1
Nevada, jesień 1868
– Słyszałem, że potrzebuje pani rządcy, który umiałby strzelać.
Głos dobiegający z ciemności zaskoczył Elyssę Sutton. Miała cich...
3 downloads
13 Views
1
Nevada, jesień 1868
– Słyszałem, że potrzebuje pani rządcy, który umiałby strzelać.
Głos dobiegający z ciemności zaskoczył Elyssę Sutton. Miała cichą nadzieję, że jej
twarz nie zdradziła strachu, który zaledwie przed ułamkiem sekundy jak błyskawica
przeszył ciało. Obcy pojawił się znikąd, bez ostrzeżenia, bezszelestnie jak cień.
Spojrzała w stronę stojącego na skraju ganku człowieka. Ciemna sylwetka rysowała
się wyraziście na tle złotego blasku lampy padającego z okna. Pod rondem kapelusza
lśniły czarne kryształy oczu, pozbawione uczuć podobnie jak jego twarz.
„Śnieżna burza byłaby cieplejsza od tych oczu” – pomyślała Elyssa z niepokojem i
przygryzła dolną wargę. Za tą myślą natychmiast przyszła następna. „A jednak jest w
nim coś, i to coś niebezpiecznego. To przystojny mężczyzna”.
W porównaniu z nim inni faceci wydawali się małymi chłopcami. Zmarszczyła brwi.
Dotychczas nie zwracała specjalnej uwagi na mężczyzn. Ci, których dotąd poznała,
byli przeważnie mniej udanymi synami arystokratycznych angielskich rodów,
żeglarzami, żołnierzami, kowbojami, kucharzami. No i naturalnie bandytami.
W ciągu miesięcy, jakie upłynęły od powrotu – wbrew woli wuja – do Ameryki,
Elyssa zdążyła napotkać na swej drodze niemało białych degeneratów. Ladder S,
samotne ranczo w Rubinowych Górach, przyciągało jak magnes górników, wszelkiej
maści poszukiwaczy skarbów, pełnych nadziei osadników zdążających do Oregonu –
a także najrozmaitszych wykolejeńców, którzy na nich wszystkich polowali. Najgorsi
spośród nich byli Culpepperowie.
„Jeżeli ktoś potrafi przeciwstawić się Culpepperom, to właśnie on” – pomyślała z
goryczą. „Tylko kto pozbędzie się jego, jak już wypędzi Culpepperów?”
– Panno Sutton? – ponaglił obcy dźwięcznym głosem i wszedł w krąg światła
rzucanego przez lampę, jakby wyczuł, że Elyssa niepokoi się, bo nie może go
wyraźnie zobaczyć.
– Zastanawiam się – odparła. Zamilkła i spojrzała na nieznajomego, niepewna, czy
starczy jej odwagi, by podjąć wyzwanie.
Uświadomiła sobie, że ma zupełnie suche wargi. Zwilżyła je językiem i westchnęła.
Przestała zastanawiać się nad lekkomyślnym impulsem popychającym ją do
spotkania z człowiekiem, który wychynął z ciemności.
Gęsta fala czarnych włosów opadała mu na kołnierz. Twarz wydawała się ogorzała, a
lekkie kreski wokół oczu powstały zapewne wskutek częstego mrużenia powiek. Nad
kształtnymi ustami rysowały się równe, ciemne wąsy.
Dobrze skrojone czarne spodnie i kurtka nosiły ślady zużycia. To samo można było
powiedzieć o jasnoszarej koszuli, czystej, ale wyraźnie znoszonej. Pasowała do
sylwetki właściciela – szerokich męskich ramion i wąskich bioder. Na szyi miał luźno
zawiązaną spłowiała czarną chustkę.
Stojący za nim koń przestąpił ciężko z nogi na nogę i cicho parsknął. Nie spuszczając
wzroku z Elyssy, mężczyzna sięgnął do tyłu i pieszczotliwie pogłaskał szyję
zwierzęcia długim, łagodnym ruchem obciągniętej rękawiczką lewej dłoni. Prawa –
bez rękawiczki – spoczywała nieruchomo tuż obok kolby sześciostrzałowego
rewolweru wiszącego u boku. Podobnie jak strój nieznajomego rewolwer był
wysłużony, lecz lśnił czystością. I wyczuwało się od razu, że – podobnie jak jego
właściciel – niejedno przeszedł.
Elyssa zauważyła, że nieznajomy – choć, sądząc po wyrazie jego oczu i ponurej
twarzy, można się było spodziewać całkiem czegoś innego – bardzo łagodnie
obchodził się z koniem. Doceniła to. Na zachodzie często traktowano zwierzęta tak,
jakby w ogóle nie odczuwały bólu, jaki może zadać ostroga czy bat.
„Tak jak Mickey. Gdybym nie potrzebowała ludzi, pogoniłabym go na cztery wiatry,
nawet jeśli Mac nie wiadomo jak go cenił. Niestety, każda para rąk się liczy, a teraz
bardziej niż kiedykolwiek”.
Koń przesunął się nieco i światło wydobyło z mroku siodło. W jednej torbie tkwiła
strzelba, a po drugiej stronie siodła znajdowało się coś, co wyglądało na karabin.
Żadnych srebrnych okuć na siodle ani na broni, żadnych ozdób, nic, co by odbijało
światło i ujawniało obecność człowieka.
Coś, co wyglądało jak gruby płaszcz oficera Konfederacji, przywiązane było do
zwiniętego w rulon koca. Wojskowe dystynkcje zostały oderwane od płaszcza, a
siodło pozbawione wszelkich błyskotek.
Duży, smukły, silny, gniady ogier kosztował zapewne tyle, ile wynosiły trzyletnie
zarobki zwykłego kowboja. Mężczyzna czekał na odpowiedź nieruchomo jak
drapieżnik czający się przy wodopoju.
Jego spokój był nie do zniesienia, zwłaszcza dla tak niespokojnego ducha jak Elyssa.
– Macie jakieś nazwisko? – spytała szorstko.
– Hunter.
– Hunter – powtórzyła wolno, jakby ćwicząc wymowę tego słowa. – To nazwisko czy
zawód? [Hunter – ang. myśliwy (przyp. tłum.).]
– Jakie to ma znaczenie?
Zacisnęła usta, powstrzymując się od ostrej odpowiedzi. Często powtarzano jej, że
jest tak samo impulsywna i inteligentna jak jej zmarła matka. To czasem powodowało
wewnętrzne konflikty. Kamienny spokój mężczyzny wywoływał nieodpartą chęć
potrząśnięcia nim i zmuszenia do żywszej reakcji.
Ale życie nauczyło Elyssę, że za nieodparte chęci przychodzi drogo płacić. Uważnie
przyjrzała się jego zimnym oczom. Kobiecą naturę natychmiast zaciekawiło, gdzie
dotąd przebywał i co sprawiło, że jego dusza stwardniała na kamień, a w nim samym
kołacze się echo bolesnych cierpień.
„Właściwie to dlaczego mam się przejmować jego przeszłością?” – zapytała samą
siebie gorączkowo. „Wymknął się Culpepperowi... który akurat stał na straży... a tego
nie udało się dokonać nawet Macowi, niezłemu w końcu myśliwemu... I właśnie to
mnie interesuje. Umiejętności myśliwskie”.
Tak naprawdę to nie tylko umiejętności myśliwskie ją interesowały. Była zbyt
inteligentna, by nie uświadamiać sobie pewnych rzeczy. Człowiek ten pociągał ją jak
nikt dotąd. Nerwowo przesunęła czubkiem języka po wardze i znów westchnęła.
„Powinnam kazać mu odjechać”.
– Chcecie tę pracę? – spytała szybko, nim zdrowy rozsądek zdążył wziąć górę.
Czarne brwi uniosły się jak na komendę.
– Tak od razu? Żadnych pytań o kwalifikacje?
– Widzę, że macie odpowiednie kwalifikacje.
– Ma pani na myśli broń? – rzucił drwiąco.
– Nie. Rozum – odparła.
Spojrzał uważnie, czekając w milczeniu na dalsze wyjaśnienia.
– Nie słyszałam strzałów – wyjaśniła. – To znaczy, że wymknęliście się
Culpepperowi, który pilnuje wjazdu do doliny i tylko czeka na takich jak wy.
Hunter obojętnie wzruszył ramionami, ani nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając.
– A jak to się stało, że psy was nie zwęszyły? – spytała. Mówiąc te słowa, rozejrzała
się, szukając czarno-białych owczarków, które na ogół dawały znak, że ktoś obcy
kręci się wokół rancza.
– Jechałem pod wiatr – odparł.
– Mieliście szczęście.
– Od wielu dni wieje od strony kanionu.
W duchu Elyssa nie mogła odmówić mu racji. Jesienny wiatr rzadko zmieniał
kierunek. Przez ostatnie dwa tygodnie przewiewał kaniony Gór Rubinowych na
przestrzał zimnym podmuchem, niosącym ze sobą zapach sosen i dalekich skał.
Uświadomiła sobie, że Hunter przygląda się jej równie uważnie jak ona jemu.
– Nie pomyślała pani, że mogę być jednym z Culpepperów? – spytał spokojnie.
– Jest pan zbyt schludny.
Kąciki oczu Huntera zwęziły się lekko i wtedy wyraźniej zarysowały się delikatne
kreski na skórze. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mężczyzna w ten sposób się
uśmiechnął. I że tylko tak potrafił to robić. Odpowiedziała uśmiechem, nie zdając
sobie sprawy, jak ją to przeobraziło. Twarz nabrała życia i stała się wręcz
zachwycająca. Jeszcze przed chwilą Elyssa była dość ładną blondynką z dużymi
oczami i przyjemnym głosem, a teraz zmieniła się w kusicielkę o włosach koloru
księżyca i błękitnozielonych oczach, promieniujących zmysłowością, która
sprawiała, że mężczyźni zaczynali nagle nabierać ochoty, by przedrzeć się przez te
wszystkie guziki i muśliny do ukrytego pod spodem gorącego ciała.
Hunter dość gwałtownie odwrócił się.
– A może panienka opowie mi coś więcej o tej pracy? Wtedy sam zdecyduję, czy ją
wezmę.
Głos miał oschły, niemal szorstki. Palcami chwycił mocno wodze. Zachowywał się
jak ktoś, kto chce mówić bez dalszych przeszkód wyłącznie o interesach.
„Panienka. Zupełnie jakbym była dzieckiem” – pomyślała Elyssa.
Słowo to zabolało. Przypomnieli się jej kuzyni z Anglii, wyniośli i pełni pogardy
wobec nisko urodzonej Amerykanki, która przez przypadek została ich krewną, i to
mało ważną, gdyż w ich oczach jej ukochany ojciec był niewiele lepszy od zwykłego
dzikusa.
– Wolałabym, żeby nie zwracał się pan do mnie w ten sposób – rzekła Elyssa już bez
cienia uśmiechu.
Hunter wzruszył ramionami.
– Młodo pani wygląda.
– Będziecie spali w domu z nami – poleciła zwięźle.
Skinął głową z całkowitą obojętnością.
Zastanawiała się, czy byłby równie niewzruszony, gdyby zapowiedziała mu, że ma
spać w jej łóżku. Spojrzała w obojętne, uważne oczy i zwątpiła, czy cokolwiek na
świecie byłoby w stanie zmienić jego reakcję.
„Panienka”.
Rozzłościła się jeszcze bardziej. Złość wzmogła nieodpartą chęć zburzenia męskiej
obojętności. W Anglii szło jej to całkiem nieźle. Brała w ten sposób odwet za
protekcjonalny ton i pełne wyższości traktowanie.
– Dla waszej wiadomości – powiedziała wyniośle. – Nie jestem małą dziewczynką.
Mam dwadzieścia lat.
– Wygląda pani na piętnaście.
– Ostatni rządca, jakiego zatrudniłam, został zastrzelony we własnej chacie – dodała
spokojnie.
Hunter nie przejął się.
– To wtedy Mac pojechał po pomoc – dodała.
– I sprowadził ją?
– Usłyszeliśmy strzały. Tylko koń wrócił. Na siodle była krew. Nadal chcecie tę
pracę?
Skinął głową, jakby los tych ludzi nie miał z nim nic wspólnego.
– Chyba przesadziłam z tym rozumem – rzekła.
Obrzucił ją zimnym, przenikliwym spojrzeniem.
– Może się okazać, że dom wcale nie będzie bezpieczniejszy niż chata rządcy –
dodała, mówiąc wolno jak do idioty.
– Rozumiem.
– Czy aby na pewno? Nie wyglądacie na kogoś, kto szuka guza.
– Nie szukam guza.
Spóźnione owczarki wyczuły wreszcie obcy zapach i zaczęły szczekać. Trzy z nich
wypadły zza domu. Dwa pozostałe wychynęły z ciemnego rzędu wierzb i pobiegły
wzdłuż strumienia płynącego za stodołą.
– Dancer, Prancer, Vixen, cicho! – rozkazała Elyssa. – Comet i Donner, was też to
dotyczy!
Cała piątka natychmiast przestała ujadać. Hunter spojrzał na smukłe, długowłose
czarno-białe stworzenia kręcące się wokół nich.
– Jakoś nie przypominają reniferów.
– Co takiego? Ach! – Elyssa uśmiechnęła się. – Szczeniaki urodziły się kilka lat temu.
akurat na Boże Narodzenie.
– A gdzie Dasher i Kupido?
– Jastrząb porwał Dashera, gdy biedak miał zaledwie pięć tygodni. Mieliśmy już
kotkę o imieniu Kupido, więc piątą suczkę nazwaliśmy Vixen.
Psy otoczyły Huntera i jego konia, węsząc. Potem spojrzały na Elyssę. Machnęła
ręką. Uspokojone rozbiegły się po terenie.
– Mogą na was szczekać przez jakiś czas – wyjaśniła. – Ale atakują tylko
czworonożne drapieżniki. To psy pasterskie, nie obronne.
– Z tego, co słyszałem, ostatnio mają niewiele roboty – stwierdził Hunter sucho.
Nie zaprzeczyła. Złodzieje systematycznie kradli bydło z rancza. Jeszcze miesiąc, a
czeka ją bankructwo.
„Ma rację” – pomyślała smutno. „Potrzebny mi rządca, który umie obchodzić się z
bronią”.
– Czy miałaby pani coś oprócz siana dla mego konia? – spytał Hunter. – Bugle Boy
przebył długą drogę, jedząc tylko trawę.
– Naturalnie. Proszę za mną – poleciła i zeszła z ganku.
– Nie ma potrzeby, żeby się pani fatygowała! – zawołał za nią. – Rozumiem
polecenia.
– Coś mi się zdaje, że łatwiej wydajecie polecenia, niż je rozumiecie.
Czarne brwi uniosły się ponownie.
– Czy zawsze jest pani tak uszczypliwa?
– Zawsze – odparła spokojnie. – Wuj Bill nazwał mnie Sassy [Sassy – ang.
impertynentka (przyp. tłum.).], kiedy byłam na tyle duża, że potrafiłam wspiąć mu się
na kolana i szarpać go za brodę.
Przeszła obok, lecz zanim znikła w ciemnościach, zatrzymała się na chwilę, by
przemówić łagodnie do konia. Huntera dobiegł czysty, delikatny zapach kobiety.
Dech mu zaparło w piersiach i dopiero po chwili odetchnął swobodnie.
„Jak światło słoneczne na łące” – pomyślał. „Czyste, gorące i słodkie. Przede
wszystkim gorące”.
Spod zmrużonych powiek spoglądał za oddalającą się dziewczyną. W świetle
księżyca biodra Elyssy kołysały się łagodnie, wprawiając w ruch delikatny jedwab
sukni, modnej w Anglii dwa lata temu. Cienki materiał unosił się przy najmniejszym
podmuchu wiatru, odsłaniając jasne pończochy. Na widok smukłych łydek,
muskanych delikatną tkaniną i światłem księżyca, Hunter poczuł napięcie.
„Spokojnie, żołnierzu” – zbeształ się w myślach. „To tylko pusta lalka, jak Belinda.
Ogromne oczy, dziewczęce westchnienia i różowy języczek przesuwający się po
pełnej dolnej wardze. Powinienem był mieć więcej rozumu, kiedy Belinda zarzuciła
na mnie przynętę, ale nie miałem. A teraz mam, do diabła. Tyle że za tę naukę
zapłaciły moje dzieci”.
Posępnie odepchnął gorzką myśl, że ożenił się z niewłaściwą kobietą. To była
przeszłość, nie należało do niej wracać. Jak wojna, która zabrała mu wszystko oprócz
życia. I życia brata.
„Martwi i pogrzebani. Belinda. Ted i Em. Pozostaje mi jedynie dopaść Culpepperów i
wysłać ich wszystkich na sąd ostateczny. Ciekawe, jak Case sobie radzi. W Bogu
nadzieja, że załatwił wszystkich, których spotkał”.
W gruncie rzeczy Hunter nie martwił się o młodszego brata. Case poszedł na wojnę
między stanami jako chłopiec, a wrócił z niej mężczyzną, zamkniętym w sobie i
twardym jak kamień. I jeszcze mniej czułym.
– Hunter?
Łagodny, lekko schrypnięty głos wionął w ciemnościach jak pieszczota. Mimo prób
opanowania wzburzyła się w nim krew.
– Proszę uważać – powiedział. – Łatwo można się potknąć.
„Dobra rada” – pomyślał ironicznie. „Sam powinienem się do niej zastosować”.
Tłumiąc przekleństwo, ruszył za dziewczyną, która coraz bardziej go irytowała.
Trzymając wodze Bugle Boya w lewej ręce, szedł za Elyssa przez zapuszczone
podwórze skąpane w księżycowej poświacie. Wiał jednostajny, zimny wiatr.
W ciemności majaczyła zniszczona zagroda. Kilka metrów dalej jaśniał
czterospadowy dach stodoły. Wiatr przywiał stamtąd pomieszany zapach koni, siana i
kurzu. Tuż obok, z rury, kapała do koryta woda. Każda kolejna kropla marszczyła
lśniącą w blasku księżyca powierzchnię.
Dla Huntera stało się oczywiste, że ranczo Suttonów nie było przedsięwzięciem
tymczasowym, odwalonym byle jak. Ranczo Ladder S zbudował człowiek, który
myślał o przyszłości. Obok solidnego piętrowego domu z drewnianych bali i desek
stała przysadzista oficyna dla kowbojów i stodoła z kilkoma zagrodami. Dalej był
duży korral. niewielki sad, wędzarnia i spory ogród warzywny. Woda w korralu i
zagrodach została doprowadzona do poideł rurami.
Z ogrodu dochodził zapach wilgotnej ziemi i ziół. Dla Huntera była to woń bardziej
ponętna niż zapach magnolii, jaki wolała Belinda. Badawczo przyjrzał się cieniom i
plamom światła. Szukał potwierdzenia tego, co słyszał o ranczu. Jak na razie
wszystko się zgadzało. Miejsce dokładnie odpowiadało opisowi zasłyszanemu w
zeszłym tygodniu od jednego z żołnierzy odkomenderowanych do obozu Camp
Halleck.
„W tej głuszy Ladder S jest czymś niezwykłym i pięknym, podobnie jak ta
dziewczyna, której matka pochodziła z arystokratycznej rodziny, a ojciec był
pracowitym i przedsiębiorczym mieszkańcem równiny. Na razie wojsko nie będzie
się zajmować posiadłością Suttonów. Majorowi zależy tylko na nanoszeniu na mapy
kolejnych przełęczy i wybiciu czerwonoskórych, a o tej porze roku Indianie trzymają
się z dala od tych stron”.
Hunter wiedział też to, o czym żołnierz taktownie nie wspomniał. Rzeczony major pił
na potęgę, rozczarowany odkomenderowaniem na prymitywny zachód, zamiast na
cywilizowany wschód czy też wyniszczone południe.
Nie było cienia wątpliwości co do tego, że Rubinowe Góry w nowo powstałym stanie
Nevada to odludzie. W dodatku rodzice Elyssy nie wybrali na dom miejsca przy
północnym krańcu pasma, którędy przejeżdżały wozy wiozące do Oregonu
osadników podążających wzdłuż niepewnego biegu rzeki Humboldt, lecz osiedlili się
w dzikiej, położonej na uboczu i bardzo pięknej okolicy po południowej stronie
Rubinowych Gór. Za domem mieszkalnym wznosiły się strome, poszarpane,
nierówne szczyty. Przełęcz, którą mogłyby przejechać wozy, leżała daleko stąd na
południe. Były jeszcze dwie inne przełęcze, ale przebyć je mógł tylko człowiek na
koniu. Przepędzenie bydła, zwłaszcza pod obstrzałem Culpepperów, byłoby
niemożliwością.
Przełęcze, wozy, bydło, bandyci...
Hunter dokładnie wywiedział się o wszystko, kiedy doszły go słuchy, że
Culpepperowie zamierzają zapuścić korzenie w Rubinowych Górach. Wojna i
nieudane małżeństwo nauczyły go panowania nad emocjami. Stał się człowiekiem
ostrożnym. Człowiekiem zdyscyplinowanym.
Człowiekiem niebezpiecznym.
Uważnie wpatrywał się w zarys Rubinowych Gór widoczny na tle lśniących gwiazd.
Utrwalał ich obraz w pamięci, by móc orientować się wśród gór także w
ciemnościach, jak przystało na wojownika i tropiciela. Był bowiem i jednym, i
drugim.
„Przynajmniej z wodą nie będzie problemu” – pomyślał. „Prawdziwa samotna oaza w
środku piekielnej pustyni. Nic dziwnego, że Suttonowie właśnie tu osiedli. I nic
dziwnego, że Culpepperowie chcą zdobyć ranczo, skoro ktoś inny odwalił całą czarną
robotę, budując je na pustkowiu”.
Rubinowe Góry, choć otoczone pustynią, wcale nie były suche. Wysokie szczyty
zabierały wilgoć zimowym chmurom i oddawały ją w postaci strumieni wiosną i
latem. Wszystkie rzeczki i potoki po wschodniej stronie spływały do Rubinowych
Błot, nawadniając ziemię i przynosząc życie. Potem roztopy kończyły się, a pustynia
znów napierała, dopóki bagna nie zmieniły się w ciągnące się milami pola
brunatnych trzcin, z rozrzuconymi gdzieniegdzie małymi polankami wokół wodnych
oczek. Większość polanek chroniły pasy błota na tyle głębokiego, że nie dało się
przez nie przejść. Pozostałe dostarczały wody i paszy dla bydła. Ścieżki wśród
brunatnych trzcin zmieniały bieg po każdym deszczu. Tam gdzie jednego dnia był
wyraźny szlak, drugiego czekało na śmiałków błoto będące śmiertelną pułapką.
Nawet Culpepperowie nie mieli tyle tupetu, by zgłębiać tajemnice szumiących
trzcinami Rubinowych Błot.
Moczary niczym fosa chroniły wschodni kraniec posiadłości. Góry dawały ochronę
od zachodu. Południe otwarte było dla każdego, kto przetrzymałby długą,
pozbawioną wody jazdę naokoło gór. Podobnie północ.
Culpepperowie nie tylko odważyli się na przebycie pustyni, ale też zostawili swego
człowieka na czatach, gdzieś na zboczu najbliższego szczytu. Miał obserwować
Ladder S. Ani jednej sztuce bydła nie wolno było opuścić rancza. Żaden człowiek z
zewnątrz nie miał prawa przyjechać tu, gdzie tak rozpaczliwie potrzebowano rąk do
pracy.
Jakiś dźwięk przedarł się przez podmuch wiatru. Hunter w mgnieniu oka odwrócił
się, wyciągnął broń i odwiódł kurek. Ułamek sekundy później dotarło do niego, co to
takiego.
„To tylko koń czochra się o ogrodzenie” – powiedział sobie.
Zręcznie wsunął broń z powrotem, nim Elyssa zdążyła odwrócić się w jego stronę.
– Czy coś się stało? – spytała.
– Przyzwyczajam się do tutejszych widoków.
– I odgłosów? – spytała sucho.
Hunter wzruszył ramionami, co mogło oznaczać wszystko.
– Jeżeli macie jakieś pytania, to pytajcie – powiedziała. – Ten grzechot przed chwilą
to sprawka Lamparta. Uderzył w obluzowaną deskę. Wyczuł was i waszego konia.
Podeszli bliżej, Lampart zarżał cicho i przestąpił z nogi na nogę, wpatrując się w
obcego ogiera tuż za płotem.
Prawa ręka Huntera jeszcze raz znalazła się w pobliżu rewolweru. O wierzchowcu
Elyssy Sutton słyszał wiele mrożących krew w żyłach opowieści. Nie miał zamiaru
pozwolić, aby dziki ogier zagryzł Bugle Boya, konia szlachetnej krwi, doskonale
ułożonego.
– Lamparta, hm? – powiedział Hunter z wyraźną niechęcią w głosie. – Czy to ten
dropiaty potwór, o którym głośno w Camp Halleck?
– Wielki mi obóz, nędzne rudery z desek – parsknęła Elyssa. – Ale domyślam się, że
mój koń mógł stać się przedmiotem rozmów tych wałkoni.
– Dropiate konie same w sobie nie są niczym niezwykłym.
– Lampart jest niezwykły. Żołnierze byli pod wrażeniem, kiedy ich dowódca go
dosiadł.
– Nie udała się przejażdżka? – spytał, choć doskonale wiedział, co się stało.
– Jakoś to przeżył. Na więcej nie zasługiwał. A mówiłam mu, że Lampart nie je...