Lisa Jewell
VINCE I JOY
0
Opowieść o prawdziwej miłości Dla Jaschy i Amelie, największych miłości mojego życia
S R...
19 downloads
42 Views
2MB Size
Lisa Jewell
VINCE I JOY
0
Opowieść o prawdziwej miłości Dla Jaschy i Amelie, największych miłości mojego życia
S R 1
Podziękowania Jak zawsze, dziękuję Judith i Sarah. Wszystkie moje książki byłyby nieskończone i nieopublikowane, gdybyście mi nie pomogły we wczesnej fazie. Bardzo Was proszę, nigdy nie emigrujcie, nie umierajcie, ani nie oślepnijcie. Dziękuję Siobhan, która musiała się nieźle namęczyć, żeby dopasować się do mojego skomplikowanego życiowego harmonogramu. Dziękuję, że tak to urządziłaś, że wszyscy nosili płód, miesiączkowali, pobierali się, rozwodzili i starzeli mniej więcej wtedy, kiedy trzeba, i tak długo, jak trzeba. Nikt nie zasłużył sobie na to, żeby być w ciąży przez dwanaście miesięcy.
S R
Dziękuję Oh za piękną okładkę, Robowi za supersłówka i Louise za to, że jest Najlepszą Redaktorką Świata (znak towarowy zastrzeżony). Dziękuję Melowi, bez którego tej książki by nie było. I wreszcie dziękuję Amelie, której obecność w moim życiu uczyniła ze mnie superwydajną, zdyscyplinowaną maszynę do pisania, zdolną do wyprodukowania przed lunchem 5000 słów. Dziękuję Ci, że jesteś taką grzeczną małą dziewczynką i dziękuję Ci za wszystkie te popołudniowe drzemki, podczas których udało mi się wycisnąć kolejne 1000 słów. Jesteś moim aniołem.
2
Kuchnia Ala i Emmy, sobota, 19 września 2003, godz. 0.35 Vince
potoczył
wzrokiem
po
swoich
siedzących
wokół
stołu
przyjaciołach. Wszyscy byli mniej więcej w tym samym wieku co on – trzydzieści pięć, trzydzieści sześć lat. Taka sama albo bardzo podobna rozmowa prawdopodobnie toczyła się w tym momencie przy tysiącu londyńskich stołów. Ta różniła się jednak od innych, ponieważ od bardzo dawna nie dzielili się wrażeniami i ponieważ temat – wspominki – został wyjęty z kredensu jak najlepsza porcelana dla specjalnego gościa. Dla niego. Spotykali się po raz pierwszy od czasu jego rozstania z Jess i wydawało
S R
się, że wszyscy przyszli w specjalnie dobranych na tę okoliczność nastrojach. „Popatrz – mówili – masz fantastycznych przyjaciół i będzie super". Przy okazji odkurzali swoje wspólne dzieje. „A pamiętasz, jak..." – mówili. „A pamiętasz, jak wracaliśmy z Amsterdamu, z wieczoru kawalerskiego Simona, i na promie Simon zarzygał całą ladę bufetową? Pamiętasz ten weekend w Kornwalii? Pamiętasz, jak Al stanął na tym kamieniu w morzu o piątej rano, naćpany po uszy amfą, i jak ta fala go zmiotła i wszyscy myśleliśmy, że nie żyje?"
Potem wrócili do czasów, kiedy Vince nie znał połowy z tych ludzi, do ich wspólnych czasów studenckich. Historie o ukąszeniu przez węża, halucynogenach i chorobach przenoszonych drogą płciową. Historie o pustych lodówkach i nieudanych zapiekankach, o lunatykowaniu i nietrzymaniu moczu. Oparł brodę na splecionych dłoniach i chłonął atmosferę, słuchając, jak jego przyjaciele snują wspomnienia. Zegar na mikrofali wskazywał 0.38. O tej porze zwykle był w domu, żeby zwolnić opiekunkę Lary. Tym razem siedział dalej, nie miał dokąd ani do kogo wracać. Niby był żonaty, ale nie miał żony, był ojcem, ale nie mieszkał ze swoim dzieckiem. Wszystko było nie tak. 3
Wszystko w jego życiu stało na głowie. Ale w znajomej, ciepłej atmosferze kuchni Ala i Emmy, z czerwonym winem i whisky krążącymi w krwiobiegu, świat wrócił do normy. Rozmowa cofnęła się jeszcze dalej w przeszłość. Mówili teraz o czasach szkolnych, kiedy nawet członkowie towarzystwa z najdłuższym stażem jeszcze się ze sobą nie znali. Opowiadali o swoich zainteresowaniach, zadurzeniach i przytulankach – a potem Natalie zadała pytanie otwarte. – Ile każdy miał lat – zapytała z figlarnym uśmiechem – kiedy stracił dziewictwo? I z kim? Ty pierwszy, Al. Al jęknął, ale powiedział wszystkim, że z niejaką Karen podczas szkolnej
S R
wycieczki do Paryża, miał wtedy szesnaście lat. Kochali się na dolnej pryczy w schronisku młodzieżowym, a na górnej jego kolega Joe pierdział głośno, smrodliwie i z premedytacją.
Emma straciła dziewictwo, kiedy miała siedemnaście lat, z żonatym mężczyzną, który obiecał, że zostawi dla niej żonę, po czym już nigdy się z nią nie skontaktował.
Natalie była bardziej tradycyjna, straciła wianek w wieku lat czternastu z facetem imieniem Darren, który wyglądał jak Steve Norman ze Spandau Ballet. Po trzydziestu sekundach było po wszystkim, a on się rozpłakał, ponieważ nie krwawiła, co uznał za dowód, że nie była dziewicą. Steve miał wtedy piętnaście lat, odbyło się to w pensjonacie jego rodziców z austriacką turystką, która zwabiła go do swojego pokoju, kiedy w środku nocy szedł do kibla. Czterdziestopięciolatka z makabrycznymi rozstępami i blizną od klatki piersiowej do krocza po jakiejś ratującej życie operacji. Ujeżdżając go, tak mocno ciągnęła za jego długie w owym czasie włosy, że wyrwała mu całą ich garść i potem wymachiwała nimi jak trofeum myśliwskim. 4
Claire zaszokowała wszystkich wyznaniem, że straciła błonkę z siedemnastoletnim kuzynem podczas wakacji na żaglówce, kiedy miała zaledwie trzynaście lat. Kochali się w krzakach na brzegu kanału Coventry, kiedy ich rodzice upili się i krzyczeli na siebie w kabinie żaglówki. Po pięciu latach Claire dowiedziała się, że jej starsza siostra przeżyła swój pierwszy raz z tym samym kuzynem, który w końcu został gejem i zamieszkał z siedemdziesięcioletnim starcem. Tom miał wtedy szesnaście lat, odbyło się to z tyłu furgonetki prowadzonej przez kolegę, który zjadł dwa opłatki LSD i wydawało mu się, że są parą wijących się jaszczurek. Zjechał na pobocze, wyrwał kilka kępek trawy
S R
i obrzucił nimi stygnącą po miłosnych zapałach parę, bo myślał, że jaszczurki są głodne. Tom nie przypominał sobie imienia dziewczyny. A potem przyszła kolej na Vince'a. Wszyscy jego przyjaciele uśmiechali się do niego mobilizująco.
– No wal, panie Mellon – powiedział Al, zacierając ręce. – Jaką zdeprawowaną, obrzydliwą, zboczoną historię masz dla nas? Vince uśmiechnął się i pomyślał, że może należałoby coś zmyślić dla zadowolenia przyjaciół, ale potem spojrzał na łagodną, oblaną światłem świecy twarz Natalie, która czule obejmowała ramieniem swojego pijanego męża, i postanowił powiedzieć prawdę. – To była najpiękniejsza noc w moim życiu. – E, nie zalewaj – skarcił go Tom po chwili milczenia. – Utrata dziewictwa nigdy nie jest przyjemna. – W moim przypadku była – nie ustępował Vince. – To było coś niesamowitego.
5
Wszyscy umilkli, rozważając to niekonwencjonalne stwierdzenie. Mężczyźni sprawiali wrażenie nieco rozczarowanych, kobiety zaś patrzyły na niego wyczekująco. – No to mów – ponaglała go Claire. – Kto to był? – Dziewczyna, którą poznałem w Norfolku. Miałem dziewiętnaście lat. Ona miała na imię Joy.
S R 6
LIPIEC 1986 PÓŹNO ZAKWITAJĄCE KWIATY
S R 7
Rozdział pierwszy Vince rzucił swoją torbę na dolną pryczę, rozsunął cienkie jak papier zasłony w" pseudoartystyczne stokrotki i zobaczył ją po raz pierwszy. Siedziała na krześle turystycznym z kolanami podciągniętymi pod brodę, w prawej ręce trzymała kolorowe czasopismo, a lewą z roztargnieniem trącała polakierowane na czarno paznokcie u nóg. Ciemnobrązowe włosy sięgały jej do linii szczęki i nachodziły na policzki delikatnie kręconymi kosmykami, które przypominały okrawki drewna. Ubrana była w całości na czarno – podkoszulek bez rękawów, trochę na nią za duże wojskowe szorty,
S R
wystrzępiona wstążka we włosach.
– Vince, pomóż mi z gazem, stary. – Chris wstawił głowę przez kremowe drzwi z melaminy i puścił do niego oko.
– Dobra, zaraz. – Vince znowu odwrócił się do okna i rozsunął zasłony. Przewracała kartkę i zmieniała układ zgrabnych nóg. Bawiła się srebrnym krzyżykiem na rzemyku i zaginała palce stóp wokół aluminiowej rurki krzesła. ŁUP, ŁUP, ŁUP.
Włochata pięść stukająca w okno wyrwała go z rozmarzenia. – Chodź, stary. – W polu widzenia pojawiła się twarz Chrisa. – Dobra. – Vince puścił zasłony. Kurde. Piękna dziewczyna. W sąsiedniej przyczepie kempingowej. W ciągu ostatnich czterech lat mieszkało tam trzech chłopców, dwa bulteriery i małżeństwo z Lincolnshire, Geoff i Diane. Przez chwilę przyglądał się swojemu odbiciu w lustrze nad kuchenką gazową. Zbiło go z tropu. Nie brał pod uwagę, że na kempingu w Hunstanton będzie piękna dziewczyna. Do tej 8
pory nigdy się to nie zdarzyło. Była tylko brzydka dziewczyna, Carol, i jej jeszcze brzydsza koleżanka Theresa, która obrzucała go mało wyrafinowanymi wyzwiskami, a potem usiłowała się puścić z dwoma chudymi jak szkapy chłopakami,
którzy
obsługiwali
karuzelę
w
wesołym
miasteczku
i
masochistycznie udawali, że podobają im się brzydkie dziewczyny. Kiedy Vince pierwszy raz przyjechał do Hunstanton ze swoją mamą i Chrisem, było tam trzech jego rówieśników. Stworzyli paczkę i kręcili się razem po wesołym miasteczku, a raz poszli nawet do nocnego klubu. Ale po iluś latach tamci przestali przyjeżdżać. Zostali w domu i spędzali czas z kolegami albo ze swoimi dziewczynami, a może jeździli na wakacje za
S R
granicę. Wydawało się, że nawet brzydka Carol i Theresa mają w tym roku lepszy pomysł na spędzenie lata, o czym świadczyły zaciągnięte zasłony w ich przyczepie po drugiej stronie drogi.
Vince usłyszał, że Chris nawiązał przyjazną rozmowę z tajemniczą dziewczyną. Z obawy, że ominie go coś ważnego, albo jeszcze gorzej, że Chris go obgaduje, przeczesał dłońmi włosy a la James Dean, przejechał palcem po wściekle czerwonych bliznach na podbródku i wyszedł z przyczepy. – Enfield, tuż pod Londynem – mówił Chris. – A ty? – Colchester – odparła, przesuwając srebrny krzyżyk tam i z powrotem na rzemyku. – Wiesz, w Essex. – Tak, wiem, gdzie jest Colchester. O, patrz, kogo tu mamy. Vince, chodź, poznasz naszą nową sąsiadkę. To jest Joy. Z bliska była jeszcze piękniejsza. Skórę miała alabastrową, a rysy jakby egzotyczne. Nos był mały i pięknie uformowany, kości policzkowe wydatne, a oczy – zwłaszcza oczy oddalały ją od królestwa pospolitości. Duże, szeroko osadzone, powieki płaskie, rzęsy gęste i czarne – były to oczy malowanej porcelanowej lalki. 9
– Cześć – powiedział z zażenowanym uśmiechem. – Heja – odparła, kładąc czasopismo na kolanach i siadając na dłoniach. Zauważył, że jej wzrok powędrował ku bliznom na jego podbródku, i zwinął dłonie w pięści, żeby powstrzymać je przed odruchowym zasłonięciem dolnej części twarzy. – Jesteście kumplami? Vince spojrzał na Chrisa z udawanym przerażeniem. – Jezu, nie. Chris jest moim ojczymem. – Naprawdę? Znaczy jak? – Znaczy, ożenił się z moją mamą. – Wymienili z Chrisem spojrzenia i zaśmiali się.
S R
– A, rozumiem. Tylko że wyglądacie na rówieśników. – No, wszyscy tak mówią. Ale Chris jest ode mnie o dziesięć lat starszy: on ma dwadzieścia dziewięć, a ja dziewiętnaście.
– Aha – powiedziała, patrząc na nich takim wzrokiem, jakby powątpiewała w prawdziwość ich wersji. – Gdzie jest twoja żona? I twoja mama?
– W supermarkecie – odparł Chris, po czym wyjął z drewnianej szafki butlę gazową i zdmuchnął z niej pajęczyny. – Pojechała kupić herbatę. Powinna zaraz wrócić. A, o wilku mowa. Podjechał zielony minimorris i Kirsty zahamowała z chrzęstem gumy o żwir. – Pomóżcie mi – powiedziała, idąc w stronę bagażnika. Chris natychmiast postawił butlę gazową na ziemi i rzucił się żonie z pomocą. Vince skinął głową do Joy i potarł blizny. – Jezu, to jest twoja mama? – spytała Joy. – Uhu. 10
– Boska. Vince odwrócił się, sądząc, że zobaczy co najmniej Beatrice Dalie, ale nie, stała tam tylko jego matka. – Ile ma lat? Nie wygląda na kobietę, która mogłaby mieć syna w twoim wieku. –Trzydzieści siedem, trzydzieści osiem, coś koło tego. Kurde blans. Moja mama była starsza, jak mnie rodziła. Oboje przyglądali się Kirsty, a Vince zastanawiał się, co po wiedzieć. Już teraz był to rekordowy pod względem długości dialog przeprowadzony z dziewczyną, która nie była jego koleżanką z klasy ani nie chodziła z którymś z
S R
jego kumpli. Czuł się tak, jakby rozmowa była lotką do badmintona, którą on miał za zadanie utrzymać w powietrzu samą siłą woli. Chciał zadać jej jakieś ciekawe pytanie. Może jaką lubi muzykę albo coś o jej intrygujących skośnych oczach. Albo co taka piękna dziewczyna robi w takiej gównianej przyczepie kempingowej. Wymyślił kilkanaście możliwych zagajeń, ale wszystkie w nanosekundzie odrzucił – za bardzo osobiste, za bardzo durne, za bardzo nudne, w ogóle za bardzo.
Milczenie przeciągało się jak wstrzymany oddech. Vince wędrował wzrokiem między Joy i samochodem swojej mamy, dalej szukając sposobu na podtrzymanie rozmowy. – Długo zostajesz? – wydusił wreszcie i krew napłynęła mu do głowy. – Jeszcze dwa tygodnie. Nie wiem, jak ja to wytrzymam. – Co się stało z Geoffem i Diane? – Z kim? – Z właścicielami tej przyczepy. – Nie mam pojęcia. Mama i tata od kogoś ją wynajmują. – Wyjęła dłonie spod pupy, by wykonać gest wyrażający niewiedzę. Wyraźnie nie była 11
zainteresowana Geoffem i Diane ani tym, w czyjej przyczepie mieszka. Vince miał już zagwarantowany tytuł najnudniejszego człowieka świata. – Aha – powiedział i znowu zapadła cisza. Joy zaszeleściła kartkami czasopisma i Vince poczuł, że w okolicach klatki piersiowej wykwita mu głęboki rumieniec. – Czyli jeszcze jakiś czas będę cię tutaj widywał? – powiedział, odruchowo podnosząc dłonie do blizn. – No, chyba będziesz. Jej oczy wędrowały już ku czasopismu. Stracił ją. „Z drugiej strony – rozmyślał Vince, wchodząc do przyczepy z reklamówkami z supermarketu –
S R
nigdy jej nie miał". Mrzonki. Vincent Mellon miałby zdobyć taką dziewczynę? Arbuzi Łeb, mówili na niego w szkole. Ale był naiwny, kiedy się łudził, że drobna operacja plastyczna to zmieni. Nie umiał rozmawiać z dziewczynami, kiedy był brzydki, i nie umiał rozmawiać z dziewczynami, kiedy rzekomo zrobił się „przystojny".
Po paru minutach, kiedy wyszedł z przyczepy, krzesło było puste, a dziewczyna imieniem Joy zniknęła.
Vincent Mellon urodził się z przodozgryzem, czyli wysuniętą dolną szczęką. Przez kilka pierwszych lat życia nie było to szczególnie widoczne, ale potem zaczął przypominać małego, bezwłosego buldoga. Z czasem okazało się, że wada zgryzu nie jest tylko drobnym defektem, który przydaje jego twarzy charakteru – dolna szczęka tak bardzo wystawała, że nie mógł dobrze przeżuwać jedzenia. Wszystko, co wymagało pogryzienia – na przykład kebab – pozostawało poza jego zasięgiem. Jedzenie trzeba było kroić na drobne kawałki i umieszczać w tylnej części jamy ustnej za pomocą widelca lub łyżki. Nie dość na tym: z powodu przesunięcia dolnej szczęki dwa zęby trzonowe
12
zaczęły się ścierać i granicą połykalności stał się dla niego kawałek rozgotowanego kurczaka. Innymi słowy, wada zgryzu to była nie tylko skaza estetyczna i totalny obciach, ale również istotne upośledzenie fizyczne. Z tego też powodu po latach leczenia i badań kontrolnych publiczna służba zdrowia w końcu zgodziła się wykonać nieodpłatną operację korekcyjną. Doszło do niej rok temu, a więc za późno, żeby rozjaśnić mu przynajmniej końcówkę lat szkolnych albo wpłynąć na fakt, że w wieku bez mała dziewiętnastu lat wciąż był prawiczkiem, miał jednak nadzieję, że dzięki tej metamorfozie zdąży przed dwudziestymi pierwszymi urodzinami zaliczyć pocałunek z języczkiem.
S R
Póki miał wysuniętą dolną szczękę, żadna dziewczyna nie chciała się z nim całować. Ba, żadna nawet nie chciała z nim rozmawiać, robiły to tylko wtedy, kiedy musiały. A kiedy już go zoperowano, szkoła się skończyła, przez co utracił jedyne źródło kontaktu z dziewczynami.
Okres po operacji to był koszmar: wiele miesięcy udręki, noszenia aparatu, jedzenia wyłącznie papek i zażywania środków przeciwbólowych. Zrobił z siebie pustelnika, nie potrafiąc spojrzeć światu w oczy, kiedy wyglądał jak rekin ze Szczęk i czuł się kaleką.
– O rany! – pisnęła jego mama przed dwoma miesiącami, kiedy nareszcie ściągnięto mu aparat. – O rany, popatrz, Jezu – jesteś taki... przystojny. Vince stanął przed lustrem i usiłował dojść do ładu z tym, co zobaczył. A zobaczył głęboko osadzone piwne oczy i odziedziczony po ojcu szeroki nos boksera. To już znał, ale pod nosem zobaczył mnóstwo nowych rzeczy: mocną, solidną szczękę, pełne, kształtne wargi, które stykały się ze sobą, i zgrabny podbródek. Rozchylił usta i z przejęciem oglądał swoje zęby: te z pierwszego piętra nareszcie zawarły znajomość z tymi z parteru. Potem odwrócił głowę, żeby obejrzeć się z profilu. Usta układały się niemal po królewsku, a najdalej 13
wysuniętym punktem był teraz nos, nie zaś dolna szczęka. Nie był już podobny do buldoga. Był podobny do... do... – Jesteś bardzo podobny do swojego taty – powiedziała mama, kiedy już udało się jej oderwać dłoń od ust. – Coś niesamowitego. Jakby... jakby... – Zaczęła płakać. Ojciec Vince'a, Max, zginął na motocyklu, kiedy Kirsty była w dziewiątym miesiącu ciąży. Vince znał swego tatę tylko ze zdjęć: wysoki, silny, długowłosy mężczyzna w dżinsach i skórze, który sprawiał wrażenie człowieka z zupełnie innego świata niż on, toteż Vince'owi nigdy nie przyszło do głowy, że mógłby być do niego podobny.
S R
Tego dnia w gabinecie usiłował przywołać w pamięci twarz Maxa i nałożyć jej obraz na swoją, ale bez powodzenia. Widział w lustrze wysokiego, chudego faceta w czarnym polo i z trochę obcą twarzą – nigdy nie udało mu się pogodzić tego obrazu z obrazem jego wąsatego ojca twardziela. Vince poprzysiągł sobie, że po skończeniu szkoły już nigdy nie pojedzie do Hunstanton. Zeszłe lato było ostatni, które zamierzał tutaj spędzić... O tej porze w ubiegłym roku miał wyznaczony termin operacji. Wyobrażał sobie, że z nadejściem przyszłego roku będzie za bardzo zajęty barłożeniem, żeby przyjeżdżać tutaj z mamą i Chrisem. Wyszło jednak trochę inaczej. Jego życie towarzyskie, które nigdy nie było zbyt bujne, po operacji uległo dalszemu ograniczeniu, bo stracił kontakt z kolegami szkolnymi. I teraz, pięć dni przed dziewiętnastymi urodzinami, tkwił w zatęchłej przyczepie kempingowej ze swoją mamą, jej mężem i chemiczną ubikacją. Z drugiej strony: niedawno kupił sobie przenośny odtwarzacz kompaktów Sony i kilka nowych kompaktów, słońce świeciło, a w sąsiedniej przyczepie mieszkała piękna dziewczyna. Naprawdę piękna dziewczyna.
14
Teraz wystarczyło tylko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamienić się w fascynującego, seksownego, porywającego mężczyznę, któremu nie sposób się oprzeć i z którym piękna dziewczyna zechce zamienić choćby parę słów.
S R 15
Rozdział drugi – Cholera – powiedziała Joy, wskakując do przyczepy i wachlując się czasopismem. – Cholera, cholera, cholera, cholera, cholera. Zatrzasnęła za sobą drzwi i oparła się o nie zdyszana, żeby złapać oddech, zanim stanie przed lustrem. – Cholera – powtórzyła, z niesmakiem przyglądając się swojej ciastowatej twarzy i ścierając palcem smugi tuszu do rzęs spod oczu. Podniosła ręce i ze zgrozą patrzyła na czarne włosy, które nieświadome niczego krzewiły się jej pod pachami. Nachyliła głowę i dyskretnie wciągnęła powietrze przez
S R
nos. Fuj! Miała nadzieję, że nic nie poczuł. Przez całą rozmowę, która była dla niej gehenną, trzymała ręce przyklejone do boków, boleśnie świadoma faktu, że tego dnia rano nie użyła dezodorantu.
Wróciła myślami do tej pełnej zażenowania rozmowy i poczuła, że strach pełznie jak ślimak wzdłuż jej kręgosłupa. – Cholera – syknęła. – Cholera.
Ten facet. Vince. Jezu. Boski. Po prostu boski. Najładniejszy facet, jakiego w życiu widziała. Wysoki, luzacki i przystojny. Przystojny po staroświecku – mocna szczęka, łagodne oczy, melancholijne znużenie. I te blizny. Joy uwielbiała blizny. Powalający gość. Jak James Dean, jak Humphrey Bogart, jak Marlon Brando. A Joy spaprała sprawę, nie umiała wymyślić, co powiedzieć. Poza tym mało inteligentnym pytaniem, jak to się stało, że jego ojczym jest jego ojczymem. Na pewno uznał ją za kretynkę. Przeszła z łazienki do living–roomu z przodu przyczepy i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz między pomarańczowymi zasłonami, które woniały kurzem i ludzkim potem. Matka Vince'a zamykała swojego zielonego 16
minimorrisa. Joy przyglądała się jej z zainteresowaniem. Drobna, bez grama zbędnego tłuszczu, w obcisłych bawełnianych szortach, różowym topie i tenisówkach, wyglądała na dwadzieścia pięć lat. Włosy miała pofarbowane na popielatoblond i ostrzyżone na pazia, a na szyi markowe okulary przeciwsłoneczne na łańcuszku. Joy nigdy wcześniej nie widziała takiej dziewczęcej, niezniszczonej przez życie matki. Mama Vince'a sprawiała wrażenie totalnie beztroskiej. Nie wyglądała na kobietę, która urodziła takiego wysokiego, męskiego syna. Nie wyglądała na kobietę, która w ogóle kogokolwiek urodziła. Biodra miała za wąskie, a krok za lekki. Drzwi sąsiedniej przyczepy otworzyły się i Joy ujrzała w nich ojczyma
S R
Vince'a. Wyglądał jak B.A. Robertson, nie licząc podbródka. Włosy miał ciemne i błyszczące, lekko kręcone w okolicach kołnierza i uszu, z grzywką tuż nad brwiami. Bawełniana koszula była włożona do trochę ciemniejszych dżinsów zapiętych paskiem z ciężką klamrą. Pod ciemnym owłosieniem ramion majaczyły tatuaże, a szczeciniasty zarost wyglądał na tak twardy, że dałoby się zapalić od niego zapałkę. Jednym słowem – wysoki, barczysty macho. Joy oceniała, że Chris podoba się wielu kobietom, że prawdziwy z niego przystojniak. Ale nie był w jej typie. Za bardzo włochaty, za bardzo ostentacyjnie męski, za stary.
Z zainteresowaniem patrzyła, jak matka i ojczym Vince'a odnoszą się do siebie. Po tym, jak się dotykali i krążyli wokół siebie, widać było, że jeszcze się sobą nie znudzili. Byli zakochani. To tłumaczyło dziewczęcy sposób poruszania się matki. Inne rodziny fascynowały Joy od dawna, już od dziecka. Uwielbiała patrzeć, jak inne dzieci spotykają się ze swoimi rodzicami pod szkołą po lekcjach, chciała wiedzieć, co mają na sobie matki koleżanek i kolegów, jakimi
17
jeżdżą samochodami, jak pozdrawiają swoje dzieci. Porównywała fryzury, lakier do paznokci i rozmiar buta. Jeszcze teraz nie miała poczucia, że kogoś naprawdę zna, dopóki nie poznała jego rodziców. I nadal, jako prawie osiemnastoletnia dziewczyna, porównywała cudzych rodziców ze swoimi. Drzwi sąsiedniej przyczepy znowu się otworzyły i tym razem pojawił się w nich Vince. Teraz, kiedy nie było już elementu zaskoczenia, mogła mu się dokładnie przyjrzeć. Wyglądał na faceta, który sypia z Francuzkami i pali amerykańskie papierosy; który tego samego popołudnia może stoczyć zwycięską walkę bokserską i napisać wiersz. Joy przebiegła palcem po ramieniu i poczuła, że gęsia skórka wyskakuje
S R
jej niby wybuchy na polu minowym. Potem usłyszała znajomy warkot silnika swego ojca, który jechał po żwirze i wypukłych spowalniaczach w stronę przyczepy. Westchnęła i puściła zasłonę.
– Dzień dobry, kochanie – zaświszczała jej matka z drugiego końca przyczepy. – Cześć, mamo.
– Kiedy się wynurzyłaś? – spytał ojciec, który dziarskim krokiem wszedł do środka w ślad za matką.
Joy nienawidziła, kiedy ojciec mówił do niej w ten sposób. Wzruszyła ramionami i zaczęła się bawić krzyżykiem. – Nasi sąsiedzi... –powiedział, kładąc zakupy na stole jadalnym i wskazując srebrzystą głową na przyczepę obok. – Tak – rzekła matka, opierając się o blat kuchenny dla zaczerpnięcia tchu; spod włosów niezbyt obficie, lecz wytrwale spływał pot, który znikał w gęstych brwiach. – Widziałaś? Ale nie bardzo rozumiem, co to za jedni – rodzina czy nie rodzina?
18
– Podejrzane typy – stwierdził ojciec, po czym odpakował z gazety jakiś mosiężny przedmiot, który wyglądał na kolejny kubełek na węgiel. – Ominęła cię piękna wyprawa po antyki. – Wziął mosiężny przedmiot pod światło i uśmiechnął się do niego z satysfakcją. – Mnóstwo wyśmienitych sklepików przy Burnham Market. I zjedliśmy pyszny lunch w pubie. – A ty jadłaś już coś, kochanie? – spytała matka, która na tyle odzyskała siły, że była w stanie przejść na drugi koniec przyczepy i paść jak kłoda na sofę naprzeciwko Joy. Jak zawsze w lecie miała na sobie obcisłą sukienkę z grubej bawełny, marszczoną w talii i z bufiastymi rękawami, które wpijały się w jej opasłe ramiona i utrudniały jej ruchy, jakby nie dość jej było astmy i
S R
kilkudziesięciu zbędnych kilogramów.
Joy spojrzała na biedne, zrujnowane nogi matki – pajęczynę niebieskich żyłek na czerwonych łydkach i dziwaczne wybulenia kostek. Biedna mama. Lato było dla niej koszmarem. Upał, zapylone powietrze i konieczność odsłaniania swego koślawego, niekochanego ciała, które przez resztę roku skwapliwie zakrywała.
A potem spojrzała na ojca, opanowanego i smukłego, w białej koszulce polo i beżowych płóciennych spodniach przeznaczonych na upalną pogodę. Można było odnieść wrażenie, że prowokuje matkę swoją odpornością na zakusy czasu i żywiołów. Wydali ją na świat późno. Jej matka, Barbara, miała czterdzieści lat, jej ojciec, Alan – czterdzieści dwa. – Jakie masz plany na popołudnie? – spytał ojciec. Westchnęła. „Plany". Kolejne z jego słów, którymi posługiwał się wyłącznie w celu zirytowania jej. A jakie może mieć plany, tkwiąc w tej obskurnej przyczepie na przedmieściach Hunstanton? Wzruszyła ramionami i podrapała się po ręce. 19
Nie miała pojęcia, gdzie oni znaleźli tę zapomnianą przez Boga, zdezelowaną, starą puszkę sardynek. Żadna przyczepa na kempingu nie grzeszyła urodą, ale ta zdecydowanie odstawała od reszty swoją brzydotą. Wnętrze było brązowe i nieestetyczne – wszystko obciągnięte szorstkim elastycznym stylonem. Dlaczego rodzice wymyślili, że zabiorą ją do tego zatęchłego pudła na rubieżach Norfolku, aby spędziła dwa tygodnie w towarzystwie dwojga pobredzających geriatrycznych rodziców? Do tej pory nie znalazła rozwiązania tej zagadki. Podejrzewała, że ona też jest dla nich zagadką. Ale starali się, bardzo chcieli być „optymistycznie nastawieni". Wiedziała, że zmuszą się do radosnego przeżywania tych wakacji niezależnie
S R
od tego, w jak bardzo niekomfortowych i nieestetycznych warunkach przyszło im je spędzić. W tej rodzinie nie było miejsca na malkontenctwo, jęczenie i narzekanie. Joy stosowała się do tych reguł, bo to była jej wina. Po tych wszystkich przejściach, na jakie naraziła rodziców, miała psi obowiązek przynajmniej uśmiechać się i udawać, że jest jej dobrze. Ponownie
odsunęła
pomarańczową
zasłonę,
by
poobserwować
poczynania intrygujących sąsiadów, i pomyślała, że przy I odrobinie szczęścia może nie będzie musiała udawać.
20
Rozdział trzeci W pubie Nelson's Arms było tłoczno od opalonych par w kostiumach kąpielowych, a w ogródku ich dzieci wspinały się po drabinkach i śmigały w dół po wielkim czerwonym języku plastikowej głowy klauna, która służyła za zjeżdżalnię. Chris postawił trunki na stole i usiadł. – Za lato i genialne wakacje! – powiedział, stukając kuflem w kieliszek białego wina Kirsty i szklankę guinnessa Vince'a. – Wypijmy za to! – poparła go Kirsty.
S R
– I żeby Vince nareszcie sprzedał jakiejś lasce swój pieprzony wianek. – Chris!
– No bo po co było się tak potwornie męczyć, jeśli teraz nie będzie nic z tego miał? Czas płynie, stary. Masz prawie dziewiętnaście lat, jest lato i otaczają cię piękne kobiety. Bierz się do roboty!
Vince rozejrzał się po pubie z udawanym niesmakiem. W rzeczywistości otaczały ich pary małżeńskie i słoniowate dziewczyny w tanich topach i spranych dżinsach. Zabił Chrisa wzrokiem. – Piękne kobiety? Gdzie?
– Och, wieczór jeszcze młody. Nie ma nawet szóstej. Nigdy nie wiadomo, kto się zjawi. – To nie St. Tropez, stary. Światła mola w Hunstanton nie wabią pięknych kobiet. – No, nie wiem – odparł Chris, podnosząc kufel i mrugając do Kirsty. – A ta panienka z przyczepy obok? Vince poczuł, że się rumieni, i ukrył twarz za guinnessem. – Jaka panienka? 21
– Wiesz, jaka panienka. To blade, urodziwe stworzenie z krzyżykiem i w czarnym rynsztunku. – Co – ta dziewczyna z przyczepy Geoffa i Diane? – Ano. Na moje oko w sam raz dla ciebie. Wygląda na taką, co też słucha tej dołującej gotyckiej muzyki. I ma nogi po samą szyję. Widziałaś ją, K? Córka grabarza. Kirsty pokręciła głową i parsknęła śmiechem. Vince żachnął się i skarcił Chrisa wzrokiem. Fazę gotycką Vince przechodził pięć lat wcześniej, kiedy Chris poznał Kirsty, ale do świadomości jego ojczyma nie docierało, że od tego czasu posunął się w rozwoju i teraz był
S R
raczej... w sumie nie bardzo wiedział, kim teraz był, ale w świadomości Chrisa na zawsze miał pozostać gotycki.
– W każdym razie superlaska i nadałaby się do tej roboty. – Oj, Chris, daj mu spokój – strofowała go czule Kirsty. – No, Chris, daj mi spokój – wtórował jej Vince. – Jednak nawet nie udawał oburzenia, bo tak naprawdę zupełnie mu nie przeszkadzało, że Chris robi sobie z niego jaja. Tak się między nimi ułożyło, odkąd Chris znalazł się w jego życiu, kiedy Vince skończył czternaście lat.
Kirsty miała przed Chrisem innych chłopaków. Przez wiele lat pracowała w fabryce Bellinga w Ponders End, gdzie na jedną kobietę przypadało dwudziestu mężczyzn. Nazywała fabrykę Dupcyngownią w Ponders End, ale chociaż dzień po dniu ganiali za nią po biurze mężczyźni w garniturach i z obrączkami ślubnymi na palcach, wolała facetów pracujących własnymi rękami, więc umawiała się z członkami załogi. Vince wiedział, że związek Kirsty z Chrisem to coś poważnego, jeszcze zanim poznał swojego przyszłego ojczyma. Mama bez przerwy gadała o tym nowym facecie z Sheffieldu. 22
– Ten gościu, co ci o nim mówiłam, Chris, ten z Sheffieldu w zeszłym tygodniu poszedł obejrzeć Omen 3 i mówi, że chłam. – Chris z Sheffieldu, wiesz, mówiłam ci – kupił sobie samochód, golfa GTI. Jasnozielony, ze spojlerami i alufelgami. – Ten Chris z Sheffieldu ma kumpla, który kiedyś był hydraulikiem. Obiecał poprosić go, żeby do nas zajrzał i naprawił bojler. Mówiła też o jego dziewczynie. – Dziewczyna Chrisa podobno zrobiła sobie włosy na brązowo. Jakaś paranoja. – Mama dziewczyny Chrisa przyjechała z Sheffieldu i chyba trochę daje
S R
mu w kość. Typ starej jędzy, o ile można sądzić z tego, co mówi Chris. – Wygląda na to, że między Chrisem i jego dziewczyną nie układa się najlepiej.
Zanim dziewczyna z brązowymi włosami i jędzowatą mamą została odprawiona i Chris nareszcie był do wzięcia, Vince tyle się o nim nasłuchał, że miał wrażenie, jakby to był stary znajomy.
Z początku nie miał pewności, czy się nawzajem polubią. Chris lubił słuchać soft rocka i włazić pod samochody. Włosy miał ciut za długie, a spodnie ciut za obcisłe. Vince, blady, melancholijny samotnik z olbrzymim podbródkiem i upodobaniem do zamykania się w swoim pokoju i słuchania suicydogennej muzyki, był jego absolutnym przeciwieństwem. Ale szybko nabrał do Chrisa sympatii. Podobało mu się, że Chris traktuje mamę z szacunkiem, jak obieca, że zadzwoni, to dzwoni, zawsze odprowadza ją pod same drzwi, poznaje ją ze swoimi przyjaciółmi i rodziną, zawsze można na nim polegać. Podobało mu się, że Chris dąży do tego, by się z nim zakumplować, ale nie przesadza z tym. Nie próbował mu się przypochlebiać. Nie narzucał się,
23
szanował jego prywatność. Na przykład jeśli zastał Vince'a oglądającego w salonie telewizję, brał do ręki gazetę i mówił do niego tylko podczas reklam. Chris należał do ludzi, którzy w niczym się nie mylą. Był doskonałym znawcą charakterów i nastrojów i zawsze wiedział, co kiedy należy zrobić. Łącznie z oświadczeniem się mamie Vince'a. Chris spotykał się z Kirsty od pół roku. Vince właśnie zaczął sobie myśleć, jak fajnie by było, gdyby Chris oświadczył się jego matce i z nimi zamieszkał, a tu Kirsty przychodzi któregoś wieczoru do domu z pierścionkiem zaręczynowym na palcu. Pobrali się w urzędzie stanu cywilnego w Wood Green po kolejnych
S R
sześciu miesiącach, a potem było huczne wesele w pubie w Enfieldzie. Chris zagrał koncert ze swoją dosyć marną kapelą imitującą Status Quo. Vince był drużbą. Kiedy powiedział w swojej przemowie, że jest to dla niego wielka, nieoczekiwana radość, że Chris uszczęśliwił nie tylko jego matkę, ale również całą rodzinę, że jest dumny z tego, że może nazywać go swoim ojczymem, Chris na oczach wszystkich gości weselnych wybuchnął płaczem. Był dla Vince'a opoką po operacji – wspierał go w najtrudniejszych chwilach, miksował mu jedzenie na papkę, wprawiał go w lepszy nastrój i kierował jego uwagę na pozytywne aspekty rzeczywistości. A teraz, chociaż pod prawie każdym względem diametralnie się od siebie różnili i w innych okolicznościach na pewno nie mieliby ze sobą nic wspólnego, Chris stał się jego największym sojusznikiem. – Nie patrz teraz, ale zgadnij, kto właśnie wszedł – mruknął Chris ukradkiem, zerkając spode łba ku drzwiom pubu. Vince odwrócił się dyskretnie. To była ona. Joy. Trochę mniej zwydziwiana i rozchełstana niż przedtem – uczesała włosy z przedziałkiem na środku i włożyła męską białą koszulę bez kołnierzyka do szarych legginsów i 24
masywnych martensów. Nie uszło uwagi Vince'a, że Joy ma wysportowaną sylwetkę i jest bardzo ładnie umięśniona. W ślad za nią weszło dwoje dosyć wiekowych ludzi – gruba, spięta kobieta
w
przyciasnej
dżinsowej
sukience
i
olbrzymich
okularach
przeciwsłonecznych oraz szczupły, opalony mężczyzna w koszuli, płóciennych spodniach i blezerze. Zupełnie nie pasowali do otoczenia, jakby wracali z jednodniowej wycieczki do Stratford–on–Avon i zgubili drogę. Vince przeżył spore zaskoczenie, kiedy zobaczył, że Joy mówi coś do jednego z nich, i zdał sobie sprawę, że przypuszczalnie są to jej rodzice. Odwrócił się szybko. Chris i mama patrzyli na niego z życzliwymi uśmieszkami. – Co?
S R
– To jest ta – powiedział Chris, stukając się palcem w nos. – Uwierz mi, ona jest ci przeznaczona. – Oj, zatkaj się.
– Mówię poważnie. Przyjrzyj się jej. Jakby specjalnie zrobiona dla ciebie. Zaproszę ich do naszego stolika. – Wstał z krzesła.
– Co? Nie! – zaprotestował Vince, łapiąc Chrisa za nadgarstek. Chris delikatnie rozprostował jego palce.
– Nie bądź taki wstydliwy, Vince. Będzie dobrze. Zaufaj mi. – I poszedł. – O Boże! – Vince splótł dłonie i modlił się, żeby odmówili, ale wiedział, że nie odmówią. Taki był problem z Chrisem – nie sposób było mu się oprzeć. I rzeczywiście, po paru chwilach Vince musiał przesunąć się z krzesłem, żeby zrobić miejsce. W polu widzenia pojawiła się Joy i jej rodzice, wyraźnie zażenowani. Odwrócił głowę i uśmiechnął się do Joy. Zanim zdążyła się przywitać, uciekł wzrokiem. Dokonano prezentacji i Joy usadowiła się na 25
krześle obok niego. Vince kontemplował swoje piwo i usiłował się nie czerwienić. – Co was sprowadza do słonecznego Hunstanton? – zapytał Chris, złączywszy dłonie. – A, chcieliśmy się oderwać od codziennej szarzyzny – odparł Alan, ojciec Joy. – Oderwać się od codziennej szarzyzny? – zarechotał Chris. – To dobrze trafiliście. W Hunstanton nie ma ani grama szarzyzny. – Odwrócił się do Kirsty i Vince'a, by znowu zarechotać. Zażenowani rodzice Joy siedzieli sztywno naprzeciwko Vince'a, Barbara
S R
ściskała kieliszek do wina wypełniony ciepłym sokiem pomarańczowym, Alan zaś popijał portera z miną pubowego wyjadacza.
Matka Joy miała okrągłą twarz, podkrążone oczy o trudnym do ustalenia kolorze, nieco haczykowaty nos i trochę za bardzo rumianą cerę. Uśmiechała się życzliwie i od czasu do czasu pociągała łyk soku, kiedy Alan i Chris konwersowali. Na jej górnej wardze świecił pot. Nie sprawiała wrażenia kobiety, która kiedyś była ładna.
Ojciec natomiast wyglądał na człowieka, który już dawno wmówił sobie, że jest powalający i nie ma zamiaru wyrzekać się tego poronionego przekonania. Rysy miał regularne i symetryczne, ale trochę za drobne w stosunku do rozmiarów głowy, jakby ktoś wcisnął je na środek twarzy celem zrobienia miejsca dla czegoś, co nigdy nie doczekało się realizacji. Miał w sobie coś kolonialnego – oto facet, który mieszka w ciepłych krajach i ogląda krykieta spod parasoli słonecznych, obsługiwany przez tubylców. Biło od niego przekonanie, że zrobił nieszczęsnej Barbarze łaskę, żeniąc się z nią– każdy gest i całe jego protekcjonalne zachowanie o tym mówiło.
26
Rozmowa jakoś się toczyła. Chris wziął na siebie wysiłek kierowania nią, mama Vince'a próbowała wprowadzać jakieś lżejsze akcenty, Alan łaskawie w niej uczestniczył, a Barbara, Vince i Joy trwali w pełnym zakłopotania milczeniu. – Czyli jesteście regularnymi bywalcami Hunstanton, tak? – spytał Alan. – Ano, czwarte lato tu spędzamy – odparł Chris. – I podoba wam się tutaj? – Jak nie wiem. Nie jest to kurort na Lazurowym Wybrzeżu, ale coś w sobie ma. I jest kilka fantastycznych plaż. – Tak, słyszałem o plażach. Szczerze mówiąc, z prospektów wynikało, że
S R
jest to jedna z głównych atrakcji. Falujące piaszczyste wydmy, przesycone jodem nadmorskie powietrze, lasy sosnowe...
– I nie kłamali, Alan. Widziałem w życiu mnóstwo plaż, ale te tutaj – są takie długie, że ledwo widać horyzont. Nieczęsto w życiu ma się tyle pustej przestrzeni między sobą a krańcem świata. To uczy pokory... – Taak – wybąkał Alan rozmarzonym tonem.
– Brzmi cudownie – stwierdziła Barbara, kiedy rozmowa przestała się kleić.
– Mmmmm – poparła ją Kirsty z wymuszonym uśmiechem. – Ej, Joy – huknął Chris, przerywając coraz uciążliwsze milczenie. – Powiedz nam, jaka jesteś. – Słucham? – odparła zdumiona Joy. – Opowiedz nam o sobie. Co robisz? Co lubisz? Joy zaśmiała się. – E, no, właśnie zdałam maturę. – Z czego? – Z historii sztuki, dramatu i angielskiego. 27
– A, czyli typ artystyczny? – No, można powiedzieć. – To tak, jak nasz Vincent. Też typ artystyczny, prawda, Vince? Vince wzruszył ramionami i wydał z siebie dziwny gulgoczący dźwięk. – Tak, Vince maluje, rysuje, robi różne przedmioty. Żebyś widziała, jakie rzeczy wyczyniał z włosami i matczynym lakierem w sprayu, jak był mały. – Chris ryknął śmiechem. Alan spojrzał na Vince'a takim wzrokiem, jakby dopiero teraz go zauważył. – Wybierasz się na studia, Joy? – spytała Kirsty, galopując z odsieczą. Joy odrobinę skuliła się w sobie.
S R
– Miałam iść. Dostałam się na uniwersytet w Bristolu. Ale musiałam... odłożyć to do przyszłego roku.
– Aha, rozumiem – odparła Kirsty z zachęcającym skinieniem głowy. – Tak – potwierdziła Joy.
– Mmm – mruknęła Barbara, a propos nie bardzo wiadomo czego. Vince wziął głęboki wdech i próbował zapanować nad wzmagającym się lękiem. Kurde, co za koszmar. W całej historii wszechświata jeszcze się nie zdarzyło, żeby sześć zebranych w jednym miejscu osób miało ze sobą tak mało wspólnego. Nawet Chris z jego szczenięcą gadatliwością nie potrafił wciągnąć do rozmowy tej przypadkowej zbieraniny ludzi. – Rany, ale jesteście biedni, że w waszym wieku musicie spędzać wakacje ze swoimi starymi – powiedział Chris do Joy i Vince'a. – Nie to samo, co dwa tygodnie na Teneryfie z kumplami, no nie? Myślę, że mielibyście więcej radochy, jak byście bryknęli. – E? – spytał Vince.
28
– No, dali dyla. Myk–myk. Uciekajcie i bawcie się dobrze, robiąc... no, robiąc to, co robi młodzież w waszym wieku, jak jej się uda uciec od swoich zakichanych rodziców. Vince nie posiadał się z zachwytu. Chris wyraził swoją propozycję mało subtelnie, ale pomysłowi ucieczki od tej okropnej sytuacji – wyjść z pubu, odetchnąć świeżym powietrzem i poczuć na skórze wieczorne słońce – trudno było się oprzeć. Alan miał jednak w tej sprawie odmienne zdanie. – O, to doskonały pomysł, e, Chris, ale Barbara, Joy i ja zaplanowaliśmy na dziś wieczór kolację w restauracji. – Uśmiechnął się sztywno i splótł ramiona na piersiach. Oto mężczyzna przyzwyczajony do tego, że od jego słów
S R
nie ma odwołania. Oto mężczyzna, który nigdy nie spotkał kogoś tak upartego jak Chris.
– Niech pan sam powie, Alan, czy chętnie chodził pan na kolację z rodzicami, kiedy był pan smarkaczem? Idźcie z Barbarą na miłą romantyczną kolacyjkę tylko we dwoje. Albo jeszcze lepiej, może pójdziecie coś zjeść z moją żoną i ze mną. Przy deptaku jest kilka świetnych fast foodów. Lubi pan hamburgery, Alan? – spytał, świdrując go nieustępliwym wzrokiem. – Szczerze mówiąc, Chris, nie należymy do ludzi, którzy żywią się w fast foodach. Tłuste jedzenie mi nie służy. – To może curry? – Owszem, lubię curry, ale Barbara nie może jeść pikantnych potraw. Dostaje wzdęć. I proszę się nie obrazić, ale nastawialiśmy się raczej na spokojny wieczór w rodzinnym gronie. – Nikt się nie obraża, Alan. Ale może zrobimy tak: młodzi pójdą zaszaleć, pan i Barbara spędzicie gdzieś spokojny wieczór, ja i moja żona zjemy sobie curry, a za parę dni, kiedy będziecie w nastroju, pójdziemy w miasto zabalangować. Co pan na to? 29
– No, nie wiem. – Zdesperowany Alan poszukał pomocy u córki. – A co ty myślisz, Joy? – Myślę, że to bardzo dobry pomysł. I tak nie jestem głodna. Jak myślisz, Vince? – Jezu – no, tak. Czemu nie? Jest ładna pogoda, moglibyśmy pójść na deptak. – Super. To chodźmy. – Wstała i wzięła do ręki torebkę. – Jak to, teraz? – No pewnie. Chodź. – Okej. Super. Jasne.
S R
Po chwili Vince opuścił Nelson's Arms i zagłębił się w ciepły, balsamiczny, podszyty tajemnicą wieczór z najpiękniejszą kobietą, z jaką kiedykolwiek znalazł się sam na sam.
Stali na chodniku przed pubem, obok dużej, zniszczonej tablicy reklamującej ośrodek wypoczynkowy Seavue.
– Jezu, co za koszmar! – powiedziała Joy.
– Bardzo cię przepraszam za to, co było w środku – odparł Vince. – Chris potrafi być trochę... namolny.
– Jezu, nie przepraszaj za Chrisa! To jemu współczuję. I twojej mamie. Teraz muszą tam z nimi siedzieć. – O Chrisa się nie martw. Jak się nimi zmęczy, to wymyśli jakiś sposób, żeby ich spławić. Przed pubem czekał przywiązany pies, z brązowymi łatami i nieproporcjonalnie krótkimi nogami. Właściciel zostawił mu trochę wody w plastikowym pojemniku. Pies spojrzał na nich błagalnie, a oni jednocześnie uklęknęli, żeby się z nim przywitać. Pies z entuzjazmem naprężył smycz. – Dzień dobry – powiedziała Joy, klepiąc go w kark. 30
– Sympatyczny z ciebie facet – stwierdził Vince, głaszcząc go po boku. Piesek wił się z rozkoszy. Vince podniósł wzrok i zobaczył, że Joy uśmiecha się do niego. – Czuję sympatię do ludzi, którzy lubią psy – powiedziała. – Naprawdę? – No. Nie ufaj człowiekowi, który nie lubi psów – taką mam dewizę. – Aha – odparł Vince, spuściwszy wzrok. Patrzył na dłoń Joy, spoczywającą na karku psa. Była długa i smukła, a układ sterczących żyłek przypominał rozgałęzioną deltę rzeki. Na palcu wskazującym miała srebrny pierścionek w kształcie harmonijkowego smoka.
S R
Widok ten wzbudził w nim myśl tak natrętną, że musiał mocno zacisnąć zęby, żeby nie wypowiedzieć jej na głos.
„Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?"
– Czyli zwrócono nam wolność. – Wstał i krew napłynęła mu do głowy. – Jak ją wykorzystamy?
Joy po raz ostatni poklepała pieska i również się podniosła. Kolana jej zatrzeszczały.
– Ty jesteś ekspertem od Hunstanton, więc ty decyduj. – Racja.
Vince rozejrzał się na boki. Nie miał pojęcia, co zaproponować. Nigdy wcześniej nie musiał decydować, co ze sobą począć w Hunstanton. Zawsze robił to samo, co jego mama i Chris. Na co miałaby ochotę taka dziewczyna jak Joy? Wyglądała na taką. co czyta rosyjskie powieści, słucha awangardowej muzyki, płynnie mówi po francusku i umie jeść ostrygi. Przygotował w głowie listę możliwości, usiłując wymyślić jakąś kulturalną, nieplebejską rozrywkę. – Przy deptaku jest kino – powiedział w końcu. – Pójdziemy zobaczyć, co grają? 31
– Wiesz co? – odparła Joy. – Znajdźmy jakiś fajny pub i uwalmy się, dobra? Vince uśmiechnął się do niej z ulgą. A potem ruszyli.
S R 32
Rozdział czwarty Joy od prawie dwóch lat nie miała chłopaka. Przez ten czas nie czuła cudzej dłoni w swojej, ust na swojej skórze, włosów przy swoim policzku. Od szesnastego roku życia miała kontakt wyłącznie z nauczycielami, lekarzami i terapeutami. Nie pamiętała już, jak pachną mężczyźni. Była przekonana, że fachowcy, z którymi się stykała przez te ostatnie miesiące, mają żony, które uwielbiają ich zapach, upajający i wyjątkowy, ale z całego tego doświadczenia zapamiętała tylko słowa – żadnych zapachów, dźwięków, emocji, tylko niekończący się potok słów.
S R
Ostatni kontakt fizyczny miała z mężczyzną, który nie był nawet prawdziwym mężczyzną. Chodziło o Kierana Saundersa, obsypanego trądzikiem siedemnastolatka z Dagenham, którego poznała na przystanku autobusowym, kiedy miała czternaście lat. Przechodził obok w skórzanej kurtce z frędzlami, czarnych dżinsach opinających chude nogi i olbrzymich martensach. Oddalając się, parę razy odwrócił głowę, żeby łypnąć na ubraną w szkolny mundurek Joy, i nagle zrobił w tył zwrot, podszedł do niej i poczęstował ją papierosem.
Pierwsze wrażenie Joy było takie, że Kieran pachnie dymem papierosowym i ubraniem, które schło w pralce, bo zapomniano je wyjąć. Potem zahipnotyzował ją jeden z pryszczy, czerwony, usytuowany na podbródku, z czubem w kolorze przejrzałego banana. Dała mu swój numer telefonu, bo była zbyt uprzejma, żeby odmówić, i miała za słaby refleks, żeby zmyślić numer. W następnym tygodniu przyszedł ją zabrać na pierwszą randkę. Stał w progu w skórze i drelichu, z włosami pofarbowanymi na kolor fuksji i z dobranym pod kolor dużym bukietem chryzantem. 33
Po trzeciej randce powiedział jej, że ją kocha, a pół roku później kupił pierścionek zaręczynowy od Elizabeth Duke: złoty, z trzema szafirami i dwoma rubinami. Nosiła go, żeby nie zranić uczuć Kierana. – Czemu nigdy mi nie powiedziałaś, że mnie kochasz? – spytał pewnego wieczoru. – Kochasz mnie, prawda? Spojrzała w jego duże, czułe oczy, poczuła na sobie jego speszoną, niczym niezmąconą miłość i wiedziała, że jest tylko jedna odpowiedź na jego pytanie: – Tak, oczywiście, że cię kocham. – Uśmiechnęła się i wzięła go za rękę. Nawet nie przyszło jej do głowy, że mogłaby powiedzieć: „Nie, nie kocham cię".
S R
Całymi godzinami leżeli w jego wąskim łóżku, całując się i pieszcząc. Joy nie odczuwała przyjemności, kiedy wkładał jej język do ust albo wbijał poobgryzane paznokcie w jej skórę. W miarę jak przechodzili do kolejnych stadiów – przez ubranie wierzchnie, przez bieliznę, pod bielizną – przyjemności było coraz mniej. Nigdy jednak niczego mu nie odmawiała. Pewnego deszczowego popołudnia pozwoliła mu nawet poprowadzić jej rękę do jego spodni i na jego lepkie jądra. Nie miała pojęcia, co się teraz robi, a Kieran był za bardzo wstrząśnięty tą sytuacją– Joy trzyma mnie za jaja! – żeby posunąć sprawę dalej. Joy ściskała go więc za jądra z całym entuzjazmem, na jaki umiała się zdobyć, aż w końcu uznała, że wypada zabrać rękę i umieścić ją w jakimś mniej intymnym miejscu. Joy nie dlatego pozwalała Kieranowi na te obmacywanki, że było jej go żal. Nie kierowało nią miłosierdzie. Nie czuła się też w żaden sposób zastraszona. Nie miała do spłacenia żadnego długu wdzięczności. Pozwalała mu dlatego, że uważała, iż nie ma prawa mu odmówić. Gdyby to zrobiła,
34
równałoby się to sugestii, że jest lepsza od niego. Chociaż każdy obiektywny obserwator natychmiast by stwierdził, że Joy to zupełnie inna liga niż Kieran, a w jej rodzicach myśl o tym, że poczciwy, lecz mało apetyczny Kieran miałby dotknąć palcem ich pięknej, delikatnej córeczki, budziła nieskrywaną odrazę, Joy nie widziała tego w ten sposób. Nie była nikim wyjątkowym, a tym samym nie miała prawa odmawiać innym ludziom rzeczy, których oni bardzo chcieli. Na szczęście dla Joy Kieran nigdy nie nastawał na jej cnotę. Dziewictwo Joy było dla niego w takim samym stopniu skarbem, jak dla niej zagadką. Jego oczy napełniły się łzami, kiedy mu powiedziała, że jeszcze z nikim się nie kochała. Dla Kierana dziewictwo Joy było tak drogocennym klejnotem, że nikt
S R
na świecie, a już najmniej on sam, nie miał do niego prawa. Rozstali się po dwóch latach, kiedy Joy nie mogła już dłużej wytrzymać frustrujących wielogodzinnych obściskiwanek na wąskim łóżku Kierana i uświadomiła sobie, że jest tylko jeden sposób na położenie temu kresu: zerwać z Kieranem. Tak się popłakał, że z nosa poleciały mu bąbelki, ale poza tym zachowa! się z godnością. Tydzień później, w dzień jej urodzin, przyniósł jej żółte kwiaty i nylonowego misia. Od tej pory już nigdy go nie widziała. W pierwszy dzień szóstej klasy Miranda, jedna ze szkolnych agresorek, ni stąd, ni zowąd zapałała do niej sympatią. Obsypywała ją papierosami, skrętami i małymi niebieskimi pigułkami. Pewnego jesiennego wieczoru, kiedy ich „przyjaźń" liczyła sobie dwa miesiące, siedziały na nasypie autostrady M25 i patrzyły na zachodzące słońce. Kiedy butelka whisky była już do połowy opróżniona, Miranda nagle rzuciła Joy na ziemię i wsunęła jej język do gardła. Joy pozwoliła Mirandzie do woli eksplorować wnętrze swojej jamy ustnej i kontury swoich zębów. Pozwoliła jej nawet zdjąć sobie podkoszulek i lizać sutki, ale w związku z faktem, że żadna z nich nie miała pojęcia, jaka jest następna faza tego typu zażyłości, nigdy nie posunęły się dalej. Ich przyjaźń 35
rozpadła się w połowie semestru, kiedy Miranda poznała prawdziwą dorosłą lesbijkę, która nauczyła ją, jak się to robi, i od tej pory nikt nie dotykał Joy. Pojęcia seksu i pożądania były dla niej zupełnie niezrozumiałe. Miała już prawie osiemnaście lat, a nigdy nie spotkała nikogo, z kim chciałaby pójść do łóżka. Nigdy nie poczuła świerzbienia w lędźwiach. Myśl, że miałaby zostać spenetrowana, była dla niej dziwna, kojarzyła jej się z połknięciem całego jajka na twardo albo przewleczeniem od ucha do ucha kawałka sznurka. Durzyła się w gwiazdach estrady i aktorach, durzyła się w nieosiągalnych chłopakach z elitarnego liceum przy tej samej ulicy, ale nigdy w życiu nie zaznała czystej cielesnej żądzy. Aż do tej pory.
S R
Patrzyła, jak Vince wraca do niej przez pub z dwiema szklankami jasnego piwa. Podobały jej się jego włosy, gęste i jasnobrązowe, lekko kręcone z przodu, podgolone z tyłu i po bokach. Czarną koszulkę włożył do bufiastych czarnych spodni z gabardyny. Szyję miał ciężką i gładką, ramiona szerokie i silne. W jego dużych, ładnych rękach szklanki z piwem wyglądały jak zabawki. Stał przed nią mężczyzna, z którym chciała stracić dziewictwo. Od zera do setki w 2,7 sekundy.
– A teraz opowiedz mi o bliznach – powiedziała, owiewając go swoim oddechem, kiedy usiadł obok niej. Kolejna niesamowita rzecz – czuła, że może powiedzieć mu wszystko. Uśmiechnął się i dotknął blizn. – A, blizny. Naprawdę chcesz wiedzieć? – Aha. – Dobra. Miałem operację. Rok temu. Wycięli mi ze szczęki trochę kości, zamontowali bolce i tak dalej. – Coś ty? Po co? 36
Vince wzruszył ramionami. – Żeby mnie odbrzydzić. – Jak to „odbrzydzić"? – spytała ze śmiechem. – Znaczy, wyglądałem jak dziwoląg. Miałem wadę zgryzu, popatrz... – Wysunął dolną szczękę gwoli demonstracji. – Utrudniało mi to jedzenie, zęby mi się powykrzywiały i w ogóle, więc zrobili mi operację korekcyjną. Tutaj cięli, żeby dostać się do kości. – Pokazał na blizny. Joy wzdrygnęła się. – Bolało? – Jezu, jeszcze jak. Myślałem, że odwalę kitę. Przez kilka miesięcy nie
S R
mogłem normalnie jeść – straciłem kupę kilogramów. Jak zdjęli mi aparat, spadłem poniżej sześćdziesięciu. Wyglądałem jak szkielet. To było straszne, nie mogłem mówić, nie mogłem przełykać, nie mogłem ruszyć szczęką. Przez rok mogłem tylko brać środki przeciwbólowe i słuchać muzyki. Totalny koszmar.
– Jezu, jak ci współczuję. Teraz jest już okej?
– No. To znaczy prawie. Nadal mnie trochę boli, rano budzę się ze sztywną szczęką, a ziewanie i takie rzeczy potrafią być dosyć nieprzyjemne. – A przedtem... znaczy... naprawdę byłeś brzydki? – W szkole uważali, że jestem paskudny. Nazywali mnie Arbuzi Łeb. – Arbuzi Łeb? Dlaczego? – Od nazwiska. – Nazywasz się Arbuz? – Nie. Mellon. Przez dwa „I". – Zalewasz. – Nie. Mellon. Mogło być gorzej. Mogłem być dziewczyną z wielkimi cycorami. 37
– Uważam, że to bardzo ładne nazwisko. – Naprawdę? – Tak. Bardzo ładne. – Hm. Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Myślałem nawet o tym, żeby je zmienić, jak mama i Chris się pobrali – przybrać nazwisko Chrisa. – Czyli? – Jebb. – O nie. – Zmarszczyła brwi i pokręciła głową. – Mellon jest dużo ładniejsze. – Tak uważasz?
S R
– Jezu, pewnie. Zamienię się z tobą, jeśli chcesz. – Czemu? Jak się nazywasz? – Downer. Fajne, co?
– Nie takie złe. Zwłaszcza w połączeniu z imieniem. Można powiedzieć, że się wzajemnie wykluczają*.
* .Joy(ang.)– radość, Downer–coś przygnębiającego (przyp. tłum.).
– Chyba masz rację – odparła z uśmiechem Joy. – Ale terapeuci mieli z tym używanie. – Terapeuci? – Tak, terapeuci. – Joy zaczerpnęła głęboko tchu. Chciała mu powiedzieć. Chciała, żeby wiedział o niej wszystko. – Musisz wiedzieć, że siedzisz w pubie z czubkiem. – E, wygłupiasz się. – Nie, mówię poważnie. Spędziłam w tym roku cztery tygodnie w szpitalu. Miałam załamanie nerwowe. – Urwała i uśmiechnęła się sztucznie w oczekiwaniu na jego reakcję, chociaż z góry wiedziała, że Vince ją zrozumie. 38
A potem wszystko mu powiedziała – nawet te rzeczy, których poprzysięgła sobie nie mówić nikomu, bo były takie ponure i obrzydliwe. Powiedziała mu o dniu, w którym po powrocie ze szkoły zobaczyła swojego ojca siedzącego na krześle kuchennym ze spodniami spuszczonymi do kostek i Toni Moran z naprzeciwka usadowioną na jego kolanach, i niczego nieświadoma Toni Moran zdążyła wykonać po jej wejściu pięć pełnych ruchów posuwisto–zwrotnych, podczas gdy ojciec Joy patrzył przerażony znad ramienia kochanki. Powiedziała mu, że ojciec dał jej 500 funtów w nowiutkich, szeleszczących banknotach dziesięciofuntowych, żeby nie mówiła nic matce,
S R
ona wydała te pieniądze na ubrania, ale w następny weekend odniosła je z powrotem na targ w Kensington, bo miała straszne wyrzuty sumienia, i schowała te 500 funtów na dnie szafy w pudełku po butach, i potem tygodniami patrzyła, jak jej matka płaszczy się przed ojcem, gotuje dla niego, pastuje mu buty, masuje mu stopy – i przez cały ten czas Joy miała świadomość, że ojciec wciąż romansuje z Toni Moran. Powiedziała mu, że strasznie chciała wyjawić wszystko matce, ale się bała, bo wiedziała, że reperkusje byłyby bardziej bolesne dla matki niż dla ojca, i że nauczyła się rozpoznawać zapach Toni Moran, kiedy ojciec wracał z pola golfowego albo zebrania jakiejś komisji. Powiedziała mu, że ojciec usiłował wzbudzić w niej poczucie, iż łączy ich wspólna tajemnica, co jest swego rodzaju wspaniałą przygodą, ale skutek był odwrotny do zamierzonego: coraz trudniej jej się żyło z tą sekretną wiedzą. Cały ten stres skumulował się w niej, kiedy jeździła po różnych uczelniach na rozmowy kwalifikacyjne, woziła dziesięcio–kilowe portfolio formatu Al w niespotykanym o tej porze roku upale i czekała na korytarzu z
39
kilkunastorgiem innych kandydatów, wiedząc, że wszyscy są lepsi od niej, i zadając sobie pytanie, po co się tak męczyć. Raz po raz dopadało ją bardzo nieprzyjemne uczucie, że nie ma nic wspólnego ze swoim ciałem. Chwilami zapominała, jak się chodzi, jak się porusza nogami. Chwilami zapominała, jak się oddycha, serce zamierało jej w piersiach, potem kołatało jak szalone, potem znowu zamierało. Tak bardzo zamykała się w ciasnej skorupie swoich obsesji, że była wręcz komicznie roztargniona. Wszędzie zostawiała różne rzeczy, nie pamiętała treści odbytej przed chwilą rozmowy, zapominała, że jest gdzieś umówiona. Nie zdawała sobie jednak sprawy, jak bliska jest kompletnego rozstroju aż do wiosennego
S R
popołudnia, kiedy zjawiła się na rozmowę kwalifikacyjną w Chelsea School of Art – bez portfolio. Zostawiła je w domu, co uświadomiła sobie dopiero w chwili, kiedy komisja poprosiła o jego pokazanie. Joy wybuchnęła płaczem i wybiegła z sali. Na stacji Fenchurch Street wsiadła do złego pociągu i wylądowała w Norwich. Miała za mało pieniędzy na bilet powrotny do Londynu, więc matka musiała przyjechać po nią samochodem z Colchester. Następnego dnia listonosz przyniósł trzy listy, w których trzy uczelnie znajdujące się na czele rankingu jej preferencji informowały ją, że nie została przyjęta. Joy doszła do wniosku, że byłoby dla wszystkich lepiej, gdyby na zawsze zniknęła. Po tym olśnieniu po raz pierwszy od miesiąca pojaśniało jej w głowie. Usiadła po turecku na łóżku i w pełni świadoma tego, co robi, połknęła dwadzieścia trzy tabletki paracetamolu i popiła jedną trzecią butelki napoju brzoskwiniowego. Po półgodzinie do jej pokoju weszła matka i natychmiast zawiozła ją do szpitala, gdzie zrobiono jej płukanie żołądka, po którym czuła się jak wykręcona szmata.
40
Po fakcie Joy zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie chciała się zabić. Wiedziała, że matka ją znajdzie; wiedziała, że połknęła za mało tabletek. Chciała wrócić do domu i zapomnieć, że to się zdarzyło. Jednakże wszystkie inne zaangażowane strony potraktowały jej próbę samobójczą bardzo poważnie – tak poważnie, że następnego dnia została przyjęta na oddział psychiatryczny. Dzień później przyszedł list z uniwersytetu w Bristolu z informacją, że dostała się na studia licencjackie na wydział grafiki. Matka odpisała w jej imieniu, że Joy nie będzie w stanie podjąć studiów. Z następnych kilku tygodni niewiele zapamiętała oprócz tego, że było dużo pigułek i pytań. Gdzieś po drodze musiała komuś powiedzieć o ojcu i
S R
Toni Moran, bo kiedy po miesiącu wreszcie wróciła do domu, ojciec był wielce skruszony i panowała zupełnie inna atmosfera. Stąd te wakacje. Stąd wymuszona życzliwość, z jaką wszystko robili i mówili. To przez Alana Joy trafiła do szpitala. Alan nabroił i teraz płacił za swoje grzechy.
O wpół do dwunastej, po zamknięciu pubu, odruchowo poszli w przeciwną stronę – nie ku Nelson's i Ośrodkowi Wypoczynkowemu Sevue, tylko nad morze. Z otwartych okien spartańsko urządzonego nocnego klubu przy promenadzie dobiegało Word Up. Przeszli na drugą stronę i minęli otwarte drzwi klubu. Stały przy nich ostre dziewczyny w spłowiałych od słońca drelichach, paliły marlboro i piły jabola. Osiłkowaci chłopcy w kurtkach pilotkach ze skaju pili piwo z plastikowych kubków i szydzili z siebie nawzajem. Po miękkiej, wypielęgnowanej trawie deptaka dotarli do ławki skierowanej ku morzu. Nad ich głowami krążyło kilka mew, których gniewne krzyki zlewały się z upiornym łomotem muzyki zespołu Cameo puszczanej w klubie. Oprócz nich na plaży nie było nikogo. 41
Usiedli jednocześnie i oddychali rześkim morskim powietrzem. Joy poczuła, że rozsadza ją szczęście. Za dużo wypiła i życie okryło się miękkim, złocistym blaskiem. Nie sądziła, że można tak odbierać świat. Po raz pierwszy w życiu Joy poczuła się... normalnie. Odjazdowa uroda i melancholijna aura Vince'a już jej nie onieśmielała. Vince nie był taki, na jakiego wyglądał. Nie był zimny i posępny. Nie był intelektualistą ani twardzielem. Nie budził w niej strachu. Był interesujący, życzliwy i zabawny. Był ludzki, wyrozumiały i troskliwy. Był nieporadny i nieprzystosowany do życia.
S R
Młodość w znacznym stopniu go ominęła. Był zupełnie jak ona.
Joy nigdy wcześniej nie spotkała kogoś tak bardzo do niej podobnego. Przez całe życie starała się dopasować do innych ludzi. Przez całe lata wyginała się jak cyrkowa kontorsjonistka, ale wychodząc tego wieczoru z Nelson's poczuła się tak, jakby rozprostowała nogi po długiej jeździe autobusem albo pokręciła szyją po wielu godzinach spędzonych nad książką. Nie musiała udawać, że jest cool, nie musiała udawać superinteligentnej, nie musiała udawać zainteresowanej, nie musiała udawać podnieconej, nie musiała niczego udawać. Co za ulga! – Uważam, że jesteś świetny – powiedziała, podciągając kolana pod brodę i uśmiechając się do Vince'a. Wybałuszył oczy i na jego twarzy pojawił się speszony uśmiech. – Ja? Naprawdę? – Tak. Ty. Naprawdę. Wzięła go za rękę i bez śladu wahania czy zażenowania pocałowała ją.
42
– Ja też uważam, że ty jesteś świetna. – Znowu się uśmiechnął, wziął ją za rękę, uniósł ją do swoich ust i kiedy zetknęły się z jej skórą, przez całe ciało Joy przeszło mrowienie. Oboje parsknęli śmiechem i zaczęli się całować przy odległym akompaniamencie nastolatek z Hunstanton, które razem z zespołem Bananarama śpiewały Venus.
S R 43
Rozdział piąty Kiedy Vince obudził się nazajutrz rano, za oknem gruchały gołębie grzywacze. Starł parę z okna w kształcie listownika i zobaczył, że okno sąsiedniej przyczepy też zaparowało. Czy od słodkiego, rześkiego oddechu Joy Downer? Czy była to wizualna kondensacja jej nocnych snów, myśli i ruchów? Czy leży tam teraz i mruczy przez sen, może z jedną nogą wystającą spod pościeli i lekko ugiętą w kolanie? A może właśnie się budzi, przeciera oczy, rozprostowuje ramiona, burzy jedwabiste włosy zwiniętymi w pięść dłońmi?
S R
Vince starł świeżą warstwę pary, którą sam nadmuchał, i w tym momencie zasłona w sąsiedniej przyczepie odsunęła się, mięsista dłoń przejechała po zaparowanej szybie i w oknie pojawiła się duża, nalana twarz ze zmrużonymi przed porannym słońcem oczami. Barbara.
Vince zaciągnął zasłonę i opuścił głowę na poduszkę. Upiorny obraz, który pozostał mu w głowie, przeszył go dreszczem.
Wstał z łóżka i przeniósł się do części dziennej. Chris jadł chleb prosto z pieca, grubo posmarowany masłem orzechowym. Kirsty wciąż była w szlafroku, co sugerowało, że to Chris wstał pierwszy i zatroszczył się o śniadanie. Na stole stał dzbanek herbaty. Vince nalał jej sobie do kubka i usiadł. Połowa zasłon na drugim końcu przyczepy nadal była zaciągnięta, żeby słońce nie oślepiało, przez co wnętrze wypełniło się pomarańczowym światłem, od którego odcinały się chmury dymu z papierosa Kirsty. W pierwszym programie radia jakiś za bardzo nakręcony prezenter zachwycał się pogodą i zapowiadał Living Doll Cliffa Richarda i Young Ones. – Chleba? – spytał Chris, sięgając po nóż. 44
– Nie, dzięki – odparł Vince, któremu dobrze wypieczony bochenek wydawał się dziwnie nieapetyczny. – Usychamy z miłości? – He? – Usycha z miłości – stwierdził Chris, kiwając głową do Kirsty. Vince wsypał sobie do herbaty łyżeczkę cukru i stęknął. – To o której dowlekliście się tutaj? – Nie wiem. O pierwszej, drugiej, coś koło tego. – O pierwszej, drugiej, chybaś się nie mył! Wpół do czwartej było! Co takiego ciekawego znaleźliście w Hunstanton do roboty, że wam zeszło do
S R
wpół do czwartej? A może nie powinienem pytać? – Rozmawialiśmy, to wszystko.
– Aaaa – powiedział Chris, smarując kolejną kromkę chleba grubą warstwą masła orzechowego. – Rozmawialiście, co? Najlepszy sposób dobrania się dziewczynie do majtek. Przegadać całą noc – już jesteś na półmetku, chłopie.
Vince patrzył, jak masło orzechowe łączy się ze zwykłym, którym była posmarowana kromka Chrisa, i zakotłowało mu się w żołądku. – To nie tak – mruknął. – Jasne, że tak. – Nie. Słowo honoru. Joy nie jest taka. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. Chris pokręcił głową i zaśmiał się ironicznie. Vince poczuł przez skórę, że Kirsty rzuciła Chrisowi spojrzenie. Chris połknął swoją następną uwagę i spuścił wzrok. – Dobra. Jesteście przyjaciółmi. Super.
45
Następne kilka chwil upłynęło w milczeniu, jeśli nie liczyć histerycznego bleblania dobiegającego z radia i szelestu gazety, której strony przewracała Kirsty. – To jak, Vince – zaczął Chris – myślisz, że twoja nowa „przyjaciółka" chciałaby pójść z nami dzisiaj na plażę? – Nie wiem – odburknął Vince, który powoli tracił już cierpliwość. Chciał tylko posiedzieć i powspominać tę genialną noc. Nie chciał jej konfrontować ze swoją realną sytuacją życiową. Nie chciał się zastanawiać nad szczegółami praktycznymi związanymi z jego i jej rodzicami, nie miał ochoty myśleć o takich banalnych sprawach, jak umawianie się na plażę. Chciał trwać
S R
w zachwycie aż do chwili, gdy jakimś cudem znowu znajdzie się w towarzystwie Joy. Czy to jest nadmiernie wygórowane pragnienie? – Spytam ją, jeśli chcesz – powiedział Chris. – Kurde mol, daj sobie już spokój, dobra?
– Oj, przestań, Vince. Nie bądź taki. Nie chcesz jej zobaczyć w bikini? – Porozumiewawczo uniósł brew i Vince uśmiechnął się do niego. – Zostaw to mnie. Wszystko załatwię.
„Super" – pomyślał Vince parę godzin później, zerkając do lusterka wstecznego w minimorrisie swojej mamy.
Prosty jak pogrzebacz Alan siedział za kierownicą swojego błyszczącego jaguara i tak pokonywał spowalniacze na drodze gruntowej prowadzącej na plażę, żeby wjeżdżać na nie tylko jednym kołem. Przesadnie rozpromieniona Barbara, która ledwo wystawała nad deskę rozdzielczą, wycierała czoło chusteczką. Z tyłu, przyciśnięta do drzwi olbrzymim koszem piknikowym, siedziała Joy. Jeden łokieć oparła o kosz, drugi o framugę okna i zamyślonym wzrokiem wpatrywała się w dal. Wiatr od morza zwiewał jej włosy z twarzy. 46
Kiedy auto podskakiwało na spowalniaczach, ściskała ramę okna z nieznacznym grymasem na twarzy. Plan Chrisa nie całkiem się powiódł. Zapraszając Joy, żeby pojechała z nimi na plażę, niechcący zaprosił też jej rodziców. Kretyn. Plaża Holmes znajdowała się na terenie rezerwatu przyrody,w którego skład wchodziły lasy sosnowe, niekończące się plaże i wydmy. Ogorzały mężczyzna w budce z drewna balsa wziął od nich po 50 pensów za przywilej wjazdu na drogę z rdzawego pyłu. Mniej więcej co pół mili Chris wysiadał z samochodu, otwierał kolejną bramę i z szarmanckim ukłonem odźwiernego przepuszczał oba samochody.
S R
Szafirowe niebo inkrustowane chmurami w kształcie odcisku kciuka ciągnęło się aż po horyzont. Na zielonym winylowym siedzeniu minimorrisa między udami Vince'a tworzyły się kałuże potu. Wypił łyk ciepłej coli z puszki i patrzył, jak Chris masuje kciukiem tył smukłej, opalonej szyi mamy. A potem pojawił się w jego głowie pewien obraz: on i Joy na plaży, palce Joy zatopione w jego włosach, piersi Joy przyciśnięte do jego klatki piersiowej, jej noga opasująca jego udo. Pamiętał dziwne, przejmujące dreszczem uczucie, które go ogarnęło, kiedy ich języki splatały się ze sobą, i pamiętał, jak szybko uczucie to przestało być dziwne. Ale przede wszystkim pamiętał, jaka Joy była roznamiętniona, jak dyszała i jęczała, jakie twarde miała usta. To ona dyktowała tempo, posterowała jego dłonią ku swoim nagim piersiom pod koszulą, chwyciła za krok jego gabardynowych spodni, coraz mocniej się w niego wciskała. Całowali się w ten sposób przez prawie trzy godziny. Ludzie ich mijali, rzucali komentarze: „No, no", „Do dzieła, chłopie", oni jednak nic nie słyszeli, ściskając się namiętnie. 47
Kiedy wreszcie oderwali się od siebie i postanowili wrócić na kemping, Vince czuł się nabiegły krwią od stóp do głów – każda część jego ciała była napięta, nabrzmiała, gotowa za chwilę pęknąć. Kiedy szli za rękę z powrotem do Sevue i nabrzmienie powoli mijało, przeanalizował swoje pierwsze w życiu doświadczenie seksualne i doszedł do wniosku, że te trzy godziny spędzone na plaży z Joy Downer w wieku prawie dziewiętnastu lat rekompensują mu wszystko, co go do tej pory ominęło. Kiedy żegnał się z nią przy jej przyczepie i czuł jej dłonie na swojej skórze pod podkoszulkiem, już wiedział: z tą dziewczyną straci dziewictwo. Na parkingu przy plaży pełno było samochodów i znaleźli miejsce
S R
dopiero sto metrów od drogi. Alan zatrzymał się przy nich, spuścił szybę i pokazał głową przed siebie.
– Odwiozę panie razem z jedzeniem. Raz–dwa wrócę. – Dobry pomysł. – Chris i Kirsty odprawili go w drogę gestem dłoni, uśmiechnięci szeroko do momentu, gdy mogli już bezpiecznie przybrać normalne miny.
– Szczerze nie lubię tego człowieka – powiedziała Kirsty, odpinając pas bezpieczeństwa. – Dostaję gęsiej skórki, kiedy na niego patrzę. Założę się, że bije Barbarę. I chodzi na prostytutki – dodała po namyśle. – O, Kurdystan, pół godziny rozmowy ci wystarczyło, żeby go rozgryźć? – Tak – odparła butnie, obserwując samochód Alana. – Poznaję po tym, jak na mnie patrzy. I jak mówi do swojej żony. Od razu widać, że wredny typ. Wyjęli
z
bagażnika
ręczniki
plażowe,
krem
przeciwsłoneczny,
reklamówki z chrupkami tudzież różnych kształtów i rozmiarów plastikowymi pojemnikami, a potem ruszyli w stronę dróżki, na której Joy i Barbara czekały w słońcu z tym idiotycznym koszem piknikowym.
48
Po przyjściu Alana ruszyli w stronę plaży dziwnym konwojem: nadwymiarowy ekwipunek piknikowy, ręczniki plażowe z różnych parafii, ludzie kompletnie niedobrani. Vince przyspieszył kroku i zrównał się z Joy w połowie ścieżki z desek. Miała na sobie te same co pierwszego dnia czarne wojskowe szorty plus koszulę khaki z cienkiej bawełny, najprawdopodobniej męską. Włosy niezbyt starannie związała w koński ogon na czubku głowy. Wyglądała tak, jakby szła zdrapywać małpie odchody z pni drzew na Borneo. – Czego słuchasz? – spytał, pokazując na walkmana wystającego z kieszeni jej koszuli. – A, nic takiego. Kompilacja. – Uśmiechnęła się do niego i włożyła słuchawki do kieszeni.
S R
– Przepraszam za to wszystko – powiedział, wsuwając spocone dłonie do kieszeni spodni. – To znaczy za co?
– No wiesz – że Chris wyciągnął was wszystkich na plażę. Mówiłem ci, że potrafi być przekonujący.
– Nie martw się, tata od dawna mówił, że musimy wybrać się na tę plażę. Poza tym dzięki temu spędzimy razem dzień.
Vince'owi zrobiło się rozkosznie na duszy, kiedy do niego dotarło, że naprawdę tak powiedziała. – Widzę, że umiesz myśleć pozytywnie. Podoba mi się to. Wyruszyli na poszukiwania idealnej wydmy, którą Chris zawłaszczył podczas poprzednich wakacji. Stojące w zenicie słońce lało im żar na głowy, a porastająca wydmy trawa łaskotała ich w łydki. W końcu znaleźli wydmę, którą zarówno Chris, jak i Alan uznali za do przyjęcia.
49
Rozłożyli koce i ręczniki plażowe. Alan i Barbara spędzili dziesięć minut na stawianiu wiatrochronu w żółto–zieloną kratę, dając tym dowód, że kompletnie nie rozumieją, po co rozbija się obóz na wydmie, a następnie przystąpili do nieco krępującej czynności, jaką było dla nich rozdziewanie się przy obcych ludziach. Chris
ściągnął
podkoszulek
z
pewnością
siebie
dwudziesto–
dziewięciolatka z owłosioną klatą, zestawem hantli w garażu i po trzydziestu sesjach w solarium. Kirsty z lekkim zażenowaniem zdjęła szorty i wiązany na szyi top, odsłaniając mikroskopijne czarne bikini spięte między piersiami lipnym złotym „G" od Gucciego, które przy każdym ruchu mieniło się refleksami słońca.
S R
Alan udawał, że na nią nie patrzy, i tak mocno wciągnął brzuch, że z kolei klatka piersiowa niebezpiecznie się wydęła. Każdą zdjętą część ubrania składał w idealny kwadrat i chował do plastikowej torby. Vince zauważył, że od połowy goleni w dół na jego skórze nie ma ani jednego włosa. Szorty z granatowego poliestru były zaopatrzone w ściągacz.
Barbara nieporadnie wysupłała się ze swojej obcisłej bawełnianej sukienki, spod której wyłoniło się coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na kolejną sukienkę, ale okazało się, że jest to dosyć obfity kostium kąpielowy zakończony elastycznymi ściągaczami na wysokości jednej czwartej ud. Vince zerknął na Joy, która posunęła się do tego, że zdjęła martensy i rozpięła koszulę, ukazując szary jednoczęściowy kostium, ale najwyraźniej zamierzała na tym poprzestać. Alan zrzucił skórzane sandały i postawił równiutko na piasku. – No, kochanie, rozbierz się – powiedział do córki. – Nie możesz siedzieć cały dzień ubrana jak jeniec wojenny. – Mogę. 50
– Na litość boską, jest taki piękny dzień, słońce świeci, mamy takie cudowne wakacje, a ty siedzisz zakutana jak zakonnica. Naprawdę cię nie rozumiem. Świat aż tak bardzo nie rwie się do tego, żeby cię podglądać. – Oj, Alan, daj jej spokój – wtrąciła się Barbara. – Jeśli chce, to niech zostanie w ubraniu. – Tak, wiedziałem, że staniesz po jej stronie. – Alan! – strofowała go bezskutecznie. – Tak, tak, nie wolno powiedzieć nic, co by zdenerwowało naszą kochaną córeczkę. Wiem, wiem. Zaczął
biadolić
pod
nosem,
a
jednocześnie
wycisnął
krem
S R
przeciwsłoneczny na ramiona i zaczął go energicznie wcierać. – Masz – powiedział, rzucając butelkę Barbarze, która właśnie nie bez trudności przyjęła pozycję siedzącą– posmaruj mi plecy, dobrze? W tej kwaśnej atmosferze Kirsty rzuciła Chrisowi posmutniałe spojrzenie.
Niespecjalnie starając się ukryć niesmak, Joy patrzyła, jak matka cierpliwie wciera krem w piegowate ramiona ojca, po czym wstała. – Idę na spacer. Pójdziesz ze mną? – spytała Vince'a. – Jasne. – Skoczył na nogi.
– Tylko żebyś za godzinę była z powrotem na lunch – powiedział Alan, stukając w zegarek. – Nie jestem głodna. – Tak czy owak wróć, choćby z grzeczności. Rany boskie – mruknął do siebie. – Dlaczego z wszystkiego musi się zrobić cholerny spektakl? Punkt pierwsza cię tu widzę – rozkazał, znowu stukając w zegarek. – Ależ oczywiście, służę jaśnie wielmożnemu panu – syknęła. Potem pokonali niewielki pagórek u stóp wydmy i poszli ku plaży. 51
– Przepraszam cię za ojca – powiedziała Joy, poprawiając koński ogon. – Zawsze jest taki? – Nie, nie zawsze. Tylko jak zapomni, że ma udawać miłego człowieka. Czyli prawie zawsze. Weszli na ostatnią wydmę i pojawiła się przed nimi plaża. Ciągnęła się milami w obie strony, a zażywające słońca rodziny przypominały pogubione monety. Psy z zapiaszczonymi ogonami latały w kółko jak obłąkane po twardym, mokrym piasku, nie mogąc uwierzyć swemu szczęściu: tyle miejsca do zabawy. Małe dzieci siedziały nad plastikowymi wiaderkami, budując z piasku zamki i samochody. Gładka jak papier plaża na końcu przechodziła w
S R
srebrną płachtę słonej wody, pociętą zmarszczkami podobnymi do szklanych węgorzy.
– Mmm – powiedziała Joy, wciągając głęboko powietrze i splatając ramiona na piersiach.
Temperatura była tutaj o kilka stopni niższa niż na wydmach i dmuchał orzeźwiający wiaterek.
Przez chwilę chłonęli widok, po czym ruszyli dalej. – Jak to jest mieć fajnych rodziców? – spytała Joy. – Chyba dobrze – odparł z uśmiechem Vince. – Farciarz z ciebie, wiesz o tym? – Chyba tak. Znaczy, nie są idealni, ale... – Kiedyś myślałam, że mnie adoptowali. – Coś ty? – Naprawdę. Nie mogłam do końca uwierzyć, że to są moi rodzice. Nie tylko dlatego, że nie jestem do nich podobna. Mam wrażenie, że nie należymy do tego samego plemienia, rozumiesz? Ty, Chris i twoja mama jesteście od siebie zupełnie różni, ale coś was ze sobą łączy, jakbyście pochodzili z tego 52
samego miejsca. Nie wiem, może to się bierze z tego, że nie urodziłam się w Anglii... – A nie urodziłaś się w Anglii? – Nie, w Singapurze. – Naprawdę? – spytał Vince z zaskoczoną miną. – Aha. Tata pracował kiedyś dla Jaguara. Był kierownikiem sprzedaży w największym salonie w Singapurze. Mieszkali tam z mamą przez jakieś dziesięć lat. Wrócili do Anglii, kiedy miałam kilka tygodni. – Dziwne, ale jak cię pierwszy raz zobaczyłem, wydałaś mi się jakaś egzotyczna.
S R
– Egzotyczna? – obruszyła się.
– No. Oczy masz jakby orientalne – powiedział, patrząc na nie przez wizjer z palców.
Joy zaśmiała się wyraźnie ucieszona. – Tak myślisz?
– Aha. Zdecydowanie. Są niesamowite.
Dotknęła dłonią oczu i przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. – Może rzeczywiście jesteś adoptowana. To by tłumaczyło, skąd te oczy. Uśmiechnęła się i odgarnęła z oczu kosmyk włosów. – Nie, widziałam akt urodzenia. Napisano w nim czarno na białym, że jestem córką Alana i Barbary Downerów. Urzędowo potwierdzone. Jak pech, to pech. Vince wzruszył ramionami. – Może to od tamtejszej wody – powiedział. – A ty jesteś podobny do swojego ojca? Wiesz, jak wyglądał? – Tak, widziałem zdjęcia. Nie ma ich dużo, bo poznali się z moją mamą niedługo przed jego śmiercią. Nie byli małżeństwem. 53
– I jesteś do niego podobny? – Słyszałem, że tak. Zwłaszcza po tym... – Pokazał na blizny. – Ja nie bardzo to widzę. Był typem rockersa: długie włosy, wąsy, drelichowa kamizelka. Zupełnie inny styl niż ja. – Serio? – No. Moja mama lubi typ macho. Czasem się zastanawiam... – Mów dalej. – Czasem się zastanawiam, jak by to było, gdyby żył, kiedy ja dorastałem. Wydaje mi się, że nie byłoby łatwo. Może byłby mną rozczarowany, że ze mnie mięczak, że jestem trochę zniewieściały. Nie bardzo
S R
mnie interesują te wszystkie „męskie" sprawy – motocykle, piłka nożna – i może on byłby z tego niezadowolony.
– Może nie masz wąsów i motoru, ale na pewno nie jesteś zniewieściały. – Nie?
– Nie – jesteś niesamowicie męski.
– Przestań robić sobie ze mnie jaja – odparł Vince ze śmiechem. – Nie robię sobie jaj. Jesteś bardzo męski. – Vince rzucił jej powątpiewające spojrzenie. – Coś ty, chyba zdajesz sobie z tego sprawę. – E, nie.
– Jak to, nikt ci tego wcześniej nie powiedział? – Na przykład kto? – Na przykład twoje dziewczyny. Vince wzruszył ramionami, przeczesał palcami włosy, znowu wzruszył ramionami. – Nigdy nie miałem dziewczyny. „A zatem sprawa się rypła". – Opowiadasz. 54
– Nigdy nawet nie byłem z dziewczyną na randce. Moje koleżanki nie patrzyły na mnie w ten sposób. W końcu byłem tylko Arbuzim Łbem. A rok temu całkiem wypadłem z obiegu. I... kurde, po co ja ci to mówię? Na pewno uważasz mnie za kompletnego nieudacznika. – Ale skąd. W końcu sama też nie jestem taka znowu doświadczona. – Nie jesteś? – Nie. Miałam tylko jednego chłopaka. Kierana. Trzy lata starszego ode mnie. Ale to nie było nic poważnego. Jeśli pominąć fakt, że dał mi pierścionek zaręczynowy. – Byliście zaręczeni? – Przed oczyma stanął mu obraz starszego
S R
mężczyzny z pierścionkiem zaręczynowym na palcu. Facet wyglądał jak Bryan Ferry.
– Nie – zaprzeczyła ze śmiechem. – Kurczę, miałam czternaście lat. To była totalna komedia. Poza tym nigdy go nie kochałam. – Nie kochałaś go?
– Nie. Był bardzo miły, ale nie zamierzałam wychodzić za niego za mąż. To była tylko taka faza. Wiesz, wszystkie nastolatki muszą robić te rzeczy. „Aaa – pomyślał Vince – no to pięknie". Mistyczne „te rzeczy", które oznaczały, że Joy „zrobiła to". Że ktoś ją uwiódł, pieścił, rozebrał i posiadł. – Nigdy nie byłam naprawdę zakochana – podjęła. – Nie jestem z tych dziewczyn, co cały czas wiszą przy telefonie, gadając z chłopakami. Tych normalnych dziewczyn. Znowu prychnęła śmiechem, ale Vince nie słuchał, za bardzo zajęty kontemplowaniem tysiącznych obrazów, jakie zrodziło w jego umyśle określenie „te rzeczy". Pozycje, pasje, polucje. Do ręki, w paszczę, misjonarska, na pieska, seks oralny, seks analny, dziewczyna na wierzchu,
55
chłopak na wierzchu, od tylca, na łyżeczki, ocieractwo, lizanie, ssanie, dmuchanie – każdy obraz obcy, przerażający, podniecający. Vince wiedział, jak to się przedstawia od strony wizualnej. Trudno, żeby nie wiedział. Przeglądał świerszczyki, oglądał wideo, widział swoich kumpli obmacujących po kątach dziewczyny, które miały spódnice podciągnięte do talii. Widział to wszystko, widział te rzeczy, ale osobiście tego nie przeżył. Ale Joy przeżyła. Jasne. Wszyscy przeżyli. Wszyscy poza księżmi, zakonnicami i takimi odmieńcami jak on.
S R
– Chcesz gdzieś pójść i schować się na chwilę? – Joy uśmiechała się do niego, osłaniając dłonią oczy od słońca. – Schować się?
– Tak. No wiesz. W jakimś dyskretnym miejscu. – Na przykład? – spytał z uśmiechem.
– Na przykład za jedną z tych wydm – pokazała szarpnięciem głowy. – Okej.
Rozmawiali tak samo, jak po drodze na plażę, i kiedy tak szli i gadali, Vince czuł, że przechodzi metamorfozę, że zostawia poprzednie życie za sobą i zaczyna nowe. Szedł po plaży z dziewczyną dostatecznie piękną, żeby czuć się jak postać z filmu, ale nie taką piękną, żeby nie móc jasno myśleć. Z piękną dziewczyną, której piersi pieścił, z którą całował się przez trzy godziny, która nie była dziewicą, która uważała go za przystojniaka i świetnego faceta. Z piękną dziewczyną, która nie znała „Arbuziego Łba", która widziała go tylko takiego, jaki był teraz. Szedł po plaży boso, z gołą klatą, i rozmawiał z tą piękną dziewczyną swobodnie i zażyle, jakby to była najzwyklejsza rzecz pod 56
słońcem. Co samo w sobie było absolutnie niezwykłe. Czuł się tak normalnie, tak dobrze. Ze spokojną pewnością dorosłego człowieka Vince wiedział, że kiedy już znajdą odpowiednie miejsce do „schowania się" i legną na piasku, znowu będą się całowali. Wiedział, że znowu dotknie jej piersi; że język tej pięknej dziewczyny podąży ku jego językowi. Wiedział również, że jego ręka spocznie na jej szyi i że podeszwy jego stóp będą pieściły jedwabistą skórę jej łydek. Wiedział, że da sobie z tym radę, że to dla niego pestka. Czekał na to tak długo, myślał o tym od tylu lat, patrzył na kolejnych kolegów, którzy mieli to już za sobą, a teraz jego czekało to samo, miał dziewiętnaście lat, był
S R
mężczyzną, a ona kobietą, przyszła kolej na niego i był gotowy. Był gotowy na wszystko.
Pięć minut później Joy włożyła mu dłoń do bokserek i delikatnie, jakby na próbę przejechała nią po jego dyszlu. Dwie sekundy później spuścił się jej do ręki.
57
Rozdział szósty Następnego dnia Vince obudził się z mocnym postanowieniem poprawy. Wprawdzie Joy bez końca go pocieszała, mówiła mu, że nic się nie stało, że wszystkim się to zdarza, że to nic takiego – on jednak nie mógł się z tym pogodzić. Był nie tyle zawstydzony, ile zawiedziony sobą. Piękna dziewczyna zamierzała wygodzić mu ręcznie, a on spaprał sprawę, i to całkiem dosłownie. Chciał sobie udowodnić, że dziewczyna może mu pomiętosić fiuta, a on nie zbryzga jej jak czternastolatek. Kiedy Vince wystawił głowę z sypialni, Chris zmywał naczynia w
S R
różowym fartuchu i śpiewał Dancing on the Ceiling razem z Lionelem Richiem. – Dzień dobry. – Dzień dobry. – Gdzie mama?
– Poszła do masarni. Dziś wieczór grillujemy. Może być? – Jasne, ekstra.
– Widzisz się dzisiaj z prześliczną Joy? Vince z ciężkim westchnieniem klapnął na sofę.
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Może. Chris obrzucił go zatroskanym spojrzeniem. – Wszystko w porządku, chłopie? – Tak, nic mi nie jest. – Na pewno? – Tak, wszystko jest super. – Między tobą i Joy dobrze się układa?
58
– No. Świetnie. – Wziął do ręki „Daily Mirror" i przez chwilę bezmyślnie przerzucał kartki, ale nie mógł się skupić. Wczorajsze wypadki z plaży bez reszty go zaprzątały. Zerknął na Chrisa, który odstawiał teraz trzęsawkę do Addicted to Love i uderzając szczotką do mycia naczyń o wodę, grał imitacyjnie na perkusji. Czy Chrisowi to się kiedykolwiek zdarzyło, temu macho? Łypnął na niego raz jeszcze i oblizał wargi. – Wiesz co... wiesz co... – O co chodzi, chłopie? – No, o brandzlowanie.
S R
Chris parsknął śmiechem i ściągnął fartuch.
– Tak, słyszałem o brandzlowaniu, mój drogi Vincencie. – Znaczy, mam na myśli, jak dziewczyna ci to robi. – Tak, znam.
– Znaczy, wiesz, jak się nie spodziewasz... zdarzyło ci się... zdarzyło ci się... Jezu! – Klepnął się zdesperowany w uda.
– Weź głęboki wdech, Vince. – Chris usiadł obok niego ze ścierką w dłoni. – Nie spiesz się, powiedz mi, co ci leży na sercu, okej? Vince zaczerpnął głęboko tchu i uśmiechnął się do Chrisa przepraszająco. – Joy złapała mnie wczoraj za fiuta. Brwi Chrisa strzeliły do góry, a po jego twarzy rozlał się uśmiech. – Serio? – No. Na plaży. Nie spodziewałem się tego i... –– Zbryzgałeś sobie portki? Vince wypuścił powietrze.
59
– No. Jakieś dwie sekundy później. Powiedziała, że spoko i w ogóle, ale teraz sobie myślę... Nie wiem, ona jest taka doświadczona i w ogóle, a ze mnie taki nieudacznik. – Oj, Vincent, Vincent, Vincent. – Chris pogłaskał go czule po plecach. – To się może zdarzyć każdemu. – Serio? – Jasne. – A tobie się zdarzyło? – Kurde, pewnie, że mi się zdarzyło! Nie ostatnimi czasy, spieszę dodać. Ale jak byłem w twoim wieku, to tak. Nie raz. Bo tak: twoje ciało jest mocno
S R
nakręconą sprężyną, jesteś mężczyzną, całą racją twojego istnienia jest wstrzyknąć samicy w szparkę swoje mleko, żeby miała młode, tak? – Vince skinął głową. – No i znajdujesz się blisko kobiety, słonko grzeje, staje ci, więc czasem się zdarzy, że się trochę pospieszysz. Naturalna sprawa. – Ale co można zrobić, żeby więcej się nie zdarzyło? Chris wzruszył ramionami.
– Gwarancji nie ma, zwłaszcza że jesteś trochę... przejrzały, że się tak wyrażę. Najlepsze, co możesz zrobić, to nauczyć się nie być przy niej spięty. Wiesz, spędzaj z nią dużo czasu, poznaj ją bliżej. Nie spiesz się z tym. – Aha. Masz rację. – I pamiętaj, że to po prostu dziewczyna, tak? Idź teraz do niej. Przypominaj sobie: to po prostu dziewczyna, po prostu człowiek. Im szybciej się z nią zobaczysz, tym szybciej przestaniesz się spinać. Wracaj do roboty, co? – Szturchnął go w żebra i wstał. – Aha – powiedział Vince, pełen optymizmu. – No. Dzięki, stary.
60
– Nie ma za co. – Wrócił do zlewu ze ścierką w garści. – Czyli tak po prostu cię chapnęła? – spytał, biorąc do ręki mokry kubek i obracając go w dłoni. – Na dzień dobry, bez zapowiedzi w prasie, łaps za fujarę i już? – Uhu – przytaknął Vince. Chris pokiwał głową z miną pełną podziwu. – Ależ dziewczyna – powiedział i zaśmiał się radośnie pod nosem. Tego ranka Vince robił wszystko dwa razy szybciej, bo spieszyło mu się do Joy. Pod prysznicem nie dał mydłu szansy porządnie się spienić. Wskoczył w bokserki i spodnie, wypił duszkiem herbatę, mało się nie dławiąc, a swoje odbicie w lustrze kontemplował zaledwie przez dziesięć sekund, czyli jedną
S R
dwudziestą czasu, który normalnie na to poświęcał.
Drzwi sąsiedniej przyczepy otworzył mu Alan. – A, dzień dobry, Vincent.
– Dzień dobry, panie Downer. Chciałem zapytać, czy zastałem Joy. – Hm, nie jestem pewien, czy już się wyłoniła. Joy, żyjesz? – zawołał przez ramię. Od drzwi jednej z sypialń dobiegł Vince'a zduszony jęk. – Gość do ciebie! Wejdź, Vincent – zaprosił go do środka mało entuzjastycznym tonem.
Zostawił go stojącego w kuchni i pomaszerował z powrotem do stołu jadalnego, gdzie zaczął ostentacyjnie przeglądać „Telegraph". Dwie sekundy później otworzyły się drzwi łazienki i wychynęła z nich Barbara, która wyglądała przerażająco w różowym pikowanym szlafroku i przezroczystym czepku kąpielowym. Na widok Vince'a przycisnęła szlafrok do ciała. – Och, Vincent. Ale mnie przestraszyłeś. Potem otworzyły się drzwi sypialni i stanęła w nich Joy. Kiedy go zobaczyła, na jej twarzy wykwitł uśmiech.
61
– Dzień dobry. – Podrapała się po i tak już rozczochranej spaniem głowie. – Dzień dobry. Masz ochotę się przejść? – Daj mi dziesięć minut – odparła rozpromieniona. – Nie, starczy pięć. Stanęła na palcach, pocałowała go w usta i zniknęła w swojej kobieco pachnącej sypialni. Szli w stronę morza pooplatani ramionami. Vince pomyślał o setkach, tysiącach złączonych biodrami par, które minął w swoim życiu. Pomyślał o tych mężczyznach, na których patrzył z zazdrością, zadając sobie pytanie, jak czuje się dziewczyna, która pokazuje się publicznie zespolona w ten sposób z
S R
facetem. A teraz sam był takim facetem i nie widział w tym nic dziwnego. Ani nawet szczególnie podniecającego. Było mu po prostu dobrze. Kupili pączki, które migotały w słońcu, i nawzajem ścierali sobie z policzków cukier puder.
Obracali skrzypiące stojaki z pocztówkami i śmiali się z tragicznych osłów i gmachów publicznych sfotografowanych w kiczowatym technikolorze z lat siedemdziesiątych. Joy kupiła pocztówkę z deptakiem do wysłania przyjaciółce z San Diego, wyłącznie ze względu na pewnego biedaka, który został przypadkowo uchwycony na tym zdjęciu w pomarańczowych tartanowych dzwonach i butach na obcasach z wielu warstw skóry. Kiedy słońce wspięło się wyżej na niebo, wesołe miasteczko zbudziło się do życia, rozsiewając zapach waty cukrowej i smaru do osi. Wędrowali przez labirynt kramów z kokosami i miejsc do rzucania obręczami, mijali sterty brzydkich
nylonowych
misiów,
przerośniętych
plastikowych
lalek,
przezroczystych torebek z różowymi landrynkami i długich łańcuchów pastelowych pianek, wiszących jak cukrowe kable. Uśmiechali się do małych dzieci, które z przejętymi minami jeździły na ślamazarnych karuzelach. 62
W porze lunchu wrócili na kemping i na leżakach zjedli sałatkę z Chrisem i Kirsty. Popołudnie przeleżeli w słońcu, od czasu do czasu idąc do przyczepy po zimne napoje z lodówki. Chris słuchał transmisji z meczu w trzeszczącym radiu tranzystorowym, a Kirsty lakierowała paznokcie u nóg na stalowoszaro, rozdzielając palce kawałkami różowego styropianu. O piątej przyjechała furgonetka z lodami i ciszę rozerwały hałasy wydawane przez trzydziestkę dzieci, które z wrzaskiem domagały się od matek pieniędzy i właziły sobie nawzajem na głowy, bo nie mogły się doczekać swojej kolejki. Vince kupił dla wszystkich kręcone lody, po czym Chris przyniósł Monopol. Cała czwórka usiadła na kocu i losowali pionki, jedząc
S R
lody. Joy była cylindrem, Vince żelazkiem, Chris samochodem, a Kirsty, jak zawsze, owczarkiem szkockim.
Do wpół do szóstej nikt nie wygrał, ale wszyscy byli zadowoleni. Barbara i Alan tuż przed siódmą wrócili ze swojej całodniowej eskapady nie wiadomo dokąd, oboje w kapeluszach i z brązowymi papierowymi torbami w ręku. We wzroku Alana pojawiła się dezaprobata, kiedy zobaczył, że dłoń Joy spoczywa na gołym udzie Vince'a.
Doszło do krótkiej utarczki, w której Alan przekonywał Joy, by poszła z nimi do przyczepy celem odbycia „dyskusji odnośnie do planów kolacyjnych". – Kiedy ja nie jestem głodna – zaoponowała. – Cały dzień jem. – Na miły Bóg, sądziłem, że to miały być wakacje rodzinne – wypalił, raz po raz zaciskając pięści. – Barbara? Czy to nie miały być wakacje rodzinne? Czy nie taki był sens tego wszystkiego, do jasnej cholery? – Joy żachnęła się głośno i twarz Alana spopielała. – Jesteśmy tutaj tylko ze względu na ciebie, wiesz o tym, prawda? – Alan... – mitygowała go Barbara. – Ja tylko przypominam, jak wyglądają fakty... 63
– Tak, ale uzgodniliśmy... – Tak, tak, tak – westchnął z gniewem. Barbara uśmiechnęła się przepraszająco i delikatnie pociągnęła Alana za łokieć w stronę przyczepy. Wszyscy czworo patrzyli po sobie. Chris zrobił głupią minę do Joy, która uśmiechnęła się. – Przepraszam – powiedziała speszona. – Zauważyłaś – powiedział Vince do Joy – ile tracimy czasu na przepraszanie za rodziców? – Jakie przepraszanie za rodziców? – spytał Chris z udawanym
S R
oburzeniem. – Co ty, kurde, masz do przepraszania za mnie? Jestem, kurde, chodzącym ideałem!
– Czasem chodzącym, czasem leżącym – zażartował Vince, po czym Chris spuścił mu łomot, czuły i żartobliwy, ale może nieco zbyt agresywny: rzucił go na plecy i okładał pięściami po głowie.
Joy obserwowała ich z ironicznym rozbawieniem. – Wiecie, że takie zachowanie oznacza, że jesteście gejami? – spytała, nonszalancko przesuwając kosmyk włosów po górnej wardze. Kirsty ryknęła śmiechem i poklepała się dłońmi w uda. – E? – zdziwili się jednogłośnie Chris i Vince. – Aha. – Utajony homoseksualizm objawiający się silnym pragnieniem kontaktu fizycznego z przedstawicielem tej samej płci. Vince nie obraził się, lecz przeciwnie: był zachwycony, że ma dziewczynę, która umie a) używać długich słów i b) robić sobie jaja z Chrisa. Jednakże Chris miał przerażoną minę. – Odwalcie się ode mnie – prychnął. 64
– Aleś dała czadu – skarcił ją żartobliwie Vince. – Zakwestionowałaś samczość północnoangielskiego samca. – Święte słowa – powiedział Chris, przygładzając włosy. –– Trzeba ci wiedzieć, że na północ od Watford nie ma pedryli. Lęgną się tylko na południu. – Och, jak mogłam się tak pomylić co do Johna Inmana i Larry'ego Graysona! No i Russella Harty'ego, skoro już jesteśmy przy tym temacie. Chris rzucił Vince'owi spojrzenie wyrażające udawaną konsternację. – A ja sobie myślałem: taka miła dziewczyna. Dobra, turniej rycerski odwołany. Możesz ją zatrzymać. W całości należy do ciebie. Przyszła kolej na Vince'a, żeby wyłomotać Chrisa. Kirsty i Joy śmiały się
S R
tak głośno, że stado gołębi obsiadających drzewo, pod którym siedzieli, rozfrunęło się na wszystkie strony – jak wytrzepywane z obrusa okruszki. Chris wycelował w węgielki i nacisnął spust. Mgiełka fiołkowych kropelek opryskała żar i w górę strzeliła ściana bursztynowych płomieni. Chris szturchnął unicestwioną kiełbaskę, przewracając ją na bok. – Komu ostatnia kiełbaska, bo idę do domu? – kusił. Wszyscy uprzejmie odmówili i masowali spęczniałe brzuchy. Leniwe pijackie popołudnie płynnie przeszło w leniwe pijackie grillowanie. Chris zdołał dokooptować Alana i Barbarę, jak również inne Bogu ducha winne małżeństwo, które akurat przechodziło obok w porze rozpoczęcia imprezy. Na ziemi walały się tłuste papierowe talerze, zszarzałe kości i łupiny ziemniaków. Alan otwierał kolejną butelkę beaujolais. Z każdym kolejnym kieliszkiem koniuszki uszu i inne sterczące akcesoria coraz bardziej mu różowiały i mówił coraz głośniej. – No – powiedział, odwracając się z rozmachem w stronę Kirsty, która siedziała na kocu z nogami podwiniętymi pod pupę. – Kirsty. – Wypowiedział jej imię tak głośno, że trochę nią szarpnęło. 65
– Wydaje się nieprawdopodobne, żeby taka młódka jak ty była matką takiego byka... – Pokazał na Vince'a. – Czy w twoich stronach wcześnie zaczynają? – Alan! – syknęła Barbara. – Co? – odburknął. – Czy mężczyźnie już nie wolno skomplementować kobiety? Przypuszczam, że to jest seksistowskie, co? – Oj, Alan... – Nie ma sprawy – łagodziła sytuację Kirsty. – Nie obrażam się. Miałam siedemnaście lat, kiedy urodziłam Vince'a. Nie jestem aż taka młoda – powiedziała, uśmiechając się do Alana.
S R
– No, muszę powiedzieć, że doskonale się trzymasz, moja droga – huknął Alan z szerokim uśmiechem na twarzy. – Wyglądasz góra na trzydziestkę. – Dziękuję ci – odparła Kirsty, radząc sobie z tym komplementem jak prawdziwa profesjonalistka. – To dlatego, że wzięłam sobie żigolaka. – Mrugnęła do Chrisa. – To mnie odmładza.
– Oj, tak, tak, tak – zarechotał Alan. – Domyślam się, że taki jest efekt. Organizm pompuje tyle krwi. – Puścił do niej oko. – Nic tak dobrze nie działa na skórę, jak udane życie seksualne. – ALAN!
– No co, do diabła ciężkiego? Stwierdzam tylko fakt. Powszechnie wiadomo, że regularne pożycie pomaga zachować młodość. Nie mam racji, Kirsty? – Masz absolutną rację, Alan – zgodziła się dzielnie Kirsty. – I jest to również doskonała forma gimnastyki. Takie w każdym razie odnoszę wrażenie, kiedy patrzę na ciebie. – Z aprobatą przebiegł wzrokiem po szczupłych nogach Kirsty. – Ani grama zbędnego tłuszczu. Jak u nastolatki.
66
Kirsty zaśmiała się uprzejmie, ale dokoła zapadła pełna zażenowania cisza. – Miło patrzeć – ciągnął niczego nieświadomy – na kobietę w średnim wieku, która umie tak dobrze o siebie zadbać. Bardzo miło patrzeć. – Uśmiechnął się do niej, odsłaniając zęby przebarwione burgundem. – Idziemy na spacer – oznajmiła Joy, chwytając Vince'a za rękę i dźwigając go na nogi. Dorośli spojrzeli na nich zaskoczeni. – No, przespacerujemy się – powiedział Vince, posłusznie wstając. Zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, wzięli z przyczepy torebkę Joy i
S R
dwa piwa, znacząco życzyli wszystkim dobrej nocy i co tchu odmaszerowali od tragicznych odgłosów dorosłej pijackiej hulanki.
67
Rozdział siódmy – Mój ojciec jest najbardziej obrzydliwą kreaturą wszech czasów – stwierdziła wściekła Joy, wypijając łyk heinekena z puszki. – Jezu! Biedna twoja mama. Totalny obciach. – E, mama da sobie radę – odparł i uścisnął ją uspokajająco za rękę. – Ma dużą wprawę. – Nie o to chodzi. Wiesz, przy mamie, przy mnie, przy Chrisie – to jest... psychotyczne. – Przeszedł ją dreszcz. – Jakby twoja mama mogła być nim zainteresowana! Jest taka ładna, ma Chrisa i w ogóle. Ale on jest taki
S R
sakramencko próżny, że naprawdę uważa, że ma szanse. Wiesz, jak uruchomi swój zabójczy urok, to Kirsty osunie mu się w ramiona... Aarrch! – jęknęła sfrustrowana i padła na plecy w trawę.
Wywędrowali za miasto i polnymi drogami dotarli na obsypaną plamami światła księżycowego łąkę. Vince spojrzał na wściekłą, horyzontalną Joy i uśmiechnął się.
– Wiesz, co mi się najbardziej w tobie podoba? – spytał. – Nie – odparła naburmuszonym tonem. – Co? – Wszystko. Parsknęła śmiechem.
– A wiesz, co mnie się najbardziej podoba w tobie? – Nie. Powiedz mi. – To – powiedziała. – Złapała go za ramię, przyciągnęła do siebie i wbiła mu język do ust. Vince'owi zaczęło się kręcić w głowie. Pocałunki były coraz bardziej gorące, ręce Joy błądziły jak szalone po całym jego ciele, szarpały go za podkoszulek. W końcu do niego dotarło, że
68
Joy usiłuje mu go zdjąć, więc wyciągnął ramiona nad głowę i po chwili podkoszulek wylądował na trawie. Nagłe i niczym nie sprowokowane roznamiętnienie Joy postawiło Vince'a w dziwnej sytuacji: czuł się przyjemnie zdystansowany do całej akcji, jakby siedział na drzewie i przyglądał się wszystkiemu z góry, pogryzając jabłko. „Muszę wyznaczyć sobie jakieś cele" – pomyślał, kiedy jej udo otarło się o jego dyszel. Chwilowo skupił się na rytmie swego języka w jej ustach, próbował wprawić go w wirujący, masujący ruch. A potem podjął decyzję. Piersi... Jego następnym celem będą piersi. Sięgnął do guzików jej koszuli, ale perłowe kółka wyślizgiwały mu się z palców. „Pieprzyć guziki" – pomyślał.
S R
Koszula była luźna, postanowił, że zdejmie ją przez głowę. A kiedy już wykona to zadanie, zacznie się martwić o to, co zrobić ze stanikiem. Nie musiał jednak nic robić, bo kiedy koszula była już zdjęta, Joy natychmiast sięgnęła za plecy i rozpięła go, pałętał się teraz między nimi jak spuszczony z uwięzi. Vince rzucił go na bok i teraz, mężczyzna i kobieta, znaleźli się naprzeciwko siebie – w toplesie. Objęli się znowu, Vince poczuł dotyk jej nagich piersi na swojej nagiej skórze, jego działania zupełnie zatraciły swój celowy charakter i kompletnie oszalał, kiedy cała krew – nie licząc tej, która utrzymywała jego zaskakującą erekcję – napłynęła mu do głowy. Joy kwiliła i sapała mu do ucha, kiedy ocierali się o siebie, ale potem zabrała jego rękę ze swojej piersi. „O rany, trzeba zwolnić, za szybko, hamuj", ale ledwo zdążył to pomyśleć, ona prowadziła jego rękę w dół, ku luźnemu ściągaczowi szortów, po miękkim podbrzuszu, a potem jakby go kopnął prąd – poczuł pod palcami włosy łonowe Joy. Zaczęło mu dzwonić w uszach z podniecenia. Pociągnęła jego dłoń jeszcze niżej, otuliła nią swoją kobiecość i nagle stanął na progu zupełnie nowego świata. 69
– Jesteś pewna? – szepnął jej z przejęciem do ucha. – Mmmmmmmm. Poczuł, jak Joy energicznie kiwa głową. Kiedy zaczął się zaznajamiać z tym nowym światem, delikatnie i ostrożnie obmacując fałdy, wzgórki i miękkości, tudzież zastanawiając się, co dalej, Joy znowu przeszła do następnego stadium. Rozpięła mu guziki dżinsów, jej ręka była w spodniach, potem w bokserkach – i oto leżeli w toplesie, każde z ręką w spodniach drugiego, pod księżycem, na kompletnym odludziu. Vince usiłował się skupić na niezliczonych czynnościach, które powinien był wykonywać: całowanie ust, pieszczenie piersi, obmacywanie nowego świata.
S R
Uścisk dłoni Joy na jego członku był jak ciepły, miękki pocałunek. Kiedy Vince zaczynał myśleć, że dalej sprawa już się nie posunie, że na tym poprzestaną, Joy szarpnęła go za spodnie, za szorty, ściągnęła je na uda, i można było odnieść wrażenie, że chce go rozebrać do naga, ale nie miał pewności, czy rzeczywiście taka jest jej intencja, a poza tym nie chciał być jedyną nagą osobą w towarzystwie, więc przeniósł uwagę na zdejmowanie jej szortów, jej majtek, i po chwili tarzali się po trawie z gołymi tyłkami, kompletnie nadzy.
Vince nie umiał oprzeć się przekonaniu, że to jest właśnie moment, kiedy powinien zacząć zadawać pytania. – Um – mruknął, nie bez trudności odrywając usta od jej ust – em, zaraz, zaraz, zaraz. – Co? – Odsunęła się od niego. Włosy spadły jej na twarz, a usta miała nabrzmiałe i czerwone. – No, co my dokładnie robimy? – Nie wiem – wydyszała. – Znaczy, czy my... 70
– Nie wiem. – Muszę wiedzieć, bo... – Biorę pigułkę. – Aha. – Przeciw napięciu przedmiesiączkowemu. – Że jak? – Biorę pigułkę przeciw napięciu przedmiesiączkowemu. Nie anty... Jestem dziewicą. – Naprawdę? Myślałem... – Że co? – Nic. Jesteś dziewicą... – Aha. A ty? – Y, tak. Ja też. – A czy... chcesz?
S R
– Z tobą? – spytał. Skinęła głową.
– Jezu, tak. Bardzo. A ty? Znowu skinęła głową. – Też bardzo chcę. Bardzo, bardzo... – Jesteś pewna? – Tak. A ty?
– Tak. – Vince przełknął ślinę. – O Jezu...
71
Rozdział ósmy Wracając, szli skoszonymi polami i pustymi polnymi drogami. Joy czuła się sponiewierana między udami, jakby przez cały dzień jeździła na bardzo dużym koniu. Na twarzy miała skorupę zaschniętej śliny, a usta ją bolały i sprawiały wrażenie dwukrotnie powiększonych. Vince obejmował ramieniem jej plecy, a ona opasała go w talii. Przed kilkoma minutami, kiedy próbowała wstać, kolana się pod nią ugięły. Nogi miała jak z galarety. Z histerycznym chichotem padła na klęczki. Vince postawił ją na nogi, wziął w objęcia i pocałował.
S R
Zrobiła to. A raczej zrobili. Różne rzeczy. Oboje chcieli spróbować wszystkiego. Zrobili to we wszelkich możliwych pozycjach: od tyłu, ona na nim, nawet pod drzewem. I nawzajem wygodzili sobie oralnie. Joy nigdy wcześniej sobie nie wyobrażała, że miałaby wziąć do ust męski członek, ale jak tylko Vince to zaproponował, zabrała się do roboty z takim entuzjazmem, jakby to był nowy smak lodów. Nie miała orgazmu – rzecz odbywała się w zbyt niewygodnych na to warunkach – ale utrata dziewictwa z tym silnym, przystojnym mężczyzną, przy którym czuła się tak dobrze, pewnie i bezpiecznie, była najradośniejszym doświadczeniem w jej życiu. – Możemy to powtórzyć jutro? – spytała, przytulając się mocniej do niego. – Jasne, czemu nie? A pojutrze? – Pewnie. Oczywiście musimy to zrobić we wtorek, w twoje urodziny. – Oczywiście. Dostanę moje urodzinowe rżniątko. Zgodnie z tradycją. Zaśmiała się. – A potem, po Hunstanton – możemy to zrobić w Colchester? – Aha. I w Enfieldzie. 72
– A, tak, w Enfieldzie. Zawsze chciałam zrobić to w Enfieldzie. – Myślę, że powinniśmy to robić w nieskończoność. Wszędzie. Jeździć po świecie i kochać się. Non stop. Skinęła głową i znowu mocniej do niego przywarła. Nagle zatrzymał się, obrócił ją ku sobie i przez chwilę przyglądał się jej z natężeniem. – Wiesz, że to była najlepsza rzecz, która mi się w życiu zdarzyła, prawda? Uśmiechnęła się. – Mnie też. – Jezu, od tak dawna się zastanawiałem, czy to się stanie, jak to się
S R
stanie, kiedy i z kim. Przez tyle lat o tym marzyłem, ale nawet sobie nie wyobrażałem, że to może być takie cudowne. – Ja tak samo.
– Kiedy powiedziałem, że chyba cię kocham, to nie dlatego, że wiesz – że to się działo, i uznałem, że chcesz to usłyszeć. Powiedziałem tak, bo... bo cię kocham. Totalnie.
Joy uśmiechnęła się. Tyle lat, tyle cierpienia, Kieran, Miranda, Toni Moran, przedawkowanie, szpital, utrata miejsca na uniwersytecie, tyle lat wegetacji – wszystko to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Z tamtą dziewczyną zaczęła się rozstawać już trzy dni wcześniej, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Vince'a, ale teraz, kiedy stała z nim tutaj, pośród pól Norfolku, z dłońmi w jego dłoniach, i słuchała, jak jej mówi, że ją kocha, a ból utraty dziewictwa wciąż pulsował między jej nogami, tamta dziewczyna rozpłynęła się w oddali. – Naprawdę? – Totalnie. Mówię szczerze.
73
I wtedy Joy powiedziała mu, że też go kocha. I po raz pierwszy w życiu nie kłamała, kiedy to mówiła. Kiedy wrócili do Sevue, wokół była cisza i spokój. Koce, papierowe talerze i zwinięte w kulki kawałki ręcznika kuchennego zostały uprzątnięte. Grill jeszcze nie do końca wystygł. W przyczepie Joy wszystkie światła były pogaszone. Wnętrze przyczepy oświetlał migoczący katodowy blask czarno– białego telewizora. Pocałowali się i szeptem powiedzieli sobie dobranoc. Joy zdjęła buty i trzymając je w ręku, weszła na stopnie przyczepy. – Do zobaczenia jutro – szepnęła, posyłając mu całusa. – Śpij dobrze. – Ty też. I dziękuję ci.
S R
Uśmiechnęła się szeroko i zniknęła za drzwiami. W jego przyczepie panowała dziwna atmosfera – Vince wychwycił to z chwilą, gdy wszedł do środka.
Telewizor był włączony, lecz ani Chris, ani Kirsty nie oglądali. Siedzieli naprzeciwko siebie przy stole, Chris ściskał w garści pusty kubek, Kirsty gasiła papierosa w osypującej się popielniczce. Kirsty miała taką minę, jakby powstrzymywała się od wygłoszenia jakiejś uwagi. Najwyraźniej odbywali poważną rozmowę, zanim im przerwał.
– Wszystko w porządku? – spytał, biorąc szklankę z półki w kuchni. – Aha. – Czemu jeszcze nie śpicie? – Impreza trochę się przeciągnęła. Nie mogliśmy się pozbyć tych palantów. – Chris zaśmiała się sztucznie. Vince nalał sobie wody z kranu i usiadł koło rodziców. – Co jesteście tacy dziwni? – Dziwni? 74
– Coś kombinujecie. Co tu się działo? – Nic, kochanie – odparła Kirsty. – Tylko wszyscy trochę się uwalili. I niektórych trochę poniosło. Doszło do pewnych ekscesów. Nic więcej. – Jakich ekscesów? – To znaczy, nie aż ekscesów, wszystko było pod kontrolą. A jak tobie minął wieczór? – Uśmiechnęła się do niego i uścisnęła go za rękę. – Świetnie. Super. – Dokąd poszliście? – A, w miasto. – Zaczerwienił się. – Zdajesz sobie sprawę, że masz trawę we włosach? – spytał Chris z ironicznym uśmieszkiem.
S R
Vince trzepnął się w głowę, strącając kępkę trawy na blat z laminatu. – O – powiedział, wytrzeszczając oczy. – O – zaśmiał się Chris.
– No co? – bronił się butnie Vince, ale skruszony uśmiech zjadł mu połowę twarzy.
Chris klepnął go ze śmiechem w plecy.
– Czy tym razem udało ci się zapanować nad fizjologią? Ładunek nie wystrzelił?
– Chris! – Łypnął na matkę ze zgrozą i zawstydzeniem. – Oj, daj spokój, chłopie. Przecież wiesz, że nie mam przed twoją mamą żadnych tajemnic. – Akurat bez tej perełki mogłabym się spokojnie obejść – odparła wesoło Kirsty. – I co, fajnie było? – ciągnął go za język Chris.
75
– Bardzo fajnie. – Nagle Vince'a ogarnęło nieprzeparte pragnienie podzielenia się z nimi obojgiem niewiarygodną informacją, że stracił dziewictwo. – Przefajnie. – Tak? – Tak. – Czy dobrze czytam między wierszami, mój mały Vincencie? – Nie wiem, o czym mówisz. – Kurde, poszliście z tą laską na całość, tak czy nie? Vince wzruszył ramionami z szerokim uśmiechem. – Może tak, może nie...
S R
– Och, moje ty piescimordęlizał! – Chris wyściskał Vince'a na miśka, okładając go pięściami po plecach. – Mistrzostwo świata, stary! – Oj, Chris, bez przesady – skarciła go czule Kirsty. – Robisz tyle szumu, jakby zdobył Everest.
– Są pewne analogie, moja prześliczna małżonko. Chłopak za dwa dni kończy dziewiętnaście lat. Stanął przed wyzwaniem i sprostał mu. – Nie chciałabym odzierać tego zdarzenia z otoczki romantyczności, kochanie, ale mam nadzieję, że zastosowaliście jakieś, no, zabezpieczenia. – Joy bierze pigułkę – odparł radośnie Vince.
– Tak, ale w dzisiejszych czasach rzecz nie ogranicza się wyłącznie do antykoncepcji, prawda? Co z AIDS? – Jest dziewicą– oznajmił rozpromieniony. – To znaczy była. Tak jak ja. Oboje niepokalani. – Aaa – powiedział Chris, splatając ramiona na piersiach i uśmiechając się z dumą. – Późno zakwitające kwiaty. Czy to nie słodkie? Vince uśmiechnął się do siebie, bo rzeczywiście było to słodkie. I fantastyczne. Żył w przekonaniu, że jeśli uda mu się stracić dziewictwo, to z 76
jakąś pozbawioną twarzy kobietą w fikuśnej bieliźnie, która zaliczyła kilkudziesięciu mężczyzn, zna różne numery i wszystkiego go nauczy. Wyobrażał sobie, że będzie to podniecający, choć trochę krępujący rytuał przejścia, przeszkoda na drodze do dorosłości, którą trzeba pokonać, żeby móc realizować inne cele, takie jak miłość i stałe związki. Nad seksem z dziewicą specjalnie się nie zastanawiał, ale nie ulegało dla niego wątpliwości, że byłaby to nieporadna, nieprofesjonalna akcja: jak próba zmiany koła przez dwie małpy albo przejażdżka odrzutowcem dwóch niedoświadczonych adeptów pilotażu – ślepy prowadzi ślepego. Tymczasem było zupełnie inaczej, przypominało to bardziej zwiedzanie
S R
Tadż Mahal z kimś, kto nigdy wcześniej nie widział tego cudu architektury, kto nie chrzani o tym, że trzeba uważać na namolnych przekupniów przy wejściu, kto nie podpowiada ci, z którego miejsca jest najlepszy widok, i mówi, że najpiękniej wygląda to pod wieczór – było to zwiedzanie Tadż Mahal z osobą, która zjawiła się o złej porze i została cofnięta od wejścia, a potem stanęła w złej kolejce, a kiedy już weszliście do środka, staliście obok siebie skamieniali z zachwytu.
O jakiejś niewiadomej nocnej godzinie Vince'a zbudził odgłos zapalania silnika samochodu i snop światła reflektorów, który przebiegł po ścianie. Nazajutrz rano stwierdził, że przyczepa Joy jest pusta, jaguara nie ma, a na progu leży zaadresowana do niego koperta. W środku był napisany atramentem list, który zrobił się nieczytelny na skutek niezapowiedzianego, przelotnego, ale intensywnego deszczu sprzed paru godzin. Vince długo się wczytywał, ale był w stanie odcyfrować tylko trzy słowa: „Tak mi wstyd".
77
Kuchnia Ala i Emmy, godz. I.03
– Co?! – zdziwiła się Emma. – Tylko tyle napisała? – Tylko tyle dało się przeczytać. Reszta się rozmazała. Potrafiłem odcyfrować pojedyncze słowa, jakieś „i" czy „bo", ale nie układało się to w żadną sensowną całość. – Kurczę, to straszne – powiedziała Claire. – Jak myślisz, co tam mogło być napisane? Vince wzruszył ramionami.
S R
– Nie mam pojęcia. – Uśmiechnął się zażenowany. – Pomyślałem, że ogarnęły ją wątpliwości. Doszła do wniosku, że rzucenie się na mnie na środku pola nie jest powodem do dumy. Tak czy owak nie była w stanie spojrzeć mi w oczy. I szlus.
– Ależ to takie tragiczne. Twoja pierwsza miłość i wszystko skończyło się w mniej niż tydzień. – Wiem. Ale co poradzić?
– Jezu... – przejęła się Natalie. – Ciekawe, co się z nią potem stało. – Zobaczyłem ją jakieś siedem lat później – powiedział. – Serio?! I co robiła? – To bardzo ciekawe pytanie – odparł z uśmiechem Vince.
78
WRZESIEŃ 1993 ZAGINIONY KOT
S R 79
Rozdział dziewiąty Magda wyjęła termometr z ust Vince'a i spojrzała pod światło. – Nie masz gorączki. Czy to możliwe, że po prostu się przeziębiłeś? – Dawaj to. – Vince wyrwał Magdzie termometr z ręki, przyglądnął się słupkowi rtęci i z niemiłym burknięciem oddał jej termometr. – Jestem zagrypiony. – Jeśli jesteś zagrypiony, to sugeruję, żebyś został w domu, ale ja nie dzwonię do twojej pracy. Możesz sam to zrobić. – Stanęła obok łóżka i poczochrała Vince'owi włosy. – Dobra, wynoszę się stąd. – Przerzuciła swoje
S R
błyszczące czarne włosy na plecy i zadzwoniła kluczami do sklepu sieci Warehouse.
Budzik wskazywał nieludzką godzinę.
– Szkolenie personelu – powiedziała tytułem wyjaśnienia. Vince zrobił obrażoną minę.
– Kiedy ja jestem chory. Nie możesz zostać i zaopiekować się mną? – Nie, nie mogę! Mam personel do wyszkolenia. Odzież do sprzedania. Pieniądze do zarobienia. Ale pociesz się: masz okazję cały dzień pooglądać telewizję, szczęściarzu. A w podbramkowej sytuacji zawsze możesz poprosić Jeffa, żeby przyszedł i otarł ci pot z czoła. – Pochyliła się i zostawiła mu na czole odcisk szminki. – Przeżyjesz? – Chyba tak. – Chcesz, żebym później zajrzała? – Tak, proszę. Uśmiechnęła się, posłała mu całusa i zamknęła za sobą drzwi pokoju.
80
Vince słuchał, jak Magda wychodzi z domu, a potem wyjrzał przez okno. Niektóre drzewa w oddali zaczynały łysieć, niebo miało ten typowy dla sezonu przejściowego wodnisty, nieokreślony wygląd, a on się przeziębił. Lato z kretesem dobiegło końca. Poczłapał do kuchni, gdzie Jeff w samych majtkach prasował białą koszulę. – Myślałem, że jesteś chory – mruknął, przerzucając wzrok między porannymi wiadomościami i rękawem koszuli. – Jestem – odparł Vince, siąkając głośno nosem dla wzmocnienia dramatycznego efektu. – Przyszedłem coś zjeść. – Wyjął z lodówki bochenek
S R
Mother's Pride. – Myślę o zerwaniu z Magdą. – Nie spodziewał się, że to powie. Aż do tej chwili myśl ta nie powstała w jego głowie. – Aha – powiedział Jeff, odwracając koszulę. – Dlaczego? Vince wzruszył ramionami i wyjął z lodówki masło. – No wiesz, trochę taka ślepa uliczka się zrobiła. Pięć miesięcy. I co dalej? Zamieszkać razem? Może ślub?! – Aha.
– Bardzo miła dziewczyna. Zresztą nie muszę ci mówić. – Przemiła dziewczyna – potwierdził Jeff.
– No to co myślisz? Uważasz, że powinienem? Myślisz... – Ciiii. – Jeff dodatkowo uciszył go ruchem dłoni i pokazał na mężczyznę w krzykliwym garniturze na ekranie telewizora. – Rynki finansowe. – Nie wiem, po co zawracasz sobie tym głowę – powiedział Vince. – Co innego, gdybyś był inwestorem. Co innego... – Jezu, zatkaj się, Vincent, dobra? Vince odwrócił się, możliwie jak najgłośniej posmarował tost masłem i usiadł ciężko przy stole. Był przekonany, że z Jeffa był kiedyś zabawny facet. 81
Poznali się rok wcześniej jako współlokatorzy pewnego mieszkania w Lewisham i tak dobrze się ze sobą dogadywali, że kiedy mieli już dość współmieszkania w niedogrzanym, ciasnym domu z trzema denerwującymi dziewczynami z Afryki Południowej, postanowili razem znaleźć sobie inne lokum. To mieszkanie znaleźli w„Loot" – trudno je było nazwać luksusowym, ale takie elementy jak parkiet, wysoki sufit i misterne gipsowe zdobienia sprawiały, że czuli się tak, jakby mieszkali w wyrafinowanym londyńskim śnie. Kuchnia była zapuszczona i kiepsko wyposażona, ale miała takie atuty jak ogromne okno z widokiem na Blackstock Road, wielkie stare palenisko i
S R
sfatygowany blat w stylu farmerskim. Mieszkanie było cool. Jeff też był cool. Nawet za bardzo. Jak zimny prysznic. Niegdyś Vince'owi się podobało, że Jeff jest cool, ale to było w czasach, kiedy Jeff był cool tylko wobec innych – teraz był cool także wobec Vince'a, który miał wrażenie, że mieszka z ruchomym lodowcem.
Vince siedział i zajadał tost, a Jeff przemieszczał się z pokoju do pokoju, przygotowując się do wyjścia do pracy. Po piętnastu minutach wyłonił się w eleganckim granatowym garniturze z dwoma rzędami guzików, odprasowanej białej koszuli, czarnych butach typu Chelsea i gustownym wzorzystym krawacie, pachnąc Diorem i wymachując aktówką z takim impetem, jakby z radością wychodził do pracy. – Nie mógłbyś z lekka odkurzyć mieszkania, stary, skoro już będziesz siedział cały dzień w domu? – Co to ja jestem – twoja żona? – Spytać nie wolno? Dobra. Na razie. Nie czekaj na mnie. I wyszedł, a Vince rzeczywiście czuł się jak żona – i to zaniedbywana.
82
Po czterech godzinach Jeff wrócił. Poluzowany krawat wisiał mu na szyi jak szubienica. Jechało od niego pubem, a oczy miał zaczerwienione. – Co się stało? – spytał Vince, przyglądając mu się w przedpokoju. – Chuje pierdolone – powiedział Jeff tytułem odpowiedzi. Postawił aktówkę na podłodze i ściągnął krawat. – Co? – Chuje pierdolone – powtórzył. – Zwolnili mnie. Nie pozwolili mi nawet zostać do końca dnia. Z miejsca na bruk. Jezu! – Żartujesz? – Wyglądam, jakbym żartował? – Raczej nie.
S R
– Pierdolone cięcia. Kto przyszedł ostatni, pierwszy wylatuje. Jezu Chryste! – Złapał się za włosy i usiadł ciężko przy stole kuchennym. – Co ja teraz zrobię? – Znajdziesz inną pracę?
– Jasne, super! – huknął. – Bo jak Janssen Higham wywala ludzi, to na pewno w City pozwalnia się kupa innych miejsc pracy, co? Bo inne banki tylko czekają na to, żeby wyciągnąć z rynsztoka resztki po Janssenie, co? Vince wzruszył ramionami. Funkcjonowanie City było dla niego absolutną zagadką. – Nie, to już koniec – westchnął Jeff. – Już po sztucznym boomie. Koniec marzeń. Życie nie pieści, stary, życie nie pieści. Vince przygryzł policzek i z najwyższym trudem powstrzymywał śmiech. Jeff zawsze zachowywał się tak, jakby sądził, że jest filmowany. Vince zadał mu pytanie, które przed chwilą on sam postawił: – Więc co teraz zrobisz?
83
– Nie wiem. – Głowa poleciała mu do tyłu. – Nie mam, kurwa, pojęcia. – Pociągnął mocno nosem i klepnął się dłońmi w uda. – W tej chwili zamierzam się kompletnie zadupczyć. Dasz radę pójść do pubu? Vince zważył zalety siedzenia w szlafroku przed telewizorem i zajadania tostów, a na przeciwnej szali położył rzadką hedonistyczną rozkosz w postaci porządnego popołudniowego picia w dzień powszedni. Po dojrzałym namyśle poszedł do swojego pokoju, żeby się ubrać. Jeffowi potrzeba było jeszcze dwóch dni i hektolitrów alkoholu, żeby podjąć decyzję co do swojej przyszłości. Rozważał różne przedsięwzięcia biznesowe – ekskluzywna dostawa kanapek, ekskluzywne sklepy z krawatami,
S R
ekskluzywne organizowanie przyjęć – ale kiedy rodzice powiedzieli mu, że wynajęli na całą zimę wielką luksusową willę w Estepona i zaprosili go, żeby przyjechał „zregenerować się psychicznie" i „rozważyć dostępne opcje", nie wahał się ani chwili. Odprawę wpłacił na wysokooprocentowaną lokatę bankową, spakował rakietę do tenisa, okulary przeciwsłoneczne i kąpielówki i nie oglądając się za siebie, poleciał na Costa del Sol. Jego przyszłość mogła zaczekać do następnego roku.
Tymczasem Vince potrzebował nowego współlokatora.
84
Rozdział dziesiąty Cassandra McAfee była kompletną wariatką. Dało się to poznać już w chwili, gdy spóźniona o pół godziny weszła do mieszkania tyłem, przepraszając Teda z mieszkania po drugiej stronie holu, że przerwała mu kolację. Jej nogi były ze sobą splątane jak lina kotwiczna, a ona sama wykonywała jakiś dziwny taniec. – Muszę do toalety, bo pęknę. Vince machinalnie wskazał jej łazienkę. – Drugie drzwi. Upuściła torebkę pod jego nogi, rzuciła się sprintem ze zwartymi
S R
kolanami i otworzyła drzwi całym ciałem. Nie skończyła jeszcze zapinać dżinsów, kiedy po minucie wyszła z łazienki.
– Przepraszam za zamieszanie – powiedziała z uśmiechem. – Cassandra. Cass. – Podała mu rękę.
Uścisnął ją z najwyższą ostrożnością. – Vince.
– Vince – powtórzyła. – Ładne mieszkanie.
Włożyła ręce do kieszeni i rozejrzała się. Była wysoka i długonoga, z ramionami pływaczki i kręconymi miodowoblond włosami upiętymi na czubku głowy w coś w rodzaju pomponu. Cerę miała zdrową, lekko różowawą, a pełne usta marszczyły się od nadmiaru skóry. Może i spodobałaby się Vince'owi, gdyby nie ubranie – patchworkowe drelichowe dzwony, fosforyzujące sportowe buty, ręcznie dziergany ciężki rozpinany sweter w kolorze mchu z czerwonym kołnierzem i niebieskimi naszywanymi kieszeniami plus wielobarwna aksamitna chustka z cekinami luźno zawiązana wokół szyi. Wyglądała, jakby ktoś posmarował ją klejem i przetoczył przez pchli targ. 85
– Jeny, naprawdę przepiękne – powiedziała, patrząc na wysokie sufity i misterne gipsowe stiuki. – I tyle miejsca. Zresztą bardzo dobrze, bo mam tony różnego dziadostwa. Uśmiechnęła się tak, jakby to była rzecz pozytywna. – O, co za smutny pokój – powiedziała po chwili, otworzywszy drzwi do spartańskiej, minimalistycznej sypialni Jeffa. – Jak można tak mieszkać? Taki pokój potrzebuje koloru. Dramatyzmu. Musi mieć duszę. – Stanęła na środku w teatralnej pozie, rozłożywszy mesjanistycznie ramiona. Urwała na chwilę z lekko rozchylonymi ustami, jakby czekała na przypływ natchnienia. – Mogę go pomalować?
S R
– Y, tak, jasne. Jestem prawie pewien, że mamy na to zgodę właściciela. – Rozgnieciona malina – oznajmiła stanowczo, splatając ramiona na piersiach. – Gęsta, soczysta rozgnieciona malina. Taka soczysta, że ma się ochotę ją zlizać ze ścian. Mmm. – Mmm, brzmi super.
Vince umówił się z jeszcze dwoma potencjalnymi najemcami pokoju Jeffa na następny wieczór i nie był całkowicie przekonany do tej pachnącej patchouli wariatki z jej okropną dzianiną i rozgniecioną maliną na ścianach, ale ona najwyraźniej przybyła tutaj w przekonaniu, że w przedbiegach wygrywa z innymi kandydatami i może się natychmiast wprowadzić, a że sprawiała wrażenie w miarę nieszkodliwej, przystał na to i odnotował w pamięci, żeby odwołać zaplanowane na następny dzień prezentacje. Tak było znacznie łatwiej. – Pamiętasz o Madeleine? – spytała nad kieliszkiem wina w kuchni. – Yyy, nie – odparł ze zmrużonymi oczami, usiłując przypomnieć sobie szczegóły rozmowy. – Kto to jest Madeleine?
86
– Moja kotka. Powiedziałam ci o niej przez telefon. Mówiłeś, że nie ma problemu. Pamiętasz? – A, tak, kotka. – Więcej niż kotka – to moja najlepsza przyjaciółka. Łączy nas bardzo silna więź. – Postukała się w skronie i zapaliła papierosa, którego właśnie sobie skręciła. – Miałam kiedyś znajomą spirytualistkę. Powiedziała mi, że w jednym z poprzednich żywotów Madeleine była mnichem. W dwunastym wieku. Gdzieś na północy. Na wyspie. Ale nie pierwszym lepszym mnichem, tylko sławnym mnichem otoczonym czcią. – Vince rzucił jej sceptyczne spojrzenie. – Wiem, że to brzmi jak jakieś wariactwo. Pomyślałam sobie
S R
wtedy, że zwariowała. Ale teraz się okazuje, że to prawda. – Kolejne sceptyczne spojrzenie ze strony Vince'a. – Mówię serio. Budzi się codziennie o wschodzie słońca i zanosi modły. Coś takiego... – Zamknęła oczy i zaczęła wydawać z siebie dziwny, buczący dźwięk. – I zawsze na zachód. Zawsze na zachód.
Vince parsknął śmiechem. Miała taką poważną minę, że nie umiał się pohamować. Uśmiechnęła się do niego i wydmuchała pióropusz dymu. – Tak, wiem – powiedziała. – Jestem świrnięta. Ale przyzwyczaisz się do mnie. Daję ci słowo. I zakochasz się w Madeleine. Zaufaj mi. Nada twojemu życiu nowy wymiar. Każdy, kto ją pozna, tak mówi. Cass wprowadziła się cztery dni później. Biały mężczyzna z rudymi dredami i kozią bródką zawiązaną w supeł przy wiózł ją wyładowanym po brzegi autem kempingowym. Dobytek Cass wysypał się z auta w dziesiątkach pozawijanych w koce pudeł. Wyglądało to raczej jak wyprzątanie strychu i piwnicy niż przeprowadzka. Salon
powoli
wypełnił
się
roślinami
przynoszonymi
z
auta
kempingowego. Paprocie, filodendrony, trzykrotki, wielkie, sędziwe rośliny 87
doniczkowe obwieszone kaskadami nowych pędów. Doniczki były z wszelkich możliwych
parafii,
niektóre
poobijane,
niektóre
porozsadzane
przez
nadmiernie rozrośnięte korzenie. Poobsiadały parapety, gzymsy kominków, półki, stolik, wnosząc ze sobą wilgotny, pachnący ziemią klimat pleneru. Wreszcie, kiedy wydawało się, że w całym domu nie ma już ani jednego pustego kąta ani płaskiej powierzchni, Cass i jej rudy przyjaciel stanęli w progu, z dumą trzymając w górze wiklinowy domek dla kota. – Oto ona! – promieniała Cass. – Królowa Madeleine we własnej osobie. – Otworzyła drzwiczki i zjawiła się w nich kotka. – Witaj w naszym nowym domu, Madeleine.
S R
Madeleine była duża i wyjątkowo puchata. Gęsta sierść w kolorze świńskiego blondu przetykana była pasemkami kawy z mlekiem. Miała spłaszczoną mordkę, jakby wpadła na ścianę, i oczy barwy napoju cytrynowego. Przeciągnęła się i zaczęła bardzo powoli spacerować po mieszkaniu, obwąchując każdy przedmiot, odwracając się na każdy odgłos, zaglądając do wszystkich kątów i za meble.
– No i co, moja mała? – spytała Cass. – Podoba ci się? Madeleine odwróciła się na dźwięk jej głosu i owinęła czule wokół jej nóg, jakby próbowała ją spętać niewidzialnym sznurkiem. – A to jest twój nowy współlokator – zakomunikowała, wskazując Vince'a. Kotka ruszyła ku Vince'owi, otarła się o jego łydkę i głośno zamiauczała. – Podoba się jej mieszkanie i ty jej się podobasz – stwierdziła Cass, z satysfakcją splatając ramiona na piersiach. – Będzie świetnie. Vince spojrzał na wielki kłąb sierści w kolorze świńskiego blondu przyklejony do nogawek jego ulubionych czarnych spodni i modlił się, żeby Cass miała rację. 88
Rozdział jedenasty Malutka Bethany Belle zaraz zacznie stawiać pierwsze kroczki! Uśmiechnij się do tego zdeterminowanego stworzenia, kiedy jej miniaturowe paluszki ściskają twoje, a ona tupta dzielnie na swoich słodkich stopkach! W swoim ulubionym różowym pajacyku z guzikami z prawdziwej macicy perłowej ten nieustraszony szkrab jest gotów rzucić światu wyzwanie! Vince wziął do ręki długopis, przekreślił słowo „ściskają", by zamienić je na „chwytają". Westchnął i przekreślił „miniaturowe paluszki", by zastąpić je „maleńkimi paluszkami". Jego spojrzenie ześliznęło się z kartki, by spocząć na
S R
widocznej za oknem stacji metra Tottenham Hale. Przyszła jedna z rzadkich, lecz przygniatających chwil autorefleksji: Vince miał najgłupszą pracę na świecie.
Przyznanie się do tego nie nastręczało mu żadnych problemów. Nie można pracować w dziale marketingu Coalford Swann Collectibles, jeśli ktoś nie jest gotów tego przyznać. Nikt z tam zatrudnionych nie traktował swojej pracy poważnie. Coalford Swann to była rodzinna firma z siedzibą w Essex, od czterdziestu lat produkująca tanie, kiczowate porcelanowe koszmarki typu Bethany Belle. Oprócz legionów maleńkich różanolicych dzieciątek w ręcznie dzierganych ubrankach robili również reprodukcje wiktoriańskich lalek z upiornymi
buziami,
niewielką
linię
przerażająco
naturalistycznych
noworodków z napuchniętymi powiekami i kikutami pępowiny plus słodkie miniaturowe miasto o nazwie Blissville, które kolekcjonowało się budyneczek po budyneczku i ustawiało na półkach z udawanego mahoniu, przy zamówieniach przekraczających 100 funtów otrzymywanych za darmo. Coalford Swann reklamowało się w bardziej popularnych niedzielnych kolorowych dodatkach, ale firma mimo to uważała, że lokuje się w górnym 89
sektorze rynku „nowoczesnych artykułów kolekcjonerskich". Vince nie mógł zresztą zaprzeczyć, że sam towar jest pięknie i starannie wykonany, z pieczołowitą dbałością o szczegół. Kiedy oglądało się lalki w zbliżeniu, kiedy spostrzegało się maleńkie szklane oczka, ręcznie uszyte jedwabne sukienki, tycie skórzane buciki ze sprzączkami i jedwabiste włosy, trzeba było przyznać, że warte są ceny 59,99 funtów, po której były sprzedawane, ale rzemieślnicza perfekcja nie zmieniała faktu, że pod każdym względem były z gruntu odrażające. Co tydzień przychodziła duża paczka pooklejana nalepkami „Ostrożnie! Porcelana!" i zaadresowana do szefowej Vince'a, dwudziestoośmioletniej
S R
Melanie. W każdy poniedziałek odbywało się zebranie działu, cała czwórka szła do biura Melanie, aby zobaczyć nowe dzieło Coalford Swann stojące dumnie na jej biurku. I w każdy poniedziałek cała czwórka przez co najmniej pięć minut sikała w majtki ze śmiechu.
Zadaniem Vince'a było stworzyć tekst reklamy nowego produktu do materiałów wypuszczanych co tydzień przez marketing. W powszechnym odczuciu Vince miał zdecydowanie najgłupszą z głupich prac w tym dziale. Reszta ekipy zawsze była pod wielkim wrażeniem cukierkowych literackich płodów, które wyczarowywał za pomocą jednorazowego długopisu i pustej kartki papieru. Vince do tej pory nie całkiem rozumiał, jakim sposobem trafił do tej pracy. Po roku przerwy zrobił dyplom na studiach medioznawczych, odbył sześciomiesięczny staż w agencji reklamowej i jakimś cudem wylądował w ich dziale kreacji. Odszedł z agencji bez żadnego pomysłu na resztę życia. Jego półroczne doświadczenie kreacyjne było samotną różą na pustyni jego CV, więc z rozpędu wszedł na tę drogę, by trzy lata później legitymować się wizytówką copywritera najbardziej obciachowej firmy świata. 90
Co kilka tygodni miał minikryzys, zadawał sobie pytanie: co ja robię dla ludzkości, dla przyszłości, dla poczucia własnej wartości? Rozważał pracę w organizacjach pozarządowych, wstąpienie do organizacji charytatywnej walczącej z biedą w Trzecim Świecie, napisanie powieści, zostanie pracownikiem socjalnym, ale potem pośmiał się trochę ze współpracownikami i myśli te uciekały do jego podświadomości jak oślepione słońcem krety do swojej nory. Jeden z tych minikryzysów nawiedził go tego popołudnia, kiedy męczył się z Bethany Belle i jej różowym pajacykiem, ale tego dnia gnębiło go nie tylko życie zawodowe. Również życie uczuciowe przysparzało mu zmartwień.
S R
Poprzedniego wieczoru między nim a Magdą doszło do awantury. Magda najwyraźniej wyczuła jego narastającą ambiwalencję, bo po solidnej sesji zainicjowanego przez nią seksu (jednoznaczny sygnał, że czuła się zagrożona, bo normalnie zostawiała pierwszy krok jemu), przytuliła się do niego w łóżku i głaskała go po ramieniu w sposób, który sugerował nie tyle chęć pogłaskania go po ramieniu, co zamiar poruszenia kłopotliwego tematu. – Vince? – Tak? – Co ty o mnie myślisz?
– Co?! – zaśmiał się, ale w środku jęknął. – No, co myślisz o mnie? O nas? – Myślę, że jesteś super, przecież wiesz o tym – odparł, głaszcząc jej ramię. – Ale mnie chodzi tak naprawdę. Wiesz. Znaczy... czy ty mnie kochasz? O Jezu. Co miał powiedzieć? Mógł skłamać. Mógł powiedzieć, że tak. Robił to już wcześniej, ale z reguły przed seksem, a nie po. I nie ze stałą dziewczyną. To była inna sytuacja. Z Magdą było inaczej. 91
Kiedy powalająco piękna dziewczyna, której większość mężczyzn zapłaciłaby sporo pieniędzy za choćby jedną noc w łóżku, dziewczyna z jędrnymi oliwkowymi piersiami i pośladkami jak płatki róży przywiera do ciebie po czterdziestu minutach oddanego, entuzjastycznego kochania się z tobą, patrzy na ciebie swoimi olbrzymimi kakaowymi oczami i pyta, czy ją kochasz, tylko potwór nie zakrzyknie: „Tak, tak, tak!". Kiedy cudowna dziewczyna, która odbiera za ciebie rzeczy z pralni chemicznej, która toleruje twoich kumpli, która przypomina ci o urodzinach twojej matki, która co najmniej pięćdziesiąt razy fantastycznie ci obciągnęła, pyta cię, czy ją kochasz, to do cholery jasnej, jak możesz powiedzieć, że nie?
S R
Bawił się kosmykiem jej włosów, rozważając swój następny ruch, i uśmiechnął się do niej blado, desperacko. Patrzyła na niego oskarżycielskim wzrokiem i poczuł, że jej ciało tężeje.
– No tak. – Poderwała się do pozycji siedzącej i obronnym gestem zasłoniła piersi kołdrą. – Magda... – Nie, Vince, nie trzeba. – Ale...
– Przynajmniej mnie nie okłamuj.
– Ale Magda, nie chodzi o to, że ja cię nie... – Zostaw to, Vince. Tylko pogorszysz sprawę. – Chodzi o to, że ja właściwie nie wiem, co to jest miłość. – O Jezu... – Przepraszam. – Chwycił ją za ramię. – Coś musi być ze mną nie w porządku.
92
– O Jezu! – Magda opuściła głowę na piersi i z nieszczęśliwą miną odgarnęła włosy do tyłu. – Mężczyźni! Pieprzeni mężczyźni. Jesteście wszyscy tacy żałośni. – Nie, naprawdę – nie ustępował – może rzeczywiście coś jest ze mną nie w porządku. Może jakieś zaburzenia. Wiesz. Znaczy, mam poczucie, że powinienem cię kochać. Może nawet rzeczywiście cię kocham. Może jestem za bardzo popaprany, żeby wiedzieć, co naprawdę czuję. Może to, że dorastałem bez ojca... – Mógłbyś się zatkać, Vince? – Ciiii... – Vince przyłożył palec do ust i pokazał oczami na pokój Cass.
S R
– Nie dam się uciszyć – powiedziała, wyrywając mu resztę kołdry, żeby okryć się nią cała. – Nie będę słuchała twoich kretyńskich teorii wyjaśniających, dlaczego mnie nie kochasz...
A potem, jakże by inaczej, zaczęła płakać.
Rozmawiali godzinę. Do niczego nie doszli.
Nazajutrz Vince obudził się przekonany, że między nimi wszystko skończone. Że się rozstali. Magda obudziła się jednak z innym pomysłem. – Myślę, że powinniśmy jakiś czas pożyć osobno – chlipnęła. – Potrzebuję trochę oddechu. – Dobra, zgadzam się. – Nie dzwoń do mnie. – Nie będę dzwonił. – Ja zadzwonię, jak będę gotowa. – Dobrze. Pocałowała go znacząco w usta i zatrzymała się w drzwiach pokoju, by rzucić mu rozdzierająco smutne spojrzenie. I na razie tyle ją widział.
93
Westchnął. Zdał sobie sprawę, że zawsze tak robi, pozwala trudnym sytuacjom zawisnąć w powietrzu jak robakom na haczyku wędki, w nadziei że jeśli będą dostatecznie długo wisiały, to jakaś wielka ryba wyskoczy z wody i połknie haczyk. Zachowywał się okropnie, ponieważ nie miał żadnego zamiaru odnawiać związku z Magdą. Najmniejszego. Wiedział to z szokującą jasnością. Ale czuł się lepiej w sytuacji, kiedy nie „rzucił" jej, nie był zimnym draniem, którego skrzywdzona eks obgaduje przed koleżankami, płacze nad butelką wina i traci na wadze. Stan zawieszenia podobał mu się. I chociaż wiedział, że to nie może trwać wiecznie, że próbna separacja musi się prędzej czy później skończyć, miał nadzieję, że ich związek tak jakby rozejdzie się samoistnie po
S R
kościach, zamiast skończyć się gwałtownie we łzach zraszających złamane serca.
Chętnie przyznawał, że jest emocjonalnym warzywem. Emocjonalnym warzywem z idiotyczną pracą.
Czy naprawdę życie musi być takie banalne i bez sensu? Czy naprawdę on musi być taki jałowy?
Znowu westchnął i skierował spojrzenie na Bethany Belle, bez powodzenia próbując znaleźć słowa, które oddałyby dołeczkowatość jej policzków.
94
Rozdział dwunasty W poniedziałkowy wieczór po powrocie do domu Vince zastał Cass kucającą w ogródku sąsiadów i wydającą z siebie odgłosy pocałunków. – Cass? – Spojrzał ponownie, żeby się upewnić, że dobrze widzi. – Vince! – Zerwała się. – Jak dobrze, że wróciłeś! – Co się stało? – Madeleine zaginęła. Wyszła w nocy z domu i od tej pory jej nie widziałam. Mógłbyś mi pomóc jej szukać? – Yyy, tak, jasne, tylko zostawię rzeczy i przebiorę się. – Wskazał na
S R
reklamówkę ze sklepu z alkoholami i ubranie z pracy.
– A niech to szlag–mruknął do siebie, podchodząc do drzwi frontowych i wyjmując z kieszeni klucze. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, było włóczenie się w ciemnościach po Finsbury Park razem z Cass i szukanie jej sakramenckiego kota.
– Przecież łączy was bardzo silna więź – syknął do siebie, wchodząc na górę do mieszkania. – Nie możesz się z nią, kurwa, skontaktować telepatycznie?
Kiedy po kilku minutach wyszedł na zewnątrz, Cass zaglądała przez listownik do domu numer 50. – Co ty robisz? – spytał, podchodząc do niej z latarką. – Patrz, klapa – powiedziała, pokazując na dolną część drzwi. – Uchyla się do środka. Może Madeleine zabłąkała się tam przez przypadek i teraz nie może wyjść. – Nie ma karteczki z adresem na obroży? – Coś ty! Zakładanie kotu obroży jest bardzo niebezpieczne. – Naprawdę? 95
– Tak. Może się udusić. Ma czipa. – Czipa? – Tak – to jest nowość, coś w rodzaju mikroprocesora, wielkości ziarnka ryżu, wszyty w szyję. Są tam wszystkie jej dane, więc jeśli się zgubi czy zrobi sobie krzywdę, weterynarz może przejechać po niej takim specjalnym pistoletem i dane wyskoczą mu na komputerze. – Super, ale skąd ktoś ma wiedzieć, czyja ona jest bez zabrania jej do weterynarza? Cass spojrzała na niego z taką miną, jakby chciała mu powiedzieć, że jest głupi, ale zmieniła zdanie.
S R
– Nie wiem – odparła i ponownie skierowała uwagę na listownik. – Zdarzało się jej to już wcześniej? – Vince omiótł światłem latarki ligustrowy żywopłot przed numerem 50.
– Nie. To znaczy, nigdy nie wiem, co kombinuje, jak wychodzi, ale zawsze wraca co najmniej raz w nocy albo w dzień. To do niej niepodobne, żeby tak długo nie przychodzić. Martwię się, że się zgubiła. Straciła orientację. Może próbowała znaleźć drogę do starego mieszkania. Może za szybko ją wypuściłam. Boże, nie zniosę tego...
Przeszukali całą Finsbury Park Road, Wilberforce Road, a nawet Blackstock Road. Wrócili do domu parę minut przed dziewiątą i Vince był taki zziębnięty, że nie czuł ud. Cass zobaczyła czteropak piwa i kasetę z wypożyczalni na stole kuchennym. – O cholera, przepraszam, zepsułam ci wieczór. Nie pomyślałam o tym. – Nie przejmuj się – odparł Vince. – Usiadł na kaloryferze w stylu wiktoriańskim i poczuł, że uda i pośladki mu rozmarzają.
96
– Nie, naprawdę, czuję się okropnie. Na pewno uważasz mnie za straszną egoistkę. – No, w sumie tak, ale to jest jeden z elementów, które składają się na twój wyjątkowy urok. Uśmiechnęła się do niego mizernie. – Pozwól, że ci to wynagrodzę. Postawię ci tarota. – O Jezu... Cass proponowała mu to od dnia, w którym się wprowadziła. – Zgódź się – nalegała. – Martwię się o ciebie. Twoje życie zmierza donikąd. Jesteś taki chudy... – Bo karmisz mnie ciecierzycą. Trzeba mi mięsa, a nie tarota.
S R
Cass, rygorystyczna wegetarianka, była nieprzejednaną przeciwniczką wszelkiego rodzaju gotowych posiłków i co wieczór obejmowała dowództwo w kuchni, gotując gigantyczne ilości pikantnego curry z ciecierzycą, soczewicą i dziwnymi roślinami okopowymi, wmuszając w Vince'a jedzenie jak żydowska matka. W konsekwencji Vince miał najobfitsze stolce w całym swoim dotychczasowym życiu i stracił kilogram wagi.
– Okej, to zamówię curry z mięsem. Tylko dla ciebie. Ja płacę. Może tikka z kurczaka... – Albo vindaloo.
– Albo vindaloo. A potem postawię ci tarota. Tak cię proszę... – No dobra. – Super! – Wyjęła z szuflady kilka ofert z jedzeniem na wynos. – Co się dzieje między tobą a Magdą? – spytała, kiedy czekali na dostawę. – Nie mogę ci powiedzieć – oburzył się. – Dlaczego? – zdziwiła się Cass z obrażoną miną. – Bo oszukujesz. 97
– Oszukuję? – Tak. Wyciągasz ode mnie informacje o moim życiu prywatnym, zanim postawisz mi tarota. Cass żachnęła się i uniosła brwi. – To tak nie działa. Nie jestem wróżbitką. – Więc jak to działa? – Karty przyglądają się twojej obecnej sytuacji i pomagają ci się z nią uporać. Udzielają wskazówek. A mnie łatwiej będzie odczytać karty, jeśli mi powiesz, jak sprawy stoją. Czyli jak leci z Magdą? – W porządku. Rozmawiamy. Z grubsza rzecz biorąc.
S R
– Jak długo ma potrwać ta „próbna separacja"? – Wyjmowała talerze z szafek i sztućce z szuflad. Vince wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Nie mamy żadnych formalnych ustaleń. Myślę, że ona czeka na jakiś dramatyczny gest z mojej strony. Powiem jej, że ją kocham. Oświadczę się.
– Rany, ale się dziewczyna wpakowała – rzekła Cass, odrywając dwa kawałki ręcznika kuchennego. – Czemu tak mówisz?
– Ja tam bym nie czekała, aż facet się zdecyduje, czy mnie kocha. Chryste. Albo kochasz, albo nie. W moim świecie nie ma stanów pośrednich. Po jedzeniu Cass podała Vince'owi talię śliskich kart i podciągnęła kolano pod brodę. – Jak będziesz tasował karty, chcę, żebyś się głęboko zastanowił nad swoją obecną sytuacją, minionymi doświadczeniami i nadziejami, i pragnieniami na przyszłość. Nie spiesz się. Mocno się skup na tym, co chcesz wiedzieć. Zadawaj kartom pytania. 98
– Dobra, nie ma problemu. – Kiedy ostrożnie tasował nawoskowane karty, migawki z życia wyświetlały mu się w głowie jak na pokazie przezroczy. Paluszki Bethany Belle. Jedwabiste uda Magdy. Zalatujący surową cebulą mężczyzna, który tego ranka siedział obok niego w metrze. Trzecie urodziny jego braciszka w nadchodzący weekend. Żadnych wielkich pytań. Czasem trudniej jest postawić pytanie, niż znaleźć odpowiedź. – Dobra – powiedziała Cass, odbierając mu karty i zaczynając je rozkładać w małych grupkach koszulkami do góry na stole kuchennym – zobaczmy, co słychać w Vincentolandzie. – Odwracała karty powoli i starannie, stukając paznokciami w zęby i delikatnie zaciągając się ręcznie
S R
skręconym papierosem. – Mmm, ciekawe – stwierdziła, podciągając drugie kolano pod brodę. – Popatrz, ta karta sugeruje jakąś blokadę, przeszkodę. Jakbyś był zaklinowany w przeszłości. Jakbyś zapadł się po pas w bagno. A ta karta symbolizuje żal, że coś się nie stało, albo niedokończoną sprawę. Czy to ci coś mówi? Wzruszył ramionami i zastanowił się.
– No, zawsze trochę żałowałem, że nie zrobiłem matury z czwartego przedmiotu. Chciałem wziąć sobie jeszcze historię sztuki, ale wychowawczyni uważała, że nie poradzę sobie z nadmiarem materiału, chciała, żebym się skoncentrował na trzech głównych przedmiotach, i wiem, że na dłuższą metę ten dodatkowy przedmiot nie zrobiłby większej różnicy, ale jakoś zawsze miałem poczucie... – Nie, nie, nie – zirytowała się Cass. – Kurczę blade, mnie nie chodzi o maturę i inne bzdury, tylko o rzeczy naprawdę ważne. Życiowe. Miłość. Co z miłością? Karty wyraźnie sugerują, że twój żal dotyczy spraw miłosnych. Z iloma dziewczynami w życiu byłeś, ale tak na poważnie? – No, jest Magda – zaczął odliczać na palcach, zaczynając od kciuka – a przed nią przez kilka miesięcy była Helen... 99
– I co się stało z Helen? – Nic się nie stało, po prostu zerwaliśmy ze sobą. – Dlaczego? – Nie wiem. Nie układało nam się. – Mężczyźni. – Cass uniosła brwi i z gniewem zgasiła papierosa w popielniczce. – Chryste Panie, dlaczego wszyscy macie takie opory, kiedy przychodzi do mówienia o swoich uczuciach? – Nie mam oporów – zaprotestował – tylko naprawdę nie wiem, czemu zerwaliśmy. I rzeczywiście nie wiedział. Poznał ją, umówili się, potem znowu się
S R
umówili, przez pięć miesięcy się umawiali, a potem,z jakiegoś powodu, przestali się umawiać. O ile dobrze sobie przypominał, wiązało się to z faktem, że „nie otwierał się" na nią. Wtedy tego nie zrozumiał i nadal nie rozumie. Otworzyć się na kogoś: to by znaczyło, że masz w środku coś, czego nie pokazujesz tej osobie; że jesteś ostrygą albo zapieczętowanym pudłem. Tutaj ten przypadek nie zachodził. Vince był dla niej miły, śmiali się razem, było im ze sobą dobrze w łóżku, spędzili bardzo miły tydzień w pensjonacie w kornwalijskim Port Isaac i ani razu się nie pokłócili. Pięć miesięcy z Helen minęło bardzo miło, ale widać to nie wystarczało.
– Musiała ci coś powiedzieć. Podać jakiś powód. – Powiedziała, że nie otwieram się na nią. Kij wie, co to znaczy. – Hm. Tak. Rozumiem. Nie jesteś za bardzo... wylewny. – A co mam wylewać? Nie mam nic do ukrycia. – Tak, ale wyglądasz, jakbyś miał. Sprawiasz wrażenie... tajemniczego. – Tajemniczego? – Aha. Blizny, zamyślone czoło, prochowiec. Wyglądasz jak jeden wielki kłębek tajemnic i lęków. 100
– Ja?! – Tak, ty. Zrobiłeś na mnie duże wrażenie, kiedy przyszłam obejrzeć mieszkanie. – Co ty... – Naprawdę. Ale potem zdałam sobie sprawę, że jesteś... – Zasłoniła sobie usta. – Nieważne. – Co? – Nieważne. – Jezu, Cass, jak już zaczynasz mówić takie rzeczy, to mów. Zdałaś sobie sprawę, że jestem co?
S R
Cass westchnęła i znowu podciągnęła kolana pod brodę – należała do tych giętkich dziewczyn, które zawsze muszą dziwnie siedzieć – po turecku, na blacie, na podłodze, w pozycji płodowej.
– Że jesteś po prostu facetem. Rozumiesz.
– Nie, nie rozumiem. Po prostu facetem. Co to znaczy? Czy to jest coś złego?
– Nie, samo w sobie to nie jest nic złego. Ale można się trochę rozczarować, kiedy ktoś wygląda tak... groźnie jak ty. – Ja wyglądam groźnie?
– Tak, ale nie jesteś. Jesteś niegroźny. A z niegroźnym facetem jest miło, dobrze i przyjemnie. Ale rozumiem, że niektóre dziewczyny mogą się poczuć trochę zrobione w konia, jeśli myślały, że czeka je wyzwanie. Vince pokręcił głową z niedowierzaniem. – Jezu, czyli tego chcą wszystkie dziewczyny? Wyzwań? I zagrożeń? – Nie wszystkie. Niektóre lubią frajerów. – Chryste! Teraz mi mówisz, że jestem frajerem.
101
– Wcale nie, ale jesteś miękki i można na tobie polegać. Niektóre dziewczyny mogłyby cię wziąć za frajera. – Jeszcze mi się to nie zdarzyło – zezłościł się Vince. – To dobrze – odparła Cass z gruntu nieprzekonanym tonem. – Cieszę się. Dobra, wracajmy do twojego życia uczuciowego. Kto był przed Helen? Vince westchnął. – Była Kelly – to trwało parę tygodni – przez kilka miesięcy była Lizzie, a wcześniej przez rok Jayne, która wróciła do Australii. I na tym właściwie koniec. – A w szkole? Jak miała na imię twoja pierwsza dziewczyna?
S R
– W szkole nie miałem dziewczyny. – Nie zalewaj, musiałeś mieć.
– Nie, byłem na to za brzydki. Do dziewiętnastego roku życia zachowałem dziewictwo.
– Żartujesz! – Cass z zachwytu aż usiadła wyprostowana. – Nie. Dokładnie trzy dni przed dziewiętnastymi urodzinami. – Kurczę, to rzeczywiście późno zacząłeś. Z kim? – Co z kim?
– Z kim straciłeś dziewictwo? To była twoja pierwsza miłość? – Nie. To była po prostu dziewczyna. – Jaka dziewczyna? – Poznana na wakacjach. – Jak miała na imię? – Joy. Joy Downer. – O, zapamiętałeś nazwisko. Czyli nie była taka znowu pierwsza lepsza. – To było intensywne, ale krótkie, tak to ujmijmy. – Wakacyjny romans? 102
– Coś w tym rodzaju. Zadurzyliśmy się w sobie, kochaliśmy się, a potem zostawiła mi list w stylu „z żalem zawiadamiam" i bryknęła pod osłoną nocy. – Oj, paskudna sprawa – stwierdziła Cass, wzdrygając się nieznacznie. – Czemu cię rzuciła? Vince wzruszył ramionami. – Nie wiem. Deszcz napadał na list. Był cały rozmazany. – Więc skąd wiesz, że to było w stylu „z żalem zawiadamiam"? – Bo jedyne czytelne słowa brzmiały: „Tak bardzo mi wstyd". Tej samej nocy się kochaliśmy. Co innego mogło to znaczyć? – Dalej go masz? – Co, list?
S R
– Tak, ten rozmazany list. Jest tutaj? – podnieciła się Cass. – E, no, myślę, że jest. – Vince miał patologiczną słabość do papieru i nie potrafił wyrzucić żadnej ręcznie zapisanej kartki. Na dnie jego szafy stało tekturowe pudło wypełnione kartkami urodzinowymi, zaproszeniami i listami. Trzymał nawet samoprzylepne karteczki z mało inspirującymi tekstami w stylu „nie zapomnij zostawić pieniędzy dla mleczarza" albo „przepraszam, że zjadłam makaron, który zostawiłeś w lodówce". Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa list Joy był zatem gdzieś w pokoju. – Oooch, znajdź go, dobrze? Chcę go zobaczyć. – Po co? – Przeczytam go. – Przecież ci mówiłem, że jest nieczytelny. – Odczytam jego energię. – O Jezu... – Przewrócił oczami do sufitu. – Oj, Vincent, zrób mi przyjemność. Posłuchaj – karty mówią, że musisz się przyjrzeć swoim dawnym żalom i blokadom, a ty mi mówisz, że była 103
dziewczyna, w której się zakochałeś i która zniknęła w tajemniczych okolicznościach, zostawiwszy ci przemoczony list. Uważam, że to wymaga pogłębionego śledztwa. Myślę, że powinieneś znaleźć ten list! Vince westchnął, ale powlókł się do swojego pokoju i wyjął z szafy tekturowe pudło. Mgliście sobie przypominał, że list leży w pobliżu jego notatek do pracy magisterskiej. W końcu znalazł go schowanego w zeszycie, którego używał w pierwszym tygodniu studiów, obok kserokopii notatek z zajęć wstępnych i pożółkłego rachunku z Safewaya datowanego na 23 września 1987r. – Rany – zachwyciła się Cass, delikatnie obmacując kartkę koniuszkami
S R
palców – ten list jest po prostu naładowany energią. – Położyła go ostrożnie na stole i wygładziła. – Jest taki ciężki od fluidów, że nie musiała pisać ani słowa. – Posłuchaj, Cass. – Wyciągnął rękę po list. – Możemy już wrócić do tarota?
– Jeszcze nie teraz. – Pociągnęła list ku sobie. – W tym liście jest smutek, łzy.
– Cass... – Znowu sięgnął po list, ale ona zerwała się z krzesła i przeszła na drugi koniec kuchni.
– Pozwól mi to zrobić, Vincent. To ważne. – Podniosła list do góry i zamknęła oczy. – Łzy wściekłości i smutku. Wiesz co? – Spojrzała na niego. – To wcale nie jest list w stylu „z żalem zawiadamiam". Odczytuję tutaj coś zupełnie innego. Co się stało tej nocy? – O Jezu, nic wielkiego – odparł Vince ponuro. – Spędziliśmy dzień z moją mamą i Chrisem, wieczorem grillowaliśmy z jej rodzicami, a potem poszliśmy i kochaliśmy się na polu. – I jak było? – Cass! 104
– Chodzi mi tylko o to, czy to było pozytywne doświadczenie. – Tak, dziękuję za zainteresowanie. – Jakie były ostatnie słowa, które do ciebie powiedziała? – Nie wiem. To było tak dawno. Pewnie „do zobaczenia jutro". – Mówiła, że było przyjemnie? – Chyba tak. Nie pamiętam. – A potem co? – No, pocałowaliśmy się i przytuliliśmy. – I? – O Jezu, Cass. – Spojrzał na zegarek: za piętnaście dwunasta. – Możemy
S R
już skończyć? Robi się późno. Chcę iść spać.
– Nie, nie, nie! – Przydreptała ku niemu. – Nie idź jeszcze. Muszę wiedzieć więcej o tej dziewczynie. Ładna była?
– Tak, bardzo ładna. Bardzo miła, bardzo seksowna i bardzo ładna, a utrata dziewictwa z nią była najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu zdarzyła. A teraz mogę iść już spać?
– Oho! Nareszcie zaczynamy do czegoś dochodzić. Czyli spędziłeś cudowną noc z cudowną kobietą, która tej samej nocy na zawsze zniknęła i nigdy nie dowiedziałeś się dlaczego. Moim zdaniem tu mogą tkwić korzenie wszystkich twoich problemów. Ta dziewczyna z jakichś tajemniczych powodów zostawiła cię w stanie zawieszenia i od tej pory nie możesz wykonać żadnego ruchu. Tkwisz na bezludnej wyspie tej cudownej chwili, której nic nigdy nie dorówna. Boże, jakie to tragiczne. Musisz odnaleźć tę kobietę! – Co?! – Serio. Musisz ją odnaleźć i dowiedzieć się, czemu wyjechała.
105
– Cass – powiedział Vince, wstając i przeczesując palcami włosy – doceniam twój zapał i w ogóle, naprawdę doceniam,ale zaraz będzie północ, a to jest kompletnie bezsensowna rozmowa i kładę się spać. – Nie! Musimy wymyślić plan! Musimy znaleźć Joy Downer! Musimy... Madeleine! –Oboje odwrócili się, usłyszawszy znajome skrzypienie klapy dla kota. – Madeleine! Wróciłaś! – Cass upuściła list od Joy, którym do tej pory wymachiwała, pobiegła ku tylnym drzwiom i podniosła pod sufit Madeleine, która miała dosyć obojętną minę. – O Boże, gdzie byłaś, niegrzeczna dziewczyno? Tak się o ciebie martwiliśmy! – Vince uniósł brew na to niczym nieuzasadnione podłączenie go pod tę deklarację zatroskania. – Szukaliśmy cię
S R
po całym Finsbury Park. Jakoś dziwnie pachniesz... Pachniesz... – Zanurzyła nos w gęstym futrze kotki. – Fuj, obsession. Jezu, nie znoszę tych perfum. Miałam kiedyś współlokatorkę, która nie prała pościeli, tylko od czasu do czasu spryskiwała ją obsession. Od tego czasu... Fuj, cuchnie pani, madame Madeleine. Fuj, fuj, fuj. Nie mogę w to uwierzyć: myśmy biegali za tobą po całej dzielnicy w tym przejmującym zimnie, a ty siedziałaś sobie w ciepłym i przytulnym cudzym domu i dawałaś się obściskiwać jakiejś cuchnącej obsession niewiaście... Jak ci nie wstyd! – Postawiła kotkę na podłogę i podeszła do szafki, w której trzymała karmę. – Niegrzeczna z ciebie dziewczyna. Bardzo, bardzo niegrzeczna. Masz ochotę na pyszną suchą karmę o smaku tuńczyka? Vince podniósł z podłogi zachlapany deszczem list i po cichu wymknął się z kuchni, póki uwaga niestrudzonej Cass była skupiona na czym innym. Czuł się kompletnie wydrenowany, kiedy po kilku minutach przykrył się kołdrą. Gdyby ten kretyński kot się nie zgubił, to może Vince zdołałby uratować niezbyt udany dzień, oglądając wideo, wypijając parę piw i kładąc się wcześnie spać. Czuł się tak, jakby przekręcono mu ego przez wyżymaczkę. Nie 106
dość, że nagle mu uświadomiono, iż jest kompletnym nudziarzem i rozczarowaniem dla każdej poznanej kobiety, to jeszcze zmuszono go do rozgrzebywania wspomnień, których on najchętniej by nie tykał. Wspomnień o tym, jak wydarto mu serce z piersi i włożono z powrotem do góry dnem. Upokarzających wspomnień o tym, jak po raz pierwszy w życiu oddał całą swoją duszę innej osobie i nazajutrz rano została mu zwrócona jak koszula, która okazała się za duża albo za mała. Kiedy tak leżał przygnębiony, drzwi otworzyły się powoli I snop światła padł na kołdrę. Potem usłyszał ciche łupnięcie, kiedy coś wylądowało na kołdrze, a później ciemności rozdarło głośne, radosne
S R
mruczenie. Vince nie podzielał wprawdzie entuzjazmu Cass do tego stworzenia, ale w jego obecnym stanie emocjonalnym po raz pierwszy ucieszył się z faktu, że Madeleine wybrała na nocnego towarzysza jego, a nie swoją panią.
107
Rozdział trzynasty Vince wybierał się tego popołudnia do domu na trzecie urodziny Kyle'a. Zakup prezentu jak zawsze zostawił na ostatnią chwilę. Nie mógł uwierzyć, że minęły już trzy lata, odkąd urodził się Kyle. Miał wrażenie, że to było wczoraj. Dzień przyjścia Kyle'a na świat, 9 września 1990 roku, należał do najbardziej niesamowitych w życiu Vince'a. Chris zadzwonił do niego o wpół do siódmej rano z informacją, że rozwarcie Kirsty ma sześć centymetrów i jeśli chce zobaczyć swojego braciszka albo siostrzyczkę zaraz po zjeździe z linii produkcyjnej, to musi natychmiast przyjechać do szpitala. Przez chwilę był w
S R
szoku nie do końca pewien, co jest rozwarte na sześć centymetrów. Ale potem naszło go olśnienie i poczuł przypływ adrenaliny: za parę minut przestanie być jedynakiem.
Właśnie minęła ósma, kiedy mu powiedziano, że dziecko zaczęło się dusić, więc jego mamę zabrano na salę operacyjną, żeby zrobić cesarkę. Czekał na korytarzu, stereotypowo maszerując tam i z powrotem. Po dziesięciu minutach wyłonił się Chris, odziany od stóp do głów na zielono, a w rękach trzymał białe zawiniątko, które wyglądało na o wiele za małe jak na noworodka.
– Chłopczyk – powiedział, ocierając łzę z oka. – Śliczny chłopczyk. Popatrz. Vince zajrzał w niewielki otwór w kocyku i zobaczył parę ogromnych, mrugających oczu, miękki nos plus kępkę mokrych czarnych włosów, i pomyślał sobie, że nigdy w życiu nie widział czegoś tak pięknego jak jego braciszek. A teraz Kirsty znowu była w ciąży. Termin przypadał na styczeń. Vince nie był pewny, co ma o tym myśleć. A jeśli urodzi się dziewczynka? Nie 108
rozumiał dziewczyn w swoim wieku, a co dopiero maleństw sięgających mu do kolan. Co małe dziewczynki chcą, żeby z nimi robić w słoneczne popołudnie w ogrodzie za domem? Czy chcą, żeby kręcić nimi w powietrzu, aż dostaną mdłości? Wątpił w to. Raczej wolą bawić się w przyjęcie. Spojrzał na zegarek i uświadomił sobie, że ma sporą szansę się spóźnić. Spóźniał się wprawdzie na dziewięćdziesiąt procent umówionych spotkań, ale postanowił, że urodziny Kyle'a nie będą należały do tej kategorii. Porwał pierwszy kawałek kolorowego plastiku, który wpadł mu w oko, i szybkim krokiem ruszył w stronę kasy. O drugiej, kiedy Vince wszedł tylnymi drzwiami, Chris wysypywał lód do zlewu i wkładał do niego puszki z budweiserem. – Gdzie on jest?
S R
– Kirsty właśnie go budzi. Zaraz zejdą.
– Kurde – powiedział na widok sterty pięknie zapakowanych prezentów na stole kuchennym. – Masz jakiś papier ozdobny?
– Tam. – Chris wytarł dłonie o szmatę i pokazał na reklamówkę, która wisiała na drzwiach spiżarki.
– Świetnie. – Wyjął rolkę papieru z wzorem w balony. – Taśma klejąca? – Też tam. I nożyczki.
– Super. – Usiadł przy stole kuchennym i zabrał się do pakowania prezentu dla Kyle'a. Zrobił to szybko i bardzo nieporządnie. – Co słychać? – spytał Chris, po czym otworzył dwie puszki piwa i postawił jedną z nich przed Vince'em. – Nic nowego. – Jak tam piękna Magda? – Chris był zachwycony Magdą. Po pierwszym spotkaniu z nią określił ją mianem „zajebistej". – Hm – mruknął Vince. – Jakieś kłopoty w raju? – Wysunął krzesło i usiadł. 109
– Tak. W tej chwili nie jesteśmy ze sobą. Próbna separacja. – Po co żeś to, kurwa, zrobił? – Jezu, nie wiem. To skomplikowane. – Jasny szlag. Idź se dać głowę do naprawy – żachnął się i pociągnął długi łyk piwa. – Nie wszystko jest takie proste, jak się wydaje, wiesz? Przez samo to, że jest odlotowa, nie żyje się z nią łatwiej. – Tak, ale ona jest nie tylko odlotowa. Dziewczyna total maks, wcielona doskonałość. – Tak, wiem – mruknął, przegryzając taśmę klejącą. – Nie umiem
S R
wyjaśnić, dlaczego nam nie wychodzi. Po prostu nam nie wychodzi i kropka. – Okej, okej. Przyjmuję. Masz kogoś nagranego? – Nie, nie mam. Posłuchaj, z Magdą jeszcze nie skończone, tylko wstrzymane.
– Jezu, nie rozumiem was, młodych. Ale wy sobie umiecie komplikować życie.
– Nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego z moim wiekiem. Chodzi raczej o mnie – powiedział to zgnębionym tonem, w którym Chris wyczuł potrzebę poradzenia się kogoś bardziej doświadczonego. – Co to znaczy, że chodzi o ciebie? – spytał już bez rozdrażnienia w głosie. – To znaczy... Mógłbyś mi przycisnąć? – Vince pokazał na róg papieru ozdobnego. – Myślę, że coś jest ze mną nie w porządku. – Chris zmarszczył brwi i rzucił mu zaskoczone spojrzenie. – W poniedziałek rozmawiałem z Cass o różnych sprawach. Ona jest trochę... odjechana. Astrologia, te rzeczy. Postawiła mi tarota i doszła do wniosku, że mam problemy z kobietami, bo nic
110
nie dorówna... – Urwał, usiłując wymyślić jakiś oględny sposób wyrażenia tej kwestii. – Joy. – Nic nie dorówna radości? – Pamiętasz tę dziewczynę z Hunstanton? – A, już czaję. Joy. Ta gotycka laska, której sprzedałeś wianek. Co ona ma z tym wspólnego? – No wiesz... – Przez moment sfrustrowany Vince walczył z kolejnym kawałkiem taśmy klejącej, który się zlepił. W końcu dał za wygraną i zwinął ją w kulkę. – Ona była, wiesz... – Co była, stary?
S R
– Ona była moją pierwszą miłością. – Poczerwieniał i oderwał następny kawałek taśmy klejącej. – Naprawdę?
– No. To było mocne uczucie. Byliśmy w sobie zakochani. – Ja pierdolę, nic nie zauważyłem. Nie powiedziałeś mi. Myślałem, że się nią posłużyłeś – wiesz, środek do celu.
– Nie, to było coś więcej. To była prawdziwa miłość. – O, Kurdystan – szybko się uwinęliście!
– Tak, wiem. Tak jak mówiłem, to było mocne. Próbowałem o tym nie myśleć, ale teraz Cass wszystko rozgrzebała i nie mogę wybić sobie tego z głowy. Myślę, że gdyby nie zniknęła, gdybyśmy nie stracili się z oczu i zaczęli ze sobą normalnie chodzić, to prawdopodobnie byśmy się pobrali. – Ja cię sadzę! – No, może nie pobrali, ale przez jakiś czas bylibyśmy ze sobą, bo Joy naprawdę mnie trafiła. Wiesz, o co mi chodzi. – Nie. Wytłumacz mi.
111
– Kurde, nie wiem. Jakby to powiedzieć, ona była kobiecą wersją mnie. Świetnie się rozumieliśmy. Od tej pory żadna kobieta tak mnie nie trafiła. I zdecydowanie ich nie rozumiem. Nie potrafię się z nimi komunikować tak jak z nią. Z nią wszystko przychodziło mi tak łatwo. Wiem, że to było ledwie kilka dni, ale czułem się tak, jakbyśmy się znali od zawsze. – Skoro tak cię to walnęło, to dlaczego nie wymieniłeś się z nią adresami? – Bo zniknęła. Nie miałem okazji. – A, rzeczywiście, zupełnie zapomniałem. – Podrapał się w brodę. – Kurde balans, pamiętasz tego gościa, jej ojca? – Alana.
S R
– Racja. Kurde, co za gnojek. – No. – Złamałem mu nos. – Co?!
– No. Bam! – Stuknął się pięścią w dragą dłoń i parsknął śmiechem. – Złamałeś mu nos?! Kiedy?
– Cholera – zapomniałem, że ty nic o tym nie wiesz. – No, fakt.
– Twoja mama nie chciała, żebyś się dowiedział. – Gdzie ja wtedy byłem? – Dałeś dyla z tą, jak jej tam. Pamiętasz? Wieczorem grillowaliśmy i wy dwoje rozpłynęliście się w poświacie zachodzącego słońca. No tak! To było tej nocy, kiedy wy, wiesz... – Nic nie rozumiem. Jak to – złamałeś mu nos? – Tak to, że przyrypałem mu w pysk i nos mu się rozkwasił. – Tak, ale dlaczego? 112
Vince miał wrażenie, że ta niebywała informacja rozłupie mu głowę od środka. Musiał jednak zaczekać na odpowiedź, bo rozległ się tupot małych stópek i dziesięć sekund później na jego kolanach siedział kipiący przejęciem chłopczyk, który mówił mu, że mama upiekła ciasteczka w kształcie klaunów (jego ulubione), i chciał wiedzieć, co jest w tym dużym pakunku na stole kuchennym i czy to dla niego. W ciągu następnej półgodziny w domu zjawiło się trzydzieści osób, od noworodków po krewnych w podeszłym wieku. Dom wypełnił harmider i krzątanina. Vince dał się w nią wciągnąć, pomagał Kyle'owi rozpakowywać prezenty – każdy popadał w zachwyt przy otwieraniu następnego – układał na
S R
talerzach ciasteczka i kanapki z ekstraktem drożdżowym, przynosił dorosłym napoje i zabawiał inne dzieci.
Po paru godzinach wymknął się do pubu z Chrisem i jego „najlepszym przyjacielem z Południa" Charliem, a potem wrócił pomóc swojej mamie posprzątać i położyć kompletnie wykończonego Kyle'a do łóżka, więc dopiero parę minut przed ósmą miał okazję porozmawiać z Chrisem o złamanym nosie Alana.
– Teraz to chyba nie ma już znaczenia – powiedziała Kirsty, która najpierw zmyła Chrisowi głowę za to, że się wygadał. – Możecie mi wreszcie powiedzieć? Kirsty westchnęła i odruchowo przejechała dłonią po swoim brzuchu. – Tej nocy wszyscy byliśmy nieźle wlani, pamiętasz? I Alanowi zebrało się na amory. – Tak, pamiętam – powiedział Vince. – Joy strasznie się na niego wkurzyła.
113
– Mniej więcej godzinę po waszym zniknięciu poszłam do przyczepy, żeby się wysikać, i on polazł za mną. Czekał pod drzwiami i jak się już załatwiłam, próbował się do mnie dobierać. – Próbował się dobierać! Złapał ją za cyce i wepchnął łapsko w majty! – Chris! – Vince nie jest już dzieckiem. Nie ma sensu owijać w bawełnę. Ten buc napastował cię seksualnie. Nie bójmy się tego powiedzieć. – O Jezu – powiedział Vince, który nie bardzo mógł uwierzyć w to, co słyszał, a jednocześnie nie był tym ani trochę zdziwiony. – I co się stało? Kirsty otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale Chris ją wyprzedził.
S R
– Przycisnął ją do drzwi – wyobrażasz sobie? Usłyszałem wrzask K i jak wszedłem, była obśliniona na twarzy tam, gdzie ją lizał! Krew mnie zalała. Wywlokłem go z przyczepy i rzuciłem nim o ziemię.
– Kopnął go w brzuch – wtrąciła lekko zarumieniona Kirsty. – Tak, kopnąłem go w brzuch, ale bucowi jeszcze było mało. Wstał i zwyzywał mnie od chamów! A potem powiedział do twojej mamy coś, co nie nadaje się do powtórzenia, więc wziąłem i rozkwasiłem mu nos. Zmienił śpiewkę, jak tylko zobaczył krew. Zaczął gadać, że pójdzie na policję i pozwie mnie do sądu. Ja mu na to: „Dobra, idź złożyć doniesienie. Zresztą pójdę z tobą. Muszę zawiadomić policję o poważnym przypadku napastowania seksualnego". To zamknęło mu usta. Potem Barbara zawiozła go na pogotowie i już ich więcej nie widzieliśmy. – Ale... ale... – Vince szukał odpowiednich słów, a w głowie zaświecały mu się setki żarówek. – Pamiętam, że byliście strasznie dziwni, jak wróciłem. Pytałem was, co jest grane. Dlaczego mi nie powiedzieliście? Przecież dlatego wyjechała. Dlatego napisała, że jest jej wstyd. Nie rozumiem, dlaczego mi nie powiedzieliście. 114
– Kurde – zdenerwował się Chris i przerzucił rękę przez ramię – chciałem ci powiedzieć, ale twoja mama mi nie pozwoliła, bo uważała, że za bardzo wytrąci cię to z równowagi. – Chryste, widzieliście, jaki byłem wytrącony z równowagi. Przecież gorzej już być nie mogło. – Nie kpię sobie z ciebie, Vince, ale nie powiedziałeś nam, jaki jesteś wytrącony z równowagi. Trochę mało się odzywałeś i w ogóle, ale jeśli mam być szczery, to pomyślałem sobie, że czujesz ulgę – wiesz, straciłeś wianek z bardzo fajną laską, ale nie musisz mieć jej na głowie, bo spierniczyła. Nie wiedziałem, że byłeś w niej zakochany. Nigdy tego nie powiedziałeś.
S R
– Byłem w niej zakochany. I przez wszystkie te lata myślałem, że zdupczyła, bo wstydziła się tego, co zaszło między nami, a teraz się okazuje, że wstydziła się za swojego tatę i gdybym wiedział, to mógłbym... to bym... – Usiłował wymyślić, co by zrobił, gdyby znał prawdziwą przyczynę nocnego zniknięcia Joy. – Nie wiem, co bym zrobił, ale przynajmniej nie żyłbym w przekonaniu, że to przeze mnie uciekła.
Ale czy mógł zachować się inaczej? Czy mógł obrać inną drogę? I co go przed tym powstrzymało? Wrócił pamięcią do tych kilku tygodni lata po wyjeździe Downerów z Hunstanton: smęcił się, czuł się zdezorientowany, skrzywdzony i jakby trochę winny. Próbował porozmawiać o tym z Chrisem, ale po raz pierwszy i ostatni w życiu nie był w stanie zwierzyć mu się ze swoich prawdziwych uczuć, rzucał jakieś kretyńskie teksty w stylu macho: „Może i dobrze, że nie wyszło z Joy, bo jesienią zaczynam studia i będzie tam kupa kobiet, które pomogą mi o niej zapomnieć". Chris poklepał go po plecach i powiedział: – Racja, patrz w przyszłość. Nie ma sensu zadręczać się rzeczami, które nie wyszły. 115
I tak właśnie zrobił. Z impetem rzucił się w wir życia studenckiego, zachwycony faktem, że jest w nowym środowisku, wśród ludzi, którzy nic o nim nie wiedzą. Przyjechał jako osoba, którą zobaczyła w nim Joy – charyzmatyczny przystojniak z dużym doświadczeniem seksualnym i obyty w świecie. Dziewczyny za nim szalały – był jednym z najbardziej rozchwytywanych facetów. I od tej pory właściwie nie myślał o Joy, tylko przelotnie, z lekką nostalgią; od czasu do czasu czuł niemiłe szarpnięcie na dnie żołądka, kiedy pomyślał sobie, że Joy była taka zawstydzona ich erotyczną eskapadą, iż kazała rodzicom wracać do domu. Nie myślał o niej aż do poniedziałkowego wieczoru, kiedy to Cass postawiła ją w centrum uwagi.
S R
I teraz nie potrafił przestać o niej myśleć. Nagle dostał obsesji na jej punkcie. Wszędzie podświadomie rozglądał się za nią – w metrze, w pubach i barach, nawet na ulicach Finsbury Park. Wybrał sobie, że gdzieś ją spotyka, może w Soho, jak gdyby nigdy nic wchodzą razem do pubu, on stawia jej drinka i rozmawiają cały wieczór. Natychmiast zdają sobie sprawę, że ich uczucia nie wygasły, a potem idą do jego mieszkania albo do jej mieszkania, żeby się kochać – wiele razy.
Oczywiście wiedział, że szanse na taki scenariusz mieszczą się w przedziale od znikomych do marnych – Joy mogła mieszkać w Nowej Zelandii, Paryżu albo Barnsley; mogła być mężatką; mogła już nie żyć. Miał jednak to dziwne, świerzbiące przeczucie, że jeśli będzie się uważnie rozglądał, to przyciągnie ją ku sobie swoją pozytywną energią. Widomy znak, że za długo mieszkał z Cass. I teraz ta nowa informacja – dała dyla nie dlatego, że wstydziła się tej chwili zapomnienia, całkiem możliwe, że chciała się z nim zobaczyć, może do tej pory czekała na telefon od niego, rwała sobie włosy z głowy i płakała. Może myślała o Vinsie jako o księciu z bajki, który wymknął jej się z rąk. Albo jako 116
o tym gnoju, który pozbawił ją dziewictwa i potem nie dał znaku życia. Najprawdopodobniej jednak uznała, że Vince'a tak bardzo oburzyło zachowanie jej ojca wobec jego matki, iż nie chciał mieć z Joy nic wspólnego i w najmniejszym stopniu go za to nie winiła. Tak czy owak nie dało się ukryć, że los dał czadu. Vince wiedział, że nie zazna spokoju, dopóki nie zobaczy się z Joy. Nie mógł siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż przeznaczenie skrzyżuje ich drogi. Musiał zadziałać mniej leseferystycznie. – Znajdę ją– zakomunikował, zgniatając pustą puszkę po piwie siłą swej determinacji.
S R
– Że co?! – zapluł się Chris.
– Tak. Znajdę Joy. Wytropię ją.
– Zdradzisz nam, jak zamierzasz to zrobić?
– Jezu, nie wiem. To nie będzie proste. Z drugiej strony – ma nietypowe imię. Coś wymyślę.
Przerzucał spojrzenie z Chrisa na matkę. Oboje patrzyli na niego ze współczuciem zmieszanym z zaskoczeniem.
– Vince, stary – powiedział Chris i pod stołem złapał Vince'a za kolano – nie śmieję się z ciebie ani nic, ale jaki jest sens? Co? Do tyłu dużo trudniej się chodzi – nic nie widzisz i ciągle na coś wpadasz. Zawsze do przodu, taka jest moja dewiza. – Tak, rozumiem cię, ale gdybyś szedł ulicą i nagle zdał sobie sprawę, że kilometr wcześniej upuściłeś na chodnik bardzo drogi zegarek? Wróciłbyś po niego, prawda? – Pewnie tak – odparł Chris ze wzruszeniem ramion. – Więc Joy jest tym drogim zegarkiem, a ja właśnie zdałem sobie sprawę, że go upuściłem. 117
Chris uśmiechnął się i ponownie uścisnął go za kolano. – To lepiej biegnij po nią, bo jakiś złodziej ją podniesie i odda za piątkę do lombardu. Puścił do niego oko i Vince wiedział, że Chris go rozumie.
S R 118
Rozdział czternasty Joy zdjęła celofan z kanapki z tuńczykiem i majonezem, po czym otworzyła „Evening Standard" na ogłoszeniach z pokojami do wynajęcia. Pół roku temu wmówiła sobie, że stać ją na płacenie 85 funtów tygodniowo za jednopokojowe mieszkanie w neogotyckiej kamienicy w Hammersmith, że warto tyle płacić za luksus mieszkania w pojedynkę. Ale po trzech miesiącach rozstała się z Allym i bez długich, leniwych niedzielnych poranków w łóżku z gazetami i wieczorów spędzanych przed telewizorem nad kieliszkiem wina codzienne wracanie do pustego mieszkania straciło swój
S R
urok. Wreszcie ubiegłej nocy, kiedy przy próbie wypłacenia 10 funtów bankomat połknął jej kartę, uzmysłowiła sobie, że przyszedł czas rozstać się z pięknym, ale za drogim mieszkaniem, i znaleźć pokój w domu dzielonym z innymi lokatorami.
Wzięła do ręki niebieski pisak i zaczęła zakreślać ogłoszenia, które wpadły jej w oko.
Dwie dziewczyny, ogród i kot w Chiswick.
Pięciu młodych przedstawicieli wolnych zawodów z „luksusowym" pokojem gościnnym w Battersea.
W Highbury dwóch facetów, którzy lubią palaczy. Siedziała
w zadymionej
świetlicy dla
personelu
w ColourPro
Reprographics, ogromnej drukarni i hurtowni artykułów plastycznych blisko Carnaby Street. Na laminatowych blatach stołów widniały kółka po szklankach, na jednym z nich ktoś zostawił okruszki po kanapce. Za plecami Joy siedzieli Mark i Big Lee, dwa grubasy w firmowych koszulkach i sfatygowanych sportowych butach, jedząc pizzę i żłopiąc colę z ogromnych papierowych kubków. Pusty papierowy kubek śmignął jej koło ucha i stuknął o 119
dno kubła na śmieci pod zlewem. Big Lee wstał i triumfalnym gestem wyprowadził w powietrze cios pięścią. – Za trzy punkty! – powiedział i przybił z Markiem piątkę. Joy westchnęła i spojrzała na zegar: wpół do pierwszej. Zostało jej jeszcze czterdzieści minut przerwy na lunch i nie miała z kim jej spędzić. Na bąbelkowatej szybie maleńkiego, zakratowanego okna nad zlewem zobaczyła pękate krople deszczu. Kolejny nudny dzień w okręgu pocztowym W1. Kolejna dłużąca się przerwa na lunch. Rachel, jedyna jej prawdziwa przyjaciółka w ColourPro, tydzień wcześniej przeniosła się do działu kulturalnego czasopisma turystycznego. Kiedy Joy w poniedziałek rano przyszła do
S R
pracy, uzmysłowiła sobie, że właściwie nikogo innego tutaj nie lubi, i znowu poczuła się tak, jakby była tu nowa.
Zatrudniła się w ColourPro przed prawie rokiem. Nabrała się na zwodnicze ogłoszenie w „Guardianie", z którego wynikało, że jest to praca dla absolwentów szkół artystycznych. W rzeczywistości drukarnia była rajem dla trochę głupkowatych typów inżynierskich, którzy lubili zapach chemikaliów i chlanie piwa po robocie. Cała trzydziestodwuosobowa załoga ColourPro musiała nosić identyczne koszulki z logo firmy. Właściciele organizowali też rozmaite imprezy integracyjne, takie jak dni paintballu i skoki na bungee. Tymczasem na przekór próbom stworzenia „jednej wielkiej, szczęśliwej rodziny ColourPro" personel zmieniał się zaskakująco często i Joy stwierdziła, że należy do osób o najdłuższym stażu pracy. „Jeśli nie będę się pilnowała, to jeszcze mnie awansują" – pomyślała. Przerzucała gazetę, rozmyślając o swoim pogrążonym w marazmie i mało inspirującym istnieniu, i nagle wpadły jej w oko ogłoszenia towarzyskie na końcu. Samotni londyńczycy, ależ ich jest dużo. Dziesiątki, setki. Czarni, biali, niscy, wysocy, młodzi, starzy, homo, hetero, z północy, południa, 120
wschodu i zachodu. Wszyscy sami. Wszyscy gotowi podjąć ten krępujący krok i publicznie zakomunikować o swojej sytuacji, aby wyrwać się ze ślepej uliczki. Dobrze ich rozumiała. Ciężko jest przeżyć na tej pustyni, nawet jeśli ktoś jest względnie atrakcyjną młodą kobietą, która ma dosyć dobry kontakt z ludźmi. A jeśli ktoś jest „pulchną brunetką, 155 cm, 56 lat, prawdziwą romantyczką szukającą pokrewnej duszy"? Albo „nieśmiałą lesbijką, 43, szukającą przyjaciół do celów towarzyskich, okolice Peckham"? Joy nie miała nikogo od trzech miesięcy, kiedy Ally został zwolniony przez swoją firmę i postanowił wydać odprawę na podróż dookoła świata. Bez niej. Od tej pory była na dwóch randkach z mężczyznami, którzy później się z
S R
nią nie skontaktowali, raz bezskutecznie czekała pod Swiss Centrę na faceta, który nawet jej się nie podobał, i całowała się na imprezie z gościem, który właśnie wziął sporo spidu i całował się z każdym, kto się napatoczył, niezależnie od płci, w imię pokoju i miłości.
W ColourPro pracowała kupa facetów, ale wszyscy byli odrażający, a ci nieodrażający odfruwali do innej pracy, zanim zdążyła podjąć jakiekolwiek działania. Jedynymi mężczyznami, którzy w tych czasach zwracali na nią uwagę, byli cudzoziemcy w tenisówkach rozdający ulotki szkół językowych przy Tottenham Court Road, samotni Afrykańczycy, którzy odwozili ją do domu taksówkami, i ostatnio, w sobotę wieczór, degenerat imieniem Ronald, który chodził w tanich butach i najwyraźniej nie zauważył, że nie jest już przystojny. Zaczęła się czuć niewidzialna, jakby przestał ją rejestrować gigantyczny radar, z którego istnienia dopiero teraz zdała sobie sprawę. Było to dziwne, przygnębiające wrażenie. Westchnęła i przewróciła stronę. Nagle jej wzrok spoczął na ogłoszeniu w drugiej szpalcie:
121
Przystojny, 29, lubi: tajskie jedzenie, puste plaże, ekstrawaganckie pikniki i Twin Peaks. Kocha: Londyn, życie. Mieszka: SW8. Ulubiony park: Battersea. Szuka pięknej dziewczyny, której mógłby gotować i oddać serce. Zastanawiając się nad tym po latach, co często robiła, nie mogła sobie przypomnieć, co jej się tak bardzo spodobało w tym ogłoszeniu. Może pikniki i plaże skojarzyły jej się ze słońcem, a popołudnie było szare i ponure. Może chodziło o obietnicę, że będzie dobrze karmiona i rozpieszczana. Może ujęła ją sugestia, że Londyn i życie to zjawiska godne miłości. A może była niewiarygodnie płytka i nakręciło ją słowo „przystojny". Niezależnie od powodu nastąpiła niepowtarzalna chwila: ogłoszenie zaświeciło psychodelicznym
S R
neonem, migocząc wielobarwnymi światełkami i sypiąc fajerwerkami. Po grzbiecie Joy przeszedł dreszcz oczekiwania. Delikatnie obwiodła ogłoszenie niebieskim pisakiem i powoli złożyła gazetę.
– Chcecie coś ze sklepu? – spytała Marka i Big Lee. Obaj spojrzeli na nią takim wzrokiem, jakby zaproponowała im swoje obcięte paznokcie u nóg.
– Y, nie, dzięki. Nic mam nie potrzeba. – Okej.
Z gazetą i garścią dziesięciopensówek poszła do budki telefonicznej na rogu Carnaby Street i Great Marlborough Street. Umówiła się na wieczorne oglądanie trzech mieszkań: w Highbury, w Tufnell Park i w Finsbury Park. Potem wróciła do pracy i przez całe popołudnie układała w myślach list do pana od tajskiego żarcia i Twin Peaks, ani podejrzewając, jaki to będzie miało wpływ na jej przyszłe losy.
122
Rozdział piętnasty – Och, Joy – powiedziała Barbara, oglądając okolicę przez przednią szybę samochodu – nie jestem pewna, czy mi się tu podoba. To nie jest Hammersmith. Joy dosyć dobrze znała Finsbury Park, ale teraz, kiedy miała się tu wprowadzić, patrzyła na tę dzielnicę innymi oczami. Nie było estetycznych sklepów, rozpoznawalnych supermarketów, kawiarni, butików odzieżowych, kiosków z prasą. Nie było księgarń WH Smith, nie było Boots, nie było Marksa i Spencera – nie było żadnego z typowych filarów brytyjskiej głównej
S R
ulicy. Były tylko obskurne sklepy z alkoholem, mało higienicznie wyglądające fastfoody, czynne do późna wieczór warzywniaki wystawiające zwiędłe papryki i czarne banany oraz zaimprowizowane sklepiki z tanią odzieżą sportową i minispódniczkami imitującymi lamparcią skórę. Joy nie mogła odmówić słuszności słowom matki: Finsbury Park w niczym nie przypominała Hammersmith.
Mieszkanie znajdowało się na parterze ciężkiego wiktoriańskiego domu przy Wilberforce Road, spokojnej odnodze Blackstock Road. Wpuściła je Julia, jej nowa współlokatorka. Była pod każdym względem dużą dziewczyną. Wzrost prawie metr osiemdziesiąt, rozmiar co najmniej 16 i bezsensownie rozbudowana w obszarze okołopiersiowym. Przywitała się z nimi w luźnym podkoszulku, pod którego cienkim materiałem jej ogromne, zwisające do pępka piersi hasały niby dwa hipopotamiątka. Na nogach miała skarpetki z angory w kolorze wściekłego różu, a w dłoni trzymała zapalonego papierosa sobranie. Gęste miedziane włosy całkiem niedawno miały intymny kontakt z poduszką, przez co ułożyły się w rodzaj ptasiego gniazda z tyłu głowy. 123
– Joy, kochanie, witam cię. – Przełożyła jasnofioletowego papierosa do drugiej ręki i otuliła Joy miękkim, nikotynowym, pieleszowatym uściskiem. – A pani musi być jej mamą. Witam mamę. – Wycałowała zaskoczoną Barbarę z dubeltówki. – Przepraszam za niezbożny wygląd. Mam za sobą trochę ciężką nocną sesję. A teraz zrobię wam dobrej, mocnej kawki. Przez zagracony pustymi butelkami po winie i brudnymi kieliszkami salon zaprowadziła je do kuchni, która wyglądała jak po ostrej imprezie z konsumpcją.
Na
płycie
grzejnej
stał
garnek
z
czymś
brązowym,
przypuszczalnie jakimś mięsnym daniem, a na stoliku – miseczki z okruszkami po chrupkach i zakrzepłymi sosami do maczania. Na zeszłotygodniowym
S R
egzemplarzu „Sunday Timesa" leżała paczka papierków do robienia skrętów, podarty bilet na metro i popielniczka z wielobarwnymi niedopałkami sobranie, jak również rozgniecionymi petami skrętów.
– Wczoraj wieczorem wpadło do mnie paru znajomych – wyjaśniła Julia, wysypując wilgotne fusy z ekspresu do niebezpiecznie zapełnionego kosza na śmieci. – Tak się rozkręcili, że do bladego świtu nie mogłam się ich pozbyć. Stąd bezbożny bałagan.
Wypłukała pojemnik ekspresu i nasypała świeżej kawy z puszki. Joy zerknęła na matkę, która starała się przybrać taką minę, jakby w sobotnie popołudnia często bywała w kuchniach pełnych brudnych naczyń i osprzętu narkotykowego. – Sprawia wrażenie całkiem barwnej postaci... – powiedziała chwilę później, otwierając bagażnik. – Nie była aż taka... rozwichrzona, kiedy pokazywała mi mieszkanie – odparła Joy. – Miała na sobie kostium ze spodniami. A w mieszkaniu nie było takiego bałaganu. Myślę, że specjalnie je posprzątała. – Zapewne będziesz z nią miała wesoło. 124
– Naprawdę? – Tak, naprawdę. Wygląda mi na osobę, która wyciągnie cię z twojej skorupy. Ale mogłaby zrzucić parę kilo. – Mamo! – Kiedy to prawda. Takie piękne, gęste włosy, całkiem ładna buzia– szkoda, że jest taka puszysta. I to w jej wieku. Mama, która przez całe dorosłe życie miała nadwagę, bardzo surowo krytykowała inne otyłe kobiety. Być może uważała swoją sytuację za beznadziejną i doszła do przekonania, że zadaniem innych grubasek jest walczyć z nadwagą w jej imieniu.
S R
Po powrocie do domu czekały na nie dwie filiżanki zabójczo mocnej kawy i głośny śpiew Julii spod prysznica. Joy oprowadziła mamę po mieszkaniu, pokazała jej swój cudowny pokój z drewnianą podłogą i dwuosobowym sosnowym łóżkiem, pokazała jej uroczy ogródek z tyłu, ze stołem i krzesłami tudzież zakwitającymi krzewami różanymi. Przez następną godzinę Joy kursowała między samochodem i mieszkaniem, wyładowując swoje rzeczy, podczas gdy mama, która miała wydolność płuc nowo narodzonej myszy i siłę mięśni komara, zabrała się do sprzątania i zmywania naczyń.
Julia była zachwycona, kiedy po wyjściu z łazienki zobaczyła lśniące czystością i porządkiem mieszkanie. Nazwała Barbarę „pięknym aniołem", na co ta zapłoniła się z uradowaną miną. Joy zdała sobie sprawę, że przypuszczalnie nikt wcześniej nie nazwał jej mamy ani piękną, ani aniołem. O czwartej godzinie Julia, odziana i ufryzowana, zarządziła, że czas na wieczorny kieliszeczek. – Och, Barbaro, proszę dać spokój – powiedziała, wymachując wielkim kieliszkiem wina. – Chyba napije się pani wina po tej ciężkiej pracy? 125
– Nie, naprawdę dziękuję, Julio, raczej nie pijam alkoholu. Poza tym prowadzę. – W takim razie niech pani zostanie na noc. Sofa jest rozkładana. – No, nie wiem... – Możemy pójść na spaghetti –jest fantastyczna restauracja w Stoke Newington, przy Church Street. Świetna atmosfera i wszyscy kelnerzy wyglądają jak Sylvester Stallone. Barbara rozpromieniła się, a potem zaśmiała. – Brzmi wspaniale, Julio, naprawdę, ale nie mogę. Mąż na mnie czeka. W głowie Joy nagle pojawił się obraz jej sztywnej, zawsze spiętej matki,
S R
która śmieje się w sympatycznej włoskiej restauracji, zajada spaghetti, pije czerwone wino i daje się uwodzić przystojnym kelnerom. – Tata się nie pogniewa, mamo. Zadzwoń do niego. – Tak – powiedziała Julia, biorąc do ręki telefon bezprzewodowy – niech mu pani powie, że groźna nowa współlokatorka Joy nie chce pani puścić. Barbara przenosiła spojrzenie z Joy na Julię, z bezprecedensową figlarną iskierką w oku – coś jakby w ciemnym pokoju zapaliła się lampa od Tiffany'ego.
– No dobra – powiedziała, biorąc od Julii aparat z taką miną, jakby się obawiała, że za chwilę skoczy jej do gardła. – Jak się to obsługuje? Julia wcisnęła odpowiedni guzik i Barbara z nerwowym uśmiechem wybrała numer domowy, znowu śmigając oczami od Julii do Joy i z powrotem. – Alan? To ja. Jestem w nowym mieszkaniu Joy. Tak, tak, wszystko poszło doskonale. Tak, bardzo ładne. Finsbury Park. Dalej na północ. Właśnie. No więc chodzi o to, że zrobiło się dosyć późno i dziewczyny planują wyjście do włoskiego lokalu. Tu w okolicy. Spytały, czybym z nimi nie poszła. Tak sobie myślałam, że... tak... tak... rozumiem... – Opuściła nieco głowę i zaczęła 126
mówić ciszej. – Nie. Rozumiem. Nie. Nie szkodzi. Dobrze. Dobrze. W takim razie do zobaczenia niedługo. – Spojrzała na zegarek. – Koło szóstej. Może trochę wcześniej. Dobrze, kochanie. Do zobaczenia. Odjęła słuchawkę od ucha i uśmiechnęła się mizernie. Julia zabrała jej aparat i wcisnęła jakiś guzik. – Wygląda na to, że jestem potrzebna w domu – powiedziała, wciąż z tym łzawym uśmiechem na twarzy. – Po co? – spytała Joy. – Och, znasz swojego ojca. Nie przepada za swoim własnym towarzystwem.
S R
– Och, na litość boską! – zdenerwowała się Joy.
– Wiem, wiem. Może innym razem? Zaplanuj to z góry. Daj ojcu trochę czasu. – Wzięła na kolana torebkę i zabrała się do wstawania. – Ale dziękuję za zaproszenie. To było przemiłe, naprawdę przemiłe.
Przytuliła torebkę do piersi i uśmiechnęła się do nich obu ściśniętymi ustami.
Joy i Julia odprowadziły ją do auta i patrzyły, jak odjeżdża. Reflektory wycinały dziury w przedwieczornym półmroku, a na mokrej jezdni został suchy prostokąt.
– Jaka szkoda – powiedziała Julia, odwracając się w stronę domu. – Byłoby cudownie, gdyby została. „Tak – pomyślała ze smutkiem Joy – byłoby". Cudownie i bezprecedensowo. Barbara nie robiła niczego niezależnie od męża. Nie miała znajomych, którzy nie byliby najpierw znajomymi Alana, nie miała swoich zainteresowań, sposobów na spędzanie czasu. We wszystkim podzielała zdanie męża, od polityki po nową fryzurę Sue Lawley, była tylko jego przyrostkiem. Joy od czasu do czasu widywała przebłyski innej Barbary, tkwiącej gdzieś w 127
głębi tych nylonowych sukienek i potulnego zachowania. Widziała ją rozchichotaną w bożonarodzeniowe przedpołudnie albo zapłonioną z radości na wieść o czyichś narodzinach bądź zaręczynach. Widziała ją, jak skoczyła na nogi i zachwycona uniosła pięść do góry, kiedy Bjorn Borg (którego oceniła jako „boskiego") wygrał Wimbledon. Widziała zdjęcia Barbary z młodości, w tweedowych minispódniczkach z paskiem, elastycznych opaskach na głowie, spódniczkach z drukowanej bawełny i z fryzurami w stylu lat dwudziestych. Nigdy nie była szczupła, nigdy nie była ładna, ale może dawno, dawno temu była urocza, rozkoszna, rozigrana, rozflirtowana. Może tańczyła, jeździła na rowerze, chodziła do kawiarni i na lody. Może miała absztyfikantów,
S R
„starających się" o nią młodych ludzi. Może z niektórymi nawet sypiała. Co jej zrobił ojciec? W jaki sposób zdołał z niej uczynić tak potulną istotę? Czy to był powolny proces, wydzieranie z niej duszy kawałek po kawałku, jak piór z poduszki, czy też przed laty coś się wydarzyło? Ruszyła w ślad za Julią do mieszkania i zadygotała, kiedy chłodne, wilgotne powietrze przeniknęło przez jej cienkie ubranie. Wypiła z Julią kieliszek wina i zabrała ze sobą drugi do łazienki. Po wnikliwszym przyjrzeniu się zauważyła, że w fugach miętowozielonych płytek wokół wanny zgromadziła się pleśń. Od otworu przelewowego do spływu ciągnął się pióropusz kamienia, a zielone mydło Julii było przyklejone do brzegu wanny, podobne do maźnięcia zjełczałego masła. Od plastikowej zasłonki biła stęchła woń, która skutecznie współzawodniczyła z zapachem truskawkowego płynu do kąpieli. Leżąc w gorącej kąpieli i pijąc schłodzone wino, Joy starała się nie myśleć o tym, że jej nowe mieszkanie nie jest idealne, a jej nowa współlokatorka ma niezbyt wygórowane normy higieny domowej. Starała się nie myśleć o swojej pięknej kabinie prysznica w Hammersmith, z nieskazitelnie białymi płytkami, używanej wyłącznie przez 128
nią. Starała się nie myśleć o minionych sobotnich wieczorach, o jedzeniu na wynos i winie konsumowanym na jej własnej sofie z mężczyzną, który ją kochał.
Starała
się
nie
myśleć
o
upokorzeniu,
jakim
było
czterdziestopięciominutowe czekanie pod Swiss Centre na nieszczególnie atrakcyjnego mężczyznę, który najwyraźniej nie miał ochoty spędzić z nią choćby jednego wieczoru. Starała się nie myśleć o fakcie, że wszyscy jej londyńscy znajomi poszli ze swoim życiem dalej i gdzie indziej, że jej życie towarzyskie stopniowo skurczyło się do rozmiarów zielonego groszku. A skoro już starała się nie myśleć o tych wszystkich rzeczach, to dołączyła do nich również swoją matkę, która pojechała smutna swoim brzydkim małym
S R
samochodem, wracała do swojego brzydkiego małego męża czekającego na nią w ich brzydkim małym domu. Starała się nie myśleć o wspólnym wieczorze, który je ominął, o rozmowie, która nie doszła do skutku, i starała się nie mieć wyrzutów sumienia z tego powodu, że niezbyt usilnie przekonywała mamę do zostania na noc.
Zamiast tego skupiła się na przyszłości.
Mogłaby następnego dnia zabrać się do tej łazienki z butelką cifa i zdzierakiem. Mogłaby się tutaj zadomowić. Mogłaby zadzwonić do matki, ustalić plan jej przyjazdu tutaj i zostania na noc, zorganizować jakiejś wyjście, wymyślić pytania na temat ojca, ich okropnego małżeństwa i wszystkich tajemniczych pustych miejsc w ich życiu. Mogłaby się bardziej wysilić w stosunku do tych znajomych, którzy jej pozostali, a może nawet odnaleźć starych znajomych z Bristolu, żeby jej życie towarzyskie znowu ruszyło z miejsca. A potem jej myśli powróciły do listu złożonego równiutko na czworo i wsuniętego między kartki Pól Londynu spoczywających w jednym z licznych nierozpakowanych pudeł. Listu napisanego wiecznym piórem na dwóch kartkach cienkiego papieru w linię. Listu, który czytała tyle razy (odkąd 129
dziesięć dni temu podniosła go z wycieraczki w Hammersmith), że znała go już prawie na pamięć. Przyszedł z rewiru pocztowego SW1 od niejakiego George'a, który lubił duże psy, gotowanie, Catherine Deneuve, Cheecha i Chonga, Billa Hicska i Juliana Barnesa oraz zastrzegał się, że nie jest typem mężczyzny, który rutynowo daje ogłoszenia towarzyskie do gazety. Od mężczyzny, któremu bardzo się spodobał „uroczy" list od Joy i który chciał się z nią jak najszybciej spotkać. Załączył numer telefonu – a nawet dwa. Jeden do „komfortowego, ale cokolwiek rozwichrzonego" mieszkania w kamienicy w Stockwell, gdzie mieszkał sam, drugi zaś do „sterylnego i zabójczego dla duszy" korporacyjnego biura, które zajmował w firmie obrachunkowej w
S R
najgłębszej głuszy Mitcham. Do tej pory Joy podnosiła słuchawkę co najmniej dziesięciokrotnie, a raz nawet wykręciła w ciągu dnia numer do mieszkania, wiedząc, że George będzie w pracy, i wysłuchała ciepłego, wyraźnego, niemal arystokratycznego głosu, który poinformował ją, że George'a nie ma w tej chwili w domu. Dalej się nie posunęła. Nie bardzo wiedziała, na co czeka. Ale zadzwoni... Na pewno. Jutro.
Po tym postanowieniu Joy zobaczyła wszystko w bardziej pozytywnym świetle. Jutro wszystko załatwi – z matką, z pracą, z łazienką, z życiem uczuciowym, z życiem towarzyskim, wszystko. Uznała, że jej życie nie jest katastrofą, tylko znajduje się w punkcie zwrotnym. Wiedziała, że prędzej czy później wszystko się ułoży. Będzie pysznie.
130
Rozdział szesnasty Joy spojrzała na zegarek: za pięć pierwsza. Jak zwykle za wcześnie. Choćby nie wiadomo, jak się starała spóźnić, jak nakazywał dobry ton, wszędzie
przychodziła
przed
czasem.
W
obecnych
okolicznościach
przypuszczalnie było to jednak korzystne. Stała pod tajską restauracją przy James Street, tuż za Selfridges, i czekała na tajemniczego George'a. W poprzednim tygodniu wreszcie do niego zadzwoniła. Rozmawiali przez pół godziny i umówili się. Zaproponowała lunch w niedzielę, bo pomyślała sobie, że będą mieli szansę wycofać się bez
S R
skrępowania, jeśli pomysł okaże się katastrofą. George brzmiał miło. Trochę snobistycznie, ale miło. Powiedział, że ma „wiecheć" na głowie, okulary i jest „niezbyt imponująco zbudowany" – „ale słyszałem, że mam nader urodziwą twarz", dodał, kiedy Joy zastanawiała się, co mu odpowiedzieć. Ona określiła się jako niska, myszowata i jakby spiczasta. Nie widziała sensu podrasowywać autoportretu po uroczej samodeprecjacji George'a. Powiedział, że ocenia ją jako absolutnie uroczą i że „ma słabość do spiczastych kobiet". Zaproponował ten lokal, bo chociaż nigdy w nim nie był, czytał o nim wiele dobrego. I oto w słoneczną październikową niedzielę, w najmniej prowokującym seksualnie ubraniu, jakim dysponowała, czekała na początek swojej pierwszej w życiu randki w ciemno. Rysopis podany przez George'a nie pozwolił jej wyrobić sobie określonego wyobrażenia, przez co każdy przechodzący mężczyzna mógł się okazać właśnie nim. Może George nie założył dzisiaj okularów. Może nie jest taki wątły, jak sugerował. I co to właściwie jest „wiecheć" na głowie? Nie miała żadnego wyobrażenia o jego wzroście, kolorze wiechcia i stylu ubrania, którego należy się spodziewać. Od księgowego należy raczej oczekiwać stylu 131
dosyć stonowanego, ale zainteresowania George'a wskazywały na człowieka, który nie przestrzega konwenansów. Na przekór niezbyt obiecującej telefonicznej autoprezentacji Joy nadal trzymała się tego pierwszego słowa z ogłoszenia w gazecie: „przystojny". Czy brzydki
mężczyzna
określiłby
się
jako
przystojny?
Bardzo
mało
prawdopodobne. Nie – okaże się nieostentacyjnie przystojny, z miękko opadającymi włosami, elegancki, może w sweterku z jagnięcej wełny? Może typ angielskiego nauczyciela. Chłopięcy. Typ akademicki. Ładny. W oddali pojawił się chłopięcy, ładny mężczyzna w typie akademickim i okularach. Joy wstrzymała oddech. Im bliżej podchodził, tym bardziej
S R
wydawał się jej chłopięcy i ładny w typie akademickim. Kiedy znalazł się na wyciągnięcie ramienia, Joy całkiem przestała oddychać, wewnętrznie przygotowana na słowa powitania. Minął ją, nawet nie spojrzawszy w jej stronę.
Joy wypuściła powietrze i powiedziała sobie, że wcale nie postępuje jak idiotka. Danie odpowiedzi na ogłoszenie w gazecie i umówienie się na spotkanie z nieznajomym mężczyzną w niedzielne popołudnie to rzecz odważna, nietuzinkowa i... afirmująca. Wysunęła podbródek dla dodania sobie animuszu i czekała pełna nadziei. A potem zobaczyła mężczyznę, który bardzo wyraźnie zmierzał w jej stronę i cały animusz utonął w kałuży rozczarowania. Nie jej typ. W żadnym aspekcie, w żadnym szczególe, od nieco tatusiowatej
marynarki
od Barboura
po sweter narciarski
w stylu
skandynawskim, od dziwnej fryzury – włosy jakby przyklejone płasko do głowy – po przesadnie świecące lakierki z plastikowymi podeszwami. Okulary: raczej nie seksowny profesor, tylko syn Johna Majora. Twarz: na pewno nie można jej było nazwać brzydką, ale z „przystojną" miała tyle wspólnego co hydra z hydrantem. 132
– Pani musi być Joy – powiedział, uśmiechając się do niej speszony. – Tak! – Odwzajemniła uśmiech, po stoicku nie wpuszczając na wizję rozczarowania. – A pan jest George. – Trafiony, zatopiony! – Wsunął ręce do kieszeni dżinsów z paskiem i zintensyfikował uśmiech. – Czy to nie surrealistyczne? Zaśmiała się, doceniając jego szczere i natychmiastowe podsumowanie sytuacji. – Przedziwne – zgodziła się z nim. – Wejdziemy? – Pokazał na drzwi restauracji. – Oczywiście.
S R
Rzucił się przytrzymać jej drzwi.
– Dziękuję – powiedziała, usiłując sobie przypomnieć ostatniego mężczyznę, który na randce przytrzymał przed nią drzwi. Kelnerka w przylegającej do skóry czerwonej jedwabnej sukience zaprowadziła ich na dół i posadziła przy stoliku w rogu. W sali były jeszcze dwie inne pary i grupka znajomych. Joy zastanawiała się, czy widać, że ona i George dopiero się poznali, że jedno z nich zamieściło, a drugie odpowiedziało na ogłoszenie w rubryce samotnych serc? Czy widać, że do siebie nie pasują? Czy inni klienci dziwią się, czemu ta młoda dziewczyna w modnych czarnych legginsach z lycry i za dużym pasiastym swetrze z Warehouse je lunch z facetem, który wygląda jak wikary po służbie? Przez chwilę krzątali się przy serwetkach i jadłospisach. Joy ukradkiem spojrzała na George'a, kiedy ten patrzył w inną stronę. Usta miał trochę zbyt pełne jak na jej gust, a oczy dziwnie szeroko osadzone, ale nie był brzydki. Miał cudowną cerę, gładziutką i zdrową, podobną do jasnoróżowego weluru, a oczy mieniły się frapującym pastelowozielonym odcieniem. Ale od której strony by na niego spojrzała, po prostu nie był w jej typie. 133
– Lubi pani pikantne? – spytał, wystawiając okulary znad menu. – Yyy, tak, w miarę – odparła. – Świetnie – uśmiechnął się szeroko i znowu zniknął za jadłospisem. „Parę godzin – pomyślała Joy, wpatrując się tępo w listę potraw – parę godzin i po wszystkim". Parę godzin z jej życia. Mrugnięcie powieką, machnięcie skrzydłem, uderzenie serca. Dwie godziny, a potem dobędzie wymyślone z góry usprawiedliwienie (nagle przypomniała sobie, że obiecała znajomej nakarmić kota) i da dyla. I nikt nigdy się nie dowie... – Czyli pracuje pani w branży artystycznej? – spytał George z życzliwym uśmiechem.
S R
Joy zdrowo się z tego uśmiała.
– No, nie całkiem. Pracuję w drukami. W sitodruku. – To przecież jest sztuka, prawda? W pewnym sensie. – W pewnym sensie – przystała na to. – Lubi pani swoją pracę? – Nie znoszę.
– To możemy sobie podać ręce! Ja też nie znoszę swojej! Pośmiali się i lody zaczęły topnieć.
– Czego pan w niej nie znosi?
– Och, wszystkiego. Okropna praca. Okropni ludzie, okropne miejsce. Już sam zapach mnie odrzuca. Wie pani, ten paskudny biurowy zapach laminatu, ekspresów do kawy i marnowania życia na nabijanie kieszeni komuś innemu. Co rano, kiedy przyjeżdżam na parking, widzę te specjalne miejsca na parkingu – „zarezerwowane dla dyrektora", „zarezerwowane dla prezesa zarządu" – i wiem, że dla niektórych to jest marzenie życia, serce we mnie zamiera. I odżywa dopiero, jak wsiadam po pracy do samochodu, włączam radio i jadę do domu. 134
– Czyli rozumiem, że nie chce pan być księgowym? – Nie, nie chcę być księgowym. Chcę być pisarzem. – Naprawdę? – Tak. Czy to brzmi niedorzecznie? – Nie, wcale nie brzmi niedorzecznie. Co chce pan pisać? – Od jakiegoś czasu bawię się w pisanie poezji. I zrobiłem kurs z creative writing. I któregoś dnia... – Urwał, by napić się piwa. – Któregoś dnia chciałbym napisać Wielką Brytyjską Powieść. – Zaśmiał się w głos. – To już na pewno brzmi niedorzecznie! A pani? Ma pani zaplanowaną drogę ucieczki? Jakieś absurdalnie rozdęte ambicje?
S R
– Nie. Kiedy byłam mała, chciałam być aktorką. Potem chciałam być artystką. Teraz byłabym zadowolona z prawie każdej pracy poza tą, którą mam.
– Jest pani jeszcze młoda. Jest pani w tej fazie życia, kiedy można wypróbować najróżniejsze rzeczy – wejść w coś i zaraz wyjść. Ja mam prawie trzydzieści lat. Dla mnie to jest teraz albo nigdy. Drzwi do Salonu Ostatniej Szansy za chwilę się zatrzasną! Wypijmy za gówniane prace i uciekanie z nich – zaproponował, biorąc do ręki swoje piwo.
Joy podniosła swoją szklankę i stuknęła się z nim uśmiechnięta. A potem George uraczył ją przemiłym, szczerym uśmiechem i zauważyła, że ma maleńki dołeczek na lewym policzku. W tym samym momencie zauważyła również, że dobrze się czuje w tej restauracji w towarzystwie tego dziwnego mężczyzny z dziwną fryzurą i okularami a la John Major, że nie ma już ochoty iść do ubikacji, wdrapać się na zbiornik i uciec przez okienko. Po lunchu powitało ich na ulicy olśniewające jesienne popołudnie i George zaproponował, żeby poszli gdzieś na spacer w poszukiwaniu lodów. 135
Joy nie zastanawiała się dłużej niż sekundę nad wyimaginowanym kotem wyimaginowanej
znajomej
i
natychmiast
wyraziła
zgodę.
Kiedy
niezobowiązująco zmierzali ku Green Park, Joy odkryła, że George jest Wodnikiem, że jego matka nie żyje, a ojciec jest odległym i nieprzyjemnym wspomnieniem, że mieszkanie w Stockwell kupił ze spadku po matce, że właśnie się rozstał ze swoją wieloletnią dziewczyną, którą określił jako „kompletną psycholkę", oraz że miał starszą siostrę Mirabel, która w wieku dziewiętnastu lat zmarła na skutek przedawkowania heroiny. George i jego siostra byli wychowywani przez matkę w pięknym piętnastowiecznym domu z muru pruskiego z krętymi schodami, arrasami na
S R
ścianach i balkonem dla orkiestry, tuż pod Rye w Sussex. W wieku siedmiu lat wyjechał do szkoły z pensjonatem w Kent, w której czuł się fatalnie, zwłaszcza od momentu kiedy jego matka poznała za bardzo opalonego, ale sympatycznego
pośrednika
handlu
nieruchomościami
imieniem
Lionel
i
przeprowadziła się z nim do Algarve, co oznaczało, że na wakacje i weekendowe przepustki latał na kontynent do mało przytulnego mieszkania w Faro z marmurowymi posadzkami, zamiast spędzać je w pięknym, ciepłym, wysłanym dywanami domu w Rye. Jego siostra zapałała irracjonalną niechęcią do Lionela i odmówiła wyjeżdżania na wakacje do Portugalii. Zatrzymywała się na ten okres u swojej przyjaciółki Genevieve, która prowadziła pozbawione jakiegokolwiek nadzoru nastoletnie życie ze swoimi nieodpowiedzialnymi rodzicami artystami w zabałaganionym, niehigienicznym domu w Chelsea. To tam Mirabel rozpoczęła swój długi i nieszczęśliwy romans z narkotykami, wkładając głowę do plastikowej torby z oparami superglue. Zanim George i Joy osiągnęli szczyt schodów prowadzących do Green Park, nudny i skromny człowiek, którego poznała trzy godziny wcześniej, zaczął obrastać warstwami koloru i głębi. Joy coraz mniej przejmowała się ich 136
niedobraniem, a coraz bardziej zależało jej na tym, żeby dowiedzieć się jak najwięcej na temat George'a Edwarda Pole'a. Przed wejściem do parku stała nietypowa o tej porze roku furgonetka z lodami. George kupił Mr Whippy z waflem, deklarując, być może niezgodnie z prawdą, ale na pewno uroczo, że nigdy wcześniej nie jadł tych lodów i jest wielce uradowany tą perspektywą. Joy zamówiła lody waniliowe, a potem spacerowali bez określonego celu, jak to świeżo upieczeni znajomi, którzy chcą w jedno popołudnie podzielić się wspomnieniami, anegdotami i opiniami z całego życia. Joy była na kilkunastu randkach z kilkunastoma mężczyznami bardzo
S R
chętnymi do zwierzenia jej się ze swoich historii i poglądów, mężczyznami, którzy bez żadnych skrupułów zawłaszczali rozmowę i nie zadali jej ani jednego pytania o nią, mężczyznami, którzy potrafili tak długo gadać, że traciła chęć do życia. Z George'em było jednak inaczej. Mówił o sobie miękkim, melodyjnym głosem, uroczym językiem i z idealnie dobraną ilością szczegółów. Nie wmuszał w nią swoich dziejów jak dodatkowego zadania domowego ani nie podsuwał ich jej niepewnie jak trochę brudnej pary majtek, lecz objawiał się jej strona po stronie, jakby był pięknie napisaną, bez reszty wciągającą książką.
Kiedy on mówił, Joy podświadomie zaczęła go przeprojektowywać: szkła kontaktowe zamiast niemodnych okularów, fryzura z podgolonymi bokami i tyłem, nowa garderoba, może skórzana kurtka i kaszmirowy płaszcz. Wyobraziła sobie, że mierzwi jego zbyt uładzone włosy. Zobaczyła w wyobraźni, że delikatnie zdejmuje mu okulary, kładzie je na ziemi i miażdży je butem. Usiedli na ławce koło jeziorka w Buckingham Palace Gardens i Joy skonstatowała, że dzieli ich bardzo niewielki fizyczny dystans. Ramię George'a 137
muskało jej ramię, a ich tyłki stykały się ze sobą. Nie budziło to w niej jednak ani śladu skrępowania. Spojrzała na dłonie George'a, spoczywające na jego kolanach, i uznała, że to jego najmocniejszy punkt: duże, solidne, o kwadratowo zakończonych paznokciach i dyskretnie owłosione. Doszła do wniosku, że można wybaczyć mężczyźnie tuzin fizycznych niedociągnięć, jeśli ma parę porządnych rąk. Zadawał pytania o jej koleje życiowe. Powiedziała mu o Singapurze, dosyć zwyczajnym okresie dorastania, mało ujmujących rodzicach, trzech latach studiów w Bristolu, gównianej pracy, życiu uczuciowym w okresie ostatnich kilku lat i swojej nowej współlokatorce. George przez cały czas
S R
patrzył na nią takim wzrokiem, jakby była najbardziej fascynującą kobietą, jaką w życiu spotkał.
Kiedy zaczęło robić się ciemno, postanowili przedłużyć razem spędzony dzień i pójść napić się czegoś. Pierwszym lokalem, na jaki trafili, było ICA. Joy była tam wcześniej dwa razy, najpierw jako czternastolatka, z Kieranem, na koncercie Orange Juice, potem jako dziewiętnastoletnia studentka pierwszego roku, kiedy przyjechała do Londynu na weekend z grupą przejętych jak dzieci i trochę pijanych studentów sztuki. Joy lubiła odwiedzać znajome miejsca po długiej przerwie – osadzało to jej istnienie w czasie i pozwalało na nie spojrzeć z pewnej perspektywy. Przekraczając próg z George'em Pole'em, usiłowała przypomnieć sobie tę czternastolatkę, starała się odszukać w pamięci, jak była ubrana, jak się tam dostali, co piła, ale wydobyła z pamięci tylko jedno: gapiła się na Edwyna Collinsa i żałowała, że to nie on, tylko nieszczęsny Kieran jest jej chłopakiem. Siedzieli na wysokich stołkach przy wysokim stole i pili markowe piwo z butelek, otoczeni ze wszystkich stron gwarem i entuzjazmem ludzi, którzy spędzali niedzielne przedpołudnia na ukulturalnianiu się i pogoni za wiedzą, a 138
niedzielne popołudnia w barze. Rozważali pomysł, żeby pojechać na drugi koniec miasta do kina, ale jakoś nie zdołali się zmobilizować, bo woleli posiedzieć w knajpie i przegadać cały wieczór. Powiedział
jej
więcej
o
„psycholce",
maniakalno–depresyjnej
nauczycielce wychowania fizycznego, która miała na imię Tara, raz ogłuszyła go uderzeniem kija bejsbolowego i oskarżała go o romanse ze wszystkimi kobietami z ich kręgu towarzyskiego. W rewanżu Joy opowiedziała mu o Allym i jego decyzji, by wyjechać bez niej w podróż dookoła świata, o mężczyźnie, na którego bezskutecznie czekała pod Swiss Centre w środowy wieczór, o tym, że każdy mężczyzna, którego poznała od ukończenia
S R
czternastego roku życia, pod takim czy innym względem był dla niej wielkim rozczarowaniem.
O dziewiątej uznali, że oboje dosyć już wypili jak na niedzielny wieczór, i ruszyli ku najbliższej stacji metra. Dopiero kiedy przyszło się pożegnać, Joy znowu poczuła skrępowanie, przypomniawszy sobie, że jest na randce w ciemno z mężczyzną, którego nie uważa za atrakcyjnego. Czy spróbuje ją pocałować? A jeśli tak, to jak ona zareaguje?
– To był nadspodziewanie przyjemny dzień – powiedział, uśmiechając się do niej z ewidentną radością. – Doskonale się bawiłem. – Ja też – odparła. Nie, uznała, że nie ma ochoty go pocałować i podświadomie tak się ustawiła, żeby zniechęcić go do jakichkolwiek fizycznych zapędów. – I pozwolę sobie powiedzieć... – podjął, patrząc na nią z wytężeniem – nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiała, ale byłaś dla siebie o wiele zbyt surowa przez telefon w zeszłym tygodniu. Nie jesteś ani trochę spiczasta. Powiedziałbym nawet, że jesteś najmniej spiczastą dziewczyną, jaką w życiu spotkałem. A powiem ci, że wiele się ich napatoczyło. Nie, określiłbym cię 139
jako... – błądził wzrokiem po jej twarzy –jako... delikatnie, widowiskowo ładną. Jak piękna miśnieńska filiżanka. Mam nadzieję, że nie bredzę. Nie zaczerwienił się, nie zaśmiał, nie okazał żadnych przejawów zażenowania, tylko patrzył jej z zachwytem w oczy jak kolekcjoner, który nieoczekiwanie natrafił na najpiękniejsze dzieło swego ulubionego artysty. – Dziękuję ci – odparła ze śmiechem. – To urocze. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to zadzwonię do ciebie w ciągu tygodnia. Ale tylko pod warunkiem, że tego chcesz. – O! – powiedziała, przyzwyczajona do randek, które kończyły się w zamęcie niejednoznacznych komunikatów i niejasnych intencji. – Jasne, że
S R
możesz do mnie zadzwonić. Bardzo bym tego chciała. Z szerokim uśmiechem wziął ją za ręce i uścisnął je. – Dobrze – powiedział, wyciskając z tego słowa całe jego znaczenie. – Jestem bardzo szczęśliwy. – Uśmiechnął się do niej szeroko, a ona odwzajemniła uśmiech, bo jego radość była dziwnie zaraźliwa. – Dobra, zmykam. Zadzwonię. Może w połowie tygodnia – powiedzmy w środę? Może być? – Środa jest w porządku.
– Świetnie. – Uścisnął jej dłonie po raz ostatni, odwrócił się i poszedł. Joy przez chwilę obserwowała jego oddalającą się postać. Wraz ze zwiększającą się odległością częściowo wrócił jej obiektywizm. Uznała, że George to naprawdę śmiesznie wyglądający facet, niezdarny, niemodny, podtatusiały z zachowania i wyglądu, a przy tym tak bardzo sprzężony z nowoczesnym światem. Chodzący paradoks. W sumie Joy nie miała pojęcia, co o nim sądzić. Kiedy Joy wróciła do mieszkania przy Wilberforce Road, Julia siedziała po turecku na sofie w jakiejś afrykańskiej tunice i paliła różowego papierosa. 140
– Chwała Bogu, że wróciłaś – powiedziała, przyciskając rękę do potężnej piersi. – Miałam już dzwonić na policję. – Przepraszam, poszło trochę lepiej, niż się spodziewałam. – No myślę! – Macierzyńska troska w jej spojrzeniu natychmiast ustąpiła niepohamowanemu zachwytowi. Zrobiła Joy miejsce na sofie. – A teraz powiedz mi absolutnie wszystko. – O Boże... – Joy klapnęła obok niej. – Boski? – Nie, nie całkiem. – O. – Julia zrobiła rozczarowaną minę.
S R
– Właściwie to w ogóle nie jest atrakcyjny. Zupełnie mi się nie spodobał. – O rety. Jaka szkoda.
– Ale jest przeuroczy. Dżentelmen w starym stylu. Coś w sobie ma. Trochę dziwak. Bardzo inteligentny. Bardzo interesujący. Bardzo na bieżąco. – Czyli nie psychol?
– Nie, ani trochę nie psychol. Chociaż powiedział, że przypominam mu piękną porcelanową filiżankę.
– Och, jakie słodkie! – zachwyciła się Julia, ściskając swój kubek. – Czyli jest miły, zdrowy na umyśle i mówi ci słodkie rzeczy. Jesteś pewna, że nie jest boski? – Niestety nie. – Ale polubiłaś go? – Tak, bardzo. – Tylko to jest ważne. Joy skinęła głową, uśmiechnęła się i pomyślała, że może Julia rację.
141
Rozdział siedemnasty Randka z George'em nie była może zalążkiem gorącej namiętności, prawdziwej miłości i historii w stylu „żyli długo i szczęśliwie", ale przynajmniej dała Joy bardzo jej potrzebne dowartościowanie. Trzy dni po randce, podniesiona na duchu pochlebstwami George'a i jego tekstami o filiżankach, postanowiła zadzwonić do Stuarta Bigmore'a. Stuart Bigmore był jej kolegą z Bristolu i obiektem najsilniejszego zadurzenia w jej życiu. Wysoki, szczupły, kruczoczarne włosy i niemal po dziewczęcemu śliczna buzia. Zakochała się w nim w pierwszym tygodniu
S R
studiów, dokładnie w tej samej chwili, kiedy on zakochał się w pięknej neurotyczce imieniem Vivica, dla Joy zostawiając niedookreśloną i niezadowalającą rolę „najlepszej koleżanki". Doskonale się ze sobą dogadywali, a ludzie często mówili, że wyglądają jak brat i siostra, ale istnienie pięknej neurotycznej narzeczonej kładło się cieniem na ich przyjaźni. Po uroczystości wręczania dyplomów wymienili numery telefonów i przyrzekli sobie, że będą w kontakcie, ale życie wkroczyło brutalnie i od tej pory się nie widzieli. Często zadawała sobie pytanie, co by było, gdyby piękna neurotyczka nie zagarnęła go tak wcześnie i tak przylepnie, ale nie miała odwagi się z nim skontaktować, żeby nie poczuł się nagabywany. Od końca studiów minęły jednak już trzy lata. Może przyszła już pora. Może Stuart nie jest z nikim związany. Może czuje się samotny. Może spojrzy na nią świeżym okiem i będzie miał skojarzenia z delikatnymi porcelanowymi filiżankami. Zadzwoniła do niego w środę po południu. – No, no, no – zdumiał się – Joy Downer. Wejście smoka z przeszłości. Przekrzykiwał muzykę huczącą w tle. Pracował w dziale produkcji wytwórni płytowej przy Soho Square. Brzmiało to jak nocny klub. 142
– Jezu, potrafisz cokolwiek zrobić w tym hałasie? – Zakładam słuchawki! – odkrzyknął. – Prywatny hałas zamiast publicznego. Jak leci? – Super. A u ciebie? – Świetnie. Życie jest boskie. – To super. Gdzie teraz mieszkasz? – W Clapham, a raczej... – tu wymówił nazwę tej dzielnicy z arystokratycznym akcentem i parsknął śmiechem. Joy zastanawiała się, w jaki sposób podnieść kwestię pięknej neurotyczki Viviki, żeby nie wyjść na drapieżną.
S R
– Mieszkasz sam czy wynajmujesz? – Wynajmuję – odparł.
Odetchnęła z ulgą, czule wyobrażając go sobie w mieszkaniu pełnym niehigienicznych kawalerów, którzy oglądają Słoneczny patrol i sikają w kabinie prysznica. – Ja też. Koszmar, co?
– Tak, ale już niedługo. W przyszłym tygodniu się wyprowadzamy. – Wyprowadzamy? – Tak. Ja i Viv.
– O. – Rozczarowanie przygniotło jej serce. – Czyli dalej jesteście razem? – Zacisnęła dłoń w pięść. – Aha. Pobraliśmy się zeszłego lata. – Jeny. Pobraliście się? To takie... – Dorosłe? – No. – Wiem. Ale pomyśleliśmy sobie, kurna, jesteśmy dla siebie stworzeni. Będziemy ze sobą bardzo długo, może nawet do końca życia. Więc czemu by 143
nie wykonać tego dodatkowego kroku, wziąć na siebie tego dodatkowego zobowiązania? Rozumiesz? – Tak – odparła, chociaż nie rozumiała. – Boże. Nie mogę w to uwierzyć. Pobraliście się. W wieku dwudziestu czterech lat. Jesteś bardzo odważny. – Czy to jest uprzejmy eufemizm dla „bardzo głupi"? – Może trochę – odrzekła ze śmiechem. – Wiem. Nigdy nie sądziłem, że ustatkuję się tak młodo. Ale wiesz, czasem trzeba płynąć z nurtem życia, nie zadawać zbyt wielu pytań. Iść za głosem serca... – Słusznie.
S R
– A co u ciebie? Jest w twoim życiu ktoś wyjątkowy? Zawahała się, czy powiedzieć mu o George'u. Kiedyś Stuart pierwszy dowiedziałby się, że odpowiedziała na ogłoszenie w rubryce towarzysko– matrymonialnej. Był w jej życiu czas, kiedy Stuart pomógłby jej sformułować list, ale teraz, w kontekście jego małżeństwa i wzniosłych słów o zobowiązaniach, ta mała przygoda w niedzielne popołudnie nagle wydała się jej smutna i godna politowania.
– Nie. – Wzruszyła ramionami. – Miałam kogoś, ale rozstaliśmy się kilka miesięcy temu.
– Nie sądzę, żebyś długo została sama – przewidywał Stuart. – Słuchaj, jakie masz plany na jutro wieczór? – Żadnych – powiedziała takim tonem, jakby to był szczęśliwy zbieg okoliczności, a nie smutne odzwierciedlenie niskiego natężenia jej życia towarzyskiego. – To ekstra. Organizujemy przyjęcie pożegnalne. Ja i Viv. – Pożegnalne? – Tak. Emigrujemy. Do Hiszpanii. 144
– Serio? – Aha. Kupiliśmy rozpadowe w Andaluzji. Zero wody. Zero dachu. Chyba kompletnie nam odpieprzyło. – Zaśmiał się, chociaż Joy nie widziała w tym nic śmiesznego. – Ale co będziecie robić w Andaluzji? – Ja zamierzam brać zlecenia jako wolny strzelec, a Viv otworzy warsztat garncarski. Planujemy szybko postarać się o dziecko, a że żadne z nas nie chce wychowywać dzieci w tym obrzydliwym kraju, postanowiliśmy stąd uciec, póki jesteśmy jeszcze młodzi. Zorganizować sobie jakieś prawdziwe życie. – Boże, nie mogę w to uwierzyć. Jesteście tacy odważni.
S R
– Czy to kolejny eufemizm? – droczył się z nią.
– Nie, mówię serio. Naprawdę myślę, że to niesamowite. – Tak, wiem. Przerażające. Ale genialne. Wszystko spakowane, wszystko pozamykane. Kończę pracę w piątek, a w przyszły czwartek wyjazd. Jezu. Na samą myśl sram w majty! To co, przyjdziesz jutro wieczorem? – Tak. Absolutnie. Kto będzie? – Wszyscy.
– Wszyscy? – spytała niepewnie.
– No. Karen, Dymphna, Toby, Jim, bliźniaczki, Helena, Conor. Cała ekipa. – Jeny. Chcesz powiedzieć, że nadal jesteście z nimi wszystkimi w kontakcie? – Jasne. Od dwóch lat mieszkamy z Heleną i bliźniaczkami. – O rety. Nie mogę w to uwierzyć. Próbowałam podtrzymać znajomość, ale jakoś wszyscy robili co innego.
145
– No. My też straciliśmy kontakt z ludźmi, ale potem spotkaliśmy w Sydney Conora, który wynajmował mieszkanie z Tobym i Jimem, Jim chodził z Heleną, która mieszkała z bliźniaczkami, i jakoś się to wszystko poskładało... Joy przełknęła ślinę i poczuła, że puls jej przyspiesza z nieopisanej i nieuzasadnionej wściekłości. To byli jej koledzy i koleżanki. To był jej krąg znajomych. Przed trzema laty, po przeprowadzce do Londynu, próbowała utrzymać z nimi kontakt, ale okazało się to zbyt trudne. Niektórzy zrobili sobie rok przerwy na zwiedzanie świata; niektórzy wyjechali na studia podyplomowe do różnych miast. W końcu zrezygnowali z prób spotkania się, a Joy nie miała o to do nikogo pretensji, ponieważ sądziła, że tak już się dzieje ze znajomymi
S R
ze studiów – zaprzyjaźniają się, a potem rozjeżdżają się na wszystkie strony, rozsypują się jak paciorki zerwanego naszyjnika. A teraz usłyszała, że paczka wciąż istnieje, że przez lata doskonale funkcjonowała – bez niej. „Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś?!" – chciała wrzasnąć na Stuarta. „Nie tęskniłeś za mną? W ogóle cię nie obchodzę? Żadne z was nie pomyślało, że fajnie byłoby zadzwonić do Joy i znowu dokooptować ją do paczki?" A potem z obezwładniającym rozczarowaniem pomyślała, że może nigdy nie chcieli jej mieć w swojej paczce, że była zbędnym jej członkiem kręcącym się gdzieś na obrzeżach, sympatycznym, ale spoza wewnętrznego kręgu. Trzy lata spędzone w Bristolu nagle zmieniły swój charakter. Przyjechała pełna wiary w siebie po przeżyciu z Vince'em w Hunstanton. Była kobietą doświadczoną seksualnie. Obcowała z mężczyzną. Dała i otrzymała miłość. Już nigdy nie miała się zgodzić na byle co. Już nigdy nie miała udawać, że jest kimś, kim nie jest. Przyjęto ją do towarzystwa bez pytania, czy jest dostatecznie fajna, czy jest dostatecznie inteligentna. Po skończeniu studiów zabrała tę wiarę w siebie w świat i zbudowała na niej swoje życie w Londynie. A teraz wiara w siebie 146
zaczęła się wyczerpywać, Joy znowu miała poczucie, że nigdzie nie przynależy. – Będzie ekstra zobaczyć się ze wszystkimi – powiedziała, połykając infantylne łzy. – No, będzie super. Nie mogę się doczekać. Stęskniłem się za tobą. Było jednak za późno na uprzejme frazesy. Stuart i Vivica pobrali się. Stuart i Vivica osiągnęli sukces jako artyści. Stuart i Vivica wyjeżdżają do Hiszpanii założyć tam rodzinę. Stuart i Vivica mają bogate życie towarzyskie. Stuart i Vivica regularnie widują się z jej znajomymi ze studiów. Stuart i Vivica są dobitnym i bolesnym
S R
przypomnieniem, że życie Joy jest gówno warte.
Zacisnęła zęby i jak najszybciej zakończyła rozmowę, a po odłożeniu słuchawki płakała, dopóki nie skończyły się jej łzy.
147
Rozdział osiemnasty W piątek wieczór, po powrocie Joy z pracy, kot znów tam był. Po raz pierwszy pojawił się w poniedziałek wieczorem, miauczał błagalnie pod drzwiami kuchennymi, wyglądając tragicznie ze swoją smutną, jakby rozgniecioną mordką i niepoczytalnym futrem w kolorze morelowym. – O, patrz – zawołała Julia, otwierając drzwi – to Kicia! Kot – nie zdołały ustalić płci, bo miał za dużo futra, żeby dokonać tego metodą bezpośrednią – natychmiast wmaszerował do środka i przystąpił do inspekcji kuchni, jak kapryśny gość w pięciogwiazdkowym hotelu,
S R
sprawdzający, czy urządzenie i wyposażenie spełnia obowiązujące normy. – Wygląda snobistycznie – powiedziała Joy za pierwszym razem. – Myślisz, że jest rasowy?
– Hm. – Julia przyjrzała się kotu znad okularów do czytania. – Przypuszczalnie perski. Nie bardzo pasuje do Finsbury Park. Jesteś bardzo piękny – zwróciła się do kota – i możesz tu chwilę pobyć, ale nie dostaniesz nic do jedzenia. W każdym razie nie w tym domu.
Kot przez resztę wieczoru łaził za Joy, ocierał się czule o jej nogi, mruczał głośno i usiłował wejść jej na kolana, jak tylko usiadła. Julia wykopsała go na dwór tuż przed położeniem się spać, ale wrócił następnego ranka – ten dmuchawiec złocistego puchu siedział pod drzwiami kuchennymi z taką miną, jakby zapomniał kluczy. Znowu przez cały wieczór łaził za Joy, by w okolicach północy wyjść tylnymi drzwiami i zniknąć w ciemnościach. W piątek wieczorem Joy nie miała jednak czasu rozczulać się nad tajemniczym kotem. Spieszyła się. Miała niecałe czterdzieści minut na przygotowanie się i powrót metrem do miasta, albowiem tego wieczoru Joy szła na pierwszą oficjalną randkę z George'em. 148
Zgodnie z zapowiedzią zadzwonił we środę, dokładnie trzy godziny po tym, jak Joy skończyła rozmawiać ze Stuartem. Joy nie szczędziła wprawdzie od niedzieli czasu na rozważanie, czy w ogóle chce iść na oficjalną randkę z George'em, ale kiedy w środę zadzwonił telefon, decyzja wciąż nie była podjęta, więc Joy postanowiła zastosować tę samą metodę co w restauracjach, kiedy nie wiedziała, co zamówić: czekała, aż kelner – w tym wypadku George – stanie nad nią z odbezpieczonym długopisem w dłoni i dokonywała wyboru pod presją. Mając świeżo w pamięci rozmowę ze Stuartem Bigmore'em, uznała, że propozycja George'a brzmi całkiem nieźle i powiedziała: – Tak, z miłą chęcią.
S R
Na co George odpowiedział z niepohamowaną radością: – Ach, teraz będę się uśmiechał przez resztę dnia! Po dwóch dniach wciąż nie miała całkowitej pewności, czy chce obrać tę konkretną trasę, ale było już za późno, żeby cokolwiek w tej sprawie zrobić. Za mniej więcej pół godziny George miał czekać pod Hippodrome przy Leicester Square, z zaróżowionymi policzkami i w marynarce od Barboura, a że stosunkowo niedawno ją samą wystawiono do wiatru, nie chciała rewanżować się tym upokorzeniem innemu bliźniemu. Biegała po mieszkaniu, zrzucając ubranie, wkładając buty, spryskując się obsession i pociągając rzęsy grubą warstwą tuszu. Puchaty kot przez cały czas przyglądał się jej z pytającą miną ze swojego posterunku na jej niezaścielonym łóżku. – Jak się to panu widzi, panie Kocie? – spytała, kiedy po zaczesaniu włosów w koński ogon wywracała pokój do góry nogami w poszukiwaniu gumki. – Myśli pan, że jestem wariatką, idąc na randkę z tym dziwnym mężczyzną, który mi się nie podoba? – Kot machnął krzaczastym ogonem, co Joy wzięła za oznakę dezaprobaty. – Hm, chyba ma pan rację. Ale co tam, to 149
tylko jeden wieczór. A George jest naprawdę bardzo miłym mężczyzną. Kot machnął ogonem dwa razy, ale była już za piętnaście siódma i Joy nie miała czasu z nim polemizować. Była spóźniona tylko trzy minuty, kiedy wyszła ze stacji metra na Leicester Square i wmieszała się w gęsty jak co piątek wieczór tłum. Jak na nią było to jednak spore spóźnienie. Atmosfera była podszyta oczekiwaniem. Pod rozedrganymi światłami Hippodrome na rogu Leicester Square kręciły się dziesiątki ludzi. Przestało padać, ale chodnik był ciemny i mokry, rzucał przygaszone refleksy bursztynowego światła latarń ulicznych i migotania wielobarwnego neonu. Z
S R
wnętrza Hippodrome wylewało się Relight My Fire zespołu Take That. Joy nagle ogarnęło uczucie, że jest nie tam, gdzie trzeba – że powinna spotkać się z grupą lubiących dobrą zabawę przyjaciół na picie taniego wina i tańce. Odsunęła jednak te myśli na bok i skupiła uwagę na próbie zlokalizowania w tłumie George'a.
Nie musiała się zanadto wysilać. Stał z przodu, częściowo zasłonięty bukietem kwiatów wielkości małej choinki, bardzo elegancki w granatowym dwurzędowym garniturze i krawacie i uśmiechający się do niej znad wielkiej chryzantemy jak najszczęśliwszy człowiek w całym środkowym Londynie. – Joy, przyszłaś! – powiedział, podchodząc ku niej. – Oczywiście, że przyszłam! – zdziwiła się, odnotowując, że w garniturze George nie wygląda na takiego chudego oraz że jego włosy tym razem nie sprawiają wrażenia przyklejonych do czaszki. – Myślałeś, że nie przyjdę? – Absolutnie – odparł z uśmiechem. – Byłem w pełni przygotowany na to, że będę stał w deszczu i patrzył, jak więdną mi kwiaty, a potem powlokę się zrozpaczony do domu, żeby dokończyć resztki jedzenia na wynos i położyć się wcześnie spać. Zdecydowałem już nawet, co zrobię z kwiatami. 150
– A mianowicie? – Zamierzałem znaleźć najsmutniejszą, najbrzydszą dziewczynę na Leicester Square, wręczyć jej kwiaty i oddalić się bez słowa. Joy parsknęła śmiechem i pomyślała, że za każdym razem, od kiedy zaszufladkowała sobie George'a, on robił albo mówił coś, co zmuszało ją do rewizji poglądów. – Ale teraz już nie muszę – powiedział, wręczając jej ogromny bukiet. – Mam nadzieję, że lubisz gigantyczne, ostentacyjne kwiaty. Obawiam się, że chyba trochę przesadziłem. Joy wpatrywała się w wielkie rozkwitłe kielichy lilium orientalis, dalii
S R
i róż w kolorze mandarynkowym.
– Uwielbiam gigantyczne, ostentacyjne kwiaty – oznajmiła uśmiechnięta. – Bardzo ci dziękuję. Jeszcze nigdy nie dostałam kwiatów od mężczyzny. – Bardzo trudno mi w to uwierzyć – powiedział George. Ruszyli. – Pomyślałem, że pójdziemy do Kettners. Mam nadzieję, że ci to odpowiada. – Kettners?
– Aha! – klasnął w dłonie. – Liczyłem na to, że nie znasz. Dzięki temu przez jakiś czas będę mógł cię utrzymywać w błędnym przekonaniu, że zabrałem cię do wykwintnego lokalu.
Joy rzuciła mu pytające spojrzenie. – Zobaczysz. – Chwycił ją za łokieć, żeby nie weszła do kałuży. – To największa iluzja Londynu! – Jesteśmy na miejscu. George zatrzymał się przed budynkiem przypominającym ekskluzywny hotel, ze szklanym baldachimem w stylu nowojorskim nad wejściem. Dominantami wnętrza były dębowa boazeria, przytłumiony gwar rozmów i delikatne przygrywanie pianisty na fortepianie. 151
– Pomyślałem, że zaczniemy od butelki szampana. Lubisz szampana? – spytał takim tonem, jakby jego propozycja dotyczyła butelki soku z suszonych śliwek. – Uwielbiam szampana. – To dobrze. – Uśmiechnął się i zaprowadził ją do niewielkiej sali barowej z fotelami obitymi brązową skórą. Nie dałoby się tam wetknąć nawet szpilki. – Na czym polega wielka iluzja? – spytała Joy. – Zobaczysz, jak siądziemy do jedzenia. Daj, pomogę ci zdjąć płaszcz. – O, dziękuję. – Obróciła się, żeby miał lepszy dostęp do rękawów. Nagle
S R
poczuła się zdeprymowana całym tym przepychem i galanterią; nie była do tego przyzwyczajona. – Dziękuję – powtórzyła, kiedy uwolnił ją od płaszcza i przerzucił go przez ramię. – I zróbmy też coś z tymi kwiatami, dobrze? Zagarnął je do drugiej ręki i z całym tym bagażem wyszedł z baru, by po chwili wrócić z pustymi rękoma. Nie spytała go, co zrobił z jej rzeczami, bo zdążyła już się przekonać, że George należy do tych rzadkich młodych ludzi biegłych w sztuce dorosłości. Wziął do ręki kartę win.
– Masz jakieś preferencje? – spytał. – Nie, byle z bąbelkami.
Joy miała w życiu ledwie kilkakrotną styczność z szampanem, ale nawet wtedy nie dano jej możliwości wyboru. Słyszała takie nazwy jak Bollinger, Taittinger czy Perrier Jouet, ale w jej obecności nigdy nie wychodzono poza szampan „firmowy". George wrócił po paru minutach ze zroszonym kubełkiem i dwoma napełnionymi kieliszkami. Usiadł i uniósł swój kieliszek za wysmukłą nóżkę.
152
– Muszę powiedzieć, że to wielka przyjemność znowu cię widzieć. Jesteś jeszcze piękniejsza, niż zapamiętałem. Joy zapłoniła się i uśmiechnęła. Pochlebstwo George'a przenikało przez szczeliny w jej duszy jak gips do wypełniania dziur. Również uniosła kieliszek, podświadomie imitując wyrafinowany chwyt George'a. – Cudownie się tutaj czuję – powiedziała. – Jak ci minął tydzień? – George poprawił nogawki spodni, zagłębił się w skórzanym fotelu i splótł palce, by w skupieniu wysłuchać wszystkich szczegółów związanych z jej monotonnym życiem. Patrzył na nią w taki sposób, jakby naprawdę uważał ją za interesującą osobę. Kiedy szampan zaczął
S R
musować na dnie jej pustego żołądka, poczuła się mniej spięta i zrelacjonowała mu, jak minął jej tydzień.
Powiedziała mu, jak się mieszka z Julią: o przesypujących się popielniczkach, o skotłowanych stertach jasnoróżowej bielizny na podłodze łazienki, o brudnych ręcznikach, niespuszczonych toaletach i zużytych torebkach herbaty, które tak długo leżały na laminatowym blacie, aż zrobił się ciemnorudy.
A potem opowiedziała mu o imprezie ze starymi znajomymi ze studiów. Nie wspomniała o tym, że czuła się niepewnie i neurotycznie, ponieważ przez dwa lata całkiem radośnie dawali sobie radę bez niej. Nie wspomniała też o tym, że wszyscy mieli lepszą pracę, lepsze mieszkania i lepsze życie uczuciowe niż ona. Powiedziała mu za to, że była kupa śmiechu, że wszyscy czuli się staro ze swoimi rozsądnymi posadami i ogromnymi debetami, że studenckie czasy wydawały im się takie odległe. George zaśmiał się i powiedział: – Nie wiesz, co znaczy słowo „stary". Zaczekaj, aż będziesz miała prawie trzydzieści lat. 153
Joy sądziła, że jest nudna przez duże N, ale George patrzył na nią takim wzrokiem, jakby był kosmitą chłonącym pierwsze informacje o życiu na planecie Ziemia. Dodało jej to pewności siebie i nawijała dalej. W pewnym momencie skończyli butelkę szampana i płynnie przenieśli się do sali restauracyjnej. Trunek poszedł Joy do głowy z ominięciem żołądka, przez co wieczór zaczął nabierać trochę nierealnego charakteru jak ze snu. Kelner zaprowadził ich do stolika po drugiej stronie sali i Joy usiadła na wybitej aksamitem ławeczce. – Piękny ten sweterek – powiedział George, układając serwetkę na kolanach.
S R
– Dziękuję – odparła Joy, przebierając palcami po turkusowej jagnięcej wełnie. – Ale ma już swoje lata. Popatrz, jak się skosmacił pod pachami. – Uniosła ramię, żeby mu zademonstrować rozmiary skosmacenia. – Powinnam go wyrzucić, ale z jakiegoś powodu jestem do niego emocjonalnie przywiązana.
– Kocham to w tobie – powiedział, nie odrywając od niej wzroku. – Ale co? – zdziwiła się Joy, opuszczając ramię.
– No... może nie tyle deprecjonowanie samej siebie, ile zdolność do samokrytycznych stwierdzeń w połączeniu z faktem, że emanujesz pewnością siebie. Bardzo sprytny numer. – Tak? – Absolutnie. Nie ma na świecie zbyt wielu kobiet, które potrafiłyby zrobić taki atut ze skosmaconych pach swetra. Joy parsknęła śmiechem. W normalnych warunkach nie lubiła słuchać pochlebstw – czuła się wtedy bezbronnie i niekomfortowo – ale w szczerym spojrzeniu George'a zza wielkich okularów było coś, co sprawiało, że czuła się tak, jakby była tą osobą, którą chciała być. 154
Przyniesiono kartę dań i sprawa z „iluzją" wyszła na jaw. – Pizza Express?! – W rzeczy samej – uśmiechnął się George. – Najbardziej ekskluzywna pizzeria świata. Uwielbiam ten lokal. Nie uważasz, że to absolutnie fantastyczne móc jeść proletariackie żarcie w tak królewskim otoczeniu? Wyobraź sobie, że wszystkie fastfoody są takie – czy świat nie byłby lepszy? Nie sądzisz, że big mac smakowałby o wiele lepiej, gdyby go zjadać, siedząc na aksamicie? Joy skinęła głową i zgodziła się ze śmiechem, że istotnie smakowałby lepiej. Na moment zapomniała, że George jest obcym człowiekiem, którego
S R
poznała przez ogłoszenie, i stwierdziła, że jest bez mała podniecona faktem, iż po tak długiej przerwie umówiła się z kimś na randkę. Ale potem jej spojrzenie powędrowało ku innym parom uśmiechającym się do siebie znad drożdżówek i capriccioso, parom, które wyglądały tak, jakby poznały się w normalnych okolicznościach, parom dopasowanym do siebie – i znowu zadała sobie pytanie, co ona tu robi i dokąd to wszystko zmierza.
Zanim George i Joy wyszli z Kettners, wypili butelkę szampana, butelkę Pinot Grigio i po kieliszku Chivasa Regal na zakończenie deseru. – Muszę ci coś wyznać –– powiedział w szatni George, pomagając jej włożyć płaszcz. – Trochę nazbyt śmiało, ale uwierz mi, że bez żadnych zdrożnych intencji, dzisiaj rano przed wyjściem do pracy włożyłem do lodówki butelkę szampana. Pomyślałem, że gdybyśmy dotarli do tego stadium wieczoru i nadal dobrze się ze sobą czuli, to może byłoby miło kontynuować w bardziej komfortowych warunkach. Chciałabyś wypić ją ze mną? Broń Boże nie chciałbym, żebyś czuła się pod presją. Nie czuj się w obowiązku powiedzieć „tak", żeby mnie nie urazić. I oczywiście na koniec odprowadziłbym cię do samych drzwi taksówki. 155
– O. – Joy na chwilę wytrzeźwiała, żeby rozważyć tę propozycję. – No... ja... nie wiem. Odkąd przed tygodniem po raz pierwszy zobaczyła George'a, czuła się jak zerwany z kotwicy statek, który powoli dryfuje na otwarte morze. Do tej pory migoczące światła portu wciąż były widoczne. Miała wrażenie, że gdyby przyjęła zaproszenie i jeszcze bardziej się upiła, to fala odpływowa by ją porwała i Joy już nigdy nie znalazłaby drogi powrotnej. Z drugiej strony gdyby odmówiła, sugerowałoby to z gruntu fałszywie, że niezbyt dobrze się bawiła, że George nie posiada tyle uroku, ile ma wszelkie prawo sobie przypisywać, i że jego talenty towarzyskie to po prostu za mało.
S R
– Yyy, dobrze, czemu nie? – odparła, zaskakując samą siebie. – Naprawdę? – spojrzał na nią zdziwiony.
– Absolutnie – powiedziała, zastanawiając się, co to za niesamowita, nieziemska siła pcha ją w tym dziwnym kierunku. – Nigdy nie byłam w Stockwell.
– To cudownie! – wykrzyknął i uraczył ją promiennym uśmiechem, zanim zabrał się do działania. – Dobra, spróbuję złapać taksówkę – powiedział, przytrzymując drzwi.
Znaleźli się przy Romilly Street i prawie natychmiast zobaczyli nadjeżdżającą taksówkę. Joy wsiadła, po czym odwróciła się, by wyjrzeć przez tylną szybę i na zawsze pożegnać się z portem.
156
Rozdział dziewiętnasty Tak jak twarz George'a trochę rozmijała się z użytym przezeń określeniem „urodziwa", tak i opis mieszkania w Stockwell – „komfortowe, lecz trochę rozwichrzone" – również nie do końca odpowiadał rzeczywistości. Mieszkanie należało do gatunku tych, które wymagają jakichś przeprosin, jakiegoś komentarza. „Przepraszam za bałagan", „od dawna planuję remont" albo „mieszkam tu tylko przejściowo" – nic takiego nie usłyszała. Najpierw zaskoczyła ją niska temperatura. Liczyła na to, że George rzuci jakąś uwagę na temat arktycznych temperatur i pobiegnie włączyć centralne ogrzewanie, ale nie zrobił tego.
S R
Na podłodze przedpokoju leżało coś zielonkawego w esy–floresy. Na urządzenie salonu składały się dwie sofy obite w anemiczny szary welur, malutki telewizor balansujący na wielkim tekturowym pudle, dwie ściany regałów z książkami z niepomalowanej płyty paździerzowej oraz błyszcząca tapeta w niebieskie paski. Element „komfortu" zapewniały tartanowe poduszki, dziwne zasłony z czerwonego aksamitu tudzież zielony koc przerzucony przez stolik na środku pokoju. Przebiegła pokój wzrokiem w poszukiwaniu jakiegoś źródła ciepła – kominka gazowego, dmuchawy, kaloryfera – ale nic takiego nie zobaczyła. Zadrżała nieznacznie z zimna i udała się na poszukiwania muszli klozetowej. Maleńka ubikacja sąsiadowała z nieco przestronniejszą łazienką. Muszla była biała, z czarną deską, górnopłukiem i plastikową rączką na długim, zardzewiałym łańcuchu. Na ścianie wisiał nieaktualny kalendarz, a deska była tak zimna, że Joy na chwilę zaparło dech. Kiedy wróciła do salonu, George zajmował się butelką szampana, przebrany w dżinsy i cienki zielony
157
podkoszulek. Joy natychmiast zatęskniła za eleganckim granatowym garniturem. – O – powiedział, patrząc na nią z zatroskaniem. – Daj, zabiorę twój płaszcz. – O nie, nie – zaprotestowała z uśmiechem i obronnym gestem chwyciła za poły płaszcza. – Trochę zmarzłam. Myślę, że nie będę go zdejmowała. Nie wywołało to propozycji włączenia jakiegoś urządzenia grzewczego, toteż Joy włożyła zgrabiałe dłonie do kieszeni i opuściła się na jedną z sof. Nie miała ochoty wyciągać rąk, nawet kiedy George podał jej wysoki kieliszek schłodzonego szampana.
S R
– Za niezbyt dobrze wróżące początki – powiedział, unosząc kieliszek. – Racja – uśmiechnęła się, dzwoniąc z lekka zębami. – O rany, tobie jest rzeczywiście zimno, prawda? – Tak – skinęła głową. – Przemarzłam do kości.
– Tak cię przepraszam. Mieszkanie było superokazją między innymi dlatego, że trzeba było zainstalować ogrzewanie, ale wprowadziłem się w lecie, a zanim przyszła zima, przyzwyczaiłem się do życia bez niego. Chodziłem do szkoły z pensjonatem – wyjaśnił z przepraszającym uśmiechem. – To człowieka hartuje. Sprawdzę, czy uda mi się odgruzować moją starą dmuchawę. To nie potrwa długo. George wrócił po kilku minutach z dużym metalowym pudłem, które sprawiało wrażenie, że po włączeniu do kontaktu natychmiast stanie w płomieniach. Pierwsze zgrzytliwe podmuchy ciepłego powietrza były przesycone kwaśną wonią spalonego kurzu, ale po paru minutach w małym pomieszczeniu trochę odtajało, a po kwadransie Joy zrobiło się dostatecznie ciepło, by mogła zdjąć płaszcz. George puścił z kompaktu Arrested
158
Development i uzupełnił kieliszki z szampanem. Ściągnął ze stolika zielony koc i wyjął spod blatu drewniane pudełko. – Nie wiem, jakie jest twoje zdanie na ten temat, ale obawiam się, że w moim życiu to dosyć ważny element. A potem zrobił coś zupełnie nieoczekiwanego: wyjął papierki do skręcania papierosów i przystąpił do przygotowania potężnego jointa. – Wiesz co – powiedziała Joy, obserwując jego ręce w działaniu – jesteś zupełnie nieprzewidywalną osobą. – Naprawdę? – Tak. Ciągle zachowujesz się wbrew moim oczekiwaniom. Kiedy
S R
pierwszy raz cię zobaczyłam, wyglądałeś jak wikary, dzisiaj wieczór, w garniturze i krawacie, wcieliłeś się w archetyp księgowego, a teraz siedzisz w dżinsach, słuchasz Arrested Development i zwijasz jointa. Ni w ząb nie umiem cię rozgryźć.
George uśmiechnął się z taką miną, jakby nie pierwszy raz mu to mówiono.
– Czy zdziwiłoby cię jeszcze bardziej, gdybym powiedział, że kiedyś byłem punkiem? Rzuć okiem na to.
Wyciągnął spod stolika kolejne pudełko i podał je Joy. W środku znajdował się duży plik zdjęć, głównie małych kwadratowych na matowym papierze z lat siedemdziesiątych. Joy oglądała grupki młodzieży chodzącej do elitarnej
szkoły
publicznej
na
przełomie
lat
siedemdziesiątych
i
osiemdziesiątych: rękawy szerokie pod pachą i wąskie w mankietach, wąskie dżinsy, wojskowe kurtki, podkoszulki z króciutkimi rękawami zakończonymi ściągaczami, papierosy, wystawione języki, szpilki, plastikowe kolczyki, za dużo włosów, gitary elektryczne, skutery, perkusja i pryszczate podbródki. – Gdzie ty jesteś? 159
– Nie poznajesz? – Nie. – Tutaj. – Pokazał na chudego chłopca z zaczesanymi do tyłu włosami, w podkoszulku w poziome pasy, mającego u boku wilczura z bandaną na głowie. – Nie! – zawołała, przyglądając się uważniej nieostremu zdjęciu. – I tutaj. – Pokazał na jeszcze chudszego chłopaka z kępami tlenionych blond włosów i nadąsaną dziewczynę z różową czupryną, która siedziała mu na kolanach. – Boże, ale się zmieniłeś. A kto to jest ta dziewczyna? – Phoebe, moja szkolna sympatia.
S R
Joy przyjrzała się dziewczynie, podświadomie usiłując zwaloryzować swoją nieoczekiwaną obecność w życiu George'a istnieniem innych kobiet, które obrały tę samą drogę. – Bardzo ładna.
– Tak – powiedział, spoglądając jej przez ramię. – Obawiam się, że jestem bardzo powierzchowny. Umawiam się tylko z bardzo ładnymi kobietami.
Uśmiechnął się do niej i zapalił jointa. Joy nagle zdała sobie sprawę, że cała ta historia z pociągiem fizycznym jest całkowicie umowna. W porównaniu z innymi mężczyznami, z którymi się umawiała, George nie prezentował się jakoś nadzwyczajnie, ale we własnej ocenie był „urodziwy", a zatem dostatecznie atrakcyjny, by przyjąć zasadę, że umawia się tylko z bardzo ładnymi dziewczynami. Nie widział zatem nic odbiegającego od normy w fakcie, że Joy zgodziła się pójść z nim na drugą randkę, a teraz siedziała w jego mieszkaniu i piła szampana. Skoro uważał, że są dobraną parą, a Phoebe połakomiła się kiedyś na niego, to może problem tkwił w Joy, a nie w nim. Jakby dla obalenia tej teorii zadzwonił telefon i George żachnął się. 160
– O Boże, to będzie Tara. – Tara? – Tak. Moja eks, psycholka, pamiętasz? Spławię ją. Joy siedziała i słuchała zdumiona, jak George paruje domniemaną nawałnicę histerii i łez rozmówczyni, by zakończyć lakonicznym: – Proszę cię, nie dzwoń tutaj więcej. – Jeny – powiedziała Joy, przejęta dramatyzmem całej sytuacji – o co chodziło? – O Boże. – Padł na sofę i przeczesał palcami włosy. – Dotarło do niej, że się z kimś widuję, i dostała świra. Wiedziałem, że tak będzie.
S R
– O, czyli jeszcze się z ciebie nie wyleczyła?
– Niestety nie. Wmówiła sobie, że do siebie wrócimy, a fakt, że tak długo byłem sam, umacnia ją w tym przekonaniu. A teraz musi się wreszcie pogodzić z tym, że wszystko skończone. Jeśli odniosłem się do niej zbyt okrutnie, to dla jej własnego dobra, uwierz mi. Za długo żyje złudzeniami i to jest niezdrowe. Musi wziąć się w garść.
Pokręcił ze smutkiem głową, rozmyślając o stanie psychicznym swojej biednej, usychającej z tęsknoty eks–dziewczyny. W Joy narastało podejrzenie, że z George'em jest absolutnie wszystko w porządku, a jej opór wobec niego wynika wyłącznie z jej mylnych pierwszych wrażeń i zawężonych horyzontów. Kiedy George nareszcie zabrał się do rzeczy i pocałował Joy w usta, ona miała decyzję już za sobą: pójdzie na żywioł, a potem się zobaczy. Piętnaście minut później, kiedy stanęła na wokandzie kwestia praktyczna, jak o pierwszej w nocy przetransportować Joy do Finsbury Park, nieuchronnie wypłynęła opcja zostania na noc. – Ty śpij na łóżku – zaproponował – a ja przekimam się na sofie.
161
Joy zdążyła jednak dojść do wniosku, że chociaż nie pała żądzą odbycia z nim stosunku seksualnego tu i teraz, to skoro i tak do tego przypuszczalnie dojdzie w najbliższej przyszłości, to wyrażając zgodę na dzielenie z nim łóżka, nie stawia się w jakiejś szczególnie niebezpiecznej sytuacji. I tak po dziesięciu minutach, w podkoszulku George'a, przykryta wilgotnawą kołdrą w jego lodowatej sypialni, patrzyła, jak się rozbiera i z niemałym zaskoczeniem skonstatowała, że George ma bardzo ładne ciało – dobrze ukształtowane mięśnie
dyskretnie
owłosionej
klatki
piersiowej
i
piękną
skórę
z
utrzymującymi się śladami letniej opalenizny. – A mówiłeś, że jesteś „mało imponująco zbudowany" – droczyła się z nim. – Masz genialne ciało.
S R
– Dziękuję ci – odparł promienny z zachwytu. – Odkąd zostałem sam, regularnie chodzę na siłownię. Jesteś pierwszą osobą, która widzi tego rezultaty, więc chyba nie chciałem się wyrywać ze swoją subiektywną oceną. Czy czułabyś się bardziej komfortowo, gdybym też włożył podkoszulek? Joy wzruszyła ramionami.
– A w czym normalnie śpisz?
– Szczerze mówiąc, to w niczym.
Joy omiotła go wzrokiem – był w szortach – i uznała, że nie jest jeszcze na to całkiem gotowa. – Szorty mogą zostać – powiedziała. Wskoczył pod kołdrę i odwrócił się do niej twarzą. – Wiesz co? – zaczął, uśmiechając się do niej jak mały chłopiec. – Miałem tę fantazję, odkąd byłem nastolatkiem. – A, tak... – Nie, chodzi mi o bezgrzeszną fantazję na temat dziewczyny, z którą się zwiążę. Wiem, że to może zabrzmieć kretyńsko, ale wiedziałem, że będzie 162
miała czarne włosy i jednosylabowe imię. Jak tylko przyszedł twój list, ogarnęło mnie nieodparte uczucie, że to jesteś ty... Wiadomość, że jest spełnieniem George'owych fantazji wieku dorastania Joy odebrała jako wielki komplement, więc kiedy spojrzał na nią swoimi miękkimi zielonymi oczami i spytał czy może ją przytulić – „Czysto platonicznie, przyrzekam" wyraziła zgodę. Uścisk naturalną koleją rzeczy przerodził się w pocałunek, a pocałunek w namiętne splecenie – i zanim się obejrzała, obserwowała szyję George'a, który gorączkowo szukał w szafce przy łóżku prezerwatywy. Następnego ranka po przebudzeniu Joy nie żałowała, że przespała się z
S R
George'em. Nigdy nie żałowała, że się z kimś przespała. Uważała, że powinno się żałować tylko seksu z kimś, kto na niego nie zasłużył. George przyniósł do pokoju dmuchawę i zrobił Joy kawy,usiłując ją rozgrzać, ale nawet pod grubą kołdrą była za bardzo zmarznięta, żeby brać pod uwagę wstanie z łóżka.
– Popatrz, widać mój oddech – powiedziała, układając usta w owal i wydmuchując powietrze.
– Boże, to okropne – odparł George, chowając twarz w dłoniach. – Najpiękniejsza kobieta na całym świecie leży naga w moim łóżku, a ja nie potrafię zaspokoić nawet tak podstawowej potrzeby, jak odpowiednia temperatura w mieszkaniu. Mam pomysł! – Pojaśniał na twarzy. – Weź gorącą kąpiel. Bojler jest ogromny. Możesz położyć się w wannie i dolewać sobie gorącej wody, aż się rozgrzejesz. – Ale jak się tam przedostanę? – Przyniosę ci koc. Wrócił i po rycersku zawinął ją w trochę drapiący koc, po czym zaprowadził do parującej łazienki. 163
– Bez piany? – O Boże. – Klepnął się w głowę. – Jestem do niczego. Nie mogę uwierzyć, że nie pomyślałem o pianie. – Nic nie szkodzi. – Uśmiechnęła się, wskoczyła do gorącej kąpieli i z ulgą poczuła, jak kości jej tają. – Włożyłem ręcznik do suszarki, żeby się nagrzał – powiedział. – Daj mi znać, jak będziesz miała dosyć, to ci go przyniosę. – Splótł ramiona na piersiach i z szerokim uśmiechem przyglądał się Joy. – Jesteś naprawdę przepiękna. Nigdy nie widziałem tak doskonałego zjawiska. – Pouśmiechał się jeszcze trochę, by w końcu wyrwać się z rozmarzenia. – Zrobić ci jeszcze jedną herbatę?
S R
Joy leżała w wannie prawie godzinę, a George przynosił jej herbatę, tosty i sznur komplementów. Resztę dnia spędzili w łóżku, gdzie rozmawiali i kochali się, rozmawiali i kochali się, aż o czwartej za oknem rozbłysły latarnie, które obłożyły pościel bursztynowymi cieniami.
Przez minione dwadzieścia cztery godziny świat się skurczył. Tam, gdzie kiedyś było kwitnące wielomilionowe miasto, teraz zostały tylko dwie osoby schowane pod kołdrą w małym, ciemnym pokoju własnościowego mieszkania, unoszące się samotnie w ciemnościach kosmosu.
Wszystko straciło swój kontekst i Joy nie wiedziała już, dokąd zmierza. Dopiero o ósmej, kiedy zaczęło im burczeć w brzuchach i Joy wskoczyła w porzucone poprzedniego wieczoru ubranie, aby wyjść z mieszkania i znaleźć coś do zjedzenia, częściowo odzyskała obiektywizm spojrzenia i nagle uświadomiła sobie, że chociaż była z George'em na dwóch randkach, spędziła z nim dwanaście godzin w łóżku i kochała się z nim cztery razy, nadal uważa go za zupełnie nieatrakcyjnego.
164
Rozdział dwudziesty W sobotę wieczorem, kiedy Joy wróciła od George'a, u Julii znowu był jej dziwny przyjaciel Barry. Z licznych dziwnych rzeczy najdziwniejsze było w nim to, że posługiwał się imieniem Bella. Joy po raz pierwszy spotkała Bellę dzień po wprowadzeniu się. Siedział na sofie i oglądał Songs of Praise, kiedy szła rano przez salon do kuchni zrobić sobie herbatę. To wychudzone, niepozorne stworzenie miało na sobie czarne legginsy i ogromny czarny sweter, w którym tonęło. Bella miał rzadkie brązowe włosy do ramion, które nosił spięte w kucyk, wyskubane niemal
S R
zupełnie brwi i tę jakby wyskrobaną twarz mężczyzny, który często stosuje pełny makijaż.
Leżał na sofie zwinięty jak wąż i kiedy Joy weszła do pokoju, podskoczył teatralnie, chwytając się za serce i wykrzykując, że potwornie go nastraszyła. – Jestem Bella, młodsza siostra Julii – przedstawił się. Joy zaniemówiła. – Wiem, że nie jesteśmy do siebie ani trochę podobne. Okazało się, że Bella nie jest ani siostrą, ani bratem Julii, tylko ,jej najlepszym przyjacielem na całym świecie".
Julia uwielbiała go bezgranicznie, ale Joy oceniła go jako próżnego, kompletnie popapranego neurotyka. W swoim wyobrażeniu był porywającym, pełnym blasku, choć odrobinę tragicznym transwestytą realizującym wielkomiejskie homoseksualne marzenie. W rzeczywistości spędzał większość czasu u Julii, jedząc ciasteczka pszeniczne na jej sofie i pyskując na wszystkie osoby przewijające się w telewizji. Podobno miał swój występ jako drag queen – Bella Bella – ale pokłócił się z kierownictwem klubu i od tego czasu nikt nie uznał za stosowne go zatrudnić. Nigdy nie miał chłopaka, bo według Julii nie
165
cierpiał homoseksualistów. Joy zaliczyła go do kategorii najbardziej nieszczęśliwych ludzi, jakich w życiu spotkała. – No, no, no – wymruczał znad puszki strongbow, kiedy Joy weszła tego wieczoru do pokoju–popatrz, kogo my tu mamy. To była kolejna cecha charakterystyczna Belli – nie potrafił powiedzieć nic choćby odrobinę oryginalnego. – Kochanie! – Julia zerwała się z sofy. – Bogu dzięki! Zaczęłam myśleć, że cię porwali. Trzeba było zadzwonić! – Przepraszam, nie pomyślałam – powiedziała, po czym zdjęła płaszcz i padła na sofę.
S R
– Pewnie, komu by się chciało myśleć... – Bella wydął usta w wyrazie udawanego obrzydzenia.
– Kochanie, musisz mi wszystko opowiedzieć – zarządziła Julia, przysiadłszy na skraju sofy i zapaliwszy zielonkawoniebieskiego papierosa. – Chcę wiedzieć wszystko, do najbardziej drastycznego szczegółu... – Och, błagam... – żachnął się Bella na znak, że sama idea heteroseksualnego seksu jest dla niego nie do przełknięcia. Joy zaczęła od początku, od wielkich kwiatów i ekskluzywnej pizzerii. Opowiadając tę historię, Joy ujrzała ją oczami słuchaczy i nagle przestała jej się wydawać taka dziwna i ekscentryczna. Przemiły mężczyzna, którego poznała w nietypowych okolicznościach, zabrał ją na kolację i traktował jak królową. Tak świetnie się czuli w swoim towarzystwie, że poszli do mieszkania przemiłego mężczyzny, gdzie pili szampana i kochali się. Na papierze wyglądało to genialnie, w relacji brzmiało super, ale w jej sercu? Joy nie była jeszcze do końca pewna, jak powinna sobie odpowiedzieć na to pytanie.
166
– Uroda to nie wszystko – powiedział Bella i klepnął Julię w rękę, żeby przestała dotykać swędzącego miejsca na podbródku. – Liczy się to, co w środku. – Tak, wiem – odparła Joy, myśląc sobie, że to nie tylko banalne, ale i błędne. Uroda to nie wszystko, ale uroda to istotne coś. – Tu nie chodzi wyłącznie o jego urodę, tylko... to wszystko jest jakieś takie, nie wiem... – Zaproś go tutaj – powiedziała Julia. – Zaproś go na kolację, to mu się przyjrzymy i powiemy ci, czy jest przystojny. – No, nie wiem – mruknęła Joy. – Jeszcze nawet nie zdecydowałam, czy mam ochotę znowu się z nim zobaczyć.
S R
– Słucham? – Bella przycisnął dłoń do piersi i szczęka mu opadła. – Właśnie dupczyłaś się z tym biedakiem przez dwadzieścia cztery godziny, doprowadzając go do skrajnego wyczerpania, i nie wiesz, czy chcesz się z nim jeszcze zobaczyć? Na takie dziewczyny jak ty jest pewne określenie... Joy była za bardzo zmęczona i skołowana, żeby się dowiadywać, które określenie Bella ma na myśli. Postanowiła uderzyć w bardziej pozytywny ton. – Może to jest kwestia oczekiwań. Może gdyby napisał w liście, że wygląda jak z koziej dupy trąba, to byłabym przyjemnie zaskoczona jego widokiem i moja percepcja byłaby zupełnie inna. Może fakt, że spodziewałam się „przystojnego" mężczyzny i miałam w głowie dosyć konkretny obraz „przystojnego" mężczyzny, od razu źle mnie do niego nastawił. – Tak, na pewno o to chodzi – pocieszała ją Julia, którą spalało pragnienie, by związek miłosny Joy był udany. – Musisz spojrzeć na niego świeżym okiem. Przecież nie może być taki okropny, skoro kochałaś się z nim cztery razy, prawda? Joy skinęła głową, ale potem pomyślała o dwóch latach, które spędziła na byciu obmacywaną przez Kierana w jego pokoju z pierścionkiem 167
zaręczynowym na palcu, tudzież o dwóch miesiącach całowania się z Mirandą i bawienia jej sutkami. A potem pomyślała o tym facecie, którzy nie przyszedł na spotkanie pod Swiss Centre – w ogóle jej się nie podobał, ale umówiła się z nim, bo bardzo ładnie ją poprosił. Dokonała przeglądu wszystkich mężczyzn, z którymi spała albo z którymi się umówiła, i doszła do wniosku, że poza Vince'em i Allym łączyła ją w życiu zażyłość wyłącznie z mężczyznami, którzy nie pociągali jej fizycznie. Ewidentny sygnał, że była kompletną kretynką patologicznie niezdolną do odmowy. – Spójrzmy na to w ten sposób – zasugerowała Julia. – Kiedy przyszłam obejrzeć to mieszkanie, moja instynktowna reakcja była taka, że to nie dla
S R
mnie. Zawsze mówiłam sobie, że kiedy znajdę odpowiednie dla siebie mieszkanie, od razu będę o tym wiedziała – po prostu wejdę i zakocham się. Potem znalazł się chętny na moją kwaterę w Cambridge i musiałam się szybko przeprowadzić, więc pomyślałam sobie: „Pieprzę, kupuję to zasrane mieszkanie, a martwić się będę później". Minęło kilka miesięcy, zanim stopniowo odcisnęłam na nim swoje piętno, i teraz je uwielbiam – nie wyobrażam sobie, że miałabym mieszkać gdzie indziej. To samo musisz zrobić z George'em. Odciśnij na nim swoje piętno. Spersonalizuj go. Mężczyźni są bardzo podatni na sugestie, jeśli chodzi o ubranie i te sprawy – nie mogą się doczekać kobiety, która im powie, jak mają się ubierać i jaką mają nosić fryzurę. – To prawda – skinął głową Bella. – Heterykom brakuje jednego genu: genu stylu. Biedaczyska. To tragiczne. Joy spojrzała na Bellę, który miał na sobie dzwony z czerwonego drelichu, obcisłe szare polo, spod którego sterczały mu wszystkie żebra, i czerwoną bandanę z trupią czaszką i piszczelami. Otworzyła usta, żeby wygłosić jakiś komentarz, ale rozmyśliła się. 168
– I gwarantuję ci, kochanie, że jak już go przemodelujesz zgodnie ze swoimi upodobaniami, natychmiast się w nim zakochasz i wyjdziesz za niego. Z tego, co mówisz, wydaje się po prostu boski. I był: delikatny, uprzejmy, staroświecki; zabawny, ekscentryczny i mądry; rycerski i ciekawy, umiał wzbudzić w niej poczucie, że jest dziewczyną z marzeń nie tylko jego, ale każdego mężczyzny na świecie. Po wielu miesiącach blaknięcia jak stary polaroid zostawiony na strychu w pudełku po butach wylewne, żarliwe i nieagresywne atencje George'a były dokładnie tym, czego potrzebowała.
S R 169
Rozdział dwudziesty pierwszy W ciągu kolejnych dwóch tygodni George zabrał Joy do idiotycznie eleganckiej restauracji przy bocznej uliczce w Chelsea, gdzie byli najmłodszą parą z przewagą około dwudziestu lat nad następną, do Renoir na czechosłowacki film z napisami, do Teatru Narodowego na Arcadię i do Cafe Royal na popołudniową herbatę. Kupił jej kolczyki z brylantami w stylu retro, bransoletkę art deco z markazytami i srebrny edwardiański naszyjnik w kształcie anioła. Trzy razy przysłał jej do pracy kwiaty.
S R
Po drugiej oficjalnej randce poszli do mieszkania George'a, gdzie Joy odkryła, że George kupił nowiutki grzejnik konwektorowy. Oznajmił jej, że może go włączać, gdzie tylko chce i kiedy tylko chce.
– Koszty nie grają roli. Przecież nie możesz marznąć – odparł, kiedy zwróciła mu uwagę, że może się to odbić na jego rachunku za elektryczność. Na trzecią randkę przyniósł wielki wzornik kolorów farb i powiedział jej, że może przeprojektować mieszkanie według własnych preferencji, nawet gdyby miało to oznaczać ściany w różowe grochy i lamparcią skórę. – Jest dla mnie oczywiste, że masz nadmiar dobrego gustu, którego mnie niestety zupełnie brakuje. Ufam ci bezgranicznie. Na czwartej randce wynikł temat kupowania ubrań i George oddał się jej na tacy. – Od czterech lat nie kupiłem sobie niczego nowego. Od czasów punkowskich nie śledzę mody. Ty zaś ubierasz się i wielką klasą, więc jeśli w dowolnym momencie przyszłaby ci ochota skierować mnie ku jakiejś konkretnej koszuli albo spodniom, w najmniejszym stopniu bym się nie obraził. 170
George utrzymywał, że zaczął patrzeć na życie zupełnie inaczej, odkąd poznał Joy. – Mój zmysł estetyczny uległ całkowitemu przeobrażeniu. Wystarczy, że na ciebie spojrzę i od razu mam ochotę kupić nowe zasłony! W ciągu trzech tygodni George szybko i skutecznie wyeliminował źródła wszystkich zastrzeżeń, jakie Joy do niego miała. Poza jednym, ale niebagatelnym: nadal nie pociągał jej fizycznie. Z drugiej strony jednak tak genialnie się ze sobą czuli, że Joy jakby zapomniała o tym szczególe i płynęła z prądem. W pracy wszyscy wiedzieli o George'u.
S R
Joy powiedziała o nim jednej ze swoich stałych klientek, gadatliwej Mimi, która pracowała po drugiej stronie ulicy w Sony, i po dwóch dniach każdy pracownik ColourPro wiedział, że Joy poznała przez ogłoszenie w rubryce towarzyskiej mężczyznę, w którym była teraz zakochana na zabój. Niezbyt jej to przeszkadzało, bo nie była osobą szczególnie skrytą ani tajemniczą, ale im więcej ludzi wiedziało, tym bardziej realny stawał się jej związek.
Mężczyźni generalnie byli trochę zbulwersowani faktem, że taka zupełnie normalna i dobrze się prezentująca dziewczyna jak Joy musiała szukać sobie faceta z ogłoszenia, ale kobiety były bardzo przejęte odkryciem, że można znaleźć miłość za pośrednictwem rubryki samotnych serc. Dziewczyny, które wcześniej nie okazywały Joy zbytniego zainteresowania, teraz przypierały ją do ściany w świetlicy dla personelu i wypytywały o szczegóły. Co zwróciło jej uwagę w tym ogłoszeniu, co pomyślała, kiedy go pierwszy raz zobaczyła, do której restauracji ją zabrał, jakie spektakle razem oglądali?
171
W chwili obecnej była nękana pytaniami przez Jacquie i Roz, których pełne niedowierzania oczy spozierały znad kanapek z kurczakiem i majonezem. – Powiedział ci już, że cię kocha? – spytała Roz. – Nie tymi słowy. – Założę się, że ci powie, i to niedługo. Boże, jakie to romantyczne. Wprost nie do wiary. Nie znam nikogo, kto spotkał swoją miłość przez ogłoszenie. – Pokręciła głową zdumiona. – Co robi? – Jest księgowym.
S R
– O rany, księgowy! – pisnęła Jacquie. – To na pewno jest bogaty. – W każdym razie nie biedny. – Jakim samochodem jeździ?
– Firmowym. Fordem coś tam. – Dużym? – Sporym. – Jezu.
Obie dziewczyny urwały na chwilę, trawiąc informację o sporym samochodzie firmowym. . – Jak wygląda?
– Właściwie to zupełnie zwyczajnie, wiecie... – Masz jego zdjęcie? – dociekała Roz. – Nie. – To załatw sobie. – Tak, koniecznie – poparła ją Jacquie. – Żebyśmy mogły go obejrzeć. – Zobaczę, co się da zrobić. – Fajne ma mieszkanie? – W porządku. Trzeba tam trochę pozmieniać. 172
– Tak, ale jego. Własne. Zero współlokatorów. Jezu, Roz, wyobrażasz sobie, że chodzisz z facetem, który ma własne mieszkanie? – W życiu. – Roz pokręciła powoli głową. – Albo z facetem, który zabiera cię do eleganckich restauracji. Albo z facetem, który kupuje ci starą biżuterię. Albo z facetem, który bez powodu przysyła ci do pracy kwiaty. Jezu. – Jezu – poparła ją Jacquie – ale z ciebie szczęściara. Obie patrzyły na nią z podziwem. – Kochasz go? – chciała wiedzieć Roz. – Nie. Oczywiście, że nie. Spotkałam się z nim dopiero pięć razy. – To nie ma znaczenia. Moja kuzynka poznała swojego męża we wtorek,
S R
a w następny weekend była w podróży poślubnej w Lanzarote. – Rzuciła Joy spojrzenie, które sugerowało, że taka pochopność ma swoje zalety. – Teraz mają czwórkę dzieci i wciąż się kochają.
– To cudowne, ale nie sądzę, żebym ja mogła pójść tą drogą. – Jezu, człowiek od razu ma ochotę sam odpowiedzieć na ogłoszenie, prawda, Roz?
– Kurde, jasne, że tak– odrzekła Roz ze skinieniem głowy. A potem nastąpiło coś dziwnego – Big Lee odezwał się do Joy.
– Hem, dzień dobry, hem, Joy. – Jej imię wyszło z jego ust w taki sposób, jakby dopiero co nauczył się je wypowiadać. – Jest, hem, telefon do ciebie. W pilnej sprawie. Hem... – Po czym zniknął. Zamknęła się w małym biurze koło magazynu i przycisnęła słuchawkę do ucha. – Joy, skarbie, tu mama. – Co się stało, mamo? – Matka nigdy nie dzwoniła do niej do pracy. – Och, skarbie... – O Jezu. – Joy poczuła zastrzyk adrenaliny w krwiobiegu. – Co? 173
– Tata... – Co z tatą? – Odszedł. – Dokąd? – Zostawił mnie. Dla Toni Moran. – Co?! – Zostawił mnie, Joy. – Ale kiedy? Dokąd? Nic nie rozumiem. – Przed chwilą. Podgrzewałam mu w mikrofali zupę. Właśnie brzęknęło, kiedy on wszedł do kuchni z walizką. Powiedział, że odchodzi. – Mówiła
S R
bezdźwięcznie, jakby miała zatkaną krtań. – To trwało bez przerwy, przez tyle lat. Cały czas to robili.
Joy prawie słyszała, jak jej mama kręci z niedowierzaniem głową. – Nigdzie nie idź, mamo. Już do ciebie jadę.
174
Rozdział dwudziesty drugi Joy i Barbara siedziały w popołudniowym półmroku, pijąc sherry z mętnych kryształowych kieliszków i powoli trawiąc wydarzenia dnia. Alan odszedł. Chciał szybkiego rozwodu. Kochał inną kobietę. Przez lata okłamywał żonę. W wieku sześćdziesięciu pięciu lat Barbara ponownie była niezamężna. – Czemu wybrałaś tatę, mamo? – spytała Joy, którą nagle ogarnęła chęć usłyszenia zwierzeń. – To znaczy?
S R
– To znaczy: co miał w sobie takiego? Dlaczego wpadł ci w oko? Dlaczego się w nim zakochałaś?
– Dlaczego wpadł mi w oko?! Bo był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam. Powinnaś raczej jego spytać, dlaczego wybrał mnie.
– Mamo! To straszne. Jak możesz mówić takie rzeczy? – Kiedy to prawda. Miałam trzydzieści pięć lat. W tamtych czasach to już był wiek średni. Byłam naiwna. Niedoświadczona. I nie miałam urody modelki. A twój ojciec – po prostu podbił moje serce. – Naprawdę? – Jej córce nie mieściło się to w głowie. – Tak. Kwiaty. Prezenty. Komplementy. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zaznałam. – Jeny. – Tak. W tamtych czasach był prawdziwym romantykiem. Nie zawsze był z niego taki... no wiesz. – Westchnęła i spojrzała na Joy. – A potem
175
pobraliśmy się, wysłali go do Singapuru i... zmienił się. Myślę, że oboje się zmieniliśmy – dodała z mgiełką w oku. – Dlaczego? Matka wzruszyła ramionami, z roztargnieniem szarpiąc za przędzę swojej tweedowej spódnicy. – W tamtych czasach, w latach sześćdziesiątych, w Singapurze panowała bardzo zażarta konkurencja. Strasznie stresujące. Pracował po dwanaście godzin dziennie, czasem nawet czternaście. Tyle pieniędzy. A potem przyszedł alkohol, narkotyki, imprezy. Wszyscy chcieli, żeby cały czas coś się działo. Wszystko, co sobie człowiek zamarzył, w Singapurze było na wyciągnięcie
S R
ręki. Myślę, że ojcu przewróciło się w głowie. – Miał tam romanse?
Twarz Barbary okrył smutek.
– Nie wiem. Chyba tak. Na pewno tak. Te wszystkie piękne kobiety. Tyle stresu w pracy. I nasze problemy z poczęciem dziecka. Jestem pewna, że miał romanse.
– Nigdy nie pomyślałaś o tym, żeby od niego odejść? Nigdy nie pomyślałaś, że zasługujesz na lepszy los?
Barbara przekręciła się na krześle i spojrzała na Joy ze strasznie udręczoną miną. – Tak, mnóstwo razy. Ale nie mogłam. – Dlaczego? Matka odwróciła się do okna i wbiła wzrok w ciemności. – Bo nie chciałam go zranić. Joy nie posiadała się ze zdumienia. – Ty jego? Po tych wszystkich zdradach? Po tym, co się stało w Hunstanton? Po tym, jak przez całe życie traktował cię jak szmatę? 176
– To nie było takie proste. – Tak? – Tak. Twój ojciec... miał swoje powody. Nie byłam idealna. – Byłaś. Jesteś. – Nie, kochanie, nie byłam. Nikt nie jest idealny. Wszystko ma dwie strony. Joy wzdrygnęła się. Czuła, że za słowami matki kryje się coś nieprzyjemnego, i nie miała pewności, czy chce to usłyszeć. – Co chcesz mi powiedzieć, mamo? Ukrywałaś coś przede mną? – Nie, oczywiście, że nie. Po prostu nie chcę, żebyś zwalała całą winę na
S R
ojca. – Barbara wstała. – Jeszcze sherry?
Joy skinęła głową, przyjrzała się kręconym na lokówkach mahoniowym włosom, które z upływem dnia trochę straciły swoją pulchność, i zalała ją fala miłości.
– Wiesz, że cię kocham, mamo?
Barbara odwróciła się i uśmiechnęła do niej blado. – Oczywiście, że wiem, skarbie. I mam nadzieję, że nigdy nie przestaniesz mnie kochać. Cokolwiek by się zdarzyło... Następnego dnia rano, kiedy matka obierała ostatnie w tym roku jabłka z ogrodu na mus, Joy włożyła kurtkę i poszła pod numer 18. Drzwi otworzyła jej Toni Moran. Miała na sobie śliwkowe polo i beżowe spodnie, a włosy były krótko obcięte. Tusz do rzęs uwydatniał jej turkusowe oczy, a na smukłych nadgarstkach pobrzękiwały złote bransolety. Pachniała poison. Była wysoka i szczupła. Miała pięćdziesiąt jeden lat. Pod każdym względem diametralne przeciwieństwo matki Joy. – Joy! – zawołała, układając rubinowe usta w uśmiech szczerej radości. – Jak miło cię widzieć! Pięknie wyglądasz. Wejdź, proszę. 177
W przedpokoju unosił się zapach papierosów, wilgotnego psa i czystego prania. Przydreptał do niej długonogi rudy seter, machając leniwie ogonem. Joy wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać, ale natychmiast ją cofnęła. Nie mogła wrócić do domu matki, pachnąc psem Toni Moran. – Czy on tutaj jest? – spytała drewnianym głosem. – Tak, oczywiście. – Toni rzuciła jej współczujące spojrzenie, jakby cała ta historia nie miała z nią nic wspólnego. – Al, przyszła Joy! – zawołała. Zaprowadziła Joy do salonu. Dom miał dokładnie taki sam układ jak dom rodziców Joy, ale panował w nim zupełnie inny klimat. Zamiast nylonowych firanek w oknach wisiały zasłony z grubego żakardu w kolorze pszenicy. Zamiast połaci
S R
przedpotopowych
wzorzystych
dywanów Toni miała
błyszczący bukowy parkiet. Zamiast pojedynczych żarówek ukrytych w papierowym żyrandolu miała rzędy halogenów wpuszczonych w sufit. Joy usiadła na sofie w zielono–białe paski i słuchała ciężkich kroków ojca, który schodził na dół. Usłyszała, jak ojciec szepcze coś do Toni w przedpokoju i zaczerpnęła głęboko tchu. Wiedziała, z czym do niego przyszła. Chciała tylko wygłosić swoją kwestię i wyjść.
– Joy. – Ojciec miał na sobie niebieski podkoszulek z jakimś logo. Nigdy wcześniej nie widziała ojca w podkoszulku. – Tato. – Wstała. – Mam nadzieję, że nie przyszłaś tutaj urządzać awantur – powiedział z napiętą, wrogą miną. – Nie, nie przyszłam urządzać awantur. Przyszłam coś powiedzieć – i już mnie nie ma. – W porządku. – Splótł ramiona na piersiach i wbił wzrok w podłogę. – Mama siedzi tam – wskazała ręką – ze złamanym sercem. Ona cię kochała i troszczyła się o ciebie, a ty traktowałeś ją jak szmatę. – Alan chciał 178
jej przerwać, ale Joy była za bardzo rozpędzona. – Przez ciebie i tę kobietę wylądowałam na oddziale psychiatrycznym. Przyrzekłeś mamie, że nie będziesz się z nią więcej widywał, ale teraz się okazuje, że cały czas ją okłamywałeś. Potem było Hunstanton. Upokorzyłeś mnie i przez ciebie straciłam jedyną osobę, która potrafiła mnie uszczęśliwić. Bardzo się starałam wybaczyć ci to, ale mi się nie udało. Mama zasługuje na lepszego męża, a ja zasługuję na lepszego ojca. Nie chcę cię już więcej widzieć. Nie chcę, żebyś do mnie dzwonił, pisał ani mnie odwiedzał. Jeśli o mnie chodzi, to już nie istniejesz. Nie mam już ojca. Joy urwała i złapała oddech. Adrenalina buzowała jej w żyłach, a lewa
S R
powieka drgała. Wpatrywała się w Alana, czekając na odpowiedź. Powoli skinął głową i podniósł wzrok.
– W porządku – powtórzył. – Zrozumiałem. A teraz idź. – Co? – Powiedziałem: idź.
– Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – Słyszałaś mnie.
Joy zerknęła ku drzwiom, przekonana, że ojciec zaraz coś powie, okaże jakieś uczucia, poprosi ją o przebaczenie. Nie zrobił tego jednak, tylko otworzył jej drzwi. – Mówisz, że mnie nie chcesz – powiedział sztywno, kiedy przechodziła obok niego do przedpokoju. – To świetnie, bo ja też ciebie nie chcę. Nigdy cię nie chciałem. Życzę ci udanego życia. Joy odwróciła się, by poszukać u ojca jakiś oznak, że wypowiedzenie tych słów sprawiło mu ból, ale jego oczy były pozbawione wyrazu. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie znalazła słów, które oddawałyby jej uczucia, więc ponownie je zamknęła. 179
A potem odwróciła się, aby opuścić dom Toni Moran i na zawsze zniknąć z życia swego ojca.
S R 180
Rozdział dwudziesty trzeci Joy stała na drabinie w dwa razy na nią za dużym dresie George'a, z wałkiem do malowania w jednej i tacą na farbę w drugiej ręce. George wyciskał w kuchni torebki z herbatą ekspresową i zamierzał zrobić coś nietuzinkowego. Wiedział, że to zrobi już z chwilą, kiedy po raz pierwszy zobaczył Joy. Chciał to uczynić poprzedniego wieczoru, ale w ostatniej chwili stracił rezon. Może w ogóle nie powinien tego robić? Teraz jednak, kiedy spytał ją, czy napiłaby się herbaty, a ona uśmiechnęła się do niego z drabiny i powiedziała: „O tak, proszę", i miała na policzku
S R
miętowozieloną farbę, i malowała jego mieszkanie w jego dresie w sobotnie popołudnie, wiedział z większą niż kiedykolwiek pewnością, że to zrobi. Joy też wiedziała. Czuła, że rozżarzone cząsteczki jego intencji fruwają po mieszkaniu niby maleńkie robaczki świętojańskie. Przez cały weekend wszystko zmierzało w tym kierunku.
W piątek wieczorem przyjechał po nią do pracy samochodem i zanim włączył silnik, przyglądał się jej przez bitą minutę.
– Nie gniewasz się, prawda? – spytał. – Chcę się na ciebie napatrzeć. – Nie, nie krępuj się.
Miał taką minę, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale w końcu przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył. Poszli na kolację do malutkiej francuskiej restauracji za operą w Covent Garden, gdzie raczyli się wielkimi ślimakami pływającymi w maśle czosnkowym, łyżeczkami słonej ikry dorsza i miękkimi, kruchymi kaczymi nóżkami w płatkach migdałów. Rozmawiali o swoich niezadowalających i zapętlanych dawnych związkach.
181
– Jeśli nam nie wyjdzie – powiedziała Joy – to myślę, że zostanę zakonnicą. – Mówisz poważnie? – Tak. To najlepszy związek, jaki w życiu miałam. Nie kłamała. George nie był miłością jej życia, ale i tak nie miała pewności, co to znaczy. Wiedziała, że świetnie się czuje w jego towarzystwie, że George dzwoni zawsze wtedy, kiedy obieca, że traktuje ją z szacunkiem graniczącym z czcią i że zawsze dokładnie wiadomo, na co można liczyć. Odkryła również, że mało pociągająca aparycja partnera nie stanowi przeszkody na drodze do przyjemnego życia seksualnego – dobitnie dowodził
S R
tego fakt, że poprzedniej nocy George uraczył ją pierwszym w jej życiu pełnym orgazmem pochwowym.
– Nadal nie mogę uwierzyć, że zajęło mi to siedem lat – skomentowała na gorąco. – Na filmach to wygląda tak bezproblemowo. – Szczerze mówiąc – powiedział George z niepewną miną – myślałem, że cały czas je miałaś.
– O nie, ten był na pewno pierwszy. Nie czułeś różnicy? – Nie bardzo – przyznał. – Zawsze jesteś dosyć, no, hałaśliwa. – Naprawdę?
– Tak, ale nie w sensie negatywnym. To bardzo miłe. – O nie – brzmię jak gwiazda porno? – Nie, ani trochę – zaśmiał się George. – Po prostu bardzo entuzjastycznie. Co jest miłe. Co jest cudowne. Jeszcze jedna rzecz, którą w tobie kocham. Był to jeden z kilku kontekstów, w których padło przez ten weekend słowo na „k". Bardzo ją to uszczęśliwiło, bo chociaż nie była w George'u zakochana, to z całą pewnością nie był jej wstrętny. Kochała z nim być. 182
Kochała to, jak na nią patrzył. Kochała to, co do niej czuł. Kochała to, jak ją traktował. A co istotniejsze, była przekonana, że jeśli któregoś dnia wszystko by się w nim przekręciło o parę stopni, to nauczyłaby się kochać również jego samego. George uczył ją, jak być dorosłą osobą w tym okresie jej życia, kiedy naprawdę powinna być dorosłą osobą. Jakby nie zauważył, że Joy wciąż jest dzieckiem, dostrzegł w niej jakąś immanentną dojrzałość i zaprosił ją do swojego dorosłego świata bez cienia wątpliwości, że będzie umiała się w nim odnaleźć. Wiedli razem dorosłe życie; jeździli dużym, odpowiednim do ich wieku samochodem i robili dorosłe rzeczy; rozmawiali o polityce, filozofii,
S R
uczuciach, życiu; gotowali na przemian według przepisów z książek kucharskich – dwudaniowe posiłki z krewetkami, szczypcami raków i skomplikowanymi sosami spożywanymi przy świecach z muzyką w tle; spędzali dwadzieścia minut w Oddbins, wybierając wina według kryterium pogody, w jakiej dojrzewały winogrona, nie zaś tego, ile reszty wydadzą im z dychy; w niedzielne popołudnia jechali za miasto i robili zdjęcia wielkim nikonem George'a.
George miał dorosłych znajomych, znajomych z dziećmi i kredytami hipotecznymi, znajomych, którzy pobrali się w Home Counties, wyprawiając olbrzymie przyjęcie weselne pod markizami w ogrodach rodziców. U George'a nawet zwyczaj palenia jointów wydawał się dorosły. Co dwa tygodnie przychodziła do niego chuda czterdziestolatka z dużym zwitkiem trawy. Miała włosy upięte w kok, a skręcając jointa do wspólnego wypalenia, opowiadała o swoich dzieciach i wakacjach. Po półgodzinie starannie wkładała otrzymany od George'a banknot dwudziestofuntowy do noszonej przy pasku portmonetki, wsiadała do błyszczącej toyoty corolli i wracała do szeregówki w Catford. 183
Joy nie czuła się już jak przerośnięta nastolatka. Dojrzała do tego, żeby zostawić tę fazę życia za sobą. Chciała czytać duże, ważne książki napisane przez nieżyjących Rosjan, robić własny pasztet, nauczyć się grać w szachy, mieszkać w zabytkowych budynkach, czytać opiniotwórcze gazety i używać długich słów w zdawkowych rozmowach. Nie chciała wracać na karuzelę barów, nocnych klubów i konieczności podlizywania się głupolom, którzy cuchnęli papierochami i mieli w głowie tylko seks. Nie chciała iść na kolejną imprezę i wylądować w kuchni z nudnym facetem, którego wszyscy inni unikają, i z uprzejmości nie powiedzieć, że musi iść do ubikacji, bo on i tak by wiedział, że to tylko pretekst do ucieczki. Już
S R
nigdy nie chciała umówić się z kimś i czekać na niego bezskutecznie. Nie chciała siedzieć ze znajomymi w pubie i zastanawiać się, czy za rogiem nie czeka mężczyzna jej marzeń.
Chciała stabilizacji. Chciała gwarancji.
George miał jej to lada chwila zaproponować w najczystszej, skoncentrowanej formie.
– Pięknie się prezentujesz tam w górze – powiedział, stawiając herbatę na najwyższym stopniu drabiny.
– Mhm, jasne – odparła Joy, wierzchem dłoni odgarniając włosy z oczu. – Zawsze najlepiej wyglądałam w zachlapanych farbą dresach. – Podejrzewam, że to właśnie ten styl a la Felicity Kendal tak mnie ujmuje. Rozczochrane włosy, maniery chuliganicy. Żaden brytyjski samiec się nie oprze. – Uśmiechnął się i podał jej rękę, żeby pomóc zejść. – W każdym razie ja nie umiem. Posłuchaj – powiedział i odwrócił ją twarzą ku sobie – powiem to szybko, żeby starczyło mi pary: czy to było na serio, kiedy powiedziałaś wczoraj, że zostaniesz zakonnicą, jeśli nam nie wyjdzie? – Tak – odrzekła i nagle jakby zabrakło jej tchu. 184
– To dobrze, bo ja mam podobne zamiary. To znaczy ja oczywiście zostałbym mnichem. Mnichem agnostykiem. No i znowu gadam od rzeczy, chociaż to, co zamierzam powiedzieć, co chcę powiedzieć, brzmi tak oto... – Urwał i zaczerpnął głęboko tchu. – Chciałabyś wyjść za mąż? Za mnie? Chociaż Joy zawsze utrzymywała, że nie wyjdzie za mąż przed trzydziestką, chociaż znała George'a dopiero od ośmiu tygodni i chociaż nie była do końca pewna, czy chce spędzić z nim resztę życia, spojrzała w jego zielone oczy, chłonąc każdą cząstkę jego bezwarunkowej i niezawoalowanej miłości do niej, i zdała sobie sprawę, że George nigdy jej nie rzuci, że zawsze będzie jej chciał, że dla niego ona zawsze będzie dziewczyną jego marzeń... i powiedziała: – Tak.
S R 185
Rozdział dwudziesty czwarty – Patrz – powiedziała Cass, wysupłując się z wyliniałego afgańskiego płaszcza i stawiając na stoliku przed Vince'em dużą reklamówkę – kupiłam ci prezent. Za pomocą tyłka przesunęła Vince'a na sofie i sięgnęła po reklamówkę. Vince wpatrywał się w rzeczony prezent, a jego mózg pracował na jałowym biegu, usiłując go zidentyfikować. – Piękne – powiedział, wyciągając rękę, żeby dotknąć. – Czy to jest... czy to... co to właściwie jest?
S R
– Kryształowa kula, matołku. Bardzo droga kryształowa kula. – Położyła ją na rzeźbionej drewnianej podstawce i czule głaskała. – Zawsze chciałam mieć kryształową kulę i pomyślałam, że kupię sobie taką z górnej półki. – Przecież mówiłaś, że to dla mnie.
– No bo w pewnym sensie jest dla ciebie. Żebym ci pomogła znaleźć Joy. – Chryste Panie. – Rzucił jej swoje firmowe spojrzenie pod tytułem „Jesteś kompletnie świrnięta, Cass" i ponownie przyjął pozycję półleżącą. – Mówię poważnie – stwierdziła, nadal głaszcząc kulę. – Ta ślicznotka nam powie, gdzie szukać. Obiecuję ci.
Uniósł brwi i otworzył jakieś czasopismo. – Współpracuj ze mną, Vince. Myśl pozytywnie. Uda się. – Rób, co chcesz, Cass, byłeś mnie nie prosiła, żebym się w to angażował. – Nie musisz. Przynieś mi tylko list, który do ciebie napisała. Nic więcej nie potrzebuję.
186
Vince żachnął się, ale wstał i poszedł po list. Kiedy wrócił, Cass zwijała jointa, a jednocześnie czytała książkę Czytanie kuli dla początkujących: podłącz się do pozazmysłowych mocy swojej podświadomości. – Czy do tego nie potrzeba lat doświadczeń? – spytał sceptycznym tonem, podając jej list. – Nie. Jeśli ktoś ma w sobie moc, jeśli ktoś ma dar, wszelkie akcesoria są tylko narzędziami. Vince stłumił w sobie szydercze prychnięcie i wziął do ręki swoje czasopismo. – Cassandra McAfee, jesteś kompletnie porąbana.
S R
– Czyli jak ją namierzę, mam to zachować dla siebie? – spytała z urażoną miną.
– Cass, moja cudowna, wiedźmowata świrusko – powiedział, kładąc jej dłoń na ramieniu – jeśli ją znajdziesz w tym kawałku szkła, dam ci sto funtów i wezmę cię na matkę chrzestną naszego pierworodnego dziecka. – Naprawdę? – uśmiechnęła się. – Tak, naprawdę.
– Super. – Pogasiła wszystkie światła, zapaliła świeczkę i zaczęła zachowywać się demonicznie.
Po trzydziestu minutach gorączkowego pocierania i wytężonego skupienia Cass zdołała się dowiedzieć tylko tyle, że Joy mieszka w pobliżu strumienia ewentualnie rzeki, że jest ubrana w coś zielonego i ma coś wspólnego z końmi – ewentualnie z krowami. Cass zobaczyła również czerwone buty, nieduże krzesło i paczkę silk cut. – Czyli wychodzi na to, że Joy jest odpalającą papierosa od papierosa dojarką? – stwierdził Vince. – Przestań robić sobie jaja. 187
– Mówię serio. Jeśli mam ją odnaleźć, to muszę sobie wyrobić dokładny obraz. Czy naprawdę doiła krowę, kiedy ją zobaczyłaś? – Pokazał na kulę. – Nie, Vincent, nie doiła krowy. I nie zobaczyłam jej. To nie jest wideo, do cholery. – To co widziałaś? – Różne zjawiska efemeryczne. Na przykład fruwające w powietrzu uczucia. Vince widział, że Cass improwizuje – opuściła bezpieczną strefę kart do tarota i nowa sytuacja zdecydowanie ją przerosła. Jej zachowanie było podszyte paniką.
S R
– Nawet jeśli to prawda – nawet jeśli Joy rzeczy wiście jest dojarką mieszkającą nad strumieniem – to w jaki sposób to nam pomoże ją odnaleźć? Może być wszędzie – nawet poza krajem. Może doi krowy w Jugosławii albo Argentynie.
Cass stanowczo pokręciła głową. – To na pewno była Anglia. – Skąd to wiesz? – Po prostu wiem.
– Aha. – Vince skinął głową i westchnął.
– Posłuchaj, może kula za bardzo nie pomogła – przyznała Cass – ale uważam, że powinieneś jej szukać. Im szybciej zaczniesz, tym więcej czasu wam zostanie. Mówisz, że chcesz znaleźć tę dziewczynę, ale co w tej sprawie zrobiłeś? Gówno zrobiłeś. Kurde, dalej chodzisz z Magdą. O co w tym wszystkim biega? – O Jezu, Cass, mogłabyś zejść ze mnie? W mózgu mi się od tego pierniczy.
188
– Mówię poważnie. Czemu chodzisz z Magdą, skoro jej nie kochasz i kochasz kogoś innego? – Nie wiem. Nie wiem. To po prostu nie jest dobry moment na zerwanie. Ale kiedy przyjdzie dobry moment, to z nią zerwę i zacznę szukać Joy. Po jednej rzeczy na raz... – Tak, ale... – Nie ma żadnego ale, okej? Kiedy będę gotowy, zacznę szukać Joy. Cass miała mu odpowiedzieć, ale jej uwagę odwróciło znajome drapanie Madeleine o parkiet. – A, to ty – powiedziała do kotki.
S R
W ostatnich tygodniach związek Cass i Madeleine nieco ochłódł, ponieważ nieobecności tej drugiej stawały się coraz dłuższe i częstsze. Cass nie miała już teraz wątpliwości, że Madeleine prowadzi podwójne życie. Bez upoważnienia weszła w układ o współwłasności z jakąś zbyt obficie się perfumującą kobietą z sąsiedztwa i sytuacja ta najwyraźniej całkiem jej odpowiadała.
– Kompletny brak dobrych manier – żaliła się. – Każdy, kto choć trochę zna się na kotach, wie, że po prostu nie karmi się cudzego kota. To zwyczajne chamstwo przecież. – Skąd wiesz, że ją karmią? – Bo inaczej tak długo by tam nie przesiadywała. W sumie koty to przekupne stworzenia – przebywają tylko tam, gdzie jest jedzenie. – To może powinnaś zmienić jej jadłospis? – Kurde – zdenerwowała się Cass, wyrzucając ramiona do góry. – Już teraz dostaje kawałki tuńczyka i pieczonego kurczaka, czego jeszcze mogłaby chcieć? – Próbowałaś whiskas? 189
– Nie zamierzam dawać mojemu kotu tych fabrycznych świństw – to są otręby i sztuczne dodatki zmieszane z odrobiną soku mięsnego. Madeleine rozlokowała się na środku pokoju i obecnie przeszła do końcowych etapów pielęgnacji zadu. Potem chwilę posiedziała, oblizała wargi i rozważyła dostępne opcje nakolanowe. Przerzucała wzrok z Vince'a na Cass, by w końcu z ukontentowanym mruczeniem wskoczyć Vince'owi na podołek. Ta ostatnia zdrada była kroplą, która przepełniła czarę. – Koniec tego dobrego – zakomunikowała Cass. – Jutro biorę sobie wolne i będę łaziła za tym pieprzonym kotem, choćbym to miała robić do usranej śmierci. Znajdę tę kobietę, co kąpie się w obsession, i powiem jej parę
S R
słów do słuchu. Jeśli zajdzie taka konieczność, jestem gotowa bić się z nią na pięści.
– Jak koty w marcu? – zaszydził Vince.
__Ha, ha, bardzo śmieszne. – Trąciła go piętą w nogę. – Mówię poważnie, Vince. Chcę odzyskać mojego kota. I odzyskam. Wszelkimi dostępnymi środkami. – Po tych słowach wstała i teatralnie wyszła z pokoju.
Vince i Madeleine wymienili zaskoczone spojrzenia i dalej oglądali telewizję.
190
Rozdział dwudziesty piąty Cass śledziła koniuszek pomarańczowego ogona Madeleine, która przeskakiwała przez murki ogrodów, znikała pod żywopłotami i ostro brała zakręty. Kotka chwilę odpoczęła na wieku kubła od śmieci, badając układ terenu, po czym ruszyła w dalszą drogę. Dotarłszy pod dom przy Wilberforce Road 44, nieznacznie zwolniła kroku, przystanęła na trawniku, żeby się trochę ogarnąć, a następnie zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi i zaczęła w nie wściekle drapać.
S R
Cass stężała, czekając, aż ktoś wyjdzie, ale po paru minutach Madeleine wskoczyła na murek i wyciągnęła się w pozie pod tytułem „chętnie zaczekam". Jej właścicielce zrobiło się niedobrze. Kim jest ta wyjątkowa kobieta, na której powrót Madeleine z radością czeka w wilgotne i zimne listopadowe popołudnie?
Cass zdążyła popatrzeć, jak ładują całą zawartość sąsiedniego mieszkania do ciężarówki przeprowadzkowej i odjeżdżają, ale w końcu, o wpół do pierwszej, przyszła jakaś para i skręciła w stronę domu. Cass wstrzymała oddech, czując się jak podejrzliwa żona, która zaraz będzie świadkiem niewierności męża. Kobieta należała do kategorii tych z chudymi, rozszerzającymi się ku górze kostkami. Miała na sobie drukowaną letnią sukienkę w stylu lat pięćdziesiątych, grube czarne rajstopy, staroświecki karakułowy płaszcz i czerwone tenisówki, jak również turbanowate nakrycie głowy. Spomiędzy rubinowych warg sterczał niebieski papieros. Jej chłopak był o mniej więcej dziesięć centymetrów niższy od niej, sporo węższy i ubrany w podarte dżinsy, zamszową kurtkę kowbojską z 191
frędzlami i uświnioną czapkę bejsbolową. Długie, rzadkie włosy czesał z przedziałkiem na środku, a brwi występowały w stopniu śladowym. Wyglądali na przedstawicieli tego gatunku ludzi, którzy nie zmieniają pościeli, chyba że coś się na nią rozleje. Cassandrę przeszedł dreszcz. – Błagam, żeby to nie byli oni...– mruknęła pod nosem, kiedy wchodzili po schodkach. – Mou–Shou, kochanie! – Zwalista kobieta zbliżyła się do Madeleine, owiewając ją chmurą dymu papierosowego, na co kotka stanęła na palcach, przeciągnęła się i pozwoliła zanieść do środka. Cass szarpnęła się z lekka, gdy za całą trójką trzasnęły drzwi. Mou– Shou?
S R
Dali jej kotce na imię Mou–Shou?
Pokręciła z niedowierzaniem głową i oderwała się od murka ogrodu. Była tak wściekła, że zapomniała, jak się oddycha. Była tak wściekła, że potrafiła zrobić tylko jedno: odwrócić się i bardzo, bardzo powoli pójść do domu, układając w głowie wszystko, co zamierzała powiedzieć tej parze cudaków, którzy ukradli jej kota.
192
Rozdział dwudziesty szósty Niepocieszona Julia spozierała na Joy spod foliowego czepka na włosach, na które energicznie aplikowała sobie hennę. –
To
niemożliwe,
żebyś
się
wyprowadziła.
Jesteś
najlepszą
współlokatorką, jaką w życiu miałam. Powiedz jej, Bella. Powiedz jej, że nie może się wyprowadzić. Bella uniósł brzeg czepka, wyciągnął kosmyk miedzianych włosów, dokonał jego inspekcji i wcisnął z powrotem pod folię. – Julia mówi, że nie możesz się wyprowadzić, z czego wynika, że nie możesz się wyprowadzić.
S R
– Bardzo mi przykro – powiedziała Joy – ale to wydaje się trochę dziwne, żeby być z kimś zaręczonym i nie mieszkać z nim. Kiedy się tutaj wprowadzałam, nie miałam pojęcia, że trzy miesiące później będę wychodziła za mąż.
– Jasne, oczywiście – odpalił Bella. – Znaczy, są to przecież rzeczy zupełnie nieprzewidywalne. – Zwinięty w kącie sofy bawił się gumowymi rękawiczkami.
Poprzedniego wieczoru Joy i George podjęli decyzję. Nie było sensu odwlekać sprawy, czekać na odległy letni dzień, który wcale nie musiał się okazać bezchmurny i balsamiczny. Skoro zamierzają być spontaniczni i zaręczyć się po ośmiu tygodniach znajomości, to czemu by nie pójść na całość i nie wziąć szybkiego ślubu? Od śmierci matki Wigilia nie była dla George'a żadnym szczególnym dniem, a dla Joy i jej matki byłoby znacznie korzystniej, gdyby mimo odejścia Alana mogły przeżyć ten dzień radośnie, stworzyć nową rocznicę.
193
Propozycja ta zaskoczyła Joy, ale nie wzbudziła jej protestów. Dopiero kiedy George całkiem słusznie stwierdził, że skoro mają się pobrać jeszcze w tym roku, to powinni pomyśleć o zamieszkaniu razem, przeszedł ją dreszcz niepewności. Wilberforce Road to była ostoja jej niezależności. Tam wracała pijana z imprez w pracy; tam rozkładała się na sofie, obcinając paznokcie i oglądając telewizyjną szmirę (George używał swojego telewizora tylko do oglądania wideo i wiadomości). Tam przeklinała, obficie i bez zahamowań (George w dosyć wczesnej fazie ich znajomości zadekretował, że przeklinanie jest „najniższą z form komunikacji", i Joy natychmiast usunęła ze swojego idiolektu pięć słów). Tam piła piwo i toczyła głupie rozmowy o gwiazdach
S R
telenowel i fryzurach. Do tej pory dorosłe życie z George'em stanowiło tylko jeden z wątków jej istnienia; gdyby się do niego wprowadziła, byłoby wątkiem jedynym.
Trudno jednak, żeby powiedziała: „Jestem gotowa wyjść za ciebie – ale mieszkać z tobą? Nie dziękuję". Skinęła zatem głową i odparła: – Jutro dam znać Julii.
Dryfujący statek jeszcze bardziej oddalił się od świateł portu. Różowym sobranie Julia pokazała na kota.
– Mou–Shou będzie zdruzgotany, prawda, Moushy? Joy pogłaskała kota po głowie i uśmiechnęła się. Nie miała nic wspólnego z kretyńskim imieniem Mou–Shou. Podejrzewała, że maczał w tym palce Bella, ale w swoim obecnym stanie ducha nie miała ochoty wchodzić w polemikę na ten temat. Mou–Shou. Dim Sum. Kaczka Sraczka. Nieważne... – Przyzwyczai się – powiedziała. – Już teraz przez pięć dni w tygodniu daje sobie radę beze mnie. – To nie to samo. Przychodzi codziennie i szuka cię w twoim pokoju. Siedzi na sofie i czeka na ciebie. Mnie totalnie ignoruje, drań jeden – 194
westchnęła Julia i obejrzała w lustrze swoje włosy. Na lewym policzku miała pomarańczowego kleksa, którego starła poślinionym palcem. – Myślałam o tym, żeby założyć klapę. Biedak był przemoczony, kiedy go wczoraj wpuściłam – licho wie, jak długo czekał. – Zdajesz sobie sprawę, że to nie nasz kot, prawda? – spytała Joy. – Tak, zdaję sobie sprawę. Należy do tej patchoulówki, która żre curry. Ale zdecydowanie woli być tutaj. – Skąd wiesz? – prychnęła Joy. – To oczywiste – inaczej nie spędzałby u nas tyle czasu. A przecież nawet go nie karmimy. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że nas opuszczasz.
S R
Urocza, piękna, bezcenna Joy nas opuszcza – wyszlochała dramatycznie. – Jakie to smutne!
Bella uniósł wyskubaną brew, najwyraźniej niezasmucony perspektywą, że nie będzie już musiał dzielić swojej ukochanej Julii z kimś chudszym i ładniejszym od siebie.
– Myślę, że zwariowałaś – powiedział – skoro wychodzisz za mąż za ledwo co poznanego faceta.
– Bell! – Julia rzuciła mu przerażone spojrzenie. – Nie mów tak! Nie słuchaj go, jest po prostu zazdrosny – powiedziała do Joy. – To cudownie, że wychodzisz za mąż. Cudownie i szalenie romantycznie. A do tego jeszcze w Wigilię. Ubierzesz się w czerwony aksamit, białe futro i pelerynę? – To może jeszcze przyklei sobie białą brodę? – Zwinięty w kłębek Bella rozkręcił się i podszedł do Julii, żeby dokonać inspekcji jej włosów. – Nie, nie będzie futra ani peleryn – zignorowała go Joy. – Każę sobie coś uszyć. Mam zdjęcia. Chcesz zobaczyć? – O tak.
195
Joy wyjęła plik kartek wydartych z przyniesionych jej przez koleżankę z pracy czasopism dla przyszłych panien młodych i podała Julii. – Nastawiam się na coś krótkiego. Nie chcę przesadzać, w końcu to tylko urząd stanu cywilnego. – O, ta mi się podoba. – Julia pokazała na skąpą sukienkę stylizowaną na lata sześćdziesiąte, z ogromnymi guzikami. – W stylu Jackie O. Usłyszawszy imię jednej ze swoich idolek wszech czasów, Bella klapnął na sofę obok Julii i domagał się natarczywie, żeby jemu też pokazać. Następne pół godziny spędzili zanurzeni w świecie sukni ślubnych, obrączek i kwiatów. Joy od tygodnia była zanurzona w tym świecie. Jak tylko oznajmiła
S R
komuś wielką nowinę, zasypywano ją gradem pytań związanych ze szczegółami nadchodzących zaślubin. Joy, która nigdy nie należała do dziewczyn fascynujących się tematem ślubu, nie spędziła okresu dorastania na marzeniach o tiulach i tiarach, a teraz liczyła na skromną uroczystość, musiała dać się ponieść entuzjazmowi innych.
Przez ponad rok funkcjonowała w ColourPro na dalekim planie, a teraz nagle zyskała status gwiazdy. Jacquie i Roz poczuwały się do obowiązku poinformowania
dosłownie
wszystkich:
klientów,
dziewczyn
z
baru
kanapkowego, kurierów, dyrektora
– nawet jego żona była na bieżąco. Joy nawet się nie domyślała, że śluby budzą takie emocje, że tego rodzaju nowina może sprawić tyle radości ludziom, którzy właściwie jej nie znali, że właściwie obce osoby okażą tyle zainteresowania błahymi w jej mniemaniu szczegółami. Ludzie zaczęli jej znosić różne rzeczy – czasopisma dla młodych panien, listy lokali, oferty firm organizujących wieczory panieńskie, anegdoty, porady i gratulacje. Więcej się do niej uśmiechano i gdziekolwiek weszła, wnosiła ze sobą radośniejszą atmosferę. Na wieść, że zostanie teściową, jej matka 196
uśmiechnęła się po raz pierwszy od czterech tygodni. W pracy wszyscy jakby zaczęli chodzić bardziej sprężystym krokiem. Nawet kwaśny Bella zrobił się trochę słodszy, kiedy usłyszał, że będzie uczestniczył w projektowaniu sukni. – Och, proszę cię, pozwól mi, pozwól mi. Joy jeszcze nigdy nie widziała Belli takiego rozradowanego – prawie się uśmiechał. – Jestem w tym świetny, prawda, Julia? Powiedz jej, jaki jestem w tym świetny. Pokaż jej gorset, który dla ciebie zrobiłem na ten wieczór panieński. No, pokaż jej. Julia dźwignęła się razem z biustem z sofy i we włochatych skarpetach poczłapała do swojego pokoju.
S R
– Naprawdę jestem dobry. Znaczy, nie mam dyplomu z projektowania odzieży ani nic takiego, ale moja mama była szwaczką i nauczyła mnie szyć, popatrz... – Wyrwał Julii gorset z rąk. – Popatrz na detale. Z podziwem oglądała tę obfitość czerwonej satyny. Gorset był naprawdę pięknie uszyty, ozdobiony maleńkimi czerwonymi cekinami i zawijasami czarnej koronki.
– To jest prawdziwy fiszbin jak za dawnych czasów – powiedział Bella, wywróciwszy gorset na lewą stronę. – Nie mam w zwyczaju odstawiać tandety. – Nie rozumiem tego, Bella – powiedziała Joy, sprawdzając palcami maleńkie zapięcia na haczyk. – Czemu pracujesz jako bileter, skoro masz taki talent. Ten gorset jest po prostu niesamowity. Bella wzruszył ramionami i naciągnął gumowe rękawiczki. – W sumie nie wiem. Pewnie dlatego, że lubię atmosferę teatru. Zapach tłumu. Szminka charakteryzatorska. Wiesz.
197
– W takim razie trzeba było zostać projektantem kostiumów. Boże, tylko pomyśl: mógłbyś szyć spódniczki dla Royal Ballet. Wyobrażasz sobie? Znowu wzruszył ramionami i ściągnął Julii z głowy plastikowy czepek. – Nie, nie bardzo. – Czemu? – Nie wiem. Nie mam tego we krwi. – Zmienił temat: – To mogę uszyć ci suknię czy nie? – Tak, jasne. Ale nie mogę ci za dużo zapłacić. – Nie policzę ci drogo. Co powiesz na 200 funtów? Plus materiał i tak dalej.
S R
– Brzmi super. Jesteś pewien?
– Absolutnie. A teraz, panno Julio, czas do łazienki, zanim włosy zaczną pani fosforyzować. – Wyprowadził Julię z salonu, zostawiając Joy z kwestią zamówienia sukni ślubnej, pierwszego, niepewnego jeszcze kroku na szerokiej drodze do ślubu.
Leżąc tej nocy w łóżku, Joy zastanawiała się nad tym, co powiedział Bella: że zwariowała, skoro wychodzi za mąż za ledwo co poznanego faceta. Może on ma rację... Może zwariowała... Nie miała pojęcia. Straciła zdolność do odróżniania fantazji od rzeczywistości, a cały „zaręczynowy" scenariusz był tak naładowany pozytywną energią, że nie potrafiła myśleć o negatywnych aspektach. Na przykład o tym, że opuści swój śliczny, ciepły pokój przy Wilberforce Road na rzecz brzydkiego, zimnego mieszkania George'a. Na przykład że nie zna nikogo z jego przyjaciół i na odwrót, lub że jeszcze nie zdążyła się pozbyć dziwnego poczucia zawieszenia w próżni. Wiedziała tylko jedno: w okresie, kiedy jej życie wydawało się szare, puste i ponure, przyszedł George i na powrót je pokolorował.
198
I teraz światło bijące z jej zaręczonego stanu było tak jasne, że oślepiało ją i nie pozwalało niczego zobaczyć – nawet rodzącego się w niej szaleństwa.
S R 199
Rozdział dwudziesty siódmy „Przepraszam, mamusiu, nie trafiłam w nocniczek!" Tiffany Rose jest już dużą dziewczynką i kiedy poczuje zew natury, wie, że czas siadać na nocnik. Ale nawet największe dziewczynki popełniają błędy. Wystarczy, że spojrzysz w duże niebieskie oczy Tiffany Rose, a będziesz musiała jej wybaczyć tę małą kałużę. Tiffany Rose jest po prostu rozkoszna od koniuszków jedwabistych blond włosków aż po noski boteczków z prawdziwej skóry. „Któregoś dnia będą przyznawać nagrody za tego typu rzeczy – pomyślał
S R
Vince – i jeśli jest na świecie jakaś sprawiedliwość, ja zgarnę nagrodę główną. Dla Najbardziej Obciachowego Copywritera Roku albo coś w tym rodzaju". Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia, kiedy w poniedziałek rano przyszli do biura Melanie i zobaczyli na stole Tiffany Rose – popelinowa sukienka podciągnięta do ud, majtki na kostkach, pod spodem maleńki plastikowy
nocnik
i
świecąca
„kałuża"
z
boku
–
dzięki
Bogu
nienaturalistycznie żółta, tylko dyskretnie przezroczysta. Szefostwo firmy wymogło na projektantach, aby wyposażyli ją w porządną pupę z dołeczkami, a nawet delikatną sugestię pipki z przodu.
– Uj, Jezu, coś obrzydliwego – zgodzili się wszyscy. – Przecież to na pewno jest nielegalne – padła inna opinia. Vince postawił swoją maleńką porcelanową muzę na biurku i czekał na natchnienie. – Telefon do ciebie, Vince – usłyszał z drugiego końca pokoju. – To Cass. Vince podniósł słuchawkę, wdzięczny za chwilę wytchnienia. – Znalazłam ją. 200
– Kogo? –– Tę kobietę. Od obsession. – A, tak. I? – Mieszka przy Wilberforce Road, jest bardzo gruba i ma brzydkiego, niskiego chłopaka, który wygląda jak dziewczyna. – I co im powiedziałaś? – Nic. Odebrało mi odwagę. Tylko na nich patrzyłam z drugiej strony ulicy. Nazwali ją Mou–Shou. – Słucham? – Dali Madeleine na imię Mou–Shou. – Tak jak danie z cielęciny?
S R
– Owszem – syknęła. – Kurde balans, ochrzcili ją od mięsa. To czemu nie boczek albo karkówka? Jestem tak wściekła, że mogłabym... Jezu. Jestem wściekła. – Co zamierzasz zrobić?
– Wrócę tam wieczorem i wygarnę im. Ale chcę, żebyś poszedł ze mną. – Ja?! Po co?
– Bo dziwnie wyglądają i nie chcę iść sama. – Myślisz, że co mogliby ci zrobić?
– Jezu, nie wiem. Czytałam kiedyś książkę o dziewczynie, którą podwiozło z pozoru zupełnie normalne małżeństwo, a potem przez dziesięć lat trzymali ją w pudle pod łóżkiem. Na świecie roi się od popaprańców. Po co ryzykować? –
Okej,
ale nie bardzo umiem się zachować
w sytuacjach
konfrontacyjnych. Obiecaj mi, że nie odstawisz histerii. – Oczywiście, że odstawię histerię. Kurde, porwali mi kota.
201
– Gdzie się podział twój wyluzowany stosunek do życia, dobra karma, łagodność i te sprawy? – Pieprzyć wyluzowany stosunek do życia i te sprawy. To jest wojna. Cass i Vince nie dotarli tego wieczoru pod dom przy Wilberforce Road 44. Koło siódmej Finsbury Park nawiedziła wyjąca wichura, której towarzyszył poziomy deszcz i temperatura odczuwalna minus dwa stopnie. – Pójdziemy jutro wieczorem – orzekła Cass, która w szaliku i czapce mieszała na dymiącej patelni coś zielonego i pikantnego. – Jutro wieczorem nie mogę. Jestem zajęty. W piątek wieczór też. – To pójdziemy w weekend. Może być sobota po południu?
S R
– Nie możesz do niej napisać? W ten sposób nie będziesz musiała się z nią stykać.
– Nie, nie pójdę na łatwiznę. Chcę zobaczyć białka jej oczu. Chcę, żeby poczuła całą siłę mojej furii. Pójdziemy w sobotę po południu.
202
Rozdział dwudziesty ósmy Joy spuściła wzrok na swoją lewą dłoń i zaczęła się bawić małym srebrnym pierścionkiem na środkowym palcu. Kilkanaście brylancików otaczało wianuszkiem większy brylant. Jak poinformował ich wąsaty właściciel sklepu ze starą biżuterią przy New King's Road, pierścionek pierwotnie należał do żony autora Charley 's Aunt. – Nie myśl o cenie – powiedział jej wcześniej George. – Wybierz taki, który będzie ci się najbardziej podobał. Tak się złożyło, że pierścionek, który najbardziej jej się podobał,
S R
kosztował dokładnie jedną czwartą sumy przygotowanej przez George'a w pięćdziesięciofuntowych banknotach. George orzekł, że Joy tanio go kosztuje. Przez cały tydzień pierścionek był w centrum uwagi. – Niech no go zobaczę.
Posłusznie wyciągała lewą rękę, z lekka po królewsku, po czym jakaś rozemocjonowana dziewczyna wydawała z siebie ochy i achy, obracając pierścionkiem w lewo i w prawo.
– Trochę mały – brzmiała reakcja Belli. – Przecież mówiłaś, że twój facet jest bogaty.
Pierścionek został więc wybrany i zapłacony gotówką, suknia się szyła, w ratuszu w Chelsea wywieszono zapowiedzi, w „Daily Telegraph" ukazało się ogłoszenie (pomysł jej matki), ostatnie pudła z jej dobytkiem tkwiły poupychane w bagażniku samochodu matki i za godzinę życie w pojedynkę miało dobiec końca. Joy czuła się dziwnie odrętwiała, kiedy wynosiła rzeczy ze swojego ślicznego pokoju, zdejmowała ze ścian obrazy, wyciągała zdjęcia zza ramy lustra, zbierała odkurzaczem śmieci nagromadzone przez dziesięć tygodni jej 203
życia. Gdyby zaczęła zbyt dogłębnie zastanawiać się nad tym, co robi, musiałaby przestać myśleć o wszystkim innym, a wtedy... przecież nie było już odwrotu, więc po co? Patrzyła, jak jej matka drałuje dróżką w stronę osiedla Volvo z pudełkiem na buty – wyglądała jakieś dziesięć lat młodziej niż przed ponad dwoma miesiącami, kiedy te same buty przybyły na Wilberforce Road. Wtedy ledwo starczało jej tchu, żeby wykonać ćwierćobrót, a teraz żwawo kursowała między samochodem a mieszkaniem z przeróżnymi pudłami i torbami, i nawet się za bardzo nie spociła. Od odejścia taty straciła kilka kilogramów. Półkilometrowy dystans do
S R
okolicznych sklepów i z powrotem zaczęła pokonywać pieszo – chodziła po gazetę czy po los na loterię, żeby tylko nie siedzieć w domu, żeby mieć coś do roboty. A ponieważ nie chciało jej się gotować normalnych posiłków tylko dla siebie samej, ciągnęła na gorących kubkach i innych gotowych daniach. Zmieniła też fryzurę – postanowiła wypróbować nowy salon fryzjerski, żeby tchnąć w swoje życie jakiś nowy powiew. Wciąż była to fryzura starszej pani, ale delikatniejsza, cieplejsza, mniej parówkowata. Otrząśnięcie się z szoku po odejściu męża nie zajęło jej dużo czasu, a odkąd Alan i Toni przeprowadzili się do domu oddalonego o pięć kilometrów i nie musiała oglądać ich sylwetek zdejmujących wieczorem ubranie za oknem sypialni, patrzeć, jak Alan szarmancko pomaga Toni wsiąść do swojego jaguara ani widzieć, jak z radością pcha wózek w supermarkecie, czego jej stanowczo odmawiał, nareszcie poczuła, że może ruszyć dalej ze swoim życiem. – Było fantastycznie – powiedziała Joy, padając w galaretowate objęcia Julii. – Krótko, ale słodko. Julia oderwała się od niej i spojrzała na nią czule. – Jesteś wyjątkową dziewczyną, a George wielkim szczęściarzem. 204
– Do zobaczenia w przyszłym tygodniu na drugiej przymiarce. – Bella umieścił na jej policzkach dwa leciutkie cmoknięcia. – I nie zapomnij nas zaprosić na swój wieczór panieński. – Nie zapomnę. Wsiadła do samochodu matki, zapięła pasy i pomachała Julii i Belli z dziwnym poczuciem, że czegoś nie wzięła. Przez całe czterdzieści minut jazdy z Finsbury Park do Stockwell zachodziła w głowę, co to mogło być, ale nic nie wymyśliła. Dopiero kiedy podjechali od tyłu do bloku mieszkalnego George'a i zobaczyła, jak jej przyszły mąż uśmiecha się do nich z okna w kuchni na
S R
trzecim piętrze, zrozumiała: zostawiła na Wilberforce Road siebie.
205
Rozdział dwudziesty dziewiąty – To tutaj. – Cass włożyła ręce do kieszeni afgańskiego płaszcza i zatrzymała się przed jednym z szerokich domów z czerwonej cegły przy Wilberforce Road. – Bardzo ładny – powiedział Vince z uznaniem. Cass rzuciła mu miażdżące spojrzenie i stanowczym krokiem ruszyła ku drzwiom frontowym. – No chodź – powiedziała do niego zniecierpliwiona – miejmy już to z głowy.
S R
Vince pogwizdywał nerwowo pod nosem, kiedy czekali, aż ktoś im otworzy. Po paru chwilach w drzwiach stanęła kobieta w odrobinę za krótkim podkoszulku i skarpetkach z różowej angory. Jasnopomarańczowe włosy miała spięte w kucyk i paliła zielonego papierosa.
– Dzień dobry – powiedziała do nich z szerokim uśmiechem. – Dzień dobry – odparła Cass, której przyciśnięte do boków dłonie zwinęły się w pięści. – Ja jestem Cass, a to jest Vince. Mieszkamy tam, przy Blackstock Road. Przyszliśmy porozmawiać o mojej kotce. – O kotce?
– Tak. Madeleine. Wielki pers. Moja kotka. – Ależ schizofreniczna historia – on jest kotką! Bella! Bella! – krzyknęła kobieta w głąb przedpokoju. – Nigdy byś nie zgadł! Mou–Shou jest dziewczyną! Wzięliśmy ją za chłopca – poinformowała raczej niepotrzebnie swoich gości. – Wejdźcie, proszę. Mieszkanie było wysokie i zabałaganione. Na każdej dostępnej powierzchni stały kieliszki po winie i nieopróżnione popielniczki– Na czerwonej sofie leżała złożona na czworo duża kołdra, a po drugiej stronie 206
pokoju chudy jak patyk mężczyzna siedział skulony w rogu bardzo dużego skórzanego fotela, zawinięty w koc i pogryzający ciasteczka pszeniczne. – Mówiłem ci, że to dziewczyna – powiedział do Julii, po czym wyprostował jedną chudą nogę, spoglądając na Cass i Vince'a z nieskrywaną niechęcią. – To jest Vince i Cass. Mieszkają przy Blackstock Road. Mou–Shou – przepraszam, Madeleine – to ich kot. – Odwróciła się do nich z sympatyczną miną i Vince uśmiechnął się do niej wyjątkowo miło, żeby zrekompensować jej posępną wrogość Cass. – To jest mój przyjaciel Bella. Vince i Cass odwrócili się jak jeden mąż, by dokonać ponownych
S R
oględzin chudego stworzenia w fotelu. Owszem, miało długie włosy i cienkie brwi, ale ponad wszelką wątpliwość było mężczyzną.
– Zrobić wam kawy? – spytała Julia, gasząc zielonego papierosa w popielniczce pełnej różnokolorowych petów.
– To nie jest wizyta towarzyska – powiedziała Cass. – A – wydukała Julia z rozczarowaną miną.
– Nie. Przyszliśmy wam powiedzieć, żebyście przestali karmić mojego kota. Tak się nie robi. Mam ją od pięciu lat. Wydaję kupę kasy na weterynarza, biorę wolne w pracy, żeby ją do niego zawieść, karmię ją, kocham ją, jestem przy niej, kiedy mnie potrzebuje. Między mną i Madeleine istnieje silna więź uczuciowa. Rozumiecie? To nie jest pierwszy lepszy kot – to jest moja najlepsza przyjaciółka. A odkąd wy zaczęliście ją karmić, Bóg wie czym, prawie jej nie widuję, a jak już przychodzi do domu, to pojawia się jakiś... dystans. Nie jest już tak samo jak dawniej. Każdy, kto choć trochę zna się na kotach, wie, że cudzych kotów się nie karmi! To jest chamskie, to jest okrutne, chcę, żebyście przestali!
207
Kiedy Cass zaczerpnęła tchu po zakończeniu swojej tyrady, jej twarz miała jaskrawoczerwony kolor, ręce jej drżały i zaczęła płakać. Vince wstrzymał oddech i wsłuchiwał się w dzwoniącą w uszach ciszę. Chudy mężczyzna imieniem Bella jeszcze głębiej schował się w kocu, z ciasteczkiem
pszenicznym
zawieszonym
w
połowie
drogi
między
opakowaniem a ustami. – Och, moje ty biedactwo! – Julia podbiegła do Cass z otwartymi ramionami. – Nie miałam pojęcia. – Umościła sobie Cass między piersiami i mocno ją przytuliła. – Ani przez chwilę nie pomyślałam... o Boże, czuję się okropnie, po prostu przeokropnie.
S R
Cass rozszlochała się na dobre i głębiej zanurzyła twarz w podkoszulku Julii.
– Bella, zrób kawę, kochanie, ale mocną– poleciła Julia. Translokowała Cass na sofę.
– Teraz musisz mi powiedzieć, co możemy zrobić, żeby rozwiązać tę sytuację.
– Mówiłam ci – chlipnęła Cass – przestańcie ją karmić. – Ale moja najsłodsza, my go nie karmimy – to znaczy jej. W życiu bym czegoś takiego nie zrobiła. Jak tylko pojawiła się pod drzwiami, powiedziałam jej: „Jesteś bardzo ładna, ale nie wyobrażaj sobie, że będziemy cię karmili". Ale ona ciągle wracała. Widzisz, ona jest zakochana w mojej współlokatorce. – Chyba współlokatorze? – Nie, nie w nim. W Joy. – Joy? – Tak. W uroczej Joy. Mojej byłej współlokatorce – westchnęła. Cass i Vince wymienili spojrzenia. – Wyprowadziła się dziś rano. Bardzo nam z tego powodu smutno. 208
– Niesamowity zbieg okoliczności, bo my szukamy dziewczyny, która ma na imię Joy – powiedziała Cass. – Naprawdę? – Tak. To raczej nie może być ona, co? – spytała Vince'a. – Oczywiście, że to nie może być ona – odburknął Vince. – Jak wygląda wasza Joy? – Szczupła, ciemne włosy, bardzo ładna, bardzo jasna cera. Cass rzuciła Vince'owi pytające spojrzenie. Wzruszył ramionami i skinął głową. – Wiek? – Dwadzieścia kilka lat. – Nazwisko? – Downer.
S R
– O Boże. – Cass zasłoniła usta dłonią i zaczęła się podduszać. – To ona? – spytała Julia. – Tak – wysapała Cass.
– Ale odjazd – powiedział mężczyzna imieniem Bella, który wrócił do pokoju z naręczem kubków.
– Ja cię sadzę – stwierdził Vince.
– Cukru? – spytał Bella, stawiając kubki z kawą na stole. – Od dawna rozmawialiśmy o Joy. – Cass wstała i zaczęła maniakalnie przemierzać pokój. – Pojawiła się w tarocie, którego postawiłam Vince'owi, i przyznał, że nadal jest w niej zakochany... – Nie jestem w niej zakochany – przerwał jej. – ...i dlatego nie może się odnaleźć w żadnym związku, i wtedy postanowił ją namierzyć, i nawet kupiłam kryształową kulę, żeby znaleźć tę dziewczynę, tę tajemniczą Joy, a ona przez cały czas była tutaj. Tuż za rogiem. Aż mnie ciarki przechodzą. 209
– Cukru? – ponowił pytanie Bella, niecierpliwie wymachując łyżeczką. – Potrafisz w to uwierzyć, Vince? – Cass padła z powrotem na sofę, rozdygotana z emocji. – Nie – rzekł – to niewiarygodne. Nie umiał zdecydować, co powinien czuć. Podświadomie wciągał powietrze przez nos, szukając zapachowych dowodów na niedawną obecność Joy w tym mieszkaniu pełnym cudaków. – Co u niej słychać? – spytał. – Wychodzi za mąż – oznajmił bez wahania Bella. – O – powiedział Vince.
S R
– W przyszłym miesiącu. Za faceta, którego poznała przez ogłoszenie. – O – powtórzył Vince.
– Żartujesz – nie dowierzała Cass.
– Nie, to prawda – stwierdziła Julia, po czym wyrwała Belli łyżeczkę i posłodziła sobie kawę. – Wprowadziła się tutaj dwa miesiące temu, potem poznała niejakiego George'a, który dał ogłoszenie do rubryki towarzysko– matrymonialnej, kompletnie ją zauroczył, w zeszłym tygodniu się zaręczyli, a teraz ślub. W życiu nie słyszałam tak romantycznej historii... – Ale czy ona nie jest trochę za młoda, żeby wychodzić za mąż? – wydukał Vince, przełknąwszy ślinę. – Znaczy, ma zaledwie dwadzieścia pięć lat. Uważam, że... – Urwał. Co uważa? Że taki wyjątkowy kwiat jak Joy nie zostanie zerwany, póki jest jeszcze świeży? Że nie ma na świecie mężczyzny, który zakocha się w niej na zabój i będzie chciał natychmiast się z nią ożenić? Jasne, że wychodzi za mąż. – Tak, jest młoda, ale bardzo dojrzała. – A ten cały George, jaki on jest?
210
– Nigdy go nie widzieliśmy – odparł Bella. – Podejrzewam, że ma troje oczu i kurzajkę na końcu nosa. – Bell! – skarciła go Julia. – Przestań zachowywać się jak szczeniak. Jestem przekonana, że George jest bardzo ładny. – Założę się, że nie. Założę się, że wygląda jak hiena. – Nie zwracajcie na niego uwagi – doradziła im Julia. – To okropny człowiek. Jestem przekonana, że George jest absolutnie boski. I wiem, że Joy jest zakochana po uszy, a tylko to się liczy. – Kiedy wychodzi za mąż? – zaryzykował Vince. – W Wigilię – syknął Bella. – W ratuszu w Chelsea. Pojedziesz tam zerwać uroczystość?
S R
– Yyy, nie – odparł Vince, szczerze zdeprymowany tą sugestią. – Powinieneś. Jak ksiądz spyta, czy ktoś z tu obecnych i tak dalej, powinieneś wtargnąć do środka i powiedzieć: „Ona nie może za niego wyjść – on wygląda jak wieprz i nie ma centralnego ogrzewania!". – Słucham?
– Tak nam powiedziała. Że facet mieszka jak jakiś pakowacz wędlin. I to w południowym Londynie. – Bella otrzepał się teatralnie. – Wyobrażacie sobie, że mieszkacie w południowym Londynie bez centralnego ogrzewania? Uch. Mózg staje w poprzek. A potem powinieneś chwycić ją na ręce i co tchu pobiec z nią King's Road. – Bella! – ponownie skarciła go Julia. – Przestań być taki okropny. – Co zamierzasz teraz zrobić? – spytała Cass. Vince wzruszył ramionami. – Nic. Jest szczęśliwa. Tylko to się liczy. I rzeczywiście, tylko to się liczyło. Po prostu za długo zwlekał. Joy mieszkała tuż za rogiem, dojrzała do tego, by ją zerwać, była gotowa się 211
zakochać. On zjawił się o dziewięć tygodni za późno. Członkowie niebiańskiego zarządu kazali sobie przynieść jego teczkę personalną i najwyraźniej uznali, że tym razem nie należy mu się awans. Zostali jeszcze pół godziny, dyskutując o Niewiarygodnym Zbiegu Okoliczności i pijąc siarczyście mocną kawę Julii. O czwartej, kiedy zbierali się do wyjścia, Cass i Julia wyglądały na zakochane w sobie nawzajem, a Bella skończył całe opakowanie ciasteczek pszenicznych, nie poczęstowawszy nikogo. W przedpokoju wymienili numery telefonów i obietnice, że będą w kontakcie. Bella rzucił im mało entuzjastyczne słowa pożegnania z wnętrza
S R
swego obsypanego okruszkami koca.
– Do zobaczenia w Wigilię – powiedział do Vince'a, stukając się w nos. – Ratusz w Chelsea. Nie zapomnij.
Vince uśmiechnął się cierpko. – Raczej nie.
– Oj, przestań, nie bądź takim defetystą. Życie jest zbyt krótkie. – Nie, dam sobie spokój. Nie była mi przeznaczona. Bella zacisnął usta. – Twoja strata.
Kiedy wracali do mieszkania przy Blackstock Road, słowa Belli dzwoniły Vince'owi w głowie. Może on ma rację...?
212
Rozdział trzydziesty W czwartek wieczorem, kiedy Joy wsiadała na stacji Oxford Circus do metra Victoria Line, dygotała z przejęcia. Jechała do kawalerki Belli przy Seven Sisters Road na drugą przymiarkę sukienki. Po raz pierwszy od tygodnia jechała po pracy na północ, a nie na południe i z jakiegoś powodu naszły ją nostalgiczne tęsknoty. Nie chodzi o to, że była w Stockwell nieszczęśliwa – Stockwell bardzo jej się podobało, a z George'em żyło im się bardzo szczęśliwie – ale przyjemnie było trochę odetchnąć i spojrzeć na swoje nowe życie z pewnego dystansu. Podróż do domu zdawała się odzwierciedlać ogólny
S R
kierunek, jaki przybrało jej życie w ciągu ostatnich trzech miesięcy, kiedy to skręciła w lewo zamiast w prawo, udała się na południe zamiast na północ. Usiadła i przyglądała się współpasażerom z kojącym poczuciem powinowactwa – znowu była wśród swoich, mieszkańców północnego Londynu. Kiedy pociąg ruszył z King's Cross w stronę Highbury i Islington, spojrzała na swoje odbicie w szybie i zadała sobie pytanie, czy widać po niej, że od niedawna jest tu obcą osobą.
A potem zerknęła na pierścionek, jedyny zewnętrzny znak nowego świata, który teraz zamieszkiwała. Obracała go na palcu aż do chwili, gdy pociąg wjechał na stację Finsbury Park. Kawalerka
Belli
stanowiła
wyczerpujące
wyjaśnienie,
dlaczego
większość życia spędza on u Julii. W pokoju maksimum cztery na cztery metry stały trzy wieszaki na ubrania, szafa i komoda. Ubrania leżały w stertach na podłodze, wisiały na powbijanych w ściany haczykach, karniszach, drzwiach i kaloryferze. Dodatkowo pod zlewem stał plastikowy kosz z eklektyczną zbieraniną majtek, skarpetek i biustonoszy z fiszbinami.
213
– Kolekcjonuję je – wyjaśnił. – Mówią do mnie: „Bella, zabierz nas do domu". – Gładził palcami seledynową szyfonową suknię balową. – Nie mogę się im oprzeć. Zrobił jej herbaty w ten sposób, że podgrzał w mikrofali kubek wody, wrzucił torebkę i dolał mleka, które trzymał na parapecie. Wyszła trochę za bardzo mleczna i nieco kwaskowata, ale Joy piła ją uprzejmie, usadowiona na skraju wąskiego łóżka Belli, uważając, żeby nie zmiażdżyć kapelusza ze strusim piórem. – Mam ci do powiedzenia absolutnie niezwykłą rzecz. – Bella zabrał kapelusz ze strusim piórem i usiadł koło Joy. Dygotał z przejęcia. – Tak?
S R
– Czy imię „Vince" coś ci mówi? Joy zakrztusiła się herbatą.
– Czyli wiesz, o kim mówię?
– Nie, o kim mówisz? – spytała Joy, ścierając herbatę z brody. – Wysoki, jasnowłosy, przystojny. Wciąż w tobie zakochany. – Co?
– Doskonale wiesz, o kim mówię. Poznaję to po twojej minie. – No, był kiedyś Vince...
– Tak. Wysoki, jasnowłosy, przystojny, wciąż w tobie zakochany i mieszka przy Blackstock Road. – Możesz zacząć od początku, Bella? Nie nadążam. – Dobra. – Bella usiadł po turecku. – Sobota po południu, po twojej wyprowadzce: dzwonek do drzwi. Histeryczna wiedźma w patchworku stoi za progiem obok absolutnie boskiego mężczyzny. Wchodzą do środka i ona zaczyna wrzeszczeć na Jules z powodu tego zafajdanego kota... – Kota? 214
– Tak. Mou–Shou. Okazuje się, że kot jest jej, a właściwie kotka. Ona nawija: „Och, ten kot jest pępkiem mojego malutkiego, beznadziejnego świata, a ty jesteś przeokropna, że pozwalasz mu tutaj przychodzić i bla–bla–bla", a Jules tłumaczy, że kot ciągle przyłazi, bo jest zakochany w tobie, Joy. Wiedźmowata baba mówi na to: „Och, Joy, szukamy dziewczyny, która ma na imię Joy". Okazuje się, że ten gościu Vince chodził kiedyś z tobą i wydaje mu się, że dalej jest w tobie zakochany, i wiedźma stawiała mu tarota i zaglądała do kryształowych kul, i licho wie, co jeszcze, żeby mogli cię odnaleźć i żeby Vince wyznał ci swoją dozgonną miłość. Był w twoim mieszkaniu dosłownie godzinę po twojej wyprowadzce. Słyszałaś kiedyś coś tak niesamowitego?
S R
– O mój Boże! – Zasłoniła sobie usta. – Nie do wiary. Vince Mellon. Nie mogę w to uwierzyć.
– Co zamierzasz zrobić? Zobaczysz się z nim?
– Jezu, nie wiem. Znaczy, Chryste! Naprawdę powiedział, że dalej mnie kocha?
– Tak! Nie. Dziewczyna powiedziała, że jest w tobie zakochany, a on troszeczkę zaprotestował. Ale myślę, że się po prostu wstydził. – Czyli ta kobieta nie była jego dziewczyną? – Nie, tylko znajomą.
– Vince Mellon. – Westchnęła, podparła podbródek dłonią i przywołała w pamięci obraz jego twarzy. – Jezu, był boski. Przypomniała sobie łagodne orzechowe oczy, układ włosów na czole, dużą, solidną czaszkę i szerokie ramiona. Od dawna właściwie o nim nie myślała, toteż prawie zapomniała, że istnieje realnie. Na każde wspomnienie o nim przechodził ją dreszcz wstydu i czym prędzej uciekała od tego tematu, żeby nie zdążyła powstać w jej głowie myśl o ojcu napastującym mamę Vince'a. 215
Do tej pory nie wiedziała dokładnie, co się wydarzyło tej nocy. Wiedziała tylko, że jej matka nie posiadała się ze wstydu, używała takich słów jak „obrzydliwość", „żenujące" i „upokorzenie", ojciec zaś był agresywnie potulny i używał takich sformułowań jak „trochę się zabawić", „odrobinę przesadziłem",
„za
dużo
wypiłem",
„prowokatorka"
i
„robociarskie
tałatajstwo". To jej matka wymyśliła, żeby wyjechać jeszcze tej nocy. – Nie jestem w stanie spojrzeć w oczy tej biednej kobiecie – powiedziała, wrzucając ubrania do walizki. Ojciec Joy tymczasem oglądał w lustrze swój zaklejony plastrem nos z miną człowieka głęboko skrzywdzonego.
S R
Joy chciała zapukać do okna Vince'a i oddać mu list, ale w ostatniej chwili rozmyśliła się i zostawiła go przyciśniętego kamykiem na stopniu. Minęło prawie pół roku, zanim Joy pogodziła się z faktem, że Vince się z nią nie skontaktuje. Mówiła sobie, że wynika to z jego lojalności wobec matki, a nie braku uczuć do niej. Nie miała do niego pretensji – kto chciałby się wiązać z taką rodziną?
Ponieważ ich romans nie został zakończony, tylko powoli wyparował rozmytym obłokiem upływających dni, nie miała złamanego serca, tylko dziwne uczucie tęsknoty za czymś nie do końca określonym. Vincent Mellon istniał w jej sercu jako obsypany plamami słońca kolaż wesołomiasteczkowych zapachów, skrzeczących mew, spoconych dłoni, pionków do gry w monopol i uczucia, że po raz pierwszy w życiu jest zakochana jak wariatka. To jego miała na myśli, kiedy mówiła ludziom, że straciła dziewictwo jako osiemnastolatka z mężczyzną poznanym w Hunstanton. Należał do jej życia, ale we własnym wymiarze, odrębnym od wszystkiego innego, jak film albo książka. A teraz się okazało, że mieszka tuż za rogiem. Dalej istnieje. W trzech wymiarach. Przełknęła ślinę. 216
– Wyglądał na szczęśliwego? – Trudno powiedzieć. Nie wiem, jaki jest normalnie. – Co miał na sobie? – Po co zadała to pytanie? Pewnie żeby wyrobić sobie jego mentalny obraz. – Dżinsy. Szary sweter. Szary płaszcz. Bardzo minimalistycznie. Bardzo elegancko. Zajebiście seksownie. – Powiedzieliście mu, że wychodzę za mąż? – Aha. Żebyś go widziała. Biedak był zdruzgotany. – Nie! – Tak. Nie mógł uwierzyć, że miał takiego pecha. Powiedziałem mu,
S R
żeby przyjechał na ślub i cię porwał. – Żartujesz! – Nie. – Bella, to okropne.
– Nie martw się, nie przyjedzie. Ale uznałem za swój obowiązek podsunąć mu tę opcję. A skoro mowa o opcjach... – Wyciągnął spod łóżka skórzaną torbę i rozsunął zamek błyskawiczny. – Masz. Ty też zasługujesz na to, żeby mieć opcję. – Co to jest?
– Jego numer telefonu. Na wypadek gdybyś zmieniła zdanie na temat Georgiego Porgiego. Joy spuściła wzrok na pomiętą kartkę papieru. – To jego pismo? – Nie, moje. Zanotowałem go dla ciebie. Patrzyła na cyferki jak na magiczne hieroglify, klucz do bram ukrytej cywilizacji. – Dlaczego myślisz, że zmienię zdanie? 217
Bella wzruszył ramionami. – Nie myślę, ale to wszystko stało się tak nagle. – Szarpnął za róg poszwy kołdry, po czym spojrzał Joy w oczy. – Nie przyszło ci do głowy, że tak bardzo ci spieszno z powodu twojego taty? – Z powodu taty? – No. Może ślub jest dla ciebie metodą na zaleczenie rany po rozstaniu rodziców. Joy zmarszczyła brwi. – Ja po śmierci ojca trochę ześwirowałem. Miałem obsesję na punkcie pewnego mężczyzny, żonatego, zupełnie nieosiągalnego. Ale tęskniłem za
S R
stabilizacją, za odrobiną uczuć. Pomyślałem, że może z tobą jest tak samo. Próbujesz zastąpić kimś Joy pokręciła głową.
– Wiem, że to brzmi strasznie, ale w ogóle mnie to nie obchodzi. Nie brakuje mi go. Ani trochę.
– Tak, ja też nie byłem z ojcem zbyt blisko, ale rodzice są częścią naszego życia, decydują o naszej tożsamości, czy nam się to podoba czy nie. A kiedy któreś z nich zniknie, nieważne w jaki sposób, zostaje wielka dziura. To naturalne, że próbuje się ją czymś zapchać.
Joy skinęła głową i przebiegła palcem po numerze telefonu Vince'a. – Sama nie wiem. Mam poczucie, że powinnam być smutna, ale nie jestem. Moja mama radzi sobie całkiem dobrze, mnie go nie brakuje i pod wieloma względami jest lepiej bez niego. A George... George jest najlepszym, najsłodszym, najbardziej uroczym i inteligentnym człowiekiem, jakiego w życiu poznałam. Kocha mnie, dba o mnie, szanuje mnie... aha, i doprowadza mnie do orgazmu – dodała z szerokim uśmiechem. – Oj, proszę cię – skrzywił się Bella. 218
– Mówię serio. Czego jeszcze można chcieć? – A ty? – Co ja? – Kochasz go? Joy przełknęła ślinę i spuściła wzrok. – Jasne. – Tak samo jak on ciebie? – Tak. – Naprawdę? – Oczywiście. Inaczej bym za niego nie wychodziła, prawda?
S R
– Tak samo, jak kochałaś Vince'a?
Oczy Joy powędrowały ku karteczce, ku kątom i krzywiznom liter, które składały się na jego imię i nazwisko. Przypomniała sobie, jak waliło jej serce, kiedy pierwszy raz go zobaczyła, jak bardzo chciała go rozebrać, być z nim naga; przypomniała sobie poczucie, że może powiedzieć mu wszystko i zostanie w pełni zrozumiana, że może zrobić przy nim wszystko i zostanie w pełni zaakceptowana. Przypomniała sobie, że wszystko między nimi było takie łatwe, szczere i jasne, jakby znajdowali się w pustym, pomalowanym na biało pokoju z otwartymi oknami. Przypomniała sobie dotyk jego dłoni na swoim nagim ramieniu; przypomniała sobie, jak ściśle do siebie przylegali, kiedy szli deptakiem; przypomniała sobie, że naprawdę wierzyła, iż na kempingu w Hunstanton znalazła swoją zagubioną drugą połowę. – To było co innego – odpowiedziała w końcu. – To był wakacyjny romans. Miałam osiemnaście lat. W tym wieku przeżywa się wszystko intensywniej. Bella wydął usta.
219
– Może jak osiądzie kurz i będziesz miała okazję chwilę się zastanowić, to zdecydujesz się zaczekać. Może pomyślisz o Vinsie i zadasz sobie pytanie, co u niego słychać i co by było, gdyby. Przynajmniej masz wybór. Pokazał na karteczkę. Umilkli. Po drugiej stronie korytarza trzasnęły drzwi. Joy wpatrywała się w karteczkę. – Dziękuję ci – powiedziała, złożywszy ją na pół i umieściwszy ją w kieszeni płaszcza. – Schowam ją w bezpiecznym miejscu. Potem oboje schowali myśl o przystojnym, mieszkającym w pobliżu, usychającym z miłości Vinsie w bezpiecznym miejscu i przenieśli uwagę na
S R
znacznie mniej kontrowersyjną kwestię: jaki ma być dokładny odcień kremowego koloru sukni ślubnej.
Nie paliło się żadne światło, kiedy Joy wróciła do domu za piętnaście dziesiąta wieczorem. Weszła na palcach do sypialni, spodziewając się zobaczyć pod kołdrą George'a, ale łóżko było puste.
Otworzyła drzwi salonu i zobaczyła, że George siedzi na sofie i czyta książkę przy świecy. Nie podniósł wzroku, kiedy weszła do pokoju. – Wyłączyli prąd? – spytała, zdejmując płaszcz.. – Nie – odparł i powoli przewrócił kartkę. – To dlaczego światła są pogaszone? George wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od książki. – Bo tak lubię. – Dobrze się czujesz? – Usiadła obok niego i położyła rękę na jego kolanie. – Tak, doskonale. – Na pewno? – Tak – syknął. – Czuję się świetnie. 220
– Jesteś na mnie wkurzony... to znaczy zły? – Nie, nie jestem na ciebie zły, po prostu czytam. – Chcesz, żebym zostawiła cię samego? Znowu wzruszył ramionami. – Wszystko mi jedno. – W porządku. – Teraz już miała pewność, że George gniewa się na nią z jakiegoś nieznanego jej powodu. Była rozdarta między olaniem go i spytaniem, co go ugryzło. Przez kilka minut szwendała się po mieszkaniu, udając zadowoloną z życia, ale w końcu nie wytrzymała i wmaszerowała do salonu.
S R
– George, to oczywiste, że jesteś z czegoś niezadowolony i jeśli to moja wina, to proszę cię, żebyś mi powiedział, o co chodzi.
George westchnął i zamknął książkę, jakby Joy była najbardziej nużącą osobą, jaką miał w życiu przykrość spotkać.
– Po prostu uważam, że jest szczytem złego wychowania, jeśli ktoś zapowiada powrót do domu o określonej porze, a potem przychodzi spóźniony godzinę bez słowa wyjaśnienia.
Joy spojrzała na zegar nad kominkiem i zmarszczyła brwi, nic nie rozumiejąc.
– Nie powiedziałam, że wrócę o konkretnej godzinie. George znowu westchnął i wziął do ręki książkę. – George, nie powiedziałam, że wrócę wcześnie do domu. Powiedziałam, że jadę do Belli... – Bella – hy! – Co? – To idiotyczne, żeby mężczyzna miał na imię Bella. Joy prychnęła, ale nie podjęła tematu. 221
– Powiedziałam, że jadę do Belli przymierzać suknię i że wrócę, jak skończymy. Przecież nie ma jeszcze dziesiątej! – Nie przyszło ci do głowy, że mogę mieć plany na dzisiejszy wieczór? – Szczerze mówiąc, nie. Dlaczego miałbyś mieć plany, skoro wiedziałeś, że wychodzę? – Nie mam zamiaru ani chwili dłużej kontynuować tej nieprowadzącej donikąd rozmowy. Idę do łóżka. – Z hukiem odłożył książkę na stolik. – Nie, to śmieszne – powiedziała Joy, chwytając go za ramię. – Musimy porozmawiać. – Nie – odparł, zdejmując jej dłoń z ramienia – nie musimy.
S R
Wymaszerował z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami. Joy stała jak posąg, nie mogąc pojąć, co się właśnie stało. Potem padła na sofę i z rozpaczą rozglądała się po okropnym salonie George'a. Pierwszy z bezimiennych lęków, które czyhały na obrzeżach jej świadomości przez minione dwa miesiące, nareszcie się wykrystalizował. Nazajutrz o wpół do jedenastej do ColourPro Reprographics wniesiono wielki bukiet nietuzinkowych kwiatów w jesiennych odcieniach burgunda, złota i henny, zaadresowany do pani Joy Downer.
Na bileciku przypiętym szpilką do celofanu można było przeczytać: Miałem wielkie szczęście, że Cię znalazłem. Nie chcę Cię nigdy stracić. Kocham Cię. Wielbię Cię. Całuję ziemię u Twoich stóp. Mimo bijącej po oczach nieobecności słowa „przepraszam" postanowiła uznać liścik za wyczerpujący znamiona pełnych i szczerych przeprosin i żyć dalej tak, jakby wydarzenia poprzedniego wieczoru nigdy nie miały miejsca.
222
Rozdział trzydziesty pierwszy Tego dnia słowa po prostu nie chciały popłynąć. Choćby nie wiadomo jak usilnie Vince wpatrywał się w pełne zadumy niebieskie oczy i błyszczące kasztanowe włosy Katy–Clare, nie przychodziła mu do głowy żadna oryginalna refleksja na jej temat. Wszystkie pomysły były już wykorzystane. I chociaż wiedział, że kolekcjonerzy wyrobów Coalford Swann tudzież czytelnicy kolorowego dodatku „Sunday Mirror" nie pamiętają dokładnie, jakim zwrotem określił przekorny uśmiech Millicent Amandy czy śliczne dołeczki na licach Tabithy Jane, nie mógł sobie pozwolić na jego ponowne
S R
użycie. Byłoby to poniżej jego godności własnej.
Tego ranka coś hamowało napływ kreatywnych soków – coś dziwnego, co wisiało w powietrzu. Polly, sekretarka Melanie, od rana zachowywała się nietypowo, paradowała z ważną miną, nie chciała się przyłączyć do copiątkowego plotkowania. Sama Melanie, w srogim czarnym kostiumie i z ponurą miną, zamknęła się w swoim gabinecie z kadrową. W dziale marketingowym wywołało to lekką histerię, która nie pozwalała nikomu porządnie wykonywać swoich obowiązków.
Vince postanowił uciec na chwilę od tych rozstrajających fluidów i zadzwonić do Magdy. – Mags, to ja. – Cześć, mój ty ja. Co słychać? – Coś się kroi. Wszyscy są w dziwnym nastroju. – Czyli dzień jak co dzień – zażartowała Magda. – Nie, jest jeszcze dziwniej niż co dzień. – To raczej niemożliwe.
223
Magda nigdy nie była w firmie Vince'a, ale pomysł, żeby dwadzieścia kilka osób z wyższym wykształceniem siedziało i zastanawiało się, jak sprzedać upiorne porcelanowe lalki, uważała za kompletnie poroniony. – Na co miałbyś ochotę jutro? – spytała. – Pójdziemy na świąteczne zakupy? Vince jęknął w duchu. Nie miał nic przeciwko zakupom jako takim. Lubił wędrować po Covent Garden albo Kensington High Street i niezobowiązująco przymierzać buty lub płaszcze, przeglądać CD i buszować po księgarniach. Ale zakupy przed Bożym Narodzeniem to zupełnie inna para kaloszy. Zakupy przed Bożym Narodzeniem to zakupowy pięciobój,
S R
obejmujący takie oto dyscypliny: pamięć, wytrwałość, siła, cierpliwość i umiejętność hierarchizowania celów. Mieć w głowie upodobania i preferencje tylu osób. Znaleźć dla kogoś idealny prezent, ale zdać sobie sprawę, że jest zbyt ciężki albo nieporęczny, aby go nosić przez cały dzień. Uznać na końcu Oxford Street, że najlepszy prezent dla matki znajduje się w sklepie na drugim końcu Oxford Street. Nie, nie, nie. To jest piekło. Na myśl o tym, że miałby przystąpić do zawodów z Magdą, Królową Zakupów, rozbolała go głowa. – Wiesz, wstępnie obiecałem mamie, że odwiedzę jutro Kyle'a. – To świetnie! Może pójść z nami! – Co?! – Tak – zabierzemy go, żeby obejrzał sobie choinki i Świętego Mikołaja w Hamleys. Będzie genialnie. Po namyśle Vince doszedł do wniosku, że również jemu ta koncepcja wydaje się dziwnie podniecająca. Jeszcze nigdy nie zabrał nigdzie Kyle'a bez Chrisa i swojej mamy. Sam przypuszczalnie bałby się pojechać z małym dzieckiem do West Endu, ale z Magdą... Poza tym Kyle lubił Magdę, no i każdy pretekst do odwiedzenia Hamleys był dobry. 224
– Doskonały pomysł – powiedział. – Zaraz zadzwonię do mamy i spytam, czy możemy tak zrobić. Rozpierał go optymizm i entuzjazm. Po chwili Magda wszystko zepsuła. – Pomyśl: ty, ja i Kyle na zakupach. Zupełnie jak rodzina. Sam w sobie tekst nie był taki straszny, ale wygłoszony został tonem tęsknoty za macierzyństwem, od czego Vince'owi przewróciło się w żołądku. To nie był ton kobiety, która lubi luźne, hedonistyczne związki bez zobowiązań. To nie był ton kobiety, która chce się porządnie pośmiać i wyżyć seksualnie. To był ton kobiety, która chce pierścionków z brylantami i stabilizacji.
S R
Po raz kolejny zostało mu przypomniane, że desperacko podąża złą drogą oraz że w pewnym momencie będzie musiał zawrócić i ponownie przebyć całą trasę.
Przyczyna dziwnej atmosfery, jaka panowała w biurze Vince'a, wyszła na jaw po lunchu.
Melanie zwołała na trzecią spotkanie działu – w piątek po południu rzecz bezprecedensowa.
Cała ekipa wtoczyła się do jej biura, wymieniając zaskoczone spojrzenia i wzruszając ramionami. Przy końcu stołu prezydialnego zasiadała Gill Pearson, budząca grozę kadrowa, uśmiechając się życzliwie znad granatowej bluzki w niebieskie ciapki. – Dzień dobry wszystkim – zaczęła. – Dziękuję, że przyszliście mimo tak późnego zawiadomienia. – Jej wymuszony uśmiech wyglądał tak, jakby przymocowała go do twarzy zszywaczem. Vince bawił się spiczastym zakończeniem krawata i rozglądał wokół stołu. Wszyscy uprawiali jakieś działania uspokajające nerwy – obgryzali paznokcie, nawijali włosy na palce, stukali długopisami o blat, przesuwali 225
papiery z miejsca na miejsce. Wszyscy wiedzieli, że zaraz stanie się coś złego. Od tego są kadrowi. – Jak być może macie świadomość, Coalford Swann Collectibles odnotowało w ciągu minionych osiemnastu miesięcy pewien spadek zysków. W żadnym stopniu nie można tego wiązać z jakością produktów ani zaangażowaniem i pracowitością personelu, które nie budzą najmniejszych zastrzeżeń. Gospodarka po prostu nie jest dostatecznie mocna, aby konsumenci mogli sobie pozwolić na luksusowe wydatki, a w takich okresach zawsze najbardziej cierpi sprzedaż artykułów kolekcjonerskich. Nie było więc innego wyjścia, jak uważnie przyjrzeć się bilansowi. Vince poczuł skręt kiszek.
S R
– Coalford Swann słynie na całym świecie z jakości swego marketingu i reklamy. Najzupełniej zasłużenie. Melanie przez ostatnie trzy lata niesłychanie ciężko pracowała nad zebraniem najlepszego zespołu marketingowców w całej branży. Z tego powodu podjęta przez nas decyzja jest jeszcze bardziej bolesna. „Na litość boską– pomyślał Vince – przejdź wreszcie do rzeczy". – Od poniedziałku rano działy marketingu i reklamy przestają działać. Jestem zatem zmuszona zakomunikować wam ze szczerym smutkiem, że wasz stosunek zatrudnienia ustaje z dniem dzisiejszym. Będę dzisiaj rozmawiała z każdym z osobna, więc byłabym niezmiernie wdzięczna, gdybyście wrócili za swoje biurka i zaczekali, aż będę miała szansę z wami pomówić. Oficjalny komunikat zostanie wydany w poniedziałek przed południem. Chciałabym w tym miejscu skorzystać z okazji i powiedzieć, że zarówno ja, jak i cała reszta kierownictwa
bardzo
doceniamy
waszą
wieloletnią
ciężką
pracę
i
zaangażowanie. Po tych słowach uśmiechnęła się zaciśniętymi ustami, zabrała papiery i wyszła. 226
Cały zespół oklapł jak przebity balon, kiedy zamknęły się za nią drzwi, i wszyscy jak jeden mąż wydali z siebie przeciągłe westchnienie. – Kurwa mać – powiedział Demetrius. – Cholera jasna – rzekł Sian. – Fantastycznie! – oznajmił Billy. Vince nie wiedział, co ma myśleć. Tyle razy przerabiał w głowie taki scenariusz, marzył o przypływie adrenaliny, którą wyzwoli ta nagła wolność – będzie mógł robić, co tylko zechce, i pojechać, gdzie tylko zechce – ale kiedy rzeczywiście do tego doszło, poczuł się urażony. Nie chcieli go. Nie zrobili dla niego wyjątku. Z radością pozwolili mu rozpłynąć się w niebycie, powierzając
S R
jego pracę jakiejś anonimowej osobie z agencji reklamowej. Został zwyczajnie spławiony. I to przez kogoś, kogo nie kochał. I był zdruzgotany. Spotkanie z budzącą grozę Gill pozwoliło zaleczyć trochę ranę. Miał dostać trzymiesięczną wolną od podatku odprawę i znakomite referencje. Za okres
wszystkich
niewykorzystanych
urlopów
miał
dostać
pełne
wynagrodzenie. Innymi słowy, miał otrzymać sporo kasy i nieplanowane wakacje. Przy takim spojrzeniu na sprawę Vince musiał wpaść w nastrój nieco uroczysty.
„Magda – pomyślał – trzymaj się mocno, dziewczyno, bo dzisiaj wieczorem będziemy pili szampana".
227
Rozdział trzydziesty drugi Joy i George jedli kolację u Chińczyka w Norbiton. Joy nie sądziła, że kiedykolwiek znajdzie się w Norbiton inaczej niż przejazdem, ale ostatnimi czasy
błyskawicznie
do
niej
docierało,
że
życie
jest
dziwne
i
nieprzewidywalne. Jadła gigantyczne krewetki pałeczkami. W poprzedniej fazie swego życia nie zdołała opanować sztuki jedzenia pałeczkami i doszła do wniosku, że bez tej umiejętności można się w życiu obejść, ale kiedy podczas ich pierwszej wspólnej wizyty w chińskiej restauracji poprosiła o sztućce, George był taki
S R
zbulwersowany, że zawstydziła się i postanowiła wziąć się do nauki. George nauczył ją, by trzymała górną pałeczkę jak długopis, a dolną oparła w zagłębieniu między kciukiem a palcem wskazującym. Poradził, żeby dolną trzymała nieruchomo, a górnej używała jak szczypiec. W ciągu tych tygodni George nauczył ją również wielu innych rzeczy. Nauczył ją otwierać szampana (Kręć butelką, nie korkiem. Korek ma ci wskoczyć do ręki, nie polecieć do sufitu), i jak pić szampana (Trzymaj kieliszek za nóżkę, nie za czarkę. Inaczej szampan się nagrzewa). Nauczył ją, jak zamawiać w ekskluzywnych restauracjach (Proś o główny składnik dania: „Poproszę baraninę", a nie: „Poproszę baraninę z kuskusem i bakłażanem w ziołach") i jak kosztować wino (Jeśli nie czuć korka, powiedz tylko „może być" i odstaw kieliszek – nie ma potrzeby wygłaszania dalszych komentarzy). Nauczył ją używać słów, którymi posługują się przedstawiciele angielskiej klasy wyższej, kiedy chcą wydać się nonszalanccy. Oczywiście nie robił tego wprost – to byłoby bez mała chamskie – tylko podchwytywała te wyrażenia drogą osmozy, czytając między wierszami. Powoli sobie 228
uświadamiała, że chociaż George uważa się za liberała i wolnego ducha, w istocie jest zagorzałym zwolennikiem etykiety i tradycji. Krzywił się, kiedy ktoś zaklął głośno w pobliżu; wszędzie spodziewał się nienagannej obsługi i stanowczo protestował, jeśli jej nie otrzymał; telenowela EastEnders budziła w nim odrazę, nie znosił regionalnych akcentów i bardzo gniewały go literówki w gazetach. Może nie zasługiwał na miano snoba, ale z pewnością istniała bardzo liczna warstwa społeczna, która pozostawała poza jego świadomością. Ludzie, którzy czytali popularną prasę i jeździli na zorganizowane wczasy. Ludzie, którzy sami myli sobie samochody i jadali w bistrach na stacjach
S R
benzynowych. Joy miała wrażenie, że pojawienie się w jego życiu osoby z tej tajemniczej warstwy, czyli jej, podziałało na niego dziwnie ożywczo. Wyglądał na zafascynowanego domem jej rodziców, kiedy Barbara zaproponowała, że urządzi przyjęcie zaręczynowe, intrygowało go życie w ślepej uliczce w Essex, nieprzerwany strumień ludzi o takich imionach jak Rita i Derek, którzy przewijali się przez dom w sportowych strojach od Marksa & Spencera, intrygowały go bułki z kiełbasą i kanapki z szynką, które świętokradczo nazywano sandwiczami, tudzież kosmaty pokrowiec deski klozetowej. Roześmiał się życzliwie, ale cokolwiek protekcjonalnie, kiedy matka Joy zaproponowała zamieszczenie zapowiedzi w „Telegraphie". Używał takich słów jak „plebejski", „arywista" czy gauche i kręcił winem w kieliszku, zanim się napił. Joy dowiadywała się o George'u coraz to nowszych rzeczy – czasem dobrych, czasem nie tak dobrych – i właśnie miała dowiedzieć się kolejnej. – To jak, moja piękna przyszła małżonko – spytał, uśmiechając się do niej promiennie przez stół – skontaktowałaś się już z bankiem w sprawie zmiany danych? 229
– Nie rozumiem. – Musisz im podać swoje nowe nazwisko. I nie zapomnij zmienić paszportu. Joy przełknęła ślinę. Jako nastolatka ślubowała, że nie wyjdzie za mąż przed trzydziestką, a ponadto że kiedy już to zrobi, to nie zmieni nazwiska na mężowskie. Uważała ten zwyczaj za przestarzały i niemodny. Był wbrew wszelkim jej zasadom. Nazwisko to jest tożsamość. To nazwisko odczytywano codziennie z dziennika w szkole, to nazwisko wpisywała do wszystkich formularzy. Nie było piękne i nie napełniało jej rodową dumą, ale było jej własne i chciała je zatrzymać.
S R
– Hm, George, chyba zdajesz sobie sprawę, że nie mam zamiaru zmieniać nazwiska, prawda? – Joy nie wiedziała, jakiej reakcji ma się spodziewać, ale na pewno nie śmiechu. – Bardzo zabawne – zarechotał.
– Nie, George, ja mówię poważnie. Już jako mała dziewczynka poprzysięgłam, że nigdy nie zmienię nazwiska.
Uśmiech znikł z twarzy George'a, wyparty przez osłupiałą zgrozę. – Przecież się pobieramy. Musisz zmienić nazwisko. – Nie, nie muszę. Nie w tych czasach. – Musisz. To niezmiernie ważne. – Ale dlaczego? Dlaczego to jest takie ważne? Nie rozumiem. – Boże święty – przecież się pobieramy. Będziesz moją żoną. Nie możesz mieć innego nazwiska niż ja. Śmialiby się ze mnie. Joy żachnęła się. – Kto by się śmiał? – Znajomi. Koledzy z pracy. Rodzina.
230
– Oj, George, w ogóle ich nie będzie obchodziło, czy przyjęłam twoje nazwisko czy nie. – Oczywiście, że będzie ich obchodziło. Pomyślą sobie, że mnie nie szanujesz. – Nie szanuję? George, mamy 1993 rok. Takie myślenie odeszło do lamusa razem z płóciennymi chusteczkami do nosa. – Może w twoim świecie – stwierdził cierpko. Joy postanowiła puścić mimo uszu tę aluzję do dzielącej ich różnicy pozycji społecznej. – W moim świecie małżeństwo definiuje się jako oficjalny, prawnie obowiązujący związek między dwojgiem ludzi. Stajemy się jednością.
S R
Stajemy się rodziną. O wspólnym nazwisku.
– Dobrze, w takim razie ty zmień nazwisko na moje. Oboje będziemy Downerami. – Nie bądź śmieszna.
– Dlaczego to jest śmieszne? Powiedziałeś, że kiedy zostaniemy małżeństwem, powinniśmy mieć wspólne nazwisko – więc niech to będzie moje nazwisko.
Prychnął i chwycił pałeczkami trochę zielonej cebuli. – Teraz jesteś dziecinna.
– Dlaczego? Co ci się nie podoba w moim nazwisku? – Nie chodzi o to, że coś mi się nie podoba, tylko że to jest twoje nazwisko. A tak być nie może. Poza tym to byłby brak szacunku dla mojej zmarłej matki. – Twojej zmarłej matki! A co z moimi żyjącymi rodzicami? – No, to jest już trochę poniżej pasa. – To ty zacząłeś. – Robi się z tego dosyć grubiańska pyskówka... 231
– Przyjmę podwójne nazwisko – zaproponowała kompromisowo Joy. – Boże święty, nie. – Dlaczego? – Naprawdę nie wiesz? Już pomijając fakt, że efekt byłby nieapetycznie nouveau. Downer–Pole? W życiu nie słyszałem czegoś tak upiornego. – A Joy Pole jest lepsze? Dla mnie to brzmi prostacko. – A, rozumiem. Dochodzimy do sedna sprawy. To nie ma nic wspólnego z twoimi radykalnymi ideałami feministycznymi. Po prostu nie podoba ci się moje nazwisko. – Podoba mi się twoje nazwisko. Gdybym chciała przyjąć twoje
S R
nazwisko, to bym to zrobiła, nawet gdybyś nazywał się... nie wiem, Fiut albo coś. Ale nie chcę. Bo uważam, że nikt, niezależnie od płci, nie powinien być zmuszany do zmiany nazwiska z jakiegokolwiek powodu. Po prostu przestałabym być sobą.
George uniósł sardonicznie brwi i wytarł kąciki ust serwetką. – Sobą, sobą, sobą – mruknął pod nosem. – Słucham? – Nie, nic.
Zapadło między nimi ciężkie, nieprzeniknione milczenie. Rozmowa ta wywołała tyle niepokojących kwestii, że Joy miała zupełny mętlik w głowie. Kwestii dotyczących różnych systemów wartości, pedanterii i snobizmu, wzajemnej nieprzystawalności i wreszcie kwestii, czy oni w ogóle się lubią. Joy nigdy nie lubiła się spierać i niemal patologicznie bała się milczenia. Połączenie tych dwóch elementów było dla niej nie do wytrzymania. Przeraziła się, kiedy uświadomiła sobie, dokąd by ją zaprowadziło zgłębianie tych kwestii – gdyby zaczęła się zastanawiać nad swoimi zastrzeżeniami, mogłaby dojść 232
tylko do jednej konkluzji: że zawładnęło nimi jakieś dziwne szaleństwo i zamierzają popełnić straszny błąd, że nie powinni brać ślubu. Nie była gotowa zmierzyć się z tym dylematem, więc zamiast po dorosłemu chwycić byka za rogi, Joy postanowiła zmienić temat. – W przyszłym tygodniu powinniśmy załatwić sprawę obrączek – powiedziała, przerywając milczenie jak pijak na pogrzebie. – Mhm, dobra – odparł George, z resztkami nadąsania w kącikach ust. – Gdzie trzeba z tym iść? – Każdy jubiler będzie dobry. Zrobienie prostej obrączki ślubnej to żadna filozofia.
S R
– Dobra. Pójdziemy w sobotę.
– Na sobotę planowałam wyjazd do miasta. Na świąteczne zakupy. – Dobra. W takim razie nie zamówimy obrączek w sobotę. – Pojadę rano – zaproponowała, czując, że wykluwa się następny konflikt. – Wrócę na lunch. Pójdziemy po południu. – Dobra. W sobotę po południu.
– Dobra – podsumowała Joy, która tymczasem zawiązała na leżącej na jej kolanach serwetce ciasny supeł.
Zagrażała im kolejna fala ciszy, więc Joy powiedziała: „Krewetki są przepyszne, prawda?", heroicznie nawigując zerwaną z kotwicy łodzią po wzburzonym morzu. Następnego popołudnia do ColourPro przyszła przesyłka kurierska, niewielka paczka zawinięta w złoty papier i zaadresowana do WP Joy Downer. Roz i Jacquie z zapartym tchem patrzyły, jak Joy odpakowuje z papieru czarne skórzane etui. Wewnątrz czarnego skórzanego etui znajdowała się piękna bransoleta z markazytów w stylu art deco, migocząca w świetle jarzeniówek niby rozgwieżdżone nocne niebo. 233
Dołączony liścik brzmiał: Dla mojej ukochanej Joy. Jestem ogromnie zaszczycony, że wychodzisz za mnie za mąż, i z niecierpliwością czekam dnia, kiedy będę mógł nazwać Cię moją żoną. Dzięki Tobie mój świat jest piękny. Kocham Cię jak wariat, do utraty tchu i nieskończenie... na zawsze. – O mój Boże – powiedziała Roz, trzymając liścik w jednej ręce, a drugą przyciskając do serca. – Nie ma na świecie drugiej laski, której by się tak sakramencko poszczęściło.
S R 234
Rozdział trzydziesty trzeci Do Bożego Narodzenia zostały dwa tygodnie, w związku z czym w Selfridges tłoczyła się przedświąteczna klientela. Pary, młode rodziny i paczki przyjaciół buszowały między półkami, buchając spod zimowego ubrania ciepłem zgrzanych ciał tudzież zatrważającym wręcz poczuciem misji. Nie licząc cotygodniowych wizyt w kawalerce Belli w Finsbury Park, Joy po raz pierwszy wyszła z domu sama, odkąd trzy tygodnie wcześniej wprowadziła się do George'a. Zamiast poczuć się wolna, rozkuta z kajdan, czuła się mała i zagubiona, jakby zrezygnowała z członkostwa w świecie i miała za chwilę
S R
zostać poproszona o jego opuszczenie.
Rano, kiedy włożyła płaszcz i pożegnała się z George'em, ten sprawiał wrażenie nieco posępnego. Nie powiedział nic konkretnego, tylko sypał bardziej kąśliwymi niż zazwyczaj żarcikami
I posługiwał się bardziej lakonicznymi zdaniami. – Wszystko w porządku?
– Tak. Czemu ciągle mnie pytasz, czy wszystko w porządku? – Nie wiem. Wydaje mi się, jakbyś był na mnie zły. – Ale nie jestem.
Mógł tego dowieść, życząc jej udanych zakupów, przytulając ją w drzwiach albo rzucając jakiś dowcip, ale nie zrobił niczego takiego, tylko siedział na skraju łóżka zawinięty w ręcznik i gapił się na swoje stopy jak porzucone szczenię. Joy zdjęła z ramienia torebkę i usiadła obok niego. – Co się dzieje, George? Zawsze sprawiasz wrażenie wściekłego, kiedy wychodzę bez ciebie. – Zapewniam cię, że nie jestem „wściekły". 235
– W takim razie o co chodzi? Czemu jesteś cały naburmuszony? – Naburmuszony? – Tak, naburmuszony. – Boże święty – odburknął, zwlekając się z łóżka – wstałem niecałą godzinę temu, nie wypiłem jeszcze kawy, a ty zarzucasz mnie pretensjami. Nie mogę tego wytrzymać. – Z zagniewaną miną pomaszerował do kuchni i nalał wody do czajnika. – Czyli nie jesteś na mnie zły, tylko po prostu zmęczony? – spytała, stanąwszy w drzwiach kuchni. – Tak – syknął, nie odwróciwszy się do niej.
S R
– Dobra, to przytul mnie. – Otoczyła go ramionami i poczuła, że trochę zesztywniał. Jego ramiona zwisały bezwładnie w dół.
„Co jest?!" – chciała wrzasnąć. „Mów do mnie!" Kwestionowanie zachowania innych ludzi nie leżało jednak w jej naturze, ani też domaganie się wyjaśnień. W jej naturze leżało uspokajanie, usuwanie przyczyn niezadowolenia bliźnich. W jej naturze leżało łagodzenie sytuacji. Czuliła się więc do George'a, głaskała go i obiecała, że się nie spóźni, jeszcze przed wyjściem z domu zmniejszając sobie przyjemność, jaka się wiązała z samotnymi zakupami.
Teraz biegała po Selfridges i czuła, że czas przesypuje się jej przez palce jak ziarnka ryżu. Kupiła matce zielony szlafrok i torebkę potpourri. Dla Maxine, swojej najlepszej koleżanki szkolnej, która mieszkała w San Diego, kupiła puszkę toffi w kształcie londyńskiego autobusu, a swojej kuzynce Tracy, która mieszkała w Poole, kupiła książkę o iguanach, bo Tracy kolekcjonowała książki o iguanach.
236
Była już dwunasta, a Joy nie kupiła jeszcze nic dla George'a, co było jej podstawowym celem tego dnia. Ze smutkiem wypuściła z palców metkę z ceną zbyt drogiego jedwabnego krawata i podjęła decyzję. Wok. Kupi George'owi woka. Porządnego, stalowego woka z Chinatown. I kilka tych bambusowych naczyń do gotowania na parze. Plus ładne pałeczki i miseczki ryżowe. George będzie zachwycony. Miała za mało czasu, żeby iść do Chinatown pieszo, więc wskoczyła do autobusu, zamierzając wysiąść na Piccadilly Circus. Dolny poziom był zapchany ludźmi i reklamówkami, więc przełożyła
S R
wszystkie swoje torby do jednej ręki i wygramoliła się po wąskich schodach na górę. Znalazła wolne miejsce pod oknem po lewej, włożyła torby pod siedzenie z przodu i wyjrzała przez okno. Trotuary Oxford Street przepełnione były ludźmi, których liczba była tak duża, że nie zważali na sygnalizację świetlną– samochody były zmuszone ustępować im pierwszeństwa. Niebo nad dachami budynków przy Oxford Street było kredowobiałe. Lampki choinkowe przeciągnięte nad ulicą na stalowych wysięgnikach kołysały się delikatnie, kiedy autobus pod nimi przejeżdżał. Na rogu Oxford Street i Regent Street mężczyzna w kufajce piekł na rozżarzonym do czerwoności ruszcie kasztany i wsypywał do papierowych torebek dla turystów. Joy doznała nagłego przypływu rozradowania związanego z jej względną wolnością i nie chciała wypuszczać tego uczucia z rąk. Uwielbiała jeździć autobusem. W metrze można oglądać tylko tłum mało apetycznych ludzi albo podłogę. Z kolei autobus jest ruchomym teatrem, no i po klaustrofobicznych przeżyciach w Selfridges miło było znaleźć się w pewnej odległości od bliźnich.
237
Autobus skręcił w Regent Street. Joy spoglądała na głowy obcych ludzi, usiłując sobie wyobrazić, jakie mają życie, zastanawiając się, jakby się czuła, gdyby była jednym z nich. Kiedy autobus mijał Hamleys, jej spojrzenie prześliznęło się po mężczyźnie, który stał koło wejścia, a potem z szarpnięciem do niego wróciło. Mężczyzna. Bardzo przystojny mężczyzna. Przystojny mężczyzna w płaszczu koloru węgla drzewnego i levisach 501. Vincent Mellon. Serce podskoczyło jej do gardła i wyprężyła się jak struna. Jedną rękę miał w kieszeni, w drugiej trzymał mnóstwo reklamówek. Na
S R
chwilę odwrócił się w stronę wystawy sklepowej, z rodziną zrobotyzowanych dinozaurów ustawionych na zaśnieżonym wzgórzu za szybą z logo Parku Jurajskiego.
Autobus stanął w sznurze samochodów ciągnącym się aż do następnych świateł. Joy pomyślała, że mogłaby zabrać torby, wysiąść i podejść do niego. Może to był jakiś znak. Na przykład że nie powinna gapić się na niego, tylko z nim porozmawiać, przewrócić stronę książki, dowiedzieć się, co było potem. Wszystko to przemknęło jej przez głowę w ciągu dwóch sekund. Przez następne cztery albo pięć myślała o powodach, dla których nie powinna tego robić – byłaby speszona, nie wiedziałaby, co powiedzieć. On byłby speszony, nie wiedziałby, co powiedzieć. Nie miała czasu. Spóźniłaby się do domu. Zanim sobie powiedziała, że to jest znacznie więcej niż zwykły zbieg okoliczności, że do tej pory ma w kieszeni płaszcza karteczkę z jego numerem telefonu i może właśnie z tego powodu Vince stoi pod Hamleys, upłynęło kolejne pięć sekund. Spojrzała do przodu dla sprawdzenia, czy sznur aut zaraz nie ruszy, i już miała wstać, kiedy drzwi Hamleys otworzyły się i wyszła nimi piękna dziewczyna z małym chłopcem na rękach. Była wysoka i szczupła, 238
ubrana w błyszczącą skórzaną kurtkę i dżinsy. Lśniące czarne włosy sięgały jej do połowy pleców, przytrzymane nad czołem za pomocą czarnych okularów przeciwsłonecznych. Uśmiechnęła się promiennie do Vince'a, na co on odpowiedział tym samym. Podała mu chłopczyka i pocałowała go w policzek. Chłopczyk zarzucił mu ręce na szyję, piękna dziewczyna wzięła go pod ramię i we trójkę ruszyli w stronę Oxford Circus, wyglądając jak wzorzec nowoczesnej rodziny z reklamy w kolorowym czasopiśmie. Joy wypuściła z ręki reklamówki i po dłuższej przerwie zaczerpnęła tchu. „Oczywiście – pomyślała. – Oczywiście". Vince jest żonaty, ma ślicznego synka. Oczywiście.
S R
Jego żona wygląda jak modelka. Cóż w tym dziwnego? Uznała, że Vince jest poza jej zasięgiem, kiedy go pierwszy raz zobaczyła w Hunstanton. Musiał być trochę zdesperowany, prawie dziewiętnaście lat i nadal prawiczek. A w ośrodku wypoczynkowym Seavue nie dysponował zbyt szeroką pulą dziewcząt do wyboru. Widać uznał, że Joy nada się na wakacyjny romans, wykorzystał jej gotowość bojową, nazajutrz rano znalazł list od niej i kamień spadł mu z serca, że sprawy nie trzeba kontynuować.
Ale jak to pogodzić z historią opowiedzianą przez Bellę? Ze znajomą wróżącą z kryształowej kuli i tarota? Z informacją, że Vince jest w niej „zakochany"? Zrobili jej kawał. Może opowiedział swojej znajomej o dziewczynie, z którą stracił dziewictwo, i śmiali się z niej, z jej zboczonego ojca, jej okropnej rodziny i jej żałosnego listu z wyznaniem nieprzemijającej miłości. Taki scenariusz trzymał się kupy. Od czasów Hunstanton Vince awansował i wybierał sobie dziewczyny spośród modelek z dużym biustem i odjazdową figurą, ona zaś została 239
zdegradowana i musiała się zadowalać humorzastymi księgowymi dającymi ogłoszenia do rubryki towarzysko–matrymonialnej. Pomyślała o Stuarcie Bigmorze i Vivice, z ich andaluzyjską ruderą i planami założenia rodziny. Wyobraziła sobie ich dzieci, piękne, eteryczne, ciemnookie aniołki. A potem pomyślała o Allym. Przypuszczalnie też kogoś poznał, na przykład jakąś piękną kobietę w Nowej Zelandii, z którą chciał spędzić resztę życia i mieć z nią dzieci. Kogoś wyjątkowego. Kogoś nietuzinkowego. Kogoś zupełnie innego niż ona. Od tygodni żyła w złudzeniu, że jest w jakimś sensie lepsza od George'a – że jest o klasę wyżej od niego. Teraz, kiedy patrzyła, jak Vince i jego piękna
S R
rodzina schodzą do metra, nagle wszystko powskakiwało na swoje miejsce. Ona i George grali w tej samej lidze. Ona i George byli dla siebie stworzeni. Kiedy pomyślała o George'u, dodała jej otuchy świadomość, że dla niego jest równie piękna jak czarnowłosa dziewczyna, która dała Vince'owi syna, że dla niego jest równie wyjątkowa jak neurotyczna, artystowska Vivica, która w tak młodym wieku zaciągnęła Stuarta do ołtarza i wyciągnęła z kraju, że dla niego jest dostatecznie wyjątkowa, aby chciał się z nią ożenić i być z nią, z wykluczeniem wszystkich innych kobiet.
Włożyła rękę do kieszeni płaszcza i wymacała karteczkę. Wyjęła ją i przez chwilę wpatrywała się w numer telefonu Vince'a, by po chwili zmiąć ją w kulkę i rzucić na podłogę autobusu. Potem włożyła Vince'a Mellona do przegródki z napisem „przeszłość" i ponownie skoncentrowała się na przyszłości.
240
Rozdział trzydziesty czwarty W następnym tygodniu Vince ostatecznie zerwał z Magdą. Stało się to w dniu, kiedy przyszła do jego mieszkania z broszurami firm turystycznych i z entuzjazmem wyrażała się na temat Teneryfy. Wspominała o czerwcu napędzając mu śmiertelnego stracha. Była to jedna z tych okropnych, naszpikowanych frazesami rozmów w stylu „Musimy porozmawiać", „Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie". Magda cały czas płakała, wielkie, szkliste łzy zdawały się wychodzić z całej gałki ocznej, zostawiając na jej twarzy smugi brązowego tuszu do rzęs. „To jest właśnie
S R
najgorsze w płaczu dziewczyn – pomyślał Vince – nie dość, że czujesz się jak drań, to jeszcze one robią się od tego brzydkie, a jak dziewczyna brzydko wygląda, to jej współczujesz, a jak jej współczujesz, to psychodynamika całej sytuacji ulega zmianie". Dziewczyna przestaje być podmiotem moralnym, by stać się aseksualnym przedmiotem litości – jak garbaty staruszek czy szczenię ze złamaną łapą.
Cały ten okropny melodramat trwał cztery godziny. Z punktu widzenia Vince'a zupełnie zmarnowane. Wszystko, co należało powiedzieć, zostało powiedziane w ciągu pierwszych dziesięciu minut. Potem było już tylko do niczego nieprowadzące teoretyzowanie, przerzucanie się oskarżeniami, przemielanie i wypytywanie. Ale ponieważ na miejsce zerwania wybrał swoje mieszkanie, nie miał wyboru, jak tylko ciągnąć to, dopóki ona nie spasuje – uważał, że wyproszenie jej za drzwi przekraczałoby obowiązujące normy. Na wezwaną przez niego taksówkę czekali pół godziny, co było okropne, bo zgodnie z zapowiedzią firmy taksówkarskiej przygotowali się na dziesięć minut i nie mieli czym wypełnić pozostałych dwudziestu. A potem wyszła. Patrzył przez okno, jak to już robił setki razy: oceniał, czy kierowca taksówki 241
nie wygląda na sadystycznego gwałciciela, i notował w pamięci numer rejestracyjny. A potem opuścił zasłonę, pozbierał kieliszki i kubek i położył się do łóżka. W stanie wolnym i sam. W stanie wolnym i bezrobotny. Odkąd ukończył dziewiętnaście lat, ani jedno, ani drugie mu się nie zdarzyło. Kiedy oba te stany spadły na niego jednocześnie, było to bardzo dziwne uczucie. Nazajutrz rano obudził się z pełną świadomością, że nikogo nie obchodzi, gdzie on w tej chwili jest. Nie będzie radosnego telefonu od Magdy i pytania,
S R
co porabia, nie będzie telefonu z firmy z prośbą o usprawiedliwienie nieobecności. Jakby nagle przestał istnieć. Doznanie tyleż wyzwalające, co przerażające.
Przez cały tydzień robił wszystkie te rzeczy, o których marzył, że będzie je robił, jeśli ustanie konieczność chodzenia do pracy. W jeden dzień przeczytał całą książkę. Wyprasował pięć koszul, pięć par spodni i prześcieradło. Poszedł do supermarketu i przez czterdzieści pięć minut decydował, co ugotuje sobie na kolację. Pił piwo do lunchu. Spotykał się w porze lunchu ze znajomymi, którzy pachnieli swoimi firmami i metrem, z ważnymi minami obserwowali pędzące wskazówki zegarów i przed pierwszą pędzili z powrotem za biurka. Odkrył w Finsbury Park sklepy, o których istnieniu wcześniej nie wiedział, i wracał do domu z egzotycznie pachnącymi słoikami marokańskiej pasty chili, dziwnymi warzywami, z którymi nie wiedział, co się robi, oraz puszkami z czymś o nazwie „paskudne mesdames". Po kilku takich dniach nowy tryb życia stracił urok nowości i Vince przypomniał sobie o innych rzeczach, o których zawsze marzył, ale nie mógł tych marzeń zrealizować z powodu, najgłupszej pracy w świecie. 242
Takich jak napisanie książki. Takich jak nauczenie się czegoś nowego. Takich jak podróżowanie. Takich jak zdobycie pracy, która dawałaby mu prawdziwą satysfakcję. Kupił „Floodlight" i szukał ogłoszeń z kursami wieczorowymi, ale zdążył zakreślić tylko kilka pozycji, zanim tygodnik zawieruszył mu się pod poduszką sofy. Kupił książkę zatytułowaną Jak napisać bestseller i przeczytał wstęp. Poszedł do biura turystycznego i wziął kilka broszur z ofertami podróży dookoła świata, zdał sobie sprawę, że go nie stać, i sprezentował je Cass, żeby miała, co czytać w ubikacji.
S R
Kupił „Guardiana" i w dziale ogłoszeń szukał dla siebie idealnej pracy, by się przekonać, że takowa nie istnieje, a nawet gdyby istniała, to on by jej nie dostał ze względu na zbyt młody wiek i zbyt małe doświadczenie. Każdego dnia bez wyjątku wymyślał jakiś pretekst, żeby przejść obok domu przy Wilberforce Road 44 i od niechcenia rzucić okiem na drzwi wejściowe.
Nie był pewien, czego tam szuka. Wiedział, że się wyprowadziła, że mieszka gdzieś w południowym Londynie. Ale nigdy nic nie wiadomo, może coś zostawiła, odwiedza ich, zmieniła plany. Czasami widywał zwalistą Julię. Znikał wtedy z pola widzenia, bo nie chciał się tłumaczyć, co robi pod jej domem, w ogóle nie miał ochoty z nią rozmawiać. Ale cieszył się, kiedy ją widział. Robiło mu się cieplej na sercu, bo widział kogoś, kto niedawno miał styczność z Joy, odczuwał jakąś więź i miał świadomość, że gdyby chciał zobaczyć się z Joy, to mógłby to zrobić. Ale nie chciał. To oczywiście nie wchodziło w grę. Spóźnił się na statek.
243
Cass, rzecz jasna, nie przestała nawijać o Niesamowitym Zbiegu Okoliczności i teraz już nic nie mogło jej odwieść od przekonania, że Madeleine nie tylko była sławnym mnichem w jednym z poprzednich wcieleń, ale że w każdym minionym wcieleniu była kimś niezwykle mądrym, ważnym i mistycznym. Wściekła się na Vince'a, że nie idzie za podsuniętym przez Madeleine tropem i nie skontaktuje się z Joy. – Kurde balans, jest zakochana w kim innym! Wychodzi za mąż. – Co z tego, że wychodzi za mąż? Co to ma do rzeczy? My tutaj mówimy o przeznaczeniu. Los chce, żebyście byli razem. Nie możesz zamykać oczu na znaki. Wiedziałam o tym z chwilą, kiedy dałeś mi do ręki ten list – nie,
S R
wiedziałam o tym z chwilą, kiedy wypowiedziałeś jej imię. Po prostu wiedziałam, że jesteście sobie przeznaczeni. To było potężne, nieodparte doznanie. Madeleine też o tym wiedziała. Znalazła ją dla ciebie, znalazła twoją jedyną. Masz zamiar wyrzucić to wszystko do kosza?
– A co według ciebie powinienem zrobić? – Wyperswaduj jej ten ślub.
– Nie, nie mogę mieszać jej w głowie.
– Jej głowa tego potrzebuje. Jej głowa głośno domaga się tego, żeby w niej zamieszać. Joy zamierza popełnić tragiczny błąd i ty musisz ją przed tym powstrzymać. – I co dalej? Co będzie, jeśli się z nią zobaczę i powiem jej, żeby nie wychodziła za tego typa George'a, ona mnie posłucha, a tydzień później uświadomimy sobie, że nie mamy ze sobą nic wspólnego? – Nie uświadomicie sobie. – Skąd wiesz?
244
– Bo to oczywiste, ty podupczony matole. Myślisz, że koty zawsze chodzą do eksnarzeczonych, których ich właściciele przypadkiem szukają? Nie wierzysz w przeznaczenie? W znaki? W magię? – W magię? – Tak, w magię. Nie wszystko musi być racjonalne. Nie wszystko, co dziwne, jest zwykłym zbiegiem okoliczności. Niektórymi sprawami kierują siły zewnętrzne, które są poza naszą kontrolą. Vince był przekonany, że są na świecie mężczyźni, którzy nie cofnęliby się przed niczym, byle zdobyć ukochaną kobietę, którzy wtargnęliby na ślub i zasiali zamęt w cudzym życiu, ale on do takich nie należał. To nie było w jego
S R
stylu. Był zbyt ostrożny. I może po prostu za słabo przeżywał uczucia. Czekało go jednak wydarzenie, które miało na zawsze zmienić jego sposób przeżywania uczuć.
W sobotę rano Vince spakował do torby kilka rzeczy i wsiadł w pociąg do Enfieldu. Chris wyjechał na wieczór kawalerski do Blackpool i Vince obiecał mamie, że przyjedzie jej pomóc w opiece nad Kyle'em. Wieczorem położyli Kyle'a do łóżka i mieli zamówić pizzę, kiedy Kirsty wróciła z łazienki ze spopielała twarzą.
– Mam krwawienie – powiedziała. – Całkiem spore. Dwadzieścia minut później Kyle siedział w pidżamie na tylnym siedzeniu renault 5, który był w połowie drogi do szpitala Chase Farm. – Który tydzień? – spytał położnik z połową ramienia wewnątrz Kirsty. – Trzydziesty szósty. – Jakieś bóle? – Właściwie nie. Miałam lekką niestrawność. Nic poważnego. – Hm. – Wyjął rękę z Kirsty i zdjął gumową rękawiczkę. – Wygląda na odrywanie się łożyska. 245
– Co to jest łożysko? – Vince słyszał wcześniej to słowo w kontekście porodowym, ale miał problemy z jego zdefiniowaniem. – Łożysko to połączenie między matką i dzieckiem, z niego dziecko czerpie pożywienie, więc fakt, że źródło pożywienia odrywa się od matki, potencjalnie może stanowić bardzo poważny problem. Vince wzrokiem poszukał u Kirsty zapewnienia, że ona wie, o co chodzi, i że to nie jest taka wielka rzecz. Mina Kirsty była jednak tak samo osłupiała i nierozumiejąca jak jego własna. – Czy z dzieckiem wszystko w porządku? – szepnęła. – Zrobimy testy.
S R
Jej ogromny brzuch podłączono do rozmaitych maszyn. Vince z zadziwieniem spoglądał na wielką kopułę skóry. Nigdy wcześniej nie znalazł się tak blisko gołego ciężarnego brzucha i nie miał pewności, czy uważa ten widok za piękny, czy też dosyć obrzydliwy.
– Nie mogę teraz urodzić – Kirsty błagała położną, która ją podłączała. – Mój mąż jest w Blackpool. Nie mogę teraz urodzić.
– Może nie będzie trzeba. Za chwilę się dowiemy. Kirsty chwyciła Vince'a za rękę i ścisnęła tak mocno, że oczy nabiegły mu łzami. Nagle rozległ się dźwięk, od którego zrobiła mu się gula w gardle. Natarczywy stukot życia. Bicie serca. – Tętno jest dobre – powiedziała położna. – Żadnych oznak niedomagania płodu. – O Boże – wydyszał – to jest dziecko? – Tak, i ma się dobrze. – Rany, nie mogę uwierzyć. To brzmi tak... – Autentycznie? – podpowiedziała położna. 246
– Właśnie. Coś niesamowitego. – Dziecko ma się dobrze – powtórzyła położna i odjęła końcówkę USG od brzucha Kirsty. – Ale mocno pani krwawi. Chyba będziemy musieli prowokować poród. – Jak to? Teraz? – Kirsty nie mogła się z tym pogodzić. – Zobaczymy, co powie doktor Patel, ale jeśli się ze mną zgodzi, to tak, będziemy musieli szybko zabrać się do roboty. Nie możemy dopuścić do dalszej utraty krwi. – Przecież mówiłam pani, że mój mąż jest w Blackpool. Nie mogę urodzić bez niego. Nie mogę...
S R
– Przykro mi, pani Jebb, ale jeśli pani mąż nie dotrze tutaj w ciągu najbliższych kilku godzin, to nie będziemy mieli wyjścia. Ginekolog potwierdził opinię położnej i po paru minutach Kirsty podano środki prowokujące poród.
Po godzinie przyjechał ojciec Kirsty i zabrał Kyle'a do domu. Vince zadzwonił do pensjonatu w Blackpool, w którym zatrzymał się Chris, i zostawił dla niego pilną wiadomość, ale poza tym nie było nic innego do roboty, jak tylko czekać, podczas gdy jego matka przechodziła przez wczesne fazy rodzenia dziecka.
Minęły kolejne cztery godziny, zanim wydarzyło się coś istotnego. Przychodzili różni ludzie, wkładali łapy w Kirsty i podawali jakieś dane liczbowe, jakby trzymali w dłoni miarkę. Przyszedł anestezjolog i wbił Kirsty igłę w plecy. Vince'owi zmiękły kolana, ale jego mama najwyraźniej poczuła się sto razy lepiej. Około północy położna powiedziała Kirsty, że rozwarcie wynosi już dziewięć centymetrów i czas zacząć przeć.
247
Vince już wcześniej podjął decyzję, że w tym stadium wypadków zniknie pod jakimś pretekstem, ale kiedy miał już wyjść, mama złapała go za rękę i wyszeptała mu panicznie do ucha: – Zostaniesz przy mnie, prawda, kochanie? Wyglądała na tak wystraszoną i samotną, że westchnął i odparł: – Oczywiście, że zostanę. Nigdzie nie idę. Trzy osoby stanęły kordonem, jakby dziecko miało zostać wystrzelone niby z armaty, a oni szykowali się do jego złapania. Mama podciągnęła kolana pod obojczyki i wydawała z siebie odgłosy jak ranny koń, który za chwilę zostanie dobity. Zjawił się doktor Patel, zerknął między uda Kirsty i orzekł, że
S R
jest gotowa. Vince stał zakłopotany, rozdarty między pragnieniem zobaczenia dziecka i pragnieniem niewidzenia otworów mamy.
– Wychodzi rączka – uśmiechnęła się rudowłosa pielęgniarka. – Chcesz zobaczyć? – E... – zawahał się.
– No, chodź – ponaglała. – Ty wyszedłeś z tego samego miejsca. Nie ma się czego bać.
Spojrzał ukradkiem na mamę, żeby sprawdzić, czy oglądanie przez niego jej obszarów intymnych jej nie przeszkadza, ale tak bardzo skoncentrowała się na parciu, że chyba zapomniała o jego obecności. – No, dalej. Kirsty. Świetnie pani idzie. – Położna trzymała Kirsty za oba kolana i z wytężeniem śledziła to, co działo się poniżej. – Już prawie, Kirsty. Jeszcze parę mocnych pchnięć. O, niech pani spojrzy, mnóstwo ślicznych ciemnych włosków. Kiedy Vince usłyszał o mnóstwie ciemnych włosków, ciekawość zwyciężyła i wyciągnął szyję, żeby rzucić okiem. Niemal w tej samej chwili
248
mama wydała jeszcze jeden odgłos zdychającego konia i wyskoczyła główka dziecka. – O mój Boże – powiedział, przerzucając spojrzenie między mokrą, zakrwawioną czaszką a fioletowobrązową, spoconą twarzą mamy. – O mój Boże, coś niesamowitego. – Dobra, Kirsty, główka wyszła. Jeszcze jedno mocne pchnięcie i będzie po wszystkim. – O mój Boże – powtórzył Vince. – Mamo, to niesamowite. Ma włosy. Przyj, mamo, przyj. Vince chwycił ją za gołe udo i zupełnie zapomniał, że patrzy na genitalia
S R
swojej matki. Zapałał nagłą ochotą zapoznania się ze swoim nowym braciszkiem lub siostrzyczką. Po dziesięciu sekundach ciało matki jakby zatrzęsło się i zwiotczało, a mały człowiek wyśliznął się z niej prosto w ręce położnej. Vince obserwował oniemiały, jak mały człowiek jest odsączany z płynu owodniowego za pomocą ssawki i wycierany białym ręcznikiem. – Chłopczyk czy dziewczynka? – dopytywała się Kirsty. – Dziewczynka –odparła położna– śliczna dziewczynka. – O Boże, dziewczynka. – Kirsty zakryła usta dłonią. – Mam córeczkę. – Chciałaby pani, żeby syn przeciął pępowinę? Kirsty uśmiechnęła się i skinęła głową. – Rany, jesteś pewna? – spytał Vince, przytłoczony odpowiedzialnością. – Oczywiście – zaśmiała się mama. – A komu miałabym to powierzyć? – Dobra, to co mam robić? Położna podała Vince'owi ogromne nożyce w kształcie litery L. – Przetnij tutaj, między opaskami. Delikatnie przeciął perlistą rurkę i chociaż doświadczał chaotycznej gonitwy myśli, jednocześnie odczuwał podniosłość chwili. Potem mała osóbka 249
została umieszczona na okrytych podkoszulkiem piersiach Kirsty, która uśmiechnęła się do niej i powiedziała: – Witaj, moja królewno – długo na ciebie czekałam. Położna ulokowała królewnę na wadze wyścielonej zielonym papierem. – Dwa sześćdziesiąt – zakomunikowała z dumą. – Jak na trzydziesty szósty tydzień – istny kloc. Vince patrzył, jak pobierają odciski stópek, a potem zawijają dziewczynkę w biały kocyk i oddają matce. – Jesteś piękna, absolutnie piękna – szepnęła. – Twój tatuś zakocha się w tobie po uszy, jak cię zobaczy.
S R
Vince patrzył na eskimoską buzię wyzierającą spomiędzy fałd koca i zalała go fala uczuć, których nie umiał zinterpretować. – Chcesz ją potrzymać? – zaproponowała Kirsty. Vince skinął głową i wyciągnął ręce.
– Witaj, siostrzyczko – powiedział zapatrzony w atramentowoczarne oczy. – Jestem twoim dużym bratem. Twoim bardzo dużym bratem. Atramentowoczarne oczy zamrugały, a różane usteczka ułożyły się w zaskoczone kółko. Vince nigdy wcześniej nie czuł tak silnej więzi z innym człowiekiem, ani z Kyle'em, kiedy go po raz pierwszy zobaczył, ani nawet z matką. Zrozumiał znaczenie słowa „pokrewieństwo" w jego najczystszej, najbardziej stężonej formie. Widział przyjście tej osoby na świat; widział, jak jej ciało wychodzi z ciała jego matki; odłączył ją od jej pierwszego źródła życia. Autentycznie, w całej pełni i na zawsze była jego częścią. Uczucie wszechogarniającej miłości, jakie nim zawładnęło, natychmiast ustawiło całe jego życie w innej perspektywie. Oprócz tego nic nie jest ważne. To jest kwintesencja życia, istnienia. Po to jest miłość. 250
– Jak dacie jej na imię? – spytała położna. – Ashleigh – odparła Kirsty. – Ashleigh Rose. – Piękne – skomentowała. Vince uśmiechnął się do Ashleigh Rose, obserwował, jak jego twarz odciska się w jej nowiutkiej świadomości, i doszedł do wniosku, że czas wziąć swój los we własne ręce.
S R 251
Rozdział trzydziesty piąty Wieczór panieński Joy nie przebiegał całkowicie zgodnie z jej przewidywaniami. Po wielu tygodniach omawiania takich pomysłów, jak autobusy imprezowe do wynajęcia, nocne kluby, długie limuzyny, weekendy w Amsterdamie i striptizerzy, skończyło się na tym, że jadły pizzę w mieszkaniu George'a. Z George'em. I jego najlepszym przyjacielem Wilkiem. I jego dilerką Marian. Można powiedzieć, że był to wieczór antypanieński.
S R
Joy nie do końca wiedziała, jak do tego doszło. Sprawy przybrały zły obrót, kiedy George z pogardą odrzucił sugestię zorganizowania wieczoru kawalerskiego.
– Nie mam najmniejszego zamiaru urządzać wieczoru kawalerskiego. Jest to z gruntu odrażający obyczaj.
– Nie chcesz zobaczyć się z przyjaciółmi? Pośmiać się? – Mogę to zrobić w dowolny wieczór. Nie muszę opatrywać tego osobną nazwą i patrzeć, jak kończy się fiaskiem.
– Nie musiałoby skończyć się fiaskiem. Moglibyście po prostu pójść gdzieś na kolację. – Nie. Zawsze uważałem, że wieczory kawalerskie są w złym guście, niezależnie od tego, jaką przybiorą formę. – O. – Joy poczuła, że otwiera się między nimi niewielka przepaść. – Ale nic nie stoi na przeszkodzie, byś ty się zabawiła. Mam nawet pewien pomysł. Pomyślałem – uśmiechnął się przejęty i chwycił ją za rękę – że może chciałabyś zrobić przyjęcie tutaj. – Tutaj? – Joy rozejrzała się po salonie i dusza trochę w niej oklapła. 252
George powiedział to tonem oferty, nie sugestii. Dawał jej swoje mieszkanie.
To
był
prezent.
Przypuszczalnie
istniało
ze
sto
niekonfrontacyjnych sposobów odrzucenia propozycji, ale w tym momencie żaden nie przyszedł jej do głowy. – Na to nie wpadłam. Ale co ty ze sobą zrobisz? – Nie martw się, znajdę sobie jakieś zajęcie. Jej przyjaciółki były lekko zaskoczone, kiedy przedstawiła im swój plan, ale dzielnie zapałały entuzjazmem i zaczęły dyskutować o tym, co na siebie włożą, jakie drinki przyrządzą, w co się będą bawiły. Któraś zasugerowała seksparty z akcesoriami. Inna mówiła o rozbieranym pokerze. Joy po dłuższym
S R
namyśle doszła do wniosku, że mógłby być niezły ubaw. Tymczasem na dwa dni przed wielkim wydarzeniem George oznajmił po powrocie do domu, że jest w mieście jego przyjaciel Wilkie, że chcą się razem upalić i że jedynym odpowiednim do tego miejscem jest jego mieszkanie. Usiłując zasypać kolejną przepaść, zanim zdąży się ona zamienić w „temat", stwierdziła, że stoi przed zadaniem zorganizowania hybrydowego wieczoru panieńsko–kawalerskiego. Usiłowała odtworzyć w głowie tę rozmowę i wyśledzić dokładny moment, kiedy przystała na ten pomylony kompromis, ale bez powodzenia.
Wilkie przybył pierwszy i okazał się niskim, żylastym mężczyzną o nieco zbyt obfitym owłosieniu na głowie i w okularach z drucianymi oprawkami. Miał na sobie wiekowy sweter i białe polo i mówił ze stonowanym akcentem edynburskim tak cicho, że Joy łapała mniej więcej co trzecie słowo. Był kolegą George'a ze szkoły i pracował w dziale naukowym dziennika „Scotsman". Joy uznała go za bardzo sympatycznego, chociaż wydzielał trochę stęchły zapach. Widać było, że uważa George'a za szefa bandy – pewnie jakiś atawizm z
253
czasów szkolnych – i śmiał się do rozpuku z każdej jego uwagi, która miała najlżejszy choćby posmak dowcipu. Dziesięć minut po Wilkiem zjawiła się dilerka Marian. Miała na sobie ręcznie robiony sweter, który wyglądał jak udziergany ze słomy, tudzież długą drelichową spódnicę oblezioną kocią sierścią. Niewiarygodnie długie włosy upięła w coś grzybopodobnego, a tusz do rzęs rozmazał się jej na połowie twarzy. Joy, która umiała się dogadać z przedstawicielami właściwie wszystkich warstw społecznych, potrafiłaby spędzić w miarę przyjemny wieczór z tą parą trochę niewyraźnych, ale zasadniczo przyzwoitych ludzi, lecz perspektywa
S R
reakcji wybuchowej, która mogła nastąpić po nadejściu jej ekipy, wprawiła ją w nerwowy nastrój.
Joy długo się zastanawiała, w jaki sposób chciałaby zapoznać George'a ze swoimi znajomymi. Wyobrażała sobie, że przedstawi mu swoich miłych, normalnych znajomych, tych ze studiów. Wyobrażała sobie, że jedzą razem kolację w sympatycznej restauracji albo piją piwo w zadymionym pubie. W swoich scenariuszach nie przewidziała takiego oto obrazka, że odziana w baskinkę Julia stanie w drzwiach, podając do przodu piersi jak dwa gigantyczne kantalupy, a za nią Bella w czerwonej, wyszywanej cekinami sukience, z nylonowymi włosami do pasa i w szpilkach podnoszących jego wzrost do metra osiemdziesiąt. Oboje przyozdobili się w boa z piór w kolorze wściekłego różu i sztucznymi penisami na łańcuszkach. Widać było, że zdążyli już trochę wypić na rozgrzewkę, bo wrzeszczeli i pohukiwali co sił w płucach. Joy nigdy wcześniej nie widziała Belli w stroju drag queen. Metamorfoza była przerażająca. W swoim codziennym przyodziewku Bella wyglądał na cichego w obejściu androgina, tymczasem włożenie sukienki zrobiło z niego najbardziej gejowską istotę, jaką w życiu widziała. Mówił dwa razy głośniej 254
niż zwykle i bez przerwy irytująco manewrował swoimi karmazynowymi ustami. – Włożyłem termiczną bieliznę – powiedział scenicznym szeptem, szturchając Joy w żebra. – Jestem przygotowany. –– Ciiii! George jest tutaj. – Jak to – ten George? Jest tutaj? – Tak. Zaprosił paru znajomych. Przyłączą się do nas. – Co to znaczy: przyłączą się do nas? – To znaczy, że George i jego znajomi zostają. Tutaj. Z nami. Po twarzy Julii rozlała się zgroza.
S R
– Ależ kochanie, to niemożliwe – przecież to twój wieczór panieński! – Wiem, wiem – syknęła – ale co miałam zrobić? To jego mieszkanie. Nie mogłam kazać mu spadać.
– To jest wasze mieszkanie – skorygowała ją Julia. – Oboje tu mieszkacie.
Joy wzruszyła nieznacznie ramionami. Julia i Bella wymienili spojrzenia, z których jaskrawo przebijało ich zdanie na temat jej umiejętności sterowania mężczyznami.
– Z drugiej strony – nareszcie poznamy tajemniczego George'a – stwierdziła Julia. Oboje ruszyli korytarzem i wtargnęli do salonu. George, Wilkie i Marian siedzieli w kącie przy butelce czerwonego wina i bardzo cicho rozmawiali. – Który z was dwóch jest tym nieziemskim farciarzem George'em? – spytał Bella z ręką na biodrze. Wilkie tak mocno zachłysnął się śliną, że grdyka o mało nie wypadła mu ustami, a Marian siedziała i trzepotała powiekami.
255
– Yyy, dzień dobry – powiedział George, który w tym momencie bardziej niż kiedykolwiek w życiu wyglądał jak księgowy. – Jestem George. – Georgie Porgie, pudding and pie! – zanucił radośnie Bella i rzucił się na George'a z rozpostartymi ramionami. – Tyle o tobie słyszeliśmy! Siarczyście cmoknął George'a w oba policzki, zostawiając ślady szminki, którą George natychmiast starł wierzchem dłoni. – Cześć – przywitała się Julia, żeglując ku George'owi z falującymi delikatnie piersiami –jestem Julia, dawna współlokatorka Joy. Strasznie miło cię poznać. Krew odpłynęła z twarzy George'a, kiedy Julia opasała go ramionami i wcisnęła się weń biustem.
S R
– Ciebie też bardzo miło poznać – wydusił, po czym subtelnie wyplątał się z uścisku.
Julia rozejrzała się po pokoju, bezskutecznie poszukując czegoś, co nadawałoby się do skomplementowania, a Bella poprawił boa z piór. – Trawki? – spytała Marian, podając Belli skręta zgodnie z zasadami savoir vivre'u, czyli płonącym końcem do siebie.
– O nie – skrzywił się Bella–nie tykam tego świństwa. – Nic nie szkodzi – odparła ze smutkiem Marian. Przez chwilę pokój rozbrzmiewał milczeniem ludzi, którzy zastanawiają się, co powiedzieć, ale dzwonek do drzwi wybawił ich z opresji. Joy odetchnęła z ulgą, modląc się o Dymphnę i Karen, swoje zrównoważone koleżanki z Bristolu, ale w progu stały Roz i Jacquie, które kołysały się po pijacku i trzymały w rękach pęk nadmuchanych prezerwatyw oraz dwie butelki tequili.
256
– Niech się święci wieczór panieński! – Bezceremonialnie wtargnęły do środka, włożyły Joy na głowę tani plastikowy welon i przymocowały jej do pleców tablicę z literą L. – Kurwa, znaleźć ten adres to jest totalny koszmar – stwierdziła Roz, niepewnie rozglądając się po przedpokoju. – Taksówkarz powiedział, że pojedzie na południe miasta, jak pokażemy mu cyce, to wysiadłyśmy i musiałyśmy się, kurwa, telepać metrem. Jezu, co tu tak zajebiście zimno? Macie otwarte jakieś okno? Joy uwolniła je od płaszczy, spod których wyskoczyły ekstremalnie krótkie miniówki i topy z lycry z wycięciami.
S R
– Nie, po prostu jest zimno – wyjaśniła szeptem. – Tam jest cieplej. – Pokazała na salon. – Mamy dmuchawę.
– To w dechę – oceniła Jacquie, po czym podała Joy tequilę i opasała się chudymi ramionami.
Podczas przedstawiania w salonie Roz i Jacquie niepewnie trzymały się ściany wyraźnie przerażone, że odstawiły się i przejechały pół Londynu po to, żeby siedzieć w brzydkim pokoju z bandą dziwolągów. – Dobra – powiedziały jednym głosem i obmierzywszy salon tępym spojrzeniem, pożeglowały do bezpiecznej przystani kuchni. Joy stanęła przed trudnym dylematem: zostać w salonie, gdzie Bella doprowadzał George'a do szału, z wigorem przeglądając jego kompakty, jakby znajdował się w sklepie z płytami, czy pójść do kuchni, żeby sprawdzić, czy Roz i Jacquie mają się dobrze, i zrobić wszystkim coś do picia. – George chyba tutaj nie zostaje, co? – spytała Roz, chwytając ją panicznie za ramię. – Zostaje.
257
– Jaja sobie z nas robisz – uznała Jacquie. – To ma być, kurwa, twój wieczór panieński. – Wiem, ale on nagle wyskoczył z tym pomysłem i słabo to rozegrałam. Jacquie prychnęła i zapaliła papierosa. – Jezu, ty nie żartujesz. – Strasznie was przepraszam. Ale będzie fajnie. Naprawdę. Obiecuję. Joy czuła, że traci w ich oczach. I trudno było mieć o to do nich pretensje, zważywszy, że dała się wmanewrować George'owi, który ukradł jej ostatni wieczór wolności. Zanim dziesięć minut później zjawiły się Dymphna i Karen, było już za
S R
późno – ich normalność zginęła w zaduchu wszechogarniającego odjazdu. Impreza wypadła katastrofalnie. Wszystko trzymało się na włosku. Joy była tak zestresowana, że swędziała ją skóra.
Julia, Bella, Karen i Dymphna ze wszystkich sił próbowały stwarzać pozory, że taka forma wieczoru panieńskiego to dla nich normalka, rozmawiały trochę za głośno i z nutką histerii w głosie. Roz i Jacquie z wściekłymi minami paliły w kącie papierosy, nie starając się ukryć rozczarowania, natomiast George tkwił między Marian a Wilkiem i nie podejmował żadnych prób nawiązania rozmowy z jej znajomymi.
Z upływem wieczoru głośni robili się coraz głośniejsi, a cisi coraz cichsi. Kiedy Bella puścił składankę dyskotekową z lat siedemdziesiątych i zaczął tańczyć na stoliku, Joy musiała na chwilę opuścić salon. Poszła do kuchni i zaczęła myć kieliszki, tępo wpatrując się w swoje odbicie w oknie. Była rozdarta między dwoma istnieniami – przed George'em i po George'u – i uświadomiła sobie ze śmiertelną zgrozą, że między tymi dwoma światami nie ma styczności.
258
– Cześć, skarbie. – Julia stanęła za jej plecami i głaskała ją po włosach. – Fajnie się masz? – Tak, doskonale – odparła z promiennym uśmiechem. – Dobrze się bawisz? – Fantastycznie. – Super. George jest świetny. – Tak uważasz? – Aha. I wcale nie jest brzydki. – Naprawdę? – Naprawdę. Jest miły. Nie wiem, czym się tak przejmujesz.
S R
– Mam wyrzuty sumienia, że on tutaj jest. Że nie zorganizowałam tego wszystkiego lepiej.
– To nie koniec świata. Wszyscy genialnie się bawią. – Kiedy ja naprawdę czuję się okropnie. Wy wszystkie tak bardzo się postarałyście, a ja co? Nawet nie kupiłam rozcieńczalników. – Pokazała na lodówkę.
I rzeczywiście, miała całą sobotę na przygotowania i posprzątanie mieszkania, ale spędziła ją w łóżku z George'em. Taki mieli rozkład tygodnia. W piątek George kupił różne rzeczy na śniadanie – francuskie rogaliki, drogi chleb, egzotyczny miód z jakichś odległych zakątków świata – a w sobotę leżeli w łóżku, odsypiając skutki wypitych wieczorem dwóch albo trzech butelek wina, słuchając radia, kochając się i rozmawiając. Cały dzień. Aż przyszła pora wstać na kolację. Chociaż ten dzień był inny, chociaż urządzali imprezę, żadnemu z nich nie przyszło do głowy, żeby przełamać schemat. George kupił w piątek skrzynkę zmurszałe wyglądającego wina i najwyraźniej uważał, że zrobił swoje, ale Joy za pomocą jakiejś pokręconej indywidualnej logiki doszła do wniosku, że zaproponowanie wyprawy do supermarketu po 259
chipsy i rozcieńczalniki równałoby się sugestii, że pchanie wózka po Tesco bardziej ją pociąga niż spędzenie dnia w łóżku z George'em oraz że jej znajomi są dla niej ważniejsi niż on – nie dopuściła więc tego pomysłu do głosu i dała się ponieść nurtowi zdarzeń. – Na pewno dobrze się masz? – spytała Julia, stanąwszy z nią twarzą w twarz. – Tak. Słowo daję. Po prostu nie tego się spodziewałam i tyle. – Wiesz, że możesz się jeszcze wycofać? – Z czego? – Ze ślubu. Wiesz, że nikt nie miałby do ciebie pretensji.
S R
– Och, Julia – odparła z niepewnym śmiechem.
– Mówię poważnie, myszko. Jeśli masz wątpliwości, choćby najmniejsze, nie rób tego. To bardzo ważne, musisz mieć stuprocentową pewność. Po tych serdecznych słowach Joy poczuła obkurczanie się kanalików łzowych u nasady nosa, a następnie bolesne drapanie w gardle. Odwróciła się, żeby poustawiać kieliszki na suszarce.
– Nie mówię, że powinnaś mieć wątpliwości – podjęła Julia, przekonana, że ją niechcący uraziła – tylko że jeśli je masz, to musisz coś z tym zrobić. Joy wiedziała, co Julia chce jej przekazać: uważa, że Joy popełnia błąd, i podaje jej rękę, żeby ściągnąć ją z powrotem na suchy ląd. Jednak rozmowa tu i teraz na temat szaleństwa, które zamierzała popełnić, była ponad jej siły. – Słyszę, co do mnie mówisz – oznajmiła, pilnując się, żeby nie zaszlochać. – Nie bierz tego zbyt serio, zawsze to mówię wszystkim swoim przyjaciółkom, zanim wyjdą za mąż – powiedziała Julia ze speszoną miną. Joy uśmiechnęła się ucieszona, że Julia rejteruje.
260
– Bóg ci zapłać. – Objęła Julię ramieniem i przyciągnęła do siebie. – Nie znam drugiej tak miłej osoby jak ty. – A ja znam: ciebie. Ale wiesz, co mówią o miłych dziewczynach? – Nie, co mówią? – Kończą ostatnie. Aha, i chorują na raka. Więc nie bądź zbyt miła, co? Potem Julia wzięła ją pod ramię i wróciły do salonu w samą porę, żeby zobaczyć, jak Bella ląduje George'owi na kolanach, obejmuje go za szyję i wykrzykuje bełkotliwie: – Joy mówiła, że okropny z ciebie brzydal, ale wiesz co? Ja wcale nie uważam, że jesteś brzydki. Ja uważam, że wyglądasz zupełnie jak uroczy, wielki, puchaty miś pluszowy.
S R
Joy słyszała echo śmiechu Julii i Belli, które wyszły o północy i wsiadły do taksówki. Powoli zamknęła drzwi i udała się do salonu. George siedział z podciągniętymi kolanami, otoczony pustymi butelkami po winie, i palił skręta. Nie odwrócił się po jej wejściu, tylko patrzył w dal, wydmuchując ciastowate poduszki dymu. Joy przysiadła na skraju sofy i patrzyła na niego. Nie miała bladego pojęcia, co powiedzieć, za co najpierw przeprosić. Wydawało się jej, że każdy układ słów, który przychodził jej do głowy, tylko dodatkowo zaogni sytuację, więc wolała nic nie mówić. Położyła George'owi dłoń na kolanie, na co on w żaden sposób nie zareagował. Po chwili milczenia George zgasił jointa na kupce niedopałków i usiadł normalnie. – Mogę uczciwie powiedzieć – stwierdził, gasząc lampkę na stoliku – że był to najokropniejszy wieczór w całym moim życiu. Dobranoc. I wyszedł. Joy siedziała w ciemnościach i patrzyła na pomarańczowe koło, które wypala dziurę we wrzuconym do popielniczki papierku do skręcania papierosów i zamienia się w bezbarwny popiół. 261
Rozdział trzydziesty szósty Bella wyjął z ust szpilkę i wbił w kremowy materiał. – Schudłaś – powiedział, ciągnąc za sukienkę. – Jak będziesz dalej chudła, to nie będę miał co zszywać. – Nic na to nie poradzę. – Joy balansowała chwiejnie na stołku, który stał pośrodku kawalerki Belli. – Po prostu nie jestem głodna. – A dlaczego nie jesteś głodna? Bo jesteś nieszczęśliwa. – Nie jestem nieszczęśliwa. – Jesteś. Widzę to po tobie.
S R
– Nie jestem. Za cztery dni wychodzę za mąż. To stresujące. Tyle spraw do załatwienia. Poza tym dlaczego miałabym być nieszczęśliwa? – Bo mieszkasz w okropnym mieszkaniu w południowym Londynie, bo twoja pierwsza miłość ożeniła się z supermodelką, bo twój narzeczony nie rozmawia z tobą po twojej żałosnej namiastce wieczoru panieńskiego... – Bell, obiecaj mi, że nie powiesz o tym Julii, dobrze? Bella uniósł brwi i żachnął się.
– Oczywiście, że jej nie powiem. Jak moglibyśmy przekłuwać jej śliczny, wielki, różowy, romantyczny balon?
– Poza tym to nie tak, że George ze mną nie rozmawia. Rozmawia, tylko nie używa przy tym zbyt wielu słów. I nie mogę mieć do niego pretensji. No bo kto by się nie zdenerwował, gdyby do niego dotarło, że jego przyszła żona opowiada całemu światu, jaki z niego brzydal? Bella pobladł i wzruszył ramionami. – Strasznie cię za to przepraszam. Nie powinienem pić. Mam słabą głowę. Poza tym do tej pory nie rozumiem, dlaczego mu nie powiedziałaś, że skłamałem. Nie miałbym do ciebie pretensji. 262
– Bo by mi nie uwierzył. Dlaczego miałbyś mówić takie rzeczy, gdyby to nie była prawda? George nie jest głupi. Tylko pogorszyłabym sprawę, gdybym próbowała się wypierać. – Jak myślisz, jak długo jeszcze potrwają ciche dni? – Boże, nie wiem. – Bo jeśli nie zacznie w miarę szybko odzywać się do ciebie, to nie wypowie przysięgi, a wtedy to – pokazał na suknię ślubną – będzie wyglądało totalnie kretyńsko. – Jakoś z tego wyjdzie. To jest jego sposób na problemy psychiczne. Czuje się urażony. Nie mogę mu w żaden sposób pomóc. Nawet gdybym mu
S R
powiedziała, że zmieniłam zdanie i uważam go za najprzystojniejszego mężczyznę świata, nie zmieniłoby to faktu, że kiedyś uważałam go za brzydkiego. Cały czas się spodziewam, że odwoła ślub, ale on dalej w to brnie. – A ty? – Co ja?
– Dalej w to brniesz? Dalej chcesz to zrobić? – Oczywiście, że chcę. – I dalej go kochasz?
– Bezgranicznie. Nie jest doskonały, bywa humorzasty i w ogóle, ale to jest najlepszy związek, jaki w życiu miałam. – Tak, ale... – Bella wyjął z ust ostatnią szpilkę i wbił w rąbek sukni. – Mówisz, że to jest najlepszy związek, jaki w życiu miałaś, ale to nie znaczy, że nigdy nie będziesz miała lepszego. Może jutro poznasz kogoś, kto zwali cię z nóg, kogoś, przy kim będziesz się czuła nie tylko wyjątkowa, ale i spełniona. Kogoś z dogrzanym mieszkaniem i prostymi włosami. Kogoś bardziej... podobnego do ciebie. Nie rozumiem, czemu zadowalasz się byle czym, naprawdę nie rozumiem... 263
– Byle czym? – zdziwiła się Joy. –Tak. Joy, moja słodka, zdaję sobie sprawę, że to nie jest odpowiedni moment na takie gadanie, ale naprawdę uważam, że stać cię na kogoś dużo lepszego niż Georgie Porgie. Joy odruchowo przyjęła postawę obronną. – Łatwo się mówi, ale czy rzeczywiście mnie stać? Czy rzeczywiście znajdę kogoś lepszego niż George? Jeszcze niedawno myślałam, że tak. Kiedy go poznałam, był dla mnie jak istota z obcej planety, uważałam, że gdzie mu do mnie, ale w rzeczywistości jest sto razy inteligentniejszy ode mnie, ma naprawdę przyjemne ciało, jest świetny w łóżku, jest romantyczny, wrażliwy i
S R
dobry. Cała jego rodzina nie żyje albo zaginęła, od osiemnastego roku życia jest zdany wyłącznie na siebie, więc nic dziwnego, że czasem wpada w zły nastrój. A ja nie jestem wcieleniem doskonałości. Jeśli postanowię zaczekać na „ideał mężczyzny", do czego to doprowadzi? Tacy mężczyźni zawsze w końcu rzucają kobiety, zawsze znajdują sobie lepszą, piękniejszą. – To znaczy jacy mężczyźni?
– Tacy jak Vincent Mellon. Jak Stuart Bigmore. Jak mój pieprzony ojciec...
– A, tak – powiedział Bella, splatając ramiona na piersiach. – Twój ojciec... – O Boże, proszę cię, nie zaczynaj z tym znowu. To nie ma nic wspólnego z moim ojcem. – Oczywiście, że ma. Twój ojciec jest tutaj kluczową postacią. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że tydzień po tym, jak porzucił twoją biedną, zdeptaną matkę dla wystrzałowej młodszej kobiety, przyjęłaś oświadczyny mężczyzny, którego słabo znasz i który ci się nie podoba? Myślisz sobie, że jeśli wyjdziesz za kogoś, kto stawia cię na piedestale, to nie skończysz jak twoja matka. Ale 264
problem z piedestałami jest taki, pani Pole, że można z nich spaść. – Chwycił za nogi stołka, na którym siedziała, i potrząsnął nim z boku na bok. – Nie jestem na piedestale – żachnęła się i złapała Bellę za kościste ramię, żeby się na nim wesprzeć. – I nie boję się, że skończę jak moja matka. – Ostrożnie wstała ze stołka. – Wszystko, czego chcę, to uszczęśliwić George'a i mieć cudowne życie. I myślę, że jak już będziemy po ślubie, to jego brak poczucia bezpieczeństwa i te wszystkie humory miną, bo będzie wiedział, że nie odejdę z kim innym, że go nie zostawię. – Naprawdę tak myślisz? – Aha. On ma potrzebę, żeby to usankcjonować.
S R
– Wiesz, jak mówią. Sankcjonuj na chybcika, a potem będziesz miała mnóstwo czasu, żeby tego żałować. Idziesz na własny pogrzeb. Joy zabiła go wzrokiem i zaczęła się wysupływać z sukni. – Nie chcesz zobaczyć, jak w niej wyglądasz? – spytał Bella. – Jeszcze nie. Zaczekam, aż będzie gotowa, aż powyjmujesz szpilki. – Niech będzie – powiedział Bella, który otaksował ją niespiesznie i poprawił nieco dekolt – ale już teraz mogę ci powiedzieć, że jesteś bezapelacyjnie najpiękniejszym zjawiskiem, jakie w życiu widziałem. Gdybyś miała fiuta, sam bym się z tobą ożenił.
George zaczął normalnie rozmawiać z Joy dopiero po dwóch dniach, kiedy przyszła do domu z suknią ślubną w ogromnej białej torbie. Lekceważąc tradycję ślubną, Joy zniknęła w sypialni i przywdziała suknię, żeby urządzić George'owi pokaz przedpremierowy. Stanęła na łóżku, żeby zobaczyć się od stóp do głów w małym lustrze na przeciwległej ścianie, ale obejmowała wzrokiem przestrzeń od kolan do ramion. – Jesteś pewien, że chcesz zobaczyć? – krzyknęła spod drzwi salonu. – Absolutnie! 265
– Ta–da–da! – zaanonsowała swoje entree. – I co myślisz? – Rany – powiedział George, wstając z sofy. – Rany, rany, rany. – Ładna? W lustrze nie bardzo było widać. – Ładna? – prychnął, okrążając ją z podziwem. – Jest absolutnie zachwycająca. Wyglądasz jak... Boże, słów mi brak. Wyglądasz zjawiskowo. Chodź tutaj. – Wyciągnął do niej ramiona. – Nie ma na świecie większego szczęściarza ode mnie. Los mi pobłogosławił. Pocałował ją w czubek głowy. Joy objęła go i poczuła, że wychodzi z niej całe nagromadzone przez miniony tydzień napięcie. Wybaczył jej. Wciąż ją kocha. Wciąż jej chce. Wciąż uważa ją za idealną i piękną. Ona wciąż jest dziewczyną z jego marzeń.
S R
Trzymała się go jak pijany płotu w pięknej nowej sukni, bosa księżniczka w kremowym lnie, i nie zastanawiała się ani przez chwilę, dlaczego to jest dla niej takie ważne, żeby pozostała dziewczyną z marzeń George'a Pole'a, nie wybiegała myślą ani na centymetr poza krainę jego chwilowej aprobaty.
266
Rozdział trzydziesty siódmy Dzień przed Wigilią Vince uważniej niż zwykle śledził prognozy pogody. Zimno i bezchmurnie. „Idealnie – pomyślał – idealny dzień na ślub". Prognoza sprawdziła się w stu procentach – nazajutrz po przebudzeniu zobaczył jasny błękit nieba skażony jedynie samotną smugą kondensacyjną pozostawioną przez samolot. Próbował poleżeć w łóżku, ale był jakiś niespokojny. Idąc do łazienki, słyszał chrapanie Cass z jej pokoju. Madeleine spała na dywaniku koło wanny, czyli w swoim nowym ulubionym miejscu.
S R
Podczas sikania przyglądał się kątem oka, jak jej brzuch wznosi się i opada z każdym oddechem. Rozcapierzyła pazury i leniwie drapała turkusowe pętelki dywanika. I nagle wbiła w niego deprymujące spojrzenie. – Co? – spytał, po czym sprawdził, czy dobrze celuje do muszli. Otworzyła pyszczek i wydała z siebie proszące „ou". Oczywiście kotka nie mówiła do niego, oczywiście kotka nie wiedziała, co mu chodzi po głowie, ale jej zachowanie wystarczyło, by zmobilizować Vince'a do ubrania się, doprowadzenia włosów do porządku i złapania metra jadącego na Sloane Square. Wigilijna
King's
Road
roiła
się
od
nastolatków.
Kursowali
trzyczteroosobowymi grupkami; wyjechali na wakacje ze szkół z pensjonatem i teraz odzyskiwali swoje terytorium. Nie kupowali prezentów dla kolegów i rodziny, lecz wybierali stroje na nastoletnie balangi w wielkich kamienicach w Chelsea i rozłożystych willach w Fulham. Vince nie zaglądał po drodze w witryny sklepowe. Nie kusiły go eleganckie garnitury i markowe ciuchy wiszące na rzędach kanciastych
267
plastikowych manekinów. Maszerując stanowczym krokiem w kierunku zachodnim, miał przed oczyma tylko jeden cel: ratusz w Chelsea. Ktoś inny brał ślub, kiedy Vince stanął po drugiej stronie ulicy, pod Habitatem, i osłonił oczy przed słońcem. Mężczyzna w kształcie drożdżówki z porzeczkami właśnie poślubił kobietę w kształcie ołówka, w kapeluszu przystrojonym brązowymi piórami i wąskiej sukience z fioletowego aksamitu. On był w smokingu, ale bez cylindra. Sprawiali wrażenie radosnych i szczęśliwych, kiedy starsi ludzie w drogich płaszczach obsypywali ich konfetti. Vince spojrzał na zegarek: wpół do jedenastej. Śmignął na drugą stronę, schylając się, żeby nie znaleźć się na zdjęciach ślubnych, i udał się do urzędu
S R
stanu cywilnego, kierując się strzałkami na ścianach.
– Przepraszam, jak można się dowiedzieć, o której godzinie jest czyjś ślub?
Skierowano go do szkolnej tablicy informacyjnej. Zapowiedzi. Do zielonego filcu przyczepione były karteczki ze wszystkimi ślubami zgłoszonymi w tej dzielnicy. Pomagając sobie palcem, szukał słowa „Joy". I znalazł:
Joy Mary Downer George Edward Forbes Pole 24 grudnia godz. 12.15 Znalazł kawiarnię, w której skonsumował trzy kawy i bułeczkę z nadzieniem czekoladowym. W południe zapłacił i wrócił na posterunek pod Habitatem. Schody ratusza były puste i usłane konfetti. Po paru chwilach nadjechał przybrany na biało ciemny mercedes i wysiadł z niego względnie młody mężczyzna. Miał na sobie czarny garnitur z wyszywaną kamizelką i satynowy krawat. Brązowe włosy kręciły się kędzierzawo. Sprawiał wrażenie człowieka, który podchodzi do życia bardzo poważnie. Uśmiechnął się do osoby, która została w samochodzie, odwrócił się i poprawił krawat. Uśmiech złagodził jego 268
oblicze jak u weterynarza czy pediatry. Vince zobaczył, że mężczyzna przełyka ślinę. Wyglądał na spiętego, ale szczęśliwego. Wyglądał jak pan młody. Po chwili wysiadł niższy, także względnie młody mężczyzna w garniturze, jaki wkłada się na rozmowę kwalifikacyjną, i źle dobranych butach na gumowych podeszwach. Razem weszli po schodach, przerzucając się żartami. Wyższy mężczyzna, pan młody, odwrócił się w drzwiach, żeby zlustrować okolicę. Jeśli to był George, jak podejrzewał Vince, to Joy dobrze wybrała. Wyglądał na człowieka, który będzie dla niej dobry. Wyglądał na przyzwoitego, inteligentnego i serdecznego mężczyznę. „W każdym calu materiał na dobrego
S R
męża" – pomyślał Vince szczerze, lecz z niechęcią.
Zaczęli przybywać inni goście. Vince rozpoznał zwalistą kobietę i pedryla z Wilberforce Road. Ona rozsadzała sobą tweedowy kostium w kolorze limonkowym i miała na szyi sznur gigantycznych pereł, on zaś najwyraźniej źle się czuł w poważnym szarym garniturze; cerę miał ziemistą, a włosy związane w kucyk.
Pięć minut później, dokładnie kwadrans po dwunastej, przyjechał drugi mercedes, biały i trochę większy od pierwszego. Kierowca chwacko wyskoczył, by otworzyć tylne drzwi. Vince wstrzymał oddech. Wyglądała jak istota ze snu. Ciemne włosy miała przycięte z niemal geometryczną precyzją i ściągnięte z jednej strony do tyłu za pomocą kremowej różyczki. Usta pomalowała sorbetowatą szminką. Prosta kremowa suknia, z trzema wielkimi płóciennymi guzikami z przodu kończyła się tuż nad kolanem. Przyciskała do piersi bukiecik fioletoworóżowych i kremowych róż i uśmiechała się do kierowcy. Panna młoda, o jakiej marzy każdy mężczyzna.
269
Młoda, czysta, niepokalana. „Gdyby wszystkie panny młode tak wyglądały – pomyślał Vince – to mężczyźni dużo mniej baliby się ślubów". W ślad za nią wysiadła z samochodu Barbara, trochę szczuplejsza, niż ją zapamiętał, ale tak samo jak wtedy nieco spocona, w jasnoniebieskim kostiumie i toczku niezbyt elegancko prezentującym się na czubku głowy. Poprawiła Joy sukienkę u dołu i wyprostowała jej naszyjnik. Vince czekał na wyłonienie się tego nikczemnika Alana, ale kierowca zamknął drzwi, wrócił za kierownicę i odjechał. Vince patrzył, jak Joy wchodzi po schodach do ratusza. Przejeżdżający samochód zatrąbił gratulacyjnie i Joy odwróciła się speszona, by pomachać
S R
kierowcy, z trochę nieporadną miną. Obraz ten wyrył się w pamięci Vince'a na następne sześć lat: piękna młoda kobieta w prostej lnianej sukni, cała przejęta, odwraca głowę, by uśmiechnąć się do obcego człowieka w dzień swojego ślubu.
Drzwi do ratusza zamknęły się za Joy i jej matką. Vince wszedł do Habitatu, myśląc sobie, że skoro już tu jest, to kupi Chrisowi pod choinkę zestaw kieliszków do wódki.
270
Kuchnia Ala i Emmy, godz. 1.27
– Nic nie powiedziałeś?! – spytała Natalie ze zgrozą. – Nie. Kupiłem kieliszki i pojechałem do domu. – Nawet nie zaczekałeś, aż wyjdą? Żeby sprawdzić, czy naprawdę się pobrali? – Nie. Widziałem wszystko, co chciałem zobaczyć. Wyglądał na sympatycznego gościa, a ona wyglądała na niebiańsko szczęśliwą. Nie poszedłem tam po to, by ją molestować. Chciałem tylko zobaczyć. – Dalej uważałeś ją za swoją „jedyną"? Dalej ją kochałeś? Vince wzruszył ramionami.
S R
– Nie wiem. Przyjemnie było ją zobaczyć. Przyjemnie było wiedzieć, że jest szczęśliwa. Myślę, że dopiero kiedy ją zobaczyłem następnym razem, w pełni do mnie dotarło, ile dla mnie znaczyła. – Widziałeś ją znowu?
– Tak. Trzy lata temu. W dniu, w którym Jess mi powiedziała, że jest w ciąży. – Zalewasz! – Nie zalewam.
271
MAJ 1999 ROKU NIE TEN AUTOBUS
S R 272
Rozdział trzydziesty ósmy Vince nie współżył od jedenastu miesięcy, kiedy poznał Jess. Dziewczyny nie miał od piętnastu miesięcy. Jego ostatni poważny związek dobiegł końca, kiedy Vince się oświadczył. – Kurde – brzmiała jej spanikowana reakcja na jego z serca płynące słowa. – Jezu. Cholera. Powiedziała, że się zastanowi, ale kiedy po trzech tygodniach wciąż nie była zdecydowana, uznali to za znak, że nie jest im pisane razem się zestarzeć,
S R
i poszli każde swoją drogą. Vince miał złamane serce. Rozbite w drobny mak. Prowizorycznie poskładał je do kupy za pomocą czterech kolejnych przygód na jedną noc, a potem postanowił wycofać się z całego interesu. Mieszkał teraz w Enfieldzie. Kiedy firma Coalford Swann go zwolniła, przez prawie pół roku szukał pracy w Londynie, ale o dziwo nikt nie chciał zatrudnić człowieka, którego doświadczenie zawodowe sprowadzało się do reklamowania porcelanowych lalek. Kiedy skończyły mu się pieniądze z odprawy, musiał wypowiedzieć mieszkanie w Finsbury Park i przenieść się z powrotem do Enfieldu. A potem któregoś dnia, przeglądając lokalną gazetę, przypadkiem trafił na ofertę pracy zamieszczoną przez ośrodek szkolenia kierowców. Darmowy samochód. Zero roboty papierkowej. Przyzwoite pieniądze, jeśli pracowałby odpowiednią liczbę godzin. I chociaż uczenie ludzi jeżdżenia nie było karierą zawodową, o jakiej Vince od dzieciństwa marzył, uznał, że lepsze to niż nakłanianie ludzi do kupowania niepotrzebnych im rzeczy. A zatem w wieku trzydziestu dwóch lat dzielił ciasne mieszkanie w Enfield Town z pięćdziesięcioletnim wiecznym studentem imieniem Clive, 273
zarabiał na życie nauką jazdy i zaczynał łysieć. Nikt inny tego nie zauważył, ale włosy zdecydowanie zaczęły wypadać. Znikały z jego czaszki malejącymi kręgami, od zewnątrz do środka. Doszedł do wniosku, że w pewnej fazie zostanie mu tylko kępka na czubku głowy jak trollowi. Miał poczucie, że wiek średni zapukał do drzwi i wkrótce na zawsze zabierze mu urodę. Od wieków nie wpadł w oko żadnej kobiecie. Dziewczyny nie zatrzymywały już na nim spojrzenia ułamek sekundy dłużej, niż to było konieczne. Był tylko „instruktorem jazdy" i czuł się jak instruktor jazdy. Zaczął się nawet ubierać jak instruktor jazdy. Kiedyś miał to „coś", a teraz je tracił. Jak znaleźć dziewczynę bez tego „czegoś"?
S R
Więc kiedy w pewne słoneczne wtorkowe popołudnie Jess wsiadła po stronie pasażera do jego vauxhalla corsy i zatrzepotała, dosłownie zatrzepotała do niego rzęsami, doznał potężnego przypływu energii seksualnej – nie sądził, że jego organizm wciąż jest zdolny do takiej reakcji.
– Cześć – powiedziała. – Vincent Mellon? – Otaksowała go takim spojrzeniem, jakby kupowała w sklepie zasłony. – Supernazwisko – powiedziała w końcu, puszczając jego rękę.
– A, dzięki – wydukał. – Mam je... po tacie.
– Tak to zwykle bywa z nazwiskami – powiedziała, zakładając za ucho złocisty pukiel włosów. A potem wylała z siebie gęstą, pożywną zupę śmiechu i Vince pomyślał, że w życiu nie słyszał tak niezwykłego dźwięku. Jess nie miała w sobie nic z nerwowości typowej dla osób, które po raz pierwszy zasiadają za kierownicą. Z dźwignią zmiany biegów obchodziła się jak zawodowiec i gadała podczas jazdy z pewnością siebie taksówkarza. Była wysoka, jakieś metr siedemdziesiąt pięć. Sięgające ramion brązowe, przetykane złotymi pasemkami włosy spięła z tyłu plastikową klamerką. Jej 274
skóra miała naturalny oliwkowy odcień, który– jak później dowiedział się Vince – Jess podkreślała za pomocą szczotki i jakichś wielobarwnych metalicznych paciorków. Właściwie nie była w jego typie. Pod względem fizycznym ustępowała oryginalnością i dziewczęcością wszystkim jego eks. Nie interesowała się modą, z reguły chodziła w zwisających na biodrach dresowych spodniach ze ściągaczem w kostce albo w wypłowiałych dżinsach, do tego obcisły podkoszulek i japonki. Najwyraźniej nie posiadała żadnych butów na obcasach, a z biżuterii nosiła jedynie srebrne serduszko na łańcuszku. Raz w tygodniu opalała się w solarium i chodziła w stringach, które wystawały jej ze spodni.
S R
Była twardsza niż dziewczyny, w których dotychczas gustował. Tuż po dwudziestce miała dwie aborcje, a w jej życiorysie figurowały takie rzeczy jak narkotyki, Ibiza, nocne kluby i mało apetyczne kontakty seksualne, ale po trzydziestce dokonała się w niej przemiana i teraz ton jej życiu nadawała joga, gimnastyka pilates, duszona ryba i abstynencja seksualna. Mówiła o sobie „nawrócona hedonistka".
Wyjaśnienie, dlaczego dopiero w wieku trzydziestu jeden lat postanowiła nauczyć się jeździć, było dla niej typowe.
– Wcześniej nie mogłam prowadzić, bo zawsze byłam zadupczona. Pracowała jako producentka w radiowęźle szpitala Chase Farm, zarabiając grosze. Mieszkała nad sklepem zoologicznym w Enfieldzie, w dwupokojowym mieszkaniu, w którym zalatywało słomą nasączoną moczem. Miała czarnego kota imieniem Pasha i dwie pasiaste rybki, Es i Whizz, a jej rośliny doniczkowe żyły w stanie permanentnego odwodnienia. Vince dowiedział się tego wszystkiego w ciągu dziesięciu dni od pierwszej lekcji, najpierw z jej nieustannej gadaniny emitowanej podczas jazdy 275
bocznymi uliczkami Enfieldu, potem w jej mieszkaniu, kiedy obudził się w niedzielę rano po nocy wypełnionej przeistaczającym seksem. Abstynencja seksualna była dla nich zarówno punktem stycznym, jak i bodźcem do wyjścia z sytuacji patowej. Rozmawiali o seksie jak dwie osoby na ścisłej diecie, które okrążają stertę ptysi i nawzajem szanują się za samozaparcie, ale w cichości ducha oczekują zgody na przerwanie postu. – Jezu, możesz mi przypomnieć, czemu tego nie robiłam przez dwa lata? – jęknęła Jess, zwaliwszy się zaraz potem na poduszkę. Vince'owi nie przychodził do głowy żaden dobry powód. Nie przypominał sobie tak przyjemnego seksu i był przekonany, że gdyby miał
S R
wcześniej na koncie podobne doznania, to nie zdołałby zachować wstrzemięźliwości przez prawie rok.
Jess należała do kategorii dziewczyn, które znają różne numery, mają akcesoria, używają brzydkich słów w trakcie. Po raz pierwszy w życiu Vince nie miał poczucia, że w jakimkolwiek stopniu kontroluje przebieg zdarzeń, i był tym zachwycony. Nie byłby szczególnie zdziwiony, gdyby wyrzuciła go rano za drzwi, gdyby stanęła nad nim z jego butami w rękach i płaszczem przerzuconym przez ramię, ona jednak zrobiła mu śniadanie –jajka na parze na pełnoziarnistym toście, polane śmietaną i odrobiną słodkiego sosu chili. – Coś w rodzaju huevos rancheros a la Jessie – powiedziała, wślizgując się obok niego pod kołdrę. – Mogę popatrzeć, jak rozbijasz żółtko? W pomalowanej na biało sypialni ledwo mieściło się lekko licząc dwuosobowe łóżko. Nad łóżkiem wisiała grafika na płótnie przedstawiająca kalle, a za przeciwległym oknem rozciągał się widok na zakłady bukmacherskie William Hill. Maleńka biała kuchnia była pełna butelek oleju i octu, jak również bardzo drogiego makaronu w pudełkach. Równie maleńka i równie biała łazienka budziła się do życia z grzmiącym buczeniem, kiedy 276
człowiek pociągnął za sznurek do zapalania światła. W salonie stał nieduży jesionowy stół jadalny z poskręcanymi chromowanymi świecznikami, dwie małe żółte sofy z mnogością poduszek i telewizor umieszczony w stylizowanej etnicznej szafce. Jess wynajmowała mieszkanie od znajomej, która mieszkała w Sydney, toteż trudno było powiedzieć, gdzie kończy się gust znajomej, a zaczyna gust Jess, ale tryb życia Jess niewątpliwie miał mocno chaotyczne zabarwienie. Ubrania suszyły się na kaloryferach i oparciach krzeseł. Gazety z zeszłej niedzieli leżały skotłowane na stoliku, a na telewizorze stał talerz z czymś tłustym i pomarańczowym.
S R
– Skąd się wzięły te blizny? – spytała, przebiegając palcem wzdłuż jego szczęki.
– Myślałem, że już ich nie widać. – Słabo, ale widać.
– Chirurgia plastyczna – wyjaśnił. – Miałem przodozgryz, coś takiego... – Wypchnął dolną szczękę do przodu, po raz nie wiadomo który w życiu. – Wycięli mi trochę kości. – Au – skrzywiła się Jess.
– Nie sądziłem, że jesteś taka wrażliwa – powiedział, wskazując tatuaże zdobiące jej ramię i biodro. – To są tylko ukłucia, a nie cięcia. Jest duża różnica między kłuciem i cięciem. Jak przedtem wyglądałeś? Byłeś bardzo brzydki? – No. To nie był piękny widok. Nie przyciągał tęsknych spojrzeń. – O rety – skomentowała, biorąc go za podbródek. – Przynajmniej miałeś szansę wypracować sobie jakąś osobowość. Gdybyś od początku był taki ładny, to wyrósłbyś na płytkiego i nudnego człowieka.
277
Vince chciał powiedzieć: „Przecież ja jestem płytki i nudny. Nie mam żadnych zainteresowań, żadnego hobby, żadnych ambicji. Nie znam się na polityce, na sporcie, na sprawach międzynarodowych. Nic, tylko oglądam telewizję i uczę ludzi prowadzić". Uznał jednak, że lepiej będzie nie zaglądać w zęby darowanemu koniowi jej komplementu. – Zawsze myślałem, że stracę dziewictwo z taką kobietą jak ty. Jess zrobiła przerażoną minę. – Co? Chcesz powiedzieć... – Nie, nie! Zanim straciłem dziewictwo. Wyobrażałem sobie, że stracę je z kimś takim jak ty, doświadczonym i... biegłym.
S R
– O, szkoda. Mam taką małą fantazję: defloruję niedoświadczonego młodego mężczyznę. Kim była ta szczęściara? – Miała na imię Joy.
– Joy?! Ile miała lat – siedemdziesiąt pięć?
– Nie, po prostu dali jej na chrzcie staroświeckie imię. Była w tym samym wieku co ja. – Czyli?
– Koło osiemnastu lat. I też dziewica.
– Rany boskie – to musiała być katastrofa! – Nie, było świetnie. Genialnie.
– Nie wierzę ci! Jak mogło być genialnie, skoro żadne z was nie wiedziało, jak zabrać się do rzeczy? – Nie wiem, ale było. Spędzili resztę przedpołudnia w łóżku i kochali się pięć razy. Po zaledwie dziesięciu godzinach zażyłości Vince wiedział, że pod względem seksualnym będzie to najbardziej udany związek jego życia. Miał świadomość, że zawsze będzie mierzył jakość pożycia tą miarą. Mijały minuty i po kolejnym 278
spółkowaniu przyszło mu do głowy, że może to nie będzie jednorazowe, zastygłe jak galaretka doświadczenie do zmagazynowania w kącie pamięci i wyjmowania w samotne zimowe noce. Przyszło mu do głowy, że jego i Jess łączy ze sobą coś więcej niż tylko zwierzęca potrzeba zakończenia okresu wstrzemięźliwości, że istnieje między nimi jakaś więź. Odnosili się do siebie serdecznie, delikatnie. Rozmawiali o swoich rodzinach, o swoich losach, o wspomnieniach z dzieciństwa. Jess nie miała żadnych tajemnic, żadnych ciemnych stron do ukrycia. Mówiła mu wszystko, jakby chciała rzucić mu wyzwanie: masz mnie lubić mimo wszystkich moich wad. Razem się wykąpali, Jess umyła Vince'owi włosy, czule masując mu
S R
skórę gładkimi koniuszkami palców. Zjedli lunch w restauracyjce po drugiej stronie ulicy, dotykając się pod stołem stopami. Po jedzeniu, kiedy Vince zasugerował, że może powinien wracać do siebie, Jess spojrzała na niego i spytała po prostu: – Czemu?
Nie wrócił więc do siebie i spędzili razem resztę dnia, a potem noc. Trzy dni później, kiedy Vince wreszcie przyszedł do swojego mieszkania po czystą bieliznę, był kompletnie, totalnie, całkowicie i dziko zakochany.
279
Rozdział trzydziesty dziewiąty Kiedy Jess poznała jego braciszka i siostrzyczkę, Vince z całą pewnością wiedział, że będzie ona matką jego dzieci. Jego wcześniejsze dziewczyny były przemiłe dla Kyle'a i Ashleigh. Głaskały ich, przytulały, biegały z nimi po ogrodzie, kupowały im prezenty, gadały do nich bzdury przez telefon. Niektóre zyskały sobie nawet status ulubionych. Zwłaszcza ostatnia, Odrzucone Oświadczyny, była wielkim hitem dla Ashleigh, ponieważ umiała robić skomplikowane rzeczy z jej włosami i tak ją wystylizować, żeby wyglądała jak dziewczyny w czasopismach dla
S R
młodzieży młodszej. Z kolei przedprzedostatnia była ulubienicą Kyle'a, ponieważ umiała wymyślać z głowy genialne historie o smokach. Jednakże z chwilą, gdy wzrok Jess padł na Ashleigh i Kyle'a, doszło do reakcji chemicznej, która pobiła wszystko. Z Jess zrobiła się magiczna osoba. Oczy się rozświetliły, zniknęła zewnętrzna skorupa twardzielki, Ashleigh i Kyle poczuli magnetyczne przyciąganie. Nie musiała nic robić, żeby zdobyć ich sympatię; polubili ją od pierwszej chwili.
– Wyjdziesz za mojego brata? – spytała Ashleigh, siedząc na kolanach Jess i bawiąc się kosmykiem jej włosów.
Jess uraczyła ją uśmiechem dojrzałej kobiety. – To zależy. Znam go dopiero kilka dni. Myślisz, że powinnam? – Tak, powinnaś – odpowiedział Kyle za siostrę. – Bo inaczej będzie stary i samotny. Jess zdusiła w sobie kolejny uśmiech. – Myślicie, że będzie dobrym mężem? Kyle i Ashleigh energicznie pokiwali głowami.
280
– Tak, na pewno – powiedziała Ashleigh. – Jest bardzo bystry, ma dobre serce i lubi zwierzęta i małe dzieci. – A myślicie, że ja będę dobrą żoną? – No, będziesz idealna – stwierdził Kyle ze wzruszeniem ramion i cały pokraśniał. Odwrócił się szybko. Jess i Vince wymienili uśmiechy nad ramieniem Ashleigh. – Vincent już raz prawie się ożenił – powiedziała Ashleigh. – Poprosił ją o rękę, ale ona nie chciała. – Tak, mówił mi o tym. Co za głupia krowa, nie? – No – rozemocjonowała się Ashleigh, zaskoczona, że ktoś nareszcie
S R
powiedział w tej sprawie prawdę. – Kiedyś naprawdę ją lubiłam, ale teraz jej nienawidzę.
– Masz rację – poparła ją Jess. – Musisz być zawsze lojalna wobec swojej rodziny. Zwłaszcza starszego brata.
– No. Okropna była. Tak właściwie to nigdy jej nie lubiłam, tylko udawałam, bo robiła fajne fryzury. Ale teraz to już nieważne, bo Vince ma ciebie, i jeśli cię spyta, czy za niego wyjdziesz, to powiesz, że tak. – Ludzie muszą się najpierw dobrze poznać, zanim zdecydują się na coś tak poważnego jak małżeństwo. Ale może jak twój brat i ja już trochę pobędziemy ze sobą, to weźmiemy ślub. Puściła do Vince'a oko, a on do niej. Zaledwie jedenaście dni temu przysłuchiwałby się tego typu rozmowie z przerażeniem, a teraz był zachwycony, bo dokładnie tego chciał. – Jest świetna – powiedziała Kirsty, ładując zmywarkę po hałaśliwym lunchu. Ashleigh zaciągnęła Jess do swojego pokoju, żeby się z nią pobawiła w dom Barbie, a Kyle oglądał Nickelodeon w pokoju od frontu. 281
– Zajebista – powiedział Chris, masując sobie żołądek. Z upływem lat Chris powoli, lecz istotnie się rozrósł. Nadal miał długie, szczupłe nogi i szerokie ramiona, ale „kaloryferek" na brzuchu był już tylko odległym wspomnieniem, zaczajonym gdzieś pod mocno ugruntowaną warstwą tłuszczu. Z kolei Kirsty nic nie straciła ze swojej figury, w wieku czterdziestu dziewięciu lat wyglądała niezwykle młodo w dżinsach rozmiar dziesięć i jasnoniebieskim dzierganym topie z rękawami do połowy przedramienia. Twierdziła, że trzyma się młodo dzięki dzieciom, ale był to oczywisty przypadek dobrych genów. – Dlaczego tak późno uczy się jeździć?
S R
– Jest nawróconą hedonistką – zacytował ją Vince, zdrapując zastygły sos pieczeniowy z talerza do kosza. – Przez dwadzieścia lat prowadziła bujne życie. Chris parsknął śmiechem. – Widać to po niej. – To znaczy po czym?
– Nie wiem. Ma tego chochlika w oczach, wiesz, trochę dzika i szalona. – Tak myślisz?
– No. Ale w sensie pozytywnym, nie negatywnym. I ma świetną rękę do dzieci. – Prawda? – uśmiechnął się Vince. – Rany, ale się rozmarzyłeś – droczyła się z nim Kirsty. – No, patrz: wygląda jak kura nioska – poparł ją Chris. – Odwal się! – Vince rzucił w niego zwiniętą w kulkę papierową serwetką i uśmiechnął się. Weszła Jess, trzymając za rękę Ashleigh.
282
– Jess uczyła mnie jogi. Patrzcie. – Powoli podciągnęła stopę po drugiej łydce i balansowała na jednej nodze, przyciskając do siebie wnętrza dłoni. – To się nazywa drzewo. – Drzewo, tak? – prychnął Chris. – Tylko czekać, jak poprosisz o makrobiotyczne kanapki do jedzenia. Uśmiechnął się szeroko do Ashleigh, która pokazała mu język i pociągnęła Jess do ogrodu, żeby nauczyć się kolejnych figur. Vince obserwował je przez chwilę. Minutę później przyszedł Kyle i spytał, co robią. Natychmiast dołączył do ogrodowego towarzystwa i on również wykręcał swoje ciało w dziwne kształty, naśladując płynne ruchy Jess.
S R
Słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi, rzucając rozedrgane cienie przez witki wierzby płaczącej, która rosła na środku ogrodu. Kot sąsiadów siedział na murku i bawił się z zielonym motylkiem. Był to drugi ciepły weekend w roku, dostatecznie ciepły na krótkie rękawy, ale niedostatecznie na bose stopy, bo gleba pod trawą wciąż trzymała w sobie zimowy chłód. Vince patrzył, jak Ashleigh układa się w kwiat lotosu. Znajdowała się w ptasim stadium rozwoju: patykowate kończyny i gruzłowate kolana, kobieta, którą miała się stać, czekała nieśmiało za kulisami, jeszcze nie całkiem gotowa wyjść na scenę. Vince'a ogarnął smutek, kiedy pomyślał, że za kilka krótkich lat Kyle i Ashleigh będą nastolatkami, ich dzieciństwo stanie się odległym wspomnieniem, a wtedy w jego życiu nie będzie żadnych dzieci. Nikt z jego znajomych nie osiągnął jeszcze tej fazy. Wciąż cieszyli się środkowym okresem młodości, wydając pieniądze na ciekawe wakacje, wyjścia do restauracji i taksówki. Dzieci były tylko jednym z tematów rozmów, mglistym pojęciem, czymś nieuchronnym, ale bezpiecznie odległym. „Zaczniemy się starać
w
przyszłym
roku,
jak
kupimy
coś
większego/dostaniemy
awans/pobierzemy się/rzucimy palenie". 283
Ale kiedy Vince patrzył, jak Jess, wysoka i silna, zdrowa i pełna życia, układa Kyle'owi nogi, uświadomił sobie, że ona jest inna od jego znajomych. Niczego kurczowo się nie trzyma, nie boi się, że coś straci. Umiał ją sobie wyobrazić w ósmym miesiącu ciąży, jak głaszcze się po brzuchu, buchając zdrowiem i hormonami. Nie jęczałaby, że straciła wolność, że nie może się upijać, że organizm płata jej figle. Rozkwitłaby jako matka. I nagle myśl o zaszczepieniu dziecka w tym długim, mocnym ciele, zrobienia z Jess matki, wydała się Vince'owi czymś niesamowicie seksownym, podniecającym. Ziarno chęci wydania na świat potomstwa zostało w nim zasiane z chwilą, gdy po raz pierwszy zobaczył Kyle'a. Ziarno to zaczęło kiełkować trzy
S R
lata później, kiedy obserwował przyjście na świat Ashleigh. Ale dopiero teraz, w słoneczne niedzielne popołudnie w kuchni matki, po raz pierwszy w życiu poczuł się autentycznie gotowy do ojcostwa.
– Są cudowni – powiedziała Jess godzinę później, podczas jazdy do domu. – Absolutne aniołki.
– Wiem. – Vince uśmiechnął się z dumą. – Mama i Chris świetnie ich wychowują. To wspaniałe dzieci.
– Wielka odpowiedzialność, co? Wydać na świat człowieka. Na tyle różnych sposobów można spaprać sprawę.
– Tak. To największe wyzwanie w życiu. Spojrzała na niego. – Zastanawiasz się czasem, czy dałbyś radę? Czy się do tego nadajesz? – Tak – odparł Vince ze wzruszeniem ramion. – Myślę o tym i sądzę, że byłbym w tym dobry. Mam trochę praktyki. Jess skinęła głową. – Szczęściarz z ciebie. Ja nigdy nie miałam za wiele do czynienia z dziećmi. Nikt z moich znajomych nie ma dzieci, a jak zaszłam wtedy w ciążę, to byłam na to kompletnie nieprzygotowana. Zupełnie sobie nie wyobrażałam, 284
że miałabym stracić niezależność, przez cały dzień być uwiązana do wrzeszczącego, srającego bachora. Ale ostatnio... Vince rzucił jej pytające spojrzenie. Uśmiechnęła się. – Sama nie wiem. To przyjemne, nie? Mieć dzieci. Być rodziną. To jest naprawdę... – Myślę, że po to wszyscy jesteśmy na świecie – zaryzykował. – Tak – odparła zamyślonym tonem. – Po to tu jesteśmy, nie? Wyjrzała przez okno i dalej jechali w refleksyjnym milczeniu.
S R 285
Rozdział czterdziesty Zaczęli próbować dwa miesiące później. Ich związek był jeszcze młody, ale kiedy odkryli w sobie nawzajem pragnienie rodzicielstwa, uznali, że nie ma sensu odwlekać sprawy. Nikomu o tym nie powiedzieli. Znajomi Vince'a wciąż znajdowali się w fazie szyderstw oświadczynowo–matrymonialnych – nikomu z nich nie przyszło do głowy, że Vince i Jess mogą pominąć ten formalny krok i przejść od razu do rzeczy. Nie sporządzali wykresów owulacji ani nie mierzyli temperatury. Poszli za radą matki Jess: jak najwięcej seksu.
S R
Było to dziwnie wyzwalające uczucie, kiedy po raz pierwszy kochali się bez zabezpieczeń: robimy to, do czego przeznaczyła nas natura, jesteśmy zestrojeni z wszechświatem. Oboje byli kompletnie zaskoczeni, kiedy w następnym miesiącu Jess dostała okres.
– Boże – westchnęła Jess, otwierając opakowanie tamponów – człowiek całe życie strasznie się wysila, żeby nie zajść w ciążę – to po prostu nie do pomyślenia, żeby kochać się pięćdziesiąt razy bez prezerwatywy i nie zrobić dziecka.
Ale za pierwszym razem nie zasmuciło ich to. Na to było jeszcze za wcześnie. Wciąż byli w nastroju eksperymentalnym. Przy kolejnej miesiączce już się tak nie zdumiewali. – Nie dziwota – powiedziała Jess. – Wiesz, dwie aborcje, ćpanie – pewnie nie jestem taka płodna, jak powinnam. Po trzeciej miesiączce filozoficznie nastawili się na długie czekanie. – Nawet jeśli to potrwa rok, będę miała dopiero trzydzieści trzy lata, jak urodzi się dziecko. To nie jest tak dużo.
286
Dalej zatem stosowali zasadę, jak najwięcej seksu" i przestali brać każdy objaw w okresie poprzedzającym miesiączkę za znak, że Jess być może jest w ciąży. Oficjalnie nawet ze sobą nie mieszkali. Vince spędzał większość czasu u Jess, bo jej mieszkanie było dziesięć razy ładniejsze niż jego i nie mieszkał tam Clive, ale dalej płacił czynsz za swoje i od czasu do czasu spędzał w nim noc, kiedy Jess nie było. Nie miał kluczy do jej mieszkania i nie zostawał tam na czas jej wyjazdów. Nie miał w nim nawet swojej szczoteczki do zębów. Korzystał ze szczoteczki Jess. Było tak, jakby oboje podświadomie czekali na tę cienką różową kreskę
S R
na plastikowej szpatułce, zanim podejmą jakiekolwiek formalne zobowiązania. Kryła się za tym milcząca sugestia, że jeżeli nie dojdzie do zapłodnienia, to rozejdą się równie bezproblemowo, jak się zeszli. To powinno było dać Vince'owi do myślenia, powinno było zmącić pogodny horyzont jego świadomości, ale nie zmąciło – bo był zakochany aż do bólu. Jess miała garstkę przyjaciół płci męskiej. Większość zaliczała się do tej czy innej kategorii jej byłych. Kevin był jej sympatią ze szkoły średniej (i ojcem jednego z usuniętych dzieci). Teraz mieszkał w Brighton z żoną i dwójką dzieci. Od czasu do czasu rozmawiali przez telefon i spotykali się na drinka, kiedy Kevin przyjeżdżał do Londynu bez rodziny. Vince miał okazję go poznać. Kevin był wysoki, rudy, z brzuszkiem i nie stanowił dla niego absolutnie żadnego zagrożenia. Carl należał do grona eksów z Ibizy. Mieszkał na wyspie na stałe i kiedy miał dołek, dzwonił do Jess, żeby jej powiedzieć, że ją kocha. Odkładając słuchawkę, Jess zawsze się uśmiechała i kręciła głową zdeprymowana. – Wariat, kompletny wariat – mówiła czule. – Żal mi jego dziewczyny, szczerze mi jej żal. 287
Vince widział młodzieńczego Carla na zdjęciu, jego dominantę stanowiły długie, strzępiaste włosy i ogromne szorty. Był ładny, ale pusty. Poza tym mieszkał osiemset kilometrów stąd, i to z modelką. Vince nie przejmował się Carlem. Również Bobby nie budził w nim szczególnego zatroskania. Bobby był mężczyzną, który zrobił z Jess abstynentkę seksualną. Miał czterdzieści pięć lat i właśnie ożenił się z kobietą, od której nie chciał odejść dla Jess. Tak bardzo sponiewierał ją psychicznie, że po rozstaniu z nim odbyła trzymiesięczną psychoterapię. Polegała ona między innymi na tym, że od czasu do czasu Jess chodziła z Bobbym na kolację i rozmawiała z nim na „neutralne" tematy.
S R
– Nie wiem, co ja w nim widziałam – powiedziała Jess po powrocie z jednego z tych rzadkich spotkań. – Z każdym mijającym dniem coraz bardziej przypomina ropuchę.
Jedynym z eksów, który nieznacznie spędzał Vince'owi sen z powiek, był Jon Gavin. Jon Gavin był miłością jej życia – i ojcem drugiego z usuniętych dzieci. Zawsze mówiła o nim, używając imienia i nazwiska, ponieważ w licznej grupie znajomych, którzy kręcili się koło niej, kiedy miała dwadzieścia parę lat, byli inni Johnowie. Jon Gavin współdziałał z nią w bujnych czasach ibizowskich, to z nim balangowała całymi nocami, to jego najbardziej kojarzyła z „dawnymi dobrymi czasami" swojej młodości. W całym mieszkaniu stały lub wisiały jego zdjęcia. Był wysoki, szczupły i przystojny w stylu Paula Newmana, docenianym przez innych mężczyzn. Pracował jako producent muzyczny i mieszkał w domu połączonym ze studiem przy plaży tuż pod Los Angeles. Bardziej niż filmowa uroda i seksowna praca martwił Vince'a fakt, że Jess nigdy nie powiedziała o nim złego słowa. Gdyby wygłosiła choć jedną negatywną uwagę, choćby błahą – ma brzydkie stopy
288
albo chrapie – to może Vince poczułby się pewniej, ale nie wygłosiła, ba, ciągle się nad nim rozpływała. – Uwielbiam go, absolutnie go uwielbiam. Niesamowity człowiek. Tak bym chciała, żebyś go poznał – na pewno też by ci się spodobał. Na korzyść Jona Gavina przemawiało tylko to, że mieszkał na drugim końcu świata. Vince był głęboko wdzięczny Jonowi Gavinowi, że ten postanowił osiąść nad Pacyfikiem, i z radością płaciłby mu stałą rentę w zamian za obietnicę, że zostanie tam do końca życia. Kiedy więc pewnego wieczoru Vince spotkał się z Jess w pubie naprzeciwko jej mieszkania i usłyszał: „Jestem taka przejęta! Jon Gavin wraca
S R
do Londynu!", musiał wziąć trzy głębokie wdechy, zanim zdołał wydusić z siebie odpowiedź. – Dlaczego?
– Nie wiem – odparła rozpromieniona. – Coś związanego z pracą. Nie mogę w to uwierzyć – nareszcie poznasz Jona Gavina! – Tak, bardzo się cieszę. Kiedy przyjeżdża?
– W przyszły poniedziałek! Odbiorę go z lotniska. Zrobię mu niespodziankę. – Świetny pomysł.
– Wzięłabym cię ze sobą, ale wiesz... Vince nie wiedział, mógł się tylko domyślać. Skinął głową i powiedział: – Nie, nie, w porządku, rozumiem. – Ale poznasz go we wtorek. – Tak? – Kiedy do mnie przyjdziesz. – Aha.
289
– Zaproponowałam mu, żeby się u mnie zatrzymał, dopóki czegoś nie znajdzie. – Co? Poważnie? – Tak. Czy to jest jakiś problem? Vince chciał powiedzieć, że tak, że jest to problem jak stąd do mostu, ale wciąż tkwił w tej idiotycznej fazie, w której chciał grać przed Jess wyluzowanego faceta, który czuje się pewnie przez duże P. – Jezu, nie, żaden problem, tylko czy nie będzie nam trochę ciasno we trójkę? – Nie – skarciła go życzliwie – Jon nie zajmuje zbyt wiele miejsca.
S R
Jak zawsze powiedziała to takim tonem, jakby to była kolejna z wyjątkowych zalet Jona. – Ale gdzie będzie spał? – Na sofie. – Jasne – prychnął Vince.
Wyobraził sobie, jak gniotą się we trójkę na sofie i oglądają filmy na DVD. O dziewiątej Jon ziewa i Jess zrywa się, żeby rozłożyć razem z nim sofę. Potem Vince czeka pod łazienką, żeby umyć zęby, wyłania się Jon z ręcznikiem owiniętym wokół pasa, mięśnie brzucha grają, gigantyczne bicepsy podrygują. Nagle przyszło natchnienie. – Mam pomysł! – pojaśniał. – Niech Jon zatrzyma się u mnie! Będzie miał osobną sypialnię, a przecież idzie się stamtąd tylko pięć minut. Vince oczekiwał żywej reakcji, ale Jess zmarszczyła brwi. – Nie, nie sądzę. Nie chcę go pakować do takiego obskurnego mieszkania. Poza tym nie wiem, jak by się dogadali z Clive'em.
290
Imię Clive'a wymówiła takim tonem, jakby to była nazwa choroby przenoszonej drogą płciową. Po raz pierwszy w życiu Vince poczuł się zobligowany do wystąpienia w obronie swojego męczącego współlokatora. – Co jest nie w porządku z Clive'em? Rzuciła mu zaskoczone spojrzenie. – Daj spokój, doskonale wiesz, co jest nie w porządku z Clive'em. Jest stary, zdziwaczały... – Nie jest zdziwaczały. – Dobra, to może za dużo powiedziane, ale dziwnie się ubiera i mówi... tak... powoli... że... człowiek... traci... chęć... do... życia. Poza tym nie
S R
widziałam Jona cztery lata i chcę, żeby zatrzymał się u mnie. Dobrze mi robi na duszę. Uszczęśliwia mnie.
Vince przełknął ślinę. Wiedział, że Jess nie usiłuje celowo go zdenerwować. Nie miała w sobie ani krzty przebiegłości, przekory. Uważała, że każdy ponosi całkowitą odpowiedzialność za swoje uczucia. Nie miała obowiązku cenzurować swoich działań, redagować swoich emocji. To druga osoba miała obowiązek dorosnąć i wziąć się w garść. Nie interesowało jej zagłaskiwanie czyichś neurotyzmów. Stąd też Vince siedział przy stoliku, oddychał głęboko i zachowywał się rozsądnie, chociaż tak naprawdę miał ochotę odstawić totalną awanturę i wybiec na ulicę jak dziewczyna. – Dobra. Tak tylko sobie pomyślałem. Jess uśmiechnęła się do niego szeroko i wzięła za rękę. – Moi dwaj faworyci pod jednym dachem! Ale radocha! W tym momencie w głowie Vince'a uruchomił się stoper, który boleśnie odmierzał sekundy do poniedziałkowego wieczora... do przyjazdu Jona Gavina.
291
Rozdział czterdziesty pierwszy George stał przy swoim samochodzie, niedaleko stacji metra. Miał na sobie tę samą koszulę, którą sześć lat wcześniej włożył do ślubu. Dwa górne guziki były rozpięte i biel piki na tle oliwkowej skóry wyglądała orzeźwiająco i świeżo. Zrobił też coś z włosami. Obciął je krócej. Efekt był korzystny. Trzymał w rękach duży bukiet białych kwiatów, z tej odległości nierozpoznawalnych, ale przypuszczalnie kalli. Joy otuliła się płaszczem i uśmiechnęła niepewnie. W lewej ręce trzymała reklamówkę Selfridges z artykułami toaletowymi, pidżamą, pamiętnikiem i
S R
paczką Lillets. Zapakowała to wszystko w piątek, kiedy George był w ogrodzie, wrzucała rzeczy do torby jak popadnie, w pośpiechu, nabuzowana adrenaliną. Zapomniała o kremie nawilżającym i musiała użyć kremu matki, który pachniał wilgotną werandą. Wzięła tylko jedną zmianę ubrania, czarną koszulę z lycry, która teraz spoczywała w matczynym koszu z brudnymi rzeczami. Zamierzała wrócić po resztę rzeczy, załadować bagażnik auta mamy i jeszcze raz przejechać przez cały Londyn.
Zamiast tego wróciła, żeby zostać – podjąć jeszcze jedną próbę. Jej serce wypełniło się rozczarowaniem, kropla po kropli. Była rozczarowana sama sobą. Całe planowanie, podstęp i odwaga, jakiej wymagało od niej opuszczenie mieszkania w piątek w porze lunchu, całe te nerwy, napięcie i strach przy wsiadaniu do pociągu przed trzema dniami – wszystko na nic. Jeden telefon od George'a i wróciła. Jedna dziesięciominutowa rozmowa pełna obietnic poprawy, deklaracji miłości i uwielbienia –tyle jej wystarczyło. George kupił kwiaty. Wróciła do punktu wyjścia. Pokazała sieciówkę młodzieńcowi z pstrokatymi włosami, młodzieńcowi, którego widywała każdego dnia w drodze do pracy i z powrotem, 292
młodzieńcowi, o którym sądziła w piątek, że już nigdy go nie zobaczy – i zaczerpnęła głęboko tchu. Podchodząc do George'a, była zakłopotana, czuła się niezręcznie. Nie pamiętała, którymi mięśniami trzeba poruszyć, żeby się uśmiechnąć. Patrzył na nią rozpromieniony, z twarzą pomarszczoną miękkimi fałdami szczęścia. – Wyglądasz przepięknie – powiedział, jednym płynnym ruchem wręczając jej kwiaty i odbierając torbę – wprost przepięknie. Uśmiechnęła się napiętymi ustami, po tylu latach nie mając już pewności, jak należy potraktować komplement George'a.
S R
– Masz na sobie ślubną koszulę – powiedziała, biorąc w palce jeden z guzików.
– Tak. Czekałem na okazję, by ją znowu włożyć, i uznałem, że trudno o lepszy moment. Znalazłem kawałek konfetti – za kołnierzem. Uznałem to za bardzo znamienne. – Uśmiechnął się szeroko i przytrzymał jej drzwi samochodu. – Cudownie cię widzieć, naprawdę cudownie. Tęskniłem za tobą. Joy wsiadła i uśmiechnęła się do George'a. – Ja też za tobą tęskniłam.
I dziwna rzecz, ale rzeczywiście tęskniła. Nie za jego długimi, bolesnymi okresami milczenia ani rytualnym seksem w sobotnie wieczory. Nie tęskniła za małością ich wspólnego życia ani za bliskim niedostatku materialnym poziomem życia, na którym jakimś sposobem wylądowali. Tęskniła za nim samym. W dniach przed planowanym odejściem, kiedy myślała o wadze planowanego kroku, otwierała szafę i wąchała jeden z garniturów George'a, a potem przyciskała do siebie i płakała w wyłogi marynarki. Innym razem wpadł jej w oko tył głowy George'a, jego miękka szyja, spod włosów wyzierało podłużne bordowe znamię, jakiś kosmyk włosów 293
sterczał niesfornie – i nagle zobaczyła w nim małego chłopca, samotne dziecko bez rodziców, bez przyjaciół, bez nikogo na świecie oprócz niej. Chciała wstać i przytulić go, położyć jego głowę na swoim ramieniu, ale spojrzałby na nią tak, jakby postradała zmysły i odtrąciłby ją. Nie było już między nimi czułości. Należało to wszystko odczytać jako znak, że nie jest gotowa do odejścia, że choć każda cząstka jej ciała rwała się do ucieczki z tego ciasnego, byle jakiego, zimnego i paraliżującego świata, w którym się znalazła, mentalnie nie była jeszcze przygotowana do skoku z powrotem na brzeg. Dryfowała po morzu od tak dawna, że zatraciła umiejętność chodzenia po stałym lądzie. Nie pamiętała, jak istnieje się bez George'a. Z nim była zgubiona i bez niego też.
S R
– Zarezerwowałem stolik w tej nowej restauracji japońskiej – powiedział, zapinając pasy. – Może być?
– Super. Jestem w rybnym nastroju.
– Dobrze. Świetnie. Ale najpierw zawiozę cię do domu.
294
Rozdział czterdziesty drugi Jon Gavin zjawił się w tym samym dniu, co czwarta miesiączka Jess. Siedział na sofie, kiedy Vince przyszedł do mieszkania o siódmej wieczorem. Natychmiast się poderwał i energicznie uścisnął Vince'owi dłoń. – Vince! Czuję się zaszczycony, że nareszcie cię poznałem. – Ja też – odparł Vince, zapatrzony w najbardziej olśniewające niebieskie oczy, jakie w życiu widział. – Jessie bez przerwy cię zachwala. Vince to, Vince tamto... – Uśmiechnął się i puścił rękę Vince'a.
S R
Jessie? Odkąd to wolno mu tak ją nazywać? Vince raz tak do niej powiedział i zburczała go, mówiąc, że tylko jej ojciec ma do tego prawo. – Miło to słyszeć – powiedział, odwzajemniając uśmiech. Jon był niższy, niż wydawał się na zdjęciach, ale poza tym
Vince nie miał się do czego przyczepić. Ubrany był w bojówki I marynarską bluzę z miękkiej szarej wełny. Włosy kazał sobie ostrzyc maszynką na krótko, ale nie dlatego, że mu wypadały – przykrywały jego głowę gęsto jak puchaty aksamit – ale dlatego, że było mu do twarzy z krótkimi, bo miał niezwykle kształtną czaszkę i taka fryzura doskonale uwydatniała jego niesamowicie niebieskie oczy i gęste, ciemne rzęsy. Nawet stopy miał bardzo ładne. Jedyny element anatomii, który często nie spełnia kryteriów estetyki, któremu wolno – ba, po którym oczekuje się, że będzie okropny – u Jona jak cała reszta był opalony, kształtny i ładnie umięśniony. Vince żałował, że nie włożył tego ranka więcej wysiłku w dobór garderoby. Jako że całe dnie spędzał w samochodzie, w kwestiach odzieżowych zważał przede wszystkim na wygodę. Żałował również, że nie 295
poszedł do fryzjera. Jego włosy zawsze sprawiały wrażenie gęstszych, kiedy je skrócił. Czuł się słabowity, brytyjski, łysy i stary. Czuł się kompletnie do niczego. Jess wyszła z kuchni w spodniach od dresu i obcisłej kamizelce, pod którą nie włożyła stanika. Vince bezradnie wpatrywał się z profilu w jej sutki. Wczoraj były to jego sutki, dzisiaj musiał je dzielić z innym mężczyzną. – Dobry wieczór, mój miły. – Ucałowała go serdecznie w policzek i chwyciła za prawy pośladek. – Widzę, że zawarliście znajomość? Obaj skinęli głowami i uśmiechnęli się. – Szlag trafił, właśnie dostałam okres – żachnęła się, rozkładając na stole
S R
sztućce. – Dopiero co, pół godziny przed twoim przyjściem. – O – skomentował Vince, zerkając na Jona dla sprawdzenia, jak przyjął to nieoczekiwane i cokolwiek intymne oświadczenie.
Jon nie sprawiał jednak wrażenia ani trochę zdeprymowanego. – A niech to, Jess, tak mi przykro.
– Hm, czy Jon... czy ty mu powiedziałaś... – Tak – odparła beztroskim tonem.
– Myślałem, że uzgodniliśmy, że nikomu nie powiemy. – Nie – ty postanowiłeś, że nikomu nie powiesz, a ja po prostu tego nie zrobiłam. Aż do teraz. – Aha. – Słuchajcie – powiedział Jon – nie przejmujcie się. Jeśli wam zależy, żeby się nie rozniosło, to możecie mi zaufać, nie wypaplam. – Nie, nie, nie ma problemu. Chodzi o to, że jak ludzie się dowiedzą, to zaczną się dziwić, czemu to tak długo trwa, co tylko zwiększy presję, a my chcemy, żeby to było, wiesz, przyjemne.
296
– Jasne, świetnie was rozumiem. Myślę, że to fantastyczna sprawa. Strasznie się cieszę. Mała Jessie będzie mamusią. – Uśmiechnął się do niej szeroko, a ona odpowiedziała mu tym samym. – Nikt na to nie zasługuje bardziej od ciebie. A potem nagle padli sobie w ramiona i tulili się do siebie przez bite dwadzieścia sekund. – Och, Jon, jak dobrze mieć cię tutaj – powiedziała Jess, obejmując go mocno w pasie. – Dobrze jest tu być. – Pocałował ją w czoło, potem znowu zaczęli się ściskać. Wydawali z siebie miśkowo–przytulankowe dźwięki, a Vince stał i
S R
patrzył, czując się zupełnie zbędny.
– Obiecaj mi, że już nigdy nie wyjedziesz.
– Oj, przecież wiesz, że nie mogę ci tego obiecać. Ale przyrzekam, że następnym razem odstępy między wizytami nie będą tak długie. – Na razie to mi wystarczy. – Uśmiechnęła się i oderwała od niego, ale wcześniej poklepała go delikatnie po pupie.
Vince odchrząknął, nie celem zwrócenia na siebie uwagi, lecz z zakłopotania. Czuł się tak, jakby patrzył na młodych kochanków. Czuł, że powinien przeprosić i wyjść z pokoju. Zamiast tego padł na sofę i wziął do ręki czasopismo, które Jon czytał podczas lotu. – Jak minął lot? – zdołał wydusić, bezmyślnie przerzucając grube, błyszczące kartki. – W porządku – odparł Jon, który usiadł obok niego na sofie. – Było trochę turbulencji, ale poza tym super. – Virgin to dobra linia? – spytał. Nie miał pojęcia, dlaczego to zrobił, bo nie zamierzał w najbliższym czasie nigdzie lecieć, ale widok dłoni Jess na
297
tyłku Jona utkwił mu w głowie jak stop–klatka i nic innego nie przyszło mu do głowy. – No, super. Pierwsza klasa – to znaczy raczej biznes klasa, w każdym razie świetna obsługa i cena w porządku. Vince przełknął ślinę. Jon należał do ludzi, którzy z definicji latają klasą biznes. Tego się obawiał. Podejrzewał, że z pozoru skromny wełniany sweterek w istocie pochodzi z górnej półki, że znoszone bojówki nie zostały zakupione w Gap. A maleńkie srebrne kółeczko w lewym uchu z każdą chwilą wyglądało coraz bardziej platynowo. Chłopak z klasy robotniczej, który się dorobił.
S R
Przystojny, bogaty, z sukcesami. Ciepły, przyjazny, pewny siebie.
Miał wszystko to, czego brakowało Vince'owi. I o czym Vince marzył. – Mam nadzieję, że obaj jesteście głodni, bo nagotowałam żarcia dla co najmniej ośmiu wygłodniałych mężczyzn.
– Co jemy? – Vince zacierał ręce, usiłując wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu. – Spaghetti i zrazy.
– Och, mój ty skarbie! – zachwycił się Jon. – Moje ulubione danie! Nie mogę uwierzyć, że pamiętałaś. – Jak mogłabym zapomnieć! – Jess puściła do niego oko i zniknęła w kuchni. – Jeny – powiedział Vince, którego głos nieco skrzeczał na skutek starań o ukrycie rozdrażnienia – ale cię zaszczyt spotkał. Ja zawsze dostaję duszoną rybę z warzywami. Jon wzruszył ramionami.
298
– Może powinieneś wyjechać na cztery lata z kraju. – Uśmiechnął się do Vince'a, jakby chciał podkreślić, że nie mówi poważnie, ale to i tak nie miało znaczenia. Vince za daleko zaszedł Aleją Poczucia Zagrożenia, żeby się dało szybko ściągnąć go z powrotem.
S R 299
Rozdział czterdziesty trzeci Jon zachowywał się pod każdym względem nienagannie. Nie łaził po mieszkaniu w kusych ręcznikach i nie pałętał się im pod nogami. Nie odzywał się przy oglądaniu Rodziny Soprano i nie oglądał rano Ri:se. Nie wisiał na telefonie i nie flirtował z Jessie. Nie popisywał się swoją seksowną pracą i nie wymachiwał kasą. Sofa była zawsze złożona, jeszcze zanim Vince'owi i Jess drgnęła powieka, poduszki leżały w dokładnie takim samym układzie, w jakim je zastał. Podlewał spragnione wody rośliny Jess i jakimś cudem zdołał
S R
przywrócić je do życia. Robił najlepszą herbatę i zawsze był w dobrym humorze – w zaraźliwie dobrym humorze, który dodawał krokom Vince'a sprężystości, kiedy ten wychodził rano z domu. Któregoś ranka Vince korzystał z łazienki tuż po tym, jak Jon siedział tam dostatecznie długo, aby należało go podejrzewać, że oddał stolec – i dosłownie pachniało tam różami. Skomplementował nawet Vince'a jako instruktora jazdy. – Jezu, nigdy bym nie pomyślał, że zobaczę Jess za kierownicą, a co dopiero, że przeżyję jazdę z nią! Idzie jej naprawdę świetnie. Musisz być genialnym nauczycielem.
Vince nie miał ochoty mu mówić, że Jess jest urodzonym kierowcą i że w jej motoryzacyjnej maestrii nie ma cienia jego zasługi, uśmiechnął się więc nonszalancko i z wdzięcznością chłonął aprobatę Jona. Vince stąpał po linie zawieszonej pomiędzy miłością i nienawiścią. Bywały dni, że miał ochotę poklepać Jona po plecach i powiedzieć mu, jaki jest świetny. Bywały dni, że miał ochotę oblać mu twarz kwasem. W tej fazie życia, kiedy Vince nareszcie poczuł się mężczyzną, kiedy wszystko zaczęło się układać w sensowną całość, zjawił się Jon i zmusił go do 300
zakwestionowania wszystkiego. Wcześniej Vince zaakceptował dziwny fakt, że taka seksowna, fajna i charyzmatyczna dziewczyna jak Jess chce z nim być, bo patrzył na nią tylko w jednym kontekście. Bez Jona Jess była tylko nisko opłacaną pracownicą szpitalnego radiowęzła, która wynajmowała małe mieszkanie w Enfield, trzy razy w tygodniu chodziła na zajęcia z jogi do miejscowej sali parafialnej, robiła zakupy w Budgen's, jeździła nissanem mikrą, sama strzygła sobie włosy i lubiła często się kochać. W obecności Jona nagle przeistoczyła się jednak w egzotyczne stworzenie, które mogło się ożenić z wziętym producentem muzycznym i kursować między Los Angeles, Sydney i Kapsztadem. Mogła mieć platynowe
S R
karty kredytowe, kolczyki z brylantami i śliczne dzieci o gęstych włosach. Mogła mieć prywatnego nauczyciela jogi, makrobiotycznego kucharza i jeepa z napędem na cztery koła. Przy Jonie Jess prezentowała się zupełnie inaczej. W ujęciu Jona Jess i Vince mieli mniej niż zero sensu jako para, a pomysł ze spłodzeniem dziecka wydawał się wręcz komiczny.
Według Jona Jess była kompletnie poza zasięgiem Vince'a. – Dlaczego rozstaliście się z Jonem? – spytał pewnego wieczoru. Wstrzymał oddech, licząc na wyjaśnienie, które go uspokoi – bo Jon jest impotentem, bo przestał ją pociągać, bo jest okrutnym seryjnym zabójcą. Rzecz jasna, przeliczył się. – W sumie to nie wiem – powiedziała, wodząc koniuszkiem palca po krzywiznach jego ucha. – Jon za młodu był naprawdę ambitny, a ja chciałam wyłącznie imprezować. Myślę, że po prostu stopniowo nasze drogi się rozeszły. – Co za ironia losu – powiedział, udając nonszalancję. – Dlaczego?
301
– Zerwaliście ze sobą, bo byłaś za bardzo imprezowa, a teraz zrobiła się z ciebie prawie zakonnica – może gdybyście pobyli ze sobą dłużej, to wasze drogi znowu by się zeszły. „Powiedz, że nie – pomyślał z zaciśniętymi zębami – powiedz, że nie. Zaśmiej się sardonicznie. Wzrusz ramionami. Zwymyślaj mnie od idiotów. Proszę cię". – Hm, nigdy wcześniej o tym nie pomyślałam. To możliwe, ale wiesz, że życie pisze własny scenariusz. Jon i ja rozstaliśmy się z jakiegoś powodu. Ty i ja poznaliśmy się z jakiegoś powodu. Wszystko jest z góry zapisane. Nie ma sensu zastanawiać się, co by było, gdyby...
S R
Vince skinął głową, ale w środku coś krzyczało w nim: „Gówno prawda!". Nienawidził tego pieprzenia o przeznaczeniu. Jego dawna współlokatorka Cass ciągle zasypywała go tymi bredniami. Cała ta historia z Joy i tym kretyńskim kotem. Cass usiłowała mu wmówić, że to jest znak, że w tym tkwi jakiś sens, podczas gdy cały sens był taki, że Joy postanowiła na jakiś czas zamieszkać w tej samej dzielnicy Londynu co on, a kot Cass miał dobry gust do ludzi.
Skoro przeznaczenie potrafi połączyć ze sobą dwoje ludzi, to równie łatwo może ich rozdzielić, a skoro może ich rozdzielić, to równie łatwo może ich z powrotem połączyć. Przeznaczenie nie ma początku, środka i końca. Nie jest symetryczne i nie daje sobą sterować. Jest przypadkowe i przerażające. Robi, co chce. A że zachciało mu się sprowadzić Jona z powrotem do życia Jess, żeby ta nagle zadała sobie pytanie, co to za poroniony pomysł, żeby próbować zachodzić w ciążę z takim nieudacznikiem jak Vince, to sprowadziło. – Jak myślisz, co by było, gdyby Jon wrócił pół roku temu, zanim cię poznałem? 302
Jess wydała z siebie odgłos, który sugerował, że jest bardziej zainteresowana spaniem niż gdybaniem. – Bo nie ma między wami żadnych nieprzyjemnych zaszłości – kontynuował. – Jesteście najlepszymi przyjaciółmi; facet jest naprawdę przystojny; kiedyś byliście w sobie zakochani. Co by was powstrzymało? – Jezu, nie wiem. – Jess przewróciła się na bok. – Po prostu nie patrzę już na niego w ten sposób. Jest moim kumplem. Jest... Jonem. „Właśnie – pomyślał Vince – właśnie". O to właśnie chodzi. Jon to Jon, a Jon to wcielona doskonałość.
S R 303
Rozdział czterdziesty czwarty Joy włożyła kartę kredytową z powrotem do portmonetki i podniosła reklamówkę. Nagle zaczęła się ulewa. W holu supermarketu stali w półkolu ludzie, którzy z oklapłymi torbami zakupów u stóp przez szklane drzwi obserwowali niebo. Joy, która spodziewała się deszczu, wyjęła z torebki parasol i otworzyła. Opony samochodów ślizgały się po mokrym asfalcie, a ludzie chodzili szybciej niż zwykle. Jakiś mężczyzna przebiegł obok Joy, trącając ją łokciem.
S R
„Nie ma sensu biec – chciała za nim krzyknąć – zrobili badania, z których wynika, że człowiek jest o pięć procent bardziej suchy, jeśli idzie, a nie biegnie w deszczu".
W reklamówce Joy było jedzenie na kolację. Nadeszła jej kolejka na gotowanie. Mieli taki układ, że George gotował w poniedziałki, środy i piątki, Joy we wtorki, czwartki i soboty, a w niedziele chodzili do restauracji. Na ten wieczór zaplanowała danie z „The Naked Chef" – rosół z kurczaka z makaronem. George wychodził z przeziębienia, a rosół jest zdrowy i pożywny. Joy była zdumiona faktem, jak szybko wskoczyli w dawną rutynę. Przez pierwsze parę dni George bardzo się starał. Zgodził się z nią, że musi coś zmienić; obiecał, że zrobi coś ze swoimi wahaniami nastroju; zasugerował nawet, żeby jej matka przyszła w niedzielę na lunch. Posprzątali dom, rozmawiali o wakacjach i snuli plany na przyszłość. Doszło nawet do tego, że kochali się we wtorek. Ich związek był świeży i czysty –jak w pierwszych dniach, kiedy George ją adorował, zanim uznał ją za przyczynę wszystkich swoich nieszczęść.
304
Ale potem, z upływem dni, wszystko stopniowo siadło. W domu znów zapanował bałagan. Z planów nic nie wyszło, a George wrócił do swojej skorupy. Życie biegło dawnym torem, tak jakby Joy nigdy nie spakowała torby i nie zostawiła go w tym podmiejskim więzieniu. Mieszkali teraz w Esher. Przeprowadzili się przed trzema laty, kiedy George postanowił zrezygnować z pracy, aby napisać Wielką Brytyjską Powieść. Kupili maleńki dom z dwoma pokojami na dole i dwoma na górze za połowę sumy uzyskanej ze sprzedaży mieszkania w Stockwell. Reszta pieniędzy wylądowała na lokacie bankowej i finansowała przedłużany urlop naukowy George'a. Miał on potrwać tylko rok. George przeprowadził się do
S R
Esher pełen nadziei, z radością podłączył laptop i kilka razy zgiął palce. Był przekonany, że w Nowy Rok będzie dysponował grubym wydrukiem i umową wydawniczą. W rzeczywistości napisał jedenaście stron czwartego z kolei podejścia, poprzednie trzy książki zostały porzucone w pół drogi i odłożone na półkę.
Pieniądze zaczęły się kończyć kilka miesięcy wcześniej i żeby nie wpaść w długi, George zmuszony był brać prace zlecone – prowadził rachunki na telefon między innymi kwiaciarzowi, nauczycielowi gry na fortepianie i fryzjerowi. Szczerze tego nienawidził, nie chciał, żeby te przypadkowe elementy świata zewnętrznego zabierały mu czas przeznaczony na pisanie i wdzierały się w jego kokon. George i Joy nie przyjmowali gości. Matka Joy udawała, że to rozumie, ale była wyraźnie zdezorientowana faktem, że mężczyzna, którego sześć lat wcześniej z radością obserwowała na ślubnym kobiercu ze swoją córką, nigdy nie ugotuje dla niej choćby miski makaronu i składa jej tylko przelotne, zniecierpliwione wizyty, z reguły po drodze dokądś. Kiedy Barbarze od wielkiego dzwonu udało się ich zwabić na niedzielny lunch, George zaczynał 305
spoglądać na zegarki i zegary z chwilą, gdy przełknął ostatni kęs placka z jabłkami, nie próbując ukrywać faktu, że przebywanie w tak dużej odległości od jego strefy bezpieczeństwa budzi w nim dyskomfort. Jak na osobę rzekomo tak dobrze wychowaną, George potrafił być niewiarygodnie nieuprzejmy. W pewien piątkowy wieczór przed kilkoma tygodniami zjawili się Julia i Bella. Była to misja ratunkowa udająca zaimprowizowaną wizytę pod hasłem „przypadkiem tędy przejeżdżaliśmy". Joy i George właśnie skończyli jeść kolację i mieli obejrzeć film na wideo. Zadzwonił dzwonek i George dyskretnie uchylił zasłony od frontu, najeżony irytacją i przerażeniem.
S R
– O mój Boże, to ci twoi okropni znajomi – powiedział, puściwszy zasłonę. – Ten paskudny konus i ta krzykliwa kobieta z dużym biustem. – Julia i Bella? Żartujesz. – Niestety nie.
Joy przełknęła ślinę. Nie widziała Julii i Belli od prawie dwóch lat. Od czasu do czasu rozmawiali przez telefon, ale Julii i Belli znudziły się próby namawiania jej, żeby gdzieś z nimi poszła. Joy już dawno zrezygnowała z życia towarzyskiego, bo za każde spotkanie karana była długim milczeniem i naburmuszeniem. Wolała wymówić się czymś i zostać w domu z George'em. Było lepiej, kiedy wciąż jeszcze pracowała w mieście, w ColourPro, bo mogła widywać się z ludźmi podczas przerwy na lunch. Teraz była zatrudniona w Surrey i nawet to niewielkie poletko towarzyskie uległo likwidacji. Joy nie widywała się z nikim oprócz George'a. W każdych innych okolicznościach, w związku z normalnym mężczyzną, byłaby zaskoczona, lecz ucieszona nieoczekiwanym przybyciem dwojga swoich najlepszych przyjaciół, teraz jednak ogarnęła ją zgroza. – Zaprosiłaś ich? 306
– Ależ skąd! Cóż za absurdalna sugestia! Jej dom był hermetycznie zamknięty przed światem. Jedynymi ludźmi, którzy przekraczali jego próg, byli hydraulicy i gazownicy. Piątkowe wieczory miały pewien rytm, kształt zrodzony z rytuału. Joy podejrzewała, że u większości par mieszkających razem tworzą się podobne schematy, ale nacechowane pewną immanentną elastycznością – jak wysokie budynki, które mają za zadanie wytrzymać silne wiatry. Tymczasem ich rutuały były tak sztywne i nieustępliwe, że najdrobniejsze zagrożenie zmianą mogło pogrzebać pod gruzami całą tę konstrukcję. Dzwonek zadzwonił ponownie. Joy otworzyła usta, żeby coś powiedzieć.
S R
– Pst. – George przyłożył palec do ust. – Cicho –szepnął. Joy zamknęła usta.
Wszystko, co teraz mówiła i robiła, było podporządkowane jednemu celowi: żeby George był zadowolony. Nawet na jej ubiór miała wpływ jego opinia. Parę lat wcześniej, kiedy do łask wróciły minispódniczki, George wyraził zaniepokojenie ilością odsłanianego przez Joy uda, więc natychmiast wróciła do noszenia spodni. Mogła wytrwać przy swoim, przyjąć postawę typu: „Będę nosiła, co mi się podoba", lecz doskonale wiedziała, dokąd by ją to zaprowadziło, a nie miała ani energii, ani przekonania, by się tam udać. W każdym aspekcie życia dostosowywała się do George'a. Przestała widywać się ze znajomymi, używać brzydkich słów, oglądać telewizyjną szmirę, nosić krótkie spódniczki, mówić na ubikację „ubikacja", mówić „włanczać" zamiast „włączać", farbować włosy, wspominać przeszłość, rozmawiać o swojej rodzinie, trzymać nóż jak długopis i obciągać George'owi. Systematycznie i chirurgicznie usunęła z jego życia wszystkie potencjalne źródła irytacji i niezadowolenia i w tych ekstremalnych okolicznościach, na tych zgliszczach udało im się jakoś utrzymać małżeństwo. Pozostawieni 307
samym sobie, podążający ściśle wytyczonymi ścieżkami bez jakiejkolwiek ingerencji ze strony świata zewnętrznego, wiedli przyjemne i miłe życie. Co wieczór oglądali filmy, jedli dobre jedzenie, czytali dobre książki i nad doskonałym winem godzinami rozmawiali o polityce, filozofii i rzeczach naprawdę ważnych. Nigdy się nie kłócili i życie płynęło sympatycznie do tego stopnia, że Joy zaczęła mieć za złe znajomym próby wyciągnięcia jej z tego domowego kaftana bezpieczeństwa. Większość z nich zrezygnowała z tych prób wiele lat temu, ale Julia wciąż nie dawała za wygraną. „Idziemy zobaczyć Take That na Wembley – musisz z nami pójść, kochanie. Kupię ci bilet". „Bella i ja wyjeżdżamy na
S R
weekend do Stratfordu – zarezerwowaliśmy pokój w cudownym pensjonacie. Proszę cię, powiedz, że z nami pojedziesz". „Spotkaj się z nami w mieście – idziemy do nowego pubu przy Rupert Street". Za każdym razem Joy była zmuszona wymyślić jakieś usprawiedliwienie, które pomijałoby smutną prawdę, że George by jej nie pozwolił.
Dawniej Julii czasem udawało się wymóc na Joy zgodę. Potem przez kilka trudnych dni Joy zbierała się w sobie, by przekazać George'owi wiadomość, że wychodzi gdzieś bez niego. Kiedy już uznała, że przyszła pora, przez kilka minut oddychała głęboko i przygotowywała w głowie dokładny tekst swojej wypowiedzi. Starała się wygłosić go nonszalanckim tonem i zazwyczaj opatrywała zapewnieniem, że wróci o zapowiedzianej porze. George wpadał wtedy w ponury nastrój, który trwał godzinami, a czasem nawet parę dni i osiągał maksymalne natężenie w dniu spotkania, lecz nazajutrz rozwiewał się i życie wracało do normy. Schemat ten był dla Joy tak bolesny, że przestała uważać zaproszenia na imprezy towarzyskie za przyjemny element dorosłego życia, lecz za podstępną ingerencję zatruwającą jej tak ciężko zdobytą rodzinną harmonię. 308
Tymczasem Julia i Bella przyszli do niej tego wieczoru w przekonaniu, że odwiedzają kobietę, której mąż nie wypuszcza z domu i nie pozwala jej się zabawić. Trudno było od nich oczekiwać, by rozumieli konsekwencje swoich działań, a nawet gdyby Joy spróbowała im to wyjaśnić, nadal nie mieliby pojęcia, co ona przechodzi. Usłyszawszy o przeciągającym się, trwającym czasem kilka dni milczeniu George'a, zbyliby ją frywolnym: „Po prostu nie zwracaj na niego uwagi. Jest dorosłym mężczyzną, jakoś przeżyje". Mogłaby im wytłumaczyć, że kiedy on milczy, ona czuje się odepchnięta, porzucona, uwięziona, udręczona, a w domu panuje smętna, ciężka, ponura, beznadziejna atmosfera, ale przekraczałoby ich pojęcie, dlaczego Joy pozwala mu do tego stopnia sterować swoją psychiką.
S R
Prawda była taka, że Joy również tego nie rozumiała. Już dawno doszła do wniosku, że George jest człowiekiem z natury nieszczęśliwym i tylko ona potrafi odgrodzić go od ciągle wiszącego w powietrzu stanu nieszczęścia. Była osią jego istnienia. Gdyby nie zgadzała się na wszystko, George bez własnej winy popłynąłby w pobliże miejsca, gdzie nie ma po co żyć, gdzie życie nie ma sensu – Joy doskonale znała to miejsce, w którego zakamarkach czaiło się samobójstwo. Usprawiedliwiała go, bo rozumiała jego spojrzenie na świat, i była z nim, bo gdyby odeszła, nikt nie uratowałby go przed runięciem w otchłań nicości. Przez mleczną szybę drzwi wejściowych Joy wpatrywała się w rozmyte sylwetki Julii i Belli i krew zaczęła szybciej kursować w jej żyłach. – Jezu, nie wiem, po co oni przyszli – mruknęła. – Nie wpuszczam ich – szepnął i usiadł na poręczy sofy z ramionami splecionymi na piersiach. – Co?
309
– Przykro mi, ale jest już po dziewiątej i uważam, że to bardzo niegrzeczne przychodzić o tej porze bez zaproszenia. – Ale skoro już wlekli się taki kawał drogi... – To nie mój problem. Mogli się zapowiedzieć. Dzwonek zadzwonił po raz trzeci i podniosła się klapka listownika. Z otworu wypełzły cztery palce. – Wiemy, że tam jesteście! – zawołał Bella. – Widzimy was. George spojrzał ku drzwiom ze zgrozą na twarzy, a Joy wzruszyła tylko ramionami, ułożyła mięśnie twarzy w wyraz zaskoczenia i zachwytu, po czym otworzyła drzwi. – Rany boskie! Co wy tu robicie?
S R
– Odprowadziliśmy siostrę Julii na dworzec Waterloo i zobaczyliśmy na peronie, że drugi pociąg jedzie do Esher. Odjeżdżał za dziesięć minut, więc pomyśleliśmy: „Raz kozie śmierć, pojedziemy i zobaczymy się z naszą kochaną Joy". Och, jaki śliczny domek! – powiedział Bella, rozglądając się dokoła. – Naprawdę uroczy.
– Tak, bardzo tu miło – poparła go Julia, wnosząc za próg aromat zimnego powietrza i ciepłych pubów. – Bardzo przytulnie. George nie ruszył się z miejsca i tępym wzrokiem patrzył w ekran telewizora z zatrzymanym na stop–klatce filmem, który właśnie zaczęli oglądać. – O, oglądacie Głupi i głupszy. Uwielbiam ten film. – Nie, to tylko zwiastun – powiedział powoli George. – A. – Julia okręciła się na pięcie w stronę George'a, którego wcześniej nie zauważyła. – George! Witam! Jak się masz? – Doskonale – odburknął. Julia odczekała chwilę, licząc na to, że George powie coś jeszcze. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy? – spytała. George milczał. 310
– E, nie – odparła Joy. – Tylko oglądamy film na wideo. Julia i Bella pokiwali głowami i rozejrzeli się po domu. – Siadajcie – powiedziała Joy, która nareszcie otrząsnęła się z szoku i uświadomiła sobie, że ma gości. Zdjęła zeszłotygodniowe gazety z sofy i talerze ze stolika. Z trudem zmieścili się we dwójkę na maleńkiej sofie. Joy widziała, że chłoną unoszące się w powietrzu napięcie i dobry nastrój uchodzi z nich jak z przebitego sterowca. George usiadł po turecku na podłodze, wziął do ręki zabłąkane czasopismo i zaczął je przeglądać. – Przynieść wam coś do picia?
S R
Julia i Bella pokiwali głowami. – A co masz? – Wino. Piwo. Wodę.
– Chętnie napiłabym się wina.
– Nie mamy wina – powiedział George. – Mamy. – Nie mamy.
– A, tak, nie mamy – powiedziała Joy, ukrywając zażenowanie. – Zapomniałam.
– Nie szkodzi, może być piwo – łagodziła sytuację Julia. Przyniosła więc im po butelce Hoegaarden i usiadła na podłodze. – Dobrze wyglądasz – powiedziała Julia. – Ty też – odparła Joy. – Nie widziałam cię od dnia ślubu, George, i muszę powiedzieć, że życie małżeńskie najwyraźniej ci służy, bo świetnie wyglądasz. George spojrzał znad swego czasopisma, uśmiechnął się zaciśniętymi ustami i znowu spuścił głowę. 311
Wyraz życzliwego zainteresowania zastygł na twarzy Julii i zapadła cisza. Joy uświadomiła sobie, jaką George przyjął strategię na tę ingerencję w piątkową rutynę: udawać, że ich nie ma. Uznał zapewne, że jeśli nie okaże im gościnności,
to
nie
tylko
wcześniej
wyjdą,
ale
i
zmniejszy
się
prawdopodobieństwo, że ponownie ich odwiedzą. Rozmowa szła jak po grudzie. Nie można było normalnie konwersować, kiedy George siedział w kącie, kipiał złością i ostentacyjnie przewracał kartki czasopisma. Nie ulegało wątpliwości, że celem wizyty jest sprawdzenie, jak się żyje Joy. Kiedy zatem goście ustalili, że owszem, George jest taki cenzorski i aspołeczny, jak podejrzewali, i owszem, Joy jest taka stłamszona i potulna, jak
S R
się obawiali, dalsze przebywanie w jej domu straciło sens. Ale przedstawienie pod tytułem „zaimprowizowana wizyta" trzeba było odegrać do samego końca, toteż wszyscy troje po stoicku kontynuowali tę tragifarsę, dopóki piwo nie zostało wypite do ostatniej kropli, a zbliżająca się pora odjazdu ostatniego pociągu podsunęła dogodny pretekst do wyjścia. Joy odprowadziła ich do drzwi. – Przepraszam – powiedziała. – Za co?
– No, za to. Za wszystko. Wiecie. Bo...
– Nic się nie przejmuj – przerwała jej Julia, mocno ją przytulając. – Pamiętaj, że jesteśmy. Czekamy tylko na twój sygnał. Tak? – Tak. – Joy skinęła z wdzięcznością głową. – Przepraszamy, że przyszliśmy bez zapowiedzi – powiedział Bella, pochylając się do swojego zwyczajowego cmoknięcia w policzek – ale strasznie chcieliśmy się z tobą zobaczyć. – Wiem. Nic nie szkodzi.
312
– W przyszłym tygodniu kończę trzydzieści lat. Zarezerwowałem stolik w Mezzo. Na środę wieczór. Przyjdziesz? Joy uśmiechnęła się napiętymi ustami, czując, że łzy cisną jej się do oczu. – Nie wiem. Zobaczę. Dam znać. Uśmiechnął się do niej z odcieniem zawodu i rezygnacji. – Super. I poszli. Bella wziął Julię pod ramię i ruszyli w stronę stacji. Z powrotem do rzeczywistości. Z powrotem do świata imprez urodzinowych, przyjaciół i spontaniczności. Z powrotem do świata, który Joy dawno opuściła. Przez ułamek sekundy Joy miała ochotę pobiec za nimi z okrzykiem: „Zabierzcie
S R
mnie ze sobą! Ja też chcę tam pojechać!". Zamiast tego wróciła do środka, przygotowując się psychicznie na kolejne długie, bolesne milczenie George'a. Tego wieczoru nie odzywał się do niej. Nie odzywał się do niej aż do piątej po południu następnego dnia, ale kiedy nareszcie otrząsnął się z naburmuszenia i zaczął znowu odnosić się do niej uprzejmie, było już za późno – Joy postanowiła, że odchodzi. W środę wieczorem siedziała przed telewizorem i wyobrażała sobie wesołe towarzystwo zgromadzone wokół stołu w Mezzo, ludzi, którzy wpisali w swoich kalendarzach hasło „Urodziny Belli", ubrali się elegancko, wsiedli w metro jadące do stacji Tottenham Court Road i Leicester Square, by spędzić wieczór na piciu, jedzeniu i śmianiu się. Wyobraziła sobie, że ktoś wznosi toast za Bellę, Julia wygłasza mowę, ktoś inny otwiera szampana. Obraz ten był płodem jej imaginacji i prawdopodobnie pozostawał w luźnym związku z rzeczywistością, ale zdołał wzbudzić w niej przekonanie, że do końca życia nie chce odrzucić już ani jednego zaproszenia. Mało tego – okropny wieczór z Julią i Bellą zmusił ją do przyznania przed samą sobą, że nie może dłużej być z mężczyzną, który tak bardzo boi się świata, że odmawia poczęstowania gości winem. Dla Joy picie wina z 313
przyjaciółmi miało w sobie coś tak fundamentalnego, kwintesencjonalnego, pierwotnego, naturalnego i radosnego, że nie mogła znieść myśli, iż miałaby już nigdy tego nie robić. Spakowała więc torbę i odeszła. A potem wróciła. Dwa tygodnie później znajdowała się przy głównej ulicy Esher w deszczu i w punkcie wyjścia. Nic się nie zmieniło. W stosunku do okresu sprzed odejścia ani trochę nie zbliżyła się do przyjmowania zaproszeń na imprezy. Tkwiła w pułapce lęków George'a i własnej słabości. Po raz pierwszy od czasu, kiedy przed laty poznała George'a, przestała sobie wyobrażać, że
S R
dryfuje po morzu zerwaną z kotwicy łodzią i pogodziła się z faktem, że takie życie przeznaczył jej los. Bycie z George'em, mieszkanie na przedmieściu, praca w laboratorium fotograficznym. Nikt nie przybędzie jej na ratunek. Nie ma alternatywy, nie ma równoległego istnienia. To jest jej życie. To jest jej wędrówka. Oswajając się z tą przerażającą konstatacją, zaczęła się przyglądać mieszkańcom Esher i zobaczyła dwie kobiety, które szły w jej stronę. Jej rówieśniczki, po trzydziestce, przeciętnie atrakcyjne, pospolicie ubrane, każda pchała wózek. Wózki były obwieszone reklamówkami, dzieci ledwo widoczne za mokrymi osłonami od deszczu. Ten widok wywołał w niej kolejne olśnienie, jeszcze bardziej przejmujące niż pierwsze. Jedyny sposób na dotrwanie do końca wędrówki to stać się jedną z tych kobiet. Stać się matką. Bo dziecko to jedyna rzecz, która może nadać sens temu scenariuszowi, jej życiu i życiu George'a. „Muszę mieć dziecko" – pomyślała. George odzyska do niej szacunek. Ona odzyska szacunek do siebie samej. Będzie wiedziała, kim jest. Przestanie być zagubiona.
314
Z tą myślą skręciła w boczną ulicę, kierując kroki ku George'owi i swemu przeznaczeniu.
S R 315
Rozdział czterdziesty piąty W następny poniedziałek Jon i Vince poszli razem do pubu. Pomysł wyszedł od Jona. Jess była na kursie jogi. W niedzielę przestawili zegary o godzinę do przodu i Enfield sprawiało wrażenie uradowanego dodatkową godziną jasności. Ludzie siedzieli w płaszczach na zewnątrz pubów i smakowali pierwsze nieśmiałe porywy lata. Jon i Vince poszli do King's Head przy rynku i zamówili po kuflu heineken export. Ze swoją wygoloną głową, kolczykiem i markowymi ciuchami Jon wcale nie odstawał od reszty towarzystwa. Spokojnie można by go wziąć za jednego
S R
z hałaśliwych sprzedawców z targu, złotoustego handlarza stylonowej bielizny, przecenionych kompaktów czy truskawek. Podobnie jak Vince, był na wskroś chłopakiem z Enfield i podobnie jak Vince – przy pierwszej nadarzającej się okazji uciekł stamtąd, by posmakować życia gdzie indziej. W przeciwieństwie do Vince'a odniósł sukces zawodowy i wyrobił sobie nazwisko, był szanowany w swojej branży i przypuszczalnie miał na to dowody w postaci dyplomów z nagrodami zawieszonych na ścianach ubikacji. Mieszkał w różnych krajach, pracował z różnymi ludźmi, cały czas nabierając rozpędu. Z kolei Vince wyjechał do Londynu z ogólnikowym zamiarem, że będzie pracował w mediach, wrócił do Enfield, kiedy nic z tego nie wyszło, i podjął jedyną dostępną pracę, w której czuł się z grubsza dorosły. Jon był o rok młodszy od niego, ale pod względem doświadczenia i pozycji życiowej co najmniej o dziesięć lat starszy. – Jakie masz plany? – zagaił Vince. – To znaczy na Londyn? Vince skinął głową. – W sumie to żadnych. Zrobiłem sobie urlop – wyjaśnił Jon. 316
– Dziwny urlop: przyjechać do Enfieldu z kalifornijskiego domu przy plaży. – No – odparł z uśmiechem Jon – pasowałoby na odwrót, co? Ale nawet jak się mieszka w takim odjazdowym miejscu, to nie przeszkadza tęsknić za miejscem urodzenia. Człowiek nawet bardziej je docenia. – Z której okolicy Enfieldu jesteś? – Turkey Street. – Turkey Street! Ja cię sadzę! – Turkey Street znajdowała się w najbiedniejszej części Enfieldu. – Naprawdę daleko w życiu zaszedłeś. – No – zaśmiał się Jon. – Nie mogę powiedzieć, żebym spotkał podczas swoich podróży jakiegoś sąsiada.
S R
– Twoja rodzina ciągle tam mieszka?
– Aha. To znaczy mama. Zatrzymałbym się u niej, ale siedzi po szyję w nastolatkach. Jest ich czwórka, od czternastu do osiemnastu lat. W czteropokojowym mieszkaniu. Wyobrażasz sobie? – Skrzywił się. – Bracia i siostry?
– No. To znaczy przyrodni. Z drugiego rzutu. Przez czternaście lat byłem tylko ja, a potem poznała Richiego i machnęła kolejną czwórkę, jedno po drugim. W ciągu pięciu lat z dwóch osób zrobiło się siedem. Mocno mnie to zmotywowało, żeby spieprzać z domu i w ogóle z Enfieldu w szeroki świat. – Wiesz, że podobnie było ze mną? Przez czternaście lat mieszkałem z mamą, a potem poznała Chrisa i teraz mają dwójkę dzieci. Ale na szczęście zaczekali z tym, aż się wyniosę. Miałem dwadzieścia trzy lata, kiedy urodził się Kyle. – To jest trochę bardziej cywilizowane rozwiązanie. Człowiek ma większe szanse polubić dzieci, jeśli nie budzą go bez przerwy w nocy, nie
317
rysują mu płyt i nie zarzygują najlepszych koszul. Jezu, to był koszmar – niewiele brakowało, a odstraszyłoby mnie to od dzieci na całe życie. – Nigdy nie myślałeś o tym, żeby założyć rodzinę? – Jasne, że myślałem. Strasznie bym chciał mieć rodzinę. To jest mój następny wielki plan. – Aha. – Po prostu nie spotkałem odpowiedniej dziewczyny. Na razie. – Ty i Jess nigdy o tym nie myśleliście, wiesz – po aborcji? – Powiedziała ci o tym? – No.
S R
Uśmiechnął się cierpko i skinął głową.
– Nie, aborcja w gruncie rzeczy zamknęła ten temat. Jess była wtedy dosyć zwichrowana. Nie była gotowa na macierzyństwo. To byłaby katastrofa. Usunęła ciążę między innymi dlatego, że zorientowała się dopiero w dziesiątym tygodniu i zdążyła przez ten czas napchać w siebie mnóstwo prochów i wlać mnóstwo gorzały – dziecko mogłoby urodzić się upośledzone. Nie, Jess nigdy nie była typem matki. Aż do tej pory. – Gratulacyjnie uniósł szklankę z piwem. – Muszę powiedzieć, że jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak ją oswoiłeś.
– Nie ma w tym ani grama mojej zasługi – skrzywił się Vince. – Taką ją poznałem. Idealna synchronizacja. – Aha, wiem, o co ci chodzi. Jessie nadaje tempo. Zawsze tak było. Jessie jest typem kierowcy autobusu. – Słucham? – Więc tak. Wyobraźmy sobie, że życie polega na przejechaniu przez miasto. Niektórzy ludzie są taksówkarzami – cel jazdy dyktują im pasażerowie. Ale inni ludzie są kierowcami autobusów. To oni wyznaczają trasę. Ludzie 318
mogą wsiąść i wysiąść na wybranym przystanku, ale autobus jedzie określoną trasą, której pasażer nie może zmienić. Taka jest Jess. Vince skinął głową z poczuciem, że trochę niedorzeczna analogia Jona ma w sobie bardzo wiele prawdy. – Ale w tym świetle fakt, że wybrała ciebie, jest dla ciebie bardzo pochlebny. Mieć dziecko to wielka rzecz. Musiała cię uznać za kogoś totalnie wyjątkowego, że chce przebyć z tobą ten etap podróży. W głowie Vince'a zadźwięczał ostro dzwonek alarmowy. – Etap? – Tak. Nie pomyśl sobie, że mówię to z zazdrości, bo uwierz mi, stary,
S R
nie jestem zazdrosny – ale Jess ma coś takiego, że jeśli do końca życia nie będziesz chciał zawsze tego samego co ona, to w którymś momencie wysadzi cię z autobusu. A jak wsiądzie ktoś, kto będzie chciał tego samego, to wiesz... Vince skinął głową niezbyt uszczęśliwiony.
– Musisz być przygotowany, że od tej pory będziesz grał drugie skrzypce, jeśli chcesz, żeby to zaczęło funkcjonować. Jess jest szefem. Zaakceptuj to, zaakceptuj ją, zaakceptuj wszystko, co ona robi, a będziesz miał przy niej raj. W przeciwnym razie... W sumie próbuję ci powiedzieć, żebyś uważał. Jess to niebezpieczna osoba dla kogoś, kto się w niej zakocha. Coś niecoś wiem na ten temat... Vince pobladł nieznacznie. Targały nim sprzeczne pragnienia: rozbić szklankę na głowie Jona i poprosić go o rozwinięcie tej kwestii. W końcu zdobył się tylko na to, żeby spytać Jona rachitycznym głosem, czy chce jeszcze jedno piwo. – Przepraszam cię, Vince, trochę się zagalopowałem, co? Za dużo gadam. Taki już jestem. To nie mój interes. Ty i Jess świetnie się ze sobą dogadujecie,
319
będziecie mieli świetne dzieci i tylko to się liczy. Więcej nie ma o czym mówić. Vince skinął głową i podszedł do baru z pustymi szklankami, ale za to z głową pełną autobusów i dzieci. Przypomniał sobie, jak Jess po raz pierwszy wsiadła do jego samochodu i przedstawiła się. Co zobaczyła, kiedy na niego spojrzała? Kipiącego energią seksownego mężczyznę czy dawcę nasienia? Człowieka, z którym chciała spędzić resztę życia, czy kogoś, kto zaspokoi jej bieżącą zachciankę? Zastanowił się nad ich wspólnym życiem. Czy to jest miłość? Kochał ją, to wiedział na pewno. A ona zachowywała się tak, jakby
S R
kochała jego. Troszczyła się o niego i zależało jej na nim. Była czuła i ciepła. Ale czy chciała się z nim na trwałe związać? Czy to słuszne, żeby mieć ze sobą dziecko, skoro ledwo się znają? Jess byłaby świetną matką, co do tego Vince nie miał najmniejszych wątpliwości, ale czy sprawdzą się jako rodzina? Obejrzał się w lustrze nad barem. Wyglądał na człowieka zmęczonego. Wyglądał staro. Był stary. Nie miał czasu na zwlekanie. Jeśli chciał założyć rodzinę, to teraz.
Odsunąwszy od siebie uwagi Jona i własne wątpliwości, wręczył barmanowi banknot pięciofuntowy.
320
Rozdział czterdziesty szósty Vince siedział w swoim samochodzie pod domem przy Ladysmith Road 10. Była sobota, wpół do dziesiątej rano, czekał, aż Charlene Okumbo wyjdzie na lekcję jazdy. Charlene miała siedemnaście lat. To była ich trzecia lekcja. Vince lubił Charlene, bo bez przerwy mówiła o sobie, o swoich znajomych i swoim życiu, dzięki czemu był na bieżąco z obyczajami dzisiejszej młodzieży. Jej mama pochodziła z Perthshire i była asystentką nauczyciela, a jej tata pochodził z Ghany i był kierowcą autobusu. Chodziła do
S R
college'u w Enfield, gdzie jako główne kierunki wybrała angielski i przedsiębiorczość. Jej marzeniem było kierowanie własnym imperium handlowym.
Minęło już co najmniej dziesięć minut, więc Vince zgasił silnik, wyjął komórkę i zadzwonił do Jess. – A, cześć, Jon, tu Vince.
– Wszystko w porządku, stary? Jak leci? – Dobrze, dzięki. Jest Jess?
– Tak. Chyba jest. Zaraz sprawdzę... –Vince usłyszał, jak Jon woła jej imię. – Zaczekaj chwilę, stary. Jess? Jess? Wiesz co, Vince, chyba jednak jej nie ma. – Co? – Chyba nie wróciła wczoraj na noc. W jej łóżku nikt nie spał. – Jaja sobie ze mnie robisz. – Nie, serio. Nie ma jej tutaj.
321
Vince przełknął ślinę. Poprzedniego wieczoru Jess wybierała się do pubu z ludźmi z pracy. Powiedziała, że nie zabawi tam długo, bo chce się wcześnie położyć. – Nic nie rozumiem – powiedział Jon. – Kiedy ją zostawiłem, powiedziała, że jeszcze chwilę posiedzi, a potem pójdzie do domu. – Zostawiłeś ją? Ty tam byłeś? – Tak. – W jej pracy też? – No. Nie miałem co ze sobą zrobić, to powiedziała, żebym przyszedł. – Aha.
S R
Vince poczuł, że kiszki skręcają mu się z zazdrości. Poprzedniego wieczoru on też nie miał nic do roboty, ale Jess we wczesnej fazie związku stanowczo oznajmiła, że rygorystycznie oddziela życie zawodowe od życia prywatnego. Nigdy nie poznał żadnych ludzi z radiowęzła i nie domagał się tego, bo uważał, że osobne życie towarzyskie to rzecz zdrowa i dojrzała. Jess robiła mnóstwo rzeczy bez niego i jemu to nie przeszkadzało. Ale kiedy pomyślał, że zaprosiła Jona na piątkowe wyjście z ludźmi z pracy, podczas gdy on oglądał z Chrisem i mamą Friends i jadł pizzę Domino, miał ochotę rzucić o ścianę jakimś bardzo ciężkim przedmiotem. – Chcesz, żebym do niej zadzwonił? – Nie, nie. Ja do niej zadzwonię. Myślisz, że powinienem się martwić? – Nie, jestem pewien, że nic się nie stało. Pewnie za dużo wypiła i zwaliła się komuś do domu. – Piła alkohol? – No. Wypiła ze dwa piwa. – Przecież jest abstynentką. Jon zaśmiał się. 322
– Wczoraj wieczorem piła, jutro znowu będzie abstynentką. Jess już taka jest. Robi, co chce. Vince zjeżył się na kolejne stwierdzenie świadczące o wiedzy wynikłej z zażyłości, która jego –jak to w coraz większym stopniu odczuwał – z Jess nie łączyła, westchnął i wyłączył komórkę. – Dzień dobry! – W oknie pojawiła się rozpromieniona twarz Charlene. Vince znowu westchnął i zmusił się do uśmiechu. – Wszystko w porządku? – Tak – odparł i przesiadł się na fotel pasażera, żeby zrobić Charlene miejsce za kierownicą. – Muszę tylko wykonać szybki telefon. Bardzo cię
S R
przepraszam. To nie potrwa długo.
– Ja na to jak na lato. – Wsiadła i sprawdziła w lusterku wstecznym, czy tusz do rzęs jej się nie rozmazał.
Vince mocno przycisnął komórkę do ucha i czekał. – Vince! Mój aniele!
– Cześć! – powiedział, zbity z pantałyku jej radosnym tonem. – Gdzie jesteś? – U Franka.
– U Franka? Kto to jest Frank?
– No Frank. Franco. Kucharz. No wiesz. – Nie, nie wiem. Co ty tam robisz, do cholery? – Oj, nie musisz być taki upierdliwy, Vince... – Nie jestem upierdliwy, tylko martwię się o ciebie – syknął. – Co się stało wczorajszego wieczoru? Jon mówił, że miałaś wrócić do domu... – No, miałam, ale parę dziewczyn szło do Erosa...
323
– Poszłyście do Erosa? – Vince'owi nie mieściło się w głowie, żeby żywiąca się zupą miso ascetka Jess włóczyła się w piątkowe wieczory po takich spelunach jak Eros. – No. Było super. Całe wieki tam nie chodziłam. I spotkałyśmy Franka, kucharza ze szpitala. – Aha. – Przed oczyma mignął mu obraz smagłego, umięśnionego Włocha odzianego wyłącznie w czepek i fartuch kucharza. – Zagadaliśmy się, wciągnęliśmy po kresce, i nagle zrobiła się czwarta rano. Nie było żadnej taksówki, więc poszłam do Franka. Dusza człowiek. Vince nie wiedział, o który element tej szokującej historii zapytać w
S R
pierwszej kolejności. Zaproszenie Jona na spotkanie z ludźmi z pracy, czym jego nigdy nie zaszczyciła. Picie alkoholu. Branie narkotyków. Pójście o czwartej nad ranem do mieszkania obcego Włocha. W głowie zaroiło mu się od pretensji i zmartwień. – Jezu, Jess... – wydusił.
– Co? Chyba nie jesteś na mnie zły?
– Jess... – Wziął głęboki wdech i spróbował przemówić wyważonym tonem rozsądku. – Nie mogę teraz rozmawiać. Mam lekcję. Do zobaczenia wieczorem, dobra?
– Brzmisz, jakbyś był wkurzony. Jesteś wkurzony? – Tak, jestem wkurzony. – Oj, Vince, głowa mnie potwornie napierdala, a ty jeszcze się czepiasz. Na co mi to? Vince znowu westchnął. – Do zobaczenia wieczorem. – I rozłączył się. – Jeny, ostro sobie poleciałeś – powiedziała Charlene, wybałuszywszy oczy. 324
– Mhm. – Chcesz o tym pogadać? Vince spojrzał na komórkę, a potem na Charlene. „Tak, chcę o tym pogadać" – pomyślał. – Wyobraź sobie, że jesteś z facetem i w piątek wieczór on idzie do pubu nie z tobą, tylko ze swoją najlepszą kumpelą, a potem ląduje w nocnym klubie, gdzie bierze narkotyki – a dodam, że od jakiegoś czasu próbujesz zajść z nim w ciążę – spotyka koleżankę z pracy i o czwartej rano idzie do jej mieszkania. Co byś wtedy zrobiła? Charlene włożyła do ust drażetkę owocową i spojrzała mu prosto w oczy.
S R
– Rzuciłabym go – odparła po prostu.
Vince patrzył na nią przez chwilę, oczekując, że złagodzi swoją wypowiedź. Nie złagodziła. Powoli
pokiwał
bezpieczeństwa.
głową
i
dziwnie
odrętwiały
poszukał
pasa
– Dobra: lusterko wsteczne, migacz i wysprzęglamy.
325
Rozdział czterdziesty siódmy Wolność przychodzi w dziwnych formach i z nieoczekiwanych stron. Po raz ostatni Joy miała dzień i noc dla siebie dwa lata wcześniej, kiedy George przebywał w szpitalu z wrośniętym paznokciem. Nowy oddech wolności Joy zawdzięczała temu, że George postanowił rozpocząć karierę pisarską od kursu creative writing. Najbardziej odpowiadał mu kurs w Winchesterze – przede wszystkim dlatego, że obiecywano mnóstwo spotkań jeden na jeden z agentami literackimi. George był przekonany, że jeśli znajdzie kogoś, kto doceni jego dążenia, kto zechce patronować jego znajdującej się w
S R
stadium embrionalnym twórczości, sukces będzie gwarantowany. – Żeby cię wydawano, musisz znać właściwych ludzi – wyjaśnił Joy. – Musisz wejść w to środowisko.
Joy skinęła z powagą głową – nie miała wyrobionej opinii na temat tej teorii, ale wolała nic nie mówić, żeby przypadkiem nie zmienił zdania w kwestii zostawienia jej samej na cały weekend.
Joy nie wierzyła swojemu szczęściu, kiedy w piątek po południu za George'em zamknęły się drzwi i patrzyła, jak jego samochód skręca w Esher High Street. Nie byłaby zdziwiona, gdyby stanął w drzwiach i powiedział: – Gdzie ja miałem głowę? Nie mogę tego zrobić – ja mógłbym zostać zmuszony do rozmawiania z ludźmi, których nie znam, a ty mogłabyś gdzieś pójść i dobrze się bawić. Przez bite dziesięć minut nie ruszała się z sofy, żeby w wypadku ewentualnego powrotu nie odniósł wrażenia, iż Joy ma jakieś plany. Których nie miała. Wieczorem spotkała się na South Bank z Dymphną i Karen. Napiły się czegoś w Royal Festival Hall, a potem poszły do pizzerii przy Gabriel's Wharf. 326
Wieczór był przyjemny, nic wyjątkowego, tysiące mieszkańców stolicy spędziły go podobnie, ale dla Joy siedzenie w pizzerii z przyjaciółkami i picie wina bez konieczności nieustannego spoglądania na zegarek było stanem bliskim ekstazy. Tego ranka obudziła się w pustym łóżku. Dzień stał przed nią otworem, bez żadnych obostrzeń i ograniczeń. Uznała, że jej największym pragnieniem jest powłóczyć się samotnie po Londynie. Swego czasu Londyn stanowił epicentrum jej egzystencji. Niezależnie od tego, gdzie mieszkała, z kim chodziła, gdzie pracowała, Londyn był jej stałym towarzyszem życia, solidnym, niezawodnym i godnym zaufania. Różne jego
S R
obszary odpowiadały różnym jej nastrojom. Umiał sprawić, by poczuła się mała i anonimowa, ale także odważna i widoczna, młoda i beztroska albo stara i znużona życiem. Londyn trwał niezmiennie w tle każdego rozdziału jej życia przez ostatnie dziesięć lat. Londyn był jej przyjacielem. Przed przeprowadzką do Esher była w stanie podtrzymać przyjaźń z Londynem, aczkolwiek w nieco ograniczonej formie, ale odkąd przenieśli się na przedmieścia, widywała Londyn jedynie w przelocie z okien pociągów i samochodów, ledwo będąc w stanie powiedzieć mu „dzień dobry". Włożyła najwygodniejsze buty, kupiła całodzienny bilet i wsiadła w pierwszy pociąg na dworzec Waterloo. Przeszła przez Hungerford Bridge, przyglądając się przechodniom. Mieli ponure miny, a fakt, że przechodzą przez Tamizę w przepiękne kwietniowe przedpołudnie, nie robił na nich żadnego wrażenia. „Ale z was wszystkich szczęściarze – chciała krzyknąć. – Możecie to robić, kiedy tylko przyjdzie wam ochota. To jest dla was normalne. Nie doceniacie tego, a powinniście. Powinniście docenić, że możecie przejść przez serce swojego miasta w sobotnie przedpołudnie, patrzeć, jak rozpościera się 327
ono przed wami w całym swoim majestacie, że macie dokąd iść i nikt was nie zatrzymuje. Przytulcie do piersi każdą chwilę. Smakujcie swoją wolność". Po drugiej stronie rzeki spacerowała bocznymi uliczkami, zachwycając się rzędami georgiańskich domów, zachwycając się tym, że ludzie naprawdę mieszkają w tym ukrytym przed wzrokiem postronnych trójkąciku pomiędzy Trafalgar Square, Strandem i rzeką. Wsiadła w pierwszy autobus, który się trafił – do Knightsbridge – spojrzała na zegarek i rozkoszowała się poczuciem, że nareszcie czas jest po jej stronie. Z Julią i Bellą spotykała się dopiero o siódmej wieczorem. Miała mnóstwo czasu do przeputania. Za oknem autobusu przesuwały się obrazy związane z różnymi
S R
momentami jej osobistych dziejów.
Róg Jermyn Street i Haymarket, gdzie w jej dwudzieste trzecie urodziny odbyli bezsensowną pijacką awanturę z Allym.
Pierwsze piętro chińskiej restauracji koło migających świateł na Piccadilly, gdzie jadła sama lunch, nie mogąc wrócić do pracy z powodu alarmu bombowego.
Dziedziniec kościoła św. Jakuba, gdzie siedziała w pewien potwornie upalny letni dzień i zagadał do niej pozbawiony uzębienia bezdomny, który cytował jej Wordswortha.
Przejście podziemne w Hyde Parku, w którym na nią napadnięto, kiedy szła na firmowy mecz softballu. Pas trawy w pobliżu Park Lane, na którym siedziała, kiedy Ally postanowił ją rzucić. Róg Knightsbridge i Sloane Street, gdzie w końcu złapała taksówkę o drugiej
w
nocy
po
tym,
jak
wracała
na
piechotę
z
przyjęcia
bożonarodzeniowego w Islington w eleganckiej sukni i butach na szpilkach.
328
Każdy zakątek Londynu coś dla niej znaczył i łączył się z jakimś wspomnieniem, choćby nawet błahym i zwyczajnym. Odbierała to jako afront, że nie ma prawa odwiedzać swojego miasta, kiedy tylko przyjdzie jej na to ochota – niesprawiedliwość pod wieloma względami jeszcze dotkliwsza niż niemożność widywania się ze znajomymi i rodziną. Wysiadła z autobusu na Sloane Square i zagłębiła się w King's Road. Po jakimś czasie znalazła się pod ratuszem Chelsea. Schody były usłane konfetti. Za szklanymi drzwiami kręciły się pigmejowate druhny odziane na liliowo. Za ich plecami Joy zobaczyła pannę młodą. Stanęła pod Habitatem i przez chwilę obserwowała tę scenę. Nie mogła
S R
uwierzyć, że ona też kiedyś czekała w holu tego ratusza na swój ślub, ubrana w piękną białą suknię. Tamtego dnia jej uczucia były niejednoznaczne i pogmatwane, ale teraz cieszyła się szczęściem biorącej ślub dziewczyny, bo była przekonana, że prawdopodobieństwo, iż przez jeden urząd stanu cywilnego przewiną się dwie kompletne kretynki niekochające swoich przyszłych mężów, jest bliskie zeru.
Zaczekała, aż wyłoni się orszak ślubny. Panna młoda była starsza od niej, na oko miała trzydzieści kilka lat. „Przypuszczalnie żyją ze sobą od lat – rozmyślała Joy – razem wzięli kredyt hipoteczny, mają wspólny samochód i wspólne dzieje". Czekali aż do teraz, aby nawzajem poznać wszystkie swoje wady i dziwactwa, silne i słabe punkty, aby nie mieć choćby cienia wątpliwości, że na całym świecie nie ma dla nich nikogo lepszego. Czekali, aż do tego dojrzeją. Rozegrali to właściwie. Joy patrzyła, jak uśmiechają się do obiektywu fotografa i wsiadają do jaguara retro, a potem ruszyła i skręciła w World's End, rozmyślając o swoim życiu. W świetle tego pięknego, nieważkiego, tchnącego swobodą dnia zdawało się ono jeszcze bardziej ponure niż zwykle. Matki z niemowlętami 329
zasłoniętymi foliowymi osłonkami na Esher High Street wydawały się oddalone o lata świetlne od pięknych dziewczyn i chłopców wałęsających się bez celu po Chelsea. Joy poczuła się zupełnie odseparowana od życia, które wiodła. Nie była tutaj turystką ani przyjezdną. Czuła się tutaj u siebie. Nie miała pojęcia, jak pogodzić to uczucie z przyszłością, którą najwyraźniej przeznaczył jej los, z George'em, niemowlętami na Esher High Street i mieszkaniem na rubieżach życia. Nie wspomniała George'owi o swoim objawieniu związanym z dziećmi. Teraz, kiedy na jej policzki wrócił niewielki rumieniec, nie była całkowicie pewna, czy kiedykolwiek wspomni.
S R
Na New King's Road wsiadła w autobus numer 328 z nie do końca wykrystalizowanym zamiarem, że wysiądzie przy Ladbroke Grove i przejdzie się po targu Portobello. Ludzie wsiadali i wysiadali, kiedy autobus krążył przecznicami Earl's Court i High Street Kensington. W głowie migały jej kolejne pocztówki z przeszłości. Dzień, w którym pojechała na targ w Kensington z pieniędzmi od ojca wypalającymi dziurę w portmonetce, i perwersyjna euforia, jaka ją ogarnęła, kiedy wyłoniła się z labiryntu straganów obładowana plastikowymi torbami. Mieszkanie w kamienicy przy bocznej Earl's Court Road, które oglądała: dziesięcioro Australijczyków mieszkało w trzech pokojach, nawet w kuchni stało łóżko. Rozmyśliła się co do Portobello, kiedy autobus dojechał do Notting Hill. Słoneczny dzień ściągnął tam tysiące turystów, a nie miała nastroju na przeciskanie się przez tłum. Zeszła do metra i postanowiła pojechać do Covent Garden. Nie była pewna, dlaczego dokonała takiego wyboru. Miała przy sobie za mało pieniędzy, żeby iść na zakupy, a Covent Garden nie wiązało się dla niej z
330
jakimiś szczególnie miłymi wspomnieniami, ale dzień dyktował jej trasę i uznała, że nie będzie mu się sprzeciwiać. Pół godziny później siedziała w kawiarni przy Neal's Yard i czytała gazetę. Właśnie miała wbić zęby w ciabattę z szynką parmeńską i pomidorem, kiedy zobaczyła, że z niepewnym uśmiechem zbliża się do niej jakiś mężczyzna. – Joy? – spytał. – Boże, Vince. – Odłożyła kanapkę. – Nie wierzę własnym oczom.
S R 331
Rozdział czterdziesty ósmy Zmierzał w stronę Seven Dials i wybrał drogę na skróty pomiędzy Shorts Gardens i Earlham Street. Nie zwracał uwagi na przechodniów, zaprzątnięty kłóceniem się z Jess przez komórkę. Zatrzymał się na środku Neal's Yard, żeby podnieść szczególnie ważny argument, i wtedy ją zobaczył. Joy. Jego Joy. Siedziała na zewnątrz, przewracała stronę gazety i zabierała się do jedzenia kanapki.
S R
Od razu wiedział, że to ona, jeszcze zanim zobaczył jej twarz. Delikatność, z jaką poskramiała niesforne strony gazety, kosmyk brązowych włosów przesłaniający wysokie kości policzkowe, wąskie stopy pod stołem, dystyngowanie skrzyżowane w kostkach. Powiedział Jess, że oddzwoni, i schował komórkę do kieszeni płaszcza.
Im bliżej był jej stolika, tym bardziej przyspieszał kroku. Podniosła wzrok, kiedy wymówił jej imię. Powtórka z tamtej chwili – powtórka z Hunstanton, kiedy ją pierwszy raz zobaczył z okna przyczepy: czytała gazetę na leżaku.
W sumie nic a nic się nie zmieniła. Włosy miała odrobinę ciemniejsze i dłuższe. Ubrana była w dżinsy, adidasy, oliwko–wozieloną sztruksową kurtkę i puchaty wełniany szalik w przedszkolnym kolorze różowym. Wciąż wyglądała szykownie i nieco egzotycznie. Wciąż wyglądała na dziewczynę, która jest poza jego zasięgiem. – Kurczę, nie sądziłem, że cię jeszcze kiedyś zobaczę – powiedział. – Ja też nie. Co tutaj robisz? – A, przyjechałem na zakupy. – Pokazał jej plastikowe torby. – A ty? 332
Wzruszyła ramionami i złożyła gazetę. – Tak się tylko wałęsam. – Jesteś z... mężem? – Nie, dzisiaj nie. Pojechał do Winchesteru. Robi kurs creative writing. – Aha. – A twoja żona? – Nie jest jeszcze moją żoną – zaśmiał się. – O. Przepraszam. Myślałam, że skoro macie dziecko... – Dziecko? – Tak. – Zaczerwieniła się nieznacznie. – Widziałam cię kiedyś, parę lat
S R
temu. Pod Hamleys. Był z tobą mały chłopczyk...
Vince pogrzebał w pamięci w poszukiwaniu dnia, kiedy był pod Hamleys z małym chłopczykiem.
– A – nagle sobie przypomniał – chodzi ci o Kyle'a. On nie jest moim synem tylko bratem.
– Masz brata w tym wieku?!
– Tak, i jeszcze młodszą siostrę. Teraz już nie są tacy mali. Dziewięć i sześć lat.
– Boże. Czyli twoja mama i Chris... – No, dalej są razem.
– Rany, super – uśmiechnęła się Joy. – Zawsze ich uważałam za jedno z najlepszych małżeństw świata. Wymienili uśmiechy i na chwilę zapadła cisza. – Spieszysz się? – spytała w końcu Joy. – To znaczy, idziesz dokądś? – Nie, tylko do kolejnych sklepów z ubraniami. – Może napijesz się herbaty? – Jasne, super pomysł. – Odciągnął krzesło i wsunął torby pod stół. 333
Wezwali kelnera i Vince zamówił latte oraz torcik czekoladowy z truflami. – Czyli wciąż jesteś mężatką? – Tak. – Skrzywiła się nieznacznie. – W grudniu minie siedem lat. – Widziałem cię. – Nie wiedział, dlaczego jej to mówi, ale nie umiał się powstrzymać. – Widziałem, jak brałaś ślub. – Co!? – Tak. – Ten facet, ten odjechany facet, z którym mieszkałaś, o dziwnym imieniu... – Bella.
S R
– Właśnie. Powiedział mi, że wychodzisz za mąż w ratuszu w Chelsea, więc przyjechałem i patrzyłem z naprzeciwka. – Żartujesz!
– Nie. Wychodzę na żałosnego dręczyciela... – Ale dlaczego to zrobiłeś? Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. To miało jakiś związek z tym kotem... – Boże, kot! Ciarki przechodzą. Twój kot w moim mieszkaniu... – No. Moja współlokatorka Cass uznała to za znak... – Jaki znak? – No, że powinniśmy być ze sobą czy coś. – Zaśmiał się dla zasygnalizowania, jakie to mu się wydaje niedorzeczne. – Ale rano w dniu twojego ślubu spojrzał na mnie i wydał z siebie przedziwny dźwięk. Po chwili siedziałem już w metrze. – Wymachiwał ramionami, aby przegnać upiorne wspomnienia, że o jego zachowaniu zdecydował kot. – Wyglądasz niesamowicie. Naprawdę niesamowicie. 334
Joy zarumieniła się z lekka. – Dziękuję ci. – Pociągnęła palcem wokół talerza, zbierając się na odwagę. – Mogę zadać ci pytanie? – Oczywiście. – W tym okresie, zanim wyszłam za George'a i kiedy działa się ta historia z kotem, Bella mi powiedział, że mnie szukałeś. A potem zobaczyłam cię pod Hamleys i doszłam do wniosku, że mnie okłamał. On się jednak upierał, że mówi prawdę. To jak było? Szukałeś mnie? – Tak, szukałem. Szukaliśmy. Ja i Cass. – Wziął do ręki gazetę Joy i ukrył się za nią.
S R
Joy odsunęła ją z uśmiechem na bok.
– Naprawdę? – spytała z zawstydzoną, ale ucieszoną miną. – Uhu. Cass dociekała, dlaczego tak fatalnie mi idzie z kobietami, i uznała, że przyczyną jest to, że nie zamknąłem sprawy z tobą. Joy zamrugała powiekami.
– Tak. To jest cały temat do omówienia. Hunstanton. Nasi rodzice. Twój list – dodał.
Joy splotła ramiona na piersiach i pokręciła głową. – Nie musisz mi się z niczego tłumaczyć.
– Muszę. Od lat chciałem ci wytłumaczyć. Twój list. Całą noc padało i deszcz rozmył litery. Dało się przeczytać tylko jedno zdanie: „Tak bardzo mi wstyd". Myślałem, że mnie rzuciłaś. Dopiero po kilku latach Chris mi opowiedział, co zaszło między moją mamą a twoim tatą. Wtedy nie pisnęli ani słowa. Myślałem, że żałujesz tego, co się stało, co zrobiliśmy. Myślałem, że wyjechałaś, bo nie miałaś ochoty już nigdy mnie widzieć.
335
– Boże, nie. To, co się stało tej nocy, było nieziemskie. I przedtem też. Byłam zdruzgotana, że muszę wyjechać. Chciałam cię obudzić i dać ci list, wytłumaczyć, o co chodzi, ale bałam się, że będziesz na mnie zły. – Dlaczego miałbym być na ciebie zły? – Nie wiem. Uznałam, że lepiej będzie wyjaśnić wszystko w liście. Chciałam dać ci wybór, czy chcesz się ze mną jeszcze zobaczyć. A skoro nie zadzwoniłeś, to pomyślałam: trudno. Doszłam do wniosku, że na twoim miejscu też nie chciałabym mieć nic wspólnego z moją rodziną. Oboje w milczeniu trawili splot nieporozumień i pecha, który przywiódł ich tam, gdzie się obecnie znajdowali.
S R
– Dlaczego nic nie powiedziałeś, kiedy twój kot mnie znalazł i przyszedłeś na Wilberforce Road?
– Za trzy tygodnie był twój ślub. Miałem podstawy do przyjęcia wniosku, że troszeczkę się spóźniłem.
– Ale potem przejechałeś przez całe miasto pod ratusz. Dlaczego się nie przywitałeś?
– Nie chciałem wytrącać cię z równowagi w ten wyjątkowy dla ciebie dzień.
– Bardziej wytrącona z równowagi już chyba być nie mogłam – odparła ze śmiechem; rzucił jej pytające spojrzenie. – Dzień mojego ślubu był co najmniej dziwny. – W dobrym czy w złym sensie? – Odsunął się, żeby umożliwić kelnerowi postawienie na stoliku kawy i torcika. – Raczej w złym. – Uśmiechnęła się. – Zły ślub. Złe małżeństwo. – Coś ty! Naprawdę? – Aha. – Skinęła głową i znowu się uśmiechnęła. – Wyszłam za mąż w pośpiechu i teraz mam mnóstwo czasu na żałowanie tego. 336
– Cholera. Tak mi przykro, Joy. Twój mąż wyglądał na sympatycznego człowieka, oboje sprawialiście wrażenie wniebowziętych. Myślałem, że ułożyłaś
sobie
życie,
znalazłaś
swojego
wymarzonego
mężczyznę,
ustatkowałaś się. – Ja pomyślałam to samo o tobie, kiedy cię zobaczyłam z twoim braciszkiem. Sądziłam, że jesteście rodziną. Wciąż jesteś z tą piękną kobietą, z którą cię wtedy widziałam? – Z Magdą? Boże, nie. To się skończyło jakieś dwa tygodnie po twoim ślubie. A powinno o wiele, wiele wcześniej. – Z kim teraz jesteś? Co to za kobieta, która jeszcze nie jest twoją żoną?
S R
– Ma na imię Jess. – Żałował, że nie może powiedzieć, że nie jest z nikim, że jest wolny. – Jess – skinęła głową Joy.
– To z nią rozmawiałem przez komórkę. A raczej kłóciłem się, żeby być ścisłym. – Nie miał pewności, czy powinien zdradzać jej takie szczegóły, ale chciał, żeby wiedziała, że między nim a Jess nie jest idealnie, że między nim a Jess jest źle. – O co się kłóciliście?
– A, takie tam. Jess jest trudna. – Ale miła?
Vince miał już przytaknąć, ale zmienił zamiar. – Potrafi być. Jak chce, to potrafi być bardzo miła. – Polubiłabym ją? – Raczej nie. Dziewczyny z reguły za nią nie przepadają. Za mało się interesuje kobiecymi sprawami, to znaczy ciuchami, plotkami i zwierzeniami. Bywa bezceremonialna i bezmyślna. I jest dosyć egocentryczna.
337
Joy posłała mu spojrzenie, które odczytał następująco: „Skoro jest taka okropna, to dlaczego ją kochasz?". – Ale w sumie jest fajna. – Wzruszył ramionami. – Lojalna wobec przyjaciół. Kochająca. I ma świetną rękę do dzieci. – I zamierzasz się z nią ożenić? – Nie wiem – odparł ze śmiechem Vince i podrapał się po szyi. – Może. Staramy się teraz o dziecko, więc przypuszczalnie, wiesz, kiedyś... – Rany, czyli to całkiem poważna sprawa? – No, chyba tak. – Więc o co się kłóciliście? – spytała z chochlikiem w oku.
S R
– Jezu, nie wiem. Mamy teraz trochę trudniejszy okres. Kilka miesięcy temu jej przyjaciel wrócił ze Stanów i od tego czasu się zmieniła. Przedtem była abstynentką, nie brała narkotyków, ćwiczyła jogę, jadła zdrową żywność, wcześnie chodziła spać i tak dalej. I nagle zrobiła się z niej balangowiczka. Nie z winy tego przyjaciela. Facet jest w porządku, ale zadziałał jak katalizator powrotu do dawnych obyczajów. Miała się ze mną zobaczyć dzisiaj po południu w mieście, ale spotyka się ze swoim nowym przyjacielem Frankiem. Facet rzekomo jest gejem, ale nie wiem, czy jej wierzę. Jess zawsze robi to, na co ma ochotę. Jeśli komuś to akurat pasuje, to fajnie, a jeśli nie, to... – Wzruszył ramionami. – A jak zamierza pogodzić balangowanie z macierzyństwem? – Otóż to – odparł, przygładzając włosy. – Nie wiem. Martwi mnie to. Cała sytuacja mnie martwi. Myślę... – Miał powiedzieć, że może popełniają błąd, że może powinni dać sobie więcej czasu na lepsze poznanie się, zanim wypłyną na głębokie wody rodzicielstwa, ale powstrzymał się. Nie był jeszcze gotowy na taką decyzję. – Sam nie wiem. – Uśmiechnął się i wbił widelczyk
338
w ciastko. – W końcu wszystko się ułoży. Jestem pewien, że jak Jess zajdzie w ciążę... Co z tobą? O co chodzi z twoim „złym małżeństwem"? Uśmiechnęła się cierpko. – Jezu, masz czas do wieczora? – Do wieczora to nie, ale mam co najmniej... – Spojrzał na zegarek. – ...trzy godziny. Opowiedziała mu zatem rozdzierającą historię, historię młodej kobiety, która szukała stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa po rozpadzie małżeństwa swoich rodziców i znalazła u boku mężczyzny, który jedną ręką dał jej te rzeczy, a potem drugą odebrał. Mężczyzny, który uważał małżeństwo za układ
S R
właścicielski. Mężczyzny, który nie miał pojęcia, jak się daje i przyjmuje miłość. Mężczyzny, który pragnął, żeby Joy zwiędła i rozsypała się na proszek, bo wtedy nikt by jej nie chciał, nawet on.
Cały czas stoicko się uśmiechała, ale jakaś słabość wokół dolnej wargi zdradzała, że jest głęboko nieszczęśliwa, rozgoryczona i zrezygnowana. – Raz poszłam nawet do poradni małżeńskiej – podjęła. – Mniej więcej rok po ślubie. Wszystko było takie okropne, cały czas się kłóciliśmy – to znaczy zanim całkowicie podporządkowałam się jego woli i podtrzymywałam wobec całego świata fikcję, że jesteśmy małżeństwem jak z bajki. Po prostu musiałam z kimś porozmawiać, opowiedzieć komuś o tym, co się ze mną dzieje. Siedziałam w budynku przy Portland Place tuż za BBC, a urocza kobieta z chińskimi pałeczkami we włosach wypytywała mnie o moje i George'a dzieciństwo. Kiedy jej to wszystko opowiadałam, zrobiło mi się strasznie żal George'a, pomyślałam sobie, że ten biedny, okaleczony chłopiec nie ma w życiu nikogo oprócz mnie, nikomu na nim nie zależy, nikt się o niego nie troszczy, i nie umiałam powiedzieć o nim złego słowa. To było przedziwne. „Bardzo go pani broni, prawda?" – powiedziała ta kobieta. 339
Odparłam, że tak. Kazała mi namówić go, żeby przyszedł na następną sesję, ale nie było na to najmniejszych szans. Gdyby George się dowiedział, że opowiadałam zupełnie obcej osobie o jego dzieciństwie, o naszym małżeństwie, byłby zdruzgotany. No i nigdy więcej tam nie poszłam. Byłam zdana na siebie. – I nigdy nikomu nie powiedziałaś, jaka jesteś nieszczęśliwa? Pokręciła głową. – Nawet mamie? – nie dowierzał. Znowu zaprzeczyła. – Napisałam kiedyś list do mojej najlepszej przyjaciółki Maxine, która
S R
mieszka w Stanach. Nie była na ślubie i nie zna George'a. Jest daleko od tego wszystkiego, więc nie bałam się jej powiedzieć. List miał dziesięć stron. Maxine wybuchnęła płaczem, kiedy go czytała, a potem dała go do przeczytania znajomej, która też wybuchnęła płaczem, chociaż w życiu mnie na oczy nie widziała!
– Ale przecież twoja rodzina i znajomi muszą wiedzieć, że nie jesteś szczęśliwa.
– Tak, wiedzą, tylko to jest temat tabu. Pewnie chodzi o to, że nie chcę sprawić wszystkim zawodu. Mojej matce, która tak dumnie stała u mojego boku na ślubie, która tak serdecznie przyjęła George'a do naszej rodziny. Moim znajomym, którzy tak bardzo chcieli uwierzyć w tę historię o wielkiej miłości... – A jest to historia o wielkiej miłości? Kochasz go? Uśmiechnęła się do niego z zażenowaniem. – Nie. Tak naprawdę nigdy go nie kochałam. – Nawet kiedy za niego wychodziłaś? – Nawet kiedy za niego wychodziłam. 340
– No to czemu to zrobiłaś? – To jest najtrudniejsze pytanie, na które przyjdzie mi w życiu odpowiedzieć. Bo słowo ci daję, że nie wiem. Przez chwilę patrzył na nią zszokowany. Pójść do urzędu stanu cywilnego z kimś, kogo się nie kocha, i przy całej rodzinie przy wszystkich znajomych wypowiedzieć słowa przysięgi? Jakiś horror. – Musisz od niego odejść. Wiesz o tym, prawda? Skinęła głową. – Ponad sześć lat, Joy, ponad sześć lat twojego życia. Lata przed trzydziestką – fru. – Strzelił z palców. – Kurde.
S R
– Wiem, wiem. To wszystko strasznie popaprane. Ale to ja popaprałam i ja muszę po sobie posprzątać.
– Posłuchaj, cokolwiek się stanie, musimy być ze sobą w kontakcie. Muszę wiedzieć, co się z tobą dzieje. Muszę wiedzieć, czy wszystko jest w porządku.
– Absolutnie, ale nie możesz do mnie dzwonić. – Dlaczego? – Bo nie mamy telefonu. – Co?!
– Tak, wiem. – Wydęła wargi. – George uważa, że telefony naruszają jego prywatność. Nie znosi ich. Więc nie mamy. A z pracy nie wolno mi prowadzić prywatnych rozmów. – Jezu. – Vince pokręcił głową z niedowierzaniem. – W takim razie ty będziesz musiała dzwonić do mnie. Obiecaj mi – powiedział, zapisując numer swojej komórki na serwetce – że będziesz się ze mną kontaktowała. – Dobrze, ale co z twoją dziewczyną? Nie będzie miała pretensji?
341
– Boże, nie – nie Jess. Ona uważa, że jestem dziwakiem, bo nie utrzymuję stosunków z żadną moją eks. Dla niej to jest wada charakteru. – Uważasz, że jestem godna politowania? – spytała Joy, wkładając serwetkę do torebki. – Nic z tego nie rozumiem, ale na pewno nie uważam, że jesteś godna politowania. Ale jeśli zadzwonisz do mnie za miesiąc i powiesz mi, że dalej jesteś z mężczyzną, który więzi cię w twoim własnym domu i którego nie kochasz, to wtedy mogę zacząć sobie myśleć, że coś jest z tobą nie w porządku. Zaśmiała się i ukryła twarz w dłoniach. – To jest zakrzywienie czasoprzestrzeni, że akurat dzisiaj cię spotkałam.
S R
Właśnie chodziłam po Londynie z tymi wszystkimi myślami w głowie. Nie umiem sobie tego wszystkiego poukładać. Ale w gruncie rzeczy sprawa jest prosta, prawda? Muszę odejść i tyle.
– Tak. – Vince pokiwał entuzjastycznie głową.
– Bo George jest tylko człowiekiem. I nie umrze ani nie eksploduje. – Może nawet będzie zadowolony.
– Tak, może nawet będzie zadowolony. Nie ma się czego bać. – Zupełnie.
– I mogę wrócić do Londynu. – Jasne.
– I widywać się ze znajomymi. – Absolutnie. – I robić, co chcę. – Możesz. – Srać na to. – Właśnie.
342
A potem całe nagromadzone w nich zdenerwowanie znalazło upust w długim śmiechu, który łagodnie przeszedł w przyjazne milczenie. Rozmawiali jeszcze godzinę. Rozmawiali o jego rodzeństwie i pracy jako instruktora jazdy. Rozmawiali o rodzicach Joy i śmiali się z jej pracy w laboratorium fotograficznym. Rozmawiali o jedzeniu, filmach, rodzinie i uczuciach. Można powiedzieć, że rozmawiali o wszystkim, o czym mogliby rozmawiać przez minione dziesięć lat, gdyby tej nocy w Hunstanton nie padał deszcz, gdyby Joy nie napisała swojego listu atramentem, gdyby Alan nie włożył Kirsty łap pod bluzkę i w szorty – gdyby to wszystko w tak dramatyczny i nieodwołalny sposób nie rozłączyło ich ze sobą.
S R
O piątej zawibrowała komórka Vince'a, który zdążył ją wyjąć z kieszeni płaszcza, jeszcze zanim zabrzmiała melodia z Bonda. Uśmiechnął się do Joy przepraszająco i trochę go cofnęło, kiedy zobaczył na wyświetlaczu imię Jess. Kusiło go, żeby nie odbierać. Duża, odważna Jess z błyszczącymi białymi zębami, przezierającymi stringami, tajemniczymi przyjaciółmi płci męskiej i szemraną przeszłością nagle wydała mu się oddalona o milion lat od tego popołudnia spędzonego z Joy. Jess siedziała w mieszkaniu mężczyzny imieniem Franco, który może był, a może nie był gejem, ale którego Vince z pewnością nigdy nie miał poznać osobiście. Przypuszczalnie brała z nim narkotyki albo uprawiała seks – teraz już nic by go nie zdziwiło – ale cokolwiek robiła, nie miało to z nim nic wspólnego. Telefon dzwonił i dzwonił, coraz głośniej. Ludzie patrzyli, kim jest człowiek, który nie odbiera komórki z nad wyraz irytującym dzwonkiem. Vince nacisnął zielony telefonik. – Cześć, mój aniele. Co porabiasz?
343
– Piję kawę w Neal's Yard. – Korciło go, żeby dodać: „z powalająco piękną eksdziewczyną, w której kiedyś kochałem się jak wariat", ale uznał, że jest za stary na takie infantylne gierki. – Super. Jak szybko możesz wrócić do domu? Wzruszył ramionami i spojrzał na zegarek. – Za godzinę? – To do zobaczenia u mnie. Mam ci coś do powiedzenia. – Co? – Ciarki przeszły mu po kręgosłupie. – Powiem ci, jak przyjedziesz. Nie spóźnij się. Vince zamknął aparat i spojrzał na Joy. – Będę musiał się zbierać. – Nie szkodzi.
S R
– Przepraszam cię. Naprawdę miło mi się z tobą rozmawiało. – Nie przejmuj się.
– Jess mówi, że ma mi coś do powiedzenia. – O. Brzmi tajemniczo. –
Prawda?
dziesięciofuntowy.
–
Wyjął
portfel
i
wyciągnął
z
niego
banknot
„Chce mnie rzucić" – pomyślał. Powie, że ma romans z Frankiem albo że zdała sobie sprawę, że wciąż kocha Jona albo że bycie z łysiejącym instruktorem jazdy zwyczajnie straciło dla niej urok. Jego związek dobiega końca. I gdzieś w głębi serca świadomość ta sprawiła mu ulgę, poczuł się trochę jak człowiek wypuszczony z więzienia. Zakochał się w jednej Jess, a teraz był w związku z zupełnie inną Jess – i chociaż wciąż był w niej idiotycznie zakochany, to nie miał pewności, czy jeszcze szczególnie ją lubi. – No to masz teraz mój numer – powiedział do Joy, patrząc na nią czule. – Uważaj, żeby deszcz ci go nie zmoczył. 344
– Będę uważała – odparła ze śmiechem Joy. – I obiecaj, że zadzwonisz, jak tylko zdecydujesz, co dalej. – Obiecuję. I tak muszę zadzwonić, żeby się dowiedzieć, co za wielką nowinę ma dla ciebie Jess. Może jest w ciąży. – Włożyła ręce do kieszeni i uśmiechnęła się do niego szeroko. – Mało prawdopodobne. W zeszłym miesiącu straciliśmy okres płodny, bo Jess miała grypę. – To może spyta cię, czy się z nią ożenisz. – Zaśmiała się odrobinę za głośno. – Cieszę się z tego spotkania. Nie mogliśmy lepiej zgrać się w czasie. Mam wrażenie, jakby to było... – Ukartowane przez los?
S R
– Tak, jakby działały tu jakieś tajemnicze siły. Może ten kot mimo wszystko usiłował nam coś powiedzieć.
– Może – odrzekł Vince, uśmiechając się od ucha do ucha. Pochylili się do siebie na pożegnanie i nagle wydało mu się
niewystarczające, żeby zakończyć takie intymne spotkanie zdawkowym cmoknięciem w policzek, więc rozłożył ramiona i z chwilą, kiedy Joy padła w jego objęcia, setki wspomnień zaczęły cwałować mu przez głowę. Przypomniał sobie Cameo, watę cukrową, jedwabiste łydki i wydmy. Przypomniał sobie pocztówki, mokre od potu fotele samochodowe i ciepłą coca–colę. Przypomniał sobie, że po raz pierwszy w życiu czuł się spełniony. Przypomniał sobie doznanie, że gdzieś przynależy, że gdzieś pasuje. Przypomniał sobie, że kiedyś miał na świecie pokrewną duszę. Przytulał Joy zapatrzony w czubek jej głowy i chociaż poczucie przyzwoitości mówiło mu, że trzeba ją puścić, serce mu na to nie pozwalało. Poza tym ona też mocno się go trzymała. W końcu rozdzielili się i roześmiali nerwowo. 345
– Cudownie było cię zobaczyć – powiedział z nagłym zażenowaniem. – Niesamowita sprawa. – Ciebie też. Zadzwonię. Na pewno. – To dobrze. – Uśmiechnął się, biorąc spod stolika torby. – Będę czekał. Z utęsknieniem. I poszedł. Odwrócił się u wylotu Neal's Yard, żeby spojrzeć na nią jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy ona na niego patrzy. Patrzyła.
S R 346
Rozdział czterdziesty dziewiąty – Patrz! – powiedziała Jess w tej samej sekundzie, w której Vince przekroczył próg. – Dwie kreski! Jestem w ciąży! W minionych miesiącach Vince niezliczoną ilość razy wyobrażał sobie tę chwilę, wyobrażał sobie, jaki będzie zachwycony i rozradowany, kiedy Jess wypowie te magiczne słowa. Niestety, rzeczywistość nie całkiem sprostała jego oczekiwaniom. Po pierwsze, w pokoju był Jon. – O Boże. – Vince stał jak wryty z białą szpatułką w garści i osłupiałym
S R
wzrokiem patrzył na pierwsze zewnętrzne przejawy życia, które nosiła w sobie Jess.
– Jezu, Jess! Genialnie! – Jon zerwał się i rzucił na Jess, dusząc ją wylewnym uściskiem. – Vince, stary! – Wyciągnął ramiona do Vince'a, który ulokował się odrętwiały w jego objęciach i nagle znalazł się zmiażdżony między Jess i Jonem jak przerośnięte dziecko. – Ale numer! Udało wam się! Co za sukces! – I nagle zaczął płakać. Wylewnie jak kobieta. Vince nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ten wielki, twardy chłopak z Turkey Street, ten wyrafinowany kosmopolita, ten mężczyzna wypłakiwał sobie oczy. A przecież nie chodziło o jego dziecko. W tym momencie Vince zaczął się zastanawiać nad logiką tego scenariusza. – Rany, czyli wynik pozytywny? – Oddał szpatułkę Jess. – O tak – odparła, wyplątując się z drugiego uścisku Jona. – W dzisiejszych czasach testy są prawie w stu procentach wiarygodne. To jest oficjalny komunikat: zaciążyłam! Jej twarz promieniała szczęściem i dumą, ale Vince czuł się dziwnie odrętwiały. 347
– Skąd wiedziałaś? – spytał. – To znaczy, skąd przyszło ci do głowy, żeby zrobić sobie test? – To był pomysł Franka – oznajmiła radośnie. – Było mi trochę niedobrze, jak się dziś rano obudziłam, a on powiedział że wyglądam inaczej, i przekonał mnie, żebym poszła do apteki. Nasikałam na szpatułkę i okazało się, że miał rację. – Jak to, zrobiłaś sobie test u Franka? – Aha. – Czyli on był pierwszą osobą, która się dowiedziała? – Tak. Ale się ucieszył! Szkoda, że tego nie widziałeś. W jego
S R
mieszkaniu dowiaduję się o tym, że będę miała dziecko. Oznajmiłam mu, że musi zostać ojcem chrzestnym. Oczywiście razem z tobą – powiedziała, łapiąc Jona za rękę i uśmiechając się do niego promiennie.
– Jezu, Jess, nie mogę uwierzyć, że zrobiłaś test z Frankiem. Z obcym człowiekiem. Nie przyszło ci do głowy, że należałoby zaczekać? Zrobić to ze mną? Jess zagryzła wargę.
– Boże, chyba masz rację. Nie pomyślałam o tym. Ale czy to nie genialna wiadomość? Nie cieszysz się?
– Oczywiście, że się cieszę, tylko jestem trochę zaskoczony. Myślałem, że zeszły miesiąc był stracony, bo miałaś grypę. – A, tak, ale okres płodny jest tylko orientacyjny. Można zajść w ciążę nawet podczas okresu. Poza tym czy to nie piękne? Nie staraliśmy się, a mimo to zaszłam – zupełnie jakby dziecko wyrywało się na świat. Jakby uczyniło mnie płodną, żeby mogło istnieć. – Uśmiechnęła się i położyła dłoń na brzuchu.
348
– Boże – powiedział Vince, któremu przyszła do głowy inna niepokojąca myśl. – Co z prochami? – Jakimi prochami? – No wiesz. Z całą tą koką, którą ostatnio brałaś? – Z całą tą koką? Chodzi ci o te dwie kreski w weekend i ociupinkę wczoraj wieczorem? – Tak. – Daj spokój, Vince. Naprawdę nie ma się czym przejmować. To tylko bryłeczka komórek... – Tak, ale nie sądzisz, że powinnaś to sprawdzić? Spytać lekarza?
S R
– Znam mojego lekarza od piątego roku życia i nie zamierzam mu mówić, że biorę narkotyki.
– To może powinnaś zadzwonić do szpitala i umówić się z kimś, kogo nie znasz.
– Jezu, Vince, to jest najszczęśliwsza chwila w moim życiu. Oboje na to czekaliśmy, odkąd się poznaliśmy, a ty nic tylko mękolisz, odkąd przyszedłeś. Nie jesteś szczęśliwy? Zmieniłeś zdanie?
– Nie. Nie. Oczywiście, że nie zmieniłem zdania. Ale nie tak to sobie wyobrażałem. Myślałem, że zrobimy test razem, sami. Myślałem, że to będzie intymne i romantyczne. Myślałem, że to będzie wielka chwila. A ty wzięłaś i zrobiłaś test z facetem, którego znasz niecały miesiąc, którego ja nigdy nie widziałem na oczy i który może jest, a może nie jest gejem... – Zapewniam cię, że Frank jest gejem... – Nieważne. A potem mówisz mi przy Jonie, że będę ojcem. Nie obraź się, Jon, ale na pewno mnie rozumiesz. – Jasne, jasne. – Jon klepnął się w czoło. – Jezu, ale ze mnie gruboskórny matoł. Strasznie cię przepraszam. – Wziął kurtkę i ruszył w stronę drzwi. 349
– Nie – zaprotestowała Jess, splatając ramiona na piersi. – Nie idź. Vince zachowuje się idiotycznie. – Nie, idę. Vince ma rację. Nie powinno mnie tutaj być. – Uśmiechnął się do Vince'a przepraszająco i wyszedł. – Chryste Panie! – warknęła Jess. – Nie miałam pojęcia, że potrafisz być taki dziecinny. – Ja dziecinny! Chyba żartujesz. To nie ja włóczę się w każdy weekend po nocnych klubach, ćpam i piję, jednocześnie starając się o dziecko. – Och, na litość boską! W ostatnim miesiącu poszłam gdzieś wszystkiego cztery razy. Tylko raz się upiłam. A co się tyczy narkotyków, to nie sądzę,
S R
żeby dwie kreski i kilka mniejszych porcji stanowiło jakiś problem. – Dla mnie stanowi.
– W takim razie mamy zupełnie inne spojrzenie na życie. Jestem w drugim tygodniu ciąży, Vince. Mam w środku zaledwie kilka komórek, którym nie zaszkodzi parę drinków i kreska koki. W innym razie pięćdziesiąt procent dzieci na świecie byłoby upośledzonych. Oczywiście teraz, kiedy już wiem, że jestem w ciąży, natychmiast przestaję pić. Ale trwało to tak długo, że musiałam sobie odpuścić. Wydaliłam to z organizmu i z chwilą obecną moje ciało jest świątynią. Ale nie zamierzam czuć się winna z powodu paru wyjść. – Przecież nie tylko o to chodzi, prawda? – dopytywał Vince, siadając na sofie. – Nie tylko o to chodzi. – A o co? – O wszystko. O ciebie. O mnie. O... – Jezu, Vince, co ty mówisz? – Nie wiem, co mówię. – Chcesz się wycofać?
350
– Oczywiście, że nie. Po prostu... Nie wiem. Ty i ja. Jesteśmy tacy różni. Z kompletnie innych parafii. Jak my wychowamy razem dziecko? – Czyli jednak! Wprost nie do wiary! Chcesz się wycofać! – Nie. Po prostu spojrzałem na wszystko z innej perspektywy. Od przyjazdu Jona widzę cię z innej strony i szczerze mówiąc, ta strona przestraszyła mnie. – Przestraszyła cię? – Tak. Nie mam już poczucia, że cię znam. Nie mam poczucia, że kiedykolwiek cię znałem. – Oczywiście, że mnie znasz.
S R
– Nie. Znałem dziewczynę, która lubiła spokojne życie, która lubiła wcześnie chodzić spać albo poleżeć w łóżku ze swoim chłopakiem. Dziewczynę, która szanowała swoje ciało, może nawet trochę z tym przesadzała, ale taką dziewczynę znałem.
– Przecież mówiłam ci – mówiłam ci, jaka kiedyś byłam, jaka w gruncie rzeczy wciąż jestem. Niczego przed tobą nie ukrywałam. – Tak, ale myślałem, że ta faza twojego życia już się skończyła. – Ja też tak myślałam, ale kiedy przyjechał Jon... Przypomniały mi się dobre czasy. Kiedy byłam młoda i lekkomyślna. Podejrzewam, że chciałam się wyszaleć, trochę zabawić, zanim się ustatkuję. Vince skinął zdawkowo głową. Zaczynała mówić do rzeczy, ale wciąż nie potrafił do końca uwierzyć, że wszystko będzie w porządku, bo Jess ma już za sobą fazę imprezową. Pozostawało tyle czynników do rozważenia. Zużyci dawni narzeczeni kręcą się wokół jej życia jak niechciani goście na przyjęciu. Umiejętność dzielenia przez Jess swojego życia na przegródki z niemal patologiczną precyzją. Całkowity brak empatii, wczuwania się w emocje
351
innych. Życie na kocią łapę. I fakt, że po prawie roku bycia razem nigdy mu nie powiedziała, że go kocha. A teraz to. Dwie różowe kreski. Dziecko. Od dawna chciał mieć dziecko, ale nie mogło się zjawić w gorszym momencie. Spojrzał na Jess. Siedziała skulona na skraju sofy z dłońmi wciśniętymi między kolana i patrzyła na niego błagalnie. Bała się. Nieustraszona, brawurowa Jess się bała. Spodziewała się, że Vince będzie wrzeszczał z radości, kiedy usłyszy radosną nowinę. Spodziewała się szampana i świętowania. Nie spodziewała się wątpliwości i zabagniania sytuacji. Żyła tak
S R
głęboko zanurzona w Świecie Według Jess, że nie umiała sobie radzić z przeciekami z rzeczywistości innych ludzi. Była wytrącona z równowagi. Była przerażona.
– Będzie dobrze, prawda? – spytała łagodnie. – Zrobimy to razem, prawda?
Vince wziął głęboki wdech i ujął Jess za ręce.
– Tak, będzie w porządku – powiedział, przyciągając ją ku sobie. Jess pojaśniała, poczuwszy, że Vince mięknie. – Proszę cię, możesz się ucieszyć?
Vince uśmiechnął się do niej i położył dłoń na jej brzuchu. – Dobra, cieszę się.
352
Rozdział pięćdziesiąty Joy przejrzała formularze, a potem wzięła do ręki czarny długopis i zaczęła pisać. 1) W drugim dniu miesiąca miodowego pozwany przestał do mnie mówić. Odezwał się do mnie ponownie w czwartym dniu miesiąca miodowego, kiedy to wyjaśnił, że był na mnie zły, ponieważ jacyś miejscowi mężczyźni patrzyli na mnie pod świątynią. Twierdził, że ja byłam temu winna, bo włożyłam szorty, a przecież nasz przewodnik zapewnił mnie, że szorty to jak najbardziej odpowiedni strój do zwiedzania tajskiej świątyni. Pozwany
S R
zasugerował wtedy, że moje zachowanie było do tego stopnia karygodne, iż przypuszczalnie zacznie się zastanawiać nad rozwodem. Westchnęła i pisała dalej.
2) Trzy lata po ślubie pozwany i ja przeprowadziliśmy się. Przeprowadzkę organizował pozwany. Spytał mnie, co ma zrobić z moimi osobistymi rzeczami z szafy w pokoju gościnnym – pamiętnikami, starymi zdjęciami, zeszytami szkolnymi itd. Powiedziałam, że większość można wyrzucić, ale chciałabym zachować albumy ze zdjęciami, pamiętniki itd. Wyliczyłam punkt po punkcie, co chcę zatrzymać. Tego wieczoru po przyjściu do domu usłyszałam, że upłynnił całą zawartość szafy z wyjątkiem jednego albumu ze zdjęciami. Twierdził, że zastosował się ściśle do moich instrukcji, i nie chciał mnie przeprosić, chociaż widział, jaka jestem zdruzgotana utratą tylu cennych dla mnie pamiątek z przeszłości. To było trudniejsze, niż się spodziewała. Musiała podać pięć przykładów nierozsądnego zachowania George'a, ale dysponowała tak ogromną ich pulą, że nie wiedziała, które wybrać. George powiedział jej, że może podać zdradę małżeńską jako przyczynę złożenia przez nią wniosku o rozwód, ale nie chciała 353
kłamać. Chciała podać do protokołu, czarno na białym, na wieczność, prawdę o ich małżeństwie. Zaczerpnęła głęboko tchu i kontynuowała. 3) W styczniu tego roku dwoje moich znajomych zjawiło się bez zapowiedzi pod naszym domem o dziewiątej wieczór. Pozwany początkowo odmówił otworzenia im drzwi, ale ustąpił, kiedy się zorientował, że wiedzą, iż jesteśmy w domu. Potem nie chciał z nimi rozmawiać, a kiedy zaproponowałam moim gościom wino, powiedział, że nie mamy wina, chociaż w lodówce stała otwarta butelka. Moi goście wyszli po godzinie, a pozwany nie odzywał się do mnie przez następną dobę.
S R
4) W 1995 roku moja matka zaproponowała, żebym pojechała z nią na weekend do prywatnego sanatorium. Chciała, żeby ktoś się nad nią porozczulał, i zamierzała spędzić trochę czasu sam na sam z córką. Kiedy podniosłam ten temat w rozmowie z pozwanym, zakomunikował, że ma na ten weekend inne plany, ale kiedy go spytałam, co to za plany, odmówił rozwinięcia tego tematu. Rano w dniu mojego wyjazdu pozwany utrzymywał, że źle się czuje, i zasugerował, żebym odwołała podróż. Nie widać było po nim żadnych oznak choroby, więc nie zrezygnowałam z planowanego wyjazdu. Pozwany utrzymywał, że mój brak troski o niego kwalifikuje się do rozwodu, a potem nie odzywał się do mnie przez tydzień. 5) W 1996 roku, podczas niezobowiązującej rozmowy o seksie, pozwany nagle stwierdził, że nie jestem „szczególnie dobra w łóżku". Poprosiłam go o bliższe wyjaśnienia i on z wielkim entuzjazmem określił mnie jako pozbawioną spontaniczności, zimną i niezbyt seksowną. Nie mógł zrozumieć, dlaczego mnie to boli, i twierdził, że reaguję histerycznie, kiedy zaczęłam płakać.
354
Przeczytała
wszystko,
co
napisała,
i
poczuła
się
głęboko
nieusatysfakcjonowana. Te anegdotki, te okruchy życia tylko w niewielkim stopniu oddawały tragedię, jaką było ostatnie sześć i pół roku jej życia. Nie tłumaczyły, jak to się stało, że dwie osoby zeszły się ze sobą, a potem zostały wciągnięte w grzęzawisko lęków i wzajemnych uraz. Nic nie mówiły o tym, jaką zdruzgotaną minę miał George, kiedy Bella mu powiedział, że Joy uważa go za brzydkiego. Nie oddawały obezwładniającego smutku, który ją ogarnął, kiedy się dowiedziała, że pamiętniki z dziesięciu lat wylądowały na wysypisku śmieci w Blackheath. Sąd żądał przykładów nierozsądnego zachowania George'a. Nie
S R
interesował go wpływ tego nierozsądnego zachowania na jej psychikę. Nagle ogarnął ją strach, że pozbawione twarzy bezimienne osoby, których zadaniem jest czytanie tych papierowych przedstawień najintymniejszych chwil między ludźmi, dojdą do wniosku, że zachowanie George'a wcale nie było nierozsądne. Może po przeczytaniu formularza uznają Joy za głupią gęś, która reaguje histerycznie na nieszkodliwe fochy czy infantylizmy. Podała formularz matce, która siedziała naprzeciwko niej na sofie i oglądała Coronation Street.
– Co myślisz? – spytała, kiedy matka zakładała okulary do czytania. – Naprawdę tak ci powiedział? – spytała Barbara ze łzami w oczach. – Że nie jesteś seksowna? Joy skinęła głową. – Och, Joy, żeby jakikolwiek mężczyzna spojrzał na moją piękną córkę i powiedział, że nie jest seksowna! To dla mnie nie do zniesienia... – Ale myślisz, że to wystarczy sądowi? Że to wystarczy do uzyskania rozwodu? Czy dla ciebie to jest dostatecznie nierozsądne?
355
– O, absolutnie – odparła Barbara, kiwając z entuzjazmem głową. – Nie martw się, dostaniesz rozwód. – Potrafisz uwierzyć, że twoja córka się rozwodzi? – Nie – zaśmiała się Barbara – dopiero niedawno przyzwyczaiłam się do tego, że sama jestem rozwiedziona. Ale z nas beznadziejna para, co? Joy uśmiechnęła się i odebrała formularz matce. „A zatem płynę z powrotem do brzegu" – pomyślała. George był w Esher, a ona w Colchester. Miała tutaj wszystkie swoje rzeczy. Wróciła do panieńskiego nazwiska. Złożyła wypowiedzenie w laboratorium fotograficznym. Wypełniała pozew rozwodowy. Już prawie dopłynęła. Teraz trzeba było tylko przeprowadzić się z
S R
powrotem do Londynu, znaleźć pracę i odzyskać swoje życie.
356
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy Dwa tygodnie po wielkiej nowinie Vince obejrzał na Channel 4 dokument o tym, że co ósme dziecko jest poczęte przez innego mężczyznę niż ten, który uważa się za ojca. Kobiety są ponoć tak zaprogramowane hormonalnie, że kiedy owulują, ciągnie je poza dom. Natura dba w ten sposób o maksymalne poszerzenie puli genetycznej. Autorzy filmu przeprowadzili wywiad z mieszkańcem amerykańskiego Środkowego Zachodu, który miał pięciu synów. Kiedy jeden z nich zapadł na tajemniczą chorobę genetyczną, powstała potrzeba przeprowadzenia testów DNA wszystkim pięciu chłopcom i
S R
okazało się, że tylko jeden z nich został spłodzony przez „ojca", a czterej pozostali przez czterech różnych mężczyzn – w tym brata „ojca". Postacie z tego dokumentu prześladowały Vince'a przez wiele dni, podobnie jak obraz drapieżnych owulujących kobiet, które grasują po mieście w poszukiwaniu nowych składników do genetycznej zupy. Badania wykazały, że jajeczkujące kobiety nie tylko mają skłonność do uprawiania seksu z mężczyznami innymi niż ich stały partner, ale również że faworyzują mężczyzn o typowo „męskim" wyglądzie – kanciaste szczęki, rozbudowane torsy i mocne białe zęby. „Mężczyzn – pomyślał z goryczą Vince – w typie Jona Gavina". W ogólnym zachowaniu i nastroju Jess nie było nic, co by sugerowało, że ma ona wątpliwości co do ojcostwa lub że trawią ją wyrzuty sumienia, ale Vince doskonale zdawał sobie sprawę, że Jess do perfekcji opanowała umiejętność zamykania oczu na wszystko, co jej nie pasowało. Jon bardzo entuzjastycznie, ale bez nerwów podchodził do tematu ciąży Jess, więc może dziecko nie było jego. Może Jess znalazła sobie na ulicach Enfield jakiegoś
357
przystojniaka z kanciastą szczęką, jednocześnie walcząc z grypą i zakusami erotycznymi Vince'a. Nie można też było wykluczyć możliwości, że Vince jest paranoikiem i Jess nosi w brzuchu jego dziecko. Wiedział jednak, że zanim maleństwo przyjdzie na świat, on będzie musiał żyć z ziarnem wątpliwości boleśnie rozrastającym się w jego sercu.
S R 358
Rozdział pięćdziesiąty drugi Joy zadzwoniła do Vince'a trzy tygodnie i sześć dni po spotkaniu przy Neal's Yard. Nie żeby liczył dni, ale odkąd Jess zakomunikowała mu o swojej ciąży, Vince zaczął odmierzać czas ściśle zdefiniowanymi pakietami długości tygodnia. Jess była w drugim tygodniu ciąży, kiedy Vince spotkał się z Joy, i na progu szóstego, kiedy Joy zadzwoniła w piątkowe popołudnie. Upłynęły trzy tygodnie i sześć dni, odkąd dał jej swój numer. Przez ten czas prawie o niej nie myślał.
S R
Szok związany z odkryciem, że za dziewięć miesięcy (a dokładnie za czterdzieści tygodni) zostanie ojcem, w jakimś sensie anulował jego dotychczasowe istnienie. Wszystko, co mówił, robił i myślał przed wielkim komunikatem, rozsypało się w drobny mak z chwilą, kiedy Jess pokazała mu dwie różowe kreski na plastikowej białej szpatułce.
Kiedy Joy zadzwoniła, właśnie wysadził kursanta w ośrodku i zabierał się do jedzenia tosta z serem i szynką w kafeterii za rogiem. – Vince. Tu Joy.
Serce dosłownie stanęło mu w piersiach i upuścił tosta na talerz. – Rany. Joy. Zadzwoniłaś. – Przecież obiecałam, prawda? Przepraszam, że to tak długo trwało. Miałam mnóstwo spraw na głowie. – Nie przejmuj się. Ja też. Boże. Jak się czujesz? – Świetnie. Naprawdę świetnie. – Nadal... jesteś z mężem? – Nie. – Serio?! 359
– Aha. Odeszłam od niego dzień po naszym spotkaniu. – Nie! – Tak. Zaczekałam, aż wróci z kursu creative writing, i powiedziałam mu, że odchodzę. – Boże. Co on na to? – Przyjął to bardzo spokojnie. Strasznie się nakręciłam psychicznie, kiedy na niego czekałam. Coś niesamowitego, jakby mnie opętał jakiś demon. Jakbym po latach potulności, po latach strachu przed George'em i jego humorami nagle stała się inną osobą, silną i odważną. Nikt i nic by mnie nie powstrzymało przed odejściem. Nie mogłam się na niego doczekać, dosłownie nie mogłam usiedzieć w jednym miejscu. Strasznie chciałam to zrobić. Powiedzieć mu. – Jak mu to powiedziałaś?
S R
– „Odchodzę od ciebie, George". Po prostu. I przedziwna sprawa, ale zupełnie nie wyglądał na zaskoczonego. Przez kilka minut próbował mnie przekonać, żebym została, ale bez większego zaangażowania. Spytał, czy mam kogoś, a potem po prostu rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy przez pięć godzin i było świetnie. Jakby się tego spodziewał, jakby przyjął to z ulgą. Wydaje mi się, że miał takie same odczucia co ja. Wydaje mi się, że w zeszłym miesiącu, kiedy do niego wróciłam, naprawdę sądził, że coś się zmieni, że on będzie inny, że ja będę inna, że sprostamy wielkiemu romantycznemu ideałowi, który wyhodował sobie w głowie. Ale potem zdał sobie sprawę, że to niemożliwe, że sprawy zaszły za daleko, abyśmy wrócili tam, gdzie byliśmy – a przynajmniej tam, gdzie nam się wydawało, że byliśmy. Przebiegło to w naprawdę cywilizowany sposób. – Rany, Joy, genialnie. Tak się cieszę. Na pewno jesteś bardzo zadowolona.
360
– Tak, czuję się niesamowicie. Uciekłam od tej sytuacji. Wiem, że nigdy nie będę musiała do tego wracać. Wiem, że z nim jest w porządku, że nie zniszczyłam
mu
życia.
Właśnie
wysłałam
dokumenty
rozwodowe.
Powiedziałam mu, żeby zostawił sobie dom, meble i wszystko. Nie chcę nic dla siebie. Jedyne, czego chcę, to odzyskać wolność. – Zasłużyłaś sobie na to. Bardzo się cieszę. – Chciałam ci podziękować. Tego dnia, kiedy się spotkaliśmy, byłam w największym dołku. Myślałam o tym, żeby zajść w ciążę, mieć dziecko, bo wtedy nasze wspólne życie może nabrałoby jakiegoś sensu. Odkąd poznałam George'a, miałam takie dziwne poczucie, że zbaczam z kursu, że pomyliłam
S R
drogę. Że jestem jak niesterowny statek na środku oceanu. Do niedawna miałam nadzieję, że w końcu uda mi się dopłynąć do brzegu, ale ostatnio, przed naszym spotkaniem, statek się wywrócił i zaczęłam tonąć. A potem ty się zjawiłeś przy Neal's Yard i zaczęłam płynąć w górę, zobaczyłam światło, znowu mogłam oddychać. Czy to brzmi idiotycznie? – Nie, wcale nie.
– Uratowałeś mnie. Rozumiesz? Wyciągnąłeś mnie z wody i wsadziłeś do szalupy ratunkowej.
– Jak ten facet na końcu Titanica? – roześmiał się. – Właśnie – odparła, też ze śmiechem. – Jak ten facet na końcu Titanica. – Cieszę się, że mogłem ci pomóc. – Naprawdę znalazłeś się na właściwym miejscu we właściwym momencie. Chociaż gdybyś 24 grudnia 1993 roku wpadł do ratusza w Chelsea, zapakował mnie do taksówki i zawiózł do domu, byłbyś prawdziwym bohaterem! – Boże, czuję się okropnie.
361
– Och, nie rób sobie wyrzutów. Żartowałam. Miałam mnóstwo okazji do wycofania się, ale postanowiłam z nich nie skorzystać. Chciałam, żeby ktoś podjął decyzję za mnie. Zdarzało mi się, że siedziałam w samochodzie George'a pod monopolowym albo wypożyczalnią wideo i marzyłam, żeby ktoś mnie porwał, żeby jakiś osiłek wskoczył za kierownicę i gdzieś mnie wywiózł. Wszystko jedno gdzie. Czy to nie tragiczne? – Jedna z najsmutniejszych historii, jakie w życiu słyszałem. – Żałosne, nie? Vince uśmiechnął się. – Gdzie teraz mieszkasz?
S R
– U mamy. Co nie jest takie rewelacyjne.
– Tak, ja też na jakiś czas wprowadziłem się do rodziców, jak wróciłem do Enfield. Przedziwne uczucie, nie? Jakby się postawiło krok do tyłu... – Właśnie. Moja mama stara się, jak może, żebym się dobrze czuła, ale to nic nie daje. Chcę jak najszybciej znaleźć coś dla siebie. Odzyskać swoje życie.
Zapadła krótka cisza. Vince zastanawiał się, czy zaproponować Joy, żeby tymczasowo wprowadziła się do mieszkania, które dzielił z Clive'em. Vince spędzał tam góra dwie noce tygodniowo. Nic szczególnego, ale lepsze to niż mieszkanie w Colchester z mamą. Potem jednak pomyślał o swojej sytuacji, o Jess, o dziecku, o wszystkim, co go czekało w nadchodzących miesiącach, i uznał, że to nie byłby dobry pomysł. Joy wzięła milczenie Vince'a za oznakę zmęczenia tym tematem, więc go zmieniła. – Ale wystarczy już o mnie. Co u ciebie? Co to była za wielka nowina, którą miała dla ciebie Jess? – A, tak – powiedział, wrzucając do herbaty kostkę cukru. – Nowina. Miałaś rację. 362
– Jest w ciąży?! – Aha. – Och, Vince! To fantastycznie! To naprawdę genialna wiadomość! – Tak. – Powoli mieszał herbatę, obserwując, jak kostka się rozpuszcza. – Niesamowite, co? – Musisz być przeszczęśliwy. I przerażony. Uśmiechnął się cierpko. – Niemało tego pierwszego i całe portki tego drugiego. Nagrodziła go śmiechem. – Załatwiłeś sprawę z imprezowaniem Jess, zostawaniem na noc u znajomych i tak dalej?
S R
– Można tak powiedzieć. Bez mojego załatwiania przestała włóczyć się po klubach i pić, odkąd się dowiedziała, że jest w ciąży. Czuje się dosyć marnie, więc nie ma w tej chwili takiej kwestii. Nie mam pojęcia, jak nam się ułoży na dłuższą metę, ale na razie –jest w porządku. To takie podniecające. Przygoda... – Gdy to powiedział, Joy wydała z siebie dziwny dźwięk, gdzieś pomiędzy prychnięciem a śmiechem. – Co?
– Przepraszam. Nic takiego. Świadek George'a, Wilkie, był tym wszystkim tak skołowany, że nie miał pojęcia, co jest grane. I nie omieszkał o tym wspomnieć w swojej mowie. Powiedział: „W najgorszym razie będzie to przygoda". I nie pomylił się. – Na pewno jest to pożyteczne doświadczenie... – Ale kochasz ją, prawda? Kochasz Jess? – Tak, kocham. – A ona ciebie? – Tak. To znaczy tak sądzę. Nigdy tego nie powiedziała, ale okazuje mi to. Jess jest kochającą kobietą. 363
– Tylko to jest ważne. Jeśli się kochacie, to ze wszystkim sobie poradzicie. Bo jeśli czegokolwiek się nauczyłam, to tego, że nie jest zbyt wielką frajdą przygoda z kimś, kogo się nie kocha. – No, potrafię to sobie wyobrazić. – Skierował wzrok na osobę, która pojawiła się na obrzeżach jego pola widzenia. Był to Terry, też instruktor jazdy. Patrzył na Vince'a wyczekująco, z kubkiem herbaty w jednej ręce i papierami w drugiej. Vince poklepał krzesło obok siebie i Terry usiadł. – Niezależnie od tego, co się stanie między tobą a Jess – ciągnęła Joy – czy będziecie razem, czy się rozstaniecie, wasza miłość zawsze będzie wielką podporą dla waszego dziecka.
S R
– Tak, masz rację. – Czuł się teraz niezręcznie, mając koło siebie Terry'ego, który pałał ochotą nawiązania rozmowy.
– Dziwna rzecz... – kontynuowała Joy. – Ludzie zawsze mówią, że małżeństwo to największe zobowiązanie wobec innej osoby, jakie można wziąć na siebie, najważniejsza decyzja w życiu. I może w dawnych czasach tak było. No i na pewno zostałam z George'em o wiele dłużej, niżbym została, gdybym nie była jego żoną, ale kiedy podjęłam już decyzję o rozstaniu, to wystarczyło pójść do najbliższej księgarni, nabyć komplet poradników rozwodowych i mogłam już nigdy George'a nie zobaczyć. Dzieci to jest prawdziwe zobowiązanie, prawda? Prawdziwy klej, który trzyma ludzi razem. Bez dzieci to jest czysta biurokracja. – Tak, masz rację. Posłuchaj, Joy, bardzo cię przepraszam, ale muszę kończyć. – Dobra. – Ktoś chce ze mną porozmawiać.
364
– Nie ma sprawy. I tak za długo zawracałam ci głowę. Ale obiecałam ci, że zadzwonię, a ja zawsze dotrzymuję obietnic – to znaczy nie licząc tych złożonych w urzędach stanu cywilnego. Vince parsknął śmiechem. – Bardzo się cieszę, że zadzwoniłaś. Dużo się wydarzyło w naszym życiu od tego spotkania przy Neal's Yard. – Dużo się wydarzyło w naszym życiu od Hunstanton. – Absolutnie. Posłuchaj, tym razem zostańmy w kontakcie. Dobra? – Zdecydowanie. Mam twój numer. A teraz ty masz mój – w komórce. – Tak, oczywiście. Zapiszę go. I będę w kontakcie. Może wybierzemy się któregoś wieczoru na drinka?
S R
– Z wielką przyjemnością. Naprawdę.
– Świetnie. Dobra, to zadzwonię, albo ty zadzwoń, i umówimy się. Na bank.
– Super. Nie mogę się doczekać.
– Ja też. I gratuluję odejścia. Jesteś bardzo odważna. – A ja gratuluję tobie. I Jess. Też jesteś bardzo odważny! Pożegnali się i Vince włożył komórkę z powrotem do kieszeni koszuli. – Stara znajoma – powiedział do Terry'ego tytułem wyjaśnienia. Terry skinął głową, ale widać było po nim, że zupełnie go to nie interesuje. Vince wziął do ręki nieco oklapłego tosta i bez entuzjazmu przystąpił do jedzenia. Ser zrobił się zimny i gumowaty, a poza tym Vince nie był już szczególnie głodny. Słuchał opowieści Terry'ego o jego nowej oranżerii i myślał o Joy, wolnej, nieskrępowanej, gotowej wziąć własne życie w swoje ręce. Tak jakby narodziła się na nowo, otrzymała w życiu drugą szansę. Nagle zrobiło mu się 365
smutno, że nie może pojechać w tę podróż razem z nią. Chciał pomóc jej w znalezieniu mieszkania, w znalezieniu pracy, cieszyć się razem z nią każdą chwilą odzyskanej wolności. Bo chociaż adorował Jess, bo chociaż był dumny jak diabli ze swego nadchodzącego szybkimi krokami ojcostwa, bo chociaż niczego innego w życiu nie pragnął, jakiś cichutki, ale natarczywy głos mówił mu, że pomylił autobus, że daje się wieźć w złym kierunku. Gdyby miał pociągnąć autobusową analogię Jona do samego końca, to musiałby dojść do wniosku, że w dniu, w którym spotkał Joy i w którym Jess powiedziała mu o swojej ciąży, stał już przy drzwiach autobusu, szykując się
S R
do wysiadki. Gdyby Jess mu nie powiedziała, że będą mieli dziecko, to może wylądowałby w tym samym autobusie co Joy.
Terry gadał dalej, a Vince wpatrywał się w swoją komórkę. W rozmowach przychodzących był numer Joy. Vince mógł do niej zadzwonić. Umówić się. Zapuścić korzenie w jej życiu. Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Bo Joy nie była zwykłą „starą znajomą" – Joy była jego pierwszą miłością, pokrewną duszą i osobą, do której wciąż żywił przerażająco silne uczucia. Uznał, że zostawi to jej. Jeśli Joy zadzwoni, to Vince się z nią zobaczy. Jeśli nie zadzwoni, Vince uzna to za znak. Nie wierzył w znaki, ale czasem zostawienie spraw losowi jest najłatwiejszym rozwiązaniem. Vince nie zapisał numeru Joy w komórce, a ona nie zadzwoniła.
366
Kuchnia Ala i Emmy, godz. 1.50 – Żartujesz! – zbulwersowała się Natalie. – Po tym wszystkim, po całej tej historii z parapsychicznymi kotami, zaaranżowanymi przez los spotkaniami, dryfującymi statkami, pomylonymi autobusami i Bóg wie, czym jeszcze; po prostu straciliście ze sobą kontakt? – No. – Coś strasznego – orzekła Emma. – To oczywiste, że byliście sobie przeznaczeni. – Tak myślisz?
S R
– A co ty myślisz? Wiem, że nie wierzysz w przeznaczenie, i szczerze mówiąc, ja też nie bardzo wierzę, ale czasami trudno uciec od konkluzji, że Bóg próbuje nam coś powiedzieć.
Vince uśmiechnął się i dolał sobie wina. Wraz z upływem opowieści Vince'a wszyscy mężczyźni jeden po drugim odchodzili od stołu. Z salonu dochodziły ich głośne rozmowy na temat programu telewizyjnego Balamory i kolki. Posiadanie dzieci zrobiło z nich wszystkich baby. Jednak
dziewczyny
jak
zaczarowane
słuchały
opowieści
o
zmarnowanych okazjach, splątaniu ludzkich losów i straconych zachodach miłości. – Jesteś teraz sam, Vince. Co byś zrobił, gdyby się okazało, że ona też jest sama? – Boże, nie wiem. Pewnie bym się z nią umówił. Spróbował poznać ją lepiej. I zobaczył, co się stanie. Ale nie ma na to szans, bo nie zapisałem jej numeru. Nie mam jak się z nią skontaktować.
367
– Boże, ty odbycie wołowy – zbeształa go Natalie, klepiąc z frustracji dłonią o blat stołu. – Bóg ciągle krzyżuje wasze drogi, a ty nawet nie zanotowałeś jej numeru. Jesteś naprawdę pokręcony. Vince uśmiechnął się. – Jeśli Bóg tak strasznie chce, żebym był z Joy, to może znowu skrzyżuje nasze drogi. – A, czyli nie wierzysz w przeznaczenie, ale wierzysz w grę przypadku? – Czym to się różni? – Kij wie – wybełkotała Emma – ale coś ci powiem. Jak Joy kolejny raz pojawi się w twoim życiu, to zrób co trzeba, bo inaczej zasłużysz sobie na to, żeby żyć samotnie i bez miłości.
S R
Na chwilę zapadła pełna zakłopotania cisza, bo wszyscy sobie uświadomili, że w obecnej sytuacji życiowej Vince'a słowa Emmy nie były zbyt delikatne.
– Cholera, przepraszam cię, Vince. Nie chciałam... – Nie przejmuj się. Naprawdę, nie ma problemu. – Co się stało między tobą a Jess? – zaczęła ostrożnie Natalie, zerkając na Emmę. – Dlaczego się rozstaliście?
Vince uśmiechnął się. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że dziewczyny godzinami dyskutowały między sobą o nagłym zakończeniu jego małżeństwa i dopiero po opróżnieniu butelki Cabernet Sauvignon znalazły w sobie odwagę, żeby go o to zapytać. – Znaczy, nie musisz o tym mówić, jeśli nie chcesz... – dodała, opacznie interpretując jego milczenie. – Nie, nie mam żadnych oporów. Wszystko zaczęło się psuć, kiedy Lara miała pół roku...
368
SIERPIEŃ 2001 NASTOLETNI DUCH
S R 369
Rozdział pięćdziesiąty trzeci Lara May Mellon–James przyszła na świat w salonie matki Jess w wietrzną lutową noc przy dźwiękach Smells Like Teen Spirit Nirvany. Vince załadował do odtwarzacza MP3 100 ulubionych piosenek swoich i Jess, żeby grały na okrągło przez cały poród. Pomysł był taki, że kawałek odtwarzany w momencie narodzin dziecka miał stać się motywem przewodnim na całe jego życie. Lara nie wystawiła głowy podczas We Have All the Time in the World, Perfect Day, Golden Brown, Dancing Queen czy Nobody Does It Better,
S R
wywabił ją dopiero Kurt Cobain, który zaczął wrzeszczeć: „Oto jestem, zabaw mnie".
Jess, jej matka i położna były takie przejęte, że nie zauważyły, która piosenka leci z odtwarzacza. Dopiero po kilku dniach Jess spytała Vince'a, czy zwrócił na to uwagę.
– Nie jestem pewien – odparł. – Myślę, że to był Wonderful World. Zamierzał jej powiedzieć kiedyś w przyszłości, może jak Lara będzie obwieszoną kolczykami zbuntowaną nastolatką, ale w rajskim egzystencjalnym klimacie ponarodzinowym uznał, że na razie lepiej będzie to przed nią zataić. Przyjście Lary na świat zakończyło dziewięciomiesięczny okres nieustannego napięcia między Vince'em a Jess. Jon mieszkał u Jess do czasu, gdy była niemal w ósmym miesiącu. Jess odmawiała jakichkolwiek rozmów na temat dalekosiężnych planów mieszkaniowych. Jon wyprowadził się nagle i w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, po kłótni z Jess, której tła ta ostatnia nie chciała wyjawić Vince'owi, co podsyciło w nim podejrzenia, że Jon miał coś wspólnego z ciążą Jess. W okresie bezpośrednio poprzedzającym poród Vince na serio rozważał zerwanie z Jess i bycie dochodzącym ojcem. 370
Okazało się jednak, że pierwsze tygodnie po przyjściu Lary na świat były najszczęśliwsze w życiu Vince'a. On i Jess unosili się w wielkiej różowej bańce zachwytu, nie widząc świata poza swoją córeczką. A wszelkie wątpliwości co do ojcostwa rozwiały się z chwilą, kiedy zobaczył jej twarz: miniaturowa wersja jego samego. – To taki genetyczny chwyt – wyjaśniła Jess. – Natura upodabnia noworodka do ojca, żeby wiedział, że to jego dziecko, i żeby z ochotą poszedł upolować dla matki kilka dzików. Sprytne, co? Lara May miała gęste słomiane włosy i nogi jak kurczak i była cała pokryta miękką warstwą białego puchu.
S R
– Wygląda zupełnie jak kaczuszka–zabawka – powiedziała Kirsty, kiedy ją pierwszy raz zobaczyła.
Lara i Jess zabrały się do karmienia piersią jak para zawodowców. Vince patrzył zdumiony, jak jego maleńka córeczka ufnie podłącza się do życiodajnego organizmu swojej matki. Kirsty nie karmiła piersią żadnego ze swoich dzieci, toteż Vince po raz pierwszy miał okazję przyglądać się tej operacji z tak bliska. Widywał karmiące matki w restauracjach i parkach, ale zawsze odwracał wzrok, tak samo jak na widok całującej się namiętnie pary albo mężczyzny obsikującego mur. Jednakże patrząc na Larę i Jess zagłębione w górze poduszek, Vince uznał, że to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie widział w życiu. Już przed narodzinami Lary Vince był trochę sentymentalny, ale teraz zrobiła się z niego postać z brazylijskiej telenoweli. Wszystko, co robiła Lara, napełniało go zdumieniem i zachwytem. Kąpał ją co wieczór w lawendowej pianie i delikatnie wycierał miękkim ręcznikiem, który brał z kaloryfera w ostatniej chwili, żeby nie stracić ani dżula ciepła. Dumnie paradował po
371
Enfield z Larą w nosidełku i pokazywał jej zdjęcia wszystkim swoim uczniom niezależnie od tego, czy wyrazili zainteresowanie. Ojcostwo z nawiązką spełniło jego oczekiwania. Po raz pierwszy w życiu czuł się spełniony. Jess była fantastyczną matką. Nigdy wcześniej nie czuli się ze sobą tacy szczęśliwi. Kiedy patrzył, jaka Jess jest wobec Lary, delikatna i kochająca, silna i opiekuńcza, przypominał sobie, dlaczego kiedyś się w niej zakochał. Kwestia mieszkaniowa nie uzyskała formalnego rozstrzygnięcia, ale osiemdziesiąt procent jego rzeczy znajdowało się u Jess, więc nie było, o co się szarpać. Przez pierwsze pół roku życia Lary wszystko szło idealnie. Dopiero
S R
pewnego słonecznego popołudnia w lecie nad horyzontem pojawiły się chmury.
Jess skończył się urlop macierzyński. Zdecydowała, że zamiast czasochłonnego ściągania pokarmu, aby było czym nakarmić Larę w ciągu dnia, przejdzie na karmienie butelką. Z wyprzedzeniem zaczęła pomijać kolejne karmienia, aż w końcu całkiem ją przestawiła. Kiedy zniknęły ograniczenia związane z tym, że była jedynym źródłem mleka dla swojej córki, poprosiła Vince'a, żeby zajął się Larą przez cały dzień. W przyszłym tygodniu zaczynała pracę i musiała załatwić kilka spraw. Vince zgodził się bez wahania. Uwielbiał spędzać czas z Larą zwłaszcza teraz, kiedy mógł sam ją karmić. – Jadę do miasta – oznajmiła Jess, po raz pierwszy od sześciu miesięcy nakładając tusz do rzęs. – Potrzebuję jakieś ubrania do pracy. W te sprzed ciąży już się nie zmieszczę. – Położyła dłonie na swoim wciąż zaokrąglonym brzuchu. – I chcę sobie zrobić pedikiur. Popatrz. – Pokazała mu stopy. Według Vince'a wyglądały normalnie, ale podobno „zrogowaciały". – A potem spotykam się z Jonem w Regenfs Park na pikniku. 372
– Z Jonem? – Tak. – Z tym Jonem? – Z tym Jonem – syknęła. – Myślałem, że jesteście poróżnieni. – Skąd ci to przyszło do głowy? – Spojrzała na niego jak na opóźnionego w rozwoju. – Stąd, że nie widujesz się z nim, odkąd się wyprowadził. – Oczywiście, że się z nim widuję. – Co?
S R
– Widuję się z nim co najmniej raz w tygodniu. Przychodzi tutaj albo spotykamy się u niego. – Ale kiedy?
– W ciągu dnia, kiedy ty jesteś w pracy – mruknęła, wkładając klucze do torebki.
– Nic nie rozumiem. Pokłóciliście się, on zabrał zabawki i od tej pory ani razu o nim nie wspomniałaś.
– Rany, Vince, naprawdę myślisz, że Jon i ja dopuścilibyśmy do tego, żeby jakaś idiotyczna kłótnia zniszczyła naszą przyjaźń? – Jezu, nie wiem. Uznałem po prostu... – I miałabym mu zabronić widywania Lary? – Kiedy się pogodziliście? – Jak wrócił ze Stanów. – Pojechał do Stanów? – Tak, zaraz po wyprowadzce stąd. I jak tylko wrócił, natychmiast zadzwonił i przyszedł, żeby zobaczyć Larę. – Ale dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? 373
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami i schyliła się po Larę, która siedziała na sofie i słuchała, jak jej rodzice się kłócą. – Nie wydawało mi się to istotne. Ty też nie mówisz mi o wszystkim, co robisz w ciągu dnia. – Bo nie robię niczego, o czym warto byłoby mówić. Uczę ludzi jeździć, a potem wracam do domu. – Tak, ale nie mówisz o swoich uczniach, nie mówisz, o czym z nimi rozmawiałeś ani gdzie jadłeś lunch. – A co ze mną? Bardzo lubię Jona. Też chciałbym się z nim zobaczyć. Pokazać mu moją córkę. Pochwalić się nią. Dlaczego musisz się z nim widywać beze mnie?
S R
Przygładziła rosnące kępkami włosy Lary i pogłaskała ją po policzku. – Żaden problem. Zaproszę go na następny weekend. Zjemy razem lunch. Wyluzuj się, mój aniele. Czemu zaraz musisz się tak nakręcać? – Dotknęła delikatnie jego policzka. Vince natychmiast zmiękł.
– Nie nakręcam się. – Pocałował wnętrze jej dłoni. – Chodzi o to, że naprawdę lubię Jona... – Wiem o tym, mój aniele.
– I chcę, żebyśmy robili różne rzeczy wspólnie. – Wiem o tym.
– I jestem bardzo dumny z was obu, z nas wszystkich. Westchnęła czule, pociągnęła go ku sobie i spletli się w rodzinnym uścisku. – Przyrzekam ci, że porozmawiam dzisiaj z Jonem i umówię się z nim na najbliższy weekend. Oddała mu Larę, przewiesiła torebkę przez ramię i wyszła, rzucając mu pogodne: „Na razie".
374
Vince i Lara spędzili razem cudowny dzień. Po przedpołudniowej drzemce wsadził ją do auta i zawiózł do swojej mamy i Chrisa. Przyjechała też babcia Vince'a, dzień był słoneczny, więc siedzieli w ogrodzie i patrzyli, jak Chris rozpala grilla. – Co porabia Jess? – spytała Kirsty, smarując kolana kremem przeciwsłonecznym. – Pojechała do miasta – powiedział Vince, podrzucając Larę na kolanie. – Powiedziała, że potrzebuje nowe ubrania na jutro do pracy. – Pierwszy raz zostawiła małą? – spytała babcia. – Na cały dzień tak. Czasem zostawiała ją ze mną na parę godzin, ale
S R
karmiła, więc nie mogła się wyrwać na dłużej.
– Na pewno za nią tęskni – powiedziała Kirsty. – Dzwoni do ciebie co pięć minut?
– Nie. Przynajmniej na razie.
– Na pewno zadzwoni – uśmiechnęła się babcia. – Każda matka musi sprawdzić, co się dzieje z jej dzieckiem.
Jess nie zadzwoniła ani razu, kiedy Vince był u mamy. – To dobry znak – zmieniła śpiewkę Kirsty. – To znaczy, że chce się naprawdę odprężyć.
O czwartej, tuż zanim Lara obudziła się z popołudniowej drzemki, wysłał Jess SMS. Tutaj wszystko OK. Lara śpi. W południe wypiła 250 ml i zjadła serek truskawkowy. O której wracasz? Przez chwilę obserwował wyświetlacz, ale nic się na nim nie pojawiło. Do jego powrotu do domu wciąż nie odpowiedziała, a on bardzo się starał tym nie przejmować. Mama miała rację: to dobrze, że Jess ma okazję trochę odpocząć. Przez ostatnie pół roku całkowicie poświęciła się macierzyństwu, 375
wzięła urlop od własnego życia, żeby zapewnić Larze jak najlepszy start. Zasłużyła na trochę wytchnienia. Odsunął od siebie pokusę zadzwonienia do niej i zaczął przygotowywać Larę do snu. O wpół do ósmej uznał, że nie potrafi już ani minuty dłużej zachować spokoju, i zadzwonił do Jess na komórkę. Po chwili usłyszał dzwonienie w jej pokoju – telefon był w kieszeni dżinsów, które wisiały na krześle. Wyjął go i westchnął ciężko. Jess wyszła bez komórki. Pierwszy raz zostawiła Larę na cały dzień i nie pomyślała nawet o tym, żeby był z nią jakiś kontakt na wypadek sytuacji awaryjnej. Z jednej strony mu to pochlebiło, bo świadczyło o jej pełnym
S R
zaufaniu do umiejętności Vince'a jako zastępczej matki, ale z drugiej strony przeraziło go, że Jess potrafi tak bezpowrotnie przeciąć pępowinę. W tym szczególnym okresie Vince pilnował, żeby jego komórka nigdy się nie rozładowała, i zawsze nosił ją przy sobie. Nie wyobrażał sobie, żeby choć na chwilę mógł utracić możliwość kontaktu z rodziną.
O jedenastej położył się do łóżka przekonany, że lada chwila usłyszy dźwięk przekręcania klucza w zamku, ale godzinę później, kiedy Lara obudziła się na krótko i Jess wciąż nie było, Vince dostał amoku. Pobiegł do salonu, wziął ze stolika komórkę Jess, znalazł numer Jona i zadzwonił. Po czterech dzwonkach odezwała się poczta głosowa. Vince zamknął komórkę i rzucił nią przez pokój. Bulgotało w nim z wściekłości. Nie miał pretensji o to, że Jess zrobiła sobie wolne i spędziła ten piękny, słoneczny dzień na pikniku ze swoim byłym chłopakiem. Nie miał pretensji o to, że musiał przez cały dzień i noc sam opiekować się ich córką. Miał pretensje o to, że Jess nie odczuwała potrzeby sprawdzenia, co u nich słychać.
376
Westchnął i ukrył twarz w dłoniach. Było piętnaście po dwunastej. Czyli za jakieś sześć godzin Lara się obudzi i zacznie domagać się butelki. Trzeba wracać do łóżka, żeby się trochę wyspać. Podniósł komórkę Jess z podłogi i położył na stoliku. Przyjrzał się jej i zadał sobie pytanie, jakie kryją się w niej tajemnice, sekretne wiadomości i nieujawnione rozmowy. Podczas długich dni pracy Vince lubił wyobrażać sobie Jess z Larą, jak bawi się z nią w domu, jak idzie z nią na zakupy, jak odwiedza z nią matkę, jak idzie na kurs masażu dla niemowląt. Teraz jednak wyszło na jaw, że urządzała sobie potajemne spotkania z Jonem. Co jeszcze kombinowały, jego
S R
dziewczyna i jego córeczka? Gdzie jeszcze bywały, kiedy on uczył siedemnastolatki parkowania tyłem?
Znowu wziął do ręki komórkę Jess, otworzył, a potem coś go powstrzymało. Z wyświetlacza LCD uśmiechała się do niego Lara May. Było to zdjęcie, które Jess zrobiła w pierwszy słoneczny dzień roku; Lara siedziała w ogrodzie u jego matki w białym kapelusiku przeciwsłonecznym. Doskonale zapamiętał tę chwilę – Jess wyjmuje kapelusik z ogromnej torby, bez której wówczas nigdzie się nie ruszali, i ostrożnie zawiązuje Larze pod szyją. Pamiętał, z jakim uwielbieniem patrzyła na córeczkę siedzącą na kocu w swoim pierwszym kapelusiku przeciwsłonecznym. Nagle zdał sobie sprawę, że nie chce wiedzieć, co jest w telefonie Jess. Była świetną matką. On był świetnym ojcem. Lara miała szczęście, że trafili jej się tacy kochający, fachowi rodzice, i zasłużyła sobie, żeby mieć ich na zawsze. Razem. Gdyby zaczął szperać, mógłby znaleźć coś, z czym nie potrafiłby żyć, co mogłoby ich rozdzielić, a tego nie chciał – ze względu na całą trójkę. Zamknął telefon i powlókł się do łóżka. Po drodze rzucił okiem na Larę. Leżała w łóżeczku na plecach, z główką odwróconą na bok i rączkami 377
zwiniętymi w luźne piąstki koło uszu. Oddychała powoli i regularnie, od czasu do czasu mlaskając ustami. „Cudna – pomyślał – pod każdym względem cudna". Tak samo jak jej matka. Postanowił odpuścić Jess to wykroczenie. Była z kimś, kogo Vince lubił i szanował. Zasłużyła na chwilę wytchnienia. Jej zachowanie w prostej linii wynikało z jej osobowości i jeśli Vince chciał, żeby zostali ze sobą na zawsze, to musiał ją taką zaakceptować. Pocałował powietrze nad policzkiem Lary, zwalił się na łóżko i natychmiast zapadł w głęboki sen. Kiedy Vince obudził się następnego ranka o siódmej, Jess leżała na sofie.
S R
Miała na sobie tylko podkoszulek i jedną czerwoną skarpetkę. Powoli otworzyła lewe oko, kiedy nad nią zawisł. – Dzień dobry, mój aniele – wychrypiała.
– Dzień dobry – odparł z udawaną surowością. – Jesteś na mnie zły?
Przysiadł na skraju sofy i chwycił ją za rękę.
– Nie, nie bardzo – powiedział, głaszcząc jej palce. – Szkoda tylko, że nie wzięłaś komórki.
– Boże, wiem – jęknęła. – Nie mogłam w to uwierzyć, kiedy zdałam sobie sprawę, że ją zostawiłam. Byłam na siebie wściekła. – Spojrzała na drzwi sypialni. – Lara już się obudziła? – Jeszcze nie. – Zajrzałam do niej, jak wróciłam do domu. Nie umiałam sobie odmówić. Obudziłam cię? Pokręcił głową. – Boże, jest prześliczna, nie? – domagała się potwierdzenia. Uśmiechnął się i przytaknął. 378
– Jest fantastyczna. – Jak to możliwe, że nie jesteś na mnie zły? – To nie to, że nie jestem zły. Po prostu zaakceptowałem to. Przez ostatnie kilka miesięcy byłaś niesamowita. Musiałaś się od tego oderwać. Rozumiem to. Żal mi tylko, że przynajmniej nie zadzwoniłaś... – Wiem. Przepraszam. Jestem okropna. Miałeś przyjemny dzień? – Cudowny. A ty? – Ekstra. Wydałam prawie 300 funtów na ubrania, a potem genialnie się bawiłam z Jonem. Pojechaliśmy do klubu w Hoxton. Wzięłam parę pastylek dla uczczenia pierwszego dnia wolności...
S R
Vince zdusił w sobie słowa nagany, które wyrywały się z jego ust, i uśmiechnął się sztucznie.
– ...i wylądowałam u jednego gościa z Shoreditch – odjazdowe mieszkanie, przerobiona fabryka konserw czy coś. Wróciłam do domu o piątej nad ranem... – Spojrzała na zegar magnetowidu. – Jezu – dwie godziny temu! Spałam tylko dwie godziny! – Jęknęła i padła z powrotem na sofę. Vince uśmiechnął się do niej i wstał.
– Posłuchaj, ja zajmę się Larą, a ty jeszcze trochę pośpij, co? – Mówisz serio?
– Aha. – Vince poczuł, że rozsadza go życzliwość dla świata. Było to przyjemne doznanie. – Vincencie, naprawdę jesteś aniołem. – Jasne, jestem świętym. – Nie, poważnie. Jesteś aniołem i miałam kupę szczęścia, że cię znalazłam. Jesteś genialnym ojcem i pięknym, dobrym, delikatnym człowiekiem. Bardzo cię kocham, wiesz o tym?
379
Vince znieruchomiał. Szarpnęło go za żołądek. Powiedziała to. Po ponad dwóch latach Jess nareszcie wyznała mu miłość. Odchrząknął i usiłował zrobić nonszalancką minę. – Tak, wiem. – Myślisz...? – Urwała. – Co? – Tak sobie myślałam... Jak Lara trochę podrośnie... Jak będzie na tyle duża, żeby mogła zostać na kilka dni z moją mamą, moglibyśmy pojechać do Las Vegas. Moglibyśmy... wziąć ślub. – Co?!
S R
– Tak, czemu nie? Nigdy nie miałam ochoty na huczne wesele i zawsze chciałam pojechać do Las Vegas. Lara by miała prawdziwych rodziców, których my nie mieliśmy – rodziców, którzy są małżeństwem. I spędzilibyśmy trochę czasu ze sobą. I miałabym przebajeranckie nazwisko. – Jessico – powiedział z uśmiechem – czy ty mi się oświadczasz? – Hm, chyba tak. – Ja pierdolę.
– Wiem. Sama siebie zszokowałam.
– Jezu. – Potarł brodę i uśmiechnął się do niej szeroko. – Zamierzasz mi odpowiedzieć czy nie? – spytała. – Chryste, tak. Oczywiście. Absolutnie. Absolutnie. Pobierzmy się. Uśmiechnęła się i zsunęła z sofy. – Dobra, teraz bardzo mocno ucałuję moją śliczną córeczkę w oba pyzate policzki, a potem będę spała aż do lunchu. Vince patrzył, jak matka jego dziecka i przyszła żona idzie w stronę sypialni. Kocha go. Chce za niego wyjść. Jessica James, która mogłaby mieć każdego, która mogłaby mieć Jona Gavina , pięciogwiazdkowe życie w 380
międzynarodowym liksusie, wybrała jego. Mimo wszystkich pretensji i głęboko zakorzenionych zmartwień związanych z ich przyszłością, teraz tylko to się liczyło.
S R 381
Rozdział pięćdziesiąty czwarty Joy rzadko bywała na strychu u rodziców. Wchodziło się tam po drabinie, którą trzeba było przydźwigać z szopy w ogrodzie, odstraszały też pająki i mysie kupy. Ale Joy wyprowadzała się w przyszłym tygodniu i chciała pogrzebać w rzeczach, które przywieźli z Singapuru, sprawdzić, czy nie ma tam czegoś, co nadawałoby się do jej nowego mieszkania, maleńkiej kawalerki w Southgate. Lokal nieszczególny, ale nie każdy zaczyna od pałacu. Matka oddała jej prawie wszystkie pieniądze rozwodowe na wkład własny i Joy musiała wynegocjować
S R
znaczną podwyżkę za pracę w zakładzie fotograficznym, którego była kierownikiem, żeby stać ją było na wzięcie kredytu hipotecznego, ale z dniem 4 września 2001 roku (wtorek) jej nazwisko miało figurować w księgach wieczystych.
Zanim odważyła się spenetrować mroczne zakamarki strychu, rozpyliła przez klapę całą puszkę środka owadobójczego i zaczekała dwie godziny. Potem włożyła bluzkę z golfem i rękawiczki oraz wsunęła nogawki spodni do skarpetek, aby zamknąć wszelkim insektom i gryzoniom drogę do swego ciała, włączyła latarkę i weszła na górę po drabinie.
Był to dzień ślubu jej ojca. Alan żenił się z Toni Moran w kaplicy na nadmorskiej skale w Konwalii. Ponieważ poślubił matkę Joy w urzędzie stanu cywilnego, a nie przed ołtarzem, miał ponoć prawo do ślubu kościelnego, mimo że przez całe swoje pierwsze małżeństwo łajdaczył się i cudzołożył. Zaproszenie przyszło trzy miesiące wcześniej. Było niewiarygodnie kiczowate, z papierowymi różyczkami w kolorze różowego lukru i obfitującym w zawijasy liternictwem.
382
Alan Trevor Dovner i Amtonia Patricia Moran mają zaszczyt zaprosić Szanownych Państwa na uroczystość swego ślubu, który odbędzie się w sobotę 25 sierpnia 2001 roku. Joy chciało się rzygać. „Co za idiotyzm – pomyślała – żeby się żenić w tym wieku. Przed piątą rocznicą będzie leżał w grobie". Barbara utrzymywała, że wcale jej to nie smuci. – Cieszę się, że są ze sobą szczęśliwi, naprawdę. – Jak możesz tak mówić? Jak możesz tak czuć? Barbara wzruszyła ramionami i westchnęła. – Bo nie cała wina leży po stronie twojego ojca. Bo chcę, żeby był szczęśliwy.
S R
Jednak Joy nie mogła tego znieść. Jeszcze tego samego dnia wysłała odpowiedź. Drogi Alanie i Antonio!
Serdecznie dziękuję za zaproszenie na ślub. Niestety, nie będę mogła z niego skorzystać, ponieważ umówiłam się wcześniej na ten dzień do fryzjera. Liczę na Wasze zrozumienie.
Życzę Wam cudownego dnia ślubu i radosnego życia. Pozdrawiam Joy
Była usatysfakcjonowana listem – brutalnym, ale nie obcesowym, ostrym, ale nie grubiańskim. W elegancki sposób przekazała to, co miała do powiedzenia. Barbara wymyśliła sobie na ten dzień zajęcie: odwiedzała znajomych w Saffron Walden i miała wrócić dopiero wieczorem. Już od przyjścia zaproszenia na ślub ojca Joy czuła, że coś ją ciągnie na ten strych. Coś do niej wołało. Owszem, chciała znaleźć jakieś ładne rzeczy do swojego nowego mieszkania, ale to nie była jedyna jej motywacja. Chciała znaleźć coś, co 383
wytłumaczyłoby katastrofę małżeństwa jej rodziców, a może przy okazji także niezrozumiałe zachowanie jej samej w okresie ostatnich siedmiu lat. Omiotła strych światłem latarki. Od czego zacząć? Rozpoznawała rogi ram obrazów i oparcia krzeseł. Po lewej stały kontenery z nalepkami firmy przewozowej, a po prawej tekturowe pudła. Przed sobą miała coś, o czym z góry wiedziała, że trafi do jej nowego mieszkania – chromowaną lampę z lat sześćdziesiątych z jedwabnym abażurem ozdobionym czarnymi satynowymi frędzlami. Lampa była jednocześnie brzydka i piękna, w oczach Joy ucieleśniała czasoprzestrzenną hybrydę, którą jej rodzice zamieszkiwali w tamtym okresie.
S R
Znalazła również taborecik na rozchylonych na boki nóżkach i z jasnoniebieskim satynowym siedziskiem, oświetlenie ogrodowe w kształcie chińskich lampionów i tradycyjny chiński zestaw do herbaty, w tym czajniczek z bambusowym uchwytem.
Znosiła te trofea do swojego pokoju. Kiedy na strychu zrobiło się trochę miejsca, zaczęła rozpakowywać kontenery.
Zdjęcie wpadło w jej ręce prawie natychmiast i od razu wiedziała, co ono oznacza.
Znalazła je na końcu książki kucharskiej zatytułowanej Cooking the Hainanese Way. Było małe, kwadratowe, mniej więcej dziesięć na dziesięć centymetrów, w jasnych kolorach typowych dla lat sześćdziesiątych. Widniał na nim z grubsza osiemnastoletni chłopak w luźnych płóciennych spodniach i wełnianej kamizelce włożonej na zieloną koszulę. Pozował w starannie wypielęgnowanym ogrodzie, wsparty na grabiach przed drzewem palmowym. Miał ciemne włosy i wydatne kości policzkowe, uśmiechał się do fotografującej go osoby z nieskrywaną sympatią graniczącą z uwielbieniem.
384
Jego oczy mówiły wszystko, co chciała wiedzieć, ale odwróciła zdjęcie, żeby się upewnić. Data była wydrukowana przez laboratorium fotograficzne Sierpień 1968 roku. Dwa miesiące przed jej urodzinami. Poniżej można było przeczytać napisany granatowym atramentem tekst: Mojej Barbarze, nigdy Cię nie zapomnę. Charles Z jej ust wyrwał się dziwny dźwięk, syk powietrza wypuszczonego z najgłębszych zakamarków duszy. Ustawiła zdjęcie do światła. Nie miała żadnych wątpliwości. Ten piękny młodzieniec ze skośnymi oczami, wydatnymi kośćmi policzkowymi i błyszczącymi czarnymi włosami był kochankiem matki – i ojcem Joy.
S R
Pewność Joy nie dawała się łatwo wytłumaczyć. Owszem, chłopak był do niej podobny, ale kryło się za tym coś więcej. Joy zawsze czuła się wyobcowana, daleka od swoich rodziców. Swego czasu fantazjowała, że jest owocem romansu ojca z jakąś egzotyczną singapurską pięknością, ale świadectwo urodzin z nazwiskiem jej matki obaliło tę linię myślenia. Snuła też fantazje na temat matki –jaką byłaby osobą, gdyby nie wyszła za Alana, ten dziewczęcy, pełen kokieterii motylek, niezbyt urodziwa, ale seksowna, pospolita, ale pociągająca. Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, żeby połączyć te fantazje w jedno. Zakończywszy poszukiwania, Joy poszła do sklepu z alkoholami z fotografią swego ojca w portmonetce. Kupiła butelkę Veuve Clicquot i po przyjściu do domu włożyła ją do zamrażarki. Potem wzięła kąpiel, przebrała się w nową sukienkę i eleganckie buty i czekała na powrót matki. – Był ogrodnikiem – powiedziała Barbara, czule obchodząc się z fotografią. – Jednym z czterech. Pielęgnowali zieleń wokół naszego bloku. – Ile miał lat? 385
– Siedemnaście. – Barbara wzruszyła ramionami i wydała z siebie ciche jęknięcie zażenowania. – Nie! – Tak. To znaczy siedemnaście, kiedy się zaczęło, a osiemnaście, kiedy się skończyło. – A w jaki sposób... się zaczęło? Barbara znowu wzruszyła ramionami i odłożyła zdjęcie na stolik. – Takie historie były na porządku dziennym. Ciągle słyszałam, że czyjaś żona uwiodła któregoś z tych chłopców. Nie tylko ogrodników, ale bojów hotelowych, gońców i tak dalej. Pieniły się romanse. Te kobiety mieszkały w
S R
obcym kraju, a ich mężowie dzień i noc pracowali i zabawiali się. Samotność im doskwierała. Mnie też. – Czyli uwiodłaś go?
– Tak bym nie powiedziała. To był raczej flirt. Uśmiechał się do mnie za każdym razem, gdy koło niego przechodziłam. Potem zaczęliśmy mówić sobie dzień dobry. W końcu wykluła się z tego przyjaźń. Robiłam mu lemoniadę i znosiłam na dół, kiedy widziałam, że haruje w upale. On zrywał dla mnie tropikalne kwiaty. Nazywał mnie swoją angielską różą. – Uśmiechnęła się z nostalgią. – „Dzień dobry, moja śliczna angielska różo", mówił na mój widok. Z początku myślałam, że się ze mną droczy, igra ze mną. – Dobrze mówił po angielsku? – O tak. Studiował zarządzanie. Znał angielski całkiem biegle. – Co było dalej? – spytała Joy, ściskając w dłoniach kieliszek z szampanem. Barbara z lekka pobladła. – To było w tym czasie, kiedy się dowiedziałam, że ojciec ma romans z tą całą Clarke. 386
– Z jaką całą Clarke? Barbarę przeszedł dreszcz. – Ginny Clarke – wypluła z siebie to imię w taki sposób, jakby miało gorzki smak. – Pierwszy romans twojego ojca. Jej mąż był dyrektorem działu sprzedaży w Jaguarze i potwornie spsiał. Bardzo gruby, bardzo czerwony na twarzy. Podejrzewam, że pił za dużo dżinu. Podejrzewam również, że mógł być homoseksualistą. Tak czy inaczej od momentu przybycia do Singapuru ona nie robiła tajemnicy z tego, że pragnie Alana i nic jej nie powstrzyma przed zdobyciem go. To był dla mnie straszny okres. Nie mogłam zajść w ciążę, czułam się samotna, upał, daleko od domu. A potem dotarło do mnie, że twój ojciec uległ tej strasznej, chudej jak patyk kobiecie (która sepleniła jak
S R
irytująca mała dziewczynka), i potwornie mnie to rozwścieczyło. Miałam pod ręką Charlesa, który uśmiechał się do mnie, dawał mi kwiaty hibiskusa, nazywał mnie swoją angielską różą. To chyba było nieuchronne... – Zaprosiłaś go do siebie? To się stało w twoim mieszkaniu? Jak to się odbyło?
– Któregoś popołudnia była ulewa i spotkałam Charlesa na parkingu, gdzie schronił się przed deszczem. Był przemoczony. Zaczerpnęłam głęboko tchu i zaprosiłam go do siebie, żeby się wysuszył. – Roześmiała się cierpko. – Oboje wiedzieliśmy, co to oznacza. – Było upojnie? Barbara zarumieniła się wściekle i zaczęła nerwowo szarpać za skraj spódnicy. – Czy ja wiem? Chyba tak. Ale zrobiłam rzecz straszną. – Nieprawda – zaoponowała Joy. – To było zupełnie zrozumiałe. – Nie, nie było. Bo widzisz, mi nie chodziło tylko o zemstę. Nie chodziło tylko o to, żeby poprawić sobie samopoczucie, bo czułam się samotna. Główny powód był taki... – wzięła głęboki wdech – ...że chciałam zajść w ciążę. 387
Joy wstrzymała oddech. Jej romantyczne fantazje trochę straciły rozpęd. – Nie wiedziałam, które z nas ma fizyczny... defekt, który nie pozwala mi zajść w ciążę. Twój ojciec odmówił pójścia do specjalisty. Jego męska duma by tego nie wytrzymała, gdyby usłyszał, że to jego wina. A ja tak bardzo chciałam mieć dziecko, ponad wszystko w świecie. Miałam trzydzieści dziewięć lat i wiedziałam, że to ostatni dzwonek. Charles był taki młody i pełen życia. Obawiam się, że go wykorzystałam. – Zagryzła wargę i poszukała wzrokiem wsparcia Joy. Joy przełknęła ślinę i zamrugała, nie wiedząc, co powiedzieć. – Przez następny rok spaliśmy ze sobą co najmniej trzy albo cztery razy w tygodniu.
S R
Joy skinęła powoli głową, usiłując skorelować wyraz uwielbienia na twarzy chłopca ze zdjęcia z matczyną pierwotną, kliniczną potrzebą zostania zapłodnioną.
– Nie kochałaś go ani trochę?
– Ależ tak. Miałam do niego ogromną słabość. Był nadzwyczaj serdecznym, przeuroczym chłopcem, z którego każdy rodzic byłby dumny. Byliśmy dla siebie bardzo delikatni i czuli. Nie myśl, proszę, że traktowałam go wyłącznie jak dawcę nasienia...
– A kiedy już zaszłaś w ciążę, to co było dalej? – Od razu mu powiedziałam. Twojemu ojcu też. Los chciał, że stało się to w miesiącu, w którym obaj mogli być ojcami. Twój ojciec niczego by nie podejrzewał... – Czy Charles sądził, że to jego dziecko? – Wiedział, że może być jego. – Nie przeszkadzało mu, że kto inny je wychowa?
388
– Ani trochę. Nie był gotowy na zostanie ojcem. Był taki młody, miał mnóstwo planów. W ogóle mu nie przeszkadzało, że Alan wychowa jego dziecko. Traktował to jako swój prezent dla nas. Joy przełknęła kolejne trudne do zdefiniowania rozczarowanie. – Liczyłam na to, że wrócimy do Anglii przed porodem, ale na kilka tygodni przed rozwiązaniem stwierdzono u mnie stan przedrzucawkowy i musiałam położyć się do łóżka. No i urodziłaś się w szpitalu ogólnym Changi. Alan od razu wiedział, że nie jesteś jego dzieckiem. Poznał po oczach. – Ujęła Joy za podbródek. – I miałaś gęste czarne włosy. Alan... – Głos odmówił jej posłuszeństwa i zakryła usta dłonią. – Spojrzał na ciebie i wyszedł z sali. –
S R
Starła łzę, która popłynęła jej po lewym policzku. – Nigdy w życiu nie widziałam tak zdruzgotanego człowieka. Jakby skurczył się na moich oczach, jak topniejąca w słońcu figura woskowa... – Połknęła kolejne łzy. – Nigdy nie powiedział ani słowa na ten temat. Ani razu o tym nie wspomniał. Joy patrzyła w podłogę. Nagle stracił na znaczeniu fakt, że jej matka była pociągającą kobietą, miała romanse, sprostała małoletnim fantazjom swojej córki. Na pierwszy plan wybiło się to, że przyprawiła ojcu rogi w najdotkliwszy z możliwych sposobów. Na pierwszy plan wybiło się wiele lat skrywanych
pretensji
i
upokorzeń.
Na
pierwszy
plan
wybiło
się
wychowywanie przez dwadzieścia pięć lat cudzego dziecka bez słowa skargi. Dla takiego mężczyzny jak jej ojciec, wychowanego w poczuciu, że jest królem, dla mężczyzny z ego kruchym jak bombka choinkowa, trudno byłoby wymyślić bardziej przykry los. Prawda skapywała do jej świadomości kropla po kropli i wszystko zaczęło nabierać sensu. Pełen urazy stosunek ojca do niej, cenzorskie manipulowanie żoną, romanse, głęboko zakorzeniona złość, potulność matki i odmowa sprzeciwienia się Alanowi. 389
Joy była dzieckiem innego mężczyzny, lecz on postanowił zamknąć usta, zacisnąć zęby i wziąć odpowiedzialność za jej wychowanie. Nic dziwnego, że był wściekły. Nic dziwnego, że odszedł. Nic dziwnego, że przed południem tego dnia wziął ślub z Toni Moran na nadmorskiej skale w Kornwalii. Joy dopiła szampana i nalała sobie kolejny kieliszek. – Jeszcze? – spytała mamę, która skinęła sztywno głową. Przez jakiś czas siedziały i w milczeniu popijały szampana. W głowie Joy kłębiło się tyle pytań i rozmaitych sprzecznych emocji, że nie wiedziała, od czego zacząć. – Powiedz coś – poprosiła ją Barbara z nikłym uśmiechem.
S R
– Szkopuł w tym, że nie wiem, co powiedzieć. – Jesteś zła?
– Nie, nie jestem zła. W pewnym sensie się cieszę. Teraz wszystko jest dużo bardziej zrozumiałe. Ale czuję się winna wobec ojca. Mam wyrzuty sumienia, że przez tyle lat go nienawidziłam, że nie rozumiałam, co się w nim dzieje.
– Wiem – skinęła głową Barbara. – Bardzo się starałam nastawić cię do niego przychylniej, ale przecież nie mogłam cię wtajemniczać. – Dlaczego? Nie zamierzałaś nigdy mi powiedzieć? – Nie – odparła ze smutkiem w głosie. – Już dawno postanowiłam, że nigdy się nie dowiesz. Nie mogłam tego zrobić twojemu ojcu. – Nawet po tym, jak cię zostawił? – Tak. Ogromnie wiele dla nas poświęcił. I chociaż nie był najlepszym ojcem, nie mogłam go narażać na dodatkowe upokorzenie: świadomość, że jego córka wie, że nie był dostatecznie mężczyzną, aby spłodzić dziecko, więc musiał wychowywać cudze.
390
– Ale co ze mną? Co z moimi uczuciami, świadomością, że mój ojciec mnie nienawidzi, że jestem największym rozczarowaniem jego życia? Czy dla mnie nie byłoby lepiej, gdybym wiedziała? – Och, Joy – westchnęła Barbara. – Sama nie wiem. Naprawdę nie wiem. Mogłam jeszcze bardziej skrzywdzić albo jego, albo ciebie i tak czy owak wszyscy bylibyśmy nieszczęśliwi. Uznałam, że najlepiej będzie nie kusić licha. – Czy Charles, mój prawdziwy ojciec, mnie widział? – Tak, widział cię. Raz. W przeddzień naszego wyjazdu do Anglii. Dal mi wtedy to zdjęcie. Powiedział, że jesteś piękna Wybrał dla ciebie imię. Joy rzuciła jej zaskoczone spojrzenie.
S R
– Tak. Powiedział, że powinnaś mieć na imię Joy, bo przyniesiesz mi mnóstwo szczęścia. Ale na tym się skończyło. Nie utrzymywaliśmy kontaktów. Nie wymieniliśmy się adresami. Po jego wyjściu z mieszkania już go więcej nie widziałam.
– Jakiej był narodowości? Chińczyk? Malaj? Wygląda... – Joy przyjrzała się uważnie fotografii. – Nie kojarzy mi się z żadną znaną mi osobą. – Był pół–Tybetańczykiem, pół–Anglikiem. Jego ojciec był kapitanem naszej marynarki wojennej, a matka szwaczką. Jego matka zmarła, kiedy miał pięć lat, i wzięło go do siebie chińskie małżeństwo z Singapuru. – Boże. – Joy wstała i podeszła do lustra nad kominkiem. Zbadała twarz palcami, szukając niuansów swego nowo odkrytego eklektycznego genotypu. Tybet. Nawet nie wiedziała, gdzie to jest. – Jakie nosił nazwisko? – Yung. Charles Yung. Tak się nazywał po przybranych rodzicach. Pierwotnego nazwiska nie znam. – Charles Yung... Rany.... Czyli teraz miałby ile, pięćdziesiąt jeden lat?
391
– Tak. Trudno sobie wyobrazić... Zawsze będę go widziała jako młodego człowieka. – Ciekawe, gdzie mieszka i co robi. Boże, pewnie ma inne dzieci, a może nawet wnuki. – Więcej niż prawdopodobne. – Ciekawe, czy zrobił dyplom z zarządzania. Czy zrobił karierę. – Joy zaszumiało w głowie od miliona możliwości, które podsuwało istnienie w jej życiu tej nowej osoby. – Na pewno zrobił. Był bardzo ambitny. I bardzo inteligentny. – Chcę go poznać – powiedziała nagle. – Dobrze.
S R
– Nie masz nic przeciwko temu?
– Oczywiście, że nie mam nic przeciwko temu. Bylebyś miała świadomość możliwych pułapek. Może nie żyje. Może nie uda ci się go znaleźć. Może nie będzie chciał się z tobą zobaczyć...
– Wiem o tym wszystkim, ale chcę przynajmniej spróbować. Wieczorem Joy zabrała zdjęcie Charlesa Yunga ze sobą do sypialni. Oparła je o lampkę nocną i patrzyła na nie, dopóki powieki nie zaczęły jej opadać pod ciężarem długiego i pełnego wrażeń dnia.
Usiłowała odgadnąć, co teraz robi Charles Yung. Wyobraziła sobie szczupłego, wysportowanego mężczyznę w luksusowym mieszkaniu, może w Singapurze, może w Hongkongu, może nawet w San Francisco albo w Nowym Jorku. Wyobraziła sobie jego żonę, może Azjatkę, może blondynkę, ale na pewno piękną i smukłą jak trzcina. I wyobraziła sobie trójkę dzieci, kilka lat młodszych od niej, studiujących na prestiżowych uczelniach amerykańskich, praktykujących w Europie prawo i medycynę, fachowych, pięknych ludzi sukcesu – jej braci i siostry. 392
A potem pomyślała o ojcu. O podstarzałym nieszczęśliwym mężczyźnie, który przez dwadzieścia pięć lat żył w kłamstwie, by w końcu znaleźć szczęście u boku ładnej, lubiącej zabawę kobiety, która sprawiła, że znowu poczuł się mężczyzną. Wyobraziła sobie ojca i Toni Moran pod baldachimem łoża małżeńskiego w kiczowatym kornwalijskim apartamencie dla młodych par i po raz pierwszy w życiu ucieszyła się z jego szczęścia. Niech ma te kilka szczęśliwych lat na koniec życia. Niech ma. Z tą nowatorską i dodającą otuchy myślą Joy łagodnie odpłynęła w pełen marzeń sen.
S R 393
Rozdział pięćdziesiąty piąty Jess i Vince pobrali się w kaplicy ślubnej Heavenly Bliss w Las Vegas w rocznicę swojego pierwszego spotkania. Jemu świadkował Chris, a jej – Jon Gavin. Spędzili trzy noce w Bellagio i dopiero po powrocie powiedzieli wszystkim o swoim ślubie. Kirsty była wściekła na Chrisa. – Ty draniu! – złorzeczyła. – Nie mogę uwierzyć, że zostawiłeś mnie z dziećmi, żeby popatrzeć, jak mój rodzony syn się żeni! Chris z szerokim uśmiechem wzruszył defetystycznie ramionami.
S R
– Co miałem zrobić? Zaprosił mnie.
Kirsty nie była jedyną osobą, która wymagała udobruchania. Mama Jess płakała przez pół godziny, kiedy przyszli po Larę i zaświecili jej przed oczami obrączkami ślubnymi.
– Jesteś moją jedyną córką... – chlipała. – Całe życie wyobrażałam sobie tę chwilę...
– Oj, weź się w garść, mamo – zbeształa ją Jess. – Widziałaś, jak rodzę twoje pierwsze wnuczątko, czego jeszcze chcesz?
Znajomi też byli zniesmaczeni, że ominęła ich kolejna darmowa wycieczka do zamku albo pałacu z piciem darmowego szampana w eleganckich strojach. Jess wyglądała powalająco w długiej, kremowej spódnicy z szyfonu, wiązanej na szyi wiśniowej bluzce bez pleców i opalizujących japonkach, Vince zaś włożył kremowy lniany garnitur od Paula Smitha i koszulę pod kolor – od Teda Bakera. Chociaż było wszystko, czego można oczekiwać od ślubu w Las Vegas, on również czuł się trochę oszukany. Jon Gavin jakąś szemraną drogą zdobył gram koki, a potem namówił Vince'a i Chrisa, by się do niego 394
przyłączyli, chociaż żaden z nich nie miał na to szczególnej ochoty. Chris naćpany koką był zjawiskiem, którego Vince nigdy wcześniej nie widział i którego – jak stwierdził po fakcie – wolałby już nigdy więcej nie zobaczyć. Od dziesiątej rano do trzeciej w nocy pili szampana, w związku z czym dzień ten rozmazał się w pamięci Vince'a. Wyglądali super i ślub był rockandrollowy, ale jakby pusty w środku, przez co Vince nie miał poczucia, że naprawdę jest człowiekiem żonatym. Odniósł wrażenie, że Jess traktuje całe przedsięwzięcie jako pretekst do tego, żeby uciec na cztery dni od Lary i pójść w tango. Chociaż z całego serca podzielał to pragnienie – wprawdzie rodzicielstwo samo jest dla siebie
S R
nagrodą, ale człowiekowi od czasu do czasu należy się wyjście na przepustkę za dobre sprawowanie – to żałował, że element imprezowy tak gruntownie przyćmił element matrymonialny.
Po powrocie nic się w ich życiu nie zmieniło.
Vince zdawał sobie sprawę, że było z jego strony naiwnością oczekiwać, iż fakt przedzierzgnięcia się panny Jessiki James w panią Jessicę Mellon wpłynie na jej postawę i zachowanie, ale był zdziwiony, że jeśli nastąpiła jakaś zmiana, to na gorsze.
Od tego dnia, kiedy najpierw przepadła bez wieści, a potem mu się oświadczyła, w niepisanym regulaminie ich pożycia pojawił się punkt, zgodnie z którym w sobotni wieczór Jess idzie zaszaleć. Logiczną tego konsekwencją był punkt, zgodnie z którym – ponieważ Jess baluje do białego rana – Vince ma za zadanie usunąć Larę poza sferę jej świadomości aż do późnego popołudnia w niedzielę, żeby mogła zaleczyć kaca czy objawy degeneracji wywołane zażywaniem środków odurzających. Vince nie miał pojęcia, z kim ona spędza te wieczory i noce, ale z reguły w jej relacjach przewijał się Jon Gavin i przypadkowa zbieranina osób, których 395
imiona pamiętał z przeszłości – na przykład Simone, Rio, Dexy, Todd i Puss, kojarzące się Vince'owi z członkami zespołu glamrockowego z lat siedemdziesiątych, toteż zawsze wyobrażał ich sobie w ciasno przylegających do skóry jednoczęściowych kombinezonach i butach z lureksu do połowy uda. Chodzili do nocnych klubów, im nowszych, tym lepszych, i tańczyli na podestach, a potem szli do czyjejś chaty, żeby popalić trawkę, posłuchać chilloutowej muzyki i zadzwonić po taksówkę. – Nie ma jak stan małżeński – powiedziała któregoś dnia, czule spoglądając na obrączkę. – Genialnie odstrasza obleśniaków w klubach. To nieproszone uchylenie rąbka tajemnicy życia towarzyskiego Jess w
S R
żadnym stopniu nie zmniejszyło dyskomfortu, jakie budziły w Vinsie jej sobotnie wyjścia. Teraz nie tylko miał przed oczyma obraz Jess gibającej się na podeście w zwisających na biodrach dżinsach, ale również wyobrażał sobie napalonych brzydali łażących za nią przez całą noc z lubieżnymi propozycjami.
Rzecz jasna, Vince nie był nigdy zapraszany na te nocne eskapady. Mieściły się one w przegródce odległej od tej opatrzonej napisem „mąż i dziecko", a zresztą i tak by nie poszedł, nawet gdyby chciała go zabrać. Vince nie znosił nocnych klubów i narkotyków, jak również ludzi lubiących nocne kluby i narkotyki. Nie żałował jednak Jess jej sobotnich wybryków. Przez cały tydzień ciężko pracowała i nadal brała na siebie większość opieki nad Larą po odebraniu jej od swojej matki. W dni wolne od pracy gotowała Larze różne pożywne rzeczy z organicznymi składnikami, zabierała ją do edukacyjnych grup zabawowych i do minizoo. Zasługiwała na trochę czasu dla siebie. Vince wolałby tylko, żeby wykorzystywała ten czas w inny sposób. Na nudne kolacje do jego znajomych chodziła z musu, utrzymując, że zdecydowanie wolałaby widywać się z nimi w ciągu dnia, żeby móc pogadać o 396
dzieciach, porównać ząbkowania i napady histerii, a potem wrócić do domu, żeby wypić kieliszek wina i położyć się wcześnie spać. Vince czasem spędzał wieczór z kumplami, ale bez ekscesów: pub, curry i powrót do domu przed jedenastą. Najbardziej dręczyło Vince'a co innego. Zarówno jego matka, jak i teściowa zaoferowały się szczerze, że jeśli Jess i Vince'owi przyjdzie ochota wyjść gdzieś razem wieczorem, mogą podrzucić im Larę nawet bez wcześniejszej zapowiedzi, oni jednak nigdy z tego nie skorzystali. Jess zawsze była za bardzo skonana. – Boże, nie – mówiła w reakcji na delikatną sugestię wyprawy do
S R
włoskiej restauracji za rogiem albo do miejscowego kina. – To ponad moje siły. Weźmy coś na wynos, dobra?
Vince potrafił zrozumieć, że Jess jest zmęczona. Miała męczące życie. Był jednak rozgoryczony, że nawet po najcięższym tygodniu znajdowała w sobie energię, by w sobotni wieczór rozpłynąć się w narkotykowej nirwanie. Był rozgoryczony, że jeśli w piątek po pracy było jakieś opijanie, potrafiła siedzieć i pić aż do pory zamknięcia lokalu. Był rozgoryczony, że w przeddzień swoich trzydziestych trzecich urodzin poszła imprezować z Jonem i całą paczką, a w same urodziny piła z Vince'em szampana i jadła krewetki przy DVD. Był rozgoryczony, że życie towarzyskie Jess uprawia z innymi, a siedzenie w domu z nim. Był rozgoryczony, że nie jest jej przyjacielem... Ale umiał sobie z tym poradzić, bo chociaż wytrącało go to z równowagi, weszło w rytm ich życia, a on nauczył się to akceptować. Skoro jego żona ma ochotę każdej soboty włóczyć się po nocnych klubach z nieznajomymi, brać narkotyki i wypijać galony cristal za pieniądze jakichś szemranych ludzi, a potem spędza cały dzień w łóżku blada jak śmierć i nie zwraca uwagi na swoją córkę, to w porządku, taka już jest jej uroda. Ale wczoraj po południu, kiedy 397
przyszła do niego z miną sugerującą zamiar podbicia stawki i zatrzepotała powiekami w ten swój szczególny sposób, Vince wiedział, że będą kłopoty. – Mam genialną wiadomość! – zaczęła. Vince od razu wiedział, że jego ocena tej wiadomości będzie diametralnie odmienna. – Jon Gavin wykupił abonament do Amnesii. W lipcu. – Rany. To jest nocny klub, tak? – Aha. Największy nocny klub na Ibizie. I wynajął zajebistą willę na wzgórzach. Z basenem, siłownią, kucharzem. I lexusem kabrioletem, mówię ci, szpanerski wózek gangstera, z szoferem, jeśli Jon będzie chciał. Pełny pakiet. Na cały miesiąc.
S R
Jess podskakiwała na sofie z przejęcia.
– Rany, brzmi super – skomentował Vince.
– I jest super. I żeby było jeszcze bardziej super, zaprosił mnie, żebym z nim pojechała.
– O – powiedział Vince, czując, że dno żołądka gwałtownie mu się podnosi.
– Oczywiście na cały miesiąc bym nie pojechała. Chociaż kurde, strasznie bym chciała. Ale na pewno chcę pojechać na tydzień. Zgadzasz się, prawda? Nie masz nic przeciwko temu? – Eee... – Powiedział, że możemy przyjechać we trójkę, ale uważam, że w tej chwili to nie są zbyt odpowiednie warunki dla Lary – wiesz, basen, narkotyki i tak dalej. Za bardzo niebezpieczne. Vince przytaknął ruchem głowy. – Chyba się wybiorę w drugim tygodniu lipca. Puss i Dex też wtedy jadą, więc będzie jeszcze lepszy ubaw... 398
Vince nie wiedział, co ma powiedzieć. Wiedział natomiast, co chce powiedzieć. Chciał powiedzieć: „Kurwa mać, Jess, jesteś trzydziestotrzyletnią żoną i matką, a nie dwudziestoiluśletnią laską, co dupczy się na plaży, z kim popadnie". Chętnie dodałby jeszcze kilka punktów: Czy Ibiza nie jest trochę passe? Czy branie prochów i tańczenie do białego rana nie jest odrobinę zeszłomilenijne? Czy ty, Jon i wasi kretyńscy znajomi z kretyńskimi imionami nie jesteście ździebko za starzy, żeby tak się bawić? Bolało go bowiem nie to, że Jess chciała wyjechać bez niego na tydzień. Gdyby postanowiła pojechać z koleżankami na wycieczkę albo na zakupy do stolicy, poparłby ją z całego serca.
S R
Przeszkadzało mu to, z kim chciała jechać i jak zamierzała się prowadzić. Przeszkadzała mu przepaść między ich wyobrażeniami o tym, co to znaczy przyjemnie spędzać czas.
Nie poruszył jednak tych kwestii, ponieważ a) nie chciał psuć Jess zabawy i b) nic by to nie dało, bo Jess już zdecydowała, że wyjedzie, i żadne jego argumenty nie mogły jej od tego odwieść.
– Jak tam życie małżeńskie? – spytała Charlene Okumbo po czterdziestej drugiej jeździe.
– W porządku – odparł z mizernym uśmiechem. – Czujesz różnicę? Wzruszył ramionami. – Nie bardzo.
– Nie wyglądasz na zbyt przejętego, zważywszy to wszystko – poskarżyła się, wrzucając luz. – Jakie wszystko? – No, że pobraliście się potajemnie. Bardzo romantyczne.
399
– Wiesz, jak to jest. Śluby i małżeństwa to zupełnie różne sprawy. – Spojrzał na Charlene i westchnął. – Załóżmy, że twój chłopak... jak on ma na imię, bo zapomniałem? – Tarif. – Racja, Tarif. Załóżmy, że jesteście małżeństwem... – No, chyba w jego marzeniach. – Tylko tak sobie gdybamy. I załóżmy, że macie ze sobą dziecko. Charlene prychnęła wzgardliwie. – Jak byś się czuła, gdyby Tarif powiedział, że jego była dziewczyna, która wygląda jak... – Wyszukał w pamięci zdjęcia z ostatniego wydania
S R
czasopisma „Heat", żeby znaleźć odpowiednie porównanie. – ...która wygląda jak Beyonce, wynajmuje willę na Ibizie, zaprasza jego i bandę znajomych na wakacje, będą co wieczór chodzili do nocnego klubu i ćpali. Załóżmy, że Tarif by powiedział, że on jedzie, ale ty nie jesteś zaproszona. Co byś zrobiła? Przedstawiony przez niego scenariusz był tak nieprawdopodobny, że Charlene oczy wyszły na wierzch.
– Rzuciłabym go – odparła stanowczym tonem. – Naprawdę?
– O tak. To nie jest dopuszczalne zachowanie. – To co ja mam zrobić?
– Kurde, nie wiem. Ciężka sprawa. Ale skoro pytasz, co ja bym zrobiła, to osobiście absolutnie bym się nie zgodziła, żeby ktoś mi robił takie świństwa. Mówię serio. Vince pokiwał głową. – Ale ty masz inną sytuację – ciągnęła. – Masz dziecko. Jesteś żonaty. Jesteś stary. Pewnie będziesz musiał to przełknąć. Ścierpieć. Podstawowa sprawa jest taka: ufasz jej? 400
Vince musiał się chwilę zastanowić. Było to pytanie o fundamentalnym znaczeniu, ale nie miał na nie gotowej odpowiedzi. Czy ufa Jess? Mimo skłonności do ścisłego rozdzielania różnych sfer swojego życia zawsze była z nim szczera, zawsze uczciwie odpowiadała na jego pytania. Nie miał cienia wątpliwości, że gdyby zapytał ją wprost, czy go kiedykolwiek zdradziła, to powiedziałaby mu prawdę. Miała swoje tajemnice, ale nie była kłamczucha. „Z drugiej strony – rozmyślał – większość ludzi tłumi w sobie naturalne instynkty cudzołożne ze względu na świadomość, że nie umieliby żyć w poczuciu winy i zakłamaniu". Z Jess było jednak inaczej. Ona umiałaby prowadzić normalne życie z Vince'em i Larą, a jednocześnie mieć romans. Umiałaby bez cienia
S R
zakłopotania lawirować między dwoma różnymi bytami. I to go przerażało. – Problem nie w tym, że jej nie ufam, tylko że w gruncie rzeczy jej nie znam – powiedział w końcu.
Charlene znowu wybałuszyła oczy.
– Czy my na pewno mówimy o twojej żonie? – Aha.
– I o matce twojego dziecka?
– Wiem, do czego zmierzasz.
– Jezu – dramatycznie przewróciła oczami – jakie to smutne. – Wiem, wiem. – Wiesz, o co chodzi? – Spojrzała mu w oczy. – Jesteś za bardzo miły. Nie wychodzi ci to na dobre. Powinieneś być większym twardzielem. Wzruszył ramionami. – Bez szans. Taki już jestem i nie zmienię się. – To będziesz musiał sobie znaleźć miłą dziewczynę. – Prychnęła i zaczęła otwierać drzwi. – Bo ta, z którą się ożeniłeś – jak jej się nie postawisz, to cię połknie, przeżuje i wypluje. I coś ci powiem. W przyszłym tygodniu 401
zdejmuję „L" i już mnie więcej nie zobaczysz, więc lepiej się pospiesz i załatw sprawę, zanim się rozstaniemy. Vince uśmiechnął się i skinął głową. –– Zobaczę, co się da zrobić. – Fajnie. Wysiadła i pomaszerowała do domu, ta dziewiętnastoletnia szafarka mądrości i porady, która wywołała w myślach Vince'a potworny zamęt.
S R 402
Rozdział pięćdziesiąty szósty Próba „postawienia się" Jess przez Vince'a przybrała następującą postać: – Jess. Tak sobie myślałem. Z tym twoim wyjazdem na Ibizę... – Tak? – Jeśli chodzi o samą zasadę, znaczy, że wyjeżdżasz, to nie mam nic przeciwko temu. Ale tak sobie myślałem, może moglibyśmy wszyscy pojechać...? – Przecież ci mówiłam, Vince. To nie jest miejsce, gdzie można zabrać małe dziecko.
S R
– Tak, dlatego pomyślałem sobie, że moglibyśmy wynająć osobną willę. My troje. W pobliżu willi Jona. Urządzoną bardziej pod kątem dzieci. Wtedy mogłabyś imprezować po nocach i tak dalej, ale dni spędzalibyśmy razem – rodzinnie.
– Och, Vince, ty żartujesz, prawda?
– Nie. Dlaczego tak mówisz? Czy to jest aż taki głupi pomysł? – To nie jest głupi pomysł, ale nie po to się jeździ na Ibizę. Idea jest taka, żeby balować całą noc i odpoczywać w dzień. A nie cały czas latać za dzieckiem.
– Tak, ale weźmy taką Jade Jagger – skontrował Vince, który przeprowadził gruntowne badania i miał przygotowaną odpowiedź na każdy argument. – Ma dwójkę dzieci i zawsze imprezuje do rana. Jess uniosła brwi. – Po pierwsze, dzieci Jade Jagger są dużo starsze od Lary, a po drugie podejrzewam, że ma opiekunkę na cały dzień.
403
– Ja będę opiekunką do dzieci. Nie będę z tobą wychodził wieczorem, więc będę miał siły, żeby się nią zajmować w ciągu dnia, żebyś ty mogła leżeć, czytać i opalać się. – Nie, to się nie uda. Lara nie przyjmie do wiadomości, że mamusia przez cały tydzień jest chora. Będzie się domagała mojej uwagi. A ja miałabym wyrzuty sumienia, że się wyleguję, a ty wszystko robisz. Poza tym nie mam ochoty mieszkać z tobą w jakimś zapyziałym domku kempingowym. Chcę mieszkać w willi Jona. – A – odparł Vince, przybity klasyczną bezceremonialną odpowiedzią Jess.
S R
– Willa to jest gwóźdź programu. Tu nie chodzi o zwykłe wakacje, tylko o okazję, jaka zdarza się raz w życiu. Chcę to mieć odfajkowane. No wiesz... Vince wiedział. Oczywiście, że wiedział. Nie zmieniało to jednak faktu, że poczuł się śmiertelnie urażony.
– Dobra – zareplikował desperacko – to może ja i Lara wynajmiemy osobną willę, ty zamieszkasz z Jonem i będziemy się spotykali na lunchu i tak dalej?
– Kurde, Vince, co się z tobą dzieje? Pojebało cię? – Nie – odparł niepotrzebnie.
– To dlaczego tak strasznie chcesz się wryć na te wakacje? Wzruszył ramionami. Właściwie nie wiedział dlaczego. Podejrzewał, że jest to w najlepszym razie namiastka tego, co powinien zrobić, ale nie miał odwagi: zabronić jej wyjazdu. – Nie wiem. Nigdy nie byliśmy na rodzinnych wakacjach i uważam, że byłoby miło razem gdzieś pojechać. – I tutaj się z tobą zgadzam. Wykupmy sobie wakacje. Jedźmy w sierpniu do Włoch. Poproszę mamę, żeby z nami pojechała. Albo ty poproś swoją. 404
Będzie super. Ale na litość boską, pozwól mi spędzić ten tydzień na Ibizie bez was. Po tych słowach zniknęła w kuchni i Vince usłyszał, jak z furią otwiera wino. Rozważał pójście za nią i podjęcie rozmowy, ale wiedział, że kompletnie mija się to z celem. Spartolił sprawę. Zdradziwszy się z obłąkańczą desperacją, nie mógł toczyć z nią dyskusji na argumenty. „Będziemy się spotykali na lunchu". Słowa te dzwoniły mu w głowie. Co on sobie wyobrażał? Co z siebie zrobił? A raczej co zrobiła z niego Jess? Westchnął i ukrył twarz w dłoniach.
S R
Zrobił się z niego naiwniak. Przymulony frajer. I całkiem niewykluczone że rogacz.
Nie nadawał się na męża takiej kobiety jak Jess. Był na to za słaby. – Dlaczego za mnie wyszłaś? – spytał, kiedy Jess wyłoniła się z kuchni z dużym kieliszkiem białego wina. – Co?
– No bo znasz tylu facetów, który mają podobne zainteresowania do twoich. Ze mną nie masz nic wspólnego. Dlaczego za mnie wyszłaś? Jess spojrzała na niego, marszcząc brwi.
– Bo jesteś ojcem mojego dziecka. Bo chciałam, żebyśmy byli rodziną. – Ale nie jesteśmy, prawda? Jesteśmy dwojgiem samotnych rodziców, którzy przypadkiem mieszkają razem. – Nie pieprz głupot. Robimy razem mnóstwo rzeczy. – Na przykład? – Na przykład odwiedzamy twoich rodziców... – Kiedy ostatni raz u nich byłaś? Wzruszyła ramionami. 405
– Nie wiem. Parę tygodni temu... – W zeszłym miesiącu. Ja zawożę tam Larę w każdą niedzielę, kiedy ty leżysz w łóżku. Ostatni raz pojechałaś ze mną ponad miesiąc temu. – I widujemy się z twoimi znajomymi. – Nieprawda. Ja się spotykam z moimi znajomymi, ty nie widziałaś ich od świąt. I nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem twoją matkę. – Ja jestem u niej codziennie. – Wiem, ale ja nie. Nie zrobiliśmy nic całą rodziną od pierwszego dnia świąt. A my dwoje nie zrobiliśmy nic razem od... od... nawet nie pamiętam, kiedy wyszliśmy gdzieś razem. Co my tu właściwie robimy? O co tu chodzi?
S R
– Jezu, Vince – burknęła Jess. – Czy to z powodu Ibizy? Jesteś zazdrosny?
– Nie, Jess, nie jestem zazdrosny. Jestem... samotny. – Dopiero kiedy słowo to wyszło z jego ust, zdał sobie sprawę, że adekwatnie oddaje ono stan jego duszy. – Samotny? – Tak, samotny.
– Oj, Vince, nie melodramatyzuj.
Wzruszył ramionami i pokręcił głową.
– Kiedy taka jest prawda. Czuję się tak, jakbym był sam. – To może byś się bardziej wysilił? Spotkał ze znajomymi? Wyrwał z domu? – Nie o to mi chodzi. Nie chcę się spotykać ze znajomymi. Którzy, nawiasem mówiąc, wszędzie chodzą parami. Czuję się jak przyzwoitka. Chcę widywać się z tobą. – Widzisz mnie co wieczór, Vince.
406
– Tak, ale co to za widywanie się? Widzę twoje popłuczyny. Widzę to, co zostaje po pracy, Larze i twoich zasranych znajomych... – A! – Podnieciła się, z hukiem odstawiając kieliszek. – Nareszcie dochodzimy do sedna sprawy. Jesteś zazdrosny. Jesteś zazdrosny o Jona, jesteś zazdrosny o moich znajomych i żałujesz mi, że mam jakieś życie poza tym pierdolonym domowym więzieniem... – Co? – Chcesz, żebym z tobą gniła, grając szczęśliwą gospodynię domową, żebym spotykała się z twoimi przedwcześnie podtatusiałymi znajomymi i rozmawiała o niańkach i pierdolonych organicznych paluszkach. Przykro mi,
S R
Vince, ale nie z taką kobietą się ożeniłeś i nigdy jej ze mnie nie zrobisz. Bo ja mam wyższe aspiracje.
– Przepraszam cię, ale naprawdę uważasz, że włóczenie się po nocnych klubach przeznaczonych dla ludzi dziesięć lat młodszych od ciebie i faszerowanie się co sobota prochami i alkoholem to jest coś, z czego należy być dumnym?!
– Owszem, tak właśnie uważam. – W takim razie żal mi cię, Jess.
– A mnie żal ciebie, Vince. Bo twoim zdaniem to... – potoczyła dłonią dokoła. – ... wystarczy. Bo twoim zdaniem bawienie się w mamusie i tatusiów to cały sens życia. Bo w ogóle się nie zastanawiasz nad możliwościami i szansami, jakie otwiera przed tobą świat. – Jezu, Jess, sądziłem, że spenetrowałaś już wszystkie „możliwości i szanse". Że już się wyszalałaś. Sądziłem, że dojrzałaś do macierzyństwa. – Dojrzałam do macierzyństwa. Jestem fantastyczną matką. – Tak, jesteś genialną matką. Tego nie kwestionuję. Ale dla mnie wychowywanie dziecka jest największą przygodą, jaką można sobie 407
wyobrazić. Dla mnie to... – powtórzył jej wcześniejszy gest. – ... jest wszystkim. O to chodzi w życiu. Ty, ja, Lara. Niczego więcej nie potrzebuję. – A ja potrzebuję. I jeśli nie pozwolisz mi tego mieć, to... – To co? – To będę musiała odejść. – Odejść? – Tak. Zostawić cię. Bo taka jestem i jeśli nie umiesz tego zaakceptować, to nie ma dla nas nadziei. – I zrobiłabyś to, prawda? Zostawiłabyś mnie, gdybym cię nie puszczał na imprezy? – Aha.
S R
– Kurde, Jess, to wszystko tak mało dla ciebie znaczy? – Nie, to wcale nie znaczy dla mnie mało. Ale mnie nie da się kontrolować, Vince. I nie chcę być kontrolowana. Ty i ja tak dobrze ze sobą funkcjonujemy tylko dlatego, że jesteś jedynym mężczyzną w moim życiu, który mi pozwolił być sobą. Dlatego cię kocham. Dlatego za ciebie wyszłam. Dlatego chciałam, żebyś był ojcem mojego dziecka. – Bo jestem frajerem, chcesz powiedzieć? – Nie. Bo jesteś aniołem.
Vince zaniemówił. Nie wiedział, jak na to zareagować. Czy między frajerem i aniołem jest jakaś różnica? I czy fakt, że Vince lubi, aby nazywać go aniołem, nie czyni z niego frajera? Tak czy owak stwierdzenie Jess rozbroiło pole minowe, w którego stronę zmierzała ich rozmowa. Vince westchnął. – Posłuchaj, chcę powiedzieć tylko tyle, że chciałbym cię trochę więcej widywać. Chciałbym, żebyśmy od czasu do czasu razem wychodzili.
408
– Okej, da się zrobić – załagodziła sytuację, siadając mu na kolanach i obejmując go za szyję. – Poprosimy moją mamę, żeby popilnowała Lary, i pójdziemy gdzieś jutro wieczorem. – Dobra. I chciałbym zobaczyć się z Jonem. Obiecałaś, że zaprosisz go w któryś weekend na lunch, pamiętasz? – Pamiętam. – Powiodła palcem wokół konturów jego ucha. – Nie zrobiłaś tego. Nie widziałem się z nim od naszego ślubu. Jest w twoim życiu kimś tak ważnym, że byłoby miło, gdybyśmy częściej widywali się z nim wspólnie. Wiesz... – Masz absolutną rację – mruczała jak kotka, przeczesując mu włosy palcami. – Bardzo lubię Jona.
S R
– Wiem o tym. – Umieściła na jego karku miękkiego, soczystego całusa. – A ja bardzo lubię ciebie. – Zdjęła podkoszulek. Nie miała na sobie stanika. – A teraz zatkaj się i wyskakuj z ubrania. – Dobra.
Czterdzieści minut później Vince miał poobcierane o dywan kolana, podrapane plecy i mnóstwo totalnej, świeżej i gorącej akceptacji dla niepokornych obyczajów swojej żony.
409
Rozdział pięćdziesiąty siódmy W następną sobotę Jess w ogóle nie wróciła do domu. Vince przywykł do tego, że w niedzielę po przebudzeniu widzi ją na sofie. Kiedy rozsuwał zasłony, z jękiem przemieszczała się do łóżka opuszczonego przed chwilą przez męża. Kiedy się zorientował, że jej nie ma, zadzwonił do niej na komórkę, ale natychmiast włączyła się poczta głosowa. Potem zadzwonił do Jona, który też miał wyłączony telefon. Próbował co pół godziny aż do lunchu, kiedy zaczął się poważnie martwić.
S R
W ekspresowym tempie nakarmił Larę, wsadził ją do fotelika, jeszcze zanim skończyła jeść budyń z kubeczka, i pojechał do ekstrawaganckiego mieszkania Jona na nowym osiedlu w Walthamstow. Nacisnął guzik domofonu. Jakiś człowiek mówiący z amerykańskim akcentem otworzył mu i skierował go na czwarte piętro.
Drzwi otworzył mężczyzna z fryzurą Mohikanina. Miał na sobie wojskowe szorty, które zwisały tak nisko, że Vince widział pierwsze kilka milimetrów włosów łonowych, a całą górną połowę ciała pokrywały tatuaże. Spojrzał na Vince'a i Larę pytająco. – Dzień dobry. Czy to jest mieszkanie Jona? – Aha – odparł mężczyzna z wystającym owłosieniem łonowym, drapiąc się po klatce piersiowej. – Szukam Jess. Wie pan, gdzie ona jest? – Aha. Tutaj. Chce pan wejść? – Tak, jeśli można.
410
Szerokim białym korytarzem poszli za Amerykaninem w szortach do dużego
wielofunkcyjnego pomieszczenia.
Amerykanin
wlókł się
tak
niemiłosiernie, że Vince prawie deptał mu po piętach. W pokoju były drzwi balkonowe na pełną wysokość, z widokiem na kanał. Na balkonie siedzieli różni ludzie i pili piwo albo palili papierosy pod rozjarzonym chromowym grzejnikiem. – Ktoś wie, gdzie jest Jessie? – spytał towarzystwo Amerykanin. Wszyscy odwrócili się do niego, a potem zogniskowali spojrzenia na stojących za nim Vinsie i Larze. – Och, jaka słodka! – zachwyciła się ubrana w obcięte dżinsy dziewczyna
S R
z warkoczami. – Witaj, maleńka – zaćwierkała, owiewając ich nikotynowym oddechem. – Ależ jesteś słodziutka!
Lara spojrzała na nią i natychmiast zanurzyła głowę w ramieniu Vince'a. – O rany, nieśmiałe stworzenie.
Vince uśmiechnął się ponuro i rozejrzał po ludziach: około sześciu osób, wszystkie młodsze od niego, przy czym żadna z nich nie była Jonem. – Chyba jest w sypialni – zasugerował długowłosy dandys, który do podkoszulka włożył krawat. – Czy ty jesteś Vince?
– Tak – odparł. Przełożył Larę na drugie biodro, kiedy zaczęła się wić. – Ekstra. Miło cię poznać. Jestem Rio. – Aha. – To jest Todd – pokazał na Amerykanina. – To jest Simone – przedstawił dziewczynę z warkoczami. – A to Dex i Puss. – Miło was wszystkich poznać – powiedział Vince. Skonfrontowany z rzeczywistością, która kryła się za głupimi imionami, zdał sobie sprawę, że nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby mijał ich na ulicy.
411
– Trzecie drzwi na lewo – podpowiedział mu Todd, wskazując ruchem głowy korytarz, którym właśnie przyszli. – Aha, dziękuję. Postawił Larę na podłodze, a ona pobiegła w stronę sypialni. Mała sprawiała wrażenie zorientowanej w topografii mieszkania. Vince uprzytomnił sobie, że jego córka spędzała tu sporo czasu. Myśl ta przyprawiła go o rozdrażnienie i dyskomfort. – Mamusiu, mamusiu! – Pchnęła drzwi i wbiegła do środka. Vince wszedł za nią i patrzył, jak rzuca się na ogromne łóżko, które stało na środku pokoju.
S R
Znieruchomiał, kiedy zobaczył, że Jess nie jest w łóżku samą. Była z Jonem.
– Kurde. Jezu. – Jess błyskawicznie usiadła, kiedy Lara się na nią rzuciła. Włosy miała skudlone, a tusz do rzęs rozmazany i była goła od pasa w górę. – Chryste, co ty tu robisz?
Vince przenosił spojrzenie z Jess na Jona. Ani jednemu, ani drugiemu nie starczyło przyzwoitości, żeby zrobić skruszoną minę.
– Nie wiedziałem, gdzie jesteś – powiedział pozbawionym emocji tonem. – Martwiłem się.
– Jezu, która godzina? – spytała zdezorientowana. – Pierwsza. – Kurde, chyba żartujesz! – Pociągnęła dłońmi po twarzy i usiłowała wziąć się w garść. – Film mi się urwał. Kurde, czemuś mnie nie obudził? – spytała Jona. – Ja też nie wiedziałem, że już tak późno – odparł Jon ze wzruszeniem ramion.
412
Lara wsunęła się pomiędzy nich, nie okazując ani śladu zakłopotania faktem, że jej mama leży goła w łóżku z obcym mężczyzną. W brzuchu Vince'a zaczęła kipieć czarna wściekłość. – Co tu się dzieje? – wydusił z trudem. – Co... znaczy, chodzi ci...? – Spojrzała na niego, a potem na Jona. – Nic. Nic się nie dzieje. Vince chciał kontynuować tę linię przesłuchania, ale kiedy spojrzał na Larę, która siedziała niewinnie pośrodku tego trójkąta zdrady, postanowił zmienić taktykę. – Czemu macie wyłączone komórki? Czemu nie wróciłaś do domu?
S R
– Boże. – Ukryła twarz w dłoniach. – Chryste. Ty mu powiedz, Jon, ja nie mam siły. Jon westchnął.
– Wczoraj wieczorem pojechaliśmy na imprezę w Islington. To był błąd. Trochę przeginali... – Przeginali?
– No. Wiesz. Działy się różne rzeczy, z którymi nie chcieliśmy mieć nic wspólnego.
Vince rozważał w głowie różne możliwości. – Na przykład?
– Nie są to rzeczy, o których chciałbym rozmawiać przy... – Tu zerknął na Larę. – Co, seks? – Nie, nie seks! Ludzie się szprycowali, crack, te sprawy. Vince pokręcił z niedowierzaniem głową.
413
– Jak tylko weszliśmy – kontynuował Jon – od razu wiedzieliśmy, że to nie nasza parafia. Ale uważaliśmy, że wypada chwilę posiedzieć. A potem jeden gościu próbował... zawalczyć z Jessie... – Jak to „zawalczyć"? – Vince poczuł, że wychodzą mu żyłki na skroniach. – Znaczy, wiesz... próbował się z nią przespać – szepnął Jon. – Jezu. A gdzie ty byłeś? – Nie odstępowałem jej na krok, ale on przestał panować nad sobą i zrobił się trochę agresywny. – Kurde. Zrobił ci coś, Jess?
S R
– Nie... nie. – Pokręciła głową i wzięła Larę na kolana. – Nie chciałem robić awantury, to byłoby zbyt niebezpieczne, więc się zmyliśmy. Wyszliśmy i pobiegliśmy na postój taksówek. – I wtedy zdałam sobie sprawę, ze zostawiłam torebkę. – Zostawiłaś torebkę? Ze wszystkim? Z kluczami? Z portfelem? – Tak. – Westchnęła i odgarnęła włosy z twarzy. – I komórką. – Zostawiłaś w ćpuńskiej melinie torebkę z kluczami od mieszkania? – No. I ze zdjęciami Lary. I wszystkimi kartami kredytowymi. I pięcioma dychami. I prawem jazdy. I aparatem cyfrowym.
– Goście uzależnieni od cracku mają zdjęcia Lary? – Aha. – A adres? Kurde, Jess, miałaś tam gdzieś adres? – Jest na prawie jazdy. Tak, mają nasz adres. – I nie przyszło ci do głowy, żeby dać mi znać? Nie przyszło ci do głowy, że może powinienem wiedzieć, że banda ćpunów ma nasze klucze i adres? Kiedy ja byłem w domu z naszą córeczką...
414
– Kurde. – Jess ukryła twarz w dłoniach. – Kurde, Vince, przepraszam. Nie zastanowiłam się. Zastrzegłam karty i komórkę, ale pomyślałam, że zamki zmienimy rano. Uznałam, że tak szybko tam nie przyjadą, wiesz, a potem zaspałam. Nie miałam pojęcia, że jest już tak późno. – Chryste, Jess, oni pewnie są tam teraz. Zdajesz sobie sprawę? My tu gadu–gadu, a oni biorą wszystkie nasze rzeczy. – Kurde, Vince, co my zrobimy? Jon wstał z łóżka i przy okazji wyszło na jaw, że jest w szortach, ale szczegół ten nie dodał otuchy spanikowanemu Vince'owi. – Pojadę z tobą – powiedział Jon. – Dziewczyny niech zostaną tutaj.
S R
– Masz rację – poparł go Vince. – Zostańcie tutaj. Wrócimy za godzinę. Po drodze wezwali ślusarza.
– Strasznie cię, kurwa, przepraszam, stary–powiedział Jon. – To nie twoja wina – odparł zdawkowo Vince.
– Wiem, ale nie musiałem być taki bezmyślny. Mogłem kazać Jessie, żeby do ciebie zadzwoniła. Ale byliśmy tacy wcięci i skonani... – Nie ma sprawy. Nie masz obowiązku myśleć za nią. – Mam. Jesteście moimi przyjaciółmi. Należało pomyśleć. – No, może, ale nie jesteś rodzicem. Jak człowiek ma dziecko, to zaczyna myśleć inaczej – powiedział to z pełną świadomością, że jest to kopnięcie w jaja, zwłaszcza w świetle aborcji Jess, ale miał to gdzieś. – Mam nadzieję, że nie myślisz... – Urwał. – Że co? – Że nie winisz mnie za to, że Jessie znowu się stoczyła. Wiem, że była dosyć pozbierana, kiedy ją poznałeś. To musi być dla ciebie trochę przykre. – Troszeczkę – prychnął.
415
– Znowu się porobiło z autobusem. Wiesz. Zjechała z trasy. Jedzie za szybko. Jak ją poprosisz, żeby zwolniła, to cię nie posłucha. Jak chcesz wysiąść, to musisz wyskoczyć. – Tak, ale nie jestem już jedynym pasażerem, co nie? Teraz jest też Lara. Jess musi zwolnić ze względu na nas wszystkich. Może to, co się dzisiaj stało, będzie dla niej przebudzeniem. Jon uśmiechnął się cierpko i pokręcił głową. – Nie liczyłbym na to. Ślusarz czekał pod drzwiami. W okolicy nie grasowały żadne ćpuny. Vince odetchnął z ulgą. Ale dopiero kiedy dał ślusarzowi pięćdziesiąt funtów i
S R
patrzył, jak odjeżdża swoim vanem, poczuł się trochę spokojniejszy. A kiedy już poczuł się trochę spokojniejszy, zaczęły cisnąć mu się do głowy nieprzyjemne pytania, brutalnie domagając się odpowiedzi. Co Jess robiła w łóżku Jona?
Czemu do niego nie zadzwoniła?
Czemu Jon miał wyłączoną komórkę? Jak trafili do meliny ćpunów?
Zagryzł wargi i czekał. Chciał postawić te pytania Jess. Chciał widzieć białka jej oczu, kiedy ją przyciśnie.
Jess spała w łóżku Jona rzekomo dlatego, że była wystraszona. Miała na sobie majtki i nawet się do siebie nie przytulili pod kołdrą. Nie była to dla niej żadna wielka sprawa, bo robili to wcześniej już mnóstwo razy. Nie zadzwoniła do domu, bo nie chciała budzić Vince'a i Lary, a nie przyszła do domu, bo nie miała kluczy. Komórka Jona była wyłączona, bo się rozładowała (Jon pokazał mu ją w ramach dowodu rzeczowego), a do meliny ćpunów (która ponoć wcale nie była meliną ćpunów, tylko mieszkaniem pełnym ludzi, którzy akurat brali crack) trafili, ponieważ poznali w klubie sympatycznego, dobrze sytuowanego 416
mężczyznę, który zaprosił ich na imprezę zorganizowaną przez grafficiarza z Islington. Towarzystwo generalnie składało się z sympatycznych chłopców i dziewcząt z klasy średniej, więc wyobrażali sobie, że jadą do odjazdowo przerobionego georgiańskiego domu z tarasem na dachu i obrazami olejnymi na ścianach, nie zaś do mieszkania na ósmym piętrze mrówkowca przy bocznej od City Road. Odpowiedzi te same w sobie były najzupełniej satysfakcjonujące, ale w żadnym stopniu nie udobruchały Vince'a. Bo nawet jeśli Jess spędziła tę noc bezgrzesznie (a Vince był skłonny uwierzyć, że spędziła), to nic nie mogło zmienić faktu, że poszła spać ze świadomością, iż potencjalnie niebezpieczni
S R
ludzie mają jej klucze i adres, że zwaliła się goła do łóżka ze swoim byłym chłopakiem, wystawiając swoją córeczkę na pastwę bandy ćpunów. W drodze z mieszkania Jona do domu, kiedy omawiali plany pikniku w parku i wizyty u jego matki, Vince archiwizował w głowie szczegóły szokującego niedbalstwa swojej żony, aby mieć w przyszłości czym do niej strzelać z pozycji swojej moralnej przewagi.
417
Rozdział pięćdziesiąty ósmy Joy mocno nacisnęła na wieko walizki, żeby połówki zamka się spotkały. Wyjeżdżała tylko na dwa tygodnie, ale ponieważ nie miała zielonego pojęcia, jak będzie wyglądała podróż, czuła się zobligowana zabrać wszystko, co posiadała. Jeszcze raz sprawdziła, czy ma w torebce paszport, bilet i portmonetkę. Potem usiadła i czekała, aż matka po nią przyjedzie. Mogła dojechać bezpośrednio z Southgate do Heathrow linią Piccadilly, ale nie wyobrażała sobie, że miałaby godzinę jechać metrem i próbować nie patrzeć na ludzi,
S R
próbować nie myśleć o tym, co ją czeka. Poprosiła więc Barbarę o zawiezienie na lotnisko. Matka zaproponowała, że z nią poleci, ale Joy wiedziała, że wynika to z macierzyńskiej troski, a nie z chęci towarzyszenia jej w tym doświadczeniu. Poza tym Joy chciała polecieć do Ameryki sama. Tam bowiem mieszkał jej ojciec.
Nie całkiem w luksusowym mieszkaniu w San Francisco albo w podmiejskiej willi w Los Angeles, tylko w domu z wysokim numerem w Columbus, stan Ohio, z drugą żoną i dziesięcioletnim synem. Znalazła go przez Internet, jak używaną suknię ślubną albo pokój hotelowy w Bristolu. Znalezienie ojca zajęło jej trzy godziny. Miała wrażenie, że za łatwo jej to przyszło. Musiała odfiltrować dziesiątki Charlesów Yungów, aby dotrzeć do tego właściwego. Gwiazdy porno, agenci filmowi, profesorowie uniwersytetów, nieżyjący muzycy, inżynierowie elektrycy. Znalazła go na stronie internetowej małej sieci supermarketów Reisens, działającej na Środkowym Zachodzie. Był dyrektorem regionalnym na Columbus i Dayton, podlegało mu dziesięć sklepów. Wiedziała, że to on, bo na stronie zatytułowanej „Poznaj 418
kierownictwo!" było jego zdjęcie. Gęste ciemne włosy nie zaczęły mu jeszcze wypadać, ale z przodu pojawiła się wyraźna siwa pręga, zupełnie jak u szopa. Nosił okulary w drucianych oprawkach i wypracował sobie spory drugi podbródek, ale nie ulegało wątpliwości, że to on. Poznała po oczach. Swoich oczach. Od razu napisała do niego mail: Drogi Charlesie! Mam na imię Joy, a moja matka ma na imię Barbara. Sądzę, że jesteś moim ojcem. Bardzo bym chciała spotkać się z Tobą, jeśli rzeczywiście tak jest, ale zdaję sobie sprawę, że może to być dla Ciebie kłopotliwe.
S R
Mam trzydzieści trzy lata, jestem niezamężna i mieszkam w Londynie. Bardzo liczę na to, że mi odpiszesz.
Następnego dnia w skrzynce odbiorczej była odpowiedź: Droga Joy!
Tak, z całą pewnością jestem Twoim ojcem! Ogromnie się cieszę, że się ze mną skontaktowałaś! Często o Tobie myślałem, zwłaszcza w Twoje urodziny, i zastanawiałem się, jak potoczyło się Twoje życie. Jestem ze swoją drugą żoną Carrie i mamy syna Curtisa, który niedługo skończy jedenaście lat. Mam dwie dorosłe córki z pierwszego małżeństwa – Deannę, która ma dwadzieścia trzy lata, i Debrę, która jest o rok młodsza. Mieszkają ze swoją matką w stanie Maryland i widuję się z nimi tak często, jak tylko mogę. Jest mnóstwo rzeczy, które powinniśmy omówić. Bardzo bym chciał z Tobą porozmawiać. Może dałoby się przez telefon? Pozdrawiam serdecznie Charles I rozmawiali przez telefon kilka razy. Szybko się okazało, że chociaż Charles Yung nie należy do najbardziej fascynujących ludzi na świecie, to jest
419
człowiekiem przyzwoitym, uprzejmym i na tyle nieskomplikowanym, że spotkanie twarzą w twarz wchodzi w rachubę. Carrie nie chciała słyszeć o tym, żeby Joy zatrzymała się w hotelu i zaprosiła ją do ich domu z wysokim numerem. W okresie bezpośrednio poprzedzającym wylot Joy została zasypana przez Carrie mailami: Mamy małego teriera, który wabi się Barney. Mam nadzieję, że nie jesteś uczulona na psią sierść? Przygotowałam dla Ciebie kołdrę z gęsiego puchu. Proszę, daj mi znać, jeśli jesteś uczulona na pierze.
S R
Zaczynam planować powitalną kolację i chciałam się upewnić, czy jesz mięso, a zwłaszcza wołowinę i kurczaka.
Charles chciałby ugotować dla Ciebie któregoś wieczoru jakieś tradycyjne singapurskie potrawy. Niektóre mogą być trochę pikantne. Czy to Ci nie przeszkadza?
Curtis chciałby zrobić z Tobą wywiad do szkolnej gazetki. (Jest redaktorem naczelnym! Ma wielkie plany – chce zostać międzynarodowym reporterem!) Cała jego klasa jest bardzo przejęta jego angielską „siostrą"! Proszę, zabierz ze sobą swoje zdjęcia „od kolebki po dzień dzisiejszy"! Charles i ja bardzo chcielibyśmy zobaczyć, jak się zmieniałaś przez te „brakujące" lata. Nie ulegało wątpliwości, że Carrie jest zachwycona rolą koordynatorki tej egzotycznej wizyty. Spędziła do siebie na okres pobytu Joy bliższą i dalszą rodzinę z pięciu stanów i z góry zaplanowała jadłospis na całe dwa tygodnie. Im bliżej wyjazdu, tym większa nerwowość ogarniała Joy. Czy nie będzie się dusiła w tej atmosferze? Czy to nie będzie zbyt intensywne przeżycie? 420
Czy nie skończy się na tym, że więcej czasu spędzi z Carrie niż ze swoim ojcem? Jak zareaguje na nią Curtis? Czy nie przyjeżdża na zbyt długo? Na zbyt krótko? Odsunęła jednak od siebie te zmartwienia i skupiła się na aspektach pozytywnych. Jej ojciec żyje. Jest normalny, zwyczajny i chce się z nią zobaczyć. Niezwykle łatwo go znalazła. Jakby los tego chciał. I nie mogło się to zdarzyć w lepszym momencie. Jego rodzina robiła wszystko, aby ona czuła się tam mile widziana. Joy miała pełne poparcie matki.
S R
Zapowiadało się udane i konstruktywne doświadczenie. Rozejrzała się po mieszkaniu. Po swoim domu. Kiedy następny raz usiądzie i spojrzy na te cztery ściany, będzie inną osobą. Może silniejszą, może słabszą, ale na pewno inną. Już nigdy nie będzie taka sama. Zadzwonił dzwonek u drzwi. Joy wstała, żeby otworzyć matce. Od tego momentu zaczęła się przygoda.
421
Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty W połowie trzeciego tygodnia marca przyszedł mail od Clare, przyjaciółki Jess, z informacją, że po pięciu latach pobytu w Australii wraca do Londynu. Clare właśnie odkryła, że Dave, kochanek–rezydent i miłość jej życia, sypia z trzema innymi kobietami, w tym z jej najlepszą przyjaciółką. Miała złamane serce i chciała do mamusi. Za dwa tygodnie wracała do domu. W normalnych okolicznościach tego rodzaju babskie plotki z drugiego końca świata nie odcisnęłyby się zbyt mocno w świadomości Vince'a, ale tym
S R
razem wiązały się z nimi pewne komplikacje, które dotyczyły jego samego. Clare była bowiem właścicielką ich mieszkania. I chciała je odzyskać. Nie mogła sobie wybrać mniej odpowiedniego momentu. Od czasu szokującego incydentu z torebką związek Vince'a i Jess wisiał na włosku. Jess nie mogła już dłużej utrzymywać, że jej hedonistyczna pogoń za przyjemnościami to należne jej fundamentalne prawo człowieka, a fakt, że Vince zyskał nad nią moralną przewagę, sprawił, że ciągle miała zły humor i pretensje. Z kolei Vince nie mógł już dłużej usprawiedliwiać szemranego sekretnego życia swojej żony i jej długich nieobecności w domu okolicznością, że Jess na to zasługuje, ponieważ jest idealną matką, przez co zrobił się nietolerancyjny i wybuchowy. Tego rodzaju usposobienia niezbyt dobrze ze sobą harmonizują, toteż atmosfera w ich małym mieszkaniu stale była napięta, by nie powiedzieć – paskudna. Żadne z nich nie było przygotowane na podjęcie tematu zmiany (skądinąd niezadowalających) warunków lokalowych. Mieli następujące możliwości: 1. Wynająć coś razem. 422
2. Wprowadzić się tymczasowo do matki Jess i poszukać czegoś do kupienia. 3. Poprosić Clare, żeby zamieszkała u swojej matki do czasu, gdy oni znajdą coś do kupienia. 4. Wziąć rozwód i walczyć o opiekę nad Larą. Siedzieli i omawiali trzy pierwsze opcje, ale czwarta wisiała w powietrzu jak przykry zapach, o którym żadne z nich nie wspominało, bo byli na to zbyt dobrze wychowani. Cztery dni po otrzymaniu maila od Clare Vince zrobił coś bezprecedensowego: odwołał poranne jazdy, jako powód podając chorobę córki.
S R
Potem odstawił zdrową jak rydz Larę do żłobka, zaparkował samochód pod stacją kolejową i wsiadł w pierwszy pociąg do Euston. Nie wiedział, co zamierza zrobić po przyjeździe do stolicy – zareagował na przemożną instynktowną potrzebę zmiany otoczenia i chwilowej ucieczki od swoich dylematów.
Pierwszym budynkiem, na który się natknął, spacerując bez celu w rześki marcowy poranek, była British Library. Przejrzyste, symetryczne linie gmachu z jakiegoś powodu przyciągały go jak magnes. Budynek był taki nowy i świeży, pełen światła, powietrza i przestrzeni do oddychania. Najpierw Vince wędrował w górę i w dół schodami ruchomymi i tradycyjnymi, oglądając stare manuskrypty i dzieła sztuki współczesnej. Grupę młodzieży szkolnej oprowadzała bardzo entuzjastyczna kobieta w krótkiej czerwonej sukience, z żylakami, które wyglądały jak pełzające po skórze glisty. Vince usiadł na ławce i przyglądał się dzieciom. Miały z grubsza czternaście lat i na ich twarzach malował się wyraz tej neurotycznej desperacji, którą Vince doskonale pamiętał ze swojego okresu dorastania.
423
Kiedy miał czternaście lat, jego rówieśnicy sprawiali na nim wrażenie niezwykle tajemniczych stworzeń. Nie umiał sobie wyobrazić, o czym naprawdę myślą, co czują, o czym marzą i czego chcą. Byli hermetycznie zamknięci przed światem, rozpaczliwie chcieli go zakosztować, ale śmiertelnie się bali, że obnaży on ich dziecinność, ich brak obycia, obnaży fakt, że nie są cool. Teraz, z górą po dwudziestu latach, patrzył na te połowicznie ukształtowane istoty i czytał w nich jak w otwartych książkach. Ten ze zbyt dużą ilością brylantyny we włosach i półksiężycem trądziku na szczęce – pupilek swojej mamy. Lubi gotowane przez nią jedzenie i chce się w
S R
przyszłości ożenić z kimś takim jak ona. Jego sąsiad, z zaczątkami zarostu i gniewnymi niebieskimi oczami – matka krzyczy na niego od rana do wieczora, a on w tej chwili marzy tylko o tym, żeby wyrwać się z sali i zajarać. Ten jest prawiczkiem, a ten nie. Ta cierpi na zaburzenia jedzenia. Ta jest szkolną zdzirą. Ta płacze co wieczór do poduszki, a ta układa w głowie przemowę, którą wygłosi przy odbieraniu Oscara.
A potem zobaczył siebie – Arbuzi Łeb swojego rocznika, i Chłopak stał trochę z boku z rękami wciśniętymi w kieszenie bojówek. Z kieszeni blezera zwisały słuchawki. Był trochę otyły w stylu niechlujnego mężczyzny w średnim wieku i zapuścił pofarbowane na czarno włosy, żeby przynajmniej trochę zasłaniały twarz, w której formowaniu Bóg najwyraźniej nie miał żadnego udziału. Vince przyglądał mu się uważnie. Widział, że chłopak nie słucha entuzjastycznej kobiety z żylakami. Albo słuchał wyimaginowanej muzyki, albo modlił się, żeby nikt na niego nie patrzył. Chciał, żeby zostawić go w spokoju. Vince miał ochotę z nim porozmawiać. Chciał mu powiedzieć, że wszystko będzie w porządku, że któregoś dnia piękne dziewczyny będą z nim 424
rozmawiały i że świat nabierze sensu. Bo gdyby jego ktoś klepnął w British Library w ramię jako czternastolatka i powiedział mu, że w wieku trzydziestu pięciu lat będzie miał piękną żonę uwielbiającą seks tudzież przekochaną córeczkę i że będą razem mieszkali w supermieszkaniu w Enfield, to absolutnie by mu nie uwierzył. A już z całą pewnością by nie pytał, czy związek jest udany, czy seksowna żona nie za często baluje, nie za dużo ćpa i nie igra z bezpieczeństwem ich córeczki. Uśmiechnąłby się tylko i powiedział: „Ekstra!". Ale jak by zareagował, gdyby usłyszał, że w wieku trzydziestu pięciu lat będzie łysiał, zarabiał na życie jako instruktor jazdy i niedługo zostanie wyrzucony z supermieszkania na bruk? Ta prognoza już by go tak bardzo nie ucieszyła.
S R
I wtedy naszło go olśnienie – przyczyn rozpadu małżeństwa z Jess szukał nie tam, gdzie trzeba. Zaprzątnięty obwinianiem jej o wszystko, zapomniał przyjrzeć się sobie. Bo czy naprawdę można było mieć do niej pretensje? Czy można mieć za złe podniecającej, namiętnej, spontanicznej kobiecie, że szuka stymulacji poza swoim nudnym, bezpiecznym związkiem, że pragnie odnaleźć siebie? Co on ma do zaoferowania takiej kobiecie jak ona? Owszem, jest dobrym ojcem, ale dla Jess to za mało. Jess potrzebuje czegoś więcej niż poczucia bezpieczeństwa. Potrzebuje mężczyzny, z którego może być dumna i z którym ma ochotę spędzać czas. Vince wiedział, że powinien więcej od siebie wymagać. Ma trzydzieści pięć lat. Powinien być w stanie kupić dom dla rodziny. Należało odłożyć pieniądze na taką ewentualność. Należało tak ustawić sobie życie, żeby mógł kierować swoją przyszłością, zamiast stać rozkraczony jak zepsuty samochód. Spojrzał na chłopaka w bojówkach i uśmiechnął się do siebie: „Jeszcze będę z siebie dumny. Znajdę sobie stymulującą pracę, która pozwoli mi jeździć po świecie, która pozwoli mi kupić dom dla Jess i Lary, z ogrodem, pokojem 425
do zabawy i zapasowym pokojem dla drugiego dziecka. Będziemy jeździli na wakacje nad Morze Śródziemne. Będę miał jakieś hobby. Może nauczę się jeździć na motocyklu. Albo zacznę grywać w niedzielę w piłkę. Może będziemy jeździli razem na narty albo na żaglówki. Może nauczę się gotować albo grać na gitarze. Wstąpię do kapeli rockowej. Napiszę powieść. Nauczę się masażu. Zacznę ćwiczyć jogę. Nauczę się obcego języka na kursach wieczorowych. Malarstwo. Teatr. Salsa. Tae–kwondo". Zakłębiło mu się w głowie od możliwości, od wszystkich tych rzeczy, o których zapomniał, odkąd wyniósł się z Londynu z powrotem do Enfield. Nie jest instruktorem jazdy. Jest mężczyzną. Świat obfituje w szanse i możliwości i
S R
Jess miała rację – Vince o tym zapomniał. Zagrzebał się w Enfield i zaskorupiał w swoich obyczajach. Zrobił się z niego człowiek w średnim wieku. A przecież ma dopiero trzydzieści pięć lat.
Zerwał się na nogi. Chciał natychmiast zobaczyć się z Jess. Chciał ją przeprosić za ściągnięcie ją w otchłań nudy, za swoje przekonanie, że przyzwoitość i odpowiedzialność mogą zastąpić namiętność i życie. Chciał porwać ją w ramiona, zakręcić nią w koło i powiedzieć jej, że jest piękna i zachwycająca. Chciał zacząć planować z nią przyszłość. Chciał mieć z nią drugie dziecko. A potem trzecie. Czwarte. Chciał, żeby cieszyła się życiem razem z nim w takim samym stopniu, w jakim cieszyła się życiem bez niego. Chciał, żeby patrzyła na niego takim samym wzrokiem jak na Jona. Pragnął jej. Kochał ją. Ruszył w stronę holu, zatrzymując się na chwilę przy chłopcu w bojówkach. Spojrzał na niego i otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Chłopak powoli otaksował go pozbawionym życia wzrokiem. Oczy były kompletnie matowe, nieprzezroczyste. Vince zmienił zamiar i tylko się uśmiechnął.
426
A potem wyszedł triumfalnym krokiem. Delikatne wiosenne słońce pieściło jego twarz, kiedy drałował z powrotem na dworzec Euston. Jess jadła sałatkę makaronową z plastikowego pojemnika, kiedy godzinę później Vince zjawił się w radiowęźle. – Vince! – wypluła z siebie, upuściła plastikowy widelec do pojemnika i spojrzała na niego zaskoczona. – Co ty tu robisz? – Myślałem o różnych rzeczach, o wszystkim, o nas – wyrzucał z siebie jak karabin maszynowy, żeby nie stracić rozpędu. – Kocham cię, Jess. Zawsze cię kochałem i zawsze będę cię kochał. Nie chcę cię stracić. Muszę wziąć na siebie część odpowiedzialności za to, co się między nami działo przez ostatnie
S R
miesiące. Nie robiłem wszystkiego, na co mnie stać. Nie starałem się. Chcę, żebyśmy zaczęli od nowa. – Vince, ja...
– Jestem gotów zrobić wszystko, co potrzeba, żebyś była szczęśliwa, żebyśmy byli udanym małżeństwem... – Boże, Vince...
– Moglibyśmy zamieszkać na Ibizie! Albo zrobić sobie rok wolnego i popływać jachtem po Morzu Śródziemnym. We trójkę. Nie chcę już być instruktorem jazdy. Nie chcę być nudnym mężczyzną w średnim wieku. Chcę się zmienić. Chcę być mężczyzną twoich marzeń... – Muszę ci coś powiedzieć, Vince. – Wzięła go za rękę przez stół. – Co? Spuściła oczy i zaczerpnęła głęboko tchu. – Jestem w ciąży. Kiedy Vince zarejestrował już tę nieoczekiwaną wiadomość, po jego twarzy rozlał się szeroki uśmiech.
427
– Ależ Jess, to fantastycznie! Super! Właśnie tego nam potrzeba! Nowy początek. Nowe dziecko. Boże – genialnie –jesteś genialna. Chodź tutaj! – Wstał i wyciągnął do niej ramiona, ale Jess nie ruszyła się z miejsca. – Nie, Vince – powiedziała łagodnie. – Nie jest genialnie, bo dziecko... nie jest twoje.
S R 428
Kuchnia Ala i Emmy, 01.58
Natalie z trudem oderwała dłoń od ust. – Jess jest w ciąży – i dziecko nie jest twoje? – wydyszała. – No. – Vince wzruszył ramionami i wziął do ręki kieliszek z winem. – Kurwa – powiedziała Emma. – Cholera – powiedziała Natalie. – Jak nie twoje, to czyje? – spytała Claire. – Jona Gavina? Vince pokręcił głową. Dziewczyny znowu sapnęły. – To czyje? – powtórzyła Claire.
S R
Vince uśmiechnął się. Czerpał jakąś perwersyjną przyjemność z faktu, że tak zaskoczył przyjaciół – czuł się dziwnie użyteczny, mogąc wstrzyknąć odrobinę dramatyzmu w ich szare życie.
– Bobby'ego. Faceta, z którym była przede mną. Tego, który nie chciał zostawić dla niej swojej dziewczyny. Tego, z którego powodu poszła na psychoterapię. Tego żonatego. Tego brzydkiego. – Nieeee! – zaprotestowała Natalie.
– Tak. Cały czas się martwiłem o Jona Gavina i ani razu nie przyszło mi do głowy, że ona może coś jeszcze czuć do tego starego brzydala... – Widzisz – wybełkotała Emma – taki jest właśnie problem z mężczyznami. Waszym zdaniem kobiety są równie powierzchowne jak wy. Waszym zdaniem kobiety mają taką samą obsesję na punkcie wyglądu jak wy. – Tak – zgodziła się Claire – bo ten stary był brzydki – ale jej nie chciał. Zawrócił jej w głowie. Nie mogła go mieć. A Jon Gavin mógł sobie wyglądać jak Matthew McConaughey, ale nie był dla niej wyzwaniem. Wystarczyło strzelić palcami i już go miała. Wszystkie dziewczyny pokiwały z powagą głowami. 429
– W którym jest miesiącu? – W ósmym. – Miała z nim romans? – spytała Emma. Vince skinął głową. – Właściwie przez cały czas, odkąd urodziła się Lara. Spotykali się w tym samym hotelu raz na dwa tygodnie, jedli kolację, szli na górę do łóżka, wracali do domu. Ja myślałem, że Jess jest na jodze... – Boże, jakie tandetne. – Wiem, wiem. – Co ona zamierza zrobić? Powiedziała mu?
S R
– Tak, powiedziała mu. Chciał, żeby usunęła, ale nie zrobiła tego. Urodzi dziecko, zamieszka u matki i wychowa je bez mężczyzny. Vince urwał i przełknął ślinę z obawy, że zaleją go emocje. – Ale co się stanie z Larą? – spytała Claire z przerażoną miną. – Będzie spędzała cztery dni ze mną i trzy dni z Jess. – Boże. I jak się z tym czujesz? Że nie będziesz już cały czas mieszkał z Larą? Wzruszył ramionami.
– Staram się o tym nie myśleć. To wszystko... – Urwał na chwilę, żeby zapanować nad kolejną falą emocji. – To wszystko moja wina. Nie należało wiązać się z Jess. Od początku wiedziałem, że ona się dla mnie nie nadaje, ale strasznie mi pochlebiało, że mnie chce, i strasznie chciałem się ustatkować, i była niesamowita w łóżku. Ja ją kochałem bardziej niż ona mnie, to był problem. Zasadnicza nierównowaga. Takie związki nigdy nie są trwałe, choćby niewiadomo jak się starać. A teraz Jess spodziewa się dziecka i jest zakochana w mężczyźnie, który nigdy nie będzie jej kochał tak, jak ona jego. Seria błędnych kół. Jedyny sposób, żeby się wyrwać z czegoś takiego, to znaleźć 430
sobie kogoś, kto będzie cię kochał tak samo, jak ty jego. Tak jak ty kochasz Ala, a ty Simona. Wiecie. Bez walki o władzę. Bez ciągłego strachu. Tylko przyjaźń. Bo nie można przyjaźnić się z kimś, kogo za bardzo się kocha... – Mogę coś powiedzieć? – spytała coraz bardziej pijana Emma. – Od lat chciałam to powiedzieć. Wiem, że nie powinnam, ale jestem pijana, więc srać na to: nigdy nie lubiłam Jess. Jak tylko ją ujrzałam, pomyślałam sobie: „Nie lubię cię". – Ja tak samo – poparła ją Natalie, podnosząc rękę jak uczennica w szkole. – Zasługujesz na kogoś dużo lepszego. – Mogę się przyłączyć do tej opinii? – spytała Claire ku wielkiemu
S R
zaskoczeniu Vince'a, bo nigdy nie słyszał, żeby powiedziała o kimś złe słowo, a znał ją już od wielu lat. – Naprawdę?
– Tak. Nie jest jakaś straszna, ale wydała mi się trochę za bardzo... skupiona na sobie. Trochę za bardzo zaabsorbowana sobą. To wszystko. Vince przełknął ślinę i skinął głową. Zawsze podejrzewał, że Jess nie należy do kobiet budzących sympatię innych kobiet, ale mimo wszystko zaskoczyło go, że ją krytykują tak bez ogródek.
– Ale jest matką twojego dziecka, więc nie powinnyśmy jej tak chlastać – łagodziła Claire. – Należy jej się szacunek. – Poza tym to nigdy nie jest takie jednoznaczne, prawda? – polemizował Vince. – Jess nie jest złym człowiekiem, tylko nieodpowiednią dla mnie dziewczyną. – A co ty zamierzasz ze sobą zrobić? – Bardzo dobre pytanie – odparł ponuro. – Od biedy umiał się uporać z faktem, że jego żona jest w ciąży z innym mężczyzną oraz że jego córka będzie z nim mieszkała tylko przez pół tygodnia, ale perspektywa powrotu do domu 431
matki, dzielenia pokoju z Kyle'em i dalszej pracy jako instruktor jazdy – to było dla niego nie do zniesienia. – Robię sobie krótkie wakacje. Potrzebuję paru tygodni dla siebie, gdzieś na plaży, cisza, spokój. Muszę się zastanowić, co dalej. – Fantastyczny pomysł – oceniła Emma. – I kto wie puściła do niego oko – może poznasz jakąś interesującą kobietę. Vince uśmiechnął się cierpko. – Nie sądzę. Nie jestem pewien, czy właśnie tego mi potrzeba w tej fazie życia. Do kuchni wszedł Simon i usiadł na kolanach swojej żony.
S R
– O czym plotkujecie, dziewczyny? – spytał. Natalie żartobliwie zepchnęła go z kolan.
– O życiu, miłości, przeznaczeniu i wszystkim, co się z tym wiąże – odparła.
– Ja pierdolę, a my przez ostatnie pół godziny gadaliśmy o emeryturach. Trzeba było zostać tutaj.
Po kolei wchodzili pozostali mężczyźni i rozmowa wygasła. Wzywano taksówki, wkładano płaszcze i wieczór został oficjalnie zakończony. Emma i Al odprowadzili Vince'a do drzwi. Emma przytuliła go do piersi. – Trzymaj się – szepnęła mu do ucha. – Jesteś najsympatyczniejszym facetem, jakiego znam. Będziesz miał swój happy end. Jestem tego pewna. Vince skinął głową i ruszył ku czekającej na niego taksówce, odwracając się po drodze, żeby pomachać gospodarzom. – A, i miej oko na koty! – zawołała Emma. Uśmiechnął się i pomachał jej. Potem wsiadł do taksówki I pojechał do mamy, gdzie czekał na niego śpiwór na podłodze pokoju Kyle'a. 432
PAŹDZIERNIK 2003 HAPPY END
S R 433
Rozdział sześćdziesiąty Cass z zasady nie kupowała kolorowych czasopism. Cass gardziła kolorowymi
czasopismami.
Cass
uważała
kolorowe
czasopisma
za
praprzyczynę wszystkich przypadków anoreksji, bulimii i dysmorfizmu w całym świecie zachodnim. Fakt, że na peronie dworca w Northampton kupiła egzemplarz „Company", żeby mieć co czytać podczas podróży powrotnej do Londynu, dalece odbiegał od normy. Jej uwagę przykuła jedna z zapowiedzi na okładce: INTERNET ODMIENIŁ MOJE ŻYCIE!
S R
Przykuła jej uwagę dlatego, że Internet z całą pewnością odmienił jej życie. Poznała przez Internet Haydena. Haydena Moysesa. Dwadzieścia sześć lat, projektant ogrodów, piękny w środku i z wierzchu. Przez wiele tygodni rozmawiali ze sobą na czacie dla jasnowidzów amatorów. Odstawał od reszty, ponieważ jako jedyny nie był chory na umyśle. Mieli ze sobą tak wiele wspólnego – tarot, ogrodnictwo, weganizm, okultyzm, zamiłowanie do kotów. W końcu umówili się na spotkanie w realu. Po osiemnastu miesiącach byli w sobie zakochani jak wariaci, delirycznie szczęśliwi i planowali ze sobą zamieszkać. Właśnie kupili dom na wsi, w Northamptonshire. Dom miał dwie sypialnie, kurnik i autentyczny wiktoriański cmentarz dla psów i kotów. Coś pięknego. Dwa dni temu podpisali ostateczną umowę i teraz Cass wracała do Londynu, żeby spakować rzeczy i na zawsze pożegnać się z wielkomiejskim życiem. Otworzyła opakowanie pestek dyni i przejrzała dwadzieścia stron reklam z siedemnastoletnimi anorektyczkami w sukienkach kosztujących tyle, co wakacje w tropikach, by wreszcie dotrzeć do szukanego artykułu.
434
Pierwsza historia dotyczyła sekretarki z Kent, która na czacie dla fanów Michaela
Jacksona
znalazła
miłość
z
palestyńskim
mechanikiem
samochodowym. Historia chwytała ze serce i Cass szczerze wierzyła, że są w sobie zakochani, ale za diabła nie widziała dla nich happy endu. Druga historia mówiła o lesbijce z Dundee, która odważyła się wyjść z ukrycia w wieku trzydziestu dwóch lat, po zarejestrowaniu się na czacie dla szkockich lesbijek, a potem zrobiła karierę kabaretową. Ale najbardziej zainteresowała Cass historia numer trzy. Historia o trzydziestoczteroletniej szefowej firmy internetowej z Londynu – historia o niejakiej Joy Downer.
S R
To musiała być ona. Imię nietypowe, wiek mniej więcej się zgadza, na zdjęciu drobna, wysmakowana, ciemnowłosa dziewczyna o trochę orientalnych rysach, doskonale pasująca do mentalnego obrazu, który zaszczepił w Cass Vince.
Cass wsypała do ust garść pestek dyni i zaczęła czytać: Odnalazłam ojca, a potem odnalazłam siebie
Joy Downer, 34, była trzydziestoparoletnią rozwódką, która mieszkała z mamą i pracowała w laboratorium fotograficznym, kiedy przypadkowe odkrycie na strychu domu rodziców na zawsze zmieniło bieg jej życia. Teraz prowadzi Whateverhappenedto.com, najczęściej odwiedzaną brytyjską stronę internetową dla osób poszukujących znajomych, członków rodziny i kochanków. – Moje małżeństwo było katastrofą – mówi Joy, trzydzieści cztery lata. – Wyszłam za mąż w pośpiechu, niespecjalnie zastanawiając się nad konsekwencjami, i oczywiście błyskawicznie wszystko potwornie się popsuło. Moi rodzice też mieli trudne małżeństwo. W końcu się rozwiedli i w dniu, w którym mój ojciec ożenił się po raz drugi, ja szperałam na strychu domu moich 435
rodziców. Po paru minutach znalazłam zdjęcie, które uznałam za klucz do chaosu panującego w moim życiu. Była to fotografia urodziwego młodego pół– Tybetańczyka. Od razu wiedziałam, że przedstawia mojego prawdziwego ojca. Matka powiedziała mi później, że był ogrodnikiem w apartamentowcu, w którym mieszkali w Singapurze, że miała z nim namiętny romans i że istotnie ten chłopak jest moim ojcem. Z jakiegoś powodu odkrycie to w ogóle mnie nie zaskoczyło. Zawsze czułam się wyobcowana ze swojego otoczenia. Byłam jak kameleon – zawsze próbowałam dopasować się do oczekiwań innych, nigdy nie byłam wierna sobie. Nie wiedziałam, kim jestem, więc jak tylko usłyszałam o moim ojcu, natychmiast ogarnęło mnie przemożne pragnienie poznania go.
S R
Matka zachęcała mnie do tego i następnego dnia weszłam do Internetu, żeby sprawdzić, czy uda mi się go namierzyć. Znałam tylko imię, nazwisko i wiek, ale znalazłam go w niecałe trzy godziny. Od razu wysłałam mu mail, na który odpowiedział następnego dnia. Zrobił na mnie wrażenie ciepłego i serdecznego człowieka i niedługo potem zabrałam się do organizowania wyjazdu do Columbus, w Ohio.
Nie miałam pojęcia, czego się spodziewać, kiedy wylatywałam do Ameryki, ale jak tylko przeszłam przez odprawę celną i zobaczyłam mojego ojca, wiedziałam, że słusznie postąpiłam. Lepszego ojca nie mogłam sobie wymarzyć – uroczy, delikatny, inteligentny i rodzinnie usposobiony. Jego żona przyjęła mnie nieprawdopodobnie gościnnie i chociaż z początku czułam się trochę dziwnie – obcy kraj, obcy dom – wkrótce poczułam się jak u rodziny. Przedłużyłam pobyt z planowanych dwóch tygodni do dwóch miesięcy, żeby móc spędzić jak najwięcej czasu ze swoim ojcem. Okazało się, że mamy ze sobą bardzo wiele wspólnego – drobne rzeczy, na przykład że oboje uwielbiamy przyglądać się ludziom, oboje dłubiemy sobie za paznokciami u nóg i oboje nie znosimy zapachu whisky. Mamy te same nawyki i identyczny kształt stóp! 436
Po powrocie do kraju czułam się jak zupełnie inna osoba, a życie nareszcie miało sens. Na tyle uwierzyłam w siebie, że zamiast szukać pracy w innym laboratorium fotograficznym, postanowiłam spróbować czegoś zupełnie innego. Zainspirowało mnie doświadczenie z poszukiwaniem mojego ojca przez Internet. Miałam szczęście, bo zajęło mi to tylko trzy godziny, ale mogło zająć o wiele więcej czasu, mogłam nawet w ogóle go nie znaleźć. Przyszło mi do głowy, że byłoby genialnie, gdyby zamiast przeglądać przypadkowe wyniki z wyszukiwarki, można było wejść na specjalną stronę internetową, która wykonałaby za ciebie całą ciężką pracę. Wspomniałam o tym ojcu, a jemu tak bardzo się to spodobało, że zaproponował mi pożyczkę na rozkręcenie
S R
interesu! Po ośmiu miesiącach strona wystartowała. Teraz mamy ponad dziesięć tysięcy odwiedzin dziennie i połączyliśmy ze sobą setki ludzi, od dawnych współpracowników i pierwszych miłości po starych kumpli i adoptowane dzieci. Jeśli nie uda się znaleźć poszukiwanej osoby, klient nie płaci ani pensa. Zatrudniam dziesięć osób i właśnie otrzymaliśmy nagrodę branżową.
To cudowne uczucie, kiedy codziennie idzie się do pracy ze świadomością, że przynosi ona ludziom tak wiele dobrego. Po raz pierwszy w życiu czuję się zawodowo spełniona, a na poziomie osobistym pomaganie ludziom w odnajdywaniu się uświadomiło mi, jakim marnotrawstwem jest pozwalać, by ważni ludzie przeciekali nam przez palce. Mniej więcej dwa lata temu odnalazłam mężczyznę, którego przez lata uważałam za swojego ojca, mężczyznę, który mnie wychował. Nigdy nie miałam z nim bliskiego kontaktu, ale poczułam się spokojniejsza, kiedy stwierdziłam, że jest szczęśliwy i zadowolony z życia. Internet to niesamowita rzecz. Codziennie jestem pod wrażeniem tego, że potrafi zmieniać życie ludzi zarówno w wymiarze osobistym, jak i 437
pozaosobistym. Bez Internetu byłabym dzisiaj zupełnie gdzie indziej – powiedziałabym nawet, że zawdzięczam sieci swoje szczęście. Cass westchnęła. Nie przepadała za większością tego, co miał do zaoferowania nowoczesny świat – często sobie myślała, że byłaby szczęśliwsza w bardziej średniowiecznych warunkach, w świecie, w którym byłoby mniej błyskających świateł, a więcej wyrobów rzemiosła (ale może jednak odrobinę więcej urządzeń sanitarnych). Dla Internetu robiła jednak wyjątek. Sieć wydawała się jej niezwykła – z gruntu ludzka i wzruszająco staroświecka. Cofnęła się do zdjęcia Joy Downer i studiowała je przez chwilę. Bardzo ładna dziewczyna o eterycznej, trochę hinduskiej urodzie. Potrafiła zrozumieć,
S R
dlaczego Vince zadurzył się w niej po uszy. Byliby idealną parą. Rodem z bajki. Zupełnie jak ona i Hayden. Sapnęła na myśl, że miałaby być rozdzielona ze swoją pokrewną duszą. Biedny Vince. Biedna Joy. Wszyscy powinni mieć to, co miała ona i Hayden.
Patrząc na zdjęcie dziewczyny o pięknych oczach, Cass cofnęła się myślami o dziesięć lat do beztroskiej egzystencji niezwiązanej z nikim dziewczyny mieszkającej jak studentka w Finsbury Park, zanim zrobiła się dorosła i pomarszczona, kiedy Madeleine jeszcze żyła, a ona była przekonana, że padnie trupem w dniu trzydziestych urodzin. Pomyślała o Vinsie z jego szerokim uśmiechem, przypomniała sobie, jak chodził z Magdą pół roku dłużej, niż zamierzał, bo nie miał serca jej rzucić. Wiedziała, że jedną z oznak starzenia się jest konieczność usuwania starych wspomnień, aby zrobić miejsce na nowe. Ciekawe, co teraz dzieje się z Vince'em? Czy znalazł sobie dziewczynę, która naprawdę go doceniła? Kiedy pociąg wjechał do tunelu i zagłuszył gadaninę współpasażerów, zamknęła oczy, splotła dłonie i pomodliła się do Carlosa, swojego stupięćdziesięcioletniego
ducha
opiekuńczego,
żeby
Vince
przeczytał 438
październikowe wydanie „Company", żeby wysłał Joy mail i żeby nareszcie zeszli się ze sobą.
S R 439
Rozdział sześćdziesiąty pierwszy Vince nie chciał wracać do domu. Czuł, że portugalskie słońce łuszczy się z niego jak płaty martwej skóry, kiedy szedł do punktu kontroli paszportowej na lotnisku Gatwick. Z każdym krokiem po wyłożonym dywanem chodniku zostawiał za sobą kolejną porcję wakacyjnego ciepła i odprężenia. Torba ciążyła mu na ramieniu, a myśl o tym, do czego wraca, wpędzała go w rozpacz. Chciał zawrócić, wsiąść w samolot i wylądować w Faro akurat na czas, żeby zjeść kolację z widokiem na morze. Dwa tygodnie urlopu nic nie zmieniły. Nadal mieszkał u mamy,
S R
rozwodził się i wciąż był zatrudniony jako instruktor jazdy. Za parę tygodni zejdzie opalenizna i po wakacjach nie zostanie ani śladu. W Portugalii miał mnóstwo czasu na rozmyślania. Myślał o tym wszystkim, co chciałby zrobić ze swoim życiem, ale były to dokładnie te same rzeczy, które przychodziły mu do głowy, kiedy go zwolnili z Coalford Swann. Głupie, nastoletnie fantazje, w których był zarówno twórczo spełniony, jak i bajecznie bogaty. Ale to już nie ten wiek na nastoletnie fantazje. Miał dziecko, nie miał natomiast gdzie mieszkać. Potrzebował jakiegoś źródła utrzymania, i to szybko. Machnął
paszportem
przed
oczyma
znudzonemu
brytyjskiemu
urzędnikowi i westchnął ciężko. Jedno jest pozytywne: zobaczy się z Larą. Brakowało mu jej tak, jak brakowałoby mu oka czy kciuka. Odczuwał fizyczny ból rozstania. Zatrzymał się wraz z resztą współpasażerów pod tablicą informującą o losach bagażu i czekał, aż wyświetli się numer jego lotu. Spoglądał po tych samych twarzach, na które patrzył trzy godziny wcześniej na lotnisku w Faro, twarzach,
które
w
portugalskim
świetle
wyglądały
zabawowo
i 440
kosmopolitycznie, twarzach, które w powietrzu blakły z każdą minutą, twarzach, które teraz wyglądały na zawiedzione i przybite, kiedy urlopowicze z rezygnacją czekali na moment, by móc zabrać swój bagaż i pojechać do domu. „Powrót z wakacji z każdego robi Kopciuszka" – pomyślał. A potem wpadła mu w oko dziewczyna, której nie zauważył w Faro. Drobna, szczupła dziewczyna z prostymi brązowymi włosami obciętymi na strzępiastego pazia. Miała na sobie drelichową minispódniczkę i wiązaną na szyi bluzkę bez pleców. Była obładowana bezcłową wódką. Wyglądała na jakieś trzydzieści lat i trochę zbyt obficie się wymakijażowała. Z kimś mu się mgliście kojarzyła, ale z kim – bij, zabij, nie wiedział.
S R
Spojrzała na niego pytająco. Odwrócił wzrok, ale kiedy ponownie skierował na nią oczy, wciąż obserwowała go badawczo. Poczerwieniał. Dziewczyna podeszła do niego.
– Przypomniałam sobie – powiedziała z uśmiechem. – Jesteś Vince, prawda? Vince z dziwnym nazwiskiem?
Vince sprawdził, czy nikt nie słyszy tej trochę krępującej rozmowy. – Eee, tak.
– Wiedziałam! Mam pamięć do twarzy. To jest talent. Umiejętność. – Wyszczerzyła do niego krzywe i pożółkłe zęby.
Vince uśmiechnął się do niej uprzejmie. Coś było z nią nie tak, coś niepokojącego... – Przepraszam, ale nie bardzo... – Nie, nie, nie, nie oczekuję, żebyś mnie pamiętał. – Poklepała go uspokajająco po ramieniu. – Od tamtego czasu sporo się zmieniłam. Pamiętasz – Boże, to musiało być z dziesięć lat temu – pamiętasz tego kota? Dużego pomarańczowego kota, który miał na imię... – Mlasnęła językiem o podniebienie, usiłując sobie przypomnieć. 441
– Madeleine? – podpowiedział. – Właśnie, Madeleine! Poza tym, że my nazywaliśmy ją Mou–Shou i myśleliśmy, że jest kotką. – Roześmiała się i spojrzała na niego wyczekująco. Z rezerwuarów jego pamięci wzbił się kłąb mgły. – Czy ty... – Tak jest. Bella. Jestem Bella. Nowa, ulepszona wersja – powiedziała, odrzucając włosy do tyłu. – Boże, wyglądasz tak... – Wiem, wiem. Bajecznie, nie? W zeszłym roku zrobiłam sobie operację – szepnęła. – Nareszcie. Chwała Bogu. Zajęło mi to ledwie dwadzieścia lat. I
S R
teraz jestem sobą. Nareszcie. Kłopot tylko w tym, że nikt mnie nie poznaje. – Zaśmiała się nerwowo i zaczerpnęła tchu. – Co porabiasz ostatnimi czasy? Vince wciąż był w szoku, w jaki wpędziła go metamorfoza Belli, już nie mówiąc o pierwszym w jego życiu kontakcie twarzą w twarz z pooperacyjnym transseksualistą.
– Eee... właśnie jestem w trakcie rozwodu. – O rany. Bardzo nieprzyjemnie?
– Nie tak źle. Ale każdy rozwód jest nieprzyjemny, prawda? – Nie mam pojęcia. Joy była bardzo szczęśliwa, kiedy się w końcu rozwiodła. Wiedziałeś? Wiedziałeś, że Joy się rozwiodła z tym odjechanym gościem? – Tak. Była tuż przed rozwodem, kiedy ostatni raz z nią rozmawiałem. – Chwała Bogu. Mówię ci, to była wielka ulga. Nie wiem, co ona sobie ubzdurała. Zupełnie do niego nie pasowała. – Pokręciła z niedowierzaniem głową. – To była najlepsza decyzja w jej życiu, żeby wziąć z nim rozwód. George już się powtórnie ożenił i ma dziecko. To było najlepsze rozwiązanie
442
dla nich obojga. Joy natychmiast odżyła. Kupiła mieszkanie. Załatwiła sobie porządną pracę. Znalazła swojego prawdziwego ojca. – Swojego prawdziwego ojca? – Tak – bardzo dramatyczna historia. Na strychu u matki znalazła zdjęcie urodziwego młodzieńca z czułą dedykacją na odwrocie. Okazało się, że ta stara purchawa miała burzliwy romans z chłopakiem, który mógłby być jej synem. Okazuje się, że to on był prawdziwym ojcem Joy. – Jaja sobie ze mnie robisz. – Nie. Joy znalazła go przez Internet i pojechała do niego do Stanów. I od tego czasu jest zupełnie inną osobą. Pewna siebie. Przebojowa. – Przebojowa?
S R
– No. Odeszła od George'a, odszukała ojca. Teraz wie, kim jest. Odnalazła swoją prawdziwą tożsamość. Jeny, mogę sobie wyobrazić, jak ona się czuje. – Urwała i uśmiechnęła się.
– Rozumiem, że utrzymujesz z nią kontakt.
– O tak. Dziwna sprawa, bo nieszczególnie mi się spodobała, kiedy ją poznałam. Nie wiem dlaczego. Nie wzbudziła mojej sympatii. Ale z upływem lat stała się jedną z moich najbliższych przyjaciółek. Nie znam bardziej uroczej osoby. A jestem wybredna co do ludzi. – Spojrzała na tablicę informacyjną. – Kurde, nienawidzę tak czekać. Co oni właściwie robią z naszymi bagażami? – Żachnęła się i spojrzała na zegarek. – Zobaczę się z nią dzisiaj wieczorem. – Z kim – z Joy? – Aha. Idę do niej na kolację, z Jules. Pamiętasz Jules? – Czy to jest ta... duża kobieta? – Tak. Julia. Z cycorami. Będzie też chłopak Julii. A raczej narzeczony. Julia wychodzi za mąż w lipcu – dodała z uśmiechem.
443
Vince odwzajemnił uśmiech. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie bardzo potrafił dojść do ładu z myślą, że Joy wciąż istnieje, że wciąż zna tych ludzi, którzy dla niego mieścili się w jakimś odległym i nierealnym obszarze egzystencji. Nie mógł uwierzyć, że dawno, dawno temu jego zmartwienia ograniczały się do odjechanych współlokatorów, byłych dziewczyn i zaginionych kotów. Nie mógł uwierzyć, że wynajmował mieszkanie w Finsbury Park, pracował jako copywriter, że był dwudziestosześcioletnim niebieskim ptakiem. To wszystko wydawało się takie błahe i głupkowate. – Co słychać u Joy? – spytał w końcu. – Mieszka w Southgate. Ma swoją firmę, prowadzi stronę internetową.
S R
Ma biura w Palmers Green, zatrudnia parę osób. Interes hula... – Rany – Vince pokiwał z uznaniem głową. – A czy... ma kogoś? Bella zaprzeczył.
– Jest sama. A co, nadal jesteś zainteresowany? Vince pobladł.
– Boże, nie. Znaczy, nie w ten sposób. Znaczy... – Jezu, to było niesamowite, nie, ta historia z kotem? Ciarki człowieka przechodzą. Próbowałam powiedzieć Joy, że się za nią uganiasz, ale mi nie uwierzyła. Powiedziała, że widziała cię z jakąś powalającą kobietą i dzieckiem i że robię ją w konia. A potem wyszła za tego pomyleńca i szlus – przez wiele lat właściwie w ogóle się nie widywałyśmy. – Spotkałem ją, tuż zanim się rozwiodła. W Covent Garden. Pogadaliśmy. Następnego dnia go zostawiła. – Boże, ale z was para. Jest między wami jakaś niesamowita nić, prawda? A teraz znowu to samo: kolejny niezwykły zbieg okoliczności. Nie sądzisz, że los próbuje ci coś powiedzieć? Vince wzruszył ramionami. 444
– Może. – Wiesz co? Może pójdziesz dzisiaj ze mną na tę kolację? – Co?! – Mówię serio. Bardzo bym chciała zobaczyć jej minę, jak staniesz w drzwiach. – Nie mogę. Nie jestem zaproszony. – Co to ma za znaczenie? Przecież nie jesteś wampirem. Joy zawsze gotuje o wiele za dużo. I za długo jest sama. Tylko patrzeć, jak zrobi się z niej stara panna. No, chodź. Będzie ubaw. – Boże, nie wiem – krygował się Vince. – Dopiero wróciłem z wakacji.
S R
Muszę się rozpakować. Muszę się zobaczyć z moją córeczką... – Twoja córeczka w nocy śpi, prawda? – Prawda.
– To połóż ją do łóżka i weź taksówkę. Zdążysz na danie główne. – Jestem bardzo zmęczony.
– Zmęczony?! Joy Downer, najcudowniejsza dziewczyna pod słońcem, dziewczyna, z którą straciłeś dziewictwo, piękna dziewczyna, która jest do wzięcia i robi najlepsze risotto z grzybami w północnym Londynie czeka na ciebie w Southgate, a ty jesteś zmęczony? Zamierzasz pojechać do swojego pustego mieszkania i położyć się spać? Vince zawahał się i zwilżył wargi. Wcale nie zamierzał pojechać do pustego mieszkania. Zamierzał przez pół godziny pobawić się z córką, zanim położy ją spać, odbyć kilkuminutową sesję nieszczerych pytań i odpowiedzi z Jess, a potem pojechać do domu swojej mamy, żeby przenocować w pokoju trzynastoletniego chłopca. Nagle talerz domowej roboty risotta z butelką wina w przyjemnym otoczeniu wydał mu się idealnym lekarstwem na powakacyjną chandrę. Nie 445
był natomiast pewien, jakie uczucia budzi w nim perspektywa ponownego spotkania z Joy. Przywołał obraz jej twarzy, usiłował sobie przypomnieć, jak wyglądała w wieku siedemnastu lat (humorzasta dziewczyna w bojówkach), w wieku dwudziestu pięciu lat (promienna panna młoda w kremowej sukni) i podczas ostatniego spotkania (wystrzałowa dziewczyna w dżinsach i okularach przeciwsłonecznych, która za chwilę odejdzie od męża i odzyska wolność). Przypomniał sobie to dziwne uczucie, które go ogarnęło po ostatniej rozmowie: że chce jej towarzyszyć w jej wędrówce. A potem życie zwaliło się na niego jak zawartość przepełnionego kredensu i znowu o niej zapomniał. Ale oto znowu pojawiła się w jego życiu. Po raz trzeci od Hunstanton.
S R
Może to za duży zbieg okoliczności, żeby był wyłącznie zbiegiem okoliczności. Może przed laty Cass miała rację. Może na kolacji przed kilkoma tygodniami słuszność była po stronie dziewczyn. Może zasłużył sobie na to, żeby skończyć jako człowiek samotny i niekochany, bo nie poszedł za znakami przeznaczenia.
– Dam ci jej adres. – Bella zaczęła grzebać w torebce i po chwili wyjęła notes z okładką z cielęcej skórki oraz długopis. – O ósmej, ale nie przejmuj się, jeśli nie zdążysz. – Wyrwała kartkę z notesu i wręczyła Vince'owi. – O, nareszcie jest mój bagaż. Jedź do domu i przemyśl sprawę. Ale moim zdaniem naprawdę powinieneś przyjechać. Mówię poważnie. – Ścisnęła go za rękę i poprawiła torebkę na ramieniu. – Na razie! Pomachała mu i ruszyła w stronę punktu odbioru bagażu. Vince stał i patrzył na nią. Nadal nie wiedział, co zrobić. Złożył kartkę w kwadrat i schował do kieszeni kurtki. Pojedzie do domu i wtedy zdecyduje.
446
Rozdział sześćdziesiąty drugi – Czerwone czy białe? – zawołała Joy w stronę salonu. – Białe, proszę – odparła Bella. – Jules? – Tak, jak ci jest łatwiej. – Mick? – Wszystko jedno. Joy nalała do trzech kieliszków wina Pinot Grigio i zaniosła gościom. – Skąd ty wzięłaś taką cerę? – spytała, pokazując na Bellę. – Co to jest za kolor? Coś obrzydliwego.
S R
– Cała jestem w takim kolorze, jeśli cię to interesuje – odparła z uśmiechem Bella. – W każdym calu. – Spotkałaś kogoś?
– Nie w tym sensie. Ale spotkałam pewnego mężczyznę. Na lotnisku... – No, no...
– Ale nie w sensie mężczyzny dla mnie. To twój znajomy, Joy. Odwiedziny z przeszłości. – O rany, kto?
– Ktoś wysoki i przystojny. Ktoś, kto właśnie rozwodzi się z żoną. Ktoś, komu dałam twój adres. – Dałaś mój adres osobie spotkanej na lotnisku? Bella, to straszne. – Wcale nie. Zaprosiłam go na dzisiaj – i jeśli przyjdzie, to zapewniam cię, że nie uznasz tego za straszne. – Boże, Bella, kto to jest? Musisz mi powiedzieć. – Nie, to niespodzianka. – A jeśli nie przyjdzie? 447
– To zapomnimy o całej sprawie. – Nieee, Bella! – zaprotestowała. – Nie możesz mi tego robić. – A właśnie że mogę – odparła i założyła nogę na nogę. – Ale nie martw się, na pewno przyjdzie. – Daj mi jakąś wskazówkę. – Nie. – Proszę cię – Nie. – Boże. Dobrze wyglądam? – Zerwała się, aby spojrzeć w lustro. – Wyglądasz powalające A teraz usiądź i odpręż się.
S R
– Jak mam się, do licha, odprężyć po tym, co mi powiedziałaś? Joy usiadła, a potem znowu skoczyła na nogi, bo przyszła jej do głowy straszna myśl. – To chyba nie George?
Po trzech latach od rozwodu Joy nadal nawiedzały regularne koszmary, w których znajdowała się w kościele albo kaplicy i miała znowu za niego wyjść z pełną świadomością strasznego losu, który ją czeka.
– Nie, oczywiście że nie George. A teraz przestań się tym zajmować i skończ gotować dla nas kolację.
Joy posłusznie wróciła do kuchni i zaczerpnęła głęboko tchu. Wyjęła z lodówki torebkę świeżej szałwi i z roztargnieniem ją otworzyła. Wiedziała, kto przyjdzie na kolację. Vince. Któżby inny? W zeszłym tygodniu miała o nim sen, który mocno ją poruszył. Śniło jej się, że mają córkę i mieszkają w jakimś ciepłym kraju w dużym białym domu. Śniło jej się, że toczą długie rozmowy przy dużym dębowym stole i jedzą
448
ciasto czekoladowe z piankami. Śniło jej się, że nigdy w życiu nie była taka szczęśliwa. Po przebudzeniu, kiedy zdała sobie sprawę, że to był tylko sen, ogarnął ją dojmujący smutek. To było takie rzeczywiste i radosne. Czuła się w tym śnie dokładnie tak, jak chciała się czuć w prawdziwym życiu, i od tej pory myślała wyłącznie o Vinsie. Kiedy Bella wspomniała o odwiedzinach znajomego z przeszłości, o wysokim, przystojnym mężczyźnie na lotnisku, od razu wiedziała, że chodzi o niego. I wiedziała, że się zjawi. Bo musiał. Bo wszystko inne w jej życiu nareszcie się poukładało. Bo moment był odpowiedni. Bo była gotowa. Bo nic innego nie miało sensu.
S R
Wrzuciła szałwię do risotta i czekała na dzwonek do drzwi.
449
Rozdział sześćdziesiąty trzeci Vince zapłacił taksówkarzowi i chwilę postał przed domem Joy. W oknie wisiały białe lampki i muślinowe zasłony, przez które przeświecało światło świec. Dom sprawiał najbardziej gościnne wrażenie ze wszystkich stojących przy tej ulicy. Gdyby Vince przypadkiem tędy przechodził, to na pewno zwróciłby na niego uwagę. Zastanawiałby się, kto tam mieszka i co robi. To samo pytanie postawił pod własnym adresem. Chris namówił go, żeby pojechał. Powiedział, że jak nie pojedzie, to wyjdzie na takiego idiotę, na jakiego wygląda. A kiedy człowiek tak
S R
pragmatyczny jak Chris zaczął bredzić o losie i przeznaczeniu, Vince uznał, że może nadszedł już czas, aby on również w to uwierzył. Kiedy zamawiał taksówkę od mamy Jess i mówił Larze dobranoc, doznał wrażenia, że każde jego działanie ma sens, wpisuje się w jakąś większą całość jak kroki w tańcu. A gdy już siedział w taksówce i z każdą minutą był coraz bliżej celu, przeniknęło go poczucie, że chyba tak być powinno, że robi to, co należy zrobić, i że robi to w najbardziej odpowiednim momencie. Pod domem Joy przeszedł obok niego mężczyzna z białym pieskiem w brązowe łaty. Bardzo podobnego psa Vince i Joy głaskali przed laty koło wejścia do ośrodka wypoczynkowego Sevue. Usłyszał w głowie jej słowa: „Lubię ludzi, którzy lubią psy. Nie ufaj człowiekowi, który nie lubi psów – taką mam dewizę". Vince przypomniał sobie, że patrzył na dłoń Joy spoczywającą na futrze psa, a potem przypomniał sobie uczucie, które kompletnie go zaskoczyło. Nagłe, nadprzyrodzone, magiczne olśnienie, które go obezwładniło. „Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?"
450
Przycisnął to uczucie mocno do piersi i zadzwonił do drzwi. POCZĄTEK
S R 451