Gayle Forman
Wróć, jeśli pamiętasz Przełożyła Hanna Pasierska
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Wróć, jeśli pamiętasz Spis treści Okładka Karta tytułowa Zajrzyj na strony W serii Dedykacja Motto Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Podziękowania Karta redakcyjna
Zajrzyj na strony: www.nk.com.pl
Znajdź nas na Facebooku www.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia
Książki G AYL E F O RMAN: Zostań, jeśli kochasz Wróć, jeśli pamiętasz W przygotowaniu: Ten jeden dzień Ten jeden rok
RODZICOM – ponieważ mi mówili, że potrafię.
Może się kiedyś zdarzyć ta godzina próby, Kiedy, przebita bólem, w mocy jego mroków, Albo we władzy głodu silniejszej niż śluby, Będę gotowa miłość twą sprzedać za okruch Ulgi, za okruch chleba – naszych nocy pamięć. Tak, może się tak stać. Choć chyba się nie stanie. EDNA S T. VINCENT MILLAY Nie, miłość nie jest wszystkim
Rozdział pierwszy Budząc się co rano, powtarzam sobie: „To tylko jeden dzień, jeden dwudziestoczterogodzinny odcinek czasu, który musisz przetrwać”. Nie wiem, kiedy właściwie zacząłem sobie fundować tę dopingującą gadkę – ani dlaczego. Brzmi jak te hasła z metody Dwunastu Kroków, a przecież nie jestem żadnym Anonimowym Kimśtam, chociaż jak poczytać bzdury, które wypisują na mój temat, tak właśnie byście pomyśleli. Większość ludzi sprzedałaby pewnie własną nerkę, żeby tylko spróbować życia, jakie prowadzę. A mimo to muszę sobie przypominać, że każdy kolejny dzień przeminie; upewniać samego siebie, że przetrwałem wczorajszy, więc dam radę i temu. Dzisiaj po zwyczajowej zachęcie zerkam na minimalistyczny cyfrowy zegarek na hotelowej szafce nocnej. Wskazuje jedenastą czterdzieści siedem, blady świt jak dla mnie. Ale z recepcji już dwa razy dzwonili, żeby mnie obudzić, a potem dostałem uprzejme, lecz stanowcze ponaglenie od naszego menedżera Aldousa. To tylko jeden dzień – okej, ale za to wypełniony po brzegi. Mam się zameldować w studiu, żeby nagrać kilka ostatnich gitarowych ścieżek do rozpowszechnianej wyłącznie przez internet zremiksowanej wersji pierwszego singla z naszego świeżo wydanego albumu. Taki chwyt. Ten sam kawałek, nowa ścieżka gitarowa, parę efektów wokalnych – i zapłać ekstra. „ W dzisiejszych czasach z każdego dziesiątaka trzeba wydusić dolara” – z lubością przypominają nam bonzowie z wytwórni. Po nagraniu mam lunch i wywiad z jakąś dziennikarką z „Shuffle”. Te dwa punkty dnia są jak nawiasy, między którymi zawiera się teraz moje życie: robienie muzyki, co lubię, i gadanie o robieniu muzyki, czego nie znoszę. Ale to strony tej samej monety. Gdy Aldous dzwoni drugi raz, skopuję z siebie kołdrę i łapię z nocnego stolika buteleczkę tabletek na receptę. Jakieś przeciwlękowe cudo, które mam brać, jeśli się zdenerwuję. Nerwowość to obecnie dla mnie stan normalny. Przywykłem do niej. Ale odkąd rozpoczęliśmy trasę trzema koncertami w Madison Square Garden, prześladuje mnie inne uczucie. Wrażenie, jakby chciało mnie wessać coś potężnego i bolesnego. Wirowatego. „Istnieje w ogóle takie słowo?” – pytam sam siebie. „Gadasz ze sobą, więc kogo to obchodzi, do diabła?” – odpowiadam, łykając parę tabletek. Wkładam bokserki i podchodzę do drzwi, za którymi czeka dzbanek z kawą. Zostawił go
tam pracownik hotelu, bez wątpienia po otrzymaniu surowych instrukcji, żeby mnie omijał szerokim łukiem. Dopijam kawę, ubieram się i zjeżdżam windą służbową, a potem wymykam się tylnym wyjściem – kierownik uprzejmie udostępnił mi klucze, żebym nie musiał paradować przed fanami w holu. Na chodniku wita mnie podmuch dusznego nowojorskiego powietrza. Jest trochę ciężkie, ale lubię wilgoć. Przypomina mi Oregon, gdzie leje na okrągło i nawet w najupalniejsze letnie dni nad głową szybują spiętrzone białe cumulusy, których cienie przypominają, że letni skwar to rzecz przelotna i w każdej chwili może lunąć deszcz. W Los Angeles, gdzie teraz mieszkam, praktycznie nigdy nie pada. I ten żar; nigdy nie słabnie. Ale to suchy żar. Miejscowi wykorzystują ten argument, żeby hurtem usprawiedliwiać wszelkie skrajności tego rozpalonego, duszącego się w smogu miasta. „Możliwe, że mamy dzisiaj czterdzieści dwa stopnie – przechwalają się – lecz przynajmniej to suchy żar”. W Nowym Jorku jednak panuje wilgotny upał; zanim dotrę do studia położonego dziesięć przecznic dalej, w odludnej okolicy na wysokości Zachodniej Pięćdziesiątej, włosy pod czapką mam mokre. Wyciągam z kieszeni papierosa; dłoń mi się trzęsie, kiedy go zapalam. Nieznaczne drżenie utrzymuje się od jakiegoś roku. Po gruntownych badaniach lekarze orzekli, że to tylko nerwy, i poradzili mi ćwiczyć jogę. Docieram do studia; Aldous czeka na zewnątrz pod markizą. Patrzy na mnie, na papierosa i znowu na moją twarz. Ze sposobu, w jaki mnie taksuje, widzę, że stara się wykombinować, czy zagrać dobrego, czy złego glinę. Widocznie wyglądam nędznie, bo decyduje się na dobrego. – Miłego ranka, słonko – rzuca jowialnie. – Tak? Czy kiedykolwiek coś miłego wydarzyło się rano? – Staram się, żeby to zabrzmiało jak żart. – Oficjalnie jest już popołudnie. Mamy opóźnienie. Gaszę papierosa. Aldous zaskakująco łagodnie kładzie mi na ramieniu olbrzymią łapę. – Potrzebna nam tylko jedna ścieżka gitarowa na Złotko dla dodania szczypty pieprzu, żeby fani znowu zaczęli kupować ten kawałek. – Śmieje się i kręci głową nad tym, czym się stał ten biznes. – Potem masz lunch z „Shuffle”, a koło piątej sesję foto do „Fashion Rocks” dla „Timesa” z resztą kapeli, później szybkiego drinka z działem finansowym z wytwórni i ja zmykam na lotnisko.
Jutro zaliczasz szybkie spotkanko z działem reklamy i handlowym. Po prostu się uśmiechaj i nie mów za dużo. Potem zostajesz samiuteńki jak palec aż do przylotu do Londynu. „Samiuteńki jak palec? W odróżnieniu od przebywania na ciepłym łonie rodziny, kiedy wszyscy jesteśmy razem?” – mówię. Ale tylko do siebie. Zdaje się, że ostatnio większość konwersacji odbywam sam ze sobą. Biorąc pod uwagę choćby połowę tego, co myślę, tak jest chyba lepiej. Tym razem jednak rzeczywiście zostanę sam. Aldous i reszta kapeli wybywają do Anglii dziś wieczorem. Miałem lecieć z nimi, ale skapowałem, że dzisiaj jest piątek trzynastego, więc oświadczyłem, że nie ma, kurna, mowy! Dostatecznie świruję przed trasą i nie będę kusił losu, wyruszając w oficjalny Dzień Pecha. Kazałem więc Aldousowi, żeby mi zarezerwował bilet na następny dzień. W Londynie kręcimy teledysk, a potem mamy kilka konferencji prasowych przed europejską częścią trasy, więc nie ominie mnie nic ważnego, tylko wstępne spotkanie z reżyserem klipu. Nie muszę słuchać o jego wizjach artystycznych. Jak się zaczną zdjęcia, będę po prostu robił, co mi każe. Ruszam za Aldousem do studia i wchodzę do dźwiękoszczelnej kabiny, gdzie zostaję sam na sam z szeregiem gitar. Za szybą siedzi nasz producent Stim oraz technicy od dźwięku. Aldous dołącza do nich. – Okej, Adamie – mówi Stim – jedna ścieżka do przejścia i chórek. Żeby podkręcić frazę. Wokale dogramy podczas miksowania. – Fraza. Podkręcić. Kumam. Nakładam słuchawki i sięgam po gitarę, żeby ją nastroić i się rozgrzać. Próbuję nie zwracać uwagi na to, że na przekór temu, co powiedział Aldous przed paroma minutami, JUŻ czuję się samiuteńki jak palec. Samotny w dźwiękoszczelnej kabinie. „Nie kombinuj za dużo – karcę sam siebie. – Tak wygląda nagrywanie w zaawansowanym technicznie studiu”. Kłopot w tym, że dokładnie tak samo czułem się parę wieczorów temu w Garden. Na scenie, naprzeciw osiemnastu tysięcy fanów, ramię w ramię z ludźmi, którzy kiedyś byli moją rodziną – czułem się równie samotny jak w tej kabinie. Ale mogłoby być gorzej. Zaczynam grać, palce nabierają zwinności, więc zrywam się ze stołka, daję czadu i łoję w gitarę, wyżywam się na niej, aż zaczyna zgrzytać i wyć dokładnie tak, jak chcę. A raczej prawie tak, jak chcę. Gitary upchane w kabinie
warte są pewnie ze sto tysięcy dolców, ale żadna nie brzmi tak dobrze, jak mój stary les paul junior – instrument, który miałem przez wieki, na którym nagrałem nasze pierwsze albumy i który w napadzie głupoty, pychy czy czego tam jeszcze pozwoliłem wystawić na aukcję dobroczynną. Jego lśniące, kosztowne następczynie nigdy nie brzmiały ani nie leżały w rękach, jak powinny. Ale kiedy podkręcam na cały regulator, i tak udaje mi się zatracić na sekundę czy dwie. Niestety wkrótce jest już po wszystkim; Stim oraz dźwiękowcy ściskają mi rękę, życząc udanej trasy. Aldous wyprowadza mnie za drzwi, a potem do limuzyny i śmigamy Dziewiątą Aleją do SoHo, do hotelu, który spece od PR-u w naszej wytwórni uznali za odpowiednie miejsce na wywiad. Że niby co? Wyobrażają sobie, że w ekskluzywnej restauracji będę mniej skłonny się wkurzyć albo strzelić tekst, który zrazi do mnie wszystkich? Pamiętam, że na samym początku, kiedy wywiady przeprowadzali z nami autorzy zinów albo blogerzy, będący naszymi fanami, zależało im przede wszystkim na rockowej gadce – dyskusji o MUZYCE – no i chcieli rozmawiać z nami wszystkimi naraz. Najczęściej zmieniało się to po prostu w zwyczajną rozmowę, kiedy każdy wykrzykuje, co myśli, starając się zagłuszyć pozostałych. Wtedy nie musiałem uważać na każde słowo. Teraz jednak reporterzy przesłuchują członków kapeli osobno, jak gliniarze, którzy zamknęli mnie oraz moich wspólników w sąsiednich celach i próbują nas sprowokować, żebyśmy obciążyli jeden drugiego. Zanim wejdziemy, potrzebuję papierosa, przystajemy więc w Aldousem przed hotelem w oślepiającym południowym słońcu. Natychmiast zbiera się tłumek gapiów udających, że wcale się mną nie interesują. Na tym polega różnica między Nowym Jorkiem a resztą świata: ludzie tutaj mają takiego samego świra na punkcie celebrytów jak wszędzie indziej, ale nowojorczycy – a przynajmniej ci, którzy uważają się za wyrobionych i kręcą się po SoHo w takich okolicach jak ta, gdzie właśnie się znajduję – zachowują pozory, że wcale im nie zależy, zerkając równocześnie zza okularów przeciwsłonecznych po trzysta dolców para. Potem udają wielkie oburzenie, kiedy zamiejscowi złamią niepisany kodeks, podbiegając i prosząc o autograf – tak zrobiły dwie dziewczyny w bluzach Uniwersytetu w Michigan ku wielkiej irytacji pobliskiego tria snobów, którzy piorunują je wzrokiem, przewracają oczami, a potem patrzą na mnie ze współczuciem. Jakby to te dziewczyny stanowiły problem.
– Musimy ci sprawić lepsze przebranie, Wilde Manie – zauważa Aldous, kiedy panny się ulatniają, chichocząc z przejęcia. Tylko jemu wolno dalej mnie tak nazywać. Wcześniej wszyscy używali tego przezwiska, gry słów opartej na moim nazwisku, Wilde. Kiedyś jednak zdarzyło mi się zdemolować pokój hotelowy i od tamtej pory ksywka „Wilde Man” zmieniła się w tabloidowe piętno, od którego nie sposób się uwolnić. Nagle jak na zawołanie pojawia się fotoreporter. Nie można się zatrzymać przed wejściem do ekskluzywnego hotelu dłużej niż na trzy minuty, żeby jakiś skądś nie wyskoczył. – Adam! Bryn jest w środku? Fotka nas obojga jest warta mniej więcej cztery razy więcej niż przedstawiająca mnie samego. Aldous jednak po pierwszym błysku jedną ręką zasłania obiektyw gościa, a drugą – moją twarz. Wpycha mnie do hotelu, tłumacząc, czego się mam spodziewać. – Dziennikarka nazywa się Vanessa LeGrande. To nie jedna z tych posiwiałych weteranek, których tak nie znosisz. Jest młoda. Nie młodsza od ciebie, ale tuż po dwudziestce, jak mi się zdaje. Prowadziła bloga, zanim ją wzięli do „Shuffle”. – Którego bloga? – wpadam mu w słowo. Aldous rzadko podaje mi szczegółowe biogramy dziennikarzy, jeśli nie ma po temu powodu. – Nie jestem pewien. Chyba „Gabera”. – Ależ Al, to chałowa, plotkarska strona. – „Shuffle” to nie plotkarska witryna. A wywiad będzie na wyłączność. – Okej. Nieważne – mamroczę, przeciskając się przez drzwi do restauracji. Wnętrze zapełniają niskie stoliki ze szkła i stali oraz tapicerowane skórą ławeczki jak w milionie innych miejsc, które odwiedziłem. Właściciele tego rodzaju przybytków mają o nich wysokie wyobrażenie, ale w rzeczywistości to po prostu przesadnie drogie, przestylizowane klony McDonalda. – Tam siedzi, przy stoliku w rogu, blondyna z pasemkami – mówi Aldous. – Słodka laleczka. Co prawda tych masz na pęczki. Cholera, nie powtarzaj tego Bryn. No dobra, mniejsza. Będę czekał przy barze. Aldous zostaje na wywiad? To robota PR-owca, chociaż nie zgodziłem się, by mnie niańczyli. Rzeczywiście muszę sprawiać wrażenie, że ze mną niedobrze. – Robisz za babysittera? – pytam.
– Pomyślałem tylko, że przyda ci się wsparcie... Vanessa LeGrande jest czarująca. Chociaż „seksowna” byłoby bardziej precyzyjnym określeniem. Nieważne. Ze sposobu, w jaki oblizuje wargi i odrzuca włosy do tyłu, zgaduję, że zdaje sobie z tego sprawę, co skutecznie psuje efekt. Wokół nadgarstka ma wytatuowanego węża i założę się o nasz platynowy album, że strzeliła też sobie dziarę blachary. I rzeczywiście, kiedy sięga do torebki po cyfrowy dyktafon, nad paskiem jej dżinsów biodrówek ukazuje się niewielka sina strzałka skierowana w dół. KLASA. – Hej, Adamie – mówi, patrząc na mnie porozumiewawczo jak na starego kumpla. – Powiem tylko, że jestem waszą wielką fanką. Dzięki Stratom w ludziach przetrwałam koszmarne zerwanie na ostatnim roku studiów. Więc chciałam ci podziękować. – Uśmiecha się do mnie. – Hm, nie ma za co. – A teraz, żeby się zrewanżować, zamierzam napisać najlepszy cholerny tekst o Shooting Star, jaki opublikowano w dziejach. Więc co powiesz na to, żebyśmy teraz przysiedli fałdów i poszli na całość? „Przysiedli fałdów”? Czy ludzie w ogóle rozumieją chociaż połowę tych bzdur, które wygadują? Niewykluczone, że Vanessa zgrywa intelektualistkę albo szpanerkę, próbuje zdobyć moją sympatię otwartością albo pokazuje, jaka jest naturalna – cokolwiek jednak próbuje mi wcisnąć, ja tego nie kupuję. – Jasne – mruczę tylko. Podchodzi kelner, żeby przyjąć zamówienie. Vanessa bierze sałatkę, ja proszę o piwo. Dziennikarka kartkuje notes Moleskine. – Wiem, że mieliśmy rozmawiać o płycie Drań, frajer, słonko... – zaczyna. Od razu się spinam. DOKŁADNIE o tym mieliśmy rozmawiać. Po to tu przyszedłem. Nie żeby się kumplować. Nie żeby się wymieniać sekretami, tylko dlatego że promowanie albumów Shooting Star to część mojej roboty. Vanessa znowu włącza syrenę: – Słucham go od tygodni, a jestem kapryśną dziewczyną i niełatwo mnie zadowolić. Śmieje się. Słyszę, jak Aldous chrząka z dala. Patrzę na niego. Rozpromienia się fałszywie od ucha do ucha i pokazuje mi uniesione kciuki. Wygląda groteskowo. Zwracam się do Vanessy i zmuszam do uśmiechu. – Ale teraz, kiedy ukazał się wasz drugi album wydany przez
wielką wytwórnię i chyba wszyscy zgadzamy się co do tego, że wasze bardziej surowe brzmienie się utrwaliło, chcę napisać dogłębną analizę. Prześledzić waszą ewolucję od kapeli grającej emocore po godnych spadkobierców agitarocka. „Godni spadkobiercy agitarocka”? Podniecanie się napuszonymi dekonstrukcjonistycznymi bredniami to coś, co z początku kompletnie mnie powaliło. Ja po prostu pisałem piosenki: akordy, rytm i teksty; wiersze, przejścia i frazy. Ale potem, gdy staliśmy się bardziej znani, ludzie zaczęli wybebeszać piosenki niczym żaby na lekcjach biologii, aż zostały tylko flaki – nędzne ochłapy, znacznie mniej warte niż suma składników. Dyskretnie przewracam oczami, ale Vanessa jest skupiona na swoich notatkach. – Słuchałam bootlegów waszych najwcześniejszych kawałków. W porównaniu do ostatnich nagrań wydają się popowe, prawie słodkie. Przeczytałam wszystko, co o was napisali, chłopaki, każdy wpis na blogu, każdy artykuł w zinie. Prawie wszyscy wspominają o tej tak zwanej czarnej dziurze w karierze Shooting Star, ale właściwie nikt jej nie spenetrował. Publikujecie swoją płytkę w wydawnictwie niezależnym; sprzedaje się nieźle; wydajecie się skazani na pierwszą ligę, i nagle cisza. Chodzą plotki, że się rozpadliście. A potem wychodzą Straty w ludziach. I bum. Naśladuje wybuch, rozkładając zaciśnięte pięści. Dramatyczny gest, ale coś w tym jest. Straty w ludziach wyszły dwa lata temu; w ciągu miesiąca od wypuszczenia singla Ożywiony wdarł się na krajowe listy przebojów i ruszyła lawina. Żartowaliśmy, że nie można było dłużej niż godzinę słuchać radia, żeby go nie puścili. Następny wystrzelił Most, a później cały album zaczął się piąć na pierwszą pozycję na iTunes, co z kolei sprawiło, że zamawiał go każdy supermarket w kraju, więc wkrótce wypchnęliśmy Lady Gagę z pierwszego miejsca na liście „Billboardu”. W pewnej chwili zdawało się, że każdy dzieciak w wieku od dwunastu do dwudziestu czterech lat ściągnął al-bum na swojego iPoda. W parę miesięcy nasz na pół zapomniany zespół z Oregonu trafił na okładkę „Time’a” anonsowany jako „Nirvana pokolenia milenium”. Ale to stare dzieje. Wszystko zostało opisane wiele razy, do mdłości, również w „Shuffle”. Nie jestem pewien, do czego zmierza Vanessa, wspominając o tym. – Widzisz, wszyscy przypisują ostrzejsze brzmienie temu, że producentem Strat w ludziach był Gus Allen.
– Fakt – przyznaję. – Gus lubi dać czadu. Dziewczyna upija łyk wody. Słyszę, jak podzwania kolczyk w jej języku. – Ale Gus nie pisał tekstów, które stanowiły fundament tej energii. Ty je stworzyłeś. Całą tę pierwotną siłę i emocje. W pewnym sensie Straty w ludziach to najbardziej naładowany gniewem album dekady. – I pomyśleć, że planowaliśmy najradośniejszy. Vanessa podnosi na mnie wzrok i mruży oczy. – To miał być komplement. Dla wielu ludzi, w tym dla mnie, album okazał się niezwykle oczyszczający emocjonalnie. I o to właśnie mi chodzi. Wszyscy wiedzą, że coś się stało, kiedy byliście w „czarnej dziurze”. Wcześniej czy później sprawa wyjdzie na jaw, więc czemu nie kontrolować przekazu? Do kogo odnosi się określenie „straty w ludziach”? – pyta, robiąc w powietrzu znak cudzysłowu. – Co się wam przydarzyło, chłopaki? Co przydarzyło się tobie? Kelner przynosi jej sałatkę. Zamawiam drugie piwo i nie odpowiadam. Nie mówię nic, nie podnoszę wzroku. Bo Vanessa ma rację co do jednego. RZECZYWIŚCIE kontrolujemy przekaz. Na początku w kółko zadawano nam to pytanie, ale po prostu odpowiadaliśmy wymijająco: chwilę potrwało, zanim znaleźliśmy własne brzmienie, zaczęliśmy pisać własne teksty. Teraz kapela jest na tyle znana, że nasi PR-owcy przygotowali dziennikarzom listę zakazanych tematów: związek Liz z Sarah, mój z Bryn, dawne problemy Mike’a z prochami – oraz „czarna dziura”. Tylko memo najwyraźniej nie dotarło do Vanessy. Oglądam się na Aldousa, żeby mnie ratował, ale gada w najlepsze z barmanką. To tyle, jeśli chodzi o wsparcie. – Tytuł odnosi się do wojny – mówię. – Wyjaśnialiśmy to wcześniej. – Pewnie – odpowiada i przewraca oczami. – Bo wasze teksty są TAKIE POLITYCZNE. Wpatruje się we mnie swoimi wielkimi, dziecięcymi oczami. Dziennikarski chwyt: sprawić, by zapadła niezręczna cisza, i zaczekać, aż obiekt zacznie gadać, co mu ślina na język przyniesie. Ale nie ze mną takie numery. Umiem wygrać pojedynek na spojrzenia z każdym. Nagle jej oczy stają się zimne i twarde. Znika beztroska flirciara i jej miejsce zajmuje bezwzględna karierowiczka. Vanessa wygląda, jakby była głodna, ale to i tak lepiej, bo przynajmniej
jest sobą. – Co się wydarzyło, Adamie? Wiem, że kryje się za tym jakaś historia, PRAWDZIWA historia Shooting Star, i zamierzam być osobą, która ją opowie. Co zmieniło kapelę grającą indie pop w giganta pierwotnego rocka? Czuję się, jakbym dostał cios w brzuch. – Życie się wydarzyło. I chwilę potrwało, zanim napisaliśmy nowe kawałki... – Zanim TY je napisałeś – przerywa. – Ty jesteś autorem dwóch ostatnich albumów. Wzruszam tylko ramionami. – Daj spokój, Adamie! Straty w ludziach to twoja płyta. To arcydzieło. Powinieneś być z niej dumny. I po prostu wiem, że historia jej powstania, historia waszego zespołu, to również twoja historia. Ta radykalna przemiana zgranego kwartetu indie w gwiazdorski wulkan emocjonalnej, punkowej energii – to wszystko twoja zasługa. To znaczy, sam odbierałeś nagrodę Grammy dla najlepszej piosenki. Jak się wtedy czułeś? Jak śmieć. – Na wypadek gdybyś zapomniała, nagrodę dla najlepszego nowego artysty otrzymała cała kapela. I stało się to ponad rok temu. Kiwa głową. – Słuchaj, nie próbuję nikogo traktować z góry ani rozdrapywać starych ran. Staram się tylko zrozumieć tę zmianę. W brzmieniu. W tekstach. W dynamice zespołu. – Rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie. – Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to ty byłeś głównym katalizatorem. – Nie było żadnego katalizatora. Po prostu kombinowaliśmy z brzmieniem. To się zdarza. Jak wtedy, kiedy Dylan przerzucił się na gitarę elektryczną. Jak wtedy, kiedy Liz Phair poszła w komercję. Ale ludzie zaczynają świrować, kiedy coś rozmija się z ich oczekiwaniami. – Po prostu wiem, że chodzi o coś więcej – ciągnie Vanessa, napierając na stolik tak mocno, że blat wbija mi się w brzuch i dosłownie muszę go odepchnąć. – Cóż, najwyraźniej masz własną teoryjkę i nie pozwolisz, żeby prawda pokrzyżowała ci szyki. W jej oczach pojawia się błysk i przez ułamek sekundy myślę, że ją wkurzyłem, ale wtedy podnosi ręce. Paznokcie ma obgryzione.
– Chcesz wiedzieć, jak naprawdę brzmi moja teoria? – pyta, przeciągając samogłoski. Nieszczególnie. – Dawaj. – Rozmawiałam z paroma osobami z twojej szkoły średniej. Czuję, jak cały sztywnieję; jak miękkie tkanki zmieniają się w ołów. Muszę się ekstremalnie skoncentrować, by podnieść do ust szklankę i udać, że piję. – Nie zdawałam sobie sprawy, że chodziłeś do liceum z Mią Hall – rzuca lekko. – Kojarzysz ją? Tę wiolonczelistkę? Narobiła hałasu na świecie. Czy co tam jest odpowiednikiem „hałasu” w muzyce klasycznej. Może szumek. Szklanka dygocze mi w dłoni. Muszę sobie pomóc drugą ręką, żeby postawić ją na stole, nie oblewając się z góry na dół. „Wszyscy, którzy naprawdę wiedzą, co się wtedy stało, nie gadają – przypominam samemu sobie. – Plotki, nawet prawdziwe, są jak płomienie: odetnij dopływ tlenu, a zamigocą i zgasną”. – Nasze liceum miało niezły program zajęć artystycznych. Było taką jakby wylęgarnią muzyków – wyjaśniam. – To ma sens – przytakuje Vanessa, kiwając głową. – Krążą pogłoski, że ty i Mia byliście wtedy parą. Co się wydaje dziwne, bo nigdzie o tym nie czytałam, a z pewnością byłoby to warte wzmianki. Na mgnienie staje mi przed oczami obraz Mii. Siedemnaście lat, ciemne oczy pełne miłości, przejęcia, strachu, muzyki, seksu, magii, rozpaczy. Lodowate dłonie. Moje własne lodowate dłonie, teraz wciąż ściskające szklankę wody. – To byłoby godne wzmianki, gdyby miało związek z rzeczywistością. – Zmuszam się, by mówić spokojnym tonem. Wypijam kolejny łyk wody i daję znać kelnerowi, by przyniósł następne piwo. To moje trzecie – deser po dwóch daniach płynnego obiadu. – Więc nie ma? – W jej głosie brzmi sceptycyzm. – Pobożne życzenia – odpowiadam. – Znaliśmy się z widzenia. – Aha, nie udało mi się skłonić żadnego z waszych znajomych, by to potwierdził. Ale wtedy wpadła mi w ręce stara kronika szkolna i tam znalazłam słodką focię was obojga. Rzecz w tym, że pod zdjęciem nie ma nazwisk, tylko podpis. Więc ktoś, kto nie wie, jak wygląda Mia, może je po prostu przeoczyć. Dziękujemy ci, Kim Schein, najlepsza przyjaciółko Mii, królowo kroniki szkolnej, paparazzo. Nie chcieliśmy, żeby wykorzystała to
zdjęcie, ale przemyciła je, nie umieszczając naszych nazwisk, tylko te idiotyczne przezwiska. – Piękny i Niunia? – pyta Vanessa. – Dali wam nawet wspólną ksywkę. – Wykorzystujesz jako źródło kroniki szkolne? I co jeszcze? Wikipedię? – Trudno uznać za wiarygodne źródło ciebie. Właśnie powiedziałeś, że znaliście się Z WIDZENIA. – Słuchaj, prawda jest taka, że może i chodziliśmy ze sobą parę tygodni, i właśnie wtedy została zrobiona ta fotka. Ale, hej, w liceum umawiałem się z mnóstwem dziewczyn. Posyłam jej swój najlepszy uśmieszek playboya. – Więc nie widziałeś się z nią od liceum? – Nie, odkąd wyjechała na studia – mówię. Przynajmniej to jest prawdą. – Więc czemu, kiedy wspominałam o niej, robiąc wywiady z resztą twoich kumpli z kapeli, wszyscy nabierali wody w usta? – pyta, patrząc na mnie twardo. Bo bez względu na wszystko, co się między nami wydarzyło, nadal jesteśmy wobec siebie lojalni. W tej sprawie. Zmuszam się, żeby odpowiedzieć na głos: – Bo nie ma o czym gadać. Myślę, że ludzi takich jak ty kręci telenowelowy aspekt tego wszystkiego, rozumiesz: dwoje znanych muzyków, którzy chodzili do tego samego liceum i byli kiedyś parą. – Ludzi takich jak ja? – pyta. Hieny. Krwiopijców. Złodziei dusz. – Dziennikarzy – odpowiadam. – Lubicie bajki. – Cóż, kto nie lubi? – mówi Vanessa. – Chociaż życie tej dziewczyny w niczym nie przypomina bajki. Straciła całą rodzinę w wypadku samochodowym. Wzdryga się teatralnie; tak opowiada się o cudzych nieszczęściach, które nie mają z nami nic wspólnego; które kompletnie nas nie obchodzą i nigdy nie będą obchodzić. W życiu nie uderzyłem kobiety, ale przez minutę mam ochotę walnąć ją w twarz, żeby poczuła namiastkę bólu, o którym mówi z taką obojętnością. Ale opanowuję się, a ona nieświadoma ciągnie temat. – A skoro mowa o bajkach, czy ty i Bryn planujecie dziecko? Ciągle ją widuję w tabloidowych zestawieniach gwiazd w ciąży. – Nie – odpowiadam. – Nic mi o tym nie wiadomo.
Bryn znajduje się poza podejrzeniami – i jestem cholernie pewien, że Vanessa o tym wie, ale jeśli pogawędka o rzekomej ciąży Bryn pomoże odwrócić uwagę dziennikarki, nie ma sprawy. – Nic ci o tym nie wiadomo? Wciąż jesteście ze sobą, prawda? Boże, ten głód w jej oczach. Mimo całego gadania o dogłębnych analizach, mimo wszystkich swoich umiejętności śledczych niczym się nie różni od reszty dziennikarskich hien i paparazzi umierających z pragnienia, żeby jako pierwsi ogłosić wielką nowinę, czy to o narodzinach: „Adam i Bryn spodziewają się bliźniaków?”, czy to o śmierci: „Bryn oświadcza Wilde Manowi: »Z nami koniec!«”. Ani jedno z tych zdań nie jest prawdziwe, ale bywają tygodnie, kiedy oba równocześnie widuję na okładkach rozmaitych plotkarskich szmatławców. Myślę o domu w L.A., gdzie mieszkamy z Bryn. Czy raczej gdzie się mijamy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spędziliśmy w nim razem więcej niż tydzień. Ona kręci dwa, trzy filmy rocznie i właśnie założyła firmę producencką. Więc jeśli wziąć pod uwagę jej zdjęcia, promocje filmów i polowanie na prawa autorskie do przyszłych produkcji oraz moją pracę w studiu i trasy, to nasze harmonogramy dokładnie się mijają. – Mhm, Bryn i ja wciąż jesteśmy ze sobą – oświadczam. – I Bryn nie jest w ciąży. Zaczęła tylko ostatnio nosić te wiejskie bluzki, więc wszyscy od razu zakładają, że chce ukryć brzuch. A to nieprawda. Prawdę mówiąc, czasami się zastanawiam, czy nie ubiera się tak celowo, by wywołać plotki o ciąży i w pewnym sensie sprowokować los. MARZY o dziecku. Chociaż oficjalnie uchodzi za dwudziestoczterolatkę, w rzeczywistości ma dwadzieścia osiem; twierdzi, że zegar tyka i tak dalej. Ale ja skończyłem dopiero dwadzieścia jeden lat, a jesteśmy ze sobą tylko od roku. Nie obchodzą mnie zapewnienia Bryn, że mam dojrzałą duszę i zebrałem sporo doświadczenia życiowego. Nawet gdybym skończył czterdziestkę i gdybyśmy świętowali dwudziestą rocznicę wspólnego życia, nie chciałbym mieć z nią dziecka. – Dołączy do ciebie w trasie? Na samą wzmiankę o trasie czuję, jak gardło mi się zaciska. Trasa trwa sześćdziesiąt siedem dni. SZEŚĆDZIESIĄT SIEDEM. W wyobraźni klepię się po kieszeniach, szukając buteleczki z tabletkami, po czym uspokajam się, gdy je znajduję – mam jednak dość rozumu, by ich nie łykać na oczach Vanessy. – Co? – pytam.
– Czy Bryn dołączy do ciebie? Wyobrażam sobie Bryn w trasie z jej stylistami, trenerami pilatesu, z najnowszą dietą z surowych produktów. – Może. – Jak ci się podoba życie w Los Angeles? – pyta Vanessa. – Nie wydajesz się typowym Kalifornijczykiem. – Żar, ale suchy – odpowiadam. – Co? – Nic. Taki żart. – Och. Okej. Przygląda mi się sceptycznie. Nie czytam już wywiadów z samym sobą, ale kiedy to robiłem, często natykałem się na określenia w rodzaju „nieprzenikniony” i „arogancki”. Naprawdę ludzie tak mnie widzą? Na szczęście zaplanowana na wywiad godzina dobiega końca. Vanessa zamyka notes i prosi o rachunek. Patrzę na Aldousa, w jego pełne ulgi oczy, by dać mu znak, że kończymy. – Miło było cię poznać, Adamie – mówi dziewczyna. – Aha, ciebie też – kłamię. – Muszę powiedzieć, że jesteś zagadką. – Uśmiecha się i jej zęby błyskają nienaturalną bielą. – Ale ja lubię łamigłówki. Podobają mi się twoje teksty, te wszystkie mroczne obrazy ze Strat w ludziach. I teksty z nowego albumu, też bardzo tajemnicze. Nie wiem, czy słyszałeś, ale niektórzy krytycy powątpiewają, czy Drań, frajer, słonko dorówna siłą wyrazu Stratom w ludziach... Wiem, czego się spodziewać. Spotykałem się z tym wcześniej. Tak właśnie robią dziennikarze. Cytują opinie innych krytyków, by w ten sposób, nie wprost, wyrazić własne. I wiem, o co NAPRAWDĘ pyta, nawet jeśli nie na głos: „Jakie to uczucie wiedzieć, że jedyna wartościowa rzecz, jaką stworzyłeś w życiu, ma źródło w największej stracie?”. Nagle czuję, że mam dość. Bryn i jej rzekoma ciąża. Vanessa z kroniką z mojego liceum. Myśl, że nie ma nic świętego. Że wszystko jest pożywką dla mas. Że moje życie należy do wszystkich, tylko nie do mnie. Sześćdziesiąt siedem dni. SZEŚĆDZIESIĄT SIEDEM, SZEŚĆDZIESIĄT SIEDEM. Odpycham stolik tak mocno, że szklanki z wodą i piwem lądują na kolanach dziennikarki. – Co jest...? – Wywiad skończony! – warczę.
– Wiem. Czemu się na mnie wyładowujesz? – Bo jesteś zwykłą hieną! To nie ma, cholera, nic wspólnego z muzyką. Chodzi tylko o to, żeby rozedrzeć wszystko na strzępy. Z rozbieganym spojrzeniem Vanessa sięga po dyktafon. Zanim ma szansę znowu go włączyć, chwytam go i ciskam nim o blat, roztrzaskując w drobny mak, a potem na dodatek wrzucam do szklanki z wodą. Ręka mi drży, serce wali i czuję, że zaczyna się atak paniki, jeden z tych, kiedy jestem pewien, że umrę. – Coś ty narobił?! – wrzeszczy dziennikarka. – Nie mam zapasowej kopii. – I dobrze. – Jak teraz napiszę tekst?! – Nazywasz TO tekstem? – Owszem. Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie, ty nadęty, rozhisteryzowany dup... – Adam! – Aldous zjawia się u mojego boku, kładzie na stoliku trzy studolarowe banknoty. – Na nowy – zwraca się do Vanessy, wyprowadza mnie z restauracji i pakuje do taksówki. Rzuca następną studolarówkę kierowcy, kiedy ten odmawia współpracy na widok mojego wybuchu. Sięga do mojej kieszeni po buteleczkę z lekiem, wytrząsa na dłoń tabletkę i niczym niedźwiedziowata mamuśka rozkazuje: – Otwórz usta. Czeka, aż znajdziemy się parę przecznic od mojego hotelu, aż w jednym długim zaciągnięciu wypalę dwa papierosy i połknę kolejną tabletkę przeciwlękową. – Co tam się stało? Opowiadam o jej pytaniach o „czarną dziurę”. O Bryn. O Mię. – Nie martw się. Możemy zadzwonić do „Shuffle”. Zagrozimy, że zrezygnujemy z wywiadu na wyłączność, jeśli nie znajdą innego reportera. Nawet jeśli sprawa wycieknie i przez parę dni narobi szumu w tabloidach albo w „Grabberze”, to żadna historia. Samo przyschnie. Mówi to wszystko spokojnie, tonem: „Hej, to tylko rock’n’roll”, ale w jego oczach dostrzegam niepokój. – Nie mogę, Aldous. – Nie przejmuj się. Nie musisz. To tylko artykuł. Damy sobie radę. – Nie chodzi tylko o to. Nie mogę tego robić. Wszystkiego. Aldous, który jak podejrzewam, nie przespał ani jednej całej nocy, odkąd jeździł w trasy z Aerosmith, na parę sekund traci
rezon. Potem włącza znowu tryb menedżera. – Po prostu masz syndrom wypalenia przed trasą. Zdarza się najlepszym – zapewnia. – Ale kiedy już ruszymy, kiedy staniesz twarzą w twarz z tłumem, kiedy poczujesz tę miłość, tę adrenalinę, tę muzykę, wróci ci energia. To znaczy, jasne, będziesz kompletnie wypruty, ale wypruty na wesoło. A w listopadzie, jak to wszystko się skończy, możesz wyjechać i pobyczyć się na jakiejś wyspie, gdzie nikt nie będzie wiedział, kim jesteś, gdzie psa z kulawą nogą nie obchodzi Shooting Star. Ani dzi-ki Adam Wilde. Listopad? Teraz jest sierpień. To trzy miesiące. A trasa trwa sześćdziesiąt siedem dni. SZEŚĆDZIESIĄT SIEDEM. Powtarzam te słowa w myślach jak mantrę, tyle tylko że wywierają skutek przeciwny do tego, jaki powinna wywoływać mantra. Sprawiają, że mam ochotę wyrywać sobie włosy garściami. Jak powiem Aldousowi, jak powiem im wszystkim, że muzyka, adrenalina, MIŁOŚĆ – wszystkie rzeczy pozwalające zmniejszyć przytłaczający mnie ciężar, że to wszystko zniknęło? Został tylko wir. A ja stoję na samej krawędzi. Dygoczę na całym ciele. Tracę kontrolę. Co z tego, że dzień ma tylko dwadzieścia cztery godziny, skoro czasem przetrwanie nawet jednej wydaje się równie niemożliwe jak wspięcie się na Everest?
Rozdział drugi
Igła i nici, ciało i krew, złamane serce, błyszczący szew. Szwów brylantowe iskrzenie to gwiazdy nad moim więzieniem.
Szwy Straty w ludziach, utwór 7
Aldous wysadza mnie przed hotelem. – Słuchaj, chłopie, myślę, że potrzebujesz trochę czasu, by ochłonąć. Więc słuchaj: daję ci wolne dzisiaj do końca dnia i anuluję wszystkie jutrzejsze spotkania. Lot do Londynu masz dopiero o dziewiętnastej; nie musisz się pojawiać na lotnisku przed siedemnastą. – Zerka na komórkę. – To ponad dwadzieścia cztery godziny, żebyś mógł robić, na co ci przyjdzie ochota. Zapewniam, poczujesz się znacznie lepiej. Zażyj trochę swobody. Przygląda mi się z wyrazem wykalkulowanej troski. Jest moim przyjacielem, ale też za mnie odpowiada. – Przesunę własną rezerwację – oświadcza. – Polecę jutro z tobą. Wstydzę się tego, jak ogromnie mu jestem wdzięczny. Latanie pierwszą klasą z członkami kapeli to żadna atrakcja. Zwykle tkwimy podłączeni do naszych wypasionych iPodów, ale wtedy przynajmniej nie jestem sam. Jeśli lecę samotnie, nigdy nie wiem, kogo posadzą obok mnie. Kiedyś trafił mi się japoński biznesmen, który gadał non stop przez bitych dziesięć godzin lotu. Zamierzałem poprosić, by mi znaleźli inne miejsce, ale nie chciałem wyglądać jak palantowaty gwiazdor rocka, który prosi, żeby mu znaleźli inne miejsce, więc siedziałem i kiwałem głową, nie rozumiejąc połowy z tego, co mówił. Jednak gdy zostaję naprawdę sam podczas tych długodystansowych lotów, to jeszcze gorsze. Wiem, że Aldous ma mnóstwo do zrobienia w Londynie. A konkretniej, że jeśli nie dotrze na jutrzejsze spotkanie z resztą kapeli i reżyserem teledysku, spowoduje to kolejne małe trzęsienie ziemi. Ale co tam. Powodów do awantur nazbierało się już zbyt wiele, by je zliczyć. Poza tym nikt nie będzie winił jego; będą obwiniać mnie. Dlatego zaciągam potężny dług wdzięczności, pozwalając Aldousowi zostać dzień dłużej w Nowym Jorku. Natychmiast przyjmuję propozycję, nawet jeśli bagatelizuję jego wspaniałomyślność, mrucząc tylko: „Okej”.
– Fajnie. Przewietrz sobie głowę. Zostawię cię samego, nie będę nawet dzwonić. Mam cię odebrać stąd czy spotkamy się na lotnisku? Reszta kapeli zatrzymała się w centrum miasta. Po ostatniej trasie zaczęliśmy wynajmować osobne hotele i Aldous dyplomatycznie odwiedza na przemian mnie i ich. Tym razem mieszka z nimi. – Na lotnisku. Znajdę cię w hali odlotów – obiecuję. – W takim razie okej. Zamówię ci taksówkę na szesnastą. Do tego czasu po prostu odpoczywaj. Na wpół ściska mi rękę, na wpół mnie obejmuje, a potem wsiada z powrotem do taksówki i ulatnia się, by zająć się kolejnym punktem planu dnia – zapewne naprawianiem szkód, jakich narobiłem dzisiaj. Skręcam za róg do wejścia dla personelu i wracam do pokoju. Biorę prysznic, zastanawiam się, czy się nie położyć z powrotem. Sen jednak omija mnie nawet mimo pełnej apteczki psychofarmakologicznych wspomagaczy. Z okien siedemnastego piętra widzę popołudniowe słońce zalewające miasto ciepłą poświatą, przez co Nowy Jork w jakiś sposób wydaje się przytulny, lecz co również sprawia, że w pokoju jest klaustrofobicznie i gorąco. Wciągam czystą parę dżinsów i przynoszący szczęście czarny T-shirt. Chciałem go zachować na jutro, na początek trasy, ale czuję, że potrzebuję odrobiny fartu właśnie teraz, więc będzie musiał wyrobić podwójną szychtę. Włączam iPhone’a. Mam pięćdziesiąt dziewięć nowych mejli i siedemnaście wiadomości głosowych, w tym kilka od niewątpliwie wkurzonego PR-owca z wytwórni oraz garść od Bryn pytającej, jak poszło w studiu i jak się udał wywiad. Mógłbym jej powiedzieć, tylko po co? Jeśli opowiem o Vanessie LeGrande, Bryn zacznie się zamartwiać, że nadwerężyłem swój „publiczny wizerunek” w obecności dziennikarki. Próbuje wykorzenić ten mój nałóg. Tłumaczy, że za każdym razem, kiedy odstawiam cyrk przed mediami, jedynie zaostrzam im apetyt. „Przekonaj ich, że jesteś nudny i przewidywalny, Adamie, to przestaną tyle o tobie pisać” – radzi mi nieustannie. Kłopot w tym, że gdybym jej wyjaśnił, które pytanie mnie wkurzyło, pewnie też nadwerężyłaby swój publiczny wizerunek. Myślę o słowach Aldousa, by uciec od tego wszystkiego, wyłączam smartfona i rzucam go na szafkę nocną. Potem zgarniam czapkę, ciemne okulary, tabletki oraz portfel i zamykam za sobą
drzwi. Skręcam w Columbus Avenue i idę w kierunku Central Parku. Mija mnie pędem straż pożarna na sygnale. „Poskrob się po czuprynie albo marnie zginiesz”. Nawet nie pamiętam, gdzie się nauczyłem tej dziecinnej rymowanki z maksymą nakazującą podrapać się w głowę za każdym razem, kiedy się słyszy syrenę, inaczej następna zawyje dla ciebie. Ale wiem, od kiedy zacząłem się do niej stosować, a obecnie weszło mi to w nawyk. Chociaż w miejscu takim jak Manhattan, gdzie syreny ryczą nieustannie, jej przestrzeganie może się okazać męczące. Jest wczesny wieczór; agresywny żar złagodniał i wydaje się, jakby wszyscy wyczuli, że można wyjść bezpiecznie, bo do parku wyległy tłumy: urządzają pikniki na trawniku, śmigają alejkami, popychając wózki do joggingu z dzieckiem, pływają kajakami po zarośniętym nenufarami stawie. Chociaż bardzo lubię obserwować ludzi zajmujących się swoimi sprawami, czuję się obnażony. Nie rozumiem, jak inne znane osobistości sobie z tym radzą. Czasem oglądam zdjęcia Brada Pitta ze stadkiem pociech w Central Parku, zwyczajnie bawiącego się z nimi na huśtawkach; niewątpliwie śledzili go paparazzi, ale wygląda, jakby normalnie spędzał dzień z rodziną. Ale może wcale tak nie jest. Zdjęcia potrafią nieźle oszukiwać. Rozmyślając o tym wszystkim i mijając szczęśliwych ludzi rozkoszujących się letnim wieczorem, zaczynam się czuć niczym ruchomy cel, mimo że nasunąłem czapkę nisko na czoło, włożyłem okulary przeciwsłoneczne i nie ma przy mnie Bryn. Kiedy idziemy razem, umknięcie przed radarem graniczy z niemożliwością. Ogarnia mnie paranoiczny lęk, nie tyle nawet, że zostaję sfotografowany albo oblężony przez hordę łowców autografów – chociaż naprawdę nie mam na to ochoty właśnie teraz – lecz że mnie wydrwią jako jedyną samotną osobę w całym parku, chociaż to oczywista nieprawda. Mimo to mam wrażenie, że lada moment zaczną mnie wytykać palcami i nabijać się ze mnie. Więc to do tego doszło? Tym się stałem? Chodzącą sprzecznością? Jestem otoczony ludźmi, a czuję się samotny. Twierdzę, że usycham z tęsknoty za odrobiną normalności, ale teraz, kiedy ją mam, jakbym nie wiedział, co z nią począć. Nie potrafię już być normalnym człowiekiem. Wędruję w stronę Ramble, gdzie mogę się natknąć jedynie na gości tego rodzaju, którzy unikają kontaktu z innymi. Kupuję parę hot dogów, pochłaniam je w kilku kęsach i dopiero wtedy do mnie
dociera, że nie jadłem cały dzień, co mi przypomina lunch – i katastrofalny wywiad z Vanessą LeGrande. „Co ci się stało? To znaczy, jesteś znany z tego, że łatwo się dajesz podpuścić dziennikarzom, ale to była zagrywka godna Mam talent” – mówię do siebie. „Po prostu czuję się zmęczony – usprawiedliwiam się. – Przepracowany”. Myślę o trasie i czuję, jak porośnięta mchem ziemia wokół mnie rozwiera się i zaczyna wirować. Sześćdziesiąt siedem dni. Próbuję spojrzeć na to chłodno. Sześćdziesiąt siedem dni to drobiazg. Podzielić tę liczbę, rozbić na ułamki, w jakiś sposób ją zmniejszyć, ale sześćdziesiąt siedem nie dzieli się bez reszty przez nic. Rozkładam ją więc na elementy. Czternaście krajów, trzydzieści dziewięć miast, pięćset godzin w autobusie. Lecz cała ta matematyka sprawia tylko, że wirowanie przyśpiesza i zaczyna mi się kręcić w głowie. Chwytam się pnia drzewa i przesuwam dłonią po korze, co przypomina mi Oregon i sprawia, że otchłań przynajmniej tymczasowo się zamyka. Mimo woli myślę o tym, jak w młodości czytałem o legionach artystów, którzy się załamali – Morrison, Joplin, Cobain, Hendrix. Gardziłem nimi. „Osiągnęli to, o czym marzyli, i co wtedy? Zaćpali się na śmierć. Albo palnęli sobie w łeb. Co za banda dupków. Tak? Więc spójrz teraz na siebie. Nie jesteś ćpunem, ale wcale nie radzisz sobie lepiej”.Zmieniłbym się, gdybym potrafił, ale na razie powtarzanie sobie: „Zamknij się i zacznij się dobrze bawić” nie odniosło większego skutku. Gdyby ludzie wokół wiedzieli, co czuję, toby mnie wyśmiali. Nie, nieprawda. Bryn by się nie śmiała. Poczułaby się zbita z tropu moją nieumiejętnością czerpania przyjemności z tego, na czego osiągnięcie pracowałem tak ciężko. Ale czy pracowałem? Członkowie mojej rodziny, Bryn, reszta kapeli podzielają – okej, w każdym razie podzielali – przekonanie, że w jakiś sposób zasłużyłem na to wszystko, że uznanie i bogactwo to zapłata. Ja sam nigdy właściwie tego nie kupiłem. Karma to nie bank. Wpłać pieniądze, odbierz procent. Ostatnio jednak ZACZYNAM coraz mocniej podejrzewać, że to odpłata za coś – tylko nie w pozytywnym sensie. Sięgam po papierosa, ale pudełko jest puste. Wstaję, otrzepuję dżinsy i wychodzę z parku. Słońce zaczyna opadać na zachodzie;
jaskrawa, płomienna kula stacza się do Hudsonu, pozostawiając na niebie kolaż brzoskwiniowych i fioletowych smug. Są naprawdę piękne i przez sekundę zmuszam się, by je podziwiać. Skręcam na południe w Siódmą, zaglądam do delikatesów, kupuję fajki i ruszam do centrum. Wrócę do hotelu, zamówię coś do pokoju, może chociaż raz zasnę wcześniej. Pod Carnegie Hall podjeżdżają taksówki, wypluwając ludzi zmierzających na wieczorne przedstawienia. Z samochodu wytacza się chwiejnie staruszka w perłach i na wysokich obcasach, zgarbiony towarzysz w smokingu ujmuje ją pod rękę. Kiedy patrzę, jak się oddalają, kuśtykając ramię w ramię, ściska mnie w piersi. „Popatrz na zachód słońca – rozkazuję sobie. – Popatrz na coś pięknego”. Ale kiedy znowu podnoszę wzrok na niebo, smugi już ciemnieją, przybierając odcień siniaków. „Nadęty, rozhisteryzowany dupek”. Tak mnie nazwała ta dziennikarka. Wredny babsztyl, ale w tej konkretnej sprawie miała rację. Moje spojrzenie wraca na ziemię i wtedy dostrzegam JEJ oczy. Nie tak jak kiedyś – na rogu każdej ulicy, pod własnymi powiekami na początku każdego dnia. Nie wyobrażone w oczach każdej dziewczyny, z którą się kochałem. Nie, tym razem to naprawdę jej oczy. Ze zdjęcia, na którym stoi ubrana na czarno, z wiolonczelą opartą na ramieniu prawie jak ze znużonym dzieckiem. Włosy ma upięte do góry w kok, który wydaje się obowiązkowy u artystek grających muzykę klasyczną. Czesała się tak na recitale i koncerty muzyki kameralnej, ale z pojedynczymi opadającymi pasmami, by złagodzić surowość fryzury. Na tej fotografii nie ma żadnych swobodnych kosmyków. Uważniej przyglądam się plakatowi. „W CYKLU KONCERTY MŁODYCH PRZEDSTAWIAMY MIĘ HALL”. Parę miesięcy temu Liz złamała milczące embargo na wszystko, co związane z Mią, i przysłała mi wycinek z czasopisma „All About Us”. „Pomyślałam, że powinieneś to zobaczyć” – nabazgrała na żółtej karteczce. Był to artykuł zatytułowany Dwudziestka przed dwudziestką, prezentujący debiutujące „cudowne dzieci”. Jedną stronę poświęcono Mii; było tam zdjęcie, na które zdołałem spojrzeć z największym trudem, i tekst na jej temat, który po paru rundach głębokiego oddychania udało mi się jedynie przebiec wzrokiem. Nazwano ją tam „godną następczynią Yo-Yo Ma”. Mimo woli się uśmiechnąłem. Mia często mawiała, że
ludzie niemający pojęcia o wiolonczeli zawsze opisują wiolonczelistów jako następców Yo-Yo Ma, bo to dla nich jedyny punkt odniesienia. „A czemu nie Jacqueline du Pré?” – pytała, nawiązując do własnej idolki, utalentowanej i porywczej wiolonczelistki, która w wieku dwudziestu dziewięciu lat zachorowała na stwardnienie rozsiane i zmarła jakieś piętnaście lat później. W tekście z „All About Us” nazwano grę Mii „nieziemską”, a potem ze wszystkimi szczegółami opisano wypadek samochodowy sprzed ponad trzech lat, w którym zginęli jej rodzice i mały braciszek. To mnie zaskoczyło. Mia nigdy nie wspominała o tej tragedii; nie chciała nikogo naciągać na współczucie. Kiedy jednak zdołałem się zmusić i jeszcze raz spojrzałem na tekst, zorientowałem się, że to była ramka z cytatami ze starych gazet, nic bezpośrednio od samej Mii. Przez kilka dni nie rozstawałem się z wycinkiem i czasem go wyjmowałem, by na niego spojrzeć. Nosząc go w portfelu, czułem się trochę tak, jakbym paradował z fiolką plutonu; bez dwóch zdań gdyby Bryn przyłapała mnie z tekstem o Mii, skończyłoby się wybuchem o nuklearnej sile. Więc po kolejnych kilku dniach wyrzuciłem go i zmusiłem się, żeby o nim zapomnieć. Teraz próbuję przywołać szczegóły, przypomnieć sobie, czy była tam wzmianka o rzuceniu przez Mię szkoły albo o tym, że grywa recitale w Carnegie Hall. Znowu podnoszę wzrok. Jej oczy wciąż tam są, wciąż się we mnie wpatrują. I po prostu wiem – z pewnością tak wielką, jak to możliwe w sprawach tego świata – że ma dzisiaj występ. Wiem to, zanim jeszcze sprawdzę datę na plakacie i się przekonam, że koncert jest trzynastego sierpnia. Zanim się zorientuję, co robię, zanim zdołam to sobie wyperswadować, wytłumaczyć, jaki to OKROPNY pomysł, idę w stronę kasy. „Nie chcę jej oglądać – tłumaczę sobie. – Nie ZOBACZĘ jej. Chcę jej tylko posłuchać”. Na tabliczce przy okienku wisi informacja, że bilety na dzisiaj wyprzedano. Mógłbym powiedzieć, kim jestem, zadzwonić do konsjerża z hotelu albo do Aldousa i pewnie dostałbym bilet, ale zamiast tego zdaję się na los. Prezentuję się jako anonimowy, nawet jeśli ciut zbyt swobodnie ubrany młody człowiek i pytam, czy zostały jakieś miejsca. – Prawdę mówiąc, właśnie zaczynamy sprzedawać wejściówki.
Mam pierwszy balkon, w głębi i z boku. Widok nie jest idealny, ale tylko to zostało – wyjaśnia dziewczyna zza szyby. – Nie przyszedłem tu dla widoków – odpowiadam. – Też tak zawsze myślę – rzuca ze śmiechem. – Ale ludzie bywają wybredni w takich sprawach. To będzie dwadzieścia pięć dolarów. Rzucam jej kartę kredytową i wchodzę na chłodną, mroczną widownię. Wślizguję się na swój fotel i zamykam oczy, wspominając ostatni raz, kiedy byłem na koncercie wiolonczelowym w równie wytwornym miejscu. Pięć lat temu, na naszej pierwszej randce. I tak samo jak tamtego wieczoru czuję przypływ obłędnej niecierpliwości, chociaż wiem, że inaczej niż wtedy, dzisiaj jej nie pocałuję. Ani nie dotknę. Ani nawet nie zobaczę z bliska. Dziś wieczorem będę słuchał. I to wystarczy.
Rozdział trzeci Mia obudziła się po czterech dniach, ale powiedzieliśmy jej dopiero szóstego. Nie miało to znaczenia, bo zdawało się, że już wie. Siedzieliśmy dokoła jej szpitalnego łóżka na OIOM-ie. Widocznie jej małomówny dziadek wyciągnął najkrótszą słomkę, bo to on miał przekazać wiadomość, że jej rodzice, Kat i Denny, zginęli na miejscu w wypadku samochodowym, wskutek którego tu trafiła. I że jej mały braciszek Teddy zmarł na oddziale urazowym w lokalnym szpitalu, dokąd przewieziono jego i Mię, zanim ją samą zabrano helikopterem do Portland. Nikt nie znał przyczyny wypadku. Czy Mia coś z niego pamięta? Leżała, mrugała oczami i trzymała mnie za rękę, wbijając paznokcie tak mocno, że zdawało się, jakby nigdy już nie miała puścić. Kręciła głową i powtarzała cicho „Nie, nie, nie” raz po raz, ale bez łez, i nie byłem pewien, czy odpowiada na pytanie dziadka, czy jedynie zaprzecza całej sytuacji. „Nie!”. Wtedy wtrąciła się pracownica socjalna i na swój rzeczowy sposób przejęła dowodzenie. Opowiedziała, jakie operacje Mia przeszła do tej pory – „Nie było wiadomo, od czego zacząć, serio, żeby cię w ogóle ustabilizować, ale trzymasz się zdumiewająco dobrze” – a potem o zabiegach, które prawdopodobnie ją czekają w nadchodzących miesiącach: najpierw ponowne złożenie kości lewej nogi i zespolenie jej metalowymi śrubami. Potem, jakiś tydzień później, zabieg dla pozyskania skóry z uda zdrowej nogi. I jeszcze jeden, by przeszczepić tę skórę na złamaną nogę. Te dwie procedury niestety pozostawią „paskudne blizny”. Za to przynajmniej ślady na twarzy z pomocą chirurgii plastycznej znikną na dobre w ciągu roku. „Kiedy będziesz miała za sobą niezbędne operacje, o ile nie dojdzie do żadnych komplikacji, na przykład infekcji po splenektomii, zapalenia ani innych problemów z płucami, wypiszemy cię ze szpitala na rehabilitację – ciągnęła kobieta. – Terapię fizyczną oraz zajęciową, mowy i czego tam jeszcze będziesz potrzebowała. Za parę dni ocenimy, w jakiej jesteś kondycji”. Kręciło mi się w głowie od tej litanii, ale Mia chwytała się każdego słowa; zwracała większą uwagę na szczegóły związane z operacjami niż na wiadomości o swoich bliskich. Później tego popołudnia pracownica socjalna wzięła nas na stronę. Dziadkowie i ja martwiliśmy się reakcją Mii, a raczej jej brakiem. Spodziewaliśmy się krzyków, rwania włosów z głowy,
wybuchu proporcjonalnego do grozy informacji, proporcjonalnego do NASZEJ rozpaczy. Jej niesamowite milczenie sprawiło, że wszyscy pomyśleliśmy o tym samym: że ma uraz mózgu. – Nie, to nie to – zapewniła pośpiesznie kobieta. – Mózg to wrażliwy organ; możemy dowiedzieć się dopiero za kilka tygodni, jakie konkretnie obszary zostały uszkodzone, ale młodzi ludzie są bardzo odporni, a na razie neurologowie wydają się pełni optymizmu. Kontrolę motoryczną ma generalnie dobrą. Jej mowa nie wydaje się zbyt poważnie upośledzona. Wykazuje osłabienie prawej połowy ciała i kłopoty z równowagą. Jeśli obrażenia mózgu ograniczają się do tego, to miała szczęście. Wzdrygnęliśmy się na to słowo. SZCZĘŚCIE. Pracownica socjalna spojrzała na nasze twarze. – BARDZO wielkie szczęście, bo to wszystko jest odwracalne. A co do reakcji przed chwilą – wskazała gestem OIOM – to typowa odpowiedź na skrajną traumę emocjonalną. Mózg ma ograniczoną wydolność, więc filtruje informacje po odrobinie, przetrawia je wolno. Mia zrozumie wszystko, ale będzie potrzebowała pomocy. Opowiedziała nam o stadiach żałoby, dała całe naręcza ulotek o zespole stresu pourazowego oraz poradziła, by Mia spotkała się ze szpitalnym terapeutą. – Nie byłoby źle, gdybyście wy też tak zrobili – dodała. Zignorowaliśmy ją. Dziadkowie Mii nie należeli do ludzi szukających pomocy u terapeutów. A co do mnie, to musiałem się zająć rehabilitacją Mii, nie własną. Następna runda operacji zaczęła się prawie natychmiast, co wydawało mi się okrucieństwem. Mia dopiero co wróciła znad krawędzi, jedynie po to, by usłyszeć, że jej bliscy zginęli, a teraz znowu pójdzie pod nóż. Nie mogli jej dać trochę spokoju? Pracownica socjalna wyjaśniła jednak, że im szybciej noga zostanie doprowadzona do porządku, tym szybciej Mia stanie się mobilna i tym szybciej będzie mogła zacząć naprawdę odzyskiwać zdrowie. Więc w kość udową wprawiono jej śruby; pobrano skórę na przeszczep. W tempie, które zaparło mi dech w piersi, została wypisana ze szpitala i przeniesiona do ośrodka rehabilitacyjnego przypominającego kompleks luksusowych mieszkań, z równymi ścieżkami przecinającymi trawniki, na których właśnie zaczynały rozkwitać wiosenne kwiaty. Była tam od niecałego tygodnia – przerażającego tygodnia
wypełnionego żelazną determinacją – kiedy przyszła koperta. Juilliard. Wcześniej szkoła oznaczała dla mnie tak wiele rzeczy. Decyzję, która zapadła. Powód do dumy. Rywala. Później po prostu o niej zapomniałem. Myślę, że wszyscy zapomnieliśmy. Lecz życie poza ośrodkiem rehabilitacyjnym Mii toczyło się nadal i gdzieś tam w świecie inna Mia – ta, która miała oboje rodziców, brata i w pełni sprawne ciało – wciąż istniała. Jurorzy w tamtym innym świecie posłuchali tego, jak grała przed kilkoma miesiącami, a potem rozważyli jej podanie i nadali sprawie bieg, aż podjęli ostateczną decyzję i ta ostateczna decyzja trafiła do naszych rąk. Babcia denerwowała się za bardzo, by otworzyć kopertę, zaczekała więc na mnie i dziadka, zanim ją rozcięła nożem z perłową rączką. Mia się dostała. Czy kiedykolwiek istniały co do tego wątpliwości? Wszyscy uznaliśmy, że to jej dobrze zrobi, że będzie jasnym punktem na ponurym horyzoncie. – Rozmawiałam już z dziekanem do spraw przyjęć i wyjaśniłam twoją sytuację. Możesz odłożyć studia o rok, a nawet o dwa, jeśli będzie trzeba – powiedziała babcia, przekazując Mii decyzję wraz z informacją o hojnym stypendium. W rzeczywistości odroczenie zaproponowali przedstawiciele Juilliard, chcąc mieć pewność, że Mia zdoła sprostać surowym standardom szkoły, jeśli zdecyduje się na studia. – Nie – odparła Mia płaskim, martwym tonem, jakim odzywała się od czasu wypadku. Jej głos odbił się echem w przygnębiającej wspólnej sali ośrodka. Nikt z nas nie wiedział na pewno, czy to skutek traumy emocjonalnej, czy jej nowy sposób mówienia, efekt przeorganizowania mózgu. Mimo nieustających zapewnień pracownicy socjalnej, mimo opinii terapeutów, że Mia robi wyraźne postępy, wciąż się martwiliśmy. Dyskutowaliśmy o tych sprawach przyciszonymi głosami, gdy zostawialiśmy ją samą w noce, kiedy nie potrafiłem się zmusić, by jej towarzyszyć. – Cóż, nie śpiesz się – odparła jej babcia. – Za rok albo dwa wszystko może wyglądać inaczej. Może jednak będziesz chciała tam wstąpić. Sądziła, że Mia nie zgadza się iść do Juilliard. Ale ja wiedziałem lepiej. Lepiej znałem Mię. To na odroczenie się nie zgadzała.
Babcia starała się ją przekonać. Do września zostało pięć miesięcy. To za szybko. I coś w tym było. Mia nadal nosiła ortopedyczny but i dopiero uczyła się chodzić na nowo. Nie potrafiła odkręcić słoika, bo prawą rękę miała zbyt słabą, i często zapominała nazw najprostszych przedmiotów, na przykład nożyczek. Terapeuci twierdzili, że wszystkiego tego można się było spodziewać i że prawdopodobnie to minie – w swoim czasie. Ale pięć miesięcy? Mało czasu. Tamtego dnia Mia poprosiła o wiolonczelę. Babcia zmarszczyła brwi zaniepokojona, że ten kaprys opóźni rekonwalescencję wnuczki. Ale ja zerwałem się z krzesła, wsiadłem w samochód i wróciłem z instrumentem jeszcze przed zachodem słońca. Od tej chwili gra na wiolonczeli stała się jej terapią: fizyczną, emocjonalną, psychologiczną. Lekarze byli zdumieni zarówno siłą górnej połowy jej ciała – tym, co jej dawna nauczycielka muzyki, profesor Christie, nazywała „ciałem wiolonczelistki”; szerokimi ramionami, muskularnymi rękami – jak i faktem, że gra przywróciła jej tę siłę, dzięki czemu zniknęła słabość prawej ręki i wzmocniła się uszkodzona lewa noga. Gra pomagała na zawroty głowy. Ćwicząc, Mia zamykała oczy; twierdziła, że to wraz z opieraniem obu stóp o podłogę pomaga jej utrzymać równowagę. Poprzez grę zdradzała potknięcia pamięci, które starała się ukrywać w codziennych rozmowach. Jeśli miała ochotę na colę, ale nie pamiętała jej nazwy, prosiła po prostu o sok pomarańczowy. Ale grając na wiolonczeli, mogła szczerze przyznać, że pamięta suitę Bacha, nad którą pracowała kilka miesięcy wcześniej, lecz ani jednej z prostych etiud, których nauczyła się jako dziecko – chociaż kiedy usłyszała utwór od profesor Christie, przychodzącej raz w tygodniu z nią popracować, podchwyciła go natychmiast. To uświadamiało terapeutom mowy i neurologom, jak nieregularny charakter mają uszkodzenia jej mózgu, i umożliwiło odpowiednie dopasowanie terapii. Przede wszystkim jednak instrument poprawiał jej nastrój. Dzięki temu codziennie miała coś do roboty. Przestała mówić monotonnie i zaczęła znowu brzmieć jak Mia, przynajmniej kiedy opowiadała o muzyce. Terapeuci zmienili jej plan rehabilitacji, pozwalając przeznaczać więcej czasu na wprawki. „Nie rozumiemy do końca, w jaki sposób muzyka leczy mózg – rzucił jeden z nich, słuchając pewnego popołudnia, jak Mia gra przed grupą pacjentów we wspólnej sali – ale wiemy, że tak się dzieje. Spójrz tylko na
nią”. Wyszła z ośrodka rehabilitacyjnego po miesiącu – dwa tygodnie przed zaplanowanym terminem. Umiała chodzić o lasce, otworzyć słoik z masłem orzechowym i grać Beethovena jak szatan. * Z artykułu od Liz, Dwudziestka przed dwudziestką z „All About Us”, zapamiętałem jedną rzecz: nie tyle sugerowany, ile wyrażony wprost związek między „tragedią” Mii a jej „nieziemską” grą. I pamiętam, jak mnie to wkurzyło. Bo było w tym coś obraźliwego. Jakby jej talent dało się wyjaśnić jedynie działaniem jakiejś nadnaturalnej siły. Co oni sobie wyobrażali? Że nieżyjący bliscy zamieszkują w jej ciele i za pośrednictwem jej palców odstawiają anielski koncert? Tylko że to, co się wydarzyło, MIAŁO w sobie coś nieziemskiego. Wiem, bo przy tym byłem. Widziałem na własne oczy, jak Mia zmieniła się z bardzo utalentowanego muzyka w kogoś zupełnie innego. W ciągu pięciu miesięcy została przeobrażona przez jakąś magiczną, groteskową siłę. Więc owszem, miało to związek z jej „tragedią”, ale to ona odwaliła najcięższą robotę. Jak zwykle. * Wyjechała do Juilliard w pierwszy wtorek września, w dzień po Święcie Pracy. Odwiozłem ją na lotnisko. Pocałowała mnie na pożegnanie. Powiedziała, że kocha mnie nad życie. A potem przeszła przez bramkę bezpieczeństwa. Nigdy nie wróciła.
Rozdział czwarty
Ten smyczek jest stary, włosie lepi się. Spisano go na straty, jak ciebie i mnie. Dlaczego odwlekli egzekucję? Widownia szaleje, stojące owacje.
Kurz Straty w ludziach, utwór 9
Kiedy światła się zapalają, jestem wypompowany, bez sił, jakby ktoś spuścił mi krew i zastąpił ją smołą. Oklaski cichną, ludzie dokoła wstają z miejsc, rozmawiają o koncercie, o pięknie Bacha, o żałobności Elgara, o ryzykownym pomyśle – który się opłacił – by dodać do występu współczesny fragment Johna Cage’a. Najwięcej recenzji zgarnia jednak Dworzak i świetnie rozumiem dlaczego. Kiedy Mia dawniej grała na wiolonczeli, całe jej ciało wyrażało koncentrację: zmarszczka na czole, wargi zaciśnięte tak mocno, że czasem traciły zupełnie kolor, jakby wraz z krwią cała energia odpłynęła do dłoni. Trochę tego widziałem dzisiaj wieczorem podczas wcześniejszych kawałków. Ale kiedy przeszła do Dworzaka, ostatniego utworu recitalu, coś nią owładnęło. Nie wiem, czy lubi ten kawałek, czy to jej numer popisowy, ale zamiast zgarbić się nad instrumentem, jakby się rozrosła, rozkwitła, a muzyka wypełniła przestrzeń wokół jej ciała niczym liściaste pnącze. Pociągnięcia smyczka stały się zamaszyste, radosne i śmiałe i wydawało się, jakby wypełniające salę dźwięki przekazywały czyste emocje, jak gdyby nad audytorium unosił się duch samego kompozytora. I jeszcze wyraz jej twarzy: oczy uniesione, lekki uśmieszek błąkający się po wargach – nie wiem, jak to opisać, żeby to nie zabrzmiało niczym banał żurnalisty, ale wydawała się zjednoczona z muzyką. A może po prostu szczęśliwa. Chyba zawsze wiedziałem, że zdolna jest osiągnąć ten poziom artyzmu, ale kiedy to zobaczyłem na własne oczy – kurna, ścięło mnie z nóg. Mnie i wszystkich na widowni, sądząc z ogłuszających braw, jakie dostała. * Światła w sali się zapalają – jaskrawe i odbijające się od foteli z jasnego drewna oraz geometrycznych paneli na ścianach, przez co podłoga zaczyna mi pływać przed oczami. Siadam z powrotem, próbując nie myśleć o Dworzaku ani o innych rzeczach: o ruchu, jakim wycierała dłoń w sukienkę pomiędzy utworami, o tym, jak kiwała głową do taktu niewidzialnej orkiestry, o wszystkich gestach, które znam tak dobrze.
Dla równowagi chwytam się fotela z przodu i wstaję ponownie. Upewniam się, że nogi mnie utrzymają, że ziemia się nie kręci, a potem zmuszam je, by krok za krokiem poniosły mnie do wyjścia. Jestem zdruzgotany, wyczerpany. Marzę tylko o tym, żeby wrócić do hotelu, łyknąć parę ambienów, lunest czy xanaxów, czy co tam mam w apteczce – i zakończyć ten dzień. Chcę zasnąć, obudzić się i mieć to wszystko za sobą. – Przepraszam, panie Wilde. Zwykle niepokoją mnie zamknięte przestrzenie, ale jeśli istnieje w tym mieście jedno miejsce, gdzie oczekiwałbym, że pozostanę bezpiecznie anonimowy – to w Carnegie Hall na koncercie muzyki klasycznej. Przez cały występ i przerwę nikt nawet na mnie nie spojrzał, nie licząc pary staruszek, które jak sądzę, po prostu poczuły się oburzone moim nieodpowiednim strojem. Ten gość jednak wydaje się zbliżony do mnie wiekiem; pracuje przy obsłudze widowni i jest jedynym człowiekiem poniżej trzydziestu pięciu lat w promieniu piętnastu metrów – jedyną osobą w okolicy mogącą mieć w domu album Shooting Star. Sięgam do kieszeni po długopis, którego nie mam. Chłopak patrzy zmieszany, kręci głową i równocześnie potrząsa rękami. – Nie, nie, panie Wilde. Nie chodzi o autograf. – Zniża głos. – Prawdę mówiąc, to wbrew przepisom, mogliby mnie za to wylać. – O – mówię przywołany do porządku, zbity z tropu. Przez moment zastanawiałem się, czy nie zostanę objechany za niechlujny strój. Chłopak mówi: – Pani Hall prosi, żeby pan przyszedł za kulisy. Z powodu pokoncertowego gwaru przez chwilę mam wrażenie, że źle zrozumiałem. Zdawało mi się, jakby powiedział, że ONA chce, bym przyszedł za kulisy. Ale to niemożliwe. Z pewnością wspomniał coś o holu, a nie o Mii Hall. Zanim jednak zdążę poprosić, by powtórzył, już mnie ciągnie za łokieć w stronę schodów, a potem do głównego foyer, przez niewielkie drzwi obok sceny i labiryntem korytarzy o ścianach obwieszonych oprawionymi partyturami. A ja pozwalam się prowadzić; czuję się, jakbym znowu miał dziesięć lat i wędrował do gabinetu dyrektora za rzucenie w klasie balona z wodą, wiedząc, że jedyne, co mogę zrobić, to iść za panią Linden przez korytarze, zastanawiając się, co mnie czeka. Mam identyczne wrażenie: że z jakiegoś powodu wpadłem w tarapaty, że Aldous wcale nie dał mi wolnego wieczoru i zaraz dostanę ochrzan, bo nie
zjawiłem się na sesji foto albo wkurzyłem jakiegoś dziennikarza, albo ponieważ jestem aspołecznym samotnym wilkiem, przez którego kapela może się rozpaść. I dlatego w ogóle nie przetwarzam tej sytuacji, nie pozwalam sobie słyszeć ani wierzyć, ani myśleć, aż chłopak doprowadza mnie do niewielkiego pokoiku, otwiera i zamyka drzwi, i nagle ona tam jest. Naprawdę jest. Osoba z krwi i kości, nie widmo. W pierwszym impulsie wcale nie mam ochoty jej objąć ani pocałować, ani zwymyślać. Chcę jedynie dotknąć jej policzka, wciąż zarumienionego po koncercie. Chcę pokonać dzielącą nas przestrzeń mierzoną w krokach – nie milach, nie kontynentach, nie latach – i przesunąć szorstkim palcem po jej twarzy. Chcę jej dotknąć, by się upewnić, że to naprawdę Mia, nie jeden z tych snów, które miewałem tak często po jej wyjeździe – kiedy widywałem ją jak żywą, byłem gotów ją pocałować albo przytulić, ale tylko się budziłem i stwierdzałem, że znajduje się tuż poza moim zasięgiem. Mimo to nie wolno mi jej jednak dotknąć. Ten przywilej został mi odebrany. Wbrew mojej woli, ale jednak. A skoro mowa o woli, to potrzebuję wszystkich jej zasobów, by utrzymać dłoń w bezruchu, inaczej zacznie dygotać niczym wiertarka udarowa. Podłoga się kręci, wir przyzywa, więc ręka aż mnie swędzi, żeby sięgnąć po tabletkę, ale nie ma mowy, bym to teraz zrobił. Oddycham głęboko kilka razy, starając się odpędzić atak paniki. Poruszam szczęką, próbując na próżno zmusić usta do wypowiedzenia jakichś słów. Czuję się, jakbym stał samotnie na scenie, bez kapeli, bez instrumentu, nie pamiętając ani linijki tekstu, na oczach miliona ludzi. Mam wrażenie, jakby upłynęła cała godzina, gdy tak tkwię przed Mią Hall oniemiały jak noworodek. Kiedy poznaliśmy się w szkole, to ja odezwałem się pierwszy. Zapytałem, co to za utwór wiolonczelowy grała chwilę wcześniej. Proste pytanie, od którego wszystko się zaczęło. Tym razem to Mia pyta: – To naprawdę ty? I ten jej głos; brzmi dokładnie tak samo. Nie wiem, czemu się spodziewałem, że będzie inny – tyle tylko że teraz wszystko jest inne. Jej głos raptownie przywraca mnie do rzeczywistości. Do
rzeczywistości ostatnich trzech lat. Tyle rzeczy domaga się wypowiedzenia. „Gdzie się podziewałaś? Czy czasem o mnie myślisz? Zniszczyłaś mnie. Wszystko u ciebie okej?”. Ale oczywiście nie mogę tego powiedzieć. Czuję, że serce zaczyna mi walić, dzwoni mi w uszach i zaraz odlecę. Ale co dziwne, dokładnie w chwili, gdy panika osiąga szczyt, włącza się instynkt przetrwania – ten sam, który pozwala mi wyjść na scenę przed tysiącami obcych ludzi. Ogarnia mnie spokój; oddalam się od siebie, usuwam samego siebie w tło i pozwalam temu drugiemu przejąć dowodzenie. – We własnej osobie – rzucam w podobnym duchu. Jakby to było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem, że przyszedłem na jej występ i że zaprosiła mnie do swojej garderoby. – Niezły koncert – dodaję, bo wydaje się, że tak wypada. A przy okazji to prawda. – Dziękuję – odpowiada. Potem się krzywi. – Po prostu, po prostu nie mogę uwierzyć, że jesteś TUTAJ. Myślę o trzyletnim zakazie zbliżania się, jaki praktycznie na mnie wymogła, a który złamałem dzisiaj wieczorem. „Przecież sama mi zabroniłaś” – chcę odpowiedzieć. – Aha. Do Carnegie Hall wpuszczają straszną hołotę – żartuję. Moje zdenerwowanie sprawia jednak, że wypada to dość opryskliwie. Mia wygładza dłońmi materiał spódnicy. Przebrała się już z oficjalnej czarnej sukni w długą, powiewną spódnicę i podkoszulek bez rękawów. Kręci głową, nachyla do mnie twarz w wielkiej konspiracji. – Niezupełnie. Punkowcy nie mają tu wstępu. Nie widziałeś ostrzeżenia na afiszu? Dziwię się, że cię nie aresztowali, jak tylko wszedłeś do holu. Wiem, że próbuje odpowiedzieć na mój nędzny żart własnym, i w głębi duszy jestem jej za to wdzięczny, i cieszę się, że widzę przebłysk jej dawnego poczucia humoru. Ale inna część mnie, ta chamska, ma ochotę jej przypomnieć o wszystkich koncertach kameralnych, kwartetach smyczkowych i recitalach, na których kiedyś wysiadywałem. Ze względu na nią. Z nią. – Jak się dowiedziałaś, że tu jestem? – pytam. – Żartujesz? Adam Wilde w Zankel Hall! W przerwie cała obsługa zakulisowa o tym gadała. Wygląda na to, że w Carnegie
Hall pracuje mnóstwo fanów Shooting Star. – Sądziłem, że jestem incognito – mówię do jej stóp. Jedyny sposób, by przetrwać tę rozmowę, to prowadzić ją z sandałami Mii. Paznokcie ma pomalowane na bladoróżowo. – Ty? Niemożliwe – odpowiada. – Więc jak się miewasz? „Jak się miewam? Ty tak poważnie?”. Zmuszam się do podniesienia wzroku i patrzę na nią pierwszy raz. Nadal jest piękna. Nie ostentacyjną urodą jak Vanessa LeGrande czy Bryn Shraeder. W dyskretny sposób, który zawsze mnie rozkładał na łopatki. Włosy, długie i ciemne, ma teraz rozpuszczone; spływają miękko po jej nagich ramionach, wciąż mlecznobiałych i pokrytych konstelacją piegów, które kiedyś lubiłem całować. Blizna na lewym ramieniu, dawniej przypominająca jaskrawoczerwoną pręgę, teraz jest srebrno-różowa. Prawie jak najmodniejszy obecnie tatuaż. Prawie ładna. Mia szuka wzrokiem moich oczu i przez moment boję się, że moja fasada się posypie. Odwracam wzrok. – Och, no wiesz. Nieźle. Zajęty – odpowiadam. – Rozumiem. Oczywiście. Zajęty. Jesteś w trasie? – Mhm. Jutro lecę do Londynu. – Och. Ja jutro lecę do Japonii. „W przeciwne strony” – myślę i zaskoczony słyszę, jak ona powtarza to samo na głos: – W przeciwne strony. Słowa złowrogo wiszą w powietrzu. Czuję nagle, że wir znowu zaczyna się rozpędzać. Jeśli nie ucieknę, pochłonie nas oboje. – Cóż, chyba powinienem się zwijać. – Czuję się, jakbym z odległości paru metrów słyszał głos osoby podszywającej się pod Adama Wilde’a. Wydaje mi się, że po jej twarzy przemyka coś jakby smutek, ale nie jestem pewien, bo poszczególne części mojego ciała falują i przysięgam, grozi mi, że zaraz tu, na miejscu wywrócę się na lewą stronę. Ale chociaż ja tracę kontrolę, drugi Adam funkcjonuje nadal. Wyciąga rękę, chociaż pomysł, że miałbym zafundować Mii Hall biznesowy uścisk dłoni, to chyba najsmutniejsza rzecz, jaką potrafiłbym sobie wyobrazić. Mia patrzy na moją rękę, otwiera usta, by coś powiedzieć, a potem tylko wzdycha. Jej twarz tężeje w maskę, kiedy także wysuwa dłoń.
Drżenie ręki stało się dla mnie rzeczą tak normalną, tak nieustającą, że w zasadzie go nie zauważam. Ale w ułamku sekundy, kiedy moje palce zamykają się wokół palców Mii, zauważam, że dygot mija, i nagle wszystko się uspokaja, niczym pisk sprzężenia cichnący raptownie, gdy ktoś wyłączy wzmacniacz. Mógłbym tak zostać na zawsze. Lecz to jedynie uścisk dłoni, nic więcej. Więc po paru sekundach moja dłoń zwisa u boku i czuję się, jakbym przekazał trochę swojego szaleństwa Mii, ponieważ wygląda na to, że teraz jej drży ręka. Nie mam jednak pewności, bo odpływam wleczony szybkim prądem. Następne, co słyszę, to trzask zamykających się drzwi do jej garderoby. Ląduję w środku rwącego strumienia, podczas gdy ona zostaje na suchym lądzie.
Rozdział piąty Wiem, że to głupie – wręcz prymitywne – porównywać moje porzucenie z wypadkiem, w którym zginęli jej bliscy, ale nie umiem się powstrzymać. Bo przynajmniej ja odczułem skutki jednego i drugiego dokładnie tak samo. Przez pierwszych kilka tygodni budziłem się otępiały z niedowierzania. „To się nie stało naprawdę, co nie? Och, kurna, stało się” – uzmysławiałem sobie i zwijałem się wpół. Jak od ciosu pięścią w brzuch. Kilka tygodni trwało, zanim to wszystko w ogóle do mnie dotarło. Ale inaczej niż po wypadku – kiedy musiałem być czujny, obecny duchem, pomagać, dawać oparcie – po jej odejściu zostałem całkiem sam. Nie mogłem liczyć na nikogo. Więc po prostu pozwoliłem, żeby wszystko się rozsypało, a potem tak po prostu zatrzymało. Przeprowadziłem się do domu, z powrotem do rodziców. Zwyczajnie zgarnąłem stos gratów z mojego pokoju w Domu Rocka i wyszedłem. Rzuciłem wszystko. Szkołę. Kapelę. Własne życie. Odszedłem bez słowa. Zwinąłem się na swoim dziecięcym łóżku. Bałem się, że wyważą drzwi i będą się domagać wyjaśnień. Ale ze śmiercią tak już bywa: pogłoski o niej niosą się daleko i szeroko. Ludzie musieli się dowiedzieć, że jestem trupem, bo nikt nawet nie przyszedł spojrzeć na zwłoki. To znaczy nikt oprócz nieugiętej Liz, która wpadała raz w tygodniu, żeby mi zostawić CD z nagraną składanką muzyki, w której się ostatnio zakochała, i kładła ją radośnie na nieruszonej płycie sprzed tygodnia. Rodzice wydawali się zaskoczeni moim powrotem. Ale z drugiej strony przywykli już do tego, że ich zaskakuję. Tato był drwalem, a kiedy ten biznes padł, znalazł robotę przy taśmie w fabryce elektroniki. Mama pracowała w cateringu na uniwersytecie. Dla obojga było to drugie małżeństwo; ich pierwsze wypady w krainę związków okazały się katastrofalne, bezdzietne i zapomniane; dowiedziałem się o nich od ciotki i wujka dopiero jako dziesięciolatek. Gdy się urodziłem, byli już starsi, i podobno się mnie nie spodziewali. Mama lubiła powtarzać, że wszystko, co robię – począwszy od faktu, że się zjawiłem na świecie, poprzez bycie muzykiem, zakochanie się w dziewczynie takiej jak Mia, po pójście na studia, zyskanie wielkiej popularności, rzucenie uczelni i
kapeli – także było dla niej niespodzianką. Zaakceptowali mój powrót bez pytania. Mama przynosiła mi do pokoju tacki z jedzeniem i kawą, jakbym był więźniem. Przez trzy miesiące leżałem w swoim dziecięcym łóżku, żałując, że nie mogę wpaść w śpiączkę jak Mia. Wtedy z pewnością byłoby mi łatwiej. Ostatecznie do wstania zmusiło mnie poczucie wstydu. Miałem dziewiętnaście lat, rzuciłem studia, mieszkałem u rodziców, nie miałem pracy, obijałem się – co za banał. Rodzice zachowywali się bardzo w porządku, ale zaczynało mnie mdlić od smrodu własnej beznadziejności. W końcu, zaraz po Nowym Roku, zapytałem tatę, czy w fabryce znalazłaby się jakaś robota. – Na pewno tego właśnie chcesz? – spytał. Nie chciałem tego. Ale tego, co chciałem, mieć nie mogłem. Wzruszyłem ramionami. Słyszałem, jak kłócili się o to z mamą; próbowała go skłonić, by mi wyperswadował ten pomysł. „Nie chcesz dla niego czegoś więcej? – krzyczała szeptem z dołu. – Nie chcesz, żeby przynajmniej wrócił na studia?”. „Tu nie chodzi o to, czego ja chcę” – odpowiadał. Popytał więc w dziale HR, umówił mnie na spotkanie i tydzień później zacząłem pracę w dziale wprowadzania danych. Od szóstej trzydzieści rano do trzeciej trzydzieści po południu siedziałem w pomieszczeniu bez okien, wstukując cyfry, które nie miały dla mnie żadnego sensu. Pierwszego dnia mojej pracy mama wstała wcześniej i przygotowała mi potężne śniadanie, którego nie zdołałem w siebie wmusić, oraz dzbanek kawy – o wiele za słabej. Stała nade mną w wystrzępionej różowej podomce ze zmartwionym wyrazem twarzy. Kiedy wstałem do wyjścia, pokręciła głową. – Co? – spytałem. – Ty w fabryce – rzuciła, patrząc na mnie poważnie. – TO mnie nie dziwi. Właśnie TEGO bym się spodziewała po swoim synu. Nie potrafię powiedzieć, czy gorycz w jej głosie była adresowana do niej samej czy do mnie. Robota okazała się nędzna, ale co z tego. Odmóżdżająca. Wracałem do domu, przesypiałem całe popołudnie, a potem budziłem się, czytałem i drzemałem od dziesiątej wieczorem do piątej rano, kiedy trzeba się było zbierać do wyjścia. Taki plan dnia rozjeżdżał się z życiem w normalnym świecie, co mi odpowiadało. Parę tygodni wcześniej, koło Bożego Narodzenia, wciąż jeszcze miałem odrobinę nadziei. Na święta Mia początkowo zamierzała
przyjechać do domu. Miała bilet do Nowego Jorku i z powrotem, z datą przyjazdu dziewiętnastego grudnia. Chociaż wiedziałem, że to głupie, z jakiegoś powodu sądziłem, że wpadnie mnie odwiedzić, że usłyszę jakieś wyjaśnienie albo jeszcze lepiej – solidne przeprosiny. Albo odkryjemy, że to wszystko by-ło jakimś potężnym i tragicznym nieporozumieniem. Że codziennie pisała do mnie mejle, ale nie dochodziły, więc stanie na moim progu sina z wściekłości, że nie odpowiadałem, tak jak kiedyś wściekała się na mnie o różne głupoty, na przykład że byłem miły (albo niemiły) dla jej koleżanek. Grudzień jednak przyszedł i minął – szara monotonia, stłumione dźwięki kolęd dolatujące z dołu. Zostałem w łóżku. Dopiero w lutym zjawił się u mnie w domu ktoś z uniwersytetu na wschodzie. – Adamie, Adamie, masz gościa – powiedziała mama, delikatnie bębniąc w drzwi. Była mniej więcej pora kolacji, więc spałem; dla mnie był to środek nocy. Półprzytomny pomyślałem, że to Mia. Zerwałem się z łóżka, ale smutek na twarzy mamy zdradzał, że zdaje sobie sprawę, iż przynosi rozczarowującą nowinę. – To Kim! – oznajmiła z wymuszoną radością. Kim? Nie miałem wieści od najlepszej przyjaciółki Mii od sierpnia, odkąd wyjechała do Bostonu na studia. I natychmiast uderzyło mnie, że jej milczenie było zdradą równie wielką, jak milczenie Mii. Kim i ja nigdy się nie kumplowaliśmy, kiedy chodziłem z Mią. W każdym razie przed wypadkiem. Ale potem jakoś się zbliżyliśmy. Nie zdawałem sobie sprawy, że Mia i Kim to oferta wiązana: jak jedna, to i druga. Tracisz jedną, tracisz i drugą. Jak miałoby być inaczej? Teraz jednak Kim się zjawiła. Czy Mia wysłała ją jako kogoś w rodzaju emisariusza? Kim uśmiechała się ze skrępowaniem, obejmując się ramionami, by ochronić się przed wilgotną nocą. – Hej – powiedziała. – Niełatwo cię znaleźć. – Jestem tam, gdzie zawsze – odparłem, skopując kołdrę. Widząc, że jestem w bokserkach, odwróciła się i zaczekała, aż wciągnę dżinsy. Sięgnąłem po paczkę papierosów. Zacząłem palić kilka tygodni wcześniej. Zdawało się, że wszyscy w fabryce palą. To był jedyny pretekst, by zrobić sobie przerwę. Kim otworzyła szeroko oczy z zaskoczenia, jakbym wyciągnął broń. Odłożyłem więc papierosy.
– Myślałam, że cię znajdę w Domu Rocka, więc tam poszłam. Spotkałam Liz i Sarah. Dały mi kolację. Miło było się z nimi zobaczyć. – Umilkła i obejrzała pokój. Wymięte, nieświeże koce, zamknięte okiennice. – Obudziłam cię? – Mam dziwaczny rozkład dnia. – Mhm. Twoja mama wspomniała. WPROWADZANIE DANYCH? – Nie próbowała ukryć zaskoczenia. Nie miałem nastroju do pogawędek o głupotach ani wysłuchiwania protekcjonalnych uwag. – Więc o co chodzi, Kim? Wzruszyła ramionami. – Nic. Jestem w mieście na ferie. Pojechaliśmy wszyscy do Jersey odwiedzić dziadków na Chanukę, więc to moja pierwsza wizyta tutaj; chciałam wpaść i się przywitać. Wydawała się zdenerwowana. Ale też zaniepokojona. Doskonale rozpoznawałem ten wyraz twarzy. Mówiący, że teraz to JA jestem pacjentem. Daleko wśród nocy zawyła syrena. Podrapałem się po głowie z namysłem. – Dalej się z nią widujesz? – spytałem. – Co? – Głos Kim zabrzmiał wyżej z zaskoczenia. Utkwiłem w niej wzrok. I wolno powtórzyłem pytanie: – Dalej widujesz się z Mią? – T-tak – zająknęła się. – To znaczy, niezbyt często. Obie jesteśmy zajęte nauką, a z Bostonu do Nowego Jorku jedzie się cztery godziny. Ale tak. Oczywiście. OCZYWIŚCIE. Zadecydował ten ton głębokiego przekonania. Sprawił, że obudziło się we mnie coś morderczego. Cieszyłem się, że nie mam nic ciężkiego w zasięgu ręki. – Ona wie, że tu jesteś? – Nie. Przyszłam jako twoja przyjaciółka. – MOJA przyjaciółka? Pobladła na dźwięk sarkazmu w moim głosie, ale ta dziewczyna zawsze była twardsza, niż można by sądzić. Nie speszyła się ani nie wyszła. – Tak – szepnęła. – W takim razie powiedz mi, PRZYJACIÓŁKO. Czy Mia, TWOJA przyjaciółka, najlepsza przyjaciółka, czy wyjaśniła ci, czemu mnie rzuciła? Bez słowa? Czy przypadkiem w ogóle ci o tym wspomniała? A może się nie złożyło? – Adamie, proszę... – Jej głos brzmiał błagalnie.
– Nie. To ja cię proszę, Kim. Proszę, bo nie mam pojęcia czemu. Wzięła głęboki oddech, a potem się wyprostowała. Dosłownie widziałem, jak determinacja usztywnia jej kręgosłup, kręg po kręgu, kiedy naprężały się więzy lojalności. – Nie przyszłam rozmawiać o Mii. Przyszłam zobaczyć się z tobą i nie sądzę, że powinnam dyskutować z tobą o niej i vice versa. Przyjęła ton pracownicy socjalnej, bezstronnej osoby trzeciej, i miałem ochotę ją za to walnąć. Za wszystko. Zamiast tego po prostu wybuchłem. – To co tu, kurna, robisz?! Jaki z ciebie pożytek? Kim ty dla mnie jesteś? Bez niej, kim jesteś? Niczym! Nikim! Zatoczyła się w tył, ale kiedy podniosła wzrok, zamiast z gniewem, spojrzała na mnie z wielką czułością. Przez to tym bardziej miałem ochotę ją udusić. – Adamie... – zaczęła. – Wynoś się stąd! – warknąłem. – Nie chcę cię więcej widzieć! Kim nigdy nie było trzeba powtarzać dwa razy. Wyszła, nie mówiąc już ani słowa. * Tej nocy zamiast spać, zamiast czytać, cztery godziny chodziłem po pokoju. Kiedy go przemierzałem tam i z powrotem, wydeptując niezatarty ślad na taniej włochatej wykładzinie rodziców, czułem, jak narasta we mnie coś gorączkowego. Kompulsywnego i nieuniknionego niczym fala wymiotów przy paskudnym kacu. Czułem, jak swędząc, toruje sobie drogę przez moje ciało, domaga się wypuszczenia, aż w końcu wyrwało się ze mnie z taką siłą, że najpierw walnąłem pięścią w ścianę, a kiedy to nie zabolało wystarczająco mocno, w okno. Odłamki szkła wbiły mi się w knykcie, wywołując satysfakcjonujący ból, a potem napłynął lodowaty podmuch lutowej nocy. Miałem wrażenie, że wstrząs obudził coś drzemiącego głęboko w moim wnętrzu. Ponieważ właśnie tej nocy pierwszy raz od roku sięgnąłem po gitarę. I tej nocy znowu zacząłem pisać piosenki. W ciągu dwóch tygodni stworzyłem ponad dziesięć nowych kawałków. W ciągu miesiąca kapela znowu była razem i je grała. W ciągu dwóch miesięcy podpisaliśmy umowę z wielką wytwórnią. W ciągu czterech miesięcy nagraliśmy album Straty w ludziach zawierający piętnaście spośród numerów, które napisałem w
otchłani mojej dziecięcej sypialni. W ciągu roku Straty w ludziach znalazły się na liście przebojów magazynu „Billboard”, a Shooting Star trafił na okładki krajowych czasopism. Przyszło mi potem do głowy, że jestem winien Kim albo przeprosiny, albo podziękowanie. Może jedno i drugie. Zanim jednak doszedłem do tego wniosku, sprawy zaszły zbyt daleko. I prawdę mówiąc, do tej pory nie wiem, co miałbym jej powiedzieć.
Rozdział szósty Bądź moim bał aganem, a ja będę twoim. Na to się zgadzaliśmy, tak w umowie stoi. Kupił em kombinezon, by w odpadach brodzić, maskę, rękawice, żeby nas ochronić. Teraz w pustym pokoju, gdzie sprzątnięte wszystko, patrzę na katastrofę, nieskalanie czystą. Bał agan Straty w ludziach, utwór 2
Kiedy wychodzę na ulicę, ręce mi dygoczą, a wnętrzności zachowują się, jakby planowały zamach stanu. Sięgam po tabletki, ale buteleczka jest pusta. Szlag! A ldous musiał dać mi ostatnią w taksówce. Mam jakieś w hotelu? Muszę je zdobyć przed jutrzejszym lotem. Szukam komórki i przypominam sobie, że zostawiłem ją w hotelu w ramach kretyńskiej próby zerwania kontaktu ze światem. Wokół roją się ludzie, ich spojrzenia zatrzymują się na mnie odrobinę zbyt długo. Nie wytrzymam, jeśli mnie rozpoznają właśnie teraz. Nie wytrzymam już więcej. Nie chcę tego. Nie chcę tego WSZYSTKIEGO. Chcę tylko uciec. Z własnego życia. Ostatnio często się na tym przyłapuję. Nie chcę być martwy. A ni się zabić. A ni zrobić nic podobnie głupiego. Tylko nie mogę się opędzić od myśli, że gdybym się w ogóle nie urodził, nie musiałbym stawiać czoła tym sześćdziesięciu siedmiu dniom;
nie stałbym teraz tutaj, tuż po tej dołującej rozmowie z nią. „Sam sobie jesteś winien, że tu przyszedłeś dzisiaj wieczorem – mówię do siebie. – Trzeba było sobie odpuścić”. Zapalam papierosa z nadzieją, że uspokoi mnie na tyle, bym mógł wrócić do hotelu, skąd zadzwonię do A ldousa i wszystko wyprostuję, i może nawet prześpię się kilka godzin i raz na zawsze zakończę ten koszmarny dzień. – Powinieneś to rzucić. Jej głos mnie drażni. Lecz jakimś sposobem również uspokaja. Podnoszę wzrok. Mia stoi przede mną zarumieniona, ale co dziwne, równocześnie się uśmiecha. Oddycha ciężko, jakby biegła. Może ją też prześladują fani. Wyobrażam sobie tę parę staruszków – on w smokingu, ona w perłach – drepczącą chwiejnie jej tropem. Nie mam nawet czasu poczuć się skrępowany, bo MIA JEST TU ZNOWU, stoi przede mną, jak w czasach, gdy ciągle jeszcze dzieliliśmy tę samą przestrzeń i czas i kiedy w naszym wpadaniu na siebie – chociaż zawsze szczęśliwym zbiegiem okoliczności – nie było nic niezwykłego, w najmniejszym stopniu nadzwyczajnego. Przez głowę przemyka mi cytat z Casablanki, kiedy Bogart mówi: „Ze wszystkich barów na świecie musiała wejść właśnie do mojego”. Tylko że zaraz sobie przypominam, że to ja wszedłem do JEJ baru. Mia pokonuje ostatnich kilka dzielących nas kroków wolno, jakbym był płochliwym kotem, którego musi złapać. Patrzy na papierosa w mojej ręce. – Od kiedy to palisz? – pyta.
I jest tak, jakby dzielące nas lata zniknęły, a ona zapomniała, że nie ma już prawa się mnie czepiać. Nawet jeśli w tym wypadku sobie zasłużyłem. Dawno, dawno temu byłem nieugięcie zasadniczy, jeśli chodzi o nikotynę. – Wiem. To banał – przyznaję. Patrzy na mnie, patrzy na papierosa. – Możesz mnie poczęstować? – Ciebie? Miała może sześć lat czy coś koło tego, gdy przeczytała w książeczce dla dzieci o dziewczynce, która skłoniła ojca, by zrezygnował z papierosów, i też postanowiła namówić swoją matkę, palącą od przypadku do przypadku, do rzucenia. Przekonanie Kat zajęło jej całe miesiące, ale w końcu dopięła swego. W czasie, kiedy je poznałem, Kat nie paliła wcale. Denny, ojciec Mii, pykał fajkę, ale jak się zdaje, głównie na pokaz. – TY palisz? – dziwię się. – Nie – odpowiada. – A le właśnie przeżyłam coś bardzo intensywnego, a podobno papierosy pozwalają uspokoić nerwy. Intensywność koncertu – czasami także czuję się potem nabuzowany i drażliwy. – Też tak miewam po występach – mówię, kiwając głową. Wytrząsam dla niej papierosa; dłoń wciąż jej drży, więc nie mogę trafić płomieniem zapalniczki w jego koniec. Przez ułamek sekundy wyobrażam sobie, że chwytam ją za nadgarstek. A le tego nie robię. Po prostu podążam za papierosem, aż płomień rozbłyska, odbijając się w jej oczach, i koniuszek zaczyna się żarzyć. Mia zaciąga się i wypuszcza dym, pokasłuje lekko.
– Nie mówię o koncercie, A damie – wyjaśnia, zanim podejmie kolejną męczeńską próbę. – Mówię o TOBIE. Drobne ukłucia jak wybuchy fajerwerków przebiegają mi po skórze. „Po prostu się uspokój – mówię sobie. – Tylko ją wytrąciłeś z równowagi, zjawiając się przed nią ni stąd, ni zowąd”. Lecz pochlebia mi, że jestem dla niej ważny – nawet jeśli jedynie na tyle, by ją przestraszyć. Chwilę palimy w milczeniu. A potem słyszę bulgot. Mia kręci głową zmieszana i zerka na swój brzuch. – Pamiętasz, jak kiedyś się zachowywałam przed koncertami? W dawnych czasach przed występami denerwowała się tak bardzo, że nie mogła jeść, więc potem zwykle umierała z głodu. Chodziliśmy na meksykańskie żarcie do naszej ulubionej knajpki albo wpadaliśmy do taniej kafejki przy autostradzie na frytki z sosem i ciasto – jej ulubiona kombinacja. – Kiedy ostatnio coś jadłaś? Zerka na mnie znowu i gasi na pół wypalonego papierosa. Kręci głową. – Przed występem w Zankel Hall? Nie jadłam od paru dni. Burczało mi w brzuchu przez cały koncert. Byłam pewna, że słychać mnie nawet na balkonie. – Nie. Tylko wiolonczelę. – To duża ulga. Chyba. Przez sekundę stoimy w milczeniu. Jej brzuch znowu daje znać o sobie. – Frytki i ciasto to dalej twój ulubiony zestaw? – pytam.
Wyobrażam ją sobie w boksie w naszej kafejce w Oregonie, jak wymachując widelcem, krytykuje własny występ. – Nie ciasto. Nie w Nowym Jorku. Ciasto w kafejkach to wielkie rozczarowanie. Prawie zawsze dodają owoce z puszki. A jeżyny w ogóle tu nie występują. Jak to możliwe, żeby jakiś owoc po prostu przestał istnieć między jednym wybrzeżem a drugim? Jak to możliwe, żeby twój chłopak przestał istnieć z dnia na dzień? – Mnie nie pytaj. – A le frytki mają dobre. – Posyła mi półuśmiech pełen nadziei. – Lubię frytki – odpowiadam. „Lubię frytki”? Gadam jak debilny koleś z serialu. Trzepocze powiekami, patrzy mi w oczy. – Jesteś głodny? Głupie pytanie. * Wędruję za nią Pięćdziesiątą Siódmą Ulicą, a potem Dziewiątą A leją. Idzie szybko – nie zostało ani śladu po utykaniu, z którym wyjeżdżała – i zdecydowanie, jak nowojorczycy, co raz wskazując charakterystyczne punkty niczym profesjonalna przewodniczka. Przychodzi mi do głowy, że nie wiem nawet, czy nadal tu mieszka, czy też przyjechała tylko na występ. „Mógłbyś ją po prostu zapytać – mówię sobie. – To zupełnie normalne pytanie”. „Jasne, takie normalne, że aż dziwne, że muszę o to pytać”.
„Cóż, o czymś musisz z nią rozmawiać”. A le właśnie kiedy się zbieram na odwagę, z jej torebki rozlega się Dziewiąta symfonia Beethovena. Mia przerywa swój nowojorski monolog, sięga po komórkę, patrzy na wyświetlacz i się krzywi. – Złe wieści? Kręci głową i spogląda na mnie z miną tak zbolałą, że musi być wyćwiczona. – Nie. A le muszę odebrać. Otwiera telefon. – Dobry wieczór. Wiem. Nie denerwuj się, proszę. Rozumiem. Zaraz, możesz chwileczkę zaczekać? – Zwraca się do mnie; jej głos robi się nadzwyczaj gładki i profesjonalny. – Wiem, że to niewyobrażalnie nieuprzejme, ale czy mógłbyś mi dać tylko pięć minut? Rozumiem. Właśnie odegrała wielkie przedstawienie pod tytułem: dzwonią do mnie ważni ludzie. Lecz mimo to i mimo przepraszającej maski, jaką przybrała, czuję się jak groupie, której każą zaczekać na tyle autobusu, aż gwiazda rocka będzie gotowa. I zgadzam się tak samo jak groupie. Gwiazdą rocka jest Mia. Co innego mi pozostaje? – Dziękuję – rzuca. Zostaję w tyle o kilka kroków, by jej dać trochę prywatności, ale i tak dolatują mnie urywki tego, co mówi. „Wiem, że to ważne dla ciebie. Dla nas. Obiecuję, że wynagrodzę to wszystkim”. O mnie nie wspomina ani razu. Prawdę mówiąc, chyba kompletnie zapomniała, że za nią idę. I nie byłoby sprawy, tylko że nie zdaje sobie
również sprawy z poruszenia, jakie wywołuję na Dziewiątej A lei, pełnej barów oraz czekających przed nimi ludzi, którzy wyskoczyli na papierosa. Ludzi, którzy na mój widok wytrzeszczają oczy, a potem wyszarpują komórki i cyfrowe aparaty, żeby mi strzelić fotkę. Mgliście się zastanawiam, czy trafią na Gabbera albo do tabloidów. Byłoby to spełnienie marzeń Vanessy LeGrande. I koszmar dla Bryn. Bryn już jest wystarczająco zazdrosna o Mię, chociaż nigdy nie widziała jej na oczy; słyszała tylko o niej. Wie, że nie spotkałem Mii od lat, lecz i tak ciągle narzeka: „Trudno rywalizować z duchem”. Jak gdyby Bryn Shraeder musiała z kimkolwiek rywalizować. – A dam? A dam Wilde? – To prawdziwy paparazzo z teleobiektywem, z odległości połowy kwartału. – Hej, A dam. Możemy zrobić fotkę? Tylko jedną! – woła. Czasem to działa. Wypożycz im swoją twarz na minutę, a dadzą ci spokój. Znacznie częściej jednak przypomina to sytuację, gdy zabijasz jedną pszczołę i rzuca się na ciebie cały rój. – Hej, A dam. Gdzie Bryn? Nakładam okulary, przyśpieszam kroku, chociaż już na to za późno. Zatrzymuję się i chcę przejść na drugą stronę zakorkowanej taksówkami Dziewiątej A lei. Mia jak gdyby nigdy nic sunie dalej prosto, paplając ile sił przez komórkę. Dawna Mia nienawidziła telefonów komórkowych, nie znosiła ludzi rozmawiających przez nie w miejscach publicznych, lekceważących towarzystwo drugiej osoby, żeby odebrać telefon od kogoś innego. Daw-nej Mii nie przeszłyby przez gardło słowa
„niewyobrażalnie nieuprzejme”. Zastanawiam się, czy nie pozwolić jej maszerować dalej. Myśl, żeby po prostu wskoczyć do taksówki i znaleźć się w hotelu, zanim ona w ogóle się zorientuje, że już się za nią nie wlokę, budzi we mnie jakąś bolesną satysfakcję. Niech teraz ona się podręczy dla odmiany. A le wszystkie taksówki są zajęte, a Mia – jak gdyby nagle doleciał ją smrodek mojego nieszczęścia – obraca się na pięcie i patrzy na mnie oraz na zbliżającego się reportera, wywijającego aparatami, jakby to były maczety. Ogląda się na Dziewiątą A leję i morze samochodów. „Po prostu idź dalej, nie zatrzymuj się – błagam w duchu. – Pozwól sobie zrobić zdjęcie ze mną, a twoje życie stanie się pożywką dla mas. Po prostu idź przed siebie”. Lecz ona zbliża się do mnie, chwyta mnie za nadgarstek – i chociaż jest ode mnie o głowę niższa oraz o trzydzieści kilogramów lżejsza, nagle czuję się bezpieczny, bezpieczniejszy pod jej opieką niż z każdym ochroniarzem. Wchodzi wprost na zakorkowaną ulicę, zatrzymując ruch uniesieniem drugiej ręki. Otwiera się dla nas ścieżka jak dla Izraelitów przekraczających Morze Czerwone. Kiedy tylko docieramy do drugiego krawężnika, przejście znika i wszystkie taksówki ruszają z rykiem na zielonym świetle, pozostawiając mojego prześladowcę po przeciwnej stronie. – O tej porze to prawie niemożliwe złapać taksówkę – wyjaśnia dziewczyna. – Przedstawienia na Broadwayu właśnie się skończyły. – Mam jakieś dwie minuty przewagi nad tym gościem. Nawet gdybym wsiadł w taksówkę, w
tych korkach dogoni mnie na piechotę. – Spokojnie. Nie wejdzie tam, dokąd się wybieramy. Biegnie wśród tłumu, równocześnie popychając mnie przed sobą i osłaniając niczym zawodnik wspomagający obrony. Skręca w ciemną uliczkę obrzeżoną czynszowymi kamienicami. Mniej więcej w połowie kwartału ceglane domy raptownie ustępują miejsca niskiej zabudowie i drzewom otaczającym wysokie żelazne ogrodzenie z solidnym zamkiem, do którego Mia cudownym sposobem znajduje klucz. Zamek otwiera się ze zgrzytem. – Do środka – rzuca, wskazując żywopłot i altanę dalej w głębi. – Schowaj się w altanie. Ja zamknę. Robię, jak każe; minutę później przyłącza się do mnie. Jest tu ciemno, jedyne źródło światła to słaby blask pobliskiej lampy ulicznej. Mia przykłada palec do warg i na migi nakazuje mi przykucnąć. – Gdzie on się podział, do cholery? – dobiega z ulicy. – Poszedł tędy – odpowiada kobieta z silnym nowojorskim akcentem. – Przysięgam. – W takim razie gdzie jest? – Sprawdzałeś park? Grzechot bramy niesie się echem. – Zamknięty – stwierdza mężczyzna. W ciemności widzę, jak Mia uśmiecha się szeroko. – Może przeskoczył górą. – Płot ma ze trzy metry wysokości! – prycha mężczyzna. – Nie można tak po prostu przeskoczyć czegoś takiego.
– Sądzisz, że posiada jakieś supermoce? – rzuca kobieta. – Mógłbyś tam wejść i sprawdzić, czy go nie ma. – I podrzeć na płocie nowe spodnie od A rmaniego? Istnieją granice tego, do czego zdolny jest człowiek. Zresztą chyba nikogo tam nie ma. Pewnie złapał taksówkę. My też powinniśmy. Dostałem cynk, że Timberlake’ a widzieli w Breslin. Słyszę odgłos oddalających się kroków i siedzę cicho jeszcze chwilę, tylko na wszelki wypadek. Mia przerywa milczenie. – Sądzisz, że posiada jakieś supermoce? – pyta, idealnie naśladując kobietę. I wybucha śmiechem. – Nie zamierzam podrzeć nowych spodni od A rmaniego – odpowiadam. – Istnieją granice tego, do czego zdolny jest człowiek. Mia zanosi się od śmiechu jeszcze bardziej. Napięcie w moim brzuchu maleje. Niemal się uśmiecham. Uspokoiwszy się, wstaje, otrzepuje ziemię z siedzenia i siada na ławeczce w altanie. Dołączam do niej. – Pewnie ciągle cię spotykają takie rzeczy. Wzruszam ramionami. – W Nowym Jorku i L.A . jest najgorzej. I w Londynie. A le teraz zdarza się to wszędzie. Nawet fani sprzedają swoje zdjęcia tabloidom. – Wszyscy dołączyli do zabawy, co? – zauważa. Teraz brzmi bardziej jak Mia, którą kiedyś znałem, nie jak Wiolonczelistka Klasyczna z wyrafinowanym słownictwem i paneuropejskim akcentem Madonny. – Każdy chce urwać kawałek – mówię. – Można
się przyzwyczaić. – Można się przyzwyczaić do mnóstwa rzeczy – przyznaje Mia. Kiwam głową. Wzrok mi się zaadaptował do ciemności, więc widzę, że ogród jest całkiem spory; zieloną przestrzeń trawy przecinają ceglane ścieżki i okalają grządki kwiatów. Co chwila w powietrzu błyska maleńki ognik. – Robaczki świętojańskie? – pytam. – Tak. – W środku miasta? – Właśnie. Mnie też to kiedyś zdumiewało. A le wystarczy skrawek zieleni, żeby te maluchy go znalazły. Świecą tylko kilka tygodni w roku. Zawsze się zastanawiam, gdzie się podziewają przez resztę czasu. No właśnie. – Może dalej tu są, tylko po prostu nie mają powodów do świecenia. – Możliwe. Taka owadzia wersja depresji sezonowej. Dranie powinny pomieszkać w Oregonie, jeśli chcą wiedzieć, jak wygląda prawdziwie dołująca zima. – Skąd masz klucz do tego miejsca? – pytam. – Trzeba tutaj mieszkać w okolicy? Kręci głową, a potem kiwa potwierdzająco. – Tak, trzeba mieszkać w okolicy, żeby dostać klucz, ale ja nie mieszkam. Klucz należy do Ernesta Castorela. Czy raczej należał. Kiedy występował gościnnie jako dyrygent w filharmonii, zatrzymał się w okolicy i dostał klucz w ramach umowy wynajmu. W tamtym czasie miałam problemy ze współlokatorką, co stanowi stały motyw w moim życiu, więc skończyło się na
tym, że często wpadałam przenocować u niego, a po jego wyjeździe „przypadkiem” zapomniałam oddać klucz. Nie wiem, czemu czuję, jakby ktoś znienacka dał mi w twarz. „Od czasów Mii byłeś z tyloma dziewczynami, że straciłeś rachubę – próbuję sobie tłumaczyć. – Nie można powiedzieć, że marniałeś w czystości. Sądziłeś, że ona tak?”. – Widziałeś go kiedyś, jak dyryguje? – pyta Mia. – Zawsze mi ciebie przypomina. „Jeśli nie liczyć dzisiejszego wieczoru, od twojego odejścia nie słuchałem zbyt dużo muzyki klasycznej”. – Nie mam pojęcia, o kim mowa. – Och, Castorel jest niesamowity. Pochodzi z wenezuelskich slumsów i dzięki programowi pomocy dla dzieci ulicy, w którego ramach uczą je gry na różnych instrumentach, został dyrygentem w wieku szesnastu lat. Mając dwadzieścia cztery, kierował Praską Orkiestrą Filharmoniczną, a teraz jest dyrektorem artystycznym Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej i nadzoruje w Wenezueli program, dzięki któremu sam zaczynał. Dosłownie oddycha muzyką. Tak samo jak ty. „Kto powiedział, że ja oddycham muzyką? Kto powiedział, że w ogóle oddycham?”. – Łał – mruczę, starając się stłumić zazdrość, do której nie mam prawa. Mia podnosi wzrok, nagle zawstydzona. – Sorry. Czasem zapominam, że nie wszyscy śledzą z zapartym tchem muzykę klasyczną. W naszym światku Castorel jest bardzo sławny.
„Okej, a moja dziewczyna jest BA RDZO SŁA WNA WSZĘDZIE INDZIEJ” – myślę. Tylko czy Mia w ogóle słyszała o Bryn i o mnie? Musiałaby się chyba schować do mysiej dziury, żeby nie słyszeć. A lbo celowo unikać wszelkich informacji na mój temat. A lbo może wystarczy, że jest wiolonczelistką klasyczną i nie czyta tabloidów. – Prawdziwa gwiazda z niego – rzucam. Nawet ona zauważa mój sarkazm. – To znaczy, nie jest taki sławny jak ty – odpowiada i jej entuzjazm gaśnie, zmieniając się w zakłopotanie. Nie odpowiadam. Przez parę sekund nie słychać nic prócz szumu rzeki samochodów na ulicy. A potem brzuch Mii znowu się odzywa, przypominając, że trafiliśmy do ogrodu przypadkiem. Że tak naprawdę zmierzaliśmy zupełnie gdzie indziej.
Rozdział siódmy W pewnym dziwacznym, pokręconym sensie poznałem Bryn dzięki Mii. No, powiedzmy, że przez jeszcze jedną osobę, to znaczy przez piosenkarkę i tekściarkę Brooke Vegę. W dniu wypadku Mii Shooting Star miał wystąpić jako support na koncercie Bikini, dawnej kapeli Brooke. Kiedy nie chcieli mnie wpuścić na OIOM, Brooke przyszła do szpitala, żeby odwrócić uwagę personelu. Nie udało jej się. Wtedy widziałem ją ostatni raz – aż do szalonego okresu, który się zaczął, kiedy Straty w ludziach zdobyły drugą platynę. Przyjechaliśmy do L.A. na rozdanie nagród MTV. Jeden z naszych nagranych wcześniej i nigdy niewykorzystanych kawałków trafił na soundtrack filmu Cześć, morderco i był nominowany do nagrody dla najlepszej piosenki. Nie wygraliśmy. Nie miało to znaczenia. Impreza MTV była tylko ostatnią na długiej liście, a co do nagród, odnotowaliśmy rekordowe zbiory. Dosłownie kilka miesięcy wcześniej odebraliśmy Grammy dla Najlepszego Nowego Artysty oraz dla Piosenki Roku za utwór Ożywiony. Dziwne. Można by sądzić, że z platynową płytą, parą Grammy, kilkoma nagrodami MTV dla najlepszego teledysku powinienem czuć, że mam świat u stóp – tymczasem im więcej ich zgarniałem, tym bardziej skóra mi cierpła na myśl o wyjściu na scenę. Były dziewczyny, prochy, włażenie w tyłek i na dodatek ta gorączka – nieustanne szaleństwo. Nieznajomi ludzie – i to nie groupies, ale ludzie z branży – rzucali mi się na szyję jak starzy kumple, całowali mnie w oba policzki, nazywali „skarbem”, wciskali do ręki swoje wizytówki, szeptali o rolach w filmach i reklamach japońskiego piwa, gdzie za dzień pracy dostaje się miliony dolców. Nie radziłem z tym sobie, więc jak tylko skończyliśmy występ na rozdaniu nagród MTV, wymknąłem się z Gibson Amphitheatre do strefy dla palaczy. Właśnie zamierzałem się zmyć, kiedy zobaczyłem zmierzającą w moją stronę Brooke Vegę. Za nią szła śliczna, mgliście znajoma dziewczyna z długimi ciemnymi włosami i zielonymi oczami wielkości talerzy obiadowych. – Adam Wilde, jak pragnę zdrowia! – zawołała Brooke, chwytając mnie i obracając się ze mną w koło. Niedawno zaczęła karierę solową i jej debiutancki album Pocałuj to też zgarniał mnóstwo nagród, więc ciągle na siebie wpadaliśmy na różnych imprezach. – Adamie, to jest Bryn Shraeder, ale pewnie ją kojarzysz jako
laskę nominowaną do nagrody za najlepszy pocałunek. Widziałeś jej bajeczny numer w Tak upadają dziewczyny? Pokręciłem głową. – Jakoś się nie złożyło. – Pocałunek wampira z wilkołaczką okazał się lepszy. Dwie dziewczyny nie robią już takiego wrażenia jak kiedyś – oznajmiła Bryn z kamienną twarzą. – To była rażąca niesprawiedliwość! – zawołała Brooke. – Oboje zostaliście skrzywdzeni. Co za wstyd. Zostawiam was, żebyście mogli razem lizać rany albo po prostu się zaznajomić. Muszę wracać i rozdawać nagrody. Adamie, do zobaczenia, mam nadzieję. Powinieneś częściej wpadać do L.A. Przyda ci się odrobina opalenizny. Odeszła tanecznym krokiem, mrugnąwszy do Bryn. Staliśmy chwilę w milczeniu. Zaproponowałem dziewczynie papierosa. Pokręciła głową, potem spojrzała na mnie tymi swoimi niepokojąco zielonymi oczami. – To było ukartowane, na wypadek gdybyś się zastanawiał. – Aha, właśnie się zastanawiałem. Wzruszyła ramionami, wcale niezawstydzona. – Wspomniałam Brooke, że uważam cię za intrygującego, i wzięła sprawy w swoje ręce. Jesteśmy do siebie podobne pod tym względem. – Rozumiem. – To ci przeszkadza? – Czemu by miało? – Wielu facetom tutaj by przeszkadzało. Aktorzy bywają strasznie niepewni siebie. Albo są gejami. – Ja nie jestem stąd. Uśmiechnęła się na to. Potem spojrzała na moją kurtkę. – Zamierzasz zniknąć albo coś w tym guście? – Myślisz, że poślą za mną psy? – Może, ale jesteśmy w L.A., więc to będą tycie chihuahua w designerskich torebkach, czyli nie zrobią ci wielkiej krzywdy. Potowarzyszyć ci? – Serio? Nie musisz tu zostać, żeby opłakiwać brak nagrody za najlepszy pocałunek? Popatrzyła mi prosto w oczy, jakby złapała dowcip i przyłączyła się do gry. To mi się spodobało. – Wolę celebrować i opłakiwać swoje pocałunki prywatnie. Jedyny plan, jaki miałem, to wrócić do hotelu limuzyną, która
na nas czekała. Więc poszedłem z Bryn. Dała szoferowi wolny wieczór, chwyciła kluczyki do swojego ogromnego SUV-a i powiozła nas w dół wzgórza, z Universal City w stronę wybrzeża. Pomknęliśmy Pacific Coast Highway na plażę na północ od miasta zwaną Point Dume. Po drodze zatrzymaliśmy się, by kupić butelkę wina i jakieś sushi na wynos. Kiedy dotarliśmy nad ocean, nad atramentową wodę opadła mgła. – Czerwcowe ochłodzenie – rzuciła Bryn, wzdrygając się w krótkiej zielono-czarnej sukience opadającej z jednego ramienia. – Zawsze mnie zaskakuje. – Nie zabrałaś swetra albo czegoś? – spytałem. – Nie komponował się z sukienką. – Proszę. Podałem jej swoją kurtkę. Zaskoczona uniosła brwi. – Dżentelmen. Siedzieliśmy na plaży, popijając wino prosto z butelki. Opowiedziała mi o niedawno skończonym filmie i o drugim, który wyjeżdżała kręcić w następnym miesiącu. I o tym, że próbuje zdecydować, który z dwóch scenariuszy wybrać do produkcji przez swoją firmę. – Więc zasadniczo jesteś osobą leniwą? – rzuciłem. Zaśmiała się. – Dorastałam w zabitej dechami dziurze w Arizonie, gdzie mama przez całe życie powtarzała, jaka jestem śliczna i że powinnam zostać modelką lub aktorką. Nigdy nawet nie pozwalała mi się bawić na słońcu, w Arizonie! Żebym sobie nie zniszczyła cery. Tak jakby ładna buzia była jedyną moją zaletą. Obejrzała się na mnie; w jej oczach osadzonych – przyznaję – w bardzo ładnej twarzy błysnęła inteligencja. – Ale w porządku, nieważne, skoro ta twarz pozwoliła mi stamtąd wyjechać. Tylko że teraz, w Hollywood, jest tak samo. Zaszufladkowali mnie jako młodą naiwną, kolejną śliczną buzię. Ale ja wiem swoje. I skoro zamierzam udowodnić, że mam mózg, skoro chcę, że tak powiem, bawić się w pełnym słońcu, sama muszę znaleźć projekt, który mnie wylansuje. Będę miała na to większe szanse, będąc również producentką. Tak naprawdę to kwestia kontroli. Chyba chciałabym panować nad wszystkim. – Okej, ale pewnych rzeczy nie da się kontrolować, nieważne, jak bardzo się próbuje. Spojrzała na ciemny horyzont, zagłębiając palce stóp w chłodny
piasek. – Wiem – przyznała cicho. Zwróciła się do mnie. – Naprawdę bardzo ci współczuję z powodu twojej dziewczyny. Miała na imię Mia, tak? Zakrztusiłem się winem. Nie było to imię, które spodziewałem się usłyszeć akurat w tej chwili. – Przepraszam. Po prostu kiedy zapytałam Bryn o ciebie, opowiedziała, jak się poznaliście. Nie obgadywała cię ani nic. Ale była wtedy w szpitalu, więc wie. Serce waliło mi w piersi. Skinąłem tylko głową. – Mój tato nas zostawił, kiedy miałam siedem lat. To najgorsze, co mnie spotkało w życiu – ciągnęła Bryn. – Więc nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co to znaczy naprawdę kogoś stracić. Kiwnąłem znowu, pociągnąłem wina. – Współczuję – zdołałem mruknąć. Lekko pochyliła głowę na znak, że słyszała. – Ale przynajmniej wszyscy zginęli razem. To znaczy, w pewnym sensie to musi być błogosławieństwo. Wiem, że nie chciałabym się obudzić, gdyby reszta moich bliskich nie żyła. Wino trysnęło mi z ust, poszło nosem. Dopiero po paru chwilach mogłem znowu swobodnie oddychać i odzyskałem mowę. A wtedy wyjaśniłem, że Mia nie umarła. Przeżyła wypadek i w pełni odzyskała zdrowie. Bryn wydawała się szczerze przerażona, tak bardzo, że zrobiło mi się żal jej zamiast samego siebie. – Boże, Adam. Strasznie mi wstyd. Po prostu tak założyłam. Brooke wspomniała, że nigdy więcej nie słyszała o Mii, więc też bym doszła do takiego wniosku. Shooting Star znika, a potem wydajecie Straty w ludziach... To znaczy teksty są tak pełne bólu i gniewu, poczucia zdrady z powodu porzucenia... – Mhm – mruknąłem. Spojrzała na mnie i jej oczy błysnęły zielono w świetle księżyca. Widziałem, że zrozumiała i nie muszę nic dodawać. To, że nie potrzebuję dalej wyjaśniać, było ogromną ulgą. – Och, Adamie. W pewnym sensie to jeszcze gorsze, prawda? Kiedy to powiedziała, kiedy wyraziła na głos to, co czasem czułem i czego niewyobrażalnie się wstydziłem, odrobinę się w niej zakochałem. Sądziłem, że to wystarczy. Że milczące porozumienie i pierwsze drgnienia rozkwitną, aż moje uczucie do Bryn stanie się równie wszechogarniające jak dawniej miłość do
Mii. Tamtej nocy pojechaliśmy do niej do domu. I przez całą wiosnę odwiedzałem ją na planie w Vancouver, potem w Chicago, a później w Budapeszcie. Wszystko, byle uciec z Oregonu, od skrępowania, które niczym gruba szyba akwarium oddzieliło mnie od pozostałych członków kapeli. Po powrocie do L.A. tamtego lata zaproponowała, żebym się wprowadził do niej na Hollywood Hills. „Z tyłu jest domek dla gości, którego nigdy nie używam. Moglibyśmy go przerobić na studio dla ciebie”. Myśl, żeby się wynieść z Oregonu, jak najdalej od reszty kapeli, od całej tej historii, i zacząć wszystko od nowa w domu pełnym okien i światła; myśl o wspólnej przyszłości z Bryn – wydawała się w tamtym czasie niezwykle sensowna. I tak zostałem połówką celebryckiej pary. Teraz strzelają mi fotki, kiedy robimy rzeczy tak przyziemne jak kupowanie kawy w Starbucksie albo przechadzka po kanionie Runyon. Powinienem się czuć szczęśliwy. Powinienem się czuć wdzięczny. Kłopot w tym, że ciągle mam wrażenie, jakby nie chodziło o mnie, tylko o nas oboje. Straty w ludziach napisałem z krwią Mii na rękach i ta płyta mnie wylansowała. Ale naprawdę sławny stałem się dzięki życiu z Bryn, więc miało to związek nie tyle z muzyką, którą tworzę, ile z dziewczyną, z którą jestem. Dziewczyna jest świetna. Każdy facet zabiłby, żeby z nią być; byłby dumny, mogąc jej zrobić dziecko. Tylko że nawet na samym początku, jeszcze w fazie, gdy nie mogliśmy się sobą nasycić, istniała między nami jak gdyby niewidzialna przegroda. Z początku próbowałem ją zniszczyć, ale wymagało zbyt wiele wysiłku, by ją choćby zarysować. Potem zmęczyło mnie próbowanie. A w końcu zacząłem znajdować usprawiedliwienia. „Tak już jest w dorosłych związkach, tak wygląda miłość, kiedy nosisz już parę bitewnych szram”. Może dlatego nie potrafię się cieszyć tym, co mamy. Może dlatego gdy nie potrafię zasnąć w środku nocy, wychodzę na zewnątrz, słucham plusku filtru w basenie i zadręczam się głupimi przyzwyczajeniami Bryn, doprowadzającymi mnie do szału. Nawet w takich chwilach rozumiem, że to drobiazgi – jak to, że śpi ze swoim blackberrym pod poduszką, że ćwiczy codziennie całymi godzinami i spisuje każdy zjadany okruch, że nie zgadza się ani na krok odstąpić od swoich planów czy harmonogramów. I wiem, że ma mnóstwo wspaniałych cech równoważących te złe. Jest hojna jak baron naftowy i lojalna jak pitbul.
Zdaję sobie sprawę, że ze mną niełatwo wytrzymać. Bryn twierdzi, że jestem zamknięty w sobie, wycofany, zimny. Zależnie od nastroju oskarża mnie, że zazdroszczę jej kariery, że jestem z nią przez przypadek albo że ją zdradzam. Nieprawda. Odkąd zostaliśmy parą, nie tknąłem żadnej groupie, nawet nie miałem ochoty. Ciągle jej powtarzam, że nasze problemy częściowo wynikają z tego, iż rzadko bywamy równocześnie w tym samym miejscu. Jeśli ja nie nagrywam albo nie jestem w trasie, to ona kręci plenery albo odbywa niekończące się spotkania z prasą w ramach promocji filmu. Nie mówię jej tylko jednego: że nie wyobrażam sobie, byśmy mogli ze sobą spędzać więcej czasu. Bo kiedy znajdziemy się razem w jednym pomieszczeniu, wcale nie jest różowo. Czasami po paru kieliszkach wina Bryn twierdzi, że to Mia stoi pomiędzy nami. – Czemu po prostu nie wrócisz do swojego ducha? – pyta. – Mam dość rywalizowania z nią. – Nikt nie może z tobą rywalizować – odpowiadam, całując ją w czoło. I nie kłamię. Nikt NIE MOŻE rywalizować z Bryn. A potem dodaję, że nie chodzi o Mię, nie chodzi o żadną dziewczynę. Że żyjemy oboje jak w szklanej bańce, w świetle reflektorów, jak w komorze ciśnieniowej. Dla każdej pary byłoby to trudne. Ale chyba oboje się domyślamy, że kłamię. A prawda wygląda tak, że ducha Mii nie da się odpędzić. Gdyby nie ona, ja i Bryn w ogóle byśmy się nie zeszli. Pokręcone, kazirodcze ścieżki losu sprawiły, że Mia stanowi część naszej historii, że my stanowimy odpryski jej spuścizny.
Rozdział ósmy Ubrania spakowane, do biednych wysł ane. Dom cał y opustoszał , meble już sprzedane. To tutaj pożegnał em ciebie i nadzieję. Twój zapach się w zaduchu pokojów rozwieje. I nie wiem, czemu dzwonię, sł uchawka jest gł ucha. I nie wiem, czemu śpiewam, skoro nikt nie sł ucha. Brak poł ączenia Straty w ludziach, utwór 10
Znacie ten dowcip o psie, który całe życie gonił samochody, aż w końcu jeden dopadł – i nie miał pojęcia, co z nim zrobić? Ja jestem takim psem. Sam na sam z Mią Hall, o czym marzyłem przez ponad trzy lata, i zastanawiam się: „Co teraz?”. Siedzimy w kafejce, która najwyraźniej była jej celem. To przypadkowe miejsce kawał drogi po zachodniej stronie miasta. – Ma własny parking – oznajmia Mia, kiedy tam docieramy. – Mhm. – To jedyna odpowiedź, jaka mi przychodzi do głowy. – Nigdy nie widziałam na Manhattanie kafejki z własnym parkingiem, dlatego tu zajrzałam pierwszy raz. Potem zauważyłam, że jadają tutaj taksówkarze, a oni świetnie się znają na dobrej kuchni, ale potem nabrałam wątpliwości przez ten parking, bo bezpłatny parking to rzecz znacznie
atrakcyjniejsza od gorącego, pysznego jedzenia. Mia paple dalej. A ja myślę sobie: „Serio gadamy o parkingach? Kiedy żadne z nas, o ile mi wiadomo, nie ma tutaj samochodu?”. I znowu mnie uderza, że nie wiem już o niej zupełnie nic, nawet najdrobniejszych szczegółów. Właściciel prowadzi nas do boksu i Mia nagle się krzywi. – Nie powinnam cię tu przyprowadzać. Pewnie w ogóle już nie jadasz w podobnych miejscach. Prawdę mówiąc, ma rację. Nie dlatego że wolę mroczne, koszmarnie drogie i wykwintne restauracje, ale ponieważ to do takich mnie zapraszają i w takich zwykle zostaję potem sam. Tu jednak roi się od starych, siwych nowojorczyków i taksówkarzy, z których żaden mnie nie poznaje. – Nie, jest w porządku – odpowiadam. Siadamy w boksie przy oknie z widokiem na wychwalany parking. Dwie sekundy później zjawia się przy nas niski, przysadzisty, włochaty jegomość. – Maestra! – woła do Mii. – Kopę lat! – Cześć, Stavros. Mężczyzna rzuca nam karty i zwraca się do mnie. Unosi krzaczastą brew. – Więc wreszcie przyprowadziłaś swojego chłopaka, żeby nam go przedstawić! Mia czerwienieje jak burak i chociaż to trochę obraźliwe, że tak się wstydzi, ponieważ nazwano ją moją dziewczyną, widok tego rumieńca jest zarazem dziwnie krzepiący. Ta skrępowana dziewczyna bardziej przypomina osobę, którą
znałem; tę, która nigdy by nie rozmawiała przez komórkę ściszonym głosem. – To stary przyjaciel – odpowiada. Stary przyjaciel? To degradacja czy awans? – Stary przyjaciel, tak? Nigdy wcześniej nikogo tu nie przyprowadziłaś. Taka śliczna, zdolna dziewczyna! Euphemio! – ryczy. – Chodź tutaj. Maestra przyprowadziła kolegę! Twarz Mii zrobiła się praktycznie fioletowa. Podnosi wzrok i szepcze samymi wargami: – To żona. Z kuchni wytacza się żeńska wersja Stavrosa, niska, kwadratowa kobieta z twarzą pokrytą tak grubą warstwą makijażu, że spora jego część najwyraźniej spłynęła jej na obwisłą szyję. Wyciera dłonie o zatłuszczony biały fartuch i uśmiecha się do Mii, błyskając złotym zębem. – Wiedziałam! – wykrzykuje. – Wiedziałam, że chowasz gdzieś chłopaka. Taka ładna dziewczyna. Teraz rozumiem, czemu nie chciałaś się umówić z moim Georgiem. Mia zerka na mnie, sznuruje wargi i unosi brwi, a potem posyła Euphemii uśmieszek udawanego zawstydzenia: „Wydało się”. – Chodź już, zostawmy ich samych – wtrąca się Stavros, klepiąc żonę po biodrze i wpychając się przed nią. – Maestra, to co zwykle? Mia przytakuje ruchem głowy. – A dla twojego chłopaka? Dosłownie skręca się z zakłopotania; przeciągające się milczenie przy stoliku przypomina martwą ciszę, jaką słyszy się czasem w uniwersyteckich stacjach radiowych. – Poproszę burgera, frytki i piwo – mówię w
końcu. – Wspaniale – oświadcza Stavros, splatając z klaśnięciem dłonie, jakbym właśnie zaoferował mu lekarstwo na raka. – Cheeseburger deluxe. Z dodatkiem krążków cebulowych. Twój młody przyjaciel jest za chudy. Całkiem jak ty. – Nigdy nie będziecie mieć zdrowych dzieci, jeśli nie nabierzecie trochę ciała – dorzuca Euphemia. Mia ukrywa twarz w dłoniach, jakby dosłownie próbowała się schować we własnej skórze. Po ich odejściu podnosi wzrok. – Boże, to było takie krępujące. Widocznie cię nie poznali. – A le wiedzieli, kim TY jesteś. Nie zgadłbym, że są znawcami muzyki poważnej. Potem patrzę na swoje dżinsy, czarny T-shirt, zniszczone tenisówki. Dawno, dawno temu też byłem fanem muzyki klasycznej, więc właściwie trudno powiedzieć, czego ktoś słucha. Mia wybucha śmiechem. – Och, to nie dlatego. Euhpemia widziała mnie, jak grałam w metrze. – Grałaś dla zarobku? A ż tak ciężko było? Dociera do mnie, co właśnie powiedziałem, i mam ochotę przewinąć wstecz. Kogoś takiego jak Mia nie pyta się, czy mu było ciężko, nawet jeśli wiem, że finansowo nie było. Denny oprócz polisy ubezpieczeniowej na życie w związku zawodowym nauczycieli wykupił dodatkową, dzięki czemu Mia okazała się całkiem nieźle ustawiona, chociaż na początku nikt nie wiedział o tej drugiej polisie. Między innymi z tego powodu po wypadku grupka muzyków z miasta dała serię koncertów dobroczynnych i zebrała prawie pięć tysięcy
dolarów na fundusz dla niej w Juilliard. Deszcz pieniędzy wzruszył jej dziadków – i mnie też – ale doprowadził do furii samą Mię. Nie zgodziła się przyjąć darowizny, nazwała ją pieniędzmi za krew, a kiedy dziadek zasugerował, że przyjęcie daru od innych ludzi samo w sobie jest aktem wspaniałomyślności i pozwala członkom wspólnoty poczuć się lepszymi – prychnęła, że dbanie o dobre samopoczucie innych to nie jej rola. Teraz jednak tylko się uśmiecha. – To był czad. A ile zarobiłam! Euphemia mnie widziała, a kiedy wpadłam tu coś zjeść, przypomniała mnie sobie ze stacji Columbus Circle. Poinformowała z dumą, że wrzuciła mi do futerału całego dolara. Jej komórka dzwoni. Oboje przerywamy i słuchamy metalicznie brzmiącej melodyjki. Beethoven gra i gra. – Nie odbierzesz? – pytam. Kręci głową lekko zawstydzona. Telefon milknie i zaraz odzywa się znowu. – Masz powodzenie dzisiaj wieczorem. – Nie tyle powodzenie, ile kłopoty. Powinnam była iść na kolację po koncercie. Mnóstwo różnych szych. A gentów. Sponsorów. Jestem prawie pewna, że to któryś profesor z Juilliard, ktoś z fundacji Young Concert A rtists albo mój menedżer dzwoni, żeby mnie zwymyślać. – A lbo Ernesta? – rzucam tak lekko, jak to w ludzkiej mocy. Bo Stavros i Euphemia mogli rzeczywiście gdzieś usłyszeć, że Mia ma kulturalnego przyjaciela – takiego, którego nie przywlokłaby do greckiej kafejki. Tyle tylko że to nie jestem ja. Znowu sprawia wrażenie skrępowanej.
– Na przykład. – Skoro musisz z kimś pogadać albo, no wiesz, zająć się jakimiś sprawami, nie zwracaj na mnie uwagi. – Nie. Powinnam ją po prostu wyłączyć. Sięga do torebki i wyłącza aparat. Stavros przynosi kawę z lodem dla Mii oraz budweisera dla mnie. Po jego odejściu następuje kolejna niezręczna pauza. – Więc... – zaczynam. – Więc... – powtarza Mia. – Więc podają tutaj twoje ulubione potrawy. Bywasz tu regularnie? – Wpadam na spanakopitę i porcję zrzędzenia. To niedaleko od kampusu, więc kiedyś często tu zaglądałam. KIEDYŚ? Mniej więcej po raz dwudziesty tego wieczoru zaczynam liczyć. Minęły trzy lata, odkąd wyjechała do Juilliard. Czyli tej jesieni powinna zaczynać czwarty rok. A le występuje w Carnegie Hall? Ma menedżera? Nagle zaczynam żałować, że nie przeczytałem uważniej tamtego artykułu. – Więc czemu już nie przychodzisz? – Moja frustracja rośnie. Na twarzy dziewczyny pojawia się czujność, niewielka fałdka niepokoju, podobna do gąsienicy, ukazuje się nad jej nosem. – Co? – pyta szybko. – Czemu już nie studiujesz? – A ch, o to ci chodzi – odpowiada i jej czoło wygładza ulga. – Powinnam wyjaśnić wcześniej. Skończyłam studia na wiosnę. Juilliard ma opcjonalny trzyletni program licencjacki dla... – Wirtuozów.
Miał to być komplement, ale rozdrażnienie, że nie posiadam karty gracza Mii Hall – nie znam jej wyników, rekordów, najważniejszych wydarzeń w karierze – sprawiło, że zabrzmiał gorzko. – Uzdolnionych studentów – poprawia niemal przepraszająco. – Skończyłam studia wcześniej, żeby szybciej zacząć jeździć na tournée. Ściśle rzecz biorąc, teraz. Wszystko właśnie się zaczyna. – Och. Siedzimy w niezręcznej ciszy, póki Stavros nie zjawia się z jedzeniem. Podczas zamawiania wydawało mi się, że nie jestem głodny, ale kiedy tylko czuję zapach hamburgera, zaczyna mi burczeć w brzuchu. Uświadamiam sobie, że przez cały dzień wrzuciłem tylko dwa hot dogi. Stavros rozstawia przed Mią naręcze talerzy: sałatkę, zapiekankę ze szpinakiem, frytki, pudding ryżowy. – TYLE zwykle bierzesz? – pytam. – Mówiłam ci. Nie jadłam od dwóch dni. Sam wiesz, ile potrafię zmieścić. A lbo wiedziałeś, to znaczy... – Jak będziesz czegoś potrzebować, maestra, po prostu krzyknij. – Dzięki, Stavros. Po jego odejściu zabijamy kilka minut, topiąc frytki i rozmowę w keczupie. – Więc... – zaczynam. – Więc... – powtarza. I dodaje: – Jak się mają wszyscy? Reszta zespołu? – W porządku. – Gdzie są teraz? – W Londynie. A lbo w drodze. Mia przechyla głowę na bok.
– Zdaje się mówiłeś, że lecisz jutro. – Tak, no cóż, miałem jeszcze parę spraw do załatwienia. Logistyka i takie tam. Więc zostałem dzień dłużej. – To miałeś szczęście. – Co? – To znaczy... dobrze się składa, bo inaczej byśmy na siebie nie wpadli. Patrzę na nią. Mówi serio? Dziesięć minut temu wyglądała, jakby miała dostać zawału na samą wzmiankę, że mogłaby być moją dziewczyną, a teraz uważa za fart, że ją nachodzę. A lbo może po prostu przeszliśmy do uprzejmych banałów? – A co u Liz? Dalej jest z Sarah? A ch, więc jednak to są uprzejme banały. – Tak, i to na poważnie. Chcą wziąć ślub i właśnie trwa wielka debata, czy powinny pojechać do stanu, gdzie to legalne, na przykład Iowa, czy lepiej poczekać, aż Oregon je uzna. Tyle zamieszania, żeby się chajtnąć. – Kręcę głową z niedowierzaniem. – Co, nie chcesz się ożenić? – pyta z lekkim wyzwaniem w głosie. Prawdę mówiąc, trochę mi trudno spojrzeć jej w oczy, ale się zmuszam. – Nigdy – odpowiadam. – Och – mruczy prawie z ulgą. „Bez paniki, Mia. Nie zamierzałem się oświadczyć”. – A ty? Nadal mieszkasz w Oregonie? – pyta. – Obecnie w L.A . – Kolejny deszczowy emigrant uciekający na południe.
– A ha, coś w tym guście. Nie muszę jej wyjaśniać, jak szybko to, że w lutym można zjeść kolację na powietrzu, traci atrakcyjność, ani że brak pór roku wydaje się nie w porządku. Stanowię dokładne przeciwieństwo gości, którzy muszą się doświetlać w zimowe wieczory. Ja pośrodku słonecznej „niezimy” w Los A ngeles potrzebuję posiedzieć w ciemnej szafie, żeby się poczuć lepiej. – Rodziców też ściągnąłem na południe. Ciepło dobrze robi tacie na artretyzm. – A ha, dziadkowi artretyzm też dokucza. W stawie biodrowym. A rtretyzm? Przecież to brzmi żywcem jak z jednej z tych pocztówek bożonarodzeniowych od rodziny: „Billy nie chodzi już na lekcje pływania, Todd zrobił dziecko swojej dziewczynie, a ciocia Louise miała operację haluksów”. – Och, to fatalnie – rzucam. – Wiesz, jaki on jest. Traktuje to z wielkim stoicyzmem. Prawdę mówiąc, oboje z babcią szykują się na serię wyjazdów, bo chcą mnie odwiedzać podczas tournée; sprawili sobie nowe paszporty. Babcia nawet wynalazła jakąś studentkę ogrodnictwa, która pod jej nieobecność zajmie się storczykami. – A jak storczyki? – pytam. Wspaniale. Teraz przeszliśmy do kwiatków. – Ciągle zdobywają nagrody, więc chyba nieźle. – Mia spuszcza wzrok. – Jakiś czas nie byłam w jej szklarni. Nie odwiedzałam ich, od kiedy tu przyjechałam. Jestem tym równocześnie zaskoczony – i wcale nie. Jakbym już wiedział – chociaż liczyłem, że być
może Mia wróci, gdy wyjadę z miasta. Raz jeszcze przeceniłem własne znaczenie. – Powinieneś czasem do nich zajrzeć – mówi. – Bardzo by się ucieszyli, gdybyś dał znak życia, opowiedział, jak świetnie sobie radzisz. – Jak ŚWIETNIE sobie radzę? Gdy na nią patrzę, zerka na mnie zza zasłony włosów i kręci z podziwem głową. – Oczywiście, A damie, bo FA NTA STYCZNIE sobie radzisz. To znaczy, udało ci się. Zostałeś gwiazdą rocka! Gwiazda rocka. To określenie tak mętne i niejednoznaczne, że nie sposób dostrzec za nim rzeczywistego człowieka. A le JESTEM gwiazdą rocka. Mam konto w banku jak gwiazda rocka i platynową płytę jak gwiazda rocka, i dziewczynę jak gwiazda rocka. Lecz cholernie nienawidzę tego określenia, a kiedy słyszę, jak Mia mnie nim częstuje, moja odraza sięga stratosfery. – Masz jakieś zdjęcia pozostałych członków kapeli? – pyta. – W telefonie albo gdzieś? – Jasne, fotki. Mam w komórce całe mnóstwo, tylko zostawiłem ją w hotelu. Kompletna ściema, ale Mia nigdy się o tym nie dowie. A skoro chce pooglądać zdjęcia, mogę jej kupić egzemplarz „Spin” w kiosku na rogu. – Ja też mam kilka. A le w wersji papierowej, bo moja komórka to taki staroć. Zdaje się parę babci i dziadka, i ojej, jedno strasznie fajne Henry’ego i Willow. W zeszłe wakacje odwiedzili mnie na Marlboro Festivalu z dzieciakami – opowiada. – Z Beatrix, czyli Trixie, jak ją nazywają, pamiętasz ich małą córeczkę? Skończyła już pięć lat. I urodziło im się jeszcze jedno dziecko, synek Theo, na
pamiątkę Teddy’ego. Na wzmiankę o Teddym ściska mnie w żołądku. Nie sposób stwierdzić, dlaczego w rachunku uczuć utrata jednej osoby dotyka nas bardziej niż innych. Kochałem rodziców Mii, ale w jakiś sposób potrafiłem się pogodzić z ich śmiercią. Odeszli przedwcześnie, lecz we właściwym porządku: przed swoimi dziećmi – chociaż dziadkowie Mii pewnie mają w tej kwestii inne zdanie. Z jakiegoś powodu WCIĄ Ż jednak nie potrafię pojąć, że Teddy już zawsze będzie miał osiem lat. Co roku w swoje urodziny liczę, ile lat by skończył. Teraz zbliżałby się do dwunastu i widzę go w każdym pryszczatym nastolatku przychodzącym na nasze koncerty i błagającym o autograf. Jeszcze gdy byliśmy razem, nigdy nie wspomniałem Mii, jak strasznie mnie rozwaliła śmierć jej braciszka, więc mowy nie ma, żebym powiedział teraz. Straciłem prawo do dyskutowania o takich sprawach. Zrzekłem się – a może zostałem pozbawiony – miejsca przy stole rodzinnym Hallów. – Zrobiłam to zdjęcie zeszłego lata, więc jest trochę stare, ale pozwoli ci się zorientować, jak wszyscy teraz wyglądają. – Och, nie trzeba. A le ona już przetrząsa torebkę. – Henry nic się nie zmienił, wciąż przypomina przerośniętego dzieciaka. Gdzie mój portfel? Wysypuje zawartość torebki na blat. – Nie chcę oglądać twoich zdjęć! Mój głos jest ostry jak trzask pękającego lodu, głośny jak reprymenda rodzica.
Mia przerywa poszukiwania. – Och. Okej. Wygląda na przywołaną do porządku, zalęknioną. Zasuwa torebkę i kładąc ją obok siebie na kanapce, przy okazji przewraca moją butelkę z browarem. Gorączkowo wyszarpuje serwetki z dozownika i zaczyna wycierać piwo z blatu, jakby to był elektrolit z baterii. – Cholera! – rzuca. – Nic się nie stało. – Stało się. Narobiłam strasznego bałaganu – upiera się stłumionym głosem. – Już prawie wszystko zebrałaś. Po prostu zawołaj swojego kumpla, niech dokończy porządki. Nadal ściera maniakalnie, opróżniając do końca serwetnik i zużywając każdy skrawek papieru w okolicy. Zwija przemoczone serwetki w kulę i niemal się spodziewam, że zacznie teraz przecierać blat gołą ręką; przyglądam się całej operacji lekko zbity z tropu. Lecz nagle uchodzi z niej cała energia. Zastyga bez ruchu, zwiesza głowę. A potem spogląda na mnie tymi swoimi oczami. – Przepraszam. Wiem, że uprzejmie byłoby odpowiedzieć: nie ma za co, nic się nie stało, piwo nawet na mnie nie prysnęło. Naraz jednak wcale nie jestem pewien, czy rozmawiamy o piwie, a jeśli nie, jeśli Mia właśnie próbuje mnie ukradkiem prosić o wybaczenie... Za co przepraszasz, Mia? Nawet gdybym potrafił się zmusić, by zapytać – o czym nie ma mowy – to na nic, bo nagle wypada z boksu i biegnie do łazienki, żeby zmyć z siebie piwo niczym lady Makbet.
Nie ma jej jakiś czas, a kiedy czekam, dwuznaczność, którą po sobie pozostawiła, gęstnieje i przenika mnie do szpiku kości. Ponieważ przez ostatnie trzy lata wyobrażałem sobie najróżniejsze scenariusze. W większości wersji wszystko okazywało się jakąś Wielką Pomyłką, potężnym nieporozumieniem. Setki razy wyobrażałem sobie Mię błagającą mnie o przebaczenie. Przepraszającą, że na moją miłość odpowiedziała okrutnym milczeniem. Że zachowała się, jakby dwa lata z życia – tamte dwa lata NA SZEGO życia – nic nie znaczyły. A le nigdy sobie nie wyobrażałem, jak mnie przeprasza za swoje odejście. Bo chociaż sama może nie zdaje sobie z tego sprawy, zrobiła dokładnie to, na co jej pozwoliłem.
Rozdział dziewiąty Pojawiały się znaki. Pewnie liczniejsze, niż dostrzegłem nawet po fakcie. Ale wszystkie przegapiłem. Może dlatego, że ich nie wypatrywałem. Zbyt byłem zaprzątnięty oglądaniem się przez ramię na pożar, który ledwo przetrwałem, żeby zwracać większą uwagę na majaczącą przede mną trzystumetrową przepaść. Kiedy Mia postanowiła jechać do Juilliard tamtej jesieni i gdy już późną wiosną stało się oczywiste, że da radę, oświadczyłem, że pojadę z nią do Nowego Jorku. Rzuciła mi tylko to swoje spojrzenie – „Nic z tego”. – Nigdy wcześniej nie było o tym mowy – odpowiedziała – więc skąd ta zmiana? „Bo wcześniej nic ci nie dolegało, a teraz nie masz śledziony. Ani rodziców. Bo Nowy Jork może pożreć cię żywcem” – pomyślałem. Ale nie powiedziałem nic. – Pora, by każde z nas wróciło do swojego życia – ciągnęła. Już wcześniej studiowałem w niepełnym wymiarze, ale po wypadku rzuciłem to całkiem, więc miałem cały semestr niezaliczonych zajęć. Mia też nie wróciła do szkoły. Opuściła zbyt dużo, a teraz pracowała z indywidualnym opiekunem, żeby nadrobić przedmioty z ostatniej klasy, dostać promocję i wstąpić do Juilliard na czas. Właściwie to była ściema. Nauczyciele przepuściliby ją, nawet gdyby nie oddała ani jednej pracy domowej. – A co z zespołem? – spytała. – Wiem, że wszyscy na ciebie czekają. To też była prawda. Tuż przed wypadkiem nagraliśmy dla Smiling Simon, niezależnej wytwórni z Seattle, płytkę zatytułowaną po prostu Shooting Star. Album wyszedł na początku lata i chociaż nie pojechaliśmy w trasę promocyjną, sprzedawał się znakomicie i w kółko go puszczali w studenckich radiostacjach. Efekt był taki, że wokół Shooting Star zaczęły się kręcić wielkie wytwórnie zainteresowane podpisaniem umowy z kapelą istniejącą tylko w teorii. – Twoja biedna gitara usycha z samotności – rzuciła Mia ze smutnym uśmiechem. Nie wyjąłem instrumentu z futerału od nieudanego występu jako support Bikini. No więc zgodziłem się na związek na odległość. Częściowo dlatego, że z Mią nie dało się dyskutować. Częściowo – bo naprawdę nie chciałem zostawiać Shooting Star. Ale też trochę
dlatego, że przechojraczyłem. To znaczy, wcześniej się martwiłem, co może dla nas oznaczać przeprowadzka na dwa krańce kontynentu. Ale TERAZ? Cholera, co dla nas znaczą cztery tysiące kilometrów? A poza tym Kim dopiero co przyjęła propozycję z Uniwersytetu Nowojorskiego, w samym centrum, o parę kilometrów od Juilliard. Obiecała mieć Mię na oku. Tyle tylko że potem Kim w ostatniej chwili zmieniła zdanie i przeniosła się do Brandeis w Bostonie. Szlag mnie trafił. Po wypadku często rozmawialiśmy przelotnie o postępach Mii i przekazywaliśmy stosownie długie sprawozdania jej dziadkom. Utrzymywaliśmy te narady w sekrecie, wiedząc, że Mia by nas zamordowała, gdyby odkryła spisek. Ale staliśmy się z Kim niczym dwaj kapitanowie dowodzący akcją pod kryptonimem „Mia”. Skoro ja nie mogłem się za nią przeprowadzić do Nowego Jorku, uważałem, że Kim ma obowiązek jej pilnować. Dumałem o tym aż do pewnego upalnego wieczoru w lipcu, może z miesiąc przed planowanym wyjazdem ich obu. Kim wpadła do dziadków Mii, żeby pooglądać z nami filmy na DVD. Mia położyła się spać wcześniej, więc tylko we dwoje przesiedzieliśmy do końca jakiegoś pretensjonalnego zagranicznego gniota. Kim ciągle nadawała, jak to Mia świetnie sobie radzi, zagłuszając ścieżkę dialogową niczym hałaśliwa papuga. W końcu kazałem się jej zamknąć. Zmrużyła oczy i zaczęła zbierać swoje zabawki. – Wiem, czemu jesteś taki wkurzony. Wcale nie z powodu tego dennego filmu, więc czemu po prostu tego z siebie nie wyrzucisz i mnie nie objedziesz? – burknęła. A potem się rozryczała. Nigdy nie widziałem, żeby płakała, tak na całego, nawet na nabożeństwie żałobnym, więc od razu poczułem się jak śmieć, przeprosiłem ją i tak jakby niezgrabnie przytuliłem. Kiedy przestała się mazać, wytarła oczy i wyjaśniła, w jaki sposób Mia zmusiła ją do przeniesienia się do Brandeis. – Naprawdę chciałam tam iść. Po tylu latach w Gojoregonie bardzo chciałam trafić na żydowski uniwersytet, ale nowojorski też był okej, a w Nowym Jorku mieszka mnóstwo Żydów. Ale ona się zawzięła. Nie życzy sobie ŻADNEGO WIĘCEJ NIAŃCZENIA. To dokładnie jej słowa. Przysięgła, że jeśli pójdę na NYU, będzie wiedziała, że wykombinowaliśmy jakiś plan, by ją mieć na oku. Zagroziła zerwaniem znajomości ze mną. Odparłam, że jej nie wierzę, ale miała w oczach taki błysk, jakiego nie widziałam nigdy
wcześniej. Nie żartowała. Więc ustąpiłam. Wiesz, ile kontaktów musiałam uruchomić, żeby rozpatrzyli moje podanie na tak późnym etapie? I w dodatku przepadło mi wpisowe na Nowojorskim. Ale co tam, najważniejsze, by Mia była zadowolona. – Kim uśmiechnęła się z rezygnacją. – Więc nie mam pojęcia, czemu się czuję taka nieszczęśliwa. Pewnie to wyrzuty sumienia. Ryzyko związane z byciem religijną. I rozpłakała się znowu. Całkiem głośny sygnał. Ale ja chyba zatkałem uszy palcami. * Koniec jednak, kiedy wreszcie nastąpił, był cichy. Mia poleciała do Nowego Jorku. Ja wróciłem do Domu Rocka. Oraz na studia. Świat się nie zawalił. Przez pierwszych kilka tygodni wysyłaliśmy do siebie sążniste mejle. Ona pisała o Nowym Jorku, o zajęciach, muzyce, szkole. Ja o naszych spotkaniach z wytwórnią płytową. W okolicach Święta Dziękczynienia Liz załatwiła nam kilka występów – i musieliśmy solidnie się przyłożyć do prób, biorąc pod uwagę, że nie sięgnąłem po gitarę od miesięcy – ale ponieważ Mike się uparł, przede wszystkim pilnowaliśmy interesów. Lataliśmy do Seattle i L.A. na spotkania z oficjelami z wytwórni. Jacyś goście z Nowego Jorku, z działu A&R, czyli artystów i repertuaru, przylatywali do Oregonu, żeby się z nami zobaczyć. Pisałem Mii o ich obietnicach; każdy przysięgał, że doszlifuje nasze brzmienie i wylansuje nas na supergwiazdy. Próbowaliśmy stać twardo na ziemi, ale ciężko było nie dać się ponieść ani trochę. Codziennie wieczorem odbywaliśmy też telefoniczną odprawę przed zaśnięciem. Zwykle Mia czuła się kompletnie wypompowana, więc rozmowy były krótkie. Ot, szansa, żeby usłyszeć swoje głosy, powiedzieć „kocham cię” w czasie rzeczywistym. Pewnego wieczoru, jakieś trzy tygodnie po rozpoczęciu semestru, trochę się spóźniłem z telefonem, bo umówiliśmy się z jakimś repem z A&R w Le Pigeon w Portland i wszystko się obsunęło. Kiedy włączyła się automatyczna sekretarka, pomyślałem, że Mia po prostu się już położyła. Ale następnego dnia nie dostałem od niej mejla. „Sorry, że się spóźniłem. Wkurzyłaś się na mnie?” – spytałem esemesem. „Nie” – odpisała od razu. Ulżyło mi. Tego samego wieczoru jednak zadzwoniłem o zwykłej porze i znowu uruchomiła się sekretarka. A następny mejl od Mii składał
się z dwóch suchych zdań – coś tam, że próby orkiestrowe stały się bardzo intensywne. Uznałem to za wyjaśnienie. Wszystko powoli zaczyna się rozkręcać, przecież to Juilliard. Wiolonczele nie są wyposażone w WiFi. A Mia potrafiła przecież ćwiczyć po osiem godzin dziennie. Lecz potem zacząłem się do niej dobijać o najróżniejszych porach; budziłem się wcześnie, żeby ją złapać przed lekcjami, dzwoniłem w porze jej kolacji. I ciągle włączała się automatyczna sekretarka, a Mia nigdy nie oddzwaniała. Nie odpowiadała też na esemesy. Dalej dostawałem mejle, ale nie codziennie, i chociaż moje wiadomości były pełne coraz bardziej rozpaczliwych pytań – „Czemu nie odbierasz komórki? Zgubiłaś ją? Nic ci się nie stało?” – nie odpowiadała na nie, niczego nie wyjaśniała. Powtarzała tylko, że jest zajęta. Postanowiłem pojechać do jej dziadków. Praktycznie przemieszkałem u nich pięć miesięcy, gdy przechodziła rekonwalescencję, a potem obiecałem, że będę ich często odwiedzał, ale nie dotrzymałem słowa. Trudno było wytrzymać w pełnym przeciągów starym domu z fotograficzną galerią duchów – ślubny portret Denny’ego i Kat, rozdzierająca fotka dwunastoletniej Mii czytającej Teddy’emu siedzącemu na jej kolanach – bez Mii u mojego boku. Ale ponieważ kontakt z nią słabł, potrzebowałem odpowiedzi. Za pierwszym razem, kiedy się do nich wybrałem tamtej jesieni, babcia zanudziła mnie opowieściami o stanie swojego ogrodu, a potem poszła do szklarni, zostawiając mnie w kuchni z dziadkiem. Zaparzył nam imbryk mocnej kawy. Nie mówiliśmy wiele, więc słychać było tylko trzaskanie drew w piecu. Patrzył na mnie w taki spokojny, smutny sposób, aż nie wiem czemu miałem ochotę uklęknąć obok jego krzesła i położyć mu głowę na kolanach. Zajrzałem do nich jeszcze parę razy, nawet kiedy Mia kompletnie zerwała ze mną kontakt, i zawsze było tak samo. Czułem się nie w porządku, udając, że przyjechałem w celach towarzyskich, kiedy naprawdę liczyłem na jakieś wieści, jakieś wyjaśnienie. Nie – tak NAPRAWDĘ liczyłem, że nie okażę się wyjątkiem. Chciałem usłyszeć: „Mia przestała do nas dzwonić. Z tobą utrzymuje kontakt?”. Ale oczywiście nigdy tego nie usłyszałem, bo to nie było możliwe. Właściwie nie potrzebowałem potwierdzenia od jej dziadków. Od drugiego wieczoru, kiedy włączyła się automatyczna sekretarka, wiedziałem, że jeśli chodzi o mnie – to koniec.
Bo czy jej nie powiedziałem? Czy stojąc obok jej łóżka, nie obiecałem, że jeśli zostanie, zrobię wszystko, nawet gdyby to miało oznaczać moje odejście? Fakt, że znajdowała się wtedy w śpiączce, że ocknęła się dopiero trzy dni później i że żadne z nas nigdy potem nie wspomniało o tych moich słowach – ten fakt zdawał się niemal bez znaczenia. Sam to sobie zafundowałem. Nie potrafię się jednak pogodzić z tym, w JAKI SPOSÓB to zrobiła. Nigdy nie rzuciłem żadnej dziewczyny równie brutalnie. Nawet kiedy jeszcze zabawiałem się z groupies. Zawsze tego samego wieczoru odprowadzałem laskę z hotelowego numeru do limuzyny czy gdzie tam chciała, całowałem skromnie w policzek i mówiłem: „Dzięki, było bardzo fajnie” albo coś równie nieodwołalnie kończącego sprawę. A to były groupies. Z Mią spędziliśmy razem ponad dwa lata i owszem, to był licealny romans, ale mimo wszystko romans, który jak sądziłem, pragnęliśmy jakimś sposobem zmienić w rzecz na całe życie; romans, co do którego byłem prawie pewien, że zmieniłby się w rzecz na całe życie, gdybyśmy się poznali pięć lat później i gdyby ona nie była genialną wiolonczelistką, a ja członkiem zdobywającej sławę kapeli – albo gdyby to wszystko, co się stało, nie rozwaliło nam życia w strzępy. Zaczyna do mnie docierać, że istnieje ogromna różnica między wiedzą, że coś się stało – nawet wiedzą, dlaczego się stało – a uwierzeniem, że się wydarzyło. Bo kiedy Mia zerwała ze mną kontakt, okej, WIEDZIAŁEM, co się stało. Ale długo, długo trwało, zanim w to uwierzyłem. A bywają dni, że wciąż nie do końca wierzę.
Rozdział dziesiąty Bębenek rewolweru, obrót – raz, dwa, trzy. Ona mówi: wybieraj, albo ja, albo ty. Chł ód metalu na skroni, strzał , co w uszach dzwoni. Smak krwi rozbryzganej. Gratuluj jej wygranej.
Ruletka Straty w ludziach, utwór 11
Po wyjściu z kafejki robię się nerwowy. Bo tak: wpadliśmy na siebie. Zachowaliśmy się uprzejmie i pogadaliśmy chwilę, żeby nadrobić zaległości, więc co nam pozostaje prócz pożegnania? A nie jestem na to gotowy. To niemal pewne, że nie będzie kolejnego postscriptum z Mią i przez resztę życia będę musiał ciągnąć na oparach dzisiejszego wieczoru, więc chcę mieć coś więcej do wspominania niż gadka o parkingu, artretyzmie i porzucone w połowie przeprosiny. Dlatego przy każdej kolejnej mijanej przecznicy, kiedy Mia nie woła taksówki, nie zaczyna się tłumaczyć i żegnać, czuję się, jakby odraczano mi wykonanie wyroku. W szmerze własnych kroków na chodniku słyszę niemal słowo „odroczenie, odroczenie”, niosące się echem po ulicach miasta. Idziemy w milczeniu znacznie spokojniejszym, znacznie bardziej zaplutym odcinkiem Dziewiątej A lei. W wilgotnym przejściu pod wiaduktem rozbiła się obozem gromadka bezdomnych. Jeden prosi o drobne. Rzucam mu dziesięć dolców. Przejeżdża autobus, wydmuchując chmurę spalin. Mia wskazuje drugą stronę ulicy. – Zajezdnia autobusowa Port A uthority – wyjaśnia. Kiwam tylko głową, niepewny, czy terminale autobusowe będziemy omawiać równie drobiazgowo jak parkingi, czy też planuje mnie stamtąd odesłać.
– W środku jest kręgielnia – dodaje. – W zajezdni? – Wariactwo, co nie?! – wykrzykuje, nagle bardzo ożywiona. – Też nie mogłam uwierzyć, jak ją znalazłam. Kiedyś późnym wieczorem wracałam do domu po wizycie u Kim w Bostonie, zgubiłam się i nagle się na nią natknęłam. Przypomniało mi się szukanie wielkanocnych pisanek. Pamiętasz, jak szaleliśmy za nimi z Teddym? Pamiętam, jak ONA szalała. Uwielbiała wszelkie święta mające związek ze słodyczami – a szczególnie, gdy mogła zrobić frajdę Teddy’emu. Którejś Wielkanocy pracowicie pomalowała ręcznie jajka ugotowane na twardo i poukrywała po całym podwórzu, żeby miał co znaleźć następnego ranka. A le całą noc lało i wszystkie jej barwne malunki zmieniły się w bure cętki. Prawie się popłakała z rozczarowania, za to Teddy mało się nie posikał z przejęcia – oświadczył, że to nie są żadne tam świąteczne pisanki, tylko jaja DINOZA URÓW. – Jasne, pamiętam – przytakuję. – Ludzie uwielbiają Nowy Jork z najrozmaitszych powodów. Z powodu kultury. Różnorodności ludzi. Tempa życia. Jedzenia. A le mnie życie tutaj przypomina jedno wielkie wielkanocne poszukiwanie pisanek. Ciągle, na każdym rogu natykasz się na małe niespodzianki. Jak tamten ogród. Jak kręgielnia w olbrzymiej zajezdni autobusowej. Wiesz co... – Urywa. – Co? Kręci głową. – Pewnie masz coś zaplanowanego na dzisiejszy wieczór. Jakieś wyjście do klubu. Spotkanie z
wielbicielami. – Nie spotykam się z wielbicielami, Mia. Brzmi to ostrzej, niż zamierzałem. – Nie chciałam cię obrazić. Po prostu uznałam, że wszystkie gwiazdy rocka, celebryci, podróżują z grupą osób towarzyszących. – Więc przestań uznawać. Ciągle jestem sobą. Powiedzmy. Wygląda na zaskoczoną. – Okej. Więc nie jesteś nigdzie umówiony? Kręcę głową. – Robi się późno. Nie chce ci się spać? – Nie sypiam ostatnio zbyt dużo. Mogę się zdrzemnąć w samolocie. – Więc... – Mia czubkiem buta kopie jakiś śmieć i widzę, że WCIĄ Ż SIĘ DENERWUJE. – Wybierzmy się na miejską wersję poszukiwania wielkanocnych pisanek. – Robi pauzę, wpatruje się uważnie w moją twarz, sprawdzając, czy rozumiem, o co jej chodzi. Jasne, że tak. – Pokażę ci wszystkie tajemne zakamarki miasta, które tak bardzo lubię. – Czemu? – pytam. I natychmiast mam ochotę kopnąć sam siebie. „Dostałeś swoje odroczenie, to teraz się zamknij!”. A le w głębi duszy chcę wiedzieć. Nie całkiem rozumiem, po co poszedłem dzisiaj na jej koncert, ale już kompletnie nie mam pojęcia, dlaczego ona mnie do siebie wezwała. Czemu wciąż tu jestem. – Bo chcę ci je pokazać – odpowiada po prostu. Gapię się na nią, czekając, by dodała coś więcej. Ściąga brwi, szukając wytłumaczenia. Potem chyba się poddaje, bo wzrusza tylko ramionami.
Po chwili próbuje znowu. – A także dlatego, że chociaż właściwie nie ruszam się z Nowego Jorku, to czasem jednak wyjeżdżam. Jutro lecę do Japonii zagrać dwa koncerty, a potem jeszcze jeden w Korei. A później przylatuję do Nowego Jorku na tydzień i rozpoczynam tournée na poważnie. Będę w drodze może nawet czterdzieści tygodni w roku, więc... – Zostanie ci niewiele czasu na szukanie pisanek? – Coś w tym guście. – Czyli chcesz się pożegnać? Z Nowym Jorkiem? Ze mną? Jeśli chodzi o mnie, to trochę późno. – Chyba można tak na to spojrzeć – odpowiada Mia. Chwilę milczę, jakbym się naprawdę zastanawiał, jakbym rozmyślał nad odpowiedzią, jak gdyby na jej zaproszeniu rzeczywiście widniało „RSV P”. Potem wzruszam ramionami, odstawiając małe przedstawienie. – Jasne, czemu nie? Nadal jednak mam wątpliwości co do zajezdni, więc przed wejściem wkładam ciemne okulary i czapkę. Mia prowadzi mnie przez hol wykładany pomarańczowymi kafelkami, gdzie aromat sosnowego płynu odkażającego nie całkiem maskuje odór sików, a potem w górę po kilku kondygnacjach ruchomych schodów, obok zamkniętych stoisk z prasą i budek z fastfoodem, i po kolejnych ruchomych schodach w stronę neonowego napisu oznajmiającego jaskrawo: „KRĘGIELNIA LEISURE TIME”. – Jesteśmy na miejscu – oznajmia Mia nieśmiało,
z dumą. – Od kiedy przypadkiem ją znalazłam, zaczęłam tu zaglądać za każdym razem, kiedy tędy przechodziłam. A potem wpadać w wolnych chwilach. Czasami siadam przy barze, zamawiam nachos i przyglądam się grającym. – Czemu nie zagrasz sama? Przechyla głowę na bok i stuka się w łokieć. No tak, łokieć. Jej pięta achillesowa. Jedna z nielicznych części ciała, które nie ucierpiały w wypadku, nie zostały zagipsowane, zespolone śrubami, zszyte ani pokryte przeszczepioną skórą. Kiedy jednak Mia zaczęła ponownie ćwiczyć na wiolonczeli w obłąkańczej próbie dogonienia samej siebie, łokieć dał o sobie znać. Zrobiono prześwietlenia. Rezonans magnetyczny. Lekarze nie potrafili znaleźć żadnych patologicznych zmian, stwierdzili, że to może być skutek stłuczenia albo uszkodzony nerw, i zasugerowali, by trochę zluzowała z ćwiczeniem, co doprowadziło ją do pasji. Skoro nie może grać, oświadczyła, nic jej nie zostało w życiu. „A co ze mną?” – pomyślałem wtedy, ale nic nie powiedziałem. W każdym razie olała lekarzy, grała mimo bólu i albo jej się polepszyło, albo się przyzwyczaiła. – Kilka razy próbowałam namówić paru znajomych z Juilliard, żeby ze mną przyszli, ale to nie ich bajka. Zresztą nieważne – mówi. – I tak chodzi mi o samo MIEJSCE. Że jest tak kompletnie schowane na górze. Nie muszę grać w kręgle, by je docenić. „Więc twój przyjaciel z Rajskiego Ogrodu jest zbyt wyrafinowany na włóczenie się po brudnych kafejkach i kręgielniach, tak?”. Dawniej chodziliśmy na kręgle, czasem tylko we
dwoje, czasem z całą jej rodziną. Kat i Denny grali świetnie – w jego wypadku stanowiło to element wizerunku retro. Nawet Teddy potrafił zgarnąć osiemdziesiąt punktów. „Czy ci się to podoba czy nie, Mio Hall, w twoje DNA wplątało się trochę śmiecia. Dzięki twojej rodzinie. A może też dzięki mnie”. – Moglibyśmy teraz iść na kręgle – proponuję. Uśmiecha się na tę propozycję. Potem znowu stuka się w łokieć. Kręci głową. – Nie musisz rzucać – wyjaśniam. – Ja zagram. Możesz się po prostu przyglądać. A lbo rzucę za nas oboje. Chyba powinnaś tu zagrać chociaż raz. Skoro to twoja wycieczka pożegnalna. – Zrobiłbyś to dla mnie? I właśnie to zaskoczenie w jej głosie boli najbardziej. – Pewnie, czemu nie? Nie grałem od wieków. To nie całkiem prawda. Kilka miesięcy temu poszliśmy z Bryn na kręgle przy okazji imprezy dobroczynnej. Zapłaciliśmy dwadzieścia tysięcy dolców za wynajęcie toru na godzinę dla jakiejś szczytnej sprawy, a potem nawet nie zagraliśmy, po prostu piliśmy szampana, podczas gdy ona nawijała. Rozumiecie? Kto pije szampana w kręgielni? We wnętrzu Leisure Time czuć piwem oraz woskiem, hot dogami i środkiem odkażającym do butów. Właśnie tak, jak powinno. Na torach widać pełno grupek wyjątkowo nieatrakcyjnych nowojorczyków, którzy naprawdę wyglądają, jakby przyszli pograć. Nie poświęcają nam drugiego spojrzenia, ba,
nawet pierwszego. Rezerwuję tor i wypożyczam buty. Pełna kultura. Mia praktycznie wpada w upojenie, przymierzając swoje, a potem odstawia niewielki taniec i wybiera damską różową ośmiofuntową kulę, żebym nią rzucał w jej imieniu. – Jakie imiona? – pyta. W dawnych czasach zawsze decydowaliśmy się na muzyków, ona na jakąś oldskulową punkową śpiewaczkę, a ja na męskiego klasyka. Joan i Fryderyk. A lbo Debbie i Ludwig. – Ty coś wymyśl – mówię, bo nie jestem do końca pewien, jak wiele z przeszłości chcemy przywołać. Do momentu kiedy zauważam, jakie imiona wpisała. Robi mi się słabo. Kat oraz Denny. Na widok mojej miny ogarnia ją zakłopotanie. – Oni też lubili kręgle – wyjaśnia pośpiesznie, szybko przerabiając je na Pat i Lenny. – Tak lepiej? – pyta odrobinę zbyt radośnie. „O dwie litery od makabry” – myślę. Ręka drży mi znowu, kiedy podchodzę do toru z różową kulą „Pat”, co może wyjaśniać, czemu strącam tylko osiem kręgli. Mia się nie przejmuje. Piszczy z zachwytu. – Będę miała spare’a! – woła. Potem przywołuje samą siebie do porządku i patrzy na swoje stopy. – Dzięki, że wypożyczyłeś mi buty. Miły gest. – Nie ma za co. – Jak to możliwe, że nikt tutaj cię nie rozpoznał? – pyta. – To kwestia kontekstu.
– Więc może byś zdjął okulary. Trochę trudno się z tobą rozmawia. Zapomniałem, że ciągle je mam na nosie, i robi mi się głupio – i z tego powodu, i dlatego że w ogóle muszę je wkładać. Zdejmuję je. – Tak lepiej – stwierdza Mia. – Nie rozumiem, czemu muzycy klasyczni uważają kręgle za rozrywkę dla białej hołoty. To taka świetna zabawa. Nie wiem, dlaczego ta drobna wzmianka o snobach z Juilliard w opozycji do nas, reszty świata, budzi we mnie lekki dreszcz podniecenia, ale tak jest. Strącam pozostałe dwa kręgle Mii. Dziewczyna wiwatuje głośno. – Podobało ci się? To znaczy w Juilliard? – pytam. – Szkoła okazała się taka, jak się spodziewałaś? – Nie – odpowiada i znowu ogarnia mnie to dziwne poczucie zwycięstwa. Dopóki nie dodaje: – Lepsza. – Och. – A le nie od razu. Na początku szło jak po grudzie. – Nic dziwnego. No wiesz, biorąc pod uwagę sytuację. – Właśnie na tym polegał problem. „Biorąc pod uwagę sytuację”. Wzięto pod uwagę zbyt wiele rzeczy. Kiedy tam przyjechałam, było jak wszędzie – obchodzili się ze mną jak z jajkiem. Współlokatorka z pokoju tak mi współczuła, że nie mogła na mnie spojrzeć, żeby się nie rozpłakać. Superempatka – tę pamiętam. Mia mieszkała z nią właśnie wtedy, kiedy ucięła ze mną kontakt. – Wszystkie moje współspaczki uwielbiały
dramatyzować. Na pierwszym roku przeprowadzałam się co chwila, w końcu wyniosłam się z akademika. Wiesz, że zmieniałam pokój jedenaście razy? To z pewnością jakiś rekord. – Potraktuj to jako praktykę przed życiem na walizkach. – Lubisz jeździć w trasy? – Nie. – Serio? Oglądać te wszystkie dalekie kraje... Sądziłam, że będziesz to uwielbiał. – Jedyne, co oglądam, to hotel, salę koncertową i rozmazany krajobraz za szybą autobusu. – Nigdy nie zwiedzasz? Kapela tak. Chodzą na te prywatne wycieczki dla V IP-ów, wpadają do rzymskiego Koloseum przed otwarciem dla publiczności i tak dalej. Mógłbym się przyłączyć, ale to by oznaczało znoszenie ich towarzystwa, więc koniec końców po prostu zaszywam się w hotelu. – Zwykle nie mam czasu – kłamię. – Więc mówisz, że miałaś problemy ze współlokatorkami. – Właśnie. Bombardowanie współczuciem. Wszyscy się tak zachowywali, nawet wykładowcy, którzy jakby lekko się płoszyli w mojej obecności, chociaż powinno być na odwrót. To swoisty rytuał przejścia, kiedy muzycy z orkiestry pierwszy raz publicznie analizują twoją interpretację, a w zasadzie rozdzierają ją na strzępy. I wszyscy to przeszli. Z wyjątkiem mnie. Jakbym była niewidzialna. Nikt nie ośmielił się mnie skrytykować. A wierz mi, bynajmniej nie dlatego, że grałam wspaniale. – Może tak – odpowiadam.
Ukradkiem przysuwam się bliżej, osuszam dłonie nad dmuchawą. – Nie. Wcale nie. Jeden z kursów obowiązkowych dla początkujących studentów to analiza kwartetu smyczkowego. Wykłada ją między innymi Lemsky. Wielka szycha na wydziale. Rosjanin. Przypomnij sobie wszystkie okrutne stereotypy – wypisz wymaluj on. Podły, zasuszony człowieczek. Żywcem wyjęty z Dostojewskiego. Mój ojciec by go uwielbiał. Po kilku tygodniach zostaję wezwana do jego gabinetu. Zwykle to nie jest dobry znak. Siedzi za zagraconym drewnianym biurkiem, na którym piętrzą się stosy dokumentów i nut. I zaczyna opowiadać o swojej rodzinie, Żydach z Ukrainy. Przeżyli pogromy. Drugą wojnę światową. A potem mówi: „Każdego spotykają w życiu trudności. Każdy cierpi. Tutejsze grono pedagogiczne będzie na ciebie chuchać ze względu na to, co przeszłaś. Ja jednak uważam, że jeśli tak postąpimy, to będzie prawie tak, jakbyś zginęła w tamtym wypadku samochodowym, bo zadusimy twój talent. Chcesz, żeby tak się stało?”. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tkwiłam jak kołek. A wtedy on WRZA SNĄ Ł na mnie: „Chcesz tego?! Chcesz, żebyśmy cię zagłaskali?!”. Zdołałam wydusić „nie”. A on na to: „To dobrze”. Chwycił batutę i tak jakby mnie szturchnął. Wyobrażam sobie, gdzie bym mu wetknął tę jego batutę. Łapię swoją kulę i miotam po torze. Uderza w formację kręgli z przyjemnym łomotem; śmigają we wszystkie strony, jak małe ludziki umykające przed Godzillą. Kiedy odwracam się do Mii, jestem już spokojniejszy.
– Ładny rzut – chwali, a ja w tej samej chwili mówię: – Ten twój profesor to jakiś dupek! – Fakt, nie jest duszą towarzystwa. Wtedy mało nie umarłam ze strachu, ale z perspektywy czasu myślę, że to był jeden z najważniejszych dni w moim życiu. Bo on pierwszy nie dał mi zaliczenia tak po prostu. Odwracam się zadowolony, że mam pretekst, by się od niej oddalić, i Mia nie może zobaczyć wyrazu mojej twarzy. Rzucam jej różową kulą, ale źle obliczam moment obrotowy i kula skręca na prawo. Strącam siedem kręgli, pozostałe trzy są rozdzielone. Przy następnym rzucie przewracam tylko jeden. Żeby było sprawiedliwie, celowo schrzaniam SWOJĄ następną rundę, przewracając sześć kręgli. – No a kilka dni później po występie z orkiestrą – ciągnie Mia – moje glissando zostaje skrytykowane, i to niezbyt życzliwie. Uśmiecha się pogrążona w szczęśliwych wspomnieniach o upokorzeniu. – Nie ma to jak zostać publicznie wychłostanym. – Co nie?! To było świetne. Jak najlepsza terapia na świecie. Patrzę na nią. „Terapia” dawniej stanowiła zakazane słowo. W szpitalu i w ośrodku rehabilitacyjnym przydzielili jej psychologa, ale po powrocie do domu nie zgodziła się chodzić dalej na spotkania, chociaż nalegaliśmy oboje z Kim. Mia jednak oświadczyła, że rozmawianie przez godzinę tygodniowo o jej nieżyjących bliskich to żadna terapia. – Od tamtej pory wydawało się, jakby wszyscy na wydziale wyluzowali w moim towarzystwie –
opowiada. – Lemsky potwornie dawał mi w kość. Zero wolnego czasu. Żadnego życia poza wiolonczelą. Latem grywałam na festiwalach. W A spen. Potem w Marlboro. Później Lemsky i Ernesto wspólnymi siłami wypchnęli mnie na przesłuchania do programu Young Concert A rtists, co było szaleństwem. W porównaniu z tym wszystkim dostanie się do Juilliard to kaszka z mleczkiem. A le poszłam. I mnie przyjęli. Dlatego dzisiaj wieczorem grałam w Carnegie. Dwudziestolatkowie zazwyczaj nie dają recitali w Zankel Hall. I to nagle otwarło mi wszystkie drzwi. Mam teraz menedżera. Interesują się mną agenci. I dlatego Lemsky naciskał, bym wcześniej skończyła studia. Powiedział, że jestem gotowa, by zacząć koncertować, chociaż sama nie mam pewności, czy to prawda. – Z tego, co słyszałem dzisiejszego wieczoru, to prawda. Jej twarz staje się nagle tak pełna przejęcia, tak młoda, że to prawie boli. – Naprawdę tak sądzisz? Grywałam recitale i występowałam na festiwalach, ale to co innego. Będę zdana tylko na siebie, grając solo z orkiestrą albo z kwartetem, albo z zespołem kameralnym. – Kręci głową. – Czasami myślę, że powinnam po prostu znaleźć stałą posadę w jakiejś orkiestrze, zaznać trochę stabilizacji. Jak ty ze swoim zespołem. To musi być taki luksus zawsze grać z Liz, Mike’em i Fitzym. Sceny się zmieniają, lecz muzycy pozostają ci sami. Myślę o kapeli; że właśnie teraz, kiedy rozmawiamy, śmigają samolotem nad
A tlantykiem – nad oceanem, najmniej znaczącą z dzielących nas obecnie rzeczy. A potem myślę o Mii, o tym, jak grała Dworzaka i co mówili ludzie na widowni, kiedy zeszła ze sceny. – Nie, nie powinnaś tego robić. To by było marnowanie twojego talentu. – Teraz to ty brzmisz jak Lemsky. – WSPA NIA LE. Mia się śmieje. – Och, wiem, wygląda na tyrana, ale pewnie w głębi ducha uważa, że dając mi szansę na zrobienie kariery, pomoże mi zapełnić pustkę. Zatrzymuje się i zwraca w moją stronę, patrząc mi prosto w oczy, przenikliwie, pytająco. – Tylko ja wcale nie potrzebuję kariery. Ona nie zapełni pustki. Rozumiesz to, prawda? Zawsze rozumiałeś. Nagle wracają do mnie rykoszetem wszystkie cholerne wydarzenia tego dnia – Vanessa i Bryn, i plotki o ciąży, „Shuffle” i majaczące przede mną sześćdziesiąt siedem dni w osobnych hotelach, pełne niezręcznego milczenia i występów na scenie z kapelą, która już nie chroni mojego tyłka. Mam ochotę powiedzieć: „Mia, nie kumasz? To MUZYKA jest pustką. I to z twojej winy”.
Rozdział jedenasty Shooting Star zawsze miała zasadę: najpierw uczucia, potem biznes – więc nie poświęcałem wiele myśli kapeli, nie zastanawiałem się, co będą czuli ani czy nie będą żywili urazy w związku z moją przedłużającą się nieobecnością. Uznałem, że rozumieją powody i nie muszę niczego wyjaśniać. Kiedy wyszedłem z dołka i napisałem tamtych pierwszych dziesięć piosenek, zadzwoniłem do Liz, a ona zorganizowała spotkanie przy kolacji. Siedzieliśmy dokoła klubowego stołu – szkaradnego drewnianego mebla z lat siedemdziesiątych, który ktoś wystawił na ulicę, a który Liz zabrała i obkleiła nalepkami różnych zespołów, a potem pomalowała jakimś tysiącem warstw lakieru, by wyglądał jak z klubu. Najpierw przeprosiłem, że zniknąłem bez wyjaśnienia. Potem wyciągnąłem laptopa i puściłem im nagrania nowych rzeczy, nad jakimi pracowałem. Liz i Fitzy’emu zaświeciły się oczy. Nie donosząc do ust wegetariańskich lasagne, słuchali utworu za utworem: Most, Kurz, Szwy, Ruletka, Ożywiony. – Stary, myśleliśmy, że po prostu rzuciłeś kapelę w diabły, zasuwasz w nędznej robocie i usychasz z tęsknoty, a ty TWORZYŁEŚ! – wykrzyknął Fitzy. – To cholerstwo wymiata! Liz kiwnęła głową. – Fakt. I jest piękne. To musiało być oczyszczające – dodała, sięgając nad stołem, żeby mnie ścisnąć za rękę. – Strasznie bym chciała przeczytać teksty. Masz je w kompie? – Nabazgrane na papierze w domu. Przepiszę je i wyślę wam mejlem. – W domu? Więc to nie jest dom? – zapytała. – Twój pokój został nietknięty, jak w muzeum. Czemu nie ściągniesz swoich rzeczy z powrotem? – Niewiele mam do ściągania. Chyba że sprzedaliście moje graty. – Próbowaliśmy. Zbyt zakurzone. Nie było chętnych – odparł Fitzy. – Za to używaliśmy twojego łóżka jako półki na kapelusze. Uśmiechnął się cwaniacko. Kiedyś popełniłem ten błąd i opowiedziałem im o swoich obawach, że się zmienię we własnego zmarłego dziadka, który wierzył w mnóstwo dziwacznych przesądów. Między innymi twierdził z uporem, że kapelusz położony na łóżku przynosi pecha.
– Nie przejmuj się, okadzimy je szałwią – rzuciła Liz. Najwyraźniej Fitzy powiadomił media. – I co, to już wszystko? – spytał Mike, stukając paznokciami w mojego kompa. – Stary, to dziesięć piosenek – odparł Fitzy, prezentując szeroki uśmiech z resztkami szpinaku między zębami. – Dziesięć odjazdowo dobrych kawałków. To praktycznie album. Wystarczy, żeby wejść do studia. – To tylko te skończone – wtrąciłem. – Pracuję nad co najmniej dziesięcioma kolejnymi. Nie wiem, co się stało, ale po prostu wypływają ze mnie, jakby ktoś je wcześniej napisał i nagrał, a teraz po prostu wcisnął play. Wypluwam je z siebie najszybciej, jak mogę. – Słuchaj swojej muzy – pouczyła Liz. – Bo to kapryśna kochanka. – Nie chodzi mi o utwory – odparł Mike. – Nawet nie wiemy, czy w ogóle będzie jakiś album. Czy jakaś wytwórnia jeszcze nas zechce. Byliśmy na fali wznoszącej, ale on praktycznie wszystko schrzanił. – Niczego nie schrzanił – zaprotestowała Liz. – Po pierwsze, to trwało tylko kilka miesięcy, a po drugie, nasza płytka od Smiling Simona wymiatała na niezależnych listach przebojów i leciała na okrągło w studenckich radiostacjach. A ja działałam całkiem ostro w środowisku studenckim – ciągnęła. – Dawałam wywiady i tak dalej, żeby podtrzymać zainteresowanie. – I, koleś, Świat idealny dotarł nawet za ocean. Puszczają go w satelitarnych stacjach radiowych – dodał Fitzy. – Jestem pewien, że tych wszystkich gości od A&R uszczęśliwi nasz widok i będą wyłazić ze skóry, by tego posłuchać. – Nie możesz tego wiedzieć! – odparował Mike. – Oni mają swoje trendy. Statystyki. Takie, a nie inne kapele. Chodzi mi o to, że on – dźgnął palcem w moją stronę – rzuca zespół bez słowa, a potem wraca radośnie jak gdyby nigdy nic. Mike miał rację, ale nikogo do niczego nie zmuszałem. – Słuchaj, przepraszam. Każdemu czasem zawala się w życiu. Mogliście przecież poszukać kogoś na moje miejsce, jeśli chcieliście. Znaleźć nowego gitarzystę i zgarnąć ten deal z wielką wytwórnią. Z szybkich spojrzeń, jakie wymienili wszyscy troje, domyśliłem
się, że ten pomysł był rozważany – i pewnie został zawetowany przez Liz. W Shooting Star panowała demokracja, zawsze podejmowaliśmy decyzje razem. Ale jak przyszło co do czego, to zespół należał do Liz. To ona go rozkręciła i zwerbowała mnie jako gitarzystę, gdy usłyszała, jak gram. Potem złowiła Fitzy’ego i Mike’a, więc ostatecznie zmiana składu byłaby jej decyzją. Może dlatego Mike zaczął występować z innym perkusistą jako Ranch Hand. – Mike, nie kumam, o co ci chodzi – wtrącił Fitzy. – Ma ci wręczyć pudełko czekoladek? Chcesz, żeby Adam przyniósł ci ładny bukiet kwiatów i powiedział: „przepraszam”? – Odchrzań się, Fitz – burknął Mike. – Kupię ci róże – zaproponowałem. – Żółte. Zdaje się, że symbolizują przyjaźń. Nieważne, ile to będzie kosztować, zrobię, co mi każecie. – Zadowolony? – ciągnął Fitzy. – Bo o co ci, kurna, chodzi, chłopie? Mamy te niesamowite kawałki. Żałuję, że nie ja je napisałem. Ale zrobił to Adam. Pozbierał się. Wrócił do nas. Więc może teraz zajmijmy się robieniem wymiatającej muzy i zobaczymy, dokąd nas to doprowadzi. I może, no wiesz, pozwólmy naszemu dzieciakowi znowu mieć trochę frajdy z życia. Więc, koleś, co było i tak dalej. * Obawy Mike’a okazały się nieuzasadnione. Kilka z wielkich wytwórni, które wdzięczyły się do nas jesienią, straciło zainteresowanie, ale parę innych nadal chciało rozmawiać, a kiedy wysłaliśmy im dema numerów mających się złożyć na Straty w ludziach, wpadli w amok i ani się obejrzeliśmy, jak podpisaliśmy umowę i znaleźliśmy się w studiu z Gusem. Przez jakiś czas układało się świetnie. I Fitzy, i Liz mieli rację. Nagranie Strat w ludziach okazało się oczyszczeniem. I wielką frajdą. Współpraca z Gusem była bardzo intensywna. Wyzwolił drzemiącą w nas energię, zachęcał, żebyśmy się nie obawiali naszej pierwotnej siły, więc poszliśmy na całość. Fajnie było przyjechać do Seattle na nagrania, mieszkać w korporacyjnym apartamencie i czuć się jak wielkie szychy. Wszystko wydawało się idealne. Niedługo po ukazaniu się albumu ruszyliśmy w trasę. W pięciomiesięczny objazd Ameryki Północnej, Europy i Azji, który z
początku wydawał się najbardziej ekscytującą rzeczą na świecie. I z początku nią był. Ale był też wykańczający. Wkrótce czułem się na okrągło zmęczony. I samotny. Miałem mnóstwo wolnego czasu, żeby za nią tęsknić. Zaszywałem się w pokojach hotelowych, na tyle autobusu. Odtrącałem wszystkich. Nawet Liz. Szczególnie ją. Nie była głupia, wiedziała, co jest grane – i dlaczego. A nie była też delikatnym kwiatuszkiem. Nie odpuszczała. Więc wycofywałem się coraz głębiej, aż chyba znudziły jej się ciągłe próby, żeby do mnie dotrzeć. W tym samym czasie album ruszył jak burza. Platyna. Potem podwójna. Bilety na koncerty zostały wyprzedane, więc nasi organizatorzy dodali kolejne występy, żeby sprostać popytowi. Co rusz podpisywaliśmy kontrakty na nowe gadżety. T-shirty, czapki, plakaty, nalepki, nawet specjalny teleskop z logo Shooting Star. Nagle rzuciły się na nas media. Ciągłe wywiady, które z początku nam pochlebiały. Na tyle obchodziliśmy ludzi, że chcieli czytać, co mamy do powiedzenia. Lecz właśnie podczas wywiadów zaczęło się dziać coś dziwnego. Dziennikarz sadzał nas wszystkich razem, rzucał od niechcenia kilka ogólnych pytań, po czym kierował mikrofon albo kamerę w moją stronę. A ja próbowałem wciągnąć do odpowiedzi resztę kapeli. Wtedy reporterzy zaczęli prosić o wywiady tylko ze mną – prośba, której konsekwentnie odmawiałem, aż nagle się okazało, że nie mamy innego wyboru. Po jakichś czterech miesiącach od rozpoczęcia trasy trafiliśmy do Rzymu. Magazyn „Rolling Stone” przysłał dziennikarza, żeby spędził z nami kilka dni. Któregoś wieczoru po koncercie zabawialiśmy się późno w barze hotelowym. Atmosfera była mocno swobodna, siedzieliśmy po kątach, odprężając się, popijając grappę. A gość zaczyna nagle odpalać pytania ciężkiego kalibru. Wszystkie do mnie. To znaczy, siedziało nas tam ze dwanaście osób – ja, Liz, Fitzy, Mike, Aldous, paru technicznych, kilka groupies – a facet się zachowywał, jakbym był jedyną osobą w pomieszczeniu. „Adamie, czy uważasz, że Straty w ludziach mają wątek przewodni? A jeśli tak, czy mógłbyś powiedzieć na ten temat coś więcej?”, „Adamie, czy uważasz, że album odzwierciedla twój rozwój jako autora tekstów?”, „Adamie, wspominałeś w innych wywiadach, że nie chcesz pójść »mroczną ścieżką gwiazdy rocka«, ale jak się bronisz przed popadnięciem w samouwielbienie?”.
Mike’a zwyczajnie poniosło. – Zawłaszczyłeś kapelę! – wrzasnął na mnie, jakbyśmy byli w barze tylko we dwóch, jakby dziennikarz nie siedział tuż obok. – To nie jest tylko show Adama Wilde’a, wiesz? Jesteśmy zespołem. Grupą. Jest nas czworo. A może o tym zapomniałeś na tej swojej MROCZNEJ ŚCIEŻCE GWIAZDY ROCKA? Zwrócił się do reportera. – Chcesz się czegoś dowiedzieć o wybitnym Adamie Wildzie? Znam trochę pierwszorzędnych szczegółów. Na przykład, nasza tu obecna gwiazda rocka musi odprawić durnowate rytuały wudu przed każdym występem i odstawia taką primadonnę, że jak zagwiżdżesz za kulisami przed koncertem, wpada w szał, że to przynosi pecha... – Mike, uspokój się! – przerwała Liz ostro. – Wszyscy artyści mają swoje rytuały. Reporter tymczasem notował ile sił, łykając to wszystko, póki Aldous nie oznajmił dyplomatycznie, że jesteśmy zmęczeni, i nie wygonił z baru wszystkich prócz członków kapeli, a potem próbował skłonić Mike’a i mnie, żebyśmy się pogodzili. Ale Mike jedynie wypuścił drugą salwę obelg, oświadczając, jakim spragnionym sławy dupkiem się stałem. Obejrzałem się na Liz, żeby znowu mnie obroniła, lecz gapiła się w skupieniu w swojego drinka. Zwróciłem się więc do Fitzy’ego, ale tylko pokręcił głową. – Nigdy nie sądziłem, że właśnie ja to powiem, ale dorośnijcie, obaj. I wyszedł. Popatrzyłem błagalnie na Liz. Wyglądała na pełną współczucia, ale zmęczoną. – Mike, tym razem przekroczyłeś granicę – powiedziała głucho. Potem jednak spojrzała na mnie i pokręciła głową. – A ty, Adamie, daj spokój. Spróbuj na to popatrzeć z jego punktu widzenia. Z perspektywy NAS WSZYSTKICH. Trudno okazać wielkoduszność, tym bardziej że się od nas odsunąłeś. Rozumiem dlaczego, ale to niczego nie ułatwia. Wszyscy, wszyscy byli przeciwko mnie. Machnąłem ręką w geście poddania i wybiegłem z baru dziwnie bliski łez. W holu czekała na taksówkę włoska modelka Rafaella, która często u nas bywała. Uśmiechnęła się na mój widok. Kiedy samochód podjechał, wskazała go ruchem głowy, zapraszając mnie do środka. Wsiadłem. A następnego dnia przemeldowałem się do innego hotelu.
Historia prawie natychmiast trafiła na witrynę RollingStone.com, a parę dni później do tabloidów. Wytwórnia się wściekła, tak samo jak organizatorzy trasy. Wszyscy ostrzegali, jakie bajońskie sumy zapłacimy, jeśli nie dotrzymamy umów koncertowych. Aldous ściągnął profesjonalną mediatorkę, żeby pogadała ze mną i z Mikiem. Okazała się do niczego. To jej genialnym pomysłem, którego konsekwencje ponosimy do dzisiaj, było to, co Fitzy nazywa „rozwodem”. Przez pozostałą część trasy zatrzymywałem się w jednym hotelu, a reszta zespołu w innym. A nasi PR-owcy zdecydowali, że bezpieczniej będzie podczas wywiadów rozdzielać mnie i Mike’a, więc teraz dziennikarze często rozmawiają ze mną solo. Pomogło jak cholera! Po powrocie z trasy promującej Straty w ludziach mało brakowało, żebym rzucił kapelę. Wyprowadziłem się z domu, który wynajmowaliśmy razem z Fitzym w Portland. Unikałem wszystkich. Byłem wściekły, ale też było mi wstyd. Nie bardzo wiedziałem w jaki sposób, ale najwyraźniej wszystko rozwaliłem. I możliwe, że skończyłoby się już wtedy, gdyby Liz nie wpadła kiedyś do mojego nowego mieszkania, prosząc, żebym po prostu zrobił sobie wolne na trochę i zastanowił się spokojnie. „Każdemu zaczęłoby odbijać po takich paru latach, jakie mieliśmy, a szczególnie po takich dwóch latach, jakie ty przeżyłeś – powiedziała, bo na dokładniejsze wzmianki o Mii sobie nie pozwalaliśmy. – Nie proszę cię, żebyś coś zrobił. Proszę tylko, żebyś NIC nie robił i zobaczył, jak się z tym poczujesz za kilka miesięcy”. Potem album zaczął zdobywać te wszystkie nagrody, a ja poznałem Bryn i przeniosłem się do L.A., i nie musiałem mieć z nimi do czynienia, więc koniec końców dałem się wessać na kolejną rundę. Bryn jest jedyną osobą wiedzącą, do jak koszmarnego stanu doprowadziła mnie tamta trasa i jak okropnie się boję następnej. „Odetnij się od nich” – radzi. Uważa, że cierpię na coś w rodzaju kompleksu winy, bo pochodzę z niezamożnej rodziny i tak dalej, i dlatego nie próbuję robić kariery solowej. „Słuchaj, ja to rozumiem. Trudno ci uznać, że zasługujesz na popularność, ale tak jest. Piszesz wszystkie teksty i większość muzyki i dlatego ludzie poświęcają ci tyle uwagi – tłumaczy. – Ty masz talent, a nie tylko ładną buzię! W świecie filmu ty byłbyś gwiazdą wartą dwadzieścia
milionów dolców, a oni aktorami drugoplanowymi, tymczasem wy dzielicie się po równo – mówi. – Nie potrzebujesz ich. Zwłaszcza że tak się przez nich męczysz”. Ale tu nie chodzi o pieniądze. Nigdy nie chodziło. A rozpoczęcie kariery solowej nie wydaje się sensownym rozwiązaniem. Wpadłbym z deszczu pod rynnę. I tak musiałbym jeździć w trasy, na myśl o czym dosłownie robię się chory. – Czemu nie zadzwonisz do doktora Weisblutha? – zasugerowała Bryn przez telefon z Toronto, gdzie kończyła najnowszy film. Weisbluth to psychofarmakolog, z którym wytwórnia skontaktowała mnie kilka miesięcy wcześniej. – Zobacz, czy nie może ci przepisać czegoś ciut mocniejszego. A po powrocie będziemy musieli naradzić się z Brooke i porozmawiać serio o twoim pójściu na swoje. Ale teraz MUSISZ przetrwać tę trasę. Inaczej zniszczysz sobie reputację. Istnieją rzeczy ważniejsze od reputacji, które można zniszczyć, nie? Tak pomyślałem. Ale nie powiedziałem tego. Zadzwoniłem do Weisblutha, wziąłem kolejne recepty i zacisnąłem zęby, żeby przetrwać trasę. Myślę, że Bryn wiedziała – tak jak wiedziałem to ja i wszyscy, którzy mnie znali – że mimo reputacji niegrzecznego chłopca Adam Wilde robi, co mu każą.
Rozdział dwunasty Mam kawał ek oł owiu, gdzie powinno być serce. Trudno jest go usunąć, chirurg się podjąć nie chce. Nie dotykać, zarośnie, tkanka metal osł oni. Tylko czy na lotnisku bramka się nie rozdzwoni...
Pocisk Straty w ludziach, utwór 12
Mia nie zdradza, jaki jest nasz następny cel. Oświadcza, że ponieważ to jej tajemna wycieczka po Nowym Jorku, powinien pozostać sekretem – a potem prowadzi mnie z Port A uthority w dół, w dół, w dół, w labirynt tuneli metra. A ja za nią idę. Chociaż nie lubię sekretów, chociaż uważam, że w obecnej chwili jest ich między nami wystarczająco dużo, i chociaż metro to kwintesencja wszystkich moich lęków. Zamknięta przestrzeń. Mnóstwo ludzi. Żadnej ucieczki. Napomykam jej o tym nieśmiało, ale w odpowiedzi przypomina, co mówiłem na kręgielni o kontekście. – Kto się spodziewa zobaczyć A dama Wilde’a w metrze o trzeciej nad ranem? Bez wielbicieli? – Posyła mi zawadiacki uśmiech. – Zresztą o tej porze nie powinno tam być żywej duszy. Poza tym zawsze jeżdżę kolejką po moim Nowym Jorku. Gdy docieramy na stację Times Square, okazuje się tak zatłoczona, że równie dobrze mogłaby być piąta po południu w jakiś czwartek. W mojej głowie odzywa się dzwonek alarmowy. Staje się głośniejszy, kiedy docieramy na zapchany peron. Sztywnieję i cofam się w stronę filara. Mia patrzy karcąco. – To zły pomysł – mamroczę, lecz moje obawy zagłusza nadjeżdżający skład. – Nocą metro nie jeździ często, więc widocznie
ludzie musieli chwilę czekać! – przekrzykuje stukot. – A le właśnie jedzie, więc zobacz, wszystko jest okej! Wsiadamy w linię N i oboje widzimy, że Mia się pomyliła. Wagon jest napakowany ludźmi. Pijanymi ludźmi. Czuję, jak mnie swędzą ich spojrzenia. Pamiętam, że tabletki mi się skończyły, ale potrzebuję papierosa. NATYCHMIA ST. Sięgam po pudełko. – Tu nie wolno palić – szepcze gorączkowo Mia. – Muszę. – To wbrew przepisom. – Nic mnie to nie obchodzi. Jeśli mnie aresztują, przynajmniej będę bezpieczny pod kuratelą policji. Mia przybiera nagle ton mieszkanki planety V ulcan. – Skoro twoim celem jest nie ściągać na siebie uwagi, nie sądzisz, że zapalenie papierosa może przynieść skutek odwrotny od zamierzonego? – Wciąga mnie do kąta. – Wszystko w porządku – grucha i prawie się spodziewam, że mnie pogładzi po szyi, jak dawniej, kiedy czułem się spięty. – Po prostu będziemy tu sobie stali. A jeśli przy Trzydziestej Czwartej Ulicy nie zrobi się luźniej, wysiądziemy. Przy Trzydziestej Czwartej rzeczywiście wychodzi spora grupka i ciut się odprężam. Przy Czternastej znikają kolejni. A le potem nagle przy Canal nasz wagon wypełnia gromada hipsterów. Ustawiam się twarzą do końca kolejki i budki konduktora, plecami do pasażerów.
Większości ludzi trudno jest pojąć, do jakiego stopnia panikuję na widok gromady ludzi w małej, zamkniętej przestrzeni. Myślę, że jeszcze trzy lata temu mnie też trudno byłoby to zrozumieć. A le tamten ja nigdy nie przeżył sytuacji, gdy w małym sklepie płytowym w Minneapolis zajmował się własnymi sprawami, kiedy nagle ktoś go rozpoznał i krzyknął jego nazwisko. Przypominało to wystrzały ziaren kukurydzy na gorącym oleju: najpierw jedna osoba, potem druga, w końcu cała gromada, a wreszcie wszyscy luzacy ze sklepu z muzyką zmienili się w hordę, rzucili się na mnie i mało nie zadusili. Nie mogłem oddychać. Nie mogłem się ruszyć. To koszmarne, bo lubię fanów, kiedy ich spotykam indywidualnie, naprawdę lubię. A le zbierz ich razem, a włącza się instynkt stadny, jakby zapominali, że jesteś zwykłym śmiertelnikiem z krwi i kości, że można cię posiniaczyć i wystraszyć. Wydaje się jednak, że w naszym kącie nic nam nie grozi – dopóki nie popełniam fatalnego błędu, ostatni raz oglądając się przez ramię, czy nikt na mnie nie patrzy. I w tym ułamku sekundy to się zdarza. Dostrzegam czyjeś spojrzenie. Błysk rozpoznania niczym zapalanej zapałki. Niemal czuję zapach fosforu w powietrzu. Najpierw to słyszę. Nienaturalną ciszę, a potem cichy szmerek, kiedy wiadomość się roznosi. Słyszę, jak moje nazwisko przekazywane scenicznym szeptem wędruje przez hałaśliwy wagon. Widzę szturchanie się łokciami. Sięganie po komórki, po torebki, zwieranie
szeregów, szuranie nogami. Wszystko razem nie trwa dłużej niż kilka sekund, ale to zawsze udręka, jak ten moment, kiedy cios został już wymierzony, ale jeszcze nie dotarł do celu. Jakiś brodaty gość zamierza wstać z miejsca, otwiera usta, by mnie zawołać po imieniu. Wiem, że nie chce mnie skrzywdzić, ale kiedy raz mnie zdemaskuje, rzuci się na mnie cały pociąg. Trzydzieści sekund i rozpęta się piekło. Chwytam Mię za rękę i szarpię. – A uu! Otwieram drzwi między wagonami i przepycham się do następnego. – Co ty wyprawiasz? – pyta, miotając się za moimi plecami. Nie słucham. Wlokę ją do następnego wagonu i jeszcze następnego, aż pociąg zwalnia i wjeżdża na stację, a wtedy wyciągam ją na zewnątrz, na peron, w górę, przeskakując po dwa stopnie; gdzieś w mózgu mgliście kołacze mi się myśl, że traktuję ją zbyt szorstko, ale z drugiej strony kompletnie mnie to nie obchodzi. Kiedy wychodzimy na ulicę, ciągnę ją jeszcze kilka kwartałów, póki się nie upewnię, że nikt za nami nie idzie. Wtedy się zatrzymuję. – Chcesz, żebyśmy zginęli?! – wrzeszczy Mia. Fala wyrzutów sumienia przeszywa mnie niczym piorun. A le zaraz odbijam go w jej stronę. – A ty? Chcesz, żeby stratował mnie tłum? Spuszczam wzrok i widzę, że nadal trzymam ją za rękę. Ona też patrzy. Puszczam jej dłoń. – JA KI TŁUM, A damie? – pyta cicho. Zwraca się do mnie jak do chorego psychicznie. Tak samo mówi do mnie A ldous podczas ataków
paniki. A le A ldous przynajmniej nigdy by mnie nie posądzał, że sobie wymyśliłem atak fanów. Widywał je zbyt wiele razy. – Rozpoznali mnie tam, na dole – mamroczę, odchodząc od niej. Mia waha się sekundę, dogania mnie truchtem. – Nikt nie wiedział, że to ty. Ta jej ignorancja – luksus jej ignorancji! – Cały wagon mnie poznał. – O czym ty mówisz, A damie? – O czym mówię? Mówię o fotoreporterach, którzy rozbijają się obozem przed moim domem. Mówię o tym, że od prawie dwóch lat nie byłem w sklepie z płytami. O tym, że nie mogę wyjść na spacer, żeby się nie czuć jak jeleń w dzień otwarcia sezonu łowieckiego. Mówię o tym, że za każdym razem, gdy złapię katar, pokazują mnie w tabloidach, sugerując, że jestem uzależniony od koki. Patrzę na nią w półmroku śpiącego jeszcze miasta, z twarzą przesłoniętą włosami, i widzę, jak próbuje wykombinować, czy mi odbiło. Muszę zwalczyć pokusę, by ją chwycić za ramiona i walnąć nią o zasłoniętą witrynę sklepową, aż oboje poczujemy przenikające nas wibracje. Bo nagle chcę usłyszeć, jak grzechoczą jej kości. Chcę poczuć, jak jej miękkie ciało ulega; jak Mia wzdycha, kiedy napieram na nią biodrami. Chcę szarpnięciem odgiąć jej głowę, odsłaniając szyję. Wplątać palce w jej włosy, aż zacznie dyszeć z wysiłkiem. Chcę usłyszeć jej krzyk, a potem zlizywać jej łzy. A na koniec dotknąć ustami jej ust, pochłonąć ją całą, przekazać jej to wszystko, czego nie rozumie.
– To jakaś bzdura! Gdzie ty mnie w ogóle wleczesz, do diabła? A drenalina pulsująca w żyłach zmienia mój głos w warczenie. Mia patrzy skonsternowana. – Przecież ci mówiłam. Zabieram cię do moich ulubionych zakątków w Nowym Jorku. – Jasne, ale mam już dość tajemnic. Może zechcesz mi łaskawie powiedzieć, dokąd idziemy. Czy też, kurna, proszę o zbyt wiele? – Chryste, A dam, kiedy się zmieniłeś w takiego... Egomaniaka? Dupka? Narcyza? Potrafię uzupełnić tę lukę milionem słów. Wszystkie już słyszałem. – ...faceta? – kończy Mia. Przez ułamek sekundy prawie mam ochotę się roześmiać. FA CETA ? Tylko na to ją stać? Przypomina mi się historyjka, którą opowiadali mi rodzice, że kiedy byłem małym dzieciakiem i się wkurzyłem, strasznie się nakręcałem, a potem wyzywałem ich: „Ty, ty, ty... TŁOKU!”, jakby to była najgorsza obelga na świecie. A le potem przypomina mi się coś jeszcze, jakaś dawna rozmowa z Mią późną nocą. Miały z Kim tę swoją zabawę w przyporządkowywanie wszystkiego do przeciwstawnych kategorii i Mia ciągle wymyślała nowe. Któregoś dnia oświadczyła, że ludzi mojej płci można podzielić na dwie zgrabne podgrupy, mężczyzn i facetów. Krótko mówiąc, wszyscy święci na tym świecie to mężczyźni. Palanty, playboye, entuzjaści konkursów mokrego podkoszulka? Faceci. Wtedy
byłem mężczyzną. Więc teraz zostałem facetem? Facetem! Na ułamek sekundy pozwalam sobie okazać urazę. Mia patrzy na mnie zbita z tropu, ale nic sobie nie przypomina. Temu, kto powiedział, że przeszłość nie umiera, wszystko się pozajączkowało. To przyszłość jest martwa, już została rozegrana. Cały ten wieczór to pomyłka. Nie pozwoli mi cofnąć czasu. A ni wymazać błędów, które popełniłem, obietnic, które złożyłem. A ni jej odzyskać. A ni odzyskać siebie. W twarzy Mii coś się zmieniło. Jakby coś sobie przypomniała, bo zaczyna się tłumaczyć: że nazwała mnie facetem, bo faceci zawsze muszą znać plan i mieć wskazówki, i że zabiera mnie na przejażdżkę na Staten Island promem, który właściwie nie jest tajemnicą, tylko mieszkańcy Manhattanu zwykle nim nie pływają, a wielka szkoda, bo jest z niego świetny widok na Statuę Wolności, a w dodatku nic nie kosztuje, chociaż w Nowym Jorku nie ma nic darmowego, ale jeśli się obawiam tłumu, możemy to sobie darować, albo możemy po prostu sprawdzić i jeśli nie będzie pusty – chociaż jest prawie pewna, że tak późnym wieczorem będzie – od razu wysiądziemy, zanim odbije. Nie mam pojęcia, czy sobie przypomniała tamtą rozmowę o różnicach między mężczyznami i facetami, ale to już właściwie bez znaczenia. Bo Mia ma rację. JESTEM teraz facetem. I potrafię dokładnie określić moment, kiedy się w niego zmieniłem.
Rozdział trzynasty Groupies zaczęły się pojawiać natychmiast. A może zawsze były, tylko ja po prostu ich nie zauważałem. Lecz kiedy tylko zaczęliśmy jeździć w trasy, krążyły wokół niczym kolibry chcące zanurzyć dziobek w wiosennym kwiecie. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiliśmy po podpisaniu kontraktu z wielką wytwórnią, było najęcie Aldousa na naszego menedżera. Straty w ludziach miały wyjść we wrześniu i wytwórnia zaplanowała skromną trasę późną jesienią, ale on miał inny pomysł. – Musicie się z powrotem wciągnąć, koledzy – oświadczył, kiedy skończyliśmy miksowanie albumu. – Wrócić do gry. Więc zaraz jak tylko płyta się ukazała, zaklepał nam serię dziesięciu występów na północy i na południu wzdłuż Zachodniego Wybrzeża, w klubach, gdzie grywaliśmy wcześniej, żebyśmy na nowo złapali kontakt z fanami – albo przypomnieli im, że wciąż istniejemy – i znowu poczuli się swobodnie, występując przed publiką. Wytwórnia wynajęła nam sympatycznego vana wyposażonego w łóżko oraz przyczepę na sprzęt, ale poza tym wyruszając, nie mieliśmy wrażenia, że ten wyjazd będzie inny od dotychczasowych. Okazał się kompletnie inny. Po pierwsze, od samego początku z jakiegoś powodu Ożywiony wybił się jako hitowy singiel. Nawet w ciągu dwutygodniowej trasy numer nabierał rozpędu i dawało się to wyczuć podczas każdego kolejnego koncertu, jaki graliśmy. Począwszy od przyzwoitej frekwencji, poprzez tłok, wyprzedane bilety, po kolejki zawijające się za róg i w końcu obstawę straży pożarnej. Wszystko w dwa tygodnie. I ta energia. To było niczym prąd elektryczny: jak gdyby wszyscy na koncercie wiedzieli, że stoimy na progu czegoś wielkiego i chcieli się stać częścią tego czegoś, częścią naszej historii. Jak gdyby wszystkich nas razem dopuszczono do jakiejś tajemnicy. Może dlatego to były najlepsze, najbardziej szalone, wymiatające koncerty, jakie graliśmy w życiu – mnóstwo nurkowania w tłum, ludzie wykrzykujący razem z nami teksty piosenek, chociaż nikt wcześniej nie słyszał tych nowych kawałków. Czułem się świetnie, zrehabilitowany, bo nawet jeśli wszystko ułożyło się w ten sposób czystym przypadkiem, to jednak JA nie rozwaliłem zespołu. Groupies zdawały się po prostu składnikiem tej fali energii,
narastającego tłumu fanów. Z początku nawet nie myślałem o nich jako o groupies, bo wiele dziewczyn kojarzyłem mgliście ze sceny. Tyle że o ile dawniej flirtowały po przyjacielsku, to teraz zbezczelniały. Po jednym z naszych pierwszych występów w San Francisco za kulisami zjawiła się hipsterka Viv, którą znałem od paru lat. Miała lśniące czarne włosy i muskularne ramiona wytatuowane w stokrotki. Zafundowała mi misia, a potem pocałowała mnie prosto w usta. Przez cały wieczór nie oddalała się od mojego boku, trzymając rękę na moich plecach ciut powyżej tyłka. W tym czasie żyłem w celibacie dobrze ponad rok. Jeśli chodzi o Mię, to najpierw leżała w szpitalu, potem była na rehabilitacji, więc nawet gdyby nie szwy, gips i bandaże uciskowe, nie dałoby się nijak. Wszystkie te fantazje o seksownych szpitalnych kąpielach to ściema; nie ma miejsca mniej podniecającego niż szpital. Już sam odór rozkładu to przeciwieństwo pożądania. Po powrocie do domu umieszczono ją na parterze w dawnym pokoju do szycia babci, który przerobiliśmy na sypialnię. Ja nocowałem obok, na kanapie w salonie. Na piętrze były wolne pokoje, ale Mia, wciąż chodząca o lasce, z początku nie mogła się wspiąć na schody, a ja nie chciałem się od niej oddalać nawet na tyle. Chociaż spędzałem u niej wszystkie noce, oficjalnie nigdy się nie wyprowadziłem z Domu Rocka i pewnego wieczoru, parę miesięcy po swoim powrocie do dziadków, zaproponowała, żeby tam pojechać. Po kolacji z Liz i Sarah zaciągnęła mnie na górę do mojego pokoju. Dosłownie w momencie kiedy drzwi zamknęły się za nami, rzuciła się na mnie, całując z otwartymi szeroko ustami, jakby próbowała mnie połknąć całego za jednym zamachem. W pierwszej chwili byłem zaskoczony, spanikowany tym nagłym zapałem; bałem się, że będzie ją bolało, ale też niekoniecznie chciałem oglądać postrzępioną czerwoną bliznę na jej udzie w miejscu, gdzie pobrano skórę do przeszczepu, ani dotykać pokrytej łuszczącą się skórą szramy na jej drugiej nodze, chociaż tę zakrywała bandażem uciskowym. Jednak gdy zaczęła mnie całować, moje ciało zaczęło się budzić i też się nakręciłem. Ułożyliśmy się na moim futonie. Nagle, dokładnie w chwili gdy wszystko było na najlepszej drodze, Mia się rozpłakała.
W pierwszej chwili się nie zorientowałem, bo jej ciche szlochy brzmiały zupełnie jak stłumione pojękiwania, które wydawała przed momentem. Wkrótce jednak przybrały na sile, okropne i zwierzęce, wyrywające się z samego jej wnętrza. Zapytałem, czy nie sprawiam jej bólu, ale powiedziała, że nie o to chodzi, i poprosiła, żebym ją zostawił. Wyszła po chwili z pokoju całkowicie ubrana i poprosiła, by ją odwieźć do domu. Potem jeszcze raz próbowała zacząć ze mną, w letnią noc kilka tygodni przed wyjazdem do Juilliard. Dziadkowie pojechali z wizytą do jej ciotki Diane, więc mieliśmy chatę wolną na całą noc, i zaproponowała, żebyśmy położyli się spać w jednej z sypialni na piętrze, bo do tego czasu schody przestały być dla niej problemem. Było gorąco. Otworzyliśmy okna, skopaliśmy stareńką kołdrę ze skrawków i przykryliśmy się tylko prześcieradłem. Pamiętam, że czułem się okropnie skrępowany, dzieląc z nią łóżko po tak długim czasie. Więc złapałem jakąś książkę i ułożyłem rząd poduszek, żeby miała na czym oprzeć nogę, jak lubiła. – Nie chce mi się spać – powiedziała, gładząc palcem moje nagie ramię. Nachyliła się, by mnie pocałować. Nie było to zwykłe, suche dziobnięcie w usta, ale głęboki, przeciągły, badawczy pocałunek. Odpowiedziałem tym samym. Nagle jednak przypomniał mi się tamten wieczór w Domu Rocka, jej zwierzęcy skowyt, wyraz strachu w jej oczach, kiedy wychodziła z sypialni. „MOWY NIE MA, żebym ją znowu wpuścił w ten kanał. Mowy nie ma, żebym JA znowu tam trafił” – myślałem. * Jednak tamtego wieczoru w San Francisco, z ręką Viv pieszczącą moje plecy, aż się do tego rwałem. Spędziłem noc w jej apartamencie, a następnego ranka zeszła ze mną na śniadanie z członkami kapeli przed wyruszeniem do następnego miasta. – Odezwij się, jak będziesz znowu w mieście – szepnęła mi do ucha, kiedy się rozstawaliśmy. – Znowu w grze! Zuch chłopak – rzucił Fitzy, przybijając mi piątkę, kiedy prowadziliśmy vana na południe. – Gratulacje – dodała Liz trochę smutno. – Tylko nie przesadź. Sarah niedawno skończyła studia prawnicze i pracowała dla jakiejś organizacji praw człowieka. Nie było mowy, żeby jak dawniej rzucała wszystko, by potowarzyszyć Liz w trasie. – Tylko dlatego, że ty i Mikey jesteście uwiązani, nie
przychodźcie się przed nami wypłakiwać – odparł Fitzy. – W trasie trzeba się rozerwać, co nie, Wilde Man? – Wilde Man? – powtórzyła Liz. – Więc tak już teraz będzie na stałe? – Nie – odparłem. – Hej, skoro cię to bawi, czemu rezygnować... – sprzeciwił się Fitzy. – Całe szczęście, że przed wyjazdem złapałem w supermarkecie promocyjne opakowanie prezerwatyw. W L.A. czekała kolejna dziewczyna. A w San Diego jeszcze następna. Ale wcale nie czułem do siebie obrzydzenia. Ellie, ta z L.A., była starą kumpelą, a Laina z San Diego absolwentką uniwersytetu – bystrą, sexy i starszą. Nikt nie miał złudzeń, że te skoki to wstęp do wielkiego romansu. Dopiero podczas przedostatniego koncertu spotkałem laskę, której imienia nigdy nie poznałem. Zauważyłem ją ze sceny. Patrzyła mi w oczy przez cały set i nie chciała przestać. Trochę mnie wystraszyła, ale równocześnie podbudowała. To znaczy, praktycznie rozbierała mnie wzrokiem. Człowiek mimo woli czuł się potężny i nakręcony i fajnie było znowu wiedzieć, że się jest tak ewidentnie pożądanym. Wytwórnia zafundowała nam po koncercie imprezę z okazji wydania płyty – tylko z zaproszeniami. Nie spodziewałem się jej tam zobaczyć. Ale po kilku godzinach zjawiła się wystrojona ni to jak dziwka, ni to jak supermodelka: kiecka rozcięta do samej góry, kozaki, które mogłyby robić za uzbrojenie w armii. Pomaszerowała prosto do mnie i oznajmiła bynajmniej nie cichym głosem: – Przyjechałam aż z Anglii, żeby się z tobą przespać. Po czym złapała mnie za rękę i wyprowadziła za drzwi, a potem do swojego pokoju w hotelu. Następnego ranka czułem się niezręcznie jak nigdy wcześniej. Pokonałem szlak hańby do łazienki, ubrałem się szybko i chciałem się wymknąć, ale już na mnie czekała, spakowana i gotowa do wyjścia. – Co robisz? – spytałem. – Jadę z tobą – odparła, jakby to było oczywiste. – Dokąd ze mną jedziesz? – Do Portland, kochanie. W Portland mieliśmy ostatni występ i coś na kształt zjazdu starych kumpli, bo od tej pory tam miała się znajdować nasza baza. Ale już nie we wspólnym Domu Rocka. Liz i Sarah kupowały
własny kąt. Mike wprowadzał się do dziewczyny. A Fitzy i ja wynajęliśmy razem dom. Nadal jednak mieszkaliśmy w tej samej okolicy, spacerek drogi od siebie nawzajem i sali prób, którą teraz wynajmowaliśmy. – Jedziemy vanem. Nie autobusem – oznajmiłem, patrząc na swoje converse’y. – I Portland to ostatni przystanek, coś dla przyjaciół i rodziny. Nie powinnaś tam przychodzić. „I wcale cię nie kocham”. Zmarszczyła brwi, a ja wyślizgnąłem się z numeru, przekonany, że to koniec. Kiedy jednak stawiłem się na próbę dźwiękową w Portland, już tam była; czekała w Satyriconie. Kazałem jej się wynosić, niezbyt uprzejmie. Coś w guście: to, co robisz, ma nazwę, i ta nazwa brzmi „stalking”. Zachowałem się jak baran, wiem, ale czułem się zmęczony. Powiedziałem, żeby nie przychodziła. Totalnie spanikowałem. Nie tylko przez nią. Cztery dziewczyny w dwa tygodnie – zaczynało mnie to niepokoić. Chciałem pobyć sam. – Nie chrzań, Adam. Nie jesteś jeszcze nawet cholerną gwiazdą, więc przestań zgrywać nadętego fiuta. I nawet nie byłeś szczególnie dobry. To wykrzyczała przy wszystkich. Więc kazałem technicznym, żeby ją wyrzucili. Wyszła, wywrzaskując obelgi pod adresem moim, mojej sprawności seksualnej oraz mojego ego. – Wilde Man, w rzeczy samej – skomentowała Liz, unosząc brew. – Właśnie – bąknałem, czując się jak przeciwieństwo dzikiego człowieka; prawdę mówiąc, miałem ochotę schować się w pokoju. Nie wiedziałem wtedy, że kiedy zacznie się prawdziwa trasa – ta, w którą posłała nas wytwórnia po sukcesie albumu, pięciomiesięczna włóczęga pamiętna z wyprzedanych biletów i hord groupies – będę marzył wyłącznie o tym, żeby się ukryć. Biorąc pod uwagę moje samotnicze skłonności, sądzicie pewnie, że nauczyłem się trzymać z dala od darmowych uczuć oferowanych w tak wielkim wyborze. Ale po koncertach tęskniłem za towarzystwem. Tęskniłem za dotykiem skóry, smakiem potu innej kobiety. Skoro nie mogła to być ONA, no cóż, niech będzie ktokolwiek... na parę godzin. Jednej rzeczy jednak się nauczyłem: żadnych więcej gości na całą noc. Więc możliwe, że tamtej nocy w Seattle pierwszy raz stałem się facetem. Ale nie ostatni.
Rozdział czternasty Po twojej stronie ł óżka upiór śpi. „Obyś zdechł ” – do ucha szepcze mi. Światł ami, syrenami bólu wyje w moim śnie. A gdy się budzę z krzykiem, cał uje sł odko mnie. Bu! Straty w ludziach, utwór 3
Mimo wszystko idę z Mią na prom. Bo co innego mam zrobić? Urządzić jej scenę, że nie przechowuje w pamięci każdej rozmowy, jaką odbyliśmy? To się nazywa ruszyć dalej z własnym życiem. Prom rzeczywiście okazuje się kompletnie pusty. O czwartej trzydzieści rano Staten Island nie ma wielkiego wzięcia. Może z tuzin ludzi leży rozwalonych na dolnym pokładzie. Trio maruderów po nocnej balandze wyciągnięte na ławkach wspomina wieczór, ale kiedy ich mijamy, jedna z dziewczyn podnosi głowę i gapi się na mnie. Potem pyta kumpla: – Stary, czy to nie A dam Wilde? Tamten się śmieje. – Jasne. A obok niego Britney Spears. Co, u diabła, A dam Wilde robiłby na promie na Staten Island? Sam sobie zadaję to pytanie. A le podobno to jedna z ulubionych rzeczy Mii i jej wycieczka przed „pożegnaniem z Nowym Jorkiem, chociaż właściwie nie wyjeżdża”. Idę więc za nią na górę i staję przy relingu na dziobie. Oddalamy się od Nowego Jorku, sylwetki
budynków kurczą się za naszymi plecami i z jednej strony otwiera się rzeka Hudson, z drugiej port. Na wodzie jest spokojnie, cicho, jeśli nie liczyć pary pełnych nadziei mew, lecących naszym śladem, kwilących o jedzenie, a może po prostu o odrobinę towarzystwa pośród nocy. Mimo woli zaczynam się odprężać. Po kilku minutach zbliżamy się do Statui Wolności. Jest podświetlona reflektorami, pochodnię również oświetlono, jakby naprawdę płonęła, witając stłoczone masy. „Hej, paniusiu, nadchodzę”. Nigdy tutaj nie byłem. Zbyt wielki tłum. A ldous zaprosił mnie kiedyś na prywatną wycieczkę helikopterem, ale nie wsiadam do śmigłowców. Teraz jednak, mając ją przed sobą, rozumiem, czemu znalazła się na liście Mii. Na zdjęciach zawsze wydaje się posępna, stanowcza, z bliska tymczasem jej rysy są łagodniejsze. Ma taki wyraz twarzy, jakby wiedziała coś, czego nie wie nikt inny. – Uśmiechasz się – zauważa Mia. I uświadamiam sobie, że rzeczywiście. Może dlatego, że oto robię coś, co wydawało się poza moim zasięgiem. A może mina posągu jest zaraźliwa. – To miłe – mówi Mia. – Dawno nie widziałam, żebyś się uśmiechał. – Zabawne – odpowiadam – bo myślałem o niej. – Wskazuję gestem. – Wygląda, jakby znała jakąś tajemnicę. Sekret życia. Mia podnosi głowę. – A ha. Rozumiem, co masz na myśli. Wydmuchuję powietrze przez usta.
– Bardzo by mi się przydał taki sekret. Wychyla się poza reling. – Serio? To ją spytaj. – Zapytać ją? – Stoi przed tobą. Nikogo tu nie ma. Żadni turyści nie roją się wokół jej stóp jak mróweczki. Zapytaj o jej sekret. – Nie zrobię tego. – Chcesz, żebym cię wyręczyła? Okej, ale to twoje pytanie, więc myślę, że ten honor należy się tobie. – Często gadasz z pomnikami? – Owszem. I z gołębiami. No jak, masz zamiar spytać? Patrzę na nią. Skrzyżowała ręce na piersi lekko zniecierpliwiona. Obracam się z powrotem do relingu. – Em... Statuo? O Statuo Wolności! – wołam cicho. Nikogo nie ma w pobliżu, ale to i tak krępujące. – Głośniej – zachęca Mia. A co tam, cholera. – Hej, przepraszam! – wołam. – Jaki jest twój sekret?! Oboje nastawiamy uszu nad wodą, jakbyśmy się spodziewali usłyszeć odpowiedź. – Co powiedziała? – pyta Mia. – Wolność. – Wolność – powtarza dziewczyna, kiwając potwierdzająco. – Nie, czekaj, myślę, że coś więcej. Chwileczkę. – Wychyla się za reling, otwiera szerzej oczy. – Hmm... Hmm... A ha! – Zwraca się do mnie. – Podobno pod tymi szatami nie nosi bielizny i przy bryzie od zatoki czuje lekki dreszczyk.
– Pani Wolność chodzi na komandosa – mruczę. – Jakie to francuskie! Mia parska śmiechem. – Myślisz, że czasem się obnaża przed turystami? – Mowy nie ma! Jak sądzisz, skąd się wziął ten tajemniczy wyraz jej twarzy? Ci wszyscy purytanie z republikańskich stanów przypływający tu całymi łodziami, którzy nawet przez moment nie podejrzewają, że Stara Lib nie nosi majtek. Pewnie sprawiła sobie depilację brazylijską. – No trudno, ominie mnie ten widok – jęczy Mia. – I pozwól sobie przypomnieć, że nasz stan też jest republikański, w pewnym sensie. – Oregon jest podzielony – odpowiadam. – Buraki na wschodzie, hipisi na zachodzie. – A skoro mowa o hipisach i chodzeniu na komandosa... – O, nie. Tego zdecydowanie nie mam ochoty oglądać. – Dzień Wyzwolenia Sutków! – piszczy Mia, mając na myśli demonstrację, relikt lat sześćdziesiątych w naszym mieście. Raz w roku grupka aktywistek paraduje cały dzień topless, żeby zaprotestować przeciw niesprawiedliwemu prawu, które pozwala chodzić bez koszuli mężczyznom, ale nie kobietom. Dzieje się to latem, lecz – jak to w Oregonie – i tak jest lodowato, więc można zobaczyć mnóstwo starzejących się ciał pokrytych gęsią skórką. Mama Mii zawsze groziła, że weźmie udział w marszu; ojciec przekupywał ją kolacją w eleganckiej restauracji, by tego nie robiła. – „Trzymajcie swoje wykroczenie kategorii B z
dala od moich miseczek rozmiaru B”! – woła Mia, wśród wybuchów śmiechu cytując jedno z bardziej niedorzecznych haseł. – To nie ma sensu. Skoro się pokazuje piersi, to skąd tu biustonosz? – Sensu? Przecież to był pomysł jakiejś upalonej hipiski. Serio szukasz w tym logiki? – Dzień Wyzwolenia Sutków – powtarza Mia, wycierając łzy. – Stary dobry Oregon! To było w innym życiu. Ma rację. Więc uwaga nie powinna brzmieć jak policzek. A le brzmi. – Jak to się stało, że nigdy tam nie wróciłaś? – pytam. W rzeczywistości wcale nie chodzi mi o wyjaśnienie, czemu rzuciła Oregon, ale bezpieczniej się ukryć pod wielkim zielonym kocem naszego stanu. – A po co? – pyta, nie odrywając oczu od wody. – Nie wiem. Dla ludzi. – Ludzie stamtąd mogą przyjechać tutaj. – Żeby odwiedzić ich. Twoją rodzinę. Na... „Och, szlag, co ja bredzę?”. – Chodzi ci o ich groby? Kiwam tylko głową. – Prawdę mówiąc, nie robię tego właśnie ze względu na nich. Potakuję w milczeniu. – Zbyt bolesne. Mia się śmieje. Prawdziwym, szczerym śmiechem, równie spodziewanym, jak alarm samochodowy w środku tropikalnej puszczy. – Nie, zupełnie nie o to chodzi. – Potrząsa głową. – Szczerze uważasz, że miejsce, gdzie cię pochowają, ma jakikolwiek związek z tym, gdzie
żyje twoja dusza? „Gdzie żyje twoja dusza”? – Chcesz wiedzieć, gdzie żyją dusze moich bliskich? Nagle mam wrażenie, jakbym sam rozmawiał z duchem. Z widmem racjonalnej Mii. – Są tutaj – ciągnie, stukając się w pierś. – I tutaj – dodaje, dotykając skroni. – Słyszę ich cały czas. Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Czy jeszcze przed dwiema minutami nie nabijaliśmy się z tych wszystkich newage’owych hipisek z naszego miasta? A le Mia już nie żartuje. Z namysłem marszczy czoło, odwraca się ode mnie. – Nieważne. – Nie. Przepraszam. – Nie, rozumiem. Gadam jak stuknięta. Czub. Odpał. – Prawdę mówiąc, gadasz jak twoja babcia. Patrzy na mnie uważnie. – Jeśli ci powiem, zadzwonisz po pogotowie. – Zostawiłem komórkę w hotelu. – Rzeczywiście. – No i jesteśmy na promie. – Słuszna uwaga. – A gdyby przypadkiem rzeczywiście przyjechało, po prostu powiem, że chodziło o mnie. Więc co, oni cię tak jakby nawiedzają? Bierze głęboki oddech i opuszcza ramiona, jakby odkładała ciężki ładunek. Przywołuje mnie gestem do jednej z pustych ławek. Siadam obok niej. – „Nawiedzają” to nie jest właściwe słowo. Brzmi źle, jakby nie byli mile widziani. A le
NA PRA WDĘ ich słyszę. Cały czas. – Och. – Nie tylko głosy jako wspomnienie po nich – ciągnie. – Słyszę, jak do mnie mówią. Na przykład teraz. W czasie rzeczywistym. O moim życiu. Widocznie dziwnie na nią spojrzałem, bo się czerwieni. – Wiem. Słyszę martwych ludzi. A le to nie tak. Nie jestem jak tamta bezdomna wariatka, pamiętasz, która wędrowała po kampusie uniwersyteckim, twierdząc, że słyszy głosy za pośrednictwem swojego wózka na zakupy. Kiwam głową. Mia milczy przez minutę. – Przynamniej MNIE się wydaje, że to nie tak – podejmuje. – Może zwariowałam i po prostu tego nie widzę, bo szaleńcy nigdy nie uważają się za szalonych? A le NA PRA WDĘ ich słyszę. Czy to jakaś anielska siła, jak wierzy babcia, i są w jakimś niebie, połączeni ze mną gorącą linią, czy po prostu to moje własne wspomnienia, nie wiem. I nie wiem nawet, czy to ma znaczenie. Najważniejsze, że są ze mną. Przez cały czas. WIEM, że to brzmi maniacko, kiedy mamroczę czasem do siebie, ale ja przecież właśnie dyskutuję z mamą, którą spódnicę kupić, albo z tatą o recitalu, przed którym się denerwuję, albo z Teddym o filmie, który obejrzałam. I słyszę, jak mi odpowiadają. Tak jakby znajdowali się w sąsiednim pokoju. Jakby nigdy naprawdę nie odeszli. A teraz najdziwniejsze: w Oregonie ich nie słyszałam. Po wypadku miałam wrażenie, jakby ich głosy słabły. Myślałam, że kompletnie stracę możliwość przypomnienia sobie nawet ich brzmienia. A le odkąd wyjechałam,
słyszę ich cały czas. Dlatego nie chcę wracać. No, to jeden z powodów. Boję się, że połączenie się zerwie, można powiedzieć. – Słyszysz ich w tej chwili? Milczy, nasłuchuje, kiwa głową. – Co mówią? – „Dobrze cię widzieć, A damie”. Pewnie żartuje, ale myśl, że mnie widzą, mają mnie na oku, wiedzą, co robiłem przez ostatnie trzy lata – sprawia, że dosłownie się wzdrygam w tę ciepłą noc. Mia to zauważa, spuszcza wzrok. – Tak, to obłąkane. Dlatego nigdy nikomu o tym nie wspomniałam. A ni Ernestowi, ani nawet Kim. „Nie – chcę odpowiedzieć. – Źle to interpretujesz. To wcale nie obłąkane”. Myślę o głosach grzechoczących w mojej głowie, będących – jestem pewien – starszą albo młodszą, albo po prostu LEPSZĄ wersją mnie. Zdarzało się – kiedy bywało ze mną naprawdę źle – że próbowałem wezwać JĄ , skłonić JĄ , by mi odpowiedziała, ale nigdy się nie udało. Słyszę tylko siebie. Jeśli chcę usłyszeć głos Mii, muszę polegać na wspomnieniach. Tych przynajmniej mam mnóstwo. Nie umiem sobie wyobrazić, jakby to było, gdyby towarzyszyła mi w myślach – jaki by to był luksus. Cieszy mnie świadomość, że przez cały ten czas miała przy sobie swoich bliskich. I pozwala zrozumieć, czemu z nas dwojga to ona wydaje się tą normalną.
Rozdział piętnasty Jestem prawie pewien, że kiedy w Oregonie rodzi się dziecko, przy wypisie ze szpitala dostaje metrykę urodzenia – i maciupeńki śpiworek. Wszyscy w stanie biwakują. Hipisi i buraki. Myśliwi i maniacy ekologii. Bogaci. Biedni. Nawet muzycy rockowi. SZCZEGÓLNIE oni. Nasza kapela doprowadziła do perfekcji wypady w stylu punkrockowym: godzinę przed wyjazdem wrzucić do vana naręcze gratów i po prostu śmignąć w góry, żeby pić piwo, gotować jedzenie nad ogniem, dawać czadu na instrumentach przy ognisku i spać pod gołym niebem. Czasami będąc w trasie, w pierwszych trudnych latach, rozbijaliśmy się gdzieś, zamiast nocować w kolejnym zatłoczonym, pełnym karaluchów rockandrollowym domu. Być może chodzi o to, że w Oregonie bez względu na to, gdzie się mieszka, pustkowie zawsze jest niedaleko, ale wydawało się, jakby po prostu wszyscy jeździli na biwaki. To znaczy wszyscy oprócz Mii Hall. – Ja sypiam w łóżkach – oświadczyła, kiedy pierwszy raz zaprosiłem ją na weekendowy wyjazd pod namiot. Zaproponowałem, że zabiorę dmuchany materac, ale i tak się nie zgodziła. Kat usłyszała, jak namawiam Mię, i zaczęła się śmiać. – Powodzenia, A damie – rzuciła. – Ja i Denny zabraliśmy ją na kemping, kiedy była zupełnie mała. Zamierzaliśmy spędzić tydzień na wybrzeżu, ale darła się równo przez dwa dni i musieliśmy wrócić do domu. Ma alergię na biwakowanie. – To prawda – przytaknęła Mia.
– Ja pojadę – zaofiarował się Teddy. – Pozwalacie mi spać tylko w namiocie na podwórzu... – Jeździsz z dziadkiem co miesiąc – odparł Denny. – I ja cię zabieram. Nie jeździmy jedynie CA ŁĄ RODZINĄ . Posłał Mii znaczące spojrzenie. Przewróciła tylko oczami. Przeżyłem więc szok, kiedy zgodziła się jechać pod namiot. To było w wakacje przed jej ostatnim rokiem w liceum i moim pierwszym rokiem studiów i prawie się nie widywaliśmy. Zespół rozkręcał się na poważnie, więc tego lata na okrągło zaliczałem trasy, a Mia wybrała się na obóz muzyczny, a potem odwiedzała krewnych. Musiała się serio za mną stęsknić. Tylko tym potrafię sobie wytłumaczyć, czemu ustąpiła. Miałem dość rozumu, żeby jej nie fundować biwakowania w stylu punkrockowym. Pożyczyłem więc namiot. I piankową matę do spania. I zapakowałem lodówkę wyładowaną żarciem. Chciałem, żeby wszystko udało się idealnie, chociaż szczerze mówiąc, nie bardzo kumałem, czemu właściwie Mia tak nie znosi biwakowania – nie była damulką, nic podobnego, to była dziewczyna, która lubiła grać w kosza o północy – więc nie miałem pojęcia, czy wygody cielesne pomogą. Kiedy po nią przyjechałem, zeszła nas odprowadzić cała jej rodzina, jakbyśmy wyruszali na rajd transkontynentalny, a nie na dwudziestoczterogodzinny wypad. Kat kiwnęła na mnie. – Co zapakowałeś z jedzenia? – spytała. – Kanapki. Owoce. Dzisiaj na kolację
hamburgery, pieczoną fasolę, krakersy grahamowe z piankami i czekoladą. Chcę, żeby spróbowała prawdziwego biwakowego życia. Z całą powagą przytaknęła. – W porządku. Jeśli zacznie marudzić, spróbuj jej podsunąć najpierw krakersy. Też ci przygotowałam trochę zapasów. – Podała mi zamykaną plastikową torbę objętości jakichś dwóch litrów. – W razie niebezpieczeństwa stłucz szybkę. – Co tam jest? – Guma rozpuszczalna. Irysy. Oranżada w proszku. Gdyby się zrobiła bardzo wredna, nakarm ją tym śmieciem. Jak długo będzie na cukrowym haju, ty i zwierzyna leśna jesteście bezpieczni. – Okej, dzięki. Pokręciła głową. – Jesteś odważniejszy niż ja. Powodzenia. – A ha, przyda ci się – dodał Denny. Potem spojrzeli na siebie z Kat i zaczęli chichotać. * Godzinę jazdy od domu można było znaleźć od groma świetnych punktów na biwak, ale zależało mi na czymś zupełnie wyjątkowym, więc zapuściłem się głęboko w góry, do miejsca przy końcu starej drogi używanej przez drwali, gdzie mnóstwo razy bywałem jako dzieciak. Kiedy skręciłem z szosy na nieutwardzony szlak, Mia spytała: – A gdzie pole namiotowe? – Pola są dla turystów. My się rozbijemy na dziko. – Na dziko? Jej głos zabrzmiał wyżej z niepokoju. – Wyluzuj, Mia. Mój tato kiedyś tu pracował jako
drwal. Znam te drogi. A jeśli się niepokoisz brakiem prysznica albo podobnymi rzeczami... – Co mnie obchodzą prysznice... – To dobrze, bo będziemy mieli własny, prywatny staw. Zgasiłem silnik i pokazałem jej to miejsce. Znajdowało się tuż nad rzeką, gdzie niewielka zatoczka tworzyła stawek, spokojny i przejrzysty jak kryształ. We wszystkie strony rozciągały się widoki – same sosny i góry niczym na olbrzymiej pocztówce reklamującej: „OREGON!”. – Ślicznie tu – przyznała Mia niechętnie. – Poczekaj, aż zobaczysz panoramę z grzbietu. Gotowa na spacerek? Kiwnęła głową. Złapałem kanapki, wodę oraz dwie paczki gumy arbuzowej i ruszyliśmy pod górę ścieżką. Posiedzieliśmy chwilę, poczytaliśmy książki pod drzewem. Kiedy wróciliśmy na dół, zapadał zmierzch. – Lepiej rozbiję namiot – powiedziałem. – Pomóc ci? – Nie. Ty jesteś gościem. Odpoczywaj. Poczytaj książkę albo coś. – Skoro tak mówisz. Rzuciłem części namiotu na ziemię i zacząłem montować maszty. Tylko że to był jeden z tych nowoczesnych namiotów, w których maszty tworzą olbrzymią łamigłówkę, zupełnie niepodobny do prostych dwuosobowych modeli, jakie rozstawiałem całe życie. Pół godziny później dalej się szarpałem. Słońce kryło się za górami; Mia odłożyła książkę. Przyglądała mi się z zakłopotanym wyrazem twarzy.
– Fajnie się bawisz? – spytałem, pocąc się mimo wieczornego chłodu. – Pewnie. Gdybym wiedziała, że tak będzie, przyjechałabym wieki temu. – Cieszę się, że tak ci się podoba. – Och, naprawdę. A le jesteś pewien, że nie przydałaby ci się pomoc? Jeśli to potrwa chwilę dłużej, będę ci musiała przyświecać latarką. Westchnąłem. Podniosłem ręce w geście kapitulacji. – Grozi mi, że zostanę pokonany przez głupi namiot. – Czy twój przeciwnik ma instrukcję obsługi? – Kiedyś pewnie miał. Pokręciła głową, wstała, chwyciła tropik. – Okej, ty się zajmij tym końcem. Ja wezmę ten. Myślę, że ten długi fragment wsuwa się tutaj od góry. Dziesięć minut później namiot był rozstawiony i umocowany śledziami. Zebrałem trochę odłamków skalnych i podpałkę na indiańskie ognisko, a potem rozpaliłem ogień z przyniesionego wcześniej drewna. Usmażyłem burgery na patelni nad płomieniem i podgrzałem fasolę bezpośrednio w puszce. – Jestem pod wrażeniem – pochwaliła Mia. – Więc podoba ci się biwakowanie? – Tego nie powiedziałam – odparła, ale się uśmiechała. Dopiero później, po kolacji i krakersach z piankami, kiedy już zmyłem naczynia w oświetlonej księżycem rzece, pograłem na gitarze przy ognisku, gdy tymczasem Mia popijała herbatę i spałaszowała paczkę irysów – zrozumiałem, na
czym polega jej problem z biwakowaniem. Była może dziesiąta wieczorem, ale według czasu obozowego to jak druga nad ranem. Poszliśmy do namiotu, wślizgnęliśmy się do podwójnego śpiwora. Przyciągnąłem ją do siebie. – Chcesz wiedzieć, co jest najlepsze w biwakowaniu? Poczułem, jak cała się napięła – ale nie w dobrym sensie. – Co to było? – szepnęła. – Co? – Coś słyszałam – wyjaśniła. – Pewnie po prostu jakieś zwierzę – odparłem. Włączyła latarkę. – Skąd wiesz? Wziąłem latarkę i poświeciłem na Mię. Oczy miała ogromne. – Boisz się? Spuściła wzrok i – ledwie dostrzegalnie – kiwnęła głową. – Jedyne, czego należy się tutaj obawiać, to niedźwiedzi, a one są zainteresowane tylko jedzeniem, i dlatego schowaliśmy całą żywność w wozie – uspokoiłem. – Nie boję się niedźwiedzi – oznajmiła z pogardą. – Więc o co chodzi? – Ja... po prostu czuję się tutaj taka wystawiona na cel. – Dla kogo? – Nie wiem, ludzi z bronią. Tych wszystkich myśliwych. – To niedorzeczne. Pół Oregonu poluje. Cała moja rodzina. Myśliwi strzelają do zwierząt, nie do turystów.
– Wiem – przyznała cicho. – Naprawdę nie o to chodzi. Po prostu czuję się... bezbronna. Sama nie wiem, świat wydaje się taki ogromny, kiedy się jest na otwartej przestrzeni. Jakby nie było w nim dla ciebie miejsca, jeśli nie masz domu. – Twoje miejsce jest tutaj – szepnąłem, układając ją i przyciągając mocno do siebie. Wtuliła się we mnie. – Wiem. – Westchnęła. – Co za dziwoląg ze mnie! Wnuczka emerytowanego biologa ze Straży Leśnej, która boi się pojechać pod namiot. – A to dopiero połowa. Jesteś też wiolonczelistką klasyczną, której rodzice to starzy punkowi rockmani. TOTA LNY dziwoląg. A le MÓJ dziwoląg. Chwilę leżeliśmy w milczeniu. Mia zgasiła latarkę i szybko przysunęła się bliżej do mnie. – Polowałeś jako dzieciak? – szepnęła. – Nigdy o tym nie wspominałeś. – Dawniej chodziłem z tatą – mruknąłem. Chociaż byliśmy jedynymi ludźmi na przestrzeni wielu kilometrów, noc miała w sobie coś zmuszającego do zniżenia głosu. – Zawsze obiecywał, że jak skończę dwanaście lat, dostanę na urodziny strzelbę i nauczy mnie strzelać. A le kiedy miałem może dziewięć lat, wybrałem się ze starszymi kuzynami i jeden z nich pożyczył mi swój karabin. I to musiało być szczęście nowicjusza albo coś, bo trafiłem królika. Kuzyni oszaleli. Króliki są małe i szybkie, trudno je ustrzelić nawet doświadczonemu myśliwemu, a mnie się udało przy pierwszej próbie. Przynieśli go, żeby go zabrać do domu, pokazać wszystkim i może wypchać jako trofeum. A le jak
go zobaczyłem całego zakrwawionego, po prostu się rozryczałem. Potem zacząłem wrzeszczeć, żebyśmy go zawieźli do weterynarza, ale oczywiście już nie żył. Nie pozwoliłem go zabrać. Kazałem go pochować w lesie. Kiedy tato o tym usłyszał, wyjaśnił, że poluje się właśnie dlatego, żeby mieć jakiś pożytek ze zwierząt, czy je zjemy, czy wykorzystamy na skórę, czy coś, inaczej to marnowanie życia. A le chyba się domyślił, że nie jestem stworzony na myśliwego, bo na dwunaste urodziny nie dostałem strzelby, tylko gitarę. – Nigdy wcześniej mi o tym nie opowiadałeś – powiedziała Mia. – Pewnie nie chciałem stracić wiarygodności jako punkrockowiec. – Moim zdaniem tylko by to ją zwiększyło – zaprotestowała. – E tam. A le jestem zdecydowanym emocore, więc wszystko okej. W namiocie zawisło ciepłe milczenie. Na zewnątrz słyszałem ciche pohukiwanie sowy odbijające się echem pośród nocy. Mia szturchnęła mnie w żebra. – Mięczak z ciebie! – I to mówi dziewczyna, która boi się spać pod namiotem! Zachichotała. Przyciągnąłem ją bliżej, chcąc, żeby między naszymi ciałami nie pozostała najmniejsza szpara. Odgarnąłem jej włosy z szyi i wtuliłem tam twarz. – Teraz jesteś mi winna zawstydzającą historyjkę ze swojego dzieciństwa – mruknąłem jej do ucha. – Wszystkie zawstydzające rzeczy w moim życiu
ciągle trwają – odparła. – Musi istnieć jakaś, której nie słyszałem. Chwilę nic nie mówiła. Potem rzuciła: – Motyle. – Motyle? – Okropnie się bałam motyli. – Co ty masz z tą przyrodą? Zadrżała od milczącego śmiechu. – Wiem – przyznała. – I czy może być bardziej niegroźne stworzenie niż motyl? Żyją tylko jakieś dwa tygodnie. A le ja histeryzowałam za każdym razem, gdy jakiegoś zobaczyłam. Rodzice robili wszystko, żeby mnie uspokoić: kupowali książki o motylach, ubranka w motylki, wieszali obrazki z motylami w moim pokoju. Nic nie pomagało. – Zaatakowała cię chmara monarchów? – spytałem. – Nie – odparła. – Babcia miała własną teorię wyjaśniającą moją fobię. Powiedziała, że boję się motyli, ponieważ pewnego dnia przejdę metamorfozę jak gąsienica zmieniająca się w motyla i to mnie przeraża. – Brzmi bardzo w jej stylu. Jak pokonałaś swój strach? – Nie wiem. Po prostu postanowiłam, że nie będę się ich już bała, i pewnego dnia przeszło. – Udawaj, aż uwierzysz. – Coś w tym guście. – Powinnaś spróbować tego samego z biwakowaniem. – Muszę? – Nie, ale cieszę się, że przyjechałaś. Odwróciła się twarzą do mnie. W namiocie było prawie zupełnie ciemno, widziałem jednak, jak
błyszczą jej ciemne oczy. – Ja też. A le czy musimy iść spać? Możemy jeszcze trochę porozmawiać? – Całą noc, jeśli chcesz. Będziemy zdradzać ciemności nasze tajemnice. – Okej. – Więc posłuchajmy o innym twoim irracjonalnym lęku. Chwyciła mnie za ramiona i przylgnęła do mojej piersi, jakby chciała się wtopić w moje ciało. – Boję się, że cię stracę – wyszeptała ledwie dosłyszalnie. Odsunąłem ją, żeby widzieć jej twarz, a potem pocałowałem w czubek głowy. – Powiedziałem: „irracjonalne” strachy. To się nigdy nie stanie. – A le ja się i tak boję – mruknęła. Potem jednak zaczęła wymieniać inne przypadkowe rzeczy, które ją przerażały, i ja tak samo, i szeptaliśmy ze sobą, opowiadając sobie historie z dzieciństwa, długo, długo w noc, aż w końcu zapomniała się bać i zasnęła. * Kilka tygodni później się ochłodziło, a zimą Mia miała wypadek. Więc wyszło na to, że wtedy ostatni raz pojechałem na biwak. Nawet jednak gdyby tak nie było, i tak myślę, że byłaby to najlepsza wyprawa w moim życiu. Zawsze kiedy ją sobie przypominam, widzę nasz namiot, niewielki statek jarzący się wśród nocy; nasze szepty ulatujące jak nuty, unoszące się na powierzchni oblanego księżycem morza.
Rozdział szesnasty
Przeszłaś przez wodę, uciekłaś daleko. Zostałem sam na tym brzegu nad rzeką. Boli, lecz to dla ciebie nie wszystko. Więc most spaliłaś, szalona terrorystko. Wołasz mnie; biegnę, by pojąć za późno, że to, co mam pod nogami, jest próżnią.
Most Straty w ludziach, utwór 4
Palce brzasku zaczynają podważać wieko nocy. Wkrótce wstanie słońce i nieodwołalnie rozpocznie się nowy dzień. Dzień, w którym wylatuję do Londynu. A Mia do Tokio. Słyszę zegar odliczający minuty w dół niczym bomba zegarowa. Jesteśmy na Moście Brooklyńskim i chociaż Mia nie powiedziała tego wprost, czuję, że to musi być ostatni przystanek. To znaczy, opuszczamy Manhattan – i to nie jest podróż w dwie strony, jak przeprawa promem na Staten Island i z powrotem. Poza tym Mia chyba zdecydowała, że skoro ona zafundowała mi kilka wyznań, to teraz moja kolej. Mniej więcej w połowie mostu zatrzymuje się nagle i obraca do mnie. – Więc co zaszło między tobą a resztą kapeli? – pyta. Wieje ciepły wiatr, ale nagle robi mi się zimno. – Co rozumiesz przez „zaszło”? Wzrusza ramionami. – Coś się wydarzyło. Widzę to. Przez całą noc praktycznie o nich nie wspominałeś. Kiedyś byliście nierozłączni, a teraz nawet nie mieszkacie w tym samym stanie. I czemu nie polecieliście do Londynu razem? – Mówiłem ci, logistyka. – Co było takie ważne, że nie mogli na ciebie zaczekać jeden dzień? – Miałem do załatwienia parę... parę rzeczy. Musiałem pójść do studia nagrać parę ścieżek gitarowych. Mia przygląda mi się sceptycznie. – Przecież jedziecie w trasę, żeby promować nowy album. Po co w ogóle coś nagrywać? – To wersja promo jednego z singli. Żeby zgarnąć więcej tego – dodaję i marszcząc brwi, pocieram o siebie palcami w geście oznaczającym pieniądze. – Nie powinniście nagrywać razem? Kręcę głową. – Prawdę mówiąc, tak się już tego nie robi. A poza tym miałem wywiad dla „Shuffle”. – Wywiad? Nie z zespołem? Tylko z tobą? Właśnie tego nie
rozumiem. Przypominam sobie wczorajszy dzień. Vanessę LeGrande. Nagle zupełnie nie wiadomo czemu przychodzi mi na myśl tekst Mostu. Być może dyskutowanie o tym wszystkim z Mią Hall nad ciemnymi wodami East River to wcale nie taki fajny pomysł. Dobrze, że przynajmniej nie jest już piątek trzynastego. – Aha. Tego też w pewnym sensie tak się już nie robi w dzisiejszych czasach – odpowiadam. – Dlaczego zależy im tylko na tobie? Czego się chcą dowiedzieć? Naprawdę nie mam ochoty o tym gadać. Ale Mia jest niczym pies myśliwski na tropie, a znam ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że albo rzucę jej krwisty kawał mięsa, albo sama wywęszy drogę do prawdziwego stosu cuchnących trupów. Próbuję odwrócić jej uwagę. – Prawdę mówiąc, to naprawdę interesujące. Dziennikarka pytała o ciebie. – Co? – Robiła ze mną wywiad i zapytała o ciebie. O nas. O liceum. Ten wyraz szoku na jej twarzy – czysta rozkosz. Myślę o tym, co mówiła wcześniej o latach spędzonych w Oregonie, że to było w innym życiu. Cóż, może nie w tak zupełnie innym życiu! – Pierwszy raz mi się to zdarzyło. Trochę dziwny zbieg okoliczności, biorąc wszystko pod uwagę. – Nie wierzę już w zbiegi okoliczności. – Nic jej nie powiedziałem, ale wygrzebała gdzieś starą kronikę. Tę z naszym zdjęciem: Piękny i Niunia. Mia kręci głową. – Aha, UWIELBIAŁAM to przezwisko. – Nie martw się. Nic nie powiedziałem. I na dodatek rozwaliłem jej dyktafon. Zniszczyłem wszystkie dowody. – Nie wszystkie. – Wpatruje się we mnie. – Kronika nadal istnieje. Kim na pewno będzie zachwycona wiadomością, że jej wczesna praca może zostać opublikowana w prasie ogólnokrajowej. – Kręci głową i chichocze. – Kiedy raz cię złapie w swój obiektyw, już się nie wywiniesz. Więc zniszczenie dyktafonu tej reporterki nie zdało się na nic. – Wiem. Po prostu chyba puściły mi nerwy. Prowokowała mnie i ciągle próbowała podpuścić za pomocą obelg udających komplementy.
Mia kiwa głową ze zrozumieniem. – Też mnie to czasem spotyka. Takie są najgorsze! „Zafascynował mnie Szostakowicz, którego grałaś dzisiaj wieczorem. O ileż bardziej stonowany od Bacha” – cytuje nadętym tonem. – Tłumaczenie: Szostakowicz był do bani. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak Szostakowicz może być do bani, ale nie zamierzam niszczyć naszej platformy porozumienia. – Więc czego chciała się dowiedzieć o mnie? – Myślę, że zamierzała napisać wielki tekst o tym, co napędza Shooting Star. Zaczęła węszyć po naszym rodzinnym mieście, gadała z ludźmi, z którymi chodziliśmy do liceum. A oni opowiedzieli jej o nas... o... o tym, kim byliśmy. O tobie i o tym, co się stało... Milknę. Patrzę w dół na rzekę, na przepływającą barkę, która sądząc po smrodzie, przewozi śmieci. – A co właściwie się stało? – pyta Mia. Nie jestem pewien, czy to pytanie retoryczne, więc zmuszam się, by przybrać żartobliwy, rozwlekły ton. – Właśnie, sam wciąż staram się to wykombinować. Przemyka mi przez myśl, że to może najszczersza rzecz, jaką powiedziałem przez całą noc, ale sposób, w jaki to wypowiadam, zmienia ją w kłamstwo. – Widzisz, kiedy publikowali mój biogram, menedżer ostrzegł, że wypadek może wzbudzić spore zainteresowanie, ale nie przyszło mi do głowy, że związek z tobą może stanowić problem. To znaczy z początku tak. W pewnym sensie czekałam, aż ktoś się do mnie odezwie, szukając duchów minionych dziewczyn, ale chyba nie okazałam się wystarczająco interesująca w porównaniu z twoimi innymi, hm, partnerkami. Więc ona sądzi, że hieny dziennikarskie nie prześladowały jej DLATEGO, że nie jest równie interesująca jak Bryn, o której chyba jednak WIE. Gdyby tylko zdawała sobie sprawę, ile trudu zadali sobie członkowie kapeli, by utrzymać jej nazwisko w tajemnicy, by nie urażać sińca, który wykwita na każdą wzmiankę o niej. Że nawet teraz w umowach o wywiad znajdują się klauzule wyliczające całe połacie tematów zakazanych, a choć nie wymieniają Mii z nazwiska, mają na celu wyłącznie wymazanie jej z akt. Ochronienie Mii. I mnie. – Myślę, że liceum to naprawdę pradawne dzieje – konkluduje. „Pradawne dzieje? Poważnie relegowałaś naszą historię na
śmietnisko głupich licealnych romansów? A skoro tak, czemu ja nie mogę zrobić tego samego, do cholery?”. – No tak, widzisz, ty i ja jesteśmy niczym kanały MTV plus Lifetime – rzucam z całą beztroską, na jaką potrafię się zdobyć. – Innymi słowy, jak przynęta na rekiny. Mia wzdycha. – Och, co tam. Pewnie rekiny też muszą jeść. – Co to niby ma znaczyć? – Po prostu nieszczególnie chcę, żeby historia mojej rodziny została wywleczona na widok publiczny, ale skoro to jest cena za robienie tego, co się kocha, pewnie ją zapłacę. Znowu wracamy do tego samego. CHCIAŁBYM wierzyć w to, że muzyka może nadać wszystkiemu wartość. Ale po prostu w to nie wierzę. Nawet nie jestem pewien, czy kiedykolwiek wierzyłem. To nie muzyka sprawia, że mam ochotę budzić się każdego dnia i wziąć kolejny oddech. Odwracam się do Mii w stronę mrocznej wody płynącej w dole. – A jeśli to nie jest to, co się kocha? – mamroczę, ale słowa giną wśród wiatru i hałasu ruchu ulicznego. Przynajmniej jednak wypowiedziałem je na głos. Chociaż tyle zrobiłem. Potrzebuję papierosa. Opieram się o poręcz i patrzę ku miastu w kierunku trzech mostów. Mia staje obok, walczę z zapalniczką, próbując ją skłonić do współpracy. – Powinieneś to rzucić – mówi, dotykając delikatnie mojego ramienia. Przez ułamek sekundy sądzę, że chodzi jej o kapelę. Że usłyszała, co powiedziałem przed chwilą, i radzi mi zostawić Shooting Star, cały przemysł muzyczny. Wciąż czekam, aż ktoś mi poradzi, żebym to rzucił, ale nikt nigdy tego nie zrobił. I wtedy mi się przypomina, że wcześniej tego wieczoru Mia powiedziała mi to samo, tuż zanim wyżebrała ode mnie fajkę. – To nie takie łatwe – stwierdzam. – Gówno prawda – odpowiada z przekonaniem o własnej słuszności, które natychmiast przywodzi na myśl jej matkę, Kat. Kat nosiła swoje przeświadczenia niczym wytartą skórzaną kurtkę i potrafiła kląć tak, że zawstydziłaby niejednego szewca. – Rzucić nie jest trudno. Trudno jest się ZDECYDOWAĆ na rzucenie. Kiedy raz zrobisz ten mentalny krok, reszta jest prosta. – Serio? W taki sposób rzuciłaś mnie? Wyrywa mi się to tak po prostu – bez namysłu, bez ćwiczenia
najpierw w myślach, bez debatowania z samym sobą całymi dniami. – Więc – mówi Mia, jakby zwracając się do widowni pod mostem – nareszcie to powiedział. – Miałem nie mówić? Mam pozwolić, żeby cała ta noc minęła, i nawet nie wspomnieć o tym, co zrobiłaś? – Nie – odpowiada cicho. – Więc dlaczego? Czemu odeszłaś? Z powodu głosów? Kręci głową. – To nie przez nie. – Więc przez co? Z jakiego powodu? Słyszę teraz desperację we własnym głosie. – Z wielu różnych powodów. Na przykład dlatego, że przy mnie nie mogłeś być sobą. – Co ty wygadujesz? – Przestałeś ze mną rozmawiać. – To jakiś absurd, Mia. Ciągle z tobą gadałem! – Mówiłeś do mnie, ale nie mówiłeś. Widziałam, jak prowadzisz te podwójne konwersacje. Co chciałeś mi powiedzieć. I słowa, które padały naprawdę. Myślę o wszystkich podzielonych rozmowach, jakie ciągle odbywam. Ze wszystkimi. Więc to już wtedy się to zaczęło? – Cóż, nieszczególnie łatwo dało się z tobą dyskutować – odpalam. – Cokolwiek powiedziałem, było źle. Patrzy na mnie ze smutnym uśmiechem. – Wiem. Nie chodziło tylko o ciebie. Odeszłam przez ciebie, ale i przeze mnie. Przez nas. Kręcę jedynie głową. – Nieprawda. – Prawda. Ale nie czuj się winny. Wszyscy chodzili wokół mnie na paluszkach. Tylko jeśli chodzi o ciebie... bolało mnie, że nie potrafiłeś zachowywać się naturalnie. To znaczy, praktycznie mnie nie dotykałeś. Jak gdyby w celu wzmocnienia tych słów kładzie dwa palce od wewnątrz na moim nadgarstku. Gdyby poszedł dym i na skórze zostały dwa wypalone ślady, nie zdziwiłbym się ani trochę. Muszę cofnąć rękę tylko po to, żeby się nie przewrócić. – Wracałaś do zdrowia – brzmi moja żałosna odpowiedź. – I jeśli dobrze pamiętam, kiedy spróbowaliśmy, to ty zaczęłaś świrować. – Raz – odpowiada. – Raz.
– Chciałem jedynie, żebyś wyzdrowiała. Chciałem ci tylko pomóc. Zrobiłbym WSZYSTKO. Opuszcza brodę na piersi. – Tak, wiem. Chciałeś mnie uratować. – Cholera, Mia. Mówisz, jakby to było coś złego. Podnosi na mnie wzrok. W jej oczach nadal widać współczucie, ale pojawiło się coś jeszcze: zaciekłość, która rozbija mój gniew i przeobraża go w grozę. – Tak się starałeś zostać moim wybawcą, że zostawiłeś mnie zupełnie samą – mówi. – Wiem, że próbowałeś pomóc, ale w tamtym czasie odbierałam to, jakbyś mnie odpychał, ukrywał przede mną różne rzeczy dla mojego dobra i robił ze mnie tym większą ofiarę. Ernesto mawia, że z nadmiaru dobrych chęci inni potrafią nas wcisnąć w ramy równie ciasne jak trumna. – Ernesto? A co on, kurna, wie na ten temat? Mia czubkiem buta przesuwa wzdłuż szpary między deskami chodnika. – Prawdę mówiąc, bardzo dużo. Jego rodzice zostali zamordowani, kiedy miał osiem lat. Wychowywali go dziadkowie. Wiem, że powinno to wzbudzić moje współczucie. Ale ogarnia mnie jedynie wściekłość. – Co to ma być, jakiś klub? – pytam i głos zaczyna mi się łamać. – Klub żałobników, do którego nie mam wstępu?! Spodziewam się, że odpowie: nie. Albo że już jestem członkiem. Ostatecznie ja również ich straciłem. Tylko nawet w tamtym czasie to było coś innego, jak gdyby istniała jakaś bariera. To rzecz, której człowiek nigdy by się nie spodziewał w związku z żałobą: rywalizacji. Bo bez względu na to, jak ważni byli dla mnie, bez względu na to, jak wielkie współczucie okazywali mi inni, Denny, Kat i Teddy nie byli moją rodziną – i nagle ta różnica okazała się istotna. Najwyraźniej nadal jest ważna. Bo Mia zatrzymuje się i zastanawia się nad odpowiedzią. – Może nie klub żałobników. Ale klub winnych. Tego, że zostali wśród żywych. Och, nie do mnie ta gadka o wyrzutach sumienia! Nawet moja krew jest nimi przesycona. Stojąc na moście, czuję, że zaraz się rozryczę. Jedyny sposób, by się opanować, to odnaleźć gniew, który dodawał mi sił, i odepchnąć falę łez z jego pomocą.
– Mogłaś mi przynajmniej powiedzieć! – mówię, a mój głos wznosi się do krzyku. – Zamiast mnie rzucić jak faceta na jedną noc. Mogłaś mieć chociaż tyle przyzwoitości, by ze mną zerwać, zamiast mnie porzucić, żebym przez trzy lata zastanawiał się... – Nie zaplanowałam tego – odpowiada; jej głos też brzmi wyżej. – Nie wsiadałam do samolotu z myślą, że się rozstaniemy. Byłeś dla mnie WSZYSTKIM. Nawet wtedy nie mogłam w to uwierzyć. Ale tak było. Sam fakt, że się tu znalazłam, że wyjechałam... wszystko stało się o tyle łatwiejsze w zupełnie nieprzewidziany sposób. W pewnym sensie nie sądziłam, że będę jeszcze miała jakieś życie. To była olbrzymia ulga. Myślę o tych wszystkich dziewczynach, jak nie mogłem się doczekać, by zobaczyć ich oddalające się plecy. Jak czułem, że całe moje ciało oddycha z ulgą, kiedy ulatniały się ich zapachy i głosy. Bryn w znacznym stopniu podpada pod tę kategorię. Czy to samo poczuła Mia, kiedy zniknąłem z horyzontu? – Zamierzałam ci powiedzieć – ciągnie; słowa sypią się teraz zdyszane, splątane – ale z początku byłam zupełnie pogubiona. Nie rozumiałam nawet, co się dzieje, tylko że czuję się lepiej BEZ CIEBIE, i jak mam wyjaśnić to TOBIE? A potem kiedy czas mijał, a ty nie dzwoniłeś, kiedy nie domagałeś się wyjaśnień, po prostu uznałam, że ty, właśnie ty, ze wszystkich ludzi... że rozumiesz. Wiedziałam, że postępuję jak tchórz. Ale sądziłam... – Zacina się na moment, potem odzyskuje opanowanie. – Sądziłam, że mi na to pozwalasz. I rozumiesz. To znaczy, sprawiałeś takie wrażenie. Napisałeś: „Ona mówi: wybieraj, albo ja, albo ty. Gratuluj jej wygranej”. Sama nie wiem. Kiedy usłyszałam Ruletkę, po prostu doszłam do wniosku, że ROZUMIESZ. Jesteś wściekły, ale wiesz. Że musiałam wybrać SIEBIE. – Więc tak usprawiedliwiasz to, że mnie zostawiłaś bez słowa? To tchórzliwe, Mia. I okrutne! Więc kimś takim się stałaś? – Może musiałam pobyć kimś takim przez chwilę! – woła. – I przepraszam. Wiem, że powinnam się do ciebie odezwać. Powinnam wyjaśnić. Ale wcale nie tak łatwo było cię znaleźć. – Och, bzdura, Mia. Jestem niedostępny dla większości ludzi. Ale dla ciebie? Dwa telefony i byś mnie wytropiła. – Wcale się tak nie wydawało – protestuje. – Stałeś się... – Milknie i naśladuje gestem wybuch, tak samo jak Vanessa LeGrande wczoraj. – Zjawiskiem. Przestałeś być osobą.
– To jedna wielka kupa gówna i dobrze o tym wiesz. A zresztą tamto się zaczęło ponad rok po twoim odejściu. ROK. Rok, który przeleżałem zwinięty w kłębek z rozpaczy w domu rodziców, Mia. A może ich numeru telefonu też zapomniałaś? – Nie. – Jej głos brzmi bezbarwnie. – Ale z początku nie mogłam do ciebie zadzwonić. – Czemu?! – ryczę. – Czemu nie?! Stoi naprzeciw mnie. Wiatr targa jej włosami we wszystkie strony, więc wygląda jak tajemnicza czarodziejka, piękna, potężna i przerażająca równocześnie. Kręci głową i zaczyna się ode mnie odwracać. O, nie! Jesteśmy prawie na drugim końcu mostu. Jeśli chce, może, kurna, wysadzić wszystko w powietrze. Ale wcześniej mi wszystko wytłumaczy. Chwytam ją, obracam twarzą do siebie. – Czemu nie? Powiedz. Jesteś mi to winna! Patrzy mi prosto w oczy. Celuje. A potem pociąga spust. – Bo cię nienawidziłam. Wiatr, hałas – wszystko milknie na ułamek sekundy i w uszach dzwoni mi jak po koncercie, jak kiedy wykres EKG zmienia się w prostą linię. – Nienawidziłaś? Za co? – Zmusiłeś mnie, żebym została. – Mówi cicho i słowa niemal giną wśród szumu wiatru i samochodów, więc nie jestem pewien, czy dobrze usłyszałem. Ale potem powtarza, tym razem głośniej. – Zmusiłeś mnie, żebym została! I to jest to. Dziura po kuli w moim sercu, świadcząca, że w głębi duszy zawsze wiedziałem. Ona wie. Poziom napięcia w powietrzu się zmienił; niemal czuje się zapach tańczących jonów. – Wciąż budzę się co rano, przez sekundę nie pamiętając, że nie mam już rodziny – mówi. – A potem sobie przypominam. Wiesz, jak to jest? Raz po raz, raz po raz. Byłoby o tyle łatwiej... Nagle fasada spokoju pęka i Mia zaczyna płakać. – Proszę. – Podnoszę ręce. – Proszę, nie... – Nie, masz rację. Musisz mi pozwolić to powiedzieć, Adamie! Musisz to usłyszeć. Łatwiej byłoby mi umrzeć. To nie znaczy, że teraz wolałabym nie żyć. Nie wolałabym. W moim życiu jest mnóstwo rzeczy, które dają satysfakcję, które kocham. Ale w niektóre dni, szczególnie na początku, bywało tak trudno. I mimo woli myślałam, o ile łatwiej by było, gdybym odeszła razem z
nimi. Ale ty... ty poprosiłeś, żebym została. BŁAGAŁEŚ, żebym została. Stojąc przy moim łóżku, złożyłeś obietnicę, świętą jak ślubowanie. I rozumiem, czemu jesteś wściekły, ale nie możesz mnie winić. Nie możesz mnie nienawidzić za to, że wzięłam cię za słowo. Szlocha teraz. A ja skręcam się ze wstydu, że do tego doprowadziłem. Nagle do mnie dociera. Rozumiem, czemu wezwała mnie do siebie po koncercie, czemu za mną poszła, kiedy opuściłem jej garderobę. O TO chodzi naprawdę w tej pożegnalnej wycieczce – Mia kończy zerwanie, które zaczęła trzy lata temu. Odpuścić. Wszyscy mówią o tym, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. Odegnij palce jeden po drugim, aż dłoń się otworzy. Ale moja dłoń jest zaciśnięta w pięść od trzech lat; ścierpła w tym uścisku. Cały tak zastygłem. I niedługo stężeję do końca. Gapię się w dół na wodę. Minutę temu była spokojna i gładka jak szkło, teraz otwiera się, kotłuje, wiruje wściekle. Wir grozi, że pochłonie mnie całego. Utonę w nim i nikogo, NIKOGO nie będzie przy mnie w mroku. Winiłem ją za wszystko: że odeszła, że mnie zniszczyła. Może to było ziarno, ale z tego jednego drobnego nasionka wyrósł zrakowaciały kwiat. I to JA go wyhodowałem. Ja go podlewam. Ja go pielęgnuję. Zrywam jego zatrute owoce. Pozwalam, by się owinął wokół mojej szyi, odcinając dostęp powietrza. Ja to zrobiłem. Wszystko sam. Sam sobie. Patrzę na rzekę. Wydaje się, jakby fale wypiętrzyły się na dwadzieścia metrów, próbują mnie pochłonąć, ściągnąć z mostu w odmęty. – Nie mogę tak dłużej! – krzyczę, kiedy drapieżne fale sięgają po mnie. I znowu. – NIE MOGĘ TAK DŁUŻEJ! Wrzeszczę do fal, do Liz, Fitzy’ego, Mike’a i Aldousa, do szefostwa naszej wytwórni, do Bryn i Vanessy, do paparazzi i dziewczyn w bluzach Uniwersytetu Michigan, do fanów w metrze i każdego, kto chce wyszarpać kawałek mnie, chociaż dla wszystkich nie starczy. Ale przede wszystkim wrzeszczę do siebie. – NIE MOGĘ TAK DŁUŻEJ! – ryczę głośno jak nigdy w życiu, tak głośno, że – jestem pewien – mój głos przewraca drzewa na
Manhattanie. Zmagając się z niewidzialnymi falami oraz wirami z mojej wyobraźni, z demonami, które są aż nazbyt realne i stworzone przeze mnie samego, rzeczywiście czuję, jak coś wyrywa się z mojej piersi. Wrażenie jest tak intensywne, jakby serce miało mi pęknąć. I po prostu na to pozwalam. Po prostu to wypuszczam. Kiedy podnoszę wzrok, rzeka z powrotem jest rzeką. A moje dłonie, które ściskały poręcz mostu tak mocno, że pobielały kostki, się rozluźniły. Mia oddala się w kierunku przeciwnego krańca mostu. Beze mnie. Teraz to do mnie dociera. Muszę spełnić obietnicę. Pozwolić jej odejść. Naprawdę pozwolić. Pozwolić odejść nam obojgu.
Rozdział siedemnasty W mojej pierwszej kapeli, Infinity 89, zacząłem grać jako czternastolatek. Pierwszy koncert daliśmy na domówce niedaleko kampusu uniwersyteckiego. Wszyscy trzej – ja na gitarze, mój kumpel Nate na basie i jego starszy brat Jonah na perkusji – byliśmy do bani. Żaden z nas nie grał długo, a po występie odkryliśmy, że Jonah przekupił gospodarza imprezy, by pozwolił nam zagrać. To mało znany fakt, że pierwszy rockowy występ Adama Wilde’ a nigdy by nie doszedł do skutku, gdyby Jonah Hamilton nie dorzucił się do piwa. Piwo było najlepszą rzeczą podczas tej imprezy. Ze zdenerwowania podkręciliśmy za mocno piece, co się skończyło wściekłym sprzężeniem, aż skarżyli się sąsiedzi, a potem przedobrzyliśmy w drugą stronę i zagraliśmy tak cicho, że nie słyszeliśmy własnych instrumentów. W przerwach między utworami słyszałem za to odgłosy imprezki: brzęk stukających o siebie butelek z piwem, głupawą paplaninę, śmiech gości, i – przysięgam – fragmenty Idola z pokoju na tyłach domu, gdzie ludzie oglądali telewizję. Widzicie, dało się to wszystko usłyszeć, bo nasza kapela była taka dziadowska, że nikt nie zwracał na nas uwagi. Nie byliśmy warci oklasków. Byliśmy nawet zbyt nędzni, żeby nas wygwizdać. Po prostu zostaliśmy zignorowani. Kiedy skończyliśmy, impreza trwała dalej, jakbyśmy w ogóle nie wychodzili na scenę. Poprawiliśmy się. Nie staliśmy się świetni, ale lepsi. Chociaż nigdy na tyle dobrzy, by zagrać gdzieś indziej niż na domowych imprezkach. Później Jonah wyjechał na studia, więc zostaliśmy z Nate’em bez perkusisty, i taki był koniec Infinity 89. W ten sposób zaczęła się moja krótka kariera solowa jako piosenkarza i tekściarza grywającego do kotleta, głównie w kafejkach. Występy w kawiarniach stały ciut wyżej niż domówki. Ponieważ byłem tylko ja i gitara, nie musiałem dawać czadu, a ludzie na widowni zwykle zachowywali się w porządku. Ale podczas grania i tak ciągle mnie rozpraszały inne odgłosy: syczenie ekspresu do kawy, przytłumione dyskusje studentów o ważnych sprawach, chichot dziewczyn. Po występie chichoty stawały się głośniejsze, dziewczyny podchodziły pogadać, pytały, co mnie inspiruje, proponowały mi swoje składanki na CD, a czasem też
inne rzeczy. Jedna była inna. Miała węźlaste, muskularne ramiona i zacięty błysk w oczach. Kiedy pierwszy raz otworzyła do mnie usta, powiedziała tylko: – Brzmisz jak przymulony. – Skąd. Jestem trzeźwy jak dziecko – zaprzeczyłem. – Nie w tym sensie – wyjaśniła, unosząc zakolczykowaną brew. – Brzmisz jak przymulony bez prądu. Widziałam cię wcześniej z tą koszmarną kapelą, jesteś naprawdę niezły, nawet jak na takiego smarkacza. – Dzięki. Chyba. – Nie ma za co. Nie przyszłam ci kadzić. Przyszłam cię zwerbować. – Przykro mi. Jestem pacyfistą. – Bardzo śmieszne! A ja jestem lesbą, i to z tych, co lubią zadawać pytania i pyskować, więc też słabo się nadaję do armii. Nie, montuję kapelę. Uważam cię za nieprzyzwoicie utalentowanego gitarzystę, więc przyszłam cię zgarnąć z kołyski, w sensie artystycznym. Dopiero co skończyłem szesnaście lat i trochę mnie onieśmielała ta zasadnicza laska, ale pomyślałem: „Czemu nie?”. – Kto jeszcze gra w tym zespole? – Ja na perkusji. Ty na gitarze. – I? – To najważniejsze instrumenty, nie sądzisz? Świetne perkusistki i śpiewający gitarzyści nie rosną na drzewach nawet w Oregonie. Spoko, znajdę kogoś. A w ogóle jestem Liz. Wyciągnęła pokrytą odciskami dłoń – zawsze dobry znak u perkusisty. W ciągu miesiąca zaangażowała Fitzy’ego i Mike’a, nazwaliśmy się Shooting Star i zaczęliśmy pisać razem piosenki. Tydzień później daliśmy pierwszy koncert. To była kolejna domówka, ale w niczym nie przypominała tamtych, na których grywałem z Infinity 89. Od pierwszej chwili coś było inaczej. Kiedy zagrałem pierwszy akord, efekt był taki, jakby wysiadło światło. Wszystko po prostu umilkło. Przyciągnęliśmy uwagę słuchaczy i zdołaliśmy ją utrzymać. W przerwach między numerami ludzie klaskali, a potem milkli, czekając na następny kawałek. Z czasem zaczęli wykrzykiwać prośby o konkretne utwory. Po pewnym czasie znali nasze piosenki
tak dobrze, że śpiewali z nami, co bardzo się przydawało, jeśli zapomniałem tekstu. Wkrótce przenieśliśmy się do większych klubów. Czasami udawało mi się pochwycić odgłosy z baru w tle – brzęk kieliszków, zamówienia wykrzykiwane do barmana. Ale pierwszy raz zacząłem też słyszeć głosy wołające mnie po imieniu. „Adam!”, „Tutaj!”. Wśród nich sporo dziewczęcych. Te po większej części ignorowałem. W tamtym czasie miałem obsesję na punkcie laski, która nigdy nie bywała na naszych występach, ale którą widywałem w szkole grającą na wiolonczeli. A kiedy Mia została moją dziewczyną, a potem zaczęła przychodzić na koncerty – i ku mojemu zdziwieniu sprawiała wrażenie, jakby naprawdę jej się podobały, jeśli nie same występy, to przynajmniej nasza muza – czasami nadstawiałem uszu, żeby ją usłyszeć. Chciałem usłyszeć, jak woła mnie po imieniu, chociaż wiedziałem, że nigdy by tego nie zrobiła. Niechętnie dawała się zaprosić. Zwykłe trzymała się za kulisami i oglądała mnie, skupiona i poważna. Nawet kiedy już wyluzowała na tyle, że czasami oglądała koncert jak normalni ludzie, z widowni, pozostała pełna rezerwy. Ale mimo to nasłuchiwałem dźwięku jej głosu. W pewnym sensie nie miało znaczenia, że go nie usłyszę. Samo słuchanie to już była połowa zabawy. W miarę jak stawaliśmy się coraz sławniejsi i koncerty były większe, owacje przybierały na sile. A potem na jakiś czas wszystko umilkło. Nie było muzyki. Nie było kapeli. Fanów. Mii. A gdy wróciły – muzyka, koncerty, tłumy – brzmiały inaczej. Nawet w czasie tej dwutygodniowej trasy po wydaniu Strat w ludziach zauważyłem, jak wiele się zmieniło, to po prostu było słychać. Kiedy graliśmy, ściana dźwięku otaczała nas, niemal jakbyśmy się znajdowali w bańce wypełnionej wyłącznie naszym własnym hałasem. Ale między numerami zrywały się wrzaski i piski. Wkrótce, znacznie szybciej, niżbym się spodziewał, graliśmy na gigantycznych scenach – w halach i na stadionach, dla ponad piętnastu tysięcy fanów. W takich miejscach ludzi jest tak wielu i panuje taki hałas, że zidentyfikowanie konkretnego głosu graniczy z niemożliwością. Jedyne, co słyszę, nie licząc naszych instrumentów ryczących przez najpotężniejsze dostępne głośniki, to dziki wrzask tłumu, kiedy jesteśmy za kulisami i światła przygasają tuż przed naszym wyjściem na scenę. A kiedy się pojawiamy, nieustanny krzyk stapia się w jedno i brzmi jak wściekłe wycie huraganu;
przysięgam, że w niektóre wieczory czuję oddech tych piętnastu tysięcy gardeł. Nie lubię tego dźwięku. Dezorientuje mnie jego monolityczny charakter. Na kilka koncertów zamieniliśmy więc odsłuchy na słuchawki. Dźwięk był idealny, jakbyśmy się znajdowali w studiu; wrzask tłumu znikł. Ale w pewnym sensie to było jeszcze gorsze. I tak czuję się odseparowany od widowni – przez dzielącą nas odległość, przegrodę w postaci szerokiej sceny i armii ochroniarzy powstrzymujących chcących nas dotknąć fanów i niepozwalających nam zanurkować w tłum jak dawniej. Najbardziej jednak nie znoszę tego, że tak trudno się przebić pojedynczym głosom. Nie wiem. Może ciągle nasłuchuję tamtego jednego. Lecz w trakcie koncertu co chwila, kiedy ja albo Mike przerywamy, by nastroić gitarę, albo żeby się napić wody z butelki, przystaję i wytężam słuch, chcąc wyłapać głosy z tłumu. I całkiem często mi się udaje. Słyszę, jak ktoś prosi o konkretną piosenkę, wrzeszczy: „Kocham cię!” albo skanduje moje imię. * Stojąc na Moście Brooklyńskim, myślę o koncertach na stadionach, o białym szumie zawodzącym jak huragan. Bo jedyne, co słyszę teraz, to ryk w mojej głowie, pozbawione słów wycie, gdy Mia znika, a ja staram się jej na to pozwolić. I coś jeszcze. Cichy głosik próbujący się przedrzeć, przebić przez ryk nicości. Wciąż przybiera na sile, i tym razem jest to mój własny głos pytający: „Skąd ona wie?”.
Rozdział osiemnasty
Koi cię ta samotność? Cieszy cię to cierpienie? Ostatnia rzecz, co nas łączy. Jedyne moje pocieszenie.
Smutek Straty w ludziach, utwór 6
Mia odeszła. Most wygląda jak statek widmo z innego czasu, mimo że zaludnia go najwspółcześniejsza odmiana ludzi: poranni biegacze. Oraz ja, znowu sam. Ale wciąż się trzymam na nogach. Wciąż oddycham. I w jakimś sensie czuję się okej. Pytanie jednak staje się coraz bardziej naglące i nieznośne: „Skąd ona wie?”. Nigdy nikomu nie powiedziałem, o co ją poprosiłem. Ani pielęgniarkom. Ani dziadkom. Ani Kim. Ani Mii. Więc skąd wie? „Jeśli zostaniesz, zrobię dla ciebie wszystko. Rzucę kapelę, wyjadę z tobą do Nowego Jorku. Jeżeli każesz mi odejść, odejdę. Może powrót do dawnego życia będzie dla ciebie zbyt bolesny; może łatwiej ci będzie wymazać pamięć o nas. To by był koszmar, ale zrobię to, jeśli będzie trzeba. Mogę cię stracić w taki sposób, jeśli nie stracę cię dzisiaj. Pozwolę ci odejść. Jeśli zostaniesz”. Tak brzmiała moja przysięga. Moja tajemnica. Moje brzemię. Mój wstyd, że ją poprosiłem, by została. Że ona usłuchała. Bo kiedy już jej to przysiągłem i puściłem utwór wiolonczelowy Yo-Yo Ma, zdawało się, jakby RZECZYWIŚCIE usłyszała. Ścisnęła mnie za rękę i sądziłem, że będzie jak w filmie, ale wtedy na tym się skończyło. Pozostała nieprzytomna. Jak się jednak okazało, to był jej pierwszy świadomy gest; z czasem nastąpiły kolejne uściski, później otworzyła oczy na mgnienie lub dwa, a w końcu na dłużej. Jedna z pielęgniarek wyjaśniła, że mózg Mii jest jak pisklę próbujące się wykluć z jajka i tamto uściśnięcie stanowiło początek procesu trwającego kilka dni, aż się ocknęła i poprosiła o wodę. Zawsze gdy opowiadała o wypadku, twierdziła, że cały tamten tydzień to jeden chaos. Nic nie pamiętała. A ja nie zamierzałem jej mówić o złożonej obietnicy. Obietnicy, której koniec końców musiałem dotrzymać. Ale ona WIEDZIAŁA. Nic dziwnego, że mnie nienawidzi.
W jakiś dziwaczny sposób odczułem ulgę. Byłem taki zmęczony dźwiganiem tego sekretu. Zmęczony wyrzutami sumienia, że ją zmusiłem do życia, i złością, że żyje beze mnie, i tym, że czuję się jak hipokryta z powodu całej tej pokręconej sytuacji. Chwilę stoję na moście, pozwalając jej odejść, a potem pokonuję ostatnich kilkaset metrów do rampy. Widziałem dziesiątki taksówek przejeżdżających w dole, więc chociaż nie mam pojęcia, gdzie się znajduję, prawie na pewno złapię jakąś, która mnie odwiezie do hotelu. Po zejściu z mostu trafiam jednak na niewielki placyk, a nie na ulicę. Zatrzymuję jakiegoś biegacza, zasapanego gościa w średnim wieku truchtającego z mostu, i pytam, gdzie znajdę taksówkę, na co wskazuje mi skupisko budynków. – W tygodniu zwykle stoi tam cały rządek. Nie wiem, jak w weekendy, ale z pewnością jakąś złapiesz. Wyciągnął z uszu słuchawki iPoda, żeby ze mną pogadać, ale muzyka wciąż gra. Fugazi. Facet słucha podczas przebieżki kapeli Fugazi, właśnie lecą ostatnie akordy Smallpox champion. Potem zaczyna się następny utwór – Wild Horses Stonesów. I ta muzyka jest jak, bo ja wiem, świeży chleb na pusty żołądek albo jak gorący piec w mroźny dzień. Wypływa ze słuchawek i otula mnie dźwiękiem. Gość dalej się na mnie gapi. – Ty jesteś Adam Wilde? Z Shooting Star? – pyta. Wcale nie jak fan, po prostu jest ciekawy. Z wielkim wysiłkiem zmuszam się, by przestać słuchać muzyki i skupić na nim uwagę. – Aha. – Wyciągam rękę. – Nie chcę być nieuprzejmy – dodaje, kiedy wymieniamy uścisk – ale skąd ci przyszło do głowy spacerować po Brooklynie o szóstej trzydzieści rano, i to w sobotę? Zgubiłeś się czy co? – Nie, nie zgubiłem się. W każdym razie już się nie czuję zgubiony. Mick Jagger nuci łagodnie i dosłownie muszę przygryźć wargę, żeby nie zacząć śpiewać do wtóru. Kiedyś nigdzie się nie ruszałem bez muzy. A potem stało się z nią jak ze wszystkim innym: kompletnie mi zobojętniała. Teraz jednak jej chcę. POTRZEBUJĘ. – Mógłbym cię prosić o ogromną i zupełnie obłąkańczą przysługę? – pytam. – Okeeej?
– Pożyczysz mi swojego iPoda? Tylko na jeden dzień? Jeśli mi dasz swoje nazwisko i adres, odeślę ci go kurierem. Obiecuję, że dostaniesz go z powrotem przed jutrzejszą przebieżką. Kręci głową ze śmiechem. – Jedna przebieżka tygodniowo o świcie bladym jak tyłek w zupełności mi wystarcza, ale w porządku, możesz go wziąć. Domofon u mnie nie działa, więc po prostu podeślij go do Southside Café przy Szóstej Alei w Brooklynie dla Nicka. Jestem tam codziennie rano. – Nick. Southside Café. Szósta Aleja. Brooklyn. Nie zapomnę. Obiecuję. – Wierzę ci – odpowiada, zwijając przewody. – Obawiam się, że nie znajdziesz tam żadnych kawałków Shooting Star. – To nawet lepiej. Odeślę ci go najpóźniej wieczorem. – Spokojnie – odpowiada. – Kiedy wychodziłem, bateria była w pełni naładowana, więc powinna ci starczyć na co najmniej... godzinę. To straszny staroć. Chichocze cicho. Potem znowu rusza truchtem, machnąwszy do mnie bez odwracania głowy. Włączam iPoda; rzeczywiście jest zdezelowany. Notuję w pamięci, żeby sprawić gościowi nowego. Przelatuję jego kolekcję – ma wszystko od Charliego Parkera, poprzez Minutemen, po Yo La Tengo. Ułożył sobie masę playlist. Wybieram tę zatytułowaną Dobre piosenki. I kiedy rozlega się fortepianowy riff na początku Challengers New Pornographers, wiem, że trafiłem w dobre ręce. Potem leci coś Andrew Birda, następnie wymiatający kawałek Billy’ego Bragga z Wilco, którego nie słyszałem całe lata, a w końcu Chicago Sufjana Stevensa – dawniej uwielbiałem ten numer, ale musiałem go odstawić, bo później cały się trzęsę. Teraz jednak nadaje się w sam raz. Niczym chłodna kąpiel po wysokiej gorączce pomaga złagodzić swędzenie tych wszystkich pytań bez odpowiedzi, którymi po prostu nie mogę się dłużej zadręczać. Podkręcam głośność na maksa, więc muza ogłusza nawet moje zjechane bębenki. W połączeniu z harmidrem budzącego się centralnego Brooklynu – zgrzytem odsuwanych metalowych krat i warkotem autobusów – daje to potężny jazgot. Kiedy więc tę kakofonię przerywa czyjś głos, ledwo go słyszę. Ale znowu się rozlega – głos, którego nasłuchiwałem przez te wszystkie lata.
– Adam! – woła. W pierwszej chwili nie wierzę. Wyłączam Sufjana. Rozglądam się dokoła. Stoi przede mną z twarzą pokrytą teraz smugami łez. Znowu powtarza moje imię i czuję się, jakby to było pierwsze słowo, jakie usłyszałem w życiu. Pozwoliłem jej odejść. Naprawdę. Ale oto stoi przede mną. – Myślałam, że cię już nie znajdę. Wróciłam i rozglądałam się za tobą na moście, ale nigdzie cię nie było, więc pomyślałam, że wróciłeś na Manhattan, i wpadłam na idiotyczny pomysł, że wsiądę w taksówkę i cię złapię po przeciwnej stronie. Wiem, to egoistyczne. Słyszałam, co mówiłeś tam, na moście, ale nie możemy tego tak zostawić. JA nie mogę. Nie znowu. Musimy się pożegnać inaczej. Lep... – Mia? – przerywam. Mój głos jest znakiem zapytania i pieszczotą. Jej paplanina milknie jak ucięta nożem. – Skąd wiedziałaś? Pytanie jest kompletnie bez związku. A jednak ona najwyraźniej doskonale rozumie, o co chodzi. – Och. To – mówi. – To skomplikowane. Zaczynam się wycofywać. Nie mam prawa pytać, a ona nie ma najmniejszego obowiązku odpowiadać. – Jasne. Okej. Ze mną też już wszystko okej. – Nie, Adamie, poczekaj. Czekam. – Chcę ci powiedzieć. MUSZĘ ci opowiedzieć o wszystkim. Tylko najpierw potrzebuję jakiejś kawy, zanim sobie to ułożę w głowie na tyle, żeby wyjaśnić. Prowadzi mnie z centrum do dzielnicy historycznej, do piekarni przy brukowanej uliczce. W oknach się nie świeci, drzwi są zamknięte, wszystkie znaki wskazują, że jeszcze nieczynne. Ale Mia puka i minutę później rozczochrany mężczyzna z omączoną niesforną brodą otwiera energicznie, woła do niej: „Bonjour!” i całuje ją w oba policzki. Mia przedstawia mi Hassana, który zaraz potem znika we wnętrzu, zostawiając drzwi otwarte, tak że ciepły aromat masła i wanilii rozpływa się w porannym powietrzu. Wraca z dwoma dużymi kubkami kawy oraz torbą z szarego papieru, już pokrytą ciemnymi plamami masła. Mia podaje mi kawę; zdejmuję pokrywkę i widzę, że jest gorąca i czarna, właśnie taka, jaką lubię. Znajdujemy ławkę na promenadzie Brooklyn Heights, kolejnym jej ulubionym miejscu, jak mi wyjaśnia. Ławka stoi tuż nad East
River, tak blisko Manhattanu, że można go prawie dosięgnąć. Siedzimy w przyjaznym milczeniu, popijając kawę, jedząc jeszcze ciepłe croissanty od Hassana. Czuję się tak dobrze, tak bardzo dobrze jak w dawnych czasach, że w głębi duszy chciałbym włączyć magiczny stoper i zostać w tej chwili na zawsze. Tylko że magiczne stopery nie istnieją, istnieją natomiast pytania, na które trzeba odpowiedzieć. Mii jednak wyraźnie się nie śpieszy. Pije, je, patrzy na miasto. Wreszcie kończy kawę i zwraca się do mnie. – Nie kłamałam, kiedy upierałam się przedtem, że nic nie pamiętam z wypadku ani tego, co było później – zaczyna. – Z czasem jednak zaczęłam sobie coś przypominać. Niezupełnie nawet przypominać, tylko kiedy słyszałam o różnych szczegółach, wydawały mi się niesamowicie znajome. Wmawiałam sobie, że to przez słuchanie tych historii wiele razy, ale chodziło o coś innego. Przewińmy półtora roku do przodu. Odwiedzam siódmego albo ósmego psychologa z rzędu. – Więc JESTEŚ na terapii? Zerka na mnie z ukosa. – Pewnie. Zmieniałam terapeutów jak rękawiczki. Wszyscy powtarzali to samo. – To znaczy? – Że czuję gniew. Jestem wściekła, ponieważ wypadek się wydarzył. Wściekła, ponieważ ja jedna ocalałam. Że jestem wściekła na CIEBIE. – Patrzy na mnie, krzywiąc się przepraszająco. – Cała reszta miała sens, tylko tego o tobie nie rozumiałam. To znaczy, dlaczego na ciebie? Chociaż rzeczywiście czułam wściekłość. Czułam, że... – Milknie na moment. – Byłam naładowana furią – kończy cicho. – Istniały wszystkie oczywiste przyczyny: że się wycofałeś; że wypadek bardzo nas zmienił. Ale wszystko to nie wyjaśniało tej morderczej furii, jaka nagle mnie ogarnęła, kiedy tylko wyjechałam. Myślę, że w rzeczywistości gdzieś w środku musiałam cały czas wiedzieć, że mnie poprosiłeś, bym została... na długo zanim rzeczywiście to sobie przypomniałam. Czy to w ogóle ma sens? Nie. Tak. Nie wiem. – Nic w tej całej historii nie ma sensu – odpowiadam. – Racja. No więc byłam na ciebie wściekła. Nie wiedziałam czemu. Byłam wściekła na świat. Wiedziałam dlaczego. Nienawidziłam wszystkich kolejnych psychologów, bo okazywali
się do niczego. Zmieniłam się w kłębek autodestrukcyjnej furii, a oni potrafili mi jedynie tłumaczyć, że jestem kłębkiem autodestrukcyjnej furii. Póki nie poznałam Nancy, żaden nie pomógł mi nawet tyle, ile nauczyciele z Juilliard. To znaczy, hej! WIEDZIAŁAM, że jestem wściekła. Tylko niech mi łaskawie powiedzą, co mam zrobić z tym gniewem. Tak czy inaczej, Ernesto zaproponował mi hipnoterapię. Zdaje się, że jemu pomogła rzucić palenie. Mia szturcha mnie łokciem w żebra. Oczywiście, Pan Ideał nie może palić. I oczywiście to on musiał pomóc jej odkryć, czemu mnie nienawidzi. – To było dość ryzykowne – ciągnie Mia. – Hipnoza może odblokować ukryte wspomnienia. Niekiedy trauma jest zbyt wielka, by świadomy umysł mógł sobie z nią poradzić, i trzeba do niej docierać tylnymi drzwiami. Więc bardzo niechętnie zgodziłam się na kilka sesji. Nie wyglądało to tak, jak się spodziewałam. Żadnego kołysania amuletem, metronomu. Bardziej przypominało ćwiczenia z twórczej wizualizacji, które czasem robimy na obozach dla muzyków. Z początku nic się nie wydarzyło, a potem wyjechałam do Vermontu na wakacje i przerwałam sesje. Ale kilka tygodni później pojawiły się przebłyski. Przypadkowe. Na przykład przypominałam sobie operację, dosłownie słyszałam konkretne utwory muzyczne, które lekarze puszczali na sali operacyjnej. Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do szpitala i nie spytać, na ile moje wizje odpowiadają prawdzie, minęło jednak tyle czasu, że wątpię, by to pamiętali. Poza tym właściwie nie czułam takiej potrzeby. Tato opowiadał, że gdy się urodziłam, wydałam mu się totalnie znajoma, miał przemożne wrażenie, jakby mnie znał całe życie, co było zabawne, biorąc pod uwagę, jak mało przypominałam jego i mamę. Kiedy pojawiły się moje pierwsze wspomnienia, odczułam taką samą pewność, że są realne i moje. Poskładałam wszystko w całość, dopiero pracując nad jakimś utworem – jak się zdaje, mnóstwo wspomnień wraca, kiedy gram – a zresztą to był Gershwin, Andante con moto e poco rubato. Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale w pierwszej chwili nic się z nich nie wydobywa. – Puściłem ci to – wykrztuszam w końcu. – Wiem. Wcale nie wydaje się zaskoczona potwierdzeniem z mo-jej
strony. Pochylam się do przodu, opuszczam głowę między kolana i biorę głębokie oddechy. Czuję, jak Mia lekko kładzie dłoń na moim karku. – Adamie? – W jej głosie brzmi niepewność. – To nie wszystko. I dopiero teraz robi się trochę niesamowicie. Potrafię zrozumieć, że mój mózg w jakiś sposób zarejestrował, co działo się wokół mojego ciała, kiedy leżałam w śpiączce. Ale są też inne rzeczy, inne wspomnienia... – Na przykład? – pytam szeptem. – Większość wydaje się mglista, mam jednak trochę wyraźnych wspomnień o sprawach, których nie powinnam wiedzieć, bo mnie przy nich nie było. Na przykład coś takiego. O tobie. Na dworze jest ciemno. A ty, zanim pójdziesz do mnie, stoisz przed wejściem do szpitala pod latarnią. Masz na sobie swoją skórzaną kurtkę i patrzysz w górę. Jakbyś mnie szukał. Tak było? Ujmuje mnie pod brodę i unosi moją twarz, tym razem najwyraźniej szukając potwierdzenia, że tamta sytuacja wydarzyła się naprawdę. Chcę jej powiedzieć, że tak, ale kompletnie straciłem zdolność mówienia. Chyba jednak wyczytuje potwierdzenie z wyrazu mojej twarzy. Kiwa lekko głową. – Jak? Jak, Adamie? Jakim sposobem mogę to wiedzieć? Nie mam pewności, czy pytanie jest retoryczne, czy też jej zdaniem trzymam w ręku klucz do jej metafizycznej tajemnicy. Ale nie jestem w stanie odpowiedzieć, bo płaczę. Nie zdaję sobie z tego sprawy, dopóki nie czuję słonego smaku na wargach. Nie pamiętam, kiedy ostatnio to robiłem, ale gdy akceptuję swoje żałosne, dziecinne smarkanie, hamulce puszczają i zalewam się łzami przed Mią. Przed całym cholernym światem.
Rozdział dziewiętnasty Pierwszy raz w życiu zobaczyłem Mię Hall sześć lat temu. Nasze liceum miało rozszerzony program zajęć artystycznych i jeśli się wybrało muzykę jako przedmiot fakultatywny, można było chodzić na lekcje albo wybrać tryb indywidualny i ćwiczyć w jednym ze studiów. Oboje wybraliśmy zajęcia indywidualne. Widywałem ją ćwiczącą na wiolonczeli parę razy, ale spłynęło to po mnie. To znaczy, była słodka i tak dalej, ale nie całkiem w moim typie. Grała muzykę klasyczną. Ja byłem rockmanem. Woda i ogień. Praktycznie jej nie zauważałem do dnia, kiedy natknąłem się na nią, gdy NIE GRAŁA. Siedziała po prostu w jednej z dźwiękoszczelnych kabin do ćwiczeń z wiolonczelą opartą lekko o kolana, ze smyczkiem uniesionym kilka centymetrów nad strunami. Oczy miała zamknięte i lekko ściągnięte brwi. Była tak nieruchoma, jakby wzięła krótkie wakacje od własnego ciała. I chociaż się nie poruszała, chociaż miała zamknięte oczy, w jakiś sposób wiedziałem, że słucha muzyki, łowi w ciszy nuty niczym wiewiórka zbierająca żołędzie na zimę – zanim zabierze się do dzieła. Stałem tam, jak przykuty do ziemi jej widokiem, aż do chwili, gdy się obudziła i zaczęła grać z niesamowitą koncentracją. Kiedy w końcu podniosła na mnie wzrok, zmyłem się szybko. Od tamtej pory mnie zafascynowała – ona sama i jej umiejętność słyszenia muzyki w ciszy. W tamtym czasie też chciałem to umieć. Zacząłem obserwować Mię podczas gry i chociaż wmawiałem sobie, że poświęcam jej uwagę, bo zależy jej na muzyce tak bardzo jak mnie, i ponieważ jest urocza – naprawdę chciałem załapać, co słyszy. Przez cały czas, kiedy byliśmy ze sobą, chyba tego nie wykombinowałem. Wtedy jednak nie było mi to potrzebne. Oboje mieliśmy świra na punkcie muzyki, każde na swój sposób. Nawet jeśli nie do końca rozumieliśmy nawzajem swoje obsesje, nie miało to znaczenia – bo każde z nas rozumiało własną. * Wiem dokładnie, o którym momencie Mia mówi. Kim i ja przyjechaliśmy do szpitala różowym dodge’em dartem Sarah. Nie pamiętam, żebym prosił kumpelę Liz o pożyczenie samochodu. Nie pamiętam, żebym go prowadził. Nie pamiętam, bym wjeżdżał nim
na wzgórza, gdzie się mieści szpital, ani nawet znał drogę do niego. Kojarzę tylko to, że w jednej chwili na sali koncertowej w centrum Portland sprawdzałem dźwięk przed wieczornym występem i Kim weszła, by przekazać straszną wiadomość. A w następnej stałem przed szpitalem. To, co Mia w jakiś niewyjaśniony sposób pamięta, stanowi pierwszy jasny punkt w całym tym chaosie pomiędzy usłyszeniem przeze mnie wiadomości i dotarciem na oddział urazowy. Kim i ja zostawiliśmy samochód; wyprzedziłem ją, wychodząc z parkingu. Potrzebowałem paru sekund, żeby zebrać siły, przygotować się na to, czemu będę musiał stawić czoło. I pamiętam, że spojrzałem na przytłaczający budynek szpitala, zastanawiając się, czy Mia gdzieś tam jest, ze ściskającą w gardle paniką, że może umarła, gdy Kim mnie wiozła. Ale wtedy poczułem tę dziwną falę – niezupełnie nadziei, niezupełnie ulgi, tylko jakiegoś rodzaju wiedzy, że Mia nadal żyje. I to wystarczyło, żeby mnie pociągnąć do środka. Mówią, że nic nie dzieje się bez przyczyny, ale nie jestem pewien, czy to kupuję. Nie wiem, czy kiedyś znajdę sens w tym, co spotkało Kat, Denny’ego i Teddy’ego tamtego dnia. Trwało w nieskończoność, zanim dostałem się do Mii. Pielęgniarki wywaliły mnie z OIOM-u, a potem wykombinowaliśmy z Kim świetny plan, jak się zakraść do środka. Wtedy chyba nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale myślę, że w jakiś dziwaczny sposób próbowałem odwlec spotkanie. Zbierałem siły. Nie chciałem się rozkleić na jej widok. Chyba w głębi ducha wiedziałem, że Mia, nawet pogrążona w głębokiej śpiączce, się zorientuje. Oczywiście w końcu i tak się przed nią rozkleiłem. Kiedy ją wreszcie zobaczyłem pierwszy raz, prawie zrobiło mi się niedobrze. Jej skóra wyglądała jak bibułka. Oczy miała zaklejone plastrem. Z każdej części jej ciała wystawały rurki pompujące płyny i krew i odprowadzające jakąś obrzydliwą breję. Wstyd powiedzieć, ale gdy tam wszedłem pierwszy raz, miałem ochotę wiać. Nie mogłem jednak tego zrobić. I nie zrobiłem. Skupiłem się więc na tych częściach ciała, które nadal wyglądały choć trochę normalnie – na jej dłoniach. Do palców przymocowano czujniki, ale nadal wyglądały znajomo. Dotknąłem lewej ręki; czubki palców były starte i gładkie jak stary zamsz. Przesunąłem po
guzkowatych odciskach na kciukach. Dłonie miała lodowate jak zawsze, więc je ogrzałem – też jak zawsze. I właśnie rozcierając jej ręce, pomyślałem, jakie to szczęście, że wyglądają okej. Bo bez nich nie byłoby muzyki, a bez muzyki straciłaby wszystko. I pamiętam, pomyślałem sobie, że ona też musi to sobie uświadomić. Trzeba jej przypomnieć, że ma muzykę, do której powinna wrócić. Wybiegłem z OIOM-u, bojąc się trochę, że może nie zobaczę jej już żywej, ale trzymając się myśli, że muszę zrobić tę jedną rzecz. Po powrocie puściłem jej Yo-Yo Ma. I wtedy też złożyłem jej obietnicę. Tę obietnicę, której później kazała mi dotrzymać. Postąpiłem właściwie. Wiem o tym teraz. Musiałem wiedzieć zawsze, tylko trudno mi to było zrozumieć przez cały mój gniew. I to w porządku, że ona jest wściekła. Nawet okej, że mnie nienawidzi. Moja prośba była egoistyczna, nawet jeśli koniec końców okazała się najbardziej bezinteresowną rzeczą, jaką zrobiłem w życiu. Najbardziej bezinteresowną decyzją, przy której muszę WYTRWAĆ. Ale zrobiłbym to znowu. Wiem o tym teraz. Przysiągłbym to tysiąc razy i stracił ją tysiąc razy, żeby tylko usłyszeć, jak grała ubiegłego wieczoru, albo zobaczyć ją w porannym słońcu. Albo nawet bez tego. Tylko żeby wiedzieć, że gdzieś tam jest. Żywa. * Mia przygląda mi się, gdy zalewam łzami całą promenadę. Jest świadkiem wielkiej eksplozji czegoś, co pewnie uważa za rozpacz; widzi, jak szczeliny pękają i wycieka lawa. Ja jednak nie płaczę z rozpaczy. Płaczę z wdzięczności.
Rozdział dwudziesty
Zbudźcie mnie, gdy będzie po wszystkim. Złóżcie mnie na łanie zielonym, kiedy cisza wieczorna się złoci. Jestem już tym ciężarem zmęczony.
Cisza Straty w ludziach, utwór 13
Kiedy biorę się w garść i uspokajam, czuję, jakbym ręce i nogi miał z wyschłego drewna. Oczy same mi się zamykają. Dopiero co wypiłem wielki kubek nieprzyzwoicie mocnej kawy, ale równie dobrze mogliby do niego wrzucić pigułki nasenne. Chętnie wyciągnąłbym się zaraz tutaj, na ławce. Zwracam się do Mii. Mówię, że muszę się przekimać. – Mieszkam kilka przecznic stąd – mówi. – Możesz się przespać u mnie. Ogarnia mnie ten błogi spokój, jak kiedy się człowiek wypłacze. Nie czułem go od czasów, kiedy byłem dzieciakiem – wrażliwym dzieciakiem ryczącym na widok takiej czy innej niesprawiedliwości, aż spłakanego matka pakowała do łóżka. Wyobrażam sobie, jak Mia układa mnie w wąskim, dziecięcym łóżeczku, otulając mnie kołdrą z podobizną Buzza Astrala. Jest już późny ranek. Ludzie wstali i zajmują się swoimi sprawami. Kiedy idziemy przed siebie, spokojna dzielnica mieszkaniowa ustępuje miejsca pasażowi handlowemu pełnemu butików i kawiarni oraz hipsterów, którzy je odwiedzają. Ktoś mnie rozpoznaje. Nie bawię się jednak w maskaradę – żadnych okularów od słońca, żadnej czapki. Zupełnie nie próbuję się ukrywać. Mia lawiruje wśród rosnącego zbiegowiska, a potem skręca w zadrzewioną boczną uliczkę pełną domów szeregowych i budynków z cegły. Zatrzymuje się przed niewielką wozownią z czerwonej cegły. – Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Wynajmuję go od profesjonalnej skrzypaczki, która gra obecnie w Filharmonii Wiedeńskiej. Spędziłam tu rekordowych dziewięć miesięcy! Idę za nią do najmniejszego domku, jaki widziałem w życiu. Parter składa się praktycznie tylko z salonu i kuchni z przesuwanymi szklanymi drzwiami, które prowadzą do ogrodu dwa razy dłuższego niż sam budynek. Mia daje znak, żebym się wyciągnął na białej sofie. Zrzucam buty i walę się na nią, tonąc w pluszowych poduszkach. Mia podnosi mi głowę, wsuwa jasiek, przykrywa mnie miękkim kocem i opatula właśnie tak, jak sobie wyobrażałem.
Nasłuchuję odgłosu jej kroków zmierzających po schodach na górę, pewnie do sypialni, zamiast tego jednak czuję, jak poduszki unoszą się lekko i Mia zajmuje miejsce na przeciwnym końcu sofy. Kilka razy porusza nogami. Jej stopy znajdują się parę centymetrów od moich. Potem wzdycha przeciągle, jej oddech zwalnia w spokojnym rytmie. Mia zasypia. Kilka minut później ja też chrapię. Kiedy się budzę, całe mieszkanie zalewa słoneczny blask i czuję się niesamowicie odświeżony, więc przez sekundę jestem przekonany, że przespałem dziesięć godzin i spóźniłem się na samolot. Szybkie spojrzenie na zegar w kuchni przekonuje mnie, że dopiero minęła czternasta; nadal mamy sobotę. Kimałem tylko kilka godzin; o piątej jestem umówiony z Aldousem na lotnisku. Mia wciąż śpi, oddychając głęboko i prawie chrapiąc. Przyglądam jej się chwilę. Wygląda tak spokojnie i znajomo. Nawet zanim mnie dopadła obecna bezsenność, miałem problemy z zasypianiem, ona tymczasem potrafiła poczytać książkę przez pięć minut, przewrócić się na bok i odpłynąć. Pasmo włosów spadło jej na twarz i porusza się przy każdym wdechu i wydechu. Odruchowo nachylam się i odgarniam je na bok, przypadkowo muskając palcem wargi. Wydaje się to naturalne, tak bardzo, jakby trzy ostatnie lata się nie zdarzyły, i prawie mnie kusi, by ją pogładzić po policzkach, brodzie, po czole. Prawie. Ale niezupełnie. Mam wrażenie, jakbym patrzył na nią przez kryształ: w zasadzie jest dziewczyną, którą znałem, ale coś się zmieniło; kąty się nie zgadzają, dlatego dotykanie śpiącej Mii nie byłoby słodkie ani romantyczne. Tylko nachalne. Prostuję się i przeciągam. Zamierzam ją obudzić – ale trudno mi się na to zdobyć. Zamiast tego robię obchód okolicy. Kiedy przyszliśmy przed kilkoma godzinami, byłem taki nieprzytomny, że nawet się nie rozejrzałem. Teraz widzę, że wnętrze niesamowicie przypomina dom, w którym Mia dorastała. Na ścianach wisi ta sama niedobrana kolekcja obrazków – portret Elvisa na aksamicie, plakat z 1955 roku zapowiadający mecz finałowy Brooklyn Dodgersów i New York Yankees oraz te same ozdoby, jak świecące papryczki chili zawieszone na framugach drzwi. I zdjęcia. Są wszędzie: wiszą na ścianach, pokrywają każdy centymetr blatów i półek. Setki fotek jej rodziny, w tym chyba część zabranych z dawnego domu. Fotografia ślubna Kat i Denny’ego; fotka przedstawiająca Denny’ego w nabijanej ćwiekami
skórzanej kurtce, trzymającego w jednej ręce malutką Mię; ośmioletnią Mię z uśmiechem od ucha do ucha, ściskającą wiolonczelę; Mię i Kat tulące czerwonego Teddy’ego parę minut po urodzeniu. Jest nawet rozdzierające zdjęcie Mii czytającej Teddy’emu, to, na które nie mogłem patrzeć u jej dziadków, chociaż tutaj, w jej domu, z jakiegoś powodu nie czuję się, jakby ktoś mnie kopnął w brzuch. Przechodzę przez ciasną kuchnię i natrafiam na prawdziwą galerię portretów dziadków Mii na tle rozmaitych kanałów orkiestrowych, oraz ciotek, wujków i kuzynów wędrujących po górach Oregonu albo wznoszących kufle z piwem. Są najróżniejsze fotki Henry’ego, Willow, Trixie i małego chłopca – z pewnością Theo. Są licealne zdjęcia Kim i Mii oraz jedno albo dwa z nimi obiema pozującymi na szczycie Empire State Building – nagłe przypomnienie, że ich znajomość się nie urwała, że mają wspólne wspomnienia, o których nic nie wiem. I jeszcze jedna fotografia Kim w kamizelce kuloodpornej, z rozpuszczonymi włosami splątanymi i rozwianymi przez pylisty wiatr. Są podobizny muzyków w formalnych strojach, trzymających wysokie kieliszki z szampanem. Bystrookiego mężczyzny w smokingu z dziką strzechą kręconych włosów, unoszącego batutę, i tego samego gościa dyrygującego gromadką obszarpanych dzieciaków, a potem znowu w towarzystwie olśniewającej czarnej kobiety, całującego nieobszarpane dziecko. To musi być Ernesto. Wędruję do ogródka na tyłach na porannego szluga. Klepię się po kieszeniach, ale znajduję tylko portfel, okulary od słońca, pożyczonego iPoda i jak zwykle kolekcję piórek do gitary, które chyba same się na mnie mnożą. Potem przypominam sobie, że musiałem zostawić papierosy na moście. Zero szlugów. Zero pigułek. Wygląda na to, że mamy wielki dzień rzucania nałogów. Wracam do środka i rozglądam się raz jeszcze. Nie takiego domu się spodziewałem. Po całym gadaniu o przeprowadzkach wyobraziłem sobie miejsce zapchane nierozpakowanymi pudłami, bezosobowe i sterylne. I mimo tego, co mówiła o duchach, nie przyszłoby mi do głowy, że otoczy się nimi tak szczelnie. Z wyjątkiem mojego. Nie ma ani jednej mojej fotografii, chociaż Kat umieszczała mnie na tylu rodzinnych portretach. Zawiesiła nawet wspólne zdjęcie mnie, Mii i Teddy’ego w przebraniach na Halloween nad kominkiem w salonie – na honorowym miejscu. Ale nie tutaj. Nie ma żadnej z głupich fotek, które robiliśmy sobie z Mią razem i osobno, całując się albo
wykrzywiając do aparatu, podczas gdy jedno z nas trzymało aparat w wyciągniętej ręce. Uwielbiałem je. Zawsze ucinały pół głowy albo w obiektyw właził czyjś palec, ale wydawało się, że rejestrują coś autentycznego. Nie czuję się dotknięty. Wcześniej bym się czuł. Teraz jednak rozumiem. Nieważne, jakie miejsce zajmowałem w życiu Mii, w jej sercu, zmieniło się to nieodwołalnie tamtego dnia w szpitalu, trzy i pół roku temu. Domknięcie. Niedobrze mi się robi, jak słyszę to słowo. Psycholodzy je uwielbiają. Bryn też. Mówi, że nigdy nie DOMKNĄŁEM relacji z Mią. „Mojego domknięcia wysłuchało ponad pięć milionów ludzi” – odpowiadam standardowo. Stojąc tutaj, w cichym domu, dokąd dolatuje ćwierkanie ptaków z ogrodu na tyłach, chyba zaczynam kumać, o co chodzi. To nie żadne dramatyczne „przed” i „po”. Raczej coś przypominającego melancholijne uczucie, które cię ogarnia pod koniec naprawdę fantastycznych wakacji. Coś nadzwyczajnego się kończy i jest ci smutno, ale nie możesz być aż taki smutny, bo hej, były świetne, kiedy trwały, i jeszcze nadejdą inne wakacje, kolejne świetne momenty. Ale już nie z Mią – ani z Bryn. Zerkam na zegar. Muszę wrócić na Manhattan, spakować swoje manele, odpowiedzieć na najpilniejsze mejle, których bez wątpienia się nazbierało, i dostać się na lotnisko. Będę musiał wezwać taksówkę, a wcześniej trzeba obudzić Mię i pożegnać się jak należy. Postanawiam zaparzyć kawę. Zapach zawsze wystarczał, żeby ją obudzić. W te dni, kiedy u niej sypiałem, budziłem się czasem wcześnie rano, żeby się pobawić z Teddym. Pozwalałem jej pospać dobrą godzinkę, a potem przynosiłem do pokoju kafetierkę i kołysałem nią w powietrzu, aż Mia podniosła głowę z poduszki z oczyma wciąż rozmarzonymi i sennymi. Idę do kuchni i instynktownie odgaduję, gdzie wszystko znajdę, jakby to była moja kuchnia i jakbym parzył w niej kawę tysiące razy. Metalowa kafetierka w szafce nad zlewem. Kawa w słoiku nad drzwiami lodówki. Wsypuję pachnący, ciemny proszek do pojemnika, nalewam wodę i stawiam wszystko na gazie. W powietrzu rozchodzi się syczący dźwięk, a potem mocny aromat. Niemal widzę komiksowy dymek, który płynie do salonu i szturcha Mię, żeby się obudziła. I zgodnie z oczekiwaniami zanim kafetierka napełni się do
końca, Mia przeciąga się na sofie, łykając powietrze, jak zawsze, kiedy się budzi. Na widok mnie w swojej kuchni przez moment wydaje się zdezorientowana. Nie mam pojęcia, czy to dlatego, że się krzątam jak gospodyni domowa, czy przede wszystkim dlatego, że tu jestem. Potem przychodzi mi na myśl, co mówiła o swoim codziennym apelu nieobecnych. – Znowu ci się wszystko przypomniało? – pytam. Na głos. Bo chcę wiedzieć i ponieważ prosiła, żebym pytał. – Nie – odpowiada. – Nie dzisiaj rano. – Ziewa i przeciąga się znowu. – Myślałam, że wczorajsza noc mi się przyśniła. A potem poczułam kawę. – Przepraszam – mamroczę. Uśmiecha się i skopuje nakrycie. – Serio myślisz, że jeśli nie wspomnisz o mojej rodzinie, to ją zapomnę? – Nie – przyznaję. – Chyba nie. – Zresztą jak widać, nie próbuję zapomnieć. – Wskazuje gestem zdjęcia. – Obejrzałem je sobie. Masz naprawdę imponującą galerię. Wszystkich. – Dzięki. Dotrzymują mi towarzystwa. Patrzę na fotki, wyobrażając sobie, że pewnego dnia w kolejnych ramkach znajdą się podobizny jej dzieci, jej nowa rodzina – następne pokolenie, którego częścią już nie będę. – Wiem, że to tylko zdjęcia – ciągnie – ale w niektóre dni naprawdę pomagają mi wstać rano z łóżka. No, powiedzmy: one i kawa. No tak, kawa. Idę do kuchni, otwieram szafki, gdzie jak wiem, znajdę kubki – i z lekkim zaskoczeniem stwierdzam, że to również stara kolekcja z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, której używałem tyle razy wcześniej. Zdumiewające, że taskała je ze sobą z akademika do akademika, z mieszkania do mieszkania. Rozglądam się za moim ulubionym – z tańczącymi imbrykami do kawy, i jestem cholernie szczęśliwy, kiedy go znajduję. To prawie jakbym zobaczył własne zdjęcie na ścianie. Dowód, że żyje tutaj jakiś drobny okruch mnie, nawet jeśli ja sam nie mogę. Nalewam kawę sobie, potem Mii, dodając trochę odtłuszczonej śmietanki, tak jak lubi. – Podobają mi się te fotki – mówię. – Dzięki nim wszystko wygląda ciekawiej. Mia kiwa głową, dmucha, aż powierzchnia jej kawy się
marszczy. – Mnie też ich brakuje – dodaję. – Każdego dnia. Wydaje się zaskoczona. Nie tym, że za nimi tęsknię, ale jak sądzę tym, że nareszcie się do tego przyznałem. Potakuje z powagą. – Wiem – przyznaje. Obchodzi pokój dokoła, przeciągając lekko palcem po ramach. – Zaczyna mi brakować miejsca – mówi. – Najnowszą partię zdjęć Kim musiałam umieścić w łazience. Rozmawiałeś z nią ostatnio? Musi wiedzieć, co zrobiłem Kim. – Nie. – Serio? Więc nie wiesz O SKANDALU? Kręcę głową. – W zeszłym roku rzuciła studia. Po wybuchu wojny w Afganistanie stwierdziła: „Chrzanić to, chcę być reporterem, a najlepiej się tego nauczyć w terenie”. Więc po prostu spakowała aparaty i wyjechała. Zaczęła wysyłać swoje foty do AP i „New York Timesa”. Chodzi w burce, ukrywa sprzęt fotograficzny pod obszerną szatą i nagle go wyciąga, żeby strzelić zdjęcie. – Założę się, że pani Schein jest zachwycona. Matka Kim słynęła z nadopiekuńczości. Kiedy ostatni raz miałem o niej wieści, panikowała, że córka wybrała uniwersytet na drugim końcu kraju; Kim wyjaśniła, że właśnie o to chodziło. Mia się śmieje. – Z początku powiedziała rodzicom, że tylko wzięła sobie wolny semestr, ale teraz, po pierwszych sukcesach, oficjalnie zrezygnowała. Na wieść o czym pani Schein oficjalnie przeszła załamanie nerwowe. No i jest jeszcze ten problem, że Kim to miła żydowska dziewczynka w bardzo muzułmańskim kraju. – Dmucha na kawę i upija łyk. – Ale z drugiej strony, odkąd materiały Kim ukazują się w „New York Timesie” i od kiedy dostała stałą kolumnę w „National Geographic”, pani Schein może zadzierać nosa. – Spora pokusa dla matki. – Wiedziałeś, że jest wielką fanką Shooting Star? – Pani Schein? Zawsze sądziłem, że woli hip-hop. Mia uśmiecha się szeroko. – Skąd. Death metal, i to najostrzejszy. Kim była na waszym
koncercie w Bangkoku. Podobno lało okropnie, ale i tak nie przerwaliście występu. – Była tam wtedy? Szkoda, że nie zajrzała za kulisy, żeby się przywitać – mówię, chociaż wiem, czemu tego nie zrobiła. Ale i tak wybrała się na koncert. Widocznie odrobinę mi wybaczyła. – To samo jej powiedziałam. Musiała jednak zaraz się zmywać. Miała trochę odpocząć w Bangkoku, ale ten deszcz, w którym graliście, okazał się cyklonem gdzieś w okolicy, więc musiała pędzić, żeby zrobić o nim materiał. Ostatnio stała się strasznie poważną reporterką. Myślę o Kim ścigającej talibskich powstańców i uchylającej się przed fruwającymi drzewami. Zdumiewająco łatwo to sobie wyobrazić. – Zabawne... – zaczynam. – Co? – pyta Mia. – Że została reporterem wojennym. To prawie jak z Danger Girl. – Aha, można paść ze śmiechu. – Nie w tym sensie. Ale pomyśl tylko: Kim. Ty. Ja. Wszyscy pochodzimy z zabitej dechami dziury w Oregonie, a spójrz na nas. Wszyscy troje osiągnęliśmy, bo ja wiem, szczyt. Musisz przyznać, że to trochę dziwne. – Nie ma w tym nic dziwnego – odpowiada, wsypując do miski płatki kukurydziane. – Przeszliśmy próbę ognia. Proszę, jedz. Nie jestem głodny. Nie jestem nawet pewien, czy dam radę przełknąć chociaż jeden płatek, ale siadam, bo właśnie odzyskałem miejsce przy stole rodzinnym Hallów. * Czas ma swój ciężar i właśnie w tej chwili czuję, jak mnie przygniata. Dochodzi trzecia po południu. Drugi dzień w połowie się skończył, a wieczorem ruszam w trasę. Słyszę tykanie staroświeckiego zegara na ścianie. Milczę dłużej, niż powinienem, zanim się wreszcie odzywam. – Oboje musimy zdążyć na samolot. Pewnie powinienem się zbierać – mówię. Mój głos wydaje się odległy, ale czuję się dziwnie spokojny. – Jest tu gdzieś postój? – Nie, dostajemy się na Manhattan tratwą przez rzekę – żartuje Mia. – Możesz zadzwonić po taksówkę – dodaje po chwili. Wstaję i podchodzę do kuchennego blatu, na którym leży telefon.
– Jaki numer? – pytam. – Siedem jeden osiem – zaczyna Mia. Potem przerywa sama sobie. – Momencik. W pierwszej chwili sądzę, że zapomniała numeru, ale łapię jej spojrzenie, zarazem niepewne i błagalne. – Jeszcze jedna, ostatnia rzecz – ciągnie z wahaniem. – Mam coś, co tak naprawdę należy do ciebie. – Mój T-shirt Wipersów? Kręci głową. – Już dawno ślad po nim zaginął, niestety. Chodź ze mną. Mam to górze. Wspinam się za nią po trzeszczących schodach. Na szczycie wąskiej kondygnacji z prawej widzę jej sypialnię z pochyłym dachem. Po lewej mam zamknięte drzwi. Mia naciska klamkę, ukazując niewielkie studio. W rogu stoi szafa z zamkiem szyfrowym. Wstukuje kod i drzwi się otwierają. Kiedy widzę, co wyciąga ze środka, w pierwszej chwili chcę zawołać: „A, właśnie, moja gitara!”. Bo tutaj, w jej ciasnym domku na Brooklynie znajduje się moja stara elektryczna gitara, mój les paul junior. Instrument, który kupiłem jako nastolatek w lombardzie za pieniądze uskładane za rozwożenie pizzy. To na niej nagrywałem wszystkie nasze rzeczy, aż do Strat w ludziach włącznie. To ją wystawiłem na aukcję dobroczynną, czego potem nie mogłem odżałować. Jest w dawnym futerale pokrytym nalepkami Fugazi i K Records, i nawet naklejkami starej kapeli taty Mii. Wszystko wygląda jak dawniej: pasek, wgniecenie po tym, jak ją upuściłem ze sceny. Nawet kurz pachnie znajomo. Próbuję to wszystko przyswoić, więc mija kilka sekund, zanim do mnie dociera. To MOJA gitara. MIA MA MOJĄ GITARĘ. Kupiła ją za jakąś astronomiczną kwotę, czyli musiała wiedzieć, że instrument wystawiono na aukcję. Rozglądam się po pokoju. Wśród nut i akcesoriów do wiolonczeli leży stos czasopism; z okładek spogląda moja twarz. I wtedy przypomina mi się coś, co się zdarzyło na moście: że Mia, tłumacząc, czemu mnie rzuciła, zacytowała fragment Ruletki. Naraz czuję, jakbym całą noc miał w uszach zatyczki, które teraz wypadły, i wszystko, co docierało do mnie stłumione, nagle staje się wyraźne. Ale też bardzo głośne, drażniące.
MIA MA MOJĄ GITARĘ. Taka zwyczajna rzecz, a jednak nie zaszokowałoby mnie bardziej, gdyby z szafy wyskoczył Teddy. Robi mi się słabo. Siadam. Mia stoi tuż przede mną, trzymając gitarę za gryf, wyciągając ją do mnie. – Ty? – Tylko tyle udaje mi się wydusić. – Zawsze ja – odpowiada cicho, onieśmielona. – Któżby inny? Mój mózg zdezerterował z ciała. Mowa ogranicza się do absolutnego minimum. – Ale... czemu? – Ktoś musiał zadbać, żeby nie trafiła do Hard Rock Café – odpowiada ze śmiechem. Lecz jej głos też się rwie. – Ale... – Rozpaczliwie szukam słów, niczym tonący czepiający się szczątków statku. – Mówiłaś, że mnie NIENAWIDZISZ. Słyszę jej przeciągłe, głębokie westchnienie. – Wiem. Musiałam kogoś nienawidzić, a ciebie kocham najmocniej, więc padło na ciebie. Porusza gitarą zachęcająco. Chce, żebym ją wziął, ale w tej chwili nie zdołałbym podnieść kłaczka waty. Wpatruje się we mnie, wciąż nie opuszczając ręki. – A Ernesto? Po jej twarzy przemyka wyraz zmieszania, a zaraz potem rozbawienia. – To mój mentor, Adamie. Mój przyjaciel. Jest ŻONATY. – Na moment spuszcza wzrok. Kiedy znowu na mnie patrzy, jej rozbawienie twardnieje w urazę. – A w ogóle czemu cię to interesuje? „Wracaj do swojego ducha” – przypominam sobie słowa Bryn. Ale to nie tak. To Bryn żyła z widmem – widmem gościa, który nigdy nie przestał kochać kogoś innego. – Bryn nigdy by nie było, gdybyś nie postanowiła mnie nienawidzić – odpowiadam. Mia dzielnie przyjmuje cios. – Nie nienawidzę cię. Chyba nigdy cię nie nienawidziłam. To był tylko gniew. A kiedy raz stawiłam mu czoło, kiedy go zrozumiałam, zniknął. – Spuszcza oczy, bierze głęboki oddech i wypuszcza istne tornado. – Wiem, że jestem ci winna coś w rodzaju przeprosin. Próbowałam je wykrztusić całą noc, ale czuję, jakby słowa: „przepraszam”, „wybacz mi” były zbyt nędzne w porównaniu z tym, na co zasługujesz. – Kręci głową. – Wiem, że to, co ci
zrobiłam, było strasznie podłe, ale także nieodzowne, bym przetrwała. Nie mam pojęcia, czy te dwie rzeczy mogą być prawdziwe równocześnie, ale tak właśnie to wyglądało. Jeśli to jakaś pociecha, to po pewnym czasie, kiedy przestało już być takie niezbędne, gdy już tylko wydawało się strasznie nie w porządku, zostałam z poczuciem, jak ogromny błąd popełniłam, jak bardzo za tobą tęsknię. Lecz musiałam cię obserwować z daleka, patrzeć, jak spełniasz swoje marzenia, jak prowadzisz, zdawało się, wymarzone życie. – Wcale nie jest wymarzone – mówię. – TERAZ to rozumiem, ale skąd miałam wiedzieć? Byłeś tak bardzo, bardzo daleko ode mnie. I pogodziłam się z tym. Pogodziłam się, że to kara za to, co zrobiłam. Aż nagle... – Milknie. – Co? Chwyta łyk powietrza i się krzywi. – Aż nagle Adam Wilde zjawia się w Carnegie Hall na najważniejszym koncercie w mojej karierze. Wydało mi się to czymś więcej niż zbiegiem okoliczności. Wydało się podarunkiem. Od nich. Na pierwszy recital podarowali mi wiolonczelę. A teraz dali mi ciebie. Włoski stają mi dęba na całym ciele, przebiega mnie dreszcz. Mia pośpiesznie ociera łzy z oczu grzbietem dłoni i bierze głęboki oddech. – To jak, weźmiesz ją czy nie? Nie stroiłam jej jakiś czas. Wiele razy mi się to śniło. Mia powraca z nieśmierci, staje przede mną jak żywa. Lecz bywało tak również w tych snach, o których wiedziałem, że nie są rzeczywiste i że zaraz odezwie się budzik – więc teraz niemal nasłuchuję, spodziewam się, że budzik zadzwoni. Ale nie dzwoni. A kiedy zaciskam palce na gryfie, drewno i struny są realne, zakotwiczają mnie w rzeczywistości. Budzą. I Mia nie znika. Patrzy na mnie, na gitarę, na swoją wiolonczelę i na zegar na parapecie. Wiem, czego chce, tego samego pragnąłem przez całe lata, ale nie mogę uwierzyć, że po tak długim czasie i właśnie teraz, kiedy nam się śpieszy, ona o to prosi. Mimo to kiwam lekko głową. Mia podłącza gitarę, rzuca mi kabel i podkręca wzmacniacz. – Możesz mi podać E? – proszę. Szarpie strunę wiolonczeli. Nastrajam instrument, uderzam akord a-moll i kiedy odbija się od ścian, czuję, jak po kręgosłupie
przebiega mi elektryczny dreszcz, pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna. Patrzę na Mię. Siedzi naprzeciwko mnie z wiolonczelą między kolanami. Oczy ma zamknięte i wiem, że znowu to robi: słucha czegoś w ciszy. Chyba słyszy to, czego potrzebuje. Otwiera oczy i zwraca je znowu na mnie, jakby nigdy ich nie odrywała. Unosi smyczek, lekkim ruchem głowy wskazuje gitarę. – Gotowy? – pyta. Tyle rzeczy chciałbym jej powiedzieć. Przede wszystkim, że zawsze byłem gotowy. Ale podkręcam tylko wzmacniacz, wyławiam piórko z kieszeni i po prostu mówię, że tak.
Rozdział dwudziesty pierwszy Wydaje się, że gramy całe godziny, dni, lata. A może sekundy. Nie potrafię już określić. Przyśpieszamy, zwalniamy, zmuszamy instrumenty do krzyku. Poważniejemy. Śmiejemy się. Cichniemy. A potem dajemy czadu. Serce mi wali, krew śpiewa, całe ciało wibruje, kiedy sobie przypominam: KONCERT nie oznacza tego, że stoisz naprzeciw tysięcy obcych ludzi niczym tarcza strzelnicza. Oznacza spotkanie. Oznacza harmonię. Kiedy wreszcie przerywamy, jestem mokry od potu, a Mia dyszy ciężko, jakby przebiegła całe mile. Siedzimy w milczeniu, nasze przyśpieszone oddechy zwalniają harmonijnie, bicie serc się uspokaja. Jest po piątej. Mia podąża za moim spojrzeniem. Odkłada smyczek. – Co teraz? – pyta. – Schubert? Ramones? – rzucam, chociaż wiem, że to nie koncert życzeń. Lecz potrafię myśleć tylko o tym, żeby grać dalej, bo pierwszy raz od długiego czasu nie ma nic innego, co chciałbym bardziej robić. I boję się, co się wydarzy, gdy muzyka umilknie. Mia wskazuje cyfrowy zegar błyskający złowróżbnie z parapetu. – Chyba nie zdążysz na swój samolot. Wzruszam ramionami. Mniejsza o to. Wieczorem jest jeszcze co najmniej dziesięć połączeń do Londynu. – A ty? – NIE CHCĘ zdążyć – odpowiada nieśmiało. – Przed rozpoczęciem recitalu mam wolny dzień. Mogę polecieć jutro. Nagle wyobrażam sobie A ldousa, jak
przechadza się w sali odlotów, zastanawiając się, gdzie się podziewam, do diabła; wydzwaniającego na moją komórkę, która wciąż leży na szafce nocnej w hotelu. Myślę o Bryn w L.A ., nieświadomej trzęsienia ziemi trwającego właśnie w Nowym Jorku i posyłającego ku niej tsunami. I uświadamiam sobie, że przed „później” jest „teraz”, którym należy się zająć. – Muszę zadzwonić w parę miejsc – wyjaśniam. – Do menedżera, który na mnie czeka... i do Bryn. – Och, jasne, naturalnie – przytakuje i jej twarz gaśnie, kiedy zrywa się na nogi, ze zdenerwowania mało nie przewracając wiolonczeli. – Telefon jest na dole. A ja powinnam zadzwonić do Tokio, tylko prawie na pewno tam jest środek nocy, więc po prostu wyślę im mejla, a zadzwonię później. Moje biuro podróży... – Mia – przerywam jej. – Co? – Coś wykombinujemy. – Serio? – Nie wygląda na przekonaną. Kiwam głową, chociaż serce mi wali; kawałki układanki wirują, kiedy wkłada mi do ręki bezprzewodowy telefon. Idę do ogródka, ustronnego i spokojnego w popołudniowym słońcu; letnie cykady grają jak szalone. A ldous odbiera po pierwszym sygnale. W chwili gdy słyszę jego głos i zapewniam, że nic mi się nie stało, plany zaczynają wyfruwać z moich ust, jak gdybym długo, długo je obmyślał. Tłumaczę, że nie polecę z nim do Londynu, nie nagram teledysku ani nie będę udzielał wywiadów, ale zjawię się w A nglii na rozpoczęcie naszej europejskiej trasy i zagram wszystkie koncerty co
do jednego. Pozostałą część powstającego w mojej głowie planu – który w jakiś mglisty sposób zaczął się krystalizować ostatniej nocy na moście – zachowuję dla siebie, ale myślę, że A ldous to wyczuwa. Nie widzę go, więc nie wiem, czy mruga, wzdryga się, czy wygląda na zaskoczonego, ale nie traci opanowania. – Dotrzymasz wszystkich zobowiązań? – powtarza. – Tak. – Co mam powiedzieć członkom zespołu? – Że mogą nakręcić teledysk beze mnie, jeśli chcą. Zobaczę się z nimi w Guildford – mówię, mając na myśli wielki muzyczny festiwal w A nglii, od którego zapowiadaliśmy rozpoczęcie naszej trasy. – I wtedy wszystko wyjaśnię. – Gdzie będziesz do tego czasu? Gdyby ktoś cię potrzebował? – Powiedz im, żeby mnie nie potrzebowali – odpowiadam. Następna rozmowa jest trudniejsza. Szkoda, że właśnie dzisiaj postanowiłem rzucić palenie. Wykonuję ćwiczenie z głębokiego oddychania, które pokazał mi lekarz, i po prostu wystukuję numer. Tysiącmilowa podróż zaczyna się od dziesięciu cyfr, tak? – Spodziewałam się, że to ty – mówi Bryn, słysząc mój głos. – Znowu zgubiłeś komórkę? Gdzie jesteś? – Ciągle w Nowym Jorku. Na Brooklynie. – Milknę. – Z Mią.
Na linii zapada ciężka jak kamień cisza, którą wypełniam monologiem będącym – czym? Sam nie wiem: sprawozdaniem na bieżąco z nocy, która wydarzyła się przypadkiem? Przyznaniem, że sprawy między nami nigdy nie układały się tak, jak marzyła, i dlatego byłem do niczego jako jej facet? Mam nadzieję, że z następnym lepiej trafi. – A ha, o to bym się nie martwiła. – Próbuje się roześmiać, ale nie całkiem jej to wychodzi. Zapada długie milczenie. Czekam na jej tyradę, oskarżenia, to wszystko, czego się spodziewałem. Nic jednak nie mówi. – Jesteś tam jeszcze? – pytam. – Tak. Myślę. – O czym? – Zastanawiam się, czy nie wolałabym, żeby ona zginęła. – Jezu, Bryn! – Och, zamknij się! Nie masz prawa się oburzać. Nie w tej chwili. I odpowiedź brzmi: nie. Nie chciałabym, żeby zginęła. – Przerywa na moment. – A le co do ciebie, nie jestem taka pewna. I się rozłącza. Stoję, wciąż przyciskając słuchawkę do ucha, przetrawiając ostatnie słowa Bryn, zastanawiając się, czy w jej wrogości nie było cienia rozgrzeszenia. Nie wiem, czy to istotne, bo wdychając chłodniejące powietrze, czuję, jak opada ze mnie napięcie i zalewa mnie fala ulgi. Po chwili podnoszę wzrok. Mia stoi w szklanych drzwiach, czekając na znak, że droga wolna. Macham do niej oszołomiony i wolno wychodzi na wykładane cegłami patio, gdzie stoję wciąż z telefonem w dłoni. Chwyta słuchawkę, jakby to
była pałeczka w sztafecie, którą należy przekazać dalej. – Wszystko w porządku? – pyta. – Uwolniłem się, nazwijmy to, od wcześniejszych zobowiązań. – Od trasy? – W jej głosie słychać zaskoczenie. Kręcę głową. – Od trasy nie. A le od całego szajsu, który do niej doprowadził. I pozostałych, hm... uwikłań. – Och. Chwilę stoimy tylko, szczerząc się jak kretyni, wciąż trzymając telefon. W końcu delikatnie wyjmuję go Mii z ręki i kładę na żelaznym stole, ani na chwilę nie wypuszczając jej dłoni. Przesuwam kciukiem po odciskach na jej kciuku, a potem tam i z powrotem po kostkach dłoni, po nadgarstku. Wydaje się to zarazem czymś bardzo zwyczajnym i wielkim przywilejem. Dotykam Mii. A ona na to POZWA LA . Nie tylko pozwala, ale zamyka oczy i poddaje się temu. – To nie sen. Czy wolno mi potrzymać tę rękę? – pytam, unosząc ją do szczeciniastego policzka. Uśmiech Mii jest jak stopiona czekolada. Jak wymiatająca gitarowa solówka. Jak wszystko najlepsze na tym świecie. – Mhmmm – odpowiada. Przyciągam ją do siebie. Tysiąc słońc wschodzi w mojej piersi. – Czy wolno mi zrobić TO? – pytam, biorąc ją za ramiona i tańcząc z nią bez pośpiechu po dziedzińcu. Teraz uśmiecha się cała jej twarz. – Owszem – mruczy. Przesuwam dłonie w górę i w dół jej nagich
ramion. Wiruję z nią wokół donic pełnych pachnących kwiatów. Wtulam głowę w jej włosy i wdycham zapach, zapach nowojorskiej nocy wypalony na jej skórze. Za jej przykładem spoglądam w górę, w niebo. – Sądzisz, że nas obserwują? – pytam, najdelikatniej całując szramę na jej ramieniu i czując, jak całe moje ciało przeszywają ogniste strzały. – Kto? – odpowiada, przytulając się do mnie, drżąc lekko. – Twoi bliscy. Mówisz, że mają cię na oku. Myślisz, że widzą to? Splatam ręce wokół jej talii i całuję ją tuż za uchem, co kiedyś doprowadzało ją do szaleństwa. Sądząc z tego, jak nagle wciąga powietrze i wbija paznokcie w mój bok, wciąż to na nią działa. Przychodzi mi do głowy, że te pytania mają w sobie coś niesamowitego, ale wcale nie czuję niepokoju. Ubiegłej nocy na myśl, że jej bliscy wiedzą o moich wyskokach, czułem wstyd. Teraz nie chciałbym może, żeby to WIDZIELI, chcę jednak, żeby WIEDZIELI o tym, o nas. – Lubię myśleć, że dają mi trochę prywatności – odpowiada, otwierając się jak słonecznik na pocałunki, którymi okrywam jej policzek. – Za to sąsiedzi widzą z pewnością. Przeczesuje mi dłonią włosy. Mam wrażenie, jakby przepuściła przez nie prąd elektryczny – tylko że to bardzo przyjemne. – Siemanko, sąsiedzie – mówię, leniwie przesuwając palcem po krawędzi jej obojczyka. Wsuwa dłonie pod mój T-shirt, mój brudny, śmierdzący, przynoszący szczęście czarny T-shirt.
Jej dotyk nie jest już delikatny. Jest sondujący; czubki palców zaczynają wybijać kod niecierpliwości. – Jeśli to potrwa jeszcze chwilę, sąsiedzi będą mieli niezłe przedstawienie – szepcze. – Ostatecznie jesteśmy artystami – odpowiadam, wsuwając dłonie pod jej koszulę i przesuwając nimi po jej długim torsie w górę i w dół. Nasze ciała przyciągają się jak magnesy długo pozbawione przeciwnego ładunku. Gładzę palcem jej szyję, linię szczęki, ujmuję w dłoń podbródek. I zastygam. Stoimy tak przez moment, patrząc na siebie, smakując tę chwilę. A potem nagle zderzamy się ze sobą. Nogi Mii odrywają się od ziemi, obejmują mnie w pasie; wczepia palce w moje włosy, ja wplątuję palce w jej. Wydaje się, że kiedy nasze wargi się odnajdują, nie ma dość skóry, dość śliny, dosyć czasu, by nadrobić stracone lata. Całujemy się. Napięcie wzrasta. Światła w całym Brooklynie muszą świecić jaśniej. – Do środka! – na wpół rozkazuje, na wpół błaga Mia, więc niosę ją z powrotem do domu, z powrotem na sofę, gdzie zaledwie kilka godzin wcześniej spaliśmy razem, lecz osobno. Tym razem zdecydowanie nie śpimy. I jesteśmy niewątpliwie razem. * Zasypiamy; budzimy się w środku nocy głodni jak wilki. Zamawiamy jedzenie na wynos. Zjadamy na piętrze w jej łóżku. To jak sen, tyle tylko że
najbardziej niewiarygodny jest moment, kiedy budzę się o świcie. Z Mią. Widzę jej śpiącą postać i czuję się szczęśliwy jak nigdy w życiu. Przyciągam ją do siebie i zasypiam z powrotem. Kiedy jednak znowu otwieram oczy kilka godzin później, Mia siedzi na krześle pod oknem z ciasno podwiniętymi nogami, otulona starym pledem w geometryczne wzory, wyszydełkowanym przez jej babcię. Wydaje się nieszczęśliwa i strach, który ląduje jak granat na moim brzuchu, jest prawie równie wielki jak wtedy, kiedy najbardziej się o nią bałem. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to: „Nie mogę cię znowu stracić. Tym razem to by mnie NA PRA WDĘ zabiło”. – Co się stało? – pytam szybko, zanim spękam i zrobię coś głupiego, na przykład ucieknę, żeby moje serce nie zostało naprawdę obrócone w popiół. – Po prostu przypomniało mi się liceum – odpowiada ze smutkiem. – To by każdego zdołowało. Nie bierze przynęty. Nie śmieje się. Kuli się na krześle. – Myślałam o tym, że znowu wróciliśmy do punktu wyjścia. Kiedy ja wybierałam się do Juilliard, a ty wyruszałeś do tego miejsca, no cóż, w którym jesteś teraz. – Spuszcza wzrok, owija nitkę wokół palca, aż skóra na opuszku bieleje. – Tylko wtedy mieliśmy więcej czasu, żeby się tym zamartwiać. A teraz tylko jeden dzień, to znaczy mieliśmy. Ostatnia noc była niesamowita, ale to tylko jedna noc. Za jakieś siedem godzin naprawdę muszę lecieć do Japonii. A ty masz kapelę. Trasę.
Przyciska dłonie do oczu. – Mia, przestań! – Mój głos odbija się od ścian sypialni. – NIE JESTEŚMY w liceum! Patrzy na mnie. Pytanie zawisa w powietrzu. – Słuchaj, moja trasa zaczyna się dopiero za tydzień. W przestrzeni pomiędzy nami unosi się malutkie piórko nadziei. – I widzisz, pomyślałem sobie, że mam straszną ochotę na sushi. Jej uśmiech jest smutny i zrezygnowany; niezupełnie tego się spodziewałem. – Poleciałbyś ze mną do Japonii? – pyta. – Na sto procent. – To by było świetnie. Tylko co potem... to znaczy, wiem, że możemy coś wykombinować, ale będę w drodze tyle czasu i...? Jak może tego nie widzieć, skoro mnie wydaje się to wyraźne niczym palce własnej ręki? – Będę twoją osobą towarzyszącą – tłumaczę. – Two-im groupie. Technicznym. Czymkolwiek zechcesz. Dokądkolwiek pojedziesz, pojadę za tobą. Jeśli chcesz. Jeśli nie, zrozumiem. – Nie. Chcę tego. Możesz mi wierzyć, naprawdę. A le jak to poskładamy? Z twoim harmonogramem? Z zespołem? Milczę chwilę. Kiedy wypowiem to na głos, wreszcie stanie się prawdą. – Nie ma już żadnego zespołu. Przynajmniej dla mnie. Mam dość. Po tej trasie z tym kończę. – Nie! – Mia kręci głową z taką siłą, że długie pasma włosów uderzają o ścianę z tyłu. A ż za dobrze poznaję stanowczy wyraz jej twarzy i czuję,
jak żołądek zjeżdża mi w pięty. – Nie możesz tego dla mnie robić – dodaje łagodniejszym tonem. – Nie chcę więcej ulg. – Ulg? – Przez ostatnie trzy lata wszyscy, może z wyjątkiem wykładowców z Juilliard, traktowali mnie ulgowo. Gorzej, sama sobie odpuściłam i wcale mi to nie pomogło. Nie chcę być człowiekiem, który tylko bierze. Wystarczająco dużo wzięłam od ciebie. Nie pozwolę ci porzucić czegoś, co kochasz, by zostać moją niańką albo tragarzem. – Właśnie w tym problem – mruczę – że tak jakby odkochałem się w muzyce. – Przeze mnie – stwierdza Mia grobowo. – Przez życie – odpowiadam. – Zawsze będę grał. Może nawet będę nagrywał, ale w tej chwili potrzebuję trochę luzu sam na sam z gitarą, żeby sobie przypomnieć, czemu w ogóle się nią zająłem. Odejdę z zespołu bez względu na ciebie. A co do niańczenia, to jeśli już, to ja potrzebuję niańki. JA potrzebuję bagażowego. Staram się, żeby to zabrzmiało jak żart, ale Mia zawsze umiała się zorientować, kiedy ściemniam. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny to najlepszy dowód. Spogląda na mnie tymi swoimi oczami jak promienie lasera. – Wiesz, sporo o tym myślałam przez ostatnich parę lat – mówi zdławionym głosem. – O tym, kto się troszczył o CIEBIE. Kto cię trzymał za rękę, kiedy opłakiwałeś tych, których straciłeś. Jej słowa poluzowują coś w moim wnętrzu i nagle po twarzy znowu płyną mi cholerne łzy. Nie
płakałem od trzech lat, a teraz ryczę drugi raz w ciągu dwóch dni. – Teraz moja kolej, żeby wspierać ciebie – szepcze, podchodzi i otula mnie swoim pledem, kiedy znowu się rozklejam. Tuli mnie, póki nie odzyskam chromosomu Y. Potem patrzy na mnie z trochę nieobecnym wyrazem oczu. – Twój festiwal zaczyna się w następną sobotę, tak? – pyta. Kiwam głową. – Mam dwa recitale w Japonii i jeden w Korei w czwartek, więc w piątek mogłabym lecieć, a kiedy się podróżuje na zachód, zyskuje się jeden dzień. A później mam cały tydzień wolny przed następnym występem w Chicago. Więc gdybyśmy polecieli z Seulu prosto do Londynu...? – O czym ty mówisz? Kiedy zadaje pytanie, wydaje się taka zawstydzona, jakby istniał cień szansy, że mógłbym się nie zgodzić. Jak gdyby to nie było coś, o czym zawsze marzyłem. – Mogę polecieć na festiwal z tobą?
Rozdział dwudziesty drugi – Jak to jest, że nie chodzę na żadne koncerty? – spytał Teddy. Siedzieliśmy przy stole, Mia, Kat, Denny, Teddy i ja, trzecie dziecko, które zaczęło jadać z nimi. Nie można było mnie za to winić. Denny gotował sto razy lepiej od mojej mamy. – Skąd ci to przyszło do głowy, mały człowieku? – spytał Denny, nakładając mu na talerz porcję tłuczonych ziemniaków obok grillowanego łososia i szpinaku, przed którym mały próbował się – bez skutku – bronić. – Oglądałem stare albumy ze zdjęciami. I Mia ciągle chodziła na koncerty. Nawet jak była całkiem mała. A ja nigdy. A mam praktycznie osiem lat. – Skończyłeś siedem dopiero pięć miesięcy temu! – Kat ryknęła śmiechem. – No to co? Mia chodziła, zanim nauczyła się chodzić. To niesprawiedliwe! – A kto ci powiedział, że zawsze ma być sprawiedliwie? – spytała matka, unosząc brew. – Z pewnością nie ja. Ja jestem zwolenniczką twardej szkoły życia. Teddy poszukał łatwiejszego celu. – Tato? – Mia chodziła na koncerty, bo ja wtedy występowałem, Teddy. To były nasze rodzinne wypady. – A poza tym BYWA SZ na koncertach – dodała Mia. – Przychodzisz na moje recitale. Teddy zrobił równie zdegustowaną minę, jak wtedy, kiedy ojciec próbował mu nałożyć szpinaku. – To się nie liczy. Chcę iść na głośny koncert i
włożyć Tłumiki. Były to gigantyczne słuchawki ochronne, które nakładali Mii w dzieciństwie, gdy ją zabierali na występy dawnej kapeli Denny’ego. Grał w punkowym składzie, bardzo głośnym punkowym składzie. – Obawiam się, że Tłumiki przeszły na emeryturę – stwierdził Denny. Ojciec Mii już dawno rzucił kapelę. Teraz był nauczycielem w gimnazjum, noszącym garnitury w stylu vintage i palącym fajkę. – Mógłbyś przyjść na któryś mój koncert – zaproponowałem, nadziewając na widelec kawałek łososia. Wszyscy przy stole przerwali jedzenie i wytrzeszczyli na mnie oczy. Dorośli członkowie rodziny Hallów zrobili miny pełne dezaprobaty – każdy z innego powodu. Denny wyglądał po prostu na przerażonego, jakbym otworzył puszkę Pandory. Kat zdawała się zirytowana, że podważam jej rodzicielski autorytet. A Mia – która z jakiegoś powodu wprowadziła ostry rozdział Kościoła od państwa, czyli spraw swojej rodziny od mojej kapeli – wyglądała, jakby mnie chciała zamordować. Tylko Teddy – klęczący na krześle i klaszczący – był po mojej stronie. – Teddy musi wcześnie chodzić spać – oświadczyła Kat. – Mii pozwalaliście siedzieć wieczorem, kiedy była mała – odpalił mały. – MY musimy wcześnie chodzić spać – dodał Denny ze znużeniem. – A ja nie sądzę, żeby to było stosowne – prychnęła Mia.
Natychmiast poczułem, jak w brzuchu rośnie mi znajoma irytacja. Bo kompletnie tego nie jarzyłem. Z jednej strony muzyka stanowiła ogniwo łączące mnie i ją, a to, że byłem stuprocentowym rockmanem, MUSIA Ł ją pociągać. Wiedzieliśmy też oboje, że dzięki zrozumieniu, jakie w nim znaleźliśmy, jej dom rodzinny – gdzie przesiadywaliśmy na okrągło – stał się naszą przystanią. Lecz Mia praktycznie zabroniła swojej rodzinie bywać na moich koncertach. Przez cały rok, kiedy ze sobą chodziliśmy, nie obejrzeli ani jednego występu. Chociaż Denny i Kat napomykali, że chętnie by przyszli, Mia zawsze wynajdywała wymówki, czemu ten lub inny koncert to nie jest właściwa okazja. – Stosowne? Powiedziałaś, że to „niestosowne”, by Teddy przyszedł na mój koncert? – spytałem, starając się nie podnosić głosu. – Właśnie tak. Nawet gdyby się postarała, nie mogłoby to zabrzmieć bardziej defensywnie ani oschle. Kat i Danny wymienili szybkie spojrzenia. Ich złość na mnie zmieniła się w sympatię. Wiedzieli, co to znaczy poczuć dezaprobatę Mii. – Okej, przede wszystkim masz szesnaście lat. Nie jesteś bibliotekarką. Więc nie masz prawa używać słowa „stosowny”. A po drugie czemu miałoby nie być, do cholery? – Okej, Teddy – powiedziała Kat, łapiąc jego talerz. – Możesz zjeść w salonie przed telewizorem. – Mowy nie ma, chcę posłuchać! – Bob Gąbka? – podsunął Denny, chwytając go za łokieć. – A w ogóle – zwróciłem się do obojga rodziców –
koncert, o którym myślałem, jest na tym wielkim festiwalu na wybrzeżu w przyszłym miesiącu. Odbywa się w dzień, w weekend i na otwartym powietrzu, więc nie będzie aż tak głośno. Dlatego pomyślałem, że to byłaby frajda dla Teddy’ego. Prawdę mówiąc, dla was wszystkich. Twarz Kat złagodniała. Skinęła głową. – Brzmi rzeczywiście fajnie. Potem wskazała gestem Mię, jakby chciała powiedzieć: „A le tu masz większy problem”. Wszyscy troje wyszli z kuchni. Mia siedziała zwinięta w paragraf na krześle i wyglądała, jakby miała wyrzuty sumienia, a równocześnie za skarby świata nie zamierzała ustąpić o centymetr. – Co jest grane? – spytałem ostro. – O co chodzi z twoją rodziną i moim zespołem? Uważasz, że jesteśmy tacy beznadziejni? – Nie, jasne, że nie! – Nie podoba ci się, że z twoim tatą ciągle gadamy o muzyce? – Nie, nie mam nic przeciwko rockowej gadce. – Więc w czym rzecz, Mia? W kącikach jej oczu pojawiły się maleńkie łzy buntu. Gniewnie strąciła je dłonią. – Co się stało? O co chodzi? – spytałem, łagodniejąc. Nie miała w zwyczaju zalewać się łzami buntu – ani, prawdę mówiąc, żadnymi innymi. Pokręciła głową. Zacisnęła usta. – Powiesz mi w końcu? To nie może być gorsze niż to, co myślę, czyli że wstydzisz się Shooting Star, bo uważasz, że gramy jak kompletne łamagi. Znowu pokręciła głową. – Wiesz, że to nieprawda. Tylko... – zawahała
się, jakby rozważała jakąś wiekopomną decyzję. Potem westchnęła. – Kiedy jesteś z kapelą, muszę dzielić się tobą z innymi. Nie mam ochoty dodawać do tego grona jeszcze własnej rodziny. W tym momencie poddała się i zaczęła szlochać. Cała moja irytacja się ulotniła. – Ty kretynko – powiedziałem łagodnie, całując ją w czoło. – Nie dzielisz się mną z nikim. Jestem twoją własnością. * Mia ustąpiła. Przyszli całą rodziną na festiwal. To był fantastyczny weekend, dwadzieścia składów z Północnego Zachodu, najmniejszej chmurki w zasięgu wzroku. Impreza przeszła do legendy, a jej pokłosiem była nagrana na żywo płytka i seria festiwali trwających do dziś. Teddy uparł się, że włoży Tłumiki, więc Kat, utyskując, bitą godzinę przekopywała się przez pudła w piwnicy, aż je znalazła. Mia podczas koncertów generalnie wolała stać za kulisami, ale kiedy wystąpił Shooting Star, stała tuż pod sceną, zaraz obok szalejących najostrzej, i tańczyła z Teddym przez cały występ.
Rozdział dwudziesty trzeci Najpierw twoje spojrzenie. Potem patroszenie. Potem odtrącenie.
Teraz czekam na wskrzeszenie. Ożywiony Straty w ludziach, utwór 1
Kiedy nasz samolot ląduje w Londynie, leje równo, więc oboje czujemy się jak w domu. Jest piąta po południu. Do Guildford musimy dotrzeć przed nocą. Występ zaplanowano na następny wieczór. A potem zostaje tylko odliczanie do pełnej wolności. Opracowaliśmy z Mią plan na najbliższe trzy miesiące, gdy oboje będziemy w trasie; ustaliliśmy, kiedy mamy nakładające się przerwy między koncertami, by się odwiedzać, spotykać. Nie będzie idealnie, ale w porównaniu z ostatnimi trzema latami to i tak istny raj. * Do hotelu docieramy po dwudziestej. Poprosiłem A ldousa, żeby mi zaklepał pokój w tym samym miejscu, co reszcie kapeli – nie tylko na czas festiwalu, ale na całą trasę. Bez względu na to, jak kumple przyjmą moje odejście z Shooting Star, sypianie w odległości trzech kilometrów od nich nie złagodzi ich odczuć. Nie wspomniałem o Mii A ldousowi ani nikomu i jakimś cudem do tej pory jej nazwisko nie wyciekło do tabloidów. Wydaje się, jakby nikt nie wiedział, że ostatni tydzień spędziłem z nią w A zji. Wszyscy byli zbyt zajęci plotkowaniem o nowym facecie Bryn, jakimś australijskim aktorze. W recepcji czeka wiadomość, że członkowie kapeli jedzą prywatną kolację na wewnętrznym
dziedzińcu i zapraszają, żebym się przyłączył. Nagle zaczynam się czuć, jakby mnie prowadzono na egzekucję, a po piętnastogodzinnym locie z Seulu jedyne, na co mam ochotę, to wziąć prysznic i być może zobaczyć się z nimi rano. Mia jednak obejmuje mnie ramieniem. – Nie. Powinieneś iść. – Ty też pójdziesz? Mam wyrzuty sumienia, że ją o to proszę. Właśnie zagrała trzy wymiatające i niesamowicie dobrze przyjęte koncerty w Japonii oraz Korei jedynie po to, by przelecieć pół świata i wpaść w sam środek mojej psychodramy. A le zniosę wszystko, jeśli będzie przy mnie. – Poważnie? – pyta. – Nie chcę się narzucać. – Wierz mi, jeśli ktoś tu się narzuca, to ja. Bagażowy łapie nasze rzeczy, by je odnieść do numerów, a portier prowadzi nas przez hol. Hotel urządzono w starym zamku, ale został najechany przez rockmanów, więc co chwila rozmaici muzycy kiwają mi głową albo wołają: „hej!”, w tej chwili jednak zbyt się denerwuję, żeby odpowiadać. Wychodzimy na tonący w półmroku dziedziniec. Kapela zebrała się w komplecie obok ogromnego bufetu, gdzie serwują tradycyjną angielską pieczeń. Liz ogląda się pierwsza. Od trasy po wydaniu Strat w ludziach nie układało się między nami, ale spojrzenie, jakie mi teraz posyła... Sam nie wiem, jak je opisać. Jakbym był największym rozczarowaniem w jej życiu, lecz starała się wznieść ponad to, stłumić to, zachować się zwyczajnie, potraktować mnie po prostu jak jeszcze jednego fana, kolejną groupie, jednego z
wielu ludzi, którzy czegoś od niej chcą, chociaż nic im nie jest winna. – A dam – rzuca, krótko kiwając głową. – Liz... – zaczynam ostrożnie. – Hej, dupku! Miło, że się do nas przyłączyłeś! – Nieposkromiony Fitzy brzmi zarazem sarkastycznie i zapraszająco, jakby sam nie potrafił się zdecydować. Mike milczy. Zwyczajnie udaje, że nie istnieję. A potem czuję, jak Mia muska mnie ramieniem, wysuwając się zza moich pleców. – Cześć, chłopaki – mówi. Przez moment rysy Liz kompletnie tracą wyraz. Jakby nie wiedziała, kim Mia jest. Potem wydaje się przerażona, jak na widok ducha. A w końcu mojej silnej, twardej, męskiej perkusistce... zaczyna drżeć dolna warga i cała jej twarz się marszczy. – Mia? – pyta rwącym się głosem. – Mia? – powtarza, tym razem głośniej. – Mia! – oznajmia i ze łzami płynącymi strugami po twarzy porywa moją dziewczynę w ramiona. Wypuszcza ją z objęć, odsuwa na długość ramion i patrzy na nią, potem ogląda się na mnie i znowu spogląda na Mię. – Mia?! – woła, pytając i równocześnie odpowiadając samej sobie. Potem zwraca się do mnie. I jeśli nawet mi nie wybacza, to przynajmniej mnie rozumie. * Deszcz leje bez przerwy przez cały następny dzień. – Piękne angielskie lato – żartują wszyscy. Weszło mi w zwyczaj, by na wielkich festiwalach barykadować się w swoim pokoju, ale ponieważ
wiem, że na jakiś czas to będzie mój ostatni – przynajmniej w charakterze uczestnika – wymykam się na teren festiwalowy, słucham różnych zespołów na bocznych scenach, nadrabiam zaległości ze starymi kumplami i znajomymi, a nawet gadam z paroma dziennikarzami rockowymi. Pilnuję się, żeby nie wspomnieć o rozpadzie zespołu. Ogłosimy to w swoim czasie i pozwolę członkom kapeli zdecydować, w jakiej formie wypuścić newsa. Za to krótko komentuję rozstanie z Bryn, które tabloidy i tak już wałkują. Na pytanie o moją nową tajemniczą towarzyszkę odpowiadam po prostu: „Bez komentarza”. Wiem, że bardzo szybko WSZYSTKO się wyda, i chociaż chciałbym oszczędzić Mii całej szopki, nie obchodzi mnie, jeśli cały świat się dowie, że jesteśmy ze sobą. Kiedy o dziewiątej wieczorem przychodzi nasz czas, deszcz słabnie i zmienia się w delikatną mgiełkę, która tańczy w zachodzącym słońcu. Tłum już dawno pogodził się z chlapą. Błoto jest wszędzie i ludzie tarzają się w nim, jakby przyjechali na Woodstock. Przedtem kapela była spięta. Festiwale tak na nas działają. Mamy większą tremę niż na zwykłych koncertach, nawet niż na występach stadionowych – tłumy są tu o dobrych kilka rzędów wielkości większe i znajdują się wśród nich nasi muzyczni rywale. A le dzisiaj jestem wyluzowany. Wycofuję się z tego biznesu. Nie mam nic do stracenia. A lbo może już wszystko straciłem i odzyskałem, a to, co jeszcze mógłbym utracić, nie ma związku ze sceną. Pewnie z tego powodu tak świetnie się
bawię, łojąc nowe utwory na moim les paulu juniorze – kolejnym kawałku przeszłości powstałym z martwych. Liz wytrzeszczyła oczy, kiedy go wyciągnąłem ze starego futerału. – Myślałam, że się pozbyłeś tego rupiecia – zauważyła. – A ha, ja też – odparłem i uśmiechnąłem się porozumiewawczo do Mii. Gramy kolejne numery z najnowszego albumu, potem dorzucamy parę tłustych kąsków ze Strat w ludziach i nagle się orientuję, że set dobiega końca. Zerkam na listę utworów przyklejoną taśmą na przedzie sceny. Drukowanymi literami Liz nabazgrała nazwę ostatniego kawałka, jaki zagramy przed nieuniknionymi bisami. Ożywiony. Nasz hymn, jak go nazwał nasz dawny producent Gus A llen. Przepełniona największym egzystencjalnym lękiem diatryba z albumu Straty w ludziach, jak go ochrzcili krytycy. Pewnie nasz największy hit w dziejach. I ulubiony utwór fanów podczas tras – z powodu chórku, z którym uwielbiają śpiewać. To też jeden z niewielu naszych utworów z dodatkowymi efektami – smyczkową sekcją na skrzypcach na nagraniu, chociaż w wersji live ich nie mamy. Kiedy więc zaczynamy, nie słyszę narastającego ryku podnieconego tłumu, tylko Mię grającą na wiolonczeli. Przez ułamek sekundy mam wizję nas dwojga improwizujących w jakimś anonimowym pokoju hotelowym – ona na wiolonczeli, ja na gitarze – grających ten właśnie numer, który napisałem dla niej. I niech mnie szlag, jeśli nie czuję się z tego powodu cholernie szczęśliwy.
Śpiewam, dając z siebie wszystko. Dochodzimy do partii chórku: „Nienawidź mnie. Zniszcz mnie. Unicestwij. Stwórz mnie. Stwórz mnie. Czemu, czemu, czemu nie stworzysz mnie na nowo?”. Na płycie chór powtarza raz po raz ten jęk wściekłości i straty, a w czasie koncertów stało się zwyczajem, że przestaję śpiewać, zwracam mikrofon w stronę publiki i pozwalam jej przejąć inicjatywę. No więc robię tak teraz i tłum wpada w szał, śpiewając mój tekst, wykrzykując moje błaganie. Podczas gdy skandują słowa, robię sobie spacerek po scenie. Reszta kapeli kuma, co jest grane, i powtarza raz za razem ten fragment. Kiedy podchodzę do boku sceny, widzę ją tam, gdzie zawsze czuła się najlepiej – chociaż w przewidywalnej przyszłości będzie występować w świetle reflektorów, a ja będę tym za kulisami. I to też wydaje się okej. Publika śpiewa dalej, jakby wstawiała się za mną, a ja tylko brzdąkam, aż znajdę się na tyle blisko, żeby zobaczyć jej oczy. I wtedy zaczynam śpiewać partię chórku. Prosto do niej. A ona uśmiecha się do mnie i jest tak, jakbyśmy byli tu sami: jedyni ludzie wiedzący, co się dzieje. A dzieje się to, że utwór, który właśnie śpiewamy, w tym momencie zmienia się w coś innego. To już nie gniewny apel wykrzykiwany w pustkę. Tu, na tej scenie, na oczach osiemdziesięciu tysięcy ludzi, staje się czymś innym. Naszą nową przysięgą.
Podziękowania Zwyczajowo pisarze dziękują redaktorom i agentom osobno. Kiedy jednak myślę o własnej karierze pisarskiej, zawsze w wyobraźni widzę u obu swoich boków redaktor Julie Strauss-Gabel i moją agentkę Sarah Burnes. Te dwie niesamowicie inteligentne wojowniczki są tak nieodzowne w procesie tworzenia i czuwania nad moimi utworami, że trudno mi je rozdzielić. Sarah doradza, broni i pomaga spojrzeć na wszystko z właściwej perspektywy. Największy talent Julie to dostarczanie mi klucza, pozwalającego otworzyć moje historie. Obie są dla mnie niczym bliźniacze filary. Jak jednak mówi przysłowie, do wychowania dziecka – i stworzenia książki – potrzeba całej wioski. W wypadku Julie ta wioska składa się z wielu, wielu oddanych ludzi z Penguin Young Readers Group. Oszczędzę kilka drzew i nie będę wymieniać ich wszystkich – dość, jeśli powiem, że każdego dnia odczuwam głęboką wdzięczność wobec dziesiątków osób w działach sprzedaży, marketingu, reklamy, projektowym, internetowym oraz produkcji. Publiczne podziękowanie niech zechcą przyjąć Don Weisberg, Lauri Hornik, Lisa Yoskowitz i Allison Verost – w równej mierze publicystka, terapeutka i przyjaciółka. Wioska Sarah w The Gernert Company obejmuje Rebeccę Gardner, Logana Garrisona, Willa Robertsa i niesamowitą Courtney Gatewood, która jak na osobę zdecydowaną podbić świat jest nadzwyczaj sympatyczna. Dziękuję Alisie Weilerstein za inspirację oraz za poświęcenie swego cennego wolnego czasu, by mnie zaznajomić ze ścieżką kariery początkującej wiolonczelistki. Dziękuję Lynn Eastes, koordynatorce programu urazowego w Oregon Health and Science University, za informacje na temat tego, jak mógł wyglądać proces rekonwalescencji i rehabilitacji Mii. Dziękuję Seanowi Smithowi za kompetentne komentarze na temat przemysłu filmowego (i miliona innych rzeczy). Wszelkie kwestie, które udało mi się przedstawić wiarygodnie, zawdzięczam im. Wszystko, co zepsułam, to moja wina. Dziękuję Edna St. Vincent Millay Society za wspaniałomyślną zgodę na wykorzystanie sonetu Nie, miłość nie jest wszystkim, należącego do moich najulubieńszych. Wiele utworów Edny St. Vincent Millay nawet po wielu latach brzmi niezwykle romantycznie, a zarazem prowokująco. W książce zacytowałam tylko drugą część sonetu; wszystkich gorąco zachęcam do przeczytania go w całości.
Dziękuję czytelnikom mojej książki na wszystkich kolejnych etapach: Janie Banin, Tamarze Glenny, Marjorie Ingall, Tamarze Schamhart i Courtney Sheinmel za idealne łączenie zachęty i krytyki. Dziękuję mojej drugiej wiosce – społeczności sąsiadów – za opiekę nad moimi dziećmi i ogólne wsparcie. Isabel Kyriacou i Gretchen Sonju, jestem na wieki waszą dłużniczką! Dziękuję członkom rodziny Christie za niewyczerpany wdzięk i wspaniałomyślność. Dziękuję Gregowi i Diane Rios za kontynuowanie tej podróży razem z nami. Dziękuję moim krewnym – Fromanom, Schamhartom i Tuckersom – za doping i pociechę. A przede wszystkim siostrze za to, że osobiście sprzedała moje książki połowie populacji Seattle. Dziękuję moim córkom: Denbele, która zjawiła się w naszej rodzinie mniej więcej w połowie pracy nad książką, i jeśli kiedykolwiek ją zdziwiło, że jej nowa mama czasem wydaje się opętana przez ducha wściekłego dwudziestojednolatka, to nigdy nie pozwoliła, by stłumiło to jej energię. Oraz Willi, która mimo woli dostarczyła mi mnóstwa nazw fikcyjnych zespołów, tytułów filmów, imion postaci – jak to potrafi tylko cztero-, pięciolatka. Zdaje się, że powinnam jej podnieść kieszonkowe. Dziękuję mojemu mężowi Nickowi za nie nazbyt łagodną krytykę, która zawsze mnie mobilizuje do większych starań. Za wysublimowane playlisty, które wprowadziły muzykę do mojego życia (i moich książek). Za dzielenie się ze mną wszelkimi drobnymi szczegółami dotyczącymi zespołów. I za to, że przez niego nie potrafię przestać pisać romantycznych historii o gitarzystach. Na koniec dziękuję księgarzom, bibliotekarzom, nauczycielom oraz blogerom. Za to, że pomagacie książkom rozwinąć skrzydła. eh
Tytuł oryginału angielskiego Where she went WHERE SHE WENT by Gayle Forman. Copyright © 2011 by Gayle Forman. By arrangement with the author. All rights reserved. © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2015 Artwork © Random House Children’s Publishers UK Published by arrangement with Random House Children’s Publishers UK, a division of The Random House Group Limited Zdjęcia na okładce: © Deborah Jaffe/Stone/Getty Images (dziewczyna i chłopak) © Amadeo Ochoa/Moment/Getty Images (miasto) Fragment wiersza Nie, miłość nie jest wszystkim Edny St. Vincent Millay w przekładzie Stanisława Barańczaka. Piosenki w przekładzie Maciejki Mazan. Redaktor prowadzący Katarzyna Piętka Opieka merytoryczna Magdalena Korobkiewicz Redakcja Magdalena Adamska Korekta Baharat Joanna Morawska, Ewa Mościcka Korekta plików po konwersji Irmina Garlej ISBN 978-83-10-12875-1 Plik wyprodukowany na podstawie Wróć, jeśli pamiętasz, Warszawa 2015
www.naszaksiegarnia.pl Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o. 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49, faks 22 643 70 28 e-mail:
[email protected]
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl