnego udawania twardziela. Masz tylko patrolować ulice z partnerem. A teraz już idź do pracy. O pół do dwunastej tego wieczora popełniłem swoje pierwsze przestępstwo jako dorosły. Pojechałem do Hollywood, zaparkowałem na parkingu przy stacji benzynowej i poszedłem do mieszkania Maggie Cadwallader na Harold Way. Włożyłem rękawiczki, otworzyłem zamek i przez ciemne mieszkanie przeszedłem prosto do sypialni. Miałem przy sobie małą latarkę i używałem jej co kilka sekund, pomimo że było to ryzykowne. Stwierdziłem, że wszystkie rzeczy osobiste Maggie uprzątnięto, zapewne po to, żeby mieszkanie lepiej się prezentowało w oczach przyszłych lokatorów, kiedy już cała sprawa ucichnie. W sypialni, trzymając w ustach latarkę, odkręciłem nogę od łóżka ukrywającą „bezcenny dowód miłości” Maggie. Nie było go. Wstawiłem nogę na miejsce i
odkręciłem drugą, ale tam też nic nie było. Pozostałe dwie nogi były na trwałe przyspawane do ramy łóżka. Moje przypuszczenia się potwierdziły. Mimo to musiałem jeszcze coś sprawdzić. Pojechałem na komisariat w Hollywood, zaparkowałem, wszedłem do środka i pokazałem odznakę dyżurnemu sierżantowi. – Pracuję z detektywami z Siedemdziesiątej Siódmej – powiedziałem. – Czy jest na górze ktoś, z kim mógłbym porozmawiać? – Ktoś tam zawsze jest – odparł znudzonym głosem. W sali detektywów był tylko zmęczony, stary policjant, który pisał jakieś raporty. Wszedłem do środka, jakbym był właścicielem lokalu, a staruszek tylko na chwilkę oderwał wzrok od swoich papierów. Kiedy zorientowałem się, że to, czego szukam, nie leży nigdzie na wierzchu, odchrząknąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę. Ponownie podniósł wzrok, tym razem prezentując nabiegłe krwią oczy i znużony głos: – Tak? Starałem się mówić energicznie i zrobić wrażenie starszego, niż jestem. – Underhill, obyczajówka z Siedemdziesiątej Siódmej. Rozpracowuję paserów z South Central. Porucznik zlecił mi sprawdzenie raportu dotyczącego własności tej niedawno uduszonej Cadwallader. Znajdujemy u nas mnóstwo rzeczy zrabowanych w Hollywood i Zachodnim L.A. Porucznik stwierdził, że może będzie mógł wam pomóc. – Cholera – rzucił staruszek, wstając z krzesła i podchodząc do rzędu szafek. – Moim zdaniem to nie było włamanie. Napisałem ten raport razem z partnerem. – Wręczył mi teczkę zawierającą trzy strony maszynopisu. – Właścicielka twierdzi, że nic nie zginęło, a dobrze znała zmarłą. Może gość spanikował. Trudno powiedzieć. Raport był napisany typowym, suchym i rzeczowym językiem. Wymieniono w nim wszystko, poczynając od jedzenia dla kota, a na środkach czystości kończąc, ale nie wspomniano o diamentowej broszce ani o żadnej innej biżuterii. Było tam też podpisane przez właścicielkę mieszkania, niejaką panią Crawshaw, oświadczenie stwierdzające, że pomimo straszliwego bałaganu nic nie zginęło. Oświadczyła także, że wedle jej wiedzy Maggie Cadwallader nie posiadała żadnej biżuterii ani akcji czy obligacji ani że nie przechowywała u siebie znaczących sum pieniędzy. Starszy gliniarz patrzył na mnie. – Chce pan kopię? – spytał znużonym tonem. – Nie – odparłem. – Miał pan rację, to nudny raport. Wielkie dzięki. Na razie. Wyglądał, jakby poczuł ulgę. Ja też poczułem ulgę. Była dwunasta czterdzieści pięć i wiedziałem, że nie mam żadnych szans na sen. Chciałem myśleć wyłącznie o sprawie, ale cały czas czułem się niepewnie, wiedząc, że wiele ryzykuję, prowadząc śledztwo na własną rękę. Zdecydowałem więc złamać swoje niepisane śluby abstynencji i pojechałem do Silverlake, gdzie mieszkał mój stary kumpel z sierocińca. Był raczej zadowolony z moich odwiedzin, ale jego żona nie. Powiedziałem, że nie zebrało mi się na pogawędkę, tylko że chciałem od niego pożyczyć kije golfowe. Ku mojemu zdziwieniu, zgodził się. Obiecałem niezwłocznie je oddać i w ramach podziękowania zaprosić go na kolację do dobrej restauracji. Ku mojemu zdziwieniu, jego żona powiedziała, że nie wierzy, i zaciągnęła męża z powrotem do łóżka. Przyjrzałem się kijom i stwierdziłem, że są dobrej firmy, a w kieszonkach torby było przynajmniej z pięćdziesiąt piłek. Postanowiłem poszukać miejsca, w którym mógłbym sobie pograć i w spokoju pomyśleć.
Pojechałem do domu po psa, który ucieszył się na mój widok. Był najwyraźniej spragniony ruchu. Znalazłem w lodówce kilka kotletów wieprzowych i rzuciłem mu je. Kiedy zakładałem mu smycz i przerzucałem torbę z kijami przez ramię, obgryzał już kości. – Jedziemy na plażę, Pociąg – oznajmiłem. – Zobaczymy, jaki z ciebie naprawdę labrador. Będę strzelał piłkami w ocean. Jeśli będziesz w stanie je odnaleźć w ciemności, będę ciebie karmił stekami przez okrągły rok. Co ty na to? Nocny Pociąg odparł „Hau!” i poszliśmy trzy kwartały dalej, nad brzeg Pacyfiku. Wieczór był ciepły i bezwietrzny. Spuściłem psa ze smyczy i zaczął biegać jak opętany, cały czas trzymając kość w zębach. Rzuciłem piłki na wilgotny piasek i wyjąłem jeden z kijów z torby. Trzymając go w ręku, miałem wrażenie, jakbym ściskał ukochanego, dawno utraconego przyjaciela. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że zupełnie nie wyszedłem z wprawy. Już po kilku pierwszych uderzeniach zapomniałem, że przez dłuższy czas nie grałem w golfa. Posyłałem piłki w spienione, białe fale, rozkoszując się jednością ciała i umysłu, co jest kwintesencją gry w golfa. Po chwili uderzenia stały się automatyczne i mogłem zacząć myśleć o czymś innym. Najpierw podsumowałem. Dwa razy podszyłem się pod detektywa, używając prawdziwego nazwiska, co w razie wykrycia mogłoby mnie kosztować zawieszenie. Kierowałem się jedynie przeczuciami, a wnioski dotyczące Maggie Cadwallader wyciągnąłem wyłącznie na podstawie obserwacji jej zachowania jednej nocy. Ale. No właśnie – ale. Ale czułem, że wiem o niej więcej, niżby to wynikało z naszej krótkiej znajomości. Moje przeświadczenie wynikało z czegoś więcej, niż tylko zawierzenia intuicji, logicznej dedukcji czy ocenie jej charakteru. Moim zadaniem było rozwiązanie tej łamigłówki, a fakt, że zmarła ofiarowała mi swe ciało, szukając czegoś innego, nadawał moim działaniom wagi. Zagwizdałem na psa, który natychmiast do mnie podbiegł. Wracając do mieszkania, doszedłem do wniosku, że Wacky miał rację. Klucz do rozkoszowania się smakiem życia tkwi w śmierci. Zabiłem, dwukrotnie, i stałem się innym człowiekiem. Lecz kluczem nie był akt zabijania, tylko to, co do tego doprowadziło. Czułem się dziwnie wielkoduszny i przepełniony miłością, jak autor mający zadedykować książkę. Ta jest dla ciebie, Wacky, powiedziałem sobie; ta jest dla ciebie.
8 Dziwnie się czułem, siedząc w barze, szukając mordercy, a nie kobiet. Następnego wieczora, uwolniony od obsesji zazwyczaj sprowadzającej mnie w takie miejsca, siedziałem, popijając rozcieńczonego wodą scotcha, i patrzyłem, jak ludzie się upijają, złoszczą, roztkliwiają i w alkoholowym upojeniu opowiadają kompletnym nieznajomym historię swojego życia. Wypatrywałem mężczyzn, którzy przyszli tu na łowy, tak jak ja, ale tego wieczora w Srebrnej Gwieździe niepodzielnie królowali desperaci w średnim wieku, bawiący się przy akompaniamencie starych, przedwojennych standardów z szafy grającej. Kiedy o pierwszej wychodziłem z baru, będąc ostatnim klientem, spytałem barmana, czy zabawa się tu kiedykolwiek rozkręca. – W weekendy – odparł. – Wtedy jest duży ruch. Przyjdź jutro wieczorem, to zobaczysz. Barman miał rację. Wszedłem do Srebrnej Gwiazdy za kwadrans ósma w sobotni wieczór i zauważyłem, że już jest wesoło. W barze roiło się od młodych par, żołnierzy na przepustce – łatwo rozpoznawalnych po krótko ostrzyżonych włosach i czarnych, wojskowych butach – starszych alkoholików oraz udających samotnych mężczyzn i kobiet bez towarzystwa. Wszyscy posyłali sobie pełne nadziei spojrzenia. Tego wieczora muzyka była żywsza i dopasowana do młodszej klienteli. Królowały nowoczesne aranżacje, a nawet troszkę jazzu. Ładna kobieta koło trzydziestki poprosiła mnie do tańca. Z żalem odmówiłem, tłumacząc się zwichniętą nogą, więc zwróciła się do siedzącego obok mnie przy barze faceta, który przyjął propozycję. Wypatrywałem kobieciarzy, mężczyzn, którzy bez najmniejszego wysiłku zdobywają zaufanie kobiet, a więc i przepustkę do ich sypialni. Mężczyzn takich jak ja. Spędziłem w Srebrnej Gwieździe trzy godziny, siedząc to przy barze, to przy stolikach, sącząc piwo i cały czas obserwując. Zacząłem sobie zdawać sprawę, że może przyjdzie mi tu spędzić na obserwacji wiele długich i nużących godzin. Chociaż cały czas byłem czujny, właściwie niczego ciekawego nie zauważyłem. Zaczynałem już być przygnębiony, a nawet trochę zły, kiedy zobaczyłem, jak dwóch podejrzanych gości podchodzi do baru. Wymienili z barmanem kilka zdań i jego twarz jakby pojaśniała. Wskazał im drzwi na tyłach lokalu sąsiadujące z automatami telefonicznymi i maszynami sprzedającymi papierosy. Po chwili wszyscy trzej ruszyli w tamtą stronę; barman zostawił bar bez opieki. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, odczekałem dwie minuty, podszedłem do drzwi, uklęknąłem i zacząłem wąchać przy szczelinie między drzwiami a podłogą. Poczułem dym marihuany. Uśmiechnąłem się, wyjąłem pistolet z kabury i umieściłem go w kieszeni kurtki. Potem otworzyłem skórzane etui z odznaką i mocno naparłem na drzwi, które łatwo ustąpiły. Towarzyszył temu bardzo głośny i ostry dźwięk, jakby eksplozji. Pod ścianą, tuż przy sięgającym sufitu stosie skrzynek z whisky, stało trzech palaczy, którzy odruchowo wyrzucili ręce do góry, kiedy usłyszeli hałas i zobaczyli pistolet i odznakę. Spojrzałem w głąb baru. Chyba nikt nie zauważył, co tu się stało. Cicho zamknąłem za sobą drzwi. – Policja – powiedziałem bardzo spokojnym głosem. – Stańcie pod lewą ścianą i oprzyjcie na niej ręce, nad głowami. No już! Posłuchali mnie. Zapach marihuany był ostry i zmysłowy. Zrewidowałem
trzech mężczyzn, szukając broni i towaru, ale znalazłem tylko trzy grube skręty. Wszyscy się trzęśli, a barman zaczął szlochać coś o żonie i dzieciach. – Zamknij japę – uciszyłem go. Chwyciłem dwóch pozostałych gości za kołnierze koszul i pchnąłem w kierunku drzwi. – Wynocha mi stąd, gówniarze – syknąłem. – I żebym was tu więcej nie widział. Wytoczyli się za drzwi, rzucając barmanowi pełne niepokoju spojrzenia. Zablokowałem drzwi, stawiając przy nich skrzynkę z dżinem. Barman aż się skurczył ze strachu, kiedy ruszyłem w jego stronę. Zaczął nerwowo szukać w kieszeniach papierosów, błagalnym wzrokiem pytając mnie o przyzwolenie. – No dalej, zapal sobie – powiedziałem. Zapalił. – Jak się nazywasz? – spytałem. – Red Julian – odparł, spoglądając na drzwi. Uspokoiłem go. – To nie potrwa długo. Nie zamierzam ciebie zapuszkować, potrzebuję tylko twojej pomocy. – Nie znam żadnych sprzedawców, naprawdę, panie władzo. Tylko czasami sobie zapalę. Skręt kosztuje pięćdziesiąt centów. Uśmiechnąłem się sardonicznie. – Nie obchodzi mnie to, Red. Nie pracuję w obyczajówce. Od jak dawna tu pracujesz? – Od trzech lat. – To wiesz, co się tu dzieje. Znasz wszystkich stałych bywalców, rzezimieszków... – To jest porządny lokal, panie władzo, ja nie wpuszczam... – Zamknij japę i słuchaj. Interesują mnie podrywacze – napaleńcy, którzy często tutaj wyhaczają jakąś lalę. Pomożesz mi, to puszczę ci to płazem. Nie pomożesz, to cię zapuszkuję. Zadzwonię po radiowóz i powiem, że chciałeś mi sprzedać te trzy skręty. A to oznacza dwa do dziesięciu lat w Quentin. No więc jak będzie? Red odpalił kolejnego papierosa od niedopałka poprzedniego. Trzęsły mu się ręce. – Bywają tu podrywacze, ale wpadają raz czy dwa i potem ani słychu – powiedział. – Ale jest taki jeden gość, który tu zagląda zawsze, kiedy jest w mieście. Przystojniak imieniem Eddie. Nie mam na niego więcej namiarów, jak Boga kocham. Zawsze tu przychodzi na podryw. – Red ponownie odsunął się ode mnie. – Jest tu dzisiaj? – spytałem. – Nieee, przychodzi, kiedy jest spokojniej. Przystojniaczek. Świetnie ubrany. Nie ma go tu dzisiaj, jak Boga kocham. – No dobra. Słuchaj. Od dzisiaj jestem twoim nowym stałym bywalcem. Które wieczory masz wolne? – Żadnych. Szef nie daje mi wolnego. Pracuję od szóstej do północy, siedem dni w tygodniu. – To dobrze. Czy Eddie tu ostatnio zaglądał? Poderwał kogoś? – Tak. Lowelas z niego! – To dobrze. Będę tu przychodził każdego wieczora. Jak tylko wejdzie Eddie, dasz mi znać. Jeśli spróbujesz go ostrzec, wiesz, jak to się skończy. – Uśmiechnąłem się i podstawiłem mu trzy skręty pod nos. – Tak, wiem. – To dobrze. A teraz znikaj. Pewnie klienci są spragnieni.
Tej nocy też byłem ostatnim klientem. Eddie się nie pojawił. Jak tylko wstałem w niedzielę rano, pojechałem do sklepu w Santa Monica, gdzie robili zdjęcia w ciągu kilku godzin. Zostawiłem cztery gazetowe fotografie Maggie Cadwallader, mówiąc kręcącemu z powątpiewaniem głową facetowi, że chcę, by mi na szóstą wieczorem zrobił sześć jak najlepszej jakości powiększonych odbitek. Kiedy pod nos podsunąłem mu dwudziestodolarowy banknot i wsadziłem mu go do kieszeni koszuli, wątpliwości natychmiast zniknęły. Zdjęcia, które odebrałem tego popołudnia, nadawały się już do pokazywania ewentualnym świadkom. Red nerwowo polerował kieliszki, gdy usiadłem przy barze wczesnym, niedzielnym wieczorem. Na zewnątrz był straszliwy skwar, ale w Srebrnej Gwieździe dzięki klimatyzacji panowały arktyczne temperatury. – Cześć, Red – rzuciłem. – Cześć, panie... – Mów mi Fred – powiedziałem wielkodusznie, kładąc na barze powiększone zdjęcie Maggie Cadwallader. – Widziałeś kiedyś tę kobietę? Red skinął. – Kilka razy. Ale ostatnio nie. – Widziałeś ją kiedyś z Eddiem? – Nie. – To słabo. Mały dzisiaj ruch, co? – zauważyłem, rozglądając się po prawie pustym barze. – No. To przez te długie dni. Ludzie uważają, że nie wypada pić przed zmrokiem. Oprócz nałogowców. – Wskazał na kanapę, gdzie obcesowo obmacywała się para grubasów. – Wiem, o czym mówisz. Miałem kiedyś przyjaciela, który lubił sobie wypić. Mówił, że lubił pić, kiedy tylko był sam i z ludźmi też, za dnia i w nocy. Był filozofem. – Co się z nim stało? – Zastrzelili go. – Tak? Szkoda. – No. Usiądę na jednej z tych sof z widokiem na wejście. Jeśli nasz klient się pojawi, przyjdź mi powiedzieć, jasne? – Tak. O ósmej bar był wypełniony do połowy. O dziesiątej, po kilku godzinach przebywania w zmroku, czułem się już jak nietoperz w jaskini. Koło jedenastej podszedł Red i szturchnął mnie znacząco. – To ten gość przy barze – powiedział. – W kolorowej koszuli. Odesłałem Reda i w drodze do toalety przeszedłem niespiesznie obok faceta, a wracając, usiadłem obok niego. Poczułem delikatny zapach jego wody kolońskiej. Zawołałem głośno Reda i zamówiłem podwójnego scotcha, żeby zwrócić na siebie uwagę Eddiego. Odwrócił się do mnie i zakodowałem sobie w pamięci jego przystojną twarz, delikatną i arogancką jednocześnie, ładnie opaloną, z kręconymi, dość długimi brązowymi włosami i łagodnymi, głęboko osadzonymi brązowymi oczyma. Eddie szybko się odwrócił, oddając się swojemu martini i siedzącej obok kobiecie, szczupłej brunetce w stroju pielęgniarki, która z czystej kurtuazji udawała zainteresowanie prowadzoną z nim rozmową. – ... Ale ostatnio było nieźle. Szczególnie biegi na krótkich dystansach. Nie wierz temu, co piszą. Niektóre systemy się sprawdzają. – Naprawdę? – odparła znudzona brunetka.
– Naprawdę. – Eddie pochylił się ku kobiecie. – Jak mówiłaś, że ci na imię? – Corrinne. – Miło mi, Corrinne. Jestem Eddie. – Miło mi, Eddie. – I mnie. Lubisz wyścigi, Corrinne? – Nie bardzo. – Hm. Cóż, wiesz, że to tylko kwestia zainteresowania się grą. Rozumiesz? – Pewnie tak. Ale mnie to po prostu nudzi. Muszę już lecieć. Miło było cię poznać. Na razie. Brunetka wstała i wyszła. Eddie westchnął, po czym dopił drinka i ruszył w stronę męskiej toalety, zatrzymując się po drodze przed wiszącym na ścianie pełnowymiarowym lustrem, gdzie oddał się skomplikowanemu rytuałowi wygładzania włosów, strząsania niewidocznych pyłków z koszuli, sprawdzania kantu na spodniach i uśmiechania się do siebie wielokrotnie z różnych kątów. Wyglądał na usatysfakcjonowanego i miał ku temu powody: był prototypem złotoustego kobieciarza, stworzonego, by czarować, manipulować i uwodzić. Przez ułamek sekundy poczułem odrazę do samego siebie, ale szybko wmówiłem sobie, że w moim przypadku motywy były zupełnie inne. Przeniosłem się na inne miejsce na tyłach lokalu, skąd miałem widok na cały bar. Przyglądałem się, jak Eddie trzykrotnie bez powodzenia próbował szczęścia z trzema młodymi kobietami. Doskonale rozumiałem głębię jego zdegustowania i desperacji – zapłacił rachunek, dopił martini i z impetem wyszedł z baru. Ja również szybko wyszedłem i ruszyłem po bocznej uliczce. Wsiadł do olds sedana, modelu z 1946 roku. Mój samochód był zaparkowany po drugiej stronie ulicy, maską w przeciwną stronę, więc kiedy Eddie odjechał, zacząłem biec do auta. Dałem mu trzydziestosekundową przewagę, po czym zawróciłem i ruszyłem za nim. Eddie skręcił w lewo w Wilton, a potem, milę dalej, w prawo w Santa Monica. Śledzenie go nie nastręczało kłopotów, bo jego prawe tylne światło nie działało, a poza tym cały czas jechał spokojnie środkowym pasem. Dotarłem za nim do West Hollywood. Prawie go zgubiłem, przejeżdżając przez La Brea, ale kiedy w końcu zaparkował na rogu Santa Monica i Sweetzer, byłem tuż za nim. Eddie starannie zamknął samochód i wszedł do baru o nazwie Hub. Odczekałem minutę, po czym sam wszedłem do środka, spodziewając się typowego lokalu zapewniającego udany podryw, jakich wiele także poza centrum L.A. I bardzo się myliłem. Tutaj też chodziło o podryw, ale w barze nie było żadnej kobiety, tylko sami podenerwowani mężczyźni. Zebrałem się w sobie i podszedłem do baru. Po chwili zjawił się barman, łysy grubas, i zamówiłem piwo. Wprawnym ruchem zaczął nalewać piwo, a ja zacząłem szukać Eddiego. Najpierw go zauważyłem, a potem usłyszałem. Był w boksie na tyłach lokalu, gdzie sprzeczał się z jakimś facetem – przystojnym, zdecydowanie męskim typem po pięćdziesiątce. Nie słyszałem, o czym rozmawiają, ale nie dawało mi spokoju jedno pytanie – co on tu robi? Myślałem, że był kobieciarzem. Kłótnia stawała się coraz gwałtowniejsza, ale nadal nie słyszałem, o czym mówią. W końcu mężczyzna wepchnął Eddiemu coś, co wyglądało na dużą kopertę, wstał i wyszedł z baru tylnym wyjściem. Kątem oka przyglądałem się siedzącemu nieruchomo w boksie Eddiemu, który po chwili zerwał się z miejsca i wybiegł z baru głównym wejściem. Pochyliłem się nad piwem, gdy koło mnie przechodził, a potem ruszyłem za nim. Kiedy otwierałem drzwi samochodu, Eddie skręcał już z piskiem opon w
Sweetzer, którą pojechał na północ, stromo pod górę w kierunku Sunset. Wcisnąłem gaz, żeby go dogonić, i w końcu mi się udało, akurat gdy sygnalizował skręt w lewo w Sunset. Potem jechałem bezpośrednio za nim przez jakieś pół mili, aż skręcił w wąską uliczkę o nazwie Horn Drive i prawie natychmiast zaparkował. Pojechałem kawałek dalej i zatrzymałem się pięćdziesiąt jardów przed nim. Wysiadając z samochodu, zauważyłem, jak przechodzi przez ulicę i znika na dziedzińcu zespołu bungalowów w hiszpańskim stylu. Przebiegłem przez ulicę, żeby zobaczyć, do którego budynku Eddie wejdzie, ale szczęście mi nie dopisało. Betonowy dziedziniec był pusty. Obejrzałem rząd skrzynek na listy, szukając Edwarda, Edwina, Edmunda, a przynajmniej litery „E.”, ale bez rezultatu – mieszkańcy piętnastu bungalowów byli wymienieni jedynie z nazwiska. Wróciłem do samochodu, przejechałem na drugą stronę ulicy i zaparkowałem tuż przy wyjściu z dziedzińca, żeby zaczekać na wyjście Eddiego. Coraz bardziej budził moją ciekawość; był człowiekiem nocy i za chwilę znowu mógł gdzieś pognać. Myliłem się. Czekałem, czekałem i czekałem, kilka razy o mało co nie zasypiając, aż nadeszła dziewiąta trzydzieści następnego ranka. Kiedy Eddie w końcu wyszedł, ubrany nienagannie w kolorową koszulę, jasnoniebieskie, bawełniane spodnie i sandały, poczułem się potwornie zmęczony. Gdy szedł do samochodu, przyglądałem się uważnie jego twarzy i sposobowi, w jaki się poruszał, starając się odgadnąć jego orientację seksualną. Coś z nim było nie tak, wyczuwałem jakby zbytnią nonszalancję i kapryśność, ale nie miałem czasu do namysłu. Eddie prowadził szybko i agresywnie, zwinnie zmieniając pasy i wciskając się w sznur samochodów. Cały czas siedziałem mu na ogonie, trzymając dystans kilku samochodów. Jechaliśmy tak aż do centrum, do krętej i niebezpiecznej autostrady, którą potem dotarliśmy do południowej Pasadeny, gdzie zjechaliśmy na tor wyścigów konnych Santa Anita w Arcadia. Wjeżdżając na ogromny parking przy torze, poczułem ulgę i przypływ nadziei. Był wspaniały, pogodny i niezbyt gorący dzień, więc parking był już pełen samochodów i ludzi, co pozwalało mi bezpiecznie śledzić mojego podejrzanego. Poza tym pamiętałem, co mi powiedział kiedyś stary gliniarz z obyczajówki: wyścigi to dobre miejsce na zdobywanie informacji – ludzie czują się grzeszni i jakoś winni tego, że tam są, więc łatwo pękają, widząc policyjną odznakę. Zaparkowałem i pobiegłem do wejścia. Zapłaciłem za wstęp i zastygłem ze spuszczonymi oczyma przy stoisku z pamiątkami, czekając na Eddiego. Pojawił się dobre dziesięć minut później, pokazując karnet bramkarzowi, który przywitał go szerokim uśmiechem. Kiedy przechodził obok mnie, oglądając plan wyścigów, odwróciłem się plecami. Gigantyczne wejście i drogi wiodące na trybuny błyskawicznie się wypełniały, więc kiedy manewrowałem w stronę ruchomych schodów prowadzących do okienek przyjmujących zakłady, pozwoliłem tłumowi amatorów wyścigów nas rozdzielić. Eddie grał z fasonem: stanął przy okienku przyjmującym zakłady powyżej pięćdziesięciu dolarów. Był tam jedynym klientem. Kasjer ciepło go przywitał. Wszystko dokładnie słyszałem, stojąc w kolejce do okienka przyjmującego zakłady dziesięciodolarowe. – Jak się masz, Eddie? – spytał facet. – Nieźle, Ralph. Kroi się coś ciekawego? Masz dla mnie jakieś pewniaki? – Pomimo czysto grzecznościowej wymiany zdań w głosie Eddiego wyczuwało się napięcie. – Nie, znasz mnie przecież, Eddie. Kibicuję wszystkim. Dlatego tu pracuję, ale
nie obstawiam. Za bardzo kocham wszystkie konie. Eddie się roześmiał. – Rozumiem. Ale ja mam system i czuję, że dzisiaj dopisze mi szczęście. – Podał facetowi arkusz papieru i zwitek banknotów. – Masz, Ralph, to na pierwsze cztery gonitwy. Załatwmy wszystko od razu, bo chcę się trochę rozejrzeć. Mężczyzna w okienku zgarnął arkusz i pieniądze i zagwizdał. Oderwał kilka kwitków i wręczył je Eddiemu. Potrząsnął głową. – Możesz się dzisiaj spłukać, kolego. – W żadnym razie, kolego. Widziałeś jakieś fajne laski? Wiesz, w jakich gustuję. – To idź do Turf Club, chłopie. Tam chodzą babki z klasą. – Tam jest dla mnie zbyt elegancko. Duszę się. Wrócę po pieniądze po wyścigach, Ralph. Niech już na mnie czekają. Ralph roześmiał się. – Jasne, kolego. Poszedłem za Eddiem do jego miejsca, zlokalizowanego w lepszej części trybuny głównej. Kupił od sprzedawcy piwo i orzeszki, usadowił się wygodnie, po czym zaczął przeglądać plan wyścigów, bawiąc się jednocześnie lornetką w skórzanej oprawie. Zastanawiałem się, co robić, kiedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Zaczekałem na początek pierwszej gonitwy i kiedy przejścia opustoszały, a ludzie zaczęli krzyczeć, wróciłem do stoiska z pamiątkami, gdzie kupiłem najnowsze wydanie trzech magazynów: Life, Collier’s i Ladies’ Home Journal. Zabrałem je ze sobą do męskiej toalety i przekartkowałem, niemalże natychmiast znajdując to, czego szukałem – pięć czarno-białych zdjęć twarzy dość przeciętnych kobiet. Wydarłem je, zostawiłem resztę magazynów na podłodze i włożyłem fotografię Maggie Cadwallader pomiędzy inne. Potem poszedłem rozejrzeć się za Ralphem, człowiekiem z okienka pięćdziesięciodolarowego. Nie było go w kasie, więc zacząłem przechadzać się bez celu po opustoszałych przejściach, aż zauważyłem, jak wychodzi z budki komentatorów radiowych z papierosem i filiżanką kawy w ręku. On też mnie zauważył i zrozumiał, o co chodzi, nim zdążyłem mu pokazać odznakę. – Tak, panie władzo – powiedział wyrozumiale. – Tylko kilka pytań – rzuciłem. Wskazałem na stoisko z przekąskami, gdzie były stoły i krzesła. Ralph skinął grzecznie i ruszył pierwszy. Usiedliśmy naprzeciw siebie przy poplamionym tłuszczem, metalowym stole; zachowywałem się szorstko, wręcz obcesowo. – Interesuje mnie mężczyzna, z którym rozmawiał pan przy okienku jakieś pół godziny temu. Na imię mu Eddie. – Tak. Eddie. – Jak się nazywa? – Engels. Eddie Engels. – Kim jest z zawodu? – Hazardzistą. Podejrzany z niego typek, ale ma głowę na karku. Chyba nie pracuje. – Interesują mnie kobiety, z którymi się zadaje. – Mnie też! U, la la! – Ralph był tak zadowolony ze swojego dowcipu, że sam zaczął się śmiać.
– Żarty na bok, bo mnie nie jest do śmiechu. – Rozłożyłem przed nim sześć zdjęć. – Widziałeś kiedyś Eddiego z którąś z tych kobiet? Ralph przyjrzał się fotografiom. Zawahał się przez moment, po czym położył gruby palec na podobiźnie Maggie Cadwallader. Zrobiło mi się słabo i poczułem mrowienie na skórze. – Jesteś pewien? – spytałem. – Tak – odparł. – Skąd taka pewność? – Ta babka to pasztet w porównaniu z niektórymi lalami, z którymi widziałem Eddiego. – Kiedy widziałeś ich razem? – Nie wiem – wydaje mi się, że ze dwa miesiące temu. Tak, zgadza się, to był dzień takiej ważnej gonitwy, czyli w czerwcu. Zebrałem swoje zdjęcia i ostrzegłem Ralpha z pełną surowością. – Ani słowa o naszej rozmowie Eddiemu. Zrozumiałeś? – Jasne, panie władzo. Zawsze podejrzewałem, że Eddie ma coś na... Nie dałem mu skończyć. Wstałem i zacząłem nerwowo szukać automatu telefonicznego. Zadzwoniłem do Wydziału Ewidencji Policji Los Angeles, podałem swoje nazwisko i numer odznaki i powiedziałem, co mnie interesuje. Oddzwonili w ciągu pięciu minut: żaden Edward, Edwin ani Edmund Engels z Los Angeles, biały mężczyzna koło trzydziestki, nie figurował w kartotekach policyjnych. Chciałem się rozłączyć, kiedy przyszedł mi do głowy jeszcze jeden pomysł: poprosiłem o sprawdzenie danych dotyczących rejestracji samochodów za ostatnie cztery lata. To był strzał w dziesiątkę. Okazało się, że Edward Engels, zamieszkały przy 1911 Horn Drive w West Hollywood posiada dwa samochody: zielonego oldsa sedana, model z 1946 roku, którego już widziałem, i czerwonego forda kabrioleta, model z 1949 roku z białym, składanym dachem o numerze rejestracyjnym JY 861. Podziękowałem, rozłączyłem się i pobiegłem do samochodu. Udałem się do Pasadeny w poszukiwaniu salonów Forda i Oldsmobile’a. Zajęło mi to trochę czasu, ale dostałem to, czego chciałem: reklamowe zdjęcia ich modeli z 46 i 49 roku. Potem pojechałem do sklepu papierniczego na Colorado Boulevard i kupiłem pudełko kredek. Na parkingu zacząłem pracować nad moimi pomocami, kolorując sedana na zielonkawo, a forda na jaskrawoczerwono z białym dachem. Rezultat uznałem za satysfakcjonujący. Kiedy skończyłem, była już za kwadrans druga i powietrze robiło się bardzo wilgotne. Musiałem się ogolić i przebrać. Pojechałem do domu, odświeżyłem się i przebrałem. Ze swojego dziennika wyrwałem i zniszczyłem wszystkie strony opisujące moje spotkanie z Maggie Cadwallader. Potem wyciągnąłem się na łóżku i usiłowałem zasnąć. Nic mi z tego nie wyszło. Mój umysł był tak rozbudzony, że snuł najróżniejsze plany, rozważał możliwości i analizował zbiegi okoliczności. W końcu poddałem się, wygoniłem psa do ogródka na tyłach domu, zamknąłem mieszkanie i pojechałem na Sunset. Dotarłem tam o bardzo dogodnej porze. Kiedy zaparkowałem na parkingu stacji benzynowej na rogu Sunset i Doheny i ruszyłem dalej pieszo, nocne kluby właśnie otwierały swoje podwoje, zwiastując kolejną noc rozrywki. Pracujący w nich barmani, kelnerzy i chłopcy parkingowi byli jeszcze wypoczęci i mieli czas, żeby odpowiadać na moje pytania. Wypracowywałem sobie teorię na temat Eddiego Engelsa; że był arogancki, straszliwie zarozumiały, wygadany i raczej głupi – wystarczająco głupi, żeby
pokazywać się otwarcie z kobietami, które miał zamiar zranić, a może nawet zabić. Wydawało się to logiczne. Mieszkał w promieniu kilkunastu minut marszu od najatrakcyjniejszych klubów nocnych w mieście, a najwyraźniej uwielbiał pokazywać się z kobietami. Snując swoje teorie, szedłem na wschód, pokazując moje zdjęcie Maggie Cadwallader parkingowym, bramkarzom i kelnerom. Zajrzałem do każdego klubu nocnego i każdej knajpy po obu stronach Sunset na odcinku od Doheny do La Cienega, ale nic z tego nie wyniknęło. Już chciałem uznać swoją porażkę, ale stwierdziłem, że będę również pytać w restauracjach. W trzeciej z kolei moje przypuszczeni po raz pierwszy znalazły potwierdzenie. Był to włoski lokal, gdzie gadatliwy kelner rozpoznał kobietę na zdjęciu, które mu pokazałem. Pamiętał Maggie sprzed kilku tygodni i już chciał wygłosić długą mowę na temat dań, które spożywała, kiedy syknąłem: – Miała towarzystwo? Wyraźnie zbity z pantałyku staruszek uśmiechnął się i odparł ,jasne”, po czym opisał Eddiego Engelsa. Potem zaczął opowiadać mi o wszystkich „ładnych bambinach” i „przystojnych młodzieńcach”, jakich się tu przyprowadza na posiłki. Było to wystarczające potwierdzenie, ale ja pragnąłem niezbitych dowodów. Chciałem mieć absolutną pewność, żeby sprawa była zapięta na ostatni guzik, kiedy będę ją przedstawiał przełożonym. Wstąpiłem do kolejnych czterech restauracji, z których wszystkie mieściły się w odległości nie większej niż pięć przecznic od mieszkania Eddiego Engelsa przy Horn Drive i jeszcze trzech kelnerów potwierdziło moje informacje. Wspominali Eddiego jako oryginała dającego hojne napiwki, który głośno mówił o swoich wygranych na wyścigach. Maggie Cadwallader zapamiętali jako cichą, zapatrzoną w Eddiego kobietę, pijącą dużo rumu z colą. Zapisałem nazwiska, adresy i numery telefonów wszystkich moich świadków i wróciłem do samochodu. Było wpół do dziewiątej i doszedłem do wniosku, że mam jeszcze dwie godziny, nim większość ludzi położy się do łóżka. Pojechałem do Hollywood i zacząłem pukać do drzwi. Ludzie, z którymi rozmawiałem, nie byli zdziwieni, bo już w zeszłym tygodniu przychodzili policjanci. Dziwili się dopiero, gdy wyciągałem moje dwa pokolorowane zdjęcia samochodów. Inni gliniarze o to nie pytali – interesowały ich jedynie „dziwne rzeczy”, „coś nietypowego”, co mogli słyszeć bądź widzieć tej nocy, kiedy popełniono morderstwo. Jeden po drugim potrząsali głowami. Nikt nie widział oldsa, modelu z 1946 roku ani forda kabrioleta, modelu z 1949 roku. Obszedłem całą Harold Way i zniechęcony skręciłem w De Longpre. Światła zaczynały gasnąć; ludzie kładli się spać. Na rogu De Longpre i Wilton natknąłem się na trzech nastolatków grających przy świetle lampy ulicznej w bejsbol. Zagadałem ich, nie ukrywając, że jestem gliniarzem, pozwalając im nawet obejrzeć mój pistolet. Kiedy zyskałem ich zaufanie, pokazałem im swoje zdjęcia. – No, no! – wykrzyknął najstarszy z chłopców. – Ale kabriolecik! Niech mnie! Drugi z nastolatków wziął do ręki zdjęcie i zaczął mu się przyglądać w milczeniu. – Widziałem taki samochód. Właśnie tu. Stał na tej ulicy, tylko kawałek dalej – oznajmił. – Kiedy? – spytałem cicho. Chłopak zaczął się zastanawiać i spojrzał na najstarszego, oczekując wsparcia. – Larry – powiedział. – Pamiętasz, jak w zeszłym tygodniu wykradłem się z domu? Pamiętasz?
– No, pamiętam. To było w poniedziałek wieczorem. Musiałem iść do... Przerwałem mu, mówiąc surowym i ojcowskim tonem: – I samochód był biało-czerwony, jak ten na zdjęciu? – Tak – przytaknął chłopak. – Dokładnie taki. Na końcu anteny miał kawałek futerka, superauto. Byłem niesłychanie podniecony. Zanotowałem ich nazwiska i numery telefonów i powiedziałem im, że niedługo będą bohaterami. Chłopcy od razu stali się poważniejsi, jak przystało na bohaterów. Mocno uścisnąłem im wszystkim ręce i oddaliłem się. Na Hollywood Boulevard namierzyłem automat telefoniczny i zadzwoniłem do informacji po numer Eddiego Engelsa. Wykręciłem jego numer, odczekałem piętnaście sygnałów. Nikt nie odebrał. Eddie, człowiek nocy, był na łowach. Pojechałem z powrotem do Sunset, skręciłem na północ w Horn Drive i zaparkowałem naprzeciw zespołu bungalowów. Zacząłem szperać w bagażniku, szukając jakichś prowizorycznych narzędzi włamywacza. Znalazłem stare przyrządy kreślarskie, jeszcze z czasów college’u – między innymi metalową kątownicę w kształcie litery T o cienkich brzegach, która powinna się nadawać do otworzenia zamka. Wyposażony w kątownicę i latarkę, ruszyłem w stronę ciemnego dziedzińca. Tym razem wiedziałem, że trzeba szukać nazwiska „Engels”. Jego mieszkanie mieściło się w trzecim bungalowie po lewej stronie. We wszystkich oknach było zupełnie ciemno. Otworzyłem drzwi z siatki, rozejrzałem się na lewo i na prawo, po czym oświetliłem zamek przy wewnętrznych drzwiach, żeby zobaczyć, jak wygląda. Był najzupełniej typowy, więc wyjąłem kątownicę, przełożyłem latarkę do zagłębienia lewej ręki, wcisnąłem metalową krawędź między drzwi a framugę i nacisnąłem. Zamek nie chciał ustąpić, ale nie dawałem za wygraną i po chwili, o mało co nie łamiąc ostrza kątownicy, usłyszałem głośny, metaliczny trzask i drzwi się otworzyły. Szybko wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Oświetliłem latarką ściany, szukając kontaktu, znalazłem go, włączyłem światło i ujrzałem gustownie urządzony duży pokój. Były w nim perskie dywany, nowoczesne, gięte meble z jasnego drewna, a na wszystkich czterech ścianach wisiały kolorowe obrazy olejne przedstawiające konie. Wyłączyłem światło i wszedłem do korytarza. Włączyłem kolejne światło i niemalże przewróciłem szafkę, na której stał telefon. Były w niej trzy szufladki, więc je przeszukałem, mając nadzieję na znalezienie jakiegoś osobistego notatnika z numerami telefonów. Wszystkie trzy szufladki były jednak zupełnie puste. Wyłączyłem światło i skierowałem się do sypialni. Moje oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności, więc od razu zauważyłem kontury łóżka, komody i półek na książki. Okno było zasłonięte grubymi, aksamitnymi zasłonami, więc postanowiłem zaryzykować i na czas poszukiwań zostawić włączone światło. Zapaliłem stojącą na stoliku lampę i moim oczom ukazał się dziwnie stonowany pokój – było w nim tylko proste łóżko z ładną narzutą, półki zastawione ilustrowanymi książkami poświęconymi wyścigom konnym, a na ścianach plakaty z walk byków i oprawione w ramki zdjęcia pięknych koni. Za łóżkiem było wejście do garderoby, w której wręcz kipiało od ubrań. Na wieszakach wisiało przynajmniej pięćdziesiąt sportowych marynarek, trzydzieści albo czterdzieści par spodni oraz dziesiątki sportowych i bardziej eleganckich koszul. Na ziemi stały równiutkie rzędy lśniących butów różnych typów. Eddie strojniś. To mi jednak nie wystarczało. Chciałem znaleźć dowód na istnienie Eddiego degenerata – Eddiego mordercy. Bardzo dokładnie przejrzałem wszystkie cztery szuflady komody, szukając notatników z numerami telefonów, dziennika, fotografii lub czegokolwiek
pozwalającego powiązać Eddiego Engelsa z Maggie Cadwallader czy Leoną Jensen. Nic takiego nie znalazłem. Jedynie złotą bieliznę z jedwabiu, ale to nie był wystarczający powód do aresztowania. Ponownie wszedłem do garderoby i przeszukałem kieszenie marynarek. Niczego nie znalazłem. Skończyłem z sypialnią, więc wyłączyłem lampę i wróciłem do dużego pokoju, oświetlając latarką kąty i szafki na książki, zaglądając pod krzesła i sofy. Znowu nic. Nic osobistego. Nic, co by wskazywało, że Eddie Engels jest kimś więcej, niż uwielbiającym konie elegantem. W pokoju był barek, w którym stało po jednej butelce scotcha, burbona, dżinu i brandy. Nie było żadnych zdjęć rodziny ani bliskich. Mieszkanie było straszliwie bezosobowe, jakby mieszkała w nim zjawa. Wszedłem do kuchni. Jak się spodziewałem, było w niej czysto i panował porządek; kącik do jedzenia, pusty zlew, lodówka z jedną butelką wody w środku i wiszący na ścianie kalendarz na 1950 rok bez żadnych notatek na jego kartach. Czyli pozostawała jedynie łazienka. Może tam stary Eddie pozwala sobie na odrobinę szaleństwa. Może w wannie będą rusałki albo aligatory. Nic z tego – w wyłożonej różowymi kafelkami łazience panował nienaganny porządek. Nad zlewem wisiało ogromne lustro, a na wewnętrznej stronie drzwi jeszcze jedno, pełnowymiarowe. Eddie narcyz. Nad sedesem wisiała szafka. Otworzyłem ją, spodziewając się znaleźć w niej pastę do zębów i przyrządy do golenia, ale zamiast tego moim oczom ukazało się kilka malutkich półeczek, na których leżały zwinięte krawaty. Mający obsesję na punkcie swego wyglądu Eddie potrzebował pełnowymiarowego lustra, żeby zawiązać idealny węzeł u krawata. Dotknąłem ręką kilku jedwabnych krawatów, uporządkowanych pod względem koloru i kroju. Cóż za mania porządku; cóż za mania drobiazgowej doskonałości. Wtedy zauważyłem jakąś anomalię – jeden jedwabny krawat, zielony, wystawał nieco bardziej niż pozostałe. Dotknąłem go i poczułem coś twardego w środku. Ostrożnie wyciągnąłem go i rozwinąłem. Na dłoń spadła mi diamentowa broszka Maggie Cadwallader. Wpatrywałem się w nią oniemiały przez dłuższą chwilę. Po jakiejś minucie mój spokój wewnętrzny zniknął i umysł zaczął mi podsuwać najróżniejsze plany. Zawinąłem broszkę w krawat i odłożyłem go na miejsce, dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej go znalazłem. Wyłączyłem światło w łazience i przeszedłem przez ciemne mieszkanie do drzwi wejściowych. Zamknąłem je za sobą i sprawdziłem, czy widać jakiekolwiek ślady włamania. Niczego nie zauważyłem. Na dziedzińcu nie paliły się żadne światła. Stałem przez chwilę, rozkoszując się nocą i zastanawiając się nad tym, co właśnie odkryłem. Potem poszedłem na tyły bungalowów. Nad parkingiem wisiał daszek chroniący samochody lokatorów. Ostatnim samochodem w rzędzie był lśniący w świetle księżyca jaskrawoczerwony ford, model z 1949 roku z białym, składanym dachem. Na antenie wisiało futerko. Pogładziłem je palcami. – Zabiłeś Maggie Cadwallader i Bóg jeden wie, kogo jeszcze, zdegenerowany sukinsynu – powiedziałem – i zrobię wszystko, żebyś za to zapłacił.
9 Moja sprawa. Mój podejrzany. Moja zemsta? Moje aresztowanie? Moja chwała i zasługa? Wszystkie te myśli przemknęły mi przez głowę następnego dnia, kiedy patrolowałem skąpaną w słońcu Central Avenue. Decyzję trzeba było podjąć szybko. Wiedziałem, że będę musiał wybrać albo rycerskość, albo racjonalizm. Cały czas rozważałem obie możliwości, jednak kiedy skończyłem obchód, podjąłem decyzję – pełną pokory, ale i gwarantującą bezpieczeństwo. Przebrałem się w cywilne ubranie i zapukałem w drzwi kapitana Jurgensena. – Wejść – krzyknął zza drzwi. Wszedłem i zasalutowałem. Jurgensen odłożył Otella w miękkiej oprawie i spojrzał na mnie. – Tak, Underhill? – rzucił. – Panie kapitanie – zacząłem. – Wiem, kto zabił tę kobietę, którą w zeszłym tygodniu znaleziono uduszoną w Hollywood. Być może zabił też inne. Nie mogę sam dokonać aresztowania. Muszę przedstawić moje dowody komuś, kto może formalnie przeprowadzić śledztwo, więc przyszedłem do pana. – Boże, zlituj się – powiedział Jurgensen, westchnął, po czym wyciągnął fajkę i tytoń z szuflady biurka. Stałem w swobodnej pozie, a on powoli nabijał fajkę i potem zaczął ją rozpalać. Wyglądał tak, jakby zapomniał o mojej obecności. Już miałem odchrząknąć, kiedy rzekł: – Na litość boską, Underhill, usiądź i opowiedz mi wszystko. Zajęło mi to całe dwadzieścia minut, odmierzanych elektronicznym zegarem wiszącym na ścianie. Opowiedziałem o wszystkim z wyjątkiem mojego zbliżenia z Maggie Cadwallader. Zwróciłem jego uwagę na podobieństwa łączące dwa zabójstwa. Powiedziałem o tym, że zauważyłem zapałki w mieszkaniu Leony Jensen w lutym i że właśnie one doprowadziły mnie do Srebrnej Gwiazdy. Nie wspomniałem o diamentowej broszce. Kiedy opowiadałem, widziałem, jak na zazwyczaj stoickiej twarzy Jurgensena maluje się ciekawość, gniew, a nawet wyraz swego rodzaju gorzkiego rozbawienia. Patrzyłem mu prosto w oczy, czując, że nie uwierzy w udawaną przez mnie skruchę za działanie na własną rękę. Jeszcze przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Kapitan wyglądał bardzo poważnie. Zaczął bardzo powoli i znacząco ubijać tytoń w fajce. – Underhill – powiedział w końcu. – Jesteś niesłychanie aroganckim młodzieńcem. W trakcie tego, co buńczucznie nazywasz „dochodzeniem” pogwałciłeś przepisy, co może oznaczać koniec twojej kariery; popełniłeś dwa przestępstwa, za które mógłbyś trafić do San Quentin; poza tym świadomie ośmieszyłeś detektywów z dwóch komisariatów... – Panie kapitanie, ja... – Nie przerywaj, Underhill! Nie zapominaj, że to ja jestem kapitanem, a ty posterunkowym. – Twarz Jurgensena nabiegła krwią, a na szyi pojawiła się tętniąca i nabrzmiała żyła. – Przepraszam, panie kapitanie. – Dobrze. Mógłbym ciebie ukarać za twoją arogancję, ale tego nie zrobię. – Dziękuję, panie kapitanie. – Jeszcze mi nie dziękuj. Jesteś bardzo utalentowanym młodym człowiekiem, lecz twoja arogancja przyćmiewa twoje talenta. Nie można tolerować arogancji u
funkcjonariuszy policji; jej tolerowanie oznaczałoby zachęcanie do anarchii. Wydział Policji Los Angeles jest świetnie zbudowaną strukturą, której ślubowałeś wierność. Twoje czyny zniesławiły Wydział. Wiedz o tym, Underhill. Wiedz, że twoja ambicja może ci uniemożliwić służbę w policji. Rozumiesz mnie? Odchrząknąłem. – Panie kapitanie, przyznaję, że działałem pochopnie i za to przepraszam pana – i wydział. Ale wydaje mi się, że kierujące mną motywy były szlachetne. Chciałem, aby sprawiedliwości stało się zadość. Jurgensen żachnął się i potrząsnął głową. – Nie, Underhill, wcale nie. Uwierzyłbym wielu młodym funkcjonariuszom, ale nie tobie. Nie jestem pewien, czy ty sam wiesz, o co ci chodzi, oczywiście poza zaspokojeniem ambicji, ale na pewno nie o sprawiedliwość. Nic sobie nie robisz z kodeksu karnego obowiązującego w tym stanie, a teraz mówisz mi, że chodzi ci o sprawiedliwość? Nie uwłaczaj mojej inteligencji. Gniew Jurgensena słabł, więc postanowiłem to wykorzystać i zapytałem: – Panie kapitanie, z całym szacunkiem, co więc pan myśli o mojej sprawie? – Twojej „sprawie”? Uważam, że jak na razie masz tylko mocnego podejrzanego i niesłychany dar intuicji. Ten Engels to jak na razie zwykły hazardzista i kobieciarz, a to nie jest karalne. Prawdopodobnie jest też homoseksualistą, co nie czyni go mordercą. Nie masz żadnych niepodważalnych dowodów. Nie jestem pod wrażeniem twojej „sprawy”. – A moja intuicja, kapitanie? – Ufam twej intuicji, Underhill. W przeciwnym razie już pół godziny temu byłbyś zawieszony... – A więc, panie kapitanie... – Jakie „więc”? Czego ty jeszcze chcesz, Underhill? – Chcę brać udział w śledztwie i chciałbym zostać detektywem, kiedy za kilka miesięcy zdam egzamin na sierżanta. Jurgensen roześmiał się gorzko. Sięgnął do szuflady, wyjął bloczek papieru, napisał coś na kartce, oderwał ją i wręczył mi ją. – To mój adres domowy, w Glendale. Przyjdź dzisiaj wieczorem o ósmej trzydzieści. Chcę, żebyś to wszystko opowiedział Dudleyowi Smithowi. On zdecyduje, co dalej z tym śledztwem zrobić. A teraz zostaw mnie samego. Kiedy Jurgensen mówił „Dudley Smith”, jego zimne oczy wpiły się we mnie jak zatrute rzutki, oczekując, że okażę strach bądź trwogę. Nie zrobiłem tego. – Tak jest, panie kapitanie – rzuciłem, po czym wstałem i wyszedłem za drzwi, nie salutując. Dudley Smith był porucznikiem w Wydziale Zabójstw, budzącym trwogę gliniarzem-legendą, który podczas służby w policji zabił pięciu ludzi. Urodził się w Irlandii i chociaż wychowywał się już w Los Angeles, nadal mówił z silnym, śpiewnym irlandzkim akcentem. Często miał na akademii wykłady o technikach przesłuchiwania, więc pamiętałem, że ten melodyjny głos potrafił być na przemian kojący i brutalny, wnikliwy i zaskoczony, współczujący i święcie oburzony. Mierzył ponad sześć stóp wzrostu i był chudy jak tyczka. Jego postać charakteryzowały różne odcienie brązu – miał bujne brązowe włosy, małe, brązowe oczy i był zawsze ubrany w luźny, brązowy garnitur. Jego twarz zawsze budziła niepokój, niezależnie od tego, o jakiej technice przesłuchiwania mówił. Był przednim aktorem z rozdętym ego i potrafił na zawołanie zmieniać role, odgrywając je zawsze niezwykle przekonywająco. Byłem w akademii, kiedy toczyło się postępowanie w sprawie Czarnej Dahlii.
Smith był odpowiedzialny za przesłuchanie wszystkich znanych przestępców seksualnych w Los Angeles. Po skończeniu wykładu ten uwielbiający aplauz aktor opowiedział nam, z jakiego rodzaju „degeneratami” miał do czynienia. Powiedział, że szukając zabójcy „tragicznie zmarłej, szukającej mocnych wrażeń Irlandki, Elizabeth Short” widział, słyszał i robił rzeczy, których miał nadzieję, że my, „śmietanka męskiej części Los Angeles”, mający podjąć „najbardziej odpowiedzialną pracę na tym boskim świecie”, nie będziemy musieli widzieć, słyszeć ani robić. Było to błyskotliwie zawoalowane stwierdzenie. Spekulacje dotyczące bezwzględności metod Smitha na kilka tygodni zdominowały rozmowy w akademii. Spytałem potem o niego jednego z moich instruktorów, sierżanta Clarka. – To brutalny sukinsyn, który odwala brudną robotę – powiedział. Nigdy nie znaleziono mordercy Elizabeth Short – co znaczyło, że Dudley Smith był ludzki, że też popełniał błędy. Kiedy tego wieczora jechałem z Los Feliz do Glendale, usiłowałem na spokojnie ocenić sytuację. Przeanalizowałem swoją opowieść pod każdym możliwym kątem, wiedząc, że nie mogę zdradzić się z tym, że osobiście znałem Maggie Cadwallader. Byłem przygotowany na piorunujące wystąpienie z mojej strony, na podlizywanie się dużemu Irlandczykowi i na stawienie mu czoła, na nieczystą grę, na poddańczość, na każde rozwiązanie z wyjątkiem udawania głupiego. Celem było przecież wzięcie udziału w śledztwie mającym pogrążyć Eddiego Engelsa. Kapitan Jurgensen mieszkał w małym, drewnianym domu na pozbawionej drzew przecznicy Brand Avenue, niedaleko centrum Glendale. Kiedy szedłem po schodach, usłyszałem szczekanie psa i uciszającego go Jurgensena: – To przyjaciel, Pułkowniku, przyjaciel. No, już dobrze, już dobrze. Pies zaskomlał i podbiegł się ze mną przywitać, skacząc mi prosto na krocze. Jurgensen siedział na krześle ogrodowym na osłoniętej siatką werandzie. – Witam, Underhill – powiedział. – Siadaj. – Wskazał mi stojący obok niego wiklinowy fotel. Usiadłem. – Panie kapitanie, odnośnie popołudnia chciałem powiedzieć... – zacząłem. Jurgensen uciszył mnie tak, jak chwilę wcześniej psa. – Zapomnij o tym, Fred. Wszystko już sobie powiedzieliśmy. Na razie zostałeś czasowo przypisany do biura detektywów. Porucznik Smith sam ci to obwieści. Będzie tu za kilka minut. Masz ochotę na mrożoną herbatę? A może piwo? – Piwo chętnie, panie kapitanie. Kapitan przyniósł je w filiżance do kawy, właśnie kiedy stary, przedwojenny dodge zatrzymał się przy krawężniku. Widziałem, jak Dudley Smith starannie zamyka auto, podciąga nogawki i rusza przez trawnik w naszą stronę. – Nie bój się, Fred – powiedział Jurgensen. – To tylko człowiek. Roześmiałem się i wziąłem łyk piwa, a po chwili Dudley Smith zapukał w starą, drewnianą belkę przy werandzie. – Puk, puk – powiedział głośno ze swoim śpiewnym akcentem – Któż to wchodzi za wasz próg? Dudley Smith, przestępców wróg. – Roześmiał się z własnej poezji, po czym wszedł do środka i wyciągnął ogromną rękę do kapitana Jurgensena. – Czołem, John. Jak się masz? – Witaj, Dudley – odparł kapitan. Smith skinął w moją stronę. – A to nasz przebojowy młodszy kolega, Frederick Underhill? Wstałem, żeby uścisnąć dłoń postawnego gliniarza, zauważając z satysfakcją, że jestem od niego o dwa cale wyższy.
– Witam, panie poruczniku – powiedziałem. – Miło mi pana poznać. – Cała przyjemność po mojej stronie, chłopcze. Może usiądziemy? Mamy ważne sprawy do omówienia, więc powinniśmy zapewnić wygodę naszym ciałom, kiedy będziemy drenować mózgi. Smith usadowił się na jedynym tutaj wyściełanym krześle. Wyciągnął swoje długie nogi i uśmiechnął się czarująco do Jurgensena. – John, przynieś mi piwo, proszę, w butelce i, proszę, nie spiesz się za bardzo. Wyższy stopniem Jurgensen posłusznie odszedł, a duży Irlandczyk mierzył mnie swoimi brązowymi oczyma nie pasującymi do jego prostej, czerwonej twarzy. Po chwili przemówił. – Funkcjonariusz Frederick U. Underhill, lat dwadzieścia siedem, absolwent college’u, choć nie weteran wojny. Wyjątkowo dobre oceny w akademii, rewelacyjne oceny przełożonych w Wilshire i na Siedemdziesiątej Siódmej. Dwóch mężczyzn zabitych podczas wykonywania obowiązków służbowych. Nie powiem, jestem pod wrażeniem i nie obchodzi mnie, jakie punkty regulaminu ostatnio naruszyłeś. John łatwo się unosi i generalnie jest gliniarzem tradycjonalistą. Ja nie. W pełni popieram twoje poczynania i gratuluję, że zachowałeś się inteligentnie i zwróciłeś się z tą sprawą do przełożonego. No, ale starczy kadzenia. Opowiedz mi o zamordowanych kobietach i mordercach. Nie spiesz się, potrafię słuchać. Małe, brązowe oczy nie przestawały mnie obserwować. I ani drgnęły nawet, kiedy Dudley Smith sięgnął do kieszeni po papierosy i zapałki, zapalił i dmuchnął we mnie dymem. Odchrząknąłem. – Dziękuję, panie poruczniku. W lutym pracowałem jako posterunkowy na komisariacie Wilshire. Któregoś dnia mój partner i ja zostaliśmy wezwani przez spanikowaną kobietę na miejsce zbrodni. Ofiarą była młoda kobieta nazwiskiem Leona Jensen. Została uduszona i pokłuta nożem w swoim mieszkaniu; lokal został przeszukany. Zadzwoniłem po detektywów. Powiedzieli, że wygląda na to, że kobieta zaskoczyła włamywaczy. W mieszkaniu zauważyłem leżące na stole opakowanie zapałek reklamujące Srebrną Gwiazdę, ale nie zwróciło mojej uwagi. W zeszłym tygodniu uduszono kolejną kobietę w jej mieszkaniu w Hollywood; przeczytałem o tym w gazecie. Nazywała się Margaret Cadwallader. Zacząłem myśleć o podobieństwach łączących te dwa morderstwa. Detektywi z Hollywood tym razem też stwierdzili, że to wygląda na robotę włamywaczy, i prowadzili śledztwo, wychodząc z tego właśnie założenia. Jednak ja miałem przeczucia. Nie mogłem spać. Ufam swojej intuicji, dlatego mam tyle aresztowań na koncie. Jakoś czułem, że te dwa morderstwa coś ze sobą łączy. Włamałem się do mieszkania tej Cadwallader – zwolniłem, przygotowując się do pierwszego kłamstwa – i znalazłem identyczne pudełko zapałek pod krawędzią dywanu w dużym pokoju. – Zamilkłem dla spotęgowania efektu. – Kontynuuj – polecił Dudley Smith. – Dobrze. Wtedy wiedziałem już, że ta Cadwallader była w Srebrnej Gwieździe przynajmniej raz. Załatwiłem sobie przeniesienie na dzienną zmianę, żeby móc tam pójść wieczorem. Miałem przeczucie, że ta Jensen i Cadwallader zostały tam poderwane przez jakiegoś lowelasa. Zwerbowałem do pomocy barmana, który powiedział mi o niejakim „Eddiem”, bardzo obrotnym facecie, wielokrotnie podrywającym kobiety w tym właśnie lokalu. Eddie przyszedł następnego wieczoru. Barman mi go pokazał. Usiłował poderwać kilka kobiet, ale wszystkie go spławiły. Wyszedł, więc ja też, i pojechałem za nim do baru dla gejów w West Hollywood, gdzie posprzeczał się z jakimś facetem. Potem śledziłem go aż do jego mieszkania
niedaleko Sunset. Nie wychodził z niego przez całą noc. Następnego ranka pojechałem za nim na tory wyścigów konnych w Santa Anita. Z jego rozmowy przy okienku, gdzie stawia się co najmniej pięćdziesiąt dolarów, wywnioskowałem, że był zawodowym hazardzistą i często pokazywał się na wyścigach z kobietami. Pokazałem fotografię Margaret Cadwallader człowiekowi z okienka. Powiedział mi, że Eddie nazywa się Engels i że widział go z tą kobietą na jakiejś gonitwie w czerwcu. Nie miał wątpliwości, że to ona. Pokazałem mu kilka zdjęć, więc widziałem, że jest tego pewien. Potem zadzwoniłem do Wydziału Ewidencji i dowiedziałem się co nieco o Engelsie i posiadanych przez niego autach. Konto wykroczeń ma czyste, ale ma dwa auta. Pojechałem do salonów sprzedaży aut i dostałem zdjęcia modeli, których jest właścicielem, po czym pokolorowałem je na odpowiednie kolory. Następnie udałem się do wszystkich klubów nocnych na Sunset Strip. Cztery osoby oświadczyły, że widziały Eddiego Engelsa z Margaret Cadwallader. Zapisałem ich nazwiska i adresy. Potem pojechałem do Hollywood. Jakiś nastolatek przypomniał sobie, że wieczorem w dniu morderstwa widział forda kabrioleta Engelsa, model z czterdziestego dziewiątego roku, zaparkowanego kilkadziesiąt metrów od mieszkania Cadwallader. Opisał go, dodając, że na antenie było przyczepione futerko. Później tego samego wieczora włamałem się do bungalowu Engelsa. Nie znalazłem żadnego dowodu wskazującego na popełnienie przestępstwa, ale widziałem jego forda, model z czterdziestego dziewiątego. Na antenie było futerko. To tyle, poruczniku. Spodziewałem się, że Dudley Smith zgromi mnie surowym, pełnym wyrzutów spojrzeniem. Nie zrobił tego. Uśmiechnął się przebiegle i zapalił kolejnego papierosa. Wydmuchnął dym i zaśmiał się głośno. – Cóż, chłopcze – powiedział – znalazłeś nam zabójcę. Co do tego nie ma wątpliwości. Przynajmniej tej Cadwallader. A jak się nazywała ta druga? – Leona Jensen. – Nnno, tak. Tej to nie jestem pewien. Wiesz, jaka była przyczyna jej śmierci? – Patolog powiedział, że uduszenie: – Nnno, tak. Kto prowadził śledztwo z ramienia detektywów z Wilshire? – Joe DiCenzo. – Nnno, tak. Znam DiCenzo... Freddy, chłopcze, to jakie są twoje odczucia wobec tego degenerata Engelsa? – Myślę, że załatwił Cadwallader i Jensen, i Bóg jeden wie, kogo jeszcze. – Bój jeden wie? Jesteś religijny, chłopcze? – Nie, poruczniku, nie jestem. – A powinieneś, chłopcze. Nnno, tak. Opatrzność z pewnością nam tym razem sprzyja. Kapitan Jurgensen wszedł na werandę z piwem w ręku. – Aaach, John. Dziękuję – rzucił porucznik. – Daj nam jeszcze dziesięć minut, dobrze, stary? – Jasne, Dud – wymamrotał kapitan i ponownie się wycofał. – Właśnie miałem ci oznajmić, chłopcze, że w pełni się z tobą zgadzam. Ile masz lat? Dwadzieścia siedem, prawda? – Tak, poruczniku. – Nie mów do mnie poruczniku. Mów mi Dudley. – Dobrze, Dudley. – Nnno, świetnie. Cóż, chłopcze, ja mam czterdzieści sześć i już pół życia jestem gliniarzem. Pracowałem w jednostce do zadań specjalnych w czasie wojny. Byłem majorem w Europie, ale wróciłem do funkcji sierżanta na wydziale, oczekując szybkiego awansu. Złapałem mnóstwo zabójców i sam kilku zabiłem. Awansowałem
na porucznika i podejrzewam, że już na zawsze pozostanę porucznikiem. Jestem zbyt twardy, zbyt sprytny i zbyt cenny, żeby zostać kapitanem i siedzieć na tyłku cały boży dzień, czytając Szekspira, jak nasz przyjaciel John. Dudley Smith pochylił się ku mnie i położył mi swoją ogromną rękę na kolanie. Zniżył swój tenor o dobre trzy oktawy i rzekł: – W Irlandii bracia wpoili mi głęboki szacunek i miłość do kobiet. Jestem żonaty z tą samą kobietą od dwudziestu ośmiu lat. Mam pięć córek. Jest we mnie prawdziwa bestia, chłopcze, i Bóg to wie. Delikatniejszą część swej natury zawdzięczam braciom i kobietom, które dane mi było poznać. Nienawidzę morderców, a morderców kobiet nienawidzę bardziej niż samego szatana. Dzielisz moją nienawiść, chłopcze? Była to jego pierwsza próba i chciałem z niej wyjść z wyróżnieniem. Napiąłem twarz i odparłem chrapliwie: – Z całego serca. Smith zacisnął leżącą na moim kolanie rękę. Oczekiwał reakcji, więc skrzywiłem się z bólu. Puścił mnie i zaraz zacząłem ostrożnie rozcierać sobie kolano. A on się uśmiechnął. – Nnno, tak – powiedział. – Świetnie. Jest nasz, Freddy. Nasz. To była jego ostatnia ofiara. Boże, wysłuchaj mnie. Smith odchylił się i zgarbił na krześle jak niedźwiedź. Podniósł butelkę piwa i pociągnął łyk. – Nnno, tak. Świetnie. Detektywie Underhill. Podoba ci się brzmienie tych słów, chłopcze? – Bardzo mi się podoba, Dudley. – Świetnie. Powiedz mi jeszcze tylko, chłopcze, jak się czułeś, kiedy zastrzeliłeś tych dwóch fasolarzy, którzy zabili twojego partnera? – Byłem zły. – A płakałeś później? – Nie. – Nnno, świetnie. – To kiedy zaczynamy, Dudley? – Jutro, chłopcze. Będzie nas czterech. Dwóch moich młodych protegowanych z biura i my. Chwilowo wykluczamy ze współpracy Johna. Na razie ja będę twoim bezpośrednim przełożonym. W czasie wojny w jednostce do zadań specjalnych mieliśmy słowo, którymi opisywaliśmy nasze działania: były one poufne. Czyż to nie jest świetne określenie, w końcu znaczy też „tajne”. Takie właśnie będzie nasze dochodzenie – tajne. Tylko nas czterech. Mogę załatwić wszystko, dowolne akta z naszego i nie tylko naszego wydziału. To jest nasza sprawa, chwała też będzie nasza, nas będą oklaskiwać, nasze będą pochwały i awanse – kiedy zapniemy wszystko na ostatni guzik i Eddie Engels do wszystkiego się przyzna. – A potem? – Potem skierujemy sprawę do sądu, chłopcze, i pozwolimy ludziom naszej świetnej Republiki Kalifornii zdecydować o losie przystojnego Eddiego, co oczywiście oznacza posłanie tego obleśnego skurwiela do komory gazowej. – Właściwie już teraz jest jedną nogą w sali egzekucji. – Masz rację, chłopcze. A teraz posłuchaj. Nasza baza będzie się mieściła w Havana Hotel, czyli w centrum, na rogu Ósmej i Olive. Już nam wynająłem pokój, numer szesnaście. Staw się tam jutro punktualnie o ósmej. Bądź ubrany po cywilnemu. Dobrze się wyśpij. Zmów modlitwę. Podziękuj Bogu za to, że jesteś wolny, biały, dwudziestoletni i wspaniały z ciebie młody gliniarz. A teraz idź już do domu. John będzie rozgoryczony, że go nie wtajemniczamy, więc chcę trochę
załagodzić sytuację. No, znikaj. Wstałem i wyprostowałem nogi. Wyciągnąłem rękę do Dudleya Smitha. – Dzięki, Dudley – powiedziałem. – To wiele dla mnie znaczy. Smith mocno uścisnął moją dłoń. – Wiem, że to prawda, chłopcze. Już widzę, że się zaprzyjaźnimy. Niech cię Bóg błogosławi. Kiedy będziesz odmawiał pacierz, odmów zdrowaśkę w intencji starego Dudleya. – Tak zrobię. Smith roześmiał się. – Wcale nie – stwierdził. – Pójdziesz znaleźć sobie jakąś świetną laleczkę, po czym pokażesz jej odznakę i powiesz, że będziesz następnym komendantem policji. Cha, cha, cha! Znam cię już, chłopcze. Zmiataj i pozwól mi popracować nad starym Johnem. Idąc do auta, poczułem, że życie znowu smakuje jakoś inaczej, że jest w nim coś szalonego. Kiedy odjeżdżałem, towarzyszył mi dziki, potężny śmiech. Dziki śmiech nie opuścił mnie nawet we śnie. Nękały mnie wątpliwości w formie wywijających pałkami i obrzucających się nawzajem obscenicznymi rymami Wacky’ego Walkera i Dudleya Smitha. Reuben Ramos przyglądał się temu, grając na saksofonie, i rzucał zagadkowe komentarze, jak naćpany członek greckiego chóru. Kapitan Bill Beckworth też tam był, wtrącając swoje dwa grosze: „Ostrożnie, Freddy. Jak nauczysz mnie lepiej uderzać, to uczynię ciebie królem na Wilshire. Wszystkie laski będą twoje! Cały świat będzie leżał u twych stóp! Ożywię Walkera i uczynię z niego laureata nagrody Nobla. Zaufaj mi!” Obudziłem się z bólem głowy i niezbitą pewnością, że Dudley Smith sam zgarnie cały poklask za sprawę Eddiego Engelsa. On był dowodzącym oficerem, to on podejmował decyzje i to on miał pertraktować z biurem prokuratora okręgowego po aresztowaniu Engelsa. Doszedłem do wniosku, że potrzebna mi polisa ubezpieczeniowa i dokładnie wiedziałem, do kogo zadzwonić. Niespiesznie ubrałem się i zjadłem śniadanie. Usmażyłem dla psa pół kilo hamburgerów. Spałaszował je w mig i jeszcze starannie wylizał miskę. Rzuciłem mu kość na deser i natychmiast zaczął ją gryźć. Wtedy zadzwoniłem do informacji, gdzie podano mi numer biura prokuratora okręgowego miasta Los Angeles. Było jeszcze wcześnie. Miałem nadzieję, że ktoś tam będzie. Wykręciłem numer. – Biuro prokuratora okręgowego – odezwał się mechanicznie kobiecy głos. – Dzień dobry – powiedziałem. – Mógłbym mówić z panną Lorną Weinberg? – Pańskie nazwisko? – Funkcjonariusz Fred Underhill. – Chwileczkę, już łączę. Po chwili w słuchawce rozległ się zmęczony głos Lorny Weinberg. – Witam – powiedziała. – Witam, panno Weinberg. Pamięta mnie pani? – Tak. Czy to ma coś wspólnego z moim ojcem? – Nie. To sprawa jednocześnie osobista i służbowa. Chciałbym z panią jak najszybciej porozmawiać. – O co chodzi? – rzuciła sucho Lorna. – Nie możemy o tym rozmawiać przez telefon. – O co chodzi, panie Underhill? – O coś ważnego. Wiem, że pani też uzna to za ważne. Moglibyśmy się spotkać wieczorem?
– Dobrze. Ale na krótko. Może przed urzędem miasta, przy wejściu od Spring Street, o piątej? Będę miała dla pana piętnaście minut. – Przyjdę tam. – To życzę miłego dnia, panie władzo – powiedziała Lorna Weinberg i rozłączyła się, nim zdążyłem zaskoczyć ją uprzednio przygotowaną błyskotliwą uwagą. Był gorący, duszny dzień, co mi zupełnie nie przeszkadzało. Pojechałem do centrum, nie mogąc się doczekać początku śledztwa, i zaparkowałem przed Havana Hotel. Był to stary, jednopiętrowy budynek z czerwonej cegły. W małym holu przy wejściu straszyły rozklekotane schody. Na moim zegarku była 7:59, więc ruszyłem do góry, pokonując trzy stopnie naraz i dokładnie o ósmej zapukałem w drzwi pokoju numer 16. Otworzył je krępy blondyn w białej koszuli z krótkimi rękawami i kaburą na ramieniu. Pokazałem swoją odznakę, żeby mnie wpuścił, i kiwnięciem głowy zaprosił mnie do środka. Dudley Smith i jakiś mężczyzna pochylali się nad składanym stołem karcianym stojącym na środku obskurnego pokoju. Smith obejrzał się przez ramię i pozdrowił mnie. – Freddy! Chłopcze! Witam! Pozwól mi was sobie przedstawić – panowie, to jest Fred Underhill, mój świeży protegowany. Fred, to jest sierżant Mike Breuning – skinął w stronę krępego blondyna. – A to Dick Carlisle – skinął w stronę drugiego, wysokiego, szczupłego mężczyzny o ziemistej cerze, który nosił okulary z metalowymi oprawkami. Uścisnąłem ręce moim nowym współpracownikom i wymienialiśmy grzecznościowe formułki, aż Dudley Smith głośno odchrząknął i poprosił nas o uwagę. – Dosyć ględzenia – stwierdził. – Freddy, opowiedz Mike’owi i Dickowi swoją historię. Niczego nie pomijaj. Ulokuj się może tutaj, za stołem, jakbyś miał wznosić toasty. Nnno właśnie, świetnie. Breuning i Carlisle podsunęli sobie krzesła, a ja stanąłem za rozkładanym stołem. Smith siedział na łóżku, popijając kawę i paląc papierosy. Opowiedzenie całej historii zajęło mi piętnaście minut. Widziałem, że Breuning i Carlisle byli pod wrażeniem. Spojrzeli na Dudleya, oczekując potwierdzenia, obnażając swą psią wręcz wierność. Uśmiechnął się do nich. – Nnno, tak. Prawdziwy, żywy i zdegenerowany morderca kobiet. Nic dodać, nic ująć, prawda, chłopcze? Są jakieś pytania? Carlisle i Breuning potrząsnęli głowami. – Freddy? – spytał Smith. – Tylko jedno, Dudley. Kiedy zaczynamy? – Cha, cha, cha! Świetne! Zaczynamy od razu, chłopcze. Posłuchajcie, oto wasze zadania. Mike, pojedziesz natychmiast do Horn Drive. Będziesz śledził Eddiego Engelsa. Nie będziesz go odstępował dzień i noc, aż położy się spać. Jeśli poderwie jakieś kobiety, będziesz go pilnował. Rozumiesz, chłopcze? Ten potwór nie może zabić już nikogo więcej. Freddy, ty też pojedziesz na Horn Drive. Popytasz sąsiadów z ulicy o ich sąsiada degenerata. Chcę mieć nazwiska i adresy ewentualnych naocznych świadków stosowania przez Engelsa przemocy. Możesz na to poświęcić cały dzień. Dick, ty odwiedzisz posterunek Wilshire i pogadasz z sierżantem DiCenzo o morderstwie Leony Jensen. Powiedz mu, że na własną rękę prowadzę dochodzenie w tej sprawie – zrozumie. Przeczytaj wszystkie raporty na ten temat – koronera, detektywów, dzienne sprawozdania, wszystko co się da. Zrób notatki. Ja postaram się wyszperać coś na temat przeszłości naszego Eddiego. Spotkamy się tu jutro o tej
samej porze. A teraz do pracy i Bóg z wami! – Dudley Smith klasnął swoimi dużymi rękoma, głośno obwieszczając koniec odprawy. Breuning i Carlisle wyszli zaraz za drzwi gotowi do działania. Już miałem ruszyć w ich ślady, kiedy Dudley chwycił mnie za ramię. – Zadzwoń do mnie po południu, chłopcze, do biura. Koło czwartej. – Jasne, Dudley – odparłem. Smith bardzo mocno ścisnął mi rękę, po czym delikatnie nakierował mnie na drzwi. Breuning stał na trotuarze, najwyraźniej na mnie czekając. – Skoro obaj jedziemy na Sunset, pomyślałem, że pojadę za tobą – powiedział. – Jasne – odparłem. – Gdzie masz auto? – Za rogiem... – Breuning zachowywał się jakby nerwowo. Czułem, że chce coś powiedzieć. Spróbowałem mu to ułatwić. – Od jak dawna pracujesz w policji, Mike? – Od jedenastu lat. A ty? – Od czterech. – To musiał być dla ciebie ciężki orzech do zgryzienia, zastrzelenie tych dwóch Meksykanów. – Nie myślę o tym zbyt wiele. – Właśnie się nad tym zastanawiałem. Dudley ciebie lubi, wiesz? – Domyślałem się. A dlaczego o tym mówisz? Grubo ciosana, niemiecka twarz Breuninga pociemniała. – Bo widziałem, jak na niego patrzyłeś. Przyglądałeś mu się, jakby był jakimś szaleńcem. Mnóstwo ludzi uważa Dudleya za świra, ale się mylą. To cwaniak jakich mało. – Wierzę ci. Po prostu jest aktorem, i to cholernie dobrym. Umie rozbudzić w ludziach entuzjazm do jakiejś sprawy. To prawdziwy dar. – Zgadza się. Ale mówił mi, że mu zależy na tym Engelsie. Nawet bardzo. – Wiem. Mnie też mówił. Nienawidzi morderców kobiet. – Nie tylko o to chodzi. Musisz poznać Dudleya. Ja go znam naprawdę dobrze. Od kiedy zacząłem pracować w policji. Ciągle nie może przeboleć sprawy Dahlii. Powiedział mi, że sprawa Engelsa będzie pokutą za to, że nie złapał gościa, który ją załatwił. Zastanowiłem się. – Przecież nie tylko on prowadził to dochodzenie, Mike. Całemu Wydziałowi Policji Los Angeles i ludziom szeryfa nie udało się znaleźć mordercy. To nie była wina Dudleya. – Wiem, ale on tak nie myśli. To religijny człowiek i traktuje sprawę Engelsa naprawdę osobiście. Mówię ci to wszystko dlatego, że Dudley chce z ciebie zrobić swojego najbliższego zaufanego. Mówi, że masz wszystko, co trzeba, żeby robić karierę. Mnie to nie przeszkadza, bo jestem zadowolony z bycia sierżantem w biurze. Ale musisz być wobec Dudleya uległy. Widzę, że się go nie boisz, a to bardzo niedobrze. Jeśli zaleziesz mu za skórę, gorzko tego pożałujesz. To właśnie chciałem ci powiedzieć. Uśmiechnąłem się na myśl o tym ostrzeżeniu. Poczułem większy szacunek dla Dudleya Smitha, ale i dla Mike’a Breuninga za to, że o tym wspomniał. – Dzięki, Mike – powiedziałem. – Nie ma sprawy. A teraz zasuwajmy na Sunset. Już nie mogę się doczekać. Mike poszedł po samochód i po chwili zatrzymał się za moim. Jadąc prosto po Wilshire miałem nadzieję, że Eddie Engels nadal późno wstaje i Mike będzie miał kogo śledzić. Skręciłem na północ w La Cienega. Kiedy dziesięć minut później
wjeżdżałem na Sunset, Mike był dalej tuż za mną. Dojechałem do Horn Drive i zaparkowałem przy krawężniku, po czym wskazałem na bungalow Engelsa i jego sedana oldsa. Mike uśmiechnął się i wystawił kciuk do góry. Pomachałem mu i podjechałem kawałek pod górę, gdzie zaparkowałem i pieszo ruszyłem rozpytywać wśród sąsiadów. Pukałem do drzwi bungalowów, zadbanych domków, mieszkań budynku przypominającego francuski zamek, byłem w norach artystów i arabskich zameczkach, ale nieodmiennie witały mnie nieobecne spojrzenia, ziewnięcia i znudzone potrząsania głową. „Przykro mi, nie mogę panu pomóc, panie władzo”. Eddie zjawa. Zajęło mi to pięć godzin. O drugiej poszedłem do baru na rogu Horn i Sunset, gdzie zamówiłem dwa cheeseburgery, frytki, sałatkę i dużego shake’a ananasowego. Byłem wygłodniały – i zdenerwowany przed spotkaniem z Lorną Weinberg. Mężczyzna, który mnie obsługiwał, wyglądał na nawalonego niedorajdę. Przystanął tuż koło mnie i kiedy zacząłem jeść sałatkę, na przemian dłubał sobie w zębach i nosie. Najwyraźniej było nam przeznaczone porozmawiać – nie było tylko wiadomo, kto odezwie się pierwszy. Okazało się, że ja, z konieczności. – Mogę prosić keczup? – Jasne, stary – odparł stojący za kontuarem mężczyzna, podając mi butelkę Heinza i znowu pochylając się w moją stronę. – Pracujesz dla szeryfa? – spytał. Zaciekawił mnie. – Nie, w Wydziale Policji – odparłem. – A co, byłeś kiedyś za kratkami? – Jestem czysty od sześciu lat. Wyszedłem na zwolnienie warunkowe i jak na razie wszystko gra, odpukać. – Facet pokazał, że poważnie podchodzi do zabobonów, bo przez dłuższą chwilę stukał kostkami dłoni w kontuar. – Gratulacje – powiedziałem. – Od jak dawna tu pracujesz? – Już dwa lata. Odpukać. – Dobrze znasz miejscowych? – Masz na myśli miejscowe męty czy stałych klientów? – Przytomniak z ciebie. Mam na myśli okolicznych mieszkańców, którzy tu zaglądają. – Aha. – Mężczyzna zmrużył chytrze oczy. – Chodzi ci o jakichś konkretnych gości? – No. O niejakiego Eddiego. Przystojny gość koło trzydziestki. Kręcone brązowe włosy. Brązowe oczy. Elegant. Amant. Zawsze z jakąś atrakcyjną lalą. Znasz go? Wyraz oczu faceta pozostał obojętny. Kiedy skończyłem, skinął głową, ledwo zauważalnie. – No, chyba tak. Natychmiast przeszedłem do ofensywy. – Jestem policjantem i daję szczodre napiwki. Więc mów. Rozejrzał się wokół, szukając niepowołanych uszu. Nie znalazł żadnych. – No dobra. Masz rację – laluś z niego. Amant. Widziałem go z niejedną lalą. Mówię ci... Wyjąłem z kieszeni fotografię Maggie Cadwallader. – Widziałeś go z nią? Z tą laską? – spytałem. Spojrzał na zdjęcie i potrząsnął głową. – Nie, on by się nigdy nie pokazał z takim pasztetem. Uuu, ta to... – Stul dziób. Powiedz mi coś o kobietach, z którymi go widziałeś. Przywołany do porządku, kontynuował cicho:
– Wyglądały jak idealny materiał na gwiazdy kina. Babki z klasą. Wystrzałowe laski leciały na niego, jakby zostało im kilka godzin życia. – Znasz jakieś z tych kobiet? Są tutaj stałymi klientkami? – Nieee, myślę, że on je tu przyprowadza tylko na szybkiego hamburgera, bo mieszka w pobliżu. – Skąd wiesz? – Tak wygląda. Był tu raz z taką niczego sobie blondyną. Przekomarzała się z nim. Nie spodobało mu się to. Jej ręka leżała na kontuarze i Eddie zaczął ją ściskać, naprawdę mocno. Laska aż miała łzy w oczach. Widać było, że ją boli. Powiedziała: „Nie teraz, kochanie. Możesz to robić w mieszkaniu, ale nie tutaj. Za chwilę tam będziemy. Proszę, kochanie.” Wyglądała na wystraszoną, ale też jakby podnieconą, rozumiesz? – Kiedy to było? – spytałem. – Nie wiem. Kilka miesięcy temu. – Widziałeś kiedyś potem tę kobietę, samą albo z Eddiem? – Chyba nie. – A widziałeś, żeby Eddie zachowywał się agresywnie wobec jakichś innych kobiet? – Nieee, ale ja bym tego nie nazywał agresją. – Stul dziób. – Podałem mu kawałek papieru z mojego notatnika. – Napisz tu swoje nazwisko i adres – poleciłem. Były więzień spełnił moją prośbę, ale podbródek podskakiwał mu nerwowo. – Panie władzo... – zaczął. – Nie martw się – powiedziałem, uśmiechając się. – Nic ci nie grozi. Tylko nikomu ani słowa, o czym rozmawialiśmy. Kapujesz? – Jasne. – To dobrze. – Schowałem papierek do kieszeni i położyłem piątaka na kontuarze. – Reszty nie trzeba. Na parkingu znalazłem telefon i zadzwoniłem do Dudleya Smitha. Stałem z przyciśniętą do ucha słuchawką w rozpalonej budce, czekając na połączenie. Dopiero po dłuższej chwili usłyszałem jego mocny, wysoki głos w słuchawce i aż się wzdrygnąłem: – Freddy, chłopcze! Jak miło ciebie słyszeć! Szybko doszedłem do siebie i odparłem spokojnie: – Dobre wieści, Dudley. Kilka miesięcy temu widziano naszego klienta z jakąś kobietą w pobliskim barze. Rozmawiałem z pracownikiem tego baru i powiedział mi, że Eddie z premedytacją zadawał jej ból, a ją to podniecało. – Dudley Smith wydawał się zastanawiać nad tym, co mu powiedziałem – milczał przez prawie minutę. Z zapalczywości przerwałem ciszę: – Podejrzewam, że to sadysta seksualny, Dudley. – Nnnno tak. Cóż, chłopcze, wygląda na to, że nasz klient ma ciekawą osobowość. Ja też dowiedziałem się o nim różnych rzeczy. Słuchaj, Freddy, jutro będzie dzień twojej chwały. Przyjedź po mnie do domu o dziewiątej rano. Mieszkam przy 2341 Kelton Avenue w Westwood. Bądź ubrany w jasny garnitur i gotowy do nauki. Zrozumiałeś? – Tak. – Nnnno... świetnie. Coś jeszcze chciałeś mi powiedzieć, chłopcze? – Nie. – Świetnie. No to do zobaczenia jutro. – Do widzenia, Dudley.
Pojechałem do domu, wziąłem prysznic i przebrałem się. Goliłem się już drugi raz tego dnia. Jadąc do centrum, nie mogłem już się doczekać spotkania i czułem się jakoś nieswojo. Wynikało to po części ze zdenerwowania, a po części z niespodziewanego ożywienia w okolicach mojego rozporka. Wjechałem na parking dla pracowników ratusza przy Tempie Street, pokazując parkingowemu odznakę zamiast pozwolenia. Kilkakrotnie uczesałem włosy, upewniając się w tylnym lusterku, że przedziałek jest równy. Punktualnie o piątej stałem dokładnie przed wejściem do ratusza od Spring Street i czekałem na Lornę Weinberg. Lorna wyszła zza szerokich, szklanych drzwi kilka minut później, utykając na jedną nogę, przy której stopa była wykrzywiona niemalże pod kątem prostym. Podpierała się grubą, zakończoną gumą, czarną, drewnianą laską. W lewej ręce trzymała teczkę i wyglądała na zamyśloną. Kiedy mnie zobaczyła, zmarszczyła brwi. – Witam, panno Weinberg – powiedziałem. – Pan Underhill – oznajmiła bez entuzjazmu. Przełożyła laskę do lewej ręki i wyciągnęła ku mnie prawą. Uścisnąłem ją i zrozumiałem, że chciała mi dać delikatnie do zrozumienia, że jest to spotkanie na gruncie zawodowym. – Dziękuję, że się pani zgodziła ze mną spotkać – powiedziałem. – Wiem, że jest pani zapracowaną kobietą. Lorna skinęła szorstko głową i przeniosła ciężar ciała na zdrową nogę. – A pan jest zapracowanym mężczyzną. Powinniśmy gdzieś pójść porozmawiać. Jestem bardzo ciekawa, co pan ma mi do powiedzenia. – Uświadomiła sobie, że jest bardzo miła, więc dodała: – Wierzę, że nie marnowałby pan mojego czasu. – Kiedy nie zareagowałem, spytała: – Mam rację? Obdarzyłem Lornę moim najszerszym i najbardziej niewinnym uśmiechem. – Może tak, może nie. Zostawmy uprzejmości. Jada pani kolację? Lorna ponownie zmarszczyła brwi. – Tak, panie władzo, jadam. A pan? – Tak. Co wieczór. Stary nawyk z dzieciństwa. Zna pani jakiś przyzwoity lokal w pobliżu? – Nie tak blisko, żebym mogła do niego dojść. – Jeśli pani noga zacznie doskwierać, możemy odpocząć albo mogę panią zanieść. Możemy też gdzieś pojechać. Lorna zamrugała oczyma, słysząc moje komentarze, i zaczęła odruchowo przygryzać wargę. – Możemy pojechać – zdecydowała. – Moim samochodem. Byłem bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy. Szliśmy bardzo powoli, prawie nic nie mówiąc, do oddalonego o pół kwartału parkingu przy Tempie. Lorna mocno utykała, ale z łatwością i niemalże gracją wyrzucała rytmicznie bezwładną nogę do przodu. Jeśli jej to sprawiało ból, to nie dawała tego po sobie poznać; jedynie jej odsłonięte ramię ściskające laskę leciutko drżało. Usiłowałem wymyślić coś, co mógłbym powiedzieć, ale wszystkie moje krótkie odzywki wydały się teraz głupawe i wyświechtane. Kiedy przechodziliśmy przez ulicę, chwyciłem ją za łokieć, żeby jej pomóc, ale wyrwała się ze złością. – Nie – syknęła. – Sama umiem sobie radzić. – Nie wątpię – odparłem. Miała najnowszy model packarda z automatyczną skrzynią biegów i specjalnie wbudowanym strzemieniem mającym podtrzymywać jej bezwładną nogę. Nie pytając
mnie o zdanie, pojechała na północ do Chinatown. Była dobrym kierowcą – zręcznie manewrowała dużym autem po zatłoczonej North Broadway. Bez najmniejszego wysiłku wcisnęła się w ciasne miejsce parkingowe, brawurowo zaciągnęła ręczny hamulec i spojrzała na mnie. – Może być chińszczyzna? – spytała. Wystrój restauracji był swoistym arcydziełem. Wszystkie cztery ściany miały kształt łańcuchów górskich z wielopoziomowymi wodospadami wpadającymi do zbiornika z wielkimi złotymi rybkami. Lokal skąpany był niebieskawo-zielonym światłem, przez co miało się wrażenie przebywania w podwodnym świecie. Uniżony kelner zaprowadził nas do boksu na tyłach sali i podał karty dań. Lorna poświęciła się całkowicie studiowaniu menu, a ja w myślach przygotowałem sobie zwięzłe wystąpienie. Poza tym przyglądałem się Lornie, kiedy była zajęta wyborem dania. Jej twarz była poważna i bardzo piękna. Spojrzała na mnie znad karty i napotkała mój wzrok. – Nie będzie pan jadł? – spytała. – Jeszcze nie wiem – odparłem. – A nawet jeśli, to i tak wiem, co zamówię. – Aż taki pan konserwatywny? Nie lubi pan próbować nowych rzeczy? – Ostatnio trochę polubiłem. Właśnie dlatego tu jestem. – Czy tu się nie czai dwuznaczność, panie władzo? – Raczej mieszanka propozycji i określenia celu strategicznego. – Znowu dwuznaczność? – Raczej mieszanka paradoksu i pewnej niespójności logicznej. – A moja funkcja polega na... Przerwałem jej. – Paradoksem jest morderstwo, pani adwokat, i to, że zamierzam wykorzystać ujęcie mordercy do swoich celów. Pewną niespójnością logiczną jest z kolei to, że... Cóż, jestem tu po części dlatego, że jest pani bardzo atrakcyjną i interesującą kobietą. – Lorna otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale podniosłem głos, żeby ją zagłuszyć. – Niech mi pani wybaczy dobór słownictwa, ale, jak mówi mój znajomy, „dosyć ględzenia”. Zjedzmy, a potem wszystko wyjaśnię. Lorna zmierzyła mnie nieprzychylnym spojrzeniem, ale nie potrafiła nic z siebie wydusić i najwyraźniej szukała w myślach jakiejś ciętej riposty. Szczęśliwie dla mnie, bezszelestnie pojawił się kelner i spytał: – Czy już można przyjąć zamówienie? Nim Lorna zdążyła potem cokolwiek powiedzieć, wziąłem łyk zielonej herbaty i zacząłem opowiadać historię samowolnego funkcjonariusza Freddy’ego Underhilla, wspominając o jego niezwykłej intuicji i wytrwałości. Kilkakrotnie usiłowała zadać mi pytanie, ale tylko potrząsałem głową i kontynuowałem. Wyraz jej twarzy zmienił się tylko raz, kiedy wymieniłem nazwisko Dudleya Smitha. Wtedy jej skupione oczy zmącił gniew. Gdy skończyłem opowiadać, na stole pojawiło się jedzenie. Lorna przeniosła wzrok ze mnie na swój talerz, odepchnęła go i zrobiła minę. – Już nie mogę jeść. Nie po tym, co mi pan powiedział. – Wierzy mi pani? – Tak. Same poszlaki, ale wszystko się zgadza. Czego konkretnie pan ode mnie oczekuje? – Kiedy sprawa będzie dopięta na ostatni guzik, chcę osobiście złożyć pani oświadczenie. Tak naprawdę chodzi o to, że Smith będzie usiłował mnie wykiwać; czuję to. Nie ufam sukinsynowi. Będę szczery: chcę, żeby chwała za ujęcie niebezpiecznego mordercy przypadła mnie. Czy nadal pani przygotowuje sprawy dla
sądu? – Tak. – To dobrze. W takim razie, kiedy tylko będę miał wystarczające dowody albo jak tylko aresztujemy Engelsa, zjawię się u pani. Pani przygotuje sprawę i wniesie oskarżenie. – A potem, panie władzo? – spytała sarkastycznie Lorna. – Potem oboje będziemy mieli satysfakcję, wiedząc, że Eddie Engels jest w drodze do komory gazowej. Będzie pani miała jeszcze jedną udaną sprawę na koncie, a ja zostanę przeniesiony do biura detektywów. – Lorna milczała ponuro. Spróbowałem ją rozweselić. – Co uczyni pani pracę łatwiejszą. Będę wnosił o rozpatrzenie wielu spraw, ale tylko takich, w których nie będę miał wątpliwości co do winy aresztowanych. – Uśmiechnąłem się sam. – Dudley Smith pana zniszczy – powiedziała Lorna. – Nie. Będę już zbyt ważny. O sprawie będzie głośno w prasie. Będę miał zbyt wielu popleczników – prasę i dodatkowo ludzi z wydziału. Będę nietykalny. Lorna wcisnęła pałeczki w smażony ryż. – Pomoże mi pani? – spytałem. – Tak – odparła. – To moja praca. Mój obowiązek. – To dobrze. Dziękuję. – Strasznie pan w sobie zadufany. – Wcale nie. Po prostu jestem bardzo, ale to bardzo dobry. – Nie wątpię. Mój ojciec często o panu mówi. Tęskni za panem. Powiedział mi, że już nie grywa pan w golfa. – Przestałem grać zeszłej zimy, wkrótce po tym, jak się poznaliśmy. – Dlaczego? – Zginął mój najbliższy przyjaciel, a ja zabiłem dwóch ludzi. Golf przestał wydawać się taki ważny. – Czytałam o tym w gazetach. Dla mojej siostry był to straszny cios. Ja też dużo o tym myślałam. Zastanawiałam się, jak to na pana podziałało. Teraz widzę, że właściwie nie miało to żadnego znaczenia. Już wtedy był pan bardzo pewny siebie, a teraz z pana jeszcze większy kozak. Trudny przypadek. – Nie, to nieprawda. Jestem miłym gościem i pochlebia mi, że pani o mnie myślała. – Niepotrzebnie, bo były to czysto profesjonalne rozważania. – Tak, a swoją drogą, ja wiele o pani myślałem, od kiedy się poznaliśmy, i nie miało to nic wspólnego z pani pracą. Były to miłe, ciepłe i zupełnie nieprofesjonalne myśli. Lorna nie odpowiedziała, tylko się zarumieniła. Był to czysto kobiecy, nieprofesjonalny rumieniec. – Skończyła pani jeść? – zapytałem. – Tak – odpowiedziała miękko Lorna. – No to chodźmy. Dziesięć minut później ponownie znaleźliśmy się na parkingu przy Tempie Street. Wysiadłem i podszedłem do drzwi od strony kierowcy. – Proszę, niech się pani uśmiechnie, nim powiemy sobie dobranoc, Lorno – powiedziałem. Lorna z ociąganiem spełniła moją prośbę, rozchylając wargi i zaciskając zęby. Roześmiałem się. – Nieźle jak na neofitę. Zje pani ze mną jutro kolację? Znam miły lokal w Malibu. Moglibyśmy tam pojechać drogą nad oceanem.
– Nie myślę, żeby to miało sens. – Właśnie, nie powinna pani myśleć. – Niech pan posłucha, panie... – Wystarczy Freddy. – Posłuchaj więc, Freddy, ja... – Głos Lorny stracił na zdecydowaniu i kompletnie się załamał. Zrobiła śmieszną minę i uśmiechnęła się niepewnie. – Dobrze – rzuciłem radośnie. – Milczenie oznacza zgodę. Spotkamy się przed ratuszem o szóstej. Lorna wpatrywała się w kierownicę, unikając mojego wzroku. Pochyliłem się ku niej i delikatnie skierowałem jej twarz w swoją stronę, po czym pocałowałem ją lekko w zaciśnięte usta. Puściła kierownicę i chwyciła mnie mocno za ramię. Przestałem ją całować. – Nie myśl, Lorna. Jutro o szóstej. Pobiegłem w kierunku samochodu, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
10 Dudley Smith i jego dziewczynki mieszkali w skromnym, przestronnym domu położonym o milę na południe od Westwood Village. Przyjechałem tam pięć minut przed czasem, mając na sobie mój jedyny, nieco wygnieciony i przybrudzony, jasny garnitur. Zadzwoniłem i usłyszałem, jak kilka dziewczęcych głosików obwieszcza moje przybycie: – Tatusiu, już przyszedł! – Tatusiu, twój policjant już tu jest! – Tatusiu, masz gościa! W okienku obok drzwi odchyliły się zasłony i zza szyby zaczęła mi się przyglądać piegowata dziewczynka. Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, więc się do niej uśmiechnąłem i pomachałem jej, ale wtedy wytknęła język i zniknęła. Chwilę później Dudley Smith z rozmachem otworzył drzwi. Jak zwykle, ubrany był w wełniany, brązowy garnitur z kamizelką. We wrześniu. Odziana w różową sukienkę piegowata dziewczynka siedziała mu na ramionach. Patrzyła na mnie wesoło. – Witaj, Freddy, chłopcze! – rzucił Dudley, pochylając się i stawiając dziewczynkę na podłodze. – Bridget, ten wspaniale wyglądający dżentelmen to pan Fred Underhill. Przywitaj się z panem Fredem, kochanie. – Dzień dobry, panie Fred – powiedziała Bridget i dygnęła. – Dzień dobry, piękna Bridget – odparłem, kłaniając się. Dudley głośno się roześmiał; niemalże naturalnie. – Oj, prawdziwy z ciebie uwodziciel. Bridget, pójdź po siostry. Na pewno będą chciały poznać młodego dżentelmena. Bridget natychmiast zniknęła. Na chwilę ogarnęło mnie uczucie pustki, co mi się czasami zdarza w towarzystwie wielodzietnych rodzin, ale szybko zdusiłem w sobie to odczucie. Dudley chyba zauważył nieznaczną zmianę mojego nastroju. – Rodzina to świętość, chłopcze. Spodziewam się, że sam też założysz rodzinę w swoim czasie. – Może – odparłem, rozglądając się po ciepło urządzonym dużym pokoju. – Dlaczego miałem ubrać się w jasny garnitur, Dudley? – Ze względów symbolicznych, chłopcze. Już niedługo się dowiesz, więc nie mówmy o tym tutaj. Bridget wróciła z siostrami, wszystkimi czterema. Dziewczynki były w wieku od sześciu do mniej więcej czternastu lat. Wszystkie miały na sobie identyczne różowe sukienki i wszystkie wyglądały jak delikatniejsze i ładniejsze odpowiedniki Dudleya. Dziewczynki ustawiły się w rządku za Bridget, która była najmłodsza. Dudley Smith dumnie obwieścił: – Oto moje córki, Fred. Bridget, Mary, Margaret, Maureen i Maidred. Wszystkie dziewczynki dygnęły i zachichotały. Ja również ukłoniłem się, z przesadą. Dudley niedbale zarzucił mi rękę na ramiona. – Posłuchajcie uważnie, dziewczęta. Ten młody człowiek będzie kiedyś komendantem policji. – Zacieśnił uchwyt i poczułem, że ramię zaczyna mi drętwieć. – A teraz pożegnajcie się ze starym tatą i panem Fredem i obudźcie mamę, bo spała już wystarczająco długo. – Do widzenia, tatusiu. Do widzenia, panie Fred. – Do widzenia, panie władzo. – Do widzenia.
Wszystkie dziewczynki podbiegły do ojca i zaczęły obejmować jego nogi i szarpać go za marynarkę. Posłał im pocałunki i zapędził je delikatnie do domu, po czym zamknął za nami drzwi. Idąc przez trawnik do mojego auta, Dudley Smith stwierdził rzeczowo: – Teraz rozumiesz, dlaczego nienawidzę morderców kobiet bardziej niż szatana, chłopcze? Jedź, chłopcze, i słuchaj – mówił Dudley. – Wczoraj rozpytywałem się co nieco o przystojnego Eddiego. Edward Thomas Engels urodził się 19 kwietnia 1919 roku w Seattle w stanie Washington. Nigdy nie był notowany. Sprawdziłem u federalnych. Służył w marynarce od czterdziestego drugiego do czterdziestego szóstego. Miał dobrą opinię. Był tam pomocnikiem aptekarza. Zadzwoniłem też do Wydziału Kredytów w L.A.. Oba auta kupił na kredyt i został sprawdzony przez firmy, które go udzieliły. Dwoje ludzi podżyrowało mu kredyt. Teraz właśnie jedziemy się z nimi spotkać, z najbliższymi znajomymi naszego przystojniaka, chłopcze. Zatrzymaliśmy się na światłach na rogu Pico i Bundy. Spojrzałem na Dudleya, oczekując, że powie mi, dokąd jedziemy. – Jedziemy do Wenecji, chłopcze – powiedział. – Ale tej w Kalifornii, nie we Włoszech. Jedź prosto na zachód. – Ale dlaczego jasny garnitur, Dudley? – spróbowałem ponownie. – Ze względów symbolicznych, chłopcze. Gość jest właścicielem baru w Venice, przybytku dla homosów. Jest znanym homoseksualistą i ma na koncie wiele aresztowań za niemoralne prowadzenie się. Degenerat pierwsza klasa. Obrobimy go jak się patrzy, chłopcze. Ja go będę straszył, a ty będziesz go bronił. Miej oczy i uszy otwarte, bo zdaję się na twój instynkt. Skręciłem w lewo w Lincoln, a potem w prawo w Venice Boulevard i ruszyłem w stronę plaży na moje pierwsze prawdziwe przesłuchanie. Dudley Smith palił papierosa, patrząc za okno nieobecnym wzrokiem. – Zatrzymaj się na rogu Windward i Main – powiedział w końcu, kiedy przed naszymi oczyma ukazał się ocean. – Pójdziemy do baru pieszo, co nam da trochę czasu na rozmowę. Zwolniłem i zatrzymałem się na parkingu przed budynkiem stowarzyszenia kombatanckiego American Legion, wysiadłem, rozprostowałem nogi i zaciągnąłem się głęboko rześkim morskim powietrzem. Dudley wysiadł i klepnął mnie w plecy. – Posłuchaj, chłopcze. Przejrzałem akta nierozwikłanych morderstw kobiet, które pasują do strategii działania przystojnego Eddiego. Znalazłem trzy, chłopcze. Wszystkie kobiety zostały uduszone już dawno temu – w marcu 1948 roku. Jedną znaleziono trzy kwartały stąd, uduszoną i zbitą na śmierć w bocznej uliczce blisko Dwudziestej Siódmej i Pacific. Miała dwadzieścia dwa lata, chłopcze. Pamiętaj o tym, kiedy będziemy przyciskać tego degenerata Brubakera. Dudley Smith uśmiechnął się powoli bezosobowym, beznamiętnym uśmiechem mięsożercy i wiedziałem, że to jest jego prawdziwe oblicze, pozbawione aktorskiej maski. Pokiwałem głową. – Dobrze, partnerze – powiedziałem, czując, jak przeszywa mnie lodowaty dreszcz. Bar „Mała Chatka Larry’ego” był oddalony o kwartał od plaży. Mieścił się w różowym, zdobionym stiukami budynku. Prowadziły do niego drzwi wahadłowe, wykonane z imitacji szlachetnego drzewa, a nad nimi wisiała tabliczka informująca o
godzinach otwarcia – lokal był otwarty od szóstej rano do drugiej w nocy, czyli przez maksymalny przewidziany prawem przedział czasowy. Dudley trącił mnie, kiedy wchodziliśmy do środka. – Wieczorem jest to bar wyłącznie dla pedziów, natomiast za dnia zbierają się tu okoliczne męty. Weź sobie do serca moją radę, chłopcze, i nie denerwuj miejscowych. Sala była bardzo wąska i bardzo słabo oświetlona. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające sceny polowań, a na podłodze leżały trociny. Dudley znowu mnie trącił. – Brubaker wieczorem zmienia wystrój, chłopcze. Wtedy na ścianach pojawiają się podobizny umięśnionych chłopców. Tak mi mówił sierżant z obyczajówki w Venice. Przy barze w kształcie beli drewna siedziało kilku podstarzałych pijaczków, sączących piwo. Wyglądali na wyraźnie przygnębionych i zamyślonych jednocześnie. Barman drzemał za kontuarem. Był to typowy barman – nawet we śnie wyglądał na zmęczonego. Dudley podszedł do baru i opuścił dwie ogromne ręce na drewniany kontuar. Łomot wyrwał z zadumy porannych pijaczków; barman też natychmiast się ocknął i wyjąkał: – Cccco dla ppana? – Dzień dobry! – rzucił śpiewnie Dudley. – Mógłby mnie pan skierować do właściciela tego okazałego przybytku, pana Lawrence’a Brubakera? Barman zaczął coś dukać, ale zastanowił się chwilę i po prostu wskazał na drzwi znajdujące się na tyłach baru. Dudley ukłonił się barmanowi, po czym pchnął mnie w kierunku drzwi, mówiąc: – Jesteśmy swoimi przeciwieństwami, chłopcze. Ja jestem pragmatycznym gliniarzem, a ty idealistą. Brubaker jest pedałem, a ty jesteś atrakcyjnym młodzieńcem. Spodobasz mu się. Jeśli będę musiał być wobec niego ostry, dotknij go delikatnie. Poza tym będziemy musieli trochę namieszać, bo nie możemy mu dać poznać, że prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa. Skinąłem głową i wykręciłem się od uścisku Dudleya. Poczułem nagły przypływ energii. Dudley zapukał cicho w drzwi i odezwał się słabym głosem, nadając ostatnim sylabom rosnącą intonację: – Larry, otwórz, kochanie! Chwilkę później drzwi otworzył prawie zupełnie łysy, niebieskooki i bardzo szczupły Mulat, który zmierzył nas wzrokiem i niemalże odruchowo cofnął się do środka. – Puk, puk – rzucił melodyjne Dudley. – Któż to wchodzi za twój próg? Dudley Smith, pedałów wróg. Cha, cha, cha! Policja, Brubaker. Przyszliśmy przekonać naszych wyborców, że nadal pracujemy i że jesteśmy zawsze zwarci i gotowi! Lawrence Brubaker stał roztrzęsiony pośrodku swojego biura. – Co się z tobą dzieje, człowieku!? – ryknął Dudley. – Nie masz nic do powiedzenia? Przyszła moja kolej. – Zostaw pana w spokoju, Dud. To żaden pedał, on jest tylko właścicielem. – Klepnąłem Dudleya mocno w plecy – Myślę, że sierżant z obyczajówki się pomylił. To nie jest lokal dla homoseksualistów, prawda, panie Brubaker? – Nie pytam klientów o ich preferencje seksualne, panie władzo – odparł Brubaker słabym głosem. – Dobrze sformułowane. Dlaczegóż miałby pan to robić? – powiedziałem. –
Jestem detektyw Underhill, a to mój partner, detektyw Smith. – Mówiąc to, ponownie klepnąłem Dudleya w szerokie plecy, tym razem jeszcze mocniej. Dudley odruchowo zmarszczył brwi, ale jednocześnie mrugnął do mnie porozumiewawczo swoimi brązowymi oczyma. Wskazał na sofę stojącą na tyłach biura. – Usiądźmy, dobrze? Brubaker wzruszył swoimi wątłymi ramionami i usiadł na krześle stojącym przed sofą, a Dudley przysiadł na jego biurku i pozwolił jednej nodze kołysać się i uderzać od czasu do czasu w stojący na podłodze kosz na śmieci. Ja spocząłem na kanapie i wyciągnąłem swoje nogi tak, że niemalże dotykały stóp Brubakera. – Od jak dawna jest pan właścicielem tego baru, panie Brubaker? – spytałem, wyjmując długopis i notatnik. – Od czterdziestego szóstego roku – odparł ponuro, przenosząc wzrok z Dudleya na mnie. – Rozumiem – ciągnąłem. – Panie Brubaker, mieliśmy wiele skarg, z których wynika, że pański bar jest istną Mekką bukmacherów. Detektywi, którzy zaglądali tu w cywilu, utrzymują, że kręci się tu sporo znanych hazardzistów. – I że jest to siedlisko homoseksualnej rozwiązłości! – ryknął Dudley. – Jak się nazywał ten hazardzista-elegancik, którego zgarnęliśmy, Freddy? – Chyba Eddie Engels, co? – spytałem niewinnie. – Właśnie tego zboczeńca miałem na myśli! – wykrzyknął Dudley. – Przyjmował zakłady w każdej norze dla pedałów w całym Hollywood. Kiedy wymieniłem nazwisko Engels, w oczach Brubakera mignął błysk rozpoznania, ale nic więcej. Zachowywał się z iście stoicką godnością. – Czy zna pan niejakiego Eddiego Engelsa, panie Brubaker? – spytałem. – Tak, znam Eddiego. – Bywa w pana barze? – Właściwie nie, ostatnio w ogóle. – Ale kiedyś przychodził? – Tak. – Kiedy? – Przez kilka pierwszych lat po przejęciu przez mnie tego lokalu. – Dlaczego przestał tu przychodzić? – Nie wiem. Wyprowadził się z sąsiedztwa. Poza tym zerwał z kobietą, z którą mieszkał. Ona tu kiedyś często przychodziła, więc kiedy się rozeszli, Eddie przestał tu bywać. – Eddie Engels mieszkał kiedyś tu w Venice? – spytałem łagodnie. – Tak. Mieszkał z Janet w domu niedaleko kanału, na wysokości Dwudziestej Dziewiątej i Pacific. Bardzo powoli wypuściłem powietrze. – Kiedy to było? – Pod koniec lat czterdziestych. Gdzieś od czterdziestego szóstego do początku czterdziestego dziewiątego, o ile dobrze pamiętam. Ale skąd to wasze zainteresowanie Eddiem? – Brubaker przesunął nieznacznie stopę w stronę moich wyciągniętych nóg tak, że dotknęła mojej kostki. Poczułem fizyczne wręcz obrzydzenie, ale ani drgnąłem. Kątem oka zobaczyłem, jak Dudley obraca głowę. – Dosyć pieprzenia – ryknął. – Brubaker, czy ty i Eddie jesteście kochankami? – O czym, do diabła... – wykrzyknął Brubaker. – Stul mordę, degeneracie jeden! Tak czy nie? – Nie muszę...
– Po co ta mowa? Prowadzimy śledztwo i będziesz odpowiadał na nasze pytania! Dudley wstał i ruszył w stronę Brubakera, który z wrażenia aż spadł z krzesła, po czym podniósł się i oparł plecami o ścianę, cały roztrzęsiony. Stanąłem między nimi, kiedy Dudley już zaciskał dłonie w pięści. – Spokojnie, Dud – powiedziałem, odpychając go delikatnie. – Pan Brubaker jest skory do współpracy, a przecież prowadzimy śledztwo w sprawie nielegalnych zakładów, a nie homoseksualizmu. – Co ty wygadujesz, Freddy? Chcę dorwać tego degenerata Engelsa. Chcę wiedzieć, co go nakręca... Westchnąłem i puściłem Dudleya. Jeszcze raz westchnąłem. Chwyciłem Brubakera za ramię i zaprowadziłem go na kanapę. Usiadł, a ja usiadłem obok niego tak, że nasze kolana lekko się dotykały. – Panie Brubaker, przepraszam za mojego partnera, ale coś w tym jest. Może nam pan powiedzieć, co pana łączy z Eddiem Engelsem? Brubaker skinął pojednawczo głową. – Eddie i ja poznaliśmy się w czasie wojny. Stacjonowaliśmy razem w Long Beach. Zaprzyjaźniliśmy się. Chodziliśmy razem na wyścigi. Po wojnie nadal się przyjaźniliśmy. Eddie jest dobrze znany na wyścigach i przyprowadzał tu mnóstwo ludzi. Mnóstwo pięknych kobiet, zarówno lesbijek, jak i normalnych. Przedstawiłem go Janet, Janet Valupeyk, i zamieszkali ze sobą, tutaj w Venice. Eddie nadal czasami tu zagląda, ale nie tak często jak kiedyś, bo zerwał z Janet. Nadal jesteśmy przyjaciółmi. To tyle. – I lubi chłopców, tak? – syknął Dudley. – To nie moja sprawa, panie władzo. – Mów, Brubaker, i to już! – On jest biseksem – rzucił Brubaker i spuścił oczy, zawstydzony tym, że zdradził nam ten sekret. Dudley żachnął się triumfalnie i strzelił kostkami. – Jak Eddie zarabia na życie, panie Brubaker? – spytałem delikatnie. – Hazardem. Zawsze gra o duże stawki i zwykle wygrywa. Jest typem zwycięzcy. Dudley spojrzał na mnie i skinął w stronę drzwi. Brubaker cały czas siedział ze spuszczonymi oczyma. – Dziękuję za owocną współpracę, panie Brubaker. Bardzo nam pan pomógł. Życzę miłego dnia – powiedziałem i wstałem z sofy. Dudley rzucił pożegnalną mowę: – Nikomu ani słowa o naszej rozmowie; zrozumiałeś, śmieciu? Brubaker pokiwał potulnie głową. Wychodząc za Dudleyem za drzwi, ścisnąłem delikatnie jego ramię. W drodze do samochodu Dudley wydał z siebie pełen zachwytu okrzyk: – Freddy, chłopcze, byłeś wspaniały! Ja zresztą też, oczywiście. I mamy solidne dowody – przystojny Eddie mieszkał dwa kwartały stąd, kiedy ta biedna młoda kobieta została zamordowana w czterdziestym ósmym. Tylko pomyśl, chłopcze! – No tak. Przydzielimy kogoś do rozpracowania tej sprawy? – Nie możemy, chłopcze. Mike i Dick śledzą Engelsa dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tylko nas czterech prowadzi to śledztwo, a poza tym upłynęło już zbyt wiele czasu – trzy i pół roku. Ale nie martw się, chłopcze. Kiedy zapuszkujemy Eddiego za Margaret Cadwallader, wyzna wszystkie swoje grzechy, nie bój się.
– Gdzie jedziemy teraz? – Do tej ladacznicy Janet Valupeyk. Mieszka w Valley. Ona też podżyrowała przystojnemu Eddiemu kredyt. Możemy połączyć przyjemne z pożytecznym, chłopcze, bo znam świetny bar na Ventura Boulevard – tam befsztyk naprawdę rozpływa się w ustach. Ja stawiam, chłopcze, w rewanżu za twoje rewelacyjne wystąpienie. Z brzuchami pełnymi mięsa i kapusty pojechaliśmy do domu Janet Valupeyk w Sherman Oaks. – Miejmy nadzieję, że stary pedzio Larry nie uprzedził jej telefonicznie. Z tą trzeba postępować bardzo ostrożnie, chłopcze – powiedział, a wskazując na dużą, białą, parterową posiadłość w stylu rancza, dodał: – Widać, że moniaków jej nie brakuje, a ma zupełnie czystą kartotekę. Dać się owinąć wokół palca takiemu uwodzicielowi jak czarujący Eddie to jeszcze nie zbrodnia. Zapukaliśmy i otworzyła nam drzwi ładna i zgrabna kobieta pod czterdziestkę. Miała zmącone oczy i pomarszczony, żółty letni kostium. – Tak? – spytała niewyraźnie. – Jesteśmy z policji, proszę pani – przedstawił nas Dudley, pokazując swoją odznakę. – Porucznik Smith, a to detektyw Underhill. Kobieta skinęła nam głową, chociaż miała problemy ze skupieniem na nas wzroku. – Tak? – Zawahała się, po czym dodała: – Proszę wejść. Nie czekając na zaproszenie, usiedliśmy w przestronnym, klimatyzowanym salonie. Kobieta usadowiła się w wygodnym fotelu, spojrzała na nas i najwyraźniej zbierając w sobie energię, żeby nadać głosowi naturalne brzmienie, powiedziała: – Jestem Janet Valupeyk. Jak mogę panom pomóc? – Odpowiadając na kilka pytań – odparł Dudley, uśmiechając się. – To iście czarujący dom, tak na marginesie. Jest pani dekoratorem wnętrz? – Nie, zajmuję się handlem nieruchomościami. Co panów sprowadza? – Nnnno, tak. Proszę pani, czy zna pani niejakiego Eddiego Engelsa? Janet Valupeyk przeszedł lekki dreszcz, odchrząknęła i odparła: – Tak, znałam Eddiego. A o co chodzi? – Nnnno, tak. Powiedziała pani „znałam”. Wnioskuję, że nie widziała go pani ostatnio? – Nie. A o co chodzi? – Mówiła pewnym głosem, ale wyraźnie traciła pewność siebie. – Dobrze się pani czuje, panno Valupeyk? – spytałem. – Cicho siedź – rzucił Dudley. – Panno Valupeyk, celem naszej... – zacząłem. – Mówiłem, żebyś się zamknął! – ryknął Dudley, niemalże tracąc kontrolę nad swoim śpiewnym głosem. Janet Valupeyk wyglądała, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. Dudley szepnął do mnie: – Zaczekaj na mnie w samochodzie. Zaraz przyjdę. Wyszedłem na dwór i czekałem, siedząc na masce auta i zastanawiając się, czym zirytowałem Dudleya. Zjawił się pół godziny później. Mówił ugodowym, lecz stanowczym tonem; jego głos był niski i cierpliwy, jakby tłumaczył coś niedorozwiniętemu dziecku. – Chłopcze, kiedy każę ci się zamknąć, to się zamknij. Rób, co mówię. Musiałem rozpracować tę kobietę bardzo powoli. Była naćpana, chłopcze, i zbyt skołowana, żeby odpowiadać na pytania dwóch osób.
– W porządku, Dudley – powiedziałem, nie kryjąc urażonej dumy. – Więcej się to nie powtórzy. – Dobrze, chłopcze. Potwierdziła to, co mówił tamten. Mieszkała z przystojnym Eddiem przez dwa lata. Płaciła rachunki za tego niepoprawnego żigolaka. Bił ją. Raz próbował ją udusić, ale się opanował. Od dawna ugania się za ciziami, chłopcze. Podrywał dziewczyny, nawet kiedy mieszkał z samotną Janet. Ona była w nim zakochana, a on traktował ją jak śmieć. Płacił dziwkom za to, żeby móc się nad nimi znęcać. Poza tym on jest homo, chłopcze. Homo jak się patrzy. Jego prawdziwą pasją są chłopcy, a dziewczyny są głównie ofiarami. Byłem szczerze zdumiony. – Jak z niej to wszystko wyciągnąłeś? Dudley się roześmiał. – Kiedy uświadomiłem sobie, że jest naćpana, a nie pijana, zajrzałem do jej szafki w łazience. Była w niej recepta na fiolkę z pigułkami kodeiny. Jest ćpunką, ale legalną, chłopcze. Więc postraszyłem ją, że może stracić tę receptę, i wtedy pękła. Powiedziała, że Eddie porzucił ją dla jakiegoś umięśnionego chłopca. Kocha i nienawidzi Eddiego jednocześnie, ale najbardziej kocha kodeinę. Tragiczna sytuacja, chłopcze... O nic nie pytając, ruszyłem z powrotem w stronę centrum L.A. Celowo wybrałem niezwykle kręty Laurel Canyon Boulevard, żeby mieć dużo czasu na rozgryzienia człowieka, który odsłaniał dzisiaj przede mną coraz to nowe twarze. Dudley Smith był istną skarbnicą smaku życia, ale był brutalny i moje odczucia wobec niego nie były jednoznaczne. Był zbyt przenikliwy na zabawę w kotka i myszkę, więc strzeliłem prosto z mostu: – Opowiedz mi o Dahlii – poprosiłem. Dudley udał zdziwienie: – O Dahlii? Jakiej Dahlii? – Bardzo zabawne. O tej Dahlii. – A. Nnnno, tak. O Dahlii. Co konkretnie chciałbyś wiedzieć, chłopcze? – Jak daleko musiałeś się posunąć w swoim śledztwie, co widziałeś i co musiałeś robić. – Posłałem Dudleyowi spojrzenie mające oznaczać zarówno zainteresowanie, jak i to, że potrafię trzymać język za zębami. Uśmiechnął się demonicznie i znowu poczułem przeszywający mnie dreszcz. – Skup się na jeździe, chłopcze, a ja będę mówił. Już słyszałeś inne opowieści, prawda? – Właściwie nie. – No to posłuchaj mojej, z ust starego wygi. Widziałem bardzo wiele zbrodni na kobietach, chłopcze, ale nigdy nie widziałem czegoś podobnego do zbrodni na Elizabeth Short – jej okrucieństwo zdawało się przeczyć nawet szatańskiej logice. Była systematycznie torturowana przez kilka dni, a następnie przepiłowana na pół, kiedy jeszcze żyła. – Jezu Chryste – jęknąłem. – Rzeczywiście, Jezu Chryste, chłopcze. Śledztwo trwało już od trzech tygodni, kiedy mnie wezwano. Powierzono mi specjalne zadanie: sprawdzić wszystkich psycholi, którzy się przyznali do popełnienia tej zbrodni – nie wolno im było wyjść z aresztu nawet za kaucją, bo detektywi podejrzewali, że jeden z nich mógł być prawdziwym sprawcą. Było ich trzydziestu, chłopcze, i były to najgorsze męty – degeneraci nienawidzący swoich matek, gwałciciele niemowlaków i zwierząt. Od razu odrzuciłem dwudziestu dwóch z nich. Łamiąc czasami jakąś rękę lub szczękę, szczegółowo opisywałem im rany ślicznej Beth. Uderzając ich, oceniałem ich reakcję i sprawiałem, że bali się mnie bardziej od samego szatana. Żaden z nich nie był sprawcą, ale wszyscy byli na swój sposób winnymi, odpychającymi
degeneratami, którzy chcieli zostać ukarani, więc dałem im, czego chcieli. Jednak żaden z nich nie zabił ślicznej Beth. Dudley zamilkł dramatycznie i przeciągnął się, czekając, żebym go poprosił o ciąg dalszy. Spełniłem jego oczekiwania: – A pozostałych ośmiu? – Nnno, tak. Ci najbardziej podejrzani. To byli ci, których reakcji stary Dudley nie potrafił dobrze ocenić. Cóż, chłopcze, starczyło mi spostrzegawczości, żeby stwierdzić, że tych ośmiu łączyło jedno: byli kompletnie szalonymi, bełkotliwymi świrami zdolnymi do wszystkiego, przez co trudno było z nimi dojść do ładu. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że byli wystarczająco szaleni, żeby znieść każdą dawkę przemocy fizycznej. Poza tym oni naprawdę myśleli, że zabili śliczną Beth, bo przecież się do tego przyznali, prawda? Detektywi, z którymi rozmawiałem, powiedzieli mi, że doszli do wniosku, że morderca powiesił śliczną Beth na belce w suficie; jej kostki były poobcierane od sznura. Pomyślałem więc, że powinienem zaszokować tych zdegenerowanych świrów. Musiałem przebić się przez ich szaleństwo. Najpierw wynająłem od znajomego magazyn. Była to duża, odpychająca hala na odludziu. Potem od znajomego patologa z kostnicy, który miał dług u starego Dudleya, załatwiłem ładnie wyglądające zwłoki młodej kobiety. Miał duży dług, chłopcze, bo stary Dudley kiedyś przymknął na coś oko dla tego faceta i wtedy został moim dozgonnym dłużnikiem. Jednego dnia późno w nocy Dick Carlisle i ja po cichu zawieźliśmy trupa do magazynu. Pofarbowałem zmarłej włosy na czarno, żeby upodobnić ją do Dahlii. Rozebrałem ją do naga i związałem jej nogi w kostkach sznurem, po czym Dick powiesił ją za nogi z niskiej belki na suficie. Potem Dick pojechał wyciągnąć naszych ośmiu degeneratów z aresztu. Pozwoliliśmy się im przyjrzeć ciału, po kolei, chłopcze, dobierając odpowiednie rekwizyty. Jeden z tych wszarzy był nożownikiem; był przedtem wielokrotnie aresztowany za bójki z użyciem noża. Wręczyłem mu więc nóż rzeźnicki i kazałem pociąć ciało. Ledwo sobie radził. Czegoś mu brakowało. Inny śmieć napastował dzieci i od niedawna był na zwolnieniu warunkowym z Atascadero. Zawsze pytał małe dziewczynki, czy mógłby pocałować je w ich intymne części ciała. Zmusiłem go do pocałowania intymnych części martwej dziewczyny, do powąchania z bliska martwego sromu. Nie potrafił się na to zdobyć. No i tak to szło. Czekałem na reakcję tak niegodziwą, tak podłą, żebym od razu wiedział, że to właśnie ten śmieć zabił Beth Short... Brakowało mi słów. Naprawdę zaniemówiłem z wrażenia. Czułem, że ręce na kierownicy zaciskają się tak mocno, że chyba wypchnę ją przez przód auta. Kiedy w końcu zdołałem się odezwać, zapytałem łamiącym się głosem: – I? – I, chłopcze, przetrzymałem ich tam przez całą noc, każąc im patrzeć na ciało. Biłem ich, Dick też ich bił. Poza tym kiedy ich przesłuchiwaliśmy, kazaliśmy im całować i macać zmarłą dziewczynę. – I? – I, chłopcze, żaden z nich nie zabił ślicznej Beth. – Jezu Chryste – westchnąłem. – Nnnno, tak. Jezu Chryste. Nie dorwałem bestii, która zabiła Dahlię, chłopcze. W głębi duszy czuję, że nigdy nikomu się to nie uda. Zabrałem zwłoki dziewczyny z powrotem do kostnicy, żeby je skremowali. Była samotną panią NN, która po śmierci nieświadomie pomagała wymierzyć sprawiedliwość. Następnego ranka poszedłem się wyspowiadać. Powiedziałem księdzu, co zrobiłem, i poprosiłem
o odpuszczenie grzechów. Zrobił to. Potem poszedłem do domu i modliłem się do Boga, do Jezusa i do Matki Boskiej, aby dali mi siłę na kontynuowanie mojej krucjaty w imię sprawiedliwości i kościoła, gdybym był do tego zmuszony. Zjeżdżaliśmy do Hollywood. Zatrzymałem się na rogu Crescent Heights i Sunset. Zacząłem przyglądać się rumianej, demonicznej twarzy Dudleya. Spojrzał mi prosto w oczy. – I, chłopcze? – powiedział, naśladując mój sposób mówienia. – I co, Dudley? – udało mi się odwzajemnić spokojnym głosem. – I pewnie myślisz, że Dudley to świr, co, chłopcze? – Nie, myślę, że jesteś świetnym aktorem. – Cha, cha, cha! Dobrze to ująłeś. Czy „aktor” ma być eufemizmem na „szaleniec”, chłopcze? – Nie, tylko czasami mi się wydaje, że sam do końca nie wiesz, jaką grasz rolę. Prześwidrowały mnie małe, drapieżne oczka. – Chłopcze, wszystkie moje role służą sprawiedliwości i wszystkie moje role to prawdziwy ja. Nie zapominaj o tym. – Jasne, Dudley. – I, chłopcze, nie myśl, że cię nie znam. Nie myśl, że nie wiem, jaki się sobie wydajesz sprytny. Nie myśl, że nie zauważyłem, z jaką radością uciszałeś mnie przy Brubakerze. Nie myśl, że nie wiem, że myślisz: „ale z niego sukinsyn”. Cha, cha, cha! No, ale dosyć już smutków i sporów, chłopcze. Podwieź mnie do centrum i odpocznij sobie przez resztę dnia. Wysadziłem Dudleya przed komendą na Los Angeles Street. Wyciągnął swoją dużą dłoń i uścisnęliśmy sobie ręce. – Do jutra, chłopcze. Ósma rano w hotelu. Przyjrzymy się naszym dowodom i zdecydujemy, kiedy zgarnąć Eddiego. – Dobrze, Dudley. Ściskał mi dłoń, aż uraczyłem go udawanym grymasem bólu. Wtedy puścił do mnie oko i pozostawił sam na sam z myślami na temat szaleństwa i zbawienia. Do spotkania z Lorną zostały mi jeszcze cztery godziny. Pojechałem do domu i napisałem szczegółowy raport o moim udziale w śledztwie dotyczącym sprawy Margaret Cadwallader. Włożyłem go do dużej koperty i zalepiłem ją. Nakarmiłem psa, przebrałem się i znowu ogoliłem. Jadąc do miasta, zatrzymałem się przy kwiaciarni, gdzie kupiłem dla Lorny dwanaście czerwonych róż o długich łodygach. Jakoś skojarzyły mi się z martwym dziewczęciem, którego sen wieczny Dudley Smith tak niegodnie przerwał. Zacząłem się obawiać swojej decyzji, ale myśli o Lornie zagłuszyły strach i przekształciły go w mieszankę nadziei i przekonania, że sprawiedliwości stanie się zadość. Do wpół do siódmej czekałem niecierpliwie z czerwonymi różami w ręku przed wyjściem z ratusza na Spring Street. Lorna wystawiła mnie do wiatru. Pobiegłem na parking przy Tempie i zobaczyłem, że jej samochód stoi na swoim miejscu. Rozeźlony, wróciłem do ratusza i wszedłem do środka. Przestudiowałem tablicę w westybulu i stwierdziłem, że biuro prokuratora okręgowego zajmuje całe dwa piętra. Wsiadłem nerwowo do windy, chociaż miałem ochotę wbiec po schodach całe dziewięć pięter. I wałęsałem się potem po opustoszałych korytarzach dziewiątego piętra, zaglądając do pokojów i pustych sal konferencyjnych. Zajrzałem nawet do damskiej toalety. Bez rezultatu. Gdzieś w oddali usłyszałem stukot maszyny do pisania. Korytarzem dotarłem do szklanych drzwi z wymalowanym czarną farbą napisem „Śledztwa sądowe”.
Zapukałem delikatnie. – Kto tam? – spytała ostrożnie Lorna. – Telegram dla pani – powiedziałem nie swoim głosem. – Cholera – zamruczała pod nosem. – Proszę wejść. Jest otwarte. Pchnąłem drzwi. Lorna podniosła wzrok znad maszyny do pisania, zauważyła mnie i rzuciła się ku drzwiom, żeby zablokować wejście. Odsunąłem się i z rozpędu uderzyła w ścianę. – Cholera. O cholera. O Boże! – wykrzykiwała, usiłując usiąść przy ścianie. – Co ty ze mną, do diabła, wyczyniasz? – Zdobywam twoje serce – powiedziałem, rzucając róże na jej biurko. – No, pozwól mi sobie pomóc. Przykucnąłem i złapałem Lornę pod pachy, po czym pomogłem jej stanąć na nogach. Próbowała mnie odpychać, ale słabo, bez przekonania. Przytuliłem ją mocno do siebie i nie zaprotestowała. – Byliśmy umówieni, pamiętasz? – wyszeptałem w jej miękkie, brązowe włosy. – Pamiętam. – Możemy już iść? – Myślę, że nie. – Mówiłem ci wczoraj, żebyś nie myślała. Lorna uwolniła się z moich objęć. – Nie pouczaj mnie, Underhill – syknęła. – Nie wiem, czego chcesz, ale wiem, że mnie nie doceniasz. Nie jestem małolatą. Mam trzydzieści jeden lat. Wiem, co to rozwiązłość, zaznałam też prawdziwej miłości i wiem, że obie są jak moja bezwładna noga: nie działają. Nie jest mi potrzebny kochanek z miłosierdzia. Nie jest mi potrzebny miłośnik kalek. Nie potrzeba mi współczucia – a ponad wszystko nie potrzeba mi gliniarza. – Ale jednak mnie potrzebujesz. – Nie, wcale nie! – Uniosła rękę, żeby mnie uderzyć. – Zrób to, pani adwokat – powiedziałem. – Wtedy oskarżę cię o czynną napaść na policjanta. Będziesz musiała prowadzić śledztwo w swojej własnej sprawie, a potem znajdziesz się w niezręcznej sytuacji bycia jednocześnie oskarżonym, śledczym i obrońcą. Więc dalej. Lorna spuściła rękę i zaczęła się śmiać. – Dobrze – powiedziałem. – Rezygnuję z zarzutów i przyznaję zwolnienie warunkowe. – Pod czyim nadzorem? – Moim. – Na jakich warunkach? – Na początek musisz przyjąć kwiaty i zjeść ze mną dzisiaj kolację. – A potem? – To będzie zależało od opinii kuratora. Lorna ponownie się roześmiała. – Czy mogę liczyć na krótszy wyrok za dobre sprawowanie? – Nie – odparłem. – Raczej zanosi się na dożywocie. – Już kiedyś wyjaśniliśmy sobie, że w tym wypadku wykracza pan poza swoje kompetencje, panie władzo. – Ja stoję ponad prawem, pani adwokat. Tak to kiedyś ujęłaś. – Punkt dla ciebie, Freddy. – Ogłaszam zawieszenie broni, Lorna. Co z kolacją? – Zgadzam się. Kwiaty są śliczne. Pozwól mi je włożyć do wody i możemy iść.
Pojechaliśmy w stronę plaży w Malibu Rendezvous, pierwszorzędnej restauracji nad oceanem, którą pamiętałem jeszcze z „dawnych dni”, kiedy marzyłem o tej „jednej jedynej”. Teraz, wiele lat później, już jako dorosły policjant, jechałem tam z okaleczoną żydowską prawniczką, która podczas jazdy puszczała kółeczka z dymu i posyłała mi ukradkowe spojrzenia. – O czym myślisz? – Mówiłeś, że mam nie myśleć, pamiętasz? – Odwołuję to. – No dobrze. Myślałam, że jesteś zbyt przystojny. Jest to rozbrajające i pewnie dlatego ludzie ciebie nie doceniają. A ja wiem, że ty potrafiłbyś bezwzględnie to wykorzystać. – Bardzo trafne spostrzeżenie. O czym jeszcze myślałaś? – Ze jesteś zbyt dobry, żeby być gliniarzem. Nie – nie przerywaj, nie dokładnie to miałam na myśli; cieszę się, że jesteś gliniarzem. Eddie Engels mógłby bezkarnie zabijać, gdybyś nie był. Chodzi mi o to, że mógłbyś być, kim ci się żywnie podoba, dosłownie. Myślałam też, że nie mam ochoty, żeby ludzie się na mnie gapili w eleganckiej restauracji. Nie chcę kuśtykać po sali pod obstrzałem współczujących spojrzeń. – To może zjemy na plaży? Poproszę w restauracji, żeby nam wszystko zapakowali i dołączyli butelkę wina. Lorna uśmiechnęła się, wydmuchnęła kółeczko prosto we mnie i wyrzuciła papierosa przez okno. – Świetny pomysł – zawyrokowała. Zaparkowałem na wylanym asfaltem parkingu przy restauracji, jakieś sto jardów od plaży. Lorna została w aucie, a ja poszedłem po naszą ucztę. Zamówiłem trzy porcje kraba i butelkę chablis. Kelner zawahał się, kiedy poprosiłem o zapakowanie zamówienia, ale natychmiast zmienił zdanie, gdy w moich rękach pojawił się pięciodolarowy banknot, i otworzył butelkę, a nawet włożył dwa kieliszki. Kiedy wróciłem, Lorna stała przy aucie, paląc. Gdy mnie zobaczyła, spojrzała ku ciepłemu, letniemu niebu i uniosła ku niemu laskę. Też tam spojrzałem i zapisałem sobie w pamięci chylące się ku zachodowi słońce i niskie, fantazyjnie skotłowane chmury. Na piaszczystą plażę prowadziły stare, drewniane schody. Niosłem ze sobą naszą kolację, a Lorna kuśtykała u mojego boku. Schody były na tyle wąskie, że ledwo się mieściliśmy obok siebie, więc objąłem Lornę, a ona przytuliła się do mojej piersi i zaczęła skakać na swojej zdrowej nodze, śmiejąc się, i kiedy już byliśmy na dole, nie mogła złapać oddechu. Znaleźliśmy ładne miejsce na wzgórku. Znikająca, pomarańczowa kula słońca pięknie oświetlała kosmyki jasnobrązowych włosów Lorny, nadając im złocisty połysk. Usiedliśmy na piasku i wyłożyłem jedzenie na brązową papierową torebkę, w którą było zapakowane. Bez ceregieli spałaszowaliśmy wszystkie trzy skorupiaki, w ogóle nie odzywając się do siebie. Kiedy jedliśmy, słońce już zdążyło zajść, ale duża szyba w restauracji nadal lśniła pomarańczowym blaskiem, dostarczając trochę światła. Lorna zapaliła papierosa, a ja nalałem nam po kieliszku wina. – Za drugiego września pięćdziesiątego pierwszego roku – powiedziałem. – I za początki. – Lorna uśmiechnęła się i stuknęliśmy się kieliszkami. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Lorna tak. – Kim ty jesteś? – spytała. Łyknąłem wina, które natychmiast uderzyło mi do głowy.
– Jestem Frederick Upton Underhill – odparłem. – Mam dwadzieścia siedem lat, jestem sierotą, absolwentem college’u i gliniarzem. To wiem. I wiem, że złapałaś mnie w najciekawszym okresie mojego życia. – Ja cię złapałam? – spytała Lorna ze śmiechem. – Nie, właściwie to ja ciebie złapałem. – Nie złapałeś mnie. – Może jeszcze nie. – Pewnie nigdy ci się to nie uda. – „Pewnie” jest dwuznaczne, Lorna. – Posłuchaj, Freddy, ty mnie w ogóle nie znasz. – Jeszcze nie. – No, dobrze, jeszcze nie. – Ale w pewnym sensie ciebie znam. Pojechałem do domu twojego taty zeszłej zimy. Widziałem kilka twoich zdjęć. Rozmawiałem o tobie z Siddell, która powiedziała mi o wypadku i śmierci twojej matki i wtedy poczułem, że już ciebie znam, cały czas tak czuję. W oczach Lorny zabłysnął gniew i odezwała się bardzo zimno: – Nie miałeś prawa wścibiać nosa w moje życie. A jeśli będziesz się nade mną litował, nigdy więcej się z tobą nie spotkam. Pójdę do tej restauracji, zamówię taksówkę i na zawsze wyjadę z twojego życia. Rozumiesz mnie? – Tak – odparłem. – Rozumiem. Wiem też, że nie znam, co to litość, bo sam nigdy nie miałem dla siebie litości. Żal mi niektórych ludzi, których spotykam w pracy, ale to nie sprawia mi kłopotów, bo wiem, że ich więcej nie zobaczę. Nie obchodzi mnie to, czy masz bezwładną nogę, czy dwie czy trzy. Kiedy ciebie poznałem w lutym, od razu wiedziałem i nadal wiem... – Co wiesz? – Nie każ mi o tym mówić, Lorna. Jeszcze na to za wcześnie. – Dobrze. Przytulisz mnie? Przysunąłem się do Lorny i objęliśmy się niezręcznie. Zacisnęła ręce za moimi plecami i wtuliła mi głowę w piersi. Trzymałem rękę na kolanie jej bezwładnej nogi, dopóki nie przyciągnęła jej do swoich piersi i mocno przycisnęła. Siedzieliśmy tak przez jakiś czas, ale w końcu Lorna powiedziała cicho: – Odwieziesz mnie do mojego auta? Godzinę później znowu się obejmowaliśmy, tym razem stojąc na parkingu przy Tempie Street. Całowaliśmy się, na przemian mocno i delikatnie. Przejeżdżający radiowóz omiótł nas światłami i zobaczyliśmy, jak siedzący w nim gliniarz potrząsa głową. Roześmialiśmy się z Lorną. – Znasz go? – spytała. – Nie, ale znam ciebie. – No dobrze, ty mnie znasz, a ja zaczynam poznawać ciebie. – Zjemy jutro razem kolację? – zaproponowałem. – Tak, Fred. Tylko nie chcę iść do restauracji, sama chcę dla ciebie coś ugotować. – Brzmi wspaniale. – Mieszkam przy 8987 Charleville w Beverly Hills. Zapamiętasz? – Tak. O której mam przyjść? – Może o wpół do ósmej? – Dobrze. A teraz mnie pocałuj, żebym ciebie puścił. Znowu się pocałowaliśmy, tym razem krótko. – Tylko bez długich pożegnań – wymamrotała Lorna, uwalniając się z moich
objęć, po czym pokuśtykała do samochodu.
11 Zebraliśmy się w Havana Hotel o ósmej rano w środę 3 września. Dudley Smith miał surową twarz i mówił rzeczowym tonem, kiedy prosił nas o zdanie sprawozdania z naszych poczynań i wnioski. Zaczął od siebie, mówiąc o naszym przesłuchaniu Lawrence’a Brubakera i Janet Valupeyk. Wspomniał również o trzech nierozwikłanych przypadkach uduszenia w okolicach West L.A. i Venice, zwracając szczególną uwagę na kobietę znalezioną w pobliżu kanałów w Venice w marcu czterdziestego ósmego roku. Breuning i Carlisle gwizdali ze zdumienia, słysząc, jak rozwojowe może okazać się nasze śledztwo. W pewnym momencie Mike podniósł rękę. – Dud – przerwał mu – Dick nie ma absolutnie żadnych poszlak wskazujących na to, że nasz klient jest zamieszany w sprawę zabójstwa Leony Jensen. Mój kumpel jest detektywem w Venice i mógłby mi załatwić dostęp do ich kartoteki. Jeśli Engels mieszkał dwa kwartały od miejsca zbrodni, być może mają w swojej kartotece coś, co by na niego wskazywało. Dudley wyrozumiale potrząsnął głową. – Mike, chłopcze, ten gość już jest jedną nogą w ulu za załatwienie tej Cadwallader. Już go mamy w garści, chłopcze. Zaczynam podejrzewać, że morderstwo Jensen to sprawka kogoś innego. Freddy, to ty znalazłeś ciało. Co o tym myślisz? – Nie wiem, Dudley – odparłem, starannie dobierając słowa. – Oczywiście gdybym nie znalazł tych zapałek na miejscu zbrodni, to by nas tutaj dzisiaj nie było. Ale zaczynam myśleć, że to był po prostu niesłychany zbieg okoliczności i że Engels nie załatwił Leony Jensen. Engels jest dusicielem i chociaż Jensen została uduszona, to była też cała podźgana nożem. Wyobrażam sobie Engelsa jako bardzo doświadczonego i wybrednego homoseksualistę. Pewnie nienawidzi kobiet, ale widok krwi napawa go przerażeniem. Zgadzam się z Dudleyem – zapomnijmy o zabójstwie Jensen; to nie ten schemat działania. Dudley roześmiał się. – Oto absolwent college’u – czaszka cały czas pracuje. Mike, śledziłeś przystojnego Eddiego. Czego się dowiedziałeś? Beznamiętny Mike Breuning odchrząknął i posłał Dudleyowi poddańcze spojrzenie. – Szefie, zgadzam się z Underhillem. Engels jest zbyt delikatny. Ale uganiał się za spódniczkami i przez trzy noce z rzędu lądował w domu z inną laską. Ukrywałem się w wiacie na auta za jego bungalowem i nasłuchiwałem dźwięków sugerujących używanie przemocy. Nic takiego nie usłyszałem. Wszystkie kobiety wychodziły następnego dnia bez najmniejszego zadrapania. Jechałem za wszystkimi trzema do miejsc, gdzie zostawiły swoje auta – czyli zawsze przy barach. Jeździłem też za nimi do bardziej podrzędnych lokali w Hollywood. Zapisałem numery rejestracyjne samochodów, do których te kobiety wsiadły, na wypadek, gdyby były nam potrzebne jako świadkowie. – Dobra robota, Mike – pochwalił Dudley, wychylając się z krzesła, żeby po ojcowsku poklepać Breuninga po ramieniu. – Dick, chłopcze, co ty masz nam do powiedzenia? Zza okularów spojrzały na nas zimne oczy i Carlisle powiedział z przekonaniem: – Ja wiem jedno: Engels to przebiegły, mordujący z zimną krwią sukinsyn. Moim zdaniem powinniśmy go przyskrzynić, nim znowu mu odbije i załatwi kolejną babkę.
Dudley spojrzał na nas wszystkich, zgromadzonych w ciasnym hotelowym pokoiku. – Chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości, prawda? – rzekł. – Czy są jeszcze jakieś pytania, chłopcy? – Kiedy przedłożymy nasze raporty prokuratorowi okręgowemu? – spytałem. Breuning i Carlisle się roześmiali. – Kiedy Eddie Engels przyzna się do winy, chłopcze – wyjaśnił Dudley. – W takim razie do jakiego aresztu go skierujemy? Dudley spojrzał wyczekująco na swych bardziej doświadczonych podwładnych. Oni jednak tylko popatrzyli na mnie, kręcąc głowami, po czym spojrzeli uniżenie na Dudleya. – Chłopcze, dopóki Eddie Engels się nie przyzna, nie będziemy stosować oficjalnych metod policyjnych ani pisać raportów. Jutro rano spotkamy się za kwadrans szósta przed domem przystojnego Eddiego. Przyjadę swoim autem. Mike, ty podjedziesz po Dicka i Freddy’ego. Mike i Dick, weźcie ze sobą dubeltówki. Freddy, pamiętaj o swoim służbowym rewolwerze. Za pięć szósta kopniemy w drzwi Eddiego. Obezwładnimy go, a jeśli będzie u niego w łóżku jakaś dziewczyna albo chłoptaś, zastraszymy ich i każemy im spadać. Przygotowałem już lokal na przesłuchanie, porzucony motel w Gardenie. Freddy, Dick, Engels i ja pojedziemy tam moim autem. Mike będzie jechał za nami swoim. Zanosi się na długie przesłuchanie, chłopcy, więc spędźcie dzisiejszy wieczór z bliskimi i zapowiedzcie im, że może przez jakiś czas nie będziecie mogli się z nimi spotykać. A teraz wstańcie, chłopcy. Ustawiliśmy się w półkolu. – Wszyscy połóżcie ręce na mojej dłoni. Zrobiliśmy tak. – A teraz, chłopcy, zmówcie krótką modlitwę za powodzenie naszej tajnej operacji. Breuning i Carlisle z namaszczeniem zamknęli oczy. Ja też, ale tylko na krótką chwilę. Kiedy je otworzyłem, zobaczyłem, że Dudley wpatruje się niewidzącym wzrokiem w jakiś odległy punkt. – Amen – powiedział w końcu i puścił do mnie oko. Mieszkanie Lorny mieściło się o kwartał na południe od Wilshire, blisko centrum biznesu w Beverly Hills, i doskonale odzwierciedlało jej dumę i profesjonalizm; schludny, dwupokojowy lokal urządzony w stonowanych kolorach drogimi meblami, zdradzał ważne dla niej wartości – porządek, umiar oraz pozbawioną histerii troskę o maluczkich. Mieszkanie było też świadectwem jej zainteresowań zawodowych: półki uginały się pod tekstami prawniczymi i niezliczonymi tomami regulaminów i praw obowiązujących w Kalifornii i reszcie kraju. W dużym pokoju jeden z kątów ścinało ustawione poprzecznie biurko z drzewa wiśniowego, na którym leżał gigantyczny słownik i dziesiątki wyglądających na urzędowe pism, posegregowanych starannie w cztery równiutkie stosy. Jej mieszkanie było również istnym skarbcem dla miłośników smaku życia, więc byłem niesłychanie dumny, kiedy Lorna została moim przewodnikiem i wyjaśniała mi sekrety wiszących na ścianach obrazów w ramkach. Było wśród nich malowidło Hieronima Boscha przedstawiające opętanie, gdzie histeryczne, groteskowe stworzenia w podwodnym świecie naprzykrzały się Bogu – albo komuś innemu – błagając o uwolnienie ich od szaleństwa. Był też obraz Van Gogha z usłanymi kwieciem polami skontrastowanymi z brązową trawą i ciemnym niebem. Widziałem też „Nocne ptaki” Edwarda Hoppera, na którym troje samotnych ludzi
siedzi w nocnym barze i ze sobą nie rozmawia. Piękny obraz, ale ukazujący tę smutniejszą stronę życia. Chwyciłem rękę Lorny i ją pocałowałem. – Wiesz, co to smak życia, Lorna – powiedziałem. – O czym ty mówisz, jaki smak życia? – Nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Smakiem albo ciekawością życia nazywam wszystko to, co jest w życiu wspaniałe, niedopowiedziane i tajemnicze, wszystko to, czego nigdy do końca nie pojmiemy. Lorna pokiwała głową. Wiedziała, o czym mówię. – I dlatego jesteś gliniarzem? – Właśnie. – Ale mnie najbardziej zależy na sprawiedliwości. Smak życia jest dla artystów, pisarzy i innych twórców. Ich wizje dają nam współczucie pozwalające zmierzyć się z naszym własnym życiem, pozwalające traktować innych przyzwoicie, bo przecież wiemy, jaki świat jest niedoskonały. Ale mnie naprawdę zależy na sprawiedliwości. Oczekuję konkretów. Na przykład, chcę móc spojrzeć na ludzi, których wysyłam do sądu, i powiedzieć: „On jest winny, niech wola ludu odzwierciedli tę winę” albo „Jest winny, ale są okoliczności łagodzące, niech wola ludu weźmie pod uwagę zalecane przeze mnie miłosierdzie”, albo „Jest niewinny, nie będzie miał procesu”. Ja chcę widzieć rezultaty mojego postępowania, a nie jakiś bliżej nieokreślony smak życia... Podeszliśmy do dużej, pokrytej roślinnymi wzorami kanapy i usiedliśmy. Lorna ostrożnie pogłaskała mnie po włosach. – Rozumiesz, Fred? – Tak. Szczególnie teraz, bo mnie też zależy, żeby Eddiego Engelsa spotkała sprawiedliwa kara. Niech sprawiedliwości stanie się zadość. Ale system z ławą przysięgłych opiera się na ludziach, a ludzie są niedoskonali i żądni tego nie do końca określonego smaku życia; więc sprawiedliwość nie jest absolutem – zależy od ludzi. – Właśnie dlatego tak ciężko pracuję. Nie ma rzeczy doskonałych. Nawet prawo takie nie jest. – Tak, wiem. – Zamilkłem i wydobyłem z kieszeni marynarki dużą kopertę. – Jutro aresztujemy Eddiego Engelsa, Lorna. – Podałem jej zaklejoną kopertę. – To jest mój raport. Spojrzała mi w oczy i ścisnęła moją rękę. – Wyglądasz na zaniepokojonego – zauważyła. – Nie jestem zaniepokojony, naprawdę nie. Ale musisz mi wyświadczyć przysługę. – O co chodzi? – Nie otwieraj tej koperty, dopóki do ciebie nie zadzwonię. Po prostu zapomnij o całej tej sprawie, aż do mojego telefonu. A kiedy dostaniesz raport od Dudleya Smitha, pamiętaj o tym, że mój raport jest prawdziwy. Jeśli będą jakieś rozbieżności, skontaktuj się ze mną. My razem przygotujemy sprawę dla sądu. Dobrze? Lorna zawahała się. – Dobrze. Ale ty naprawdę pakujesz się w tarapaty, Freddy. – Wiem. – Az tym Engelsem chodzi przede wszystkim o twoją karierę, a nie o sprawiedliwość. – To prawda – powiedziałem niemalże przepraszająco. – Nieważne. Ty jesteś dla mnie ważny, a Engels jest winny. Ty zatroszczysz się o swoją karierę, a ja o sprawiedliwość i oboje dostaniemy to, czego chcemy.
Zaśmiałem się nerwowo, uzmysławiając sobie niedoskonałość logiki tego typu rozumowania. Lorna chwyciła mnie za rękę. – I boisz się Dudleya Smitha. – On jest chory. Nie powinien być policjantem. – Cha! Niedoskonałość, smak życia, pamiętasz? – Poddaję się, Lorna. – Gdzie umieścicie Engelsa? Lorna zobaczyła, że staję się posępny. – Nie wiem – odparłem. Wpatrywaliśmy się w siebie i nie miałem wątpliwości, że wie. Całe jej ciało zesztywniało i z trudem podniosła się na nogi, po czym rzekła: – Przygotuję kolację. Przebyła drogę do kuchni bez laski, podskakując kilkanaście razy na zdrowej nodze. Ja w ogóle nie ruszyłem się z kanapy. Słyszałem otwieranie i zamykanie drzwi lodówki i brzęk wyjmowanych z szafek sztućców. Panowała nerwowa cisza i kiedy już nie mogłem jej dłużej znieść, poszedłem do kuchni, gdzie Lorna stała nad zlewem i w zamyśleniu stukała palcami w rondel. Wyrwałem jej go z rąk. Opierała się, ale byłem silniejszy. Rzuciłem go z impetem o ścianę i z łomotem upadł na podłogę. Lorna przylgnęła do mnie gwałtownie. Zaczęła mnie bić pięściami w ramiona, jednocześnie jęcząc. Odciągnąłem jej brodę od moich piersi, podniosłem ją ku górze i pocałowałem Lornę w usta. Zaczęła się bronić, jeszcze mocniej uderzając we mnie pięściami, ale przemyślała sprawę i przestała. Zaniosłem ją do sypialni. Potem, kiedy było już po wszystkim, zaspokojony i świadomy, że teraz już jesteśmy razem, zacząłem szukać w myślach słów, by jakoś załagodzić sytuację z Engelsem i by skierować myśli na naszą wspólną przyszłość. Zdołałem ledwo powiedzieć: „Jeśli chodzi o Eddiego En...”, a delikatne palce Lorny zamknęły mi usta. – W porządku, Fred. W porządku. Leżeliśmy objęci i bawiłem się dużymi, miękkimi piersiami Lorny. Przyciskała mnie mocno, chcąc grać mamę, ale ja miałem inne pomysły. Całując jej brzuch, zacząłem zbliżać się do pokrywającej jej miednicę blizny. Lorna wyrwała się. – Nie, tam nie. Niedługo będziesz mi mówił, jak mnie za to kochasz i jak kochasz moją bezwładną nogę. Proszę, Freddy, oszczędź mi tego. – Ja tylko chcę obejrzeć, kochanie. – Po co?! – Bo to część ciebie. Lorna obróciła się w ciemności. – Łatwo ci to mówić, bo jesteś doskonały. Kiedy byłam dziewczyną, wszyscy chłopcy, którzy mieli ochotę na zabawę z moimi dużymi piersiami, próbowali się do nich dobrać poprzez moją nogę. Bardzo mi się to nie podobało. Moja noga jest brzydka i mój brzuch jest brzydki i nie mam macicy, więc nie mogę mieć dzieci. – No i? – Dawniej, kiedy sypiałam z mężczyznami, zakrywałam brzuch ręcznikiem, żeby nie mogli mnie tam dotykać. Gdyby można było jakoś zakryć moją nogę, też bym to robiła... Lorna zaczęła płakać. Pocałunkami osuszałem jej łzy i gryzłem ją w szyję tak długo, aż zaczęła się śmiać. – Czy teraz możemy już mówić o sobie: my Freddy i Lorna? – wyszeptałem. – Jeśli tego chcesz – odparła Loma. – Chcę. Wstałem z łóżka i poszedłem do dużego pokoju. Znalazłem telefon i
zadzwoniłem do Mike’a Breuninga do domu. Powiedziałem mu, żeby nie przyjeżdżał po mnie rano i że spotkam się z nimi na rogu Sunset i Horn o wyznaczonej godzinie. Zarechotał, mówiąc: „Och, ty” i rozłączył się. Poszedłem do kuchni i otworzyłem lodówkę. W zamrażarce znalazłem woreczek z lodem i wyjąłem z niego kilka kostek. Wróciłem do sypialni. Lorna leżała na brzuchu, zupełnie nieruchomo. Podszedłem do łóżka i upuściłem kostki lodu na jej ramiona. Lorna krzyknęła i gwałtownie się odwróciła. Wskoczyłem na nią i przystawiłem głowę do martwej tkanki na jej brzuchu. – Kocham cię – powiedziałem. – Kocham cię, Lorna, kocham cię, kocham cię. Lorna wiła się i kręciła, żeby się oswobodzić, ale pomimo jej wysiłków bezwładna noga leżała nieruchomo. Chwyciłem ją rękoma i zatoczyłem nią kółko. – Kocham cię, Lorna. Kocham cię, Lorna. Kocham cię. Kocham cię. Stopniowo Loma zaprzestała walki i zaczęła cicho szlochać. – Och, Freddy. Och, Freddy... Potem chwyciła mnie swoimi rękoma za tył głowy i przycisnęła ją mocno do znienawidzonej części ciała. Ranek i ponura rzeczywistość nadeszły zbyt szybko. Lorna zasnęła wtulona w moje ramiona, ale ja w ogóle nie spałem, rozkoszując się jej bliskością. Cały czas myślałem o Eddiem Engelsie i Dudleyu Smithie, o dubeltówkach, o sprawiedliwości i mojej karierze, ale teraz już przez pryzmat mojego związku z ukochaną kobietą. O wpół do piątej, według fosforyzującej tarczy budzika stojącego na szafce nocnej Lorny, delikatnie wyśliznąłem się z jej objęć, pocałowałem ją w szyję i poszedłem do dużego pokoju się ubrać. Kiedy założyłem na ramiona kaburę i poczułem dotyk skóry osłaniającej moją służbową .38, przeszedł mnie zimny dreszcz. Liczy się sprawiedliwość, myślałem po drodze do Sunset Strip, sprawiedliwość. Sprawiedliwość, nie ciekawość życia. Nie tym razem. Ledwo zdążyłem wypić kawę przed spotkaniem z resztą na rogu Sunset i Horn. Mike Breuning już tam był. Zaparkował dokładnie naprzeciw wejścia na dziedziniec, przy którym mieszkał Engels. Pomachał mi, kiedy zatrzymałem się po drugiej stronie ulicy. Podszedłem do niego i uścisnęliśmy sobie ręce przez otwarte okno. Odznaka Mike’a była wpięta w klapę marynarki, a na siedzeniu obok niego leżała dubeltówka. – Dzień dobry, Fred – rzucił. – Ładny dzień na taką okazję. – No. Gdzie są Dudley i Dick? – Obchodzą kwartał. Engels jest sam; Dick śledził go całą noc. Cieszę się, że tak wyszło. – Ja też. – Jesteś trochę zdenerwowany? – Może troszkę. – To niepotrzebnie. Dudley ma wszystko dopracowane. – Breuning wyciągnął głowę za okno. – Już nadchodzą – zauważył. – Przypnij sobie odznakę do marynarki. Zrobiłem to, kiedy Smith i Carlisle przechodzili przez ulicę. – Freddy, chłopcze – pozdrowił mnie Dudley. – Cóż za wspaniały ranek! – Dzień dobry, szefie, dzień dobry, Dick – rzuciłem. – Cześć, Underhill – odparł Carlisle matowym głosem. – No cóż, chłopcze, jesteś gotowy? – Tak.
– To dobrze. Świetnie. Mike? – Gotów, Dudley. – Dick? – Gotów, szefie. Dudley sięgnął na tylne siedzenie auta Breuninga i wręczył Carlisle’owi dubeltówkę. Mike przecisnął się przez drzwi swojego auta ze swoją dubeltówką. Ja rozpiąłem kaburę mojego służbowego rewolweru, a Dudley wyciągnął ze spodni automatyczną .45. – Ruszamy, panowie – zarządził. Szybko weszliśmy na dziedziniec, trzymając broń skierowaną ku ziemi. Serce waliło mi jak młotem i cały czas ukradkiem spoglądałem na Dudleya. Jego malutkie, brązowe oczka były zeszklone czymś znacznie więcej niż tylko aktorską grą. To był prawdziwy Dudley Smith. Kiedy podeszliśmy do drzwi Engelsa, szepnąłem do niego: – Pozwól mi wejść pierwszemu. Ja już tu byłem wcześniej i wiem, gdzie jest sypialnia. Dudley skinął i przywołał do siebie mnie i Breuninga. – Wyważcie je kopniakiem – syknął. Mike uniósł dubeltówkę do piersi, a ja swoją .38 nad głowę, po czym jednocześnie podnieśliśmy nasze prawe nogi i w tym samym momencie uderzyliśmy nimi gładką powierzchnię. Zamek puścił i drzwi otworzyły się z hukiem. Pobiegłem prosto do sypialni, trzymając przed sobą rewolwer, a tuż za mną pędzili Smith, Breuning i Carlisle. Drzwi do sypialni były otwarte. W panującym mroku zauważyłem leżący na łóżku kształt. Włączyłem górne światło i w momencie, kiedy Eddie Engels się ocknął, przystawiłem mu lufę do skroni i wyszeptałem: – Policja! Nie ruszaj się, bo zginiesz. Engels wytrzeszczył na mnie przerażone oczy i zaczął wrzeszczeć. Dick Carlisle wskoczył zza moich pleców na łóżko i odwrócił jego głowę w poduszkę, po czym zaczął go dusić. Ułamek sekundy później Breuning już zrywał z Eddiego niebieską, jedwabną kołdrę i wykręcał mu ręce do tyłu. – Do diabła, Freddy, rusz głową! Siadaj mu na nogach! – krzyknął Dudley. Rzuciłem się na wijące się ciało i całym swoim ciężarem przydusiłem nogi Eddiego. Mike właśnie kończył nakładać mu kajdanki. Carlisle ciągle wykręcał zamotaną w poduszkę głowę Eddiego Engelsa. – Przestań, Dick, bo go zabijesz! – wrzasnął Dudley. Carlisle zwolnił uścisk i Engels znieruchomiał. Wszyscy wstaliśmy z łóżka i wpatrywaliśmy się w siebie z przerażeniem. Twarz Dudleya poczerwieniała z gniewu. Pochylił się nad Engelsem, rozdarł mu purpurową, jedwabną piżamę na piersi, przystawił do niej ucho i po chwili się roześmiał. – Cha, cha, cha! On żyje, chłopcy, dzięki staremu Dudleyowi. Dojdzie do siebie. Zabierajmy go stąd. No już! Carlisle podniósł Engelsa i przerzucił mi go przez ramię. Nie wydawał się wiele ważyć. Przeniosłem go przez ciemne mieszkanie i wyszedłem na dwór, gdzie otoczyło mnie trzech współpracowników. Żeby zatrzeć po sobie ślady, oni starannie zamknęli drzwi, a ja pobiegłem do swojego auta z uderzającym mnie bezwładnie zabójcą na plecach. Serce waliło mi już szybciej niż młot pneumatyczny. Cały czas rozglądałem się wokół, szukając wzrokiem świadków porwania. Dudley otworzył drzwi auta i wrzuciłem Engelsa na tylne siedzenie. Ocknął się i wydał z siebie stłumiony krzyk, ale Dudley natychmiast zdzielił go kolbą .45 w szczękę. – Usiądź z nim z tyłu, chłopcze – wyszeptał.
Zrobiłem to, wciskając głowę Engelsa między siedzenia. Dick Carlisle wskoczył za kierownicę i zapuścił motor. Dudley usiadł obok niego i powiedział bardzo spokojnie: – Wiesz, gdzie jechać, Dick. Freddy, uważaj, żeby nikt nie widział naszego przystojnego Eddiego. Podnieś mu głowę, że mógł oddychać. Nnno tak. Świetnie. – Wystawił rękę za okno i pokazał Mike’owi Breuningowi uniesione w górę kciuki. – Jedziemy do Gardeny, chłopcy – dodał. Ruszyliśmy w stronę autostrady. Mike trzymał się cały czas za nami. Dudley i Carlisle rozmawiali nonszalancko o lidze bejsbolowej. Ja patrzyłem na zakrwawioną i opuchniętą twarz Eddiego Engelsa i nie wiadomo czemu myślałem o Lornie. Dojechaliśmy autostradą do Vermont i ruszyliśmy na południe. Kiedy mijaliśmy kampus Uniwersytetu Południowej Kalifornii, Engels zaczynał najwyraźniej odzyskiwać przytomność, bo poruszał oniemiałymi ze strachu wargami. Położyłem na nich palec i rzuciłem: – Ciii. Zostaliśmy w takiej pozycji. Eddie cały czas wpatrywał się we mnie błagalnie, aż odwrócił się Dudley i spytał: – Jak się ma nasz przyjaciel, chłopcze? – Jeszcze nie odzyskał przytomności. – Nnno tak. Świetnie. Za kilka minut będziemy na miejscu. Tam jest bezpiecznie, nie ma ludzi. Ale nie chcę ryzykować, więc kiedy Dick się zatrzyma, obudź Eddiego. Włóż odznakę do kieszeni. Nie pozwól mu zobaczyć twojego pistoletu. Wprowadzimy go do środka, jakby był naszym pijanym kumplem. Zrozumiałeś, chłopcze? – Tak. – Świetnie. Eddie Engels i ja nadal wpatrywaliśmy się w siebie. Minęło kilka minut. Nasze auto zwinnie manewrowało w porannym ruchu. Kiedy Dick Carlisle zatrzymał się, udawałem, że budzę Engelsa. Zrozumiał i zachowywał się jak trzeba. – Obudź się, Engels – powiedziałem. – Jesteśmy policjantami i nie zrobimy ci krzywdy. Chcemy ci tylko zadać kilka pytań. Rozumiesz? – Ttak – odparł Engels, płytko oddychając. – To dobrze. Teraz pomogę ci wysiąść z samochodu. Będzie ci słabo, więc opieraj się na mnie, dobrze? – Ddobrze. Carlisle i Smith wysiedli i otworzyli drzwi od naszej strony. Posadziłem Engelsa na siedzeniu. Zdjąłem mu kajdanki, a on zaczął sobie rozcierać sine nadgarstki i szlochać. – Cicho bądź – szepnął do niego Dudley. – Nie będziemy tego tolerować, rozumiesz? Engels zauważył dziki wyraz twarzy dużego Irlandczyka i natychmiast zrozumiał. Spojrzał na mnie błagalnie. Uśmiechnąłem się współczująco i poczułem przypływ energii, bo stwierdziłem, że jeśli sprawiedliwość jest celem nadrzędnym, a duet dobry gliniarz i zły gliniarz stanowi nieodzowną taktykę przesłuchań, to już role się ustaliły. Mike Breuning zatrzymał się za nami i zatrąbił. Oderwałem wzrok od Engelsa i rozejrzałem się wokół. Znajdowaliśmy się na zaśmieconej uliczce na tyłach czegoś, co wyglądało na opuszczony warsztat samochodowy. – Freddy i Mike, idźcie otworzyć pokój – polecił Dudley. – I sprawdźcie, czy nikt się tam nie kręci. – Robi się.
Wysiadłem z auta i rozprostowałem zesztywniałe nogi. Mike Breuning klepnął mnie w plecy. Z niezdrowym podnieceniem i pochwałą spojrzał na Dudleya, mówiąc: – Mówiłem ci, że stary Dud o wszystko się zatroszczył, nie? Zobacz, gdzie jesteśmy – rzucił, prowadząc mnie wąskim przejściem do parterowego budynku w kształcie litery L, składającego się z kilkunastu pokoi motelowych, wszystkich w kolorze wyblakłych, zielonawych rzygowin. – Fajne miejsce, co? Motel splajtował w czasie wojny, ale właściciel nie chce go sprzedać. Czeka, aż zyska na wartości. Doskonale się nadaje do naszych celów. Rzeczywiście tak było. Znowu przeszły mnie ciarki, bo motel nieodparcie kojarzył mi się z piekłem – przed budynkiem rozcapierzonym w literę L rosła wyschnięta, brązowa trawa usłana butelkami i opakowaniami po prezerwatywach, a co parę kroków stały znaki „Wstęp Wzbroniony”, doszczętnie pokryte sprośnościami. Wszędzie walały się psie odchody, a stojąca jakby na straży uschnięta palma odgradzała teren od leżącego po drugiej stronie ulicy parkingu fabryki samolotów. – Tak, miejsce jest idealne – zwróciłem się do Mike’a. – Ma jakąś nazwę? – Victory Motel. Podoba ci się? – Brzmi nieźle. Mike skierował mnie do pokoju numer 6. Kluczem otworzył drzwi, z których wybiegł duży szczur. – Jesteśmy na miejscu – obwieścił. Obejrzałem nasze miejsce przesłuchań. Był to mały, idealnie kwadratowy, śmierdzący zgnilizną pokój z zardzewiałym łóżkiem, na którego odsłoniętych sprężynach leżał brudny materac. Do tego biurko i dwa krzesła, a nad łóżkiem tandetny, nieoprawiony obraz olejny przedstawiający klowna. Fotografia Franklina D. Roosevelta z jakiegoś magazynu przypięta była pinezkami do framugi łazienki, gdzie wszystko, łącznie z wanną pokryte było odchodami gryzoni. Ktoś dorysował Rooseveltowi wąsy Hitlera. Mike Breuning wskazał na rysunek i zachichotał. – Idź po naszego podejrzanego, Mike, co? – rzuciłem. Chciałem być sam, chociaż przez chwilę, nawet w takiej norze. Minutę później do małego pokoiku weszli Dudley, Breuning i Carlisle, pchając przed sobą naszego odzianego w piżamę podejrzanego. Carlisle rzucił Engelsa na łóżko i skuł mu ręce kajdankami z przodu. Engels trząsł się na całym ciele i już zaczynał się pocić, ale wydaje mi się, że kiedy usiłował usadowić się w wygodnej pozycji na poplamionym moczem materacu, na jego twarzy mignął mi ledwo zauważalny wyraz oburzenia. Spojrzał na stojących nad nim czterech porywaczy i powiedział: – Chcę zadzwonić do adwokata. – To przyznanie się do winy, Engels – zauważył Carlisle. – Nie postawiono ci jeszcze żadnych zarzutów, więc nie pyskuj o adwokacie, dopóki cię nie oskarżymy. – Jeśli go oskarżymy – wtrąciłem, wchodząc w rolę „dobrego faceta”, chociaż nikt mnie o to nie prosił. – Zgadza się – przytaknął Mike Breuning. – Może gość nie jest winny. – Winny czego? – wykrzyknął Eddie Engels łamiącym się głosem. – Nic nie zrobiłem! – Ciii, synu – powiedział Dudley ojcowskim tonem. – Uspokój się. Jesteśmy tutaj, by sprawiedliwości stało się zadość. Jak nam powiesz prawdę, to przysłużysz się sprawiedliwości – i sobie. Nie masz się czego obawiać, więc się uspokój. Łagodny ton głosu Dudleya zdawał się działać kojąco na Engelsa. Widać było wyraźnie, że się rozluźnia. Zwiesił nogi z łóżka i zapytał: – Mogę zapalić? – Oczywiście – odparł Dudley, po czym sięgnął do tylnej kieszeni i wyjął
kluczyk od kajdanek. – Freddy, rozepnij pana Engelsa, dobrze? – Jasne, Dud. Rozpiąłem obrączki i Engels uśmiechnął się do mnie z wdzięcznością. Odgrywając nie przydzieloną mi rolę, odwzajemniłem uśmiech. Dudley rzucił mu paczkę chesterfieldów i zapałki. Ręce Engelsa zbyt się trzęsły, żeby mógł zapalić zapałkę, więc zapaliłem dla niego papierosa, cały czas się do niego uśmiechając. Chciwie zaciągnął się dymem i odwzajemnił uśmiech. – Dick, Freddy, chłopcy. Chcę, żebyście przeszli się do monopolowego – zakomenderował Dudley. – Eddie, chłopcze, co łykasz? Eddie wyglądał na zaskoczonego. – Chodzi o rodzaj alkoholu? Nie za bardzo lubię pić. – Nie, chłopcze? Stały bywalec barów, a nie lubi pić? – Czasami lubię łyknąć dżin z colą. – Nnno, świetnie. Freddy, Dick, słyszeliście, co macie zrobić. W try miga. Monopolowy jest przy tej samej ulicy. Kiedy wyszliśmy, Carlisle wyłuszczył mi cały plan. – Dudley mówi, że podstawa przesłuchania to prowadzić je „okrężnie”. Najpierw mamy Engelsa upić i nakłonić do szczerego mówienia o sobie. Ty masz być jako funkcjonariusz federalny, a to znaczy, że jesteś prawnikiem. Obaj z Dudleyem macie wyciągnąć z niego wszystko, stosując metodę na dobrego i złego faceta. Przetrzymamy go całą noc, żeby go zmęczyć. Mamy do dyspozycji czyściutki pokój obok, gdzie zawsze możemy się zdrzemnąć. I tak w ogóle, to niczym się nie martw: Dudley ma kumpli w miejscowej policji, więc zostawią nas w spokoju. Uśmiechnąłem się, doceniając w duchu Dudleya Smitha jako niewyczerpane źródło ciekawych sytuacji życiowych. – A co będziecie robić ty i Mike? – Mike będzie stenografował, a kiedy Engels się przyzna, to potem wszystko przepisze. Jest naprawdę szybki. A ja będę grał złego faceta razem z Dudleyem. – A co jeśli się nie przyzna? – Przyzna się – odparł Carlisle, zdejmując okulary i przecierając szkła krawatem. Kiedy wróciliśmy z monopolowego z ćwiartką taniego dżinu, trzema butelkami coli i tuzinem papierowych kubków, Dudley raczył Eddiego Engelsa historiami ze swojego życia w Irlandii w czasach I wojny światowej, a w pokoju obok Mike Breuning przygotowywał kanapki i parzył kawę. Mike wszedł do pokoju przesłuchań z kilkoma arkuszami papieru i naręczem naostrzonych ołówków. Przystawił krzesło do łóżka i uśmiechnął się do Engelsa, którego oczy najpierw zlustrowały przyjazną twarz Mike’a, ale po chwili z wyraźnym napięciem spoczęły na jego .38 w kaburze na ramieniu. Eddie najwyraźniej myślał o wzięciu sprawy w swoje ręce, ale się bał. Nie miałem też wątpliwości, że był ciekaw, ile my właściwie wiemy. Zabił przynajmniej jedną kobietę, ale z pewnością był zamieszany w tyle nielegalnych poczynań, że nie wiedział, dlaczego go zgarnęliśmy. Jednakże nie zachowywał się jak schwytany morderca – nawet pod powłoką strachu dawało się wyczuć uśpioną arogancję. Przez jakieś trzydzieści lat płynął przez życie dzięki swojej urodzie i czarowi, więc musiał uważać siebie za kogoś lepszego od innych. Nadszedł jednak koniec tej beztroskiej fazy jego życia, a ja nie byłem pewien, czy on chociaż zdaje sobie z tego sprawę. Dudley rozpoczął przesłuchanie, uderzając swoją ogromną ręką w małe, drewniane biurko, na którym leżał papier i ołówki Mike’a. – Panie Engels – zaczął. – Pewnie się pan zastanawia, kim my dokładnie
jesteśmy i dlaczego tu pana przywieźliśmy. – Zamilkł, nalał do papierowego kubka dwie równe części dżinu i coca-coli, po czym wręczył napój Eddiemu, który go przyjął i posłusznie zaczął sączyć, patrząc na nas czterech swoimi ciemnymi, inteligentnymi oczyma. Dudley odchrząknął i ciągnął dalej: – Pozwolę sobie przedstawić moich kolegów – powiedział. – Pan Carlisle, Wydział Policji Los Angeles; pan Breuning, oddelegowany z biura prokuratora; ja jestem porucznik Dudley Smith z Wydziału Policji Los Angeles; a ten dżentelmen – zawiesił głos i skinął w moją stronę – to inspektor Underhill z FBI. – Z największym trudem udało mi się zachować powagę, słysząc o swoim awansie. – Jeśli ma pan jakieś pytania natury prawnej, proszę kierować je do inspektora. On jest prawnikiem, więc z przyjemnością zaspokoi pańską ciekawość. Wtrąciłem się, chcąc jakoś uspokoić Engelsa przed spodziewanym wybuchem brutalności. – Panie Engels, może pan sobie z tego nie zdawać sprawy, ale zna pan pewnych ludzi mających bliskie kontakty ze światkiem przestępczym L.A.. Chcemy pana zapytać o tych ludzi. Nasze metody są okrężne, ale przynoszą pożądane rezultaty. Niech pan po prostu odpowiada na nasze pytania, a zapewniam pana, że wszystko będzie dobrze. Działałem na oślep, ale to krótkie, zaimprowizowane wprowadzenie okazało się skuteczne, bo Engels mi uwierzył. Rozluźnił się i wypił resztę drinka z wyraźną ulgą. Dudley natychmiast nalał mu kolejnego, tym razem z zawartością dwóch trzecich dżinu. Eddie pociągnął dwa spore łyki, a kiedy się odezwał, mówił już niemalże barytonem. – Co chcecie wiedzieć? – spytał. – Opowiedz nam o sobie, chłopcze – powiedział Dudley. – Co o sobie? – O swoim życiu, chłopcze, o przeszłości i teraźniejszości. – Co konkretnie pana interesuje, poruczniku? – Wszystko, chłopcze. Engels był nieco zbity z tropu, ale już po chwili chyba zaczął grzebać w pamięci, popijając dżin z colą dla przyspieszenia procesów myślowych. Spojrzałem na zegarek. Była siódma i w ciasnym, obskurnym pokoiku już się robiło gorąco. Zdjąłem marynarkę i podwinąłem rękawy koszuli. Byłem zmęczony, bo nie spałem od dwudziestu czterech godzin. Jakby w odpowiedzi, Mike Breuning włączył przenośny wiatraczek i podał mi kubek ciepławej kawy. Dudley nalał Engelsowi kubek samego dżinu. – Interesuje nas historia twojego życia, chłopcze – powtórzył. – Naprawdę nie możemy się doczekać. Mama i tata byli dobrymi ludźmi – zaczął Eddie stentorowym głosem człowieka wyłuszczającego głębokie prawdy o naturze rzeczy. – Ciągle są, jak sądzę. Pochodzę z Seattle. Mama i tata urodzili się w Niemczech. Przyjechali tutaj przed pierwszą wojną światową. Oni... – Byłeś szczęśliwym nastolatkiem, Eddie? – przerwał Dudley. Engels pociągnął dżinu i nieco się skrzywił, czując jego gorycz. – Jasne, jasne, że byłem szczęśliwym dzieckiem. Wszystko grało. Wszyscy mnie lubili. Miałem psa. Miałem domek na drzewie. Miałem rower. Tata był dobrym facetem. Nigdy mnie nie bił. Był farmaceutą. Nigdy nie posyłał mamy ani mnie do lekarza. Leczył nas specyfikami z apteki. Czasami były w nich narkotyki. Kiedyś mama wzięła jedno lekarstwo i miała
jakieś religijne halucynacje. Mówiła, że widzi, jak Jezus prowadzi ze sobą Miffy’ego – to był pies, którego wcześniej mieliśmy, ale przejechało go auto. Twierdziła, że Miffy potrafi mówić i że chce, by przeszła na katolicyzm i zaczęła pracować na cmentarzu dla zwierząt za miastem. Tata nigdy więcej nie dał mamie tego lekarstwa; nienawidził katolików. Tata dla mnie był jak do rany przyłóż, ale moja siostra Lillian nie miała z nim łatwo. Nie pozwalał jej chodzić na randki z chłopakami i zawsze węszył wokół tej kwiaciarni, gdzie pracowała, żeby się upewnić, czy jakieś lowelasy nie chcą się z nią umówić. Tata był staroświeckim Szwabem. Nienawidził gości uganiających się za spódniczkami. Nie chciał, żebym taki był. Chciał, żebym ożenił się z jakąś szwabską lalą i poszedł do szkoły farmaceutycznej. Engels zamilkł, dopił resztę dżinu i wzdrygnął się. Widziałem, że zaczyna być pijany, bo uśmiechał się nieszczerze, a jego twarz zmącił wyraz sentymentalizmu. Dudley ponownie napełnił jego kubek. – A ty chciałeś uganiać się za spódniczkami, prawda, Eddie? – zauważyłem. Engels roześmiał się i pociągnął dżinu. – Prawda – powiedział niewyraźnie. – I chciałem uciec z tego pieprzonego miasteczka dla zmarłych psów, Seattle. Nic tylko deszcz, martwe psy, apteki i brzydkie laski. Brzyyydkie. Och! Miałem najładniejsze dziewczyny w Seattle, a były brzydsze, niż najbardziej przeciętne dupy w Hollywood. Brzyyydkie. – Więc przeniosłeś się do L.A.? – wtrącił Mike. – Co wy! Japonce zbombardowały Pearl Harbor i wzięli mnie do woja. Do marynarki. Tata powiedział, że w mundurze wyglądam jak Kaczor Donald. Odparłem, że on jak Myszka Miki w tym kitlu z apteki. Nie chciał, żebym wyjeżdżał. Próbował załatwić, żebym mógł zostać w Seattle. Usiłował przekonać komisję odwoławczą, że jestem mu koniecznie potrzebny do utrzymania rodziny, jednak nie udało się. Ale sprawiedliwości stało się trochę zadość. Zostałem aptekarzem na okręcie. Ojciec nazywał mnie wtedy Doktor Kaczor. Eddie Engels ze śmiechu aż się zgiął wpół na materacu. Chwilę później wyprostował się gwałtownie i zwymiotował na podłogę, trzymając głowę między kolanami; ręce zwisały mu bezwładnie wzdłuż ciała. W międzyczasie przewrócił swój kubek z dżinem, a kiedy już podniósł głowę, zaczął pijaną ręką walić w materac, szukając drinka. Znalazł kubek na ziemi w kałuży wymiocin, podniósł go i machnął nim do Dudleya. – Proszę jeszcze, poruczniku. Pomocnik aptekarza Engels 416-8395 prosi o pieprzonego drinka! Natychmiast! Dudley chętnie usłuchał jego prośby, tym razem napełniając kubek do połowy. Engels chwycił go i łapczywie opróżnił, po czym opadł na materac i, nim stracił przytomność, wymamrotał: – Tyle lasek, tyle lasek... Eddie Engels obudził się jakieś sześć godzin później, spanikowany i straszliwie odwodniony. Miał rozbiegane oczy oraz drżący i chrapliwy głos. W czasie gdy Engels był nieprzytomny, Dudley wyłuszczył nam swój plan: dobry facet-zły facet z modyfikacjami. Od detektywów z Hollywood dostał listę znanych bukmacherów, homoseksualistów i paserów i doszedł do wniosku, że Engels musi niektórych znać. Rzucanie Eddiemu tych nazwisk nie pozwoli mu zrozumieć prawdziwego powodu jego zatrzymania. Plan wydawał się dobry, chociaż być może czasochłonny. Odpocząłem po południu, więc byłem gotowy do jego realizacji, ale jednocześnie chciałem, żeby jak najszybciej było po wszystkim: pragnąłem być z Lorną.
Kiedy Engels się obudził, Mike Breuning właśnie wszedł do pokoju z dwoma torebkami wypchanymi hamburgerami z frytkami i kawą w papierowych kubkach. Zabraliśmy się do konsumpcji, ignorując naszego więźnia na materacu. – Muszę iść do łazienki – powiedział potulnie. Nikt mu nie odpowiedział. Spróbował ponownie. – Muszę iść do łazienki. – Znowu go zignorowaliśmy. – Powiedziałem, że muszę iść do łazienki! – Tym razem prawie wykrzyczał to swoim niepewnym głosem. – No to idź do łazienki, na miłość boską! – huknął Dudley. Eddie wstał z barłogu i wszedł chwiejnie do brudnej toalety. Słyszeliśmy, jak wymiotuje do sedesu, a potem odkręca wodę i oddaje mocz. Po chwili wrócił, już bez umazanej wymiocinami góry od piżamy. Widać było, że pobieżnie umył swój szczupły, umięśniony tors. Cały się trząsł, chociaż w małym, śmierdzącym pokoju było bardzo gorąco. – Mogę odpowiadać na wasze pytania, panowie – zadeklarował. – Proszę, pozwólcie mi na nie odpowiedzieć i iść do domu. – Zamknij się, Engels – uciął Dudley. – Zajmiemy się tobą, jak będziemy gotowi. – Spokojnie, poruczniku – powiedziałem. – Niech pan się nie martwi, panie Engels, zaraz się panem zajmiemy. Ma pan ochotę na hamburgera? Engels potrząsnął głową i zaczął tępo się nam przyglądać. Skończyliśmy jeść. Dick Carlisle obwieścił, że idzie na spacer, po czym wstał i wyszedł z pokoju. Mike, Dudley i ja ustawiliśmy sobie trzy krzesła wokół materaca. Engels oparł się plecami o ścianę. Siedział po turecku, trzymając ręce pod kolanami, żeby się nie trzęsły. Usiedliśmy naprzeciw niego i wpatrywaliśmy się w niego przez dłuższą chwilę. W końcu Dudley przemówił: – Jak się nazywasz? Nasz więzień odchrząknął: – Edward Engels. – Adres? – Horn 1911, West Hollywood. – Wiek? – Trzydzieści dwa lata. – Zawód? Engels zawahał się. – Pracownik branży nieruchomości – powiedział. – Co to, do diabła, znaczy „pracownik branży nieruchomości”? – skrzywił się Dudley. Engels szukał właściwego słowa. – Mów, człowieku! – ryknął Dudley. – Spokojnie, poruczniku – wtrąciłem. – Panie Engels, wyjaśni pan, na czym polegają pańskie obowiązki? – Ja... ja... eh, pomagam finalizować transakcje. – Co wymaga... – drążyłem. – Co wymaga kojarzenia kupujących z pracownikami biur obrotu nieruchomościami. – Rozumiem. Cóż, mógłby pan... Dudley mi przerwał: – Gówno prawda, inspektorze. Ten facet jest znanym hazardzistą. Znają go wszyscy bukmacherzy z Hollywood. To nie wszystko. Mam kilku świadków utrzymujących, że on sam jest bukmacherem. – To nieprawda – wykrzyknął Engels. – Gram na wyścigach, ale nie mam nic wspólnego z bukmacherami ani sam nie jestem bukmacherem i nie jestem nigdzie notowany! Mam czystą kartotekę! – Po co ta mowa, Engels! Ja wiem lepiej!
Podniosłem ręce i zażądałem porządku. – Dosyć tego! Obaj macie przestać! No tak, panie Engels, zakłady na wyścigach konnych są legalne. Porucznik Smith dał się ponieść, bo sam ostatnio nie trafił na zwycięzcę. Nazwałby pan siebie graczem, który potrafi wygrywać? – Tak, często wygrywam. – Czy na wyścigach zarabia pan więcej niż w swojej pracy w nieruchomościach? Engels zawahał się. – Tak – odparł. – Chwali się pan tymi wygranymi w swoim zeznaniu podatkowym? – spytałem. – Eh... nie. – Co pan zgłosił jako cały dochód w tym roku? – Nie wiem. – A w 1950? – Nie wiem. – 1949? – Nie wiem. – 1948? – Nie pamiętam. – 1947? – Nie wiem! – 1946? – Nie pa... Byłem wtedy w marynarce... Zapomniałem. Wtrącił się Dudley: – Ale płacisz jakiś podatek dochodowy, prawda, Engels? Engels zwiesił głowę. – Nie – wyznał. – Zdajesz sobie sprawę, że unikanie płacenia podatku dochodowego jest przestępstwem ściganym z urzędu, prawda, Engels? – naciskał Dudley. – Tak. – Ja płacę podatek dochodowy, inspektor też, tak jak wszyscy praworządni obywatele. Dlaczego wydajesz się sobie, do diabła, taki wyjątkowy, żeby uważać, że ty nie musisz? – Nie wiem. – Spokojnie, poruczniku – powiedziałem. – Pan Engels chce z nami współpracować. Panie Engels, wymienię nazwiska kilku ludzi. Proszę mi powiedzieć, co pana z nimi łączy. Engels smętnie skinął głową. Dudley wręczył mi kawałek papieru ze starannie wypisanymi nazwiskami podzielonymi na trzy kategorie: „Hazardziści”, „Bukmacherzy” i „Przestępcy notowani w Wydziale Obyczajowym Hollywood”. Zacząłem od graczy. Mike Breuning wyjął notatnik i przygotował ołówek do pisania. Dudley zapalił jednego papierosa dla siebie, a drugiego dla Engelsa, który przyjął go z wdzięcznością. – Dobrze, panie Engels, niech pan uważnie słucha: James Babij, Leslie „Skryba” Thomas, James Gillis, Walter Snyder, Willard Dolphine. Czy któreś z tych nazwisk brzmi znajomo? Eddie zdecydowanym ruchem skinął głową. – Ci goście wysoko grają na Santa Anita. To przedsiębiorcy, rozumiecie? – Tak. Jest pan w bliskich stosunkach z którymś z nich? – Co pan rozumie przez „bliskie stosunki”? – Engels zwężył podejrzliwie oczy. – Pytam, czy uprawiał pan hazard razem z którymś z wymienionych
mężczyzn? Czy przyjmował pan któregoś z nich u siebie w domu? – A, nie. Tych gości spotykam tylko na torze, może czasami postawią mi drinka w Turf Club, a czasami ja im. To tego typu znajomość. – W porządku – powiedziałem i przeszedłem do listy bukmacherów. – William Curran, Louis Washington, „Śliski” Dellacroccio, „Wąski” Murphy, Frank Deffry, Gerald „Śmiechu” Chamales, Bruno Earle, Duane „Mózg” Tucker, Fred „Tłuścioch” Vestal, Mark „Kuternoga” McGuire. Zna ich pan skądś? – Oczywiście, inspektorze. To same miejscowe sławy półświatka Hollywood. Wyrywają laski w barach. Mark „Kuternoga” na boku stręczy czarne cizie. Ale w gruncie rzeczy wszyscy oni to płotki bez perspektyw. – Engels uśmiechnął się do nas buńczucznie. Zaczynał się czuć pewnie, podejrzewając, że odgadł prawdziwy cel naszego dochodzenia. Wszyscy trzej zachowaliśmy kamienną twarz, przez co stał się bardziej nerwowy. – Słyszałem plotki, że Freddy Yestal opycha jointy – wypalił. Uśmiechnąłem się do Engelsa z satysfakcją. – No dobrze, a teraz następni: Pat Morneau, „Skuter” Coleman, Jack Foster, Lawrence Brubaker, Al Bay, Jim Waldleigh, Brett Caldwell, Jim Joslyn. Z twarzy Engelsa odpłynęła cała krew. Kilkakrotnie przełknął ślinę i po chwili, kiedy już doszedł do siebie, olśnił nas czarującym, bezczelnym uśmiechem. – Nie znam tych facetów, inspektorze, przykro mi. Dudley przeszedł do ofensywy, mówiąc bardzo cicho: – Wiesz, kim są ci ludzie, Engels? – Nie. – To znani degeneraci – pedryle, panienki, parowy, cioty, pędzie, homosy, pederaści i wszarze. Wszyscy mają bogatą kartotekę w wydziałach obyczajowych wszędzie w okręgu Los Angeles. Wszyscy uczęszczają do barów dla pedziów w West Hollywood. Wiemy, że ty też tam bywasz, Engels. Połowa z tych ludzi rozpoznała ciebie na fotografiach. Połowa... – Jakich fotografiach?! – krzyknął Engels. – Jestem czysty! Nigdy nie byłem notowany. To jest kłamstwo! To... Wtrąciłem się: – Panie Engels, niech pan pozwoli zadać mi to pytanie tylko raz, do naszej kartoteki: jest pan homoseksualistą? – Ależ nie! – Eddie Engels już praktycznie krzyczał. – Dobrze. Dziękuję. – Inspektorze – powiedział spokojnie Dudley. – Ja tego nie kupuję. Wiemy na pewno, że jest blisko z takim jednym pedziem, niejakim Lawrencem Brubakerem. Wiemy... – Larry Brubaker jest moim starym kumplem z marynarki! Razem stacjonowaliśmy w Long Beach w czasie wojny! – Engels był mokry; każdy por jego twarzy i torsu wydzielał pot. Podałem mu szklankę wody. Wypił ją jednym haustem, po czym spojrzał na mnie, oczekując poparcia. – Wierzę panu – powiedziałem. – Mieszkał pan niedaleko jego baru w Venice, prawda? – Tak! Z kobietą. Byliśmy ze sobą. Mówiłem wam, że kręcą mnie cizie. Spytajcie Janet, ona wam powie! – Janet? – spytałem niewinnie. – Janet Valupeyk. To z nią współpracuję przy fuchach z nieruchomościami. Ona wam powie. Mieszkaliśmy ze sobą przez dwa lata, ona wam powie.
– Dobrze, panie Engels. – Niedobrze, inspektorze – wtrącił się Dudley ostrym tonem. – Zupełnie niedobrze. Mamy świadków, którzy twierdzą, że widzieli tego degenerata w znanych lokalach dla pedałów, takich jak Centrum, Czarny Kot, Kryjówka Sergia, Srebrna Gwiazda, Rycerz i w połowie takich lokali w całej Dolinie. – Nie, nie, nie! – krzyczał Engels, dziko potrząsając głową. Podniosłem głos i zmroziłem Dudleya surowym spojrzeniem. – Tym razem posunął się pan za daleko, poruczniku. Źle pana poinformowano. Srebrna Gwiazda nie jest barem dla homoseksualistów – sam tam wielokrotnie bywałem. To po prostu miły bar dla okolicznych mieszkańców. Engels chwycił się tego, co uważał za tratwę ratunkową. – No właśnie! Sam tam byłem, wiele razy. – Obstawiać zakłady? – zapytałem. – Ależ nie, żeby poderwać jakąś cizię. Wiele razy udało mi się tam wyrwać niezłe lale. – Nie wiedząc, że się pogrąża, Engels brnął dalej, rzucając się po przepoconym już materacu. – Podrywałem cizie w połowie barów w Hollywood. Mam w dupie bary dla pedałów! Ktoś wam wciska kit! Jestem weteranem. Larry Brubaker jest homoseksualistą, ale ja go tylko wykorzystałem, pożyczając od niego pieniądze. Nie próbował się do mnie dobierać! Spytajcie Janet. Niech pan ją spyta! – Pod koniec Engels mówił już wyłącznie do mnie. Widać było, że uważa mnie za swojego zbawiciela. Kątem oka zauważyłem, jak Dudley przeciąga sobie palec po gardle. – Panie Engels – powiedziałem. – Zróbmy sobie chwilkę przerwy, dobrze? Może pan trochę odpocznie? Engels pokiwał głową. Poszedłem do łazienki i namoczyłem w zlewie papierowy ręcznik. Rzuciłem mu go, a on przetarł sobie twarz i tors. – Odpocznijmy, Eddie – powiedziałem, uśmiechając się do przystojnego zabójcy. Ponownie pokiwał głową i ukrył twarz w rękach. – Idę się przejść – oznajmiłem Dudleyowi i Mike’owi Breuningowi. Chwyciłem naczynie z zimną kawą, zimnego hamburgera i wyszedłem na dwór. Zerwał się wiatr i śmieci na trawniku zmieniły konfigurację. Na chodniku walały się liście palmowe. Wiatr wywiał z powietrza cały smog i wieczorne niebo lśniło czystym błękitem znaczonym resztkami zachodzącego słońca. Usiłowałem zjeść hamburgera, ale był zbyt tłusty i zimny, więc mój znerwicowany żołądek odmówił współpracy. Rzuciłem jedzenie na ziemię i popiłem kawy, rozmyślając o rytuałach sprawiedliwości. Dudley wyszedł minutę po mnie. – Nasz przyjaciel zasnął, chłopcze – oświadczył. – Mike dodał mu proszku do picia, więc obudzi się za jakieś cztery godziny ze straszliwym bólem głowy. Wtedy pójdę go rozpracować. – A gdzie jest Carlisle? – Przeszukuje mieszkanie przystojnego Eddiego. Niedługo powinien wrócić. Jak się czujesz, chłopcze? – Jestem pełen nadziei. Chciałbym, żeby szybko było po wszystkim. – Już niedługo, chłopcze, już niedługo. Teraz ja będę maglował tego potwora. Nie wtrącaj się do czasu, kiedy zdejmę krawat. Wtedy interweniuj. Odpowiadaj przemocą na przemoc, chłopcze, niezależnie czy słowną, czy fizyczną. Rozumiesz? – Tak. – Nnno, świetnie. Jesteś wspaniałym młodym policjantem, Freddy. Wiesz o tym?
– Tak, wiem. – Od dawna chciałem mieć takiego protegowanego jak ty, chłopcze. Mike i Dick to dobrzy gliniarze, ale niezbyt rozgarnięci, brak im wyobraźni. Ty masz w sobie tę iskrę – iskrę to za mało powiedziane. – Wiem. – To dlaczego jesteś taki ponury? – Zastanawiam się, jak mi się spodoba w dochodzeniówce. – Bardzo ci się spodoba. To śmietanka wydziału. A teraz idź sobie odpocząć. Poszedłem do pokoju obok sali przesłuchań i położyłem się na zapadniętym łóżku polowym, które było dla mnie o dobre pół stopy za krótkie. Wstałem po chwili i poszedłem do łazienki. Było tam relatywnie czysto; prawie wystarczająco czysto, żeby z niej skorzystać. Spojrzałem na siebie w pękniętym lustrze nad zlewem. Powinienem się ogolić, ale nie zabrałem ze sobą brzytwy. Znowu położyłem się na łóżku polowym. Wyczerpanie ogarnęło mnie natychmiast, nawet nim zdążyłem zdjąć buty i kaburę. Przez krótką chwilę walczyłem ze snem, mamrocząc pod nosem „Lorna, Lorna, Lorna”, ale sen wygrał. Obudziłem się, kiedy poczułem, że ktoś mnie szturcha. Błyskawicznie się wyprostowałem i sięgnąłem po broń. Zmaterializował się Dick Carlisle i unieruchomił mi ramiona. Światło wiszącej pod sufitem żarówki odbijało się od jego okularów w metalowych oprawkach. Opuściłem nogi i nagle uświadomiłem sobie, że nie lubię Carlisle’a. Było w nim coś zwierzęcego i ponurego. I był najwyraźniej podkręcony. – Spójrz na to – powiedział, wyciągając z kieszeni marynarki diamentową broszkę Maggie Cadwallader. – Chryste! – powiedziałem. – Skąd to, do diabła, wytrzasnąłeś? Jest prawdziwa? – Dudley twierdzi, że tak. On się zna na tych rzeczach i mówi, że jak najbardziej. Znalazłem ją w mieszkaniu Engelsa ukrytą wśród krawatów. – Chryste – powtórzyłem, udając oszołomienie, ale jednocześnie już ostro kombinowałem. – Chryste... Kiedy przeszukiwałem mieszkanie tej Cadwallader, widziałem jej małe zdjęcie. Miała na sobie taką właśnie broszkę! – Chryste, Underhill! Co z nim zrobiłeś? – Zawieruszyło się, kiedy powielałem zdjęcie z gazety. – Cholera. Powiem o tym Dudleyowi. Carlisle zniknął w drzwiach łączących oba pokoje, a ja obmyłem twarz wodą i uczesałem się. Kiedy wszedłem do pokoju przesłuchań, Dick Carlisle budził Eddiego Engelsa, klepiąc go po twarzy, a Dudley i Mike Breuning byli pogrążeni w rozmowie. Jak tylko Dudley zauważył, że stoję w drzwiach, przywołał mnie gestem do siebie. – Freddy, jesteś pewien, że widziałeś taką broszkę na tym zdjęciu, które znalazłeś? – Pokazał mi broszkę. – Nie mam wątpliwości, Dud. – Świetnie, mamy kolejny dowód. Usiądź i się odpręż, chłopcze. Pamiętaj, na jaki sygnał wkraczasz do akcji. Carlisle znowu zaczął budzić Engelsa. – Wstawaj, wstawaj, ty cholerny degeneracie! – krzyknął, a w końcu sfrustrowany poddał się i wyjął pasek ze spodni. Uderzył nim Engelsa w gołe plecy. Wyrwany z narkotycznego otępienia Engels zwinął się jak embrion, osłaniając rękoma twarz. – Nie, nie bijcie mnie. Wszystko wam powiem, nie bijcie mnie! – jęknął. – Chcemy znać prawdę, pedale! Prawdę! – krzyknął w odpowiedzi Carlisle.
– Nie jestem pedałem! – Udowodnij to! – Carlisle ponownie wymierzył mu cios paskiem. Ciężka, metalowa klamra rozorała mu ciało na wysokości łopatek, więc Eddie rzucił się na plecy, żeby siebie chronić. Dudley wyrwał pasek Carlisle’owi i owinął go wokół swojej ogromnej prawej pięści. – Spytajcie Janet! – błagalnie ciągnął Eddie. – Spytałem, chłopcze. Chcesz wiedzieć, co powiedziała? – Chcę – wyszeptał Engels łamiącym się głosem. Dudley Smith podszedł do łóżka, chwycił Engelsa pod ramię i przerzucił go na drugą stronę pokoju. Eddie wylądował z hukiem i krzyknął. Aż zaparło mi dech w piersiach na taki popis siły. Dudley podszedł do Engelsa i lewą ręką postawił go na nogi, po czym uderzył owiniętą w pasek ręką w brzuch. Engels znowu krzyknął, zgiął się wpół, ale Dudley natychmiast go wyprostował drugą ręką. – Janet powiedziała mi, że byłeś brudnym, pedrylowatym degeneratem – cedził Dudley – który porzucił jej łóżko dla łóżka umięśnionej lali. Czy to prawda, Eddie? – Nie! – Nie? – Dudley wbił rękę w ramię Engelsa, aż wystrzeliły z niego malutkie gejzery krwi. – Nie, Eddie? – Nie! – krzyknął Eddie Engels. – Nie? – Nie! – Nie? – Krew spływała Engelsowi po piersiach, mieszając się z potem. Dudley zacisnął zęby i wbił się w niego jeszcze mocniej. – Nie? – zgrzytnął nienaturalnym głosem. Cofnął rękę i Engels opadł na kolana, szlochając. – Tak – wymamrotał. – Dobrze, chłopcze. A teraz odpowiedz mi na jeszcze kilka pytań. Płacisz podatek dochodowy? – Nie. – Nnno, tak. Ale grasz na wyścigach? – Tak – Engels złapał się ręką za ramię, które znaczyła ogromna, purpurowa opuchlizna pokiereszowana głębokimi ukłuciami. – Podnieś się, chłopcze – powiedział Dudley. Engels z trudem zdołał wstać i wtedy Dudley wymierzył mu potężny cios w brzuch. Krzyk uwiązł Engelsowi w gardle; zwalił się na podłogę, chwytając się za brzuch. – Jeszcze tylko kilka pytań. Janet powiedziała mi, że ją biłeś. Czy to prawda? – Nie! – Engels pełzł do ściany, osłaniając głowę ramionami. – Nie! Nie! Nie! Nie! – krzyczał, zwijając się w coraz mniejszą kulkę z każdym okrzykiem. Dudley uśmiechnął się złowieszczo. – Nie? – Tak – przyznał cicho Engels. – Nnno, świetnie. Często ją biłeś, chłopcze? – Tak. – A inne kobiety? – Tak. – Dlaczego? Ty brudny cwelu! – Ja... Ja... Ja nie wiem. – Ty... nie... wiesz... – Dudley cedził słowa na podniebieniu, jak koneser próbujący świetnego wina. – Opowiedz mi teraz o tym mięśniaku, chłopcze.
Rozejrzałem się po pokoju. Dick Carlisle sączył piwo koło drzwi do łazienki. Mike Breuning szybko notował, a Dudley Smith powolutku zbliżał się do rozciągniętego na podłodze Eddiego Engelsa. Przykucnął obok niego i spytał: – Wierzysz w Boga, chłopcze? Engels pokiwał głową. – Tak. – I nie sądzisz, że Bóg chce, żebyś pozbył się swojej winy, jak na wierzącego przystało? – Tak... – odparł Engels zadziwiająco spokojnym głosem. – Dobrze, chłopcze. Opowiedz mi o swoim umięśnionym kompanie. – Miał na imię Jerry. Poznałem go w Małej Chatce Larry’ego. Był naćpany. Potrzebował pomocy, więc mu pomogłem. – Czy on też lubił bić kobiety? – Nie! – Czy obaj polowaliście na samotne, młode kobiety, żeby je pobić, a potem iść do domu oddawać się sodomii? – Nie! Na Boga, nie! – jęczał Engels. Dudley chwycił go i postawił na nogi. Eddie nie stawiał najmniejszego oporu i wpatrywał się w Dudleya, kiedy jego prawa ręka uderzała go w splot słoneczny. Zwymiotował, rozpryskując śmierdzącą dżinem maź na koszuli Dudleya. Dudley skrzywił się, wzdrygnął, ale nie ruszył się z miejsca, wpatrując się zimno w znienawidzonego mordercę kobiet. W pokoju panowała kompletna cisza. Nikt się nie ruszał. Engels leżał zupełnie nieruchomo na podłodze, rękoma obejmując zmaltretowany tors. Bezpośrednio za nim stało drewniane krzesło. Dudley posadził na nim Engelsa. Wziął drugie krzesło dla siebie i przysunął je tak blisko, że jego kolana niemalże dotykały kolan Eddiego. – No, Eddie, teraz już wiemy, że lubisz bić kobiety, prawda? – T-tak. – Taki przystojny chłopiec jak ty nie ma problemów ze znalezieniem młodych kobiet, prawda? Mówiłeś, że chodzisz do barów. Zgadza się? – Tak. – I podrywasz tam młode kobiety? – Eh... Ja... Tak. – W jakim celu? – Co? Żeby się z nimi pieprzyć. Przespać się. Nie jestem pedałem! – Spokojnie, chłopcze. Już wiemy, że lubisz chłopców. – Nie! Nie! Dudley spoliczkował go. – Nie, nie, nie, nie! – krzyczał Eddie. Dudley ponownie go uderzył, tym razem mocniej. Z nosa zaczęła mu lecieć krew i wpływała do ust. Zlizał ją z warg i zaczął płakać. Dudley westchnął i wręczył Engelsowi chusteczkę. – Może jednak nie jesteś homosem, chłopcze. Może naprawdę lubisz dziewczyny. W końcu inspektor powiedział, że widział ciebie w tym barze, jak on się nazywa? Srebrna Gwiazda? To nie jest lokal dla homoseksualistów. Engels zaczął potrząsać głową, ochlapując Dudleya kropelkami krwi i potu. – Nie jestem pedałem. Miałem więcej kobiet niż jakikolwiek gliniarz w L.A. – Opowiedz mi o tym, Eddie – powiedział Dudley, zapalając dla niego papierosa i wkładając mu go do ust. Buńczuczny playboy na chwilę się ożywił, pomimo zmęczenia i strachu. – Uwielbiają mnie, nie chcą mnie zostawić w spokoju. Jestem wirtuozem. Wystarczy kiwnąć palcem. Znają mnie wszyscy barmani w Hollywood...
– Barman ze Srebrnej Gwiazdy twierdzi, że jesteś lalą – wtrącił Dudley. – Mówi, że nienawidzisz kobiet. Nienawidzisz ich, więc je rżniesz, żeby ciebie polubiły, a potem je ranisz, tak, Eddie? Tak, Eddie? Tak, Eddie, tak? Ty pedale, tak...? Engels rzucił się na Dudleya, przewracając jego krzesło i przygniatając go swym zmaltretowanym ciałem. Przez chwilę Breuning i Carlisle przyglądali się temu z niedowierzaniem. W końcu podbiegli do Eddiego i chwycili go za ślepo młócące ręce i przyszpilili do ściany. Engels dosłownie wrzeszczał, kiedy Dick Carlisle walił go w krocze i klatkę piersiową. Jednocześnie Breuning uderzał jego głową o ścianę, ale Engels wpił mu się zębami w rękę, więc Breuning krzyknął i cofnął się, a wtedy Carlisle chwycił Engelsa za szyję i zaczął go dusić. Engels puścił rękę Breuninga i zaczął charczeć. Skoczyłem do Carlisle’a, złapałem go za ramiona i rzuciłem na materac. Breuning usiłował przyłożyć Engelsowi zdrową ręką, chociaż trzymał tę pogryzioną między nogami, żeby uśmierzyć ból. Przylgnąłem całym ciałem do Engelsa, usiłując wypchnąć nas obu przez ścianę do innej rzeczywistości. Breuning szarpał mnie za ramiona. W końcu Dudley krzyknął: – Przestańcie, wszyscy. Przestańcie. Natychmiast! Breuning mnie puścił. Odsunąłem się od Engelsa, który opadł na podłogę, tracąc przytomność. – Ty żmijo! – syknął do mnie Carlisle. Ruszyłem do niego z zaciśniętymi pięściami. Dudley zastąpił mi drogę. – Nie, chłopcze. Opadłem na krzesło, na którym siedział Engels. Byłem wyczerpany i roztrzęsiony. Breuning, Carlisle, Dudley i ja patrzyliśmy na siebie wilkiem w pełnej napięcia ciszy. W końcu Dudley się uśmiechnął. Wyciągnął z kieszeni spodni strzykawkę i małą fiolkę. Wsunął igłę do fiolki i nabrał trochę przezroczystej cieczy, po czym uklęknął przy nieprzytomnym Engelsie, sprawdził mu tętno, skinął i wbił mu igłę w ramię tuż nad łokciem. Powoli naciskał tłok, aż opróżnił strzykawkę, po czym podniósł Engelsa i położył go na materacu. – Będzie spał – powiedział Dudley. – Potrzebuje snu. Wy też. Ja też. Więc odpocznijcie, chłopcy. Zaczniemy znowu jutro rano. I tak się stało. Podładowani kilkoma godzinami snu – słabego w moim przypadku, a narkotycznego w przypadku Engelsa – rozpoczęliśmy o dziewiątej następnego dnia. Dudley obudził mnie o wpół do ósmej, dał mi brzytwę i świeżą koszulę z krótkimi rękawami. Dzięki rytuałowi mycia i golenia się doszedłem nieco do siebie. Mimo wszystko nadal byłem zszokowany tym, co się stało. Dudley zdawał sobie z tego sprawę i starał się uśmierzyć moje obawy. – Nie będzie więcej przemocy, chłopcze. On by więcej nie wytrzymał. Odesłałem Dicka Carlisle’a do domu; mógłby dać się ponieść. Teraz będziemy z nim bardzo delikatni. Zdobyłem się jedynie na tępe skinienie. Nie potrafiłem nawet grać przed Irlandczykiem jego wiernego protegowanego, bo napawał mnie teraz odrazą. Poszedłem do pobliskiego baru, obsługującego hałaśliwych i zadowolonych z życia pracowników pobliskiej fabryki samolotów. Towarzystwo poczciwych mężczyzn pomogło mi jeszcze bardziej dojść do siebie. Zjadłem duże śniadanie, składające się z kiełbasy, jajek, ziemniaków i hektolitrów kawy. Potem zamówiłem
potrójne jajka sadzone i dwa napoje czekoladowe dla Eddiego Engelsa. Prosząc o zapakowanie jego posiłku „na wynos”, poczułem smutek i złość jednocześnie. Sprawy wykroczyły już poza sprawiedliwość i wrodzoną mi ciekawość świata, ukazując jakąś prawdę o naturze ludzkiej, której nawet ja nie miałem ochoty zgłębiać. Na tyłach baru był telefon. Niemalże poddałem się impulsowi, żeby zadzwonić do Lorny, ale w końcu tego nie zrobiłem. Chciałem mieć już to za sobą. Kiedy wróciłem do pokoju, Eddie Engels ciągle spał na brudnym materacu. Nawet we śnie jego twarz wykrzywiał strach. Dudley, Breuning i ja widzieliśmy, jak się budzi. Przez długą chwilę wydawał się nie wiedzieć, gdzie jest. W końcu jego mózg podsunął odpowiedź i kiedy zobaczył Dudleya, zaczął się spazmatycznie trząść, zamknął oczy i spróbował krzyknąć. Ale nie wydał z siebie dźwięku. Dudley i ja spojrzeliśmy na siebie. Mike Breuning poprawiał swój notatnik ze spuszczonymi i zawstydzonymi oczyma. Gestem skierowałem Dudleya do przylegającego pokoju. – Pozwól mi się nim zająć – powiedziałem. – Za bardzo się ciebie boi. Pozwól mi z nim porozmawiać. Samemu. Doprowadzę go do porządku. – Chcę, żeby się przyznał, chłopcze. Dzisiaj. – Przyzna się. – Daję ci dwie godziny, chłopcze. Nie więcej. Delikatnie zaprowadziłem Engelsa do innego pokoju. Powiedziałem mu, że może spokojnie skorzystać z w miarę czystej łazienki. Przyjął propozycję i zamknął za sobą drzwi. Czekałem, aż Engels się umyje. Wyszedł z łazienki i usiadł na brzegu jednego z łóżek polowych. Jego tors był mocno posiniaczony, a pręga na ramieniu w miejscu, gdzie Dudley wbił w nie swoje palce, spuchła do wielkości pomarańczy. Zapaliłem dla niego papierosa i podałem mu go. – Boisz się, Eddie? – spytałem. Pokiwał głową. – Tak, naprawdę się boję. – Czego? – Tego Irlandczyka. – Nie dziwię się. – Czego wy ode mnie chcecie? Jestem tylko niegroźnym hazardzistą. – I pogromcą kobiet. – Spuścił głowę. – Spójrz na mnie, Eddie. – Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. – Skrzywdziłeś dużo kobiet, Eddie? – Pokiwał głową. – Dlaczego? – spytałem. – Nie wiem! – Od jak dawna to robisz? – Od dawna. – Zacząłeś już przed wyjazdem z Seattle? – Ja... tak. – Czy twoi rodzice o tym wiedzą? – Nie! Nie mieszajcie ich do tego! – Ciii. Kochasz swoich rodziców? Engels się żachnął, po czym spojrzał na mnie, jakbym był szalony. – Każdy kocha swoich rodziców – powiedział. – Każdy, kto ich zna. Ja nigdy swoich nie poznałem. Dorastałem w sierocińcu. – To bardzo smutne. Naprawdę smutne. To stąd ten zawód gliniarza, żeby móc ich namierzyć? – Nigdy o tym nie myślałem. Ale z ciebie szczęściarz, że masz kochającą się rodzinę. Engels pokiwał głową i na chwilę strach zniknął z jego twarzy.
– Blisko żyjesz ze swoją siostrą Lillian? – spytałem. Engels nie odpowiedział. – Tak czy nie? – Nadal nie odpowiadał. – Tak czy nie, Eddie? Twarz Engelsa poczerwieniała. – Nienawidzę jej! – wrzasnął. – Nienawidzę jej, nienawidzę jej, nienawidzę jej! – Z frustracji zaczął uderzać rękoma o krawędź łóżka. Wybuch skończył się równie szybko, jak zaczął, ale Eddie ponownie stał się jakby kimś innym. – Nienawidzę... Lillian. – Powiedział to już bardzo spokojnym, stanowczym wręcz tonem, wolno cedząc słowa. – Czy on ciebie biła, Eddie? – spytałem. Odpowiedział potrząśnięciem głowy. – Wyśmiewała się z ciebie? Brak odpowiedzi. – Miała nad tobą władzę? – Tak – zaskomlał Engels. Przygryzł wargę. – Co ci zrobiła? – spytałem delikatnie. Eddie Engels odpowiedział całkiem spokojnym głosem: – Mój pierwszy raz był z nią. Była lesbijką i chciała, żebym kochał tylko ją, a nie inne dziewczyny. – I? – szepnąłem. – I mnie ubierała, i kazała mi... – I? – I... kazała mi się przebierać i kochać się z nią na oczach jej dziewczyny... – Engels zamilkł. Odchrząknąłem. Mój własny głos brzmiał dziwnie i obco. – I za to jej nienawidzisz? – Nienawidzę jej za to, do czego mnie zmuszała. Ale też ją kocham. I wolę być tym, kim jestem, niż tym, kim wy jesteście. Jego słowa zawisły złowróżbnie w powietrzu, jakby były trującym, radioaktywnym opadem. Podałem Engelsowi papierową torebkę z jajkami i shake’ami. – Zjedz śniadanie – powiedziałem. – Odpocznij chwilkę i zaraz dowiesz się, dlaczego ciebie tu przywieźliśmy. Upewniwszy się, że zamknąłem na klucz pozbawiony okien pokój, zostawiłem Engelsa, żeby w samotności rozmyślał nad moją groźbą, po czym poszedłem do Dudleya Smitha i zdałem mu relację. – Powinieneś być psychoanalitykiem, chłopcze – skomentował i nie powiedział nic więcej. O wpół do drugiej tego popołudnia przyprowadziliśmy Eddiego Engelsa z powrotem do pokoju przesłuchań. Był najedzony i wypoczęty, ale wyglądał na znużonego i gotowego na ustępstwa. Posadziłem go na materacu, a Dudley, Browning i ja ustawiliśmy sobie krzesła blisko niego, żeby w jego polu widzenia było wyłącznie trzech wyrośniętych gliniarzy. Dudley położył na materacu obok niego popielniczkę, zapałki i otwartą paczkę chesterfieldów. Engels poczęstował się, nie spuszczając z nas oka. Dudley zaczął: – Oczywiście wiesz, dlaczego tu jesteś, prawda, Engels? Engels łapczywie zaciągnął się dymem i potrząsnął głową. – Nie – odparł. – Chłopcze, mieszkałeś na rogu Dwudziestej Dziewiątej i Pacific w Venice w marcu 1948 roku? – T-tak – przytaknął Engels. – Dwa kwartały od domu, w którym mieszkałeś z Janet Valupeyk znaleziono
uduszoną młodą kobietę. Zabiłeś ją? Engels zbladł i krzyknął: – Nie! – Nazywała się Karen Waters. Miała dwadzieścia dwa lata. – Powiedziałem, nie! – Dobrze. Mam tutaj dwa nazwiska innych samotnych młodych kobiet, które zmarły przedwcześnie w wyniku uduszenia. Powiedz nam, czy te nazwiska ci coś mówią, dobrze, chłopcze? Mary Peterson? – Nie! – Jane Macauley? – Powiedziałem, nie! Dudley westchnął, udając, że jego cierpliwość się wyczerpuje. – Ależ tak – oznajmił. – Cóż, chłopcze, Janet Valupeyk mówi co innego. Rozpoznała wszystkie te trzy zmarłe kobiety, jako obiekty twoich udanych podbojów. Dobrze je pamięta. Ona... – Nie mogła! Janet była ćpunką! Ćpała cały czas, kiedy ze sobą mieszkaliśmy... Dudley błyskawicznie wyciągnął rękę i uderzył Engelsa w policzek. Oniemiały Eddie patrzył na niego jak skarcone dziecko. – Myślałem, że podrywałeś mnóstwo kobiet. – Tak, podrywałem. Zresztą nadal to robię. – To skąd wiesz, że nie poderwałeś żadnej z tych trzech? – Ja... Ja nie... – Zabiłeś ich aż tyle, Eddie? – Nigdy nie zabiłem żadnej... Dudley znowu go uderzył otwartą ręką, tym razem mocniej, otwierając zasklepione od wczoraj rany. Engels zaczął wymachiwać rękoma, ale cały czas siedział. Na jego twarzy malował się niepojęty strach i gniew, teraz przeistaczający się już w zupełną rezygnację. Wiedział, że zapędzamy go w kozi róg. – A Leona Jensen, pamiętasz ją? – spytał Dudley. Engels spuścił głowę i potrząsnął ją. Dudley poluzował krawat. Przysunąłem się bliżej materaca. – Dzwoniłem dziś rano do Seattle – powiedziałem. – Rozmawiałem z twoim ojcem. Powiedziałem mu, że podejrzewamy ciebie o zabicie pięciu kobiet. Powiedział, że nie mogłeś tego zrobić. Powiedział, że byłeś dobrym chłopcem. Uwierzyłem mu i tobie też wierzę. Ale porucznik Smith nie. Powiedziałem mu, że nie ma żadnych niezbitych dowodów wiążących cię z tymi kobietami. Myślę, że masz tylko jedną na sumieniu, i myślę, że możemy zapomnieć o pozostałych czterech, jeśli szczerze odpowiesz na pytania porucznika. Engels oderwał brodę od piersi i spojrzał na mnie wyczekująco, jak pies oczekujący na pochwałę lub karę. Kiedy się odezwał, przemówił zrezygnowanym głosem: – Naprawdę rozmawiałeś z tatą? – Tak. – Co mówił? – Że cię kocha. Że twoja mama ciebie kocha, że Lillian kocha ciebie najbardziej z nich wszystkich. – O Boże... – Engels zaczął szlochać. Włączył się Dudłey. – No dobrze, panie Engels. Mówi ci coś nazwisko Margaret Cadwallader? Twarz wykrzywił mu niekontrolowany spazm. Obniżył głos do barytonu i
drżącym głosem odpowiedział: – Nie. – Nie? Mamy kilkunastu świadków, którzy widzieli was razem na torze i w klubach nocnych przy Sunset Strip. Engels nerwowo potrząsał głową. – Mów prawdę, Eddie – powiedziałem. – Przez wzgląd na twoją rodzinę. – By-byliśmy ze sobą – wydusił Engels. – Ale rozeszliście się? – ciągnąłem za niego. – T-tak. – Dlaczego, morderco? – ryknął Dudley. – Bo nie pozwalała ci się bić? – Nigdy nikogo nie zabiłem! – Nikt nie mówił, że ją zabiłeś, pedale! Biłeś ją? – Nie chcia... ona nie... – Czego nie...? Ty pieprzony degeneracie! – Dudley odchylił rękę i powoli wyrzucił ją w stronę Engelsa. Złapałem ją w drodze, chwytając nadgarstek Dudleya i przytrzymując go nad moją głową. – Mówiłem, że nie będę więcej tego tolerował, Smith! – Do diabła, inspektorze, ten wszarz jest winny i ja to wiem! – Ja nie jestem tego taki pewien. Eddie, jedno mi nie daje spokoju. Widziano twojego forda kabrioleta zaparkowanego przy domu Margaret Cadwallader tej nocy, kiedy została uduszona. – O Boże – jęknął Engels. – Co on tam robił? – drążyłem. – Ja... ja jej go pożyczyłem. – Jak ci go oddała? – wtrącił się Dudley. – Ja... ja... – Czy rżnąłeś ją kiedyś w jej mieszkaniu, kochasiu? – ryknął Dudley. – Nie! – To dziwne, bo w jej sypialni znaleźliśmy twoje odciski palców. – To kłamstwo! Nigdy nie brano mi odcisków palców! – Kłamiesz, kochasiu. Zdjęto ci odciski palców, kiedy gliniarze z Ventury zrobili najazd na lokal dla homosów, w którym piłeś. – Kłamstwo! Dudley wybuchnął niekontrolowanym śmiechem. Jego idealnie modulowany, śpiewny śmiech to przybierał na sile, to popadał w niższe rejestry, jak stradivarius w rękach mistrza. „Cho-cho-cho! Cha-cha-cha!” Po zaczerwienionej twarzy spływały mu łzy. Śmiał się tak w nieskończoność, a Engels, Breuning i ja patrzyliśmy na niego z niedowierzaniem. W końcu śmiech Dudleya zmienił się w szerokie, przepastne ziewnięcie. Spojrzał na Breuninga. – Mike, chłopcze, chyba czas wyjaśnić naszemu kochasiowi kilka faktów, prawda? – Tak, poruczniku. Oczy wszystkich skierowały się na niego i Dudley Smith sięgnął do kieszeni marynarki, z której wyjął diamentową broszkę Maggie Cadwallader. W obskurnym pokoju panowała absolutna cisza. Dudley uśmiechnął się demonicznie do Eddiego Engelsa, którego twarz nabrzmiała siatką pulsujących, niebieskich żyłek. Oparł głowę na rękach i siedział zupełnie nieruchomo. – Wiesz, skąd to mamy, Eddie? – spytałem. – Tak – odparł nienaturalnie wysokim głosem. – Dostałeś to od Margaret Cadwallader?
– Tak. – Zapłaciłeś za nią? Engels zaczął się śmiać – wysokim, kobiecym śmiechem. – Czy ja za nią zapłaciłem! Boże! Tylko kasa i kasa! – piszczał. – Powiedziałbym, kochasiu, że to Margaret zapłaciła za tę broszkę, swoim życiem – wtrącił się Dudley. – Bijesz je, zabijasz, a teraz nawet okradasz. Bezcześcisz ich ciała, kochasiu? – Nie! – Tylko je zabijasz? – Ta.. Nie! – Co miałeś zamiar zrobić z tą broszką, wszarzu? Dać swojej siostrze lesbie? – Aaaaa! – zaskomlał. – Czy twoja nieczysta siostra nauczyła cię strzelać minetę, kochasiu? Za to ją nienawidziłeś? Dlatego nienawidzisz kobiet? Odlewała się na ciebie? Kazała ci siebie rżnąć? Dlatego zabijasz kobiety? – Tak, tak, tak, tak, tak – wrzeszczał Engels piskliwym, kakofonicznym sopranem. – Tak, tak, tak, tak, tak! Dudley rzucił się na Engelsa, ściągnął go z łóżka i zaczął walić nim o ścianę. – Powiedz mi, jak to zrobiłeś, morderco! Opowiedz mi, jak pociąłeś śliczną Margaret, a nie powiemy twojemu tatusiowi i twojej mamusi o innych. Mów! Engels znieruchomiał w rękach Dudleya jak szmaciana lalka. Kiedy Dudley w końcu go puścił, powlókł się na łóżko, straszliwie zawodząc. Dudley wskazał mi łazienkę. Poszedłem za nim. Z brudnej wanny właśnie wypełzał ogromny karaluch. – Pieprzone karaluchy – rzucił. – Wkradają się nocą do łóżek i wysysają ci krew. Pieprzone potwory. – Pochylił się i pozwolił robakowi wejść na swoją dłoń, po czym zacisnął pięść, zgniatając go na zielonawo-żółtawą miazgę. Wytarł śluz o nogawkę spodni i powiedział do mnie: – Zaraz się załamie, chłopcze. – Wiem – odparłem. – Do ciebie należy ostatni ruch. – Jak to zrobić? – Lubi ciebie. Podobasz mu się. Od razu mu się zmienia głos, kiedy koło niego jesteś. Jesteś jego zbawicielem, ale zostaniesz Judaszem. Kiedy poluzuję krawat, masz go uderzyć. Spojrzałem w brązowe, opętane oczy Dudleya i zawahałem się. – To jedyne wyjście, chłopcze. – Ja... Nie mogę. – Możesz. I zrobisz to, stróżu prawa – syknął Dudley. – Już wystarczająco długo zachowywałeś się jak strachliwa primadonna! Chcesz go zamknąć, to musisz uderzyć tego pieprzonego zboczeńca w twarz, i to mocno! Rozumiesz, Underhill? Przeszedł mnie zimny dreszcz. – Tak – odparłem. Ponownie zebraliśmy się w ciasnym pokoju, który był już równie poobijany, jak Eddie Engels. Dudley wskazał gestem notatnik Mike’a Breuninga. – Zapisuj każde słowo, Mike. – Robi się, kapitanie. Przyniosłem Engelsowi szklankę wody. Wiedząc, co będę musiał uczynić, nie chciałem już być dla niego miły. Po prostu podałem mu wodę i kiedy się do mnie uśmiechnął, zachowałem kamienną twarz. – No dobrze, Engels – powiedział Dudley. – Przyznajesz się do znajomości z
Margaret Cadwallader? – Tak. – I do utrzymywania z nią kontaktów seksualnych? – Tak. – I do bicia jej? – Nie, nie mógłbym. Ona... Posłuchajcie, mógłbym wam co nieco podkablować – próbował desperacko Eddie. – Znam mnóstwo ludzi, których mógłbym wam wydać. Cpunów, dilerów. Wiem co nieco jeszcze z czasów marynarki. Dudley uderzył go. – Ciii, przystojniaku. Już prawie po wszystkim. Sprowadzimy tutaj twoją śliczną siostrę Lillian. Chce z tobą pomówić o samotnej Margaret. Chce, żebyś się przyznał i oszczędził rodzinie bólu oskarżenia o pięciokrotne morderstwo. – Nie, proszę – zaskowytał Engels. – Poruczniku, nie będę tego tolerował – powiedziałem groźnie. – Nie mamy dowodów. Na razie mamy tylko zabójstwo Cadwallader. Tę sprawę możemy skierować do sądu... – Cholera, inspektorze. Możemy oskarżyć go o przynajmniej pięć morderstw. Możemy załatwić wszystkie te sprawy do końca! Niech Lillian Engels tu przyleci, to wleje małemu Eddiemu trochę oleju do głowy, zawsze tak było! – Proszę, nie – zaskowytał Engels. – Eddie – powiedziałem. – Czy twoi rodzice wiedzą, że jesteś homoseksualistą? – Nie. – Czy wiedzą, że Lillian jest lesbijką? – Nie. Proszę! – Nie chcesz, żeby się dowiedzieli, prawda? – Nie! – wykrzyknął skrzekliwym, łamiącym się głosem. Objął rękoma kolana i zaczął się kołysać. – Możemy im tego oszczędzić, Eddie – powiedziałem. – Jak się przyznasz do zabicia Margaret Cadwallader, to nie wniesiemy innych spraw do sądu. Posłuchaj mnie, jestem twoim przyjacielem. – Nie... Nie wiem! – Ciii. Posłuchaj mnie. Myślę, że są okoliczności łagodzące. Czy Margaret się z ciebie naigrywała? – Nie... Tak! – Czy przypominała ci o Lillian? O wszystkich niedobrych rzeczach w przeszłości? – Tak! – Złych uczynkach? Okropnych, przerażających rzeczach, o których nienawidzisz nawet myśleć? – Tak! – Chcesz, żeby się to skończyło? – O Boże, tak – wyrzucił. – Ufasz mi? – Tak. Jesteś fajny. Jesteś miłym facetem. – To mi opowiedz o Margaret. – O Boże. Proszę, nie, Boże. Złapałem Eddiego za kolano. – Zależy mi na tobie, Eddie. Naprawdę. Powiedz mi. – Nie mogę. Kątem oka zauważyłem, że Dudley poluzowuje krawat. Zebrałem się w sobie, wstałem i stanąłem twarzą twarz z Engelsem. Spojrzał na mnie, zaklinając mnie
swoimi dużymi, brązowymi oczyma. Zacisnąłem pięść i uderzyłem go z całej siły w nos. Pękł i krew, i strzępy chrząstki poleciały w powietrze. Engels złapał się za zakrwawioną twarz i opadł na materac. – Przyznaj się, ty cholerny morderco! – wrzasnął Dudley. Byłem kompletnie roztrzęsiony. Engels przewrócił się na bok i wydmuchnął mnóstwo krwi. Kiedy się odezwał, jego głos był pełen smutku i rezygnacji. – Zabiłem Maggie. Nikt inny. To ja. Tylko ja. Zabiłem ją i teraz muszę za to płacić. Nie zasłużyła na to, ale też musiała zapłacić. Wszyscy musimy płacić. – Po tych słowach stracił przytomność. Breuning skrobał zawzięcie, Dudley uśmiechał się jak zaspokojony kochanek, a ja ciągle stałem, usiłując poczuć ulgę ze swojego niejednoznacznego zwycięstwa. Nikt się nie odzywał i uświadomiłem sobie, że muszę ratować nawet tę osiągniętą kompromisem chwałę. Gwałtownie wyszedłem z pokoju, po czym przebiegłem przez ulicę i znalazłem automat telefoniczny. Zadzwoniłem do Lorny do pracy. – Lorna Weinberg – rozległ się głos w słuchawce. – Tu Fred, Lorna. – O, Freddy, ja... – Przyznał się, Lorna. Do zabicia Margaret Cadwallader. Zamkniemy go. Chyba w areszcie w Pałacu Sprawiedliwości. Pewnie obejdzie się bez procesu sądowego. Wydaje mi się, że będzie udawał psychicznego. Przygotujesz papiery? – Nie mogę, dopóki nie będę miała raportu z aresztowania. Freddy, dobrze się czujesz? – Tak... tak, kochanie, wszystko w porządku. – Twój głos mówi co innego. Zadzwonisz do mnie, kiedy Engels będzie zapuszkowany? – Tak. Możemy się spotkać dziś wieczorem? – Tak, o której? – Nie wiem. Może jeszcze będę musiał napisać raporty. – Po prostu przyjdź do mnie, kiedy skończysz, dobrze? – Tak. – Freddy? – Tak? – Ja... Ja... powiem ci, kiedy się zobaczymy. Uważaj na siebie. – Dobrze. Kiedy wróciłem do pokoju przesłuchań, Engels był w kajdankach. Miał na sobie jasnobrązowe spodnie, sandały i kwiecistą koszulę, którą Carlisle przywiózł ze swojego mieszkania. Breuning spisywał jego zeznanie: – ... I spanikowałem. Wydawało mi się, że słyszę dochodzące z mieszkania wyżej hałasy. Wyskoczyłem przez okno w kuchni. Bałem się wziąć swój samochód. Schroniłem się w jakichś krzakach przy autostradzie. Siedziałem tam... godzinami... potem pojechałem taksówką do domu... – Engels zamilkł. Spojrzał na mnie i splunął krwią na podłogę. Jego nos był purpurowy i strasznie spuchnięty, a oczy posiniaczone. – Dlaczego, Engels? – spytał Breuning. – Bo ktoś musiał zapłacić. Szkoda, że był to ktoś taki słodki jak Margaret, ale tak się po prostu stało. Dudley klepnął mnie w plecy. – Mike i ja zabieramy go do aresztu w Pałacu Sprawiedliwości. Ty jedź do domu. Musimy dopracować nasze raporty. Byłeś rewelacyjny, chłopcze, rewelacyjny.
Teraz świat stoi przed tobą otworem. – Mylisz się, Dudley – powiedziałem, w końcu decydując się na odkrycie kart. – Pojadę z wami. To mój aresztant. Możesz złożyć raport i zeznanie Engelsa, ale to moja sprawa. Ja złożyłem swój raport w biurze prokuratora okręgowego w dzień przed aresztowaniem Engelsa. Jest w nim cała prawda. Chciałeś mnie wykołować, ale ci się nie uda. Jeśli spróbujesz, to będzie o tobie głośno w gazetach. Opowiem im twoją historię małej Dahlii i jak porwałeś Engelsa i znęcałeś się nad nim. Zniszczę swoją karierę, jeśli będziesz próbował odebrać mi tę sprawę. Rozumiesz? Dudley Smith zaczerwienił się, a potem zaczął dygotać i wręcz spurpurowiał. Jego wielkie ręce zaczęły nerwowo drgać. W jego malutkich oczach tliła się nienawiść. W kącikach ust pojawiła mu się ślina, ale nie powiedział ani słowa. Dojechałem do centrum przed nimi. Na schodach przy Pałacu Sprawiedliwości już roiło się od dziennikarzy. Stary Dudley już wcześniej zatroszczył się o ich obecność. Zaparkowałem na Pierwszej przy Broadway, wysiadłem z samochodu i ustawiłem się na rogu, czekając na kolegów i naszego więźnia. Wyjechali zza rogu minutę później i zatrzymali się na światłach. Breuning zmierzył mnie niechętnym spojrzeniem zza kierownicy. Otworzyłem drzwi i wsiadłem; Dudley i Engels siedzieli z tyłu. – Jesteś skończony, Judaszu – rzucił Dudley, a Engels syknął na mnie przez zaciśnięte zęby. Zignorowałem ich obu i powiedziałem radośnie, naśladując akcent Dudleya: – Cześć, chłopcy! Pomyślałem sobie, że wpadnę na przyjmowanie do aresztu. Widzę, że prasa już tu jest. Świetnie! Mam im dużo do powiedzenia. Dudley, słyszałeś o ostatnim odkryciu antropologicznym? Człowiek pochodzi nie od małpy, ale od Irlandczyka! Cho-cho-cho! Czyż to nie świetnie? – Judasz Iszkariot – stwierdził Dudley Smith. – Nie, Dud. Jestem irlandzkim Mikołajem. Na Boga! Stanęliśmy przy krawężniku i natychmiast znaleźliśmy się w tłumie reporterów, więc przypiąłem odznakę do klapy mojej wymiętej marynarki. Dudley wypchnął z samochodu zakutego w kajdanki Engelsa, po czym obaj chwyciliśmy go za ramiona i wprowadziliśmy po schodach Pałacu Sprawiedliwości. Ktoś krzyknął: „Już są!” i chmara żądnych sensacji dziennikarzy rzuciła się na nas jak sępy, zasypując pytaniami przy akompaniamencie wybuchów fleszy. „Dudley, ile ich zabił?” „Czy się przyznał, Dudley?” „Uśmiechnij się, zabójco! To dla L.A. Daily Newsl” „Opowiedz nam o tym, Dud!” „Ej, to ten gliniarz, który zabił dwóch meksykańskich bandytów. Może on coś powie!” Przedarliśmy się przez nich. Engels szedł ze spuszczoną głową, Dudley szczerzył zęby do aparatów, a ja zachowywałem się po stoicku. W holu budynku powitał nas umundurowany porucznik z biura szeryfa. Zaprowadził nas do windy, gdzie jakiś funkcjonariusz skuł Engelsowi nogi. Wjechaliśmy na jedenaste piętro w milczeniu. Przyglądaliśmy się, jak rozkuwają Engelsa, wręczają mu więzienny drelich i odprowadzają do jednoosobowej celi dla niebezpiecznych przestępców. Kiedy już był zamknięty, jeszcze raz na mnie spojrzał i splunął na podłogę. – Wzywają was natychmiast do komendy – obwieścił nam porucznik. – Szef dochodzeniówki osobiście do mnie dzwonił. Dudley skinął głową z kamienną twarzą. Przeprosiłem zebranych, zszedłem pieszo na parter i wyszedłem głównymi drzwiami, gdzie natychmiast zaatakowali mnie dziennikarze. Niektórzy pamiętali moje poprzednie kilka minut sławy, więc zaczęli zasypywać mnie pytaniami, kiedy
zmierzałem w stronę chodnika. „Underhill, kto go wytropił?” „Co się stało?” „Dudley mówi, że ten facet jest świrem. Uważasz, że ma na sumieniu kilka nierozwiązanych spraw?” Zignorowałem ich i po chwili udało mi się od nich uwolnić. Biegłem całą drogę do oddalonej o cztery kwartały komendy przy Los Angeles Street. Spocony przemierzyłem wiele korytarzy i dopiero przed drzwiami Thada Greena, szefa dochodzeniówki, zatrzymałem się na chwilę, żeby ochłonąć. Jego sekretarz wpuścił mnie do poczekalni. Dudley Smith już tam był. Siedział na kanapie i palił. Patrzyliśmy na siebie, aż zadzwonił dzwonek na biurku sekretarza i ten rzekł: – Może pan wejść, poruczniku Smith. Dudley wszedł do sanktuarium za witrażowymi drzwiami, a ja czekałem nerwowo, rozpaczliwie myśląc o Lornie, żeby się uspokoić. Dudley wyszedł pół godziny później, minął mnie i zniknął za drzwiami. Z biura szefa dobiegł głos „Underhill” i wszedłem do środka stawić czoła przeznaczeniu. Szef siedział za ogromnym, dębowym biurkiem. Przyjął mój salut energicznym skinieniem swej stalowoszarej głowy. – Złóż raport, Underhill – powiedział. Kiedy skończyłem, cały czas stojąc, szef rzekł: – Witamy w dochodzeniówce, Underhill. Przygotuję oświadczenie dla prasy. Biuro prokuratora okręgowego będzie z tobą w kontakcie. Za dwie godziny chcę mieć szczegółowy raport na piśmie. Nie rozmawiaj z żadnymi reporterami. Teraz idź do domu odpocząć. – Dziękuję panu – odparłem. – Gdzie zostanę przydzielony? – Jeszcze nie wiem. Pewnie do jednej z ekip śledczych. – Spojrzał w swój kalendarz. – Zameldujesz się u mnie za tydzień od dzisiaj, o ósmej. To będzie piątek, dwunastego września. Do tego czasu znajdziemy dla ciebie odpowiednie miejsce. – Dziękuję panu. – Dziękuję. Napisałem raport w pustej salce obok i zostawiłem go u sekretarza szefa, po czym poszedłem do samochodu i pojechałem do domu, do psa. Wziąłem prysznic i zapadłem w głęboki, szczęśliwie pozbawiony majaków, sen.
12 Skrzący zmierzch zastał mnie w oczekiwaniu na wieczorną gazetę przy kiosku na rogu Pico i Robertson. Dostałem ją. Nagłówki krzyczały „Korea”, a nie „Morderstwo w L.A.” Byłem rozczarowany. Chciałem zobaczyć, jak oświadczenie dla prasy wydane przez wydział będzie pokrywało się z wiadomościami Dudleya. Po sprawdzeniu wiadomości w skrócie na drugiej i trzeciej stronie zacząłem odczuwać ulgę: miałem Dudleya w garści, a dzień zwłoki zagwarantowany nam przez prasę mógł mi tylko pomóc na wieczornym spotkaniu z Lorną. Obawiałem się napiętej atmosfery. Parkując na Charleville, widziałem, że Lorna wygląda przez okno dużego pokoju, paląc w zamyśleniu papierosa. Zadzwoniłem i całe moje podenerwowanie i gniew opuściły mnie jak ręką odjął. Czułem już tylko podniecające oczekiwanie. Rozległ się brzęczyk otwierający drzwi i pobiegłem pędem do góry, gdzie na środku dużego pokoju stała Lorna, podpierając się na lasce. Nałożyła różową szminkę i odrobinę tuszu do rzęs, a jej lśniące, jasnobrązowe włosy były ułożone w nowy sposób. Wyglądała zniewalająco. Miała na sobie spódniczkę w kratę i męską koszulę, która idealnie podkreślała jej duże piersi. Uśmiechnęła się słabo, kiedy mnie zobaczyła, a ja podszedłem powoli i ją objąłem, starając się nie zniszczyć jej nowej fryzury. – Cześć – rzuciłem, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Lorna upuściła laskę i objęła mnie w talii. – Sprawa nie trafi do sądu, Freddy – powiedziała. – Spodziewałem się tego. W końcu się przyznał. – Do ilu? – Zwolniłem uścisk, ale Lorna nie. – Do ilu? – nie dawała za wygraną. – Tylko do Margaret Cadwallader. Nie mówmy o tym, Lor. – Musimy. – No to usiądźmy. Usiedliśmy na kanapie. – Szukałam ciebie w Pałacu Sprawiedliwości. Myślałam, że tam będziesz – powiedziała Lorna. – Wezwał mnie szef dochodzeniówki. Podejrzewam, że Smith wrócił do Pałacu i załatwił wszystkie formalności. Byłem piekielnie zmęczony. Pojechałem do domu i poszedłem spać. A co się stało? – spytałem. Twarz Lorny nabrzmiała gniewem. – Co się stało? – powtórzyłem. – Co się, do diabła, dzieje? – Byłam tam, dostałam przepustkę. Prokurator okręgowy też tam był. Rozmawiał z Dudleyem. Smith powiedział mu, że morderstwo Cadwallader to tylko wierzchołek góry lodowej, że Engels to wielokrotny morderca... – O Boże. – Nie przerywaj mi. Został aresztowany na podstawie jednego zarzutu. Cadwallader. Ale Smith uporczywie powtarzał: „To jest sprawa dla sądu; nie wiadomo, ile kobiet ten maniak załatwił!” Prokurator wydawał się z nim zgadzać. Wtedy też mnie raczył dostrzec i objaśnił, że zajmuję się takimi sprawami. Smith szybko zauważył, że jestem kobietą, i zaczął prawić mi komplementy. Potem spytał mnie, co ja tam robię, to mu powiedziałam, że ty i ja jesteśmy przyjaciółmi. Wtedy dosłownie zsiniał i zaczął się trząść. Wyglądał na niespełna rozumu. – On jest szurnięty – odparłem poruszony. – Nienawidzi mnie, bo mu wszedłem w drogę.
– No to ty jesteś szurnięty. Może zniszczyć ci karierę! – Ciii, kochanie. Może i tak, ale na razie mnie awansowali. Smith pierwszy złożył raport, a potem ja. Przenoszą mnie do dochodzeniówki. Do jakiejś ekipy śledczej. Sam Thad Green mi to obwieścił. Niezależnie co Smith powiedział Greenowi, musi się to zgadzać z moim oficjalnym raportem o dokonaniu aresztowania, który u ciebie złożyłem i który jest zgodny z prawdą. To, co Smith powiedział prokuratorowi, to tylko hiperbola. Wszystko, co ja... – Freddy, powiedziałeś mi, że nie ma żadnych dowodów wiążących Engelsa z pozostałymi morderstwami. – Masz absolutną rację, ale... Lorna z sekundy na sekundę robiła się coraz bardziej czerwona na twarzy i ożywiona. – Żadne ale, Freddy. Widziałam Engelsa. Był strasznie pobity. Spytałam o to Smitha i zaczął wciskać mi jakieś banialuki o tym, jak to stawiał opór przy aresztowaniu. Cały czas zadawałam sobie w duchu pytanie: dobry Boże, czy mój Freddy mógł mieć z tym coś wspólnego? Czy to jest sprawiedliwość? Z kim ja się związałam? Zacząłem się uparcie wpatrywać w wiszący na ścianie obraz Hieronima Boscha. – Freddy, odpowiedz! – Nie mogę, pani adwokat. Dobranoc... Pojechałem do domu, brutalnie tłamsząc w sobie wszelkie spekulacje dotyczące Lorny, morderców kobiet i szurniętych gliniarzy. W myślach oswajałem się z moim nowym stopniem: detektyw Frederick U. Underhill. Detektyw Fred Underhill. Dochodzeniówka. W wieku dwudziestu siedmiu lat. Byłem pewnie najmłodszym detektywem w Wydziale Policji Los Angeles. Będę musiał się upewnić. W listopadzie egzamin na sierżanta. Detektyw sierżant Frederick Underhill. Musiałbym kupić trzy nowe garnitury i parę sportowych marynarek, trochę krawatów i kilka par spodni. Detektyw Fred Underhill. Chociaż było jedno ale. Nie mogłem zapomnieć tej pięknej, lśniącej, jasnobrązowej głowy. Lorna Weinberg, adwokat. Lorna Weinberg. Spokojnie, powiedziałem sobie, starając się postępować według swojej własnej rady – po prostu nie myśl. W domu, po ostrym szleństwie z Nocnym Pociągiem, poczułem jakąś niejasną obawę dotyczącą przyszłości, więc wyciągnąłem pierwszą z brzegu książkę, żeby to w sobie zdusić. Usiłowałem się skoncentrować, ale na próżno wodziłem po tekście niewidzącym wzrokiem, w ogóle nie wiedząc, co czytam. Nie mogłem przestać myśleć. Już miałem odłożyć książkę, kiedy usłyszałem dzwonek. Nie śmiąc zgadywać, otworzyłem szeroko drzwi. Zobaczyłem Lornę. – Witam, panie władzo – powiedziała. – Mogę wejść? – Jestem już detektywem, Lorna. Potrafisz zaakceptować to, co musiałem zrobić, żeby nim zostać? – Ja... Wiem, że uznałam ciebie winnym bliżej nieznanej zbrodni na podstawie niewystarczających dowodów. – Mógłbym wnieść pozew do sądu, ale ty byś wygrała na sali rozpraw. – Wolałabym reprezentować ciebie... Wiesz, że jesteś jedynym Frederickiem U. Underhillem w książce telefonicznej całego okręgu L.A? – Bez wątpienia. Co tu robisz, Lorna? – Zdobywam twoje serce. – No to nie stój w drzwiach, tylko wejdź do środka i poznaj mojego psa.
Wiele radosnych godzin później, kiedy byliśmy zaspokojeni i zapatrzeni w siebie, zbyt zmęczeni, żeby spać czy myśleć, ale nadal nie potrafiliśmy się od siebie oderwać, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Odkopałem swoją mizerną kolekcję ckliwych ballad, których kiedyś używałem do uwodzenia samotnych kobiet. Włączyłem na gramofonie „You Belong to Me” Jo Stafford i zrobiłem tak głośno, żeby Lorna słyszała w sypialni. Śmiała się, kiedy do niej wróciłem. – Och, Freddy, to jest takie... – Ckliwe? – Tak! – Mam sentyment do tej muzyki. Ale, czego chyba nie muszę mówić, dzisiaj wieczorem jestem w romantycznym nastroju. – Jest rano, kochanie. – Masz rację. Lorna? – Tak? – Czy następny taniec może być mój? – Taniec? Freddy, ja nie umiem tańczyć! – Ależ umiesz. – Freddy! – Możesz podskakiwać na zdrowej nodze. Będę ciebie podtrzymywał. No chodź! – Freddy, ja nie mogę! – Nalegam. – Freddy, jestem naga! – To dobrze. Ja też. – Freddy! – Dosyć gadania, Lor. Tańczymy! Wziąłem nagą, roześmianą Lornę na ręce, zaniosłem ją do dużego pokoju, złożyłem ją na kanapie i włączyłem „The Tennessee Waltz” Patti Page. Kiedy zaczęła nucić sentymentalny wstęp, podszedłem do Lorny i wyciągnąłem ku niej ręce. Kiedy je z łapała, przyciągnąłem ją do siebie i mocno przytuliłem za pośladki, unosząc ją nieznacznie nad podłogą. Jej bezwładna noga wisiała w powietrzu, a ciężar ciała spoczywał na zdrowej. Obejmowała mnie mocno za plecy i poruszaliśmy się niezręcznymi, drobniutkimi krokami przy akompaniamencie śpiewu Patti Page. – Freddy – wyszeptała Lorna. – Myślę, że ja... – Nie myśl, Lor. – Chciałam powiedzieć... Myślę, że cię kocham. – W takim razie myśl, bo ja wiem, że cię kocham. – Freddy, ja nie uważam, żeby ta płyta była ckliwa. – Ja też nie. W sobotnie popołudnie pojechaliśmy do Santa Barbara drogą nad Pacyfikiem. Niebieski ocean mieliśmy po lewej, a brązowe klify po prawej stronie. Na niebie nie było ani śladu smogu czy chmur. Jechaliśmy ze spuszczonym dachem w niekrępującym milczeniu. Lorna trzymała rękę na moim kolanie, od czasu do czasu ściskając mnie dla zabawy. Przez cały ranek nie rozmawialiśmy o sprawie, która jednak ciągle zaprzątała moje myśli. Bezgłośnie zdecydowaliśmy się nie włączać radia. Teraźniejszość była zbyt dobra, zbyt prawdziwa, żeby mącić ją nawiązywaniem do trudnej zawodowej rzeczywistości.
Jechaliśmy więc na północ, na naszą pierwszą wspólną wycieczkę. Lorna powolutku przesuwała rękę w górę mojej nogi, parodiując skradanie się, aż krzyknąłem: – Aaaa! Co ty, do diabła, robisz? Roześmiała się. – A jak myślisz? Też się roześmiałem. – Bardzo to przyjemne. – Nie myśl, tylko jedź. – Lorna cofnęła rękę. – Wiesz co, Freddy? Też trochę myślałam. – O czym? – Właśnie uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, co ty robisz – mam na myśli, co robisz ze swoim czasem. Zastanowiłem się i postanowiłem być szczery. – Cóż, nim zginął Wacky, wiele czasu spędzaliśmy razem. Teraz właściwie nie mam żadnych przyjaciół. No, a poza tym uganiałem się za kobietami. Ku mojemu zdziwieniu, Lorna roześmiała się. – Chodziło wyłącznie o dymanie? – Nie, nie tylko. Częściowo z zachłanności, ciekawości świata. Ale to było P.L. – P.L.? – Przed Lorną. Lorna ścisnęła mi nogę i wskazała na pobocze. – Zatrzymaj się, proszę. Zjechałem na pobocze, zaniepokojony poważnym wyrazem twarzy Lorny. Objąłem jej smutne oblicze. – O co chodzi, kochanie? – spytałem. – Freddy, ja nie mogę mieć dzieci – wypaliła Lorna. – Nieważne – odparłem. – Mam na myśli, że ważne, ale to zupełnie niczego nie zmienia. Naprawdę, ja... – Freddy, ja musiałam ci o tym powiedzieć. – Bo myślisz, że mamy przed sobą przyszłość? – T-tak. – Lorna, boję się myśleć o przyszłości bez ciebie – wyznałem. Odwróciła się i nagryzła piąstkę. – Lorna, kocham cię i nie odjedziemy stąd, dopóki mi nie powiesz, że wierzysz w to, co ci powiedziałem... – Nie wiem. Myślę, że tak. – Nie myśl. Lorna wybuchnęła śmiechem przez łzy. – W takim razie ci wierzę. – To dobrze. A teraz spadajmy stąd, bo jestem głodny. Dojechaliśmy o idealnej porze. Przed nami rozciągała się Santa Barbara, skąpana w świetle zmierzchu jak niebiańska oaza, odległa od wilgotnej, zaciągniętej smogiem codzienności Los Angeles. Zatrzymaliśmy się na weekend na Bath Street, kilka przecznic od State. Jaskrawo-żółty Mission Bell Hotel kiedyś był najwyraźniej prywatną rezydencją w stylu wiktoriańskim. Zarejestrowaliśmy się jako pan i pani Underhill. Recepcjonista spojrzał na nas nieufnie, widząc, że nie mamy bagażu, ale uspokoił go widok odznaki, którą wyciągnąłem razem z portfelem, żeby zapłacić za pokój. Chwyciłem Lornę pod ramię, kiedy szliśmy do windy, chichocząc konspiracyjnie. Ściany naszego pokoju też były pomalowane na jaskrawo-żółto i
przyozdobione tandetnymi obrazami olejnymi przedstawiającymi misję w Santa Barbara. Okna z wykuszem wychodziły na wysadzaną palmami ulicę, a duże, metalowe łóżko z jaskrawo-żółtą narzutą wieńczył baldachim. – Nigdy w życiu nie zjem już cytryny – rzuciła Lorna. Pocałowałem ją w policzek. – No to nie jedzmy dziś wieczorem ryb. Zostawiłem maszynkę do golenia w samochodzie. Zaraz wracam. Zszedłem po wysłanych żółtym dywanem schodami. Recepcjonista, chudy człowiek w średnim wieku z bujnymi rudymi włosami, zaczął się niespokojnie kręcić, kiedy zauważył, że przechodzę przez hol. Miałem wrażenie, że chce mnie o coś zapytać. Zgasił papierosa i podszedł do mnie. – Co jest, kolego? – ułatwiłem mu zadanie. Mężczyzna zgarbił się przede mną i wcisnął ręce do kieszeni spodni. Długo wydawał nieartykułowane dźwięki, aż w końcu wypalił: – To nie moja sprawa, panie władzo – powiedział, rozglądając się wokół i zniżając głos – ale czy kiedy mówią „degenerat”, to mają na myśli „homoseksualista”? – O czym... – zacząłem, ale uzmysłowiłem sobie przyczynę tego niespodziewanego pytania i westchnąłem. – Jest o tym w gazetach w Santa Barbara? – Tak, proszę pana. Jest pan prawdziwym bohaterem. Czy to właśnie to znaczy? – Nie wolno mi o tym rozmawiać – odparłem, pozostawiając recepcjonistę w żółtym holu sam na sam z zawiłymi zagadnieniami semantycznymi. Pobiegłem na State Street i znalazłem kiosk, gdzie kupiłem egzemplarz L.A. Times i Santa Barbara Clarion. Pierwsze strony obu gazet zdobiły sensacyjne nagłówki uzupełnione zdjęciami. Zacząłem od Timesa: HAZARDZISTA PRZYZNAJE SIĘ DO ZABICIA MIESZKANKI HOLLYWOOD Jest zamieszany w przynajmniej sześć innych morderstw LOS ANGELES, 7 września: Dzisiaj policja aresztowała podejrzanego o uduszenie 12 sierpnia trzydziestosześcioletniej Margaret Cadwallader, zamieszkałej przy 2311 Harold Way w Hollywood. Podejrzany to trzydziestodwuletni Edward Engels, zamieszkały przy Horn Drive w West Hollywood. Niedługo po aresztowaniu Engels, hazardzista bez podanego źródła utrzymania, wyznał policyjnym detektywom Dudleyowi Smithowi, Michaelowi Breuningowi i Frederickowi Underhillowi: „To ja zabiłem Maggie. Traktowała mnie jak śmiecia, to ją posłałem do ziemi”. Do tej pory uważano, że panna Cadwallader, która prowadziła buchalterie w Small World Import-Export Company w Los Angeles, została zabita przez włamywacza, którego zaskoczyła we wczesnych godzinach rannych 12 sierpnia. Dotychczas policja prowadziła dochodzenie, opierając się na tym założeniu. Przesłuchiwano włamywaczy znanych z używania przemocy, ale nie dało to oczekiwanych rezultatów aż do interwencji detektywa Underhilla, który był jeszcze wtedy posterunkowym. W oficjalnym oświadczeniu dla prasy dwudziestosiedmioletni detektyw Underhill stwierdził: „Kiedy pracowałem na komisariacie w Wilshire i któregoś razu patrolowałem ulicę, ja i mój partner znaleźliśmy ciało młodej kobiety. Została uduszona. Gdy gazety napisały o zabójstwie Cadwallader, zauważyłem podobieństwa między tymi dwoma sprawami. Zacząłem prowadzić śledztwo na własną rękę i
zgromadziłem dowody, o których teraz nie mogę mówić. Swoimi ustaleniami podzieliłem się z porucznikiem Dudleyem Smithem. To on kierował śledztwem, które doprowadziło do aresztowania Edwarda Engelsa”. Porucznik Smith pochwalił Underhilla za „świetną pracę” i dodał: „Dostaliśmy Engelsa dzięki żmudnym procedurom policyjnym – długim godzinom obserwacji rozlicznych barów, w których szukał samotnych kobiet. Jego aresztowanie to triumf sprawiedliwości i moralnej Ameryki”. Poszukiwanie związków z innymi sprawami Urodzony w Irlandii, czterdziestosześcioletni porucznik Wydziału Policji L.A. z dwudziestotrzyletnim stażem w policji oznajmił również: „Sądzę, że tragiczna śmierć panny Cadwallader to jedynie wierzchołek góry lodowej. Engels jest znanym degeneratem, który przez wiele lat bywał w lokalach Hollywood obsługujących tego typu klientelę. Wiemy z całą pewnością, że podrywał kobiety w barach i płacił im za to, żeby dawały się pobić. Jestem przeświadczony, że Engels ma na sumieniu uduszenie przynajmniej sześciu innych kobiet w południowej Kalifornii w ciągu minionych pięciu lat. Mam nadzieję, że uda mi się nakłonić prokuratora okręgowego do wszczęcia szczegółowego dochodzenia w tych sprawach, uwzględniając nowe tropy”. Na chwilę gniew odebrał mi zdolność logicznego myślenia. Pospiesznie przeczytałem pierwszą stronę miejscowej gazety. Nie było tam nic nowego; skopiowali doniesienie z Timesa praktycznie słowo w słowo. Dudley Smith, złotousty łasuch na sławę, prezentował swoją obsesję w pełnej krasie. Co prawda wspomniano o moim udziale, ale on już skazywał Engelsa za pięć innych morderstw. Pobiegłem do hotelu, z impetem pokonałem hol i potem przeskakiwałem po trzy schody naraz. Drzwi naszego pokoju były otwarte. Lorna siedziała na fotelu, paląc z zadowoleniem papierosa i czytając informator turystyczny o Santa Barbara. Rzuciłem jej gazety na kolana. – Przeczytaj to – powiedziałem. Zaczęła czytać, ale najpierw posłała mi długie, pełne troski spojrzenie. Patrzyłem, jak czyta. Kiedy skończyła, powiedziała: – Nie ma nic, czego bym się nie spodziewała. – O co ci chodzi? – Wiedziałam, że Smith będzie chciał wyciągnąć ze sprawy jak najwięcej. – Nie znasz go, Lor. Nie tak dobrze jak ja. On będzie chciał zwalić na Engelsa wszystko, począwszy od powodzi w Johnstown, a na drugiej wojnie skończywszy. Zupełnie mu odbiło! Lorna uśmiechnęła się i złapała mnie za ręce. – Freddy, czy Eddie Engels zabił Margaret Cadwallader? – Tak, ale... – Spokojnie. Czyli jest tam, gdzie być powinien. I to ty go tam umieściłeś, a nie Dudley Smith. Jeśli boisz się, że Smith zacznie grzęznąć w jakimś niezdrowym, naciąganym dochodzeniu, w które ty też będziesz zamieszany, to zupełnie niepotrzebnie. Prokurator okręgowy nigdy się na to nie zgodzi. Nieco się uspokoiłem. – Jesteś pewna? – Tak. On nie zgodzi się, by wydawać na to pieniądze. Zawsze uważa, że nie należy wywoływać wilka z lasu. A swoją drogą, myślisz, że Engels nie popełnił
pozostałych zbrodni? – Myślę, że nie. Zabił tylko Cadwallader. Lorna ujęła moją twarz w dłonie i kilkakrotnie delikatnie ją pocałowała. – Zaczyna ci zależeć na sprawiedliwości, kochanie – powiedziała. – Bardzo mnie to cieszy. – Nie byłbym tego taki pewien. – A ja jestem. Czytałeś artykuł na dwunastej stronie Timesa? – Nie. – W takim razie ja ci go przeczytam. – Lorna zgasiła papierosa i odchrząknęła. – Tytuł brzmi „Na tropie prawdziwego bohatera”, a podtytuł „Jeden człowiek stawia czoła fali zbrodni!” I dalej: „Dwudziestosiedmioletni detektyw Frederick U. Underhill jest najmłodszym detektywem w historii Wydziału Policji Los Angeles. Nie jest to zwykły gliniarz. Ten absolwent Loyola College (z 1946 roku), nie chciał potem studiować. Uporczywie walczył o przydział do armii w czasie drugiej wojny światowej, wielokrotnie prosząc o to komisję poborową, pomimo przebitej błony bębenkowej. Odmówiono mu, więc wrócił do nauki, otrzymując dyplom z historii z wyróżnieniem. Detektyw Underhill jest sierotą i uzyskał najwyższą w dotychczasowej historii średnią ocen w domu dziecka St. Brendan. Pan John Kelly, pryncypał gimnazjum St. Brendan, do którego uczęszczał Underhill, powiedział: „Niedawne sukcesy Freda w policji zupełnie mnie nie zaskakują. Był pracowitym i pobożnym chłopcem, który wydawał mi się przeznaczony dla wielkich czynów”. I to jakich czynów! Underhill powiedział: „Zawsze chciałem być wyłącznie policjantem. To jedyny zawód, jaki kiedykolwiek brałem pod uwagę” I my, obywatele Los Angeles, jesteśmy szczęśliwymi beneficjentami chłopięcej decyzji Freda Underhilla, aby wspaniałomyślnie służyć społeczeństwu w policji. Kilka faktów na dowód tego. Po pierwsze: kiedy pracował jako posterunkowy na Wilshire, Fred Underhill miał na koncie więcej aresztowań niż jakikolwiek inny funkcjonariusz tego komisariatu. Po drugie: Fred Underhill miał jedną z najwyższych w historii średnich ocen w Akademii Policyjnej. Po trzecie: kapitan William Beckworth, były przełożony Underhilla na Wilshire, określił go mianem „najlepszego policjanta, jakiego kiedykolwiek spotkał”. Ważkie słowa, ale nie gołosłowne: w lutym tego roku funkcjonariusz Fred Underhill postrzelił i zabił dwóch uzbrojonych bandytów, którzy chwilę wcześniej obrabowali sklep. (Jego partner zginął wtedy w strzelaninie). A teraz rozwikłał mroczną sprawę Margaret Cadwallader – i to wszystko w tym samym roku. Wojna w Korei toczy się dalej. W dalekiej Azji zapanował pat między nami a komunistycznymi wrogami. A na froncie wewnętrznym trwa ciągła wojna z przestępczością. Jest to wojna, która niestety zawsze będzie nam towarzyszyła. Dzięki Bogu mężczyźni tacy jak detektyw Fred Underhill zawsze będą z nami.” Lorna zakończyła dramatycznym gestem i omdlała, parodiując objawy nieziemskiej wprost miłości. – I co, panie władzo? – rzuciła. – Zapomnieli wspomnieć, że jestem wysoki, przystojny, inteligentny i czarujący. To byłoby prawdą. Jednak skoncentrowali się na papce – to się lepiej czyta. Nie mogli przyznać, że byłem ateistą, unikałem wojska jak ognia i, zanim spotkałem ciebie, uganiałem się za ciziami... – Freddy! – Taka jest prawda. I niech to cholera weźmie, Lorna. Jestem taki zmęczony tym wszystkim. – Naprawdę, kochanie? – Tak.
– No to może wyświadczysz mi dwie przysługi? – Mów. – Nie wspominaj o tej sprawie przez resztę weekendu. – Dobrze. A druga? – Kochaj mnie. – Jeszcze lepiej. – Chwyciłem Lornę i oboje opadliśmy na łóżko, śmiejąc się beztrosko. Jakiś czas potem wezwaliśmy obsługę i zamówiliśmy na kolację pstrągi. Zmaterializowały się na przykrytym obrusem wózku dostarczonym przez boya hotelowego, który dyskretnie zapukał w drzwi i oznajmił cicho: – Kolacja, proszę państwa! Po jedzeniu Lorna zapaliła papierosa i zmierzyła mnie ciepłym i pełnym humoru spojrzeniem. Pobudziło moją ciekawość, więc powiedziałem: – Teraz twoja kolej, Lorna. – Moja kolej? – Tak. Chciałaś wiedzieć, co robię ze swoim życiem... – Rozumiem, kochanie, moja kolej. Po wypadku rozczulałam się nad sobą. Czułam się osaczona, miałam świętą, ale martwą matkę, grubą siostrę, ojca bufona i mnóstwo przeklętych operacji – miałam też mnóstwo płonnych nadziei i spekulacji, poczucie winy, czułam do siebie nienawiść i gniew. I że to wszystko mało mnie dotyczy. To było najgorsze. Świadomość, że nie należę do tu i teraz – a właściwie nigdzie. Potem znowu uczyłam się chodzić i byłam radosna, aż do czasu, kiedy lekarz powiedział mi, że nie będę mogła mieć dzieci. Potem czułam naprawdę straszliwą gorycz i krok po kroku uczyłam się siebie akceptować... – Cóż to znaczy, Lor? – To, że nigdy nie wiedziałam, kiedy moja bezwładna noga zupełnie mnie zawiedzie i upadnę na tyłek. Zdarzało mi się to chyba zawsze, kiedy miałam na sobie białą sukienkę. Musiałam też nauczyć się wchodzenia po schodach. Czasami musiałam wcześniej wychodzić do szkoły, kiedy wiedziałam, że czekają mnie schody. I ci okropni, dobrzy ludzie, którzy chcieli mi pomóc. Faceci, którym się wydawało, że będę łatwa, bo jestem kaleką. I musisz wiedzieć, że mieli rację, bo byłam łatwa. – Ja też, Lor. – W każdym razie potem był college i szkoła prawnicza, i książki, malarstwo, muzyka i kilku mężczyzn, swego rodzaju pogodzenie z moją rodziną i w końcu biuro prokuratora okręgowego. – A potem? – Co potem, Freddy? – spytała Lorna poirytowanym głosem. – Jesteś taki cholernie dociekliwy! Wiem, że chcesz, żebym mówiła o smaku życia, cokolwiek to, do diabła, znaczy, ale ja po prostu nie czuję do tego pociągu. – Spokojnie, kochana. Nie chciałem być wścibski. – I tak, i nie. Wiem, że chcesz wszystko o mnie wiedzieć, ale daj mi trochę czasu. Nie jestem cudowna. – Właśnie, że jesteś. – Nie! Chcesz być panem rzeczywistości, wszystko kontrolować. Dlatego jesteś gliniarzem. Freddy, chcę być z tobą, ale nigdy nie będziesz mnie mógł kontrolować. Rozumiesz? – Tak, rozumiem, że ciągle jesteś pełna obaw. Ja już nie. – Wyrażaj się jaśniej, do diabła! – Cholera – powiedziałem, czując nagle, jak moje starannie skonstruowane życie wali mi się pod ciężarem trzech tygodni stresu i oczekiwania. – Życie,
sprawiedliwość, banialuki. Ja już nic nie wiem. – Właśnie, że wiesz – powiedziała Lorna. – Ja jestem z tobą, a nie jestem ani ucieleśnieniem sprawiedliwości, ani mrocznych stron życia. – To czym jesteś? – Jestem po prostu twoją Lorną. Tej nocy i wczesnego ranka nie poszliśmy oglądać State Street ani na romantyczny spacer na plażę, ani zwiedzać misję w Santa Barbara. Tańczyliśmy w naszym pokoju w kolorze cytryny, słuchając w radio muzyki Four Lads, McGuire Sisters, Teresy Brewer i nieśmiertelnej grupy nieżyjącego już Glenna Millera. Namierzyliśmy stację, nadającą kawałki na życzenie słuchaczy i wymogliśmy na nich zagranie kilkunastu starych szlagierów, które dzięki Lornie stały mi się bliskie. Prowadzący audycję umożliwił więc nam przytulanie się i niespieszne przemieszczanie się po pokoju w rytmie statecznych „The Way You Look Tonight”, „Blue Moon”, „Perfidia”, „Blueberry Hill”, „Moments to Remember”, „Good Night, Irenę” i oczywiście „The Tennessee Waltz” Patti Page. W poniedziałek rano wstaliśmy o świcie i niechętnie wróciliśmy do L.A. i wymierzania sprawiedliwości.
13 Byłem pogrążony w głębokim śnie u siebie w mieszkaniu, kiedy zadzwonił telefon. Był poniedziałek, druga po południu. Spałem ledwo trzy godziny. Dzwoniła Lorna. – Freddy, muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. Bardzo pilna sprawa. – O co chodzi, Lor? Jej głos zdradzał głęboką troskę. Mówiła tonem, którego jeszcze nie znałem. – Nie mogę o tym mówić przez telefon. – Oskarżyli formalnie Engelsa? – Tak. Nie przyznał się. W sądzie był Dudley Smith i zastępca prokuratora okręgowego i Engels zaczął wrzeszczeć. Strażnicy musieli go obezwładnić. – Chryste. Jesteś u siebie w biurze? – Tak. – Będę za czterdzieści pięć minut. Byłem za pięćdziesiąt pięć, pomimo że szybko się ubrałem i grzałem moim buickiem dziesięć mil ponad dozwoloną prędkość. Pokazałem stróżowi parkingu przy Tempie odznakę. W odpowiedzi tylko skinął szorstko głową i włożył mi za wycieraczkę wyglądający urzędowo kawałek papieru. Dwie minuty później wpadłem do biura Lorny. Lorna nie była sama. Wszyscy wyglądali poważnie. Gośćmi było dwóch dobrze ubranych mężczyzn koło czterdziestki. Jeden z nich, robiący lepsze wrażenie, zdawał mi się znajomy. Siedział na obitej zieloną skórą kanapie Lorny z wyciągniętymi długimi nogami skrzyżowanymi w kostkach. Palcami miętosił skórzaną walizkę stojącą obok niego na podłodze. Wyglądał onieśmielająco, nawet w tak nieoficjalnej pozie. Drugi mężczyzna miał jasne włosy i był puszysty. Ubrany był w krawat fularowy i sweter z kaszmiru, chociaż tego dnia było co najmniej trzydzieści stopni. Oblizywał wargi i bez przerwy przenosił wzrok ze mnie na mężczyznę z walizką. Kiedy przystawiłem sobie drewniane krzesło do biurka, Lorna przedstawiła nas sobie. – Detektyw Fred Underhill. To jest Walter Canfield – wskazała mężczyznę z walizką. A to pan Clark Winton – skinęła w stronę mężczyzny w swetrze. Jedyną reakcją mężczyzn były przenikliwe spojrzenia – Canfield patrzył na mnie wrogo, a Winton był wyraźnie podenerwowany. – Jak mogę wam pomóc, panowie? – spytałem. Canfield otworzył usta, ale Lorna przemówiła szybciej bardzo rzeczowym tonem: – Pan Canfield jest adwokatem. Reprezentuje pana Wintona. – Zawahała się, po czym dodała po chwili: – Pan Canfield i ja pracowaliśmy już razem w przeszłości. Ufam mu. – Spojrzała na Canfielda, który się ponuro uśmiechnął. – Będę mówił krótko – oświadczył. – Mój klient był z Eddiem Engelsem tej nocy, kiedy zamordowano Margaret Cadwallader. – Czekał na moją reakcję. Kiedy się nie doczekał, dodał: – Mój klient był z Engelsem przez całą noc. Bardzo dobrze pamięta tamten dzień. Dwunasty sierpnia to jego urodziny. Canfield spojrzał na mnie triumfalnie. Winton wpatrywał się w swoje kolana, zacierając drżące ręce. Poczułem, że cały sztywnieję i przeszywają mnie dreszcze. – Eddie Engels przyznał się do winy, panie Canfield – zauważyłem ostrożnie. – Mój klient poinformował mnie, że Engels jest nie w pełni zrównoważonym
człowiekiem, który nosi w sobie ogromne poczucie winy związane z jakimiś wydarzeniami z przeszłości. – Eddie jest człowiekiem z problemami, panie władzo – wtrącił się Winton. – Zakochał się w starszym człowieku, kiedy był w marynarce. Ten człowiek zmuszał go do robienia strasznych rzeczy i sprawił, że Eddie nienawidzi siebie za to, kim kiedyś był. – Przyznał się do winy – powtórzyłem. – No nie! Obaj wiemy, że jego przyznanie się zostało wymuszone siłą. Widziałem Engelsa dzisiaj rano. Był dotkliwie pobity. – Został obezwładniony, kiedy stawiał opór w czasie aresztowania – skłamałem. Canfield żachnął się. W innych okolicznościach by splunął. Odwzajemniłem jego pogardliwe spojrzenie, po czym spojrzałem równie nieprzyjaźnie na Clarka Wintona. – Czy jest pan homoseksualistą, panie Winton? – spytałem, znając już odpowiedź. – Freddy, do cholery! – krzyknęła Lorna. Winton przełknął ślinę i spojrzał na swojego adwokata, oczekując wsparcia. Canfield zaczął mu coś szeptać do ucha, ale im przerwałem: – Bo jeśli tak i planuje pan ujawnić tę informację, policja będzie wymagała podpisanego oświadczenia dotyczącego pańskiego związku z Engelsem i szczegółowego opisu tego, co robiliście w nocy 12 sierpnia. Jest pan na to przygotowany? – Eddie i ja byliśmy kochankami – przyznał spokojnym, pełnym rezygnacji głosem Winton. Zastanowiłem się chwilę i powiedziałem: – Panie Winton, mamy podpisane przyznanie się do winy. Mamy również świadków, którzy zeznają, że widzieli auto Engelsa na Harold Way tej nocy, kiedy popełniono morderstwo. Więc jeśli nagłośni pan swoją historię, narazi się pan na oskarżenie o współudział. Canfield zmierzył mnie zimnym wzrokiem. Kątem oka widziałem sztywną, zachmurzoną Lornę. – Mój klient jest odważnym człowiekiem, proszę pana – powiedział Canfield. – Stawką jest życie Edwarda Engelsa. Thad Green jest moim starym przyjacielem, podobnie jak prokurator okręgowy. Formalne oświadczenie pana Wintona zostanie dostarczone dziś po południu. Pan Winton zdaje sobie sprawę, że policja będzie miała do niego wiele pytań; będę brał udział w przesłuchaniu. Pan Winton nie jest byle kim, więc nie uda wam się siłą wymusić na nim żadnych zeznań. Przyszedłem tutaj z panem porozmawiać wyłącznie dlatego, że Lorna jest moją starą znajomą i ufam jej ocenie ludzi. Powiedziała mi, że zależy panu na sprawiedliwości i zaufałem jej... – Bo mi zależy na sprawiedliwości i... Nie potrafiłem dokończyć. Mój opór się załamał i poczułem, że robi mi się ciemno w kącikach oczu. Chwyciłem leżącą na biurku Lorny ciężką, kwarcową podpórkę do książek i rzuciłem nią w szklaną część drzwi prowadzących do biura. Szkło rozprysło i podpórka wylądowała z hukiem na korytarzu. Ręce mi się same rwały, żeby w coś uderzyć, więc zacząłem walić jedna w drugą; zamknąłem oczy, usiłując opanować łzy i drżenie. Słyszałem, jak Canfield się żegna z Lorną, a po chwili kroki, kiedy wyprowadzał swojego klienta za pokiereszowane drzwi. – Wierzę Wintonowi – powiedziała w końcu Lorna. – Ja też – przyznałem.
– Freddy, jeszcze coś: Dudley Smith przekonał prokuratora okręgowego, żeby pozwolił mu przeprowadzić dochodzenie dotyczące kilku nierozwikłanych morderstw. Chce je zwalić na Eddiego Engelsa. – Chryste, szalony Dudley. Czy ten Canfield to jakaś gruba ryba? Skądś go kojarzę. – Jest jednym z najlepszych i najlepiej płatnych specjalistów od spraw kryminalnych na Zachodnim Wybrzeżu. – A Winton ma pieniądze? – Tak, jest bardzo zamożny. Jest właścicielem dwóch fabryk tekstylnych w Long Beach. Nie dawałem za wygraną, koniecznie chcąc znaleźć dziurę w całym: – I ten Canfield to kumpel Thada Greena i prokuratora? – Tak. – W takim razie Engels się wywinie, a ja i Dudley Smith polecimy. Spojrzałem na ziejącą w drzwiach dziurę, szukając czegoś, co pomogłoby mi zabić paraliżujące mnie wrażenie pustki w moim życiu. – Przepraszam za drzwi, Lorna – powiedziałem, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Lorna podjechała do mnie na fotelu na kółkach. – Żal ci Eddiego Engelsa? – spytała. – Tak – odparłem. Lorna delikatnie pocałowała mnie w usta. – To pozwól, aby sprawiedliwości stało się zadość. Teraz już nic nie możesz zrobić. Odepchnąłem od siebie Lornę. Nie chciałem jej wierzyć. – A co z Maggie Cadwallader? – krzyknąłem. Obróciłem się i zobaczyłem, że przez dziurę w drzwiach przygląda się nam trzech mężczyzn w garniturach. – Wszystko w porządku, Lorna? – spytał jeden z nich. Lorna pokiwała głową. Odeszli, ale nie wyglądali na przekonanych. Słyszałem, że ktoś zamiata szkło. – A niby co z Maggie Cadwallader? – spytała Lorna. – Chciałeś się za nią zemścić czy cała ta krucjata była tylko nieudaną próbą zaspokojenia twojej żądzy poznawania mrocznych sekretów tego świata? Nagle zapragnąłem bardzo zranić Lornę, jak nigdy wcześniej nikogo. – Pieprzyłem Maggie Cadwallader tego samego dnia, w którym się poznaliśmy. Poderwałem ją w Srebrnej Gwieździe, pojechaliśmy do jej mieszkania i ją zerżnąłem. Tak się zaczął mój udział w tej sprawie, to stąd wiedziałem, gdzie szukać dowodów. Wiedziałem, że jeśli znajdę zabójcę, to zrobię karierę. Pragnąłem ciebie, od kiedy ciebie pierwszy raz zobaczyłem. Chciałem ciebie mieć, rżnąć cię, zawłaszczyć ciebie. Dlatego cię w to wciągnąłem; to był po prostu jeszcze jeden podryw. Nie czekałem na odpowiedź Lorny. Wyszedłem z jej biura, nie oglądając się za siebie. Jeździłem bez celu, tak jak tego wieczora, gdy spotkałem Maggie Cadwallader. Kupiłem egzemplarz LA. Mirror. Sprawa Engelsa była na pierwszej stronie. „Nie jestem pedałem! krzyczy zabójca”. Dziennikarstwo brukowe w najlepszym wydaniu. Podano, że Engels, po zaprzeczeniu jakoby kogokolwiek zamordował, musiał zostać obezwładniony i wywleczony z sali sądowej przez trzech umięśnionych strażników.
Wyrzuciłem gazetę przez okno i pojechałem na wschód. Koło San Bernardino zauważyłem duże, dobrze usytuowane, miejskie pole golfowe. Po chwili zjechałem z autostrady, zatrzymałem się na opustoszałym parkingu, kupiłem dwa tuziny piłek i wypożyczyłem zestaw kijów ze sklepu. Kupiłem też bilet i poszedłem prosto na środek pola. Myślałem, myślałem i myślałem. Próbowałem nie myśleć. Wygrałem i przegrałem jednocześnie. Rewelacyjnie uderzyłem kilka piłek, ale nie miałem z tego żadnej satysfakcji. Mea culpa, powiedziałem sobie. Co poszło nie tak? Co się naprawdę wydarzyło? Co się teraz stanie? Czy wydział stanie po mojej stronie? Czy wrócę do patrolowania ulic w Watts, poniżony, zaklasyfikowany jako oszust, człowiek już nikomu niepotrzebny? Błędy logiczne. Post hoc, ergo propter hoc: po czymś, a więc dlatego. Dowody poszlakowe. Winny mężczyzna. Winny nie morderstwa, tylko winy. Biedny homo Eddie. Rycerski homo Clark Winton. Mea maxima culpa. Wybacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłem. Jaki ojciec? Eddie Engels? Dudley Smith? Thad Green? Komendant Parker? Bóg? Nie ma Boga, jest tylko życie. Usiłowałem zapomnieć o Lornie, ale nie potrafiłem. Lorna, Lorna, Lorna. Z pasją posłałem kilka piłek w drzewa, mając nadzieję, że się odbiją i mnie zabiją. Nie udało się; po prostu znikły i wiedziałem, że już nigdy ich nie zobaczę – były ofiarą dla boga golfa, w którego przestałem wierzyć. Pojechałem do domu. Kiedy wjeżdżałem na parking, słyszałem, że dzwoni telefon. Myśląc, że to może być Lorna, pobiegłem do środka. Kiedy otwierałem drzwi, telefon cały czas dzwonił. Podniosłem słuchawkę. – Halo? – rzuciłem cicho. – Underhill? – zapytał znajomy głos. – Tak. Kapitan Jurgensen? – Tak. Dzwonię do ciebie od szóstej. – Nie było mnie. Pojechałem do San Bernardino. – Rozumiem. Więc nie słyszałeś? – O czym? – Eddie Engels nie żyje. Dziś po południu popełnił w swojej celi samobójstwo. Miał zostać zwolniony, bo pojawiły się dowody wskazujące na jego niewinność. – Ja... ja... – Underhill, jesteś tam? – T-tak. – Sam szef prosił mnie, żebym ciebie poinformował, jako twój ostatni bezpośredni przełożony. – Ja... nie... – Underhill, masz stawić się w centrum, w komendzie o ósmej jutro rano w pokoju 219. Słyszałeś mnie, Underhill? – Tak, kapitanie – powiedziałem, pozwalając słuchawce wysunąć się z moich trzęsących się rąk i upaść na podłogę.
14 Było nas trzech w pokoju numer 219. Dwaj przesłuchujący mnie gliniarze nazywali się Milner i Quinn. Obaj byli sierżantami z Wydziału Spraw Wewnętrznych i obaj byli krępymi, opalonymi mężczyznami w średnim wieku. Obaj zdjęli marynarki, kiedy wprowadzili mnie do zagraconego pokoiku. Ich prostacka próba zastraszenia mnie sprawiła mi nie lada satysfakcję i nabrałem pewności, że jestem w stanie wygrać z nimi w dowolnej formie wojny psychologicznej. Wszyscy mieliśmy Smith and Wessony w kaburach na ramionach, co nadawało spotkaniu atmosferę rytuału. Byłem podenerwowany; czułem działanie adrenaliny i udawałem, że jestem święcie oburzony. Byłem przygotowany na wszystko, włącznie z zakończeniem mojej kariery, a to wzmacniało moje postanowienie, żeby pokonać tych dwóch, wyglądających na nieubłaganych, policjantów. Przystawiłem sobie krzesło, oparłem nogi na krawędzi plakatów reklamujących rekrutację i uśmiechnąłem się rozbrajająco. Quinn i Milner byli zajęci wyciąganiem papierosów, zapalniczek Zippo z kieszeni i zapalaniem. Milner, który był nieznacznie wyższy i starszy niż ten drugi, zaproponował mi papierosa. – Nie palę, sierżancie – powiedziałem rzeczowym i suchym tonem człowieka, który nie daje sobie dmuchać w kaszę. – To dobrze, kolego – powiedział Quinn, uśmiechając się. – Też chciałbym nie palić. – Ja kiedyś rzuciłem, w czasie kryzysu – wtrącił Milner. – Miałem ładną dziewczynę, która nienawidziła dymu. Żona też nie lubi, ale nie jest taka ładna. – To dlaczego się z nią ożeniłeś? – spytał Quinn. – Bo mi mówiła, że wyglądam jak Clark Gable – żachnął się Milner. Quinn nie mógł przepuścić takiej okazji. – Moja żona powiedziała mi, że wyglądam jak Bela Lugosi, to ją zdzieliłem – powiedział. – A trzeba było ją ugryźć w szyję – odgryzł się Milner. – Robię to co wieczór – roześmiał się Quinn, wydmuchując gęste kłęby dymu i stawiając krzesło naprzeciwko mnie. Milner też się roześmiał i otworzył malutkie okno na tyłach pokoju, wpuszczając do środka promienie zamglonego słońca i szum ruchu ulicznego. – Funkcjonariuszu Underhill – zaczął. – Mój partner i ja jesteśmy tu dzisiaj, bo pojawiły się wątpliwości dotyczące pańskiej służby w policji. Głos Milnera przekształcił się w rzeczowy ton profesjonalisty. Zamilkł dramatycznie, zaciągając się papierosem, a ja odpowiedziałem, naśladując jego intonację: – Sierżancie, mam poważne wątpliwości dotyczące waszych przełożonych, którzy przysłali was tutaj, żeby mnie przesłuchać. Czy Wydział Spraw Wewnętrznych przesłuchał Dudleya Smitha? Milner and Quinn spojrzeli na siebie. Ich spojrzenie było znaczące i zdradzało długoletnią współpracę. – Panie Underhill – powiedział Quinn. – Myśli pan, że jesteśmy tutaj dlatego, że wczoraj pewien homoseksualista podciął sobie żyły w areszcie? – Nie odpowiedziałem. Quinn kontynuował: – Myśli pan, że jesteśmy tutaj dlatego, że sprowokował pan, nielegalnie, aresztowanie niewinnego człowieka? Milner przejął inicjatywę: – Panie Underhill, myśli pan, że jesteśmy tutaj dlatego, że przyniósł pan
policji ujmę? Wyjął z tylnej kieszeni złożoną gazetę i zaczął czytać: – „Bohaterski gliniarz zbyt zapalczywy? Wydział Policji L.A. w tarapatach? Dzięki świetnemu prawnikowi Walterowi Canfieldowi i odważnemu, anonimowemu świadkowi Eddie Engels niemalże opuścił areszt jako wolny człowiek. Niemalże, jako że upokorzony i udręczony niesłusznym aresztowaniem opuścił areszt pod prześcieradłem. Canfield i człowiek, z którym Engels spędził noc 12 sierpnia – noc, kiedy miał zamordować Margaret Cadwallader – niestety zbyt późno zgłosili się do władz ze swoimi informacjami, co zakończyło się tragicznie. Wczoraj po południu, przebywający w areszcie na jedenastym piętrze Pałacu Sprawiedliwości Eddie Engels podciął sobie żyły przemyconą brzytwą. Padł ofiarą samowolnie wymierzanej sprawiedliwości. Nasz korespondent z Seattle skontaktował się z ojcem zmarłego, Wilhelmem Engelsem, który jest farmaceutą na przedmieściach Seattle. «Nie mogę uwierzyć, że Bóg pozwala na takie rzeczy», powiedział siwy dżentelmen. «Musi zostać przeprowadzone śledztwo wyjaśniające rolę policjantów, którzy aresztowali mojego Edwarda. Edward był delikatnym chłopcem, który nigdy nikogo nie skrzywdził. Sprawiedliwości musi stać się zadość». Pan Engels powiedział naszemu korespondentowi, że Walter Canfield zaproponował mu swoje darmowe usługi przy wnoszeniu pozwu przeciw Wydziałowi Policji Los Angeles za niesprawiedliwe aresztowanie. «Pan Engels doczeka się sprawiedliwości – powiedział dziennikarzom Canfield tuż przed dowiedzeniem się o śmierci Engelsa»– której odmówiono jego synowi. Ewidentnie mamy tu do czynienia z żądnym awansu młodym policjantem wyciągającym pochopne wnioski”. Milner zamilkł. Zaczęło mi ciemnieć w kącikach oczu, ale potrząsnąłem głową i wszystko wróciło do normy. – Niech pan kontynuuje – powiedziałem. Milner odkaszlnął i czytał dalej: – „Funkcjonariusz Frederick U. Underhill, wychwalany kilka miesięcy temu zarówno w policji, jak i wśród dziennikarzy z Los Angeles za zabicie dwóch bandytów, zastosował tę samą metodę bezpośredniego wymierzania sprawiedliwości w śledztwie dotyczącym Eddiego Engelsa. Wieloletni pracownik policji L.A. detektyw porucznik Dudley Smith powiedział naszemu reporterowi: «Fred Underhill jest ambitnym młodzieńcem, któremu w głowie jak najszybszy awans na komendanta policji. Wciągnął mnie i kilku innych policjantów w swoją krucjatę mającą na celu dobranie się do Eddiego Engelsa. Przyznaję, że miałem w tym swój udział. Przyznaję, że popełniłem błąd. Zeszłej nocy zapaliłem świeczkę w intencji rodziny biednego Eddiego. Zapaliłem również jedną za Freda Underhilla i modliłem się, aby wyciągnął wnioski z tragedii, którą spowodował»”. Zacząłem się śmiać, chociaż już po chwili wiedziałem, że mój śmiech brzmi histerycznie. Milner i Quinn nie dopatrzyli się w tym niczego zabawnego. Quinn rzucił: – Ten artykuł, który ukazał się w L.A. Daily News, kawałek dalej postuluje twoją rezygnację i przeprowadzenie śledztwa w całym wydziale. Co ty na to, Underhill? Uspokoiłem się i spojrzałem na przesłuchujących. – Odnoszę wrażenie, że artykuł ten został napisany bardzo słabą prozą. Jest pokręcony, histeryczny i przesadzony. Z całą pewnością nie zachwyciłby Hemingwaya. F. Scott Fitzgerald przewróciłby się w grobie. Szekspir byłby wysoce poruszony. Takie jest moje zdanie. – Underhill – powiedział Milner. – Wiesz, że wydział troszczy się o swoich
ludzi, prawda? – Jasne. Najlepszym przykładem jest ten świr Dudley Smith. Wywinie się z tego czyściutki jak łza i pewnie jeszcze awansuje na kapitana. Nnno tak. Świetnie! – Underhill, wydział był gotowy się za tobą wstawić, dopóki nie popytaliśmy o ciebie tu i ówdzie. Poczułem, że robi mi się zimno, pomimo że w pokoju było strasznie gorąco. Ruch uliczny z Los Angeles Street słyszałem na przemian bardzo głośno i bardzo cicho. – Tak? – spytałem. – Dowiedzieliście się czegoś ciekawego? – W istocie – odparł Quinn. – Zacytuję, dobrze? „Sara miała duże, jędrne piersi z ciemnobrązowymi sutkami w kształcie stożka. Otaczały je szorstkie włoski. Była doświadczoną kochanką. Wiedziała, jak się ruszać, i potrafiła się ze mną zgrać. Na moje ruchy odpowiadała płynnie i z gracją”. Czytać dalej, Underhill? – Obleśne sukinsyny – skomentowałem. – Wiedziałeś, że Sara Kefalvian jest komunistką, Underhill? Jej nazwisko figuruje na listach pięciu organizacji uznanych za komunistyczne. Wiedziałeś o tym? – Milner pochylił się nade mną; zbielały mu kostki, bo tak mocno zaciskał ręce na stole. – Rżniesz wiele komunistek, Underhill? – syknął. – Czy ty jesteś komunistą, Freddy? – spytał Quinn. – Pieprz się – odparłem. Milner jeszcze bardziej się do mnie zbliżył i poczułem na sobie oddech palacza. – Myślę, że jesteś komunistą. I ohydnym zwyrodnialcem. Porządni ludzie nie opisują kobiet, z którymi się pieprzą. Porządni ludzie nie pieprzą komuchów. Wepchnąłem ręce pod uda, żeby się nie trzęsły i żeby nikogo nie uderzyć. Czułem pulsującą mi w głowie krew i powiększające się plamy czerni przed oczyma. – Zapomnieliście wspomnieć o tym, że mam czerwoną tapicerkę w samochodzie. Zapomnieliście wspomnieć, że pieprzę również Koreanki, Republikanki i Demokratki. Kiedy byłem w liceum, miałem dziewczynę o marchewkowych, prawie czerwonych włosach. Mam czerwony sweter z kaszmiru, o czym też zapomnieliście. – Ale ty nie zapomniałeś wspomnieć o jednej sprawie – rzucił Quinn. – Posłuchaj: „Powiedziałem Sarze o kiwaniu woja w 1942. Oprócz Wacky’ego jest jedyną osobą, która o tym wie. Kiedy jej to powiedziałem, poczułem się dziwnie wolny”. Quinn splunął na podłogę. – Byłem na wojnie, Underhill. Straciłem brata na Guadalcanal. Wszyscy porządni Amerykanie byli na wojnie. Każdy, kto migał się od poboru, to parszywy komunistyczny zdrajca niegodny noszenia odznaki. Przyniosłeś wydziałowi hańbę. Sam komendant został poinformowany o tym, co znaleźliśmy w twoim dzienniku. To on nakazał przeprowadzenie tego śledztwa. Mieliśmy bardzo mało czasu na przeszukanie twojego mieszkania. Bóg jeden wie, jaki jeszcze komunistyczny jad byśmy znaleźli, gdybyśmy lepiej poszukali. Masz dwa wyjścia: składasz rezygnację albo przygotowujesz się na proces w wydziale i oskarżenie o znieprawienie. Jeśli nie złożysz rezygnacji, dostarczymy twój dziennik policji federalnej. Unikanie poboru jest przestępstwem ściganym z urzędu. Milner wyjął z kieszeni marynarki zadrukowany formularz. Położył go na stole razem z długopisem; potem on i jego partner wyszli z pokoju. Wpatrywałem się w oświadczenie o rezygnacji. Formularz pływał mi przed oczyma. Miałem w nich łzy i musiałem użyć całej siły woli, żeby się nie rozpłakać. Zajęło mi to minutę, ale opanowałem sytuację. Podszedłem do okna i wyjrzałem.
Sprawdziłem godzinę i postanowiłem zapamiętać tę chwilę, po czym zdjąłem z ramienia kaburę i położyłem ją na stole. Obok niej umieściłem odznakę i podpisałem rezygnację odbierającą mi dostęp do ciekawszych stron życia. Kiedy wjechałem na swoją ulicę, zauważyłem stojących przed domem dziennikarzy uzbrojonych w aparaty. Nie potrafiłem stawić im czoła, więc pojechałem za róg i skręciłem w tylną uliczkę, gdzie zaparkowałem i po pokonaniu kilku płotów wszedłem tylnymi drzwiami do mieszkania. Wrzuciłem do walizki trochę czystych ubrań, uwiązałem psa na smyczy i poszedłem z nim do samochodu. Pojechałem na północ, bez konkretnego celu. Nocny Pociąg gryzł piłki golfowe na tylnym siedzeniu. Łatwo było nie myśleć o przyszłości; nie miałem jej. Kiedy zbliżyłem się do drogi nad oceanem, przypomniał mi się niedawny wypad z Lorną, co z kolei wywołało niepokój i mnóstwo jałowych spekulacji dotyczących czekających mnie decyzji. Zacząłem przyglądać się słupom telefonicznym stojącym wzdłuż drogi biegnącej nad oceanem i zapadłem w swego rodzaju letarg. Kiedy wysokie, drewniane iglice zaczęły mi się układać w myślach w szubienice, załkałem krótko i wjechałem swoim buickiem w głąb lądu, na jakąś wąską, żwirową drogę. Jechałem nią pod górę przez zieloną gęstwinę, aż czterdzieści pięć minut później znalazłem się w Dolinie San Fernando. Ponownie skierowałem się na północ, wjeżdżając na wiodącą grzbietami gór trasę w Chatsworth i podążając nią w stronę Grapevine i Bakersfield. Chciałem znaleźć jakieś jałowe i brzydkie miejsce, kawałek płaskiej ziemi, gdzie mógłbym przejść się z psem i podjąć jakieś decyzje nie rozpraszany pięknem krajobrazu. Bakersfield nie spełniało moich oczekiwań. O wpół do czwartej po południu nadal było ponad trzydzieści stopni. Zatrzymałem się przy barze i zamówiłem colę. Cola była tańsza od lodu. Sprzedawca puścił do mnie oko. Podał mi colę w papierowym kubku i otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Nie dałem mu szansy. Rzuciłem monety na kontuar i szybko wróciłem do samochodu. Jakieś sto pięćdziesiąt mil na północ od Bakersfield uświadomiłem sobie, że wjeżdżam do krainy Steinbecka i niemalże odetchnąłem z ulgą. Oto było właściwe miejsce, przesiąknięte atmosferą wyrafinowania i odkrywania piękna świata z beztroskich czasów college’u. Jednak nie zdało się to na wiele. Nie potrafiłem beztrosko rozkoszować się miłymi wspomnieniami. Zdawałem sobie sprawę, że otaczające mnie zielone pola i czające się gdzieś meksykańskie oprychy nie uchronią mnie od świadomości porażki. Czułem nieznośny ciężar winy, wstydu, niechęci do samego siebie i strachu, a wszystko układało się w jeden wniosek: to już koniec. Zjechałem na pobocze. Wypuściłem psa i pobiegłem przed siebie w niekończące się morze ziemi zorane rowami irygacyjnymi. Szedłem za Pociągiem, słuchając jego radosnego zawodzenia. Szliśmy, szliśmy i szliśmy, wzbijając tumany kurzu, który wkrótce pokrył mi nogawki spodni grubą ciemnobrązową warstwą. Doszedłem do miejsca, skąd w żadnym kierunku nie było widać świata. Wszystko tonęło w głębokich brązach. Usiadłem na glebie. Nocny Pociąg na mnie zaszczekał. Nabrałem w rękę garść ziemi i pozwoliłem jej przesypać się przez palce. Powąchałem ręce. Pachniały odchodami i nieskończonością. Nagle otaczające mnie instalacje irygacyjne ożyły, zraszając mnie wodą. Odruchowo wstałem i zacząłem biec w stronę samochodu; po chwili wyprzedził mnie Nocny Pociąg. Najwyraźniej zaczął pracować jakiś niewidzialny czasomierz, bo za moimi plecami włączał się jeden zraszacz po drugim. Biegłem i biegłem, z
największym trudem uciekając trzymetrowym gejzerom wody. Zatrzymałem się w końcu, wyczerpany, na krawędzi asfaltu, usiłując złapać oddech. Nocny Pociąg zaszczekał radośnie, chociaż też był zdyszany. Moje buty, skarpetki i nogawki były wilgotne, a poza tym śmierdziały nawozem. Wyjąłem z leżącej na tylnym siedzeniu walizki czyste ubranie i przebrałem się na drodze. Kiedy skończyłem się przebierać i mój oddech wrócił do normy, ogarnął mnie dziwny spokój. Nie mogłem ani się ruszać, ani myśleć. Po chwili zacząłem płakać. Płakałem i płakałem, stojąc na zakurzonej drodze, podpierając się rękoma o maskę auta. W końcu przestałem szlochać, tak samo nagle, jak ogarnął mnie spokój. Oderwałem ręce od samochodu i wyprostowałem się, ostrożnie, jak dziecko stawiające swoje pierwsze kroki. Powrót do Los Angeles zajął mi bite trzy godziny zbyt szybkiej jazdy. Po zostawieniu psa ze zdezorientowaną właścicielką domu pojechałem do mieszkania Lorny. Kiedy zaparkowałem przy krawężniku, usłyszałem z okna jej dużego pokoju ryczące radio. Otwierane elektronicznie drzwi wejściowe stały otworem dzięki stosowi książek telefonicznych. Zostawiła zapalone światło na klatce schodowej, a na szczycie schodów widziałem łunę od rozjaśniających jej duży pokój świeczek. Wchodząc powoli po schodach, kilkakrotnie odchrząkałem, żeby przygotować ją na swoje przybycie. Lorna leżała na swojej sofie we wzorzyste wzory. W zwisającej, wyprostowanej ręce trzymała kieliszek wina. Rozmieszczone strategicznie na stolikach, regałach i parapetach świeczki spowijały ją bursztynową poświatą. – Cześć, Freddy – rzuciła, kiedy wszedłem do pokoju. – Cześć, Lor – odwzajemniłem się. Przystawiłem sobie pufę do kanapy. Lorna łyknęła wina. – Co będziesz teraz robił? – spytała. – Nie wiem. Kto ci powiedział? – Nasz wspaniały L.A. Examiner. „Underhill podaje się do dymisji w związku z oskarżeniami o bezpodstawne aresztowanie. Jest podejrzewany o związki z komunistami”. Chcesz, żebym ci przeczytała całość? Chciałem złapać ją za ramię, ale się uchyliła. – Przepraszam za wczoraj, Lorna, naprawdę. – Za moje drzwi? – Nie. Za to, co ci powiedziałem. – Czy to była prawda? – Tak. – No to nie przepraszaj. W świetle świec twarz Lorny wyglądała jak żelazna maska; zupełnie nie potrafiłem odgadnąć jej uczuć. – Co zamierzasz robić, Freddy? – Nie wiem. Może pomaluję auto na czerwono. Może też pofarbuję sobie włosy na czerwono. Może zaciągnę się do Armii Korei Północnej. Nigdy nie robiłem niczego połowicznie, to dlaczego miałbym być połowicznym komuchem? Lorna zapaliła papierosa. Wydmuchnięty dym spowił ją kolejną aureolą, mieszczącą się wewnątrz bursztynowej poświaty. Powoli maska zaczęła opadać jej z twarzy. Zaczynała być zła, co mnie podbudowało. Postanowiłem ją nieco sprowokować. – Wygląda na to, że życie dało mi w kość. – Nie! – krzyknęła Lorna. – Nie, sukinsynu. Żadne życie nie dało ci w kość! Sam jesteś sobie winien! Nie rozumiesz?
– Wiem. Żałuję tylko jednego, wiesz czego? – Eddiego Engelsa i Margaret Cadwallader? – Do diabła z nimi. Oni nie żyją. Żałuję tylko, że ciebie w to wplątałem. Lorna roześmiała się. – Nie żałuj. Dałam się przekonać dowodom poszlakowym i najinteligentniejszemu, najzuchwalszemu i najprzystojniejszemu mężczyźnie, jakiego znałam. Co teraz będziesz robił, Freddy? Złapałem Lornę mocno za rękę, żeby nie mogła jej cofnąć. – Nie wiem. A ty? Lorna oswobodziła się i zaczęła gwałtownie uderzać głową w kanapę. – Nie wiem, nie wiem, nie wiem, do cholery, nie wiem! – Zostaniesz w biurze prokuratora? Lorna potrząsnęła głową. – Nie, nie mogę. To znaczy mogłabym, gdybym chciała, ale nie mogę. Mam już dosyć sprawiedliwości, gliniarzy i kodeksu karnego. Kiedy zadzwoniłeś do mnie i powiedziałeś, że Engels się przyznał, poszłam prosto do prokuratora. Może zdradziłam się ze swoimi uczuciami do ciebie, nie wiem, ale miał mój numer i kiedy Canfield przyprowadził Wintona, to po rozmowie z nim, kiedy się ze mną spotkał, już wiedziałam, że moje dni w biurze są policzone. Po śmierci Engelsa już nie ma odwołania. Teraz to ja już nawet nie chcę tam pracować. Freddy, będziesz nadal próbował zatrudnić się w policji? To naiwne pytanie potraktowałem jak wyzwanie. Potrząsnąłem głową. – Chyba że w Rosji. Może mógłbym być zastępcą komisarza w Leningradzie, czy coś w tym stylu. Wypisywać mandaty za złe parkowanie sań na Syberii... Lorna pogłaskała mnie po głowie. – Czego chcesz, Freddy? – Ciebie. Tylko tego jestem pewien. Wyjdziesz za mnie? Lorna uśmiechnęła się w półmroku. – Tak – odparła. Postanowiliśmy nie tracić czasu. Lorna pospiesznie spakowała walizkę, a ja w tym czasie postawiłem top w samochodzie. Natychmiast wyruszyliśmy w stronę granicy, wymieniając dowcipy, śpiewając przy akompaniamencie radia i podszczypując się, kiedy pędziliśmy na południe trasą numer 5. Kiedy wjeżdżaliśmy do San Diego, Lorna zaczęła płakać, uświadomiwszy sobie, że na zawsze utraciła stare, bezpieczne życie, dostając w zamian tylko niepewność. Przytuliłem ją mocno jednym ramieniem, ale się nie zatrzymałem. O trzeciej nad ranem przekroczyliśmy granicę z Meksykiem. Na głównej ulicy Tijuany, Revolucion, znaleźliśmy czynną całą dobę kaplicę ślubną. Gruby, uśmiechnięty meksykański ksiądz pobłogosławił nasz związek, pobrał dziesięć dolarów opłaty i wystukał na maszynie nasze świadectwo ślubu, zapewniając nas cały czas, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem i jest wiążące przed ludźmi i Bogiem. Jechaliśmy przez biedne ulice Tijuany, aż zauważyliśmy hotel, który wyglądał na wystarczająco czysty, żeby spędzić w nim noc poślubną. Zapłaciłem za trzy dni z góry i zaniosłem nasze walizki do rozklekotanej windy, która zawiozła nas na ostatnie piętro. Nasz pokój był skromny: czysta, wypucowana drewniana podłoga; czysty, wyleniały dywan; czysta łazienka; i duże, czyste podwójne łóżko. Lorna Underhill rozebrała się, położyła na łóżku i natychmiast zasnęła. Ja usiadłem na krześle i przyglądałem się śpiącej żonie, wierząc, że stałość mojej
miłości do niej zrekompensuje wszelkie możliwe uciążliwości życia bez dostępu do jego mroczniejszych stron.
Część III Poza czasem
15 Mijały lata. Lata wyrzutów sumienia i introspekcji; lata wypełnione tysiącami uderzeń piłek do golfa, czytaniem i długimi spacerami po plaży z Nocnym Pociągiem; lata walki, żeby żyć jak inni. Lata szukania czegoś, czemu mógłbym poświęcić życie. Lata nabierania doświadczeń, uczenia się, co się udaje, a co nie. Ale przede wszystkim lata Lorny. Lorna. Lorna Weinberg Underhill. Moja żona, moja kochanka, moja powierniczka, moje lekarstwo, mój substytut zaprzepaszczonego smaku życia. A właściwie uosobienie smaku życia – synteza wiedzy absolutnej i ciągłych niespodzianek. Moja czuła, bystra, delikatna Lorna. Uosobienie siły miłości: jeśli coś nie gra, spróbuj czegoś innego. Jeśli nadal nie gra, rozważ wszystkie możliwości i wyeliminuj błędy. Nie poddawaj się, Freddy; prędzej czy później znajdziesz coś, być może przypadkiem, co będzie dla ciebie równie ważne, jak kiedyś była praca policjanta. Była? Od końca 1951 roku do 1954 praktycznie nie było chwili, kiedy nie wolałbym przemierzać radiowozem Central Avenue albo Western, albo Wilshire, albo Pico, albo dowolnej ulicy w L.A., gotowy na zastrzyk adrenaliny i konieczność natychmiastowej interwencji. Kiedy wróciliśmy z naszego trzydniowego miesiąca miodowego w Meksyku, Korea ponownie znalazła się w czołówkach gazet, a ja z Lorną wprowadziliśmy się do dużego domu w Laurel Canyon. Był tam ogródek dla Nocnego Pociągu, duża sypialnia z balkonem i idyllicznym widokiem oraz na niższym poziomie duży pokój z ogromnymi przeszklonymi drzwiami, które byłyby powodem do dumy dla każdego zamku w Burgundii. Przez miesiąc bez przerwy bawiliśmy się w dom, czytaliśmy na głos poezję, graliśmy w Scrabble, kochaliśmy się i tańczyliśmy przy „Tennessee Waltz”. Ale Lornę zmęczyło takie życie szybciej niż mnie i skorzystała z pierwszej oferty pracy dla prawnika, jaka wpadła jej w ręce – została radcą prawnym w Weinberg Productions, Inc. Długo tam nie wytrzymała, bo notorycznie dochodziło do spięć z jej ojcem w kwestiach finansowych, moralności i wymierzaniu filmowej „sprawiedliwości”. W maju 1952 roku rzuciła tę pracę i zatrudniła się przy kampanii Adlaia Stevensona. Była szczerze oddana błyskotliwemu gubernatorowi Illinois i udało jej się nawet dostać płatną posadę radcy prawnego kampanii. Pracowała dla niego, dopóki nie wyszło na jaw, że jest żoną „komunistycznego” eksgliniarza. Zasmucona, ale nadal żądna sprawiedliwości, zatrudniła się w kancelarii prawniczej w Beverly Hills specjalizującej się w sprawach dotyczących obrażeń cielesnych. Moja Lorna, królowa biedaków z kciukami zgniecionymi w prasie. Pierwsze miesiące naszego małżeństwa były bardzo dobre. Wielki Sid zaakceptował zięcia goja z zadziwiającą wielkodusznością. Wykazał się prawdziwą odwagą cywilną, grając ze mną w golfa w Hillcrest, chociaż wszyscy wiedzieli, kim jestem. Graliśmy o pieniądze i zarabiałem więcej niż trzeba, żeby pokryć wydatki naszego gniazda miłości w Laurel Canyon. Lorna i ja nigdy nie rozmawialiśmy o sprawie Eddiego Engelsa. Było to przełomowe wydarzenie w naszym życiu i zawsze czuło się jego obecność w tle, ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Pierwszej nocy w naszym nowym domu podniosłem ten temat, żeby nieco oczyścić atmosferę.
– Zapłaciliśmy za to, Lor. Zapłaciliśmy za to, co zrobiliśmy. – Nie – odparła Lorna. – Ja byłam tylko zakochaną urzędniczyną. Ja nie ucierpiałam. To ty zapłaciłeś i w dodatku masz wyrok dożywocia. Nigdy nie chcę do tego wracać. Szczęśliwie dla mnie Canfield i rodzina Engelsa nie pozwali ani Wydziału Policji L.A., ani mnie za bezpodstawne aresztowanie, ani za nic innego. Męczyło mnie to miesiącami i cały czas lękliwie oczekiwałem wezwania, które dałoby społeczeństwu wgląd w istną puszkę Pandory, ale w końcu nie dostałem żadnego wezwania. W lutym 1955 roku dowiedziałem się dlaczego, od pijanego, pełnego nienawiści Mike’a Breuninga. Wpadłem na niego przy barze w jakiejś restauracji w Hollywood. Awansowany na porucznika, bez skrupułów przeklinał na czym świat stoi wydział i swego przełożonego, Dudleya Smitha. Powiedział mi, wtrącając co rusz wylewne przeprosiny, że to Dudley Smith wykradł mój pamiętnik i nasłał Wydział Spraw Wewnętrznych na Sarę Kefalvian tego samego dnia, kiedy Engels „przyznał się”. Dudley poleciał też do Seattle i wygrzebał w policyjnych kartotekach raporty z kilkunastu aresztowań Lillian Engels w barach dla lesbijek w Seattle i okolicach. Poszedł prosto do Wilhelma Engelsa i zmusił go do zrezygnowania z pozwu. Stary Engels umarł na atak serca rok później. Od czasu do czasu nagle uświadamiałem sobie, że jestem przerażony i że nie panuję nad swoim strachem. Żywe wspomnienia zakrwawionej twarzy Eddiego Engelsa wracały do mnie z niesamowitą siłą i nie dawały mi spokoju, czasami nawet kiedy paplałem z Lorną o pogodzie. Stopniowo twarz Engelsa zmieniała się w moją i potem Dudley Smith i Dick Carlisle bili mnie, a ja na to patrzyłem, popijając kawę w pokoju numer 6 w Victory Motel. Nie krzyczałem, nic nie mówiłem ani się nie ruszałem; tylko drżałem pod ciosami Smitha i Carlisle’a. Czasami Lorna mnie obejmowała, a ja z każdym ciosem przeszywającym mi umysł wtulałem się w nią coraz mocniej. Tak więc zmarli byli ciągle obecni w życiu moim i mojej żony, umacniając swoją pozycję z biegiem naszego wspólnego życia z Lorną. Przez całe lata szczerze się kochaliśmy i uważałem, że głęboki smutek był mimo wszystko niezbyt wygórowaną ceną za przerośniętą ambicję, która tak wiele kosztowała mnie i innych. Przez długi czas nie pragnąłem niczego, czego bym nie miał, i byłem oszołomiony tym, że Lorna potrafiła mnie w pełni zaspokoić. Kiedy myślałem i myślałem o tym, usiłując ująć to w słowa, Lorna czytała mi w myślach i przyciskała mi palce do warg, i szeptała słowa, które kiedyś jej powiedziałem: „Nie myśl, kochanie, proszę, nie próbuj tego zniszczyć”. Zawsze wiedziała, kiedy tęsknota za smakiem życia wkradała się do mojej świadomości i zawsze potrafiła taktownie o tym milczeć z miłością podszytą jednak lekkim niepokojem. Strach zawsze towarzyszył naszej miłości; w naszym związku wyczuwało się podskórne poczucie winy, ukryty wpływ nie pozwalających nam zaznać spokoju zmarłych dusz. Nadawało to niemalże duchowego wymiaru naszemu życiu – wiedzieliśmy, że w jakiś pokrętny sposób nasza radość była zadośćuczynieniem dla Eddiego i Maggie oraz całego świata zmarłych. Oboje to czuliśmy, ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Oboje obawialiśmy się, że zabiłoby to radość, na którą naprawdę ciężko zapracowaliśmy. Długo naszym przeznaczeniem było bez wątpienia szczęście – radowaliśmy się sobą nawzajem, dzieliliśmy się samotnością i prawdziwą miłością, która pozwalała nam kończyć kłótnie w łóżku ze śmiechem na ustach; Lorna zasłaniała mi usta ręką, piszcząc: „Nie, nie, lepiej opowiedz mi w zamian jakąś historię!”.
Opowiadałem jej historie, a ona mi i stopniowo przestałem rozróżniać, które historie są czyje, aż w końcu przerodziły się w jedną całość wspólnych doświadczeń i straciły aurę nieprawdopodobieństwa. Stało się tak, ponieważ w tym zlewaniu się jakoś zatraciliśmy siebie jako oddzielne istoty i dziwnym zrządzeniem to właśnie czyniło z nas łatwe ofiary dla latami nie wspominanych zmarłych.
16 Zaczęło się psuć z Lorną stopniowo, więc trudno było ustalić bezpośrednie przyczyny i określić, czyja to była wina. Wszystko wynikało z nie w pełni zagojonych ran, które nie pozwalały o sobie zapomnieć. Zbyt dużo sobie dawaliśmy i zbyt wiele braliśmy; zbyt dużo czasu spędzaliśmy oddzielnie; zbyt intensywnie tworzyliśmy sobie nawzajem nieprzystający do rzeczywistości obraz drugiej osoby. Zbyt dużo było nadziei i zbyt dużo dumy, a zbyt mało gotowości do zmienienia się. Ponadto ja zdecydowanie zbyt dużo myślałem. Na początku 1954 roku powiedziałem Lornie: „Nasze mózgi to nasze przekleństwo, Lor. Chcę używać mięśni, a nie mózgu”. Lorna spojrzała znad porannej filiżanki kawy i podrapała mnie w ramię. „Przecież możesz tak zrobić. Kiedyś mi mówiłeś «Nie myśl», pamiętasz?”. Praca na budowie, a potem przy murowaniu nie wymagała żadnego wysiłku umysłowego i była strasznie śmieszna. Mężczyźni, z którymi pracowałem i piłem piwo, byli silni i niewyrafinowani. Lorna jednak była szczerze zdumiona, że pracowałem tak przez osiem miesięcy, z każdym dniem coraz bardziej lubiąc swe nowe zajęcie. Uważała, że marnuję swój nadaktywny mózg, który z takim wysiłkiem usiłowałem uciszyć. W międzyczasie jej niechęć przybierała na sile. Nie potrafiła znieść mezaliansu wziętej prawniczki z mężem robotnikiem. Byłego gliniarza oskarżonego o ciągoty komunistyczne potrafiła zaakceptować, ale robola nie. Zwróciłem jej uwagę na rozbieżność między jej przydomkiem obrońcy „ludzi pracy” a pogardą dla ich przedstawiciela w jej własnym domu. – Nie wychodziłam za murarza – skwitowała zimno Lorna. Zaczynałem się zastanawiać, kogo ona poślubiła. Zacząłem też się zastanawiać, z kim ja się ożeniłem. Zacząłem czuć pustkę i depresję, przybijającą mnie nieskończenie bardziej niż strach. Ale nie poddawałem się: nadal zarabiałem na budowach i grze w golfa przynajmniej tyle samo, co Lorna jako prawnik. Podzieliliśmy wydatki na dom na pół i każde z nas co miesiąc dokładało się do naszych wspólnych oszczędności i wpłacało na konto na bieżące wydatki. Pod koniec każdego miesiąca, kiedy rozliczaliśmy się, Lorna kiwała głową, mówiąc, jakie to sprawiedliwe. Zrobił się z tych sesji prawdziwy rytuał, nie pozbawiony humoru. Dzieliliśmy wydatki dokładnie po połowie, ale ja płaciłem za wszystko, co było związane z Nocnym Pociągiem. Lorna całkiem go lubiła, ale uważała moją symboliczną więź z Wacky’m i przeszłością za godną odrazy. Uważała, że psy powinny żyć na farmach. „A pies to twoje jarzmo” mawiała, kiedy kończyliśmy rozliczenie. Pewnego dnia na początku 1955 roku nie żartowała jak zwykle. Tego dnia była spięta i zła. Kiedy spojrzałem na nią w oczekiwaniu na jakiś zjadliwy dowcip, rzuciła w moją stronę plikiem papierów i zaczęła krzyczeć: – To wszystko jest dla ciebie takie cholernie łatwe! Cholera jasna, jak ty możesz ze sobą wytrzymać? Czy ty wiesz, jak ciężko pracuję, żeby zarobić te pieniądze? Wiesz, Freddy, do cholery? Nie uważasz, że to smutne, że przez osiem lat uczyłam się, żeby zostać prawnikiem i pomagać ludziom, a ty tylko wymachujesz młotem i kijami do golfa? Ty cholerny renesansowy obiboku! Po raz pierwszy poczułem się niewygodnie z moją przysięgą małżeńską. Zacząłem uświadamiać sobie, że nie będę potrafił być mężczyzną spełniającym oczekiwania Lorny. I po raz pierwszy nie przejąłem się tym, bo Lorna z 1955 roku nie była tą Lorną, którą poślubiłem w 1951. Zaczęło mnie kusić, żeby z tym wszystkim skończyć, na amen. Kiedy moja miłość do Lorny weszła w tę straszną, przepełnioną złością fazę,
poczułem uwieranie czegoś, co mogłem tylko określić mianem nostalgii za smakiem życia. Za jego mrocznymi sekretami. Minęło kilka lat. Po zakończeniu wojny w Korei i zdyskredytowaniu Joe McCarthy’ego, zaczynał się formować trochę bardziej normalny klimat polityczny. Czas zdawał się otwierać świeże rany w moim życiu, ale jednocześnie goić te z przeszłości. Jeśli Lorna była substytutem poszukiwania wrażeń, to może czas odwrócić sytuację. Wiedząc, że nigdy nie zostałbym zatrudniony jako funkcjonariusz policji, złożyłem wniosek o przyznanie mi licencji prywatnego detektywa w stanie Kalifornia, ale mi odmówiono. Usiłowałem zatrudnić się jako detektyw ubezpieczeniowy w ponad trzydziestu firmach, ale żadna mnie nie przyjęła. Więc nadal uderzałem kolejne tysiące piłek do golfa, przypominając sobie trzy filary życia z czasów młodości: praca w policji, golf, kobiety. Kobiety. Samo brzmienie tego słowa dosłownie wgryzało się we mnie jak mięsożerca z dżungli, przepełniając mnie jadowitym poczuciem winy i podnieceniem. Pewnej nocy poszedłem do baru w Ocean Park i poderwałem kobietę. Nie straciłem swoich umiejętności czarowania. Zabrałem ją do motelu niedaleko mojego starego mieszkania w Santa Monica. Kochaliśmy się i rozmawialiśmy. Powiedziałem jej, że moje małżeństwo to już historia. Współczuła mi; jej też się to przytrafiło i teraz musiała sobie radzić sama. Rano odwiozłem ją do miejsca, gdzie stał jej samochód, po czym pojechałem do domu do Laurel Canyon i mojej żony, która nie spytała, gdzie spędziłem noc. Nie musiała. Robiłem to jeszcze wielokrotnie, rozkoszując się przyjemnościami ciała, zgłębiając sztukę przelotnego kontaktu z inną ofiarą samotnego życia. Lorna oczywiście o tym wiedziała i wdaliśmy się w niewypowiedzianą, cichą wojnę obliczoną na zmęczenie przeciwnika: przesadnie uprzejme rozmowy, niezręczne próby kochania się, milczące wyrzuty. Z niewyjaśnionych przyczyn przestałem podrywać kobiety równie gwałtownie, jak zacząłem. Siedziałem w jakimś barze w Dolinie nad piwem, przyglądając się kelnerkom, kiedy poczułem ponownie ten sam dziwny spokój, którego doświadczyłem na nawadnianym polu w dniu, kiedy przestałem być policjantem. Tym razem się nie rozkleiłem, tylko ogarnęło mnie jakieś niesamowite, niemożliwe do opisania słowami uczucie, o którym myślę jako bezmiarze. Usiłowałem wyjaśnić to Lornie: – Nie potrafię tego wyjaśnić, Lor. To po prostu uczucie, hm, tajemnicy, uczucie prawdy i iluzji, czegoś znacznie nas przekraczającego. To uczucie więzi z czymś bardzo niejasnym, ale przyzwoitym i dobrym. I nie chodzi mi o smak życia. Lorna żachnęła się. – Boże, Freddy. Teraz będziesz kaznodzieją? – Nie, to nie o to chodzi. To coś zupełnie innego. Szukałem słów i gestów, ale nie znalazłem. Spojrzałem na Lornę, która pogardliwie wzruszyła ramionami. W następnym tygodniu dowiedziałem się, że Lorna ma kochanka. Był to starszy człowiek, współwłaściciel jej kancelarii prawniczej. Widziałem, jak się trzymają za ręce i szczebioczą do siebie w jakiejś restauracji w Beverly Hills. Poczułem, że mi ciemnieje w oczach, kiedy zmierzałem w stronę ich boksu. Pomimo że było to wysoce nierozsądne, ściągnąłem tego faceta za krawat na podłogę, wylałem mu na twarz szklankę wody, a potem jeszcze zrzuciłem z talerza porcję homarów. – Pozwij mnie, pani adwokat – powiedziałem do zszokowanej Lorny.
Przewiozłem mojego psa, kije golfowe i kilka drobiazgów do mieszkania w West L.A. Zapłaciłem za trzy miesiące z góry i zacząłem się zastanawiać, co będę, do cholery, robił. Lorna wyniuchała mój nowy adres i przysłała mi prośbę o rozwód. Podarłem ją na oczach człowieka, który mi ją doręczył. – Niech pan powie pani Underhill: nigdy – powiedziałem mu. Lorna namierzyła mój numer telefonu i zadzwoniła – najpierw wygrażając mi, a potem błagając o rozwód. – Nigdy – powiedziałem jej. – Śluby z Tijuany są dożywotnimi kontraktami. – Do diabła z tobą, Freddy, to już koniec! Nie widzisz tego? – Nic nie ma ostatecznego końca – odwrzasnąłem, po czym wyrzuciłem telefon z dużego pokoju. Niezupełnie nad sobą panowałem, ale miałem rację. Było to prorocze stwierdzenie. Trzy dni później był 23 czerwca 1955 roku. Tego dnia usłyszałem o morderstwie pielęgniarki.
Część IV Zbrodnia przeciwko Marcelii
17 Pierwsze doniesienia w gazetach były jednocześnie sensacyjne i powszednie. Po prostu kolejne morderstwo, zdawały się obwieszczać. Wycinek z Los Angeles Herald Express z 23 czerwca 1955 roku: CIAŁO ZAMORDOWANEJ PIELĘGNIARKI ZNALEZIONE W EL MONTE Atrakcyjna rozwódka i matka uduszona Harcerze dokonują straszliwego odkrycia EL MONTE, 22 czerwca – Grupa harcerzy i ich drużynowy dokonali straszliwego odkrycia wczesnym rankiem w niedzielę, gdy wracali z kempingu w górach San Gabriel. Kiedy mijali gimnazjum Arroyo przy South Peck Road, jednemu z harcerzy, dwunastoletniemu Danny’emu Johnsonowi zdawało się, że zauważył ramię wystające z krzaków rosnących przy płocie od południowej strony szkoły. Zwrócił na to uwagę swojego drużynowego, dwudziestoośmioletniego Jamesa Pleshette’a z Sierra Madre. Pleshette poszedł sprawdzić i znalazł nagie ciało kobiety. Natychmiast zawiadomił policję w El Monte. Identyfikacja ofiary Policja pojechała na miejsce zdarzenia i niezwłocznie rozesłała opis zmarłej wszystkim stacjom radiowym i telewizyjnym w Los Angeles. Odzew na nadane komunikaty był niemalże natychmiastowy. Pani Gaylord Wilder, mieszkanka El Monte, stwierdziła, że opis pasuje do jej lokatorki, pani Marcelli Harris, której nie było w domu od piątkowego wieczora. Panią Wilder zawieziono do kostnicy, gdzie rozpoznała w denatce panią Harris. Dobra matka Pani Wilder zaczęła szlochać, ujrzawszy ciało. „O Boże, co za tragedia! – powiedziała. – Marcella była taką dobrą kobietą i dobrą matką dla swego syna”. Czterdziestotrzyletnia pani Harris kilka lat temu rozwiodła się z Williamem „Doktorkiem” Harrisem. Mają dziewięcioletniego syna, który spędzał weekend z ojcem. Kiedy Harris (wyeliminowany z kręgu podejrzanych) został powiadomiony o śmierci, powiedział: „Żywię nadzieję, że policja szybko schwyta mordercę mojej żony”. Zrozpaczony dziewięcioletni Michael przebywa ze swoim ojcem w Los Angeles. Pani Harris pracowała jako główna pielęgniarka w fabryce Packard-Bell Electronics w Santa Monica. Śledztwo wszczął zarówno Wydział Policji El Monte, jak i Biuro Szeryfa Okręgu Los Angeles. Usiadłem i zacząłem myśleć, czując dziwny spokój, ale kiedy odłożyłem gazetę, poczułem mrowienie. Minęło już zbyt wiele czasu, powiedziałem sobie, wydarzyło się to zbyt daleko i jest to zbyt powszednia forma morderstwa, żeby wyciągać wnioski. Nie chciałem wplątać się w kolejny błąd logiczny. Potrzebne mi były dane, a jedyną osobą, która mogła mi ich dostarczyć, był dobrze poinformowany pracownik z firmy Lorny. Zadzwoniłem do kancelarii i poprosiłem o połączenie mnie z nim. Sekretarka rozpoznała mój głos i dała mi
odczuć, co o mnie myśli, ale połączyła mnie. Po kilkuminutowej wymianie grzeczności zadałem moje pytanie: – Bob, jak wygląda statystycznie kwestia mordowania kobiet przez uduszenie, kiedy zabójca nie jest w intymnym związku z ofiarą? Bob nie musiał się ani chwili zastanawiać: – Często się to zdarza, ale przeważnie szybko łapią zabójcę. Zwykle w knajpie ktoś kogoś obrabia albo jakiś pijak udusi prostytutkę. Bardzo często zabójcę trawią wyrzuty sumienia, przyznaje się i idzie na współpracę z prokuraturą, w związku z czym dostaje niższy wyrok. Czy to pytanie wynika z czystej ciekawości, Fred? – No jasne, wyłącznie. A jak wygląda sprawa z mordowaniem kobiet przez uduszenie, ale z premedytacją? – Włączając w to psychopatów? – Nie, załóżmy, że zabójca jest relatywnie normalny. – Relatywnie normalny, niezłe. Bardzo rzadka sprawa, stary, naprawdę bardzo rzadka. A o co ci w ogóle chodzi? – Chodzi o to, że były gliniarz nie ma zajęcia. Wielkie dzięki, Bob. Do widzenia. Cały wieczór oglądałem telewizję, ale prawie w ogóle nie mówiono o morderstwie. Na ekranie mignęła twarz zmarłej ze zdjęcia sprzed jakichś dwudziestu lat, zrobionym w dniu ukończenia przez nią szkoły dla pielęgniarek. Marcella Harris była bardzo ładną dziewczyną – miała wysokie, silnie zaznaczone kości policzkowe, duże, szeroko rozstawione oczy i pełne determinacji usta. Prezenter poważnym głosem wezwał wszystkich obywateli, którzy „mogliby pomóc policji”, do skontaktowania się z dochodzeniówką w Biurze Szeryfa Okręgu Los Angeles. Na kilka krótkich sekund na dole ekranu zagościł numer telefonu, ale już po chwili prezenter zaczął mówić o reklamie używanych samochodów. Wyłączyłem telewizor. Zacząłem gromadzić wszystkie artykuły z gazet dotyczące tej zbrodni, jakie tylko udało mi się znaleźć. W środę o morderstwie Harris pisano już wyłącznie na trzeciej stronie. Tak było w edycji z Los Angeles Times z 24 czerwca 1955 roku: ZREKONSTRUOWANO OSTATNIE GODZINY ŻYCIA ZAMORDOWANEJ PIELĘGNIARKI LOS ANGELES, 24 czerwca – Marcellę Harris, którą w niedzielę rano znaleziono uduszoną w El Monte, po raz ostatni widziano żywą w barze na pobliskim Valley Boulevard. Policja ujawniła dzisiaj, że świadkowie widzieli atrakcyjną, rudowłosą pielęgniarkę w barze Hank’s Hot Spot przy Valley Boulevard 18391 w South El Monte między 20:00 a 23:30 w sobotni wieczór. Wyszła sama, ale widziano, jak nawiązuje rozmowę z ciemnowłosym mężczyzną koło czterdziestki i zbliżającą się do trzydziestki blondynką. Policjanci już pracują nad sporządzeniem portretu pamięciowego tej pary, która jak na razie wyczerpuje listę podejrzanych o popełnienie tej straszliwej zbrodni. Ojciec i syn razem „Michael już zawsze będzie okaleczony, co do tego nie mam wątpliwości” powiedział wczoraj William „Doktorek” Harris, przystojny pan zbliżający się do sześćdziesiątki. „Ale wiem również, że po stracie matki mogę otoczyć go miłością, której tak mu teraz trzeba”. Harris czule zmierzwił włosy swojego dziewięcioletniego syna. Michael, wysoki młodzieniec w okularach, powiedział: „Mam nadzieję, że
policja dorwie faceta, który zabił mamę”. Ta spokojna, ale smutna scena rozegrała się w mieszkaniu Harrisa przy Beverly Boulevard. Smutna, ponieważ policja nie może ulżyć cierpieniom pozbawionego matki dziewięciolatka. Rzecznik prasowy policji w El Monte, sierżant A.D. Wisehunt, oznajmił: „Robimy wszystko, co w naszej mocy, aby ująć zabójcę. Nie wiemy, gdzie zamordowano panią Harris, ale domyślamy się, że musiało się to stać w okolicach El Monte. Koroner twierdzi, że zmarła między 2:00 a 5:00 rano, a harcerze znaleźli ją o 7:30. Detektywi i nieumundurowani funkcjonariusze rozprowadzają portret pamięciowy dwojga ludzi, z którymi po raz ostatni widziano panią Harris. Musimy uzbroić się w cierpliwość – tylko żmudna praca policji pozwoli rozwikłać tę sprawę”. Czułem, że nawet samo śledzenie artykułów prasowych dotyczących tej „sprawy” to szaleństwo, ale jednocześnie natychmiast zelektryzowało mnie zauważone w druku słowo „bar”. Walczyłem ze sobą wewnętrznie przez kilka godzin, aż zrozumiałem, że nigdy nie zaznam ani chwili spokoju, jeśli nie zacznę działać. Podniosłem więc słuchawkę i zadzwoniłem do sierżanta Reubena Ramosa, na posterunek przy Rampart. – Reuben, mówi Fred Underhill. – Jezu Chryste o kulach, gdzie ty się, do diabła, podziewałeś? – Zniknąłem na jakiś czas. – Nie da się ukryć, człowieku. Jezu Chryste, ale cię udupili! Co się stało? Słyszałem setki plotek, ale wszystkie na oko gówno warte. Westchnąłem. Nie chciałem mówić o przeszłości z dawnym kolegą. – Złapałem niewłaściwego faceta, Rube, no i wydział musiał mnie oczernić, żeby zdjąć z siebie odpowiedzialność. To tyle. Nie przekonałem Reubena. – Zadowolę się tym – powiedział sceptycznie. – Ale o co chodzi? Chcesz, żebym ci wyświadczył przysługę, tak? – Tak. Chcę, żebyś coś dla mnie sprawdził. Reuben westchnął. – Odwalasz jakąś amatorską fuchę? – Coś w tym stylu. Jesteś gotowy? – Wal. – Marcella Harris, biała kobieta, wiek czterdzieści trzy lata. – Czy to nie jest ta zmarła laska z... – Tak – uciąłem. – Możesz ją sprawdzić i jak najszybciej do mnie oddzwonić? – Ty popieprzony świrze – skomentował Reuben i rozłączył się. Telefon zadzwonił czterdzieści pięć minut później. Rzuciłem się do niego, podnosząc słuchawkę przy pierwszym sygnale. – Fred? Tu Reuben. Weź ołówek. Już go przygotowałem. – Nawijaj, Rube. – OK. Marcella Harris. Nazwisko panieńskie DeVries. Urodzona 15 kwietnia 1912 roku w Tunnel City w Wisconsin. Zielone oczy, rude włosy, wzrost: pięć stóp siedem cali, waga: siedemdziesiąt kilo. Pielęgniarka, służyła w marynarce 1941-1946, odeszła ze stopniem porucznika. Robi wrażenie, co? A teraz słuchaj: aresztowana za posiadanie marihuany w czterdziestym ósmym. Zwolniona. Aresztowana w pięćdziesiątym w związku z podejrzeniami o przyjmowanie kradzionych rzeczy. Zwolniona. Aresztowana za pijaństwo dwa razy w czterdziestym szóstym, raz w czterdziestym siódmym, trzy razy w czterdziestym ósmym, raz w czterdziestym dziewiątym i pięćdziesiątym. Nieźle, co? Zagwizdałem.
– No. Interesujące. – Do czego chcesz wykorzystać te informacje, stary? – Nie wiem, Rube. – Bądź ostrożny, Freddy. Więcej ci na ten temat nie powiem. Jakaś lala zostaje uduszona w El Monte i, cóż... Freddy, to nie ma nic wspólnego z innymi sprawami. Tamte to już odległa historia, kolego. – Prawdopodobnie. – Bądź ostrożny. Już nie jesteś gliniarzem. – Dzięki, Rube – powiedziałem i rozłączyłem się. Następnego ranka wcześnie wstałem, założyłem letni garnitur i pojechałem do El Monte, najpierw autostradą Santa Monica do Pomona, a stamtąd dalej na wschód. Wydostałem się ze spowitego smogiem L.A., minąłem malownicze i zaniedbane Boyle Heights i ciąg ponurych, nieco zabiedzonych przedmieść. Wyjeżdżając z kolejnych osiedli wybudowanych w czasie powojennego boomu, czułem coraz większe podniecenie. Nie znałem tych okolic. Chociaż nadal byłem w granicach okręgu L.A., to był jakby inny świat. Z biegnącej wysoko autostrady ulice z domami mieszkalnymi przygnębiały monotonią odzwierciedlającą powojenne poczucie zawodu i marazm. El Monte leżało w samym środku Doliny San Gabriel i ze wszystkich stron otoczone było autostradami. Obmywane smogiem Góry San Gabriel ograniczały miasto od północy. Zjechałem z autostrady na Valley Boulevard i przemieszczałem się na zachód, aż natrafiłem na Hank’s Hot Spot, określany przez gazety mianem „przytulnej knajpki”. Na mnie lokal nie zrobił tak korzystnego wrażenia; jego wygląd zdawał się raczej odpowiadać rzeczywistej funkcji: było to miejsce spotkań samotnych alkoholików. Zaparkowałem przy krawężniku. Była ósma trzydzieści rano i bar już był otwarty. To było zachęcające. Zgadzało się ze scenariuszem, który układałem w głowie: Maggie Cadwallader i Marcella Harris były nałogowcami. Odrzuciłem ten pomysł: nie myśl, Underhill, powiedziałem sobie, zamykając samochód, bo w przeciwnym razie to przypuszczenie – w końcu te sprawy pewnie nie mają ze sobą nic wspólnego – może cię wiele kosztować. Naprędce wymyśliłem jakąś historyjkę, kiedy siadałem przy wąskim barze wykonanym z taniej imitacji drewna. W środku nikogo nie było i samotny barman, który pucował szkło, kiedy wszedłem, zbliżył się do mnie ostrożnie. Skinął, kładąc serwetkę na barze. – Piwo z kija – zamówiłem. Ponownie skinął i przyniósł mi piwo. Wziąłem łyk. Miało gorzki smak; nie zwykłem rano pijać alkoholu. Postanowiłem nie marnować czasu na frazesy. – Jestem dziennikarzem – powiedziałem. – Piszę reportaże o interesujących zbrodniach. Mam dwudziestaka dla każdego, kto rzuci mi trochę interesujących faktów o tej Marcelli Harris, którą załatwili w zeszły weekend. – Wyjąłem wypchany dwudziestkami portfel i zamachałem nim barmanowi przed oczyma. Zrobiło to chyba na nim wrażenie. – Chodzi mi o ekstra informacje – dodałem, mrugając znacząco. – O smakowite kąski dotyczące bywalców, dzięki którym praca za barem jest taka atrakcyjna. Barman przełknął ślinę i na chwilę jego jabłko Adama uwypukliło się nerwowo na żylastej szyi. – Już powiedziałem glinom wszystko, co wiem na temat tamtej nocy – oświadczył.
– To teraz mi opowiedz – zaproponowałem, wyjmując jeden banknot z portfela i wkładając go pod moją serwetkę. – Cóż – zaczął barman. – Ta Harris przyszła tu koło wpół do ósmej tamtego wieczora. Zamówiła podwójną whisky bez lodu. Wypiła ją praktycznie jednym haustem. Zamówiła kolejną. Siedziała sama przy barze. Wybierała jakieś skoczne kawałki z szafy grającej... Potem, koło wpół do dziewiątej wchodzi jakiś oślizły gość z blondyną z kitką. Wdają się w rozmowę z tą Harris i wszyscy razem idą do boksu. Gość pije czerwone wino, a blondyna Seven-Up. I potem ta Harris wyszła przed nimi, koło jedenastej. Oślizły typ i blondyna wyszli razem koło północy. To tyle. Zbliżyłem nieznacznie rękę do schowanego banknotu. – Myślisz, że Marcella Harris już znała tych ludzi, czy wtedy dopiero się poznali? Barman pokiwał głową. – Gliniarze pytali mnie o to samo, przyjacielu, ale nie potrafię odpowiedzieć. Spróbowałem innej taktyki: – Czy Marcella Harris bywała tutaj regularnie? – Właściwie nie. Wpadała od czasu do czasu. – Dawała się podrywać? Wychodziła z wieloma mężczyznami? – Nigdy niczego takiego nie zauważyłem. – OK. Była gadułą? – Chyba raczej nie. – Rozmawiałeś z nią kiedykolwiek dłużej? – Czasami. Nie wiem, może raz albo dwa. – Rozumiem. O czym mówiliście? – O tym i owym. Sam wiesz... – A oprócz tego? – Cóż... kiedyś pyta się mnie, czy mam dzieci. Mówię tak. Pyta, czy sprawiają mi czasem kłopoty, i mówię tak, tak to bywa. Wtedy zaczyna mi opowiadać o tym swoim szalonym dzieciaku, że nie wie, jak sobie z nim poradzić, że przeczytała wszystkie książki, ale nadal nie wie... – Jaki miała kłopot z tym dzieciakiem? – spytałem. Barman przełknął ślinę i ruszył stopami, maskując zażenowanie. – Eee, daj już spokój, stary – powiedział. – Nie, to ty daj spokój. – Wepchnąłem mu dwudziestkę do kieszeni koszuli. – Cóż – zaczął. – Mówiła, że chłopak wszczynał bójki, przeklinał... i... obnażał się przed innymi dziećmi. – To wszystko? – No. – Mówiłeś o tym policji? – Nie. – Dlaczego? – Bo nie pytali. – To dobry powód – powiedziałem, po czym podziękowałem mu i wróciłem do samochodu. Przejrzałem plik zebranych przeze mnie gazet z L.A. i w poniedziałkowym Mirror znalazłem adres Marcelli Harris: Mapie Avenue 467, El Monte. Pięć minut później już tam byłem. Po drodze przyglądałem się El Monte. Ulice w dzielnicach mieszkalnych nie były wyasfaltowane, a stojące przy nich bloki mieszały się z zabudowaniami gospodarskimi i motelami – najwyraźniej do niedawna była tu jeszcze wieś. Zaparkowałem na poboczu na rogu Claymore i Mapie. Numer 467 mieścił się
dokładnie naprzeciw miejsca, gdzie się zatrzymałem. Były to dwa małe domy ze sporym trawnikiem odgrodzonym niezbyt wysokim kamiennym murkiem. Oba domy robiły wrażenie zadbanych, a po trawniku hasał jakiś rasowy szczeniaczek. Nie chciałem zwracać się do właścicielki, którą policja musiała już wielokrotnie wypytywać o byłą lokatorkę, więc po prostu siedziałem w samochodzie i myślałem. W końcu wpadłem na pewien pomysł, wyjąłem z bagażnika aktówkę i poszedłem na spacer. Wakacje niedawno się zaczęły i bawiące się na trawnikach przed domami dzieci zdawały się cieszyć wolnością. Idąc po Mapie, machałem im, a one rewanżowały mi się nieco podejrzliwymi spojrzeniami. Mój dobrze skrojony letni garnitur najwyraźniej nie był typowym ubiorem w El Monte. Mapie Avenue kończyła się ślepo jakieś sto metrów przede mną. Grupka nastolatków grała tam w baseball. Dzieciaki pewnie znały syna Harris, więc postanowiłem ich wybadać. – Cześć, chłopaki – rzuciłem. Kiedy znalazłem się w środku ich naprędce wytyczonego pola, gra natychmiast zamarła. Chłopcy posyłali mi podejrzliwe, wrogie, ale jednocześnie i ciekawe spojrzenia. Było ich sześciu i wszyscy mieli na sobie białe T-shirty i dżinsy. Jeden z chłopców rzucił piłkę do pierwszej bazy. Odrzuciłem aktówkę, zacząłem biec i rzuciłem się brawurowo w stronę piłki. Pozwoliłem jej wymknąć się mi z rąk i zwaliłem się na ziemię. Wstawałem długo i zrobiłem z tego prawdziwy show, żeby zwrócić na siebie uwagę. Chłopcy otoczyli mnie, kiedy otrzepywałem spodnie. – Nie jestem Tedem Williamsem, chłopaki – powiedziałem. – Chyba się starzeję, chociaż kiedyś byłem niezły. Jeden z chłopców się do mnie uśmiechnął. – I tak była niezła próba, proszę pana – stwierdził. – Dzięki – odparłem. – Jezu, ale tu gorąco. Poza tym mnóstwo kurzu. Jeździcie czasami na plażę, chłopaki? Wszyscy zaczęli naraz mówić: – Nie, ale jest basen miejski. – Na plażę jest za daleko i mnóstwo na niej puszek po piwie. Mój tata nas kiedyś zabrał. – My grywamy w baseball. – Już niedługo będę rzucał jak Bob Lemon. – Chce pan zobaczyć, jak podkręcam? – Ej, ej, ej! Spokojnie – uciąłem. – A harcerze? Nie chodzicie z nimi na wycieczki? Odpowiedziało mi milczenie. Wszystkim zrzedły miny. Trafiłem w dziesiątkę. – O co chodzi, chłopaki? – Eee, właściwie o nic – stwierdził wysoki chłopak z pierwszej bazy. – Bo moja mama bardzo zdenerwowała się na moją drużynę za coś, co nawet nie było naszą winą. – No. Tak było. Co za pech! – rzucali pozostali. – A co się stało? – spytałem niewinnie. – Cóż – zaczął wysoki chłopiec. – To nasza drużyna znalazła nieżywą panią. Podrzuciłem wygniecioną piłkę do góry i złapałem ją. – Przykra sprawa. Mówicie o pani Harris? – Tak – wykrzyknęli wszyscy niemalże jednocześnie. Chociaż wiedziałem, że chłopcy chcą mówić, posuwałem się ostrożnie. – Mieszkała na tej ulicy, prawda? Pytanie wywołało żywiołową reakcję: – Uuuu! Tak, szkoda że pan jej nie widział. Zupełnie naga. Uuuu! – Nooo, robiło się niedobrze!
– No, uu! Rzuciłem piłkę do milczącego chłopca. – Czy któryś z was znał panią Harris? Zapadła niezręczna cisza. – Mama mówiła mi, żebym nie rozmawiał z nieznajomymi – powiedział milczek. – Tata mówił, żeby nie mówić złych rzeczy o ludziach – dopowiedział chłopak z pierwszej bazy. Ziewnąłem i udałem rozdrażnienie. – Cóż, pytałem tak z ciekawości. Może kiedyś jeszcze będziemy mieli okazję pogadać, chłopaki. Jestem nowym trenerem baseballu w Arroyo High. Tak na oko dobrze gracie, koledzy. Za kilka lat pewnie będziecie w mojej drużynie. – Udałem, że zamierzam odejść. Trafiłem idealnie, bo wywołałem litanie ochów i achów. – A co ta pani Harris niby złego zrobiła? – spytałem chłopaka z pierwszej bazy. Na chwilę wlepił wzrok w swoje buty, po czym spojrzał na mnie wrażliwymi niebieskimi oczyma. – Tata mówił mi, że widział ją wiele razy w Medina Court. Mówił, że żadna przyzwoita kobieta nigdy nie pokazałaby się w takim miejscu. Mówił, że była niedobrą matką i to dlatego Michael zachowywał się tak dziwnie. – Chłopiec odsunął się ode mnie, jakby obecny był duch jego ojca. – Powoli, przyjacielu – powiedziałem. – Ja tu jestem nowy. Dlaczego ta Medina Court jest taka straszna? I co jest nie tak z Michaelem? Z tego, co czytałem w gazetach, wynika, że to równy gość. Rudowłosy chłopiec ściskający rękawicę odpowiedział mi szczerze. – Medina Court to dzielnica meksykańska. Same meksyki – sam pan wie. Tata mi mówił, żebym nigdy, ale to nigdy tam nie chodził, że oni nienawidzą białych ludzi. Tam jest niebezpiecznie. – Mój tata dostarcza tam pocztę – dodał chłopak z pierwszej bazy. – Mówił, że widział, jak pani Harris robi tam brzydkie rzeczy. Przeszedł mnie dreszcz. – A o co chodzi z tym Michaelem? – spytałem. Nikt nie odpowiadał. Moje zachowanie i wyraz twarzy musiały ulec zmianie, budząc w młodocianych baseballistach jakiś szósty zmysł. – Muszę iść – rzucił milczący chłopak. – Ja też – dodał inny. Nim się zorientowałem, co się święci, wszyscy już biegli po Mapie Avenue, rzucając mi ukradkowe spojrzenia przez ramię. Chwilę później wszyscy jakby zapadli się w zakurzone trawniki przed domami, a ja zostałem sam na ulicy, zastanawiając się, co poszło nie tak. Medina Court to był zaledwie jeden kwartał miasta. Zmatowiała miedziana tabliczka wbudowana w popękany chodnik przy wejściu do dzielnicy wyjaśniała dlaczego: ulica i stojące wzdłuż niej czteropiętrowe budynki czynszowe zostały zbudowane dla budowniczych kolei z Chin w 1885 roku. Zaparkowałem auto na poboczu Peck Road – jedynej drodze dojazdowej do Medina Court – i rozejrzałem się wokół. Budynki, ewidentnie kiedyś pomalowane na biało, miały teraz szarobury odcień smogu spowijającego letnie powietrze. Kilka domów się spaliło, ale nigdy nie usunięto czarnych zgliszcz. Meksykanki z dziećmi siedziały na schodach prowadzących do ich odrapanych, spalonych słońcem
domostw, z pewnością szukając wytchnienia od panującego w środku skwaru. Zakurzona ulica była wysłana śmieciami i po obu jej stronach stały przedwojenne gruchoty. Dobywająca się z niektórych domostw meksykańska muzyka mieszała się z piskliwymi dźwiękami hiszpańskiego. Przykuśtykał do mnie wychudzony pies, który warknął od niechcenia i posłał mi głodne spojrzenie. Bieda i zaniedbanie Medina Court robiły przygnębiające wrażenie. Chciałem znaleźć ojca-listonosza chłopaka z pierwszej bazy, więc zacząłem zaglądać do wejść czynszówek, żeby zobaczyć, czy poczta została już dostarczona. Skrzynki były dokładnie w tym samym miejscu we wszystkich budynkach. Były to jednakowe ciągi metalowych skrzynek ze szparą, które oznaczono krzywo wypisanymi hiszpańskimi nazwiskami i numerami mieszkań. Sprawdziłem trzy budynki po obu stronach ulicy, skupiając na sobie w międzyczasie mnóstwo nieprzyjaznych spojrzeń. Skrzynki były puste. Dopisało mi szczęście. Ulica kończyła się ślepo kombinacją chwastów i czegoś w rodzaju cmentarzyska dla samochodów, gdzie w berka bawiła się gromadka obdartej, ale zadowolonej dziatwy. Wróciłem na Peck Road z poczuciem ulgi, że tu nie mieszkam. Czekałem trzy godziny, przyglądając się życiu dzielnicy: starzy włóczędzy szperający w gruzach wypalonych budynków, szukający cienia, żeby się napić; grube Meksykanki goniące po ulicy swoje krzyczące dzieci; mnogość angielskich i hiszpańskich przekleństw towarzyszących kłótniom pomiędzy mężczyznami w Tshirtach; dwie bójki na pięści; no i ciągle pędzące po ulicy meksyki w swoich starych, ale szybkich autach. O pierwszej, kiedy słońce stanęło w zenicie i temperatura zaczęła wyraźnie przekraczać 30 stopni, stary i zmęczony życiem listonosz wkroczył do Medina Court. W moim sercu zrodziła się nadzieja – wyglądał dokładnie tak, jak chłopak z pierwszej bazy. Wszedł do „foyer” pierwszej czynszówki po południowej stronie ulicy, a kiedy wyszedł, czekałem już na niego na chodniku. Zmęczenie jakby go na chwilę opuściło, kiedy zobaczył mnie, białego człowieka odzianego w garnitur i krawat. Uśmiechnął się nerwowym, niepewnym uśmiechem kogoś pragnącego towarzystwa. Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. – Pan z policji? – spytał. Starałem się zrobić wrażenie zdziwionego: – Nie, dlaczego pan pyta? Listonosz uśmiechnął się i przełożył skórzaną torbę z jednego ramienia na drugie. – Bo każdy biały człowiek powyżej sześciu stóp w garniturze w dzień taki jak dzisiaj w Medina Court musi być gliną. Roześmiałem się. – Pudło, ale jest pan blisko. Jestem prywatnym detektywem. Nie przedstawiłem żadnego dowodu, bo go nie miałem. Listonosz zagwizdał; poczułem od niego delikatny zapach alkoholu. Wyciągnąłem ku niemu rękę. – Herb Walker – przedstawiłem się. Listonosz uścisnął ją. – Randy Rice. – Chciałbym się czegoś dowiedzieć, Randy. Możemy pogadać? Mogę zaprosić cię na piwo? A może nie wolno ci pić w pracy? – Przepisy są po to, żeby je łamać – stwierdził Randy Rice. – Zaczekaj tutaj. Rozniosę te listy i spotkamy się za dwadzieścia minut. Dotrzymał słowa i pół godziny później znalazłem się w podłym barze blisko autostrady, słuchając uprzejmie, jak Randy Rice wyłuszcza swoją teorię o „meksykach będących plagą Ameryki”.
– No – wtrąciłem w końcu. – No i nie ułatwiają życia pracującym białym ludziom. Wierz mi, sam się o tym przekonałem. Pracuję nad trudną sprawą i żaden z Meksykanów, z którymi rozmawiam, nie chce mi udzielić szczerej odpowiedzi. – Randy Rice był pod wrażeniem, aż zrobił duże oczy. Ciągnąłem dalej: – Dlatego chciałem porozmawiać z tobą. Doszedłem do wniosku, że bystry biały człowiek znający Medina Court na pewno będzie mógł mnie na coś naprowadzić. Zamówiłem jeszcze jedno piwo dla Rice’a. Popił i na jego twarzy pojawił się wyraz mający oznaczać przebiegłość, ale w rzeczywistości będący tylko jego parodią. – Co chcesz wiedzieć? – spytał. – Słyszałem, że Marcella Harris bywała w Medina Court. Mam wrażenie, że to dziwne miejsce dla białej kobiety z dzieciakiem. – Widziałem tam tę Harris – powiedział Randy Rice. – Mnóstwo razy. – Skąd wiedziałeś, że to ona? Rozpoznałeś ją na zdjęciu w gazecie, kiedy ją załatwili? – Nie, mieszkała blisko mnie. Widywałem ją, jak rano wychodzi do pracy i w sklepie, a kiedyś też wychodziła z psem na spacer. Swego czasu grywała też z tym swoim pomylonym dzieciakiem w piłkę przed naszym domem. – Rice przełknął ślinę. – Kto ciebie wynajął? – wypalił. – Jej były mąż. Jest żądny krwi. Uważa, że załatwił ją jeden z jej kolesiów. Dlaczego mówisz, że jej dzieciak jest pomylony? – Bo jest. To zaraza, stary. Po pierwsze ma dopiero dziewięć lat, a już mierzy prawie sześć stóp. Poza tym nienawidzi innych dzieciaków. Mój syn mówił mi, że Michael w szkole zawsze przeszkadzał grać w baseball i szukał chętnych do bójki. Zawsze dostawał w kość – prawdziwy z niego dryblas, ale nie umie się bić, więc dostaje, a potem zaczyna się śmiać jak szalony i... – Obnaża się? – ... No. – Nie zdziwiło cię, kiedy wspomniałem o kolesiach Marcelli Harris. – Sam już czułem wypieki, ale zamówiłem dla zupełnie czerwonego Rice’a kolejne piwo. – Możesz mi coś o tym powiedzieć? – poprosiłem. Spojrzał na mnie z ukosa i odparł: – Widywałem ją w Medina od kilku miesięcy, jak jeździła swoim studebakerem i kręciła się przy Parku Truposzów... – W Parku Truposzów? – No. Tam się ślepo kończy Medina. Są tam martwe psy, martwi włóczędzy i martwe samochody. Widziałem ją parę razy na balkonie z Joe Sanchezem. Wyglądali, jakby byli w dobrej komitywie. On był w swoim wystrzałowym garniturku, a ona w kitlu pielęgniarki. Kiedyś wyszła z mieszkania Snacheza z zupełnie zeszklonymi oczyma, tak się zataczała, że o mało mnie nie przewróciła. Jezu, pomyślałem, ta babka jest nieźle nawalona... Wtrąciłem się: – Czy Sanchez sprzedaje narkotyki? – spytałem. – A jak! – odparł Rice. – To największy handlarz w Dolinie San Gabriel. Widziałem mnóstwo mocno odjechanych ćpunów wychodzących z jego mieszkania. Gliniarze cały czas go nachodzą, ale zawsze jest czysty. Sam nie ćpa i nigdy nie trzyma towaru w Medina. Słyszałem, jak niektórzy gówniarze zachwycają się, jaki to z niego kozak. Ja to uważam, że takie śmiecie jak Sanchez powinny lądować od razu na krześle elektrycznym. Przemyślałem to, co mi właśnie powiedział. – Rozmawiałeś o tym z glinami, Randy? – spytałem. – Skąd, to nie moja sprawa. Sanchez nie załatwił Harris, tylko jakiś świr. To
jasne. Ja muszę się troszczyć o swoją pracę. Muszę dostarczać pocztę do Medina. Mnie Sanchez za skórę nie zaszedł. – Czy Sanchez to twardziel, Randy? – Nie wygląda na twardziela, raczej oślizły typek. Na pewno uważa siebie za spryciarza. – Gdzie mieszka? – Medina trzysta jedenaście, pod sześćdziesiąt jeden. – Mieszka sam? – Chyba tak. – Powiedz mi, jak wygląda, co? – Cóż, ma prawie sześć stóp wzrostu, waży z siedemdziesiąt kilo, szczupły, obcięty na jeża. Zawsze nosi drelichowe spodnie i purpurową marynarkę z jedwabiu z głową wilka na plecach, nawet latem. Myślę, że ma koło trzydziestki. Wstałem i uścisnąłem Randy’emu Ricewi rękę. Puścił do mnie oko i znowu zaczął jakiś monolog o pladze Ameryki. Przerwałem mu, puszczając oko i klepiąc go w ramię. Wychodząc z baru, słyszałem, że wstawia swoją mowę innym samotnym amatorom kielicha. Dwadzieścia minut później byłem znowu w Medina Court, pocąc się w przedsionku domu z numerem 311. Spojrzałem na rząd skrzynek pocztowych, szukając numeru 61, znalazłem ją, zerwałem metalowy skobel i znalazłem w niej dużo listów z meksykańskimi znaczkami. Licząc na łut szczęścia ze swoją bardzo podstawową znajomością hiszpańskiego, otworzyłem na chybił trafił trzy listy i zacząłem czytać. Wszystkie trzy były straszliwie nabazgrolone, ale po ich przeczytaniu udało mi się wychwycić jeden główny temat. Kuzyn Joe Sanchez sprowadzał swoją rodzinę z Meksyku do Ameryki, ostrożnie i za symboliczną opłatą. Listy oznajmiały dozgonną wdzięczność i nadzieję na dobre życie w Nowym Świecie. Kuzyn Joe był wylewnie chwalony, a kwestie finansowe miano załatwić, jak tylko nowi Amerykanie znajdą pracę. Zacząłem żywić niechęć do kuzyna Joe. Pojawił się o szóstej trzydzieści, kiedy na ulicy zaczynały już się kłaść długie cienie. Widziałem ze stopni jego domu, jak purpurowy mercury ze stylowymi błotnikami, model 1950, zatrzymał się przy krawężniku i wysiadł z niego chudy, ponury Meksykanin w purpurowej marynarce z jedwabiu. Zamknął starannie auto i zaczął wskakiwać po schodach w moim kierunku. Nie odrywałem oczu od jego twarzy, szukając znamion strachu i przemocy. Kiedy Sanchez mnie zauważył, wyrzucił do góry ramiona w udawanym geście poddawania się i zapytał, uśmiechając się szeroko: – Na mnie pan czeka, panie władzo? Odwzajemniłem uśmiech. – Wiem, że jesteś czysty, Joe. Zawsze jesteś. Chciałbym tylko z tobą chwilkę pogawędzić. Sanchez ponownie się uśmiechnął. – No to może wejdziemy do mnie? Pokiwałem głową i przepuściłem go do dusznego korytarza. Weszliśmy na trzecie piętro. Sanchez manipulował chwilę przy dwóch zamkach, a kiedy otworzył drzwi, walnąłem go prawą pięścią w kark i przewrócił się jak długi na nieskazitelnie czysty, ale tani dywan dużego pokoju. Spojrzał na mnie z podłogi, aż się trzęsąc z gniewu. Zamknąłem za sobą drzwi i przyglądaliśmy się sobie. Sanchez szybko doszedł do siebie, wstał i otrzepał jedwabną marynarkę.
Sardoniczny uśmiech ponownie zagościł na jego twarzy. – To już mi się dawno nie zdarzyło – powiedział. – Pracuje pan dla szeryfa? – Wydział Policji L.A. – powiedziałem z sentymentu. Wyjąłem z kieszeni listy, ale nie rozpinałem marynarki, żeby Sanchez nie wiedział, że nie jestem uzbrojony. Rzuciłem mu je w twarz. – Zapomniałeś o poczcie, Joe. Czekałem na reakcję. Sanchez wzruszył ramionami i opadł na sofę przykrytą ozdobnymi kocami z Meksyku. Przystawiłem sobie krzesło bardzo blisko niego. – Towar i zielone karty, całkiem nieźle – powiedziałem. Sanchez wzruszył ramionami i spojrzał na mnie wyzywająco. – Czego chcesz, człowieku? – rzucił. – Chcę wiedzieć, czego taka ładna, zamożna, biała kobieta jak Marcella Harris szukała tutaj, w Medina Court – powiedziałem. – Oprócz tego, że zaopatrywała się w towar. Sanchez wyraźnie się na moment odprężył, ale już po chwili strach usztywnił jego sylwetkę. To było dziwne. – Nie zabiłem jej, człowieku – oświadczył. – Wiem, że nie. Postawmy sprawę jasno. Powiesz mi, co wiesz, a ja zostawię ciebie w spokoju – na zawsze. A jak nie powiesz, to za kwadrans naśłę ci tu gliniarzy z Urzędu Imigracyjnego i federalnych. Comprende? Sanchez pokiwał głową. – Znajomy ją przyprowadził. Chciała kupić trawę. Często tu wracała. Uważała, że Medina Court ma klimat. Czuła się tu niemalże jak w domu. Poza tym była nieźle napalona. Lubiła palić trawę i tańczyć. Lubiła meksykańską muzykę. – Sanchez wzruszył ramionami, sugerując, że to koniec historii. Za mało jak dla mnie. Powiedziałem mu o tym. – To mnie nie satysfakcjonuje, Joe. Mówisz o tym tak, jakbyś ją zaledwie tolerował. Nie kupuję tego. Słyszałem, że szlajała się z tobą i innymi meksykami koło cmentarzyska dla aut. – No, dobra, człowieku. Lubiłem ją. Nazywałem ją „La Roja”. Ruda. – Pieprzyłeś ją? Sanchez był szczerze oburzony. – Nie, człowieku. Chciała, ale ja jestem zaręczony! Nie zadaję się z gringas. – Przepraszam, że o tym wspomniałem. Była uzależniona? Sanchez zawahał się. – Ona... Brała tabletki. Była pielęgniarką i miała dostęp do kodeiny. Zupełnie jej odbijało i głupio się zachowywała, kiedy była na haju. Mówiła, że mogłaby dużo... Pochyliłem się ku niemu. – Co mogłaby, Joe? – Ona... ona... mówiła, że wygrałaby z każdą Meksykanką i że mogłaby w pieprzeniu i piciu wygrać z każdą puta. Mówiła, że widziała takie rzeczy, że... że... – Że co? – ryknąłem. – Że nasze cojones by nam odpadły! – krzyknął Sanchez. – Spotykała się tutaj w Medina z jakimiś innymi gośćmi? – spytałem. Sanchez potrząsnął głową. – Nie. Tylko ja ją interesowałem. Powiedziałem innym, żeby ją zostawili w spokoju, że mogą z nią być kłopoty. Lubiłem ją, ale jej nie szanowałem. Zostawiała swojego dzieciaka samego w nocy. W każdym razie dałem Marcelli do zrozumienia, że jej nie chcę. Zrozumiała i przestała przychodzić. Nie widziałem jej od sześciu miesięcy. Wstałem i obszedłem pokój. Ściany były przyozdobione plakatami z walk
byków i tanimi landszaftami. – Kto ci ją przedstawił? – spytałem. – Mój kolega, Carlos. Pracował kiedyś w tej fabryce, w której była siostrą. – A gdzie mogę znaleźć Carlosa? – Wrócił do Meksyku. – Czy Marcella Harris przyszła do ciebie kiedyś z kimś innym? – Tak, raz. Zastukała do drzwi o siódmej rano. Był z nią ten gość. Strasznie się do niego lepiła, jakby właśnie, no... – Tak, wiem. Mów dalej. – W każdym razie zaczęła nadawać, że ten facet awansował na nocną zmianę w fabryce. Sprzedałem im trochę trawy i spadli. – Jak ten gość wyglądał? – Gruby blondyn. Na oko jakiś stupido. Nie miał kciuka przy lewej ręce. Przestraszyłem się. Jestem zabobonny i... Westchnąłem. – I co, Joe? – I wiedziałem, że Marcella źle skończy. Ze ona chciała źle skończyć. – Widziałeś kiedyś Marcellę z ciemnowłosym facetem albo blondyną z kitką? – Nie. Wstałem. – Biedna roja – rzucił jeszcze Joe, gdy wychodziłem za drzwi. Pani Gaylord Wilder, właścicielka mieszkania Marcelli Harris, miała nerwowe szare oczy i zachowywała się tak, jakby z największym trudem panowała nad histerią. Nie wiedziałem, jak z nią to rozegrać – udawanie gliniarza z praworządnymi obywatelami było ryzykowne, a próba zastraszenia mogła wywołać reperkusje ze strony prawdziwych gliniarzy. Kiedy stałem w drzwiach, a ona bezceremonialnie mierzyła mnie wzrokiem, wymyśliłem, co zrobię. Pani Wilder wyglądała na skąpiradło, więc zagrałem w tę stronę: przedstawiłem się jako detektyw ubezpieczeniowy zainteresowany nieodległą przeszłością zmarłej Marcelli. Pani Wilder słuchała mnie z szeroko otwartymi oczyma i nerwową ręką na klamce. Kiedy powiedziałem „... i jest pokaźna nagroda dla wszystkich, którzy są w stanie nam pomóc”, raźno otworzyła drzwi i wskazała mi obitą skajem sofę. Poszła do kuchni, pozwalając mi zlustrować zagracony duży pokój, i po chwili wróciła z pudełkiem czekoladek. Wepchnąłem sobie jedną lepką bryłkę do ust. – Pyszne – powiedziałem. – Dziękuję, panie... – Carpenter, pani Wilder. Czy pani mąż jest w domu? – Nie, jest w pracy. – Rozumiem. Pani Wilder, będę z panią szczery. Pani zmarła lokatorka, Marcella Harris, miała u nas trzy polisy. Jej syn Michael jest beneficjentem wszystkich trzech. Jednakże niespodziewanie pojawiły się inne roszczenia. Jakaś kobieta, utrzymując, że była bliską przyjaciółką zmarłej pani Harris, stwierdza w poświadczonym notarialnie oświadczeniu, że pani Harris powiedziała jej, że to właśnie ona jest beneficjentem wszystkich trzech polis. Teraz prowadzę dochodzenie mające ustalić, czy ta kobieta w ogóle znała Marcellę Harris. Spoczywające na kolanach ręce pani Wilder zaczęły plątać się nerwowo. W jej oczach błysnęła chciwość. – Jak ja mogłabym panu pomóc, panie Carpenter? – spytała żywo. Przez chwilkę udawałem, że się koncentruję na jej pytaniu. – Pani Wilder, może mi pani pomóc, mówiąc wszystko, co pani wie o
znajomych Marcelli Harris. Kobieta była najwyraźniej bardzo podekscytowana, bo aż zaczęła się niespokojnie kręcić. W końcu zapanowała nad językiem. – Cóż, jeśli mam być szczera... – zaczęła. – Musi pani być szczera – wtrąciłem surowo. Wzięła to za dobrą monetę. – Cóż, panie Carpenter, znajomymi Marcelli byli w większości mężczyźni. To znaczy, chciałam powiedzieć, że była dobrą matką i w ogóle, ale miała mnóstwo znajomych mężczyzn. – To nie zbrodnia. – Nie, ale... Przerwałem jej. – Słyszałem, że Michael Harris był nadpobudliwym chłopcem. Że wdawał się w bójki. Że obnażał się przy dzieciach z sąsiedztwa. Pani Wilder spurpurowiała i zaskrzeczała: – Ten chłopak to diabeł wcielony! Brakowało mu tylko rogów! Wtedy wszyscy by wiedzieli. Chłopak bez ojca to grzech! – Cóż, Michael jest teraz ze swoim ojcem. – Marcella mi o nim opowiadała! Przystojniaczek! – A co z jej znajomymi mężczyznami, pani Wilder... – Wydawało mi się, że mówił pan, że to kobieta zgłosiła jakieś roszczenia. – Tak, ale ta kobieta utrzymuje, że Marcella nie przyjaźniła się z mężczyznami, że Marcella była spokojną kobietą oddaną swojemu synowi. – Cha! Kobiety pokroju Marcelli przyciągają mężczyzn jak lep muchy. Wiem, co mówię. Miałam niemało absztyfikantów, nim wyszłam za mąż, ale nigdy nie zachowywałam się jak ta ladacznica! Pozwoliłem pani Wilder złapać oddech. – Mogłaby pani mówić konkretniej? – poprosiłem. Pani Wilder ciągnęła dalej, teraz już spokojniejszym tonem. – Cóż... kiedy Marcella się tu wprowadziła, zaproponowałam, że zrobię małą imprezkę dla niej i zaproszę sąsiadki... Marcella powiedziała mi, że nie potrzebuje żadnych przyjaciółek, że z kobietami można od czasu do czasu napić się herbatki i że woli mężczyzn. Powiedziałam jej: „Jesteś rozwódką. Niczego cię to nie nauczyło?”. Nigdy nie zapomnę, co mi odpowiedziała: „Tak, nauczyło. Nauczyłam się wykorzystywać mężczyzn tak, jak oni wykorzystują kobiety, i to mi wystarczy”. Niech pan mi wierzy, panie Carpenter, niech pan mi wierzy, oniemiałam z wrażenia! – Tak, to naprawdę szokujące. Czy Marcella Harris rozmawiała z panią kiedykolwiek dłużej o swoim byłym mężu? Albo o którymś z jej adoratorów? – Powiedziała mi tylko, że Doktorek Harris był czarującym, ale jadowitym wężem. A o adoratorach? Gdybym wiedziała, że u niej śpią, natychmiast bym położyła temu kres! Nie toleruję rozpusty. Pani Wilder zaczynała mnie męczyć. – To jak pani w końcu dowiedziała się o zwyczajach pani Harris? – spytałem. – Przez Michaela. On... miał zwyczaj zostawiania kartek. Anonimowych. Obscenicznych. Takich... Obudziłem się. – Jeszcze je pani ma? – wypaliłem. Pani Wilder ponownie zaskrzeczała: – Nie, nie, nie! Nie chcę o tym rozmawiać. Wiedziałam, że jest niedobra, od momentu, kiedy się wprowadziła. Wymagam referencji, a Marcella dała mi fałszywe, kompletnie fałszywe. Jeśli chce pan znać moje zdanie, to ona... Zadzwonił telefon. Pani Wilder poszła do kuchni, żeby go odebrać. Kiedy nie
było jej w pobliżu, przeszukałem pospiesznie pokój, sprawdzając zawartość półek i regałów z książkami. Na telewizorze leżał stosik nieotwartej poczty. Był tam list zaadresowany do Marcelli Harris. Ktoś, pewnie pani Wilder, napisała ołówkiem na kopercie: „Zmarła. Przekazać do Williama Harrisa, 4968 Beverly Blvd., LA. 4, Calif.” Nadal słyszałem szczebiot pani Wilder w kuchni. Włożyłem kopertę do kieszeni i spokojnie wyszedłem z domu. Zmierzchało. Ruszyłem w stronę autostrady, ale zatrzymałem się kawałek przed wjazdem, żeby przeczytać list. Był to zaległy rachunek od dentysty, więc wyrzuciłem go przez okno, ale pasował mi do układanki: Marcella Harris prowadziła szybkie życie i zaniedbywała drobne zobowiązania. Zastanawiałem się, jaka z niej była pielęgniarka. Ruszyłem w stronę Santa Monica, żeby sprawdzić, czy uda mi się dowiedzieć. Tej nocy autostrady były prawdziwie surrealistyczne; pozornie nie kończące się pasma spowite białą i czerwoną poświatą, przenoszące podróżnych do ciepła domowego ogniska, do pracy i na imprezy, niosące kochanków na rendez-vous i w setki nieznanych miejsc. To nie było bliskie mi moje L.A., martwa pielęgniarka też nie była moją sprawą, ale kiedy wschodnie przedmieścia przekształciły się w stare, znane na wylot centrum miasta, obudziły się we mnie stare instynkty i ogarnęło mnie podniecenie na myśl o tym, że jestem na tropie czegoś niezmiennego i ponadczasowego. W moim życiu nic się nie działo, więc szukanie mordercy było równie dobrym sposobem zabijania próżni, jak robienie czegokolwiek innego. Wyobraziłem sobie nagą Margaret Cadwallader. Po raz pierwszy od wielu lat nie zrobiło mi się niedobrze. Fabryka Packard-Bell Electronics znajdowała się przy Olympic Boulevard w samym sercu przemysłowej dzielnicy Santa Monica. Za rogiem, na Bundy, było kino dla zmotoryzowanych i kiedy zaparkowałem, zobaczyłem, że puszczali jakiś horror Wielkiego Sida. Przygnębiło mnie to, ale kiedy uświadomiłem sobie, że przyjechałem tu, by działać, uczucie zniechęcenia natychmiast ustąpiło. Fabryka mieściła się w parterowym budynku z czerwonej cegły, który zdawał się rozwidlać w kilku kierunkach. Do placu ładunkowego przylegały dwa parkingi, rozdzielone niską, metalową siatką. Bliższy parking, usytuowany przy głównym wejściu, był pusty. Był dobrze oświetlony i odgrodzony posadzonymi w równych odległościach niewielkimi krzakami. Drugi parking był większy i zasłany niedopałkami, papierkami od cukierków i gazetami. Musiał to być parking dla pracowników niższego szczebla. Przeskoczyłem przez płot, żeby przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Zaparkowane po przekątnej samochody były w większości stare i zdezelowane. Umieszczone na słupkach małe, metalowe tabliczki wyznaczały hierarchię pracowników: „konserwatorzy” parkowali najdalej od wejścia. Bliżej byli „ładunkowi”, a jeszcze bliżej „ekipa montująca”. To, czego szukałem, znalazłem przy słabo oświetlonym wejściu koło placu – pojedyncze miejsce parkingowe oznaczone wymalowanym białą farbą na cemencie napisem: „brygadzista”. Spojrzałem na zegarek – dziewiąta dwadzieścia trzy. Nocna zmiana pewnie przychodzi o północy. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać. Było już późno, kiedy zostałem wynagrodzony za cierpliwość. Trzy godziny
siedzenia w kucki w ciemnym kącie parkingu wprawiło mnie w kiepski nastrój. Widziałem, jak druga zmiana odjeżdża dokładnie o północy, racząc mnie spalinami z rur wydechowych. Wydawali się zadowoleni z tego, że już skończyli. Przez kolejne pół godziny napływali pracownicy z nocnej zmiany, na oko niezbyt szczęśliwi. Nie odrywałem oczu od miejsca parkingowego przed budynkiem i o 12:49 dobrze utrzymany cadillac, model 1946, zatrzymał się na miejscu brygadzisty. Wysiadł z niego gruby blondyn. Z mojego punku widokowego nie potrafiłem dostrzec, czy nie brakuje mu kciuka. Odczekałem pięć minut i wszedłem za nim do środka. Na końcu długiego, słabo oświetlonego korytarza mieściła się jadalnia dla pracowników. Wszedłem do niej i rozejrzałem się wokół. Młodzieniec ostrzyżony na jeża spojrzał na mnie ciekawie, ale wszyscy pozostali obijający się pracownicy zdawali się mnie nie zauważać. Gruby, jasnowłosy brygadzista siedział przy stole, trzymając filiżankę kawy w prawej ręce. Kupiłem w maszynie colę i sączyłem ją bardzo powoli. Brygadzista miał lewą rękę w kieszeni. Cały czas ją tam trzymał, doprowadzając mnie tym do pasji. W końcu ją wyciągnął i podrapał się w nos. Nie miał kciuka – człowiek, którego szukałem. Wyszedłem na dwór i na obrzeżach parkingu znalazłem leżący na ziemi stary, przerdzewiały wieszak. Naprędce zrobiłem z niego haczyk i swobodnym krokiem podszedłem do cadillaca brygadzisty. Auto było zamknięte, ale trójkątne okienko po stronie kierowcy było uchylone. Rozejrzałem się na wszystkie strony, po czym wsunąłem wygięty wieszak przez okno i zahaczyłem go o wypustkę otwierającą drzwi. Wieszak za pierwszym razem się ześliznął, ale za drugim udało mi się podnieść kawałek plastiku do góry. Szybko wsiadłem do auta i skuliłem się na przednim siedzeniu. Spróbowałem otworzyć schowek, ale był zamknięty. Przesunąłem rękę po kolumnie kierownicy i znalazłem to, czego szukałem: przyczepiony dowód rejestracyjny auta, umieszczony w skórzanym etui. Odczepiłem go i jeszcze bardziej skuliłem się na siedzeniu. Na zalaminowanym dokumencie było napisane: Henry Robert Hart, 11641/4 Hurlburt PI., Culver City, Calif. Niczego więcej nie potrzebowałem. Odłożyłem dowód rejestracyjny na miejsce, zamknąłem samochód Henry’ego Harta i pobiegłem do swojego. Hurlburt Place była cichą uliczką małych domków oddaloną o kilka kwartałów od M.G.M. Studios. Numer 11641/4 był mieszkaniem przerobionym z garażu. Zaparkowałem naprzeciw i zacząłem szperać w bagażniku, szukając jakichś prowizorycznych narzędzi włamywacza. Znalazłem tylko śrubokręt i liniał. Przeszedłem powoli przez ulicę i wszedłem na podjazd prowadzący do garażu. W domu obok nie paliły się żadne światła. Drewniane stopnie prowadzące do mieszkania Henry’ego Harta trzeszczały tak głośno, że z pewnością było je słychać aż w centrum, ale łomot mojego serca zagłuszał skrzypienie. Zamek był bajecznie prosty. Udało się go błyskawicznie rozpracować za pomocą śrubokrętu i liniału. Kiedy otworzyłem drzwi, stanąłem, zastanawiając się jeszcze, czy wejść do środka. Moich poprzednich włamań dokonywałem jako policjant; teraz byłem cywilem. Wziąłem głęboki oddech, wszedłem, zawinąłem prawą rękę w chusteczkę i zacząłem szukać nią gniazdka. Potykając się w ciemnościach, wpadłem na stojącą na podłodze lampę, o mało jej nie przewracając. Przytrzymałem ją na wysokości pasa i włączyłem, oświetlając ponury duży pokój będący jednocześnie sypialnią. Były tam obskurne krzesła,
obskurne składane łóżko, wytarty dywan i tandetne olejne reprodukcje na ścianach – pewnie wszystko spadek po lokatorach, którzy już dawno temu się stąd wynieśli. Postanowiłem poświęcić minutę na przeszukanie pokoju, więc odstawiłem lampę na miejsce i szybko rozejrzałem się wokół, zauważając karciany stolik zastawiony brudnymi naczyniami, stos prania leżący przy łóżku na podłodze, rządek tanich wydań książek – trzymających pion dzięki podtrzymującym je butelkom po piwie – na parapecie pod oknem i kilka pustych pudełek po papierosach. Moja minuta niemalże dobiegła końca, kiedy zauważyłem wystający spod łóżka stos gazet. Wyciągnąłem je. Wszystkie były z L.A. i we wszystkich były artykuły opisujące szczegółowo zabicie Marcelli Harris. Na marginesach wypisane były pełne bólu zaklęcia i modlitwy: „Boże, proszę, złap bestię, która zabiła moją Marcellę”. „Proszę, proszę, proszę, Boże, spraw, żeby to był tylko sen”. „Komora gazowa to za mało dla potwora, który zabił moją Marcellę”. Obok zdjęcia prowadzącego śledztwo detektywa z biura szeryfa było napisane: „Ten facet to łajdak! Powiedział mi, żebym spadał, że gliniarze nie potrzebują pomocy żadnych przyjaciół Marcelli. A powiedziałem mu, że to sprawa dla F.B.I.” Przerzuciłem resztę gazet. Były ułożone chronologicznie i widać było, że rozpacz Henry’ego Harta zdawała się narastać: ostatnie doniesienia były zabazgrane nieczytelnym pismem i chyba zroszone łzami. Spojrzałem na zegarek: paliłem światło już od ośmiu minut. Ręką cały czas zawiniętą w chusteczkę otworzyłem wszystkie szuflady z trzech stojących przy jednej ze ścian komód: pusto, pusto, pusto; brudne ubrania, książki telefoniczne. Otworzyłem ostatnią, zastygłem i po chwili zadygotałem z wrażenia. Szuflada była wysłana różowym jedwabiem. W jednym rogu leżały starannie złożone czarne, koronkowe staniki i majtki. Pośrodku było pudełko po cygarach wypełnione marihuaną. Pod nim leżały czarno-białe zdjęcia nagiej, uczesanej w warkocze, leżącej na łóżku Marcelli DeVries Harris. Jej zmysłowe usta zdawały się mówić „chodź tu” i zdjęcie wydawało się esencją tego typu fotek, ale jednocześnie ich parodią. Wpatrywałem się w te zdjęcia, czując, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Oczy Marcelli Harris zdradzały wszechwiedzącą, pełną kpiny inteligencję, jakiej nigdy u nikogo nie widziałem. Jej dorodne ciało obiecywało niemało przyjemności, ale ja nie mogłem oderwać wzroku od tych oczu. Musiałem się w nie wpatrywać z kilka minut, nim wróciłem na ziemię. Kiedy w końcu uświadomiłem sobie, gdzie jestem, odłożyłem pudełko po cygarach, zamknąłem wysłaną jedwabiem szufladę, wyłączyłem światło i wyszedłem z ciasnego mieszkanka, żeby Marcella Harris nie zdołała rzucić na mnie uroku, jaki rzuciła na Henry’ego Harta.
18 Na wizytę u Williama „Doktorka” Harrisa przygotowałem się, wyrabiając w przygodnej drukarni całe sto lipnych wizytówek, i dopiero wtedy poszedłem go wypytać. Na wizytówkach widniało: Frederick Walker, Ubezpieczenia PRUDENTIAL. Logo firmy Prudential zajmowało środek wizytówki, a pod nim oficjalnie wyglądająca kursywa oznajmiała krótko „inspektor”. Zmyślony numer telefonu uwiarygodniał fałszywkę. Farba na wizytówkach zdążyła ledwo podeschnąć, kiedy włożyłem je do kieszeni i pojechałem na Beverly Boulevard 4968. Więc rozumie pan... panie Harris, że muszę zbadać przeszłość pańskiej zmarłej małżonki, żeby móc ostatecznie wyjaśnić sprawę i poinformować dział rekompensat, że te roszczenia są fałszywe. Osobiście tak sądzę, a specjalizuję się w roszczeniach od ośmiu lat. Niemniej jednak trzeba wszystkich wysłuchać. Doktorek Harris pokiwał w zamyśleniu głową, tłamsząc w palcach moją sfingowaną wizytówkę, ani na chwilę nie odrywając swych oczu od moich. Po drugiej stronie podniszczonego stolika siedział najbardziej imponujący człowiek, jakiego w życiu widziałem: wysoki na sześć stóp, zbliżający się do sześćdziesiątki, z bujnymi, siwymi włosami, ciałem atlety i twarzą, której rysy były mieszaniną szlachetnej prawości i bardziej plebejskiej rubaszności. Rozumiałem, dlaczego był dla Marcelli atrakcyjny. Uśmiechnął się szeroko i jego twarz wypełniło zaraźliwe ciepło. – Cóż, panie Walker – powiedział Doktorek Harris. – Marcella miała dar przyciągania samotnych ludzi, którym składała absurdalne obietnice, wcale nie mając zamiaru ich dotrzymać. Proszę, niech pan będzie ze mną szczery, panie Walker. Czego się pan do tej pory dowiedział o mojej byłej żonie? – Panie Harris, krótko a węzłowato, że była rozpustnicą i alkoholiczką. – Nikt nie musi kłamać, kiedy ze mną rozmawia – oświadczył Harris. – Jestem całkowicie szczery i oczekuję tego samego. Jak więc mogę panu pomóc? Odchyliłem się i splotłem ręce na piersiach. Miało go to nieco zbić z tropu, ale przeliczyłem się. – Panie Harris... – zacząłem. – Mów mi Doktorku. – Dobra, Doktorku. Potrzebuję jak najwięcej nazwisk, nazwisk i jeszcze raz nazwisk. Interesują mnie wszyscy znajomi i przyjaciele, jakich możesz sobie przypomnieć. Harris potrząsnął głową. – Panie Walker... – Mów mi Fred. – Fred, Marcella podrywała sobie kochanków i kompletowała krąg przyjaciół, jeśli można to tak określić, w barach. W barach i wyłącznie w barach prowadziła życie towarzyskie. Kropka. Chociaż może mógłbyś spróbować porozmawiać z ludźmi w Packard-Bell, gdzie pracowała. – Próbowałem. Unikali jasnych odpowiedzi. Harris uśmiechnął się gorzko. – Mieli ku temu powody, Fred. Nie chcieli źle mówić o zmarłej. Marcella bywała w barach w całym L.A. Nie chciała być znana w żadnym konkretnym barze. Straszliwie bała się opinii barowej rozpustnicy, więc nieustannie krążyła. O ile mi wiadomo, miała na koncie kilka aresztowań za jazdę po pijanemu. Jak nazywa się ta kobieta, która wniosła roszczenia?
– Alma Jacobsen. – Cóż, Fred, ja myślę, że mogło to wyglądać mniej więcej tak: pijana Marcella poznała tę kobietę w jakiejś knajpie. Olśniła ją swoją osobowością i fartuchem pielęgniarki, po czym pokazała kobiecie, która też pewnie była pod gazem, jakieś papiery przypominające oficjalne dokumenty. Marcella powiedziała wtedy kobiecie, jaką jest straszliwie samotną osobą i jak bardzo jej zależy, żeby w razie jej śmierci ktoś kontynuował jej krucjatę przeciw eksperymentom na zwierzętach. Marcella uwielbiała zwierzęta. Pewnie później upojona alkoholem Marcella wyciągnęła nazwisko i adres kobiety i zrobiła wspaniałe przedstawienie z podpisywania dokumentów. Marcella była wyśmienitą aktorką i kobieta z pewnością dała się nabrać. Kiedy gazety napisały o śmierci Marcelli, Alma doszła do wniosku, że los się do niej uśmiechnął. Czy to brzmi prawdopodobnie, Fred? – Jak najbardziej, Doktorku. Samotni ludzie potrafią robić dziwne rzeczy. Harris roześmiał się. – Rzeczywiście. Czym się normalnie zajmujesz, Fred? Roześmiałem się dokładnie tak jak Harris. – Szukam kobiet. A ty? – Byłem z tego znany – Doktorek roześmiał się. Zrobiłem poważną minę. – Doktorku, mógłbym porozmawiać o tym z twoim synem? Podejrzewam, że twoja teoria jest słuszna, ale chciałbym, żeby w moim raporcie nie było żadnych luk. Może twój syn powie mi coś, co na dobre wyeliminuje tę Jacobsen. Będę się z nim obchodził bardzo delikatnie. Doktorek Harris rozważył moją prośbę. – Dobrze, Fred. Podejrzewam, że Michael jest w parku z psem. Możemy tam pójść i zamienić z nim kilka słów. To tylko dwie ulice stąd. Po chwili byliśmy już na miejscu, ale właściwie to nie był park, tylko porośnięta chwastami niezabudowana działka. Doktorek Harris i ja gawędziliśmy przyjaźnie, przedzierając się przez sięgającą do kolan trawę w poszukiwaniu jego syna z psem. O mało na nich nie weszliśmy, kiedy w końcu udało nam się ich znaleźć. Michael Harris leżał na ręczniku plażowym z ramionami rozłożonymi jak ukrzyżowany. Szczeniak, którego widziałem na podwórku przy Mapie Street w El Monte, przeżuwał obok niego trawę. – Wstawać, pułkowniku! – ryknął dobrodusznie Harris. Michael Harris podniósł się na nogi i bez uśmiechu strzepał trawę z niebieskich dżinsów. Kiedy zupełnie się wyprostował, oniemiałem – był prawie mojego wzrostu. Chłopak spojrzał nerwowo na ojca, a potem na mnie. Czas na chwilę jakby się zatrzymał, bo przypomniał mi się inny chłopiec o brązowych włosach, niezwykle bystry dziewięciolatek grający na opustoszałym dziedzińcu na tyłach sierocińca. Było to ponad dwadzieścia lat temu, ale z największym trudem zmusiłem się do powrotu do teraźniejszości. – ... A to jest pan Walker, pułkowniku – mówił Doktorek Harris. – Jest przedstawicielem towarzystwa ubezpieczeniowego. Chcą nam dać trochę pieniędzy, ale jakaś pomylona staruszka twierdzi, że twoja matka obiecała jej swoje pieniądze. Nie możemy na to pozwolić, prawda, pułkowniku? – Tak – przytaknął cicho Michael. – Dobrze – powiedział Harris. – Michael, porozmawiasz z panem Walkerem? – Tak. Zaczynałem się czuć manipulowany. Sposób bycia Doktorka Harrisa był irytujący. Chłopiec był wyraźnie zastraszony, a i ja sam zaczynałem się tak czuć. Miałem wrażenie, że Harris wyczuwał, że nie mówię o sobie całej prawdy. Pod
względem intelektu byliśmy sobie równi, ale do tej pory to on narzucał swoją wolę, co mnie złościło. Jeśli miałem dowiedzieć się więcej, niż Harris by sobie życzył, musiałem przejąć inicjatywę. Klepnąłem Harrisa mocno w plecy. – Jezu – powiedziałem. – Jak tu gorąco! Widziałem, że na Western jest drivein. Może pójdziemy tam się czegoś napić? Ja stawiam. – Możemy, tato? – spytał błagalnie Michael. – Umieram z pragnienia. Doktorek ani na sekundę nie stracił nic ze swojej pewności siebie. Klepnął mnie w plecy równie mocno. – Chodźmy więc, amigos – zdecydował. Szliśmy cztery kwartały w prażącym, letnim słońcu. Reprezentowaliśmy trzy pokolenia Amerykanów, ale wszystkich nas łączyły niedostępne dla innych mroczne tajemnice i wzajemna nieszczerość. Pies biegł truchtem za nami, co i rusz zatrzymując się, żeby zbadać interesujące zapachy. Szedłem w środku, a Doktorek po lewej stronie, oddzielając mnie od ulicy. Michael był wciśnięty między mnie a żywopłoty rosnące wzdłuż domów przy Beverly Boulevard. Wyraźnie się na mnie opierał, jakby był spragniony fizycznej bliskości. Zapytałem Doktorka o jego ksywę. Roześmiał się i odparł: – Kiedyś studiowałem trochę medycynę, Fred. Ale doszedłem do wniosku, że to dla mnie zbyt krwawe, zbyt abstrakcyjne, zbyt czasochłonne i zdecydowanie nie na moje zdrowie. – Gdzie studiowałeś? – Na Uniwersytecie Illinois. – Chryste, brzmi nieciekawie. Pewnie spotkałeś tam mnóstwo chłopskich synów, którzy chcieli zostać wiejskimi lekarzami, co? – Tak, ale było też mnóstwo bogatych dzieciaków z Chicago, którzy chcieli leczyć ludzi z dobrego towarzystwa. Ja tam nie pasowałem. – Czemu nie? – spytałem, żeby go sprowokować. – To były lata dwudzieste. Byłem ikonoklastą. Uświadomiłem sobie, że resztę życia spędziłbym lecząc drobnomieszczaństwo z prowincji, takich typów, co to nie potrafiliby odróżnić wina od sikacza. Że przedłużałbym życie ludziom, którzy właściwie nie powinni żyć. Zrezygnowałem na ostatnim roku. Roześmiałem się. Michael też i jego przedwcześnie dojrzały, niski głos wzniósł się o dobre dwie oktawy. – Opowiedz mu o koniu, tato. Harris roześmiał się. – To ulubiona historia pułkownika. Miałem w tamtych czasach fuchę na boku. Znałem kilku gangsterów prowadzących nielegalny bar. To była naprawdę podła nora, gdzie bywali wszyscy zamożni studenci. Dawali tam tanią gorzałę i jeszcze tańsze żarcie. Ten bar wyróżniał się jednym: za ćwierć dolara można było tam kupić duże, soczyste steki. Steki z polędwicy z cebulą, w sosie pomidorowym. Cha! Wcale nie były stekami, tylko filetami z koniny. Ja byłem rzeźnikiem. Jeździłem po wsiach z pomocnikiem i kradłem konie. Owsem i cukrem zwabialiśmy szkapy do ciężarówki, wracaliśmy do miasta i jechaliśmy do magazynu, gdzie wstrzykiwaliśmy koniom małe ilości morfiny, którą wcześniej ukradłem. Potem przecinałem im skalpelem tętnicę szyjną. Mój współpracownik odwalał całą naprawdę brudną robotę, bo byłem na to zbyt delikatny. Był też kucharzem. W każdym razie z czasem interes się skiepścił. Właściciele baru chcieli mnie wycyckać z należnych mi zielonych. Mniej więcej wtedy zdecydowałem się pożegnać
z medycyną. Postanowiłem też rozstać się z właścicielami baru w wielkim stylu. Wiedziałem, że bandziory nigdy mi nie zapłacą, więc chciałem dać im nauczkę. Którejś nocy w barze była prywatna impreza. Razem ze współpracownikiem skombinowaliśmy dwie stare szkapy, załadowaliśmy je na ciężarówkę i przystawiliśmy ją do drzwi baru. Konie otworzyły kopytami drzwi i wbiegły do środka. Chryste! Co za widok! Zniszczone stoły, wrzask ludzi, wszędzie potłuczone butelki! Wyjechałem z miasta i z Illinois i nigdy tam nie wróciłem. – Dokąd pojechałeś? – spytałem. – Włóczyłem się tu i tam – odparł Harris. – Byłeś kiedyś włóczęgą, Fred? – Nie, Doktorku. – Żałuj. To bardzo pouczające. Prowokował mnie, więc zareagowałem. – Ja byłem zbyt zajęty dorabianiem się, co lepsze od włóczęgi, prawda, Michael? – Mocno objąłem chłopca, który uśmiechnął się do mnie szeroko. – Tak! Doktorek udawał, że jest rozbawiony, ale obaj wiedzieliśmy, że rękawica została rzucona. Usiedliśmy w barze na rogu Beverly i Western. Lokal był klimatyzowany i Doktorek z synem z wyraźną ulgą wyciągnęli swoje długie nogi pod stołem. Michael usiadł przy mnie, a Doktorek naprzeciw nas. Wszyscy zamówiliśmy po piwie korzennym z lodem. Kiedy je przyniesiono, Michael wchłonął zawartość swojej szklanki w trzy sekundy, beknął i spojrzeniem spytał ojca, czy może zamówić jeszcze jedno. Doktorek ochoczo skinął głową i po chwili pojawiła się kelnerka z kolejną wysoką szklanką brązowo-białej masy. Tym razem konsumpcja zajęła Michaelowi jakieś pięć sekund, ale znowu beknął i uśmiechnął się do mnie jak zaspokojony kochanek. – Musimy porozmawiać o twojej matce, Michael – zacząłem. – Dobrze – odparł Michael. – To opowiedz mi o przyjaciołach twojej mamy – poprosiłem. Twarz Michaela wykrzywił grymas. – Nie miała przyjaciół – odparł. – Puszczała się po barach. Teraz ja się skrzywiłem, a Michael spojrzał pytająco na Doktorka, który smutno pokiwał głową. – Kto ci to powiedział, Michael? – zapytałem. – Nikt. Nie jestem głupi, wiedziałem, że wujek Jim, wujek George, wujek Bob i wujek Jak-mu-tam to faceci, których udało jej się poderwać. – A przyjaciółki? – Nie miała przyjaciółek. – A słyszałeś kiedyś o niejakiej Almie Jacobsen? – Nie. – A czy twoja mama przyjaźniła się z rodzicami twoich kolegów? Michael zawahał się. – Ja nie mam kolegów. – Żadnych? Michael wzruszył ramionami. – Książki są moimi przyjaciółmi. Minna jest moją przyjaciółką. – Wskazał na szczeniaka przywiązanego do słupa telefonicznego za oknem. To mi dało do myślenia. Michael oparł się o mnie ramieniem i tęsknie spoglądał na moje wypite do połowy piwo. – Dokończ je – powiedziałem. Jeden łyk mu wystarczył. Zacząłem z innej strony:
– Kiedy zabito twoją matkę, byłeś z tatą, prawda, Michael? – Tak. Graliśmy w kaczkę. – Co to za gra? – Rzucasz piłką jak w baseballu, tylko jak nie złapiesz, to musisz uklęknąć i kwękać jak kaczka. Roześmiałem się. – Niezła zabawa, co? Co czułeś do swojej mamy, Michael? Kochałeś ją? Michael poczerwieniał jak burak. Jego długie, chude ramiona poczerwieniały, jego szyja poczerwieniała i jego twarz poczerwieniała aź po ścięte na jeża włosy. Zaczął się trząść, po czym jednym ruchem zmiótł wszystkie szklanki na podłogę. Przepchnął się obok mnie i wybiegł za drzwi, kierując się do swojego szczeniaka. Doktorek przyglądał się mi, kiedy zaniepokojona kelnerka sprzątała resztki naszych szklanek. – Często się to zdarza? – spytałem. Doktorek przytaknął. – Mój syn jest bardzo wrażliwy. – Dziedziczy po ojcu... Była to zarówno prowokacja, jak i komplement. Doktorek to rozumiał. – Nie wszystko – skwitował. – Uważam, że to wspaniały chłopiec – dorzuciłem. Doktorek uśmiechnął się. – Ja też. Położyłem na stole pięciodolarowy banknot. Wstaliśmy i wyszliśmy przed bar. Michael bawił się z psem. Szczeniak trzymał w pysku skórzaną smycz i radośnie opierał się silnym pociągnięciom chudych ramion Michaela. – No, pułkowniku – rzucił Doktorek. – Czas iść do domu. Michael i pies przebiegli przed nami przez Western Avenue i cały czas trzymali się koło czterdziestu metrów z przodu, kiedy szliśmy w prażącym, popołudniowym słońcu. Szliśmy w milczeniu. Myślałem o chłopcu i zastanawiałem się, o czym myśli Doktorek. Kiedy dotarliśmy do ich bloku na rogu Beverly i Irving, wyciągnąłem rękę. – Dziękuję za współpracę, Doktorku – powiedziałem. – Przyjemność była po mojej stronie, Fred. – Myślę, że bardzo mi pomogłeś. Chyba definitywnie dowiodłeś, że ta Jacobsen stara się nas naciągnąć. – Nie wiedziałem, że Marcella była ubezpieczona w Prudential. Dziwne, że mi o tym nie powiedziała. – Ludzie robią dziwne rzeczy. – Kiedy wykupiła polisę? – W pięćdziesiątym pierwszym. – Rozwiedliśmy się w pięćdziesiątym. Wzruszyłem ramionami. – Historia zna dziwniejsze przypadki. Doktorek też wzruszył ramionami. – Bez wątpienia – odparł. Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął wizytówkę, którą mu wcześniej dałem. Wręczył mi ja. Atrament był rozmazany. Doktorek potrząsnął głową. – Młody inspektor firmy ubezpieczeniowej powinien drukować swoje wizytówki w bardziej szanujących się firmach. Ponownie uścisnęliśmy sobie dłonie. Poczułem, że oblewam się rumieńcem. – Na razie, Doktorku – powiedziałem. – Powodzenia, Fred – odparł. Ruszyłem do samochodu. Włożyłem kluczyk w drzwi, kiedy nagle podbiegł do mnie Michael i uścisnął mnie porywczo. Nim zdążyłem jakoś zareagować, wcisnął mi w dłoń wygnieciony kawałek papieru i odbiegł. Rozwinąłem papierek. I przeczytałem: „Jesteś moim przyjacielem”.
Jechałem do domu poruszony zachowaniem chłopca, ale nie do końca wiedziałem, co myśleć o jego ojcu. Miałem dziwne wrażenie, że Doktorek Harris wiedział, kim jestem, i że moje najście sprawiło mu przyjemność. Czułem również, że nawiązała się jakaś więź pomiędzy mną a Michaelem, co było równie dziwne. Kiedy dotarłem do domu, zadzwoniłem do Reubena Ramosa i ubłagałem go, żeby mi pomógł. Niechętnie zrobił, o co go prosiłem: sprawdził Doktorka Harrisa w kartotece Wydziału Ewidencji. Żadnych wykroczeń w Kalifornii. Potem podyktował mi adresy, które Marcella Harris podawała podczas swoich rozlicznych aresztowań: w 1946, dziewięć lat temu, mieszkała przy North Sweetzer 618 w Los Angeles. W 1947 i 1948 roku przy Terra Cota 17901 w Pasadenie. W 1949 przy Howard Street 1811 w Glendale. Podczas jej ostatniego aresztowania za jazdę po pijanemu w 1950 roku, mieszkała przy Hibiscus Canyon 9619 w Sherman Oaks. Zapisałem wszystko i nim poszedłem spać, przez długi czas wpatrywałem się w kartkę z uzyskanymi informacjami. Spałem płytko, często się budząc w nocy, podświadomie spodziewając się w sypialni duchów zamordowanych kobiet. Następnego dnia, w piątek, wyruszyłem odtworzyć przeszłość Marcelli DeVries Harris. Najpierw pojechałem na cienistą, wysadzaną drzewami Sweetzer Avenue w West Hollywood i potwierdziły się moje oczekiwania: w budynku mieszkalnym w hiszpańskim stylu o numerze 618 nikt nie pamiętał rudej pielęgniarki ani jej syna, który wówczas był niemowlakiem. Rozpytywałem wśród mieszkańców z sąsiednich domów, ale ludzie tylko potrząsali głowami z zakłopotaniem. Marcella wielka nieznajoma. Na Terra Cota Avenue w Pasadenie było tak samo. Marcella wynajmowała tam dom, a obecny lokator powiedział mi, że jego poprzedni właściciel zmarł dwa lata temu. Ludzie z sąsiedztwa nie przypominali sobie ani Marcelli, ani jej chłopca. Z Pasadeny pojechałem do pobliskiego Glendale. Panował tam upał i czuć było smog. Nie straciłem dużo czasu koło jej mieszkania z 1949 roku: osiedle domków, na którym mieszkała, zostało niedawno wyburzone, aby zrobić miejsce dla zespołu nowoczesnych apartamentowców. „Marcella Harris, ładna, ruda pielęgniarka pod czterdziestkę z trzyletnim synkiem?” spytałem dwudziestu kilku mieszkańców Howard Street. Nic. Marcella zjawa. Pojechałem autostradą Hollywood do Sherman Oaks. Pracownik stacji benzynowej przy zjeździe z autostrady wyjaśnił mi, jak dojechać do Hibiscus Canyon. Po pięciu minutach byłem na miejscu. Była to ślepa uliczka na końcu krętej drogi, wysadzana, adekwatnie do nazwy, wysokimi hibiskusami. Numerem 9619 był czterokondygnacyjny budynek stylizowany na miniaturowy zamek w stylu arabskim. Zaparkowałem samochód i ruszyłem przez ulicę w jego stronę, kiedy mój wzrok przyciągnął wbity w trawnik przed sąsiednim domem znak. „Na sprzedaż. Kontakt: Janet Valupeyk, Nieruchomości Valupeyk, Ventura Blvd. 18369, Sherman Oaks”. Janet Valupeyk. Była kochanka Eddiego Engelsa. Kobieta, którą w pięćdziesiątym pierwszym roku wypytywaliśmy z Dudleyem Smithem o Engelsa. Poczułem mrowienie na całym ciele. Zupełnie zapomniałem o Hibiscus Canyon 9619 i w zamian pojechałem na Ventura Boulevard. Dobrze pamiętałem Janet Valupeyk. Była ledwo przytomna, kiedy przesłuchiwaliśmy ją ze Smithem cztery lata temu. Zmieniła się; zauważyłem to natychmiast, kiedy tylko zobaczyłem ją przez szybę w drzwiach prowadzących do jej biura nieruchomości. Siedziała przy metalowym biurku przy oknie i przerzucała papiery, nerwowo paląc papierosa. Przez
cztery lata postarzała się o dziesięć. Jej twarz wychudła, a skóra niezdrowo wyblakła. Jedna brew nieustannie podskakiwała, kiedy przewracała papiery. Nie zauważyłem nikogo innego w biurze. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka, poruszając wiszące u góry dzwoneczki. Dźwięk wystraszył Janet Valupeyk, która upuściła długopis i zaczęła miętosić papierosa. Udawałem, że tego nie zauważyłem. – Panna Valupeyk? – spytałem niewinnie. – Tak. O Boże, te cholerne dzwoneczki! Nie wiem, dlaczego je założyłam. Czym mogę panu służyć? – Jestem zainteresowany domem na Hibiscus Canyon. Janet Valupeyk uśmiechnęła się nerwowo, zgasiła papierosa i natychmiast zapaliła następnego. – Fajny dom – powiedziała. – Zaraz panu podam wszystkie dane. Wstała od biurka i podeszła do metalowych szafek z szufladami, wysunęła najwyższą i zaczęła szperać wśród skoroszytów. Podszedłem do niej i patrzyłem, jak jej nerwowe palce przesuwają się po skoroszytach ułożonych według nazw ulic i numerów. Znalazła Hibiscus Canyon i zaczęła mamrotać: – 9621, 9621, gdzie on się podział, do diaska? Nie odrywałem oczu od numerów i kiedy pojawił się 9619, wsunąłem rękę do szuflady i wyszarpnąłem skoroszyt. – Ej, co tu się dzieje?! – wystrzeliła Janet Valupeyk. – Zamknij się! – krzyknąłem. – Albo za kwadrans będzie tu ktoś z Narkotyków! Grałem w ciemno, ale trafiłem w jej czuły punkt: Janet Valupeyk opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Pozwoliłem jej szlochać, a sam przejrzałem dokumenty. Lokatorzy byli wymienieni w porządku alfabetycznym, a obok figurowała suma pieniędzy, którą płacili za wynajem. Lista lokatorów sięgała 1944 roku. Kiedy śledziłem tę listę, krew uderzyła mi do głowy i zrobiło mi się ciemno w kącikach oczu. – Kim jesteś? – wykrztusiła Janet Valupeyk. – Zamknij się! – krzyknąłem ponownie. W końcu znalazłem. Marcella Harris wynajmowała mieszkanie numer 102 w budynku przy Hibiscus Canyon 9619 od czerwca 1950 do września 1951 roku. Mieszkała tam, kiedy Maggie Cadwallader została zamordowana. Obok nazwisk znajdowały się zapisane malutkimi literami komentarze: „Brat pani Groberg do podnajmu7/2/51-?”. Obok tego haczyk innym atramentem i litery „O.K.-J.V.” Odłożyłem skoroszyt i ukląkłem przy roztrzęsionej Janet Valupeyk. Ponownie działając po omacku, spytałem: – Kto kazał ci wynająć mieszkanie Marcelli Harris, Janet? W odpowiedzi gwałtownie potrząsnęła głową. Podniosłem rękę, żeby ją uderzyć, ale zawahałem się i w zamian chwyciłem ją mocno za ramiona. – Mów, do diabła, albo zadzwonię po gliniarzy! Janet Valupeyk zaczęła trząść się od stóp do głów. – Eddie – powiedziała. – Eddie, Eddie, Eddie. – Mówiła bardzo cicho. Ja też, kiedy spytałem: – Jaki Eddie? Janet po raz pierwszy uważnie mi się przyjrzała. – Ja... Ja ciebie znam – powiedziała. – Jaki Eddie? – wrzasnąłem, szarpiąc ją za ramiona. – Eddie Engels. Ja... ciebie znam. Ty...
– Ale przecież ty z nim zerwałaś. – Wtedy jeszcze miał mnie w garści. O Boże, wtedy jeszcze tak. – Kim jest pani Groberg? – Nie wiem. Nie pamiętam... – Nie kłam. Marcella Harris nie żyje! Kto ją zabił? – Nie wiem! Ty zabiłeś Eddiego! – Zamknij się! Kim jest pani Groberg? – Mieszka w 9619. Dobra z niej lokatorka. Nie skrzywdziłaby ni... Nie słyszałem końca. Zostawiłem ją, słysząc tylko, jak szlocha, wspominając utraconą przeszłość, i pobiegłem do samochodu, żeby ponownie zająć się swoją przeszłością. Pięć minut później zaparkowałem w poprzek ślepej uliczki Hibiscus Canyon. Pobiegłem do arabskiego budynku, z impetem otworzyłem ciężkie, przeszklone drzwi i obejrzałem skrzynki pocztowe w holu. Pani Groberg mieszkała pod numerem 419. Wskakując po dwa stopnie na raz, wbiegłem na czwarte piętro. Usłyszałem dobiegające zza drzwi dźwięki jakiegoś teleturnieju telewizyjnego. Zapukałem. Żadnej reakcji. Ponownie zapukałem, tym razem głośniej, i usłyszałem jakieś słabe przekleństwa, po czym wyraźnie przycichła telewizja. Zza drzwi dobiegł mnie niepewny głos. – Kto tam? – Policja, proszę pani – odparłem, świadomie naśladując Jacka Webba z popularnego policyjnego serialu „Dragnet”. W odpowiedzi usłyszałem chichot. Chwilę później otworzyły się drzwi i napotkałem pełne akceptacji spojrzenie pulchnej matrony. Natychmiast zrozumiałem, że mam do czynienia z miłośniczką kryminałów i przyjąłem odpowiednią strategię. Nim kobieta zdążyła poprosić mnie o odznakę, której nie miałem, powiedziałem z naciskiem: – Proszę pani, potrzebuję pani pomocy. Zaczęła manipulować przy szlafroku i lokówkach. Była grubo po pięćdziesiątce. – T-tak, panie władzo – powiedziała. – Proszę pani, niedawno zamordowano jedną z byłych lokatorek tego budynku. Może pani o tym słyszała; wygląda pani na kobietę wiedzącą, co w trawie piszczy. – Cóż, ja... – Nazywała się Marcella Harris. Kobieta natychmiast uniosła ręce do gardła. Była wstrząśnięta, a ja potwierdziłem jej przypuszczenia: – Tak, pani Groberg, została uduszona. – O, nie! – O, tak, proszę pani. – Cóż, ja... – Czy mógłbym wejść, proszę pani? – O, tak, panie władzo. W apartamencie było gorąco, duszno i o wiele za dużo mebli. Usiadłem obok pani Groberg na kanapie, żeby jak najszybciej przejść do sedna. – Biedna Marcella – westchnęła. – Rzeczywiście, proszę pani. Dobrze ją pani znała? – Nie. Szczerze mówiąc, to jej nie lubiłam. Wydaje mi się, że piła. Ale uwielbiałam jej chłopczyka. Był taki słodki.
Nie chciałem jej zupełnie załamywać, więc powiedziałem: – Chłopiec ma się dobrze, pani Groberg. Mieszka z ojcem. – Dzięki Bogu. – Rozumiem, że Marcella wynajęła swoje mieszkanie pani bratu latem pięćdziesiątego pierwszego roku. Przypomina to sobie pani? Kobieta roześmiała się. – Ależ tak! To był mój pomysł, ale to była straszliwa pomyłka. Mój brat Morton miał problem z alkoholem, tak jak Marcella. Wyrwał się z Omaha, żeby pracować w Lockheed i przestać pić. Pożyczyłam mu pieniądze, żeby przyjechał tutaj i żeby wynajął tamto mieszkanie. Ale znalazł alkohol Marcelli i wszystko wypił! Starczyło mu na trzy tygodnie. – Jak długo Morton mieszkał w tamtym mieszkaniu? – Dwa miesiące! Wszedł w ciąg i skończył w szpitalu. Ja... – Marcelli nie było aż tak długo? – Tak. – Powiedziała pani, gdzie pojechała? – Nie, ale kiedy wróciła, powiedziała: „Nie ma powrotu do domu”. To tytuł książki, prawda? – Tak, proszę pani. Czy Marcella zabrała ze sobą syna? – Nie... Nie pam... Nie, na pewno nie. Zostawiła brzdąca u przyjaciół. Pamiętam, że rozmawiałam z nim po powrocie Marcelli. Nie lubił tych ludzi, u których mieszkał. – Potem Marcella się wyprowadziła, prawda? – Tak. – Wie pani, dokąd? – Nie. – Czy wyglądała na przygnębioną, kiedy wróciła po tych dwóch miesiącach? – Nie wiem. Nie mogłam rozgryźć tej kobiety! Kto... kto ją zabił, panie władzo? – Nie wiem, ale się dowiem – powiedziałem w ramach pożegnania. Ledwo panując nad egzaltacją, z roztrzęsionymi rękoma wjechałem nad Cahuenga Pass do Hollywood. Znalazłem automat telefoniczny i zadzwoniłem do Doktorka Harrisa. Odebrał przy trzecim sygnale: – Słucham. – Mówi Fred Walker, Doktorku. – Jak leci, Fred? Jak tam gra w ubezpieczenia? – Dobroduszny ton przekonał mnie, że wiedział, że w tej grze nie chodzi o ubezpieczenia, ale że i tak chciał w nią grać. – Fifty-fifty. Robota jak każda inna. Słuchaj, mielibyście z Michaelem ochotę jutro się przejechać? Gdzieś za miasto, po prostu wsiąść w samochód i pojechać. Mam kabrioleta. Po drugiej stronie zapadła cisza. W końcu Doktorek odparł: – Jasne. Może wpadniesz po nas w południe? – W takim razie do jutra – powiedziałem i rozłączyłem się. Pojechałem do Beverly Hills. Biuro Lorny mieściło się w wysokim budynku przylegającym do teatru Stanley-Warner przy Wilshire, niedaleko Beverly Drive. Zaparkowałem w pobliżu i ruszyłem w stronę biura. Najpierw zajrzałem na parking na tyłach budynku; obawiałem się, że Lorna już odjechała, ale dopisało mi szczęście: jej packard, model z 1950 roku, był jeszcze na swoim miejscu. Pracowita Lorna – o wpół do siódmej nadal
w biurze. Niebo robiło się złociste, a ludzie już czekali w kolejce na pierwsze przedstawienie wieczoru – „Dziewczyna z prowincji”. Czekałem godzinę przy wejściu na parking. Niebo zdążyło już przybrać kolor polerowanej miedzi, kiedy zza rogu wyłoniła się Lorna i skręciła w Canon Drive. Szła blisko budynku, wpychając swą ciężką, drewnianą laskę w szczelinę między ścianą a chodnikiem. Kiedy ją zobaczyłem, poczułem znaną z dawnych lat słabość. Szła ze spuszczoną głową, zamyślona. Zapisałem w pamięci wyraz jej twarzy, zgarbioną sylwetkę i lekką, niebieską letnią sukienkę, nim podniosła głowę i spojrzała na mnie. Kiedy mnie zauważyła, musiała ujrzeć zakochanego po uszy Freddy’ego Underhilla z dawnych lat, bo rysy jej twarzy złagodniały i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że jest rok 1955, a nie 1951, i że w międzyczasie wiele się zmieniło. – Cześć, Lor – powiedziałem. – Cześć, Freddy – odparła Lorna zimno. Jej ciało zesztywniało, westchnęła i oparła się o marmur budynku. – Co tu robisz, Freddy? To już koniec. – Nie, wcale nie, Lor. W ogóle. – Nie będę się z tobą kłócić. – Pięknie wyglądasz. – Nie, wcale nie. Mam trzydzieści pięć lat i przybieram na wadze. A minęły dopiero cztery miesiące. – Ja mam wrażenie, jakby minęły już lata. – Nie pozwalaj sobie, do diabła! Wcale tak nie myślisz, a mnie i tak wszystko jedno! Nie obchodzisz mnie, Freddy! Słyszysz? Lorna się zamachnęła i o mało co nie upadła. Podszedłem, żeby jej pomóc, ale ona niezręcznie machnęła laską. – Nie, do diabła – syknęła. – Nie dam się znowu oczarować. Nie pozwolę ci bić moich przyjaciół i nie będę znowu z tobą. Pokuśtykała na parking. Ja pozostałem na miejscu, zastanawiając się, czyby mi uwierzyła, czy myślałaby, że oszalałem; a może jednak byłoby to dla niej ważne. Zaczekałem, aż dojdzie do samochodu. Zauważyłem, że wyjmuje kluczyki z torebki, wtedy podbiegłem i chwyciłem ją za rękę, kiedy już otwierała drzwi. Najpierw się opierała, ale po chwili przestała. Uśmiechnęła się wyrozumiale i przeniosła ciężar ciała na laskę. – Nigdy nie słuchałeś, Freddy – zauważyła. – Słuchałem bardziej, niż myślisz – odparowałem. – Nie, wcale nie. Słyszałeś tylko to, co chciałeś słyszeć. I udało ci się mnie przekonać, że słuchałeś. Byłeś dobrym aktorem. Nie przychodziła mi do głowy żadna riposta ani cięta replika, ani dobre słowo, więc powiedziałem tylko – cofając się o kilka kroków, żeby dodać sobie obiektywizmu: – Znowu się zaczęło. Skojarzyłem Eddiego Engelsa z niedawno zamordowaną kobietą. Zakończę tę sprawę, niezależnie od konsekwencji. Może wtedy znowu będziemy mogli być razem. Lorna stała zupełnie nieruchomo. – Oszalałeś – powiedziała. – To nad nami wisiało jak zaraza, Lor. Może znajdziemy ukojenie, kiedy już będzie po wszystkim. – Oszalałeś. – Lorna... – Nie. Nigdy nie będziemy znowu razem i wcale nie przez to, co się stało cztery lata temu. Nie będziemy nigdy razem, bo jesteś, jaki jesteś. Nie, nie dotykaj
mnie i nie próbuj mnie oczarować ani mnie zagadać. Teraz wsiądę do samochodu i jeśli spróbujesz mnie powstrzymać, to pożałujesz, że w ogóle się poznaliśmy. Wręczyłem Lornie kluczyki od samochodu. Kiedy je brała, trzęsła jej się ręka. Wsiadła do samochodu i odjechała. Spaliny z rury wydechowej spłynęły po nogawkach moich spodni. – Nic nie ma ostatecznego końca, Lorna – powiedziałem głośno. Ale sam nie byłem pewien, czy w to wierzę. Jechaliśmy ze złożonym dachem na wschód autostradą San Bernardino, oddalając się od dusznych, prażonych niemiłosiernym słońcem ulic Los Angeles. Mijaliśmy robotnicze osiedla rozlewające się po okolicy niezależnie od typu krajobrazu: były na suchych, pustynnych piaskach i wtulały się w sosnowe lasy. Siedziałem za kierownicą, a na przednim siedzeniu Michael. Doktorek rozłożył się z tyłu, opierając swoje długie nogi przy klamce przednich drzwi, więc Michael objął je w kostkach i wybijał na nich rytm jazzowego kawałka dobiegającego z radia. Rozcinane przez nas powietrze stopniowo stawało się coraz bardziej gorące i rozrzedzone, kiedy po krętych drogach wjeżdżaliśmy wyżej i wyżej w jodłowy las. Teoretycznie jechaliśmy do jeziora Arrowhead, ale nikomu tak naprawdę nie zależało, żeby tam koniecznie dojechać; milczenie między nami było znaczące – Doktorek i ja wiedzieliśmy, że ten drugi wie, ale jak dużo? Jak na razie obaj nie chcieliśmy robić następnego kroku. A Michael wyciągał swoją długą szyję nad przednią szybę, rozkoszując się pędem gorącego powietrza, jakby to było paliwo dla jego bez wątpienia żywej wyobraźni. Jezioro Arrowhead wyłoniło się przed nami niespodziewanie na końcu zasłanej śmieciami drogi. W panującym upale migotała jasnoniebieska tafla wody znaczona łodziami i pływakami wielkości główek od szpilki. Zatrzymałem samochód na poboczu i odwróciłem się do moich towarzyszy. – No i jak, tutaj, czy jedziemy dalej? – spytałem. – Dalej! – wykrzyknęli jednocześnie, więc przyspieszyłem i zaczęliśmy objeżdżać niebieską oazę i kluczyć po wznoszących się wokół górach. Wkrótce mój umysł zaczął żywiej pracować. Byliśmy daleko od Los Angeles, a miałem zadanie do wykonania. Zacząłem się niecierpliwić i rozglądałem się za spokojnym, zacienionym miejscem, żebyśmy zjedli lunch, który wcześniej przygotowałem. Jakby na życzenie, przed nami pojawił się napis „Parking, Zoo”. Miejsce wyglądało jak dekoracja do westernu: jedna uliczka poobijanych, parterowych budynków, a za nią zacieniona polana z drewnianymi stołami. Spłowiały znak obwieszczał: „Boże Narodzenie latem! Odwiedź świętego Renifera w naszym zoo”. Kiedy wjeżdżaliśmy na parking, delikatnie szturchnąłem Michaela. – Wierzysz w świętego Mikołaja, Mike? – Nie lubi, kiedy się do niego mówi Mike – wtrącił Doktorek. – Może być – odparował Michael. – Święty Mikołaj to ciota. Zachichotał, zadowolony ze swojej odpowiedzi. Ja też się uśmiechnąłem. – Rogaty dzieciak – rzucił krzywo z tylnego siedzenia Doktorek. – Podobnie jak jego ojciec? – Bardzo podobnie. Pod pewnymi względami. Rozumiem, że tu się zatrzymujemy? – Zagłosujmy. Mike? – Tak! – Doktorek? – Czemu nie?
Wyjąłem z bagażnika dużą papierową torbę kanapek i duży termos herbaty z lodem, po czym ruszyliśmy przez minimiasteczko. Nie pomyliłem się – fasady budynków były dekoracjami studyjnymi: więzienie w Dodge City, sklep spożywczy Millera, saloon Diamentowego Jima, tancbuda poszukiwaczy złota. Jednak tylko dachy były nienaruszone – fronty zostały wyrwane i zastąpione kratami, za którymi prezentowano różnorodne wychudzone zwierzęta. W więzieniu w Dodge City były dwa chude lwy. – Król zwierząt – wymamrotał Doktorek, kiedy je mijaliśmy. – Ja jestem królem zwierząt – zareagował Michael, który szedł koło mnie, przed ojcem. W saloonie Diamentowego Jima był ogromny słoń. Leżał nieruchomo na cementowej podłodze pokrytej odchodami. – Wygląda jak pewien republikanin, którego mógłbym wymienić z nazwiska – powiedziałem. – Uważaj! – pisnął Michael. – Tata jest republikaninem i w tych kwestiach nie zna się na żartach! Michael zaczął chichotać i oparł się na mnie. Objąłem go ramieniem i mocno przytuliłem. Ostatnim budynkiem przed polaną ze stolikami był Dom Społeczny i Karnawałowy Diamentowej Lii – w pośrednich filmach znany eufemizm na „burdel”. Diamentowej Lii i jej dziewcząt nie było; były za to brzydkie, hałaśliwe i różowe na twarzy pawiany. Michael oswobodził się z mojego uścisku. Po chwili już się trząsł, jak dwa dni wcześniej w barze. Zaczął podnosić kawałki ziemi i rzucać nimi z całej siły w pawiany. – Brudne, pieprzone pijaki! – krzyczał. – Brudne, ohydne, cholerne, pieprzone pijaki! – Rzucił kolejną grudkę ziemi i znowu zaczął wrzeszczeć, ale tym razem słowa uwięzły mu w gardle, za to w klatce pawianów podniósł się przeraźliwy jazgot. Michael schylił się, żeby nabrać więcej amunicji, ale chwyciłem go za ramiona. Kiedy się wił, usiłując się uwolnić, Doktorek rzekł kojąco: – Spokojnie, stary. Spokojnie, Michael, już będzie dobrze, spokojnie... Michael uderzył mnie kościstym łokciem w brzuch. Puściłem go i wyrwał jak antylopa w stronę polany ze stolikami. Pozwoliłem mu uzyskać sporą przewagę, po czym ruszyłem za nim. Był szybki i biegł pełnym sprintem. Zdawałem sobie sprawę, że w jego stanie będzie biegł do upadłego. Przesadził zadrzewioną polanę i wbiegł w malutki kanion porośnięty karłowatymi sosnami. Nagle nie było już gdzie biec. Michael upadł pod dużą sosną, objął ją mocno chudymi ramionami i zaczął kołysać się na kolanach. Kiedy do niego podszedłem, usłyszałem, że cicho zawodzi ochrypłym głosem. Klęknąłem obok i delikatnie położyłem mu rękę na ramieniu. Pozwoliłem mu się wypłakać. W końcu puścił drzewo i objął mnie. – Co się dzieje, Michael? – spytałem cicho, mierzwiąc mu włosy. – O co chodzi? – Mów mi Mike – zaszlochał. – Już nie chcę, żeby mnie nazywano Michael. – Mike, kto zabił twoją matkę? – Nie wiem! – A słyszałeś kiedykolwiek o niejakim Eddie’m Engelsie? Michael potrząsnął głową i mocniej ją we mnie wtulił. – A o Margaret Cadwallader? – Nie – wyszlochał. – Mike, pamiętasz, jak mieszkałeś na Hibiscus Canyon, kiedy miałeś pięć lat?
Mike spojrzał na mnie. – T-tak – przyznał. – Pamiętasz wyjazd twojej mamy, kiedy tam mieszkałeś? – Tak! – Cii. Dokąd pojechała? – Ja nie... Pomogłem chłopcu wstać i objąłem go ramieniem. – Pojechała do Wisconsin? – Chyba tak. Przywiozła ciągnący ser i śmierdzącą kapustę kiszoną. Pieprzone kretyńskie Szwaby... Uniosłem lekko brodę chłopca z klatki piersiowej. – Z kim mieszkałeś, kiedy jej nie było? Mike wywinął mi się i wlepił wzrok w ziemię. – Powiedz mi, Mike. – Mieszkałem z tymi nocnymi ćmami, z którymi spotykała się moja mama. – Dobrze ciebie traktowali? – No. To byli pijacy i hazardziści. Byli dla mnie mili, ale... – Ale co, Mike? – Byli dla mnie mili, bo chcieli pieprzyć Marcellę! – wrzasnął Mike. Przestał płakać, ale wyraz nienawiści na jego młodzieńczej twarzy postarzył go o dziesięć lat. – Jak się nazywali? – Nie wiem. Wujek Iksiński, wujek Pieprzyński, nie wiem! – Pamiętasz, gdzie wtedy mieszkałeś? – No, pamiętam. Scenie Avenue 6481. Blisko rogu Franklin i Gower. Tata powiedział... – Co powiedział, Mike? – Że... Że załatwi chłopaków Marcelli. Mówiłem mu, że są fajni, ale on i tak dalej powtarzał swoje. Fred...? – Tak? – Tata wczoraj mi opowiadał różne historie. Opowiedział mi o gościu, który kiedyś był gliniarzem. Ty byłeś kiedyś gliną? – Tak. A co... – Michael, Fred, gdzie wy, do diabła, jesteście? – Był to głos Doktorka; był już blisko. Chwilkę później go zobaczyliśmy. Kiedy Doktorek pojawił się w polu widzenia, Michael się ode mnie odsunął. Podszedł do nas. Kiedy z bliska zobaczyłem jego twarz, zrozumiałem, że gra pozorów się skończyła. Na jego twarzy królowała nienawiść; twarde, przystojne rysy jego twarzy były jakby ścięte lodem. – Myślę, że powinniśmy wrócić do L.A. – powiedział Doktorek. Nikt nie powiedział ani słowa, kiedy wracaliśmy do Los Angeles przez labirynt autostrad i ulic. Mike siedział z tyłu, a Doktorek koło mnie. Przez całe dwie godziny patrzył dokładnie prosto przed siebie. Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się przed domem, wydawało mi się, że dopiero teraz wszyscy zaczęliśmy oddychać. To wtedy poczułem ten zapach, cierpki, piżmowy zapach potu, wyczuwalny w samochodzie nawet ze spuszczonym dachem: zapach strachu. Michael wyskoczył z tylnego siedzenia i bez słowa pognał na betonowy dziedziniec. Doktorek odwrócił się do mnie. – Co teraz, Underhill? – spytał. – Nie wiem. Na jakiś czas wyjeżdżam z miasta.
– A potem? – Potem wrócę. Harris wysiadł z samochodu. Spojrzał na mnie z góry. Zaczął się uśmiechać, ale nie pozwolił swojej lodowatej twarzy posunąć się dalej. – Harris, jeśli skrzywdzisz tego chłopca, to ciebie zabiję – rzuciłem i odjechałem w stronę Hollywood. Scenic Avenue była boczną uliczką oddaloną o jakąś milę na północ od Hollywood Boulevard. Numer 6481 był małym, kamiennym domkiem, stojącym po południowej stronie ulicy. Przylegał do niego porośnięty chwastami i otoczony białymi sztachetkami ogródek. Dom był opuszczony, tak jak się tego spodziewałem; wszystkie okna od ulicy były powybijane, a liche drewniane drzwi wejściowe w połowie zniszczone. Obszedłem dom. Ogródek z tyłu wyglądał tak samo, jak ten z przodu – taki sam płot, takie same bujne chwasty. Przy płocie zauważyłem przyczepioną do słupa telefonicznego skrzynkę. Wepchnąłem kawałek drewna pod zawias i ją otworzyłem. Przez pięć minut kombinowałem z przełącznikami, aż panujący w domu numer 6481 mrok rozjaśniło światło. Bezwstydnie przeszedłem przez drewniany ganek i otworzyłem tylne drzwi. Potem chodziłem cicho po całym domu, chłonąc całe wyczuwalne w nim zło. Był to zwyczajny domek jednorodzinny, pozbawiony mebli, pozbawiony śladów zamieszkania, pozbawiony nawet włóczęgów, którzy przeważnie instalowali się w takich miejscach; ale czuć było, że każda ściana, każda deska na podłodze i każdy spowity pajęczynami kąt przesycone były atmosferą strachu i wynaturzenia. Na dębowej podłodze sypialni obok materaca zauważyłem dużą plamę zaschniętej krwi. To nie musiała być krew, ale ja nie miałem wątpliwości. Podniosłem materac; spód był przesączony brązowawą cieczą. Znalazłem też zaschniętą krew w wannie, w dużym pokoju na szafie i na ścianach jadalni. Paradoksalnie każdy kolejny znak rzezi napawał mnie coraz bardziej nieziemskim spokojem. Aż do momentu, kiedy wszedłem do pomieszczenia przylegającego do kuchni i zobaczyłem dziecinne łóżeczko. Kratki były opryskane krwią, a wyścielający je materiał pokryty grubą warstwą zaschniętej krwi. Na łóżeczku leżał martwy miś – wylewały się z niego bawełniane trzewia nasączone krwią z przeszłości, która wyciągała ku mnie swe macki. Niedługo później wyszedłem, wiedząc, że to jest właśnie okręg umarłych, o którym wiele lat wcześniej pisał Wacky Walker.
Część V Holenderka z Wisconsin
19 Z okna widziałem, jak śmigła przecinają zmierzwione chmury nad Pacyfikiem. Po chwili samolot skręcił w lewo i skierował się w głąb lądu, w długą podróż do nieznanej mi środkowej Ameryki: w Chicago przesiadałem się na samolot lecący do południowego Wisconsin, miejsca urodzin Margaret Cadwallader i Marcelli DeVries Harris. Kiedy przelecieliśmy nad Kalifornią, Arizoną i Nevadą, przeniosłem wzrok z jałowego krajobrazu na śmigła i dałem się zahipnotyzować ich monotonnym, okrężnym ruchom. Po chwili nastąpiła pełna synchronizacja: mój umysł zaczął zataczać idealne koła, spójne logicznie, chronologicznie i tematycznie: Marcella DeVries urodziła się w Tunnel City w Wisconsin w 1912 roku. Tunnel City jest oddalone o osiemdziesiąt pięć mil od Waukesha, gdzie w 1914 roku urodziła się Maggie Cadwallader. Różnica dwóch lat i osiemdziesięciu pięciu mil. „Jestem tylko prostą dziewczyną z rolniczego Wisconsin” – powiedziała mi kiedyś Maggie. Wpadła też w histerię, kiedy znalazła mój rewolwer. „Nie, nie, nie, nie! – krzyczała. – Nie pozwolę siebie zranić! Wiem, kto cię przysłał”. Pół roku później już nie żyła – została uduszona w tej samej sypialni, w której się kochała. Kiedy popełniono morderstwo, Marcella Harris nagle wyjechała w nieznanym kierunku. „Nie ma powrotu do domu” – powiedziała Marcella swojej sąsiadce, pani Groberg. „Ciągnący ser i śmierdząca kapusta kiszona” – pamiętał jej syn – potrawy narodowe ze zdominowanego przez Niemców, Holendrów i Polaków stanu Wisconsin. Ładna stewardesa przyniosła mi kawę, ale w podzięce zrewanżowałem jej się jedynie chrząknięciem. Wpatrywałem się w najbliższe śmigło, patrzyłem, jak przecina powietrze i czułem, jak przeszłość zazębia się z teraźniejszością. Widziałem coraz więcej związków między wszystkimi zamieszanymi w tę sprawę. Eddie Engels i Janet Valupeyk byli kiedyś kochankami. Eddie miał romans z Maggie Cadwallader. Wczesnym latem 1951 roku Eddie powiedział Janet, żeby wynajęła Marcelli Harris mieszkanie przy Hibiscus Canyon. To wszystko musiało być tak naprawdę jedną i tą samą sprawą. Było zbyt wiele zbieżności, żeby to był czysty przypadek. Kiedy samolot wylądował w Chicago i ponownie znalazłem się na ziemi, postanowiłem zmienić plany i wynająć samochód, żeby samemu pokonać około sto mil do Wisconsin. W wypożyczalni wybrałem solidnie wyglądającego forda i wyruszyłem. Był już wieczór, ale nadal panował upał. Bryza znad jeziora Michigan nie była w stanie tego zmienić. Pojechałem do centrum miasta i przyglądałem się turystom i przechodniom oglądającym wystawy sklepowe, w gruncie rzeczy nie wiedząc, czego szukam. Kiedy w północnej części miasta minąłem drukarnię, zrozumiałem, czego mi trzeba. Wszedłem do zakładu i za pięć dolarów wyrobiłem sobie sztuczną osobowość – dwieście fałszywych wizytówek inspektora ubezpieczeniowego z moim prawdziwym nazwiskiem i eleganckim adresem i telefonem z Beverly Hills. W pobliskim sklepie nabyłem trzy raczej realistycznie wyglądające odznaki, określające mnie mianem „zastępcy szeryfa”, „stenografa policyjnego” i „śledczego międzynarodowego”. Kiedy uważniej przyjrzałem się tej ostatniej, wyrzuciłem ją przez okno samochodu, bo za bardzo przypominała dziecięcą zabawkę. Ale pozostałe wyglądały na prawdziwe, wizytówki wyglądały na prawdziwe, a automatyczna .38 w
walizce była prawdziwa. Znalazłem hotel w północnej części miasta i wcześnie poszedłem do łóżka; miałem w planach interesującą randkę z historią, więc chciałem być na nią wypoczęty. Południowy Wisconsin mienił się wszystkimi odcieniami zieleni. Przekroczyłem granicę Illinois i Wisconsin o ósmej rano i moim fordem sedanem z 1952 roku zjechałem z szerokiej, ośmiopasmowej autostrady na wąską, asfaltową drogę biegnącą obok licznych farm mlecznych i oddalonych od siebie o kilka mil małych jezior. O mało co nie przegapiłem Tunnel City, zauważając drogowskaz w ostatniej chwili. Ostro skręciłem w prawo i znalazłem się na prostej drodze biegnącej środkiem ogromnego pola kapusty. Milę dalej tablica oznajmiała „Tunnel City, Wisconsin, ludność 9.818”. Nadaremnie rozglądałem się za tunelem i dopiero kiedy zjechałem w płytką dolinę, uświadomiłem sobie, że miasto pewnie zawdzięcza swą nazwę jakiemuś podziemnemu systemowi irygacyjnemu dostarczającemu wodę ciągnącym się wokół bezkresnym polom kapusty. Samo miasteczko nie zmieniło się chyba od pięćdziesięciu lat. Był tam sąd z czerwonej cegły, sklepy z ziarnem i paszą z czerwonej cegły, sklep przemysłowy z czerwonej cegły oraz apteka, sklep spożywczy i biblioteka publiczna z białej cegły. Centralnym punktem miasteczka zdawały się dwa sklepy z traktorami, przeszklone od frontu i położone dokładnie naprzeciw siebie. W ich nieskazitelnie czystych oknach lśniły nowiuteńkie maszyny rolnicze. Po kilku opalonych mężczyzn w kombinezonach stało przed każdym ze sklepów i pogodnie rozmawiało. Zaparkowałem i stanąłem na chodniku obok jednej z grupek. Było bardzo gorąco i bardzo wilgotno, więc od razu zdjąłem marynarkę. Natychmiast rozpoznali we mnie miastowego i wymienili między sobą subtelne znaki, co nie uszło mojej uwagi. Wiedziałem, że stanę się obiektem żartów, więc pogodziłem się z tym. Właśnie miałem powiedzieć „Dzień dobry”, kiedy najbliżej mnie stojący i najwyższy z trzech mężczyzn smutno pokręcił głową i powiedział: – Niezbyt dobry dzień, młody człowieku. – Trochę parno – zauważyłem. – Jesteś z Chicago? – spytał mężczyzna z krzaczastymi brwiami. Jego małe, niebieskie oczy zdradzały, że ma w zanadrzu jakiś dowcip. Nie chciałem go rozczarować. – Jestem z Hollywood. W Hollywood można kupić, czego dusza zapragnie, może z wyjątkiem dobrej kiszonej kapusty, więc przyjechałem do Wisconsin, bo nie stać mnie na wycieczkę do Niemiec. Powiedzcie, gdzie mam szukać najlepszej kapusty. Wszyscy się roześmiali. Włożyłem rękę do kieszeni, wyjąłem kilka wizytówek i wręczyłem każdemu po jednej. – Jestem Fred Underhill – przestawiłem się. – Pracuję dla Zjednoczonego Przedsiębiorstwa Ubezpieczeniowego w Los Angeles. – Rolnicy zachowywali się nader powściągliwie, więc wyciągnąłem mojego asa z rękawa: – Czytujecie czasami gazety z Los Angeles? – Nie ma po co – odparł najwyższy. – A o co chodzi? – spytał ten z krzaczastymi brwiami. – Co one mają wspólnego z ceną sera w Wisconsin? – spytał inny. Na to tylko czekałem: – W zeszłym miesiącu w Los Angeles zamordowano dziewczynę z Tunnel City. Nazywała się Marcella DeVries. Poślubiła niejakiego Harrisa. Mordercy nie znaleziono. Pracuję nad sprawą jej polisy ubezpieczeniowej i współpracuję z policją z
Los Angeles. Marcella była tutaj cztery lata temu, a może nawet przyjechała jeszcze raz potem. Chciałbym porozmawiać z ludźmi, którzy ją znali. Chcę dorwać sukinsyna, który ją zabił. Chciałbym... – celowo przerwałem. Mężczyźni wpatrywali się we mnie tępo. Brak emocji na ich twarzach uświadomił mi, że znali Marcellę DeVries i morderstwo wcale ich nie zaskoczyło. Ich kamienne twarze zdradziły mi także, że Marcella DeVries była dla nich jakimś wynaturzeniem, zupełnie nie mieszczącym się w małomiasteczkowych normach. Nikt się nie odezwał. Mężczyźni z drugiej grupy wielbicieli traktorów przerwali rozmowę i wpatrywali się we mnie. Wskazałem na stojący po drugiej stronie ulicy biały, trójkondygnacyjny budynek, na którym był napis: „Hotel Badger – zawsze czyste pokoje”. – Czy te pokoje naprawdę są zawsze czyste? – spytałem swojej skupionej publiczności. Nikt nie odpowiedział. – Zatrzymam się tu – oznajmiłem. – Jeśli ktoś z was chciałby ze mną porozmawiać albo zna kogoś, kto może by chciał, to mnie tam znajdziecie. Zamknąłem samochód na klucz, wyjąłem z bagażnika walizkę i poszedłem do hotelu. Leżałem w negliżu na czystym łóżku przez cztery godziny, spodziewając się natłoku rolników, chcących przedyskutować ze mną szczegółowo wszystkie aspekty życia Marcelli DeVries Harris. Nikt nie zadzwonił ani nie zapukał do moich drzwi. Czułem się jak urzędnik szeryfa wysłany do spacyfikowania zbuntowanego miasteczka, który na miejscu zauważa, że wszyscy się go przeraźliwie boją. Spojrzałem na zegarek: wpół do szóstej. Skwar i lepka wilgoć zdawały się robić mniej dokuczliwe, więc postanowiłem pójść na spacer. Włożyłem spodnie i sportową koszulę i nim znalazłem się na czystych ulicach Tunnel City w Wisconsin, przeszedłem przez czysty hol hotelu Badger, gdzie podejrzliwie przyglądał mi się czysty recepcjonista. W Tunnel City była jedna szeroka ulica, zwana, odpowiednio, Główną. Przy niej mieściły się wszystkie sklepy i zakłady usługowe. Dzielnice mieszkalne odchodziły promieniście od centrum handlowego i ciągnęły się aż do pobliskich pól. Ruszyłem na południe, w stronę pól kapusty. Czułem się trochę jak w innym świecie. Wszystkie mijane domy były białe, przed każdym była starannie skoszona trawa oraz zadbane drzewa i krzewy. Każdy samochód na podjeździe każdego domu był lśniąco czysty. Siedzący na werandach ludzie wyglądali na rezolutnych i silnych. Poszedłem aż do granic Tunnel City, gdzie zaczynały się odżywiające miasto pola. Wracając do hotelu, już wiedziałem, dlaczego Marcella DeVries musiała stąd wyjechać – i dlaczego musiała wrócić. Szedłem po głównej ulicy, kiedy nadchodzący ze strony hotelu mężczyzna nagle zaczął przechodzić przez ulicę, w moim kierunku. Był wysoki, po czterdziestce i miał na sobie niebieskie dżinsy i sportową koszulę w kratkę. Jakoś różnił się od innych i gdy nasze oczy się spotkały, wiedziałem, że chce porozmawiać. Kiedy znalazł się na chodniku, pewnym krokiem stanął mi na drodze i wyciągnął ku mnie dużą, kościstą rękę. Uścisnąłem ją. – Jestem Will Berglund, panie władzo – przedstawił się. – Jestem Fred Underhill, panie Berglund, ale nie jestem policjantem, pracuję w ubezpieczeniach. – Nieważne. Znałem Marcy DeVries lepiej niż ktokolwiek inny. Ja... – Mężczyzna był wyraźnie poruszony. – Gdzie moglibyśmy porozmawiać, panie Berglund?
– Prowadzę tutaj kino. – Wskazał na jeden z budynków przy głównej ulicy. – Ostatni seans kończy się za piętnaście dziesiąta. Spotkajmy się w kinie. Będziemy mogli porozmawiać w moim biurze. Kiedy wszedłem do holu kina, Will Berglund wyprosił ostatnich miłośników wielkiego ekranu za drzwi, zamknął je i bez słowa zaprowadził mnie do mieszczącego się na piętrze biura pełnego zniszczonych foteli kinowych i zepsutych projektorów. – Lubię sobie pomajsterkować – powiedział wyjaśniająco. Spocząłem, nie czekając, aż mnie o to poprosi. Usiadł naprzeciw mnie. W głowie aż kipiało mi od pytań, których nie miałem do tej pory komu zadać. Okazało się, że nie musiałem. Berglund otworzył wszystkie okna w biurze, żeby wpuścić świeże powietrze, i zaczął mówić. Mówił bez przerwy przez siedem godzin. Kiedy mówił, był ponury i smutny, lecz nade wszystko emanowała od niego iście tragiczna akceptacja tego, co się stało. Była to intymna opowieść o małomiasteczkowym życiu, małomiasteczkowych plotkach, małomiasteczkowej nudzie i małomiasteczkowej zemście. Była to opowieść o Marcelli DeVries. Byli kochankami od samego początku, najpierw duchowo, a później cieleśnie. Rodzina Berglundów wyemigrowała z Norwegii tego samego roku, kiedy rodzina DeVriesów opuściła Holandię. Przyjaciele i kuzynostwo z rodzimych krajów załatwiło imigrantom pracę w stoczniach Chicago. Był rok 1906 i pracy było pod dostatkiem. Odważni mężczyźni z rodziny Berglundów zostali brygadzistami, a bystrzejsi członkowie rodziny DeVries stali się pierwszorzędnymi księgowymi. Trzech braci Berglund oraz Piet i Karl DeVries mieli typowe dla imigrantów marzenie – marzyli o tym, co oznaczało bogactwo w ich krajach ojczystych, o własnym kawałku ziemi. Wszystkich tych pięciu mężczyzn po trzydziestce cechowała niecierpliwość. Zdawali sobie sprawę, że feudalnej władzy, której tak pożądali, nie da się osiągnąć mieszaniną żebrania, pożyczania, oszczędzania i zabijania bydła pięciokilogramowymi młotami. Czas nie był po ich stronie, historia również nie. Ale wrodzony spryt i bezwzględność tak, szczególnie w połączeniu z kalwińską żarliwością religijną, więc pięciu mężczyzn weszło na drogę zbrodni, kierując się jednym celem: zdobyciem dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Zajęło im to trzy lata i pochłonęło dwa życia, po jednym z każdej rodziny. Berglundowie i DeVriesowie włamywali się i napadali z bronią w ręku. Piet DeVries był przywódcą i skarbnikiem, a Willem Berglund jego adiutantem. To oni wszystko planowali i temperowali impulsywnego Karla DeVriesa i brutalnych Hassego i Larsa Berglundów. Piet był romantycznym intelektualistą i zapalonym miłośnikiem Beethovena. Uwielbiał biżuterię i zamieniał uzyskaną z napadów gangu gotówkę w diamenty i rubiny, które później sprzedawał z niewielkim zyskiem na giełdzie, zawsze zatrzymując dla siebie kilka małych kamieni szlachetnych. Marzył o karierze złodzieja biżuterii – zarówno ze względów sentymentalnych, jak i potencjalnych zysków – więc zaplanował napad na starszą, wystrojoną w klejnoty matronę z Chicago, która chodziła do opery bez eskorty. Jego brat Karl i Lars mieli wykonać to zadanie. Był rok 1909 i pieniądze uzyskane z tego napadu pozwoliłyby im wyraźnie przekroczyć wymarzone dwadzieścia pięć tysięcy. Kobieta ze swojego domu w niezbyt odległej od centrum północnej części miasta jeździła do opery powozem. Uzbrojeni w rewolwery mężczyźni zaczaili się na
nią pod domem. Kiedy zatrzymał się tam powóz i stangret pomagał kobiecie wejść po schodach, Karl i Lars wyskoczyli ze swojej kryjówki, spodziewając się, że łatwo obezwładnią ofiarę. Stangret strzelił wtedy do nich z bardzo bliska zrobionym na zamówienie sześciostrzałowym pistoletem. Trzech pozostałych przy życiu członków gangu DeVriesów i Berglundów uciekło do St. Paul w Minnesocie z osiemnastoma tysiącami dolarów w gotówce i biżuterii. Hasse Berglund chciał zabić Pieta DeVriesa. Pewnego wieczora, kiedy był pijany, spróbował. Przeszkodził mu Willem Berglund, bijąc Hassego do nieprzytomności wypełnioną ołowiem pałką. Hasse doznał nieodwracalnego uszkodzenia mózgu, a Willem gryzł się, że to z jego winy. Aby uśmierzyć trawiące Willema wyrzuty sumienia, Piet umieścił zdziecinniałego Hassego w zakładzie psychiatrycznym, płacąc kierownikowi placówki dwa tysiące dolarów i oczekując w zamian dozgonnej opieki. Dokąd mogło udać się dwóch imigrantów, jeden Norweg i jeden Holender, z szesnastoma tysiącami dolarów, ale bez żon i dzieci, a nade wszystko bez ziemi? Ich marzeniem były farmy mleczne, ale były poza ich zasięgiem. Szesnaście tysięcy dolarów nie starczyłoby na kupienie dwóch farm mlecznych, a wspólna własność nie wchodziła w grę – dwóch mężczyzn łączyła przelana krew, ale gdzieś głęboko tkwiła w nich uśpiona nienawiść. Więc, żyjąc oszczędnie, podróżowali, a raczej dryfowali po Minnesocie i Wisconsin, aż w 1910 roku osiedli w otoczonym bezmiarem pól kapusty małym miasteczku oddalonym o trzydzieści mil na wschód od Lake Geneva. Ożenili się z pierwszymi dziewczynami ze swoich ojczystych krajów, które były dla nich miłe: Willem Berglund poślubił siedemnastoletnią Annę Nyborg, urodzoną w Oslo śliczną i wysoką blondynkę delikatnej budowy ciała. Piet DeVries poślubił Mai Hendenfelder, córkę zbankrutowanego właściciela floty statków z Rotterdamu, dlatego że uwielbiała Brahmsa i Beethovena, miała piękne, dorodne ciało i umiała gotować. W 1910 roku Tunnel City było niekwestionowanym liderem w produkcji kapusty, ale aspirowało także do zajęcia ważnej pozycji w najważniejszej branży w Wisconsin – w produkcji sera. Piet DeVries, trzydziestosiedmioletni Holender parający się pracą na cudzej farmie, i Willem Berglund, trzydziestodziewięcioletni Norweg pracujący jako kasjer w banku i na pół etatu jako mleczarz, nadal marzyli o roli potentatów na rynku mleczarskim, lecz z przetrzebionymi już funduszami zaczęli w końcu rozglądać się za innymi możliwościami. Ziemia spłatała ostatniego figla – wielu zamożnych rolników specjalizujących się w produkcji sera kupowało ogromne działki, ciągnące się aż po Lake Geneva. Jednakże okazało się, że temperatura i struktura gleby w ogóle nie pozwalają na wypasanie tam dużych ilości mlecznych krów. Ziemia natomiast idealnie nadawała się na uprawę kapusty. Stąd Piet DeVries i Willem Berglund dołączyli w końcu do innych i za szesnaście tysięcy dolarów kupili ziemię pod kapustę, dwie przylegające do siebie działki oddzielone jedynie piaszczystą polną drogą. Kapusta przyniosła im względną zamożność, a życie rodzinne – na początku – zapewniło im względne szczęście. Willem i Anna wkrótce doczekali się synów bliźniaków, Willa i George’a, a Piet i Mai Marcelli i Johna, urodzonych w odstępie dwóch lat. Willem grywał sam ze sobą w szachy i urządzał sobie długie i wyczerpujące biegi po polnych drogach. Piet nauczył się grać na skrzypcach i słuchał nędznej jakości nagrań Beethovena na świeżo nabytym gramofonie. Dwaj mężczyźni zawarli pełen goryczy rozejm i wzajemnie okazywali sobie szacunek. Choć nie łączyły ich więzy krwi, byli ze sobą silnie związani. Pomimo że ich gospodarstwa ze sobą
sąsiadowały, rzadko się spotykali; kiedy już doszło do spotkania, ze strachu odnosili się do siebie z przesadną uprzejmością. Mieszkańcy miasteczka uważali obu mężczyzn za dziwaków. Ludzie mówili, że byli inni niż reszta mieszkańców nie ze względu na to, że odnosili się do innych z rezerwą, lecz dlatego, że mieli coś dziwnego w oczach, nosili w sobie jakąś wiedzę tajemną. Przekazali tę wiedzę kolejnemu pokoleniu. Mieszkańcy Tunnel City zauważyli, że kiedy tylko mały Will i Marcella podrośli wystarczająco, by móc chodzić, mówić i reagować na otaczający ich świat, zrozumieli, że nie spełnia on ich oczekiwań. Marcella DeVries oraz bliźniaki Will i George Berglund urodzili się w 1912 roku w odstępie trzech miesięcy. Marcella urodziła się pierwsza. Piet szalał z radości. Marzył o dziewczynce i dostał dziewczynkę – pulchniutką, różowiutką i rudowłosą jak on sam. Willem Berglund chciał męskiego potomka i też dostał, czego chciał – po dwakroć. Ale George był chorowitym noworodkiem, który przy porodzie ważył zaledwie połowę tego, co jego zdrowy brat bliźniak, i szybko okazało się, że jest nieodwracalnie opóźniony w rozwoju. W wieku trzech lat, kiedy Willowi niewiele już brakowało, żeby mówić jak wykształcony dorosły, George nie potrafił stać o własnych siłach, bełkotał jak idiota i wymachiwał rękoma jak kurczak. Willem nienawidził niedorozwiniętego dziecka. Uważał, że to okropna kara wymierzona mu przez nienawistnego Boga, którego nie darzył już żadnymi względami. Nienawidził swojej żony, nienawidził Boga, nienawidził kapusty i nienawidził Tunnel City w Wisconsin. Ale nade wszystko zaczął szczerze nienawidzić Pieta DeVriesa. Piet zdawał się kwitnąć. Kochał żonę, kochał swoje skrzypce, kochał swój gramofon i kochał swoje dzieci: rudą, zielonooką i nad wiek rozwiniętą Marcellę, której śliczną twarz znaczyły ciemne piegi i która – pomimo nieugiętej woli i zepsucia czyniącego z niej małego tyrana, kiedy nie mogła dopiąć swego – była szczerze kochającą córką, o jakiej zawsze marzył; i małego Johnny’ego – ważącego przy porodzie ponad trzy kilo – roześmianego, szczęśliwego, nieco niezdarnego przez swoje gabaryty, który również kochał wszystkich w rodzinie. Zawsze, ale to zawsze się śmiał. Piet nazywał go „swoim małym dinozaurem”, po czym ciągnął go za nie istniejący ogon i potem obaj śmiali się radośnie, tarzając się po podłodze. George Berglund, który nigdy nie nauczył się chodzić ani mówić, zmarł na szkarlatynę w 1919 roku. Miał wtedy siedem lat. Willem pochował go w konopnym worku w płytkim grobie blisko szopy na narzędzia przylegającej do jego domu. Piet przeszedł potem przez polną drogę, żeby złożyć kondolencje mężczyźnie, z którym nie rozmawiał od ponad roku. Willem uderzył go, nim zdążył się odezwać. Hasse Berglund zmarł rok później. Nie mógł już znieść nieustannych gwałtów popełnianych na nim przez wspóllokatorów zakładu i rzucił się z wysokiej półki skalnej w granitowy kamieniołom, w którym mieszkańcy zakładu byli zmuszeni pracować. Kierownik zakładu napisał do Willema list, w którym dopominał się dwustu dolarów na „przyzwoity, chrześcijański pogrzeb” dla „chłopca”. Nie otrzymał pieniędzy. Willem po prostu zapomniał ich wysłać; miał inne sprawy na głowie. Musiał zniszczyć Pieta DeVriesa. Późno w nocy mówił o tym Annie. Młody Will podsłuchiwał pod drzwiami sypialni: Piet był odpowiedzialny za śmierć Larsa i Hassego, a nawet niedorozwiniętego George’a. To była jednakże przeszłość. Ale teraz Piet i jego mała, rudowłosa lisica usiłowali zniszczyć Willemowi jego wspaniałego syna Willa, jego jedynego potomka, podtruwając go poezją i muzyką i Bóg jeden wie, czym jeszcze. Boże! Wtedy Willem krzyczał histerycznie do
szlochającej Anny, że nie ma Boga poza jego ziemią i jego rodziną i że, na Boga, Piet się o tym przekona. Marcella i Will poznali siebie wcześnie i dogłębnie. Kierowani zwierzęcym niemalże instynktem znaleźli się po drugiej stronie piaszczystej polnej drogi oddzielającej dwa gospodarstwa, pomimo dziedzictwa niespełnionych ambicji i agresji łączących ich ojców. Nieuchronność nawiązania przez tę dwójkę kontaktu była tak oczywista, że Willem Berglund i Piet DeVries czekali na ten dzień z założonymi rękoma. Ten dzień powoli nadszedł. Kiedy dzieci miały cztery lata, niepewnym jeszcze krokiem razem wchodziły w pole kapusty, żeby budować pałace z brązowej gleby przepływającej przez kanały irygacyjne. Często po dniu zabawy wracały do domu DeVriesów i grały na fortepianie Mai. Kiedy dzieci miały siedem lat, w roku śmierci George’a, odkryły miasto i trzymając się za ręce, chodziły po głównej ulicy do biblioteki publicznej, gdzie razem czytały godzinami, wynosząc całe naręcza książek do pergoli stojącej za budynkiem z białej cegły. Zimą chowały się w drewnianej szopie na skraju gospodarstwa Berglunda, gdzie rozpalały z gałązek ogień i opowiadały sobie historie, aż morzył je sen. Nikt – ani Willem, ani Piet, ani ich żony, ani ich sąsiedzi – nie miał obiekcji do takiego stanu rzeczy. Jakoś powszechnie rozumiano, że tych dwoje dzieci było dowodem na istnienie niepewnego rozejmu między ich rodzinami i że jeśli dzieciom wolno będzie się ze sobą spotykać, to nie dojdzie do kolejnej tragedii. Ale nadeszły lata dwudzieste i Willem zaczął pić, a jego gwałtowne nocne tyrady przeciw Pietowi stawały się coraz bardziej zajadłe. Will, który miał wówczas dziesięć lat, już dawno przestał wierzyć, że jego ojciec kiedykolwiek wprowadzi swe groźby w życie, ale coś się zaczęło zmieniać. On i Marcella się zmieniali. Ich rozmowy coraz częściej przerywały śmiałe zabawy, które nieuchronnie prowadziły do dotykania, całowania i odkrywania swoich ciał. Wkrótce zostali kochankami, także w cielesnym sensie i wyglądało na to, że wszyscy o tym wiedzą, ale jednocześnie tego nie aprobują i obawiają się. Dwunastoletnia Marcella była wyższa niż Will, miała już pełne piersi, a jej piegowata, gładka skóra ciasno opinała szerokie biodra. Mężczyźni z miasteczka patrzyli na nią i natychmiast czuli się winni swoich myśli. Ci sami mężczyźni patrzyli na Willa i nienawidzili go, wiedząc, co ma. Czytająca poezję i kochająca przyrodę para, która przechadzała się po głównej ulicy, nie zwracając uwagi na świat zewnętrzny, przyciągała uwagę małej, statecznej wspólnoty rolniczej. Małomiasteczkowe plotki – prowokowane po części przez nieufność wobec dziwaków Pieta i Willema – rozbudzały niezdrową ciekawość i niechęć, a młodzi kochankowie zaczęli potajemnie brać swoją miłość wszędzie tam, gdzie pagórek, trawa bądź porośnięte roślinami pole dawały im schronienie i mogli się położyć obok siebie. W 1926 roku Willem pierwszy raz otwarcie zadarł z Pietem, wrzucając duże ilości kompostu do jego kanałów irygacyjnych. Piet dowiedział się o tym, ale nie wziął żadnego odwetu. Tydzień później znaleziono zbitego na śmierć psa Pieta. Piet nadal nie reagował. Późno w nocy Will słyszał, jak ojciec ględzi pijacko do żony, która zaczęła go nienawidzić. Piet to tchórz, mówił, który zmiękł pod wpływem swojej zniewieściałej muzyki. Mężczyzna, który nie mści swojej ziemi, jest warty mniej niż martwy pies,
skrzeczał Willem, a, na Boga, tchórz nie ma prawa posiadać ziemi. Will podpatrywał i podsłuchiwał przez dziurkę w suficie, którą to dawno temu Piet kazał mu wydłubać. Will wiedział, że tym razem sytuacja jest poważna, że jego ojciec po prostu przestaje się bać Pieta. Willem był zły brakiem odwetu Pieta i młody Will przeczuwał, że zemsta jego ojca będzie ostateczna. Will kochał Pieta, więc powiedział mu, co wie. Piet potrząsnął głową i oznajmił Willowi dwie rzeczy: – Nie mów Marcelli i powiedz swojej matce, żeby wyjechała na jakiś czas do rodziny w Green Bay. Następnego dnia Anna Berglund wyjechała na północ Wisconsin, a Marcella już wiedziała, co się święci, gdyż czuła niemalże telepatyczną więź z Willem. I to ona wzięła odwet. Marcella wiedziała, że Willem czwartkowe ranki spędza w mieście, bo pobierał pieniądze z banku na wypłaty dla swoich pomocników na farmie i zakupy. Czekała na niego w pobliżu, w holu hotelu Badger, uzbrojona w nienawiść do ojca swego kochanka i szaloną miłość, lecz również i pogardę dla swojego. Mieszkańcy miasteczka czuli, że coś się wydarzy: Marcella DeVries, wzorowa uczennica, nie poszła do szkoły, tylko siedziała z niewyraźną miną na zbyt dużym krześle, milcząc jak zaklęta. Jej zazwyczaj blada skóra miała kwiecisty odcień jej włosów, a poza tym cały czas nerwowo splatała i rozplatała ręce, nie odrywając oczu od budynku banku po drugiej stronie ulicy. Przed hotelem powoli zebrała się grupka ludzi. Willem pojawił się o dziewiątej, gdy otwierano bank. Marcella zaczekała, aż wszystko załatwi, po czym przeszła na drugą stronę ulicy, żeby na niego zaczekać. Kilka minut później wyszedł z banku z wypełnioną pieniędzmi papierową, brązową torebką. Kiedy zauważył Marcellę, zapadła pełna napięcia cisza, ale w końcu ona podeszła do niego i strąciła papierową torebkę na ziemię, rozsypując pieniądze. Banknoty pognał po głównej ulicy kwietniowy wiatr, a zebrani ludzie z niedowierzaniem patrzyli, jak się mści czternastoletnia Marcella DeVries. Uderzała, drapała, kopała i gryzła Willema Berglunda, aż w końcu powaliła go ciosami na ziemię, wyjęła mu zza pasa butelkę whisky i wylała mu jej zawartość na głowę, cały czas przeklinając go po angielsku, holendersku i niemiecku, aż jej gniew opadł i skapitulowało gardło. Większą część swojej frustracji i tak zachowała dla ojca, matki i kochanka. Oni też byli tchórzami, ale w ich przypadku było gorzej, bo ich kochała. Marcella oczyściła dom tej Nocy Walpurgii; poinformowała swą delikatną matkę, że to gospodarstwo nie jest miejscem dla tak słabej kobiety i że ma się wynieść do czasu, kiedy ojciec będzie wystarczająco silny, żeby zapewnić schronienie kobiecie jej pokroju. Piet nawet nie próbował powstrzymać córki. Pomimo że bardzo kochał żonę, szczerze bał się swojej rudowłosej córki obdarzonej jego rysami. Jeszcze tego samego wieczora Mai Hendenfelder DeVries wyjechała do znajomych w Lake Geneva. Marcella miała też plan dla ojca: nie wolno mu było grać na skrzypcach, używać gramofonu ani czytać, chyba że zmęczy się pracą w polu, jak tani niemieccy imigranci, których wynajmował do prac. Straszliwie zawstydzony i poniżony Piet milcząco uległ woli córki. Marcella nadal była wściekła. Miał jeszcze wyrzec się Boga, Jezusa Chrystusa i holenderskiego kościoła reformowanego. Tu Piet stanowczo odmówił. Marcella szalała. Piet stanowczo odmawiał do czasu, aż Marcella oznajmiła z prostotą i brutalną niezłomnością: – Jeśli tego nie zrobisz, nigdy więcej nie ujrzysz ani mnie, ani Johnny’ego. Szlochając, przybity i upodlony, zgodził się.
Will nie pomógł Marcelli upokorzyć jej ojca, co uznała za niewybaczalną zdradę. Z nimi był już oczywiście koniec, została im tylko piękna przeszłość; to jednak Marcelli nie wystarczało. Chciała bardziej się zemścić, chciała zrobić coś, co utwierdziłoby jej nienawiść do rodziny Berglundów i do całego Tunnel City w Wisconsin. Will i Marcella latami pisali do siebie listy miłosne, bezpruderyjne, pełne odniesień do seksu i ociekające pogardą dla podłego, małomiasteczkowego życia Tunnel City. W tych listach wyśmiewano się z genitaliów prominentnych mieszkańców miasteczka, bezlitośnie krytykowano nauczycieli ze szkoły średniej, nazywając ich pajacami, a Willem Berglund potraktowany był ze szczególnym sarkazmem. Marcella gromadziła wszystkie te listy od swojego kochanka. Rozważyła możliwości i postanowiła zaczekać z ich wykorzystaniem. Plotki narastały, kiedy Willem usiłował zapić się na śmierć; Piet pracował u boku swoich najemników, a Marcella i Will chodzili do szkoły średniej, nie odzywając się do siebie. Marcella znalazła też sobie nowe zajęcie. Poświęciła się bratu, Johnny’emu. Czternastoletni Johnny miał niemalże dwa metry wzrostu i blond włosy, jak jego matka. Był niesfornym, ale cichym chłopcem, który wolał towarzystwo zwierząt i często z otwartych spiżarni sąsiednich gospodarstw wykradał tusze wieprzowiny i wołowiny, żeby dokarmiać dziesiątki bezdomnych psów i kotów włóczących się po obrzeżach miasteczka. Pozbawiona kochanka Marcella stała się dobroczyńcą, doradcą, nauczycielką i pocieszycielką nieokiełznanego giganta. W wyniku rewolucji w jej życiu emocjonalnym poświęcała bratu bardzo dużo czasu i uczyła zdolnego, ale leniwego chłopca przedmiotów tak różnych jak geometria i poezja, historia średniowieczna i rachunek różniczkowy. Całą duszę wkładała w jego edukację i w rezultacie sam Johnny był zdziwiony, że ma w sobie tyle ukrytych talentów i potencjału. Nowy tandem DeVriesów miał jedno marzenie; marzenie łączące charakterystyczną dla elity pogardę Marcelli i miłość do zwierząt Johnny’ego: medycynę. Marcella, łowca mikrobów, lekarka mająca zająć się „wyłącznie badaniami” i Johnny, weterynarz, który miał otaczać się miłością porzuconych i błąkających się zwierząt potrzebujących opieki. Było to piękne marzenie, które miało ich wyrwać z ograniczonego Tunnel City w Wisconsin. Ale najpierw Marcella musiała zemścić się na miasteczku. W czerwcu 1928 roku ukończyła szkołę średnią w Tunnel City. Miała wtedy szesnaście lat i była najmłodszą uczennicą w klasie. Piet był z niej bardzo dumny. Mai, ciągle na wygnaniu, za namową Pieta przyjechała z Lake Geneva zobaczyć, jak znienawidzona córka, ubrana w togę i kwadratową czapkę, uśmiecha się pogardliwie ze sceny w szkolnym audytorium, kiedy gratulują jej wybitnych osiągnięć w nauce. Po ceremonii Mai wróciła do Lake Geneva i już nigdy więcej nie było jej dane ujrzeć rodziny. Mając dyplom w ręku, Marcella zajęła się realizacją swojego planu. Miała osiemdziesiąt trzy listy od Willa. W poniedziałek rano, po ceremonii wręczenia dyplomu Marcella poświęciła kilka godzin na podejmowaniu decyzji, kto powinien dostać który list, żeby obrazić i zranić jak najdotkliwiej. Kiedy już była gotowa, wcieliła swój plan w życie. Najpierw poszła na ulicę Główną, gdzie pozbyła się swoich paczuszek dziegciu, dostarczając przesyłki burmistrzowi, radnemu, bibliotekarzowi, szeryfowi, fryzjerowi i każdemu biznesmenowi z biurowej części
Tunnel City. – Niech pan to przeczyta – mówiła każdemu obdarowanemu. – Niech pan zobaczy, czy rozpoznaje kogoś ze swoich przyjaciół. Następne na liście były kościoły: holenderski zreformowany, katolicki, prezbiteriański i baptystów otrzymały przesyłki o treści mającej obrażać zarówno na poziomie wiary, jak i trzewi. Potem Marcella zapuściła się na mieszkalne ulice Tunnel City i z dokładnością godną lepszej sprawy szybko pozbyła się wszystkich listów ze swojej papierowej, brązowej torebki. Następnie wróciła do domu i powiedziała bratu, żeby się spakował, bo wkrótce wyjadą, aby zrealizować swoje marzenia. Nie wyjechali jednak od razu. Marcella doszła do wniosku, że zaczeka dwa dni, żeby nacieszyć się pierwszymi reakcjami mieszkańców miasta, i dopiero potem ukradnie ojcu woreczek z klejnotami i uda się z Johnnym do Nowego Jorku. Zaszyła się w sypialni, gdzie czytała Baudelaire’a i przeglądała ofertę uniwersytetów na Wschodnim Wybrzeżu. We wtorek wieczorem usłyszała dochodzący z gabinetu płacz ojca. Zrozumiała, że się dowiedział. Marcella postanowiła po raz ostatni pójść na spacer po polach kapusty. Ruszyła piaszczystą polną drogą, oddzielającą gospodarstwa Berglundów i DeVriesów. Willem Berglund już na nią czekał. Był zupełnie trzeźwy i miał ze sobą prostą brzytwę. Złapał Marcellę, powalił ją na ziemię i ją zgwałcił, cały czas trzymając jej brzytwę przy gardle. Kiedy skończył, leżał jeszcze na niej, a ona patrzyła w niebo z zaciśniętymi zębami i uparcie milczała. Gdy złapał oddech, Willem wstał i oddał mocz na nieruchomą Marcellę. Potem zniknął w ciemności swoich pól kapusty. Marcella leżała tam jeszcze godzinę, po czym powlokła się do domu. Zmusiła się do płaczu. Jej ojciec jeszcze nie spał, tylko grał na skrzypcach. Marcella powiedziała mu, co się wydarzyło, po czym odwróciła się i poszła spać. Piet nie. Nie spał przez całą noc, puszczając z gramofonu symfonie Beethovena w porządku chronologicznym i wykonując najtrudniejsze fragmenty rozlicznych sonat na skrzypcach. Rano, kiedy Marcella i Johnny jeszcze spali, Piet poszedł do domu jednego ze swoich pracowników i poprosił o pożyczenie dubeltówki. Te lisy, objaśnił mu. Mężczyzna dał swemu chlebodawcy broń i amunicję i życzył powodzenia. A Piet ruszył do gospodarstwa Berglundów z naładowaną dubeltówką gotową do strzału. Zapukał do drzwi. Willem natychmiast otworzył, jakby się kogoś spodziewał. Piet przystawił dubeltówkę do piersi Willema i strzelił, przepoławiając go na wysokości brzucha. Górna część ciała Willema poleciała aż do dużego pokoju, a dolna zwinęła się u stóp Pieta. Piet ponownie naładował broń, poszedł do dużego pokoju i przysunął obie części ciała swojego byłego przyjaciela do kominka. Zanurzył rękę w krwi Willema i na ścianie napisał: „Boże, zlituj się nad nami”, po czym wepchnął sobie dubeltówkę do ust i pociągnął za oba spusty. Jeśli rozwój wypadków przekroczył jej oczekiwania, to nigdy o tym nikomu nie powiedziała, nawet lata później Willowi, kiedy już się pogodzili i bardzo dużo do siebie pisali. Wkrótce po zmroku w dniu, w którym zginął jej ojciec, Marcella wzięła brata i biżuterię ojca, po czym ruszyli pieszo na południe, do Chicago. Kiedy przekraczali granicę farm Berglundów i DeVriesów, Marcella chwyciła siekierę i zniszczyła złącze zaworów irygacyjnych, pompujących wodę na pola. Nie wiedziała, czy w rezultacie pola zostaną zalane, czy wyschną, ale jej to nie obchodziło; chciała tylko,
żeby ziemia po obu stronach drogi cierpiała tak bardzo, jak ona. Przemieszczali się na południowy wschód, pociągiem i autobusem. Marcella wybrała okrężną trasę, żeby dać Johnny’emu czas na zaakceptowanie śmierci ojca. Chociaż mieli tylko szesnaście i czternaście lat, nikt się nimi nie interesował; Marcella wyglądała na świadomą, co najmniej dwudziestoletnią dziewczynę, a Johnny był zbyt potężny, żeby można go było nie wziąć za dorosłego. Dwa tygodnie później dotarli do Nowego Jorku. Marcella obawiała się, że grupka mieszkańców Tunnel City ruszy za nimi w pościg, ale nikt ich nie gonił. W Nowym Jorku panowała właśnie niespotykana fala upałów. Marcella sprzedała biżuterię i spróbowała zapisać się na kurs przygotowujący do medycyny na uniwersytetach Columbia i New York. Żadna z tych szkół jej nie przyjęła, podobnie jak Brooklyn College, New York City College i kilka innych szkół, do których złożyła papiery. Przyczyna była prosta: jej szkoła średnia z Tunnel City nie chciała przesłać jej wyników, a nie mogła tam wrócić, żeby je samej odebrać, bo by ją zatrzymano i umieszczono w zakładzie dla krnąbrnych dziewcząt. Bez przerwy rozmyślała o swoim położeniu. Miała na koncie w banku siedem tysięcy trzysta dolarów, miała Johnny’ego i miała determinację, żeby dopiąć swego. Miała też dwupokojowe mieszkanie niedaleko Prospect Park w Brooklynie i głowę nie od parady. Wyraźnie czuła, że los jej sprzyja. I nie pomyliła się. W Dniu Niepodległości 1928 roku poszła na spacer i na Jamaica Avenue minęła Szkołę dla Pielęgniarek W. Fletchera. W sąsiednim budynku mieściła się Szkoła Farmakologii W. Fletchera. Obie szkoły zapewniały „staranne wykształcenie” – tak było wypisane nad drzwiami. Marcella poczuła, że to jej przeznaczenie, przynajmniej na jakiś czas. Tym razem również się nie pomyliła. Kiedy tylko Willard Fletcher pierwszy raz spojrzał na siedzącą po drugiej stronie biurka rudowłosą dziewczynę o hardych oczach, zrozumiał, że potrafiłaby mu dać o wiele więcej niż jego żona. Powiedział o tym Marcelli podczas ich pierwszej nocy w łóżku. W biurze przyjęć panował spokój, kiedy Marcella tłumaczyła, że jej szkoła z małego miasteczka niedawno spłonęła i dokumenty również strawił ogień. Była wzorową uczennicą, podobnie jak jej brat John, i chciała przez trzy lata uczyć się w szkole dla pielęgniarek, a następnie przenieść się na medycynę na jakiś prestiżowy uniwersytet. John później chciał studiować weterynarię, ale chwilowo to nie wchodziło w grę. Szkoła farmakologii stanowiłaby dobre przygotowanie do późniejszych studiów, prawda, panie Fletcher? Pan Fletcher był o tym szczerze przekonany. Pobrał od Marcelli opłaty rejestracyjne i zarówno ona, jak i John zostali wciągnięci na listę studentów i mieli rozpocząć naukę jesienią. Wszystko poszło jak z płatka. Tylko, wyjaśnił, została jeszcze kwestia jej wyników. Szkoły często miały tendencje do zawyżania ocen, więc przed rozpoczęciem semestru chciałby się upewnić, że Marcella jest wystarczająco bystra i kompetentna, żeby sprostać wymaganiom szkoły. Być może gdyby się kiedyś spotkali na neutralnym gruncie, mógłby ocenić zakres jej wiedzy, poznać ją lepiej i upewnić się, że poradzi sobie w jego szkole. Czy byłaby taka możliwość? Marcella uśmiechnęła się, w duchu już przygotowując się do gry. – Oczywiście – odpowiedziała. Marcella dobrze rozegrała tę grę. Jej wykształcenie było tak staranne, a uzależnienie Willarda Fletchera od niej tak całkowite, że po trzech semestrach studiów nakłoniła swojego dobroczyńcę i kochanka do sfałszowania dla niej dokumentów szkolnych, potwierdzających jej edukację w różnych szkołach średnich w Bronksie.
Mając fałszywe dokumenty w ręku, złożyła podanie do szkoły dla pielęgniarek na New York University, gdzie została od razu przyjęta. Była kochanką Willarda Fletchera do czasu, kiedy poczuła się w pełni bezpieczna na uniwersytecie. Wtedy porzuciła go, jak gorący kamień, robiąc prawdziwy skandal w sali bankietowej jakiegoś dużego hotelu w Atlancie, gdzie uczestniczyli w konferencji hurtowników materiałów medycznych. Marcella została dyplomowaną pielęgniarką w czerwcu 1931 roku. Johnny ukończył farmakologię o rok później, z wyróżnieniem i uzależnieniem od kodeiny. Był środek Wielkiego Kryzysu i w końcu wyczerpały im się bardzo oszczędnie wydawane pieniądze. Marcella ponownie rozważyła swoje położenie: póki co medycyna nie wchodziła w grę. Nie miała na to pieniędzy. Podjęła pracę w Bellevue Hospital, gdzie opiekowała się włóczęgami przywożonymi na izbę przyjęć. Johnny zatrudnił się w aptece szpitalnej, gdzie przygotowywał dla psychicznie chorych pacjentów środki uspokajające mające pogrążyć ich w niegroźnym dla otoczenia otępieniu. Po godzinach pracy on sam również wprowadzał siebie w otępienie, tylko że nie był tak nieszkodliwy – niegdyś dobroduszny gigant teraz już mierzył ponad dwa metry i był postrachem barów, bo często wywoływał burdy. Marcella nieustannie wpłacała za niego kaucję, żeby wyciągnąć go z więzienia, i jechali do swojego mieszkania w Brooklyn Heights, gdzie gładziła go po poobijanej głowie, a on skamlał z żalu po utraconym ojcu. Kiedy 7 grudnia 1941 roku zbombardowano Pearl Harbor, Will Berglund był dwudziestodziewięcioletnim nauczycielem angielskiego na University of Wisconsin w Madison, Marcella DeVries była siostrą przełożoną w katolickim szpitalu na Staten Island, a Johnny DeVries był głównym dostawcą nielegalnej kodeiny w Nowym Jorku. Podobnie jak u milionów innych Amerykanów, wojna wykrzesała z tej trójki dużą dawkę uśpionego wcześniej patriotyzmu. Will zaciągnął się do armii, otrzymał rangę oficerską i został wysłany na Pacyfik. Jego kariera wojskowa trwała krótko, bo wystrzał z moździerza trafił go w łydki. Został przetransportowany do szpitala marynarki w San Diego w Kalifornii, gdzie przeszedł kilka operacji i długą terapię mającą na celu odtworzenie jego zniszczonej tkanki nerwowej. To właśnie w szpitalu ponownie spotkał Marcellę, która wtedy była trzydziestoletnią panią porucznik. Zapomniano o wydarzeniach minionych piętnastu lat. Will kochał Marcellę w białym kitlu równie mocno, jak dziewczynkę w sukienkach w kratkę. Zarówno czas i miejsce, jak i konieczność wyzdrowienia wymazały z pamięci krwawą historię ich rodzin w Tunnel City i Marcella ponownie została kochanką Willa; zmiana bandaży i opróżnianie basenu przekształciło się w conocny rytuał miłości, oczyszczający i działający uzdrawiająco na oboje. Po raz pierwszy w ich życiu zapomnieli o duchach z małego miasteczka. Johnny DeVries dopełniał triumwiratu w San Diego. Był aptekarzem w stopniu szeregowca przypisanym do apteki szpitalnej, skąd wysyłał środki uśmierzające na statki zakotwiczone w porcie marynarki wojennej w San Diego i dorabiał sobie, przemycając marihuanę z Tijuany. Johnny zamiast kodeiny zaczął używać marihuany i ataki agresji minęły. Ponaddwumetrowy awanturnik teraz z przyjemnością spędzał wieczory z Marcellą i Willem w ich mieszkaniu w Coronado Bay. Marcella i Will dużo rozmawiali, Will dzielnie przemierzał duży pokój, żeby wzmocnić nogi, a Johnny przypalał trawę w swoim pokoju, słuchając płyt Glenna Millera. Szczęśliwe trio żyło razem aż do 1943 roku, kiedy to Marcella poznała
mężczyznę, który miał rozwiać jej złudzenia i zrujnować jej życie. „Kiedy chodziliśmy i rozmawialiśmy, czuło się, że on wie; że zna wszystkie mroczne sekrety życia, kierując się instynktem zwierzęcia pod wieloma względami przewyższającego człowieka” – napisała Marcella do Willa lata później. „Jest najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam; i on o tym wie i wie też, że ty wiesz – i szanuje ciebie za świetny gust, traktuje jak równego sobie za to, że pragniesz wiedzieć to, co on wie”. Zauroczenie i ciekawość Marcelli wzięły górę i trzy dni po poznaniu Doktorka Harrisa obwieściła Willowi: – Nie mogę z tobą być. Spotkałam człowieka, którego pragnę ponad wszystko. Była to brutalna, ale ostateczna decyzja. Will, który cały czas zdawał sobie sprawę, że Marcella w końcu znajdzie kogoś innego, zaakceptował jej decyzję. Wyprowadził się z mieszkania i wrócił do szpitala. Tydzień później go wypisali i odleciał do Wisconsin. Marcella uznała Doktorka Harrisa za geniusza. Wybiegał myślami o dwa kroki przed nią, a ona przecież sama była niemalże geniuszem. Mówił pięcioma językami, a ona trzema, wiedział więcej o medycynie niż ona, mógł z nią pić do upadłego, w ogóle nie dając po sobie poznać, że jest wstawiony, tańczył jak Gene Kelly i w wieku czterdziestu pięciu lat potrafił zrobić sto pompek na jednej ręce. Był bogiem. Wygrał dwadzieścia dziewięć walk w czasach Jacka Dempseya, kiedy był profesjonalnym pięściarzem wagi lekkiej, potrafił wykpiwać małomiasteczkowe obyczaje lepiej niż ona i Will w szczytowej formie i umiał przyrządzać chińszczyznę. No i był tajemniczy, z pełnym wyrafinowaniem: – Jestem chodzącym eufemizmem – powiedział Marcelli. – Kiedy mówię, że świadczyłem usługi szoferskie, to może jest to dosłowna prawda, a może nie. Kiedy mówię, że wykorzystuję swoją wiedzę medyczną dla dobra człowieka, to przygotuj się na zagadkę. Jeśli zastanawiają cię moje koneksje tutaj w Diego, pomyśl, co ja mogę takiego dla nich zrobić, czego sami nie potrafią. Marcella miała wiele teorii dotyczących swojego nowego kochanka: był gangsterem, wysoko postawionym dezerterem z marynarki, grzesznikiem odkupującym swe winy przez anonimowe czynienia dobra. Jednak żadna teoria jej w pełni nie satysfakcjonowała i nieustannie myślała o tym, co tak naprawdę mogła z całą pewnością powiedzieć o mężczyźnie, który zawładnął jej życiem. Wiedziała, że urodził się niedaleko Chicago w 1898 roku i że tam uczęszczał do szkół publicznych; że był bohaterem pierwszej wojny światowej. Wiedziała, że nigdy się nie ożenił, bo nie znalazł kobiety o wystarczająco mocnej dla niego osobowości. Wiedziała, że ma mnóstwo pieniędzy, ale że nie pracuje. Wiedziała, że parał się dziwnymi zajęciami, nabierając doświadczeń po tym, jak zrezygnował z medycyny na początku Wielkiego Kryzysu. Wiedziała, że jego małe mieszkanie blisko oceanu pełne było książek, które ona sama kiedyś czytała i uwielbiała. I wiedziała, że go kocha. Pewnego wieczora 1943 roku kochankowie poszli na spacer na plażę w pobliżu San Diego. Doktorek powiedział Marcelli, że zamierza ponownie osiąść w Los Angeles; że czeka tam na niego „życiowa okazja”. Powiedział, że żałuje jedynie tego, że będą musieli się rozstać. Tylko na jakiś czas, oczywiście – miał przyjeżdżać w odwiedziny do Diego. Chciał spędzać z nią każdą wolną chwilę; była jedyną kobietą, z którą czuł pokrewieństwo dusz. Marcella, która miała podobne odczucia, zaczęła kombinować, żeby być z mężczyzną, którego kochała. Wiedziała, za jakie sznurki pociągnąć i już po dwóch tygodniach radośnie oznajmiła Doktorkowi, że ma zostać przeniesiona do szpitala marynarki w Long Beach, oddalonego o pół godziny jazdy samochodem od Los
Angeles. Jej brat, który awansował, również miał pracować w tamtejszym szpitalu i zajmować się pozyskiwaniem leków i innych niezbędnych szpitalowi produktów od hurtowników z Los Angeles. Uśmiechnęła się szeroko do Doktorka, który przez kilka minut głośno podziwiał talenty manipulacyjne Marcelli. W końcu złapał ją za rękę: – Wyjdziesz za mnie? – spytał. Odpowiedź była twierdząca. Miesiąc miodowy spędzili w San Francisco, po czym przeprowadzili się do przestronnego mieszkania w Los Feliz, dzielnicy Los Angeles. Marcella, która właśnie awansowała, podjęła pracę w szpitalu marynarki, podobnie jak podoficer John DeVries, który wynajmował mieszkanie nieopodal nowożeńców. Przez jakiś czas wszystko dobrze się układało: Aliantom udało się przejąć inicjatywę, więc kapitulacja Niemiec i Japonii stała się tylko kwestią czasu, Marcella była zadowolona z kierowniczego stanowiska, a Johnny i Doktorek bardzo się zaprzyjaźnili. Doktorek zastąpił Johnny’emu utraconego ojca. Często we dwóch jeździli dla przyjemności kabrioletem Doktorka na przejażdżki bez celu po całym Los Angeles i okolicach. Marcelli właśnie to się nie podobało. Doktorka nigdy nie było w domu, a kiedy już był, zachowywał się nader tajemniczo i niczego nie można się było od niego dowiedzieć. Wkrótce Marcella zrozumiała, że „życiową okazją” jej męża było przyjmowanie kradzionych towarów od gangu z Los Angeles. Któregoś wieczora będący mocno na haju Johnny powiedział Marcelli, że Doktorek ma rozsiane po całym mieście garaże pełne kradzionych dóbr. Sprzedawał kontrabandę – futra, biżuterię i antyki – wysokim funkcjonariuszom armii i marynarki, pieczeniarzom z przemysłu filmowego oraz hazardzistom i wszelkiej maści oszustom odwiedzającym tory wyścigów konnych w Hollywood Park i Santa Anita. Doktorek był kochającym i troskliwym mężem, kiedy był w domu, ale Marcella zaczęła się niepokoić. Zaczęła za dużo pić i namiętnie korespondować z Willem, aby uśmierzyć rosnący w niej strach o mężczyznę, którego kochała. Wydawał się z niej śmiać, zawsze wybiegając myślami o dwa albo nawet trzy kroki przed nią, i zawsze, ale to zawsze uśmiechał się mrocznie, a jego oczy zdawały się uosabiać zło i potrafiły mrozić jak lód. Marcella doszła do wniosku, że potrzebuje samotnych wakacji. Musiała zmniejszyć spożycie alkoholu i zebrać myśli. Powiedziała o tym Doktorkowi, a on zgodził się bez zastrzeżeń. Przysługiwał jej miesięczny urlop, a jej przełożeni uznali, że ich bardzo kompetentna pielęgniarka zasłużyła sobie na trochę odpoczynku. Pojechała samochodem do San Juan Capistrano, gdzie pływała w morzu i słała długie listy do Willa, który – o dziwo – ponownie zamieszkał w Tunnel City. Niepomiernie zdziwiona Marcella zadzwoniła do niego. Will powiedział jej, że czuł, iż musi zmierzyć się ze swoją tragiczną przeszłością. Zaczął szukać duchowej ścieżki. Powiedział jej, że dzięki temu dobrze się czuje; odnalazł spokój w Tunnel City, gdzie prowadził kino, czasami jeździł do Chicago kupować książki z polecenia biblioteki publicznej w Tunnel City i, medytując, chodził po polach kapusty, których kiedyś tak straszliwie nienawidził. Marcella wróciła do Los Angeles, gdzie zorientowała się, że jest w ciąży i że Johnny ponownie popadł w nałóg kodeinowy. Zaczął widywać się z młodą kobietą, którą Doktorek uważał za bezwartościową i zakazał mu się z nią spotykać. Zastraszony zakazem niby-ojca, Johnny się zgodził i kobieta wyjechała z Los Angeles. Marcellę zdenerwowała władza jej męża nad bratem i czuła się głęboko
urażona. Ona sama dużo delikatniej sprawowała pieczę nad Johnnym. Doktorek właściwie pomiatał Johnnym, kazał mu siebie wozić w różne miejsca, mówił mu, jak się ubierać i co jeść; i zawsze, ale to zawsze z tym lodowatym uśmieszkiem na twarzy. Marcella była zaniepokojona. Kiedy jednak obwieściła Doktorkowi, że spodziewa się dziecka, z radością zobaczyła, że odżywa błyskotliwy i delikatny Doktorek z czasów narzeczeństwa. Był naprawdę troskliwy i doskonale wyczuwał jej nastroje. Nigdy w życiu nie była szczęśliwsza, napisała Willowi. Michael urodził się w sierpniu 1945 roku i przestała tak często pisać do Willa. Nigdy nie wspominała o swoim dziecku i ignorowała listowne zapytania Willa dotyczące syna. „Kłopoty, kłopoty – napisała Willowi we wrześniu tamtego roku. – Przesłuchują mnie i Johna w sprawie rabunku narkotyków z lotniskowca. Podejrzenie padło na nas z powodu uzależnienia Johnny’ego. Straszna, po prostu straszna sprawa”. „Kłopoty, zewsząd kłopoty”, napisała w listopadzie 1945 roku, trzy miesiące po zakończeniu wojny. Na następne sześć lat kontakt się urwał. Will i Johnny wpadli na siebie w Chicago pod koniec 1949 roku. Johnny wyglądał fatalnie – był straszliwie wychudzony, a skórę miał poszarzałą. Will próbował go pocieszyć i opowiedział mu o Zakonie Tajemnego Serca, do którego należał. Johnny wyglądał na zainteresowanego, ale stał się nerwowy, kiedy Will drążył temat. Johna DeVriesa zamordowano w Milwaukee w 1950 roku. Mordercy nigdy nie znaleziono. Kiedy Will przeczytał w gazetach z Milwaukee o zamordowaniu Johna, usiłował skontaktować się z Marcellą. Bezskutecznie – słał telegramy na jej ostatni znany adres, ale zwracano mu je z pieczątką „Adresat wyprowadził się, brak nowego adresu”. Zatelefonował do wszystkich Williamów Harrisów figurujących w książce telefonicznej Los Angeles, ale nadaremno. W końcu pojechał do Milwaukee i rozmawiał z dwoma detektywami prowadzącymi śledztwo w sprawie zabójstwa. Johnny’ego znaleziono o świcie na trawie w parku oddalonym o kilka przecznic od dzielnicy opanowanej przez włóczęgów i alkoholików. Kilkakrotnie dźgnięto go nożem rzeźnickim. Był znany z uzależnienia od morfiny, a ponadto czasem nią handlował. Jego śmierć była wyraźnie powiązana z podziemiem narkotykowym. Detektywi, Kraus i Lutz, byli wyrozumiali i uprzejmi dla Willa, ale nie mieli pomysłów na prowadzenie tego śledztwa. Chociaż powiedzieli Willowi, że będą go na bieżąco informować o rezultatach dochodzenia, wrócił do Tunnel City zaniepokojony i z poczuciem bezsilności. Jeszcze raz dane mu było spotkać się z Marcellą. Zapukała do jego drzwi latem 1951 roku. Było to najbardziej niezwykłe wydarzenie jego życia. Marcella była wychudzona i bliska histerii. Rozmawiali o śmierci Johna i wypłakiwała się Willowi w rękaw. Will opowiedział Marcelli o Zakonie Tajemnego Serca. Wysłuchała go uważnie i chyba przyniosło jej to chwilową ulgę. Tamtego wieczora Marcella wypiła tyle, że zasnęła na sofie w dużym pokoju Willa. Kiedy Will obudził się wcześnie następnego ranka, już jej nie było. Zostawiła karteczkę: „Dziękuję. Pomyślę o tym, co mi powiedziałeś. Będę robić to, co muszę. Zazdroszczę ci twojego spokoju ducha. Postaram się osiągnąć spokój, na jaki mnie stać”. Will Berglund uprzedził moje jedyne pytanie: – Zadzwonię do tych policjantów w Milwaukee. Powiem im, że pan
przyjedzie. Tylko skinąłem głową temu rolnikowi, kochankowi i poszukującemu własnej ścieżki duchowej mężczyźnie. Wyglądało na to, że wziął moje skinięcie za rozgrzeszenie i uronił kilka łez. Była piąta rano. Wróciłem do hotelu Badger. Mój pokój został przeszukany – przejrzano czasopisma i rozgrzebano łóżko. Sprawdziłem walizkę. Wszystko było na miejscu, tylko z pistoletu wyjęto naboje. Spakowałem się, zszedłem na dół i przeszedłem przez hol, skupiając na sobie wrogie i ciekawe spojrzenia wcześnie wstających mieszkańców miasteczka. Szedłem po głównej ulicy, czując pokorę, ale i jakąś budzącą się we mnie siłę; podano mi mroczne sekrety życia na talerzu, i to w dużej dawce, i teraz ja musiałem zrobić z tego użytek.
20 Dotarłem do Milwaukee w dwie godziny. Opustoszała droga wiodła przez małe miasteczka i ciemnozielone pastwiska. Nie spałem przez ponad dwadzieścia cztery godziny i przemierzyłem pięćdziesiąt lat historii, ale zupełnie nie czułem się zmęczony. Mogłem myśleć wyłącznie o tym, czego dowiem się w Milwaukee, i o tym, jak zdołam wykorzystać wiedzę, którą tylko ja posiadałem. Myślałem o aptekarzach Johnie DeVries i Eddiem Engelsie. Czy poznali się w szpitalu marynarki w Long Beach? Czy Eddie tam właśnie zetknął się z Marcellą? Czy to tam tkwiła przyczyna serii krwawych wydarzeń, do których doszło w 1950 roku i minionego lata? Kiedy wjeżdżałem do Milwaukee czteropasmową, tonącą w smogu autostradą, przykazałem sobie: nie myśl. Milwaukee przywitało mnie budowlami z czerwonej, szarej i białej cegły, dymem z fabryk i niekończącymi się rzędami małych, białych domków z zielonymi trawnikami smaganymi bryzą znad jeziora Michigan. Zaparkowałem w podziemiach dworca autobusowego przy Wells Street, po czym ogoliłem się i przebrałem w ogromnej toalecie. Spojrzałem na swoje odbicie w zawieszonym nad zlewem lustrze. Uznałem, że jestem antropologiem i doskonale nadaję się do grzebania w zgliszczach życiorysów zdruzgotanych ludzi. Doszedłszy do tego wniosku, ruszyłem wzdłuż wysłanego śpiącymi włóczęgami korytarza i znalazłem automat telefoniczny, z którego zadzwoniłem na policję. Detektywi Kraus i Lutz nadal byli partnerami i pracowali na Ósmym Posterunku, mieszczącym się przy Farewell Avenue, oddalonej o kilka przecznic od mętnej, zanieczyszczonej rzeki Milwaukee. Stary posterunek był budynkiem z czerwonej cegły wciśniętym między fabrykę kiełbas i szkołę parafialną. Zaparkowałem przed wejściem i ruszyłem do środka. Z tęsknoty poczułem ucisk w dołku: to kiedyś było moje życie. Pokazałem moje fałszywe wizytówki dyżurnemu sierżantowi, na którym nie zrobiły żadnego wrażenia, i spytałem o dochodzeniówkę. Nieco poruszony, odparł: – Trzecie piętro. – I skierował mnie w stronę pachnącej Panem Properem sali odpraw. Wskakiwałem po dwa schody naraz w prawie kompletnej ciemności, aż znalazłem się w pomalowanym na jaskrawożółto korytarzu. Na ścianie widniała długa strzałka z podpisem „Wydział Dochodzeniowo-Śledczy. Najlepsi z najlepszych w Milwaukee”. Strzałka skierowała mnie do sali zapchanej biurkami i nie pasującymi do nich krzesłami. Nostalgia przybrała na sile: kiedyś marzyłem o pracy w takim miejscu. W sali było dwóch mężczyzn. Rozmawiali przy biurku stojącym pod dużym, wiszącym pod sufitem wentylatorem. Obaj byli krępymi blondynami i nosili krzykliwe, ręcznie wykończone kabury z automatycznymi .45 z uchwytami z masy perłowej. Kiedy usłyszeli moje kroki, podnieśli wzrok i uśmiechnęli się identycznie. Wiedziałem, że będę świadkiem jakichś żartów żywcem z komedii o policjantach, więc podniosłem ręce do góry, udając, że się poddaję, i powiedziałem: – Spoko, panowie, jestem przyjacielem. – Nie przyszło mi nawet do głowy, że nie – zareagował mężczyzna bardziej czerwony na twarzy. – Ale jak ci się udało przedostać obok dyżurnego. Jesteś jednym
z najlepszych w Milwaukee? Roześmiałem się. – Nie, ale reprezentuję jedną z najlepszych firm ubezpieczeniowych w Los Angeles. – Wyjąłem z kieszeni kurtki dwie wizytówki i wręczyłem każdemu po jednej. Odpowiedzieli identycznymi skinięciami. – Jestem Floyd Lutz – przedstawił się ten z czerwoną twarzą i wyciągnął ku mnie rękę. Uścisnąłem ją. – Walt Kraus – rzekł jego partner, również wyciągając rękę. Tę również uścisnąłem. – A ja Fred Underhill – zrewanżowałem się. Spojrzeliśmy na siebie baczniej. Chcąc być grzeczny, powiedziałem: – Rozumiem, że Will Berglund dzwonił do was w mojej sprawie. – Tak, dzwonił – odparł uprzejmie Floyd Lutz. – To kto udusił siostrę Johnny’ego DeVriesa, Underhill? – Nie wiem. Gliniarze z LA. też nie wiedzą. A kto załatwił Johnny’ego DeVriesa? Walt Kraus wskazał mi krzesło. – Nie wiemy – powiedział. – Chcielibyśmy się dowiedzieć. Floyd i ja od samego początku prowadziliśmy tę sprawę. Johnny był bestią, nie zrozum mnie źle, bo był też z niego równy gość, ale miał ponad dwa metry i ważył sto pięćdziesiąt kilo. Tak właśnie wygląda bestia. Klient, który go załatwił, musiał być prawdziwym potworem. Brzuch Johnny’ego był rozcięty od żeber po pępek. Obłęd! – Byli jacyś podejrzani? – spytałem. Odpowiedział mi Floyd Lutz. – DeVries sprzedawał morfinę. A konkretniej, rozdawał ją. Delikatniś był z niego. Nigdy nie udawało mu się długo prowadzić interesów. Zawsze kończył w dzielnicy włóczęgów, spał w parku, rozdawał ulotki na ulicach i sprzedawał krew, jak inni nieudacznicy. Był fajnym, przeważnie łagodnym facetem, który rozdawał za darmo morfinę biednym włóczęgom, co to uzależnili się w czasie wojny. Floyd, ja i większość innych gliniarzy staraliśmy się go nie aresztować, ale czasami musieliśmy: kiedy się wściekał, stawał się prawdziwą bestią! Demolował bary, przewracał samochody, bił ludzi i cała dzielnica trzęsła się ze strachu. Wtedy był prawdziwym postrachem. Doszliśmy z Waltem do wniosku, że gość, który go pociął, musiał być albo jakimś obwiesiem z dzielnicy, którego kiedyś pobił, albo handlarzem narkotyków, któremu nie podobało się, że ktoś mu psuje utarg. Sprawdziliśmy wszystkich mniejszych i większych sprzedawców morfiny i heroiny w Milwaukee. I nic. Zajrzeliśmy do kartoteki Johnny’ego i sprawdziliśmy wszystkich, których kiedykolwiek pobił, a było ich ponad trzydziestu. Większość z nich była w mieście tylko przejazdem. Wykluczyliśmy wszystkich, chociaż musieliśmy przeczesać połowę kraju. Ośmiu było w kiciu – od Kentucky po Michigan. Rozmawialiśmy ze wszystkimi – i nic. Przepytaliśmy wszystkich obwiesi z dzielnicy, którzy nie byli zbyt zaćpani, żeby kontaktować. Tych zaćpanych braliśmy na detoks i też z nimi gadaliśmy. Zero rezultatów. Żadnych tropów. – A nie dało się nic wydedukować na podstawie obrażeń cielesnych? – spytałem. – Może było coś interesującego w raporcie z sekcji? Lutz westchnął. – Zero. Przyczyną śmierci był złamany rdzeń kręgowy albo szok, albo utrata zbyt dużej ilości krwi, do wyboru. Koroner orzekł, że Wielki John nie był pod wpływem morfiny, kiedy go pocięto – to było bardzo dziwne. To właśnie dlatego stwierdziliśmy z Waltem, że klient, który go załatwił, musiał być prawdziwą bestią albo przyjacielem Johnny’ego – on po prostu musiał znać delikwenta. Każdy, kto
potrafiłby załatwić trzeźwego faceta postury Johnny’ego, musi być potworem. – Czy Johnny miał przyjaciół? – spytałem. – Tylko jednego – odparł Lutz. – Nauczyciela chemii z Marquette. Byłego nauczyciela. Teraz jest włóczęgą. Często razem pili. Gość był trzepnięty. Miał zwyczaj uczyć przez semestr, po czym brał urlop i wchodził w ciąg na następne pół roku. Księża w Marquette w końcu stwierdzili, że mają tego dosyć, i pozbyli się go. Pewnie ciągle gdzieś się kręci na bajzlu. Ostatni raz, kiedy go widziałem, wąchał benzynę przed misją katolicką. – Lutz pokręcił głową. – Jak się gość nazywa? – zapytałem. Lutz spojrzał na Krausa i wzruszył ramionami. Kraus wykrzywił twarz, usiłując sobie przypomnieć. – Melveny? O właśnie – George „Profesor” Melveny, George „Wąchacz” Melveny. Ma chyba z kilkanaście ksyw na bajzlu. – Jaki był jego ostatni znany adres? – spytałem. Kraus i Lutz roześmiali się jednocześnie. – Ławka w parku – wyjaśnił Kraus. – Karton na barku – zrymował Lutz. – Nie ma sałaty. – Nie ma chaty. – Obaj zaczęli się wprost zanosić od śmiechu. – Rozumiem – powiedziałem. – Chciałbym was jeszcze o coś zapytać: skąd taki włóczęga z bajzlu jak Johnny DeVries brał morfinę? – Cóż – odparł Floyd Lutz. – Nim wpadł w nałóg, z zawodu był aptekarzem. Zawsze myślałem, że produkował to świństwo, korzystając z laboratorium George’a „Wąchacza”. Raz to nawet sprawdziliśmy, ale nic nie znaleźliśmy. Nie wiem, skąd brał morfinę; Johnny był pod wieloma względami nietuzinkowym człowiekiem; w przeszłości musiał być naprawdę kimś. – Lutz ponownie pokręcił głową i spojrzał na Krausa, który też pokręcił głową. Westchnąłem. – Chciałbym, żebyście oddali mi przysługę – powiedziałem. – Wal śmiało – rzucił Kraus. – Każdy kumpel Willa Berglunda jest moim przyjacielem. – Dzięki, Walt. Posłuchajcie, Will powiedział mi, że być może Johnny DeVries i jego siostra byli w czasie wojny zamieszani w kradzież narkotyków ze szpitala w Long Beach w Kalifornii. Moglibyście zadzwonić do komendanta tego szpitala? Prośby ze strony policji traktuje się poważnie. Ja jestem tylko inspektorem ubezpieczeniowym – nie padną im raczej do stóp. Jestem zbyt... Lutz mi przerwał. – Czy ty jesteś po naszej stronie, Underhill? – Jak najbardziej. Skradziono duży ładunek morfiny, tego jestem pewien, więc może to by wyjaśniało, skąd Johnny miał towar, który opychał. Kraus i Lutz wymienili spojrzenia. – Zadzwoń z biura szefa – zdecydował Lutz. Kraus gwałtownie wstał i po chwili zniknął za przepierzeniem obwieszonym flagami miejscowej drużyny futbolowej. – Dowiedz się wszystkich szczegółów, Walt – rzucił za nim Lutz. – Jasne! – odkrzyknął Kraus. Spojrzałem na Lutza i poprosiłem o jeszcze jedną przysługę: – A mógłbym rzucić okiem na kartotekę DeVriesa? Pokiwał głową i podszedł do szafek stojących na przeciwległym końcu sali. Grzebał w nich przez pięć minut, aż w końcu wyciągnął jakiś skoroszyt i wrócił do mnie.
Zaczynałem się denerwować. Kraus już długo rozmawiał przez telefon, a w Los Angeles była dopiero szósta rano. Przedłużająca się rozmowa o takiej porze źle wróżyła. Na skoroszycie napisano wyraźnymi literami „DeVries, John Piet; 11.VI.14”. Otworzyłem go. Kiedy zobaczyłem serię więziennych zdjęć przyczepionych spinaczem do papieru, zaczęły mi się trząść ręce i poczułem się zupełnie zdezorientowany. Miałem przed sobą twarz Michaela Harrisa. Byli podobni jak dwie krople wody. To nie było zwykłe podobieństwo rodzinne; człowiek ze zdjęcia mógł być wyłącznie ojcem Michaela. Johnny był więc ojcem Michaela, ale kto był jego matką? Marcella nie mogła nią być. Drżącymi rękoma przewróciłem pierwszą kartkę i znowu oniemiałem: John DeVries podał nazwisko Margaret Cadwallader z Waukesha w Wisconsin jako najbliższej krewnej, kiedy go aresztowano za naruszenie nietykalności cielesnej w 1946 roku. Odłożyłem skoroszyt i uświadomiłem sobie, że mi duszno. Floyd Lutz podbiegł do zlewu i podstawił mi pod usta kubek wody. – Underhill – rzucił. – Underhill? Co się z tobą, do diabła, dzieje, Underhill? Doszedłem do siebie. Czułem się jak szaleniec, który odzyskał zmysły dzięki boskiej interwencji; jak ktoś po raz pierwszy oglądający świat. Zmusiłem siebie do mówienia spokojnym głosem: – Już dobrze. Ten DeVries przypomina mi kogoś, kogo znałem jako dziecko. To wszystko. – Na pewno niczego nie ukrywasz? Człowieku, wyglądasz, jakbyś przed chwilą wrócił z Marsa. – Cha, cha! – Sam zdawałem sobie sprawę ze sztuczności mojego śmiechu, więc żeby uniknąć dalszych pytań, zagłębiłem się w lekturę kartoteki Johna DeVriesa. Miał na koncie dziesiątki aresztowań za pijaństwo, naruszenie nietykalności cielesnej, drobne kradzieże i wtargnięcie na własność prywatną; kilkanaście trzydziesto – i czterdziestopięciodniowych odsiadek w okręgowym więzieniu w Milwaukee; ale nie było żadnych innych informacji dotyczących jego bliskich. Nigdzie więcej żadnej wzmianki o Maggie Cadwallader ani Marcelli, nic na temat dzieci. Kiedy skończyłem, zobaczyłem, że przygląda mi się Walt Kraus. – Porozpytywałem trochę i dowiedziałem się, czego chciałeś – oznajmił. – Był to rabunek jak się patrzy, towar zniknął z mającego wypłynąć na Pacyfik lotniskowca. Zginęło ponad dwadzieścia kilo morfiny – wystarczająco dużo, by zaopatrzyć wszystkie statki-szpitale całej floty, a i sporo by jeszcze zostało. Ładunku pilnowało trzech marynarzy. Ktoś im coś podrzucił i stracili przytomność. Kradzieży dokonano o trzeciej nad ranem. Dokładnie opróżniono pomieszczenie. Informacja nigdy nie wyszła na światło dzienne, bo góra ukręciła sprawie łeb. DeVries, jego siostra i jeszcze dwóch innych byli najbardziej podejrzani – wszyscy w pracy mieli do czynienia z lekami, ale wszyscy też mieli mocne alibi. Wielokrotnie ich przesłuchiwano, siedzieli w areszcie jako świadkowie, ale w końcu ich zwolniono. Morfiny nigdy nie odzyskano. Oni... – Jak się nazywali ci dwaj inni podejrzani? – wypaliłem. Kraus spojrzał na notatki. – Obaj byli aptekarzami w stopniu szeregowca: Lawrence Brubaker i Edward Engels. Underhill, co się z tobą, do diabła, dzieje? Wstałem i wtedy cała sala, Kraus i Lutz zawirowali mi przed oczyma. – Underhill? – krzyknął Lutz, kiedy ruszyłem w stronę wyjścia. – Underhill! Zdaje mi się, że odkrzyknąłem:
– Zadzwoń do Willa Berglunda. Jakoś udało mi się wydostać z posterunku i poczułem na sobie palące słońce Milwaukee. Każdy samochód i każdy przechodzień na ulicy, każdy fragment otaczającej mnie rzeczywistości i każdy kawałek ceglanych wieżowców wyglądały tak niesamowicie i nieziemsko, jakby oglądał je niemowlak dopiero co wydostający się z łona matki.
21 W książce telefonicznej okręgu Waukesha i Milwaukee była tylko jedna Cadwallader: Pani Marshall Cadwallader, zamieszkała przy Cutler Park Avenue 311 w Waukesha. Zamiast najpierw zadzwonić, od razu tam pojechałem, dokładnie tą samą drogą, którą przyjechałem. Przy Cutler Park Avenue był kwartał niegdyś luksusowych domów, które później podzielono i przekształcono w mieszkania na wynajem. Sam Cutler Park prezentujący „najbogatszy zbiór oryginalnych dzieł sztuki indiańskiej w Wisconsin” – znajdował się po drugiej stronie ulicy. Zaparkowałem samochód i zacząłem szukać numeru 311, bo kolejne z niewyjaśnionych przyczyn nie następowały po sobie. Numer 311 stał na końcu kwartału – był to dwupiętrowy budynek strzeżony przez figurkę dżokeja z wyciągniętą ręką. Drzwi wejściowe były otwarte, a z listy lokatorów wywieszonej w ciasnym holu dowiedziałem się, że pani Marshall Cadwallader zajmuje mieszkanie numer 103. Podejrzewałem, że pani Cadwallader jest wdową, co by mi było na rękę, bo łatwiej byłoby z nią rozmawiać. Serce zaczęło mi szybciej bić, kiedy przypomniały mi się fotografie groźnie wyglądającego ojca Maggie, które mi pokazywała. Ruszyłem wzdłuż korytarza ozdobionego tanimi reprodukcjami plantacji z Południa i po chwili znalazłem numer 103. Zapukałem i drzwi otworzyła kobieta, która wyglądała dokładnie tak, jak Maggie Cadwallader by wyglądała w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Zdezorientowany przez to uderzające podobieństwo, zapomniałem o historyjce z inspektorem ubezpieczeniowym i zacząłem dukać: – Pani Cadwallader, byłem przyjacielem pani zmarłej córki. W 1951 roku prowadziłem śledztwo w sprawie jej... – W tym momencie kobieta zbladła. Wyglądała na wystraszoną i obawiałem się, że zaraz zatrzaśnie mi drzwi przed nosem, więc ciągnąłem dalej: – ... śmierci z ramienia Wydziału Policji w Los Angeles. Teraz jestem inspektorem ubezpieczeniowym. – Wręczyłem jej wizytówkę, łapiąc się na tym, że sam prawie uwierzyłem, że pracuję dla firmy ubezpieczeniowej. Kobieta wzięła wizytówkę i skinęła. – I teraz pan... – zaczęła. – I wierzę, że sprawa Margaret ma związek z wieloma innymi. Pani Cadwallader zaprosiła mnie do swojego skromnego dużego pokoju. Usiadłem na sofie przykrytej kocem zrobionym przez Indian Navajo. Ona usiadła naprzeciw na wiklinowym krześle. – Był pan przyjacielem Maggie? – spytała. – Niezupełnie. Przepraszam, nie to chciałem powiedzieć. Byłem jednym z czterech detektywów prowadzących śledztwo w jej sprawie. My... – Aresztowaliście niewłaściwego człowieka i popełnił samobójstwo – powiedziała pani Cadwallader rzeczowo. – Pamiętam pana zdjęcie w gazecie. Stracił pan pracę. Nazwali pana komunistą. Pamiętam, że myślałam wtedy, że to bardzo smutne, że pan się pomylił i żeby się pana pozbyć, musieli z pana zrobić komucha. Poczułem, że ogarnia mnie dziwne uczucie, jakby mnie ktoś rozgrzeszył. – Cóż więc pan tu robi? – spytała pani Cadwallader. – Znała pani niejaką Marcellę DeVries Harris? – zrewanżowałem się. – Nie. Czy to siostra Johnny’ego DeVriesa? – Tak. Zamordowano ją w Los Angeles w zeszłym miesiącu. Wydaje mi się, że jej śmierć ma związek ze śmiercią Margaret. – O Boże.
– Pani Cadwallader, czy Margaret miała nieślubne dziecko? – Tak. – Powiedziała to wyraźnie, bez poczucia wstydu. – Jakoś tak w 1945 roku? – 29 sierpnia 1945 roku. – Chłopca? – Tak. – I to dziecko... – Porzucili to dziecko! – zaskrzeczała niespodziewanie pani Cadwallader. – Johnny był narkomanem, ale Maggie była dobrą dziewczyną! W końcu dziedziczyła po Johnsonach i Cadwalladerach! Mogła znaleźć sobie dobrego mężczyznę, który by ją kochał, nawet z dzieckiem innego. Maggie była dobrą dziewczyną! Nie musiała być z narkomanem! Była naprawdę dobrą dziewczyną! Podszedłem do babci Michaela Harrisa i delikatnie objąłem jej drżące ramiona. – Pani Cadwallader, co się stało z dzieckiem Maggie? Gdzie się chłopiec urodził? Komu je dali Maggie i Johnny? Oswobodziła się z moich objęć. – Mój wnuk urodził się w Milwaukee. Poród przyjął jakiś lekarz bez dyplomu. Opiekowałam się Maggie po porodzie. Rok wcześniej straciłam męża, potem straciłam Maggie i nigdy nawet nie widziałam swojego wnuka... Mocno objąłem staruszkę. – Ciii – wyszeptałem. – Ciii. Co się stało z dzieckiem? Całym ciałem pani Cadwallader wstrząsnął suchy szloch, ale wydusiła to z siebie: – Johnny zawiózł go do jakiegoś sierocińca koło Fond du Lac – była tam siedziba jakiejś sekty, do której miał zaufanie – i nigdy go nie widziałam. – Może pewnego dnia go pani zobaczy – powiedziałem cicho. – Nie! Tylko połowa jest z mojej Maggie! Martwa połowa! Druga połowa to ten wielki, brudny, holenderski narkoman, i tylko ta część żyje! Nie potrafiłem dyskutować z taką logiką. Na stoliku znalazłem długopis i z tyłu fałszywej wizytówki napisałem swój prawdziwy numer telefonu w Los Angeles. Wcisnąłem pani Cadwallader wizytówkę do ręki. – Niech pani do mnie zadzwoni do domu za jakiś miesiąc – powiedziałem. – Poznam panią z wnukiem. Pani Marshall Cadwallader wpatrywała się z niedowierzaniem w wizytówkę. Uśmiechnąłem się do niej, ale nie zareagowała. – Niech mi pani wierzy – powiedziałem. Widziałem, że nie wierzy. Kiedy wychodziłem, nadal wpatrywała się tępo w dywan, nie potrafiąc wrócić do teraźniejszości. ... Moje dziecko. Moja miłość. – Gdzie ono jest? – Ojciec je zabrał. – Jesteś rozwiedziona? – Nie był moim mężem, był moim kochankiem... Umarł z miłości do mnie. – Jak do tego doszło, Maggie? – Nie mogę ci powiedzieć. – A co się stało z dzieckiem? – Jest w sierocińcu, na Wschodzie. – Dlaczego, Maggie? Sierocińce są straszne... – Nie mów tak! Ja nie mogę! On nie może być ze mną!
Przebiegłem przez Cutler Park, szukając telefonu. W końcu znalazłem i spojrzałem na zegarek: piętnaście po dziesiątej, czyli piętnaście po ósmej w Los Angeles. Szanse pół na pół – telefon odbierze albo Doktorek, albo Michael. Wykręciłem numer operatorki i powiedziała mi, żeby zdeponować dziewięćdziesiąt centów. Wrzuciłem monety do automatu i usłyszałem sygnał po drugiej stronie. – Halo? – Był to bez wątpienia głos Michaela. Kamień mi z serca spadł. – Cześć, Mike, mówi Fred. – Cześć, Fred! – Mike, wszystko u ciebie w porządku? – Jasne! – Gdzie jest twój ojciec? – Śpi w sypialni. – No to mów cicho. – Coś nie tak, Fred? – Ciii... Mike, gdzie ty się urodziłeś? – C-co? W L.A. A dlaczego pytasz? – W jakim szpitalu? – Nie wiem. – A kiedy się urodziłeś? – 29 sierpnia. – 1945 roku? – Tak. Fred... – Mike, co się stało w domu na Scenie Avenue? – W domu...? – No wiesz, Mike; chodzi o tych znajomych, z którymi mieszkałeś, kiedy twoja mama wyjechała na jakiś czas cztery lata temu... – Fred, ale ja... – Powiedz mi, Mike! – Ta-tata zrobił im krzywdę. Tata powiedział, że już nigdy nie będą krzywdzić małych chłopców. – Ale oni ciebie nie skrzywdzili, prawda? – Nie! Byli dla mnie mili! Powiedziałem tacie, że... Głos Michaela stał się nienaturalnie wysoki i piskliwy. Bałem się, że obudzi Doktorka. – Mike, muszę już kończyć. Obiecaj mi, że nie powiesz ojcu, że dzwoniłem. – Dobrze. – Kocham cię, Mike – rzuciłem, nie wierząc własnym uszom, po czym szybko odłożyłem słuchawkę, żeby nie dać Michaelowi czasu na odpowiedź. Tym razem powrót do Milwaukee zajął mi jedynie dwadzieścia pięć minut. W ciągu nerwowych trzech godzin dogłębnie poznałem drogę, którą znowu dane mi było jechać. Kiedy znalazłem się już w Milwaukee i autostrada przekształciła się w Wisconsin Avenue, zatrzymałem się na stacji benzynowej i spytałem pracownika o Marquette University i dzielnicę włóczęgów. – Oba miejsca są o rzut beretem – objaśnił młodzieniec. – Trzeba jechać Wisconsin Avenue do Dwudziestej Siódmej, skręcić w nią w lewo i jechać aż do State Street. Widoki nie zapierają tchu w piersiach, ale zapachy jak najbardziej – zażartował. Marquette University ciągnął się przez dobre dziesięć kwartałów na obrzeżach
dzielnicy włóczęgów, która była równie przygnębiająca i zaniedbana jak Piąta Ulica w L.A. – pełno tu było barów, sklepów monopolowych, banków krwi i obiecujących zbawienie misji reprezentujących każdą możliwą wiarę i sektę. Zaparkowałem na rogu Dwudziestej Siódmej i State i dalej poszedłem pieszo, wymijając grupki włóczęgów i zbieraczy szmat, którzy wściekle gestykulowali, co rusz popijając z krążących wśród nich butelek, mamrocząc jednocześnie w alkoholowym języku zrodzonym z samotności i beznadziei. Na chwilę oderwałem wzrok od ulicy i upadłem na chodnik; potknąłem się o starego mężczyznę, który był nagi od pasa w górę, a niżej zawinięty w przesiąknięty benzyną tweedowy płaszcz. Wstałem i otrzepałem się, a potem spróbowałem pomóc staruszkowi wstać. Wyciągnąłem ku niemu ręce, ale zauważyłem na jego ramionach owrzodzenia i się zawahałem. Staruszek to spostrzegł i zaczął chichotać. Postanowiłem więc chwycić go za płaszcz, ale odturlał się ode mnie jak derwisz i chwilę później leżał już w rynsztoku pełnym brudnej wody i niedopałków. Przeklął mnie i z trudem pokazał mi środkowy palec. Zostawiłem go samemu sobie i ruszyłem dalej. Trzy przecznice dalej uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie mam jasno wyznaczonego celu, a poza tym tubylcy uznali mnie za gliniarza: moja postura i dobrze skrojony letni garnitur prowokowały spojrzenia pełne strachu i nienawiści – przy dobrej taktyce mógłbym to wykorzystać do swoich celów, nikogo nie raniąc. Przypomniałem sobie, co mi powiedzieli Kraus i Lutz: George „Profesor” Melveny, George „Wąchacz” Melveny, były nauczyciel chemii w Marquette, ostatni raz widziany na jakichś szmatach przed misją katolicką. Było już prawie południe i upał stawał się nieznośny. Miałem ochotę zdjąć marynarkę, ale nie mogłem sobie na to pozwolić: wszyscy od razu by zauważyli, że nie mam broni, a więc nie jestem gliniarzem. Zatrzymałem się i rozejrzałem na wszystkie strony: ani śladu żadnej misji. Kierując się impulsem, wszedłem do monopolowego i kupiłem dwadzieścia małych butelek taniego wina. Kiedy płaciłem za alkohol, poczułem niemalże skurcz wątroby, a właściciel sklepu posłał mi najdziwniejsze spojrzenie, jakie kiedykolwiek widziałem, po czym zapakował butelki do dużej papierowej torby. Spytałem go, jak dojść do misji. Żachnął się i wskazał na wschód, gdzie dzielnica kończyła się przy rzece Milwaukee. Kiedy zbliżyłem się do misji, ukazała mi się długa, ciągnąca się na pół kwartału kolejka wygłodzonych biedaków, najwyraźniej czekających na posiłek. Niektórzy mnie zauważyli i dawali sobie kuksańce zwiastujące kłopoty. Pomylili się. Trafiło im się Boże Narodzenie w lipcu. – Przyszedł święty Mikołaj! – zawołałem. – Sporządził listę, dwukrotnie ją sprawdził i uznał, że wam wszystkim należy się po butelce! Kiedy zaczęli na mnie patrzeć zdezorientowani, włożyłem rękę do torby i wyjąłem butelkę. – Darmowe wino dla wszystkich! – krzyknąłem. – Kasa dla tego, który powie mi, gdzie znaleźć George’a „Wąchacza”! Wszyscy dosłownie rzucili się w moją stronę. Natychmiast zapomnieli o misji i cienkim obiadku. To ja miałem prawdziwe skarby, więc dziesiątki żebraków obojga płci zaczęły błagalnie wyciągać drżące ręce ku brązowej torbie, którą postawiłem sobie bezpiecznie na ramieniu. Posypały się wyzwiska, okrzyki zachwytu i mało sensowne uwagi. – Pieprz się, człowieku. – Wąchacz, Wąchacz! – U siostry Ramony!
– Przygłup! – Daj mi, daj mi, daj mi! – Idź do siostry! – Gdzie ulotki! – Wąchacz! – O mój Boże! O mój Boże! – Grrrr! Zanosiło się na to, że napierający tłum wepchnie mnie do rynsztoka, więc postawiłem brązową torbę na chodniku i wycofałem się, a oni rzucili się na zdobycz jak wygłodzone sępy. Zaczęły się przepychanki, a dwóch mężczyzn wręcz wdało się w bójkę i zaczęli wymachiwać rękoma, usiłując trafić przeciwnika. Po chwili wszystkie butelki były albo potłuczone, albo w rękach spragnionych. Alkoholicy natychmiast rozeszli się, żeby wypić swoje lekarstwo; został tylko jeden, wyjątkowo kruchy mężczyzna o smutnym wyrazie twarzy, który był ubrany w obdarte spodnie, T-shirt z nazwą miejscowej drużyny futbolu i bejsbolówkę. Tylko na mnie patrzył, stojąc na początku kolejki składającej się z jeszcze kilku obdartusów, których również nie skusiła moja oferta. Podszedłem do niego. Był blondynem i po latach życia na powietrzu jego spalona słońcem skóra nabrała niezdrowego, czerwonego koloru. – Nie pijesz? – spytałem. – Mogę pić i mogę nie pić – odparł. – Niestety, nie wszyscy tak potrafią. Roześmiałem się. – Trafna uwaga. – Po ci Wąchacz? Nic nikomu nie zrobił. – Chcę tylko z nim porozmawiać. – A on chce tylko w spokoju dożyć tutaj swoich dni. Po co mają mu gliny zawracać głowę? – Nie jestem gliną. – Odpiąłem marynarkę, żeby pokazać mu, że nie mam broni. – To niczego nie dowodzi – odparł. Westchnąłem i skłamałem: – Pracuję dla firmy ubezpieczeniowej. Marquette ma dług wobec Melveny’ego i dlatego go szukam. Widziałem, że ostrożny mężczyzna jednak mi uwierzył. Wyjąłem z kieszeni banknot pięciodolarowy i pomachałem mu nim przed nosem. Wyrwał mi go z ręki. – Idź do siostry Ramony; to cztery przecznice na zachód stąd. Na budynku wisi tablica, z takim napisem: „Praca dla rozdających ulotki”. Wąchacz ostatnio pracował dla siostry. Uwierzyłem mu. Jego godność i duma budziły zaufanie. Ruszyłem w kierunku, który mi wskazał. Siostra Ramona okazała się medium pasożytującym na zabobonnych przedstawicielach klas pracujących Milwaukee. Dowiedziałem się tego od niejakiego „Waldo”, starego włóczęgi, który stał przed jakimś sklepem i rekrutował bezdomnych oraz tych nie zaakceptowanych przez punkt krwiodawstwa jako dawcy do roznoszenia ulotek po biedniejszych dzielnicach Milwaukee. Ramona płaciła dwulitrowymi butelkami wina, które kupowała hurtowo za grosze od włoskiego imigranta z Chicago. Podnosił zawartość alkoholu, dolewając do niego czystego spirytusu, dzięki czemu wino jego produkcji miało prawie pięćdziesięcioprocentowa moc. Siostra Ramona chciała, żeby jej pracownicy nie mieli powodów do narzekań.
Zapewniała im darmowy nocleg na świeżym powietrzu na parkingu kina, którego była właścicielką; dawała każdemu trzy kanapki z serem z grilla przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku; poza tym płaciła za nich kaucję, by ich wydostać z więzienia, jeśli obiecali, że spłacą dług, za darmo oddając krew w punkcie, którego właścicielem był jej brat, ginekolog, który ostatnio stracił prawo wykonywania zawodu, bo zbyt wiele pacjentek skarżyło się na to, że zajmował się nie tą dziurką, którą trzeba. Wszystko to włóczęga wypluł z siebie z niesamowitą prędkością i w dodatku mocno bełkocząc. Po chwili Waldo wyjaśnił, że jedyny problem z podopiecznymi siostry Ramony polega na tym, że nagminnie umierają na marskość wątroby i zamarzają zimą, kiedy na jej parking nawiewa śniegu, którego ona nie sprząta. Pracownicy często się zmieniają u starej siostry, to prawda, powiedział Waldo, ale nietrudno o nowych rekrutów: siostra potrafi zorganizować wino rzadkiej podłości, jak i przyrządzić niedobre kanapki z serem z grilla. Nie ma uprzedzeń, och, nie, powiedział Waldo, zatrudnia i białych, i czarnych, tak samo ich karmi i zapewnia im taki sam komfort w darmowej noclegowni na parkingu. Kiedy wyjąłem z kieszeni pięciodolarowy banknot i spytałem, gdzie jest George „Wąchacz” Melveny, oczy o mało nie wyszły mu z orbit i natychmiast powiedział „Geniusz” głosem, którym inni mówili o Beethovenie i Szekspirze. – Dlaczego on jest geniuszem, Waldo? – spytałem, kiedy staruszek zręcznym ruchem wyrwał mi banknot z ręki. Zaczął bełkotać: – Bo jest bystrzak, dlatego! Profesor z Marquette University! Był u siostry szefem personelu aż do czasu, kiedy już nie mógł dłużej jeździć. Nie sypia u niej na parkingu, tylko latem śpi w śpiworze na plaży przy jeziorze, a zimą w ciepłej kotłowni w Marquette. Jest taki cwany, że siostra nie płaci mu żadną gorzałą – on już nie pije; siostra płaci mu modelami samolotów, bo lubi je lepić i wąchać klej! Wąchacz jest geniuszem! Pokręciłem głową. – Coś nie tak, człowieku? – spytał Waldo. – Myślisz, że twoje informacje są warte pięć dolarów? – Jasne! – Ja też. Chcesz zarobić jeszcze piątaka? – Pewnie! – No to zaprowadź mnie do Wąchacza, od razu. – Robi się! Jeździliśmy moim rozpalonym fordem, na chybił trafił przemierzając ulice mniej zamożnych dzielnic Milwaukee. Wszędzie widzieliśmy pary obdartych mężczyzn rzucających ulotki na trawniki i ganki domów; niektórzy przedsiębiorczy włóczędzy wrzucali je nawet do skrzynek pocztowych. – Siostra nazywa to atakiem bezpośrednim – wyjaśnił Waldo. – Trzeba im to wrzucić nawet do dużego pokoju, mówi. – Ile u niej kosztuje taki kurs? – Trzy dolary! – ryknął Waldo. Pokręciłem głową. – Niektórym życie daje po mózgu, prawda, Waldo? – Raczej po dupie – odparł. Jeździliśmy przez kolejne pół godziny. Wąchacza nie było wśród innych pracowników. Zaczynałem czuć zmęczenie, ale wiedziałem, że nie udałoby mi się zasnąć. W końcu Waldo wykrzyknął:
– Sklep dla hobbystów! – i zaczął bełkotliwie dawać mi wskazówki. Zrozumiałem tylko „jezioro Michigan”, więc zawróciłem i ze wzgórza, na którym byliśmy, zobaczyliśmy daleko przed sobą rozświetlony bezmiar granatu. Wkrótce jechaliśmy wzdłuż jeziora i Waldo co rusz wystawiał głowę, szukając Wąchacza. – O tam! – wystrzelił, wskazując na rząd sklepów w nowoczesnym centrum handlowym. – To tutaj. Zatrzymałem się i w końcu zauważyłem lokal o nazwie „Azyl Hobbystów Szczęśliwego Harry’ego”. W końcu mój przemęczony umysł skojarzył: Szczęśliwy Harry musiał być dostawcą kleju dla George’a Melveny’ego. – Zostań tutaj, Waldo – powiedziałem. Zaparkowałem i wszedłem do niewielkiego sklepu. Szczęśliwy Harry nie wyglądał na szczęśliwego. Był grubym człowiekiem w średnim wieku, który zdawał się nienawidzić dzieciaków. Podejrzliwie przyglądał się grupce chłopców, którzy znad głów gwałtownie opuszczali ku sobie drewniane modele, krzycząc „Dzuum, ta-ta-ta-ta-ta, bum!”. Nagle poczułem się bardzo zmęczony i niezdolny do walki z grubym facetem, którego wygląd świadczył o tym, że sprzedałby pół duszy, żeby tylko porozmawiać z dorosłym. Podszedłem do niego i powiedziałem: – George „Wąchacz” Melveny. – O cholera – odparł. – Dlaczego „o cholera”? – spytałem. – Bez powodu. Pomyślałem, że jesteś gliną czy coś i że Wąchacz znowu się zapalił. – Często mu się to zdarza? – Nie, do tej pory tylko raz czy dwa. Zapomina się i zapala papierosa, kiedy ma całą brodę w kleju. Przez to niewiele mu zostało z twarzy, ale to nie szkodzi, mózgu też mu niewiele zostało, więc co za różnica? Prawda, panie władzo? – Nie jestem gliną, jestem inspektorem ubezpieczeniowym. Pan Melveny dostał właśnie spore odszkodowanie. Jeśli mnie do niego skierujesz, to na pewno ci się odwdzięczy, kupując ogromne ilości kleju w tym właśnie lokalu. Wyraz twarzy Szczęśliwego Harry’ego w ogóle się nie zmienił. – Wąchacz kupił dzisiaj rano trzy modele. Teraz to już pewnie poszedł się nimi bawić na plażę. Nim zdążył powiedzieć coś więcej, wyszedłem na parking i oznajmiłem mojemu przewodnikowi, że jedziemy przeczesywać plażę. Znaleźliśmy go siedzącego na środku plaży. Patrzył to na zmierzwione fale jeziora Michigan, to na leżący na jego kolanach stosik plastikowych części modelu. Dałem Waldo pięć dolarów i powiedziałem, żeby spadał, co natychmiast uczynił, dziękując mi wylewnie. Przez dłuższą chwilę przyglądałem się Wąchaczowi. Był wysoki i niemiłosiernie chudy; jego pociągłą twarz otaczał obwarzanek białej, znaczonej bliznami i otoczonej jasnoczerwoną obwódką skóry. Miał jasne, długie włosy bez połysku; jego rudawoblond broda lśniła ciągnącą, przezroczystą masą, której dotykał roztrzepaną ręką. Było bezwietrznie i temperatura musiała przekraczać trzydzieści stopni, ale on miał na sobie wełniane spodnie i ciepły golf. Podszedłem do niego i zajrzałem mu na kolana, a on z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w gromadkę dzieci budujących zamek z piasku. Jego chude, umazane zakrzepłym klejem ręce trzymały podwozie forda z 1940 roku przyklejone do kadłuba bombowca B-52. Malutcy Indianie z tomahawkami, łukami i strzałami walczyli ze sobą, przylepieni do góry nogami do podwozia samolotu.
Wąchacz mnie zauważył i musiał zobaczyć w moich oczach smutek, bo powiedział cicho: – Nie smuć się, synu, siostra nie da ci zginąć, a ja też byłem na wojnie. Nie smuć się. – Na jakiej wojnie, panie Melveny? – Na tej po wojnie w Korei. Pracowałem wtedy nad wymieszaniem bomby atomowej. Dali mi tę pracę, bo już mieszałem koktajle, w klasztorze. Podawałem całe karafki, z malutkimi wisienkami. Ci ojcowie byli dziewicami, ale mogli powiedzieć siostrom, żeby się trochę wyluzowały, chociaż one też były dziewicami. Jak Jezus. Te siostry nie dały się wyrzucić tak jak ja, żeby potem pracować dla siostry. – Melveny podniósł do góry stos plastiku, żebym mógł go obejrzeć. Wziąłem go do ręki, potrzymałem chwilę i oddałem mu go z powrotem. – Podoba ci się moja łódź? – spytał. – Jest bardzo piękna – odparłem. – Dlaczego cię wyrzucili z pracy, George? – Kiedyś byłem George’em i bywał ze mną George, ale teraz jestem latającym ptakiem. George podszywał się pode mnie, ale ojcowie nic nie wiedzieli! Nic ich to nie obchodziło! – Co ich nie obchodziło, George? – Nie wiem! Kiedyś wiedziałem, kiedy byłem George’em, ale już nie wiem! Uklęknąłem obok staruszka i objąłem go ramieniem. – A pamiętasz Johnny’ego DeVriesa, George? Stary Wąchacz zaczął się trząść i twarz nabiegła mu krwią – nawet biała tkanka blizn. – Wielki John, Wielki John, kwadratogłowy pożeracz kapusty. Wielki John potrafił od tyłu recytować tablicę Mendelejewa! Miał fiuta jak kiełbasę! Dwa i pół metra wzrostu bez butów, Wielki John, Wielki John! – Był twoim przyjacielem? – Był i się zmył! Odleciał w zaświaty, jak Amelia Earhart! Ale zmartwychwstanie! Wielki John powróci! Nie potrafił przygotować odjazdu, ale go nauczyłem, na Boga, nauczyłem! – Skąd on miał morfinę, George? – To czarnuch miał towar – Johnny’emu dostały się tylko okruchy. Bydlak zjadł ciastko, a Johnny’emu nic nie zostawił! Potrząsnąłem wychudzonymi ramionami Wąchacza. – Kto zabił Johnny’ego, George? – Czarnuch miał ciastko, Johnny okruchy! Johnny król okruchów! Johnny powiedział, że rozpruwacz zapłacił hurtownikowi. Rozpruwacz mnie dorwie, ale moje pamiętniki leżą w klasztorze! Budda dorwie rozpruwacza! I uczyni z mojej historii bestseller! Jeszcze mocniej potrząsnąłem Wąchaczem, aż jego umazana w kleju broda znalazła się na wysokości mojej. – Kim jest rozpruwacz, na Boga? – Nie ma Boga, Johnny. Budda trzyma moje pamiętniki, chociaż oni nie wierzą w Jezusa. A skoro tak, to Jezus nie wierzy w Buddę! George nie wierzy w George’a i to przez George’a – cały George! Puściłem Wąchacza. Zaczął naśladował latające nad brzegiem jeziora mewy, po czym wyrzucił swe wychudłe ramiona tęsknie ku górze, jakby chciał się do nich przyłączyć. Łudząc się, że może jednak Bóg istnieje, zmówiłem za niego w myślach modlitwę. Wróciłem do samochodu i stwierdziłem, że jego bezładna gadanina i tak przekonała mnie, żeby pojechać przynajmniej do Fond Du Lac.
22 Wynająłem pokój w przydrożnym motelu i spałem nieprzerwanie przez szesnaście godzin. Śnili mi się Michael i Lorna na łodziach ratunkowych pływających w morzu kleju. Obudziłem się tuż przed świtem i zadzwoniłem do Willa Berglunda w Tunnel City. Czy Zakon Tajemnego Serca miał siedzibę koło Fond Du Lac? Tak, odparł zaspanym głosem. Czy był tam sierociniec? Nie. Dostałem jeszcze wyczerpujące wskazówki, jak dojechać najkrótszą drogą do klasztoru. Will Berglund rozbudził się, kiedy wyczuł niepokój w moim głosie, i powiedział, że zadzwoni do prałata uprzedzić go, że przyjadę. Zatrzymałem się, żeby zatankować i zjeść szybkie śniadanie, po czym ruszyłem na północ ku krainie jezior. Nie miałem wątpliwości, że wizyta w Zakonie Tajemnego Serca mnie nie znudzi. Dwie godziny później jechałem wzdłuż krystalicznie czystego jeziora, na którym pływało mnóstwo małych łodzi. Amatorzy promieni słonecznych tłoczyli się na wąskiej, piaszczystej plaży, a w otaczających Fond Du Lac lasach roiło się od robiących zdjęcia całych rodzin turystów. Spojrzałem na wskazówki, które mi dał Will Berglund: jechać brzegiem jeziora przez góry do pól, minąć trzy gospodarstwa i przejechać milę do drogi, przy której stoi znak z symbolami ważniejszych religii. Znalazłem drogę przez góry, potem płaskie pastwiska i trzy gospodarstwa. Było strasznie parno i z pewnością ponad trzydzieści stopni, ale kiedy skręcałem w opisaną drogę, pociłem się raczej z niepokoju przed czekającym mnie spotkaniem. Przez jakieś pół mili droga wiodła przez rosnący na piaszczystej glebie las sosnowy, a kończyła się przy polanie, gdzie stał prosty, biały, trzypiętrowy budynek z cementu. Nie było na nim żadnych ozdobników, nie miał żadnego stylu architektonicznego i nie było widać żadnych witających przybyszów tablic. Obok budynku wygospodarowano kawałek ziemi na parking. Stojące na nim samochody prezentowały się skromnie – były tam tylko jeepy z czasów drugiej wojny i przedwojenny jeszcze willys sedan. Wyglądały na zadbane. Wpatrywałem się w duże drewniane drzwi, jakby spodziewając się cudu. Po chwili uświadomiłem sobie, że jestem wystraszony i wcale nie chcę wchodzić do klasztoru. Zdziwiło mnie to; natychmiast więc wysiadłem z samochodu, podbiegłem do drzwi i kilka razy uderzyłem w nie z całej siły. Mężczyzna, który je otworzył, wyglądał świeżo i schludnie. Był niski i wyglądał na wyrafinowanego człowieka, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że kiedyś w przeszłości swoje odcierpiał i dopiero później zdołał przezwyciężyć problemy. Skinął mi skromnie i wpuścił do długiego jasnego korytarza, pobielonego podobnie jak cały klasztor z zewnątrz. W głębi budynku, na końcu korytarza, zauważyłem dość dużą salę, może służącą do spotkań, a może do odprawiania jakichś ceremonii. Mężczyzna, który równie dobrze mógł mieć trzydzieści, co i czterdzieści pięć lat, powiedział, że prałat jest z żoną i spotka się ze mną za kilka minut. – To wam wolno się żenić? – spytałem. Nie odpowiedział mi, tylko otworzył małe, drewniane drzwi i gestem zaprosił mnie do środka. – Proszę zaczekać tutaj – rzekł i zamknął za mną drzwi. Pokój był mnisią celą prawie bez mebli i zupełnie bez żadnych ozdób. Sprawdziłem drzwi. Nie były zamknięte. Okazało się, że w ogóle nie ma w nich
zamka – mogłem wyjść w każdej chwili. W celi, na wysokości oczu wysokiego mężczyzny, było jedno niezakratowane okno. Wyjrzałem i zobaczyłem ogród na tyłach klasztoru. Mężczyzna w brudnym kombinezonie gracował grządkę rzodkiewek. Włożyłem sobie palce do ust i gwizdnąłem do niego. Odwrócił się w moją stronę, uśmiechnął się szeroko i wrócił do pracy. Przez pięć minut wpatrywałem się w nieziemskiej ciszy w gołą żarówkę oświetlającą celę. W pewnej chwili wrócił ten, który mi otworzył drzwi, i oznajmił, że Will Berglund skontaktował się z prałatem i jest on gotowy udzielić mi wszelkiej pomocy. Dodał, że chociaż członkowie Zakonu Tajemnego Serca wyrzekają się ziemskich pokus, to jednakże nie uchylają się od uczestnictwa w ważnych dla świata sprawach. W gruncie rzeczy, jest to jedna z głównych doktryn ich wiary. Cała ta jego mowa wydała mi się równie dwuznaczna jak cały inny religijny chłam, który już wcześniej w życiu słyszałem, ale mu tego nie powiedziałem, tylko milcząco pokiwałem głową, mając nadzieję, że okazuję wystarczająco dużo szacunku. Idąc z nim, minąłem główną salę do ceremonii, po czym weszliśmy do małego pokoju, dwa razy większego od mnisiej celi, gdzie pod ścianą stały dwa metalowe krzesła podpisane z tyłu „Szpital w Milwaukee”. Oznajmił mi, że prałat niezwłocznie się zjawi, po czym zniknął za drzwiami, które pozostawił uchylone. Prałat przyszedł minutę później. Był krzepkim i krępym mężczyzną z czarnymi włosami i bardzo ciemnym, robiącym wrażenie bardzo ostrego, zarostem. Pewnie był po czterdziestce, ale i w tym wypadku trudno mi było dokładnie określić jego wiek. Wstałem, kiedy wszedł do pokoju. Wymieniliśmy uścisk ręki, po czym wskazał mi krzesło i spojrzał na mnie bardzo rzeczowo. Usiadł i nagle potężnie beknął. Był to świetny sposób na przełamanie lodów. – Jezu – wyrwało mi się. Mężczyzna roześmiał się. – Nie, jestem Andrew. On nie był nawet jednym z apostołów. Jest pan biegły w piśmie, panie Underhill? – Kiedyś byłem. Zmuszano mnie do tego. Ale nie kwalifikuję się jako wierzący. – A pańska rodzina? – Nie mam rodziny. Moja żona jest Żydówką. – Rozumiem. Jakie odniósł pan wrażenie po spotkaniu z Willem Berglundem? – Wygląda na człowieka trawionego wyrzutami sumienia. Na oko to bardzo przyzwoity i delikatny człowiek. Być może nawet oświecony. Andrew uśmiechnął się do mnie. – A co Will powiedział panu o naszym zakonie? – spytał. – Nic – odparłem. – Chociaż przyznaję, że musi coś tu być na rzeczy, bo inteligentny człowiek, jakim jest Will Berglund, inaczej by się tak waszym zakonem nie emocjonował. Mnie jednak bardziej interesuje, dlaczego John DeVries... – Porozmawiamy o Johnie później – przerwał mi Andrew. – Mnie interesuje, co pan zrobi z informacjami, które pan tu uzyska. Ascetyczne wnętrze i monotonny głos Andrew zaczęły mnie już irytować i poczułem, że robi mi się ciemno przed oczyma. – Niech pan posłucha, do diabła – powiedziałem ostro. – Johna DeVriesa zamordowano. Jego siostrę też. Mówimy tu o prawdziwych ludziach, a nie biblijnych homiliach. Niestety... – Przerwałem. Skóra Andrew pod ciemnym zarostem straszliwie zbladła, a jego duże, brązowe oczy wypełnił smutek. – O Boże, Marcella – wyszeptał. – Znałeś ją?
– Czyli to była prawda... – Co było tą prawdą, do diabła?! Andrew wyraźnie się wahał, a ja nie potrafiłem opanować podniecenia. Wpatrywał się w swoje ręce. Dałem mu chwilę, żeby się uspokoił, po czym spytałem: – Co było prawdą, Andrew? – Miesiąc temu Marcella powiedziała mi i mojej żonie, że jest w niebezpieczeństwie, że jej mąż żąda opieki nad ich synem i że go porwie. – Miesiąc temu? Spotkaliście się z Marcella Harris miesiąc temu? Gdzie? – W Los Angeles, a właściwie w jakimś okropnym miasteczku na wschód od LA. W El Monte. Marcella zadzwoniła do mojej żony. Powiedziała, że musi się z nami spotkać i że potrzebuje porady duchowej. Zapłaciła za nasz bilet i polecieliśmy do Los Angeles. Spotkaliśmy się z Marcella w barze w El Monte, ja i moja... – Czy to była sobota wieczór? 21 czerwca? Czy twoja żona ma blond kitkę? – Tak, ale skąd o tym wiesz? – Czytałem o tym w gazetach. Gliniarze z LA. poszukiwali was jako podejrzanych o morderstwo Marcelli. Zamordowano ją później tej samej nocy, po tym jak was zostawiła w barze. Powinieneś był potraktować ją poważniej, Andrew. Dałem mu chwilę czasu na zastanowienie. Widziałem, że Andrew jest szczerze zasmucony wiadomością o śmierci Marcelli, jednak spokój, z jakim cierpiał, był irytujący: odniosłem wrażenie, że już targował się z Bogiem, jak zadośćuczynić za jej śmierć. – Kiedy poznałeś Marcellę? – spytałem delikatnie. – Opowiedz mi o tym, jak doszło do tego, że zadzwoniła do ciebie z prośbą o pomoc. Andrew zgarbił się i przybrał pozycję niemalże petenta. Mówił bardzo cicho: – Marcella pojawiła się tutaj cztery lata temu. To Will Berglund opowiedział jej o nas. Była zaniepokojona i powiedziała mi, że stanie się coś strasznego, ale nie może temu zapobiec. Powiedziałem jej, że doktryna Zakonu Tajemnego Serca opiera się na anonimowym czynieniu dobra. Mamy kilku zamożnych opiekunów, którzy są właścicielami drukarni, gdzie wydają nasze ulotki, ale generalnie utrzymujemy się z naszego gospodarstwa i rozdajemy pożywienie biednym ludziom. Każdego dnia przez trzy godziny oddajemy się w milczeniu medytacji i jeden dzień w tygodniu pościmy. Ale głównie jeździmy do miast. Umieszczamy nasze ulotki w różnego rodzaju misjach pomagających biednym, w kaplicach więziennych, wszędzie tam, gdzie można spotkać samotnych i zdesperowanych ludzi. Chodzimy po miastach i wyciągamy samotnych, pijanych ludzi z rynsztoka, dajemy im jeść i przynosimy ulgę. Nie prowadzimy aktywnej rekrutacji do naszego klasztoru w żadnej formie – panuje tu ścisła dyscyplina, więc to nie jest życie dla kapryśnych. Poza tym jesteśmy anonimowi: nie afiszujemy się dobrem, które czynimy. Powiedziałem to wszystko Marcelli, kiedy rozmawialiśmy w 1951 roku. Odparła, że rozumie i rzeczywiście rozumiała. Była niestrudzoną pracowniczką. Podnosiła z ulic kobiety w łachmanach, kąpała je i karmiła. Za własne pieniądze kupowała im ubrania. Nie znałem nikogo, kto by potrafił okazywać miłość, tak jak ona. Czekała przed bramą więzienia okręgowego w Milwaukee, po czym zawoziła wypuszczanych więźniów do miasta, rozmawiała z nimi i kupowała im obiad. Czasami nieprzerwanie przez dwadzieścia cztery godziny stała na straży przed izbą przyjęć szpitala w Waukesha, za darmo oferując swoje pielęgniarskie umiejętności i modląc się za ofiary wypadków. Dawała, dawała i dawała, i dzięki temu stała się inną osobą. – Na czym polegała ta zmiana, Andrew? – Stała się człowiekiem akceptującym życie i siebie samą, nie na swoich, lecz na Boga warunkach. – A potem?
– Potem wyjechała, równie nagle jak się pojawiła. – Jak długo pracowała dla klasztoru? – Przez jakieś sześć tygodni. – Wyjechała w sierpniu 1951 roku? – Tak... Tak, zgadza się. Coś we mnie pękło. – Przepraszam, że byłem napastliwy – powiedziałem. – Nie przepraszaj, chcesz sprawiedliwości. – Nie wiem, czego chcę. Johnny DeVries przyjechał tutaj niezależnie od swojej siostry, prawda? – Tak. Jego też przysłał Will Berglund. Wydaje mi się, że było to w okolicach Bożego Narodzenia 1949 roku. Zupełnie nie przypominał Marcelli. Był zmiennym człowiekiem i narkomanem, pełnym nienawiści do samego siebie. Próbował wkupić się do naszej wspólnoty. Proponował nam brudne pieniądze ze sprzedaży narkotyków. Niby słuchał naszych nauk, ale chyba nigdy nie wkładał w to całego serca. – Czy prowadziliście tu kiedyś sierociniec? – wtrąciłem. – Nie, na to potrzeba zezwolenia. My pomagamy ludziom anonimowo. – Czy John DeVries kiedykolwiek wspominał o kobiecie nazwiskiem Margaret Cadwallader? Albo o nieślubnym dziecku, które z nią miał? – Nie, John przeważnie mówił o wzorach chemicznych i kobietach, z którymi łączyły go przelotne romanse, i tyle... Zdecydowałem się znowu zaryzykować strzał w ciemno, chociaż powoli wszystkie elementy łamigłówki układały mi się w spójną całość. – I zostawił tutaj swoje pamiętniki, prawda, Andrew? Andrew zawahał się. – Zostawił karton rzeczy osobistych, tak. – Chciałbym je przejrzeć. – Nie, nie. Przykro mi, ale nie możesz. To jest ostateczna odpowiedź. John powierzył je zakonowi. Przejrzałem zawartość kartonu i nie znalazłem tam narkotyków, więc zapewniłem Johna, że jego rzeczy będą tu bezpieczne. Niestety, nie mogę ich pokazać. – On nie żyje, Andrew. Być może stawką tutaj jest życie innych ludzi... – Nie, nie sprzeniewierzę się jego zaufaniu. To ostatnie słowo. Sięgnąłem pod płaszcz i zza paska wyciągnąłem moją .38. Pochyliłem się i przystawiłem Andrew lufę do czoła. – Jak mi nie pokażesz tego kartonu, zabiję cię – zagroziłem. Po chwili mi uwierzył. – Mam do wykonania pracę i wyłącznie dlatego muszę ci ulec – zdecydował. – W takim razie wiesz, dlaczego robię to, co robię – odparłem. Karton był zmurszały, wilgotny i pokryty pajęczynami. Był też ciężki, bo w środku znalazłem całe stosy zawilgoconych papierów. Zaciągnąłem go do samochodu pod uważnym spojrzeniem Andrew. Kiedy zamknąłem bagażnik, pobłogosławił mnie jakoś dziwnie obiema rękami. – Czy mam oddać ten karton? – spytałem. Andrew pokręcił głową. – Nie. Myślę, że dzięki tobie przed Bogiem jestem czysty. – Co to za znak, który przed chwilą zrobiłeś? – Prosiłem Boga o litość dla czytelników mrocznych sekretów. – Czytałeś je? – Nie. – To skąd wiesz, co tam jest? – Nie przyjechałbyś tutaj, gdyby w tych papierach pisano o szczęściu.
– Dzięki – rzuciłem. Andrew nie odpowiedział, tylko patrzył, jak odjeżdżam. Wynająłem pokój w motelu w Fond Du Lac i przygotowałem się do czytania pamiętników Johnny’ego DeVriesa. Wypróżniłem zmurszały karton na łóżko i ułożyłem papiery w trzech słupkach, z których każdy miał około trzydziestu centymetrów. Zajrzałem krótko do każdego ze stosików, żeby sprawdzić, czy pismo jest czytelne. Było. Czarny atrament był co prawda rozmazany ze starości i wilgoci, ale DeVries miał staranny charakter pisma i sposób narracji przeczący jego uzależnieniu i tkwiącemu w nim gniewowi; jego notatki były spójne zarówno chronologicznie, jak i tematycznie. Strony nie były ułożone po kolei, ale na górze każdej widniała data. Przejrzałem wszystkie trzy stosy i uporządkowałem je, biorąc pod uwagę miesiąc i rok. Pamiętniki Johna DeVriesa obejmowały lata wojny. Przede wszystkim opisywały jego fascynację i podległość Doktorkowi Harrisowi, który przejął kontrolę nad życiem dominującej siostry Johnny’ego; który został jego ojcem, nauczycielem, ale i uczynił znacznie więcej – skanalizował tkwiący w nim gniew. „Johnny mięśniak” miał za zadanie tylko stać u boku swojego awataru i budzić respekt wyglądem, a robiąc to, zyskiwał więcej szacunku niż kiedykolwiek przedtem. Johnny dostał pracę polegającą na przywoływaniu do porządku krnąbrnych włamywaczy i kupców, którzy byli pośrednikami Doktorka. 5 listopada 1943 Dzisiaj rano z Doktorkiem pojechaliśmy do Eagle Rock, teoretycznie, żeby wypakować z naszego garażu dostawę radioodbiorników i dostarczyć je kupcowi w San Berdoo. Kiedy jechaliśmy, Doktorek mówił o strachu moralnym. Mówił o małości 99,9% wszystkich istnień i o tym, jak ta małość się odradza i odradza, dając w końcu rezułtat, który nazwał „efektem kuli śnieżnej drobnomieszczaństwa”. Potem powiedział, że naturalna elita (czyli my i ludzie nam podobni) muszą wysyłać sygnały do potencjalnej elity, „nieustannie wrzucając przeszkody w tryby drobnomieszczańskiej maszynerii”. Wyjaśnił, że nasz kupiec z San Berdoo cały czas próbował wymóc na nas niższą cenę za radia, stosując taktykę zastraszania, grożąc, że znajdzie sobie innego dostawcę. Doktorek powiedział, że nie można dłużej tego tolerować i że powinienem złożyć temu mężczyźnie wizytę z przesłaniem duchowym, które nauczyłoby go pokory. Doktorek długo potem milczał i odezwał się ponownie dopiero, kiedy już załadowaliśmy radia i zbliżaliśmy się do San Berdoo. Powiedział wtedy: – Ten drobnomieszczanin ma fioła na punkcie swojego kota. Drobnomieszczanie uwielbiają głupie zwierzęta, bo są jeszcze bardziej bezsilne niż oni sami. Chcę, żebyś zadusił tego kota na oczach jego drobnomieszczańskiego właścicieła. Jak złapiesz kota za głowę i owiniesz swój mały pałec i kciuk wokół jego szyi, i mocno go ściśniesz dwoma palcami umieszczonymi nad brwiami, to oczy wyskoczą mu z orbit w trakcie duszenia. Zrób to dla mnie, Johnny, a nauczę ciebie innych sposobów pozyskiwania władzy: prawdziwej władzy umysłowej, którą dysponujesz. Zrobiłem to. Kupiec przystał na nasze warunki, oznajmił, że tylko z nami będzie robił interesy i zaproponował Doktorkowi premię w wysokości trzystu dolarów. Doktorek nie przyjął propozycji i odparł: – Moją premią jest lekcja, którą dzisiaj dostałeś, i dobro, które z niej wypłynie, zarówno dla ciebie, jak i wielu innych.
Czytałem te wpisy z 1943 roku i widziałem, jak Doktorek Harris uzyskiwał coraz większą władzę nad Johnem DeVriesem, nakłaniając go do coraz bardziej wyrafinowanej przemocy, nauczając jednocześnie filozofii i psychologii strachu. Z polecenia Doktorka Johnny bił i okradał homoseksualistów; łamał ręce i nogi dłużnikom; bił pistoletem włamywaczy, którzy zdaniem Doktorka ukrywali część utargu. I nigdy, ale to nigdy nie miał zastrzeżeń do swojego mistrza. Doktorek wtłaczał uczniowi hitlerowsko-utopijną filozofię, dopasowaną do przeszłości Johnny’ego, który był w zbyt dużej mierze uzależniony od wpływów innych: – Ty, Marcella i ja jesteśmy naturalną elitą. Musisz szanować Marcellę za to, że wyzwoliła cię od Tunnel City w Wisconsin, i szanować ją za to, że to twoja siostra; ale pamiętaj, że ona też ma wady. Jeśli chodzi o wcielanie pewnych rzeczy w życie, to jest od nas słabsza; my sięgnęliśmy po bestię tkwiącą w głębi nas i pozwoliliśmy jej ujrzeć światło dzienne. Zawsze będziemy robili to, co musimy, niezależnie od konsekwencji dla innych ludzi, bo jesteśmy ponad prawami łudzi i ponad nakazami moralnymi, które zostały stworzone po to, by trzymać tę bestię na uwięzi. Marcella nigdy nie osiągnie tego poziomu, niemniej jednak jest naszym wartościowym towarzyszem jako żona i siostra. Szanuj ją i kochaj, ale utrzymuj dystans emocjonalny. Pamiętaj, że ona nie jest człowiekiem naszego formatu... – Marynarka się do ciebie dobrała, John, lecz wkrótce my się dobierzemy do marynarki. Miej zawsze wyprasowany mundur i czyste buty. Dobrze odgrywaj swoją rolę, a ustawisz się na resztę życia. Twoja siostra jest w ciąży z dzieckiem, które będzie twoim siostrzeńcem, moim synem i naszym moralnym spadkobiercą. Nie przesadzaj z zażywaniem narkotyków, a będziesz miał władzę narkotyku nad milionami. Słuchaj i ufaj mi, John. Musisz jeszcze bardziej się mi poddać, a kiedy to się stanie, opowiem ci o władzy nad życiem i śmiercią, którą sprawowałem nad wieloma ludźmi. Czułem, dokąd prowadzi ten akapit, więc przeskoczyłem do przodu, do sierpnia 1945 roku. Potwierdziło się to, co już i tak wiedziałem: John DeVries, Eddie Engels i Lawrence Brubaker ukradli ponad dwadzieścia kilogramów czystej morfiny z lotniskowca Appomattox. Doktorek Harris był mózgiem całego przedsięwzięcia. Przesłuchiwano DeVriesa, Brubakera i Engelsa, ale później ich zwolniono. Doktorek potrafił tak zastraszyć Johnny’ego, że ten nie pękł w czasie przesłuchania. Pamiętnik sugerował, że Doktorek Harris potrafił zastraszyć i podporządkować sobie również Brubakera i Engelsa. Potwierdziło się jeszcze jedno moje przypuszczenie; Marcella Harris nie brała udziału w kradzieży – była wówczas w szpitalu marynarki w Long Beach, gdzie poroniła. To wtedy Johnny po raz pierwszy zobaczył poruszonego Doktorka Harrisa. Pojawiły się komplikacje i okazało się, że Marcella nie będzie mogła już mieć więcej dzieci. Wtedy Johnny postanowił pomóc swojemu mistrzowi i powiedział Doktorkowi, że jego dziewczyna, która wcześniej nie zyskała aprobaty Doktorka, jest w ciąży, przebywa w Wisconsin i za dwa tygodnie ma rodzić. Doktorek i Johnny polecieli na wschód. Doktorek przyjął poród w przyczepie kempingowej stojącej na polu pszenicy na południe od Waukesha. Maggie chciała zatrzymać dziecko, ale Doktorek, razem z Larrym Brubakerem, który mu pomagał przy porodzie, zastraszył ją i wymusił na niej, żeby mu oddała dziecko, a on bezpiecznie umieści je w „specjalnym” sierocińcu dla „specjalnych” dzieci. Doktorek wrócił do Los Angeles i żony z dzieckiem, którego tak rozpaczliwie pragnęła, ze swoim wyczekanym „moralnym spadkobiercą”.
Ponownie przeskoczyłem do przodu, ale przekonałem się, że czas właściwie się zatrzymał wkrótce po tym, jak Johnny opisał wydarzenia z sierpnia 1945 roku. Zostało jednak jeszcze przynajmniej ze sto stron, bez dat, ale w pełni zapisanych. Johnny z niewyjaśnionych powodów zmienił atrament na czerwony i dopiero po kilku chwilach zrozumiałem, dlaczego: pragnął poznać absolutną wiedzę Doktorka, który mu ją objawił w podzięce za „moralnego spadkobiercę”. Tutaj znalazła się historia „władzy nad życiem i śmiercią”, którą Doktorek sprawował nad tak wieloma ludźmi. Zapisano ją na czerwono, i słusznie, bo była to historia szalonej dziesięcioletniej kariery Doktorka-mordercy, który dokonywał aborcji, podróżując po najbiedniejszych dzielnicach miast Środkowego Zachodu, uzbrojony w skalpel do cięcia, tanią whisky do znieczulania i opętany swoją elitarną nienawiścią, która mu w pełni wystarczała jako motyw. Johnny nadal cytował mistrza dosłownie: – Oczywiście, od czasów studiów medycznych wiedziałem, że to jest moja misja i mój sposób uczenia się; że władza nad życiem i śmiercią jest ukoronowaniem wszelkiej wiedzy. Wiedziałem, że jeśli uda mi się kontrolować przerażający, aczkolwiek niezbędny akt rodzenia i eliminowania niegodnych, nie dając zubożyć siebie emocjonalnie, to zdobędę niezniszczalny umysł i duszę boga. Dalej czytałem, jak Doktorek opisywał proces selekcji przerażonemu i, w końcu, oburzonemu Johnny’emu: – Jeśli dziewczyny trafiały do mnie od kochanka bądź alfonsa, to oczywiście musiałem im pozwolić przeżyć. Jeśli były inteligentne i czarujące, to wykonywałem zabieg, wykorzystując całą swoją wiedzę i nieprzeciętne umiejętności. Jeśli dziewczęta były brzydkie albo marudne, albo brudne, albo dumne ze swej rozwiązłości, to wtedy oczywiście świat stawał się lepszy bez nich i ich potomstwa. Takie stworzenia dusiłem chloroformem i dokonywałem aborcji po ich śmierci – doskonaląc swój fach, żeby ratować życie pechowym, młodym kobietom zasługującym na to, by żyć. Po takim zabiegu wywoziłem zmarłą matkę i jej nienarodzone dziecko za miasto i grzebałem je, późno w nocy, w jakiejś urodzajnej ziemi. Czułem silną więź z tymi młodymi kobietami i zdawałem sobie sprawę, że umarły po to, by inni mogli żyć. Doktorek Harris opisywał swoje techniki aborcyjne, ale nie mogłem się zmusić do ich czytania. Zacząłem straszliwie płakać i wzywać Lornę. Ktoś zapukał do moich drzwi, więc wziąłem z łóżka poduszkę, zagłuszyłem płacz i rzuciłem się na podłogę, młócąc rękoma i konwulsyjnie kopiąc wokół. Musiałem zasnąć w takiej pozycji, bo kiedy się obudziłem, było już ciemno. Jedynym źródłem światła w pokoju była stojąca na biurku lampka. Dopiero po kilku sekundach przypomniałem sobie, gdzie jestem i co się stało. W gardle zrodził mi się krzyk, ale zdławiłem go w sobie, zatrzymując powietrze w płucach tak długo, że omal nie straciłem przytomności. Wiedziałem, że muszę przeczytać resztę pamiętnika. Powoli podniosłem się na nogi i przygotowałem się psychicznie do dalszego ciągu. Łzy strachu i złości skapywały na kolejne kartki, kiedy czytałem przerażające opowieści o życiu i śmierci, ropie, krwi i ekskrementach, i znowu o życiu i o śmierci, śmierci, śmierci, śmierci i śmierci... Johnny’ego DeVriesa w końcu ogarnęło podobne mojemu obrzydzenie i pojechał do Milwaukee z prywatną dostawą morfiny. Wtedy jego styl już sprowadzał
się do niespójnego bełkotu przerywanego wzorami i symbolami chemicznymi, których nie mogłem zrozumieć. Strach przed Doktorkiem – „Rozpruwacz! Rozpruwacz! Rozpruwacz może zabić każdego!” – wypełniał ostatnie strony. Wstrząśnięty, zamknąłem pokój i poszedłem na spacer. Musiałem być wśród ludzi przynajmniej wyglądających na zdrowych. Znalazłem głośny bar i wszedłem do środka. Wnętrze było skąpane bursztynowym światłem, które zmieniało rysy bywalców – na korzyść, stwierdziłem. Zamówiłem podwójnego burbona, potem kolejnego – i jeszcze jednego; bardzo duża dawka dla niepijącego. Zamówiłem jeszcze jednego podwójnego i uświadomiłem sobie, że płaczę i że wszyscy patrzą na mnie w pełnej zażenowania ciszy. Dopiłem drinka i stwierdziłem, że nic mnie to nie obchodzi. Poprosiłem barmana o dolewkę, ale potrząsnął głową i spojrzał w drugą stronę. Ruszyłem przez parkiet pełen tańczących par na tył baru, w stronę automatu telefonicznego. Podałem operatorowi numer Lorny w Los Angeles, po czym zacząłem wrzucać do automatu monety, aż włączył się operator i powiedział, że zdeponowałem trzy razy za dużo pieniędzy. Kiedy usłyszałem głos Lorny, zdołałem tylko bełkotliwie wyjąkać kilka niezrozumiałych słów i w końcu sama mnie spytała: – Freddy, do diabła, czy to ty? – Lor-Lorna. Lorna! – Czy ty płaczesz, Freddy? Jesteś pijany? Gdzie ty, do diabła, jesteś? Zebrałem się w sobie i udało mi się coś wyartykułować: – Jestem w Wisconsin, Lor. Dowiedziałem się mnóstwa rzeczy, o których muszę ci powiedzieć. Jest taki jeden wspaniały duży mały chłopiec, któremu może stać się krzywda, jak Maggie Cadwallader... Lorna, proszę, Lor, muszę się z tobą spotkać... – Nie wiedziałam, że się upijasz, Freddy. To do ciebie niepodobne. I nigdy nie słyszałam, żebyś płakał. – Głos Lorny był czuły i zdradzał zaskoczenie. – Bo się nie upijam i nie płaczę, do diabła. Nic nie rozumiesz, Lor. – Ależ rozumiem. Zawsze rozumiałam. Wracasz do L.A.? – Tak. – To zadzwoń do mnie, jak przyjedziesz. Nie opowiadaj mi o wspaniałych wielkich małych chłopcach z przeszłości. Idź spać. Dobrze? – Dobrze. – Dobranoc, Freddy. – Dobranoc. – Natychmiast odwiesiłem słuchawkę, żeby Lorna nie słyszała, że znowu płaczę. Jakoś udało mi się zasnąć tej nocy. Rano schowałem historię strachu Johnny’ego do bagażnika i pojechałem do Chicago. W centrum zatrzymałem się przy sklepie i kupiłem mocny karton. Następną godzinę spędziłem na parkingu, porządkując i opisując pamiętnik. Z automatu zadzwoniłem do informacji w L.A. i dowiedziałem się, że adresy Larry’ego Brubakera i Małej Chatki Larry’ego się nie zmieniły. Odetchnąłem z ulgą, szczególnie kiedy przypomniałem sobie, że gdy w roku 1951 poszliśmy z Dudleyem Smithem przycisnąć Brubakera, to dokładnie naprzeciw baru widziałem pocztę. Nim przełożyłem zawartość zmurszałego kartonu do nowego, sprawdziłem, czy dobrze wykonałem swoją pracę: wszystkie odniesienia do Brubakera i kradzieży morfiny były podkreślone. Ze schowka w samochodzie wygrzebałem jakąś czystą kartkę papieru i
napisałem list wprowadzający. Drogi Larry, Czas uregulować rachunki. Teraz należysz do mnie, a nie do Doktorka Harrisa. Będę w kontakcie. Posterunkowy Frederick U. Underhill 1647 Następnie pojechałem na pocztę, gdzie poprosiłem o taśmę i bardzo starannie zalepiłem karton. Potem napisałem adres odbiorcy: Lawrence Brubaker Bar Mała Chatka Larry’ego Windward Auenue 58 Venice, Kalifornia Jako adres zwrotny podałem: Edward Engels U.S.S. Appomattox Ulica Piekielna 1, Hades Delikatna aluzja. Ze sprawiedliwością w tle – na pewno Lorna i inni wielbiciele sprawiedliwości ją docenią. Kilkakrotnie wytłumaczyłem cierpliwemu pracownikowi poczty, czego oczekuję: dostarczenia na pocztę po drugiej stronie ulicy, gdzie odbiorca będzie musiał pokazać dowód tożsamości i podpisać kwitek, nim paczka zostanie mu wydana. Poza tym chciałem, żeby przesyłka dotarła tam za trzy dni; nie wcześniej. Pracownik zrozumiał; miał doświadczenie z ekscentrykami. Wyszedłem z poczty, czując się lekki jak powietrze, ale jednocześnie twardy jak granit. Pojechałem na lotnisko O’Hare i oddałem pożyczony samochód, po czym złapałem popołudniowy samolot do Los Angeles i mojego przeznaczenia.
Część VI Ostatnia rozgrywka
23 Trzy dni później o siódmej rano ulokowałem się przed sklepem monopolowym na Windward Avenue, skąd miałem widok na urząd pocztowy w Venice i Małą Chatkę Larry’ego. Czekałem w napięciu na otwarcie poczty o siódmej trzydzieści, zdając sobie sprawę że z psychologicznego punktu widzenia mój plan w pełni by się powiódł, gdyby listonosz obudził Brubakera na tyle wcześnie, żeby w barze nie było jeszcze żadnych klientów. Jego knajpa nie była już czynna tak długo, jak tylko dopuszczało prawo – wywieszone na drzwiach godziny otwarcia obwieszczały skromniej, że lokal jest czynny od dziesiątej rano do północy. Ta zmiana była mi na rękę, bo i tak odwiedziłbym Brubakera niezależnie od wszystkiego, ale wolałem mieć jego i Małą Chatkę do wyłącznej dyspozycji. Stałem więc przed sklepem monopolowym, wiedząc, że być może czeka mnie długi dzień. Myślałem głównie o Lornie. Nie zadzwoniłem do niej po powrocie do Los Angeles. Chciałem mieć mocną pozycję wyjściową, a uważałem, że trochę się skompromitowałem, dzwoniąc do niej po pijanemu i płacząc. Dwa dni, które spędziłem u siebie w mieszkaniu, usiłując o niej nie myśleć, były kompletną porażką; nie mogłem się skupić na niczym innym i wyobrażałem sobie wszelkie możliwe scenariusze naszego powrotu do siebie, uwzględniając to, co wiedziałem, że musi się wydarzyć, nim będziemy mogli znowu być ze sobą. Ubrany w tandetną kurtkę ukrywającą mój pistolet, musiałem naprawdę walczyć ze sobą na tej tandetnej Windward Avenue, żeby nie myśleć o tym, o czym chciałem myśleć najbardziej, i żeby nie myśleć o uduszonych kobietach, zamordowanych nienarodzonych dzieciach i o własnej przeszłości, od której nie było ucieczki. Moje nieudane próby przerwano o ósmej dwadzieścia osiem, kiedy listonosz niespiesznym krokiem przeszedł przez ulicę, kierując się do Małej Chatki. Widziałem, jak spojrzał na jakiś papierek, który trzymał w ręku, i zapukał głośno w drzwi wejściowe. Chwilę później pojawił się w nich jasnej karnacji Murzyn, owinięty jedwabnym prześcieradłem. Mrużył oczy, oślepiony słońcem. Brubaker i listonosz zaczęli rozmawiać i nawet z pewnej odległości wyczułem, że Larry jest zaintrygowany. Kiedy wyszedł z baru pięć minut później, miał już na sobie spodnie i sportową koszulę. Nie chciało mu się iść do przejścia dla pieszych, więc od razu przeszedł na drugą stronę ulicy, a ja czułem, że jest mi na przemian zimno i gorąco. Liczyłem, że minie kolejnych pięć minut. Pomyliłem się: już trzy minuty później Brubaker niemalże przebiegł przez ulicę z kartonem w rękach. Na jego twarzy widać było prawdziwą panikę. Nie skierował się ku drzwiom baru – wyminął je i ruszył na przylegający do budynku parking. Deptałem mu po piętach, więc kiedy rzucił karton na bagażnik pontiaca roadstera i zaczął szukać w kieszeni kluczyków, stanąłem za nim i przystawiłem mu rewolwer do kręgosłupa. – Nie, Larry – powiedziałem, kiedy jęknął ze strachu. – Nie teraz. Rozumiesz? – Odbezpieczyłem broń i wepchnąłem lufę w mięsistą część pleców. Brubaker przytaknął ledwo widocznym ruchem. – Cieszę się – powiedziałem. – Eddie jest w piekle, ale ja nie, a jeśli dobrze rozegrasz sprawę, ty też się tam nie znajdziesz. Rozumiesz, Larry? – Brubaker ponownie skinął głową. – Dobrze. Wiesz, kim jestem? Brubaker okręcił się nieznacznie, by spojrzeć na moją twarz. Kiedy mnie rozpoznał, jęknął cicho, po czym zakrył usta ręką i przygryzł kostki. Skierowałem go
do tylnych drzwi baru. – Weź paczkę, Larry. Musimy co nieco poczytać i trochę pogadać. Brubaker nie stawiał oporu i po chwili siedzieliśmy już w jego skromnym mieszkaniu na tyłach baru. Drżał, ale zachowywał się z godnością, podobnie jak w dniu, kiedy przesłuchiwaliśmy go ze Smithem. Wskazałem lufą rewolweru na leżący pomiędzy nami karton. – Otwórz go i przeczytaj pierwszych, no, może z dziesięć stron. Brubaker zawahał się, po czym rzucił się na paczkę, najwyraźniej chcąc, żeby jak najszybciej było po wszystkim. Patrzyłem, jak w pośpiechu czyta wybrane przeze mnie fragmenty. Drżącymi rękoma odkładał przeczytane kartki i czytał dalej. Po jakichś dziesięciu minutach zorientował się, czego dotyczy tekst, i zaczął się histerycznie śmiać, ale jego śmiech był jakby podszyty ironią. – Och, skarbeńku, skarbeńku – powtarzał. – Zabiłeś kiedyś kogoś, Larry? – spytałem. – Nie – odparł Brubaker. – A wiesz, ilu ludzi zabił Doktorek Harris? – Mnóstwo – powiedział Brubaker. – Jesteś sarkastycznym gnojem. Chcesz wyjść z tego cało czy wolisz pogrążyć się razem z Doktorkiem? – Doktorkowi zrobiłem dobrze w 1944 roku, skarbie. Eddie i Johnny DeVries też. Chodziło wyłącznie o przypieczętowanie naszego paktu, rozumiesz. Ja nie miałem nic przeciwko temu: Doktorek był bardzo przystojny. Eddiemu też nie zależało, bo był bi. Ale Johnny nie mógł się potem pozbierać. Spodobało mu się to i nienawidził siebie za to aż do dnia swojej śmierci. – Kto go zabił? – Doktorek. Swoją drogą, Doktorek go kochał. Ale Johnny za dużo gadał. Nie sprzedawał swojej części towaru. Rozdawał go za darmo obwiesiom w Milwaukee. Potem zaczął mówić, że chce przestać brać. Byliśmy przyjaciółmi. Zadzwonił do mnie i powiedział, że chciałby, żebym przechował mu towar do czasu, kiedy wyjdzie ze szpitala. Chciał rzucić branie, ale nie chciał stracić pieniędzy, które mógł zarobić na sprzedaży towaru, jarzysz? – Jarzę. No i przestraszyłeś się, że jak już będzie czysty, może zacząć gadać i wskaże na ciebie, więc powiedziałeś Doktorkowi. – Zgadza się, powiedziałem Tatusiowi i Tatuś się tym zajął. Brubaker nadal zachowywał się z godnością, chociaż w pełni zdawał sobie sprawę ze swojej poddańczości i musiał szczerze siebie nienawidzić. Naprawdę nie wiedziałem, czy będzie chciał żyć dalej, czy umrzeć, grzebiąc swoją przeszłość. Mogłem tylko dalej zadawać pytania i mieć nadzieję, że się nie rozklei. – Co się stało z resztą towaru, Larry? – Doktorek i ja cały czas sprzedajemy go, po trochu. Robimy to już od lat. – Szantażuje cię? – Ma zdjęcia mnie i pewnego radnego w sytuacji, którą można by określić mianem kompromitującej. – Brubaker roześmiał się. – Skojarzyłem tego radnego z Eddiem. Eddie miał fioła na punkcie elity, on po prostu kochał wysoką pozycję społeczną i konie, a ten radny miał i jedno, i drugie. Doktorek im też zrobił zdjęcia, ale radny nawet o tym nie wiedział. Eddie wiedział – to właśnie dlatego Doktorek zmusił go do wzięcia na siebie odpowiedzialności za Maggie. Zacząłem się trząść. – Doktorek zabił Maggie? – Tak, skarbie, to on. Trafiłeś nie tego, co trzeba, kiedy wsadziłeś Eddiego. Ale zapłaciłeś za to, skarbeńku. Zabawne, ale nie wyglądasz na komucha. – Brubaker roześmiał się, tym razem prosto mi w twarz.
– Dlaczego? – spytałem. – Dlaczego ją zabił? – Dlaczego? No, cóż, Maggie mieszkała w L.A., ale my marynarze nic o niej nie wiedzieliśmy. Matka napisała jej, że Johnny’ego zabili w Milwaukee. Gdzieś wpadła na Eddiego, zupełnie przypadkiem, i ulżyła sobie, gadając trochę za dużo. Eddie powiedział Doktorkowi i Doktorek kazał mu się nią zająć, pocieszać ją, kochać się z nią i mieć ją na oku. Potem Doktorek stał się nerwowy. Którejś nocy pożyczył samochód Eddiego, pojechał do mieszkania Maggie i ją udusił. To był też test – Doktorek wiedział, że na mnie może polegać, ale nie był pewien Eddiego. Wiedział, że Eddie za nic w świecie nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, że jest gejem; że wolałby umrzeć, niż żeby rodzina się o tym dowiedziała, więc pokazał Eddiemu jego zdjęcia z radnym i to załatwiło sprawę. Doktorek zagroził, że albo gliniarze nigdy się nie dowiedzą, kto udusił Maggie, i wtedy wszystko będzie cacy, albo Eddie pożegna się ze światem. Co się zresztą stało, a ty mu w tym pomogłeś. – Wróciłem myślami do tego wieczora w 1951, kiedy po raz pierwszy śledziłem Engelsa. Wdał się w gwałtowną wymianę zdań z jakimś starszym mężczyzną w barze dla homoseksualistów w West Hollywood. Teraz uświadomiłem sobie, że mężczyzną tym był Doktorek Harris. Czułem, że zaczyna mi się robić niedobrze, więc zmieniłem temat. – Czy Marcella Harris znała Maggie? Wiedziała, że Doktorek ją zabije? – Chyba wiedziała. Podejrzewam, że się domyśliła. Zawsze lubiła Maggie – i wiedziała, że Maggie jest matką Michaela. Doktorek powiedział Marcelli, żeby się trzymała od Maggie z daleka. Marcella gdzieś wyjechała; zostawiła Michaela ze swoimi znajomymi. Widzisz, skarbeńku, ona zawsze wiedziała, że Doktorek potrafił być zimny i raczej bezwzględny. Kiedy dowiedziała się o śmierci Maggie, zrozumiała do jakiego stopnia, ale dopiero później tego samego roku dotarło do niej, że Doktorek wystawiał bilety do Miasta Sztywniaków. – O czym ty mówisz? To nie wiedziała, że to Doktorek zabił Johnny’ego? Brubaker potrząsnął głową i obdarzył mnie ironicznym uśmieszkiem. – Nie, skarbie. Gdyby wiedziała, to zabiłaby albo jego, albo siebie. Ona kochała swojego brata jak szalona i potrafiła postawić na swoim! Ja byłem alibi Doktorka, skarbie. Grał niby ze mną w mocno zakrapianego pokera przez trzy noce, a tak naprawdę był w Milwaukee, gdzie rozpruł Wielkiego Johna. Wzdrygnąłem się, bo podejrzewałem, że znam odpowiedź na następne pytanie. – No to czego dowiedziała się Marcella później tego roku? – Cóż, skarbie, trzeba oddać Doktorkowi jedno: naprawdę kocha swego „moralnego spadkobiercę”, jak go nazywa. Kiedy Marcella w pięćdziesiątym pierwszym zaczęła puszczać się na lewo i prawo i zostawiła Michaela ze swoimi kumplami od butelki, Doktorek odchodził od zmysłów, bo nie wiedział, gdzie jest jego syn. Kiedy się spotkali i Michael powiedział mu, że mieszka z fajnymi gośćmi w Hollywood, Doktorek naprawdę się wkurzył. Wybrał się do nich z nożem rzeźnickim i co nieco porozpruwał. Załatwił wszystkich trzech. Gazety o tym pisały, ale pewnie nie czytałeś, bo sam niewiele wcześniej pojawiałeś się w nagłówkach i musiałeś gdzieś przeczekać, aż sprawa ucichnie. Co się stało, skarbie? Jakbyś zbladł... Brubaker podszedł do zlewu i nalał mi szklankę wody. Podał mi ją, wziąłem łyk, a potem uświadomiłem sobie, co robię, i rzuciłem szklanką o ścianę. – Spokojnie, skarbie – powiedział Brubaker. – Czyżbyś miał wrażenie, że zbyt wiele się dowiadujesz? Najpierw słowa uwięzły mi w gardle, ale w końcu zdołałem z siebie wydusić: – Dlaczego Doktorek... – ... Zabił Marcellę? Chodziło o chłopca, skarbie. Wiedział, że Marcella wie o jego sprawkach; może nawet wiedziała, że zabił Johnny’ego. Ale wiedziała też, że
jeśli pójdzie na policję, to już nigdy nie zobaczy chłopca. To ją wykańczało. Zaczęła pić i łykać prochy jak nigdy przedtem. Zaczęła puszczać się jak nigdy przedtem. Doktorek wynajął jakiegoś oślizłego detektywa, żeby ją śledził. Powiedział Doktorkowi, że spala się w niej więcej gumy niż na autostradach Los Angeles. Niedługo potem detektyw zniknął, skarbie. Podobnie jak Marcella. Brubaker w milczeniu przejechał sobie palcem po gardle, obrazowo przedstawiając koniec potencjalnie wspaniałej egzystencji Marcelli. Byłem wściekły, naprawdę wściekły, ale nie na Brubakera. – Ale przecież Michael był z Doktorkiem, kiedy uduszono Marcellę – powiedziałem spokojnie. – Zgadza się – odparł Brubaker równie spokojnie. – Był. Doktorek pojechał do El Monte. Wiedział, że Marcella zazwyczaj wraca do domu po biegnącej wzdłuż szkoły Peck Road. Wiedział, że nigdy nie bierze ze sobą samochodu. Doktorek zaparkował przy szkole. Wsiadła do jego samochodu i rozmawiali przez jakieś dwie godziny, a potem ją udusił. Michael spał na tylnym siedzeniu. Doktorek dał mu trzy tabletki nasenne. Kiedy następnego ranka obudził się w domu, nie miał pojęcia, gdzie był w nocy. Czyż miłość rodzicielska nie jest urocza, skarbie? Skoczyłem na nogi i drżącymi rękoma przystawiłem rewolwer do uśmiechniętej twarzy Brubakera. Odbezpieczyłem broń i położyłem palec na spuście. – Zastrzel mnie – powiedział Brubaker. – Mam to gdzieś, nie będzie długo boleć. Zastrzel mnie. Nie zmieniłem pozycji. – No, zastrzel mnie, do diabła! Nie masz jaj? Boisz się czarnego pedała? Zastrzel mnie! Uniosłem pistolet i z całej siły zdzieliłem nim Brubakera w głowę. Krzyknął i z biegnącej nad nosem żyły wystrzeliła krew. Ponownie uniosłem rewolwer, sam krzyknąłem i rzuciłem nim w ścianę. Wpatrywałem się w Brubakera, który wycierał zakrwawioną twarz rękawem i też się we mnie wpatrywał. – Jesteś ze mną czy z Doktorkiem? – spytałem w końcu. – Z tobą, skarbie – odparł Brubaker. – Masz wszystkie asy w ręku. Swoją drogą, przynajmniej gwarantujesz jakąś przygodę.
24 Wiedziałem, że można było liczyć na emocje, ale nie czułem, żebym miał same asy. Czułem się tak, jakbym trzymał zmarłego człowieka za rękę, wiedziałem jednak, że nawet kiedy już będzie po wszystkim, Doktorek Harris, niezależnie gdzie się znajdzie, będzie się ze mnie śmiał, wiedząc, że już nigdy nie będę mógł prowadzić normalnego życia, jeśli w ogóle kiedykolwiek takie miałem. Pojechaliśmy z Larrym Brubakerem na północ, w stronę pól uprawnych wschodniego Ventura. Byłem uzbrojony w dubeltówkę, .38 i strzykawkę; Brubaker wyłącznie w masochistyczną przyjemność, którą czerpał ze znalezienia się w opałach. Wiedział, że jestem uzbrojony jak na niedźwiedzia – sam dostarczył mi strzykawkę i wiedział, co muszę zrobić. Prowadził Brubaker, ale znał tylko najogólniejszy zarys mojego planu; wiedział tylko, gdzie dojdzie do ostatecznej rozgrywki. Przyglądałem mu się kątem oka. Był dobrym kierowcą i manewrował wśród samochodów, jak dżokej ustawiający się w najlepszej pozycji. Pomimo zabandażowanej głowy zachowywał iście anielski spokój. Opowiedział mi wszystko ze szczegółami i zgodził się podpisać zeznanie opisujące wszystkie przestępstwa Doktorka Harrisa oraz swój własny udział w kradzieży morfiny. Był współsprawcą morderstwa, ale na sumieniu miał o wiele więcej. Jego zeznanie leżało teraz, cztery dni później, w skrytce w Bank of America. Kiedy ostentacyjnie złożył podpis na dwudziestotrzystronicowym dokumencie, który spisałem w jego zagraconym mieszkaniu, Brubaker powiedział: – Jest tylko jeden sposób, żeby rozegrać tę grę i wygrać. Doktorek posiada kawałek ziemi na wschód od Ventura. Brzydki kawałek zupełnie bezużytecznej ziemi. Trzyma ją ze względów podatkowych; nie ma widocznych źródeł utrzymania, bo jest godnym szacunku przedstawicielem klasy średniej trudniącym się dilerką, więc co roku płaci stówę podatku dochodowego od nieruchomości. Na działce przechowuje towar. Daje mi go, a ja go puszczam w obieg. Spotykamy się na miejscu raz na miesiąc, piętnastego, żeby dobić targu: ja daję Doktorkowi zyski z ubiegłego miesiąca, a on mi daje towar. Tam go możemy zdybać. Jarzysz, skarbie? Jarzyłem, ale chciałem się upewnić, że Brubaker też jarzy. – Jarzę. A ty kapujesz, że jeśli coś nie wyjdzie, to od razu ciebie zabiję? – Oczywiście, skarbie. Ale nie mam innych rozrywek. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Oxnard, spojrzałem na zegar. Była 8:42 rano, sobota, 15 lipca 1955 roku. Zastanowiłem się, czego oczekuję od Doktorka Harrisa w najważniejszym dniu mojego życia i jego ostatnim: chciałem z nim porozmawiać, nim wstrzyknę mu wymieszaną ze strychniną morfinę. Nie był zdolny do wyrzutów sumienia, ale w ramach prywatnej zemsty oczekiwałem od niego najmniejszego chociaż wyrazu skruchy czy żalu. Najważniejsze jednak dla mnie były informacje dotyczące stanu ducha jego „moralnego spadkobiercy”. Jak daleko posunął się w zatruwaniu umysłu Michaela? Jak subtelne były jego metody prania mózgu? Poza tym chciałem, żeby umierając, wiedział, iż Michael będzie żył zdrowy i wolny dzięki jego śmierci. Przekroczyliśmy granicę okręgu Ventura i skierowaliśmy się na wschód. Zbierało mi się na wymioty i odruchowo spojrzałem na niewzruszonego Larry’ego Brubakera, szukając oznak stresu. Nie zawiodłem się: tak mocno zacisnął ręce na kierownicy, że jego brązowe kostki zupełnie zbielały. – Opowiedzieć ci kawał, Larry? – spytałem. – Jasne, skarbie. – Wiesz, kto to jest sadysta? Ktoś, kto jest miły dla masochisty. Brubaker
roześmiał się, najpierw gromko, a potem obscenicznie. – To historia mojego życia, skarbie! Tylko że ja odgrywałem obie role. Szkoda, że nie będziesz miał okazji lepiej poznać Doktorka. Doceniłby twój kawał. – Powiedz mi, jak to wygląda w szczegółach. Jak to zawsze z Doktorkiem załatwiacie? – Przyjeżdża sam; ja też. Trzyma towar w wodoszczelnej skrzyni zakopanej przy zagajniku koło małej szopy. Dokonujemy transakcji, a potem pijemy drinka albo dwa i gadamy trochę o polityce, sporcie albo dawnych czasach, i to tyle. – Czy samochód Doktorka zmieściłby się do tej szopy? – Chyba tak. Ale jak ty to sobie wszystko wyobrażasz? Że Doktorek będzie siedział spokojnie, a ty mu zaaplikujesz, co trzeba? Taki masz plan, prawda, skarbie? – Nie martw się o to. Powiedz mi lepiej, czy zawsze spotykacie się o dziesiątej i Doktorek nigdy nie zjawia się przed czasem? – Zgadza się, skarbie, ale to ty się nie martw. Widać Doktorka z jakiejś pół mili. Ja zawsze przyjeżdżam wcześniej, żeby obserwować przyrodę. Jarzysz? – Jarzę. Dziesięć minut później byliśmy na miejscu. Zjechaliśmy z bitej drogi i przez jedną czwartą mili jechaliśmy po piaszczystym trakcie. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wyglądało dokładnie tak, jak je Brubaker opisał: jasnobrązowa, pokryta kamieniami i kurzem ziemia oraz szopa z białych desek, stojąca na brzegu zagajnika na pierwszy rzut oka martwych drzew eukaliptusowych. Zaparkowaliśmy przy szopie. Brubaker zaciągnął hamulec i uśmiechnął się do mnie. Nie wiedziałem, co ten uśmiech ma oznaczać, i nagle poczułem przeraźliwy strach. Brubaker spojrzał na zegarek. – Jest piętnaście po dziewiątej – stwierdził. – Mamy czterdzieści pięć minut, ale lepiej, żebyś już się gdzieś schował. Stanę przy samochodzie, tak jak zawsze. Gorąco, nie? Ale ładnie. Boże, jak ja kocham swój kraj! Z tylnego siedzenia wziąłem dubeltówkę, żałując, że to nie automat, i ruszyłem w stronę zagajnika. Położyłem broń przy drzewie najbliższym samochodu Brubakera, skąd mogłem ją szybko wziąć, kiedy przyjedzie Doktorek Harris. Wyjąłem swoją .38, sprawdziłem bezpiecznik, po czym wepchnąłem ją z powrotem za pas i ruszyłem w stronę ciemnej, zacienionej polany na środku lasku. – Zagwiżdżę raz, kiedy się pojawi – krzyknął do mnie Brubaker. Po raz pierwszy wyczułem w jego głosie napięcie. – Dobrze – odkrzyknąłem słabym głosem. Oparłem się o pień drzewa, skąd miałem widok na Brubakera, jego samochód i drogę. Byłem taki rozkojarzony z nerwów, że tym razem nie myślałem bez najmniejszego wysiłku. Miałem kompletną pustkę w głowie i złapałem się na tym, że moje nerwy są u kresu wytrzymałości. Bez przerwy chrząkałem oraz drapałem i skubałem siebie, jakbym chciał sobie dowieść, że jeszcze tu jestem. Usłyszałem za plecami szelest suchych liści, więc odwróciłem się, kładąc rękę na kolbie rewolweru. Niczego nie zauważyłem, więc uznałem, że to pewnie tylko jakiś przebiegający gryzoń. Ponownie usłyszałem szelest, ale się nie odwróciłem i nagle, chwilę później, usłyszałem trzask wystrzału i kula trafiła w pień drzewa tuż nad moją głową. Rzuciłem się na ziemię i zacząłem turlać się w stronę sporego stosu opadłych gałęzi. Wyciągnąłem zza pasa .38, odbezpieczyłem ją i wstrzymałem oddech. Schowałem się za gałęziami, przesuwając się po zeschłych liściach w poszukiwaniu dobrego miejsca do celowania. Kiedy już znalazłem wąski prześwit umożliwiający mi oddanie strzału, ale jednocześnie zapewniający ochronę, uważnie
obejrzałem okolicę, z której padł strzał. Niczego nie zauważyłem: żadnego ruchu, żadnego dźwięku oprócz łomotu mego serca i ostrego świstu oddechu. Zaryzykowałem i wystawiłem głowę ponad gałęzie, i szybko spojrzałem na zagajnik. Nadal nic. Czy snajperem był Brubaker? – Brubaker! – krzyknąłem. Żadnej odpowiedzi. Spojrzałem na lewo. Dubeltówka ciągle stała oparta o drzewo. Doczołgałem się do miejsca, skąd było widać samochód Brubakera i małą szopę. Nie było Brubakera ani nic się nie ruszało. Zacząłem się uspokajać, ale równocześnie narastał we mnie gniew. Kiedy czołgałem się z powrotem w stronę mojej kryjówki, kątem oka po lewej stronie zobaczyłem nogawkę spodni. Rozbrzmiały trzy strzały i ziemia przed oczyma wystrzeliła mi w twarz. Zacząłem turlać się w stronę dubeltówki, kiedy zobaczyłem mierzącego we mnie mężczyznę. Niejasno czułem, że jest to Doktorek Harris. Byłem już o kilkanaście centymetrów od dubeltówki, ale cały czas jeszcze się toczyłem, kiedy z odległości jakichś dziesięciu metrów strzelił do mnie dwukrotnie. Pierwszy strzał prawie mnie trafił; drugi musnął po głowie. Niezdarnie wyrzuciłem przed siebie ramiona z .38, tracąc bezcenne sekundy. Doktorek Harris zobaczył, co robię, i wymierzył dokładnie we mnie. Pociągnął za spust, ale usłyszał tylko metaliczny trzask. Siny z gniewu rzucił się na mnie i kopnął mnie w twarz, kiedy właśnie odbezpieczyłem broń i przez to wypaliłem trzy razy w niewłaściwym kierunku. Rzucił się na rękę, w której trzymałem rewolwer, i chwycił mnie za przegub obydwiema rękoma. Z ostrożności wystrzeliłem pozostałe trzy kule w ziemię. Rozwścieczyło go to i kopnął mnie kolanem w krocze. Krzyknąłem i zwymiotowałem mu na koszulę. Odruchowo spróbował ją oczyścić, zmniejszając nieco nacisk na moją klatkę piersiową. Udało mi się wtedy częściowo wyswobodzić i wykręciłem się w stronę dubeltówki. Kiedy tylko złapałem rękoma kolbę, Harris znowu zaatakował. Zamierzyłem się na niego bronią, ale ledwo musnąłem go w brodę. Wyciągnął ręce w stronę spustu, mając nadzieję, że uda mu się we mnie strzelić, ale moja prawa ręka pewnie blokowała kabłąk. Potoczyliśmy się na pień drzewa i spróbowałem Harrisa do niego przygnieść, waląc go w pierś lufą wciśniętej między nas dubeltówki. Nic z tego nie wyszło; był zbyt silny. Owinąłem palec wokół spustu i pociągnąłem. Dubeltówka wystrzeliła i lufa podskoczyła, uderzając Harrisa w twarz. Na ułamek sekundy spanikował i na chwilę wycofał nieznacznie ręce. Obaj podnieśliśmy się na nogi. Harris ponownie mocniej ścisnął dubeltówkę, ale po chwili uzmysłowił sobie, że to do niczego nie prowadzi i ją puścił, przez co przewróciłem się na ziemię. Uśmiechnął się do mnie z góry przez zaciśnięte zęby i z tylnej kieszeni wyciągnął nóż sprężynowy. Wcisnął przycisk na rączce i wystrzeliło lśniące, ostre jak brzytwa ostrze. Ruszył w moją stronę. Usiłowałem podnieść się na nogi, kiedy ujrzałem, że Larry Brubaker ostrożnie zachodzi go od tyłu, z żelaznym prętem w ręku. Harris był już nie dalej niż metr ode mnie, kiedy Brubaker potężnym ciosem uderzył go w plecy. Harris zwalił się na ziemię u moich stóp i leżał nieruchomo. Brubaker pomógł mi wstać. Sprawdziłem puls Harrisa – był normalny. Potem podniosłem obie dubeltówki. Harris miał też przy sobie colta .32. Schowałem go do tylnej kieszeni, załadowałem swoją .38 i wepchnąłem ją za pas. Brubaker klęczał nad Harrisem, delikatnie głaszcząc go po bujnych, siwych włosach i wpatrywał się w niego oczyma pełnymi tęsknoty i zadziwienia jednocześnie. Podszedłem do niego. – Przynieś strzykawkę ze schowka, Larry. Na przednim siedzeniu jest papierowa torebka z butelką wody, łyżeczką, zapałkami i małą fiolką. Przynieś mi ją. Brubaker pokiwał głową i poszedł do samochodu.
Zaciągnąłem Doktorka Harrisa pod duże drzewo i oparłem go o pień plecami. Ledwo sobie poradziłem: ramiona miałem odrętwiałe od wysiłku i napięcia, a głowa bolała od kuli, która mnie drasnęła. Wrócił Brubaker z papierową torebką. – Wiesz, gdzie zakopał towar – powiedziałem. – Tak, skarbie – odparł Brubaker bardzo cicho. – Przynieś trochę. A właściwie więcej niż trochę. Chcę, żebyś przyrządził Doktorkowi koktajl. Harris ocknął się chwilę po odejściu Brubakera. Kiedy zaczął ruszać powiekami, wyciągnąłem moją .38 i wycelowałem w niego. – Cześć, Doktorku – powiedziałem. Harris uśmiechnął się. – Cześć, Underhill. Gdzie jest Larry? – Poszedł po niespodziankę dla ciebie. – Biedny Larry. Co on teraz pocznie? Komu będzie wierny? Nigdy nie miał nikogo innego. – Poradzi sobie. Michael też. – Michael cię lubi, Underhill. – Ja też go lubię. – Sympatia budzi sympatię. Ty i ja jesteśmy ludźmi renesansu. Michael lubi ludzi renesansu. – Co ty mu zrobiłeś? – Opowiadałem mu różne historie. Nauczyłem go czytać w wieku trzech lat. Ma niesamowity iloraz inteligencji i niesamowicie lubi różne historie, więc opowiadałem mu przypowieści, od kiedy był wystarczająco duży, żeby słuchać. Miałem zamiar zacząć pisać dla niego pamiętniki, które mógłby czytać za kilka lat, kiedy byłby już w stanie je zrozumieć. Oczywiście, teraz już nie ma na to szans. Ale myślę, że przestawał ze mną wystarczająco długo, żebym zdołał uformować jego charakter. – Przegrałeś, Harris. Przegrałeś życie, straciłeś swojego moralnego spadkobiercę i przegrałeś swoją „filozofię”, przegrałeś na całym froncie. Jak się z tym czujesz? – Smutno mi. Ale byłem na wyżynach, o istnieniu których ani ty, ani reszta ludzkości w ogóle nie macie pojęcia. Jest to pewnym pocieszeniem. – Skąd wiedziałeś, że tu będę? – Nie wiedziałem. Ale wiedziałem, że o mnie wiesz. Od kiedy przeczytałem w pięćdziesiątym pierwszym o tobie i biednym Eddiem w gazetach, czułem, że prędzej czy później po mnie przyjedziesz. Kiedy pojawiłeś się pod moimi drzwiami, nie byłem zdziwiony. Domyśliłem się, że możesz użyć Larry’ego jako wtyczkę, więc w ramach ostrożności zjawiłem się tutaj dzisiaj wcześniej i bez samochodu. Brubaker wrócił z górami białego proszku w obu rękach. Wziąłem na koniuszek palca jak najmniejszą ilość i spróbowałem – rzeczywiście towar był bardzo czysty. – Miałem zamiar sam zrobić ci zastrzyk, ale chyba się na to nie zdobędę, Doktorku – oznajmiłem. Cały czas trzymając pistolet w ręku, nabrałem nieco morfiny z wyciągniętych rąk Brubakera i wyjąłem butelkę wody z papierowej torebki. Odkręciłem ją i podszedłem do Harrisa. – Jedz – powiedziałem, podstawiając mu morfinę do ust. Harris otworzył usta i ze stoickim spokojem przyjął komunię śmierci. Przystawiłem mu butelkę do ust jako ostatni akt miłosierdzia. Doktorek wzdrygnął się i uśmiechnął. – Nie chcę tak umierać, Underhill.
– To mocny towar. Za jakieś pięć minut pęknie ci serce i się udusisz. Masz nam coś do powiedzenia na pożegnanie? Może jakieś życzenia? – Tylko jedno. – Harris wskazał na ziemię za moimi plecami. – Podasz mi mój nóż? – spytał. Skinąłem głową i Brubaker podniósł nóż, po czym wręczył go Harrisowi. Harris uśmiechnął się do nas. – Do widzenia, Larry. Niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy po tym zwycięstwie, Underhill. To nie w twoim stylu, ale postaraj się. Spróbuj zachowywać się równie godnie, jak ja, chociaż to ja przegrałem. Harris rozpiął koszulę i powoli ją zdjął, po czym chwycił nóż oburącz, wbił go sobie w brzuch i pociągnął go aż do klatki piersiowej. Wzdrygnął się, kiedy trysnęła mu krew z brzucha. Po chwili zaczęła mu też wypływać z ust i nosa i wtedy rzucił się na ziemię, cały czas trzymając oburącz nóż. Zakopaliśmy go w miejscu, gdzie ukrywał morfinę. Wcisnęliśmy go w długą i wąską dziurę, którą wykopał, żeby trzymać w niej ogromną skrzynię pełną śmierci. Przysypaliśmy go ziemią z kamieniami, po czym zakryliśmy wszystko suchymi liśćmi. Zaciągnąłem skrzynię do samochodu Brubakera, zassałem trochę benzyny z baku i odstawiłem samochód na bezpieczną odległość. Potem zapaliłem zapałkę i podłożyłem ogień pod skrzynię. Brubaker, który nie odzywał się od śmierci Doktorka, w zamyśleniu wpatrywał się w płomienie. – Masz jakąś mowę pożegnalną w zanadrzu, Larry? – spytałem. – Tak – odparł i zacytował Cole’a Portera: – „Zegnaj teraz i amen, choć wiem, że się spotkamy jeszcze, bo było nam wspaniale i niech tak zostanie już!” Podoba ci się, skarbie? – Nie, jesteś dla mnie zbyt awangardowy, Larry – odparłem, rzucając ziemię na zwęglone szczątki skrzyni. – Spadajmy stąd. Ja poprowadzę. Wróciliśmy do miasta drogą nad oceanem. Brubaker nic nie mówił i nie dawało mi to spokoju. – Uratowałeś mi życie – powiedziałem. – Dzięki. – On chciał mnie zabić, skarbie. Czułem to. Rzucił się na mnie, odciągnął mnie na bok i powiedział, że ty zaraz będziesz martwy i że wtedy wszystko będzie cacy. Ale wiedziałem, że chce mnie zabić. – Brubaker obrócił się na siedzeniu, żeby na mnie spojrzeć. – W przeciwnym razie pozwoliłbym ci umrzeć – dodał. – Wiem. Byłeś w nim zakochany, prawda? – Od kiedy tylko go poznałem, skarbie. Od samego początku. – Brubaker zaczął cicho szlochać i wystawił głowę za okno, żebym na niego nie patrzył. W końcu spojrzał mi prosto w oczy. – Ale nie było mi wszystko jedno, skarbie. Kiedy kilka lat temu ty i ten gliniarz, ten duży Irlandczyk, przyciskaliście mnie, wiedziałem, że z ciebie równy gość. Po prostu nie bardzo wiedziałeś, o co w tym wszystkim chodzi. Kapujesz? – Chyba tak. Jeśli ciebie to pocieszy, to mogę ci powiedzieć, że miałem kiedyś przyjaciela, pijaka, który twierdził, że na świecie, równolegle do naszego, istnieje niewidoczne dla nas miasto umarłych. Mówił, że kiedy ludzie tam się znajdują, zachowują się dokładnie tak, jak się zachowywali na ziemi. Dla mnie to nie jest zbyt duże pocieszenie, ale może to prawda. Brubaker nie odpowiedział, tylko szlochał za oknem, wtuliwszy głowę we framugę. Kiedy rozstaliśmy się przy barze w Venice, cały czas szlochał.
25 Obserwowałem budynek mieszkalny przy Beverly Boulevard przez trzy dni. Skulony na siedzeniu samochodu, widziałem Michaela na trawniku przed domem czytającego komiksy i zauważyłem, że do tej lektury zakłada grube okulary. Widziałem, jak odbija piłkę tenisową od ściany budynku i przeważnie jej nie łapie, kiedy do niego wraca. Widziałem, jak skubie sobie pieprzyk i widziałem, jak niszczy piłkę tenisową starym, zardzewiałym kijem do golfa. Widziałem, jak leży na wyschniętej trawie i marzy. Zauważyłem, że dzieci z sąsiedztwa unikają go jak zarazy. Uświadomiłem sobie, że kiedy będzie miał dwanaście lat, będzie znacznie wyższy ode mnie. Po tych trzech dniach wiedziałem, że go kocham. Kiedy zapukałem do niego i otworzył mi drzwi, po prostu wpatrywał się we mnie bez słowa. Też się przez moment w niego wpatrywałem, ale po chwili przerwałem ciszę. – Cześć, Mike. Mogę wejść? – Jasne. Szedłem przez skromne mieszkanie, szukając wzrokiem czegoś, co mógłbym jakoś skomentować. – Gdzie jest twój szczeniaczek? – spytałem w końcu. – Uciekł – odparł Michael. Przyszła na mnie kolej. – Twój ojciec nie żyje, Mike. – Tak myślałem – odparł i wyjrzał przez okno na sunący po Beverly Boulevard sznur samochodów. – Wiedziałem, że musi umrzeć – przez te opowieści. Uważał mnie za bystrego dzieciaka, ale nie doceniał mnie. Myślał, że mnie oszukuje. Myślał, że nie wiem, że te historie były prawdziwe. – Jakie historie, Mike? Michael oderwał wzrok od ulicy i spojrzał na mnie. – Nie powiem ci. Nigdy. Dobrze? – Dobrze. Tęsknisz za swoim psem? – Tak, był moim przyjacielem. – Ja mam psa. Super psa. – Jakiego? – Dużego, czarnego labradora. Uwielbia ludzi, ale nienawidzi kotów. – Ja też nie lubię kotów. Są oślizłe. Co teraz będzie, Fred? – Zamieszkasz ze mną. Chcesz? – Jesteś żonaty? – Nie wiem. Chyba tak. – A jaka jest twoja żona? – Jest bardzo mądra, bardzo silna i bardzo piękna. – Czy labrador będzie też moim psem? – Tak. – No to się zgadzam. – Spakuj rzeczy. Zostaw rzeczy ojca. Potem się ich pozbędę. Dziesięć minut później na tylnym siedzeniu mojego samochodu leżało niezbyt wiele ciuchów, trochę innych rzeczy i imponująca kolekcja książek. Podjechałem do automatu telefonicznego, skąd zadzwoniłem do Wielkiego Sida i powiedziałem, że chciałbym, aby się kimś zajął przez kilka dni. Magnat potworności był wyraźnie zaskoczony, ale bardzo się zapalił, kiedy wyjaśniłem, że jego gościem będzie inteligentny chłopiec uwielbiający horrory.
Kiedy podjechaliśmy pod jego rezydencję przy Canon Drive, Sid już czekał, siedząc na trawniku przed domem. Przedstawiłem mu Michaela, a Sid aż zaniemówił z wrażenia, kiedy zobaczył nienaturalnie wyrośniętego młodzieńca, i zaoferował mu cygaro. Michael zaczął dosłownie pokładać się ze śmiechu na trawie, po czym wstał, objął mnie krótko i pobiegł w stronę domu. Zadzwoniłem do biura Lorny z automatu. Jej sekretarka powiedziała mi, że pojechała do San Diego na zjazd. Mieszka w hotelu El Cortez, wróci za dwa albo trzy dni. Nie mogłem tak długo czekać, więc napełniłem bak i ruszyłem pędem na południe. Zaczynało zmierzchać, kiedy dojechałem do Diego. Pijany marynarz wyjaśnił mi, jak dojechać do El Cortez, który był różowym budynkiem w hiszpańskim stylu z przezroczystą windą na zewnątrz. Zostawiłem samochód na parkingu, szybkim krokiem przemierzyłem lobby i podszedłem do recepcji. Pracownik hotelu powiedział mi, że goście, którzy przyjechali tu na zjazd Amerykańskiego Stowarzyszenia Prawników, są w sali bankietowej. Wskazał na dużą salę po lewej stronie. Wbiegłem do środka i od razu zobaczyłem przy mównicy poważnie wyglądającego mężczyznę, który mówił dwuznacznie o czymś zwanym sprawiedliwością. Obszedłem cicho wzdłuż ścian całą salę, przyglądając się każdej zaabsorbowanej i znudzonej twarzy przy każdym stole. Lorny nie było. Na tyłach sali było wyjście, więc skierowałem się ku niemu, mając nadzieję, że wyprowadzi mnie do wind prowadzących do części hotelowej. Otworzyłem drzwi na korytarz i właśnie wtedy Lorna wykuśtykała z łazienki, rozmawiając z jakąś kobietą. – Ja jeżdżę tylko ze względu na jedzenie, Helen – mówiła. Helen pierwsza mnie zauważyła i musiała wyczuć, że coś się święci, bo szturchnęła Lornę, która wtedy odwróciła się, zobaczyła mnie i upuściła torebkę oraz laskę, i powiedziała: – Freddy, co... – Przepraszam, Lorna – wtrąciła Helen i natychmiast zniknęła z pola widzenia. Uśmiechnąłem się i powiedziałem: – Nigdy nie lubiłem telefonów, Lor. – Wariat. Co się z tobą stało? Wyglądasz jakoś inaczej. – Myślę, że jestem kimś innym. Schyliłem się i podałem Lornie laskę i torebkę. Kierując się impulsem, zarzuciłem jej ręce na szyję i powiedziałem: – Już po wszystkim, Lor. Już po wszystkim. Chwyciłem ją za talię, podniosłem ją do góry i trzymałem nad głową, aż zaczęła piszczeć. – Freddy, do diabła, postaw mnie! Ścisnąłem ją jeszcze mocniej i podniosłem ją jeszcze wyżej, tak że jej głowa niemalże dotykała sufitu. – Freddy, do diabła, proszę! Opuściłem żonę na wyłożoną miękkim dywanem podłogę. Nie zdjęła ramion z mojej szyi, surowo spojrzała mi w oczy i spytała: – No to już po wszystkim. I co teraz? – Teraz my, Lor. Jest wspaniały wielki mały chłopiec, który nas potrzebuje. Jest teraz u twojego ojca. – Co za wspaniały wielki... – To syn Maggie Cadwallader. To wszystko, co mogę ci powiedzieć. Chcę,
żebyśmy znowu byli razem, ale on musi być z nami. – O, Jezu, Freddy... – Możesz mu wpoić poczucie sprawiedliwości, a ja go nauczę wszystkiego, czego mogę. – Jest sierotą? – Tak. – Są pewne kwestie prawne, Freddy. – Pieprzę kwestie prawne; on nas potrzebuje. – No nie wiem. – Ja wiem. Chcę, żebyśmy znowu byli razem. – Dlaczego? Myślisz, że tym razem będzie inaczej? – Ja nie myślę, ja wiem. – O Boże, Freddy! – Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy. – To prawda, ale ja nie wiem! Poza tym zjazd trwa jeszcze dwa dni. – Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy. – Ryzykant z ciebie. – Jak zawsze, Lor. Lorna wyjęła z torebki klucze. Odłączyła klucze od domu w Laurel Canyon i wręczyła mi je. Uśmiechnęła się i oczy napełniły jej się łzami. – Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy – powiedziała. Obejmowaliśmy się mocno przez kilka minut, aż usłyszeliśmy dobiegający z sali bankietowej aplauz. – Muszę już iść – oznajmiła Lorna. – Za kilka minut mam wystąpienie. – Zobaczymy się w domu. – Tak. Pocałowaliśmy się, po czym Lorna doprowadziła się do porządku, otworzyła drzwi i weszła do sali bankietowej, kiedy cichły już oklaski dla poprzedniego mówcy. Gdy kuśtykała w stronę mównicy, ja myślałem o Wacky’m Walkerze, o mrocznych stronach życia, o okręgu umarłych, o szalonym Dudleyu Smith’ie, o biednym Larrym Brubakerze, o sieroctwie i o moim po raz pierwszy ściśniętym sercu. Potem pomyślałem o odkupieniu, poszedłem do samochodu i wjechałem na autostradę prowadzącą do L.A.