Plikjest zabezpieczony znakiem wodnym Tytuł oryginału PEACHES FOR MONSIEUR LE CURÉ Copyright © Frogspawn Ltd 2012 First published in Great Britain in...
17 downloads
6 Views
1MB Size
Plik jest zabezpieczony znakiem wodny m
Ty tuł ory ginału PEACHES FOR MONSIEUR LE CURÉ Copy right © Frogspawn Ltd 2012 First published in Great Britain in 2012 by Doubleday a division of Transworld Publishers All rights reserved Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce © Michael Nelson/Trevillion Images, © Shutterstock Redaktor prowadzący Katarzy na Rudzka Redakcja Ewa Witan Korekta Graży na Nawrocka ISBN 978-83-7839-904-9 Warszawa 2013 Wy dawca Prószy ński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzy mowskiego 28 www.proszy nski.pl
Mojemu Ojcu Bobowi Shortowi, który nigdy nie dopuściłby, aby dobry owoc się zmarnował.
NÓW
Rozdział pierwszy
Pewna osoba powiedziała mi kiedy ś, że ty lko w samej Francji ćwierć miliona listów przy chodzi do nieboszczy ków. Ty lko nie dodała, że nieboszczy k czasem odpisuje.
Rozdział drugi
Wtorek, 10 sierpnia Przy wiał go wiatr ramadanu, chociaż oczy wiście wtedy o ty m nie wiedziałam. W sierpniu w Pary żu robi się wietrznie: py ł tworzy mały ch derwiszy, którzy hulają po chodnikach, szorując ich nawierzchnię, a na twarzach i powiekach przy lepiają wam migotliwe drobinki piasku; słońce ły pie z góry jak ślepe białe oko i nikt nie ma ochoty na jedzenie. Pary ż wówczas przeważnie zamiera, na ulicach widać ty lko tury stów i takich jak my, który ch nie stać na wakacje; rzeka cuchnie, nigdzie nie ma cienia, więc człowiek zrobiłby wszy stko, żeby ty lko móc chodzić boso gdzieś po polu albo siedzieć w lesie pod drzewem. Oczy wiście Roux dobrze zna to uczucie. Nie jest stworzony do miejskiego ży cia. Rosette, kiedy się nudzi, zaczy na psocić, ja robię czekoladki, który ch nikt nie kupuje, a Anouk jedzie do kafejki internetowej przy rue de La Paix, żeby pogadać z przy jaciółmi na Facebooku, albo idzie na cmentarz Montmartre, gdzie podgląda zdziczałe koty, przemy kające chy łkiem wśród domów zmarły ch, podczas gdy słońce niczy m giloty na wbija się między skrawki cienia. Piętnastoletnia Anouk! Gdzie się podziewa czas? To tak jak perfumy w buteleczce; pomimo szczelnego zamknięcia ulatniają się tak chy trze, że kiedy je otwierasz, znajdujesz ty lko smugę zapachu, chociaż kiedy ś by ło ich całkiem sporo... Jakże się miewasz, moja mała Anouk? Co sły chać w twoim dziwny m światku? Jesteś szczęśliwa? Niespokojna? Zadowolona? Jak wiele jeszcze przed nami ty ch dni, zanim znikniesz z mojej orbity na dobre, śmigając w dal niczy m łobuz-satelita w przestrzeń między gwiezdną? Ten ciąg my śli to nic nowego. Strach jest moim cieniem od dnia narodzin Anouk, ale tego lata rozrasta się w upale do monstrualny ch rozmiarów. Może to z powodu matki, którą straciłam... i tej, którą odnalazłam cztery lata temu. A może przez pamięć Zozie de l’Alba *, złodziejki serc, która obrabowała mnie niemal ze wszy stkiego, pokazując, jak kruche jest nasze ży cie, jak łatwo przy najlżejszy m tchnieniu wiatru rozpada się niczy m domek z kart. Piętnaście. PIĘTNAŚCIE. W wieku Anouk podróżowałam już po świecie. Moja matka by ła
umierająca. Słowo „dom” oznaczało pierwsze lepsze miejsce, w który m zatrzy my wały śmy się na noc. Nigdy nie miałam prawdziwej przy jaciółki. A miłość... no cóż, miłość by ła jak te pochodnie, które płoną nocami na tarasach kawiarń: źródłem przelotnego ciepła, doty kiem, twarzą ledwie widoczną w świetle ognia. Mam nadzieję, że Anouk będzie inna. Już jest piękna, chociaż zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Pewnego dnia się zakocha. Co się wtedy z nami stanie? A jednak, powtarzam sobie, to już ten czas. Na razie jedy ny m chłopcem w jej ży ciu jest Jean-Loup Rimbault, kolega, z który m zwy kle się nie rozstaje, a który w ty m miesiącu idzie do szpitala na kolejną operację. Jean-Loup urodził się z wadą serca; Anouk o ty m nie mówi, ale rozumiem jej strach. Jest taki sam jak mój – to cień, który pełznie; pewność, że nic nie trwa wiecznie. Nadal mówi czasem o Lansquenet. Mimo że czuje się tu szczęśliwa, Pary ż jest dla niej bardziej przy stankiem na jakiejś nieznanej dotąd drodze niż domem, do którego się powraca. Oczy wiście łódź to nie dom; brakuje jej trwałości kamienia związanego zaprawą. Poza ty m Anouk, z tą swoją dziwną nostalgią, która dopada ty lko osoby bardzo młode, wspomina w różowy ch kolorach małą chocolaterie naprzeciwko kościoła, z jej pasiastą markizą i ręcznie malowany m szy ldem. I ma w oczach smutek, kiedy mówi o pozostawiony ch tam przy jaciołach, jak Jeannot Drou i Luc Clairmont, o ulicach, po który ch nikt się nie boi chodzić nocą, o nigdy niezamy kany ch na klucz drzwiach... Wiem, że nie powinnam tak się martwić. Moja mała Anouk jest skry ta, ale w przeciwieństwie do swoich liczny ch koleżanek wciąż lubi towarzy stwo mamy. Wszy stko między nami w porządku, nadal jest nam ze sobą dobrze. Ty lko my dwie, pod jedną kołdrą w łóżku, z widoczną kątem oka niewy raźną plamą Pantoufle’a i przenośny m telewizorem, którego ekran miga tajemniczy mi obrazami na tle ciemny ch okien, gdy ty mczasem na pokładzie Rosette z Roux łowią gwiazdy w cichej Sekwanie. Roux spodobało się ojcostwo. Naprawdę tego nie oczekiwałam. Ośmioletnia Rosette – wy kapany portret taty – odziedziczy ła po nim coś, o czy m ani Anouk, ani ja nie miały śmy pojęcia. Właściwie wy daje mi się czasem, że należy bardziej do Roux niż do kogokolwiek innego; mają swój sekretny języ k, złożony z różny ch pohukiwań i świstów – mogą w ten sposób konferować godzinami – i nikt poza nimi, nawet ja, go nie rozumie. Bo w inny sposób moja Rosette wciąż jeszcze prawie nie mówi. Woli języ k migowy, którego nauczy ła się we wczesny m dzieciństwie i który m posługuje się bardzo biegle. Lubi ry sować, lubi matematy kę – sudoku na ostatniej stronie „Le Monde” wy pełnia w kilka minut, potrafi dodawać w pamięci długie kolumny liczb. Próbowaliśmy kiedy ś posłać ją do szkoły, ale nic z tego nie wy szło. Tutejsze szkoły są za duże i zby t bezosobowe dla tak szczególnego przy padku jak Rosette. Teraz uczy ją Roux, a chociaż jego program jest trochę niezwy kły – z naciskiem na sztukę, ptasie głosy i gry liczbowe – wy daje się ją uszczęśliwiać. Oczy wiście nie ma przy jaciół – poza Bamem – i czasem widzę, jak z wy razem dziwnej tęsknoty w oczach obserwuje dzieci, które przechodzą koło nas w drodze do szkoły. I chociaż generalnie Pary ż, przy całej swojej anonimowości, traktuje nas dobrze, to czasami, w takie dni jak ten, i ja, i Anouk, i Rosette pragniemy czegoś więcej. Więcej niż łódź na cuchnącej rzece; więcej niż ten krater stęchłego powietrza; więcej niż ten las wież i szpiców czy mikroskopijny kambuz, w który m przy gotowuję czekoladki. Więcej. Ach, to słowo, to zwodnicze słowo; ten wy jadacz ży cia; ten malkontent. Ta słomka, która złamała grzbiet wielbłąda, żądaniem... właściwie czego?
Jestem z moim ży ciem bardzo szczęśliwa. Szczęśliwa z człowiekiem, którego kocham. Mam dwie cudowne córki, pracę, do której czuję się stworzona. Nie daje mi wielkich zarobków, ale pomaga opłacać cumowanie, poza ty m Roux zarabia stolarką, co pozwala naszej czwórce utrzy mać się na powierzchni. Są tu wszy scy moi przy jaciele z Montmartre’u: Alice i Nico, madame Luzeron, Laurent z kafejki, malarze Jean-Louis i Paupaul. Nawet matkę mam blisko, tę matkę, którą przez całe lata uważałam za utraconą... Czego jeszcze mogłaby m chcieć? To się zaczęło tamtego dnia w kambuzie. Właśnie przy gotowy wałam trufle. W takim upale ty lko trufle są niezawodne, wszy stkie inne wy roby łatwo można uszkodzić – albo przy studzeniu, albo na skutek wszechobecnego żaru. Hartuj kuwerturę na blacie; podgrzewaj ostrożnie na pły tce kuchennej; dodaj przy prawy : wanilię i kardamon. Zaczekaj na właściwy moment, przeobrażając zwy kły produkt w mały domowy cud. Czego jeszcze mogłaby m chcieć? No cóż, może przewiewu. Leciuteńki wietrzy k, nie więcej niż pocałunek w kark, tam, gdzie moje włosy, upięte w by le jaki kok, zdąży ły już przesiąknąć letnim potem... Leciuteńki podmuch. Że co? A co by to komu szkodziło? I w ten oto sposób przy wołałam wiatr... ty lko taki leciutki. Ciepły, psotny zefirek, który płoszy koty i przegania chmury. V’là l’bon vent, v’là l’joli vent V’là l’bon vent, ma mie m’appelle... Naprawdę nic wielkiego; lekki podmuch, wy tworny niczy m uśmiech w powietrzu, niosący z sobą daleką woń py łku kwiatowego, korzeni i piernika. Ja ty lko chciałam sczesać chmury z letniego nieba, sprowadzić zapach inny ch miejsc do mojego kąta na ziemi. V’là l’bon vent, v’là l’joli vent... Na cały m lewy m brzegu Sekwany papierki po słody czach fruwały jak moty le, psotny wiatr szarpał spódnicę kobiety przechodzącej przez Pont des Art, muzułmanki z twarzą osłoniętą nikabem – tak wiele się ich ostatnio spoty ka. Spod długiej czarnej zasłony mignęło mi coś kolorowego i przez ułamek sekundy zdawało mi się, że widzę, jak rozpalone powietrze drga, a cienie uginający ch się od wiatru drzew bazgrzą zwariowane, abstrakcy jne wzory na okry tej py łem wodzie. V’là l’bon vent, v’là l’joli vent... Kobieta zerknęła na mnie z mostu. Nie widziałam jej twarzy, ty lko oczy nad nikabem, podkreślone czarną kreską. Obserwowała mnie i przez chwilę zastanawiałam się, czy czasem jej
nie znam. Pomachałam jej ręką. Dzieliła nas Sekwana i zapach czekolady, bijący z otwartego okienka kambuza. Wypróbuj mnie. Posmakuj. Już my ślałam, że też chce mi pomachać, ale nagle na czarne oczy opadły powieki i kobieta się odwróciła. A potem zniknęła za mostem – kobieta bez twarzy, ubrana na czarno, w wietrze ramadanu. * Postać z książki tej samej autorki pt. Rubinowe czółenka (wszy stkie przy pisy tłumaczki).
Rozdział trzeci
Piątek, 13 sierpnia Nieczęsto otrzy muje się list od zmarłej osoby. List z Lansquenet-sous-Tannes, właściwie list w liście, wrzucony do naszej skry tki pocztowej (oczy wiście na łodzie poczty się nie dostarcza) i odebrany przez Roux przy okazji codziennego spaceru po chleb. – To ty lko list – powiedział, wzruszając ramionami. – Nie musi zaraz czegoś znaczy ć. Ale ten wiatr dął już przez cały dzień i całą noc, a my nigdy nie ufaliśmy wiatrowi. Pory wisty i zmienny, siekł spokojną Sekwanę drobny mi przecinkami zmarszczek. Rosette, nie mogąc usiedzieć na miejscu, ćwiczy ła skoki na nabrzeżu i bawiła się z Bamem nad wodą. Bam to niewidzialny przy jaciel Rosette... chociaż nie zawsze jest niewidzialny. W każdy m razie nie dla nas. Nawet klienci czasem go widują, kiedy w takie dni jak ten obserwuje ich z mostu albo zwiesza się na ogonie z drzewa. Oczy wiście Rosette widzi go cały czas, no, ale ona jest inna. – To ty lko list – powtórzy ł Roux. – Otwórz go i zobacz. Akurat obtaczałam ostatnie trufle przed ułożeniem ich w pudełkach. I tak dość trudno jest zachować właściwą temperaturę czekolady, ale na łodzi, w tej ciasnej przestrzeni, najlepiej trzy mać się tego, co najprostsze. Trufle łatwo przy gotować, a proszek kakaowy, w który m je obtaczam, nie dopuszcza do zszarzenia czekolady. Układam je pod blatem – obok tac ze stary mi zardzewiały mi narzędziami, jak klucze francuskie, śrubokręty, nakrętki i śruby – są tak realisty czne, że niemal jak prawdziwe, a nie zrobione z czekolady. – Już osiem lat minęło, odkąd wy jechały śmy stamtąd – zauważy łam, tocząc truflę w zagłębieniu dłoni. – Zresztą, od kogo ten list? Nie rozpoznaję charakteru pisma. Roux otworzy ł kopertę. On zawsze robi to, co najprostsze. I zawsze od razu; nie zwy kł wdawać się w żadne spekulacje. – Od Luca Clairmonta. – Mały Luc? – Przy pomniał mi się niezdarny nastolatek, którego paraliżowało jąkanie. Zaraz jednak uświadomiłam sobie, że teraz Luc musi już by ć mężczy zną. Roux rozłoży ł list i zaczął czy tać:
Droga Vianne i Anouk! Minęło sporo czasu, ale mam nadzieję, że ten list do Was dotrze. Jak wiecie, kiedy moja Babcia umarła, zostawiła mi cały majątek, włącznie z domem, pieniędzmi i kopertą, którą wolno mi było otworzyć dopiero po ukończeniu dwudziestu jeden lat, co nastąpiło w kwietniu. W środku znalazłem ten list. Jest zaadresowany do Was. Roux umilkł. Odwróciłam się i zobaczy łam, że wy ciąga do mnie kopertę – zwy kłą, białą, lekko pogniecioną, naznaczoną upły wem czasu i doty kiem ży wy ch dłoni na martwej kartce. Moje nazwisko by ło tam wy pisane niebieskoczarny m atramentem władczą, zreumaty zowaną, obolałą ręką Armande... – Armande – szepnęłam. Moja droga dawna przy jaciółka. Jak to dziwnie, jak smutno usły szeć teraz twój głos. Otworzy ć tę kopertę, złamać pieczęć, z czasem coraz bardziej kruchą... kopertę, którą musiałaś polizać, tak jak oblizy wałaś ły żeczkę po posłodzeniu czekolady w filiżance, radośnie, łakomie jak dziecko. Zawsze widziałaś znacznie dalej niż ja... i zmuszałaś mnie do patrzenia, czy mi się to podobało czy nie. Nie wiem, czy jestem gotowa na to, co zawiera twój list, ale i tak go przeczy tam, mimo wszy stko. Droga Vianne. Jakby m sły szała jej głos. Melody jny i suchy jak proszek kakaowy. Pamiętam, jak w Lansquenet założyli pierwszy telefon. Jejku, ale był szum! Każdy chciał go wypróbować. Biskup, który miał w domu aparat, nie widział świata zza góry prezentów i łapówek. No cóż, jeśli uznali telefon za cud, to wyobraź sobie, co pomyślą o tym, że przemawiam do Ciebie zza grobu! Aha, gdyby Cię to interesowało: owszem, w raju jest czekolada. Powiedz proboszczowi, że wiesz to ode mnie. Zobaczymy, czy nauczył się znać na żartach. Usiadłam na stołku w kambuzie. – Wszy stko w porządku? – zaniepokoił się Roux. Przy taknęłam i czy tałam dalej. Osiem lat. Wiele się może zdarzyć, nie? Dziewczynki zaczynają dorastać. Zmieniają się pory roku. Ludzie się przeprowadzają. Mój własny wnuk ma dwadzieścia jeden lat! Dobry wiek, z tego, co pamiętam. A Ty, Vianne, czy też się już wyniosłaś? Myślę, że tak, nie dojrzałaś jeszcze do pozostania na stałe. Co nie znaczy, że tego kiedyś tam nie zrobisz... Zamknij kota w domu, to wciąż będzie chciał wyjść. Trzymaj go na dworze, a będzie miauczał, żeby go wpuścić. Z ludźmi jest nie inaczej, odkryjesz to, jeśli kiedyś tu wrócisz. Ale po co, zapytasz. No cóż, nie twierdzę, że znam przyszłość. Przynajmniej nie dokładnie. Kiedyś jednak pchnęłaś Lansquenet na dobrą drogę, chociaż wtedy nie każdy widział to w ten sposób. A jednak czasy się zmieniają, wszyscy o tym wiemy. Jedno jest pewne: prędzej czy później Lansquenet będzie Cię znów potrzebować. Nie mogę jednak liczyć, że nasz uparty proboszcz w porę Cię zawiadomi, więc wyświadcz mi ostatnią
grzeczność: przyjedź do Lansquenet. Zabierz ze sobą dzieci i Roux, jeśli nadal z nim jesteś. Złóż kwiaty na grobie starszej pani. Tylko nie z kwiaciarni Narcisse’a, to mają być porządne, polne kwiaty. Powiedz „cześć” mojemu wnukowi. I wypij filiżankę czekolady. A, i jeszcze jedno, Vianne. Przy moim domu rosła brzoskwinia. Jeśli przyjedziesz latem, owoce powinny być dojrzałe do zbioru. Daj trochę dzieciom. Nie cierpię, kiedy wyżerają je ptaki. I pamiętaj: wszystko wraca. Rzeka w końcu wszystko oddaje. Z całą miłością, jak zawsze Armande Patrzy łam na ten list przez dłuższy czas, wsłuchując się w echa jej głosu. Tak często sły szałam go w snach! Balansował na krawędzi snu w moich uszach razem z suchy m, starczy m śmiechem i charaktery sty czny m zapachem Armande – lawenda, czekolada, stare książki – złocący m swą obecnością powietrze. Powiadają, że nikt nie umiera, dopóki ktoś o nim pamięta. Może dlatego Armande tak wy raźnie stoi mi przed oczami: te jagodowoczarne oczy... ta bezczelność... te czerwone halki noszone pod żałobną czernią... I dlatego, chociaż bardzo by m chciała, nie mogłaby m jej odmówić. Mimo że przy rzekłam sobie nigdy nie wracać do Lansquenet, miejsca, które kochałam nade wszy stko, miejsca, w który m o mało co nie udało mi się osiedlić, ale od którego odegnał nas wiatr, mimo że zostawiliśmy tam połowę siebie... A teraz ten wiatr wieje znowu. Wieje spoza grobu, niosąc z sobą woń brzoskwiń... Zabierz dzieci. Właściwie, czemu nie? Nazwiemy to wakacjami. Zawsze to jakiś powód, żeby opuścić miasto; podarować Rosette miejsce do zabawy, a Anouk okazję do odwiedzenia dawny ch przy jaciół. I tak, rzeczy wiście brakuje mi Lansquenet – bury ch domów, uliczek zataczający ch się w stronę Tannes, wąskich żeber zagonów rozciągnięty ch na błękitny ch wzgórzach. I Les Marauds, gdzie mieszkała Armande; stary ch, opuszczony ch garbarni, zrujnowany ch domów z szachulcowego muru, chy lący ch się niczy m pijacy nad wstążką Tannes, gdzie rzeczni Cy ganie cumowali łodzie i palili ogniska na brzegu... Pojedź do Lansquenet. Zabierz dzieci. Co mi szkodzi? Nigdy niczego nie przy rzekałam. I nigdy nie zamierzałam odwracać wiatru. Ale gdy by ście mogli odby ć podróż w przeszłość i odnaleźć tam dawny ch siebie, to czy nie chcieliby ście spróbować? Choćby po to, żeby przestrzec osobę, która kiedy ś by ła tobą? To i owo naprawić? Pokazać jej, że nie jest sama?
Rozdział czwarty
Sobota, 14 sierpnia Anouk przy jęła nowinę o naszej wy prawie z ży wy m, wzruszający m entuzjazmem. Jej szkolne koleżanki przeważnie wy jechały na sierpień, a ponieważ Jean-Loup jest w szpitalu, moja córka większość czasu spędza samotnie i sy pia więcej, niż to dla niej wskazane. Powinna wy rwać się stąd na jakiś czas, zresztą nam wszy stkim się to przy da. Pary ż w sierpniu jest straszny : widmowe miasto zmiażdżone pięścią upału. Pozamy kane sklepy, ulice odarte ze wszy stkiego prócz tury stów w baseballowy ch czapkach, z plecakami, i handlarzy, którzy wy roili się jak muchy. Powiedziałam jej, że jedziemy na południe. – Do Lansquenet? – domy śliła się od razu. Akurat tego się nie spodziewałam. Jeszcze nie teraz. Może czy ta moje kolory ? Ale buzia pojaśniała jej naty chmiast, a oczy – tak wy raziste jak niebo we wszy stkich swoich odmianach – straciły ten swój chmurny, ponury wy raz i rozbły sły zupełnie jak osiem lat temu, w dniu, kiedy przy by ły śmy po raz pierwszy do Lansquenet. Rosette, która naśladuje wszy stko, co robi Anouk, obserwowała ją pilnie, czekając na jakiś znak. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu... – wy krztusiłam w końcu. – Faajnie! – Faa – zawtórowała jej Rosette. Ry koszet na oleistej Sekwanie sy gnalizował, że i Bam się z ty m zgadza. Ty lko Roux się nie odezwał. Właściwie od nadejścia listu Armande stał się dziwnie milczący. Nie dlatego, żeby darzy ł jakimś szczególny m uczuciem Pary ż, bo toleruje go ty lko ze względu na nas. I nie dlatego, że to rzekę, a nie miasto, uważa za swój dom. Ale Lansquenet nie obeszło się z nim dobrze i Roux nigdy o ty m nie zapomniał. Wciąż ma pretensję o utraconą łódź i o to, co wy darzy ło się później. Ma tam zaledwie paru przy jaciół (między inny mi Joséphine), ale generalnie uważa to miejsce za siedlisko małostkowy ch bigotów, którzy mu grozili, spalili jego dom i nawet odmawiali sprzedaży arty kułów pierwszej potrzeby. A co się ty czy księdza, Francisa Rey nauda...
Przy całej swej nieskomplikowanej naturze Roux ma w sobie coś posępnego. Podobnie jak dzikie zwierzę, które da się poskromić, lecz nigdy nie zapomina urazy, potrafi by ć jednocześnie bezwarunkowo lojalny, ale też strasznie zawzięty. Przy puszczam, że w kwestii Rey nauda nigdy nie zmieni zdania, co zaś do samej wioski, to czuje wy łącznie pogardę dla uległy ch króliczków z Lansquenet, które ży ją sobie spokojnie nad brzegiem Tannes, nigdy nie ważą się spojrzeć dalej niż na najbliższe wzgórze i wzdry gają się nerwowo na każdy powiew zmiany, na widok każdego obcego... – No? – zapy tałam. – Co o ty m sądzisz? Przez dłuższy czas patrzy ł w milczeniu na rzekę; twarz miał częściowo przy słoniętą długimi włosami. – Może nie – burknął w końcu, wzruszając ramionami. Zaskoczy ł mnie. W cały m ty m podnieceniu zapomniałam spy tać, co czuje. Założy łam, że on także ucieszy się z możliwości zmiany otoczenia. – Co rozumiesz przez „może nie”? – List by ł zaadresowany do ciebie, nie do mnie. – Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? – Widziałem, że chcesz jechać. – A ty by ś wolał tu zostać? Znów wzruszy ł ramionami. Czasem my ślę, że jego milczenie jest bardziej wy mowne niż słowa. W Lansquenet znajduje się coś... czy ktoś, kogo Roux nie chce widzieć, i wiem, że żadne py tania nie zmuszą go, by cokolwiek na ten temat wy znał. – W porządku – poddał się w końcu. – Rób, co masz do zrobienia. Odwiedź to miejsce. Złóż kwiaty na grobie Armande, a potem wracaj tu do mnie. – Uśmiechnął się i ucałował czubki moich palców. – Ciągle smakujesz czekoladą. – Nie zmienisz zdania? Potrząsnął głową. – Nie wy jeżdżasz na długo. A poza ty m, ktoś musi pilnować łodzi. To prawda, chociaż szkoda, że Roux woli nie jechać. Popły nęliby śmy łodzią; Roux wie wszy stko o wodny ch szlakach. Nasza trasa wiodłaby przez Sekwanę, a potem plątaniną kanałów do Loary, stamtąd ku Canal des Deux Mers, wreszcie Garonną do Tannes, przez śluzy i wy ciągi, przez nurt by stry i spokojny, koło pól uprawny ch, zamków, terenów przemy słowy ch. Obserwowaliby śmy, jak zmienia się woda, kiedy wpły wamy z szerszego miejsca w węższe i na odwrót, z oleistej na zieloną, z rwącej na leniwą, z brązowej na czarną, żółtą, przezroczy stą... Każda rzeka ma swoją własną osobowość. Miejska, przemy słowa Sekwana to autostrada pełna barek z drewnem, kontenerami, stalowy mi dźwigarami, częściami samochodowy mi. Loara jest piaszczy sta i zdradliwa; srebrna w blasku słońca, ale pod powierzchnią paskudna, ży ją w niej węże, zdarzają się mielizny. Garonna – wy boista i nieregularna – na pewny ch odcinkach by wa głęboka, na inny ch zaś tak pły tka, że łódź, nawet tak małą, jak nasza, trzeba przeciągać mechaniczną windą z jednego poziomu na następny, co zabiera czas, cenny czas... Ale nic takiego nie nastąpiło, bo pojechały śmy pociągiem. To pod wieloma względami lepsza opcja, poza ty m wy prawa łodzią przez Sekwanę wy maga wielu skomplikowany ch czy nności. Najpierw trzeba wy pełnić mnóstwo papierków, uzy skać pozwolenia, zabezpieczy ć obecne miejsce cumowania i w ogóle dopilnować liczny ch spraw administracy jny ch. Ale mimo to jakoś
mi niezręcznie wracać do Lansquenet w ten sposób – z walizką w ręku niczy m uchodźca, z Anouk drepczącą moim śladem jak bezdomny pies. Czemu miałaby m czuć się niezręcznie? Przecież nie muszę niczego udowadniać. Nie jestem już tamtą Vianne Rocher, którą wiatr przy wiał do wioski osiem lat temu. Mam teraz własny biznes, dom... Nie jesteśmy już szczurami rzeczny mi, przenoszący mi się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu nędzny ch ochłapów, takich jak dory wcza praca, kopanie, sadzenie, zbieranie plonów. Panuję nad swoim losem, to ja przy zy wam wiatr. A on mnie słucha. Skąd więc... skąd ta nerwowość? Z powodu Armande? Mnie samej? I dlaczego ów wiatr, który ani trochę nie osłabł po naszy m wy jeździe z Pary ża, wieje coraz mocniej, coraz uporczy wiej w miarę jak podążamy na południe, a w jego głosie brzmi żałosna nuta: śśpieszsz się, śśpieszsz się, śśpieszsz się? List Armande włoży łam do pudełka, które cały czas mam przy sobie, razem z talią kart do tarota mojej matki i fragmentami mojego drugiego ży cia. Niewiele mam z niego do pokazy wania; wszy stkie te lata spędziły śmy w drodze. Miejsca, gdzie mieszkały śmy, ludzie, który ch spoty kały śmy, zbierane przepisy, wszy scy poznani i utraceni przy jaciele. Szkolne ry sunki Anouk. Jakieś zdjęcia... niewiele. Paszporty, pocztówki, metry ki urodzenia, dowody tożsamości. Wszy stkie te chwile, wspomnienia. Wszy stko, czy m jesteśmy, wtłoczone w te trochę papieru o wadze ludzkiego serca – co czasem wy daje się nie do zniesienia. Śpiesz się. Śpiesz się. Znowu ten głos. Czy j on jest? Mój własny ? Armande? A może to głos zmieniającego się wiatru, który dmucha tak leciutko, że czasem niemal wierzę, iż ustał na dobre? Tutaj, na ostatnim odcinku naszej drogi, pobocze porośnięte jest mleczami; w większości wy dały już nasiona, dlatego powietrze wy pełniają leciutkie jasne drobinki. Śpiesz się. Śpiesz się. Rey naud mawiał, że nie wolno dopuścić do wy siania się mleczy, gdy ż w następny m roku wy rosną dosłownie wszędzie – na poboczach dróg, na rabatkach, w winnicach, na dziedzińcach kościołów, w ogrodach, nawet w szczelinach bruku – tak więc w ciągu zaledwie roku, może dwóch, trzech lat, nie będzie już nic poza mleczami, które zaleją wiejskie okolice – nienasy cone, niezniszczalne... Francis Rey naud nienawidził chwastów. Ale ja zawsze lubiłam wesołe twarzy czki i smaczne liście mleczy. Mimo to nie widziałam nigdy, żeby rosło ich tu tak wiele. Rosette lubi je zbierać i rozdmuchiwać nasionka. Za rok... Przy szły rok... Jak dziwnie jest my śleć o przy szły m roku. Nie mamy zwy czaju planowania naprzód. Jesteśmy jak te mleczowe nasionka: pomieszkać gdzieś przez jeden sezon i lecieć dalej. Korzenie mleczy są silne, muszą by ć takie, żeby znaleźć poży wienie. Ale rośliny kwitną ty lko przez jeden sezon – nawet jeśli przy jąć, że ktoś taki jak Francis Rey naud nie wy rwał ich z korzeniami – a potem, kiedy wy dadzą nasiona, przenoszą się dalej z wiatrem, aby przeży ć. Czy dlatego tak skwapliwie wracam do Lansquenet? Czy to odpowiedź na jakiś insty nkt, tak głęboki, że ledwie sobie uświadamiam tę potrzebę powrotu do miejsca, w który m wy siałam swoje nasiona? Ciekawe, czy coś z nich wy rosło pod moją nieobecność. Ciekawe, czy nasz przemarsz pozostawił ślad, choćby niewielki, na tej ziemi. Jak ludzie nas wspominają? Z czułością? Obojętnie? Czy w ogóle nas pamiętają, czy może czas zatarł nas całkowicie w ich umy słach?
Rozdział piąty
Niedziela, 15 sierpnia Każdy pretekst jest dobry, żeby urządzić karnawał, père. Przy najmniej w Lansquenet, gdzie ludzie ciężko pracują i każda nowość – nawet otwarcie sklepu – jest traktowana jako wy łom w codziennej ruty nie, powód do przerwy i uroczy sty ch obchodów. Dzisiaj dzień Sainte-Marie, święto Dziewicy Mary i. Dzień oficjalnie wolny od pracy, chociaż oczy wiście większość ludzi stara się trzy mać jak najdalej od kościoła, spędzając czas przed telewizorem czy nad morzem – od wy brzeża dzielą nas ty lko dwie godziny jazdy. Wracają potem nad ranem, z opalenizną na ramionach i spłoszony m spojrzeniem domowego kota, który szlajał się gdzieś przez całą noc. Wiem, wiem, mam by ć tolerancy jny. Moja rola jako księdza się zmienia. Moralny kompas Lansquenet jest teraz w inny ch rękach – mieszkańców miasta i przy by szów z zewnątrz, urzędników państwowy ch i ty ch polity cznie poprawny ch. Czasy się zmieniają – tak mówią – a stare trady cje i wierzenia muszą podporządkować się decy zjom Brukseli, gdzie podejmują je mężczy źni (albo, co gorsza, kobiety !) w garniturach, którzy nigdy nie wy stawili nosa z metropolii, z wy jątkiem wy jazdu na lato do Cannes czy na narty do Val-d’Isère. Oczy wiście tutaj, w Lansquenet, trucizna nieco wolniej dociera do pulsu społeczności. Narcisse, który wciąż hoduje pszczoły, jak jego ojciec i dziadek, nadal nie pastery zuje miodu, w proteście przeciw unijny m przepisom... chociaż ostatnio rozdaje go „zupełnie za darmo”, jak z płomienny m bły skiem w oku wmawia wszy stkim wokoło, ty le że razem z pocztówkami po dziesięć euro za sztukę. W ten oto sposób omija przy mus dostosowania się do nowy ch restry kcji albo zerwania z lokalną, od wieków niezmienioną trady cją. Nie ty lko Narcisse buntuje się przeciw władzom. Jest jeszcze Joséphine Bonnet – dawniej Muscat – właścicielka Café des Marauds, która zawsze robiła, co w jej mocy, żeby przekonać powszechnie pogardzany ch rzeczny ch Cy ganów do osiedlenia się na stałe. Jest też Anglik z żoną Marise, właściciele pobliskiej winnicy, często zatrudniający ich (na czarno) przy winobraniu. I Guillaume Duplessis, emery towany nauczy ciel, który nadal pry watnie udziela lekcji każdemu potrzebującemu dziecku, na przekór nowy m prawom, wzy wający m do raportu każdego, kto
pracuje z dziećmi. Oczy wiście są i tacy, którzy przy chy lny m okiem patrzą na innowacje, dopóki te nie zaczną ich doty czy ć. Caro Clairmont z mężem są obecnie gorliwy mi apostołami Brukseli i Pary ża. Ostatnio uznali za swoją misję czuwanie nad zdrowiem i bezpieczeństwem naszej społeczności, w związku z czy m sprawdzają chodniki, odnotowując dowody zaniedbania, prowadzą kampanie przeciwko włóczęgom i osobom niepożądany m, promują nowoczesne wartości i generalnie lansują siebie samy ch. Lansquenet trady cy jnie nie ma mera, ale gdy by miało, oczy wistą kandy datką by łaby Caro. Na razie jednak prowadzi Straż Sąsiedzką, Ligę Chrześcijanek, Klub Książki, kampanię Czy sta Rzeka oraz Straż Rodzicielską, czy li grupę chroniącą dzieci przed pedofilami. A kościół? Zdaniem niektóry ch, nim także dowodzi Caro. Gdy by ś dziesięć lat temu mi powiedział, père, że pewnego dnia będę sy mpaty zować z rebeliantami i nielegałami, to prawdopodobnie roześmiałby m ci się w twarz. Ale i ja się zmieniłem od tamty ch czasów. Nauczy łem się cenić inne rzeczy. Kiedy by łem młodszy, królował Zakon; rozbry kane, niesforne owieczki z mojego stada stanowiły źródło ciągłej iry tacji. Teraz rozumiem je lepiej, nawet jeśli nie zawsze pochwalam. Rozbudziłem w sobie nie ty le miłość, ile swego rodzaju przy chy lność przy omawianiu ich problemów. Może nie jestem dzięki temu lepszy m człowiekiem, ale po ty ch wszy stkich latach uświadomiłem sobie, że lepiej się nieco ugiąć, niż dać złamać. To Vianne Rocher mnie tego nauczy ła i chociaż nigdy nie czułem się szczęśliwszy z powodu czy jegoś wy jazdu z Lansquenet, niż patrząc, jak wy nosi się stąd razem z córką, wiem, ile jej zawdzięczam. O tak, dobrze to wiem. I właśnie dlatego pod koniec tego karnawału, wraz ze zmianą w powietrzu, nadciągającą niczy m woń dy mu, potrafię sobie wy obrazić, że Vianne Rocher wraca do Lansquenet. To by łoby tak bardzo w jej sty lu wtargnąć do miasta w samą wigilię wojny. Bo wojna rzeczy wiście nadciąga, to pewne; ma zapach wiszącej w powietrzu burzy. Ciekawe, czy i Vianne to wy czuwa? I czy popełniam błąd, ufając, że ty m razem weźmie moją stronę, zamiast przy łączy ć się do wroga?
Rozdział szósty
Niedziela, 15 sierpnia Nieczęsto wracam do miejsc, które opuściłam. Zby t wielki problem stanowią dla mnie te wszy stkie zmiany : pozamy kane kafejki, zarośnięte ścieżki, przy jaciele, którzy albo się stamtąd wy nieśli, albo wręcz przeciwnie – osiedli aż za bardzo na stałe na cmentarzach, a domy stary ch ludzi... Niektóre miejsca zmieniły się tak bardzo, że aż mi trudno uwierzy ć, iż w ogóle kiedy ś tam by łam. Na swój sposób wy szło mi to na dobre: nie musiałam przechodzić przez ruty nowe załamanie na widok znajomy ch rzeczy i czasów, zredukowany ch do własnego odbicia w lustrze, które rozbiłam, wy jeżdżając. Niektóre zmieniają się ty lko trochę, co by wa jeszcze trudniejsze do zniesienia. Ale nigdy dotąd nie wracałam do miejsca, które nie zmieniło się w ogóle... Przy najmniej nie do dziś. Przy wiał nas wiatr karnawału. Osiem i pół długich lat temu przy by ły śmy z wiatrem, który zdawał się tak wiele obiecy wać, z szalony m wiatrem, pełny m konfetti, przesy cony m wonią dy mu i naleśników smażony ch na poboczu drogi. Stragan z naleśnikami wciąż tam stoi, stoi też długa kolejka kupujący ch i ukwiecony wóz z pstrą ekipą wróżek, wilków i czarownic. W ty m właśnie stoisku kupiłam wtedy galette. Kupiłam jedną i teraz, na pamiątkę. Także jest smaczna, zrumieniona akurat tak, jak trzeba, a woń masła, soli i ży ta pomaga oży wić wspomnienia. Stała wtedy przy mnie Anouk z plastikową trąbką w rączce. Teraz patrzy szeroko otwarty mi, czujny mi oczami, a trąbkę – ty m razem czerwoną, a nie żółtą – trzy ma Rosette. Praaaaaaa! W powietrzu nie ma ani śladu mrozu, ale dźwięki, głosy i zapachy są te same. Lekko poubierani ludzie – ciężkie palta i berety ustąpiły miejsca biały m koszulom i słomkowy m kapeluszom; kto by nosił czerń w taki upał? – mogliby by ć ci sami, zwłaszcza dzieci, które biegną w podskokach w ślad za wozem, zbierając serpenty ny, kwiaty i słody cze... Praaaaaaa! – buczy trąbka. Rosette się śmieje; dzisiaj jest w swoim ży wiole. Dzisiaj może biegać jak szalona, huśtać się jak małpka, śmiać się jak klaun – nikt na nią nie zwróci uwagi, nie skry ty kuje. Dzisiaj jest normalna – cokolwiek znaczy to słowo – więc włącza się do korowodu
za wozem, trąbiąc ile sił w płucach. Przecież to piętnasty sierpnia, uświadamiam sobie. O mało nie zapomniałam, jaki dziś dzień. Na ogół nie obchodzę świąt kościelny ch, ale widziałam Ją – Matkę Chry stusa z gipsu, ze złoconą koroną; niosło ją uroczy ście czterech mały ch chórzy stów pod ukwiecony m baldachimem. Chłopcy by li w komżach i mieli miny dalekie od zachwy tu. No cóż, musieli pocić się w ty ch szatach, podczas gdy ich koledzy bawili się znacznie lepiej. Przez chwilę wy dało mi się, że rozpoznaję jednego z nich – wy glądał jak Jeannot Drou, przy jaciel Anouk z czasów La Céleste Praline – ale oczy wiście to niemożliwe: tamten chłopak musi mieć teraz siedemnaście lat. Ty lko że ja naprawdę skądś znam tę twarz. Może to jakiś krewny, kuzy n czy nawet brat? A ta dziewczy nka ze skrzy dełkami wróżki, jadąca na wozie, to wy pisz wy maluj Caroline Clairmont. Kobieta w niebieskiej letniej sukience przy pomina Joséphine Muscat, a mężczy zna z psem, stojący zby t daleko, by m dostrzegła jego twarz pod kapeluszem, mógłby z łatwością by ć moim stary m przy jacielem Guillaume’em. A owa postać w czarnej szacie, trzy mająca się nieco na uboczu, z dala od reszty tłumu, z wy razem milczącej dezaprobaty w oczach... Czy żby Francis Rey naud? Praaaaaaa! – grzmi fałszy wie trąbka, krzy kliwa jak czerwony plastik, z którego ją zrobiono. Czarna postać aż się wzdry ga, kiedy Rosette mija ją w pędzie razem z Bamem (dziś całkowicie widzialny m), wrzeszcząc wniebogłosy. Ale to nie Rey naud. Teraz, kiedy postać obejrzała się przez ramię na korowód, widać ją wy raźnie. To kobieta w nikabie – młoda, sądząc z figury – i spowita w czerń aż po czubki palców. Pomimo bezlitosnego upału nosi rękawiczki, a jej oczy, jedy ny fragment ciała widoczny nad zasłoną, są ciemne, podłużne i nieodgadnione. Czy widziałam ją wcześniej? Chy ba nie. A jednak wy daje mi się dziwnie znajoma, może z powodu kolorów, które kłębią się wokół jej czarnej, nieruchomej sy lwetki, kolorów karnawału, kwiatów, serpenty n, chorągiewek. Nikt z nią nie rozmawia. Nikt się nie gapi. W Pary żu ludzie są tak zblazowani, że niemal nic nie wy wołuje komentarzy, ale nikab wciąż przy ciąga uwagę, natomiast tutaj, gdzie obiegową walutą jest plotka, zasłonięta twarz najwy raźniej nie zasługuje nawet na drugie spojrzenie. To kwestia dobrego wy chowania czy raczej strachu? Tłum rozsuwa się na boki. Ona zaś tkwi pośrodku jak niewidzialny duch, omy wana niepokojący mi smugami zapachu smażeniny i waty cukrowej, wśród dziecięcy ch krzy ków strzelający ch niczy m fajerwerki w rozpalone błękitne niebo. Praaaaaaa! A niech to, znowu ta trąbka. Rozglądam się za Anouk, ale gdzieś zniknęła i moje miejskie zmy sły sprawiają, że na chwilę dostaję gęsiej skórki. Nagle dostrzegam ją w tłumie: rozmawia z kimś... z chłopcem w jej wieku. Może jakiś kolega, mam taką nadzieję. Anouk z trudem nawiązuje przy jaźnie. Nie, nie jest nietowarzy ska, właściwie wręcz przeciwnie. Ale inni wy czuwają w niej obcość i omijają ją szerokim łukiem. Z wy jątkiem Jeana-Loupa, rzecz jasna. Jean-Loup, który ty le razy w swoim krótkim ży ciu otarł się o śmierć. Czasem rozpaczam nad moją małą Anouk, bo wy bierając na najbliższego przy jaciela kogoś, kto może nie doży ć dwudziestki, już zapoznała się z uczuciem wielkiej straty. Nie zrozumcie mnie źle. Lubię Jeana-Loupa, ale moja mała Anouk jest wrażliwa w sposób, który przemawia do mnie aż za dobrze. Czuje się odpowiedzialna za sprawy, na które nie ma
wpły wu. Może dlatego, że jest starszy m dzieckiem, a może ma to coś wspólnego z ty m, co wy darzy ło się w Pary żu cztery lata temu, kiedy wiatr o mało nie zmiótł nas na dobre. Znowu rozglądam się w tłumie, szukając znajomy ch twarzy. Ty m razem rozpoznaję Guillaume’a, starszego o osiem lat, ale wciąż tego samego, z psem, który by ł szczeniakiem, kiedy opuszczały śmy z Anouk Lansquenet, a teraz statecznie chodzi przy nodze. Za nimi podąża grupka dzieci, podsuwając pieskowi różne przy smaki i rozprawiając z oży wieniem. – Guillaume! Nie sły szy mnie. Muzy ka, śmiech, wszy stko to jest zby t głośne. Nagle mężczy zna obok mnie odwraca się gwałtownie i oto mam przed sobą jego bardzo znajomą twarz – schludną, drobną, o ostry ch ry sach i oczach w lodowaty m odcieniu szarości. Patrzy na mnie ze zdziwieniem i wtedy dostrzegam też trochę kolorów... właściwie, gdy by nie te kolory, mogłaby m nie poznać go bez sutanny, ale tego, kim jesteś, nie ukry jesz pod maską... – Mademoiselle Rocher? Francis Rey naud! Ma teraz czterdzieści pięć lat i niewiele się zmienił. Te same wąskie, podejrzliwe usta; włosy sczesane surowo do ty łu, żeby nie waży ły się poskręcać, do czego mają skłonność. Te same uszty wnione barki, jak u człowieka dźwigającego niewidzialny krzy ż. Przy brał na wadze, odkąd widziałam go ostatni raz. Chociaż nigdy nie by ł gruby, pewna zauważalna krągłość w pasie wskazuje na poluzowanie surowej dy scy pliny. Służy mu to, jest dostatecznie wy soki, żeby pozwolić sobie na trochę brzucha, a co jeszcze bardziej zaskakujące, w okolicach owy ch zimnoszary ch oczu pojawiły się kreseczki – takie, jakie tworzą się od śmiechu. Uśmiechnął się – nieśmiały m, niepewny m uśmiechem, świadczący m o braku wprawy. A ja w ty m momencie zrozumiałam, co Armande miała na my śli, pisząc, że Lansquenet potrzebuje mojej pomocy. Oczy wiście wszy stko by ło w jego kolorach. Rey naud robił wrażenie człowieka stanowczego, całkowicie panującego nad sy tuacją. Ja jednak znam go lepiej niż większość ludzi, toteż pod owy m pozorny m chłodem wy raźnie widzę, jak bardzo jest wzburzony. Po pierwsze, miał źle dopasowaną koloratkę. Księżowskie koloratki zapina się z ty łu, w ty m przy padku na małą zapinkę. Ta Rey nauda ciągle zjeżdżała na bok, tak że zapinka stawała się widoczna. Jak na takiego pedanta nie by ł to szczegół bez znaczenia. Jak Armande tam napisała? Lansquenet będzie Cię znów potrzebować. Nie mogę jednak liczyć, że nasz uparty proboszcz... Poza ty m te jego kolory same w sobie: wezbrana mieszanka zieleni i szarości z czerwienią zakłopotania. I wy raz oczu: pusty, beznamiętny, jak u człowieka, który nie umie prosić o pomoc. Krótko mówiąc, Rey naud wy glądał, jakby stał na skraju przepaści, a ja zrozumiałam, że nie wy jadę stąd, dopóki się nie dowiem, o co chodzi. I pamiętaj: wszystko wraca. Głos Armande w mojej głowie brzmiał zupełnie wy raźnie. Od ośmiu lat w grobie i wciąż wy daje się tak samo uparta jak za ży cia; uparta, mądra i psotna. Nie ma co walczy ć z umarły mi: ich głosy nie umilkną. – Monsieur le curé... – powitałam go z uśmiechem. A potem już ty lko czekałam, aż poniesie mnie wiatr.
Rozdział siódmy
Niedziela, 15 sierpnia Mój Boże, ona w ogóle się nie zmieniła! Długie, czarne włosy, roześmiane oczy, czerwona spódnica i sandały. Napoczęta galette w ręku; brzęczące bransoletki na jedny m nadgarstku; drepcząca z ty łu córka. Przez chwilę by ło tak, jakby czas się zatrzy mał; nawet dziecko w ty m samy m wieku. Oczy wiście nie to samo dziecko; uświadomiłem sobie niemal od razu. Przede wszy stkim ma rude włosy, podczas gdy tamta by ła ciemna. Poza ty m, przy jrzawszy się bliżej, zauważy łem, że Vianne Rocher jednak się zmieniła; wokół oczu ma drobne kreseczki i takie czujne spojrzenie, jakby ty ch osiem lat nauczy ło ją nieufności... no, chy ba że spodziewa się kłopotów. Zmusiłem się do uśmiechu, chociaż wiem dobrze, że brakuje mi osobistego uroku. Nie mam tej wrodzonej swobody towarzy skiej père Henriego Lemaître’a, księdza z Tuluzy, który teraz obsługuje parafie Florient, Chancy i Pont-le-Saôul. Mój sposób by cia ludzie (między inny mi Caro Clairmont) określają jako „suchy ”. Nigdy nie próbowałem zabiegać o względy moich parafian ani pochlebstwem nakłaniać ich do uległości. Zamiast tego starałem się by ć szczery m, co zy skało mi niewiele wdzięczności u Caro i jej kum. One znacznie bardziej wolą księdza, który udziela się towarzy sko, cmoka nad niemowlętami i folguje sobie na kościelny ch fetach. Vianne Rocher uniosła brwi. Może mój uśmiech by ł nieco wy muszony. Zważy wszy na okoliczności, mogła się tego spodziewać. – Przy kro mi, że nie... To przez sutannę. Przy puszczam, że Vianne nigdy nie widziała mnie w świeckim stroju. Zawsze uważałem, że w tej trady cy jnej czarnej szacie jest coś podniosłego; widoma oznaka autory tetu. Teraz jednak zakładam już ty lko białą koloratkę do czarnej koszuli. Nie, nie zniżam się do niebieskich dżinsów jak père Henri Lemaître, który bardzo często je nosi, ale Caro Clairmont wy raźnie dała mi do zrozumienia, że sutanna (poza uroczy stościami religijny mi) nie jest już odpowiednim strojem w dzisiejszy ch czasach postępu i oświecenia. Caro Clairmont słucha sam biskup, a w świetle ostatnich wy padków zrozumiałem, że opłaca się podjąć tę grę. Oczy Vianne przesunęły się po mnie z ciekawością, ale nie bez ży czliwości. Czekałem, czy
powie, że się zmieniłem, ale ty lko się uśmiechnęła – teraz już ty m prawdziwy m uśmiechem – i pocałowała mnie lekko w policzek. – Chy ba nie ma w ty m nic niewłaściwego – zauważy ła z figlarny m bły skiem w oku. – Gdy by nawet, i tak pewnie by się pani nie przejęła. Roześmiała się na to i oczy jej zalśniły. Dziecko u jej boku huknęło wesoło, dmuchając w plastikową trąbkę. – To moja mała Rosette – wy jaśniła. – I oczy wiście przy pomina sobie ksiądz Anouk. – Oczy wiście. Jak mógłby m ją przeoczy ć? Ciemnowłosa dziewczy na lat około piętnastu, która rozmawia z chłopakiem Drou. Stoi tam dalej, nie przejmując się swoimi sfaty gowany mi dżinsami i koszulą barwy żonkili, w sandałach na pokry ty ch kurzem nogach, z włosami związany mi kawałkiem sznurka, podczas gdy tutejsze dziewczęta w swoich świąteczny ch kreacjach mijają ją z pogardliwy m spojrzeniem... – Jest do pani podobna. Uśmiech. – Ojej. – To miał by ć komplement. Znów się roześmiała, ty m razem z mojej niezręczności. Nigdy nie rozumiałem do końca, co ją pobudza do śmiechu. Vianne Rocher to jedna z ty ch osób, które śmieją się ze wszy stkiego – świat jest dla nich czy mś w rodzaju permanentnego żartu, a ludzie wy dają się nieskończenie uroczy i dobrzy, zamiast przeważnie głupi i nudni, jeśli nie wręcz toksy czni do szpiku kości. – Co panią tu sprowadza? – py tam, siląc się na serdeczność. Wzruszy ła ramionami. – Nic specjalnego. Tak sobie wpadłam. – Aha. – Czy li o niczy m nie sły szała. Albo sły szała i się ze mną droczy. Rozstaliśmy się w niejasny ch stosunkach i może wciąż jeszcze chowa do mnie urazę. Może mimo wszy stko zasłuży łem sobie na to. Ma prawo mną gardzić. – Gdzie się pani zatrzy mała? – Nie wiem, czy w ogóle zostanę na noc. – Znów poczułem na sobie jej wzrok, niczy m palce na twarzy. – Dobrze ksiądz wy gląda. – Pani także. Na ty m kończą się uprzejmości. Dochodzę do wniosku, że Vianne nic nie wie o mojej sy tuacji, a jej przy jazd – akurat dziś! – to czy sty zbieg okoliczności. Doskonale, może to i lepiej. Co mogłaby zrobić jedna samotna kobieta, zwłaszcza w przededniu wojny ? – Czy mój sklep z czekoladą nadal tu jest? Tego właśnie py tania się obawiałem. – Oczy wiście, że jest. – Odwróciłem wzrok. – Naprawdę? A kto go prowadzi? – Jakaś cudzoziemka. Znowu się śmieje. – Cudzoziemka z Pont-le-Saôul? Zawsze pokpiwała sobie z tego, że pobliskie wioski tak starannie pielęgnują swoją odrębność. Dawniej by ły to bastides, miasta-twierdze, wpisane w ornament mikroskopijny ch dominiów,
a ich mieszkańcy nadal podejrzliwie odnoszą się do obcy ch. – Pewnie zechce pani znaleźć jakiś nocleg – zauważy łem, nie odpowiadając na py tanie. – W Agen mają dobre hotele. Albo mogłaby pani pojechać do Montauban... – Nie mamy samochodu. Wzięły śmy taksówkę. – Ach, tak. Festy n miał się ku końcowi. Widziałem już końcowy char udekorowany kwiatami od dziobu po rufę, zataczający się na głównej drodze niczy m pijany biskup w uroczy sty ch szatach. – My ślałam, że zatrzy mamy się u Joséphine. Zakładając, że w kawiarni nadal są gościnne pokoje. Zrobiłem kwaśną minę. – No, chy ba tak. – Wiedziałem, że zachowuję się nieładnie. Ale jej obecność akurat w ty m czasie to dla mnie niepotrzebny stres. A poza ty m Vianne zawsze miała talent do zjawiania się w najgorszy m momencie... – Przepraszam, czy coś jest nie w porządku? – Ależ skąd. – Próbowałem przy brać pogodny wy raz twarzy. – Po prostu mamy święto SainteMarie i za pół godziny jest msza... – Ach, msza. No cóż, to pójdę z księdzem. Wy trzeszczy łem oczy. – Przecież pani nigdy nie chodzi na mszę. – My ślałam, że mogłaby m zajrzeć do sklepu. Przez wzgląd na dawne czasy. Wiedziałem, że nic jej nie powstrzy ma. Przy gotowałem się na nieuniknione. – Tam już nie ma sklepu z czekoladą. – Wcale tego nie oczekiwałam. A co tam teraz jest, piekarnia? – Niezupełnie. – Może właścicielka zechce mnie oprowadzić. Starałem się powstrzy mać gry mas. – No co? – To chy ba nie jest dobry pomy sł. – Dlaczego? Miała w oczach dociekliwość. Rudowłose dziecko przy kucnęło przy jej nogach na zakurzonej drodze. Trąbka stała się teraz lalką, którą dziewczy nka prowadziła tam i z powrotem, wy dając do siebie jakieś ciche dźwięki. Zastanawiałem się, czy jest całkiem normalna, ale dzieci rzadko wy dawały mi się specjalnie sensowne. – Ci ludzie nie są nastawieni przy jaźnie. Parsknęła śmiechem. – Chy ba dam sobie z ty m radę. Rzuciłem swoją ostatnią kartę. – To cudzoziemcy. – Zupełnie jak ja. Na pewno przy padniemy sobie do serca. I tak oto w święto Sainte-Marie znowu przy wiało do nas Vianne Rocher, razem z jej darem do wzniecania zamętu, marzeniami i czekoladą.
Rozdział ósmy
Niedziela, 15 sierpnia Procesja się skończy ła. Dziewica Mary ja w świąteczny ch szatach wracała na swój cokół w kościele, koronę schowano do następnego roku, wieniec zaczy nał już więdnąć. Sierpień w Lansquenet jest upalny, a wiatr, który wieje od wzgórz, odbiera ziemi wilgoć. Zanim dotarliśmy we czwórkę do placu, cienie zaczęły się wy dłużać i ty lko czubek wieży Saint-Jérôme nadal lśnił w słońcu. Dzwony biły na mszę i ludzie zmierzali w stronę kościoła; staruszki w czarny ch słomkowy ch kapeluszach (oży wiony ch czasem wstążką czy pękiem wiśni jako drobne ustępstwo za pół ży cia w żałobie); staruszkowie w beretach, w który ch wy glądali jak uczniowie wlokący się do szkoły, z siwy mi włosami w pośpiechu przy gładzony mi wodą z pompy na placu, w niedzielny ch butach pokry ty ch żółty m py łem. Nikt na mnie nawet nie spojrzał. Nikt nie wy glądał znajomo. Rey naud, który prowadził nas do kościoła, obejrzał się na mnie przez ramię. Wy dało mi się, że z każdy m krokiem idzie jakby mniej chętnie. Chociaż poruszał się z właściwą sobie precy zją, wy raźnie się ociągał, powłócząc nieco nogami. Rosette straciła swą ży wiołowość razem z plastikową trąbką, porzuconą gdzieś po drodze. Anouk szła parę kroków przed nami, ze słuchawką iPoda w uchu. Zastanawiałam się, czego słucha, zagubiona w swoim własny m świecie dźwięków. Minęliśmy róg kościoła i znaleźliśmy się na placy ku przed chocolaterie, jedy ny m miejscem, które Anouk i ja nazy wały śmy domem... Przez chwilę żadne z nas się nie odzy wało; po prostu zby t dużo by ło do ogarnięcia wzrokiem: puste okna, zapadnięty dach, drabina sadzy pełznąca po ścianie. Zapach tego wszy stkiego wciąż by ł na pół świeży – kombinacja gipsu, węgla drzewnego i wspomnień, które uleciały z dy mem. – Co tu się wy darzy ło? – wy krztusiłam w końcu. Rey naud wzruszy ł ramionami. – Pożar. W ty m momencie miał głos zupełnie jak Roux w dniach po utracie łodzi. Podejrzanie beznamiętny ton, niemal obraźliwie neutralny. Chciałam zapy tać Rey nauda, czy to on podłoży ł
ogień – nie dlatego, że w to wierzy łam, ty lko aby przełamać jego opanowanie. – Czy ktoś ucierpiał? – Nie. – Znów ta absolutna obojętność, chociaż za jej maską kolory aż wy ją i plują. – Kto tu mieszkał? – Kobieta z dzieckiem. – Cudzoziemcy – domy śliłam się. – Tak. Jego blade oczy wy trzy mały mój wzrok, podejmując wy zwanie. Oczy wiście, ja też by łam cudzoziemką, przy najmniej zgodnie z jego definicją. Oraz kobietą z dzieckiem. Ciekawe, czy dobierając w ten sposób słowa, nie zamierzał przekazać czegoś więcej. – Znał ich ksiądz? – Ani trochę. To też by ło niezwy kłe. W miejscowości takiej jak Lansquenet proboszcz zna każdego. Albo Rey naud kłamie, albo kobiecie, która mieszkała w moim domu, udało się dokonać czegoś niemal niemożliwego. – Gdzie mieszkają teraz? – W Les Marauds, jak sądzę. – Jak ksiądz… sądzi? Wzruszy ł ramionami. – Pełno ich tam teraz. Dużo się zmieniło od pani wy jazdu. Zaczy nałam przy znawać mu rację. Rzeczy wiście dużo się zmieniło w Lansquenet. Poza na pół znajomy mi twarzami, domami i bielony m kościołem, polami, uliczkami zataczający mi się w dół, ku rzece, stary mi garbarniami, placem z pasem żwiru do gry w pétanque, szkołą, piekarnią – słowem, ty mi punktami odniesienia, które po przy jeździe wy dały mi się takie swojskie, takie łudząco ponadczasowe – wszy stko teraz zabarwiło się czy mś jeszcze; może cieniem niepokoju; to, co znane, stało się teraz obce. Zobaczy łam, że zerka na drzwi kościoła. Wierni wchodzili już do środka. – Niech ksiądz lepiej włoży te swoje szaty – powiedziałam. – Chy ba nie chce ksiądz spóźnić się na mszę? – Nie odprawiam dziś mszy – odrzekł całkowicie obojętny m głosem. – Na specjalne okazje przy jeżdża do nas père Henri Lemaître. Dziwnie mi to zabrzmiało, ale ponieważ nie chodzę do kościoła, wolałam nie komentować. Rey naud nie wdawał się w dalsze wy jaśnienia, ale tkwił szty wno u mojego boku, jakby oczekiwał osądzenia. Rosette obserwowała wszy stko razem z Anouk. Obie nie odry wały wzroku od chocolaterie. Anouk zdjęła iPoda i stała teraz przed osmalony mi drzwiami, ja zaś wiedziałam, że wspomina, jak szorowały śmy je kiedy ś my dłem i piaskiem, jak kupowały śmy farbę i pędzle, jak próbowały śmy zmy ć z włosów plamy. – Może to ty lko tak źle wy gląda – zauważy łam i pchnęłam drzwi. Nie by ły zamknięte na klucz, od razu się otworzy ły. Wnętrze przedstawiało się gorzej: krzesła zwalone na kupę pośrodku sklepu, większość z nich osmalona i bezuży teczna. Wy kładzina zrolowana i poczerniała. Na podłodze resztki sztalug, na ścianie łuszcząca się czarna tablica. – To by ła szkoła! – wy krzy knęłam.
Rey naud zacisnął ty lko usta. Rosette skrzy wiła buzię i zapy tała na migi: Będziemy tu spać? Pokręciłam przecząco głową. To dobrze. Bamowi tu się nie podoba. – Znajdziemy sobie coś innego – obiecałam. Gdzie? – Znam takie jedno miejsce. – Spojrzałam na Rey nauda. – Nie chcę się wtrącać, ale czy ksiądz przy padkiem nie ma jakichś kłopotów? Uśmiechnął się nieznacznie, lecz ty m razem uśmiech objął także oczy. – Przy puszczałem, że pani to powie. – Czy ksiądz w ogóle wy bierał się na tę mszę? Zaprzeczy ł ruchem głowy. – Więc proszę pójść ze mną. Znów się uśmiechnął. – A dokąd, mademoiselle Rocher? – Najpierw położy my kwiaty na grobie pewnej staruszki. – A potem? – Zobaczy ksiądz.
Rozdział dziewiąty
Niedziela, 15 sierpnia Chy ba będę musiał się wy tłumaczy ć, chociaż zdawało mi się, że tego uniknę. Ale skoro ona zostaje w Lansquenet, a wszy stko na to wskazuje, to i tak wkrótce o ty m usły szy. Nasze plotki nikogo nie oszczędzają. Z jakichś nieznany ch powodów ona zdaje się wierzy ć, że mogliby śmy się zaprzy jaźnić. Równie dobrze mogę powiedzieć jej prawdę, bo jeszcze gotowa zby t mocno przy wiązać się do tego pomy słu. To właśnie przy szło mi do głowy, kiedy szedłem za nią na cmentarz, przy stając co kilka minut, kiedy razem z dziećmi zbierała po drodze kwiaty – przeważnie chwasty : mlecze, starce, stokrotki, maki, jakiś zabłąkany anemon z pobocza, garść rozmary nu, który z czy jegoś ogrodu wepchnął się między kamienie muru. Oczy wiście Vianne Rocher lubi chwasty. A dziewczy nki – zwłaszcza ta młodsza – włączy ły się z radością do zabawy, toteż zanim dotarliśmy na miejsce, Vianne miała już spory wiecheć kwiatów i ziół, związany ch łody gą powoju razem z garścią poziomek. – I co? Podoba się księdzu mój bukiet? – Jest... kolorowy. Roześmiała się. – Czy li nieodpowiedni. Chaoty czny, pstry, niewłaściwy w każdy m znaczeniu tego słowa, a jednak ma w sobie coś dziwnie pociągającego. Krótko mówiąc, idealny obraz Vianne Rocher – stwierdziłem w duchu, chociaż nie wy powiedziałem tego na głos. Moja elokwencja – jako taka – jest ściśle ograniczona do tej kartki. Zamiast tego zauważy łem: – Armande by się spodobał. – Tak, chy ba tak. Armande Voizin leży w grobie rodzinny m. Spoczy wają tam jej rodzice, dziadkowie i zmarły czterdzieści lat wcześniej mąż. U podnóża grobu stoi czarna marmurowa urna (Armande jej nie cierpiała) oraz skrzy nka, w której cichcem wy siewała pietruszkę, marchew i inne warzy wa,
na znak sprzeciwu wobec żałobnego konwenansu. To całkiem w jej sty lu poprosić przy jaciółkę o bukiet chwastów... Vianne Rocher opowiedziała mi o liście, jaki otrzy mała od Luca Clairmonta, z kartką od Armande Voizin w środku. I znów: to całkiem podobne do Armande wścibiać nos – zza grobu! – w nie swoje sprawy, zakłócając mój spokój wspomnieniem o ty m, kim by ła. Powiada, że w raju jest czekolada. Co za bluźniercza, nieprzy zwoita my śl... a jednak jakaś głęboko ukry ta cząsteczka mojego jestestwa ufa w Bogu, że Armande ma rację. Dziewczy nki przy siadły na marmurowej skrzy nce, w której teraz rosną, jak się należy, rzędy wy pielęgnowany ch francuskich nagietków. Czuję w ty m rękę Caroline Clairmont, córki Armande... przy najmniej biologicznej córki. Zauważy łem pod nagietkami jakąś samosiejkę – chwastu zapewne – ale kiedy pochy liłem się, żeby go wy rwać, rozpoznałem bezczelny odrost karłowatej marchewki! Uśmiechnąłem się do siebie i zostawiłem ją w spokoju. To także spodobałoby się Armande. Vianne skończy ła krzątaninę przy grobie i wstała. – No, to teraz może mi ksiądz powie, co się właściwie tu dzieje? Westchnąłem. – Oczy wiście, mademoiselle Rocher. I ruszy łem przodem w stronę Les Marauds.
Rozdział dziesiąty
Niedziela, 15 sierpnia Żeby zrozumieć, naprawdę musisz zobaczy ć na własne oczy, o czy m mówię. Les Marauds to slumsy Lansquenet (jeśli taka miejska nazwa pasuje do czegoś, co znajduje się w wiosce liczącej najwy żej cztery sta dusz). Kiedy ś mieściły się tam garbarnie, główne źródło dochodu mieszkańców, i wszy stkie budy nki położone wzdłuż rzeki miały jakiś związek z ty m przemy słem. Garbarnie cuchną i zatruwają środowisko, dlatego Les Marauds zawsze by ło miejscem wy dzielony m, egzy stujący m (nieco dalej) w dole rzeki, w swojej własnej atmosferze stęchlizny, brudu i nędzy. Ale tak by ło sto lat temu. Teraz garbarnie i domy z szachulcowego muru poprzekształcały się w sklepiki i tanie mieszkania, rzeka Tannes znowu jest słodkowodna, a tam, gdzie dawniej kobiety łamały sobie grzbiety, trąc skóry o duże, płaskie kamienie, tak że w ciągu dziesięcioleci wy żłobiły się w nich wgłębienia, dziś przy chodzą dzieci bawić się i chlapać. Miejsce to upodobały sobie także rzeczne szczury (dy ktat poprawności polity cznej nie pozwala już nazy wać ich Cy ganami). Cumują tu swoje łodzie, palą ogniska na brzegu, smażą naleśniki na wolny m ogniu, grają na gitarach, śpiewają i tańczą, a poza ty m sprzedają tandetne bły skotki naszy m dzieciom i robią im na ramionach tatuaże z henny, ku obrzy dzeniu ich rodziców oraz Joline Drou, kierowniczki wioskowej szkoły. Przy najmniej tak by ło do niedawna. Teraz dzieci unikają tego miejsca, zresztą jak większość naszy ch mieszkańców. Nawet rzeczne szczury już tu nie podpły wają – łodzi mieszkalnej nie widziałem, odkąd wy jechał Roux, czy li od czterech lat. Ostatnio w Les Marauds zapanowała zupełnie inna atmosfera: taka, która pachnie ostry mi przy prawami i dy mem, rozbrzmiewa dźwiękami jak z obcego kraju... Nie zrozum mnie źle. Nie czuję niechęci do cudzoziemców. Niektórzy w Lansquenet ich nie lubią, lecz ja do nich nie należę. Pierwszy by łem gotów wy ciągnąć rękę do kilku imigranckich rodzin (Tunezy jczy ków, Algierczy ków, Marokańczy ków, Pieds-Noirs**, objęty ch obecnie grupową nazwą Maghrébins), które przeniosły się tu z Agen. Wiedziałem bowiem, że wioska taka jak nasza, gdzie ludzie tkwią w swoich zwy czajach i mają niewiele wspólnego z ty m, co się dzieje w duży ch miastach, niezby t przy chy lnie odniesie się do tak odmiennej grupy.
Ci pierwsi przy jeżdżali z Marsy lii albo Tuluzy ; obrzeża owy ch miast tak przesiąkły przestępczością, że zapragnęli uciec z rodzinami w spokojniejsze regiony : do Bordeaux, Agen, Nerac, a dopiero stamtąd do Les Marauds, które władze municy palne uznały za teren odpowiedni do powtórnej zabudowy i gdzie Georges Clairmont, nasz lokalny budowniczy, powitał ich z otwarty mi ramionami. To by ło przed ośmiu laty. Vianne Rocher już wy jechała, ale Roux przeby wał tu nadal; pracował nad kadłubem, który pewnego dnia miał się stać jego łodzią i jednocześnie domem. Mieszkał w Café des Marauds i płacił za to, wy konując różne dory wcze prace przeważnie u Georges’a Clairmonta. Georges już na pierwszy rzut oka rozpoznał w nim dobrego cieślę, toteż nie posiadał się z radości, że może dać stawkę niższą od najniższej człowiekowi, który nigdy się nie skarży, zawsze przy jmuje gotówkę, a w dodatku umie się z każdy m dogadać. W Les Marauds by ło wtedy zupełnie inaczej. Sprawy zdrowia i bezpieczeństwa jeszcze tak bardzo nie bulwersowały miejscowy ch radny ch, toteż owe rudery z łatwością i niewielkim kosztem przerabiano na sklepiki i domy mieszkalne. Działał już sklep z tkaninami i drugi, w który m sprzedawano mango, soczewicę i jamy. By ła kawiarnia – bez alkoholu, za to z miętową herbatą i szklany mi fajkami wodny mi z kifem, czy li aromaty czną mieszanką ty toniu i marihuany, bardzo popularną w Maroku. Na coty godniowy m targu handlowano egzoty czny mi owocami i warzy wami sprowadzany mi z marsy lskich doków. W małej piekarni sprzedawano płaskie chlebki, naleśniki, słodkie, mleczne bułeczki, miodowe ciastka i migdałowe briouats. W tamty ch czasach nasza maghrebska społeczność liczy ła zaledwie kilka rodzin. Wszy scy mieszkali przy jednej ulicy, którą część naszy ch zaczęła nazy wać Le Boulevard de P’tit Baghdad. Nie, żaden z ty ch nowo przy by ły ch nigdy nie widział na oczy Bagdadu; większość z nich należała do drugiej i trzeciej generacji imigrantów, który ch rodzice i dziadkowie przy by li do Francji w poszukiwaniu lepszy ch warunków ży cia. Nosili zróżnicowane i kolorowe ubiory – od galabij i kaftanów, ty powy ch dla Maroka, przez arabskie i berbery jskie burnusy z kapturami do współczesny ch europejskich garniturów, zwy kle z dodatkiem jakiegoś nakry cia głowy – okrągłej modlitewnej czapeczki czy fezu – w zależności od pochodzenia. Oczy wiście wszy scy by li muzułmanami, między sobą mówili po arabsku albo po berbery jsku, jeździli do dużego meczetu w Bordeaux, zachowy wali post w ramadanie. Mieli swojego przy wódcę i imama w jednej osobie – by ł nim Mohammed Mahdżubi, siedemdziesięcioletni wdowiec, który mieszkał z najstarszy m sy nem Saidem, sy nową Samirą, jej matką oraz dwiema kilkunastoletnimi wnuczkami, Sonią i Aly ssą. Mohammed Mahdżubi by ł prostoduszny m człowiekiem z długą siwą brodą i szelmowskim bły skiem w oku; często siady wał na swoim ganku nad Tannes, czy tał i jadł solone śliwki, plując pestkami do rzeki. Said, jego sy n, prowadził małą siłownię, sy nowa zajmowała się domem i sędziwą matką. Wnuczki tkwiły jedną nogą w każdy m ze światów; do szkoły chodziły w dżinsach i tunikach z długimi rękawami, w domu przebierały się w bardziej trady cy jne stroje, a długie włosy zakry wały kolorowy mi chustami. Les Marauds tętniło wtedy ży ciem i mieniło się kolorami. Kolorowe by ły sklepy, ich wy stawy z jedzeniem i belami jedwabiu, targ. Boulevard des Marauds, chociaż nosił tak wielkomiejską nazwę, by ł zwy kłą jednopasmową drogą przez slumsy Lansquenet, a kocie łby i kamienie brukowe padały ofiarą cały ch pokoleń rzeczny ch Cy ganów. Doprowadzało to do rozpaczy kolejne szeregi radny ch, którzy uważali, że ich budżet znalazłby lepsze zastosowanie, służąc raczej
miejscowej społeczności. Maghrébins zdawali się nie przy wiązy wać do tego wagi. Wielu z nich już wcześniej mieszkało w miejskich slumsach i na pół zrujnowany ch ruderach. Jeździli poobijany mi gruchotami bez hamulców i ubezpieczenia, więc nie obchodził ich stan drogi. Z początku ich młodzież nie stroniła od naszej: na placu targowy m chłopcy kopali piłkę, dziewczęta zawierały szkolne przy jaźnie. Grupka starszy ch kobiet nauczy ła się grać w pétanque i szło im to zaskakująco dobrze, nawet kilka razy udało się im wy grać z tutejszy mi. Przy by sze nie stali się wprawdzie częścią społeczności Lansquenet, ale też nie by li już obcy, a wielu z nas uważało, że wnieśli coś do naszej wioski – powiew inny ch miejsc, zapach innej kultury, posmak egzoty ki – czego próżno by szukać w inny ch bastides rozrzucony ch wzdłuż Garonny i Tannes. Niektórzy mieszkańcy – jak Louis Acheron – nie wy zby li się wprawdzie podejrzliwości wobec obcy ch, ale większość z nas cieszy ła się, widząc, że Les Marauds odży ło. Do najbardziej usaty sfakcjonowany ch należał Georges Clairmont. Gmina solidnie mu zapłaciła za projekt powtórnej zabudowy, później zaś czerpał zy ski z cięcia wszelkich możliwy ch kosztów; Maghrébins nigdy się nie zorientowali, że podmieniał dąb na sosnę albo kładł trzy warstwy wapna zamiast pięciu. Jego żonę Caro tak cieszy ły te dodatkowe dochody, że chętnie przy my kała oko na zatrważający stan dróg. A przy by sze z początku zachowy wali się przy jaźnie; pamiętam, jak Joséphine Muscat wy nosiła stosy ciastek z piekarni na końcu bulwaru (właścicielem jej by ł Mehdi al-Dżerba, urodzony i wy chowany w starej Marsy lii; jego południowy akcent można by dosłownie ciąć nożem) dla gości swojej kawiarni. Pamiętam także, jak w rewanżu chciała mu podarować skrzy nkę wina, oraz jak bardzo poczuła się zawiedziona, kiedy się dowiedziała, że żaden z nowo przy by ły ch nie ty ka alkoholu. (Później odkry liśmy, że to nie do końca prawda; Mehdi al-Dżerba trzy mał w domu starą nalewkę do ściśle medy czny ch celów, a paru młody ch mężczy zn lubiło się zakradać do Café des Marauds w tajemnicy przed bliskimi). Tak więc zamiast wina Joséphine przy niosła skrzy nki z pelargoniami, do ustawienia na parapetach, i potem przez całe lato brukowane uliczki Les Marauds tonęły w czerwieni. Pamiętam mecze piłki nożnej między naszy mi chłopakami a Maghrébins. Czasem ojcowie przy chodzili popatrzeć na ich grę, każda grupa stała po swojej stronie placu, a po zakończony m meczu wszy scy z całą powagą ściskali sobie dłonie. Pamiętam nawet, jak Caro Clairmont organizowała poranki przy kawie dla matek z dziećmi, wszy stko w imię entente cordiale, zupełnie jak jakaś pracownica socjalna z Pary ża, a nie zwy kła gospody ni domowa z prowincji... Mówię o ty m wszy stkim, aby przekonać cię, père, że ci ludzie wcale nie by li tu źle traktowani. Wiem, że w przeszłości zawiniłem nietolerancją, ale potem starałem się to naprawić. Kiedy Jean-Pierre Acheron pomazał ścianę siłowni Saida Mahdżubiego, to właśnie ja podjąłem się interwencji i dopilnowałem, żeby starł swoje bazgroły. Kiedy Joline Drou odmówiła uczenia Zahry al-Dżerba, dopóki dziewczy nka nie zdejmie z głowy chusty, to ja przekonałem ją, że jednoklasowa podstawówka w Lansquenet to nie pary skie lycée; w końcu ona sama nosi na szy i złoty krzy ży k, który, gdy by tak trzy mać się ściśle przepisów, powinna zostawiać przed bramą szkoły. Krótko mówiąc, może trudno ci będzie w to uwierzy ć, ale darzy łem nowo przy by ły ch szacunkiem. Nie jestem z ty ch, co łatwo zawierają przy jaźnie, ale nie miałem nic przeciwko małej społeczności z Les Marauds – w rzeczy samej my ślałem, że nasi ludzie w pewny m sensie mogliby się czegoś od nich nauczy ć. Maghrébins okazali się grzeczni, taktowni, nie sprawiali
żadny ch kłopotów. Szanowali rodziców, z czułością odnosili się do dzieci, na swój sposób by li skromni i pobożni. Z każdy m wewnętrzny m problemem – takim jak kłótnia w rodzinie, wy padek, śmierć – zwracali się do Mohammeda Mahdżubiego, który miał wśród nich status duchownego, lekarza, a także mera, prawnika i pracownika socjalnego – wszy stko w jedny m. Nie zawsze posługiwał się konwencjonalny mi metodami – niektórzy (w ty m Caro Clairmont) uważali, że jak na prawdziwego lidera jest zby t stary i ekscentry czny. Ale u przeważającej części mieszkańców Mahdżubi cieszy ł się sy mpatią. W Les Marauds słowo starego by ło prawem i nikt nigdy nie kwestionował jego autory tetu. Potem sprawy zaczęły przy bierać inny obrót. Od samego początku stary Mahdżubi nosił się z zamiarem przebudowy któregoś ze stary ch domów na meczet. Z tego, co zrozumiałem, taki plan okazał się zby t kosztowny, by miało to sens, nawet gdy by udostępniono na ten cel stosowny budy nek. Do dużego meczetu w Bordeaux Maghrébins nie mieli tak daleko, poza ty m cała populacja Les Marauds liczy ła wtedy najwy żej kilka rodzin, w sumie może ze czterdzieści osób. Te plany sprowokowały pewne dy skusje. Za rzeką powstała opozy cja; konserwaty wne rodziny katolickie, takie jak Acheronowie i Drou, podniosły zdecy dowany protest. Sam pomy sł wy budowania meczetu w odległości kilkuminutowego spaceru od naszego kościoła potraktowano jako bezpośredni atak, policzek wy mierzony Saint-Jérôme, może nawet samemu Bogu... Stary Mahdżubi poprosił mnie o interwencję. Nie okazałem mu ani krzty ny współczucia. Nie poparłem jego pomy słu by najmniej nie dlatego, że jestem przeciwnikiem meczetu, po prostu to wszy stko wy dało mi się całkowicie niepotrzebne... Mahdżubi jednak nie chciał uznać porażki. Razem z sy nem zaadaptował jedną ze stary ch garbarni i wkrótce, dzięki funduszom pozy skany m od społeczności muzułmańskiej i cierpliwemu wy depty waniu ścieżek do lokalny ch władz, przy pomocy Georges’a Clairmonta (jakżeby inaczej), a także kilku ochotników z Les Marauds, opuszczona rudera na końcu bulwaru stała się meczetem oraz ośrodkiem skupiający m całą muzułmańską wspólnotę. Zrozum mnie, père, ja naprawdę nie mam nic przeciwko meczetowi. Z pewnością niektóre jego cechy (jak by łem zmuszony wy kazać) pozostawały w sprzeczności z miejscowy mi przepisami architektoniczny mi, ale wy dawały się bardzo mało istotne, ja zaś wspomniałem o nich ty lko dlatego, żeby uniknąć późniejszy ch nieprzy jemności. Rezultat okazał się dość skromny : stara budowla z mdłej, żółtej cegły, bez jakichś zewnętrzny ch oznak, że to miejsce kultu. W środku piękna sala z podłogą z pły tek i jasny mi ścianami z szablonowy mi złoty mi wzorami. Jako duchowny staram się by ć wrażliwy m na wiarę inny ch, dlatego nie szczędziłem wy siłku, by wy razić mieszkańcom Les Marauds podziw dla ich rzemiosła. Zapewniłem ich też, że w razie potrzeby jestem gotów w każdej chwili służy ć pomocą. Mimo to zmiana się dokonała. Tak jakoś wy szło, że podczas naszej wy miany zdań stary Mahdżubi zaczął się stawiać. Zawsze by ł z niego uparciuch, poza ty m cechowała go dziwna beztroska i czasem nie wiedziało się, czy żartuje, czy mówi serio. Jego sy n Said miał w sobie znacznie więcej powagi, toteż czasem się zastanawiałem, czy całemu Les Marauds nie wy szłoby na dobre, gdy by ojciec ustąpił mu miejsca i przekazał prawo podejmowania decy zji. Może stary Mahdżubi to wy czuł. W każdy m razie jego postawa stawała się coraz bardziej nieprzejednana. Ilekroć przy chodziłem do Les Marauds (a nadal by wałem tam codziennie, z poczucia obowiązku), Mahdżubi nigdy nie omieszkał jakoś tego skomentować. Sam zawsze uważałem te docinki za dobroduszne, ale inni mogli je źle rozumieć.
– Oto i monsieur le curé! – wołał z ty m swoim silny m akcentem. – Czy żby po drugiej stronie rzeki zabrakło grzeszników? A może zdecy dowałeś się wreszcie do nas przy stać? Czy umiesz już palić kif? Czy też wasze kadzidło bardziej idzie do głowy ? Wszy stko w żartobliwej formie, oczy wiście, a jednak w jego zachowaniu by ło coś wy zy wającego, wojowniczego. Szy bko zjawili się naśladowcy i ani się obejrzałem, jak w ciągu jednej nocy Les Marauds zmieniło się w tery torium wroga. Właściwie kiedy to się zaczęło? Trudno powiedzieć z całą pewnością. To tak jak ze starością: pewnego dnia człowiek patrzy w lustro i nagle widzi pierwsze oznaki: zmarszczki wokół oczu, skórę, która jakoś dziwnie wy my ka się ze swojego miejsca na policzkach... Przy jechało kilku nowy ch; pojawiły się jakieś tarcia w społeczności... na pozór nic, co usprawiedliwiałoby mój rosnący niepokój. Ale widocznie to wy starczy ło, mon père. Jak przy zmianie pór roku, Les Marauds przy brało inne kolory. Pojawiło się więcej dziewcząt w czerni, w hidżabach (to rodzaj kwefu, jak u zakonnic), kompletnie zakry wający ch włosy i szy je. Poranki przy kawie się skończy ły. Caro Clairmont posprzeczała się z jedną z by walczy ń, a reszta przy chodziła coraz rzadziej, jeśli w ogóle. Said Mahdżubi rozbudował swoją siłownię na końcu Boulevard de P’tit Baghdad – nic specjalnie wy szukanego, po prostu duże puste pomieszczenie z paroma sztangami, basenem do odnowy biologicznej i kilkoma bieżniami – i przekształcił ją w miejsce spotkań wszy stkich młody ch mężczy zn z Les Marauds. By ło to pięć lat temu. Od tego czasu społeczność muzułmańska się rozrosła. Pojawiło się więcej nowy ch twarzy – przeważnie krewny ch z zagranicy, przy by wający ch do rodzin. W zeszły m roku wnuczka Mahdżubiego Sonia wy szła za mąż za niejakiego Karima Bencharkiego, który przy jechał do Lansquenet razem z owdowiałą siostrą i jej dzieckiem. By ł od Soni starszy o dwanaście lat. Wkrótce udało mu się założy ć w Algierii firmę handlującą odzieżą i teksty liami. Said Mahdżubi go podziwiał, ja miałem wątpliwości. Znałem Sonię od dziecka, nie za dobrze, ale często rozmawialiśmy. I ona, i jej siostra Aly ssa by ły by stry mi, otwarty mi dziewczy nami, w weekendy gry wały nawet w piłkę nożną z Lukiem Clairmontem i jego kolegami. Po ślubie Sonia się zmieniła: teraz już zawsze chodziła w czerni, porzuciła plany studiów. Widziałem ją dwa ty godnie temu na targu, wprawdzie zasłoniętą od stóp do głów, ale nie miałem wątpliwości, że to ona. Przy szła z mężem i szwagierką – stojąc między nimi, wciąż jeszcze wy glądała jak dziecko. Wiem, co chcesz powiedzieć, mon père. Społeczność Les Marauds to nie moja odpowiedzialność. Mohammed Mahdżubi jest ich imamem, to u niego szukają duchowego przy wództwa. Ale my śl o tej dziewczy nie nie daje mi spokoju. Tak bardzo się zmieniła, odkąd tu przy jechała! Jej młodsza siostra pozostała taka jak przedtem (chociaż piłka nożna to już przeszłość), toteż martwi mnie, że Sonia przy niej wy gląda zupełnie inaczej. W ty m czasie zresztą sam popadłem w kłopoty. Kilku parafian poskarży ło się na ton moich kazań, uznali je za nudne i staromodne. Louis Acheron obraził się za to, jak potraktowałem jego sy na: złapałem go – wówczas szesnastolatka – za ucho i kazałem wy czy ścić pobieloną ścianę siłowni, którą ozdobił uśmiechniętą „buźką” i swasty ką, a potem cała rodzina miała do mnie pretensje. Acheron, z zawodu księgowy, należał do kilku komitetów Caro i niejednokrotnie pracował razem z jej mężem. Obie rodziny się przy jaźniły, mieli sy nów w ty m samy m wieku. Wspólnie wmówili biskupowi, że moje staroświeckie poglądy wy wołują niesnaski w społeczności. Udało się
im nawet zasugerować, że miałem jakiś zatarg ze stary m Mahdżubim w kwestii meczetu. Clairmontowie i Acheronowie zaczęli jeździć na msze do Florient, gdzie coraz większą popularność zdoby wał nowy młody ksiądz, père Henri Lemaître. Wkrótce stało się dla mnie jasne, że Caro, dawniej jedna z moich najbardziej oddany ch parafianek, znalazła się pod urokiem père Henriego i po cichu, lecz konsekwentnie prowadzi kampanię na rzecz mojego odwołania. A potem, pół roku temu, podczas codziennego spaceru przez Les Marauds zauważy łem coś niezwy kłego. Przy meczecie starego Mahdżubiego wy rósł minaret! Oczy wiście to wbrew francuskim zwy czajom. Budowę czegoś takiego od dawna uważano za niepotrzebną prowokację. Ale... stara garbarnia miała komin – ceglany, kwadratowy komin, wy soki na jakieś sześć metrów i szeroki na dwa. Ten komin, podobnie jak reszta budy nku, został świeżo pobielony i ozdobiony bły szczący m w poranny m słońcu srebrny m półksięży cem. I teraz słuchałem tego upiornego dźwięku, wzmocnionego jeszcze przez otwarty przewód kominowy – głosu zawodzącego po arabsku azan, czy li wezwanie do modlitwy : Allahu Akbar, Allahu Akbar... Francuskie prawo wy raźnie stanowi, że wszelkie wezwanie do modlitwy musi by ć emitowane z wnętrza budy nku, i to bez żadnego nagłośnienia. Dlatego w starej garbarni zainstalowano wewnątrz komina drabinę, tak żeby muezin mógł wy korzy stać naturalne walory akusty czne budowli. W ten sposób stary Mahdżubi przestrzegał litery prawa, ale ja oczy wiście widziałem w ty m jawną prowokację. Funkcję muezina pełni przeważnie jego sy n Said i ostatnio te wezwania rozbrzmiewają w cały m Les Marauds. Sły szy my je pięć razy dziennie, mon père, głos niesie się do nas nad rzeką, i czasem – Boże, przebacz – kiedy rano i wieczorem uruchamiam kościelne dzwony, biję w nie specjalnie głośno, żeby z nim konkurować. A potem, prawie w ty m samy m czasie, do dawnego sklepu z czekoladą wprowadziła się tamta kobieta, siostra Karima Bencharkiego z mniej więcej jedenastoletnią córką. Niby nie sprawiały kłopotu, a jednak kłopoty przy szły do nas ich śladem. Nic, co można by wskazać palcem. Żadny ch incy dentów czy kłótni. Odwiedziłem je, żeby się przedstawić i zaoferować pomoc, gdy by takowej potrzebowały, ale nowa lokatorka ledwie raczy ła się odezwać. Przy jęła mnie ze spuszczony mi oczami i pochy loną głową, spowita od stóp do głów w czerń. Pojąłem, że moja pomoc nie jest ani mile widziana, ani potrzebna, toteż zostawiłem kobietę w spokoju. Wy raźnie dała mi do zrozumienia, że nie ży czy sobie żadny ch kontaktów z kimś takim jak ja. Zawsze pilnowałem się jednak, aby pozdrowić ją na ulicy, chociaż ona sama nigdy nawet nie skinęła mi głową ani nie okazała w żaden sposób, że zauważa mój gest. Dziewczy nkę – drobne stworzenie o duży ch oczach wy zierający ch spod chusty – widy wałem rzadko. Parę razy próbowałem ją zagady wać, ale podobnie jak matka nigdy nie odpowiadała. Tak więc ty lko miałem na wszy stko oko z drugiej strony placu, zupełnie jak osiem lat temu, kiedy do Lansquenet sprowadziła się Vianne Rocher. Spodziewałem się, że w końcu uda mi się wy śledzić, czy m naprawdę się zajmuje kobieta w czerni. Dlaczego wy niosła się od brata? Czemu postanowiła odizolować się od społeczności Les Marauds? Ale ona z niczy m się nie zdradzała. Nie odbierała żadny ch dostaw, nie pojawiali się u niej żadni robotnicy, obwoźni handlarze ani rodzina. Odwiedzały ją jednak kobiety, wy łącznie muzułmanki, zawsze w towarzy stwie dzieci. Matki nigdy nie pozostawały długo, ale dzieci – same dziewczy nki – często siedziały przez cały dzień. Czasem by ło ich nawet kilkanaście. Większości
w ty ch strojach nie rozpoznawałem, zresztą ich matek także, i dopiero po pewny m czasie zorientowałem się, że owa kobieta założy ła szkołę. Francuskie szkoły – przy najmniej te publiczne – ściśle przestrzegają zasady świeckości. Nie ma w nich religijnej propagandy, modlitw ani jakichkolwiek sy mboli wiary. Dziewczy nom takim jak Sonia i Aly ssa Mahdżubi to nie przeszkadzało, lecz niektóry m inny m już tak – wiedziałem, że na przy kład Zahra al-Dżerba zrezy gnowała ze szkoły średniej, ty lko została w domu i pomagała matce. Nasza wiejska szkółka jakoś sobie z ty m poradziła, ale w większy ch miastach, jak Agen, problem chust istniał nadal. I teraz wy dawało się, że w Les Marauds znaleziono na to swój sposób. Uczennice w większości ubierały się jednakowo, na czarno, na głowach nosiły chusty – takie małe przedwczesne wdowy, nieśmiało odwracające twarze. Hidżaby, chociaż czarne, różnią się od siebie sty lem – wiąże się je na supeł, upina szpilkami, czasem arty sty cznie drapuje czy owija wokół misterny ch koków, ale niektóre są skromne jak kwefy zakonnic. Dziewczy nki oczy wiście nigdy ze mną nie rozmawiały, ty lko czasem niektóre zerkały ciekawie na kościół z jego bielony mi ścianami, wy soką wieżą i statuą Dziewicy Mary i nad główny m wejściem. Właśnie sobie uświadomiłem, jak rzadko widuję je teraz po naszej stronie rzeki. W ciągu trzech miesięcy od otwarcia szkoły naliczy łem piętnaście maghrebskich uczennic w wieku od dziesięciu do szesnastu lat. Chodziły do szkoły całą grupą przez most, gadając i chichocząc pod osłoną dłoni. Wtedy w Les Marauds tętniło jeszcze ży cie – mieszkało tam ponad stu pięćdziesięciu ludzi: Marokańczy ków, Algierczy ków, Tunezy jczy ków, Berberów; dla kogoś przy zwy czajonego do Pary ża czy Marsy lii to ty le co nic, ale w Lansquenet-sous-Tannes liczy się za pół miasta. Dlaczego wy brali naszą wioskę? W sąsiednich miastach nie ma etniczny ch społeczności. Może chodziło o meczet, może o szkołę, a może o to, że cała ulica by ła dostępna do zabudowy, w każdy m razie w ciągu niecały ch ośmiu lat nowi rozplenili się jak mlecze na wiosnę, przeobrażając Les Marauds z pojedy nczej barwnej strony w cały cudzoziemski rozdział. Patrzy łem teraz, jak Vianne Rocher chłonie tę nową rzeczy wistość. Wąskie uliczki w ciągu dwustu lat zmieniły się bardzo niewiele, ale co do reszty, niemal wszy stko jest inne. Pierwsza rzecz, która zwraca uwagę przy by sza, to zapach kadzidła, wy mieszany z aromaty czny m dy mem i jakimiś niezidenty fikowany mi przy prawami. Między balkonami wiszą sznury z suszący m się praniem; mężczy źni w długich szatach i modlitewny ch czapeczkach siedzą na gankach, popijając herbatę i paląc kif. Nie ma wśród nich kobiet; te najczęściej przesiadują w domach; na ulicach widujemy je rzadko, a ostatnio coraz więcej z nich ubiera się na czarno. Dzieci także trzy mają się oddzielnie: chłopcy kopią piłkę albo pły wają w rzece, dziewczy nki pomagają matkom, niańczą młodsze rodzeństwo albo chichoczą w mały ch grupkach, milknąc, gdy ty lko się pojawiam. Poczucie dy stansu jest tam niemal namacalne, a dziś, oczy wiście, jeszcze się zwiększy ło; wy obrażam sobie, jak po ty m pożarze języ ki poszły w ruch. Mijając rząd sklepików przy bulwarze, zauważy liśmy, że większość jest zamknięta i ma spuszczone żaluzje. By ła za kwadrans ósma; gorący wiatr osłabł i zaczy nały wy chodzić gwiazdy. Niebo nabrało barwy ciemnego, świecącego błękitu, z jaskrawożółty m pasem na zachodnim hory zoncie. I wtedy się odezwał, tak jak przewidy wałem. Daleki głos, wzy wający do modlitwy. Daleki, ale wy raźny i świetnie sły szalny, dobiegał z wnętrza starej ceglanej wieży : Allahu Akbar – Bóg jest wielki.
Tak, oczy wiście wiem, co to znaczy. My ślicie, że jako katolik nie mam pojęcia o inny ch religiach? Wiedziałem, że za chwilę ulice wy pełnią się mężczy znami podążający mi do meczetu; kobiety zostaną w domach i będą przy gotowy wać się na wieczór. A gdy ty lko pokaże się księży c, rozpocznie się świętowanie; trady cy jne jedzenie, sprowadzone z ojczy stego kraju specjalnie na tę okazję – owoce, orzeszki, suszone figi, smażone w głębokim tłuszczu ciasteczka. Dzisiaj jest piąty dzień ramadanu, muzułmańskiego miesiąca postu. Długi dzień. Może i można oby ć się bez jedzenia, ale bez wody ? W taki dzień jak dzisiejszy, kiedy od lądu dmie ostry wiatr, od którego wszy stko schnie i blaknie...? Przed nami jakaś kobieta z dzieckiem przeszła na drugą stronę ulicy. Nie mogłem dostrzec jej odwróconej twarzy, ale zdradziły ją dłonie w czarny ch rękawiczkach. To ta w czerni, wiedziałem; ta z chocolaterie. Dopiero teraz zobaczy łem ją po pożarze, który strawił jej dom; jak dobrze, że jednak ktoś się nią zaopiekował. – Madame! – zawołałem. – Mam nadzieję, że wszy stko w porządku... Nawet na mnie nie spojrzała. W zasłonie, którą zawsze ma na twarzy, jest ty lko wąziutka jak w skrzy nce pocztowej szpara na moje wy razy współczucia. Dziewczy nka także zdawała się nic nie sły szeć, ściągnęła ty lko niżej chustę, jakby dla większego bezpieczeństwa. – Jeśli potrzebuje pani pomocy... – ciągnąłem, ale kobieta zdąży ła już zniknąć w bocznej uliczce. Ty mczasem muezin zakończy ł swoje pienia i na bulwar wy legli wierni, zdążający do meczetu. Jeden, którego rozpoznałem, stał przy wejściu. By ł to Said, najstarszy sy n starego Mahdżubiego i właściciel siłowni, mężczy zna po czterdziestce, z brodą, w długiej szacie i modlitewnej czapeczce na głowie. Nieczęsto się uśmiecha. Teraz także nie zareagował uśmiechem na moją uniesioną w geście pozdrowienia dłoń. Przez chwilę ty lko mierzy ł mnie wzrokiem. Potem ruszy ł ku nam szty wny m, nerwowy m krokiem, niczy m kogut szy kujący się do walki. – Co tu robisz? Zaskoczy ł mnie ty m py taniem. – Mieszkam tutaj. – Mieszkasz za rzeką. I lepiej by ś zrobił, gdy by ś się stamtąd nie ruszał. – Mówił podniesiony m głosem, co od razu przy ciągnęło paru inny ch mężczy zn. Wszy scy zaczęli przerzucać się arabskimi słowami – w moich uszach brzmiało to jak gwałtowny klekot maszy ny do pisania – z który ch ani jedno nie wy dało mi się zrozumiałe. – Nie rozumiem. Said obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem i powiedział coś po arabsku. Grupka mężczy zn wy raźnie mu przy klasnęła. Przy sunął się nieco bliżej. Mogłem niemal nosem wy czuć jego wściekłość. Arabskie wy powiedzi tamty ch brzmiały teraz wrogo, agresy wnie. Nagle, nie wiedzieć czemu, nabrałem absurdalnej pewności, że chce mnie uderzy ć. Vianne zrobiła krok w naszą stronę. Prawie zapomniałem o jej obecności. Anouk obserwowała nas spod oka; za jej plecami Rosette goniła cienie na pobliskiej ścieżce. Chciałem ostrzec Vianne, aby trzy mała się z daleka – Said by ł tak rozwścieczony, że mógł nie zważać na kobietę i dzieci – ale jej obecność zdawała się go mity gować. Nie mówiąc ani słowa, nie próbując nawet go dotknąć, zrobiła jakiś znak palcami – coś w rodzaju łagodzącego gestu – i nagle mężczy zna cofnął się ostrożnie, jakby lekko zmieszany.
Czy zrozumiał swój błąd? A może coś mu szepnęła? Jeśli nawet szepnęła, to nic nie sły szałem. W każdy m razie zła aura, która lada chwila groziła wy buchem przemocy, zniknęła. Incy dent – jeśli można to nazwać incy dentem – został zażegnany. – Może lepiej już chodźmy – powiedziałem do Vianne. – Przepraszam, nie powinienem was tu przy prowadzać. Uśmiechnęła się. – Ksiądz mnie tu przy prowadził? Proszę pamiętać, że przy jechałam zobaczy ć dom Armande. No jasne, zapomniałem. – Jest pusty. Nadal należy do młodego Clairmonta. Luc nie chce go sprzedawać, ale jakoś nie bardzo go widzę w ty m miejscu. Vianne się zamy śliła. – Zastanawiam się, czy pozwoliłby nam tu pomieszkać? Ty lko parę dni. Zadbały by śmy o wszy stko, wy sprzątały, uporządkowały ogród... Wzruszy łem ramionami. – Może, ale... – To dobrze. Ty lko ty le. Postanowione. Zupełnie jakby nigdy stąd nie wy jeżdżała. Aż się musiałem uśmiechnąć... a nie należę do ludzi, którzy uśmiechają się łatwo czy często. – Proszę chociaż rzucić okiem na ten dom. Bo, jak wam wiadomo, on się wali. – Wcale się nie wali. Nie miałem wątpliwości, że ma rację. Luc Clairmont nigdy by nie dopuścił, żeby dom jego babci się zawalił. Poddałem się więc temu, co nieuniknione. – Zwy kle zostawiała klucze pod doniczką na podwórku. Pewnie nadal tam leżą. Nie by łem pewien, czy mam prawo namawiać ją do pozostania, ale my śl o Vianne Rocher z powrotem w Lansquenet nawet teraz, w ty m trudny m okresie, okazała się nie do odparcia. Sama Vianne nie wy glądała na zaskoczoną. Może jej ży cie zawsze by ło właśnie takie: rozwiązania problemów podsuwały się same, niczy m konkurenci do jej łask. Moje zaś przy pomina kłębek splątanego drutu kolczastego, który jakkolwiek go tknąć, kaleczy. Ciekawe, czy w trakcie tego małego interludium także się pokaleczę. Uważam, że to bardzo prawdopodobne. Vianne Rocher uśmiechnęła się do mnie. – Ach, i jeszcze jedno... Westchnąłem. – Lubi ksiądz brzoskwinie? ** Tzn. oby wateli francuskich, zamieszkały ch w Algierii przed uzy skaniem przez nią niepodległości.
Rozdział jedenasty
Niedziela, 15 sierpnia Les Marauds. To właśnie tu zaczy nają się kłopoty. W Les Marauds, gdzie to wszy stko się zaczęło. Gdzie przechodząc koło domku Armande, po raz pierwszy ją zobaczy łam. Oto miejsce, gdzie zawsze zaczy nają się kłopoty ; gdzie rzeczne szczury cumowały swoje łodzie; gdzie Anouk bawiła się z Pantoufle’em nad porośnięty mi trzciną brzegami Tannes. I gdzie – o ile dobrze zrozumiałam – kazała mi przy jechać Armande. Przy moim domu rosła brzoskwinia. Jeśli przyjedziesz latem, owoce powinny być dojrzałe do zbioru. I rzeczy wiście jest: stare drzewo, z częściowo zwapniały mi ramionami, z lancetowaty mi liśćmi wy palony mi przez słońce. Ale Armande miała rację, owoce już dojrzały. Zerwałam trzy, jeszcze ciepłe od słońca i porośnięte puszkiem niczy m niemowlęce główki. Dałam po jednej Anouk, Rosette, a potem Rey naudowi. Wszędzie unosił się zapach brzoskwiń, senny zapach schy łku lata, który zdawał się zostawiać po sobie w powietrzu poświatę, jak ślad po zachodzący m słońcu. Domek Armande stał od wschodu, nieco oddalony od reszty Les Marauds i z tego uprzy wilejowanego miejsca miały śmy widok na rzekę w dole. Na bulwarze paliły się światła; ich odbicia na wodzie wy glądały jak świetliki. Zewsząd rozlegały się ciche dźwięki wieczoru: głosy, szczęk garnków i patelni, odgłosy zabawy dzieci z podwórek; świerszcze i żaby nad wodą, podobnie jak ptaki, umilkły. Anouk znalazła klucz w zwy kły m miejscu, ale ty lne drzwi i tak nie by ły zamknięte, jak wiele drzwi w Lansquenet. Gaz i elektry czność zostały wy łączone, mamy jednak do dy spozy cji kuchnię Armande oraz stertę drewna na ty łach domu, gdy by śmy chciały coś ugotować. W szafce leży bielizna pościelowa i wełniane koce – cy try nowy, różowy, waniliowy i błękitny. W sy pialni Armande stoi podwójne łóżko, w salonie sofa, a w pokoju na górze składana polówka. Zdarzało mi się sy piać w gorszy ch miejscach. – Naprawdę podoba mi się tutaj – powiedziała Anouk. – Bam – zgodziła się skwapliwie Rosette. – Czy li postanowione – podsumowałam. – Zostajemy na noc, a rano pogadamy z Lukiem.
Rey naud nadal trzy mał swoją brzoskwinię, nieco uszty wniony i skrępowany. Jego niewzruszone zasady prędzej dopuściły by spanie w rowie niż wtargnięcie do pustego domu bez formalnej zgody właściciela. Co zaś do brzoskwiń, to nie miałam wątpliwości, że według jego standardów po prostu je ukradłam, toteż patrzy ł na mnie teraz z takim samy m zakłopotaniem jak Adam w raju na Ewę, kiedy ta podała mu zakazany owoc. – Nie zamierza ksiądz jej zjeść? – spy tałam. Anouk i Rosette pożarły swoje kilkoma łakomy mi kęsami. Uświadomiłam sobie, że ty lko raz widziałam, jak Rey naud się poży wia; dla niego jedzenie to skomplikowana sprawa, przedmiot zarówno obawy, jak rozkoszy. – Mademoiselle Rocher... – Proszę mi mówić „Vianne”. Chrząknął. – Doceniam, że nie zadała mi pani dotąd oczy wistego py tania. Ale powinna pani wiedzieć, że aż do następny ch dy spozy cji jestem zwolniony ze świadczenia posługi kapłańskiej w Lansquenet, gdy ż toczy się przeciwko mnie śledztwo w sprawie podpalenia dawnej chocolaterie. – Wziął głęboki oddech. – Oczy wiście nie muszę pani wy jaśniać, że w żaden sposób nie jestem za to odpowiedzialny. Nie aresztowano mnie ani nawet formalnie nie oskarżono. Policja po prostu przy jechała mnie przesłuchać. Jednakże człowiek mojej pozy cji... Doskonale sobie wy obrażałam tę scenę, oglądaną zza okiennic. Miejscowe plotkary musiały rzucić do okien wszy stkie swoje siły. Sklep na pół spalony i zrujnowany. Straż pożarna o godzinę spóźniona. Policy jny wóz zaparkowany przed kościołem. Albo jeszcze gorzej: przed plebanią, małą chatką Rey nauda przy rue des Francs Bourgeois z równiutkimi rabatkami nagietków. Oczy wiście plebania należy do Kościoła, ale nagietki są na utrzy maniu Rey nauda. Takie podobne na swój sposób do mleczy, a jednak w jego oczach cała przepaść dzieli od siebie te chy tre, inwazy jne chwasty od żółty ch ślicznotek prężący ch się na grządce w wojskowy m ordy nku. – Nie musiał mi ksiądz tego mówić. Wiem, że nie podłoży ł ksiądz ognia. Usta mu drgnęły. – Szkoda, że nie wszy scy są o ty m przekonani. Caro Clairmont plotkuje na prawo i lewo jak szalona. Chociaż niby to mi współczuje, spija każde słowo z ust mojego następcy. – Jakiego następcy ? – Père Henriego Lemaître’a. To nowy pupilek biskupa. Karierowicz, co ma za dużo zębów i pasjonuje się PowerPointem. – Wzruszy ł ramionami. – Teraz to ty lko kwestia czasu. Wie pani przecież, jacy są ludzie w Lansquenet. O, tak, wiem. Sama by łam obiektem plotek i wiem, jak szy bko się rozchodzą. Wiem także, że w obecny m klimacie każdy ślad skandalu, doty czącego osoby duchownej, musi by ć wzięty pod lupę. Kościół katolicki bory ka się ostatnio ze zby t wieloma skandalami, toteż nawet jeśli policja nie ma przeciwko Rey naudowi żadny ch dowodów, sąd opinii publicznej i tak w końcu uzna go za winnego. Kolejny głęboki oddech. – Może, mademoiselle Rocher, jeśli zostanie pani u nas jakiś czas, to przekaże pani swoje... hm... wątpliwości tutejszy m przy jaciołom, który ch ta sy tuacja zdaje się bawić? Na przy kład Joséphine czy Narcisse’owi...
Urwał gwałtownie i odwrócił wzrok. Patrzy łam na niego z coraz większy m zdumieniem. Lodowata precy zja tej przemowy by ła tak samo wy razista jak zawsze, ale mina nie budziła wątpliwości. Na swój zawoalowany, nieśmiały sposób Francis Rey naud prosił o pomoc. Ledwie mogę sobie wy obrazić, z jakim trudem przeszły mu przez gardło te słowa. Po wszy stkim, co tu się wy darzy ło, przy znać przed samy m sobą, że kogoś potrzebuje... zwłaszcza kogoś takiego jak ja... Świat Rey nauda jest czarno-biały. Według niego to wszy stko upraszcza. Ale w rzeczy wistości całe to czarno-białe my ślenie prowadzi ty lko do zatwardziałości serc, utrwalania przesądów oraz ślepoty dobry ch ludzi na krzy wdę, którą wy rządzają inny m. A jeśli dzieje się coś, co podważa ich sposób widzenia świata, jeśli czarno-białe my ślenie rozpada się na milion odcieni szarości, tacy Rey naudowie tracą grunt pod nogami i chwy tają się słomki w obronie przed huraganem. – Przepraszam – powiedział. – Co pani może zrobić? Proszę zapomnieć, że w ogóle prosiłem. – Ależ oczy wiście, że pomogę księdzu, na ile potrafię! Ty lko pod jedny m warunkiem... Spojrzał na mnie posępnie. – To znaczy...? – Że, na litość boską, zje ksiądz wreszcie tę brzoskwinię!
PIERWSZA KWADRA
Rozdział pierwszy
Poniedziałek, 16 sierpnia Rano przy szedł Luc – to Rey naud zawiadomił go, że tu jesteśmy. Zastał nas przy śniadaniu (brzoskwinie i gorąca czekolada) podany m na kompletnie niedobranej zastawie Armande: zaby tkowa, przeświecająca jak skóra porcelana z wy szczerbiony mi złoceniami na brzegach obok trady cy jnego wzornictwa z regionu Sous-Tannes, tego mikroskopijnego prostokąta Gers, odciętego od reszty przez rzekę Tannes przed jej połączeniem się z większą Garonną. Anouk miała miseczkę z namalowany m królikiem, Rosette ze stadkiem kurcząt. Moja by ła w kwiatki, z wy pisany m ozdobny mi literami imieniem: „Sy lvie-Anne”. Miseczka wy glądała na starą. Sy lvie-Anne to jakaś krewna? Siostra, kuzy nka, córka, może ciotka? Zastanawiałam się, jak to jest mieć miseczkę z własny m imieniem, podarowaną może przez matkę albo przekazaną przez babkę. Ale jakie imię by na niej widniało, Armande? Które z moich liczny ch imion? – Vianne! Wołanie z otwarty ch drzwi wy ry wa mnie z zadumy. Luc ma teraz niższy głos i już się nie jąka, ale poza ty m wy gląda jak dawniej: brązowe, opadające na czoło włosy, bezpośredni, nieco łobuzerski uśmiech. Uściskał najpierw mnie, potem Anouk, wreszcie z jawną ciekawością przy jrzał się Rosette, która powitała go szczerbaty m uśmiechem i zadziorny m małpim odgłosem: kak-kakk. W pierwszej chwili go to zaskoczy ło, zaraz jednak się roześmiał. – Przy niosłem zaopatrzenie, ale wy gląda na to, że już jesteście po śniadaniu. – Nie wierz w to – odrzekłam z uśmiechem. – Na ty m powietrzu cały czas mamy apety t. Uśmiechnął się szeroko i wręczy ł mi torbę ze świeży mi croissantami i pains au chocolat. – Jesteście tu z mojej winy, więc możecie zostać, jak długo chcecie. Babci by się to podobało. Zapy tałam, co zamierza zrobić z ty m domem teraz, kiedy jest już pełnoprawny m właścicielem. Wzruszy ł ramionami.
– Jeszcze nie wiem. Może tu zamieszkam. To znaczy, jeśli rodzice... – Zagry zł wargę. – Oczy wiście sły szała pani o pożarze. Przy taknęłam. – Wy padki się zdarzają – zauważy ł. – Ale maman uważa, że jest w ty m coś więcej. Podejrzewa, że to Rey naud podłoży ł ogień. – Naprawdę? A ty co o ty m my ślisz? Pamiętam Caro Clairmont; jako najbardziej gorliwa z tutejszy ch plotkarek zawsze ży ła ze skandali i miejscowy ch dramatów. Już widzę ten skry wany uśmieszek, jakim zareagowała na niełaskę Rey nauda, łagodząc zarazem pogłoski manifestacją wy lewnego współczucia. – No cóż, nigdy za nim nie przepadałem. Nie sądzę jednak, żeby to zrobił. To znaczy... owszem, jest zimny i nieco szty wny w obejściu, ale do tego by się raczej nie posunął. Luc by ł w mniejszości. Zanim dzień dobiegł końca, usły szały śmy tę plotkę jeszcze kilkanaście razy. Od Narcisse’a, który przy niósł warzy wa ze swojego sklepu, od Poitou, piekarza, od Joline Drou, nauczy cielki, która odwiedziła nas z sy nem. Wieść o naszy m przy by ciu rozniosła się niczy m puszki dmuchawca na wietrze i teraz większość mieszkańców Lansquenet – z jedny m zaskakujący m wy jątkiem – zdawała się „przechodzić” przez Les Marauds. Vianne Rocher wróciła. Vianne Rocher nareszcie z powrotem w domu... Ale to jakiś absurd. Ja już mam dom. Jest zacumowany przy Quai de l’Ely sée. Nie przy należę tu bardziej niż osiem lat temu, kiedy po raz pierwszy przy jechały śmy z Anouk. A jednak... – To przecież takie proste – zauważy ł Guillaume. – Mogłaby ś wy remontować dawną chocolaterie. Wy starczy trochę farby, każdy z nas by ci pomógł... Uchwy ciłam bły sk w oczach Anouk. – Powinieneś zobaczy ć naszą łódź w Pary żu. Tuż pod Pont des Arts. Rankami rzeka tonie w mgle, zupełnie jak Tamiza. Bły sk zgasł pod osłoną długich rzęs. – Musisz koniecznie nas odwiedzić, Guillaume. – O nie, za stary jestem na Pary ż. – A Łatka przy wy kła do podróżowania pierwszą klasą. Guillaume należy do ty ch nieliczny ch, którzy nie wierzą w winę Rey nauda. – To po prostu złośliwe plotki. Dlaczego proboszcz miałby spalić szkołę? Joline Drou wiedziała to na pewno: – Wszy stko przez nią, oto dlaczego. Przez tę „burkę”, kobietę w czerni. Anouk i Rosette wy szły na dwór i zaczęły trzepać zakurzony dy wan dwiema stary mi miotłami. Przy łączy ł się do nich sy n Joline, Jeannot – chłopak w wieku Anouk, którego pamiętałam z czasów chocolaterie. Zaprzy jaźnili się wtedy, na przekór jego nieznośnej matce. – Kim ona jest? Joline uniosła jedną brew. – Podobno wdową, siostrą Karima Bencharkiego. Znam Karima... jest bardzo miły, pracuje w siłowni w Les Marauds. Ale ona jest zupełnie inna: agresy wna, zdy stansowana. Powiadają, że mąż się z nią rozwiódł. – To znaczy, nie wiesz tego? – Joline to jedna z najbardziej dociekliwy ch plotkarek. Nie chce mi się wierzy ć, że nie poznała każdego szczegółu z ży cia nowo przy by łej naty chmiast po jej przy jeździe. Wzruszy ła ramionami.
– Nic nie rozumiesz. Ona nigdy z nikim nie rozmawia, nie to, co inni Maghrébins. Nawet nie wiem, czy mówi po francusku. – I nie próbowałaś się dowiedzieć? – To nie takie proste. Jak można zagadać do kogoś, kto nigdy nie pokazuje twarzy ? Dawniej by ły śmy w całkiem przy jazny ch stosunkach z niektóry mi kobietami z Les Marauds. Caro zapraszała je do siebie na herbatę... Ludzie uważają nas za prowincjuszy, ale w rzeczy wistości jesteśmy tu bardzo wielokulturowi. Zdziwiłaby ś się, Vianne. Ja nawet zaczęłam jeść kuskus, jest szalenie zdrowy i wcale tak bardzo się od niego nie ty je. Ukry wam uśmiech. Joline Drou i Caro Clairmont sądzą, że można sobie przy swoić inną kulturę, jedząc kuskus. Wy obraziłam sobie te herbatki u Caro: te rozmowy, ciasteczka, porcelana, srebro, kanapeczki. Pełne dobry ch chęci dy skusje, prowadzące do entente cordiale. Wzdry gnęłam się na samą my śl. – I co się stało? Joline się skrzy wiła. – Przestały przy chodzić, kiedy pojawiła się ta kobieta. Same z nią kłopoty. Obnosi się z tą zasłoną na twarzy i ty lko denerwuje ludzi. One wszy stkie z sobą ry walizują, to jest tak zaraźliwe jak ostatni krzy k mody. Każda teraz tak chodzi. No, może nie dosłownie każda, ale sama wiesz. Mężczy zn to najwy raźniej doprowadza do szału, bo wciąż próbują zgady wać, co jest pod spodem. Ich wy obraźnia rozgrzewa się do czerwoności. Oczy wiście Rey naudowi to się nie podobało. On zawsze tkwił w przeszłości. Nie ma pojęcia, jak sobie radzić z wielokulturową Francją. Sły szałaś o ty m zamieszaniu w sprawie meczetu? I minaretu? A później, kiedy ta kobieta otworzy ła szkołę... – Pokręciła głową. – Musiało w nim coś pęknąć, ty lko ty le mogę powiedzieć. I to nie po raz pierwszy... – Ile tam by ło uczennic? – Och, kilkanaście. Bóg wie, czego je uczy ła. – Poruszy ła ramieniem, wy raźnie rozdrażniona. – Te „burki” nie chcą się z nami zadawać. My ślą, że będziemy je kusić naszą luźną moralnością. Albo po prostu dostają mdłości od waszego protekcjonalnego tonu i braku zrozumienia, pomy ślałam, nie wy rażając tego głośno. – Ona, zdaje się, ma córkę? Przy taknęła. – Tak, biedne stworzenie. Nigdy nie bawi się z naszy mi. Nigdy z nikim nie rozmawia. Wy jrzałam przez okno, gdzie Anouk i Jeannot toczy li pojedy nek na miotły, a Rosette buczeniem zagrzewała ich do walki. Ży jąc i podróżując tak, jak to mamy od lat w zwy czaju, nawiązujemy z moją córką więcej kontaktów z różnego rodzaju ludźmi niż ktokolwiek w Lansquenet. Nauczy ły śmy się sięgać wzrokiem nieco dalej niż warstwy, w który ch się ukry wamy. Nikab czy, jak to błędnie nazy wa Joline, burka jest ty lko warstwą materiału. A jednak w oczach takiej Joline ma w sobie moc, dzięki której zwy kła kobieta staje się obiektem podejrzliwości i strachu. Nawet Guillaume, zwy kle tak tolerancy jny, niewiele ma do powiedzenia w obronie kobiety z chocolaterie. – Zawsze uchy lam kapelusza, kiedy ją spoty kam – tłumaczy. – Nauczono mnie tego w dzieciństwie. A ona nigdy nie powie nawet słowa powitania, nawet na mnie nie spojrzy. To jest niegrzeczność, madame Rocher, zwy kła niegrzeczność. Nie obchodzi mnie, kto jest kim, zawsze staram się by ć uprzejmy m. Ale jak ktoś nawet na mnie nie patrzy...
Rozumiem. To musi by ć trudne. Nie mam jednak prawa przemawiać z pozy cji moralistki. Przez całe lata uciekałam przed Mężczy zną w Czerni, widząc ty lko strach mojej matki i czarną sutannę wrogiej wiary. Przez całe lata by łam, jak Guillaume i reszta, zaślepiona moim uprzedzeniem. Dopiero teraz widzę prawdę; widzę, że mój Mężczy zna w Czerni to zwy kły człowiek, tak samo wrażliwy i podatny na ból jak każdy inny. Czy Lansquenet ze swoją Kobietą w Czerni to naprawdę coś innego? I czy przy padkiem pod tą swoją zasłoną ona także, tak jak Rey naud, nie potrzebuje pomocy ?
Rozdział drugi
Poniedziałek, 16 sierpnia Wreszcie zaczęła zapadać noc. Niebo zmieniało barwy od arbuzowej czerwieni do ciemnego, aksamitnego szafiru szkatułki z biżuterią. Przez Les Marauds niósł się słaby, smętny głos muezina. Jednocześnie za rzeką rozdzwoniły się kościelne dzwony, oznajmiające koniec mszy. Kilkanaście rodzin zaprosiło nas już wcześniej na obiad, gdy by śmy miały ochotę na ży cie towarzy skie, ale Rosette już prawie spała, a Anouk znowu przy kleiła się do iPoda. Obie wy glądały na wy kończone. Może to przez świeże powietrze, zmianę otoczenia, natłok przy jaciół i odwiedzający ch. Przy gotowałam prosty wieczorny posiłek z oliwek, chleba, owoców i sera, do tego sałatkę z listków mlecza z żółty mi nasturcjami. Jadły śmy w milczeniu, wsłuchane w wieczorne dźwięki zza otwartego okna: świerszcze, kościelne dzwony, żaby, nocne ptaki, ty kanie starego zegara o szeroko uśmiechniętej, pergaminowożółtej tarczy. Zauważy łam, że Rosette nie je; przesuwała ty lko oliwki po talerzu jak kawałeczki jakiejś skomplikowanej gry. – O co chodzi, Rosette? Nie jesteś głodna? – Ona tęskni za Roux – wy jaśnia Anouk. – Rour – wtóruje żałośnie Rosette. – Już niedługo go zobaczy my. Spodoba ci się tutaj – mówi Anouk, przy tulając siostrę. Potem przenosi wzrok na mnie. – Joséphine nie przy szła. My ślałam, że ona pierwsza nas powita. Ma rację, ja też to zauważy łam. Oczy wiście, kawiarnia jest otwarta przez cały dzień, Joséphine musi mieć mnóstwo roboty. Ale i tak my ślałam, że wpadnie w przerwie na drugie śniadanie. Może nie chce się spotkać z ty mi inny mi, jak Caro czy Joline, które ty lko plotkują i się gapią. Może ma dziś za mało personelu albo zamierza przy jść po zamknięciu lokalu. Mam taką nadzieję; ze wszy stkich znajomy ch, który ch tu zostawiłam, najbardziej brakowało mi właśnie Joséphine; Joséphine ze smutny mi oczami i miną wy rażającą stoicki opór. – Pójdziemy do niej jutro – obiecuję Anouk. – Może dziś nie ma czasu. Skończy ły śmy posiłek w milczeniu. Anouk i Rosette poszły do łóżek. Zostałam sama z kieliszkiem czerwonego wina i zastanawiałam się, co teraz robi Rey naud. Wy obraziłam go sobie
w ty m mały m domku, jak patrzy na ostatnie promienie słońca, wsłuchany w dźwięk dzwonów, podczas gdy ry wal odprawia za niego mszę. A potem, ponieważ nie mogłam usiedzieć na miejscu, otworzy łam drzwi i wy szłam do ogrodu. Pachniało kurzem i brzoskwiniami. W rozmary nowy m ży wopłocie cy kały świerszcze. W tej części osady nie ma uliczny ch latarni, ale niebo, które nigdy nie jest całkowicie czarne, wy starczy ło, aby wskazać mi drogę przez most do Lansquenet. W dole Les Marauds budziło się do ży cia. Wokół zamknięty ch okiennic paliły się światła, ludzie wchodzili do domów i wy chodzili na ulice, z pootwierany ch kuchenny ch drzwi unosił się zapach kadzidła i przy rządzany ch potraw. Wszy stko wy glądało zupełnie inaczej niż zaledwie kilka godzin temu – duszny, nieruchomy upał; kobiety w hidżabach i abajach narzucony ch na zwy kłe ubranie; brodaci mężczy źni w swoich biały ch szatach – taka przy czajona, podejrzliwa cisza. Teraz wszędzie rozlegały się gwar, śmiech, odgłosy świętowania. Podczas ramadanu dni się dłużą. Wieczorem prosty posiłek wy daje się ucztą, a szklanka wody błogosławieństwem. Opowiada się różne historie, gra się w gry, dzieciom pozwala się nie kłaść do późnej nocy. Przez bulwar biegła dziewczy nka w żółty m kamizie. Wy wijała długim kijem, który wy dawał ostry, furkoczący dźwięk. Rozpoznałam lokalną zabawę: brało się dużego żuka, przy wiązy wało go nitką do kija i wy machiwało, aż rozległ się zaimprowizowany klekot. Ktoś krzy knął coś po arabsku. Dziecko zaprotestowało. Ukazała się druga dziewczy nka w granatowy m kaftanie. Mała zostawiła kij przy drodze i pobiegła za tamtą do domu. Wędrowałam z wolna przez Les Marauds, zmierzając w kierunku rzeki. Most, który spina tę osadę z Lansquenet, znajduje się przy czy mś w rodzaju skrzy żowania; to tam kiedy ś mieściły się garbarnie, a teraz stoi meczet. Po obu stronach zachowały się mury starej bastide, gdzieniegdzie popękane, znak dla ewentualny ch intruzów, że Lansquenet chroni swoje dzieci. Most jest kamienny, dość niski; rzeka dzieli wioskę na dwie części niczy m połówki przekrojonego owocu. W zimie po deszczu Tannes przy biera tak bardzo, że ty lko najbardziej płaskie łodzie są w stanie tędy przepły nąć. Jesienią, zwłaszcza po szczególnie upalny m lecie, rzeka niemal całkowicie wy sy cha, a na jej brzegach osiada żwirowaty piasek, poprzecinany skąpy mi strumy czkami. W tej chwili stan wody wy daje się w sam raz; jest idealny i do kąpieli, i dla łodzi. To spostrzeżenie sprawiło, że znów zaczęłam się zastanawiać, dlaczego Roux wolał tu nie przy jeżdżać. Kiedy razem z Anouk opuściły śmy Lansquenet, siedział tutaj jeszcze cztery lata. Dlaczego więc uparł się zostać w Pary żu, skoro tak kocha wieś? Dlaczego wy brał Sekwanę, a nie tak przy jazną rzekę jak Tannes? Do tego Rosette tak bardzo za nim tęskni... Naturalnie Anouk i ja także, ale Rosette tęskni w ten szczególny sposób, którego my dwie nie rozumiemy. Oczy wiście nadal ma swojego Bama; pod nieobecność Roux Bam stał się bardziej widoczny – siedzi przy Anouk na stołku, a jego wy gięty w znak zapy tania ogon odcina się wy raźnie na tle żółtego światła lampy. Ach, Roux, dlaczego z nami nie przy jechałeś? Roux jest na bakier z techniką, ale jakoś udało mi się go namówić do noszenia – że nie wspomnę o uży waniu – komórki. Spróbowałam zadzwonić teraz, jednak przewidująco ją wy łączy ł. Wy słałam więc SMS: Dotarłyśmy bezpiecznie. Mieszkamy w starym domu Armande. Wszystko świetnie, ale jest trochę
zmian. Może będziemy musiały zostać nieco dłużej. Tęsknimy, całujemy, Vx Sama czy nność wy sy łania SMS-u do domu sprawiła, że Roux wy dał mi się ty m bardziej daleki. Czy to rzeczy wiście jest teraz mój dom? Spojrzałam za rzekę na Lansquenet z jego światełkami, krzy wy mi uliczkami, bielejącą w mroku kościelną wieżą. A za mostem ta ciemniejsza połówka: ulice oświetlone ty lko lampami domów, mroczny szpic minaretu zwieńczony srebrny m półksięży cem, jawne wy zwanie dla kościelnej wieży, sterczącej z placu niczy m wzniesiona pięść. Przez chwilę my ślałam, że tutaj by ł mój dom; że mogłaby m zostać w Lansquenet na stałe. Nadal słowo „dom” kojarzy mi się z tą małą chocolaterie i pokojami na pięterku, z sy pialnią Anouk na stry szku z okrągły m okienkiem w dachu. I teraz czuję się rozdarta jak nigdy dotąd: jedną połową należę do Roux, drugą do Lansquenet. Może dlatego, że sama wioska jest podzielona między dwa światy : jedna nowoczesna, wielokulturowa, a druga tak konserwaty wna, jak ty lko francuska prowincja by ć potrafi, ja zaś doskonale to rozumiem... Co ja tu robię? Po co otworzy łam tę skrzy nkę niepewności? W liście Armande stoi wy raźnie, że ktoś w Lansquenet potrzebuje pomocy. Ale kim jest ta osoba? Francis Rey naud? Kobieta w Czerni? Joséphine? Ja sama? Moja droga wiodła obok domu, z którego wy szła dziewczy na w granatowy m kaftanie. Na poboczu leżał kij z uwiązany m żukiem. Uwolniłam owada, który zaraz odleciał, bzy cząc gniewnie, po czy m przy stanęłam, żeby przy jrzeć się domostwu. Jak większość budy nków w Les Marauds, ten także miał spadzisty dach i dwie kondy gnacje, a ściany częściowo z drewna, częściowo z żółtej cegły. Wy glądał mi na dwa domy połączone w jeden; drzwi i okiennice wy malowano na zielono, na parapetach stały skrzy nki z czerwony mi pelargoniami. Ze środka dobiegały głosy, śmiech i rozmowy, w powietrzu unosiły się kuchenne zapachy przy praw i mięty. Nagle drzwi otworzy ły się znowu i na ulicę wy biegła dziewczy nka w żółty m kamizie. Na mój widok przy stanęła i patrzy ła na mnie bły szczący mi oczami. Domy śliłam się, że ma najwy żej sześć lat – za mała, by nosić chustę. Włosy miała ściągnięte w kucy ki i związane żółty mi wstążkami. Na pulchnej rączce nosiła złotą bransoletkę. – Halo – powiedziałam. Dziewczy nka nie odry wała ode mnie oczu. – Niestety, pozwoliłam uciec twojemu żukowi – ciągnęłam, wskazując porzucony kij. – Bardzo smutno wy glądał, taki uwiązany. Jutro złapiesz go sobie znowu, to znaczy jeśli zechce się bawić. Uśmiechałam się, ale mała nadal ty lko patrzy ła. Zastanawiałam się, czy w ogóle mnie rozumie. W Pary żu widy wałam dziewczy nki w wieku Rosette prawie w ogóle nieznające francuskiego, chociaż tam się urodziły. Zwy kle opanowy wały języ k dopiero pod koniec podstawówki; znałam jednak rodziny, które wolały nie posy łać córek do szkoły średniej – czasem z powodu problemów z chustami, czasem dlatego, że potrzebowano ich w domu. – Jak ci na imię? – zapy tałam. – Maja. Czy li jednak rozumie. – Miło mi cię poznać, Maju. Ja jestem Vianne. Mieszkam w ty m domu na górze z dwiema córeczkami.
Pokazałam jej dom Armande. Spojrzała na mnie niepewnie. – Tam? – Tak. Należał do mojej przy jaciółki Armande. – Nadal nie wy glądała na przekonaną. – Czy twoja mama lubi brzoskwinie? Skinęła leciutko głową. – Bo przy ty m domu rośnie brzoskwinia. Jeśli chcesz, to jutro zerwę trochę owoców i przy niosę twojej mamie na iftar ***. Uśmiechnęła się, sły sząc to słowo. – Wiesz, co to iftar? – Oczy wiście. Kiedy ś mieszkały śmy z mamą w Tangerze. To miasto pełne kontrastów, tętniące ży ciem na tak wiele sposobów. Zawsze uży wałam potraw i przepisów jako środka porozumienia z ludźmi wokół siebie; czasem, w mieście takim jak Tanger, jedzenie to jedy ny wspólny języ k. – Co jecie dzisiaj w czasie przerwy w poście? Zupę harissa? Ja ją uwielbiam. Uśmiech Mai stał się jeszcze szerszy. – Ja także. A Omi smaży naleśniki. Ma swój tajny przepis. To najlepsze naleśniki na świecie. Nagle zielone drzwi otworzy ły się znowu i kobiecy głos powiedział coś ostro po arabsku. Maja chy ba chciała zaprotestować, jednak, choć niechętnie, wróciła do domu. W progu mignęła mi postać w czerni – podniosłam rękę w geście pozdrowienia, ale drzwi się zatrzasnęły, zanim zdąży łam się zorientować, czy w ogóle mnie zauważy ła. Jednego by łam pewna: kobieta w progu to ta sama, którą widziałam wczoraj przy kościele, a później w Les Marauds – siostra Karima Bencharkiego, o nieznany m nikomu nazwisku; kobieta, której cień pada na obie społeczności... Wracając do domu wzdłuż Tannes, czułam niesamowity spokój. Świerszcze i ptaki umilkły, nawet żaby siedziały cicho. W wieczory takie jak ten tutejsi mówią, że lada chwila nadleci autan, le Vent des Fous, Wiatr Obłędu, który grzechocze okiennicami, praży plony, nie daje ludziom spać. Biały autan przy nosi spiekotę, czarny – deszcze i burze. Obojętne, skąd zawieje, zmiana jest już w powietrzu. Co ja robię w Lansquenet? Znowu nie mogę przestać o ty m my śleć. Czy to autan mnie tu przy wiał? I jaki będzie ty m razem? Ten biały, co nie daje spać, czy czarny, od którego się wariuje? *** Posiłek na zakończenie całodziennego postu w ramadanie.
Rozdział trzeci
Wtorek, 17 sierpnia Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszy łem. Oczy wiście ciebie już tu nie ma, ale muszę się przed kimś wy spowiadać, a przed ty m nowy m księdzem, père Henrim Lemaître’em w niebieskich dżinsach, o przy klejony m uśmiechu i z wszy stkimi ty mi nowy mi pomy słami, to absolutnie wy kluczone. Biskup jest taki sam. On naprawdę my śli, że to ja podpaliłem tę szkołę. Nie będę klękał przed takimi ludźmi, père, prędzej skażę się na potępienie. Oczy wiście, masz rację, ojcze. Mój grzech to py cha, zawsze by łem tego świadom. Ale wiem, że père Henri Lemaître zniszczy Saint-Jérôme, więc nie mogę ty lko stać z boku i się przy glądać. Przecież, na miłość boską, ten człowiek uży wa do swoich kazań PowerPointa, a wiejskiego organistę wy mienił na Lucie Levalois, grającą na gitarze! W rezultacie niewątpliwie wzrasta jego popularność – nigdy dotąd nie przy jeżdżało do naszego kościoła ty lu wierny ch z inny ch wiosek – ale ciekaw jestem, co ty by ś na to powiedział, père, ty, który zawsze by łeś tak surowy. Biskup uważa, że w dzisiejszy ch czasach prakty ka religijna powinna by ć bardziej rozry wką niż trudem. Musimy przy ciągać młodzież, tak mówi. Sam ma trzy dzieści osiem lat, czy li o siedem mniej niż ja, i pod sutanną nosi sportowe buty Nike. Père Henri Lemaître to jego protegowany i oczy wiście nie popełnia żadny ch błędów. Dlatego biskup patrzy przy chy lny m okiem na jego plany modernizacji Saint-Jérôme, włącznie z prezentacjami w PowerPoincie podczas kazań i zamiarem wy miany stary ch dębowy ch ławek na coś „bardziej odpowiedniego”. Pewnie père Henri chce przez to powiedzieć, że dąb się gry zie z PowerPointem. Ale chociaż osobiście boleję nad stratą ty ch ławek, to raczej będę w mniejszości. Caro Clairmont od lat na nie narzeka – że niby są wąskie i twarde (sama nie jest ani wąska, ani twarda). A jeśli przy jdzie do ich usunięcia, to oczy wiście zarobi na ty m nie kto inny, ty lko jej mąż Georges, który po odnowieniu sprzeda je w Bordeaux po absurdalnie wy górowanej cenie. Kupią je od niego bogaci tury ści, szukający do swoich letnich domów czegoś „przy jemnie autenty cznego”. Naprawdę trudno się nie wściekać, père. Poświęciłem swoje ży cie dla Lansquenet i za to wszy stko usuwa się mnie stąd... z takich powodów!
Wszy stko sprowadza się do tego przeklętego sklepu. Tej piekielnej chocolaterie. Co takiego jest w ty m miejscu, że wciąż pojawiają się tam kłopoty ? Najpierw Vianne Rocher, potem ta siostra Bencharkiego. Teraz, chociaż wy patroszony i pusty, ten dom zdaje się by ć na najlepszej drodze do doprowadzenia mnie do upadku. Biskup jest pewien, przy najmniej tak mi mówi, że nie mam nic wspólnego z ty m pożarem. Hipokry ta! Zauważ, ojcze, że nie zająknął się nawet na temat swego przekonania o mojej niewinności. Powiedział, bardzo rozsądnie zresztą, że bez względu na wy nik śledztwa, ja jestem tutaj skompromitowany. Może więc jakaś inna parafia, gdzie nikt mnie nie zna... Szlag by trafił tę jego protekcjonalność! Nie odejdę stąd tak łatwo. Nie przy jmuję do wiadomości, że po wszy stkim, co uczy niłem dla tej wspólnoty, nikt tu już we mnie nie wierzy. Musi by ć coś, co mogę zrobić. Jakiś gest, by pozy skać sobie odrobinę dobrej woli moich parafian i ty ch z Les Marauds. Próby podjęcia dialogu spełzły na niczy m, więc może uczy nek przemówi w mojej sprawie. I właśnie dlatego dziś rano postanowiłem pójść na plac Saint-Jérôme i pomóc, o ile potrafię, przy remoncie. Budy nek ma nienaruszoną konstrukcję, trzeba go ty lko porządnie wy sprzątać, uzupełnić dachówki, wy mienić część stolarki, oty nkować, położy ć kilka warstw farby, a będzie wy glądał jak nowy. Tak przy najmniej my ślałem; wierzy łem także, że inni dostrzegą moje starania i zgłoszą się do pomocy. Cztery godziny później wszy stko mnie bolało, a nikt nawet się do mnie nie odezwał. Piekarnia Poitou jest zaraz naprzeciwko, Café des Marauds kawałek dalej, ale nikomu nie przy szło do głowy, żeby przy nieść mi chociaż coś do picia w ten straszny upał. Zacząłem dochodzić do wniosku, père, że ma to by ć dla mnie pokuta; nie za pożar, ty lko za moją arogancką wiarę, iż ty m popisem pokory wy gram z powrotem moją owczarnię. Po drugim śniadaniu piekarnię zamknięto; wy blakły od słońca plac pogrąży ł się w ciszy. Ty lko wieża Saint-Jérôme dawała nieco wy tchnienia od słońca; ciągnąłem zwęglone kawałki drewna z wnętrza sklepu do krawężnika i przy stanąłem na chwilę w cieniu, a potem ły knąłem wody z fontanny. – Co ksiądz robi? Wy prostowałem się gwałtownie. Słodki Jezu. Że też akurat on, ze wszy stkich osób, który ch nie ży czy łem sobie widzieć... Oczy wiście chłopak Clairmontów, sam w sobie, to żaden problem, ale na pewno powie matce, a wolałby m, żeby mnie zobaczy ł, jak uwijam się wśród gromady ochotników, a nie wy czerpany i brudny szarpię się z wy palony mi belkami. – Nic wielkiego – odparłem z uśmiechem. – Pomy ślałem, że można by okazać trochę solidarności. Chy ba nie chcieliby śmy, żeby matka z dzieckiem wróciła do czegoś takiego... – Tu wskazałem osmalone drzwi i poczerniały bałagan w środku. Luc obrzucił mnie podejrzliwy m spojrzeniem. Może ten uśmiech by ł jednak błędem. – No dobrze, przy najmniej ja czuję się z ty m nieswojo – wy znałem już na poważnie. – Zwłaszcza gdy wiem, że pół wioski mnie obwinia o ten pożar. Pół wioski? Żeby ty lko! W tej chwili moich stronników mogłem policzy ć na palcach jednej ręki. – Ja księdzu pomogę – zaproponował Luc. – Teraz nie mam nic oprócz czasu. No tak, rok akademicki zaczy na się w końcu września. Luc, o ile pamiętam, studiuje literaturę francuską, ku niezadowoleniu Caro. Ale dlaczego chce mi teraz pomagać? Nigdy mnie nie lubił,
nawet wtedy, gdy jego matka należała do moich najwierniejszy ch parafianek. – Podjadę vanem z tartaku – rzekł, wskazując resztki drewna. – Najpierw pomogę księdzu posprzątać, a potem zorientujemy się, jakie materiały będą nam potrzebne. No cóż, w mojej sy tuacji nie mogłem mu odmówić. W końcu to py cha popchnęła mnie do tej pracy. Podziękowałem i zabraliśmy się do wy noszenia odpadów. By ło tego znacznie więcej, niż mi się zdawało, ale przy pomocy Luca do końca dnia udało się wy sprzątać cały parter. Odezwały się dzwony na wieczorną mszę; cienie na placu się wy dłuży ły. Z Saint-Jérôme wy szedł spacerowy m krokiem père Henri Lemaître. Wy świeżony, jakby dopiero co wy puścili go ze specjalnej szafy chłodniczej ty lko dla księży : odprasowana sutanna, modna młodzieżowa fry zura, nieskazitelnie czy sta koloratka, ty lko o ton bielsza od zębów. – Francis! Nie znoszę, kiedy tak się do mnie zwraca. Rzuciłem mu najbardziej dy plomaty czny uśmiech. – Jak dobrze, że robisz to wszy stko! – zauważy ł, jakby m to jemu wy świadczał przy sługę. – Gdy by ś wspomniał mi o ty m rano, powiedziałby m słówko po mszy... – Z jego tonu można by sądzić, że z największą radością sam przy łoży łby ręki do pomocy, gdy by nie narzucono mu brzemienia w postaci mojej parafii. – A skoro mówimy o mszy... – tu obrzucił kry ty czny m spojrzeniem moją spoconą i wy smarowaną sadzą osobę – czy przy padkiem nie wy bierasz się dziś wieczorem do kościoła? W zakry stii mam ubranie na zmianę i z chęcią mógłby m... – Nie, dziękuję. – Wspominam o ty m, bo zauważy łem, że nie chodzisz na msze, nie przy jmujesz komunii ani nie przy stępujesz do spowiedzi, odkąd... – Dziękuję. Wezmę to pod uwagę. Zupełnie jakby m mógł przy jąć od niego Hostię... a co do spowiedzi... no cóż, père, wiem, że to grzech, ale powiem tak: w dniu, w który m przy jmę od niego pokutę, pożegnam Kościół na zawsze. Popatrzy ł na mnie ze współczuciem. – Moje drzwi zawsze są otwarte. A potem, razem z ostatnim bły skiem tego swojego uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów, poszedł sobie, zostawiając mnie z zaciśnięty mi z ty łu pięściami, w nastroju dalekim od pogodnego. Miałem już dość. Co za dzień! Poszedłem do domu, nie czekając, aż na placu zaczną zbierać się wierni. Dźwięk dzwonów ścigał mnie przez całą drogę, a kiedy dotarłem do drzwi, zobaczy łem, że ktoś je otagował czarny m spray em. Bazgroł wy glądał na świeży, w rozgrzany m powietrzu nadal czuło się opary farby. Rozejrzałem się wokoło: pusto, poza trzema chłopakami na górskich rowerach w końcu rue des Francs Bourgeois. Nastolatki, z tego, co widziałem; jeden w luźnej białej koszuli, dwaj pozostali w T-shirtach i dżinsach. Wszy scy trzej mieli kratkowane chustki, jakie czasem noszą Arabowie. Na mój widok odjechali pędem w stronę Les Marauds, krzy cząc coś po arabsku. Nie znam tego języ ka, ale sądząc z ich tonu oraz śmiechu, domy śliłem się, że nie by ł to komplement. Mogłem ich śledzić, mon père. Może nawet powinienem. Ale by łem zmęczony i... owszem, przy znaję, trochę się bałem. Dlatego wszedłem do środka, wziąłem pry sznic, a potem nalałem sobie piwa i próbowałem zjeść kanapkę.
Przez otwarte okno wciąż sły szałem bicie dzwonów na mszę, a z oddali jeszcze głos muezina, niosący się nad rzeką niczy m wstęga dy mu w wieczorny m powietrzu. I naprawdę miałem chęć się pomodli, jednak w głowie tłukła mi się ty lko my śl o Armande Voizin, jej bezczelny ch czarny ch oczach, imperty nenckim sposobie by cia i o ty m, jakby się z tego wszy stkiego śmiała. Może widzi mnie teraz. Ta my śl napełnia mnie grozą, toteż wy ciągam następne piwo i patrzę, jak słońce zachodzi nad Tannes, a potem jak z kolei nad Lansquenet wschodzi sierp księży ca.
Rozdział czwarty
Wtorek, 17 sierpnia Rano poszły śmy z Rosette sprawdzić, co się dzieje z Joséphine. Wszy stkie sklepy w Les Marauds by ły zamknięte – ten z konfekcją, spoży wczy, z tkaninami w belach – wy patrzy ły śmy wszakże małą kafejkę, w której ponury mężczy zna w białej galabii i modlitewnej czapeczce takija polerował stoliki. Zobaczy ł, że zaglądam do środka, podniósł więc na chwilę wzrok i zakomunikował: – Zamknięte. Ty le to sama podejrzewałam. – A kiedy otwieracie? – Później. Wieczorem. – Rzucił nam spojrzenie, które przy pomniało mi Paula Muscata z czasów, kiedy prowadził Café des Marauds: taksujące i dziwnie wrogie. Potem zajął się znowu stolikami. Nie każdy jest tu mile widziany. Zły człowiek, zasy gnalizowała Rosette. Zła twarz. Chodźmy stąd. Bam by ł aż za bardzo widoczny – bazgroł pomarańczowego światła u jej nóg. Po buzi mojej córki przemknął łobuzerski wy raz; mężczy źnie spadła czapeczka i potoczy ła się po podłodze. Rosette zapiała radośnie. Kątem oka zobaczy łam, jak Bam fika koziołka. Szy bko chwy ciłam małą za rękę. – W porządku, już idziemy. To nie ta kawiarnia. Ale w Café des Marauds zamiast Joséphine zastałam za barem naburmuszoną szesnastolatkę, wpatrzoną w telewizor. Oznajmiła mi, że madame Bonnet pojechała do Bordeaux po zaopatrzenie i może wrócić dość późno. Nie, nie zostawiła żadnej wiadomości. Twarz dziewczy ny nie zdradzała ani rozpoznania, ani ciekawości. Oczy miała tak mocno zrobione, że ledwie je widziałam spod grubej warstwy cienia do powiek i tuszu. Wargi bły szczały jak owoce kandy zowane, a szczęki poruszały się beztrosko, gdy obracała w ustach pokaźny kawałek różowej gumy. – Jestem Vianne. Jak ci na imię?
Wy trzeszczy ła na mnie oczy jak na jakąś wariatkę. – Marie-Ange Lucas – burknęła po dłuższej chwili ty m samy m obrażony m tonem. – Zastępuję madame Bonnet. – Miło cię poznać, Marie-Ange. Poproszę citron pressé. A dla Rosette oranżadę. Anouk poszła szukać Jeannota Drou. Mam nadzieję, że szczęście dopisze jej bardziej niż mnie z Joséphine. Zaniosłam nasze napoje na terrasse (Marie-Ange się do tego nie kwapiła) i usiadłam pod akacją, gapiąc się na wy ludnioną ulicę prowadzącą w stronę mostu do Les Marauds. Madame Bonnet? Ciekawe, czemu moja dawna przy jaciółka, wróciwszy do panieńskiego nazwiska, zdecy dowała się pozostać przy „madame”. Ale Lansquenet ma swoje własne sposoby narzucania szacunku. Trzy dziestopięcioletnia kobieta, kierująca własną firmą bez pomocy mężczy zny, nie może by ć „mademoiselle”. Przekonałam się o ty m sama osiem lat temu; dla tutejszy ch zawsze będę madame Rocher. Rosette skończy ła napój i zajęła się kilkoma kamy kami, które znalazła po drodze. Niewiele trzeba, żeby ją zabawić; zrobiła jakiś znak palcami i kamy ki rozbły sły tajemny m światłem. Rosette zaskrzeczała niecierpliwie i wprawiła kamy ki w ruch na blacie stolika. – Biegnij pobawić się z Bamem – powiedziałam. – Ty lko tak, żeby m cię widziała, dobrze? Patrzy łam, jak zmierza do mostu. Mogłaby się tam bawić godzinami, rzucając paty ki do wody i ścigając się z nimi na drugą stronę albo po prostu obserwując odbicia chmur, które przepły wały nad jej głową. Drganie gorącego powietrza sugerowało obecność Bama. Dokończy łam swoją citron pressé i poprosiłam o jeszcze jedną. Do kawiarni wsunął głowę mały, może ośmioletni chłopiec, ubrany w T-shirt z Królem Lwem, sięgający mu aż po obrębek sfaty gowany ch szortów, oraz tenisówki, wy raźnie świeżo zamoczone w rzece. Miał spłowiałe na słońcu włosy i oczy w kolorze letniego nieba. Trzy mał w ręku sznurek, który, gdy malec wy ciągnął go do końca zza węgła, okazał się smy czą dużego kudłatego psa, też dopiero co skąpanego w Tannes. Chłopiec i pies wpatry wali się we mnie z nieskry waną ciekawością. Nagle obaj pomknęli w stronę mostu; pies szczekał wściekle na swojej smy czy, chłopiec pędził za nim duży mi susami, przy każdy m kroku wzbijając chmurę py łu spod potwornie brudny ch tenisówek. Marie-Ange przy niosła mi drugi napój. – Co to za chłopiec? – zapy tałam. – Ach, to Pilou. Sy n madame Bonnet. – Sy n? Rzuciła mi dziwne spojrzenie. – Oczy wiście. – Nie wiedziałam... Wzruszy ła ramionami, dając wy raz swej totalnej obojętności. Potem zebrała puste szklanki i wróciła do telewizora. Śledziłam dalej wzrokiem chłopca i jego psa, którzy chlapali się w najlepsze na pły ciźnie. W mgiełce wodnej wy glądali jak pozłoceni – włosy chłopca lśniły w słońcu i nawet ten haniebny pies robił wrażenie pochwy conego w matriks diamentów. Widziałam, że Rosette także przy gląda im się z ciekawością. W zasadzie towarzy skie z niej stworzenie, ale w Pary żu zwy kle jest zdana na siebie, gdy ż inne dzieci nie chcą się z nią bawić. Trochę dlatego, że nie mówi, ale także dlatego, że je przeraża. Nagle Pilou zawołał coś do niej
spod mostu; w jednej chwili znalazła się przy nim i teraz pluskali się razem, łącznie z psem. W ty m miejscu woda jest pły tka, a brzeg z grubego, żwirowatego piasku ostatecznie mógłby uchodzić za plażę. Rosette nic się nie stanie; pozwoliłam jej bawić się z nowy mi przy jaciółmi, a sama spokojnie kończy łam citron pressé, rozmy ślając o Joséphine. A więc madame Bonnet ma sy na. Kto jest jego ojcem? Zachowała nazwisko, czy li za mąż nie wy szła. Dziś nie ma tu nikogo prócz Marie-Ange; ani śladu jakiegoś partnera. Oczy wiście po wy jeździe do Pary ża straciłam kontakt z przy jaciółmi. Zmiana nazwiska, zmiana ży cia... i tak Lansquenet zostało w ty le, razem z wieloma inny mi miejscami, do który ch nigdy nie zamierzałam wracać. Roux, który mógłby przekazać mi nowinę, nigdy nie przepadał za pisaniem listów; przesy łał mi ty lko pocztówki z raptem jedną linijką tekstu z kolejnego postoju, gdziekolwiek go zaniosło. Ale przecież mieszkał w Lansquenet jeszcze cztery lata i większość tego czasu spędził w tej właśnie kawiarni. Wprawdzie nie cierpi plotek, ale wiedział, jak bliskie by ły śmy sobie z Joséphine, więc czemu, do licha, nie powiedział mi, że moja przy jaciółka urodziła dziecko? Skończy łam napój i zapłaciłam rachunek. Słońce praży ło już mocno. Rosette ma osiem lat, ale jak na swój wiek jest mała; ten Pilou może by ć od niej młodszy. Powędrowałam do mostu, żałując, że nie wzięłam kapelusza. Dzieci budowały na pły ciźnie coś w rodzaju zapory ; sły szałam, jak Rosette paple coś w swoim własny m języ ku: „Bambaddabambaddabam!”, a Pilou wy daje komendy, najwy raźniej przy gotowując się na odparcie ataku piratów: – Naprzód! Wstecz! Do dział! Bam! – Bam! – powtórzy ła Rosette. Świetnie znałam tę zabawę. Osiem lat temu Anouk bawiła się tak z Jeannotem Drou i inny mi kolegami koło Les Marauds. Chłopiec spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko. – Jest pani Maghrébine? Zaprzeczy łam ruchem głowy. – Ale ona mówi po zagranicznemu, no nie? – spy tał, zerkając z ukosa na Rosette. – Niezupełnie – wy jaśniłam z uśmiechem. – Ale rzeczy wiście nie mówi wiele. Rozumie jednak, co ty do niej mówisz. W pewny ch sprawach jest bardzo by stra. – Jak ma na imię? – Rosette. A ty jesteś Pilou, prawda? Od czego to jest zdrobnienie? – Jean-Philippe. – Znów się uśmiechnął. – A to mój pies Vladimir. Vlad, powiedz pani „halo”. Vlad szczeknął i otrząsnął się, rozpry skując fontannę kropel w kształcie łukowatego mostku. Rosette parsknęła śmiechem. Dobra zabawa, zasy gnalizowała. – Co ona mówi? – Lubi cię. – To fajnie. – Więc jesteś sy nem Joséphine? Ja jestem Vianne, dawna przy jaciółka twojej mamy. Mieszkamy w Les Marauds, w stary m domu madame Voizin. – Zawahałam się lekko. – Z przy jemnością zaprosiłaby m was do siebie, twojego tatę także, jeśli zechce. Pilou wzruszy ł ramionami. – Nie mam taty. – Zabrzmiało to trochę wy zy wająco. – To znaczy, właściwie mam, ale... – Ale nie wiesz, kim jest, tak? – No tak. To prawda.
– Moja córeczka często też tak mówiła. Ta druga, Anouk. Pilou patrzy ł na mnie okrągły mi oczami. – Wiem, kim pani jest! Tą panią ze sklepu, która robiła czekoladki! – Uśmiechnął się jeszcze szerzej i z radości aż podskoczy ł w wodzie. – Mama cały czas o pani mówi. Jest pani jakby celebry tką. – Nie posuwałaby m się aż do tego. – Wciąż mamy tu ten festiwal, który urządziła pani przed laty. W Wielkanoc, naprzeciwko kościoła. Są tańce, szukanie wielkanocny ch jajek, rzeźbienie w czekoladzie i takie tam. – Naprawdę? – To jest super! Przy pomniałam sobie mój własny festiwal czekolady : wy stawa, ręcznie wy pisane szy ldy... sześcioletnia Anouk, pół ży cia temu, chlapie się na pły ciźnie w żółty ch kaloszach i dmucha w plastikową trąbkę... Joséphine tańczy przed kościołem, a Roux stoi z boku z ty m swoim wy razem twarzy – trochę naburmuszony m, a trochę nieśmiały m... Nagle poczułam się nieswojo. – Nigdy nie wspomniała nic o twoim ojcu? Znowu ten uśmiech, promienny jak słońce nad rzeką. – Mówi, że by ł piratem i pły wał po rzece. Teraz jest na dalekich morzach, pije rum ze skorupy kokosa i szuka ukry ty ch skarbów. Podobno jestem do niego podobny i jak dorosnę, to stąd wy jadę i będę miał własne przy gody. Może gdzieś po drodze go spotkam. Teraz to już coś więcej niż dy skomfort. Wy gląda mi to na jedną z history jek Roux. Zawsze wiedziałam, że Joséphine ma do niego słabość. Swego czasu my ślałam nawet, że może się kochają. Ale ży cie ma swoje sposoby udaremniania naszy ch najdroższy ch nadziei i przy szłość, którą zaplanowałam dla nas oby dwu, okazała się zupełnie inna. Joséphine, która marzy ła, by się stąd wy rwać, została jednak w Lansquenet; ja obiecy wałam sobie nigdy nie wracać do Pary ża, a w końcu to tam znalazłam swoją przy stań. Podobnie jak wiatr, Ży cie uwielbia pory wać nas w miejsca, które nigdy nie przy szły by nam do głowy. Ciągle zmienia kierunki, koronuje żebraków, obala królów, sprawia, że miłość przechodzi w obojętność, a zaprzy sięgli wrogowie idą ręka w rękę do grobu jako najlepsi przy jaciele. Nigdy nie prowokuj Ży cia do gry, mawiała moja matka. Bo Ży cie gra nieczy sto, odmienia role, wy ciąga ci karty z ręki, a czasem wy mazuje z nich wszy stkie obrazki... Nagle zapragnęłam znów postawić karty tarota mojej matki. Oczy wiście zabrałam je z sobą, jak zawsze, ale minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz otworzy łam szkatułkę z sandałowego drewna. Boję się, że wy szłam z wprawy... a może wcale nie tego się boję. Wróciwszy do domu Armande, gdzie nadal unosi się jej zapach – lawenda, którą zawsze przekładała bieliznę, wiśnie w brandy (dotąd w spiżarce stoi rząd słoików) – otwieram w końcu szkatułkę. Pachnie matką, tak samo jak ten dom pachnie Armande; zupełnie jakby po śmierci skurczy ła się do rozmiarów talii kart, chociaż jej głos pozostał silny jak dawniej. Potasowałam karty i wy łoży łam je na stół. Rosette wciąż bawi się w Les Marauds ze swoim nowy m kolegą. Karty są stare, sfaty gowane, a ich drzewory towe obrazki zatarły się od ciągłego rozdawania. Siódemka Mieczy : płodność. Siódemka Dy sków: błąd. Królowa Kielichów patrzy w dal; to spojrzenie kobiety, która doznała ty lu straszny ch zawodów, że nie śmie już mieć nadziei. Ry cerz
Kielichów powinien by ć kartą dy namiczną, ale uszkodziła go trochę woda; ma twarz zmęczoną i zdeprawowaną. Kim jest? Wy gląda znajomo. Ale nie udziela odpowiedzi na moje py tanie. W żadny m razie... Te karty są złe. Powinnam je odłoży ć, wiem. Zresztą, co ja tu robię? Niemal żałuję, że w ogóle otworzy łam list Armande, że Roux mi go oddał, zamiast wrzucić do Sekwany. Przeglądam telefon: nie ma wiadomości od Roux. Jest więcej niż prawdopodobne, że nie sprawdza SMS-ów – ma do komórki tak samo nieodpowiedzialny stosunek jak do listów – ale po ty m, czego dziś się dowiedziałam, potrzebuję choćby zwy kłego kontaktu. To absurd, mówię sobie, przecież ja nigdy nikogo nie potrzebowałam. A jednak nic na to nie poradzę: im dłużej siedzę w Lansquenet, ty m bardziej słabnie nić łącząca mnie z moim pary skim ży ciem. Oczy wiście mogły by śmy jeszcze tej nocy wrócić do domu. To naprawdę bardzo proste. Co mnie tu trzy ma? Nostalgia? Pamięć? Ty ch kilka kart? Nie, nic z ty ch rzeczy. Więc co? Wkładam karty z powrotem do szkatułki, lecz nagle jedna wy ślizguje mi się z ręki i spada na podłogę, obrazkiem do dołu. Kobieta trzy mająca kądziel, z której rozwija się półksięży c. Twarz ma spowitą cieniem. Księży c. Karta, którą długo kojarzy łam z sobą, ale dzisiaj jest jakaś inna. Może dlatego, że półksięży c tak bardzo przy pomina mi ten z meczetu. A może przez tę zasłoniętą twarz, co nasuwa mi na my śl Kobietę w Czerni. Kobietę, która ty lko mignęła mi przed oczami, ale której cień sięga przez rzekę aż do Les Marauds, wciągając mnie, wlokąc do domu... Dom. Och, znowu to słowo. Ale Lansquenet nie jest moim domem, chociaż sam wy raz ma dużą siłę przy ciągania. Czy przy najmniej wiem, co oznacza? Może Kobieta w Czerni mi to wy tłumaczy, oczy wiście jeśli ją znajdę. Po cały m dniu z Jeannotem Anouk wróciła z wesoły m, letnim uśmiechem i opalony m nosem. Zostawiam ją teraz z Rosette, której mały przy jaciel poszedł w końcu do domu razem z psem. Jednakże podejrzewam, że w najbliższy ch dniach będziemy częściej widy wać i Pilou, i Vlada, i Jeannota. – Dobrze się bawiłaś? Anouk przy takuje. Oczy jej bardzo bły szczą i mimo różnicy w kolory cie jest dziś wy jątkowo podobna do Rosette, z ty mi bujny mi kędziorami, w które wilgotny wiatr znad Tannes poskręcał jej włosy. Cieszę się, że znalazła tu przy jaciela, nawet jeśli to sy n Joline Drou. Pamiętam tego by strookiego chłopca; z początku trochę nieśmiały, szy bko zasmakował w ekstrawaganckich zabawach mojej córki. Z moich wy robów najbardziej lubił czekoladowe my szki; wkładał je do świeży ch bagietek, żeby mieć pains au chocolat. Musi by ć w wieku Anouk, może nieco starszy. Rozrósł się w ramionach od naszego poprzedniego spotkania, jest już wy ższy od obojga rodziców, chociaż to złudzenie dojrzałości psuje młodzieńcza niedbałość postawy i trzpiotowate podskoki, który mi porusza się, kiedy my śli, że nikt go nie widzi. Cieszę się, że nadal ma w sobie coś z chłopca; zby t wielu moich znajomy ch się zmieniło, niektórzy wręcz nie do poznania. Kościelne dzwony biją szóstą; w sam raz pora na sąsiedzkie odwiedziny. Mężczy źni są jeszcze w meczecie, kobiety przy gotowują iftar. – Wy chodzę na jakiś czas. Nie masz nic przeciwko temu? Anouk kręci głową. – Jasne, że nie. Zrobię obiad. Czy li znów będzie makaron. Pewnie ugotuje go na opalanej drewnem kuchni Armande.
W spiżarni stoi słój z makaronem, ale nie śmiem my śleć, od jak dawna tam jest. Anouk i Rosette uwielbiają makaron nade wszy stko; do pełni szczęścia wy starczy im jeszcze ty lko odrobina oliwy i bazy lia z ogrodu. Są także brzoskwinie i wiśnie w brandy, a poza ty m śliwki od Narcisse’a, flan aux pruneaux jego żony oraz jakaś galette i ser od Luca. Spoglądam w stronę domu z zielony mi okiennicami. Obiecałam Mai brzoskwinie – Anouk pomaga mi zry wać. Układamy je w koszy ku, na wy ściółce z liści mleczy. To coś, co po ty lu latach w Pary żu prawie zupełnie zatarło mi się w pamięci: zapach brzoskwiń na drzewie, słoneczny, upajający, gorzkawa woń ty ch listków, niczy m zakurzony bruk po deszczu. Dla mnie to zapach dzieciństwa; przy drożny ch straganów i letnich nocy. A co z Kobietą w Czerni? Oczy wiście nie mam dowodu, ale coś mi mówi, że brzoskwinie są jej największy m przy smakiem. By ł taki czas, kiedy wiedziałam, co kto lubi najbardziej. Jakaś cząstka mnie nadal to wie, chociaż ów tak wy soko ceniony dar mojej matki aż za często okazy wał się przekleństwem. Wiedza nie zawsze jest wy godna. Nawet władza nie zawsze wy chodzi na dobre. Nauczy łam się tego cztery lata temu, kiedy w nasze ży cie – niczy m huragan w rubinowy ch czółenkach – wtargnęła Zozie de l’Alba. Mam zby t wiele do stracenia, by dać się tak beztrosko ponieść wiatrowi; czy tanie w ludzkim sercu to zby t wielka odpowiedzialność. Czy naprawdę powinnam to robić? Czy potrafię coś tutaj odmienić? Albo czy Kobieta w Czerni okaże się moją własną czarną piñata, pełną słów, które lepiej zostawić nieodczy tane, opowieści, które lepiej pozostawić w sekrecie?
Rozdział piąty
Wtorek, 17 sierpnia Spodziewałam się zobaczy ć Kobietę w Czerni, ale kiedy podeszłam do domu z zielony mi okiennicami, drzwi otworzy ła mi inna, starsza: około siedemdziesiątki, pulchna, o okrągłej twarzy ; spod luźno związanego hidżabu wy my kały jej się grube siwe włosy. Wy glądała na zaskoczoną moim widokiem, może nawet w pierwszej chwili potraktowała mnie nieco podejrzliwie, ale kiedy wręczy łam jej brzoskwinie i wspomniałam, że wczoraj poznałam Maję, zaraz rozjaśniła się w uśmiechu. – Ach, ta mała! Zawsze są z nią kłopoty. Niegrzeczna, hé? – mówiła z rodzajem pobłażliwości, na jaką stać ty lko dziadków. Odwzajemniłam uśmiech. – Też mam taką dziewczy nkę, Rosette. Pewnie zobaczy ją pani niedługo. I moją Anouk także. A przy okazji: jestem Vianne. Wy ciągnęłam rękę. Ścisnęła mi lekko palce, co w Tangerze liczy łoby się za uścisk dłoni. – A pani mąż? – Jest w Pary żu. Przy jechały śmy ty lko na parę dni. Podała mi swoje imię: Fatima. Jej mężem jest Mehdi al-Dżerba. Pamiętałam to nazwisko, ale niezby t jasno, z rozmowy z Rey naudem w dniu mojego przy jazdu: że prowadzą jakiś sklep, że mieszkają w Les Marauds prawie osiem lat, że Mehdi pochodzi ze starej Marsy lii i lubi czasem wy pić kieliszek wina... Fatima zaprosiła mnie gestem do środka: – Proszę wejść i napić się herbaty... Pokręciłam przecząco głową. – Nie chcę przeszkadzać. Wiem, że macie pełne ręce roboty, a ja ty lko chciałam się przy witać i przy nieść brzoskwinie. Mamy ich o wiele za dużo i... – Ależ proszę wejść! Właśnie przy gotowy wałam jedzenie. Dam pani trochę do domu. Lubi pani marokańską kuchnię?
Przy znałam się, że jako nastolatka spędziłam sześć miesięcy w Tangerze. Uśmiech poszerzy ł się jeszcze bardziej. – Robię najlepszą na świecie halwa szebakia. Z miętową herbatą albo kamar-el-din... Może pani wziąć trochę do domu, dla rodziny. Takiej propozy cji nie wolno odrzucić, wiem to z doświadczenia. Lata podróżowania z matką nauczy ły mnie, że jedzenie to jakby uniwersalny paszport. Bez względu na ograniczenia języ kowe, kulturowe czy geograficzne, jedzenie pokonuje wszy stkie granice. Poczęstunek jest jak przy jaźnie wy ciągnięta ręka; przy jęcie go to przepustka do najbardziej zamknięty ch społeczności. Ciekawe, czy Francis Rey naud pomy ślał kiedy kolwiek o ty m sposobie. Znając go, przy puszczam, że nie. Rey naud chce dobrze, ale to nie ten ty p, który kupiłby halwa szebakia czy wy pił szklaneczkę miętowej herbaty w kafejce na rogu Boulevard P’tit Baghdad. Weszłam za Fatimą do jej domu, pamiętając o pozostawieniu butów przed progiem. W środku panował miły chłód i unosiła się woń frangipani; zamknięte okiennice południowy ch okien dawały ochronę przed skwarem. Przez kuchenne drzwi wlaty wał mieszany zapach any żku, migdałów, wody różanej, gotowanej z kurkumą ciecierzy cy, siekanej mięty, prażonego kardamonu, a także ty ch cudowny ch halwa szebakia – słodkich sezamowy ch ciasteczek, smażony ch w głębokim oleju, na ty le mały ch, by móc włoży ć je w całości do ust. By ły kruche, w kształcie kwiatów i idealnie smakowały ze szklaneczką miętowej herbaty. – Nie, nie, wolę zabrać je do domu – broniłam się, kiedy gospody ni znów zaczęła mnie namawiać. – Ty lko nie za dużo, przecież musi coś zostać na iftar. – Och, mamy ich mnóstwo – zapewniła mnie Fatima. – My tu, w ty m domu, lubimy gotować. I każdy pomaga w kuchni. Otworzy ła kuchenne drzwi, ukazując półkole zaciekawiony ch twarzy. Zastanawiałam się, czy jest wśród nich Kobieta w Czerni, ale zaraz porzuciłam tę my śl. To, jak wiedziałam, by ła rodzina. Maja, siedząc na stołeczku, obierała okrę; oprócz niej zobaczy łam dwie młode kobiety pod trzy dziestkę, w który ch domy śliłam się córek Fatimy. Jedna by ła ubrana na czarno, w hidżabie starannie zakry wający m włosy i szy ję, druga nosiła haftowany hidżab na dżinsach i jedwabny m kamizie. Z krzesła tuż przy drzwiach drobniutka staruszka zerkała na mnie ptasimi oczkami, osadzony mi w gniazdkach zmarszczek. Dziewięćdziesiąt albo i więcej lat, z cienkimi siwy mi włosami, spleciony mi w długi warkocz, okręcony ze sześć razy wokół głowy. Na szy i miała luźno zamotany żółty szal. Twarz jej przy pominała zwiędniętą brzoskwinię, a drobne dłonie by ły jak łapki kurczaka. Kiedy weszłam, to ona przerwała ciszę, skrzecząc coś ostro po arabsku. – To moja teściowa – wy jaśniła Fatima z ty m samy m pobłażliwy m uśmiechem, z który m mówiła o Mai. – No, przestań, Omi, przy witaj naszego gościa. Omi al-Dżerba obrzuciła mnie wzrokiem dziwnie podobny m do spojrzenia Armande. – Zobacz, przy niosła brzoskwinie – przekony wała ją Fatima. Skrzeczenie przeszło teraz w gdakanie. – Pokaż. Fatima podsunęła jej koszy k. – Mmf – powiedziała Omi, bły skając w moją stronę bezzębny m jak u żółwia uśmiechem. – To dobrze. Możesz przy jść znowu. Wszy stkie te głupoty... te briouats, migdały, dakty le, jak ja mam to pogry źć? Moja sy nowa próbuje mnie zagłodzić. Inszallah, ten numer nie przejdzie, jeszcze was
wszy stkich przeży ję! Maja roześmiała się i klasnęła w ręce. Omi udała, że chce ją skarcić. Fatima uśmiechnęła się z miną osoby, która sły szała to już wiele razy. – Widzisz, z kim muszę ży ć? – poskarży ła się, wskazując je wszy stkie. – Oto moje córki, Zahra i Jasmina. Jasmina jest żoną Ismaila Mahdżubiego, a Maja to ich córeczka. Uśmiechnęłam się do całego kręgu kobiet. Zahra, jedy na w czarny m hidżabie, odwzajemniła się nieśmiały m uśmiechem, jej siostra uścisnęła mi rękę. Są do siebie podobne, pomy ślałam, chociaż tak różnią się strojem. Przez chwilę zastanawiałam się, czy Zahra nie jest Kobietą w Czerni, ale ta, którą widziałam na placu, a potem w drzwiach domu, wy dawała mi się wy ższa, może też starsza, i pod obszerną szatą poruszała się z większą gracją. Pamiętałam jeszcze arabski na ty le, by powiedzieć słowa powitania: – Dżazak Allah. Zaskoczy łam je ty m, ale wy raźnie się ucieszy ły. Zahra wy mamrotała grzeczną odpowiedź, Maja zapiała z radości i znów klasnęła w ręce. – Maja! – upomniała ją Jasmina, marszcząc brwi. – Jest taka słodka – zauważy łam. – Poczekaj, aż poznasz moją Duę – zagdakała Omi. – Bły skotliwa jak szpilka! I co za pamięć! Recy tuje Koran lepiej niż stary Mahdżubi. Powiadam ci, gdy by ta dziewczy na by ła chłopcem, już rządziłaby wioską... Fatima rzuciła mi komiczne spojrzenie. – Omi zawsze chciała chłopców. Dlatego pozwala Mai biegać samopas. I żartować z dziadka. Omi puściła oko do Mai. Dziewczy nka uśmiechnęła się i także do niej mrugnęła. Jasmina patrzy ła na to z uśmiechem, ale już Zahra nie. Wy dała mi się bardziej od inny ch skrępowana, jakby miała się na baczności. – Powinny śmy poczęstować naszego gościa herbatą. Pokręciłam przecząco głową. – Nie, naprawdę nie trzeba. Ale dziękuję za ciastka. Muszę się zbierać, nie chcę, żeby dziewczy nki się niepokoiły. Wzięłam koszy k, wy pełniony teraz marokańskimi łakociami. – Kiedy ś sama też je zrobiłam kilka razy. Ale teraz ograniczam się do czekoladek. Wiecie, że kiedy ś dzierżawiłam ten sklep naprzeciwko kościoła, co niedawno się spalił? – Naprawdę? – zdziwiła się Fatima. – O, to stare dzieje. Kto tam teraz mieszka? Na ułamek sekundy zrobiło się cicho, a uśmiech na twarzy Fatimy stracił odrobinę swego ciepła. Jasmina spuściła oczy i zaczęła poprawiać wstążkę Mai. Zahra wy raźnie się zaniepokoiła. Omi pry chnęła, ale to ona w końcu mi odpowiedziała: – Inès Bencharki. Inès. A więc tak jej na imię. – Siostra Karima Bencharkiego? – Kto ci tak powiedział? – spy tała Omi. – Po prostu ktoś z wioski. Zahra zerknęła na nią z ukosa. – Omi, proszę...
Staruszka zrobiła kwaśną minę. – Jar. Może inny m razem. Mam nadzieję, że odwiedzisz nas znowu. Przy nieś trochę ty ch twoich czekoladek. I przy prowadź dzieci. – Oczy wiście. – Odwróciłam się do wy jścia; Fatima odprowadziła mnie na zewnątrz. – Dziękuję za brzoskwinie. – Zapraszam do siebie, kiedy ty lko zechcecie – odrzekłam z uśmiechem. Słońce już zaszło. Teraz szy bko zapadnie noc. Wkrótce w cały m Les Marauds mieszkańcy zasiądą do posiłku po całodzienny m poście. Pierwsi wierni zaczęli już wy chodzić z meczetu. Kilku z nich obrzuciło mnie na bulwarze ciekawy m spojrzeniem – samotna kobieta, tutaj, w dodatku ubrana, tak jak ja, w dżinsy i koszulę, z niezwiązany mi włosami, to raczej niecodzienny widok. Większość udawała, że mnie nie dostrzega, specjalnie odwracając wzrok, co w Tangerze uważa się za oznakę szacunku, ale w Lansquenet może by ć uznane za obrazę. Przeważali mężczy źni; w ramadanie kobiety często pozostają w domach, żeby przy gotować iftar. Niektórzy nosili białe długie szaty, zauważy łam też kilka jaskrawy ch galabij z kapturami, tak popularny ch w Tangerze, kiedy mieszkałam tam z matką. Na głowach mieli w większości modlitewne czapeczki takija, ale paru starszy ch mężczy zn by ło w fezach albo chustach keffieh, a nawet w czarny ch baskijskich beretach. Naliczy łam ty lko kilka kobiet, przeważnie w czarny ch nikabach. Zastanawiałam się, czy rozpoznałaby m wśród nich Inès Bencharki. I oto nagle ją zobaczy łam: Inès Bencharki, Kobietę w Czerni, idącą bulwarem ry tmiczny m krokiem tancerki. Inne kobiety szły całą grupką, śmiejąc się i gadając; ona trzy mała się oddzielnie, pogrążona w milczeniu, wy prostowana, z uniesioną wy soko głową, samotna w swojej kapsule mrocznej przestrzeni. Przeszła tak blisko mnie, że mogłaby m jej dotknąć. Spod czarnej abai mignęło mi coś kolorowego i nagle przy pomniałam sobie z całą wy razistością ten dzień na Pont des Arts i kobietę, która obserwowała mnie znad nikabu czarny mi jak węgiel oczy ma. Oczy Inès Bencharki są piękne, ale inaczej: wy dłużone jak leniwe, letnie dni i nietknięte makijażem. Idąc, wbija wzrok w ziemię, a inni niemal odruchowo cofają się na jej widok, ustępując z drogi. Nikt z tego tłumu nie odzy wa się do niej ani nawet na nią nie patrzy. Zastanawiam się, co w niej jest takiego, że wprawia ludzi waż takie zakłopotanie. Na pewno nie chodzi o nikab; przecież inne kobiety z Les Marauds też noszą zasłony, ale nie wieje od nich ty m chłodem, nie dy stansują się tak wy raźnie od inny ch. Kim jest Inès Bencharki? Dlaczego nikt o niej nie mówi? I czemu stwarza się pozory, że jest siostrą Karima, kiedy Omi i inne kobiety AlDżerba wy raźnie w to nie wierzą?
Rozdział szósty
Środa, 18 sierpnia Ponad godzinę zajęło mi, père, zeskroby wanie czarnego bazgrołu z moich drzwi. Ale napis i tak przetrwał w postaci negaty wu, wry tego w warstwę farby. Po prostu muszę przemalować całe drzwi i ty le. Jakby ludzie jeszcze mało plotkowali! Nie spałem dobrze tej nocy. Powietrze by ło zby t nieruchome, zby t przy tłaczające. Obudziłem się o świcie i gdy ty lko otworzy łem okiennice, dobiegło mnie aż z Les Marauds wezwanie do modlitwy. Allahu Akbar. Bóg jest wielki. Zapragnąłem uderzy ć w kościelne dzwony, choćby ty lko po to, aby zagłuszy ć ów głos i zetrzeć triumfalny uśmiech z twarzy Mahdżubiego. Stary dobrze wie, że to, co robi, jest absolutnie zabronione. Wie także, iż żaden miejscowy mer nie podejmie się interwencji w tej sprawie: wezwanie emitowane jest z wnętrza meczetu, bez żadnego sztucznego nagłośnienia. Litera prawa formalnie jest zachowana. Allahu Akbar, Allahu Akbar. Muszę mieć wy jątkowo dobry słuch. Większość ludzi zdaje się w ogóle nie rejestrować tego głosu; Narcisse, który głuchnie, utrzy muje, że to ty lko moja wy obraźnia. Ale nie ma racji; w dzień tak cichy jak dzisiaj, kiedy sły szę każdy plusk wody w Tannes, każdy głos nocnego ptaka, wołanie muezina wcina się w ranne godziny niczy m deszcz. Deszcz. To jest my śl! Przez cały miesiąc nie spadła ani jedna kropla. Wszy stkim przy da się trochę deszczu – żeby rozkwitły ogrody, żeby zmy ć kurz z ulic, ochłodzić te piekielne noce. Ale dzisiaj nic z tego; niebo jest czy ste. Dopiłem kawę i poszedłem do piekarni Poitou. Kupiłem torbę croissantów, jakiś chleb i zaniosłem to wszy stko pod dom Armande. Zostawiłem torbę przy drzwiach, tak żeby Vianne Rocher łatwo ją znalazła. Ulice Les Marauds by ły pogrążone w ciszy. Domy śliłem się, że mieszkańcy jedzą teraz śniadanie, wy korzy stując ostatnie pół godziny przed wschodem słońca. Nie widziałem nikogo oprócz dziewczy nki, której ty lko twarz wy stawała spod granatowego hidżabu. Przebiegła przez główną ulicę, akurat kiedy zbliżałem się do mostu. Zerknęła na mnie w popłochu, po czy m obróciła się na pięcie i zniknęła w bocznej uliczce naprzeciwko sali ćwiczeń.
Siłownia Saida! Nie cierpię tego miejsca. Ponura, na pół zrujnowana rudera przy końcu obskurnej uliczki. Zawsze pełno tam młody ch mężczy zn – nie ma wśród nich ani jednej białej twarzy – i kiedy przechodzi się obok, w nos aż bije odór testosteronu. Czuć także kif – wielu z ty ch młody ch Marokańczy ków go pali, a policja nie kwapi się do reagowania. Mówiąc słowami père Henriego Lemaître’a, musimy by ć świadomi pewny ch drażliwy ch różnic kulturowy ch. Przy puszczalnie doty czy to także dziewcząt, który ch nie puszcza się do szkoły, a także okazjonalny ch, acz uporczy wy ch plotek na temat przy padków przemocy domowej w pewny ch rodzinach. Wprawdzie czasem są zgłaszane, lecz ty m sprawom nigdy nie nadaje się biegu. Najwy raźniej stary Mahdżubi sam rozstrzy ga wszy stkie drażliwe problemy, co sprawia, że my, cała reszta, czujemy się zwolnieni od wszelkich działań czy wręcz niczego nie dostrzegamy. Drzwi siłowni by ły uchy lone i podparte klinem – w takie upały w środku robi się duszno – i chociaż nawet nie zwróciłem w tę stronę głowy, wy czułem gwałtowną falę wrogości, zupełnie jak wy buch niewidzialnego szrapnela. Zaraz jednak poszedłem dalej i budy nek został w ty le. No proszę: zrobiłem to! Nie cierpię owego lęku, który odczuwam, przechodząc tą uliczką. Ten codzienny spacer zadaję sobie za pokutę w nadziei, że w końcu przemogę swoje tchórzostwo. W taki sam sposób, jako mały chłopiec, rzucałem sobie wy zwanie, by przejść koło gniazda os pod murem kościelnego dziedzińca. Osy by ły spasione i ohy dne, mon père, a przerażenie, jakim napawał mnie ich widok, przewy ższało nawet zwy kły strach przed użądleniem. To samo czuję teraz koło siłowni Saida: ukłucie adrenaliny, pot, który piecze mnie pod pachami i zbiera się u nasady karku; kiedy mijam to miejsce, nieznacznie przy śpieszam kroku i nawet moje serce najpierw przy śpiesza ze strachu, a potem zwalnia w przy pły wie ulgi, gdy pokuta dobiega końca. Pobłogosław mnie, ojcze, bo zgrzeszy łem. To śmieszne. Przecież nie zrobiłem nic złego. Doszedłem do mostu prowadzącego do Lansquenet. Widziałem stąd starego Mahdżubiego, siedzącego na ganku w wiklinowy m bujaku, z który m zdawał się stanowić całość. Czy tał – niewątpliwie Koran – ale nagle podniósł wzrok i na mój widok bezczelnie pomachał ręką. Odwzajemniłem to pozdrowienie z cały m opanowaniem, na jakie by ło mnie stać. Nie dam się wciągnąć w niegodne współzawodnictwo z ty m człowiekiem. Wy szczerzy ł się do mnie – nawet z tej odległości widziałem jego zęby – a przez półotwarte drzwi do domu dobiegł mnie krótki wy buch śmiechu. W progu ukazała się buzia dziewczy nki z żółtą wstążką we włosach. To pewnie wnuczka – ta, która przy jechała w odwiedziny z Marsy lii. Kiedy przeszedłem, śmiech się powtórzy ł. – Chować zapałki! Nadchodzi monsieur le curé! Padło ostre upomnienie: – Maja! – i buzia zniknęła. Na jej miejscu pojawił się Said Mahdżubi, ły piący gniewnie spod modlitewnej czapeczki. Boże, przebacz, ale już wolę szy derstwa starego. Said wciąż ścigał mnie zły m, jawnie wrogim, groźny m spojrzeniem. Ten człowiek uważa mnie za winnego, père. Bez względu na to, co powiem, nie zmieni zdania. Stary odezwał się do sy na po arabsku. Ten odpowiedział mu w ty m samy m języ ku, nadal nie odry wając ode mnie oczu. Skłoniłem się uprzejmie, aby udowodnić zarówno jemu, jak jego ojcu, że nie dam się zastraszy ć. Potem szy bko przeszedłem przez most na bardziej przy jazne tery torium. Widzisz, père, z kim mam tu do czy nienia? Dawniej znałem tę społeczność. Ludzie przy chodzili
do mnie z problemami, bez względu na to, czy chodzili do kościoła czy nie. Teraz rządzi Mohammed Mahdżubi, podpuszczany przez père Henriego Lemaître’a, który podobnie jak Caro Cairmont uważa, że poprzez rezy gnację z sutanny, organizowanie ekumeniczny ch grup dy skusy jny ch i poranków przy kawie, instalowanie ekranów w kościele i przy my kanie oczu dosłownie na wszy stko: na palaczy kifu, meczet, razem z ty m głosem muezina i nielegalny m minaretem, znów wprowadzą do Lansquenet-sous-Tannes ducha jedności. Ale się my li. Teraz mamy tu ty lko podział. Podział w naszy ch własny ch szeregach, podział na „nas” i „ich”. To nie meczet Mahdżubiego jest prawdziwy m powodem mojej troski; wbrew temu, co sądzą niektórzy, nadal mam poczucie humoru. Natomiast wrogość, którą wy czuwam za każdy m razem, kiedy mijam siłownię Saida, to inna sprawa. Musimy by ć tolerancy jni wobec innowierców, powiada père Henri Lemaître. A jeśli owi innowiercy nie tolerują nas? Już po mojej stronie rzeki cofnąłem się w stronę Saint-Jérôme. Umówiłem się tu z Lukiem o dziewiątej, ale tak jakoś wy szło, że o wpół do ósmej po raz kolejny znalazłem się przed chocolaterie. Wszedłem do środka. Wciąż pachniało tu dy mem, ale na dole nie by ło już żadny ch pozostałości po pożarze. Wczoraj ledwie zerknęliśmy na piętro, natomiast źródło ognia znaleźliśmy z łatwością: to skrzy nka na listy, do której wciśnięto nasączoną benzy ną szmatę, a następnie podpalono drzwi. Od nich zajęły się płaszcze i kilim na ścianie, a potem stos drewniany ch szkolny ch krzeseł. To naprawdę jest dla mnie dość obraźliwe, père. Jak oni mogą my śleć, że zrobiłem coś takiego... przecież dziecko poradziłoby sobie lepiej. Ogień buzował już na dobre, kiedy obudziła się ta Bencharki, ale ponieważ z ty łu są schody przeciwpożarowe, ona i jej córka wy szły bez kłopotu, podczas gdy sąsiedzi z wiadrami i wężami pracowali ramię w ramię, żeby ugasić płomienie. Sam widzisz, père. To ma by ć społeczność? Zauważ, że nie pojawił się nikt z tamtej strony. Les Marauds równie dobrze mogło leżeć tej nocy o sto kilometrów dalej. Do najbliższej stacji straży pożarnej jest pół godziny drogi, w ty m czasie cały budy nek dawno by się spalił. Nagle usły szałem kroki nad głową. Ktoś tam by ł! W pierwszej chwili pomy ślałem o Lucu, ale co by tu robił ponad godzinę przed umówiony m spotkaniem? Ty mczasem dźwięk się powtórzy ł: szuranie nogami, które uznałem za wy jątkowo podejrzane. – Kto tam jest? – zapy tałem. Szuranie ustało. Na chwilę zapadła cisza. Rozległ się szy bki tupot na deskach podłogi, a potem na schodach przeciwpożarowy ch. Dzieci, pomy ślałem od razu. Dzieci, które coś knują. Wy biegłem na zewnątrz, w nadziei, że przetnę im drogę, ale zanim otworzy łem drzwi i przedostałem się przez sterty spalonego drewna w ogrodzie, intruzi zniknęli. Zauważy łem ty lko jakąś Maghrébine, oddalającą się szy bko zaułkiem. Czy by ła jedną z nich, czy też znalazła się tu przy padkiem, mogłem ty lko się zastanawiać. Poszedłem na górę. By ły tam dwie sy pialnie: jedna bardzo mała, z wejściem po drabinie, przez klapę i z okrągły m okienkiem; pamiętam, jak Roux je instalował. Stanąłem na drabinie i zajrzałem do środka. Szkody wy glądały tu na relaty wnie niewielkie. Wnętrze by ło osmalone od dy mu, ale poza ty m nadawało się do zamieszkania. Pokój dziecka – z mały m łóżeczkiem i plakatami bolly woodzkich gwiazd na ścianach. Zobaczy łem też książki – przeważnie francuskie. Z tego, co widziałem, nikt tu niczego nie ruszał. Za mną coś się poruszy ło.
– Co tu robisz, księże? – spy tał kobiecy głos. Obróciłem się szy bko. To by ła Inès Bencharki.
Rozdział siódmy
Środa, 18 sierpnia Nie sądzę, aby m kiedy ś sły szał jej głos. Mówiła wy raźnie, prawie bez akcentu, może najwy żej z lekką nutą z północy. By ła, jak zawsze, w czerni, zakry ta po czubki palców. Oczy, które w końcu we mnie utkwiła, miały zaskakujący odcień zieleni i wy jątkowo długie rzęsy. – Dzień dobry, madame Bencharki. Powtórzy ła py tanie: – Co robisz w moim domu? Przy znam, że zapomniałem języ ka w gębie. Wy mamrotałem coś na temat odpowiedzialności za parafię, o sprzątaniu na placu, ale brzmiało w ty m takie poczucie winy, że bez wątpienia w nią uwierzy ła. – Chodzi mi o to – konty nuowałem – że tutejsza społeczność mogłaby pani ewentualnie pomóc przy wrócić dom do poprzedniego stanu. Ty m z ubezpieczenia, jak pani pewnie wiadomo, może to zająć kilka miesięcy. A właściciel mieszka w Agen i też raczej się tu nie pokaże wcześniej niż za parę ty godni, żeby obejrzeć szkody. Ty mczasem jeśli każdy się przy łoży... – Przy łoży... Próbowałem się uśmiechnąć i to by ł błąd. Pod tą zasłoną równie dobrze mógł by ć słup soli lub jakiś kamienny blok. Potrząsnęła głową. – Nie potrzebuję pomocy. – Ależ pani mnie nie zrozumiała. Nie musi pani za nic płacić, to ty lko akt dobrej woli... Kobieta po prostu powtórzy ła to zdanie ty m samy m beznamiętny m, nieustępliwy m tonem. Uświadomiłem sobie, że chcę ją prosić, przekony wać, lecz zamiast tego burknąłem ty lko: – Cóż, to pani wy bór. Zielone oczy nie zmieniły wy razu. Znów zary zy kowałem ostrożny uśmiech, ale ty lko wy szedłem na głupka z tą wy pisaną na twarzy winą. – Naprawdę bardzo mi przy kro z powodu tego, co się wy darzy ło. Mam nadzieję, że pani i jej córka będą mogły szy bko się tu sprowadzić. A przy okazji, jak się czuje dziewczy nka?
I znów nie doczekałem się odpowiedzi. Zacząłem się pocić pod pachami. Jeszcze jako klery k zostałem podejrzany o wniesienie papierosów na teren seminarium. Musiałem stawić się przed obliczem père Louisa Duranda, odpowiedzialnego za dy scy plinę. Wy glądałem na tak spłoszonego, że nikt nie uwierzy ł w moją niewinność. Ukarano mnie podwójnie: za papierosy i za to, że próbowałem obciąży ć winą jednego z kolegów, a chociaż by łem absolutnie niewinny, czułem taki sam wsty d i czy stą bezradność jak teraz, zwracając się do tej kobiety. – Przy kro mi – powtórzy łem. – Jeśli mogę w czy mś pomóc... – Możesz mnie, księże, zostawić w spokoju – wpadła mi w słowo. – Moja córka i ja... Urwała w środku zdania. Całe jej ciało spięło się i zeszty wniało pod czarną szatą. – Dobrze się pani czuje? Nie odpowiedziała. Nagle odwróciłem głowę i zobaczy łem, że stoi za mną Karim Bencharki... Kto wie, jak długo nas obserwował. Odezwał się do niej po arabsku. Odpowiedziała mu ostro. Przemówił znowu, ty m razem pieszczotliwy m tonem. Poczułem przy pły w wdzięczności. Zawsze uważałem Karima za wy kształconego, postępowego mężczy znę, który rozumie Francję i francuską kulturę. Może potrafi przekonać Inès, że wszy stko, co robię, wy nika ty lko z chęci pomocy. Na pierwszy rzut oka nikt by w ogóle nie wziął Karima Bencharkiego za Maghrebczy ka. Przy swojej jasnej karnacji i złoty ch oczach mógłby uchodzić za Włocha, poza ty m ubierał się na sposób zachodni – w dżinsy, koszule i sportowe buty. Kiedy po raz pierwszy przy jechał do Lansquenet, pomy ślałem, że taki wy raźnie zeuropeizowany i kosmopolity czny członek społeczności mógłby doprowadzić do jakiejś integracji mieszkańców obu stron rzeki; że jego przy jaźń z Saidem pomoże mi przerzucić most nad przepaścią, dzielącą trady cy jne zwy czaje starego Mahdżubiego od ty ch z dwudziestego pierwszego wieku. Zwróciłem się więc teraz do niego z prośbą: – Jak już wy jaśniłem, Luc Clairmont i ja próbowaliśmy oszacować szkody. Są raczej powierzchowne, spowodowane głównie przez dy m i wodę. Wy starczy około ty godnia pracy, żeby dom znów nadawał się do zamieszkania. Jak pan widzi, uprzątnęliśmy już większość wy palonego drewna i gruzu. Teraz ty lko kilka warstw farby, trochę nowej stolarki, szkła – i pańska siostra będzie się mogła wprowadzić. – Ona tu nie wróci. Zamieszka ze mną. – A co ze szkołą? Nie będzie już jej prowadzić? Kobieta przemówiła do brata po arabsku. Nie znam tego języ ka, ale poszczególne sy laby brzmiały ostro i gniewnie. Nie jestem jednak w stanie ocenić, czy rzeczy wiście tak by ło. Po raz kolejny ogarnął mnie wsty d i po raz kolejny próbowałem pokry ć go uśmiechem. – Nie mogę pozby ć się poczucia odpowiedzialności za to, co się stało. Naprawdę z chęcią pomogę, jak ty lko potrafię. – Ona nie potrzebuje twojej pomocy. A teraz wy nocha albo wezwę policję. – Cooo? – Sły szałeś. Wezwę policję. My ślisz, że ujdzie ci na sucho to, co zrobiłeś, bo jesteś księdzem? Wszy scy, nawet twoi parafianie, wiedzą, że to ty podłoży łeś ogień. I na twoim miejscu
trzy małby m się z daleka od tamtej strony rzeki. W obecnej sy tuacji może cię tam spotkać coś złego. Przez moment patrzy łem na niego bez słowa. – Grozi mi pan? Wreszcie pojawiło się coś, co zastąpiło uczucie wsty du i poczucie winy. Zalał mnie gniew, zwy czajnie i po prostu, gniew tak zimny jak źródlana woda. Wy prostowałem się na całą wy sokość – jestem wy ższy od nich obojga – i dałem upust gory czy, która wzbierała we mnie przez ostatnich sześć lat. Sześć lat prób dojścia z ty mi ludźmi do ładu. Starań o zrozumienie. Kazań biskupa na temat stosunków w społeczności. Bazgrołów na moich drzwiach. Konfrontacji z moimi własny mi parafianami. Tolerowania starego Mahdżubiego i jego meczetu. Pozasłaniany ch twarzy kobiet i patrzący ch wilkiem mężczy zn, ich prześmiewek i niewy powiedzianej pogardy. Tak bardzo się starałem, père. Tak bardzo zmuszałem się do tolerancji. Pewny ch rzeczy jednak nie da się tolerować. Meczet jeszcze jako tako zniosę, ale minaret? A palacze kifu? Dziewczy nki w nikabach? Muzułmańska szkoła, bo nasza własna może nauczy ć ich córki czegoś innego poza uległością i strachem? Nie do zniesienia. Absolutnie nie do zniesienia! Nie pamiętam wszy stkiego, co powiedziałem, ani ile z tego wy krzy czałem, ale po prostu wpadłem w furię, père. Wszy stko przez tę ich niewdzięczność i jawną wrogość, a już najbardziej ze wszy stkiego przez moją utratę samokontroli. A jeśli ktoś w Les Marauds wciąż powątpiewał, czy rzeczy wiście podpaliłem ową szkołę, to wbrew własny m zamiarom, właśnie udało mi się go przekonać o mojej winie.
Rozdział ósmy
Środa, 18 sierpnia Dziś, kiedy Anouk wy szła z Jeannotem, znowu wy brały śmy się z Rosette na poszukiwanie Joséphine. Minęły śmy dom z zielony mi okiennicami, ale jak reszta Les Marauds wy glądał na zamknięty i pogrążony w głębokim śnie. W meczecie także panowała cisza. Poranne modły się skończy ły, nastał czas wy poczy nku i odnowy sił, a dla dzieci – zabawy. Praca zaczy na się później. Dotarły śmy do końca bulwaru i zeszły śmy nad rzekę. Jest tam wąska ścieżka spacerowa wzdłuż brzegu, rodzaj podwieszonego chodnika, gdzie częściowo oszalowane domy sterczą nad wodą jak rząd pijany ch klaunów na szczudłach. Każdy z nich ma taras – drewniany pomost z balustradą i stromą pochy lnią do wody. Część nadal jest bezpieczna, inne pozamy kano. Niektóre przy pominają ogródki z kwiatami w doniczkach i wiszący mi koszy kami z pędami jaśminu, próbujący mi dosięgnąć ziemi. Na jedny m z ty ch tarasów siedział starzec z białą brodą i czy tał książkę (przy puszczam, że Koran). Miał na sobie białą galabiję i trochę bezsensowny czarny baskijski beret. Kiedy przechodziły śmy, podniósł wzrok i pozdrowił nas gestem. Ja też mu pomachałam z uśmiechem, a Rosette huknęła przy jaźnie. – Halo, jestem Vianne. Mieszkam w tamty m domu na górze. Starzec odłoży ł książkę, która ku memu zdumieniu okazała się wcale nie Koranem, ty lko pierwszy m tomem Nędzników. – Tak sły szałem – odrzekł nieco gardłowy m głosem, z akcentem stanowiący m egzoty czną kombinację tego z południa Francji i Mediny. Oczy miał ciemne, z niebieskawy mi białkami, jak to w podeszły m wieku, i otoczone siateczką zmarszczek. – Jestem Mohammed Mahdżubi. Poznała już pani moją wnuczkę. – Maję? Przy taknął. – Jar. To córka mojego najmłodszego sy na Ismaila. Podobno przy niosła im pani brzoskwinie na ramadan.
Roześmiałam się. – No, niezupełnie tak by ło. Ale zawsze lubię się przy witać. Ciemne oczy zmruży ły się z aprobatą. – To zaskakujące, wziąwszy pod uwagę pani przy jaciół. – Ma pan na my śli proboszcza Rey nauda? Mahdżubi wy szczerzy ł ty lko zęby w uśmiechu. – On nie jest taki zły, naprawdę. Ty lko trochę... – Trudny ? Nieprzejednany ? Szty wny ? A może to ty lko arogancki chwast, który zagnieździł się na kupie gnoju i uważa się za króla na zamku? – Z czasem sprawia lepsze wrażenie. Kiedy pierwszy raz przy jechałam do Lansquenet... – Opowiedziałam jedną z wersji, pomijając to, co obiecałam zachować w sekrecie. Stary Mahdżubi słuchał, od czasu do czasu z zachęcający m uśmiechem kiwał głową, podczas gdy Rosette po swojemu komentowała wszy stko na bieżąco, pohukując, gwiżdżąc i sy gnalizując rękami. – Czy li przy jechała tu pani na początku waszego ramadanu, żeby otworzy ć dom pokusy ? Rozumiem, że to mógł by ć pewien problem. Zaczy nam współczuć temu waszemu curé. Udałam oburzenie. – Bierze pan jego stronę? Mahdżubi uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Niebezpieczna z ciebie kobieta, madame. Ty le to już zauważy łem. – Jeśli o to chodzi – uśmiechnęłam się znowu – to pan posunął się jeszcze dalej, czy ż nie? Ja ty lko otworzy łam sklep z czekoladą, a pan wy budował minaret! Teraz Mahdżubi parsknął głośny m śmiechem. – A więc sły szała pani o tej historii! Tak, zajęło nam to trochę czasu, ale w końcu się udało, Alhumdullila. I to bez konieczności łamania któregoś z ty ch skomplikowany ch przepisów budowlany ch. – Świdrował mnie oczami. – Kłuje go to, co? Sły szeć głos muezina tak blisko własnego miejsca kultu! A jednak bije w te swoje dzwony. – Ja chętnie słucham jednego i drugiego. Spojrzał na mnie z wdzięcznością. – Nie każdy tutaj jest taki tolerancy jny. Nawet mój najstarszy sy n Said ma czasem wątpliwości. Ja mu na to: Allah osądzi. My mamy ty lko patrzeć i się uczy ć. I starać się polubić dzwony, skoro nic nie możemy na nie poradzić. Uśmiechnęłam się. – Następny m razem przy niosę panu czekoladki. Obiecałam je już Omi al-Dżerba. – Proszę jej nie namawiać – W jego oczach wciąż bły szczało rozbawienie. – Omi już i tak zapomina, że w ramadanie się pości. Kawałek owocu się nie liczy, powiada. Ły k herbaty się nie liczy. Pół biszkopta się nie liczy. Ona jeździ na diabelskim ośle! – Znałam kiedy ś kogoś takiego jak Omi – powiedziałam, my śląc o Armande. – No cóż, ludzie wszędzie są tacy sami. To córeczka? – Zerknął na Rosette, która bawiła się nad rzeką, wrzucając kamy ki do wody. Przy taknęłam. – Rosette, moja młodsza. – Niech się bawi z naszą Mają. Ona nie ma żadnej koleżanki w swoim wieku. Ty lko proszę nie
zapraszać tego swojego księdza. I nie karmić jej czekoladą. Wracając do Lansquenet, zastanawiałam się, jak taki sy mpaty czny starzec mógł drzeć koty z Francisem Rey naudem. Czy to kwestia różnic kulturowy ch? Dotarły śmy do miejsca, w który m chodnik łączy się z bulwarem. Na końcu ślepego zaułka zauważy łam czerwone drzwi, a nad nimi szy ld wy pisany czarny mi literami na biały m tle: U SAIDA. GYM. To pewnie Said Mahdżubi, najstarszy sy n starego. Rey naud opowiadał mi o ty m lokalu, otwarty m trzy czy cztery lata temu. Jakiś pusty magazy n, tanim kosztem przerobiony na halę sportową i siłownię. Przez uchy lone drzwi widziałam rowery treningowe, bieżnie, półkę z ciężarkami luzem. W powietrzu unosił się zapach chloru, środków dezy nfekcy jny ch i kifu. Drzwi otworzy ły się szerzej i wy szli z nich trzej mężczy źni, mniej więcej dwudziestoletni, w koszulkach bez rękawów, ze sportowy mi torbami. Nie pozdrowili mnie, ty lko obrzucili ty m samy m agresy wny m spojrzeniem, co mężczy zna z kafejki. Zetknęłam się już z ty m w Pary żu, kiedy mieszkały śmy przy rue de Abbesse, a przedtem w Tangerze; chodzi tu nie ty le o agresję, ile lekką prowokację, wy raz niechęci wobec osoby, za jaką mnie uważali. Kobieta sama na ulicy, z gołą głową, w dżinsach i koszulce bez rękawów. Jestem z innego plemienia, obca. Kobiety nie są tu mile widziane. A jednak stary Mahdżubi okazał mi ży czliwość, wręcz flirtował ze mną na swój sposób. Może dlatego, że jest za stary, by widzieć we mnie kobietę. Albo czuje się na ty le bezpieczny, by nie traktować mnie jako zagrożenie. Powietrze jest duszne i nieruchome. Niebawem uderzy autan. Czy będzie czarny czy biały, podmuch wiatru przy niesie ulgę. Dziś przy pada ósmy dzień ramadanu. Za sześć dni pełnia księży ca. My ślę o Księży cu na mojej karcie tarota, o tej kobiecie z kądzielą i przędzą. Ciekawe, kiedy się pokaże. Może gdy powieje wiatr. Ty mczasem mamy sprawy do załatwienia gdzie indziej. Opuszczam śpiące Les Marauds. Z tej odległości wy gląda jak krokody l w bagnie, z głową prawie całkowicie ukry tą w trzcinach, drgający lekko we śnie. Jego kręgosłupem jest Boulevard des Marauds – szeroki, szary, brukowany kocimi łbami. Most to szczęki, lekko uniesione w kącikach. Łapami są krótkie, przy kurczone uliczki, odchodzące od bulwaru pod kątem prosty m. A meczet to oko, przy mknięte teraz, gdy półksięży c na czubku minaretu bły szczy w słońcu. Czy jest niebezpieczny ? Rey naud tak uważa. Ale ja nie jestem Francisem Rey naudem, który w każdy m obcy m w Lansquenet widzi potencjalnego wroga. Mężczy źni przed siłownią są młodzi, niepewni siebie i swojego tery torium, natomiast człowiek, ku któremu zwraca się Les Marauds – Mohammed Mahdżubi – to ktoś zupełnie inny. Jestem przekonana, że każdy problem, na który natrafia Rey naud w stosunkach z tą społecznością, da się rozwiązać poprzez humor i dialog. Jak powiedział sam Mahdżubi: ludzie wszędzie są jednakowi. Zeskrobiesz farbę i pod spodem masz to samo, nieważne, jak daleko zaszedłeś. Nauczy łam się tego od matki; od wszy stkich miejsc, które nazy wały śmy domem. Teraz zaś – kiedy powietrze przy pomina sy rop, a rzeka pły nie tak wolno, jakby spała – pniemy się z Rosette do Lansquenet, białego i lśniącego w słońcu, przy dźwięku dzwonów bijący ch na mszę tak głośno, że mogły by obudzić krokody la.
Rozdział dziewiąty
Środa, 18 sierpnia W Café des Marauds za barem znowu tkwiła Marie-Ange. Wpatrzona w telewizor, żuła gumę z miną jeszcze bardziej naburmuszoną niż zwy kle. Dzisiaj miała fioletowe cienie na powiekach, fioletową szminkę na ustach i fioletowy kosmy k we włosach. Mam nadzieję, że potencjalny cel ty ch wy siłków należy cie je doceni. Zamówiłam café-crème. – Zastałam Joséphine? Dziewczy na gapiła się na mnie tępy m wzrokiem. – Jasne. Kogo mam zapowiedzieć? – Vianne Rocher. By łam przy gotowana, że się zmieniła. Tego często nie da się uniknąć. Siwizna, zmarszczki mimiczne to pocałunki ust czasu. Ale czasami ktoś zmienia się tak bardzo, że ledwie można go rozpoznać, więc kiedy Joséphine Muscat wy nurzy ła się zza koralikowej zasłony, dopiero po dłuższej chwili zobaczy łam moją dawną przy jaciółkę. I wcale nie dlatego, że się postarzała. Przeciwnie, wy glądała na młodszą. Kiedy poznałam ją osiem lat temu, wy dawała mi się pozbawiona wdzięku. Teraz by ła ładna, pewna siebie, a jej włosy – dawniej w nieokreślony m, bury m kolorze – zmieniły się w krótką blond fry zurę. Miała na sobie białą lnianą sukienkę i kolorowy naszy jnik ze szklany ch koralików. Zobaczy ła mnie na tarasie i od razu twarz jej się rozjaśniła w uśmiechu, który poznałaby m bez względu na to, ile minęło lat. – Och, Vianne! Nie śmiałam wierzy ć! Uściskała mnie mocno i usiadła naprzeciwko w wiklinowy m fotelu. – Chciałam cię odwiedzić wczoraj, ale musiałam pracować. Wy glądasz cudownie... – Ty także, Joséphine. – A Anouk? Przy jechała z tobą? – Chodzi gdzieś z Jeannotem Drou. Zawsze by li nierozłączni.
Roześmiała się. – Pamiętam. To tak dawno temu... Anouk musi by ć prawie dorosła... – Umilkła i nagle spoważniała. – Oczy wiście sły szałaś o pożarze. Tak mi przy kro, Vianne. Wzruszy łam ramionami. – To już nie mój lokal. Cieszę się ty lko, że nikt nie ucierpiał. Pokręciła głową. – Wiem. Ale ten sklep... dla mnie on zawsze by ł twój, nawet jak wy jechałaś. I zawsze miałam nadzieję, że wrócisz. A przy najmniej że ci, którzy po tobie nastaną, będą chociaż w połowie tak mili jak ty. – Rozumiem, że nie są? Potrząsnęła głową. – Ta okropna kobieta! Ta biedna dziewczy nka! Sły szałam już te słowa od Joline Drou, ale w ustach Joséphine dziwnie mnie zaskoczy ły. – Czemu tak mówisz? Skrzy wiła niechętnie twarz. – Zrozumiesz, jak ją poznasz. To znaczy, jeśli w ogóle raczy się do ciebie odezwać. Bo ona z nikim tu nie rozmawia, a jeśli już, to jest taka niemiła... – Uchwy ciła moje niedowierzające spojrzenie. – Sama zobaczy sz. Zupełnie nie przy pomina inny ch Maghrébines. Większość z nich naprawdę daje się lubić, a przy najmniej tak by ło, dopóki ona się tu nie pojawiła. Od tej pory wszy stkie zaczęły zasłaniać twarze... – Nie wszy stkie – zaprotestowałam. – Widziałam mnóstwo kobiet bez zasłon. – Tu opowiedziałam o mojej wizy cie w domu Al-Dżerbów i rozmowie z Mohammedem Mahdżubim. – Och, on jest kochany ! Niestety, nie mogę tego powiedzieć o jego sy nu. Mahdżubi ma dwóch sy nów. Starszego, Saida, który prowadzi siłownię, i Ismaila, męża Jasminy al-Dżerba. Ismail jest w porządku, a Jasmina śliczna. Przy chodzi tu czasem z Mają na drugie śniadanie. Ale Said... – Tu się skrzy wiła. – U niego na pierwszy m miejscu jest religia. Wy dał osiemnastoletnią córkę za człowieka, którego poznał na pielgrzy mce. Odtąd nie miałam szansy porozmawiać z żadną z jego córek. Kiedy ś ciągle się tu kręciły, lubiły grać w piłkę nożną na placu. Teraz przemy kają się chy łkiem jak my szy, od stóp do głów spowite w czerń. Sły szałam, że Said pokłócił się o to z ojcem. Stary Mahdżubi nie pochwala zasłaniania twarzy. A Saidowi nie podoba się wiele zwy czajów starego. – Na przy kład wy bór lektur? – Opowiedziałam jej o skry wany m upodobaniu staruszka do Wiktora Hugo. – Jak na duchownego czy jak to tam nazy wają, wy daje się dość ekscentry czny. Wy raźnie próbuje zakazać kobietom noszenia zasłon w meczecie. Nie pochwalał też tej szkoły dla dziewcząt. Sądzę, że nie lubi tej kobiety tak samo jak my. – Chodzi ci o Inès Bencharki, szwagierkę Soni Mahdżubi? Przy taknęła. – Rzeczy wiście. Gdy by nie przy jechała, nic by się nie stało. – Nic z czego? Wzruszy ła ramionami. – Pożar. Szkoła dla dziewcząt. Kobiety w chustach... Może to dobre w Pary żu, ale w Lansquenet? To ona wprowadziła ten zwy czaj, wszy scy tak mówią.
No cóż, to prawda. Sły szałam przedtem tę opinię od Rey nauda, Guillaume’a, Poitou, Joline, a także od Omi al-Dżerba. Co jest takiego z tą Inès, że jednoczy Les Marauds i Lansquenet w podejrzliwości i anty patii? W ty m czasie Rosette bawiła się w najlepsze przy fontannie na placu. To nie jest prawdziwa fontanna – po prostu strużka, która wy pły wa z ozdobnego kranu i rozpry skuje się w kamienny m kory cie – ale szmer wody brzmi przy jemnie w upalne, bezwietrzne dni, takie jak dziś. Z tarasu Café des Marauds widzę, jak Rosette to biega w cieniu wieży Saint-Jérôme, to wy skakuje na słońce, nabiera wody w ręce i wy lewa ją na brukowe kamienie. Nagle zza węgła kościoła wy nurzy ła się znajoma postać chłopca w koszulce z Królem Lwem, a tuż za nią kudłaty pies. Oboje zatrzy mali się przy fontannie. Rosette zapiała z radości: Pilou! Joséphine zeszty wniała. – To moja mała Rosette – wy jaśniłam z uśmiechem. – Zaraz ci ją przedstawię. Z twoim Pilou już się znamy. Przez chwilę wy dała mi się spłoszona, ale zaraz zmiękła. – Fantasty czny, co? Przy taknęłam. – Rosette też tak uważa. – Tej kobiecie on się nie podoba – wy znała, patrząc w stronę placu. – Próbował kiedy ś zagady wać jej córkę. Ależ na niego wsiadła! A przecież ty lko chciał się zaprzy jaźnić. – Może to przez psa. – Dlaczego? Nigdy nikomu nie wy rządził żadnej krzy wdy. Już mi się rzy gać chce od tego przewrażliwienia. I od tej kobiety, która patrzy na mnie z góry, bo mój sy n ma psa, bo ja nie noszę chusty, bo w mojej kawiarni podaje się alkohol... – Urwała. – Przepraszam, Vianne. Zapomnij, o czy m mówiłam. To dlatego, że znów cię widzę i... – Oczy jej się napełniły łzami. – Ty le czasu minęło... Tak bardzo za tobą tęskniłam... – Ja za tobą także. Ale przy jrzy j się sobie teraz... – Tak, tak. – Otarła niecierpliwie oczy. – Jestem dostatecznie stara, żeby nie wdawać się w senty mentalne wspominki. Jeszcze jedną café-crème? Na koszt firmy. A może wolisz czekoladę? Potrząsnęłam głową. – Kawiarnia wy gląda super. – Prawda? – Rozejrzała się wokoło. – Zadziwiające, co może zdziałać trochę farby i odrobina wy obraźni. Pamiętam, jak tu by ło kiedy ś... Ja też. Pożółkłe ściany, lepiąca się podłoga, odór starego dy mu, który zdawał się przenikać wszy stko. Teraz lokal jest pobielony i czy sty, na tarasie i parapetach stoją skrzy nki z czerwony mi pelargoniami, na ty lnej ścianie dominuje wielki, kolorowy abstrakcy jny obraz. Zauważy ła moje spojrzenie. – Dzieło Pilou. Co o ty m my ślisz? Pomy ślałam, że jest dobre, i powiedziałam to na głos. Zastanowiło mnie też, dlaczego nie wspomniała dotąd o ojcu Pilou. I nagle przy pomniała mi się moja mała Rosette, która tak pięknie ry suje i maluje... – Nie wy szłaś drugi raz za mąż, prawda?
Przez chwilę milczała. Potem rzuciła mi promienny uśmiech. – Nie, Vianne. Kiedy ś my ślałam, że może pewnego dnia... – A ojciec Pilou? Wzruszy ła ramionami. – Powiedziałaś mi raz, że Anouk jest twoja i ty lko twoja. No więc z Pilou jest tak samo. Wy chowano nas w wierze, że ktoś tam gdzieś jest, jakaś bratnia dusza, która na każdego z nas wszy stkich czeka. Pilou jest dla mnie taką duszą. Po co nam ktoś jeszcze? Nie do końca odpowiedziała na moje py tanie. A jednak uznałam, że mamy czas. Kiedy ś podejrzewałam, że Roux mógł zakochać się w Joséphine, ale ani to, ani opowieści Pilou o ojcupiracie, ani złe karty jeszcze niczego nie przesądzają. Podobnie jak fakt, że Joséphine ani razu nie wspomniała o Roux, nie zapy tała, jak się miewa... – Może wpadniecie do nas z Pilou na obiad w niedzielę? Przy gotuję wam coś dobrego. Naleśniki, cy dr i kiełbaski, jak to u rzeczny ch szczurów... Joséphine się uśmiechnęła. – Chętnie. A co z Roux? Też tu jest? – Został przy łodzi. Czy dostrzegłam cień zawodu w jej odwrócony m profilu? Czy to raczej spłoszony przebły sk róży ukry tej wśród swoich kolorów? Nie, nie będę szpiegować mojej przy jaciółki. Ale pokusa okazała się nie do odparcia. Joséphine ma jakiś sekret, który desperacko szuka ujścia na zewnątrz. Py tanie ty lko, czy ja chcę go poznać? A może dla spokoju własnego umy słu powinnam pozostawić przeszłość pogrzebaną?
Rozdział dziesiąty
Środa, 18 sierpnia Spędziłem dzień w ogrodzie, starając się zapomnieć o porannej scenie w dawnej chocolaterie. Powiedziałem już Lucowi Clairmontowi, żeby nie przy chodził, bo ta Bencharki chce sama zająć się remontem, ale pewnie już sam się tego domy ślił. Niech diabli porwą tę kobietę. I tego chłopaka także. Do tej pory nowina musiała już się roznieść po całej wiosce. Lada moment usły szy ją także père Henri Lemaître i doniesie o wszy stkim biskupowi. Ile czasu potrzeba, żeby mnie oficjalnie odwołali – przenieśli do innej parafii albo, co gorsza, usunęli na dobre z Kościoła? Tak więc spędziłem dzień na kopaniu w słoneczny m żarze, robiąc ty lko co parę godzin przerwy na odpoczy nek i ły k zimnego piwa, ale chociaż pod koniec bolało mnie całe ciało, umy sł pozostał nie mniej wzburzony niż na początku. Źle sy piam ostatnio. Prawdę rzekłszy, nigdy dobrze nie sy piałem. Jest mi z ty m coraz ciężej. Często budzę się o czwartej, piątej rano, zlany potem i bardziej wy czerpany niż kiedy kolwiek. Ćwiczenia gimnasty czne czasem pomagają, ale ty m razem, chociaż wszy stko mnie boli ze zmęczenia, umy sł pozostaje niespokojny i pełen kłębiący ch się py tań. O pierwszej w nocy zaprzestałem prób zaśnięcia i postanowiłem pójść na spacer. Może wy piłem o parę piw więcej, niż zamierzałem, w każdy m razie bolała mnie głowa, a noc wy dawała się chłodna i zachęcająca. Ubrałem się pośpiesznie: T-shirt, dżinsy (tak, mam jedne dżinsy do pracy w ogrodzie, łowienia ry b i majsterkowania). Nikt mnie nie zobaczy. Kawiarnia zamknięta, a poza ty m Lansquenet wcześnie wstaje i odpowiednio wcześnie zasy pia. Na ulicy by ło ciemno; uliczne latarnie w Lansquenet są rzadkością, a w Les Marauds nie ma ich wcale. Za mostem ty lko w kilku domach paliły się światła, a i to by ło ich więcej, niż przy puszczałem. Może tamtejsi mieszkańcy późno się kładą. Powędrowałem w stronę mostu; nad rzeką by ło chłodniej, a kamienny parapet zachowy wał ciepło jeszcze długo po zachodzie słońca. W dole rzeka wy daje serie nieokreślony ch dźwięków, na pół perkusy jny ch, jak klawisze jakiegoś złożonego instrumentu muzy cznego.
Przy stanąłem tam, zastanawiając się, czy przejść na drugą stronę. W Les Marauds nie jestem mile widziany, Karim Bencharki wy raził się jasno. A jednak coś mnie tam ciągnie. Może z powodu rzeki. Nagle z drugiego brzegu dobiegł mnie jakiś dźwięk. Głuchy plusk, jakby do wody wpadł kawał drewna. Mój umy sł nie pracował klarownie, wszędzie panowały ciemności, toteż dopiero po chwili uprzy tomniłem sobie, co się stało. – Kto tam? – krzy knąłem. Nikt nie odpowiedział. Przy szło mi do głowy, że może ktoś postanowił popły wać sobie nocą; ktoś z Maghrébins, kto nie ży czy sobie mojej interwencji. Z drugiej strony... jeśli to dziecko, które bawiło się za blisko wody ? Pobiegłem do końca mostu, gdzie rzeka jest najgłębsza. Zastanawiałem się, czy w moim zmęczeniu to wszy stko mi się nie przy śniło. Ale nagle zamajaczy ła mi jakaś twarz... i naty chmiast zniknęła. Zrzuciłem buty i skoczy łem z mostu. Jestem sprawny m pły wakiem, a mimo to w zimnej wodzie na chwilę straciłem oddech. Z mostu prąd wy dawał się dość wolny, ale teraz objawił zaskakującą siłę, która w połączeniu z różny mi śmieciami – paty kami, liśćmi, plastikowy mi butelkami, niedopałkami, foliowy mi torbami – sprzy sięgła się, by mnie wciągnąć na dno. Wstrzy małem oddech i poddałem się prądowi. Nigdzie ani śladu człowieka. Wy nurzy łem się i zanurkowałem znowu. Rozglądałem się pod powierzchnią, przeczesując wodę rękami; wiedziałem, że za parę sekund ofiarę – ktokolwiek nią jest – porwie prąd i zniknie mi na dobre. Tak, to prawie beznadziejne... a jednak wiedziałem, że muszę próbować. Père, wy znaję ze wsty dem, że nawet nie przy szło mi do głowy, aby się pomodlić. Moja dłoń pochwy ciła garść włosów, a potem jakąś tkaninę, wreszcie wy ciągnąłem ową postać na powierzchnię, pozwalając, by prąd poniósł nas trochę dalej, poza skały i sterczące zdradziecko kawałki drewna, aż w końcu udało mi się dotrzeć do brzegu i wy wlec ją na szorstki piasek... Ludzie z miasta często zapominają, jak jasny potrafi by ć blask księży ca. Nawet wąski sierp wy starczy, aby w miejscu, gdzie nie ma latarni, rozpoznać czy jeś ry sy. To by ła dziewczy na – zorientowałem się, gdy ty lko ściągnąłem jej chustę z twarzy. Poznałem ją od razu, w końcu widy wałem ją dość często na placu, jeszcze jako małą dziewczy nkę w dżinsach i za dużej sportowej koszulce. Gry wała z chłopakami w piłkę nożną. Teraz miała kilka lat więcej, oczy wiście, twarz bardzo bladą w świetle księży ca, zamknięte oczy. Nie oddy chała; jedy ną iskierkę ży cia stanowił diamencik migoczący w skrzy dełku jej nosa. Aly ssa Mahdżubi, młodsza córka Saida, leżała o drugiej w nocy na brzegu rzeki martwa.
Rozdział jedenasty
Czwartek, 19 sierpnia Do programu nauki w seminarium należał kurs pierwszej pomocy. Nadal pamiętam zakłopotanie związane z ćwiczeniem metody usta-usta na manekinie, piersiastej damie, którą instruktor nazy wał Kunegundą, i śmiech moich kolegów, kiedy po raz kolejny nie udawało mi się jej oży wić. Ale raz wy uczona sprawność zazwy czaj się objawia, kiedy najbardziej jej potrzebujemy. I chociaż z Kunegundą mi się nie poszczęściło, w przy padku Aly ssy Mahdżubi desperacja dodała mi śmiałości: objąłem jej usta swoimi i starałem się zmusić dziewczy nę do oddy chania. W pewny m momencie, między błaganiami, inwekty wami, a w końcu modlitwami, udało mi się prośbą i groźbą namówić ją do powrotu do świata ży wy ch. – Dzięki Bogu! Och, dzięki Ci, Panie! – Do tej pory sam już by łem na pół martwy. Kręciło mi się w głowie, czułem ból w klatce piersiowej i mimo ciepłej nocy cały się trząsłem. Obok mnie Aly ssa kaszlała, plując wodą z rzeki. Po chwili usiadła i spojrzała na mnie oczami, które wy glądały, jakby połknęły niebo. Powiedziałem sobie, że może by ć w szoku, toteż starałem się nadać głosowi jak najłagodniejsze brzmienie: – Mademoiselle... Wzdry gnęła się na to słowo. Powinienem zwrócić się do niej po imieniu. Ale ludzie czasem są tacy przeczuleni... i Bóg wie, ile islamskich reguł już złamałem, ratując jej ży cie, tak więc wolałem trzy mać się przy jemny ch form. Spróbowałem znowu: – Nic ci nie jest? Znów się wzdry gnęła. – Nie bój się, możesz ze mną rozmawiać. Jestem Francis Rey naud, pamiętasz mnie? – Mogła mnie nie rozpoznać bez koloratki i sutanny. Spróbowałem się uśmiechnąć, ale bezskutecznie. – Wpadłaś do wody, ale akurat by łem w pobliżu. Miałaś szczęście, co? Możesz wstać? Odprowadzę cię do domu. Pokręciła energicznie głową.
– Co? Mam wezwać lekarza? Kolejne potrząśnięcie głową. – Może więc kogoś z rodziny ? Siostrę? Matkę? Znów ten sam gest. Nie i nie. Zaczy nałem popadać w lekką desperację, a Aly ssa także cała dy gotała. Spróbowałem bardziej żartobliwie: – No chy ba nie będziemy siedzieć tu całą noc? Zero reakcji. Po prostu siedziała na brzegu i dy szała ciężko, obejmując kolana. Patrzy ła na mnie jak my sz uratowana przed kotem: bez żadny ch obrażeń, ale bliska śmierci z szoku. Z my szami często tak by wa, zwy kle i tak zdy chają. I już po mojej reputacji, my ślałem. Mało, że posądzają mnie o podpalenie sklepu. Gdy by mnie tak teraz ktoś zobaczy ł, przemoczonego, cuchnącego jeszcze piwem, w towarzy stwie młodej muzułmanki, do tego niezamężnej, z wszelkimi objawami zaburzenia umy słowego, muzułmanki, która mogła źle zrozumieć moje intencje i w stanie szoku nawet oskarży ć mnie o napaść czy coś jeszcze gorszego... – Proszę, Aly sso, wy słuchaj mnie! – Mówiłem ostrzej, niż zamierzałem. – Jesteś przemarznięta. Możesz tu nawet umrzeć. Musisz się zgodzić, aby m zaprowadził cię do domu. Nadal kręciła głową. – Dlaczego nie? Cisza. Dziewczy na wy raźnie mnie ignorowała. – No dobrze, więc nie do domu. Ale tu także nie możesz zostać. Sprowadzę twoją matkę. Nie! Nie! – Siostrę? Przy jaciółkę? Znowu nie. Zaczy nałem tracić cierpliwość. To się robi śmieszne. Gdy by dziewczy na by ła jedną z naszy ch, zaprowadziłby m ją do domu bez żadny ch skrupułów, ale tak? W Les Marauds jestem persona non grata i jakikolwiek ślad przemocy zostałby bardzo źle przy jęty. Równie nie do pomy ślenia by ło jednak, żeby m zostawił ją tu samą, nawet na dziesięć minut, jakie zajęłoby mi sprowadzenie lekarza. Dziewczy na, która już raz skoczy ła do rzeki, zawsze może zrobić to jeszcze raz, a jeśli Aly ssa Mahdżubi nie jest przy zdrowy ch zmy słach, to trzeba mieć ją na oku, przy najmniej dopóki kry zy s nie minie. Gorąca kąpiel, zmiana odzieży, łóżko, może posiłek... Mój dom nie wchodził w rachubę. Tu trzeba kobiecej ręki. Może Caro Clairmont, która zawsze miała takie dobre stosunki ze społecznością Les Marauds? Ale sama my śl, że musiałby m się tłumaczy ć, i to właśnie przed nią... Joséphine? To dobra dusza i na pewno dy skretna. Czy jednak mogę namawiać muzułmańską dziewczy nę do przeby wania wmiejscu, gdzie podają alkohol? Joline Drou? Ale to najlepsza kumpelka Caro i do tego plotkara – rano całe Lansquenet wiedziałoby o skandalu... I nagle olśnienie. Tak, oczy wiście! Tam Aly ssa będzie bezpieczna, nikt nawet się nie dowie, gdzie jest. Tam będzie traktowana jak ktoś z rodziny...
Rozdział dwunasty
Czwartek, 19 sierpnia Długo nie mogłam zasnąć. Obudziło mnie pukanie. A właściwie natarczy wy łomot, najpierw do drzwi, potem w okiennice. Anouk i Rosette spały w sy pialni, ja pościeliłam sobie na sofie i kiedy z trudem się ocknęłam, nie wiedziałam nawet, gdzie jestem – zawieszona w jakiejś sieci poławiacza snów między jedny m ży ciem a drugim. Pukanie nie ustawało. Narzuciłam szlafrok i poszłam otworzy ć. Na progu stał Rey naud, cały spięty i defensy wny, i młoda dziewczy na w czarny m hidżabie. Oboje cuchnęli rzeką, a dziewczy na – najwy żej osiemnastoletnia – dy gotała. Rey naud zaczął się tłumaczy ć, ale brzmiało to tak samo dziwnie, jak wy glądało. – Przepraszam... Nie pozwoliła mi się zaprowadzić do domu. Nie chce powiedzieć, dlaczego skoczy ła do Tannes. Próbowałem ją skłonić do rozmowy, ale mi nie ufa. Jak oni wszy scy zresztą. Przy kro mi, że panią ty m obarczam, ale nie wiedziałem, co jeszcze... – Proszę – przerwałam mu. – To wszy stko może poczekać do rana. – Uśmiechnęłam się do dziewczy ny, która obserwowała mnie podejrzliwie spod oka. – Mam tu parę ręczników i ubrań, powinny na ciebie pasować. Zagotuję wodę, żeby ś mogła wziąć kąpiel i się przebrać. Nie mamy jeszcze elektry czności... Luc mówił, że zajmie to kilka dni, ale są świece, kuchnia jest gorąca, za chwilę się rozgrzejesz. A co do księdza... – zwróciłam się do Rey nauda – proszę się nie martwić. Postąpił ksiądz słusznie, nie trzeba by ć dla siebie takim surowy m. Proszę iść do domu i się przespać, resztę załatwimy jutro. Rey naud jednak się wahał. – Ale... Pani nawet nie wie, kim ona jest. – A to takie ważne? Obrzucił mnie ty m swoim lodowaty m spojrzeniem, lecz ku mojemu zdziwieniu, zaraz się uśmiechnął. – Nigdy nie przy puszczałem, że kiedy ś to powiem, ale... Mademoiselle Rocher, cieszę się, że pani tu jest.
I na ty m poprzestawszy, odwrócił się i wy maszerował szty wno, nie bardzo chy ba wiedząc, co robi. Każdemu innemu mógł wy dać się jakimś ponury m, podejrzany m ty pem, kiedy tak szedł kamienną ścieżką, nieco chwiejny m krokiem, w dodatku na bosaka, zanim rozpły nął się całkiem w mrokach nocy. Ale ja widzę więcej; potrafię dostrzec serce, nawet jeśli jest ukry te. Widzę więcej, a powietrze za nim aż migotało tęczami.
BIAŁY AUTAN
Rozdział pierwszy
Czwartek, 19 sierpnia Dopiero o czwartej rano udało mi się umieścić naszego niespodziewanego gościa w pokoiku na poddaszu, malutkim, niemal trójkątny m pomieszczeniu, do którego ledwie udało się wcisnąć łóżko polowe. By ło tam jednak czy sto i wy godnie, a małe szczy towe okienko wy chodziło na Les Marauds i wlaty wał przez nie zapach brzoskwiń. Głosy w holu obudziły Anouk, ale Rosette nic nie jest w stanie wy rwać ze snu. Zostawiły śmy ją śpiącą, a same zabrały śmy się do roboty. Ja pościeliłam łóżko, Anouk zaś przy gotowała gorącą czekoladę z kardamonem i lawendą oraz krople walerianowe na dobry sen. Umy ta i ubrana w stary flanelowy szlafrok Armande, z długimi włosami starannie rozczesany mi i wy suszony mi, dziewczy na wy glądała na jeszcze młodszą, niż my ślałam: mogła mieć szesnaście, może siedemnaście lat. Oczy w kolorze espresso zajmowały niemal pół twarzy. Przy jęła filiżankę czekolady, ale wciąż nie chciała nic zjeść i chociaż już nie dy gotała, od czasu do czasu wstrząsała się jak śpiący kot. Chy ba zaciekawiła ją Anouk, więc zostawiłam je same, w nadziei, że może będzie wolała pogadać z kimś w swoim wieku. Tak się jednak nie stało i ostatecznie zasnęła przy ogniu, podczas gdy Anouk nuciła koły sankę, którą jeszcze moja matka lubiła mi śpiewać: V’là l’bon vent, v’là l’joli vent... Zaniosłam dziewczy nę do jej pokoiku. Wy dawała mi się niezwy kle wprost lekka, lżejsza nawet od Rosette, i tak samo jak dziecko, nie obudziła się, kiedy ją kładłam. Anouk miała mnóstwo py tań, na które nie umiałam odpowiedzieć, i w końcu namówiłam ją, żeby wróciła do łóżka i spróbowała zasnąć. Moja starsza córka szy bko zapada w sen, nieco gorzej jest ze mną. Zaparzy łam dzbanek kawy i wy niosłam go na dwór; o tej porze roku wcześnie nadchodzi świt i niebo zaczy nało się już rozświetlać. Usiadłam na ogrodowy m murku i pijąc kawę, słuchałam, jak Les Marauds budzi się do ży cia. Koguty, gęsi, dzikie kaczki na Tannes, poranna perkusja mały ch ptaszków. O piątej odezwały się kościelne dzwony, który ch dźwięk w poranny m powietrzu brzmiał nadzwy czaj czy sto, a potem rozległ się daleki, lecz równie czy sty głos muezina, wzy wającego wierny ch do modlitwy
w dziewiąty m dniu ramadanu. O dziewiątej przy szedł Rey naud. Punktualnie co do minuty, jakby specjalnie czekał na godzinę, od której wy pada składać wizy ty. Ubrany cały na czarno, bez koloratki, z włosami pedanty cznie sczesany mi do ty łu, wy glądał na bardzo zmęczonego. Zastanawiałam się, czy w ogóle spał tej nocy. Nalałam mu kawy. Wy pił ją – czarną – na stojąco, pod ścianą. Słońce już przy jemnie grzało, wy doby wając zapach z róż. W mały m ogródku Armande rosła ich cała masa, wepchnęły się nawet na ścieżkę i hulały po trelażach. Od lat nikt ich nie przy cinał, więc zdziczały, ale zapach pozostał: cudowna mieszanka aromatu tureckich słody czy i czy sty ch prześcieradeł na wietrze. Przez jakiś czas milczałam, żeby Rey naud mógł się nacieszy ć ich wonią, ale by ł podenerwowany, spięty, u granic wy trzy małości. Wątpię, czy często ma okazję po prostu posiedzieć i odetchnąć zapachem róż. – I co? Powiedziała coś? – spy tał w końcu. Pokręciłam przecząco głową. – Nie, ani słowa. Teraz on opowiedział mi całą historię: jak wy ciągnął dziewczy nę z rzeki, jak odmówiła powrotu do domu i nie chciała wy jaśnić powodu swego nieobliczalnego postępku. – Kiedy ś dość dobrze ją znałem. Nazy wa się Aly ssa Mahdżubi, jest wnuczką starego. Ma zaledwie siedemnaście lat i pochodzi z uczciwej, porządnej rodziny. Rozmawiałem z nimi wiele razy, zawsze zachowy wali się uprzejmie i przy jaźnie, nie sprawiali żadny ch kłopotów... dopóki nie pojawiła się Inès Bencharki. Znowu to nazwisko. Kobieta, której cień czai się na krawędzi każdego obrazu w tej galerii; której twarz pozostaje wciąż tak nieokreślona jak coś, co miga w talii kart. – Wiem, że mi pani nie wierzy – mówił opanowany m głosem. – Może sobie na to zasłuży łem. Ale od pani wy jazdu wszy stko się zmieniło. Śmiem wy znać – ja sam się zmieniłem. Ciekawe. Czy rzeczy wiście? Czy w ogóle każdy się zmienia, tak w głębi serca, tam, gdzie to jest istotne? Sprawdziłam jego kolory. Mówił szczerze. Ale samokry ty cy zm nigdy nie by ł jedną z zalet Rey nauda. Znam go i znam ten rodzaj ludzi: to ci z dobry mi intencjami... – Wiem, co pani my śli. Rzeczy wiście zawiniłem swoim uprzedzeniem. Ale w ty m przy padku mogę przy siąc... – Przesunął palcami po włosach. – Proszę posłuchać, nie będę udawał, że zachwy cała mnie ta szkoła dla dziewcząt tuż pod moimi drzwiami. Mamy już w Lansquenet szkołę, która chętnie przy jęłaby uczennice z Les Marauds. Nie będę też udawał, że pochwalam te zasłony u tak młody ch osób. Uważam, że niesłusznie rozbudza się w nich wsty d czy obawy przed pokazy waniem twarzy. Nie wiem, czego ta kobieta je uczy ła, ale nie jest to ani zdrowe, ani właściwe. Próbowałem jednak by ć bezstronny i zachowy wać swoje poglądy dla siebie. Jestem odpowiedzialny za członków tej społeczności i ze swej strony dokładałem wszelkich starań, żeby uniknąć jakichkolwiek zatargów. Przy pomniałam sobie, co mówił stary Mahdżubi, i uśmiechnęłam się na my śl o dzwonach Saint-Jérôme, konkurujący ch z głosem muezina; obie strony robiły wszy stko, by zagłuszy ć ry wala. Tutaj zatarg by ł wy raźny od samego początku, ale czemu winić o to Inès Bencharki? Co się zmieniło po jej przy by ciu? I jak Rey naud mógł by ć tak pewny, że właśnie ona za to odpowiada?
Zadałam to py tanie, ale wzruszy ł ramionami. – Nie ma pani powodu mi ufać. Wiem, że nie po raz pierwszy obwiniam kobietę z dzieckiem o sianie zamętu w Lansquenet. – Ku swemu zdziwieniu dostrzegłam w jego oczach iskierki wesołości. – Ale zgodzi się pani ze mną, że coś niecoś wiem o swoich parafianach. I widzę, kiedy coś się zmienia. A to się zaczęło od Inès Bencharki. – Kiedy ? – Osiemnaście miesięcy temu. Sy n starego Mahdżubiego, Said, poznał Karima na pielgrzy mce. Wkrótce potem Karim się tu przeprowadził, a Said zaaranżował jego małżeństwo ze swoją starszą córką. – Sonią. – Tak, Sonią. – Dopił kawę i odstawił filiżankę. – A dalej? – Przez dwa ty godnie całe Les Marauds nic, ty lko świętowało. Gotowanie, rozmowy, śmiechy, kwiaty. Tuziny ślubny ch kreacji. Caro Clairmont by ła w swoim ży wiole, organizowała wielokulturowe imprezy, poranki przy kawie dla pań i Bóg wie co jeszcze. Joséphine też brała w ty m udział, nawiązała bardzo przy jacielskie stosunki z Sonią i Aly ssą. Kupiła sobie nawet taki ekstrawagancki kaftan w jedny m z ty ch sklepików przy Boulevard des Marauds. Goście pozjeżdżali się ze wszy stkich stron – z Marsy lii, Pary ża, nawet Tangeru. Aż nagle... – Zmienił się wiatr. Wy glądał na zaskoczonego. – Tak. Przy puszczam, że tak. Ten wiatr. On także go wy czuwa. Naładowany możliwościami, niebezpieczny jak śpiący wąż. Zozie nazy wała go hurakanem, który zmiata wszy stko przed sobą. Przez całe lata siedzi cicho – można by wręcz uwierzy ć w jego potulność – ale by le co może go obudzić: westchnienie, modlitwa, szept... – Na wesele przy jechała siostra Karima. Nie miała zostać na dłużej. Przede wszy stkim w domu brakowało miejsca, poza ty m stary Mahdżubi jej nie lubił. Niemniej przy jechała na ty dzień, siedziała miesiąc, a potem, nim ktokolwiek się zorientował, przeprowadziła się tu na dobre i od razu wszy stko się zmieniło. – Westchnął. – Czuję się winien. Powinienem przewidzieć, na co się zanosi. Ale sy nowie Mahdżubiego wy dawali się tacy prozachodni. Ismail prawie nie chodzi do meczetu, chy ba ty lko z jakiejś wy jątkowej okazji, Said też nigdy nie wy glądał na rady kała, a już Karim Bencharki by ł największy m Europejczy kiem z nich wszy stkich. Teraz zaś wy starczy spojrzeć na tę rodzinę: jedna córka wy dana za mąż w wieku osiemnastu lat, druga w środku nocy skacze do Tannes... I jeszcze ta kobieta ze swoją szkołą, w której uczy dzieci Bóg wie czego w imię religii... – Więc my śli ksiądz, że to ma związek z religią? Miał kamienną twarz. – A z czy mże by inny m? Oczy wiście w to wierzy ł. W końcu religia jest jego ży ciem. Przy wy kł do dzielenia ludzi na plemiona: katolicy, protestanci, buddy ści, ży dzi, muzułmanie. A przecież jest ich mnóstwo: plemiona wy brane, zagubione, wojujące, nawrócone. No i oczy wiście miłośnicy futbolu, fani rocka, partie polity czne, bezpaństwowcy, ekstremiści, centry ści, zwolennicy teorii spiskowy ch, skauci, bezrobotni, rzeczne szczury, wegetarianie, ozdrowieńcy z choroby nowotworowej, poeci,
punki... Do tego każde z ty ch plemion ma swoje liczne i mniej liczne podkategorie, bo ostatecznie każdy chce gdzieś przy należeć, znaleźć swoją idealną ży ciową przestrzeń, czy ż nie? Ja nigdy nie należałam do żadnego plemienia, dzięki czemu mam inną perspekty wę. Może gdy by nie to, także czułaby m się swobodniej w Les Marauds. Ale ja zawsze by łam inna; pewnie dlatego łatwiej mi przekraczać wąskie granice między jedny m plemieniem a drugim. Przy należność zby t często oznacza wy kluczanie, my ślenie w kategoriach „my ” i „oni” – dwa krótkie słówka, które zestawione razem, przeważnie prowadzą do konfliktu. Czy to właśnie wy darzy ło się w Lansquenet? Nie by łoby to po raz pierwszy. Obcy nigdy nie cieszy li się tu sy mpatią. Wy starczy najdrobniejsza różnica, by ktoś czuł się niepożądany ; nawet mieszkańcy Pont-le-Saôul, ledwie kilka kilometrów w dół rzeki, wciąż są traktowani podejrzliwie, bo uprawiają kiwi, a nie melony, różowy czosnek zamiast białego, hodują kury zamiast kaczek i modlą się do świętego Łukasza, a nie Hieronima. – Więc czego ksiądz ode mnie oczekuje? – Miałem nadzieję, że uda się pani z nią porozmawiać. Może bliżej ją poznać. Oczy wiście, nie chce się do tego mieszać. To akurat rozumiem. Pozy cja Rey nauda w Lansquenet już jest niepewna; jeszcze jeden cień skandalu i wy leci z roboty. Próbowałam go sobie wy obrazić w jakimś inny m zawodzie, poza Kościołem, ale mi się nie udało. Rey naud jako barman? Nauczy ciel? Kierowca autobusu? Może stolarz? To nasunęło mi my śl o Roux, a potem – tak samo nagle – o Joséphine i wszy stkim, co teraz nas dzieli. – Chy ba nie zamierza pani już teraz nas opuścić? – Lekkie drżenie jego głosu zdradzało zdenerwowanie. Znów pomy ślałam o Joséphine i ty m popłochu w jej oczach, o niewy znany ch sekretach i niezadany ch py taniach. Jeśli zostanę w Lansquenet, poznam owe sekrety ; to talent albo przekleństwo widzieć, co jest pod powierzchnią. Ty m razem jednak nie wiem, czy chcę zobaczy ć. Zawsze płaci się za to jakąś cenę i czasem okazuje się ona zby t wy soka. Tak, jakaś część mnie chce wy jechać. Zostawić ten dzień bez oglądania się wstecz; uciec do Pary ża i do Roux; ukry ć twarz w ty m zagłębieniu pod jego ramieniem, które do niej tak idealnie pasuje. Czy to tak trudno zrozumieć? Już tutaj nie przy należę. Co mnie obchodzi, że Francis Rey naud będzie musiał porzucić kapłaństwo? Albo że Joséphine ma ośmioletniego sy na, który lubi malować i wy chowuje się bez ojca? Nic z tego nie doty czy ani mnie, ani mojej rodziny. A jednak... Jeszcze raz zerknęłam na Rey nauda. Miał doskonale neutralny wy raz twarzy, a jednak dostrzegłam w nim pewne napięcie: szty wne ramiona, taksujące spojrzenie zimny ch szary ch oczu. Wy czułam, że jest przy gotowany na odmowę. Rey naud nie należy do ty ch, którzy rozumieją wy baczenie. Już sam fakt, że prosi o pomoc, i to kogoś takiego jak ja, przewrócił jego świat do góry nogami. Więcej jego godność może nie wy trzy mać. – Oczy wiście, że zostanę. Anouk i Rosette świetnie się tu bawią, a teraz jeszcze mamy Aly ssę... Długi wy dech. – To dobrze. Uśmiechnęłam się do niego i powiedziałam sobie w duchu, że jestem przewrażliwiona.
W końcu co znaczy ty dzień więcej? Dopiero co przy jechały śmy, a Pary ż w sierpniu zawsze jest najgorszy. Czy to dlatego wy brały śmy się w tę podróż? Żeby wy rwać się z rozprażonego miasta? Teraz, skoro już tu jesteśmy, możemy cieszy ć się jeszcze kilkoma dodatkowy mi dniami. Przy najmniej dopóki nie uderzy autan. Dopóki się nie zorientujemy, w którą stronę – czarny czy biały – powieje.
Rozdział drugi
Czwartek, 19 sierpnia Po wy jściu Rey nauda próbowałam dodzwonić się do Roux. W Les Marauds zasięg jest marny ; kiedy znalazłam dobre miejsce, komórka Roux znów by ła wy łączona, ale wy słałam mu SMS: Może zostaniemy na drugi tydzień. Czy wszystko u Ciebie w porządku? Mam ci mnóstwo do powiedzenia, tylko włącz telefon! Serdeczności od nas wszystkich – Vianne x Wróciłam do domu i zastałam Aly ssę ubraną – ale nie w czarną abaję, którą zdąży łam jej uprać i uprasować, ty lko w dżinsy Anouk i żółtą lnianą koszulę. Hidżab też przy wróciła na właściwe miejsce. Anouk także już wstała i rozczochrana, zaspana kręciła się po domu, a Rosette jadła śniadanie: wczorajszy makaron z gorącą czekoladą. – Mamy prąd! – obwieściła Anouk, ledwie weszłam do kuchni. – Jest światło! Telewizja! Mogę naładować iPoda! No i dobrze. To oznacza też ciepłą wodę. Pry sznic z wiadra jest dobry na ty mczasem, ale po czterech latach ży cia na łodzi, pry sznica z ograniczeniem zuży cia wody albo na miejskim basenie, prawdziwa kąpiel będzie czy mś cudowny m. Przy jrzałam się naszemu gościowi. W rzeczach Anouk dziewczy na nie wy glądała na więcej niż piętnaście lat. Jest raczej drobnej budowy, nawet szczuplejsza od Anouk. Pozdrowiłam ją po imieniu; skinęła głową, ale się nie odezwała. – Zapraszam na śniadanie. Wzruszy ła ty lko ramionami. – Tak, wiem, że jest ramadan. Jutro, jeśli jeszcze tu będziesz, zrobimy śniadanie przed świtem, a obiad po zachodzie słońca. Dla nas to nic trudnego, a ty poczujesz się swobodniej.
Ponownie skinęła głową, ty m razem jednak miałam wrażenie, że nieco się rozluźniła. – Poznałaś już Anouk. Teraz pozwól, że przedstawię ci Rosette. Rosette podniosła głowę znad kubka z czekoladą i pomachała jej ły żką. – Niewiele jeszcze mówi – ciągnęłam. – Ale mamy z nią mnóstwo radości. Rosette zrobiła komiczną minkę i zadała py tanie za pomocą palców. – Chce wiedzieć, czy lubisz małpki – przetłumaczy łam. Aly ssa wy glądała na nieprzekonaną. – Bo Rosette za nimi przepada. Właściwie sama prawie jest małpką. Rosette zapiała i odśpiewała piosenkę bez słów, złożoną z samy ch poświsty wań. Aly ssa uśmiechnęła się nieznacznie i nerwowo spuściła oczy. – Dość już tego, Rosette. Nasz gość potrzebuje trochę luzu. Pobaw się teraz na dworze, a ja sobie pogadam z Aly ssą. Kto wie, może znajdziesz Pilou. – Pilou! – ucieszy ła się Rosette i wy biegła na poszukiwania. Po raz kolejny przekonałam się, jak to dobrze, że znalazła sobie przy jaciela. Oczy wiście nadal tęskni za Roux, ale Pilou stał się dla niej ważny, może nawet ważniejszy niż Bam. Cieszę się z tego. Mimo wątpliwości, jakie wciąż budzi we mnie jego nieobecny ojciec, sam chłopiec jest dla nas prawdziwy m darem. Dałam Anouk znak, że ma zostać; w nocy mi się zdawało, że może nawiązała jakiś kontakt z naszy m gościem. Wzięłam Aly ssę za rękę; miała lodowate palce. – Wiem, że nie chcesz rozmawiać – zaczęłam z uśmiechem. – Nie szkodzi. Pogadamy, kiedy nabierzesz ochoty. Ale są sprawy, o który ch muszę wiedzieć, jeśli mam ci pomóc. Rozumiesz? Przy taknęła. – Przede wszy stkim, czy jest ktoś, do kogo powinnam zadzwonić? Matka, ojciec... Zaprzeczy ła ruchem głowy. – Na pewno? Absolutnie nikt? Choćby po to, żeby wiedzieli, że nic ci się nie stało? – Nie, dziękuję. Przy najmniej jakiś początek. Ty lko dwa słowa, ale już nie cisza. – W porządku, rozumiem. Nikt nie musi wiedzieć, że tu jesteś. Curé Rey naud nic nie powie. Jesteś tu bezpieczna. Leciutkie skinienie głową. Teraz najtrudniejsze. Dlaczego dziewczy na taka jak Aly ssa – ładna, z kochającej rodziny – zdecy dowała się rzucić do Tannes? – Co wy darzy ło się w nocy, Aly sso? Chcesz o ty m porozmawiać? Puste spojrzenie. Albo nie zrozumiała, albo odpowiedź nie przechodzi jej przez gardło. Uznałam, że przy najmniej do jutra mogę z ty m poczekać. Spróbowałam energiczniej, z uśmiechem: – No dobrze. Jesteś naszy m gościem, przy najmniej na razie. To dom Luca Clairmonta. Kiedy ś należał do jego babki. Ponowne skinienie. Ktoś kiedy ś mi mówił – może Rey naud albo Joséphine – że siostry Mahdżubi gry wały dawniej w piłkę nożną z Lukiem na wiejskim placu. – On wie, że tu jestem? – Nikt o ty m nie wie. I nikt cię tu nie zobaczy. Są książki, telewizor, radio... Czy czegoś ci
jeszcze potrzeba? Zaprzeczy ła. – My ślę, że będzie lepiej, jeśli nie zmienimy specjalnie naszy ch planów. Inaczej mogłoby to zwrócić czy jąś uwagę. Ale postaramy się, żeby jedna z nas – Anouk albo ja – zawsze by ła w pobliżu, tak na wszelki wy padek. Przy taknęła bez uśmiechu. Spojrzałam na Anouk, która by ła na dziś umówiona z Jeannotem. – W porządku – powiedziała z szerokim uśmiechem. – Po prostu posiedzimy sobie tutaj. Będziemy oglądać dzienne programy i wy złośliwiać się na reality shows. – Aly ssa będzie w siódmy m niebie. – Zwichrzy łam Anouk włosy. – Na pewno Estonia’s Top Model czy Kobiety, które nie mogą przestać jeść ciastek to dla niej świetna edukacja. Aly sso, jeśli będziesz miała jej dość, to po prostu powiedz, żeby cię zostawiła samą, okej? Znów ten bły sk uśmiechu, podobny do sierpu księży ca. Anouk wy raźnie ma w sobie coś, co tamtą pociąga. Moja mała kosmitka zawsze umiała zdoby wać fanów. Może jeśli zostawię je same, Anouk wy ciągnie od Aly ssy to, czego ja nie potrafię. Kazałam im mieć oko na Rosette i wy szłam do Les Marauds.
Rozdział trzeci
Czwartek, 19 sierpnia Spodziewałam się zastać ruch, oży wienie. Ty mczasem w Les Marauds panowała martwa cisza; opustoszałe ulice, pozamy kane sklepy. Można by sądzić, że jest szósta rano, a nie wpół do jedenastej. Słońce praży ło, powietrze – upiornie wprost przezroczy ste – stało w miejscu. Ty lko siłownia Saida Mahdżubiego wy dawała się działać jak zawsze. Zastanawiałam się, czy on w ogóle wie, że jego córka zaginęła. Bo przecież gdy by wiedział, na pewno zamknąłby w ty m dniu salę ćwiczeń. Ale biznes wy raźnie się kręcił i nic nie wskazy wało, że w nocy zniknęła jakaś dziewczy na. Nagle z czerwony ch drzwi wy szedł kilkunastoletni chłopak w koszulce bez rękawów i bojówkach. Tuż za nim ukazał się mężczy zna koło trzy dziestki – jeden z najbardziej urodziwy ch, jakich widziałam w ży ciu: pełen tej umięśnionej gracji, jaką widuje się w balecie czy sztukach walki, o jasnooliwkowej karnacji, krótko ostrzy żony ch włosach i ustach zary sowany ch jedną zmy słową kreską z iście wschodnią precy zją... – Czy m mogę służy ć, mademoiselle? Przez chwilę nie mogłam wy doby ć głosu. Kiedy ostatni raz przechodziłam koło siłowni, wy czułam jawnie wrogą atmosferę. Ale ten mężczy zna wy dawał się inny : uśmiechał się do mnie i nagle znalazłam się w sidłach wdzięku ty leż potężnego, ile rozbrajającego. Ty mczasem nastolatek zniknął za moimi plecami i zostałam sama z obcy m. Oczy pod gęsty mi brwiami miał ciemne, wilgotne, ze złoty mi iskierkami. – Przy jechałam tu na kilka dni. Jestem Vianne Rocher... – Halo, Vianne, sły szałem o pani. Nazy wam się Karim Bencharki. Znów mnie zaskoczy ł. To ma by ć Karim Bencharki? Rey naud uprzedzał, że Karim nosi się po europejsku, ale mimo to spodziewałam się zobaczy ć jakiś ślad trady cji – modlitewną czapeczkę albo chociaż brodę jak u Saida. Ty mczasem mój rozmówca mógł by ć kimkolwiek, pochodzić dosłownie z każdego środowiska. Sprawdziłam jego kolory : wy starczy ł szy bki ruch nadgarstka, widełki z palców... A jednak zauważy ł – te oczy są
niezwy kle czujne. Wy czułam wielką inteligencję, głęboką, żarliwą intensy wność, a wszy stko to w poły skliwej otoczce zniewalającego wdzięku, który wy daje się taki niewy muszony, taki pewny swego... Przy znaję, prawie zwalił mnie z nóg. Nikt nie mógłby się oprzeć ty m ciepły m, miodowy m oczom. Przy najmniej żadna kobieta, bo może Rey naud ma jakieś filtry, przez które postrzega takie rzeczy. Na pewno nie przeszło mu przez my śl, by wspomnieć o czy mś, co tak mnie zaskoczy ło, a potem wy żęło jak mokrą szmatkę i sprawiło, że zapomniałam języ ka w gębie. Oczy wiście to tani rodzaj blichtru, a jednak na niektóry ch naprawdę działa. Miała go Zozie d’Alba, a teraz Karim. Próbowałam odzy skać mowę. – Pan o mnie sły szał? – wy krztusiłam w końcu. Kolory między moimi palcami zwariowały. Istny kalejdoskop barw, jakby mi przy czubkach palców wirowały kawałeczki szkła. – Tak, oczy wiście. Od siostry. – Uśmiech przy szpilił mnie jak ćmę na desce. – Kolejna przegrana krucjata Rey nauda. – Nie wiem, o co panu chodzi? – Ty lko o to, że nie pani jedna wpadła w kłopoty przez tego księdza. Ma specy ficzną reputację wśród ludzi takich jak my. – To znaczy jakich? – Niepożądany ch. Ludzi, który ch twarze tu nie pasują. Którzy nie chcą trzy mać się swojej strony rzeki. – Mieliśmy drobny konflikt – przy znałam. – Teraz my ślę, że nie postąpiłam zby t mądrze, otwierając sklep ze słody czami naprzeciwko kościoła, i to na samy m początku wielkiego postu... Roześmiał się hałaśliwie, ukazując idealne zęby. – Moja siostra miała ten sam problem. – Rey naudowi nie podobała się szkoła? – Nigdy tego nie kry ł. Od samego początku by ł źle nastawiony. Inès pamięta, jak wy stawał tam w tej swojej czarnej kiecce i obserwował. Dzień w dzień nic ty lko patrzy ł, bez jednego słowa, aż szty wny z niechęci. Uderzy ło mnie podobieństwo jego relacji do tej, którą sły szałam od samego Rey nauda. Kobieta w Czerni, która nic nie mówi... Czy żby obie strony walczy ły z własny mi cieniami? – Gdzie teraz mieszka pańska siostra? – Ze mną, dopóki nie skończy się remont. Lepiej, że mieszka z rodziną. Zabrzmiało to swobodnie, ale także nieco zaborczo. Przy pomniałam sobie wrażenie, jakie odniosłam w domu Al-Dżerbów, że Inès Bencharki jest dla Karima czy mś więcej niż siostrą. Może pierwszą żoną? Nosi jego nazwisko. Oczy wiście, po rozwodzie mogła wrócić do panieńskiego... A jednak Omi coś się wy psnęło. Ale skoro tak, to dlaczego Inès chciała mieszkać sama? I dlaczego Karim Bencharki kłamie? – Moja siostra miała ciężkie ży cie – ciągnął łagodnie. – Jej mąż zmarł młodo, nasi rodzice także już odeszli, ty lko ja mogłem się nią zaopiekować. A teraz, ledwie zaczęła się przy gotowy wać do nowego startu, musiało się zdarzy ć to wszy stko... Przy znałam, że to szkoda. – Więcej niż szkoda. To skandal i hańba. I ten ksiądz jest temu winien. Powinien za to zapłacić
i zapłaci. Postanowiłam, że nie będę bronić Rey nauda, bo dzięki temu dowiem się czegoś więcej. – Uważa pan, że to on podłoży ł ogień? – Nie ma co do tego wątpliwości. Już przedtem by ł zamieszany w takie sprawy. Jakiś incy dent z rzeczny mi ludźmi... podobno komuś podpalono łódź. A potem ten pani sklep i sposób, w jaki próbował doprowadzić do jego zamknięcia. Madame Clairmont wszy stko mi opowiedziała. Ten facet uważa się za mera Lansquenet! – Caro Clairmont? – Tak. Ona bardzo wspiera naszą małą społeczność. To akurat mnie nie zaskoczy ło. Caro Clairmont zawsze robiła, co w jej mocy, żeby czuć się niezastąpioną. Kiedy ś by ła jedną z groupies Rey nauda, ale ostatnio zmieniła front i przeszła na stronę młodszego księdza, père Henriego Lemaître’a, przy którego troskliwości i chłopięcy m wy glądzie chłodna rezerwa Rey nauda wy daje się jeszcze bardziej odstręczająca. Wy obrażam sobie, że Karim, z ty m swoim oślepiający m uśmiechem, w podobny sposób zjednuje sobie ludzi. Co to Rey naud mi mówił? Że Caro Clairmont zrezy gnowała z ty ch swoich poranków przy kawie? Czy raczej chodziło o to, że zawsze wolała towarzy stwo młody ch, przy stojny ch mężczy zn? – Pani przy jechała z córką, prawda? – Z córkami: Anouk i Rosette. Może już je pan tu widział. – Wtedy na pewno by m je zapamiętał. – Wpadł w ton flirtu. Znów zaskoczy ła mnie swoboda, z jaką roztaczał swój urok, co, jak się domy ślałam, wśród mężczy zn z Les Marauds jest dosy ć rzadkim darem. Przy sunął się nieco bliżej, tak że mogłam wy czuć wy raźny zapach kifu z domieszką czegoś ciemnego i słodkiego – może szy pru albo kadzidła... Ciekawe, czy wie, że jego szwagierka zniknęła. Te rodziny ży ją z sobą bardzo blisko. Czy rodzice Aly ssy mogli ukry ć jej nieobecność przed Sonią i Karimem? Znów sprawdziłam mu kolory. Rzadko kiedy ktoś świeci tak jasno. Niektórzy ludzie nie mogą tego powstrzy mać i przy ćmiewają wszy stko na swojej drodze. Czy to dlatego Rey naud mu nie ufa? Czy może ma inny powód? – Chciałaby m poznać pańską siostrę. Wiele o niej sły szałam. – Oczy wiście. Musi pani wiedzieć, że Inès jest bardzo nieśmiała, zamknięta w sobie. Stroni od towarzy stwa. – Ma córkę, prawda? Jak jej na imię? – Dua. To po arabsku „modlitwa”. – Jaka szkoda, że tak młodo straciła ojca. Cień przebiegł mu po twarzy. – Moja siostra miała smutne ży cie. Teraz została jej ty lko Dua. No i oczy wiście wiara. Wiara jest dla niej wszy stkim. Drzwi do siłowni się otworzy ły i wy jrzał z nich mężczy zna w białej galabii. By ł jedny m z ty ch, który ch spotkałam w dniu przy jazdu, i wiedziałam, że to Said Mahdżubi. W ogóle mnie nie poznał, ty lko zagadnął do Karima po arabsku. Nie zrozumiałam słów, ale z tonu i szy bkiego, ostrego spojrzenia, jakim mnie obrzucił, zanim odwrócił wzrok, zorientowałam się, że coś mu się nie spodobało. – Przepraszam, muszę iść – rzekł Karim. – Ży czę miłego poby tu.
Wszedł do środka i zamknął za sobą czerwone drzwi. Wróciłam na bulwar. Słońce stało już wy soko, jednak z dala od tamtej klaustrofobicznej uliczki, cuchnącej chlorem, kifem oraz potem i tak mogłam się rozkoszować świeżością powietrza. Wprawdzie to ty lko bry za znad rzeki, ale niosła zsobą zapachy inny ch miejsc; dzikiej szałwii z górskich zboczy i pieprznego dmuszku jajowatego z wy dm, który na wietrze tańczy jak szalony... i nagle zrozumiałam, co się zmieniło. Nareszcie koniec stagnacji. Powiał autan.
Rozdział czwarty
Piątek, 20 sierpnia Dziś rano odwiedził mnie père Henri Lemaître. Spałem wy jątkowo długo i przy łapał mnie nieogolonego, zaraz po wstaniu z łóżka. Jak mu się to udaje, père? Czy ma jakiś specjalny zmy sł, który mu podpowiada, kiedy jestem najbardziej bezbronny ? W każdy m razie pojawił się u my ch drzwi, z oczami bły szczący mi prawie tak samo (ale niezupełnie) jak zęby, akurat kiedy zegar na wieży Saint-Jérôme wy dzwonił dziewiątą piętnaście. – Wielkie nieba, Francis, wy glądasz okropnie! Wolałby m, żeby nie zwracał się do mnie po imieniu. – Czuję się znakomicie. Czemu zawdzięczam tę przy jemność? Obrzucił mnie ty m swoim współczujący m spojrzeniem i wszedł za mną do domu. – Po prostu sprawdzam, co sły chać u kolegi. Biskup o ciebie py tał. Biskup. Jeszcze lepiej. – Tak? – Uważa, że potrzebujesz odpoczy nku. Wspomniał, że źle wy glądasz. – My ślałem, że właśnie teraz wy poczy wam – odrzekłem nieco cierpko. Na pewno nie uginam się pod ciężarem obowiązków parafialny ch. To prawda; przez ostatnie dwa ty godnie moje obowiązki wy kony wał père Henri Lemaître, który poza ty m obsługiwał trzy inne wioski, które nie mają stały ch proboszczów. Przy malejącej liczbie kandy datów do seminarium, a także wierny ch uczęszczający ch do kościoła, Lansquenet stanowi wy jątek, posiada bowiem własnego curé, ma zapewnione msze dwa razy dziennie i cztery razy w ty godniu spowiedź. Mieszkańcy inny ch wiosek muszą się zadowolić mszą niedzielną, a czasem nawet dojeżdżać na nią do dalej położony ch miejscowości. Nic dziwnego, że coraz mniej osób się na to decy duje. Biskup i kurialiści najchętniej by w nas wmówili, że księża są jak utensy lia kuchenne, można ich dowolnie wy mieniać i przestawiać. To może się sprawdzać w Marsy lii albo Tuluzie, ale tutaj wierni wolą mieć swój własny kościół i własnego księdza jako spowiednika. Lubią wiedzieć, że słowo Boże nie pły nie do nich z jakiegoś niebiańskiego telegrafu, ty lko z ust człowieka takiego jak oni sami, z odciskami na rękach,
znającego i rozumiejącego ich problemy. Ciekawe, jak wielu spowiedzi père Henri Lemaître wy słuchał w Lansquenet. Mam na my śli szczere spowiedzi, nie takie, jakimi popisuje się Caro Clairmont, aby zwrócić na siebie uwagę: Ach, mon père, tak się boję, że mogłam niechcący kogoś urazić. Pewnego dnia byłam z Joline Drou na zakupach w Agen i oglądałyśmy letnie sukienki. Może zauważyłeś, mon père, że ostatnio straciłam trochę na wadze. Cóż, to nie zbrodnia, że chce się wyglądać jak najlepiej, tymczasem niektóre kobiety naprawdę sobie odpuszczają... Mniejsza o to, nie chcę cię zanudzać, mon père. – W rzeczy samej. – Och. No więc Joline spodobała się pewna suknia, a mnie się wypsnęło, że na nią by nie pasowała. To znaczy... pewnie nie uszło to twojej uwagi, père, że Joline często nosi rzeczy zbyt młodzieżowe, nieodpowiednie dla osoby w jej wieku. Pomijam już fakt, że ostatnio nieco bardziej się zaokrągliła... Nie powiedziałabym jej tego w oczy, no ale chyba nie byłabym prawdziwą przyjaciółką, gdybym pozwoliła jej robić z siebie idiotkę, a teraz czuję się taaaka winna... – Dosyć. Dwie zdrowaśki. – Ale mon père... – Madame, proszę... Nie mam całego dnia. Cóż, dy plomacja i pochlebstwo nie należą do moich talentów. Na pewno père Henri Lemaître okazałby jej więcej zrozumienia. Często by wam niecierpliwy, wręcz szorstki. Nie potrafię ukry wać swoich uczuć tak jak on. Nie potrafię wy krzesać z siebie takiego zainteresowania ani współczucia, ani traktować mojej trzódki jako coś więcej niż ty lko stado głupich baranów. A jednak znam ich lepiej niż jakiś miejski ksiądz. Może i są stadem baranów, ale to moje barany i nie zamierzam ich oddać père Henriemu. Jak mógłby ich rozumieć z ty m swoim uśmiechem z reklamy pasty do zębów i salonowy mi manierami? Skąd miałby wiedzieć, że Alain Poitou jest uzależniony od lekarstwa na kaszel i nie chce się do tego przy znać żonie? Że Gilles Dumarin ma wy rzuty sumienia, bo pozwolił siostrze oddać matkę do Les Mimosas? Że Joséphine Muscat nałogowo kradnie i wciąż czuje potrzebę pokuty ? Że od czasu śmierci sy na Jean Marron my śli o samobójstwie? Że Henriette Moisson, staruszka grubo po osiemdziesiątce, spowiada się co ty dzień z kradzieży, którą popełniła, mając dziewięć lat? Zwędziła wtedy przy bornik do szy cia siostrze, która sześć lat temu zginęła w wy padku łodzi na Tannes. Że Marie-Ange Lucas uprawia przez Internet seks z chłopakiem, którego nigdy nie widziała, i chce wiedzieć, czy to grzech? Albo że Guillaume Duplessis wciąż modli się za psa, który zdechł osiem lat temu, a ja, Boże, przebacz, pozwalam mu wierzy ć, że by ć może zwierzęta mają dusze i znajdzie się dla nich miejsce w raju? Przy wszy stkich moich wadach, père, umiem rozpoznać winę. I wiem, że pewny ch problemów nie da się rozwiązać za pomocą PowerPointa. Czy nawet biskupa, skoro już o ty m mowa. – Wiesz, dlaczego tak jest, Francis – powiedział père Henri, przy wracając mnie do rzeczy wistości. By łem tak pogrążony w my ślach, że dopiero po dłuższej chwili przy pomniałem sobie, o czy m mówił. Przejął moje obowiązki, ponieważ, przy najmniej według niego, mój urząd został narażony na szwank wskutek plotek, które wy buchły po pożarze dawnej chocolaterie.
Podejrzewam, że ten pomy sł zrodził się w głowie Caroline Clairmont, twardej zwolenniczki postępu, która w père Henrim widzi bratnią duszę, a niewy kluczone, że także kolejny szczebel na drabinie własnego awansu. Widziała już przecież, czego ten człowiek może dokonać w ciągu zaledwie dwóch ty godni, to co dopiero po pół roku? Wszedł za mną do kuchni i usiadł, chociaż go nie zaprosiłem. – Proszę się czuć jak u siebie – powiedziałem. – Napije się ksiądz kawy ? – Tak, poproszę. – To wciąż jest moja parafia – ciągnąłem, nalewając kawę do dwóch filiżanek. Pił z mlekiem, ja wolę czarną. – Niestety, nie mam cukru. Znowu ten uśmiech. – Mniejsza o to, i tak nie powinienem słodzić. – Poklepał się wy mownie po przeponie. – Trzeba mieć oko na brzuszy sko, nie, Francis? Mój Boże, on nawet mówi tonem Caro! Wy piłem kawę jedny m haustem i zaraz sobie dolałem. – To wciąż jest moja parafia – powtórzy łem. – I dopóki nie zostanę uznany za winnego przed jakimś inny m sądem niż plotka i insy nuacja, nie zamierzam ustępować. Oczy wiście on wie, że tak się nie stanie. Policja już mnie przesłuchiwała. Nie ma przeciwko mnie żadny ch dowodów, które łączy ły by mnie z pożarem, i chociaż tutejszy mły n plotek nadal się kręci bez przeszkód, reszta świata już dawno straciła zainteresowanie tematem. Père Henri Lemaître obrzucił mnie spojrzeniem. – To wszy stko nie jest takie czarno-białe, jak się zdaje. I chy ba zgodzisz się ze mną, że ksiądz musi by ć absolutnie poza wszelkim podejrzeniem. W tak delikatnej sy tuacji, gdzie mamy do czy nienia z inną kulturą... – Ja nie mam problemu z „inny mi kulturami”, jak ksiądz to ujął. – Starałem się trzy mać mój temperament na wodzy. Właściwie to wręcz ugry złem się w języ k, żeby nie powiedzieć czegoś więcej. Bo w ferworze dy skusji by łem niebezpiecznie blisko wy jawienia tego, co się naprawdę wy darzy ło owej nocy. – Jeśli istniał jakiś antagonizm – podjąłem już na spokojnie – to wy łącznie ze strony społeczności Les Marauds, gdzie stary Mahdżubi zawsze robił wszy stko, żeby mnie sprowokować. – Tak, staruszek zawsze trzy ma się swoich zasad. Różne czasy, różne sty le... My ślę, że z ty m nowy m pójdzie łatwiej. Podniosłem głowę. – Z jakim nowy m? – Ach, to ty nic nie wiesz? Said, sy n Mahdżubiego, przejmuje jego funkcję w meczecie. Zdaje się, że stary sprawiał im od pewnego czasu kłopoty ty mi swoimi śmieszny mi wy bry kami. Niektóry ch naprawdę to drażniło... Z tobą włącznie. – Znów bły snął zębami. Rozważałem to sobie przez chwilę. Nigdy nie przy szło mi do głowy, że stary Mahdżubi ma przeciwników także w Les Marauds. Ale czy Said wprowadzi tak potrzebne zmiany ? – Said jest rozsądny m człowiekiem – ciągnął niefrasobliwie père Henri. – Rozumie swoją społeczność. Ma zdolności przy wódcze, jest postępowy, wszy scy go szanują. My ślę, że łatwiej będzie nawiązać dialog z nim niż z jego ojcem. Ludzie pokroju père Henriego Lemaître’a nigdy nie mówią prosty m języ kiem. Zawsze „nawiązują dialog” zamiast zwy czajnie pogadać. Poza ty m nie mogę oprzeć się podejrzeniu, że
w jego słowach czai się ukry ta drwina. Aż nazby t jasno się wy raził, że jego zdaniem zupełnie nie rozumiem swoich parafian. Rzeczy wiście nie należę do ty ch najbardziej postępowy ch, a po pożarze w dawnej chocolaterie nie można mnie już nazwać najbardziej szanowany m. Czy on mnie podpuszcza? A może na swój sposób ostrzega, że wkrótce mogę zostać usunięty ? – Biskup przy puszcza, że na przeniesieniu możesz ty lko skorzy stać. Za długo już siedzisz w Lansquenet. Zacząłeś uważać to miejsce za swoją własność, narzucasz ludziom własne zasady zamiast kościelny ch... Chciałem zaprotestować, ale uciszy ł mnie gestem. – Wiem, że się z ty m nie zgadzasz. Ale może powinieneś zajrzeć w głąb swojej duszy. Duszy, a może sumienia. – Mojego sumienia! Obrzucił mnie ty m swoim protekcjonalny m spojrzeniem. – Wiesz, Francis... Mogę ci mówić Francis? – Już ksiądz to robi. – Mam nadzieję, że wy baczy sz mi szczerość, ale biskup... i inni... wspominali o pewnej arogancji, z jaką traktujesz... – I to dlatego się mnie dy scy plinuje? – Nie mogłem już opanować gniewu. – A ja cały czas my ślałem, że chodzi o podpalenie szkoły dla dziewcząt! – Nikt tego nie mówi, Francis. I nikt nie wspominał o dy scy plinowaniu. – W takim razie co mówią? Odstawił filiżankę. – Jeszcze nic, przy najmniej nie oficjalnie. Po prostu chciałem cię ostrzec. – Znowu bły snął uśmiechem. – Naprawdę nie pomagasz swojej sprawie, wiesz? Może Bóg zsy ła ci tę próbę jako lekcję pokory. Zacisnąłem pięści za plecami. – Jeśli nawet, to na pewno nie potrzebuje księdza pomocy, aby objawić mi Swą wolę. To go nieco ostudziło. – Ja ty lko staram się z tobą zaprzy jaźnić, Francis. – Jestem księdzem. Nie mam przy jaciół. * Wczoraj zewsząd osaczała nas cisza, dzisiaj wieje suchy, ostry wiatr. W niespokojny m powietrzu drgają drobinki miki; zapach – jakby starego dy mu – przenika dosłownie wszy stko. Luc Clairmont remontuje dawną chocolaterie. Przy murze wzniesiono rusztowania, dach został przy kry ty plastikową płachtą. Teraz, na wietrze, ta plandeka trzeszczy i łopocze jak żagiel na stary m statku. Na ulicy kobiety muszą przy trzy my wać spódnice, wszędzie fruwają papiery ; słońce jest krążkiem srebrnej folii na niebie pełny m rozgorączkowanego kurzu. To oczy wiście jest biały autan, tak powszechny o tej porze roku. Wieje zwy kle około dwóch ty godni, a w ślad za nim snują się różne opowieści i porzekadła. Jakże ja ich kiedy ś nie cierpiałem, ty ch history jek, ty ch okruchów pogaństwa, pleniący ch się niczy m mlecze w ogrodzie naszej wiary ! Jednak z czasem nauczy łem się je tolerować, może nawet w nie wierzy ć. Wszy scy przecież uczy my się z opowieści, obojętne, święty ch czy
laickich. Autan blanc, Autan blanc... W ty ch stronach mówi się, że biały autan albo zsy ła na ludzi obłęd, albo wy wiewa z nich demony. To oczy wiście bajdy stary ch wdów, ale jak mawiała Armande Voizin, czasem warto posłuchać i starej wdowy. Autan blanc, Autan blanc, Autan en emporte le vent. I teraz, kiedy patrzę, jak père Henri wy chodzi z pochy loną głową prosto pod ten ostry wiatr, przelatuje mi przez moment taka my śl: co by białemu autanowi szkodziło wy wiać go stąd na dobre.
Rozdział piąty
Piątek, 20 sierpnia Przez ten wiatr wszy scy chodzą podminowani, wie o ty m każdy nauczy ciel... tak, père, i każdy ksiądz. Biały autan przy niósł istną eksplozję kłótni, awantur i aktów czy stego wandalizmu: na placu ktoś poprzewracał donice z roślinami, mury dawnej chocolaterie wy smarowano bazgrołami... Sugeruje to, że w ty m roku Vent des Fous przeniknął do zbiorowego mózgu, robiąc głupka dosłownie z każdego. Także z Caro Clairmont. Wiatr wy zwala w niej najgorsze insty nkty. Dla mnie jest wy jątkowo słodka w ów jadowity sposób, który znam aż za dobrze; wczoraj wpadła, żeby sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuję, lecz zanim wy szła, udało się jej przemy cić kilka zatruty ch strzał – oczy wiście w otoczce współczucia – i ży czy ć mi wszy stkiego dobrego na przy szłość. – Dlaczego, czy pani gdzieś wy jeżdża? Spłoszy ła się lekko. – Nie, ja ty lko... – Ach, więc musiałem panią źle zrozumieć. – Posłałem jej najzłośliwszy z uśmiechów. – Tak przy okazji, proszę pozdrowić sy na. To świetny chłopak, Armande by łaby z niego dumna. Caro drgnęła. W Lansquenet powszechnie wiadomo, że ona i Luc nie zgadzają się z sobą pod wieloma względami, włącznie z wy borem uniwersy tetu i kierunku studiów (zamiast wejść do rodzinnej firmy, Luc zdecy dował się studiować literaturę), a także domu po babce. Testament Armande jasno stwierdzał, że dom należy do jej wnuka, jednak Caro koniecznie chciała nieruchomość sprzedać, a pieniądze zainwestować gdzie indziej. Oczy wiście Luc nie chciał o ty m sły szeć, co spowodowało pewne spięcia w rodzinie Clairmontów. Tak czy inaczej, każda wzmianka o Lucu czy jego planach wy starczy, by oży wić spór. Lecz chociaż wetknięcie szpilki Caro daje mi pewną saty sfakcję, nie polepsza to mojej pozy cji. Père Henri Lemaître dobrze wy konuje swoją pracę, informując (oczy wiście w ścisły m zaufaniu) o mojej sy tuacji wszy stkie kumoszki, które z całą pewnością rozgłoszą tę wieść po całej wiosce. Ty mczasem już od dwóch ty godni nie słucham spowiedzi. Jednocześnie doszły mnie wieści o sprawach, które umknęły uwagi père Henriego. Henriette Moisson i Charles Lévy pokłócili się
o kota, który w zasadzie należy do Charles’a, ale Henriette karmi go tak często i tak wspaniale, że zwierzak się do niej przy wiązał. Charles’owi się to nie podoba, dlatego pewnego dnia rozpoczął własne śledztwo. Posunął się tak daleko, że schował się w ogrodzie na ty łach domu Henriette, chcąc zebrać fotograficzne dowody uprowadzenia swojego ulubieńca. Henriette podniosła wrzask, że szpieguje ją jakiś perverti, czy m postawiła na nogi całą ulicę... przy najmniej dopóki prawda nie wy szła na jaw. Przedmiot całego zamieszania wy dawał się zupełnie ty m nieporuszony i dokończy wszy spokojnie siekany stek, który przy gotowała mu dobra pani, ułoży ł się do snu na poduszce przy ogniu. Henriette nie raz już próbowała się u mnie wy spowiadać. Prosiłem, żeby poszła do père Henriego, niestety, chy ba nie zrozumiała. – Szukałam cię, père, ale nie by ło cię w kościele. Zamiast ciebie zastałam w konfesjonale jakiegoś perverti! Powiedziałam, że jeśli jeszcze raz go tam zobaczę, to wezwę policję i... – To by ł père Henri Lemaître. – Co?! A on tam po co? Westchnąłem ciężko i w końcu jej powiedziałem, że gdy by jeszcze kiedy ś zapragnęła spowiedzi, to może przy jść do mnie do domu. Porozmawiałem też z Charles’em Lévy m: jeśli tak mu zależy na ty m kocie, to niech go trzy ma w domu i karmi czy mś więcej niż ochłapkami. Dziś rano widziałem, jak z wy razem saty sfakcji na twarzy wy chodził ze sklepu ry bnego z małą paczuszką. – Kupiłem mu żabnicę! – sy knął, przechodząc. – Ciekawe, co ona na to! – I zaraz zniknął, ściskając swoją ry bę, jakby to by ła jakaś kontrabanda. Nie wiedział, że Henriette zdąży ła już kupić kilka szprotek, a do tego skórzaną obróżkę z wy pisany m imieniem „Tati”. Charles nazy wa swojego kota Otto; Henriette skarży mi się, że to imię nie nadaje się dla kota, poza ty m jest głupie i niepatrioty czne. Sam więc widzisz, mon père. Na przekór wszy stkiemu niektórzy parafianie nadal ze mną rozmawiają. Ale Caro Clairmont, Joline Drou i inne, paczka, którą Armande Voizin nazy wała „biblijny mi groupies”, celowo mnie ignorują. Po południu Joline przechodziła przez plac koło Saint-Jérôme, akurat kiedy ustawiałem poprzewracane donice i zamiatałem rozsy paną ziemię. Podejrzewam o to jednego z chłopców Acherona, widziałem, jak się tam kręcili, i jestem prawie pewien, że bazgroły na chocolaterie to także ich sprawka; jeszcze dziś muszę usunąć wy malowany sprejem tag, zanim pojawi się następny. Joline szła do salonu piękności z Benedicte Acheron, która od czasu konfliktu z Caro o nową sukienkę zastąpiła ją na stanowisku najlepszej przy jaciółki. Obie ubrane jak spod igły, z włosami schowany mi pod jedwabny mi chustkami. Oczy wiście ten wiatr to katastrofa dla damskich fry zur, a niech Bóg broni, by któraś z pań pojawiła się na widoku w stanie choć trochę gorszy m od doskonałości. Pozdrowiłem ją, ale się odwróciła ty łem. Ksiądz powinien mieć trochę godności. Może czuje się urażona, widząc, jak w T-shircie i stary ch dżinsach zmiatam z chodnika ziemię. A niech tam. Jeśli Caro jeszcze tego nie zrobiła, na pewno père Henri sam opowiedział jej o moim straszny m uporze, godnej ubolewania niesubordy nacji i niewdzięczności wobec zarówno biskupa, jak jego samego. Kiedy patrzy łem, jak Joline oddalała się, stukając o bruk wy sokimi obcasami, zastanawiałem się, czy nie tak samo przy jęto tu przed ośmioma laty Vianne: te spojrzenia z ukosa, te pogardliwe uśmieszki...
Teraz to ja jestem wy rzutkiem. Ja jestem niepożądany. Ta my śl uderzy ła mnie tak nagle, że zacząłem się głośno śmiać. Dziwnie brzmi, père, ten mój śmiech... Przy szło mi do głowy, że nie sły szałem go od dwudziestu lat. – M’sieur le curé? Źle się ksiądz czuje? Musiałem zamknąć oczy, bo kiedy je otworzy łem, zobaczy łem chłopca z psem na sznurku. Sy nek Joséphine, Jean-Philippe (ona nazy wa go Pilou), przy glądał mi się z ciekawością. Jean-Philippe Bonnet nie chodzi do kościoła. On i jego matka są tu w mniejszości. I chociaż Joséphine nigdy mnie nie lubiła, nie należy do ty ch, dla który ch plotka jest monetą obiegową. To sprawia, że jest w Lansquenet kimś wy jątkowy m. Wy jątkowy m, jeśli nie wręcz nieprzy stępny m. Jej sy nek ma osiem lat i słoneczny uśmiech (niektórzy uważają go za niemal zaraźliwy ), pies natomiast od samego początku dawał się wszy stkim we znaki. Miał bowiem awersję do całego szeregu codzienny ch dźwięków i widoków, włącznie z inny mi psami, zakonnicami, dzwonami kościelny mi, rowerami, brodaty mi mężczy znami oraz wiatrem. Najbardziej ze wszy stkiego nie znosił kobiet w czerni, które nieodmiennie pobudzały go do napadu gwałtownego szczekania. Teraz szczekał także. Może przez ten przeklęty wiatr. – Nie, wszy stko w porządku. Mógłby ś uciszy ć psa? Chłopiec rzucił mi współczujące spojrzenie. – Raczej nie. Vlad wierzy w wolność słowa. – Ty le to sam rozumiem. – Ale jest bardzo podatny na korupcję. – Poszperał w kieszeni i wy jął herbatnik. Vlad usiadł i podniósł łapę. – Proszę. Cena spokoju. Potrząsnąłem głową i skupiłem uwagę na pobazgranej ścianie chocolaterie. Potrzebna by ła nowa warstwa wapna. Ale i tak kolor będzie przebijał, jeśli nie zeskrobię wszy stkiego do czy sta. Przy niosłem już odpowiednią szczotkę i trochę bielidła. – Czemu ksiądz to robi? – zainteresował się Pilou. Wzruszy łem ramionami. – Ktoś musi. – Ale dlaczego ksiądz? To nie księdza dom. – Nie podoba mi się jego wy gląd. Ludzie nie powinni by ć narażeni na taki widok po drodze do kościoła. – Ja nie chodzę do kościoła – zaznaczy ł chłopiec. – Tak, wiem. – Maman mówi, że ksiądz także. – Ze mną to co innego. Nie spodziewam się, żeby ś to zrozumiał. – Owszem, rozumiem. To przez ten pożar. Znowu znalazłem się na krawędzi przepaści śmiechu. – Mama nauczy ła cię mówić, co my ślisz. – O tak – przy znał wesoło Pilou. Ponownie zeskrobałem wy malowany tag. Farba wsiąkła głęboko w porowaty mur, nawilżając gips. Im mocniej tarłem, ty m bardziej uparcie pigment trzy mał się ściany. Wy mknęło mi się przekleństwo. – Ten młody Acheron... – sy knąłem przez zaciśnięte zęby. – Ależ to nie on – zaprotestował Pilou.
– Skąd wiesz? Widziałeś coś? – Nnnie. – Więc skąd? – Moja przy jaciółka mówi, że to arabskie słowo. – Twoja przy jaciółka? – Dua. Mieszkała tu przed pożarem. Popatrzy łem na niego ze zdumieniem. Ciekawe, że chłopiec taki jak on – nierozstający się z psem, mieszkający nad kawiarnią, uosobienie złego wpły wu w każdy m tego słowa znaczeniu – mógł się zaprzy jaźnić z córką Inès Bencharki. – A Dua wy jaśniła ci, co ono znaczy ? Pilou przy kląkł i zaczął poprawiać psu prowizory czną smy cz. – Nie jest to ładne słowo. Dua mówi, że znaczy „kurwa”.
Rozdział szósty
Sobota, 21 sierpnia Wreszcie jakiś znak, że w obrębie ulic Les Marauds zupełnie źle się dzieje. Przy najmniej ty le sama odgadłam tamtego dnia, kiedy zobaczy łam Saida przed siłownią, ale teraz plotka w końcu wy rwała się na wolność i w cały m Les Marauds szumi, jakby padał deszcz. „Sły szeliście?” „Sły szeliście?” Ja usły szałam o ty m najpierw od Omi al-Dżerba. Spotkałam ją, kiedy szłam z Rosette przez most do Lansquenet. Zagdakała do mnie na powitanie i kiwnęła ręką, żeby m się zbliży ła. – Wszy stko tu stoi na głowie – oznajmiła swoim trzeszczący m głosem. – Czujesz? To ten wiatr. Zsy ła na wszy stkich szaleństwo. Uśmiechnęła się do Rosette bladoróżowy mi dziąsłami. – To ta twoja mała, co? Lubi kokosanki? – Z kieszeni haftowanego kaftana wy jęła makaronik. – Py szności! Pieczemy je na ramadan. – Podała ciastko Rosette, a jednocześnie chy łkiem wsunęła sobie do ust drugie. – To się nie liczy – wy jaśniła, widząc moje zdumienie. – Te trochę wiórków kokosowy ch... Poza ty m jestem za stara, żeby pościć przez cały dzień. – Mrugnęła do Rosette. – Bismillah! Rosette wy dęła policzki i zasy gnalizowała: Małpki także lubią kokosanki. – No jasne – zgodziła się Omi, która najwy raźniej świetnie ją zrozumiała. – Masz tu jeszcze jedną dla swojej małej przy jaciółki. Rosette zapiała radośnie; wciąż jeszcze miała pełną buzię. Omi pociągnęła ją za nagietkowe włosy. – Mówią, że Aly ssa Mahdżubi uciekła z domu. – Konkretnie kto tak mówi? – A wszy stkie te mielące jęzory. Matka dziewczy ny tłumaczy, że córka leży chora, ale od trzech dni nikt jej nie widział, a Reema Bouzana zaklina się, że widziała, jak w środę o północy Aly ssa szła sama w stronę wioski.
– Doprawdy ? – Oczy wiście to takie babskie gadanie. A Reema zawsze by ła zazdrosna o Samirę Mahdżubi. Cóż, sama ma córkę, nadal niezamężną w wieku dwudziestu pięciu lat i z języ kiem jak nóż kuchenny, podczas gdy córka Samiry złowiła najprzy stojniejszego mężczy znę z całego Lansquenet... – Tu Omi strzeliła ku mnie komiczny m spojrzeniem. – Ale Aly ssa zawsze by ła niespokojny m duchem, a Sonia nic nie mówi... Może jednak nic w ty m nie ma, inszallah. Przy jrzałam się jej bacznie. – Wcale tak nie uważasz. Zachichotała. – Ja uważam, że jeszcze nigdy nie widziałam, aby Samira Mahdżubi ty le chodziła pieszo. Ma tak przewrócone w głowie, że nie by wa nawet na targu. No cóż, może próbuje schudnąć... albo przy mierza się do kupna któregoś z ty ch pusty ch domów nad rzeką. Albo stara się znaleźć dziewczy nę, zanim wy buchnie skandal. – A dlaczego Aly ssa uciekła? Omi wzruszy ła ramionami. – Kto wie? Te dziewczęta! Szaleją tak samo jak wszy scy. Ale teraz, kiedy Said przejął meczet, to nie jest odpowiedni czas dla jego córek, żeby się stawiać. – Said przejął meczet? – He, nie wiedziałaś? – Omi z roztargnieniem sięgnęła do kieszeni po następny makaronik. – Już od początku ramadanu. Ludzie narzekali, że Mahdżubi się starzeje, popełnia wiele błędów, opowiada w meczecie historie, który ch w ogóle nie ma w Koranie, nie nadąża za bieżący mi sprawami... Cóż, może to i prawda – tu włoży ła makaronik do ust – ale ja by m raczej wierzy ła mądremu człowiekowi niż mędrkowi po kilku doktoratach, poza ty m nadal my ślę, że stary mógłby jeszcze niejednego nauczy ć tego mądralę. – Poprawiła sobie hidżab. – He! Ten wiatr... Ten okropny py ł. On każdemu szepcze waswas. Moja Zahra uważa, że przez ten py ł łamie post, bo przenika jej nawet do ust. Jasminę boli od niego głowa, a mała Maja nie może usiedzieć cicho, trajkocze cały dzień jak nakręcona. Nikt nie śpi, nikt się nie modli, wszy scy naskakują na siebie o by le głupstwo... – Znów zerknęła na Rosette. – Ale ty i ja wiemy lepiej, co? My mówimy, że kiedy wieje wiatr, trzeba go osiodłać i ujeździć! Rosette się zaśmiała i pokazała na migi: Patataj! – Właśnie tak – przy znała Omi z uśmiechem. Wcale nie musisz nic mówić. W woreczku orzechów to ten pusty najbardziej hałasuje. – Spojrzała na drugą stronę ulicy, gdzie szły trzy młode kobiety w nikabach, śmiejąc się i gadając. Wszy stkie ubrane na czarno, z wy jątkiem jednej, której zasłonę przy trzy my wała wstążka w kolorze neonowego różu, dzieląc jej twarz na dwie części. Uśmiechnęłam się do nich i pomachałam im ręką; naty chmiast spoważniały i ucichły. Dopiero kiedy nas minęły, podjęły znów rozmowę, chociaż nieco ciszej i już bez śmiechów. Omi kręciła głową. – Pff... To Aisza Bouzana i jej przy jaciółki Jalila El Mardi i Rana Jannat. Głupie plotkary... Klekoczą jak puste orzechy. Rozpowiadają wszy stko po całej wiosce. Wiesz, że Aisza – to ta z różową wstążką – wmawiała mojej Jasminie, że imię Maja jest niezgodne z islamskim prawem, a więc zabronione? Podobno tak nazy wała się jakaś bogini w religii pogańskiego kraju. Jakby Aiszę to cokolwiek obchodziło. To ty lko sposób zwracania na siebie uwagi, tak samo jak noszenie
nikabu. Nigdy go nie nosiła, dopóki nie pojawił się tu Karim Bencharki, tak samo żadna z ty ch młody ch kobiet. Ale niech ty lko jakiś przy stojniak wspomni, że lubi nikaby, to wszy stkie jak jeden mąż zaczy nają się zasłaniać i robić do siebie oczy. – Rzuciła mi to swoje komiczne spojrzenie. – Chy ba mi nie powiesz, że go nie zauważy łaś? Wy gląda jak anioł, nie? Mieszka w tej siłowni? – Tak. – Skinęłam głową. – Zauważy łam go. – Nie ty jedna – zagdakała Omi. – A co z tą jego siostrą? – Inès... – Twarz Omi nagle stała się bez wy razu. – Niewiele mamy z nią do czy nienia. Ostatnio prawie nie rusza się z domu. Jako nauczy cielka także nie cieszy ła się popularnością. – Dlaczego? Staruszka wzruszy ła ramionami. – Kto wie? Ale muszę już iść, moja mała Maja na mnie czeka. Będziemy smaży ć naleśniki. Och, nie na teraz oczy wiście. Wieczorem będą crêpes aux mille trous i zupa harira z cy try nami i dakty lami. W ramadanie wszy scy poszczą, mimo to cały czas my śli się o jedzeniu: robimy zakupy, gotujemy, częstujemy sąsiadów, nawet śnią się nam różne potrawy... oczy wiście, jeśli wiatr pozwoli nam zasnąć. Przy niosę ci trochę marokańskich słody czy – makaroniki, „rogi gazeli”, bezy migdałowe, szebakię... I może wtedy dasz mi przepis na swoją czekoladę. Patrzy łam, jak się oddala; zaintry gowało mnie, że nawet Omi al-Dżerba, przy całej swojej kpiarskiej pogardzie dla konwenansu i opinii sąsiadów, nadal ucina każdą wzmiankę o Inès Bencharki. Rosette zasy gnalizowała: Lubię ją. – Tak, kochanie, ja także. Pod wieloma względami przy pomina mi Armande, której apety t na wszy stko – jedzenie, napoje, plotki i ży cie jako takie – tak bardzo kiedy ś gorszy ł jej bliskich. Ale rodzina Omi to co innego. U nich miłość i szacunek wzrasta z wiekiem. Nie umiem sobie wy obrazić, żeby AlDżerbom nawet przez my śl przeszło to, co usiłowała zrobić Caro Clairmont – wpakowanie matki do jakiegoś zakładu albo niedopuszczanie do niej wnuków. Przez ponownie opustoszałe ulice Les Marauds wróciłam do domu Armande. Zauważy łam ty lko paru przechodniów, z który ch żaden mnie nie pozdrowił, jednak przez cały czas na Boulevard des Marauds czułam, jak śledzą mnie okna, i sły szałam szepty w ścianach. Wiatr nie umie dochować sekretu – tak mawiała moja matka – a dziś mi szepcze, że Les Marauds trawi niepokój. Czy z powodu Aly ssy ? A może chodzi o jakąś głębszą, mroczniejszą niemoc? Spoglądam w niebo, które powinno by ć czy ste, i widzę ty lko ten drobny, jasny py ł. Rosette wierci od niego w nosie, a ilekroć kichnie, Bam turla się po ziemi, zary kując się ze śmiechu. Spojrzała na mnie bły szczący mi oczami. – Pilou. – Dzisiaj nie. Ale pamiętaj, że jutro przy chodzi z Joséphine na obiad. Wy krzy wiła buzię. – Rour... Roux. Przy tuliłam ją mocno. Pachniała rzeką i czy mś słodszy m, jak dziecięce my dło lub czekolada. – Wiem, że za nim tęsknisz, Rosette. Mnie także go brakuje, jak nam wszy stkim. Ale miło spędzamy tu czas, prawda?
Zapiała emfaty cznie i wy buchnęła potokiem słów w swoim własny m języ ku. Rozpoznałam w nim ty lko parę wy razów: Pilou, Vlad i – ku memu zaskoczeniu – „super”. Gry zmoł czerwieni u jej nóg, czy li Bam, skakał jak nakręcony, cały w złoty m py le i brunatny m kurzu drogi. Musiałam się roześmiać. Moja mała Rosette to urodzona komediantka. Przy całej swojej odmienności to zimowe dziecko czasem potrafi sprowadzić słońce. – Chodźmy już. Zaprowadzę cię do domu. Osłaniając oczy przed py łem, odwróciły śmy się od rzeki i ruszy ły śmy przez strome wzgórze w stronę miejsca, które przed chwilą nazwałam domem, gdzie z drzewa Armande zaczy nały już spadać pierwsze brzoskwinie.
Rozdział siódmy
Sobota, 21 sierpnia Wróciły śmy na ogonie wiatru. Rosette cały czas wy śpiewy wała: „Bam, bam BAM, bam badda-BAM...”. To oczy wiście piosenka mojej matki. Rosette w zasadzie nie śpiewa słowami, ale ma słuch swego ojca. Przy tupuje i klaszcze w ręce: „Bam, bam BAM! Bam, badda-BAM!”. A wiatr jej wtóruje; fruwające liście tańczą, jesień w ty m roku nadchodzi wcześnie; kolory już zaczy nają się zmieniać. Na pierwszy ogień idą lipy – wy rzucają swoje konfetti aż pod niebo. Włosy Rosette są prawie takie jak te rudozłote liście, które rozdeptuje niczy m płomienie swoimi bosy mi stópkami. Tup, tup, tup. Bam badda-bam! Czuję, że Aly ssa obserwuje nas z domu przez niedomknięte okiennice. Od swojego przy by cia wy powiedziała do mnie najwy żej kilka słów; chy ba swobodniejsza jest przy Anouk i Rosette, chociaż nadal się pilnuje. Przestała nosić hidżab i zaplata teraz włosy w dwa długie warkocze, które fascy nują moje córki. Główny posiłek jadamy po zachodzie słońca, żeby mogła przestrzegać ramadanu, ale z tego, co wiem, Aly ssa się nie modli. Zamiast tego ogląda telewizję i czy ta. Nie dzisiaj, postanowiłam. Przeszłam na drugą stronę domu i przy jrzałam się brzoskwini. Trochę owoców dałam już Guillaume’owi, nieco więcej Poitou, trochę Jasminie al-Dżerba, Narcisse’owi i jego żonie dodałam do brzoskwiń clafoutis, a Lucowi, który remontuje chocolaterie, i Joséphine obiecałam tartę. Mimo to na drzewie sporo jeszcze zostało, ale teraz, na ty m wietrze, szy bko pospadają. – Musimy dziś zebrać brzoskwinie – oznajmiłam, wchodząc do kuchni. – Armande nigdy by mi nie wy baczy ła, gdy by m zostawiła je osom. – Ach! Dżem brzoskwiniowy ! – cieszy się Anouk, zeskakując z sofy. Uśmiechnęłam się. Jedną z najbardziej wzruszający ch cech Anouk jest sposób, w jaki
bły skawicznie przerzuca się od dzieciństwa do dojrzałości, ze światła do mroku, niczy m moty l przenoszący się z jednego kwiatu na drugi, nieświadomy zmian na świecie. Dzisiaj jest niemal tą samą dziewczy nką, którą przy wiozłam tu po raz pierwszy. Aly ssa, choć prawie jej rówieśnica, wy daje się znacznie starsza. Co sobie teraz my ślą jej rodzice? Dlaczego nikt jej nie szuka? I jak długo będę mogła ją tu trzy mać, zanim rozejdzie się wiadomość o miejscu jej poby tu? – Znałaś Armande? – py tam. – By ła babcią Luca i moją przy jaciółką. Chy ba polubiłaby ś ją, chociaż niektóry ch doprowadzała do szału – na przy kład monsieur le curé. Miała dobre serce, a Luc świata za nią nie widział. To ona sprawiła, że tu przy jechałam; obiecałam zebrać jej brzoskwinie. Nareszcie jakiś przebły sk uśmiechu na tej poważnej buzi. – Tak samo mówi mój dziadek. Lubi uprawiać rośliny. Ma przy domu drzewo persy mony. Dopiero raz wy dało owoce, ale on o nie dba jak o swojego jedy nego sy na. By ła to jak dotąd najdłuższa wy powiedź Aly ssy. Może kontakt z Anouk pomógł jej odzy skać głos. – Pomożesz nam? – zapy tałam z uśmiechem. – Będziemy robić dżem brzoskwiniowy. – Bam. Dżem. Pam. Badda-bam! – zaśpiewała Rosette, biorąc drewnianą ły żkę i wprawiając ją w ruch na stole. – Dżem brzoskwiniowy ? – zainteresowała się Aly ssa. – To bardzo łatwe. Mamy już wszy stko, czego potrzebujemy : cukier żelujący, to znaczy taki z pekty ną, dzięki któremu dżem ładnie zasty ga, miedziany rondel, cy namon... ach, no i oczy wiście brzoskwinie. Chodź, pomożesz nam zbierać owoce. Przez chwilę się wahała, ale jednak wy szła za nami do ogrodu. Nic jej tu nie groziło, dom jest odizolowany, a drzewa z ulicy nie widać. Autan okazał się bezlitosny – grunt pod brzoskwinią już by ł pokry ty spadami. Gdy by zostawić je na minutę dłużej, zaraz dobrały by się do nich osy, a właśnie spady najlepiej nadają się na dżem. Razem zebrały śmy potrzebną ilość w ciągu najwy żej dziesięciu minut. Miedziany rondel należał do Armande, ale w domu mam bardzo podobny. Jest duży i ma kształt bębna o nierównej, kutej powierzchni. Ustawiony na kuchenny m piecu, wy gląda jak kocioł czarownicy – niezby t to dalekie od prawdy. Bo cóż może by ć bliższe alchemii niż przemiana surowy ch składników w coś, od czego ślinka napły wa do ust? – Bam, bam – podjęła Rosette, waląc w miedziany rondel. – Najpierw musimy przy gotować owoce. Nalałam do zlewu trochę zimnej wody. Umy ły śmy brzoskwinie i wy jęły śmy z nich pestki. Nawet jeśli trochę się poobijały, to nie szkodzi, takie owoce są najsłodsze. Pracowały śmy z podwinięty mi rękawami, sok ciekł nam po rękach, kuchnię wy pełniał słoneczny zapach brzoskwiń, cukru i lata. – Bam. Dżem. Bam-badda-bam! – śpiewała Rosette. W paskach światła i cienia wy glądała jak rozmazany trzmiel; Bam w jej cieniu by ł zbitką drobinek, uganiającą się w powietrzu w bezgraniczny m zachwy cie. Aly ssa obserwowała to wszy stko ze zmarszczką między oczami w kolorze espresso; wiedziałam, że ona też widzi Bama. Po trzech dniach wcale mnie to nie dziwiło. Zwy kle niewiele czasu by ło trzeba, żeby ludzie zaczęli go dostrzegać, jeśli ty lko mieli dostatecznie otwarty umy sł.
Zaczy na się to od gry światła, rumieńca, takiego jak na kiści dojrzały ch winogron, aż nagle, pewnego dnia... – Dżem! Bam! – Może zabierzesz Rosette na dwór? Anouk rzuciła mi komiczne spojrzenie. Rosette to plastikowa trąbka, zby t głośna, aby m mogła przy niej sły szeć szepty. A właśnie szeptami muszę się dziś zająć; ty mi, które Omi nazy wa waswas albo podszeptami szatana. Ale jak dotąd, szepty Aly ssy by ły zby t nieśmiałe, by się dały podsłuchać. Może gdy by śmy zostały same przy codziennej magii smażenia dżemu... Z początku nie próbowałam zmuszać naszego gościa do mówienia. Wy głaszałam monologi, które nie wy magały odpowiedzi. Gadałam o przepisie, o Armande, o moim sklepie z czekoladą, o Roux w Pary żu i naszej łodzi, o Anouk i Rosette, o brzoskwiniach... – Nie będziemy dziś smaży ć tego dżemu. Zostawimy owoce na noc. Weźmiemy kilo cukru na kilo owocu, oczy wiście bez liści i pestek. Wkroimy brzoskwinie do rondla – miedziane rondle są najlepsze, bo się szy bciej rozgrzewają. Dodamy cukier i wy mieszamy go z owocami drewnianą ły żką... Rosette najbardziej lubi ten etap, bo wtedy wszy stko jest wy smarowane sy ropem. I dlatego, że tak pięknie pachnie... Zauważy łam, że Aly ssie rozszerzy ły się nozdrza. – Teraz dodajemy cy namon. W pałeczkach, nie w proszku, trzeba je połamać. Wy starczą trzy albo cztery... – Letnie zapachy zmieniły się w jesienne: ogniska, Halloween... Cy namonowe naleśniki smażone na świeży m powietrzu. Grzane wino i palony cukier. – I co o ty m my ślisz? – To miłe. – Diamentowy kolczy k w skrzy dełku jej nosa znowu zalśnił w słońcu. – Co dalej? – Czekamy. Nakry wamy rondel ściereczką i zostawiamy tak na całą noc. Rano rozpalamy pod kuchnią i smaży my, mieszając aż do zagotowania. Nie musi się gotować dłużej niż cztery minuty. Gotowy na zimę dżem przelewamy do słoików. Rzuciła mi szy bkie spojrzenie. – Zima? – Oczy wiście wtedy już mnie tu nie będzie. Ale dżem najlepszy jest zimą, kiedy noce są długie, a powietrze mroźne. Za każdy m razem czujesz się tak, jakby ś otwierała słoik ze słońcem. – Ach... – Twarz jej się wy dłuży ła. – My ślałam, że zamierzacie tu zostać... – Przy kro mi, Aly sso. Nie możemy. – Kiedy ? – To by ł niemal szept. – Niedługo. Najwy żej około dwóch ty godni. Ale nic się nie martw, na pewno cię nie opuścimy. – Zabrały by ście mnie do Pary ża? – Nagle jej oczy rozbły sły. – Zobaczy my. Może nie będzie takiej potrzeby. – Odwróciłam się od rondla i spojrzałam dziewczy nie prosto w oczy. – Bez względu na to, od czego uciekłaś, na pewno znajdzie się lepsze rozwiązanie niż to, które wy brałaś. Czy jest w Les Marauds ktoś, komu możesz zaufać? Ktoś z rodziny ? Nauczy cielka? Aly ssa się wzdry gnęła. – Nie. – Ale do szkoły chodzisz, prawda? Do tej małej szkoły naprzeciwko kościoła? Znów się wzdry gnęła. – Chodziłam.
I znowu ona. Inès Bencharki, Kobieta w Czerni. W ogóle nie wspomniałam jej z nazwiska, a jednak cień, jaki rzuca, przy słania nawet ten nikły przebły sk światła. Czy to tego Aly ssa tak bardzo się bała? Od czego chciała uciec? – Nie tęskniłaby ś za rodziną, gdy by ś pojechała do Pary ża? Za rodzicami albo siostrą? Pokręciła wolno głową. Wy raz nadziei, który rozjaśnił przedtem jej twarz, ustąpił miejsca płomieniowi urazy. – W takim razie za dziadkiem. Wiem, że by ci go brakowało. – By ł to ry zy kowny strzał; a jednak kiedy wcześniej mówiła o stary m Mahdżubim i persy monowy m drzewie, zauważy łam w jej głosie prawdziwe wzruszenie. Odwróciła twarz, ale zdąży łam dostrzec łzę, która spły nęła jej po policzku. W ty m momencie wy glądała bardzo młodo, młodziej od Anouk, i niemal odruchowo wzięłam ją w ramiona. Zeszty wniała, już po chwili jednak poczułam, jak szlocha na moim ramieniu. Płakała prawie bezgłośnie, ściskając mnie kurczowo za łokcie. Pozwoliłam jej płakać. To czasem pomaga. Zapach brzoskwiń wokół nas stawał się tak intensy wny, że nie dawało się wy trzy mać. Na zewnątrz wiatr tłukł oknami. Kiedy wieje autan, farmerzy z ty ch stron sami zry wają owoce, żeby uniknąć zby t wielkiego oporu wobec silny ch podmuchów, które rozdzierają drzewa, strząsając niezupełnie dojrzałe owoce z gałęzi. Komuś z zewnątrz może się to wy dać okrutne, ale inaczej wiatr połamałby gałęzie i zrujnował plony. Jest czas hołubienia drzew owocowy ch, jak mawiał mój przy jaciel Framboise, jest też czas ich obdzierania. Z dziećmi by wa podobnie; nikt nie zy skuje na przesadnej wrażliwości. Trzy małam ją w ramionach, dopóki nie wy czułam, że łkanie ustaje. Wtedy zapy tałam spokojnie: – Aly sso, co wy darzy ło się tamtej nocy ? Ty lko na mnie patrzy ła. – Chcę ci pomóc. Ale szkoda, że nie chcesz nic powiedzieć. Dlaczego taka dziewczy na jak ty odbiera sobie ży cie? Przez chwilę my ślałam, że nie odpowie. Potem jednak zaczęła mówić – powoli, zawieszając co chwila głos: – Ktoś mi kiedy ś powiedział: „Kiedy nadchodzi ramadan, bramy raju są otwarte, a piekła zamknięte i diabły zakuwa się w kajdany ”. To znaczy, że jeśli umrze się w ramadanie... Urwała i odwróciła twarz. – To się nie pójdzie do piekła? – dokończy łam. – Dla ciebie pewnie to brzmi jak czy ste wariactwo. – Bo nie jestem muzułmanką? No cóż, nie jestem też chrześcijanką i nie wierzę w piekło. Ale nie uważam cię za wariatkę. Jesteś ty lko smutna i pogubiona. Aly ssa westchnęła. – No dobrze – ciągnęłam. – Może my ślisz, że nie ma dla ciebie nadziei, ale zawsze jest jakieś wy jście. I obiecuję ci, że je znajdziemy. Nie musisz brać się do tego sama. Skinęła leciutko głową. – Ale nie możesz nikomu o ty m powiedzieć. Nikomu z mojej rodziny. I w ogóle nikomu. Słowo? – Słowo. Usiadła przy stole i zaczęła wodzić czubkami palców po ry sach w drewnianej powierzchni.
Na dworze wiatr się nasilił, stare dachówki trzeszczały i skrzy piały. Kiedy tak wieje, Rosette robi się gadatliwa. Może z Aly ssą dziś będzie tak samo. – Możesz mi powiedzieć – przekony wałam ją. – Cokolwiek to jest, na pewno widziałam już gorsze rzeczy. – Gorsze? Pomy ślałam o ty ch wszy stkich miejscach, które widziałam, o cały ch latach wędrówek. W ciągu ty ch lat napatrzy łam się na tak wiele! Przeży łam śmierć matki, stratę przy jaciół, by łam świadkiem ty sięcy przy padkowy ch okrucieństw i ty sięcy przebły sków dobroci. Widziałam wschód słońca nad górami nietknięty mi ludzką stopą, widziałam też zachód nad miastami, gdzie każdy centy metr kwadratowy przestrzeni wy pełniają ludzie walczący z sobą o przetrwanie. Rodziłam, by wałam zakochana, zmieniłam się ponad wszelkie oczekiwania. Widziałam ludzi umierający ch na ulicach i inny ch, którzy przeszli pomy ślnie nieby wałe próby. Poznałam szczęście, ciemność i ból, a jedy na rzecz, jakiej wciąż jestem pewna, to ta, że ży cie jest tajemnicą, zmianą, ty m, co moja matka nazy wała magią. I że jest zdolne do wszy stkiego... Zaczęłam opowiadać o ty m Aly ssie, ale tak trudno znaleźć odpowiednie słowa. Po raz pierwszy odkąd tu przy jechałam, zatęskniłam za moją chocolaterie; za zapachem roztopionej czekolady, srebrny m garnuszkiem na ladzie, filiżankami, za swobodny mi rozmowami bez słów. Nie chcę wy stawiać na próbę jej wiary, ale ramadan stoi mi na przeszkodzie. To znaczy, że nie mogę zaoferować jej tego rodzaju pociechy, jaką znam najlepiej: kawałeczka czekolady, dziecięcego lekarstwa na wszy stko... Nagle rozległ się jakiś chrobot, coś zaskrobało w okno. Może to wiatr tłucze o szy by gałęzią? Ale kiedy podniosłam wzrok, zobaczy łam za niedomknięty mi okiennicami twarzy czkę z okrągły m, przy klejony m do szy by noskiem, parę ciemny ch oczu, rozszerzony ch w bły sku rozpoznania... To by ła Maja.
Rozdział ósmy
Sobota, 21 sierpnia Aly ssa uciekła na górę, gdy ty lko dziecko pojawiło się przy oknie. Ale Maja zdąży ła już ją zobaczy ć. Za późno na obmy ślanie tłumaczeń. Poszłam otworzy ć drzwi. – Maja! Uśmiechnęła się do mnie. Miała biały autan w oczach, w rozczochrany ch włosach i zaczerwieniony ch policzkach. Ubrana by ła w drelichowe ogrodniczki i T-shirt z moty wem stokrotki, pod pachą trzy mała zrobioną na drutach zabawkę – kota czy królika, najwy raźniej ukochaną, i sfaty gowaną od nadmiaru tej miłości. – Mówiłaś, że mogę pobawić się z dziewczy nką. – Ma na imię Rosette. Jest teraz w ogrodzie. Mam ją zawołać? Zajrzała przez drzwi do środka. – Widziałam tu moją kuzy nkę Aly ssę. Potwierdziłam. – Ona się ukry wa? – Tak. – Dlaczego? Popatrzy łam na nią z ukosa. – A potrafisz dotrzy mać sekretu? – Uhmm... Mogę powiedzieć Omi? – Nie, nie możesz. Ani Omi, ani dżiddo, twojemu dziadkowi, po prostu zachowajmy to w tajemnicy, dobrze? – Nawet Dui? To moja najlepsza przy jaciółka. Raz jeszcze stanowczo pokręciłam głową. – Nikomu. Aly ssa mieszka tu ze mną i nie chce, żeby ktokolwiek o ty m wiedział. – Dlaczego? – Tego także nie chce nikomu powiedzieć.
– Och... A ja też mogę tu zostać? – To raczej nie jest dobry pomy sł. Ale możesz przy chodzić, kiedy ty lko zechcesz. I jeśli będziesz bardzo, bardzo grzeczna. Weszła do środka. – Co robicie? Powiedziałam jej. – Ooo... A mogę dostać trochę? – Oczy wiście, jak już dżem będzie gotowy. Możesz razem z Rosette przy klejać ety kietki na słoiki. Chciałaby ś? – A Dua też może przy jść? Ona jest starsza ode mnie i także umie dotrzy mać sekretu. Westchnęłam. To się robi zby t skomplikowane. Ale Maja ma ty lko pięć lat i może Dua dopilnuje, żeby się nie wy gadała. Poza ty m wciąż mnie ciekawiło to dziecko Inès Bencharki; gdy by m ją poznała, może udałoby mi się wy ciągnąć z niej coś na temat matki. – Gdzie jest teraz Dua? – W domu, musi pomagać. Wolno jej wy chodzić, ty lko jak jej mama śpi. – Gdzie one mieszkają? – U Soni. Ale amma nie pozwala mi się tam bawić, więc musimy z Duą chodzić gdzie indziej. Mamy takie jedno miejsce... Ale to nasz sekret. Zauważy łam, że w trakcie naszej rozmowy Aly ssa zeszła o kilka stopni niżej. Siedziała cichutko na schodku, obejmując kolana, blada i wy raźnie spięta. – Nikomu nie powiem, że tu jesteś, Aly sso – zawołała do niej Maja. Upły nęła dłuższa chwila, zanim Aly ssa rozluźniła się nieco. – W porządku. A co tam sły chać? Maja wzruszy ła ramionami. – Chy ba okej, ale wszy scy cię szukają. Dżiddo i wujek Said już w ogóle ze sobą nie gadają. Omi mówi, że są tak samo źli jak wszy scy, ale ja tam nie wiem. A Omi robi dziś na iftar tort tamina. Mówi, że nic nie szkodzi, jeśli spróbuje trochę w ciągu dnia, bo musi wiedzieć, czy się już upiekł. Ale dżiddo mówi, że za dużo ty ch prób, bo połowy już nie ma. Uśmiechnęłam się, bo miałam tę scenę przed oczami. Ciekawe, czy stary Mahdżubi pokłócił się z sy nem o przy wództwo w meczecie. Omi wspominała coś o ty m konflikcie. Czy ż to nie ironia losu, że Rey naud i stary Mahdżubi znaleźli się w tej samej sy tuacji, wy gry zieni przez kogoś młodszego i bardziej otwartego na nowe idee? Kiedy Maja wy szła, podzieliłam się tą my ślą z Aly ssą. Wy glądała na zaskoczoną. – Tak sądzisz? Jeśli tak, to się my lisz. Dziadek nie jest taki, on nie uważa, że musimy ży ć jak w średniowieczu. Nie mówi mi, co mam robić, jak się ubierać, z kim się przy jaźnić. Nie wpada w szał, jeśli rozmawiam z chłopakiem zza rzeki... – Urwała i odwróciła wzrok. – Czy tak postępuje twój ojciec? Poruszy ła ramieniem w ten charaktery sty czny dla młody ch dziewcząt sposób. – Ja wiem? Zmilczałam; i tak to już postęp. Skupiłam uwagę na rondlu i jesienny ch zapachach, jakie roztaczał. Brzoskwinie to chy ba najlepsze owoce na dżem – słodkie, ale jędrne, o złocisty m miąższu, który brązowieje w miarę smażenia. Ja pozostawiam kawałki owoców w całości, dzięki czemu zachowują cały aromat. Dziś wy mieszamy brzoskwinie z cukrem i zostawimy
pod muślinową ściereczką, żeby nasiąkły, jutro je usmaży my, przełoży my do czy sty ch słoików i schowamy na zimę. Jest coś bardzo pocieszającego w cały m ty m ry tuale przy gotowy wania dżemu. Przy wodzi na my śl piwnice pełne przetworów, równe rzędy słoików na spiżarniany ch półkach. Zimowe poranki, czarki z chocolate au lait, grube kromki bułki i zeszłoroczny dżem niczy m zapowiedź słońca w najciemniejszy m dniu roku. Mówi nam o czterech kamienny ch ścianach, dachu nad głową, o czterech porach roku, które nadchodzą w to samo miejsce, w taki sam sposób, rok po roku, ze swoją urzekającą swojskością. To smak domu. – No! – Przy kry łam rondel muślinem. – Jutro przełoży my wszy stko do słoików. – Okej – zgodziła się Aly ssa. Nie jestem taka głupia, żeby odrazu wracać do poprzednich zwierzeń. Wtargnięcie Mai zerwało nawiązany już kontakt. Jednak udało się go nawiązać i z czasem na pewno uda się znowu. Teraz trzeba szy kować się na przy jęcie gości: zaplanować menu, coś upiec, a sekret Aly ssy, jakikolwiek jest... Poczeka, jak brzoskwinie.
Rozdział dziewiąty
Niedziela, 22 sierpnia Père Henri Lemaître ma dziś huk roboty. Najpierw poranna msza w Lansquenet, potem w Florient, Chancy i Pont-le-Saôul. Kiedy do listy parafii dodano mu Lansquenet, skreślił nabożeństwa w dni powszednie w kilku mniejszy ch wioskach, ale niedzielna msza jest nadal priory tetem na całej długości Tannes. Stojąc teraz na moście, sły szę dźwięki, które z ich wież niesie autan: podwójny kary lion Saint-Jérôme, bliźniacze dzwony Sainte-Anne z Florent, ury wany, charaktery sty czny ton dzwonu z kapliczki w Chancy. Przy takiej akty wności w powietrzu leniuchowanie wy daje mi się czy mś niewłaściwy m; już lepiej wy glądałby m bez sutanny, jak zwy kły tury sta. A jednak nie będę się chował, mon père. Niech sobie trzódka my śli, co chce. Kiedy podążają do kościoła w swoich odświętny ch garniturach i kapeluszach głęboko wciśnięty ch z powodu wiatru, a kobiety na wy sokich obcasach poty kają się na kocich łbach, wy glądają jednocześnie na nieco zawsty dzony ch i dziwnie triumfujący ch; niesforna trzoda, która wie, że pies ma cierń w łapie. Wiem, co sobie my ślą: Rey naud się doigrał. Dobrze mu tak, po co się stawia ponad prawem? Teraz to już ty lko kwestia czasu, kiedy słowo wy jdzie od biskupa. Kto wie, czy nie przy śle père Henriego z wiadomością o moim przeniesieniu – może do innej wioski, gdzie nie wiedzą nic o mojej reputacji, a może do miejskiej parafii w Marsy lii czy Tuluzie, żeby wpoić mi wartość wspólnotowy ch stosunków i mieszanej entente cordiale. W każdy m razie père Henri upiera się, że to nie żadna kara, ty lko kościelna metoda zarządzania zasobami ludzkimi i kierowania duchowny ch tam, gdzie są najbardziej potrzebni. Nie do księdza należy decy zja, gdzie i jaką ma pełnić posługę. Dobry kapłan powinien mieć w sobie ty le pokory, by ponieść każdą ofiarę, jakiej wy maga od niego Kościół; powinien zajrzeć w głąb swojej duszy i wy korzenić z niej chwasty egoizmu i py chy. A jednak, mon père, sam rozumiesz: przeży łem w Lansquenet całe swoje ży cie. Tutaj jest moje miejsce, przy ty m placu z jego brukowany mi ulicami i krzy wy mi rzędami domów. W tej wiejskiej okolicy intarsjowanej poletkami i miedzami gospodarstw. Mój jest ten szorstki wiatr, ta rzeka i to niebo. Całe to zwy kłe, niczy m niewy różniające się miejsce...
z wy jątkiem ty ch, którzy je nazy wają domem. Tamtego dnia powiedziałem père Henriemu, że ksiądz nie ma przy jaciół. W dobry ch czasach ma sprzy mierzeńców, w zły ch – samy ch wrogów. Odseparowany od swego powołania i swoich ślubów, musi by ć kimś więcej niż człowiekiem; dzień w dzień trzy mać się ściśle wiary, wiedząc, że jeśli się potknie, to ci, którzy jeszcze wczoraj mu przy klaskiwali, dziś zwrócą się cały m stadem przeciwko niemu, napawając się jego niełaską, ciesząc z poniżenia. Stado już ty lko czeka, by się odwrócić. Zaledwie parę osób pozdrowiło mnie tego ranka, wśród nich Guillaume Duplessis i Henriette Moisson, ale już Charles Lévy wy glądał na spłoszonego, a Jean Poitou, o który m miałem lepsze zdanie, w drodze do kościoła udawał, że rozmawia z Simonem Cussonetem. Każdy na swój sposób mnie ignoruje. Louis Acheron traktuje mnie z pogardą, Joline Drou z ubolewaniem, lecz stanowczo. Georges Clairmont tchórzy i ma poczucie winy, a Caro niby jest słodka, lecz wy raźnie triumfuje. „Wszy scy wiedzą, że to zrobił. Nigdy nie uda się im udowodnić, ale...”. „Naprawdę my ślisz, że odejdzie?”. „O tak, to ty lko kwestia czasu. On zawsze by ł trudny. Pamiętasz, jak Vianne Rocher...”. „Pst! Cicho, idzie...”. Przechodzą, jedna za drugą, koło mostu, w stronę kościoła, z głowami pochy lony mi pod wiatr. Pogoda znowu się zmienia; niebo z błękitnego staje się szare jak makrela. Sły szę ich głosy, unoszone z wiatrem, na tle dźwięku dzwonów: „Zupełnie inaczej wy gląda bez sutanny ”. „Co on wy prawia, czemu tak się gapi?”. „Autan musiał go doprowadzić do szału”. No cóż, Caro, może i rzeczy wiście. Ale wreszcie czuję się kompletnie pusty, jakby m przedtem miał głowę pełną nasion i ten wiatr mi je wy wiał. My ślałem, że jestem tu niezbędny, że cokolwiek się wy darzy, Lansquenet zawsze będzie moim królestwem, moją parafią, moim azy lem, domem. Ludzie nazy wali mnie ojcem, a teraz... – Mon père? – Głos za moimi plecami. – Może się czegoś napijesz? Joséphine nie chodzi do kościoła. Zawsze wiedziałem dlaczego; w przeciwieństwie do Caro Clairmont nigdy nie kry ła, że mnie nie lubi. Teraz, kiedy większość mieszkańców podziela jej opinię, to, że mnie odszukała i proponuje poczęstunek, zakrawa na czy stą perwersję. Może jest jej mnie żal. Cudownie, ty lko tego mi brakowało! By ć przedmiotem litości Joséphine Bonnet, zabrany m do domu jak bezdomny pies... Odwróciłem się do niej i zobaczy łem uśmiechniętą twarz. – Pomy ślałam, że przy da ci się filiżanka kawy, mon père... – Czy wy glądam aż tak źle? Wzruszy ła ramionami. – Widy wałam cię w lepszej formie. Posłuchaj, mon père, właśnie upiekłam tartę z jabłkami. Może zechcesz spróbować? Na koszt firmy. Zgrzy tnąłem zębami. Wszy stko jedno, przecież chciała dobrze. Nie ma powodu mnie lubić ani okazy wać mi współczucia, a jednak zaprasza mnie jawnie, na przekór Caro i ty m jadowity m ropuchom. Ze wszy stkich obrażony ch przeze mnie osób Joséphine jest ostatnią, którą podejrzewałby m o cień litości, toteż poczułem się dziwnie wzruszony. – To bardzo uprzejmie z twojej strony.
Ruszy łem za nią do domu. Może niezupełnie jak pies, jednak nieco upokorzony. Biskupowi by się to nie spodobało, ale Vianne Rocher uznałaby to za świetny dowcip. Podała mi tartę z bitą śmietaną i kawę z kropelką koniaku. Z tą swoją okrągłą twarzą i krótkimi blond włosami ani trochę nie przy pomina Vianne Rocher, mimo to ma w sobie coś z jej sty lu. To czekanie w milczeniu, uśmiech, który czai się w oczach... Zjadłem. Okazało się, że by łem bardziej głodny, niż się spodziewałem. Chy ba w ciągu ostatnich kilku dni straciłem apety t. – Vianne czeka na mnie z obiadem. Może by ś ze mną poszedł, mon père? – Raczej nie, dziękuję. – Bardzo by m się cieszy ła. Przy jrzałem się jej podejrzliwie. Czy to kolejny trik, żeby mnie upokorzy ć? Nie, wcale sobie nie drwi, przeciwnie, wy gląda na zatroskaną. Porusza nerwowo rękami na kolanach, jak za dawny ch czasów, jeszcze przed Vianne. Wtedy Joséphine Muscat by ła takim samy m wy rzutkiem jak ja teraz: smutną, zahukaną kobietą, która co ty dzień spowiadała się u mnie ze swoich skłonności do kleptomanii, podobnie jak Paul-Marie z tego, jak ją nękał. Może dlatego mnie znienawidziła. Bo poznałem jej sekret, bo jako jedy ny wiedziałem, że mąż ją bije, i pozwalałem mu to spłacać zdrowaśkami, zamiast podjąć interwencję. Od tamtej pory przestała chodzić do kościoła. Bóg jej nie ochronił, co więcej – ja także nie kiwnąłem palcem, związany ślubami i tajemnicą spowiedzi. Dziś jednak wróciła dawna Joséphine – a przy najmniej wrócił jej duch. Ostatnio nabrała takiej pewności siebie, że nikt poza mną nie dostrzega prawdy ; tej wiecznej zmarszczki między oczami, spojrzeń w bok, kiedy ze mną rozmawia – zupełnie jak dziecko, które kłamie. Coś ją dręczy, pomy ślałem. Coś, z czego chciałaby się wy spowiadać. I to się wiąże z Vianne Rocher... – Posłuchaj, Joséphine. Naprawdę doceniam twój gest, ale nie potrzebuję ratunku. Ani od Vianne, ani od ciebie. Potrafię o siebie zadbać. Zamrugała oczami. – My ślisz, père, że dlatego cię zaprosiłam? Nie mam cienia wątpliwości; mówiła szczerze. Joséphine coś gry zło i nie miało to nic wspólnego ze mną ani moimi kłopotami. – Czy coś jest nie tak? Pokłóciłaś się z Vianne? – Och, nie! To moja najdroższa przy jaciółka... – Więc o co chodzi? – spy tałem znacznie łagodniej, niż gdy by m miał do czy nienia na przy kład z Caro Clairmont. – Czemu nie chcesz się z nią spotkać? Przy znam, że strzelałem w ciemno. Ale Joséphine drgnęła i wiedziałem, że trafiłem w sedno. – To nie tak, że jej unikam, ale... Ludzie się zmieniają. – Westchnęła. – Nie chciałaby m jej rozczarować. – A czemu my ślisz, że tak by się stało? – Miały śmy ty le planów, ona i ja... Zrobiła tak wiele, żeby mi pomóc. Zawdzięczam jej wszy stko, a ty mczasem... – Podniosła na mnie wzrok. – Curé, chcę cię prosić o przy sługę. – Co ty lko zechcesz. – Minęło osiem lat, odkąd ostatni raz by łam w kościele. Jakoś ostatnio nie czuję się z ty m dobrze. Ale skoro już tu jesteś... Tak sobie my ślę, czy nie mogłaby m się wy spowiadać? Tu mnie zaskoczy ła. – Z pewnością père Henri... – zacząłem drżący m głosem.
– Père Henri mnie nie zna. Jemu w ogóle na nas nie zależy, jesteśmy dla niego ty lko kolejną wioską, szczeblem na drabinie do Rzy mu. A ty, mon père, zawsze tu by łeś... – No, niezupełnie zawsze – odrzekłem sucho. – Ale zrobisz to dla mnie? – Dlaczego ja? – Bo ty, mon père, to rozumiesz. Ty wiesz, co znaczy wsty d. Dopiłem w milczeniu moją café-cognac. Ma rację, oczy wiście. Doskonale to wiem. Ta Scy lla razem z Chary bdą py chy towarzy szą mi od lat. Ten głos zawsze jest w moim sercu i przy pomina mi o doty chczasowy ch upadkach, podczas gdy py cha z płonący m mieczem stoi z boku, zagradzając drogę do przebaczenia. Dwa słowa: wy bacz mi. Ty lko ty le. A jednak nigdy ich nie wy mówiłem. Ani w konfesjonale, ani do krewnego czy przy jaciela, ani nawet do samego Najwy ższego... – Zgodzisz się, mon père? – Oczy wiście, że tak.
Rozdział dziesiąty
Niedziela, 22 sierpnia Maja wróciła dziś rano, żeby pomóc Aly ssie przy dżemie. Razem z Rosette bałaganiły przez pół godziny, naklejając ety kietki i ozdabiając je obrazkami. Rosette ry sowała swoje ulubione króliki, małpki i latające węże, Maja, mniej wprawna, ale pełna entuzjazmu – różne gatunki owoców, w ty m ananasy, truskawki i nawet kokosy (to dla Omi, jak wy jaśniła). Oprócz ry sunków wy pisy wała na każdej naklejce słowo „BŻOSKFINIE”, a czasem „ŻBOSKFINIE”. W wieku pięciu lat zawieranie przy jaźni jest łatwe. Zaczy na się od nieśmiałego okrążania, jak u dwóch zaciekawiony ch zwierzątek. Języ k nie stanowi bariery ; kultura i kolor skóry są nieistotne. Rosette wy ciąga rękę do złotego kółka na nadgarstku Mai; Maję tak samo fascy nują rude kędziory Rosette. Pięć minut później dziewczy nki czują się już swobodnie. Rosette śpiewa i gada po swojemu, Maja, która zdaje się wszy stko rozumieć, obserwuje ją okrągły mi, bły szczący mi oczami. Zauważy łam, że Bam, jak zawsze ciekawski, przy sunął się bliżej, żeby zbadać nowo przy by łą. Dzisiaj widzę go bardzo wy raźnie, jako coś poły skującgo w słońcu. Długi ogon, py szczek z wąsami, by stre oczka. Maja chy ba też go widzi, ale oczy wiście ma ty lko pięć lat. Kiedy skończy ły z ety kietkami, wy szły bawić się na dwór. Anouk umówiła się z Jeannotem Drou, więc zadanie napełniania słoików przy padło Aly ssie i mnie. Aly ssa miała dziś pustą twarz bez wy razu, by ła milcząca i nie dało się nawiązać z nią żadnego kontaktu. Może dlatego, że obawiała się wizy ty Joséphine. Obecność Aly ssy utrudnia mi przy jmowanie gości, ale gdy by m w ostatniej chwili odwołała ten obiad, mogłaby m przy ciągnąć zby t wiele uwagi. Aly ssa zawsze może się schować w swoim pokoju, poza ty m mam własne powody, dla który ch zależy mi na rozmowie z Joséphine. – Ona ma sy na – wy mknęło mi się. – Ośmioletniego. I nigdy nie pisnęła ani słowa. Aly ssa wy cierała słoiki mokrą szmatką, a ja je szczelnie zamy kałam. Na każdy m kładłam kwadrat celofanu i przy mocowy wałam go gumką; wy glądały jak szereg papierowy ch lampionów z łagodny m, złoty m światłem. Zapach rozgrzanego cukru i cy namonu
obejmował wszy stko niczy m pieszczota. – Kto? – zapy tała Aly ssa Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że wy raziłam moją my śl na głos. – Moja przy jaciółka. Joséphine. Przy jaciółka. Na swój sposób słowo tak samo mi obce jak „dom”. Przy jaciele to ci, który ch zostawiamy po sobie, tak nauczy ła mnie matka. Nawet teraz wy mawiam je z pewną niechęcią, jakby kry ł się w nim jakiś dżin, który uwolniony, może okazać się niebezpieczny. – A co się stało? – Ona... wy my śliła się na nowo. No tak, przy puszczam, że to właśnie nastąpiło. Joséphine wy my śliła się na nowo, bo jakżeby inaczej? W końcu sama jestem mistrzy nią reinwencji. Nauczy łam ją swojej techniki, a teraz po raz pierwszy rozumiem, dlaczego matka nigdy nie oglądała się wstecz, dlaczego nigdy nie wracała do miejsc, które kiedy ś obie kochały śmy. – Z ludźmi jest ten kłopot, że się zmieniają. Czasem nawet nie do poznania. – I właśnie to się stało z twoją przy jaciółką? Wzruszy łam ramionami. – Może i tak. Miedziany rondel by ł pusty. Wspólnie napełniły śmy wszy stkie słoiki z tego domu. Kiedy dręczy mnie niepokój, biorę się do gotowania; lubię proste przepisy, przy gotowy wanie składników, świadomość, że jeśli będę się trzy mać zasad, danie nigdy nie sprawi mi zawodu. Gdy by ż i z ludźmi by ło tak samo! Gdy by serce chciało by ć tak samo proste! – A co konkretnie zrobiła? – dopy ty wała się Aly ssa, zaglądając do garnka. Przesunęła palcem po krawędzi, jakby chciała go oblizać, ale się zawahała. – To znaczy, żeby wy my ślić się na nowo. Jak to się robi? Dobre py tanie. Kiedy ją odwiedziłam, wy dawała się taka zadowolona, że mnie widzi. A jednak od mojego przy jazdu minął już ty dzień... – Trudno to wy jaśnić. Ty le rzeczy pozostaje bez zmian... Trochę inaczej wy gląda: obcięła włosy, ufarbowała je na blond... ale pod spodem pozostała tą samą Joséphine, impulsy wną, o dobry m sercu, może czasem trochę stukniętą... A jednak jest w niej coś nowego. – Może ma coś do ukry cia. Przy jrzałam jej się badawczo. – Czasem, kiedy tak się dzieje, człowiek po prostu nie jest w stanie znieść obecności przy jaciół. Nie to, że nie chce ich widzieć, ty lko po prostu wie, że nie może nic powiedzieć. – Oblizała palec. – No proszę, złamałam post. Co by na to powiedziała moja mama? – Na pewno nic by ją to nie obeszło. Oni wszy scy chcą ty lko wiedzieć, że jesteś bezpieczna. Aly ssa potrząsnęła energicznie głową. – Nie znasz mojej mamy. Wszy scy my ślą, że ojciec jest taki srogi, ale to nieprawda. Mama wolałaby widzieć mnie martwą, niż gdy by m miała przy nieść wsty d rodzinie. – Rozumiem, że nie mówisz o wy lizy waniu garnka po dżemie przed zachodem słońca. Aly ssa uśmiechnęła się z przy musem. – Pewnie uważasz to za głupotę. – Nie, wcale nie. – Ale nie wierzy sz w religię.
– My lisz się, wierzę w wiele rzeczy. – Wiesz, o co mi chodzi. – Jasne, że wiem. – Zmusiłam ją, by usiadła przy stole. Słoiki dżemu między nami świeciły jak chińskie lampiony. – Znałam wielu ludzi wierzący ch w taki czy inny sposób. Jedni by li szczerzy i uczciwi, drudzy uży wali religii jako pretekstu do nienawiści albo narzucania inny m własny ch zasad. Aly ssa westchnęła. – Rozumiem, co masz na my śli. Moja matka ma obsesję na punkcie drobiazgów, ale nigdy nie chce słuchać o ty m, co jest naprawdę ważne. Zawsze ty lko: nie śpij na brzuchu, nie maluj się, nie rozmawiaj z chłopcami, nie noś tego czy tamtego, nie jedz tego, nie mów tamtego, nie chodź tam... A dziadek mówi, że Allaha nie obchodzi, co jemy ani w co się ubieramy, dopóki mamy serce na swoim miejscu i dopóki troszczy my się o siebie nawzajem. – Lubię twojego dziadka. – Ja także. Ale odkąd pokłócili się z ojcem, prawie go nie widuję. – O co się pokłócili? – Dziadek nie lubi nikabów. Uważa, że dziewczy ny nie powinny ich nosić do szkoły. Nie podoba mu się, że Sonia chodzi w nikabie; przedtem nigdy tego nie robiła. – A dlaczego zaczęła go nosić? Wzruszy ła ramionami. – Może to jest tak jak z pani przy jaciółką. Może ma coś do ukry cia. My ślałam o ty m, kiedy przy gotowy wały śmy się na wieczór. Naleśniki to nic trudnego, ale ciasto – według starego przepisu z gry czanej mąki i cy dru zamiast mleka – musi postać kilka godzin. Można je jeść bez niczego albo z solony m masłem czy kiełbaskami, kozim serem, cebulową marmoladą albo kaczką confit z brzoskwiniami. Pamiętam, jak smaży łam je dla Roux i rzeczny ch Cy ganów tej nocy, kiedy podpalono im łodzie. Pamiętam to tak dobrze... Słup iskier z ogniska strzelający w niebo jak petarda, Anouk tańcząca z Pantoufle’em i z Roux... Roux taki jak wtedy – roześmiany, sy piący żartami, z długimi włosami związany mi szpagatem, bosy na pomoście... Joséphine tam nie by ło, oczy wiście. Biedna Joséphine, w kraciasty m płaszczu bez względu na pogodę, z fry zurą zakry wającą twarz i jakże często siniaki, biedna, podejrzliwa Joséphine, nieufająca nikomu, a już najmniej rzeczny m Cy ganom, którzy robili, co im się podobało, podróżowali po całej rzece i gdziekolwiek cumowali, wy my ślali sobie dowolne ży ciory sy. Później, kiedy uciekła od Paula-Marie i jego przemocy, zaczęła rozumieć cenę takiej wolności; łódź Roux, zdemolowana i spalona, jego przy jaciele ruszający w drogę bez niego, nienawiść tutejszy ch mieszkańców do ty ch, którzy rządzą się własny mi prawami, częściej widują gwiazdy niż uliczne latarnie, nie płacą podatków, nie chodzą do kościoła i w ogóle nie pasują do żadnej społeczności. Jako czarnej owcy, mogło się jej to spodobać. Nie miała dzieci, ale on mógł obudzić w niej matkę. Pomy ślałam, że mogli by ć dla siebie kimś więcej niż ty lko przy jaciółmi, a jednak... Chciałaś go dla siebie. Co w tym złego, Vianne? Ty m razem nie jest to głos mojej matki ani nawet Armande Voizin. To głos Zozie de l’Alba, która czasem nadal pojawia się w moich snach. Zozie d’Alba, która uratowała mi ży cie, bo zapragnęła przejąć je dla siebie; Zozie wolny duch, Zozie złodziejka serc. Trudniej mi ignorować
jej głos niż inny ch podszepty waczy. Chciałaś i wzięłaś, Vianne. Joséphine była bez szans. Ponieważ Zozie, przy całej swej przebiegłości, handlowała bardziej prawdą niż kłamstwami. Pokazy wała nam odbicia nas samy ch, nasze ukry te twarze. Każdy nosi w sobie ciemność, wiem, bo walczy łam z ty m całe ży cie. Ale dopóki nie poznałam Zozie, nie miałam pojęcia, jak wiele ciemności noszę sama w sobie, jak wiele we mnie egoizmu i strachu. Królowa Kielichów. Ry cerz Kielichów. Siódemka Mieczy. Siódemka Dy sków. Karty mojej matki, ich kojący zapach, ich twarze, tak bardzo znajome. Czy Joséphine jest tą wy blakłą Królową? Czy żby Roux by ł jej Ry cerzem? A ja Księży cem – chwiejny m, dwulicowy m, snujący m między nimi swoją sieć? Anouk i Rosette wróciły o trzeciej razem z Pilou, wszy scy troje roześmiani i zdy szani od wiatru. – Pilou ma latawiec – oznajmiła Anouk, a Rosette wtórowała jej ży wo, pokazując to samo na migi. – Puszczaliśmy go nad rzeką, nasza trójka i ten zwariowany pies. Ależ to jest głupek! W pewny m momencie wskoczy ł za ogonem latawca do rzeki, więc musieliśmy go wy ciągać i dlatego Rosette ma we włosach chwasty, a wszy scy cuchniemy mokry m psem... – To niesprawiedliwe – zaprotestował Pilou. – Vlad nie jest głupkiem. To wy jątkowo inteligentny, doskonale wy szkolony Wy szukiwacz Latawców, potomek legendarnego Psa Ry bołówcy ze staroży tny ch Chin. – Pies ry ba – powiedziała Rosette. – Ry ba pies. Latawiec ry ba. – I ruszy ła z Bamem w taniec dookoła kuchni. Aly ssa uciekła na górę, gdy ty lko usły szała szczekanie. – Spoko, to ty lko Vlad – przekony wała ją Anouk. – Możesz zejść, on cię nie ugry zie! Przez chwilę miałam wrażenie, że jednak nie zejdzie. W końcu ciekawość wzięła górę nad lękiem i Aly ssa usiadła na podeście, skąd zerkała w dół przez słupki balustrady. Pilou rzucił jej przelotne spojrzenie, ale chy ba bardziej zainteresowała go miska naleśnikowego ciasta na kuchni. – To na wieczór? – spy tał. – Tak. Lubisz naleśniki? Pokiwał energicznie głową. – Smażone na dworze, na ognisku, tak jak u rzeczny ch ludzi. Z kiełbaskami i cy drem, rzecz jasna. – Często widujesz rzeczny ch ludzi? My ślałam, że już tu nie przy bijają. – Przy bijali, jak by łem mały. Za dużo kłopotów w Les Marauds. Pewnie odpły nął z nimi mój ojciec. – Wzruszy ł ramionami i wrócił do swoich badań nad zawartością piekarnika. Raz jeszcze pomy ślałam o Królowej Kielichów. Szukałam Roux w twarzy Pilou, lecz niczego nie rozpoznałam. Kręcone, wy płowiałe na słońcu włosy, okrągła buzia, zadarty nos. W oczach ma coś z Joséphine, ale nic z Roux... a jednak – jak Rosette – lubi malować. Przy pomniałam sobie abstrakcy jny obraz w barze u Joséphine i wy raz jej oczu, kiedy mówiła o ojcu chłopca. Chociaż tak naprawdę nic o nim nie powiedziała – uświadomiłam sobie nagle. Podkreśliła, że Pilou jest jej i niczy j więcej. Sama tak zawsze odpowiadałam na py tania o ojca Anouk, a jednak, sły sząc to z ust Joséphine, zaniepokoiłam się bardziej chy ba, niż powinnam. – Kiedy są twoje urodziny ? Zdziwiło go to py tanie.
– Siedemnastego grudnia. Czemu py tasz? A Rosette – dwudziestego. Tak blisko. Tak bardzo blisko! Ale czy to takie ważne, jeśli to, co podejrzewam, okaże się prawdą? Roux nie przejmował się, że Anouk nie jest jego, więc czemu to miałoby robić różnicę? A jednak my śl, że Roux mógł wiedzieć, że ukry wał to przez osiem lat... z który ch cztery spędził w Lansquenet, pracując na farmach i przy swojej łodzi. Wy najmował wtedy pokój u Joséphine... Ry cerz Kielichów ma coś do ukry cia. Jego twarz jest poznaczona cieniami. Królowa trzy ma swój kielich zby t leniwie, jakby zawierał coś, od czego ją mdli. Dzieci poszły na górę razem z psem i sprawują się zadziwiająco cicho. Zostawiam je przy zabawie i wy chodzę z telefonem do Les Marauds. Znów nie ma wiadomości od Roux. Ma wy łączony telefon. Piszę: Roux, proszę, odezwij się! Potrzebuję... Oczy wiście nie wy sy łam tego. Nigdy nikogo nie potrzebowałam. Jeśli Roux zechce się ze mną skontaktować, to to zrobi. A w ogóle, co by m mu powiedziała? Muszę zobaczy ć go twarzą w twarz. Muszę odczy tać jego kolory. Pogoda się zmienia. Czułam to już przedtem, podczas rozmowy z Omi w Les Marauds. Wiatr jest tak samo silny, ale teraz anielskie obłoczki mają brudne stopy. Kiedy docieram na szczy t wzgórza, na twarz spada mi pierwsza kropla... Nadciąga czarny autan.
CZARNY AUTAN
Rozdział pierwszy
Poniedziałek, 23 sierpnia Cóż, oczy wiście nie mogę ci wy jawić, co mi powiedziała. Spowiedź – oficjalna czy nie – jest tajemnicą, której nie wolno zdradzić. Ale kiedy skończy ła swoją historię, by ła blada jak opłatek i w żaden sposób nie dawała się pocieszy ć. – Nie wiem, co mam jej powiedzieć – wy znała. – By ła taka dumna z mojej przemiany. Świat się dla mnie otwierał, szy kowałam się do rozwinięcia skrzy deł. A teraz jestem po prostu taka jak wszy scy. Mieszkam w ty m samy m miejscu, prowadzę kawiarnię, starzeję się... Wtrąciłem, że wcale nie wy gląda staro, ale ty lko rzuciła mi gniewne spojrzenie. – Te wszy stkie rzeczy, który ch miałam dokonać... Miejsca, które miałam nadzieję zobaczy ć... Ona jest dla mnie ży wy m wy rzutem sumienia, bo to wszy stko osiągnęła, i przez to czuję się taka... – Zacisnęła pięści. – Och, na co mi to? Pewni ludzie spędzają całe ży cie, czekając na pociąg, ty lko potem się okazuje, że nawet nie dotarli na dworzec. – Spełniłaś swój obowiązek. Skrzy wiła się. – Obowiązek! – No tak. Ktoś musi to robić. Nie możemy wszy scy by ć jak Vianne Rocher, przenosić się cały czas z miejsca na miejsce, nigdzie nie zapuścić korzeni, za nic nie odpowiadać... Wy raźnie ją zaskoczy łem. – Nie podoba ci się to, mon père! – Tego nie powiedziałem. Ale uciec każdy potrafi. A żeby wy trwać w jedny m miejscu, trzeba czegoś więcej. – I to właśnie zamierzasz, mon père? Postąpić wbrew Kościołowi i zostać? Zauważy łem, dość cierpko, że to ma by ć jej spowiedź, nie moja. – A ty się w ogóle spowiadasz, monsieur le curé? – spy tała z uśmiechem. – Oczy wiście – skłamałem. No, może niezupełnie skłamałem. W końcu spowiadam się tobie, mon père. – Wszy scy potrzebujemy kogoś, z kim mogliby śmy pogadać. Znowu się uśmiechnęła.
– Wiesz, mon père, łatwiej się z tobą rozmawia, kiedy nie chodzisz w sutannie. Czy żby ? Bo mnie jednak jest trudniej. Oficjalny strój sprawia, że wszy stko staje się proste. Bez niego czuję się nieasekurowany, jak pojedy nczy głos w tłumie. Czy naprawdę kogoś obchodzi, co mówię? Czy ktoś mnie w ogóle słucha? Odnaleźliśmy Vianne w ogrodzie, gdzie próbowała rozpalić grill. By ła w dżinsach i bluzce bez rękawów, długie włosy związała żółtą apaszką. Udało jej się znaleźć miejsce względnie osłonięte od wiatru, ale powietrze by ło parne od nadciągającego deszczu, a papierowe lampiony, które Vianne porozwieszała, w większości pozwiewał wiatr. Ucałowała Joséphine, a mnie powitała uśmiechem. – Cieszę się, że ksiądz przy szedł. Zostanie ksiądz na obiedzie, prawda? – Nie, nie. Ja ty lko... – Proszę mi nie wciskać kitu. Zaraz ksiądz powie, że gonią go obowiązki parafialne. Musiałem przy znać, że tak nie jest. – Więc proszę zjeść z nami, na miłość boską! A może ksiądz ży wi się powietrzem? Uśmiechnąłem się do niej. – Jest pani bardzo miła, mademoiselle Ro... Walnęła mnie w ramię. – Vianne! – Przepraszam, monsieur le curé – wtrąciła Joséphine. – Gdy by m wiedziała, że dojdzie do rękoczy nów... Vianne parsknęła śmiechem. – Zapraszam na kieliszek wina. Dzieci są w domu. Wszedłem za nimi do środka. Czułem się zaintry gowany, a jednocześnie... nie bardzo umiem to określić. Ale przy jemnie by ło zasiąść przy piecu w starej kuchni Armande, kuchni, która wy dawała się bardziej niż zwy kle zatłoczona dzięki obecności czworga dzieci i źle wy chowanego psa. Wszy scy siedzieli przy stole i grali w jakąś hałaśliwą grę. Gra, do której uży wali kolorowy ch kredek i papieru do ry sowania, toczy ła się przy akompaniamencie ciągły ch wrzasków, psiego szczekania i ży wej mimiki Rosette, co wy starczy ło, by przez kilka minut nikt nie zauważy ł mojego wejścia. Dzięki temu zdąży łem rozpoznać wśród nich Aly ssę Mahdżubi w całkowicie nowej postaci: ubrana po europejsku w niebieską koszulę i dżinsy, z włosami przy cięty mi do poziomu podbródka. Najbardziej uderzy ło mnie, że się śmiała; drobna, ży wa twarzy czka płonęła podnieceniem, jakby cała pamięć o niefortunnej eskapadzie w ferworze gry uszła dziewczy nie z głowy. Uświadomiłem sobie nagle, że siedemnastoletnia Aly ssa w duży m stopniu wciąż jeszcze jest dzieckiem, chociaż jej niewiele starsza siostra wy szła już za mąż. W ty m okresie, kiedy balansuje się na tej niebezpiecznej linie między dojrzewaniem a dorosłością, świat wy daje się jakimś szaleńczy m torem przeszkód; jednego dnia jest wy brukowany tłuczony m szkłem, a już w następny m wy słany kwiatami jabłoni. Dostatecznie blisko stąd, by dotknąć raju, a jednak wszy scy chcemy go uniknąć. Widząc wy raz twarzy Vianne, zastanawiałem się, czy ona także my śli o ty m samy m. Jej córka ma ty lko piętnaście lat, a już widać w jej oczach coś dzikiego, zapowiedź przy szły ch podróży, widoków do zobaczenia. Jak to ujęła Joséphine? Pewni ludzie
spędzają całe ży cie, czekając na pociąg, ty lko potem się okazuje, że nawet nie dotarli na dworzec. Anouk już tam siedzi i czeka. Czuję, że dla niej każdy pociąg jest dobry. Obróciła się, jakby czy tała mi w my ślach. – Monsieur le curé! Teraz wszy scy na mnie spojrzeli. Aly ssa przez chwilę wy glądała na przestraszoną, potem na nieco zbuntowaną. – Nikomu nie powiedziałem – uprzedziłem jej py tanie. – I nie powiem, chy ba że sama zechcesz. Odwróciła wzrok z nieśmiały m uśmiechem. To ty powy dla niej ruch, taki sam jak u jej siostry : najpierw obniża podbródek, potem leciutko obraca głowę w lewo, opuszcza rzęsy, wreszcie delikatnie zakry wa twarz falą świeżo przy cięty ch włosów. Jest wprost nadzwy czajnie piękna... pomimo (a może właśnie z powodu) swojej młodości. Trochę mnie to krępuje, często zdarza mi się tak czuć w obecności urodziwej kobiety. Jako ksiądz nie powinienem w ogóle tego zauważać. Ale jako mężczy zna zawsze zauważam. – Próbuję się odmienić – wy jaśniła. – Pozwoliłam, żeby Anouk i Rosette obcięły mi włosy. Anouk bły snęła zębami w uśmiechu. – Z jednej strony jest trochę krócej, ale i tak całkiem fajnie. Co ksiądz sądzi? Odpowiedziałem, że nie jestem sędzią. Ale Joséphine uściskała Aly ssę i oznajmiła: – Wy glądasz zachwy cająco. – Pani też – odrzekła dziewczy na z uśmiechem. – Zupełnie jak wy my ślona na nowo. Przez twarz Joséphine przebiegł cień. – Tak? Kto ci to powiedział? – Vianne. Znów to spojrzenie. Jakby wiatr musnął powierzchnię Tannes. – Mogłam się tego spodziewać – mruknęła. – No i co z ty mi naleśnikami? Radosny wrzask dzieci wy starczy ł, by pokry ć skrępowanie, przy najmniej Aly ssy, chociaż i Vianne mogła coś wy czuć. Ona ma dziwną zdolność odgady wania niewy powiedziany ch sekretów, niewy powiedziany ch historii. Te ciemne jak espresso oczy potrafią przesiewać mroki ludzkich serc. Rozejrzałem się dookoła. Coś tu się zmieniło od czasu przy jazdu Vianne, chociaż nie umiem tego zidenty fikować. Czy to światło porozstawiany ch wszędzie świec, czy małe czerwone saszetki „na szczęście”, które zwieszają się ze wszy stkich framug? A może to kadzidełko o intensy wny m zapachu drewna sandałowego? Woń spalony ch liści z ogrodu? Naleśników smażony ch na maśle? Ostro przy prawiony ch kiełbasek na grillu? – Mam nadzieję, że jesteście głodni – mówi Vianne Rocher. I wbrew własny m oczekiwaniom – jestem. Do wiatru przy łączy ł się deszcz, toteż zostaliśmy w domu, chociaż Vianne większość potraw przy gotowała na zewnątrz, gdzie dy m mógł się dobrze rozwiać. Podała naleśniki, oczy wiście, a poza ty m kiełbaski, confit z kaczki, terrinę z gęsich wątróbek, słodkie różowe cebule, smażone grzy by z ziołami, małe serki tomme, obtaczane w popiele. Do tego pastis gascon, chlebek orzechowy i any żkowy, fouace, oliwki, ostre papry czki chili i dakty le. Do picia by ł cy dr, wino i floc, dla dzieci soki owocowe i nawet miska resztek dla psa, który później zwinął się przy ogniu i zasnął, od czasu do czasu poruszając ty lko ogonem
i mamrocząc niewy raźnie przez zęby jakieś wulgary zmy. Za oknem autan nabierał mocy i wkrótce deszcz zaczął bębnić o szy by. Vianne dorzuciła polan do ognia, Joséphine zaklinowała drzwi, a Anouk zaczęła śpiewać piosenkę, znaną mi od bardzo, bardzo dawna, smutną, starą piosenkę o wietrze i o ty m, jak zawsze robi, co do niego należy : V’là l’bon vent, v’là l’joli vent... Ma przy jemny, niewy szkolony głosik i zaskakującą gotowość do śpiewania, bez cienia samoświadomości. Rosette wtórowała jej ze zwy kły m zapałem, a Pilou akompaniował im obu, bębniąc o stół z większy m entuzjazmem niż sprawnością. – Spróbuj, Aly sso – powiedziała Anouk. – Przy łącz się do nas. Dziewczy na się stropiła. – Nie umiem śpiewać. – Ja też. No chodź! – Mówię serio. Naprawdę nie umiem. – Każdy umie śpiewać – przekony wała ją Anouk. – Tak samo jak tańczy ć. – Ale nie w naszy m domu. No... przy najmniej od jakiegoś czasu. Śpiewałam, jak by łam mała, obie z Sonią śpiewały śmy i tańczy ły śmy przy muzy ce z radia. Nawet dziadek śpiewał, dopóki... – Ściszy ła głos. – Dopóki nie pojawiła się ona. – Inès Bencharki? – domy śliła się Vianne. Aly ssa przy taknęła. Znowu ta kobieta! – Ma bardzo opiekuńczego brata – zauważy łem. – To nie jest jej brat – burknęła Aly ssa, wkładając w te słowa całą pogardę świata. – Więc kim ona jest? Wzruszy ła ramionami. – Nikt tak naprawdę nie wie. Jedni mówią, że to jego żona, inni, że kochanka. Jak jest, tak jest, ale ma nad Karimem jakąś władzę. Przed pożarem ciągle chodził do niej wieczorami. Popatrzy łem na Vianne. – Wiedziałaś o ty m? – Przemknęło mi to przez my śl. Pociągnąłem ły k wina. – Jak to jest, że w ciągu ty godnia dowiedziałaś się o tej wiosce więcej niż ja przez lata? Musiało to zabrzmieć niegrzecznie. Może i czułem się urażony : to mój obowiązek wiedzieć, co się dzieje w parafii. To do mnie ludzie przy chodzą się spowiadać, a jednak Vianne Rocher w ty m swoim sklepie sły szała więcej niż ja. Nawet Maghrébins z nią rozmawiają. Przez osiem lat nic się nie zmieniło. Znów napiłem się wina. – Ta kobieta! Wiedziałem, że coś ukry wa. Wy gląda tak pobożnie pod tą swoją zasłoną, a zachowuje się, jakby każdy mężczy zna na świecie marzy ł, żeby ją zgwałcić na środku ulicy, patrzy na wszy stkich z góry i cały czas...
– Tego nie wiemy. – Skoro nawet jej ziomkowie tak my ślą. – A jednak to ty lko plotki – upierała się Vianne. I chy ba miała rację. Do diabła z nią, mon père, dlaczego ona tak często musi mieć rację? – A co z jej dzieckiem? – zapy tałem. – To Dua – uściśliła Aly ssa. – Śliczna dziewczy nka, która nigdy nie znała ojca. Mówi, że umarł, jak by ła dzieckiem, i chy ba w to wierzy. Karima ona raczej nie obchodzi, nawet z nią nie rozmawia. Aisza Bouzana sły szała, że Inès nie jest matką Dui, że wy kradła ją jako niemowlę, bo sama nie mogła mieć dzieci. – Ściszy ła głos. – Niektórzy powiadają, że Inès w ogóle nie jest kobietą, ty lko jakimś dżinem, że to amar, który szepcze dzieciom do uszu waswas, wy dając je na łup szatana. Bardzo długie przemówienie jak na dziewczy nę, z której ust nie sły szałem dotąd więcej niż kilku słów naraz. Może to wpły w obecności przy jaciół, braku dozoru? Zauważy łem, że niewiele zjadła: jednego naleśnika, kilka owoców, oczy wiście bez żadnego wina. Mimo to miała wy pieki na twarzy i robiła wrażenie odurzonej. – Chy ba tak naprawdę w to nie wierzy sz. Wzruszy ła ramionami. – Sama nie wiem, w co wierzę. Omi al-Dżerba mówi, że amar są wszędzie. Ży ją wśród nas, nawet wy glądają jak my. Ale w środku nie są ludźmi i wszy stkie pragną naszej zguby. – Świetnie rozumiem, o co ci chodzi – odezwała się Anouk, wy chy lając się do przodu. – Nazy wała się Zozie de l’Alba i udawała naszą przy jaciółkę, ale w rzeczy wistości nawet nie by ła człowiekiem, ty lko czy mś, co nie rzucało cienia... – Dosy ć, Anouk. – Vianne położy ła jej rękę na ramieniu. – Skoro ludzie tak podejrzliwie odnoszą się do Inès, to czemu powierzali jej dzieci? Aly ssa wzruszy ła ramionami. – Z początku niczego nie podejrzewali. I oczy wiście wszy scy kochają Karima. Skrzy wiłem się, sły sząc to. – Ty nie? – spy tała Vianne. Aly ssa odwróciła wzrok. – Nie. Nawet w blasku ognia wy glądało, jakby się zaczerwieniła. Zauważy łem, że Vianne przy gląda jej się z ciekawością, ale nie drąży ła tematu. Przeciwnie, zmieniła go tak umiejętnie, że ty lko ja się zorientowałem. Reszta wieczoru upły nęła na dy skusjach na neutralne tematy i w tak miłej atmosferze, że nawet nie zauważy łem, kiedy minęła północ. Zerknąłem na Joséphine. – Chy ba się zasiedziałem. Muszę już iść. – My też z tobą pójdziemy, mon père. Wiatr nic nie stracił na sile; niósł z sobą zapach rzeki z domieszką tłuszczu, igiełki deszczu kłuły niczy m osy ciągnące śladem lata. Pilou prowadził na smy czy Vlada, który miotał obelgi pod adresem pędzący ch niebios i próbował gonić liście na ścieżce do rzeki. Les Marauds wciąż jeszcze nie spało; światło paliło się w każdy m oknie, a sznury kolorowy ch lampek rozwieszony ch w poprzek ulic unosiły się na wietrze jak świetliki. Siłownia Saida oczy wiście by ła zamknięta. Mimo to czułem się jakoś niewy raźnie. Są takie
miejsca, père, gdzie nawet cegły i zaprawa zdają się emanować wrogością. Odprowadziłem Joséphine i Pilou do Café des Marauds, a potem ruszy łem rue des Francs Bourgeois do siebie. Nie sły szałem, że za mną idą. Sły szałem jedy nie nieustający ry k wichru, a w oddali huk Tannes. Poza ty m wy piłem więcej wina niż zazwy czaj i czułem się dziwnie rozkojarzony. Niebo nade mną wpadało z jasności w ciemność, w miarę jak chmury śmigały przez wielki blady księży c, każąc cieniom skakać po murach i domach niczy m pajacom. By łem zmęczony, ale nie śpiący. Zby t wiele my śli kłębiło mi się w głowie: Aly ssa Mahdżubi, Vianne Rocher, Inès Bencharki, Joséphine... Nagle uświadomiłem sobie jakiś ruch za plecami. Pojawił się podwójny cień, zapach ty toniu z domieszką kifu, dwie postacie w blasku księży ca z twarzami ukry ty mi za chustkami w kratkę... Pierwszy cios trafił mnie w łopatkę i kompletnie zaskoczy ł. W Lansquenet nie ma przestępczości. Większość mieszkańców nawet nie zamy ka drzwi na klucz. Jedy ne przy padki przemocy, jakie się zdarzają, to te domowe, ewentualnie czasem bójka na pięści między tutejszy mi chłopakami. Przez ponad dziesięć lat nie by ło żadnego rabunku ani napadu... To wszy stko przelaty wało mi przez głowę w momencie upadku. Resztę pamiętam jak przez mgłę. Wiem, że po raz drugi uderzono mnie jakimś długim kijem, a kiedy opadłem na kolana, dostałem pięścią w twarz i ktoś sy knął: – Ty świnio, zasłuży łeś sobie na to. Potem nastąpił grad uderzeń i kopniaków. Nie miałem jak się odwrócić, leżałem na ziemi, mogłem najwy żej się skulić i próbować osłonić. Potężne ciosy spadały mi na żebra i plecy. Poczucie rozkojarzenia narastało; czułem ból, a zarazem jakaś część mnie obserwowała to wszy stko z boku. – Świnio – odezwał się głos – to jest wojna. Ostrzegaliśmy cię, żeby ś się trzy mał od tego z daleka. Wtrącisz się znowu i tak cię urządzimy, że pożałujesz, żeś się urodził. Zakończy ł dobrze wy mierzony m kopniakiem w udo, w ten długi mięsień, rectus femoris, chy ba specjalnie po to, żeby m naty chmiast poczuł potwornie bolesny skurcz. Potem obaj moi prześladowcy uciekli w noc, zostawiając mnie na drodze, gdzie wdy chałem kurz i słuchałem szumu krwi w uszach, jeszcze głośniejszego niż huk wiatru. Leżałem tam, aż skurcze ustąpiły i mogłem poruszy ć nogami. By łem cały w błocie, miałem podartą koszulę, serce mi galopowało w szaleńczej kawalkadzie. Nigdy dotąd nie uczestniczy łem w bójce, nawet w szkole. Nikt jeszcze nie uderzy ł mnie w gniewie i nawet nigdy nie zdarzy ł mi się bolesny upadek. Podobno człowiek insty nktownie wie, czy ma złamaną kość. Jak się później okazało, złamań by ło kilka. Wtedy jednak nie miałem o ty m pojęcia, père, tak buzowała we mnie adrenalina. Gdy by moje nogi by ły sprawne, bez wahania ruszy łby m za napastnikami w pogoń do Les Marauds (i prawdopodobnie oberwałby m jeszcze bardziej, gdy by mi się udało ich dogonić), a tak mój gniew okazał się wy starczający m analgety kiem, by opóźnić ból dwóch złamany ch palców, pękniętego żebra i oczy wiście uszkodzonego nosa, który teraz, w świetle dnia, wy gląda jeszcze bardziej imponująco na tle siniaków pod oczami. Kim by li moi prześladowcy ? Nie miałem jak się tego dowiedzieć. Każdy mężczy zna z Les Marauds mógł mieć na twarzy taką chustkę, a głosy napastników nie wy dały mi się znajome. Czemu wzięli mnie na cel? Nie próbowali mnie obrabować. Czy chodziło o zemstę za pożar w szkole? To chy ba najbardziej prawdopodobne. Ale kto ich napuścił? I co mieli na my śli,
mówiąc o wojnie? Dźwignąłem się ostrożnie, wciąż jeszcze czując w ży łach bezuży teczną adrenalinę. Deszcz nie ustawał i teraz wreszcie dopadł mnie ból. Do domu miałem zaledwie kilka kroków, a jednak droga dłuży ła mi się w nieskończoność. Na ścieżkę wbiegł kudłaty pies, przy stanął obok mnie i zaczął mi obwąchiwać rękę. Poznałem, że to ten od Pilou. – Idź sobie. Pies pomachał ogonem i ruszy ł za mną. – Vlad, do domu! Zwierzak mnie nie usłuchał. Gdy doszedłem do drzwi, zobaczy łem go znowu przy nodze, zdy szanego i wy machującego ogonem. – Do domu! – powtórzy łem surowo. – Pomy liłeś mnie z moim patronem z Asy żu, to on lubił zwierzęta. Pies popatrzy ł na mnie i zaszczekał. Zakląłem po cichu; w zasadzie powinienem go odprowadzić do domu Joséphine, ale by ło późno, padał deszcz, swoim szczekaniem mógł pobudzić sąsiadów, a poza ty m nie chciałem, żeby Joséphine czy jej sy n zobaczy li mnie w ty m stanie. – No dobrze, możesz wejść. Ale śpisz w kuchni i masz by ć cicho. Pies, który zdawał się rozumieć każde słowo, powędrował za mną prosto do sy pialni. Nie czułem się na siłach protestować. Zostawiłem brudne ubranie na podłodze i naty chmiast padłem na łóżko. Kiedy się obudziłem – za wcześnie, z bólu – zobaczy łem psa rozciągniętego na pościeli. Wiem, père, że powinienem go przepędzić, ale by łem na ty le słaby, by czuć coś w rodzaju wdzięczności za obecność innego stworzenia, więc ty lko poklepałem go po łbie, zanim ry k wiatru ukoły sał mnie znów do niespokojnego snu.
Rozdział drugi
Poniedziałek, 23 sierpnia Kiedy się obudziłem, prawie nie mogłem się ruszy ć. W ciągu nocy zeszty wniały mi mięśnie i każda część ciała by ła w stanie wojny z resztą. Trochę pomógł gorący pry sznic, ale i tak ubierałem się cały kwadrans, a opuchnięte palce prawej dłoni tak mnie bolały, że nie mogłem nawet zawiązać sznurowadeł. Zaparzy łem kawę i nakarmiłem psa. Niewiele miałem do jedzenia, ale kiedy spojrzałem w lustro i zobaczy łem posiniaczoną twarz, postanowiłem raczej zostać w domu, niż dać Caro i jej kawowej grupie najlepszą od lat poży wkę do plotek. Pozostawała kwestia psa. Nie chciałem puszczać go samego, zatelefonowałem więc do kawiarni, w nadziei, że odbierze automat. Ale słuchawkę podniosła sama Joséphine. Wy jaśniłem, że pies jest u mnie, i poprosiłem, aby przy słała po niego Pilou. – A może wpadniesz na śniadanie, mon père? – N-nie, dziś jestem zajęty. Nie umiem dobrze kłamać, père, a ona musiała coś wy czuć, bo spy tała: – Czy wszy stko w porządku? – Oczy wiście. – Coś mi na to nie wy gląda. Zakląłem w duchu. – No... tak. Miałem drobny wy padek. W nocy, kiedy wracałem do domu. – Jaki wy padek? Kręciłem głową w rozpaczy. – To naprawdę drobiazg, nieważne. Po prostu przy ślij sy na po psa. Nie mam czasu, żeby samemu go odprowadzić. Odłoży łem słuchawkę, bardzo poruszony. Właściwie sam nie wiem dlaczego. Może to zbliżająca się pełnia, która tak często pobudza wrażliwy ch? Księża wiedzą coś o ty ch sprawach, père. Pełnia często wy wołuje problemy. Temperamenty rozpalają się w miarę przy rastania
Księży ca, zwiększa się wtedy ludzka wrażliwość. Kochankowie się kłócą, sąsiedzi zry wają stosunki, wraca pamięć o stary ch krzy wdach. Jutro konfesjonał père Henriego będzie pękał od drobny ch oskarżeń. Zaskakujące, ale ta my śl mnie bawi. Ty m razem to już nie mój problem, niech père Henri się nim zajmie. Może wreszcie zrozumie, z czy m trzeba się tu zmagać. Uwiązałem wcześniej psa do słupka przy furtce. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Przez niedomknięte okiennice zobaczy łem, ku swemu przerażeniu, nie ty lko Pilou, ale także jego matkę – oboje z postawiony mi kołnierzami. Joséphine miała na sobie kalosze i czarny płaszcz od deszczu, który musiał należeć jeszcze do Paula, a Pilou za dużą o kilka rozmiarów parkę. Zapukała raz jeszcze. Uchy liłem drzwi o centy metr. – Pies jest przy furtce! – Mogę wejść? – Ehmm... Raczej nie. – Ty lko na minutkę – obiecała i weszła. – O mój Boże, Francis, co ci się przy trafiło? Aż sy knąłem z rozpaczy. – Czy nie prosiłem, żeby ś... – Co się stało? – Twarz jej silnie pobladła. Chłopiec za jej plecami patrzy ł na mnie z jawny m podziwem. – Suuuper! Czy ksiądz się bił? – Nie. Chy ba go rozczarowałem. – Pilou, zabierz Vlada do domu – poleciła mu Joséphine. – Powiedz Marie-Ange, żeby stanęła za barem, a potem przy nieś mi apteczkę pierwszej pomocy. Jest w moim pokoju, taka duża z czerwony m krzy żem na wieczku... – Naprawdę nie trzeba – wtrąciłem. Wy dała jakiś niearty kułowany dźwięk i rzuciła płaszcz na krzesło. Pod spodem miała bladoniebieski sweter i czarną spódnicę. Krótkie blond włosy deszcz pozlepiał jej w strąki. Wy glądała na zatroskaną, a jednocześnie wściekłą. – Francisie Rey naud, jeśli w tej chwili nie powiesz, co się stało, to rozpowiem wszy stkim klientom, że wdałeś się w bójkę w moim barze i musiałam wlać ci do głowy trochę rozsądku! – Dobrze, już dobrze... Opowiedziałem jej wszy stko. Słuchała z niedowierzaniem. – Mówisz, że chodziło im o ten pożar? Wzruszy łem ramionami. – A o cóż by innego? – Ale przecież to nie ty podpaliłeś tę szkołę! – Wiele osób nie zgodziłoby się z tobą. – W takim razie to idioci, wszy scy, co do jednego. Teraz siadaj, muszę ci się przy jrzeć. Następne pół godziny upły nęło mi w stanie głębokiego zakłopotania, gdy ż Joséphine zabrała się do opatry wania moich liczny ch obrażeń za pomocą środków ze swojej apteczki. Ta kobieta jest niemożliwa. Nie miałem nic do powiedzenia i nie mogłem jej w żaden sposób powstrzy mać. Maść arnikowa, plastry na skaleczenia, bandaże na palce i żebra... – Odkąd to jesteś wy kwalifikowaną pielęgniarką?
– Nie szarp się. Kiedy wy szłam za Paula-Marie, szy bko nauczy łam się wszy stkiego o podbity ch oczach i połamany ch żebrach. Ściągaj koszulę! – Ale, Joséphine... – Powiedziałam, ściągaj koszulę, monsieur le curé! A może mam wezwać doktora Cussoneta, żeby rozniósł nowinę po całej wsi? Ustąpiłem, ale jak z łaski. Kiedy wreszcie skończy ła, zapy tała: – I co? Nie lepiej teraz? Wzruszy łem ramionami. – Wszy stko mnie boli. – Niewdzięcznik! – rzuciła z uśmiechem. Czy już wspomniałem, że uśmiecha się oczami? – Dziękuję, Joséphine. Jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc. I doceniłby m, gdy by ś nikomu o ty m nie wspomniała. I tak marnie wy glądam u biskupa, a gdy by jeszcze i to do niego dotarło... – Twój sekret jest bezpieczny. W ty m akurat naprawdę jestem dobra. I już z ostatnim figlarny m uśmiechem pochy liła się i cmoknęła mnie w policzek. A potem uciekła w deszcz, jak letni sen. Pobłogosław mnie ojcze, bo zgrzeszy łem. A przy najmniej zgrzeszy łby m, gdy by m miał szansę. Może to z powodu stresujący ch wy darzeń ostatniej nocy, może przez doty k jej rąk? Minęło ty le czasu, odkąd ostatni raz dotknęła mnie kobieta. Tak mi wsty d na samą my śl o czasach, kiedy to Joséphine ukry wała swoje siniaki tak jak ja teraz; ciemne okulary w pochmurny dzień, płaszcz, który by ł jej zbroją, zamy kanie się przed ludźmi z powodu ciągły ch „migren”... Czy dlatego mi pomogła, mon père? Bo wiedziała, jak to jest by ć ofiarą, czuć wsty d? Nie zasłuży łem sobie na jej dobroć. Wiedziałem, że Paul-Marie ma gwałtowny charakter, ale dopóki przy chodził do spowiedzi, co mogłem zrobić? Nie miałem prawa interweniować. Zrobiła to Vianne Rocher. Vianne Rocher, która przy by ła z wiatrem i uderzy ła w dzwon, aby odmienić nas wszy stkich... Ten wiatr. Czemu on tak wieje? Po co nam te zmiany, mon père? By liśmy przedtem szczęśliwi... no, przy najmniej większość z nas by ła zadowolona. Czemu wszy stko musi by ć inaczej? Biały autan przy nosi szaleństwo, tak mówią; czarny – chaos i rozpacz. Nie, wcale nie wierzę w te bajki. Ale wiatr zmienia się znowu i po raz pierwszy w ży ciu, mon père, czuję jego mroczny zew. Lansquenet się mnie wy rzekło, i to po obu stronach rzeki. Kościół się mnie wy rzekł, a przy najmniej jest na najlepszej drodze do tego. To pora, kiedy głos wiatru staje się najbardziej uwodzicielski. Wiatr, który tak łatwo przenosi się z miejsca na miejsce, wiatr, który pędzi, dokąd ty lko chce...
Rozdział trzeci
Wtorek, 24 sierpnia Coraz więcej tego zacinającego, nieustępliwego deszczu. Od dwóch dni dobija się do okien, nie przestaje padać ani na chwilę. Bębni w ry nnach, odbiera powietrzu przejrzy stość i trzy ma nas w domu jak w więzieniu. Czarny autan niczy m banda wy rostków demoluje wszy stko po drodze, obdziera kasztanowce z liści, wy wraca do góry nogami parasole, szarpie kapeluszami, rujnuje fry zury, maluje na rzece swoje zwariowane graffiti. Anouk i Aly ssa przez większość czasu słuchają muzy ki i oglądają telewizję. Rosette znów ry suje małpki, chociaż dzisiaj zmieniła je na słonie. Wszy stkie trzy wy dają się zadowolone, mimo że muszą siedzieć w domu. To ja jestem niespokojna, ja wy glądam przez okno, obserwuję galopujące po szy bach krople i czekam... na co? Naprawdę nie wiem. Tego popołudnia włoży łam stary deszczowiec Armande oraz kalosze i wy brałam się na poszukiwanie Joséphine. Ale w Café des Marauds jej nie zastałam, a Marie-Ange powiedziała, że nie wie, kiedy szefowa wróci. Ulice by ły wy ludnione i smętne, niebo ciemne jak w listopadzie. Kiedy przechodziłam koło kościoła, zauważy łam, że drzwi dawnej chocolaterie lekko się chwieją, wy dając przy ty m żałosny perkusy jny dźwięk, jakby sy gnały zapomnianego kodu: Bat-bat-bat. Bat-bat. Bat-bat. To już nie jest mój dom, ja za to nie odpowiadam. A jednak w ty m stary m budy nku są duchy ; duchy, które teraz się rozpy chają i domagają uwagi. Oczy wiście wiem, jak wy gania się duchy, ale te są nasze: moje, Anouk, Roux, Rey nauda, Joséphine... I Armande, mojej starej przy jaciółki o twarzy jak jabłko, usianej ty siącem zmarszczek; Armande na barowy m stołku, w podkasanej długiej czarnej spódnicy, spod której widać rąbek czerwonej halki; Armande pije czekoladę przez słomkę z trzciny cukrowej; Armande czy ta Lucowi poezje pod nieobecność Caro. Rozejrzałam się wokoło; plac by ł pusty. Plastikowa płachta okry wająca dach rozdarła się o rusztowanie. Prace remontowe już się rozpoczęły, ale przy tej pogodzie nie można ich konty nuować. Dom pozostanie pusty, powiedziałam sobie. Pusty, chociaż obfitujący w uroki i duchy.
Bat-bat-bat. Jak powieka. Jak mrugnięcie z otwartego grobu. Wejdź, Vianne, jesteśmy tu wszy scy. Twoi starzy przy jaciele: Człowiek w Czerni, twoja matka, twoja przeszłość. Powietrze jest gorzkie jak czekolada i słodko-mdlące od żalu jak kadzidło. Wy próbuj mnie, posmakuj... Weszłam. Ktoś tu próbował posprzątać. Wy niesiono śmieci, wy szorowano ściany, przy gotowując je do malowania. Jeśli spojrzę w pewien szczególny sposób, mogę niemal dostrzec te duchy : kobieta wchodzi do pustego domu z sześcioletnią córeczką; dy wan szarego kurzu; wrażenie smutku i zaniedbania. Teraz też jest tak samo; ale ty m razem nikt nie wtargnie między cienie z dźwiękiem plastikowej trąbki, nie zacznie walić w garnek drewnianą ły żką i wołać: „A ky sz, złe duchy, a ky sz!”. A jednak widzę, jak można by to zmienić. Ściany wy malowane na żółto z niebieskim deseniem; lada, może ze dwa stołki. Powietrze cuchnie dy mem, jest stęchłe i wilgotne, ale wy starczy szeroko otworzy ć okna i drzwi, spalić garść szałwii i wy szorować podłogę mieszanką proszku do pieczenia i olejku lawendowego... A ky sz, złe duchy. Tak, z łatwością mogłaby m to zrobić. Dom odbija obraz swoich mieszkańców, a ten mnie rozpoznaje; jak łatwo mógłby przenieść nas w przeszłość; jak łatwo tę przeszłość odzy skać. Bat-bat. Dom jest niespokojny. Wierci się i drży, skrzy pią podłogi, trzaskają drzwi, dzwonią pęknięte szy by. A teraz z góry, z „bocianiego gniazda”, gdzie kiedy ś by ł pokoik Anouk, sły chać tupot... To już nie duch. – Kto tam? – zawołałam. Cisza. Po chwili na szczy cie drabiny, po której Anouk wchodziła do siebie, ukazała się twarz. Mała smagła buzia w czarny m obramowaniu, ciemne, rozszerzone strachem oczy. – Przestraszy łam cię? Przepraszam, nie wiedziałam, że ktoś może tu by ć. Kiedy ś tutaj mieszkałam... dawno temu, zanim wprowadziłaś się tu z mamą. Prowadziłam sklep z czekoladą, może sły szałaś tę historię? Dziewczy nka się nie poruszy ła. Pod hidżabem wy glądała na dwanaście lat. – Ty pewnie jesteś Dua – ciągnęłam. – Ja mam na imię Vianne. Czy twoja mama tu jest? Potrząsnęła głową. – Tam dawniej by ł pokoik mojej córki. Czy nadal ma takie okrągłe okienko w dachu? Ona bardzo lubiła wy glądać przez nie nocami. Udawała, że to statek piracki. Dua kiwnęła lekko głową. Za jej plecami coś zaszurało i pojawiła się buzia Mai, słodka jak czekoladka. – To Vianne! – ucieszy ła się. – Chodź do nas! My ślały śmy, że to memti Dui. – Mogę? – zapy tałam Duę. Wciąż nie mogła się zdecy dować. – Wszy stko w porządku – przekony wała ją Maja. – Vianne umie dotrzy mać sekretu. Od wieków opiekuje się Aly ssą, a nie pisnęła ani słowa. Chodź na górę, Vianne, sama zobaczy sz! Wspięłam się po drabinie do otworu. Zapach dy mu wciąż wisiał w powietrzu, ale szkody na poddaszu okazały się minimalne. Pokoik prawie się nie zmienił od czasów Anouk: kilka półek z książkami, małe łóżko, biurko z komputerem, jakieś zabawki, na ścianach plakaty nieznany ch mi piosenkarzy. A na poduszkach na podłodze siedziało jeszcze troje dzieci – w ty m Pilou –
z kartonowy m pudłem, w który m coś szurało i popiskiwało. – Och, witam państwa, nie spodziewałam się trafić na imprezę! Pilou uśmiechnął się od ucha do ucha. – Przedstawiam Duę, Maję już pani zna. Ty ch dwoje to Karine i François. – Dwoje dzieci przy glądało mi się podejrzliwie. François wy glądał na dwanaście lat, Karine mogła by ć w wieku Mai. Oboje mieli na sobie dżinsy i T-shirty. Domy śliłam się, że są rodzeństwem. – Co tu jest grane? – zapy tałam. – Spisek desperatów. Piractwo, kontrabanda... – Przestań, Pilou – upomniała go Dua miękkim, lecz autory taty wny m tonem. – Wie pani, czasem go ponosi. Zajrzałam do pudła i napotkałam spojrzenie dwóch czarno-biały ch szczeniaków. Mogły mieć około pięciu ty godni. Tłuściutkie, z zadarty mi noskami, ży we, właziły jeden na drugiego, próbując wy dostać się na zewnątrz wśród radosny ch pisków. – Rozumiem. – Podniosłam jednego pieska, który naty chmiast ugry zł mnie w palec. – To nic, on już tak ma – tłumaczy ł Pilou. – Nazwę go Gry zak. – Czy je one są? – Niczy je. Nasze – odpowiedziała bez namy słu Maja. – Więc to jest wasz sekret! – Uśmiechnęłam się do niej. – Muszę powiedzieć, że dobrze strzeżony. – A ponieważ Dua wy raźnie się zaniepokoiła, dodałam: – Nie martwcie się, ze mną jest bezpieczny. Rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie. Pod czarny m hidżabem kry ła się drobna podłużna twarzy czka o ostry ch ry sach. Dziewczy nka miała zadziwiające oczy, obrzeżone koncentry czny mi złoty mi kręgami. – Monsieur Acheron chciał potopić te pieski – wy jaśniła. – François i Karine przy nieśli je tutaj, to by ło przed samy m pożarem. Od tej pory opiekujemy się nimi. Luc wie, bo on tutaj pracuje, ale poza ty m nikt. Z wy jątkiem pani. – Są takie słodkie – dodała Maja. – I tutaj nikt już nie mieszka, więc nikogo nie obchodzi, czy anioły wchodzą do domu czy nie. – Jakie anioły ? – Tak jest w Koranie. Omi mówi, że jeśli w domu jest pies, to nie mogą tam wejść anioły. – Chy ba chodzi o koty – poprawił ją Pilou. – Nie koty – upierała się Maja – ty lko anioły. – Wspomnieliście o monsieur Acheronie – zwróciłam się do François i Karine. – Czy to może Louis Acheron? Chłopiec przy taknął. – To nasz tata. By łaby awantura, gdy by się dowiedział, że tu jesteśmy. On nie znosi Maghrébins tak samo jak szczeniaków. Mówi, że jeśli chcą ży ć we Francji, to muszą przestrzegać naszy ch zwy czajów. I że ciągną kraj do socjoekonomicznego upadku. Uśmiechnęłam się. – Więc najlepiej nic mu nie mówić. A twoja mama, Duo? Wie, gdzie jesteś? Dua pokręciła głową. – Ona my śli, że pilnuję Mai. – A co z mamą Mai?
– Oczy wiście my śli, że jestem u nich. – Maja poklepała szczeniaka. – Lubię tu przy chodzić. Jest miło, są zabawki... Mnie nie wolno mieć zabawek. – To prawda – przy taknął skwapliwie Pilou. – Wie pani, że religia zabrania im nawet pluszaków? I Barbie, i figurek do gier? – Mam je w domu – powiedziała Maja. – Kucy ka i disnejowską księżniczkę, ale tu nie wolno mi ich zabierać. Memti kazała mi zostawić wszy stko, z wy jątkiem Tipo. – Wy ciągnęła coś spod pachy. Rozpoznałam tę samą wy dzierganą zabawkę, którą trzy mała, kiedy ostatnio ją widziałam: zwierzak w kolorze owsianki z uszami podobny mi do królika. – To mój przy jaciel, Omi go dla mnie zrobiła. – Skrzy wiła się. – Wujek Said mówi, że zabawkowe zwierzaki to haram. Sły szałam, jak to mówił do dżiddo. – I ty w to wierzy sz? – oburzy ł się Pilou. – To znaczy, co Boga obchodzą tego rodzaju sprawy ? – Czasem trudno zrozumieć, dlaczego ludzie w coś wierzą – powiedziałam pojednawczo. – Ale co im szkodzą pluszaki? – dziwił się dalej. – Albo muzy ka. Wie pani, że to także jest grzech? I taniec, i wino, i kiełbaski... – Kiełbaski też? – zaciekawił się François. – No... wszelkiego rodzaju charcuterie **** – sprostował z mądrą miną Pilou. – Ale zawsze można jeść żelki, a przy najmniej te muzułmańskie *****. Smakują tak samo jak zwy kłe, ale by wają ty lko w niektóry ch miejscach, na przy kład w Bordeaux. I kosztują chy ba z dziesięć euro za torebkę... Pilou i dzieci z Lansquenet wy mienili oburzone spojrzenia na samo wspomnienie o muzułmańskich żelkach. – Gdzie teraz mieszkacie? – zwróciłam się do Dui. Wzruszy ła ramionami. – U wujka i cioci. – Czy li u Karima i Soni? Przy taknęła. – Lubisz tę nową ciocię? Poruszy ła nieznacznie ramionami. – Jest w porządku. Niewiele mówi... Wolałam Aly ssę. Zauważy łam, że uży ła czasu przeszłego. – Wolałaś? Nie sądzisz, że ona wróci? Znów ten dziwny ruch. Właściwie nie wzruszenie ramionami, ty lko jakby drgnięcie głowy i pleców; gest tak naturalny jak my śl, subtelny jak ruch w tańcu. – Dlaczego Aly ssa uciekła? Przechy liła głowę. – Moja mama mówi, że przez zina. Chciałam zapy tać, jaki rodzaj grzechu mógł przy wieść młodą dziewczy nę do targnięcia się na własne ży cie, lecz dla kobiety istnieje ty lko jeden. Zina, słowo, które brzmi niemal jak imię, może nazwa kwiatu, ale takiego, co budzi ty lko odrazę i trzeba go wy rwać, zanim się rozpleni. Niedługo mieszkały śmy z matką w Tangerze, jednak to wy starczy ło, żeby m zrozumiała. Samotna matka i jej dziecko by ły tam obiektami pogardy i hańby ; nawet teraz mają niewiele praw, a dwadzieścia lat temu nie miały żadny ch. My, jako Europejki, stanowiły śmy rodzaj wy jątku.
Wprawdzie mało kto patrzy ł na nas przy chy lny m okiem, ale by ły śmy na ty le inne – i pełne szacunku dla ich wiary – by przebić się przez sito ich sądów. Natomiast kobietom, które porzuciły haja – to słowo oznacza zarówno skromność, jak wsty d – raczej nikt nie współczuł. Moja matka znała kilka takich niezamężny ch matek, odrzucony ch przez rodziny, niezdolny ch ani do pracy, ani do starań o socjalne zabezpieczenie dla swoich nieślubny ch dzieci. Nigdy nie poznała ich bliżej – dzieliła nas zby t głęboka przepaść – mimo to dotarły do mnie jakieś strzępki informacji. Jednej mężczy zna obiecy wał małżeństwo, ale się wy cofał, kiedy odkry ł, że dziewczy na jest w ciąży. Druga została zgwałcona przez grupę mężczy zn, którzy powiedzieli jej, że jest kurwą i jako taka nie zasługuje na nic lepszego. Matka, słuchając tej historii, płakała, chociaż niełatwo by ło ją doprowadzić do płaczu; ta dziewczy na miała zaledwie dziewiętnaście lat i kiedy się poznały, pracowała przez długie godziny w przetwórni ry bnej, gdzie także sy piała. Jej dziecko – dziewczy nka, którą nazwała Raszilla – zmarło zaraz po urodzeniu. Matka nigdy nie mogła zrozumieć, jak wiara, podobno mająca uczy ć wy baczania, może by ć tak bezwzględna i odgradzać się lodowy m murem od najbiedniejszy ch i najbardziej bezbronny ch wy znający ch ją istot. Zdawało nam się, że poznały śmy tego ty pu uprzedzenia w Rzy mie, Pary żu, Berlinie, Pradze, lecz to wszy stko nic w porównaniu z Tangerem, gdzie zhańbione kobiety stały rzędem przed meczetami, żebrząc, podczas gdy ich cnotliwe siostry mijały je pogardliwie z odwrócony m wzrokiem i zasłonięty mi twarzami, skromne i nieskazitelne. I to właśnie jest grzech, mówiła matka, kiedy przemy kały śmy się obok przez rozgrzane białe ulice z bazarami i muezinem walczący m o uwagę wierny ch pod ostry m, bezlitosny m słońcem. To by ł grzech – te odwrócone spojrzenia, ów szy bki, lekceważący ruch ręki. Widy wały śmy to tak często w Pary żu przed Notre Dame, w Rzy mie, u bram Waty kanu, nawet tutaj, w Lansquenet, w oczach takich ludzi jak Caro Clairmont. Zawsze rozpoznaję to spojrzenie – spojrzenie uświęconej pogardy w poczuciu własnej słuszności. – Są rzeczy gorsze niż zina – powiedziałam. Dua wy glądała na lekko zgorszoną. – Czy Aly ssa miała chłopaka? Pokiwała głową. – Miała. Gadała z nim przez internet, ale potem ojciec zabrał jej komputer, więc korzy stała z mojego. Przy najmniej dopóki nie wy buchł pożar. – Aha. – Internetowa przy jaźń. Anouk nie ma komputera. W Pary żu wy siaduje godzinami w kafejce internetowej przy bulwarze Saint-Michel, gdzie gada z przy jaciółmi, a najczęściej z Jeanem-Loupem, który traktuje wirtualne media jako rekompensatę za ciągłe powroty do szpitala. – A w realu ma kogoś? Na przy kład tu, w Lansquenet? Dua znów pokiwała głową. – Możliwe. Tak sądzę, ale nic mi nie mówiła. – Rozumiem. – I nagle rzeczy wiście zrozumiałam. Tak, to wszy stko wy jaśnia. Futbolowe rozgry wki na placu; poranki przy kawie u Caro, które tak raptownie się skończy ły ; rozczarowanie Caro do społeczności Les Marauds; gwałtowne ochłodzenie stosunków między wioską a Boulevard P’tit Baghdad. W świecie Caro tolerancja polega na czy taniu odpowiednich gazet, jadaniu od czasu do czasu kuskusu i mianowaniu się liberałem. To pojęcie nie rozciąga się jednak na romansowanie sy na z Maghrébine. A co do Saida Mahdżubiego, w który m ludzie widzą duchowego przy wódcę,
a który określa się przez wiarę... Zostawiłam całą czwórkę przy zabawie. Dzieci są dziwnie skłonne do akceptacji. Nawet sy n i córka Acherona trzy mają się poniżej radaru rodzicielskich uprzedzeń. Niewiele im trzeba, by zapomniały o różnicach: pudło ze szczeniakami, kry jówka w opuszczony m domu... Gdy by ż i dla nas świat by ł taki prosty ! Ale my mamy przedziwny talent do skupiania się właśnie na różnicach; zupełnie jakby wy kluczanie inny ch wzmacniało nasze poczucie tożsamości. A jednak we wszy stkich moich podróżach przekony wałam się, że ludzie na ogół wszędzie są tacy sami. Pod zasłoną, brodą, sutanną – wszędzie ta sama maszy neria. Wbrew temu, w co wierzy ła matka, w naszy ch działaniach nie ma żadnej magii. Widzimy, ponieważ nasz wzrok sięga poza nieład widziany przez inny ch. Kolory ludzkiego serca. Kolory duszy. Kiedy wy chodziłam, wciąż jeszcze padało. Uporczy wy, gęsty deszcz siekł ziemię petardami kropel. Już wiedziałam, co mam robić. Chy ba wiedziałam od początku, od dnia, w który m tu przy jechałam i zobaczy łam, jak stoi w słońcu, nieruchoma, zasłonięta po same oczy, i niczy m bazy liszek wpatruje się w tłum. Wy stukałam numer na komórce. Nie, nie Roux, ty lko Guy a, mojego dostawcy czekolady. Ty m razem złoży łam dość skromne zamówienie: dwa opakowania kuwertury i kilka utensy liów. Ale, jak powiadała moja matka, by wają takie dni, kiedy nie działa nic prócz magii. To nie są jakieś wielkie czary, ale nic więcej nie mamy, i teraz ich potrzebuję. A potem wy szłam z powrotem na deszcz, szukać Inès Bencharki. **** Wędliny. ***** Chodzi o żelki produkowane bez wieprzowej żelaty ny.
Rozdział czwarty
Wtorek, 24 sierpnia W Les Marauds zastałam wy ludnione ulice; czarny autan nacierał z całą mocą. Niebo przy brało kolor siarki i na ty m tle krople deszczu wy glądały jak czarne. Nieliczne ptaki, które wciąż opierały się wiatrowi, by ły miotane jego podmuchami jak płachty gazet wzdłuż bary kady drzew na brzegu rzeki. Chociaż od morza dzieliły nas ponad dwie godziny jazdy, powietrze pachniało solą i mimo deszczowej, wietrznej pogody wy dawało się ciepłe; by ło to takie niezby t przy jemne, mętne ciepło, jakby coś się jątrzy ło. A jeszcze to dziwne wrażenie, że z każdego okna, zza wszy stkich okiennic ktoś mnie obserwuje; wrażenie aż nazby t dobrze znane z wielu miejsc na mojej drodze... Tutaj ludzie są wy czuleni na obcy ch, wiem o ty m. Ostrzega się przed nami dzieci. Sposób, w jaki się ubieramy, nasz akcent, nawet to, co jemy – wszy stko to naznacza nas jako odmieńców, potencjalny ch wrogów, zagrożenie. Pamiętam, jak zaraz po przy jeździe do Lansquenet odprowadzałam Anouk do szkoły ; tutejsze matki obserwowały nas, tropiąc dosłownie każdą różnicę. Jaskrawe ubrania, sklep, dziecko, brak obrączki na palcu. Teraz już traktują mnie niemal jak swoją. Z wy jątkiem Les Marauds, oczy wiście, gdzie każdy centy metr przestrzeni zagradza niewidzialny, nisko rozciągnięty drut-pułapka; co krok to złamana jakaś zasada, niezamierzony grzech. Jest jednak pewien dom, w który m nie czuję się obca. Może z powodu brzoskwiń, a może dlatego, że rodzina Al-Dżerba mieszkała tu jeszcze w czasach, kiedy Les Marauds by ło częścią Lansquenet, a nie oddzielną populacją. Brnęłam powoli do zielony ch drzwi. U moich stóp ry nny udawały orkiestrę, a z ry nsztoków try skały fontanny wody. Włosy lepiły mi się do twarzy, a koszula i dżinsy, mimo starego deszczowca Armande, całkiem przemokły. Zapukałam i chy ba dość długo musiałam czekać, zanim Fatima mi otworzy ła. Miała na sobie błękitny kaftan z cekinami i wy glądała na znękaną. Na mój widok przy brała zatroskany wy raz twarzy.
– Vianne! Wszy stko w porządku? Pewnie strasznie zmokłaś... Parę sekund później siedziałam na poduszkach przy ogniu; Jasmina pobiegła po ręczniki, a Zahra przy gotowy wała mi miętową herbatę. Omi leżała na sofie w duży m pokoju, a z kuchni dolaty wały zapachy kokosu, nasion kuminu, kardamonu i rosnącego ciasta – pewnie piekły chleb na dzisiejszy iftar. Omi obdarzy ła mnie swoim żółwim uśmiechem. – Obiecałaś mi czekoladki. – Tak, wiem – odparłam z uśmiechem. – Czekam na dostawę. – To się pośpiesz. Nie będę ży ła wiecznie. – Na pewno wy trzy masz do końca ty godnia. Omi się zaśmiała. – Zrobię, co w mojej mocy. A tobie co się stało, że tak biegasz po deszczu? Wspomniałam o Inès Bencharki. – Khee! – Kłapnęła bezzębną szczęką. – A po co zawracasz sobie nią głowę? Napiłam się herbaty. – Jest interesująca. – Interesująca, powiadasz? Jar. Dla mnie ta kobieta to utrapienie. – Dlaczego? Omi wzruszy ła ramionami. – Taką ma naturę. Znasz przy powieść o skorpionie, który chciał się przeprawić na drugą stronę rzeki? Namówił bawołu, żeby go przeniósł na grzbiecie. Ale w połowie drogi go ukłuł. Bawół, konając, zapy tał: „Dlaczego to zrobiłeś? Jeśli tu umrę, ty także utoniesz”. A skorpion na to: „Mój drogi, chy ba o ty m wiedziałeś”. Uśmiechnęłam się. – Znam tę historię. Chcesz powiedzieć, że Inès jest skorpionem? – Chcę powiedzieć, że niektórzy ludzie prędzej umrą, niż stracą okazję, by kogoś ukłuć. Wierz mi, z przy jaźni z Inès Bencharki nic dobrego nie wy niknie. – Ale dlaczego? – O to samo py tał bawół. – Omi ponownie wzruszy ła ramionami. – Pewny m osobom nie da się pomóc, Vianne. Czasem ludzie ciągną za sobą smugę, która zatruwa każdego, kto na nią nastąpi. Wierz mi, Omi, ja znam tę smugę. Nastąpiłam na nią już kilka razy. Niektórzy zostawiają po sobie truciznę, nawet jeśli próbują czy nić dobro. Czasem w nocy leżę bezsennie, zastanawiając się, czy i ja do nich należę. Czego naprawdę dokonałam za pomocą mojego daru? Co dałam światu? Słodkie sny i złudzenia, przelotne radości, obiecanki cacanki. A jednak moja droga jest usłana porażkami – pełna bólu i rozczarowań. Nawet teraz – czy naprawdę wierzę, że czekolada może cokolwiek zmienić? – Omi, ja muszę się z nią zobaczy ć. Przy jrzała mi się uważnie. – Tak przy puszczam. Poczekaj chociaż, aż ci wy schną włosy. I napij się jeszcze mięty. Zrobiłam, jak mi poradziła. Herbata by ła smaczna, jasnozielona i pachniała latem. Kiedy tam siedziałam, do pokoju wszedł czarny kot i mrucząc, rozłoży ł mi się na kolanach. – Hazrat cię lubi – zauważy ła Omi.
Pogłaskałam go. – To wasz? – Kot nigdy nie jest czy jś. Przy chodzi i odchodzi jak czarny autan. Ale Dua nadała mu imię i teraz Hazrat odwiedza nas codziennie, bo wie, że tu jest jedzenie. – Wy jęła z kieszeni kokosankę. – Masz, Hazi, to twoje ulubione. Ułamała kawałek ciastka i pokazała kotu. Hazi wy ciągnął łapę i porwał smakoły k, po czy m zjadł go z wszelkimi oznakami ukontentowania. Resztę dokończy ła Omi. – Hazrat Abu Huraira by ł sły nny m Sahabi. Nazy wano go Kociarzem, bo bardzo te zwierzęta lubił. Moja mała Dua nazwała tego kota jego imieniem. Uważa Hazrata za bezdomnego, ale mnie się zdaje, że on po prostu lubi naszą kuchnię. – Kto by nie lubił? – zapy tałam z uśmiechem. – No cóż, moja sy nowa gotuje najlepiej w cały m Les Marauds. Ty lko jej tego nie mów. – Bardzo polubiłaś Duę... Przy taknęła. – To dobra dziewczy nka. Może niespecjalnie grzeczna, ale zawsze mnie rozśmiesza. I pomaga opiekować się Mają. – Maja to straszny urwis. – Tak... No cóż, ona mieszka w Tuluzie – odpowiedziała Omi, jakby to wszy stko tłumaczy ło. – Jasmina przy jeżdża na ramadan, ale poza ty m prawie się nie widujemy. Nie podoba jej się u nas, dla niej jest tu za spokojnie. – Chy ba nas nie docenia. Nas. Dlaczego uży łam tego słowa? Ale Omi zdawała się tego nie zauważać. Rzuciła mi kpiące spojrzenie. – Jar. Tu się sporo dzieje... Sły szałam, że masz gościa. Zachowałam obojętny wy raz twarzy. – Ja ciągle mam gości. Wczoraj odwiedziła mnie Joséphine, ta co ma Café des Marauds. Ale już pół Lansquenet przewinęło się u mnie o różny ch porach. Kolejne wy mowne spojrzenie. Pod rzadkimi, wy razisty mi brwiami ma mętne, niebieskie jak ży łki oczy. – Ty chy ba my ślisz, że urodziłam się wczoraj. Jak gdy by coś w tej wiosce mogło się wy darzy ć bez mojej wiedzy ! Ale skoro chcesz się bawić w sekrety... – To nie jest ty lko mój sekret. Omi wzruszy ła ramionami. – To uczciwe, jak sądzę. Ale... – O co chodzi z ty mi sekretami? – Do pokoju wróciły Fatima z Zahrą, niosąc jakieś marokańskie słody cze. – Czy moja Omi plotkuje? – Przeciwnie – zaprotestowałam. – Omi zawsze jest szalenie dy skretna. Fatima zachichotała. – Chy ba mówisz o jakiejś innej Omi. Proszę, spróbuj tego... Mam tu chałwę, dakty le, makaroniki, różane cukierki i sezamki. Nie, Omi, nie ty... – zaśmiała się, widząc, że staruszka sięga do patery. – Jest ramadan, pamiętasz? – Chy ba zapomniałam. – Omi puściła do mnie oko.
Zauważy łam, że Fatima jest jakby nieobecna duchem. – Czy coś się stało? Skinęła głową. – Chodzi o teścia mojej Jasminy, Mohammeda Mahdżubiego. Źle się czuje. Ostatnio przeniósł się do nas, dopóki Jasmina z Ismailem nie wy jadą. Woli mieszkać z nami niż z Saidem. Omi pry chnęła niegrzecznie. – Powiedz raczej, że nie chce by ć blisko tej kobiety ! Fatima cmoknęła niecierpliwie. – Omi, proszę... Ja w ty m czasie obserwowałam Zahrę – tak różną od Jasminy, a zarazem tak do niej podobną. Nie po raz pierwszy zauważy łam, jaką przy krość sprawia jej każda wzmianka o Inès Bencharki. – Powiedz, co my ślisz o Inès? – zwróciłam się do niej wprost. Wy raźnie spanikowała. W czarny m hidżabie, upięty m w trady cy jny sposób, wy glądała jednocześnie na starszą i młodszą od siostry. By ła też do bólu nieśmiała, a kiedy przemówiła, miała dziwnie bezbarwny głos. – J-jest interesująca... Omi aż zaskrzeczała. – No, jak na to, że właściwie mieszkasz w tamty m domu... Zahra poczerwieniała. – Sonia jest moją przy jaciółką. – Sonia, tak? My ślałam, że chodzisz tam, żeby robić maślane oczy do tego młodego człowieka! Policzki Zahry zapłonęły ży wy m ogniem. Zrobiła ruch, jakby chciała wy jść. Wstałam. – Cóż, świetnie się składa. Właśnie miałam poprosić, żeby ktoś mi pokazał, gdzie mieszka Inès. Może zechciałaby ś, Zahro? Wiem, że pada... – Oczy wiście, bardzo chętnie. – Głos miała bez wy razu, ale w oczach dostrzegłam wdzięczność. – Przy niosę twój płaszcz, już prawie wy sechł. Kiedy wy szła, Fatima zwróciła się do Omi: – Jesteś dla niej za twarda. – To ży cie jest twarde – gdaknęła Omi. – Musi się tego nauczy ć, bo inaczej utonie w szklance wody. Uśmiechnęłam się. – Jazak Allah. Dziękuję za gościnę, następny m razem przy niosę czekoladki. Jak ty lko nadejdzie dostawa... Przy drzwiach włoży łam buty. Zahra już czekała z płaszczem. – Nie zwracaj uwagi na jej gadanie. – Znowu ten dziwny bezbarwny głos. – Jest stara. Przy wy kła mówić, co my śli, nawet jeśli jej umy sł działa na jedny m złamany m try biku. – Otworzy ła drzwi. – To niedaleko, pokażę ci. W Les Marauds domy nie mają numerów, to jedna z tutejszy ch osobliwości. Nawet nazwy ulic są nieoficjalne, chociaż teraz, kiedy ten teren przeznaczono do rozbudowy, to także może się wkrótce zmienić. Rey naud mówi, że Georges Clairmont prowadzi kampanię, aby uznano to miejsce za rodzaj zaby tku (a jego za głównego realizatora projektu), ale przy tej części rzeki jest zby t wiele takich wiosek jak Lansquenet, zby t wiele uroczy ch mały ch bastides, stary ch garbarni,
malowniczy ch kamienny ch mostów, średniowieczny ch szubienic i statuetek tajemniczy ch święty ch, żeby lokalne władze przy wiązy wały wielką wagę do jednej uliczki z domami z szachulcowego muru, w połowie podmy ty mi przez rzekę. Brak nazw i numerów to problem wy łącznie listonosza, więc jeśli ktoś postanowi wy remontować którąś z tutejszy ch ruder i mieszkać w niej wbrew przepisom, nikt go od tego nie powstrzy ma ani się ty m nie przejmie. Zahra przed wy jściem włoży ła nikab. Teraz z jej twarzy nie dawało się niczego odczy tać, ale zy skała w ten sposób na śmiałości. Nawet jej postawa się zmieniła. – Czemu chcesz się spotkać z Inès? – spy tała, obracając się do mnie. – Mieszkałam kiedy ś w jej domu. – To nie jest dobry powód. – Wiem. – Ciągnie cię do niej, co? Wiem, to widać. Nie jesteś pierwsza. Wszy stkie miały śmy z nią do czy nienia w taki czy inny sposób. Kiedy tu przy jechała i otworzy ła szkołę, wy dawało się, że to świetny pomy sł. Z tą tutejszą mieliśmy same problemy, ta Drou zabroniła nam chodzić w hidżabach. A brat Inès zaprzy jaźnił się z rodziną Mahdżubich, więc przez jakiś czas wszy stko się układało. Doszły śmy do końca bulwaru. Dalej by ły już same ruiny. Ostatni dom miał czerwone drzwi. – To dom Mahdżubich. Karim i Sonia też tu mieszkają. – Ale nie Inès? – Nie, teraz już nie. – Dlaczego? Nie ma miejsca? – Nie, nie o to chodzi. W każdy m razie, znajdziesz ją tam – wskazała mi kilka figowców, rosnący ch nad samą wodą, gdzie stary pomost wznosił się nad goty cką plątaniną korzeni. To tam rzeczne szczury cumowały kiedy ś swoje łodzie. I nagle ją zobaczy łam: głęboko zanurzoną czarną łódź, uwiązaną pod osłoną drzew. – Łódź? Inès mieszka na łodzi? – Poży czy ła ją sobie. Ona już tu by ła. Wiem. Poznaję tę łódź. Za ciasna dla dwojga, mogła jednak pomieścić kobietę z dzieckiem. Dopóki nie będą potrzebować większej przestrzeni czy sprowadzać zby t wielu rzeczy... Nie sądziłam, aby Inès Bencharki akurat miała z ty m problem. Ale... – A co z Duą? – Przeważnie my się nią zajmujemy. Pomaga nam przy Mai. Czasem nocuje u Inès. Przy chodzi do nas na iftar. – Ale skąd pomy sł z łodzią? – Inès mówi, że czuje się tu bezpieczna. Poza ty m nikt się po tę łódź nie zgłasza. To akurat mnie nie dziwi. Właściciel wy niósł się stąd cztery lata temu. Ale dlaczego Roux zostawił łódź tutaj, skoro nie zamierzał wracać? Może nie zbudował jej dla siebie, ty lko dla kogoś innego... Kogoś innego? Dla samotnej kobiety z dzieckiem. Niechęć Roux do podróży z nami, chociaż, jak wiedziałam, utrzy my wał kontakty z niektóry mi przy jaciółmi z Lansquenet. Niechęć Joséphine do rozmowy ze mną na temat ojca dziecka. Cztery lata temu Roux jeszcze tu by ł. Pilou miał wtedy ze cztery lata. Wy starczająco dużo, by móc podróżować. Wy starczająco dużo, aby Joséphine pomy ślała
o wy ruszeniu w górę rzeki... Czy Roux prosił ją, aby z nim wy jechała? Czy mu odmówiła? Może to on zmienił zdanie? Czy kiedy ży ł ze mną w Pary żu, ona w Lansquenet czekała na jego powrót? Tak wiele py tań bez odpowiedzi. Tak wiele wątpliwości. Tak wiele obaw. Pory roku się zmieniają, kochankowie i przy jaciele ulatują z wiatrem jak liście. Moja matka nigdy się nie wiązała z mężczy zną na dłużej niż dwa ty godnie. Ty lko dzieci są prawdziwe, Vianne, mawiała. Przez całe lata przestrzegałam tej dewizy. Potem zjawił się Roux, a ja powiedziałam sobie, że od każdej zasady są wy jątki. Może się pomy liłam. Może musiałam tu przy jechać, aby się o ty m przekonać. – Nic ci nie jest? – To głos Zahry. – Dziękuję, nie. – Odwróciłam się do niej. – Powiedz mi, Zahro, dlaczego zaczęłaś nosić nikab, chociaż twoja matka i siostra go nie noszą? W jej oczach bły snął strach. – Czy to z powodu Inès? – Może w pewny m stopniu. No więc ona tam mieszka. – Spojrzała w stronę łodzi. – Ale raczej nie licz na rozmowę. Zostawiła mnie na deszczu przy końcu Boulevard des Marauds. Niebo pociemniało jeszcze bardziej – tej nocy chy ba nie zobaczy my ani kawałka księży ca w pełni. Dzwon kościelny wy bił czwartą, tak samo ciężki i ospały jak to powietrze. Spojrzałam na łódź Roux – cichą, nieruchomą, przy cumowaną przy brzegu – i pomy ślałam o Inès Bencharki. Omi porównała ją do skorpiona, który próbuje się przeprawić przez rzekę. Ale w tamtej przy powieści skorpion utonął. Akurat w tej chwili zadzwoniła mi w kieszeni komórka. Wy ciągnęłam telefon i spojrzałam na ekran; wy świetlił się znajomy numer. No jasne, któż by inny ? To by ł Roux.
Rozdział piąty
Wtorek, 24 sierpnia Żaden sekret nie utrzy ma się zby t długo. Przy najmniej nie w Lansquenet. Raptem przez dwa dni nie wy chodziłem z domu, a już zaczęły się szepty. Nie mogę obwiniać o to Joséphine ani nawet Pilou. Wiem, to zaczęło się tego ranka, kiedy Charles Lévy po raz kolejny przy szedł na skargę w sprawie zaginionego kota. Przez możliwie jak najwęższą szparę powiedziałem mu, że źle się czuję, ale wcale się ty m nie zraził. Klęcząc na progu, mówił drżący m z emocji głosem do skrzy nki na listy : – To Henriette Moisson, mon père. Zabiera mojego Ottona do domu. Karmi go i nazy wa Tati. Czy to nie podpada pod uprowadzenie czy bezprawne pozbawienie wolności, czy coś? Odpowiedziałem mu zza drzwi: – Nie sądzisz, że bierzesz to zby t poważnie? – Ta kobieta ukradła mi kota, père. Jak inaczej mam to traktować? Próbowałem mu tłumaczy ć: – Jest samotna, i ty le. Może gdy by ś z nią porozmawiał... – Próbowałem! Wszy stkiemu zaprzecza. Mówi, że od dawna go nie widziała, ale cały jej dom cuchnie ry bami... Bolała mnie głowa i posiniaczone żebra. Nie miałem do niego siły. – Monsieur Lévy ! – ry knąłem przez szparę. – Czy dobry Pan nie kazał nam miłować swoich sąsiadów jak siebie samego? Czy się my lę, czy też w gruncie rzeczy chodziło Mu o to, żeby śmy skarży li się na nich ile wlezie i pod by le jakimi pretekstami szerzy li niezgodę? Czy Jezus miałby pretensje, że samotna stara kobieta od czasu do czasu poży cza sobie Jego kota? Cisza. Po chwili skruszony głos: – Przepraszam, mon père. Nie pomy ślałem o ty m. – Dziesięć zdrowasiek! – Tak jest, mon père. Niedługo potem rozniosło się po wsi, że monsieur le curé spowiada przez szparę na listy. Następny zjawił się Gilles Dumarin, oficjalnie żeby zapy tać o zbiórkę na kościelny fundusz
kwiatowy, ale w rzeczy wistości poradzić się w sprawie matki. Potem przy szła Henriette Moisson, aby prosić o odpuszczenie grzechu, który popełniła jeszcze jako embrion. Później Guillaume Duplessis chciał wiedzieć, czy czegoś nie potrzebuję. Potem Joline Drou, aby móc zameldować Caro, że dzieje się coś dziwnego. Wreszcie sama Caro z pretensjami i jawny m oskarżeniem (przez drzwi), że coś ukry wam. Siedząc na wy cieraczce, prosiłem: – Caro. Idź sobie, proszę. – Najpierw powiesz mi, père, co tu jest grane – domagała się ty m swoim dobitny m głosem. – Piłeś, tak? – Oczy wiście, że nie. – To otwieraj! Kiedy odmówiłem spełnienia tego rozkazu, odeszła, ale wieczorem wróciła w towarzy stwie père Henriego. W pierwszej chwili chciałem udać, że mnie nie ma, ale Caro podeszła do okna i zaczęła zaglądać przez okiennice, więc domy śliłem się, że nie odpuści. Otworzy łem. – Wielkie nieba, Francis! Tak, Henri. Wiem, jak to wy gląda. Większość obrażeń jest powierzchowna, ale mimo to robi wrażenie. Przez chwilę czułem nawet coś w rodzaju rozbawienia na widok ich min. Ale biskupowi wy starczy teraz najmniejszy pretekst, aby mnie stąd odesłać, no i właśnie go znalazł. Oczy wiście nie popełniłem nic złego, zapewniał mnie père Henri (dając do zrozumienia coś wręcz przeciwnego), ale ten atak na moją osobę stanowi dowód, że utraciłem w Lansquenet wszelką wiary godność. Dla dobra swoich owieczek, a także dla mojego własnego bezpieczeństwa zostanę więc przeniesiony do innej parafii. Potrwa to pewnie około ty godnia, ale try biki już się kręcą. Może mnie wy ślą do dużego miasta, gdzie będę miał okazję nabrać ogłady towarzy skiej, głosić kazania do szerszego audy torium i nauczy ć się rozumieć potrzeby wielokulturowej społeczności. Oczy wiście ani przez chwilę nie dałem się oszukać. Wiem, że to kara. By ć może biskup nie zdaje sobie sprawy, jak wielka. Dla niego wszy scy księża są tacy sami, jak pionki. Ale mieszkałem w Lansquenet prawie przez całe ży cie i wy rzucić mnie stąd to tak, jak wy drzeć jakąś istotną część mego jestestwa. Wiem, że nie zawsze by łem tak otwarty czy tak posłuszny, jak powinienem. Może opierałem się zmianom, buntowałem przeciwko władzy. Moje poczy nania wobec rzeczny ch ludzi nie zawsze cechowała serdeczność. Nie zawsze jestem cierpliwy wobec swoich owieczek, a jeszcze mniej w stosunku do Maghrébins. Krótko mówiąc, traktowałem Lansquenet jako moje osobiste lenno, ustanawiając własne zasady i odgry wając rolę dy ktatora i sędziego. Ale żeby mnie stąd usuwać... Zapada noc. Wszy stko mnie boli. Za oknami świszcze triumfalnie czarny autan, niosąc ku mnie zza rzeki głos muezina. Autan blanc, emporte le vent. Autan noir, désespoir. I teraz po raz pierwszy czuję strach. Chociaż nie, mon père, czuję rozpacz. Ten wiatr, który tak często wieje, trzy ma mnie za kark. Przegnał już rzeczne szczury, zamknął chocolaterie Vianne. My ślałem, że jest po mojej stronie, że będę tu trwał jak skała, niewzruszony i nieugięty...
Ale dzisiejszej nocy mam go pod swoimi drzwiami. Już nie jestem niewzruszony. Nikt już mnie tu nie chce. I boję się, mon père, że to ja zostanę teraz zdmuchnięty.
Rozdział szósty
Wtorek, 24 sierpnia Głos wy dawał się zadziwiająco bliski, jakby z odległości zaledwie kilku metrów. Serce przetoczy ło mi się gwałtownie niczy m fala tak naładowana odpadkami, że aż bliska opadnięcia. Zaufaj Roux, my ślałam żarliwie. Że też akurat ten moment wy brał sobie, aby zadzwonić ze wsparciem! Jakie to dla niego ty powe! Szy bko schowałam się pod jedną ze stary ch garbarni. – Roux, gdzie się podziewałeś? Zostawiłam ci ty le wiadomości... – Zgubiłem telefon. – Niemal sły szałam, jak wzrusza ramionami. – Czy to coś ważnego? Prawie się roześmiałam. Jak miałam mu wy jawić swoje my śli, obawy, swoje rosnące przekonanie, że mnie okłamał, pozwalając mi wierzy ć przez całe cztery lata, iż możemy stworzy ć rodzinę... – Vianne? – Jego głos nabrał podejrzliwości. Przy pomniałam sobie, że Roux zawsze przez telefon sprawiał wrażenie podejrzliwego. Szkoda, że nie widzę jego oczu. A jeszcze większa, że nie widzę kolorów. – Rozmawiałam z Joséphine. Ona ma sy na. Nic o ty m nie wiedziałam. Mgnienie ciszy. – Roux. Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Bo jej to obiecałem. Tak po prostu! A jednak za kulisami słów wije się ty siąc odcieni. – A... wiesz, kto jest ojcem chłopca? – Obiecałem, że ci nie powiem. Obiecałem. Dla Roux to więcej niż dosy ć. Dla niego przeszłość jest nieistotna. Nawet ja mam ty lko najbardziej niezbędną wiedzę o ty m, skąd pochodzi, kim jest. Roux nie mówi o swojej przeszłości, może nawet jej nie pamięta. To jedna z cech, które w nim kocham – brak zgody, aby przeszłość miała na niego jakikolwiek wpły w – a jednak właśnie ona czy ni go niebezpieczny m. Gdy ż człowiek bez przeszłości jest jak człowiek bez cienia.
– Zostawiłeś tu łódź? – Tak. Dałem ją Joséphine. Znowu to mgnienie ciszy, jakby spadła między nas jakaś kurty na. – Joséphine? Dlaczego? – Mówiła o wy jeździe – odrzekł ty m ostrożny m, beznamiętny m głosem. – Chciała wy ruszy ć w górę rzeki, zobaczy ć kawałek świata. Ty le jej zawdzięczałem – przezimowała mnie u siebie, dała pracę, gotowała posiłki... No więc dałem jej tę łódź, zresztą nie by ła mi już potrzebna. Teraz zobaczy łam to wszy stko w głowie, tak wy raźnie, jakby m wróży ła z czekolady. A najgorsze, że gdzieś w najskry tszy ch głębinach serca, tam, skąd przemawia do mnie matka, wiedziałam to cały czas. Więc uważałaś, że możesz się ustatkować? A myślisz, że ja nie próbowałam? Ludzie tacy jak my tego nie potrafią, Vianne. Rzucamy za długie cienie. Próbujemy utrzymać tę odrobinę radości i światła, jaka się w nas tli, ale w końcu wszystko przepada. – Kiedy wracacie? – zapy tał. – Jeszcze nie wiem. Mam tu coś do zrobienia. – A co? Głos dobiegał z tak bliska! Wy obraziłam sobie Roux, siedzącego na pokładzie w słońcu, może z puszką piwa, obok wstążki plaży nad Sekwaną i czarnej sy lwetki Pont des Arts na tle letniego nieba. Widziałam go tak wy raźnie, jakby m śniła na jawie. Ale – jak w wielu moich snach – czułam się oderwana od sceny, cofałam się nieświadomie w ciemność. – Powinny ście już wrócić. Mówiłaś, że jedziesz ty lko na parę dni. – Wiem. To już długo nie potrwa. Ale mam tu... – Tak, tak, coś do zrobienia. Ale Vianne, zawsze coś się znajdzie. I to coraz więcej. Ta cholerna wioska już taka jest. I zanim się obejrzy sz, minie pół roku, a ty zaczniesz wy bierać materiał na zasłony. – To śmieszne. Zostanę tu jeszcze najwy żej kilka dni. – Przy pomniałam sobie o telefonie do Guy a i o zamówieniu na czekoladę. – No, powiedzmy, ty dzień. Poza ty m, jeśli się stęskniłeś, zawsze możesz tu przy jechać. Pauza. – Wiesz, że nie mogę. – Dlaczego? Kolejna, dłuższa pauza. Wy czuwałam jego rozterkę. – Dlaczego mi nie ufasz? Dlaczego nic nie może by ć proste? Bo nie jest. Bo bez względu na to, jak daleko odejdziesz, rzeka przy niesie cię w końcu do domu. Bo widzę więcej, niż chcę zobaczy ć, nawet kiedy wolałaby m by ć ślepa. – Czy to z powodu Joséphine? Nie ufasz mi? – Nie wiem. Znowu ta cisza, jak ekran pełen skaczący ch cieni. – Okej, Vianne. Mam ty lko nadzieję, że to jest tego warte. I zostałam z szumem morza w uchu jak muszla na fali przy boju. Potrząsnęłam głową. Miałam mokrą twarz i skostniałe czubki palców. To moja wina, nie powinnam by ła tamtego dnia wzy wać wiatru. Wy daje się taki nieszkodliwy, prawda? Taki lekki i naturalny... Ale wiatr w każdej chwili może się zmienić i porwać z sobą te wszy stkie drobne
rzeczy, które zdołaliśmy zbudować... Czy Armande widziała, na co się zanosi? Czy odgadła prawdę o Roux i Joséphine? Czy mogła się domy ślić, że jej list-bomba rozwali nasze wspólne ży cie? Bo tak właśnie jest, jak sądzę, kiedy się otwiera list od zmarłej osoby. Daleko lepiej nigdy nie oglądać się wstecz; nie rzucać cienia – jak Roux. Mimo wszy stko już na to grubo za późno. Wy obrażam sobie, że Armande i to wiedziała. Dlaczego wróciłam do Lansquenet? Dlaczego musiałam napotkać Kobietę w Czerni? Z tego samego powodu, z którego skorpion ukłuł bawołu, wiedząc, że oznacza to śmierć obojga. Ponieważ nie mamy wy boru – ona i ja. Ponieważ jesteśmy z sobą złączone. Deszcz ustał, ale wiatr osiągnął ten przerażający punkt intensy wności, kiedy szarpie drutami telefoniczny mi i zawodzi, dając głos czarnemu autanowi; głos, a może i przesłanie. Co sobie myślałaś, Vianne? Że pozwolę ci odejść? Że pozwolę ci już na zawsze należeć do kogoś innego? Zeszłam z Boulevard des Marauds i ruszy łam w stronę starego pomostu. To tam cumowała stara, czarna łódź mieszkalna, otoczona drzewami o obnażony ch korzeniach. Zasłaniał ją brzeg rzeki, ale zaledwie kilka metrów dalej Tannes zmieniała się w potężne, niesforne zwierzę; jej gładką powierzchnię zaśmiecały odpadki – sterty gałęzi i różny ch pozostałości, splątany ch z kablami i drutami. Kąpiel w ty ch warunkach by łaby teraz zdecy dowanie niemądry m przedsięwzięciem, nawet pły cizny są zdradzieckie. Gdy by Aly ssa skoczy ła z mostu poprzedniej nocy, a nie sześć dni temu, na pewno by tego nie przeży ła, zresztą Rey naud także. Podeszłam nieco bliżej i zawołałam: – Madame Bencharki! Wiedziałam, że tam jest, czułam na sobie jej wzrok. Postąpiłam jeszcze o krok dalej. Wiatr rzucił mi włosy w twarz, grunt pod moimi nogami by ł całkiem przesiąknięty wodą. – Inès! Wy obraziłam sobie, jak mnie obserwuje z ukry cia ty mi dzikimi, podejrzliwy mi oczami. Żałowałam, że nie mam dla niej jakiegoś podarunku, ale brzoskwinie już się prawie skończy ły, a poza ty m nie miałam pojęcia, co mogłoby na nią podziałać. Pod swy mi liczny mi zasłonami Inès kry je tak samo liczne twarze: dla Omi – skorpiona, dla Zahry – przy jaciółki, dla starego Mahdżubiego – buntowniczki, dla Aly ssy – jakiejś przerażającej istoty... A dla Karima? Jeszcze raz zawołałam. Ty m razem usły szałam na łodzi jakiś szelest. Malutkie drzwi się otworzy ły i ukazała się postać w nikabie. – Czego tu chcesz? Głos miała niski, prawie bez akcentu, a jednak coś się w nim nie zgadzało, jak melodia grana w niewłaściwej tonacji. – Halo, jestem Vianne Rocher – powiedziałam, wy ciągając rękę. W ogóle się nie poruszy ła. Oczy nad kawałkiem tkaniny miała puste jak guziki. Zaczęłam mówić to, co sobie wcześniej przy gotowałam: że mieszkałam kiedy ś w chocolaterie, że zatrzy małam się w Les Marauds, że chcę pomóc jej i Dui... Słuchała bez słowa. Stojąc na niskim pokładzie, zdawała się chodzić po wodzie. Za nią, na Tannes unosił się cienki wodny py ł. Mogła by ć duchem... albo czarownicą. – Wiem, kim pani jest – odezwała się w końcu. – Przy jaciółką tego księdza, Rey nauda. Uśmiechnęłam się.
– On i ja mamy za sobą długą drogę. Nie zawsze by liśmy przy jaciółmi. Kiedy ś próbował mnie stąd przegnać. Oczy Inès pozostały bez wy razu, dłonie w czarny ch rękawiczkach nawet nie drgnęły, opuszczone wzdłuż boków. Stopy też nie wy stawały spod abai i gdy by nie te puste oczy, mogłaby by ć ty lko omamem świetlny m, nikabem wy pełniony m powietrzem. – Niektórzy mówią, że to on podpalił szkołę. To nieprawda. Rey naud ma swoje wady, ale jest dobry m człowiekiem. Nie jest podstępny ani tchórzliwy, tak jak ten podpalacz. A teraz pozwalają mu się obwiniać... – Dlatego pani przy szła? Żeby się za nim wstawić? – My ślałam, że może pani potrzebować pomocy. – Dziękuję, ale nie – odrzekła beznamiętnie. – Mieszka pani na łodzi... – Co z tego? My śli pani, że na łodzi tak trudno się ży je? Proszę mi wierzy ć, znam gorsze warunki. Ten kraj jest łatwy w porównaniu z moim. Łatwy, miękki i gnuśny. – Teraz w jej głosie zabrzmiała nuta pogardy, a oczy nad zasłoną się zwęziły. I wreszcie mogłam zobaczy ć jej kolory. Bły szczały w posępny m świetle, dodając do jej zwy kłej czarnej abai podbicie z poły skliwego jedwabiu moiré. Insty nktownie sięgnęłam po jej my śli i otrzy małam garść łupów: koszy k czerwony ch truskawek, para żółty ch pantofli, bransoletka z czarny ch gagatów, kobieca twarz w lustrze. I jedwabie, haftowane, kolorowe jedwabie; gaza cienka jak mglista pajęcza sieć, szy fon usiany kry ształkami, biała ślubna suknia, szafranowe złoto, morwowy fiolet, leśna zieleń... Ty le kolorów, to zadziwiające! Bez tego nigdy nie można by zgadnąć, że ona i Karim są z sobą spokrewnieni, ale wy starczy poskrobać powierzchnię – i proszę: takich kolorów po prostu nie da się ukry ć. Inès wzdry gnęła się, wy raźnie urażona. Zupełnie jakby m dotknęła jej w jakiś zakazany, inty mny sposób. Oczy jej się rozszerzy ły i teraz zobaczy łam także ich kolor: zieleń tak ciemną, że niemal czarną, z kroplą roztopionego złota. – Przestań! – sy knęła. Wy ciągnęłam dłoń. – Już dobrze, Inès. Rozumiem. Zaśmiała się fałszy wy m, brzęczący m śmiechem. – Tak ci się wy daje? Że coś rozumiesz? Bo widzisz trochę więcej niż ci wszy scy ślepi ludzie? – Miałam powód, żeby tu przy jechać. Dostałam list od zmarłej osoby. Z wiadomością, że jestem tu potrzebna. A potem zobaczy łam ciebie... – I pomy ślałaś... co? Biedna, sponiewierana muzułmanka w nikabie, prześladowana przez kuffar? Nieszczęsna, wy straszona wdowa, która przy jmie każdą, nawet protekcjonalną propozy cję przy jaźni albo... czekolady ? Tak, Vianne, wiem o tobie wszy stko – ciągnęła, widząc moje zdziwienie. – Przy jechałaś tu osiem lat temu i oczarowałaś wszy stkich tak, że cię pokochali... tak, nawet ten wstrętny ksiądz. My ślisz, że o ty m nie sły szałam? Że Karim mi nie powiedział? Ta kobieta z kawiarni cały czas gada ty lko o tobie. Tak samo ten staruszek z psem i piekarz Poitou, i kwiaciarz Narcisse. Można by sądzić, że anioł zstąpił z dżanna******, żeby nas uratować. A teraz Fatima al-Dżerba i jej matka to podchwy ciły – ach, jak one wszy stkie kochają tę czekoladową panią, która uważa, że skoro kiedy ś by ła w Tangerze, to rozumie całą naszą kulturę...
Słuchałam w milczeniu, zaskoczona głębią jej pogardy. Jeśli czegoś się spodziewałam po naszy m pierwszy m spotkaniu, to na pewno nie tego otwarcia śluz, tego zalewu jadu. Skorpion, mówiła Omi. A teraz to ja tonę i co gorsza, nie mam nikogo oprócz siebie, na kogo mogłaby m zwalić winę. Bawół z przy powieści jest tak samo niewolnikiem własnej natury jak skorpion, a ja? Czy ż jakaś moja cząstka nie chciała tego ukłucia, żeby udowodnić to, co zawsze sekretnie wiedziałam? Że nic nie trwa wiecznie, że nawet magia zawodzi, że wszy stko, dla czego pracujemy i co kochamy, wraca w końcu do tej samej ślepej ściany... Czy to jest ta lekcja, dla której tu przy jechałam? Czy dlatego wróciłam do Lansquenet? – Wiem, że ukry wasz Aly ssę – powiedziała. Zadrżałam, bo nagle zrobiło mi się zimno. – My ślisz, że nic nie widzę i nie sły szę? My ślisz, że ponieważ noszę nikab, nie zwracam uwagi na to, jak postępujesz? My ślisz, że skoro mnie nie widzisz, niczego nie zauważam? – To nie ma nic wspólnego z nikabem. I wcale nie ukry wam Aly ssy. Mieszka u mnie z własnej woli, dopóki nie zdecy duje o swoim dalszy m ży ciu. Inès wy dała dziwny, chrapliwy odgłos. – Pewnie uważasz, że na ty m polega pomoc. – Ktoś musiał jej pomóc. Przecież próbowała się zabić. Utkwiła we mnie zielonozłote spojrzenie. Pod abają poruszała się z wy studiowaną gracją tancerki. Sądząc po oczach, musiała by ć uderzająco piękna. – Rozumujesz jak dziecko. Dziecko widzi pisklę, które wy padło z gniazda, i zabiera je do domu. Potem następuje jedna z dwóch możliwości: pisklę od razu ginie albo przeży wa, a wtedy dziecko po kilku dniach odnosi je pod gniazdo. Ale pisklę nabrało już ludzkiego zapachu, więc ptasia rodzina je odrzuca. Wtedy ginie z głodu albo wpada w łapy kota, albo inne ptaki zadziobują je na śmierć. Dziecko, przy odrobinie szczęścia, nigdy się o ty m nie dowie. Poczułam, że się czerwienię. – To nie to samo. Aly ssa nie jest pisklakiem. – Nie? Może powiesz jeszcze, że zachowuje post i nie obcięła włosów? – Maja ci powiedziała? – Nie potrzebuję do tego dziecka. My ślisz, że ty lko ty jedna widzisz różne rzeczy ? Przy pomniało mi się, co mówiła Aly ssa: że Inès Bencharki to amar, zły duch w ludzkim ciele, zesłany, aby kusić niewinny ch. Sły szałam to oskarżenie już przedtem – i to nie raz – w czasie moich podróży. Ludzie mający dar widzenia, tacy jak my, często są podejrzewani o złe postępki. Moja matka nazy wała siebie czarownicą, to całkiem w jej sty lu. Ja nigdy sobie na to nie pozwoliłam; to słowo jest zby t mocno obciążone historią i uprzedzeniami. Ci, którzy mówią, że słowa nie mają mocy, nie wiedzą nic o ich naturze. Dobrze uży te słowa potrafią wy kończy ć reżim, zamienić czułość w nienawiść, dać początek religii, a nawet wojnie. Słowa są pasterzami kłamstw; najlepszy ch z nas prowadzą na rzeź. – Moja matka by ła czarownicą. – Powinnam się by ła domy ślić – odparła ze śmiechem Inès. A potem się odwróciła i weszła do środka, razem z ty m przebły skiem kolorów, skręcony ch jak w oku szklanej kulki. Drzwi się za nią zamknęły i zostałam sama na brzegu Tannes. Czarny wiatr skrzy piał w drutach i znowu zaczęło padać.
****** Raj.
Rozdział siódmy
Środa, 25 sierpnia Północ, deszcz już nie pada. Niebo jest chmurny m agatem. Sierpniowa pełnia – ta, która według ludowy ch wierzeń odpowiada za wszy stkie nasze problemy – jest cała w strzępach, mon père, suplikantka na nocny m hory zoncie. Nie mogę spać, bolą mnie palce. Mój umy sł jest całkiem zablokowany i pełen niepokoju. Już czuję tę lawinę, która spadnie na mnie wraz z jutrzejszy m rankiem: telefony, wizy ty, przy czajona nieuchronność kompletnego zawalenia się ży cia. Na zewnątrz wiatr nie słabnie ani na chwilę, szarpie mnie jak zniecierpliwione dziecko. Zastanawiające, jak niewiele rzeczy posiadam – dom należy do Kościoła, podobnie jak całe umeblowanie, większość książek i obrazów. Brezentowy plecak z urwany m paskiem – ten sam, który zabrałem do seminarium więcej lat temu, niż lubię my śleć – z łatwością pomieści cały mój doby tek. Oprócz szat kapłańskich, które oczy wiście zostawię, co właściwie mam? Parę koszul, dżinsy, ze trzy T-shirty, skarpetki, bielizna. Gruby, wy dziergany na drutach sweter, który noszę w chłodne dni. Szalik. Kapelusz. Szczotka do zębów, grzebień. Egzemplarz pism świętego Augusty na, który mi dałeś, gdy by łem chłopcem. Zegarek mojego ojca. Twój różaniec – z zielony ch szklany ch paciorków – tandeta, ale go lubię. Brązowa koperta z fotografiami, papierami, dokumentami. Trochę pieniędzy, niewiele. Czterdzieści pięć lat zapakowany ch starannie do jednego plecaka. Właściwie po co to zrobiłem, mon père? To absurd. Przecież nigdzie się nie wy bieram. Po pierwsze, nie mam dokąd. Jest środek nocy, pada deszcz. A jednak już się widzę, jak wy chodzę z plecakiem na jedny m ramieniu. Zostawiam w drzwiach klucze, zamy kam za sobą furtkę i wy chodzę na opustoszałą ulicę w płaszczu i tury sty czny ch butach, prosto pod czarne niebo. To niebo musi mieć inne uczucia wobec człowieka bez domu, podobnie jak droga – jest jakby twardsza, twardsza dla stóp. Moje buty są porządnie znoszone i wy godne. Mogę tak iść godzinami, zanim zdecy duję, co dalej. Jakże atrakcy jnie to brzmi, mon père! Wiedzieć, że każdy krok odsuwa mnie coraz dalej od père Henriego Lemaître’a. Że nie muszę za nic odpowiadać, a decy dować ty lko o ty m, gdzie
będę spał i czy skręcić w prawo czy w lewo. Wy zby ć się pożądania i zdać na losowość kosmosu... Losowość? Ależ tak, père. Oczy wiście wiem, że Bóg ma jakiś plan. Ostatnio jednak coraz trudniej przy chodzi mi wierzy ć, że ten plan idzie tak gładko, jak On sobie zamierzy ł. Im bardziej teraz o ty m my ślę, ty m częściej widzę Boga jako udręczonego biurokratę, który chce pomóc, ale utrudniają mu to różne komitety i nadmiar papierkowej roboty. Jeśli nas w ogóle widzi, père, to zza biurka zawalonego stosami sprawozdań i rozpoczęty ch prac. To do tego potrzebni mu są księża i biskupi, aby je nadzorowali. Dlatego nie czuję do Niego urazy, ale tak dzieje się zawsze, gdy się żongluje zby t wieloma piłeczkami. Zawsze któraś ucieknie. Ten wiatr jednak przeczy ścił mi umy sł. Historia pełna jest opowieści o ludziach, którzy wy łamali się z konwenansu i wy brali ży cie w drodze. Jedny m z nich jest mój patron. Może pojadę do Asy żu? Musiałem się zdrzemnąć, père. Obudziłem się zeszty wniały, a pod frontowy mi drzwiami stał mój plecak. Przez chwilę, jeszcze na granicy snu, nie pamiętałem, że go tam zostawiłem. Potem sobie przy pomniałem i poczułem strach. Pewniki z ostatnich paru godzin wraz z nadejściem świtu osłabły. Zazwy czaj rano najpierw wy bieram się do Poitou po croissanty czy pain au chocolat. Dziś tego nie zrobiłem. Nie chcę, żeby Poitou opowiadał o mnie po całej wiosce, poza ty m zakupy w piekarni na ty m etapie oznaczały by, że kusi mnie, by zostać, a przecież zdecy dowałem się odejść. Zaparzy łem kawę i upiekłem tost z czerstwego chleba. Pachniał lepiej, niż smakował, ale to wy starczy ło, by m sobie uświadomił, jaki jestem głodny. Nie mam takiej wprawy w głodzeniu się jak dawniej, père. Nie przestrzegam już wielkiego postu. Ale gdy by m miał odejść, to będę musiał przy wy knąć do głodowania. Mój patron oczy wiście ży wił się korzonkami i jagodami – pewnie to mu wy starczało, by utrzy mać się przy ży ciu. Ale mnie będzie dość trudno obejść się bez croissanta na śniadanie. Spojrzałem w niebo – wciąż by ło ciemno, chociaż świt zaczął się ponad godzinę temu. Nie chciałem sprawiać wrażenia, że wy jeżdżam, zwłaszcza wobec mieszkańców Les Marauds, kiedy wstają na poranne modły. Wiedziałem, że będę musiał przejść ich drogą, jeśli zdecy duję się wędrować wzdłuż rzeki. To wy dało mi się najbardziej sensowne, przy najmniej dopóki nie pokonam na ty le dużego odcinka, by nie spotkać nikogo, kto by mnie rozpoznał. Ucieczka w czy stej postaci: żadny ch wy jaśnień czy pożegnań. Nawet z Vianne czy z Joséphine... Zwłaszcza z Joséphine. Skończy łem śniadanie. Pora iść. Umy łem naczy nia, podlałem rośliny, zdjąłem bieliznę pościelową, wrzuciłem ją do pralki i włączy łem średni program. Zarzuciłem plecak na ramię, zgasiłem światło. – Do widzenia – powiedziałem. I wy szedłem w ciemność.
KRÓLOWA SKORPIONÓW
Rozdział pierwszy
Środa, 25 sierpnia W Les Marauds trzy małem się boczny ch ulic. Zapomniałem już, jak wcześnie ci ludzie wstają. Światła paliły się wzdłuż całego bulwaru – ciepłe, kolorowe prostokąty, żółte, czerwone, niebieskie, zielone. Więc tak się czuje outsider, pomy ślałem. By ć outsiderem. Jakoś mi to odpowiadało, pomy sł wy dawał się niemal romanty czny. Może by ć outsiderem znaczy ty le, co umieć patrzeć na wszy stko z boku. Zerknąłem na zegarek: szósta. Zaraz odezwie się muezin. Zgodnie z planem, do tej pory miałem by ć już poza obrębem Les Marauds. Omijając bulwar i siłownię, wy brałem jedną z wąskich uliczek, prowadzącą do starego pomostu. Dawniej, w czasach rzeczny ch szczurów, często cumowały tam łodzie, ale teraz nikt już z niego nie korzy sta. Nad rzeką jest ścieżka holownicza, którą dawniej przeciągano barki pod prąd; wiedziałem, że w końcu doprowadzi mnie do Pont-le-Saôul, gdzie wsiądę w autobus do Agen, a stamtąd... Do Pary ża? Londy nu? Rzy mu? Mnogość szos unoszący ch mnie coraz dalej i dalej od domu, prowadzący ch spiralnie jak w pajęczej sieci do każdego zakątka na mapie... Starałem się nie my śleć zby t intensy wnie nad ty m, co zrobię później. Krok po kroku, jedna noga przed drugą. Rzeka znowu przy brała i ty lko patrzeć, jak zaleje Boulevard des Marauds. Oczy wiście dla Les Marauds powódź nie jest niczy m nadzwy czajny m; nadbrzeżne domy pobudowano na palach, tak aby wy trzy mały falę przy boru. Ale pale są już stare; drewno z czasem wy blakło, wy paczy ło się i zwichrowało. Stalowe rozpórki, który mi część z nich wzmocniono, także zdąży ły zardzewieć. Z każdy m rokiem budy nki są coraz bliższe zawalenia, a ewentualny remont kosztowałby majątek. Pewnego dnia, pewnego zimowego dnia, rozpórki nie wy trzy mają i cały ten rząd pochy lony ch ruder, które tworzą Boulevard des Marauds, zwali się z hukiem do Tannes, jedno po drugim, jak kostki martwego domina, zostawiając po sobie ty lko pułapkę w postaci zwałów drewna i pokruszonego gipsu. Czy to by łoby takie złe? W każdy m razie, père, to już nie moja sprawa. Ja już skończy łem z Lansquenet,
zadecy dowałem o sobie, a o reszcie niech decy duje rzeka. I w tej właśnie chwili zauważy łem zacumowaną przy pomoście łódź mieszkalną. By ła wciśnięta w brzeg, jak śpiący człowiek w zagłębienie łokcia, w sporej odległości od nurtu. Rzeczni Cy ganie? Na pewno nie, ich czas dawno się skończy ł. A jednak z komina unosił się dy m czy para, a w oknie paliło się światło. Ktoś tam mieszkał. Insty nktownie cofnąłem się w kierunku drzew, które oddzielały rzekę od bulwaru. Nie chciałem, by mnie widziano. Ktokolwiek mieszkał na tej łodzi, nic mnie już nie obchodził. Odnajdę ścieżkę holowniczą i pójdę swoją drogą. Ale gdy ty lko dotarłem do drzew, zobaczy łem, że w moją stronę zmierza jakaś postać. Szczupła kobieta w czerni, z opuszczoną głową i zasłoną na twarzy. Można by pomy śleć, że z tak daleka nie sposób nikogo rozpoznać, ale ja zorientowałem się od razu ze sposobu, w jaki się poruszała: to by ła Sonia Bencharki. Musiała biec, bo prawie na mnie wpadła. Sły szałem jej ury wany, przy śpieszony oddech, oczy nad czarną zasłoną miała rozszerzone ze strachu i zaskoczenia. Bałem się, że zacznie krzy czeć. – Już dobrze, Soniu, to ja. Francis Rey naud. Ale zamiast uspokoić, jeszcze bardziej ją przeraziłem. Wy dała cichy, zduszony okrzy k. – Spacerowałem tu ty lko. Nie chciałem cię przestraszy ć. Oczy wiście to nie wy jaśniało plecaka na ramieniu. Ale ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnąłem, by ło zwrócenie na siebie uwagi. Zresztą co ona tutaj robi? Sama, nad rzeką, o tej porze? – Soniu – zacząłem. – Czy coś się stało? Wy dała jakiś chrapliwy odgłos. – Proszę... Nie mogę cię tak zostawić. Czy twój ojciec wie, że tu jesteś? – Nie – szepnęła. Pomy ślałem o Aly ssie. To nie fair. Ja ty lko chciałem stąd uciec. Mon père, my ślałem, po co wszy stko utrudniać? Ile jeszcze przeszkód Bóg postawi mi na drodze? Nie odpowiadam za nią. Tak samo jak za Aly ssę i za Inès Bencharki. Całe to zło, jakie spotkało mnie w ciągu ostatnich ty godni, by ło wy nikiem mojego wtrącania się w nie swoje sprawy. No dobrze, ale już koniec. Les Marauds ma swojego kapłana, niech on się zajmuje swoimi owieczkami. Nagle poczułem zapach benzy ny. Mój Boże, czy Sonia się w niej kąpała? – Co tu robisz? – spy tałem bardziej szorstko, niż zamierzałem. – Czemu czuć cię benzy ną? Chciałaś się spalić? Podniosła lament. – Ksiądz nie rozumie... – Idziemy po twojego ojca – powiedziałem, chwy tając ją za rękę. – Niech on się ty m zajmie. – Nie, nie! – Pokręciła głową tak energicznie, że cała się zatrzęsła. Kanister z benzy ną, który niosła pod okry ciem, wy padł na ziemię. Moje rozgory czenie sięgnęło zenitu. W gniewie staję się bezlitosny. Wiem, père, nie jestem z tego dumny. – Co jest z wami wszy stkimi? Najpierw twoja siostra, teraz ty ! Powariowały ście? Naprawdę wierzy cie, że jeśli umrzecie w ramadanie, Bóg da wam darmową przepustkę do raju? Spojrzała na mnie pusty m wzrokiem. – Nie chcę umierać.
– Więc co...? Wzdry gnęła się, sły sząc mój podniesiony głos. – Chciałam, żeby Inès się wy niosła. Znowu ta kobieta! – Kim ona jest, do diabła? I jak jej się udało zarazić całe Les Marauds swoim szaleństwem? – Urwałem. – Czekaj no... Właściwie jak chciałaś ją zmusić do wy jazdu? – Wskazałem kanister. – Soniu, co ty wy my śliłaś? Słodki Jezu. Wreszcie to do mnie dotarło. Zupełnie jakby mnie ktoś walił raz po raz w głowę. Łódź. Kanister. Sonia. Szkoła. Arabskie słowo Kurwa na ścianie. Czy n, który zrujnował mi ży cie, zrobił ze mnie pariasa zarówno w Les Marauds, jak w Lansquenet, czy n, który kosztował mnie całą moją reputację i dumę... – To ty podpaliłaś szkołę. Dlaczego? – Chciałam, żeby wy jechała. – Głos miała jak małe metalowe gwoździki, wbijane w drewno. – Żeby wy niosła się na dobre, tam, skąd przy jechała. Wcale nie miała tu zostać, przy jechała ty lko na wesele. Jak się wy niesie, Karim będzie już ty lko mój, tak jak się należy. Ale dopóki ona tu się kręci... – Mogłaś kogoś zabić. Inès albo jej córkę, albo kogoś, kto przy szedłby na pomoc... Potrząsnęła głową. – By łam bardzo ostrożna. Rozpaliłam ogień od frontu, a wy jście ewakuacy jne jest z ty łu. I rzuciłam kamy kami w okno, żeby się na pewno obudziły. Na chwilę odjęło mi mowę. Sonia próbowała spalić szkołę... Sonia, którą zawsze lubiłem, która bawiła się z chłopakami na placu i piła u Joséphine „diabolos”... – Czy ty w ogóle masz pojęcie o krzy wdzie, jaką mi wy rządziłaś? Wiesz, że to mnie wszy scy oskarżają? – Przy kro mi z tego powodu. – Przy kro! I my ślisz, że to wszy stko załatwi? – Mój głos wdarł się w ciszę jak ogień. – Podpalenie, usiłowanie morderstwa, kłamstwa? Zaskoczy ło mnie, że nie zaczęła płakać. Mogłem się tego spodziewać, père, ale głos miała tak samo cichy i twardy jak przedtem. – Jestem w czwarty m miesiącu ciąży, curé. Jeśli on się teraz ze mną rozwiedzie, zostanę sama. Nic nie dostanę. On może zostać tutaj albo wrócić do Maroka, jak mu się ty lko spodoba. Ja nie mam żadny ch praw, rozumiesz, księże? – Czemu miałby się z tobą rozwodzić? – Zrobi to, jeśli się dowie, że podłoży łam ogień. Już to mówiłam – on uwielbia Inès. I nie mogę liczy ć na pomoc ojca, on kocha Karima jak ulubionego sy na, a matka... matka uważa, że to anioł, który zstąpił z dżanna, żeby nas uratować. A co do Inès... Odwróciła wzrok. Muezin rozpoczął swoje nawoły wania do modłów. Brzmi to całkiem jak muzy czna inkantacja wy jęta z kontekstu. Komin starej garbarni pełni funkcję platformy rezonansowej do pouczania wierny ch. Haja la-s-salah. Haja la-s-salah. Za chwilę ulice zaroją się od ludzi – i już po mojej sekretnej ucieczce. Mówiła dalej: – On chodzi do niej nocami, sły szę, jak wstaje z łóżka. Po powrocie pachnie jej perfumami i nią samą. Wiem, że to ona, czuję to. Ja wszy stko to widzę, sły szę i czuję, a jednak nie mogę
mówić. Ona go zaczarowała, jest w jej mocy. Oboje jesteśmy. To śmieszne, père, niby porzuciłem stan duchowny, a teraz wy słuchuję spowiedzi. – Czarownic nie ma. Rozmawiałaś z Karimem? – Nie. – Dlaczego? – Próbowałam, ale on zaraz się złości. Wtedy moi rodzice mówią, że nie jestem posłuszna. Że powinnam by ć taka jak Inès – skromna i pełna szacunku. – A twój dziadek? Nie próbowałaś mu się zwierzy ć? Po raz pierwszy zobaczy łem w jej oczach uśmiech. – Kochany dżiddo! Ale już z nami nie mieszka i nie widuję go tak często. Pokłócili się z ojcem, ojciec mówi, że on ma zły wpły w na ludzi. A dżiddo nie podoba się, że mój ojciec zajął jego miejsce w meczecie. Teraz mieszka u Al-Dżerbów, rodziny mojego wujka Ismaila. Mówią, że jest chory i bliski śmierci. – Bardzo mi przy kro. – Uświadomiłem sobie, że to prawda. Mohammed Mahdżubi mieszkał tu od lat i mimo naszy ch sporów zawsze uważałem go za uczciwego człowieka. Jeśli umrze, zostawi po sobie puste miejsce w swojej społeczności. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o sobie. – Idź do domu i się przebierz. Ten strój śmierdzi benzy ną. Spojrzała na mnie niepewnie. – Nie powie ksiądz Karimowi ani mojemu ojcu? – Nie. Ale zostawisz Inès w spokoju. Cokolwiek masz do niej, musisz to rozegrać uczciwie. To znaczy jawnie, za pomocą słów, a nie niebezpieczny ch kawałów. – Ksiądz obiecuje, że nic nie powie? – Jeśli od tej chwili przestaniesz robić głupstwa. Westchnęła. – No dobrze. – Dwie zdrowaśki. Popatrzy ła na mnie ze zdziwieniem. – Żartowałem. My ślę, père, że trzeba by ć księdzem, żeby naprawdę rozumieć żarty. Ale Sonia przy najmniej uśmiechnęła się oczami, tak jak lubię. – Dżaza Allah, curé. Potem cicho odeszła.
Rozdział drugi
Środa, 25 sierpnia Przez całą noc prześlizgiwałam się z jednego snu do drugiego. O świcie obudził mnie cichy dźwięk przy zamknięty ch na klamkę frontowy ch drzwiach. Kiedy usiadłam na rozłożonej kanapie, dostrzegłam za szy bą jakiś cień: postać w czarnej szacie z twarzą osłoniętą chustą. – Aly ssa? Zapaliłam światło. Postać stała przy drzwiach; spod ciasno zawiązanej chusty widać by ło ty lko oczy... ale nie Aly ssy. Teraz dopiero zobaczy łam, że jest znacznie drobniej zbudowana, ma na sobie nie abaję, ty lko czarny płaszcz, o wiele na nią za duży. – Dua? Obróciła się do mnie. Miała drobną, bladą twarz, zupełnie pozbawioną wy razu. Odezwała się dziwnie dorosły m głosem: – Muszę porozmawiać z Aly ssą. Wstałam i włoży łam szlafrok. – Proszę bardzo. Czy coś się stało? Odpowiedziała mi spojrzeniem. Tak samo patrzy ła na mnie dziewięcioletnia Anouk, kiedy jej zdaniem powiedziałam coś wy jątkowo głupiego. – Zaraz ją zawołam. Poszła za mną do pokoiku Aly ssy. Okazało się, że dziewczy na już nie śpi, ty lko obserwuje przez okno deszcz. Na widok Dui zerwała się na równe nogi. Nastąpiła szy bka wy miana zdań po arabsku, z której pochwy ciłam ty lko jedno słowo: dżiddo, dziadek, i ogólny ton zagrożenia. Aly ssa słuchała pilnie, od czasu do czasu przery wając jakimś komentarzem lub py taniem. Potem zwróciła się do mnie: – Muszę iść. – Stało się coś złego? – Dżiddo jest chory. Podobno chce mnie widzieć. Teraz przy pomniałam sobie, że Fatima mówiła mi o chorobie starego Mahdżubiego. Wtedy
jednak miałam głowę zaprzątniętą Inès i nie zwróciłam na to większej uwagi. Wspomniała też o kłótni z Saidem... a może z Inès? I że stary Mahdżubi dlatego przeniósł się do Al-Dżerbów. Pomy ślałam o naszej jedy nej rozmowie. Spodobał mi się szelmowski bły sk w jego oczach i przewrotne poczucie humoru. Jeśli zachorował, musiało to nastąpić bardzo szy bko. – Co mu jest? Aly ssa wzruszy ła ramionami. – Tego nikt nie wie. On nic nie mówi. Nie chce lekarza, nie chce nawet nic jeść. Ty lko czy ta tę swoją książkę albo cały dzień śpi. Py tał o mnie, muszę iść... – Zawahała się. – Pójdziesz ze mną? Proszę... – Oczy wiście, że pójdę – odrzekłam z uśmiechem. – Ty lko się ubiorę. Pięć minut później wy szły śmy na drobny, ale uporczy wy deszcz. Aly ssa włoży ła hidżab; pod fałdami tkaniny jej twarz wy dawała się mała i kanciasta. Teraz, w czasie odpły wu, Les Marauds jeszcze mocniej pachniało morzem; słonawa woń przy pominała mi o portach i podróżach, o plażach rankiem z odciskami stóp na czarny m błocie i dzieciach wy kopujący ch sercówki. Tannes w nocy zniszczy ła linię brzegową, zalewając koniec bulwaru; utworzy ło się tam coś w rodzaju pły tkiego bajora, w który m niczy m miraż odbijał się biały meczet z minaretem. Jeszcze trochę, pomy ślałam, a domy na tej ulicy zatoną jeden po drugim, woda wleje się do piwnic i wedrze do środka przez ry nny i kanały burzowe... Fatima nie wy raziła zdziwienia na widok naszej trójki, po prostu zaprosiła nas gestem do środka, zgarnęła nasze płaszcze i buty, po czy m wprowadziła do frontowego pokoju. Siedziały tam już na poduszkach Zahra i Omi, ubrane jak do meczetu, i grały w coś podobnego do szachów, ale jednak nie w szachy. Maja by ła z matką w kuchni, ale przy szła, gdy ty lko nas usły szała. Moja obecność nikogo nie dziwiła. – Bardzo z nim źle? – spy tała Aly ssa. Omi potrząsnęła głową. – Kto go tam wie? Przy szedł do nas pięć dni temu. Powiedział, że woli mieszkać z nami. Od tej pory prawie się nie odzy wa, nie je, nawet nie chodzi do meczetu. Ty lko siedzi i czy ta tę swoją książkę, a czasem wy gląda przez okno. Zupełnie jakby stracił nadzieję, teraz, kiedy Said zajął jego miejsce. Ale jeśli ty do niego zagadasz, to może... – Wzruszy ła ramionami. – Inszallah, spróbować zawsze warto. Przez jakiś czas Aly ssa nic nie mówiła. Wy raźnie zastanawiała się nad czy mś gorączkowo. – Czy ktoś jeszcze wie, że tu jestem? Fatima położy ła dłoń na jej ramieniu. – Przy sięgam, że nikomu nie powiedziały śmy. Ale tu żaden sekret długo się nie uchowa. Ludzie gadają, snują domy sły... – Ktoś tu jeszcze by ł? Sonia? Mój ojciec? Karim? – Nie. Said mówi, że nie powinny śmy staremu ustępować. Nikomu nie wolno go odwiedzać, dopóki nie zgodzi się wrócić do domu. – Fatima westchnęła. – Obaj są uparci jak stare muły, żaden nie ustąpi. Teraz ze stary m jest Mehdi. Na pewno się ucieszy, jak zobaczy was obie. Poprowadziła nas wąskimi schodami. Pokój starego Mahdżubiego na ty łach domu to mansardowa sy pialnia z widokiem na rzekę. Światło dzienne wpada przez pojedy ncze trójkątne okno. Stary Mahdżubi siedział z kraciasty m kocem na kolanach, miał bladą, zapadniętą twarz. Na stoliku przy łóżku leżał trzeci tom Nędzników z zakładką umieszczoną sporo po połowie książki.
Obok stał mężczy zna, w który m domy śliłam się męża Fatimy – siwowłosy, z nieduży m brzuchem i jowialną, ale wy raźnie przejętą twarzą. Zatrzy małam się przy drzwiach. Aly ssa weszła do środka i rzuciła się dziadkowi na szy ję. Zwracała się do niego cicho, po arabsku, krótkimi, nerwowy mi zdaniami. Oczy wiście nic nie rozumiałam, ale w miarę jak mówiła, twarz starego zaczęła się oży wiać i przez chwilę dostrzegłam w niej ślad tej osobowości, z którą zetknęłam się kilka dni wcześniej. – Aly ssa – odezwał się papierowy m głosem. Potem jego wzrok przesunął się na mnie. – I madame Rocher, prawda? Ta, która przy nosi brzoskwinie na ramadan? – Przy jaciele nazy wają mnie Vianne. – Mam u pani dług wdzięczności. – Podniósł dłoń. Dziwnie kurtuazy jny gest, jak u starego króla, nadającego przy wileje. – Z powodu mojej małej Aly ssy. – Nic mi pan nie zawdzięcza – zaprotestowałam z uśmiechem. – Jeśli w ogóle ktoś tu się zasłuży ł, to ty lko monsieur le curé. Mahdżubi pokiwał głową. – Tak zrozumiałem. Mam nadzieję, że przekaże mu pani moje podziękowanie. Aly ssa klęczała na dy waniku przy jego fotelu. Ręka starca – ziemista i zniekształcona jak kawałek drewna wy rzuconego przez fale – spoczęła na jej głowie. Powiedział jej coś łagodnie po arabsku; uchwy ciłam ty lko słowo zina. Aly ssa rozpłakała się cicho. – Nie chcę, żeby ś umarł, dżiddo. Powinieneś pójść do lekarza. Stary Mahdżubi potrząsnął głową. – Nie umrę, obiecuję. Przy najmniej dopóki nie skończę tej książki. Pamiętaj, że jest gruba, napisana po francusku i drobny m drukiem, a moje oczy nie są już tak dobre jak dawniej... – Nie żartuj na ten temat, dżiddo. Musisz bardziej dbać o siebie. Jeść, chodzić do lekarza. Jesteś tu potrzebny wielu osobom. Mahdżubi westchnął. – Czy żby ? – Oczy wiście, że tak – poparłam Aly ssę. – Nie wszy scy się do tego przy znają, ale ci, którzy odrzucają pańską pomoc, może najbardziej jej potrzebują. Wy dało mi się, że oczy mu rozbły sły. – Mówi pani o moim sy nu Saidzie. Wzruszy łam ramionami. – My śli pan, że sam sobie nie poradzi na pańskim stanowisku? Albo – tu zacy towałam marokańskie przy słowie: – „Jeśli w południe mówi, że jest noc, czy powiesz: Oto i gwiazdy ?”. Popatrzy ł na mnie z podziwem. – Madame, chy ba jednak najbardziej lubię, kiedy po prostu przy nosi pani brzoskwinie. Zacy towałam kolejne przy słowie: – „Mądremu wy starczy skinąć głową. Głupiec może potrzebować jeszcze kopniaka w...”. Roześmiał się skrzekliwie. – Zna pani sporo naszy ch przy słów. A zna pani takie: „Mądra kobieta ma dużo do powiedzenia, a jednak przeważnie siedzi cicho”? – Nigdy nie uważałam się za mądrą. Ja ty lko robię czekoladki. Patrzy ł na mnie oczami, które wy dawały się samy m blaskiem pod siateczką zmarszczek.
– Śniła mi się pani, madame Rocher. Kiedy ostatni raz odprawiałem istichara. Śniła mi się najpierw pani, a potem ona. Proszę uważać. Trzy mać się z dala od wody. Aly ssa się zaniepokoiła. – Powinieneś odpocząć, dżiddo. Uśmiechnął się i znów skupił na mnie wzrok. – Widzi pani, jak to dziecko mnie nęka? Alhumdullila*******, mam nadzieję, że jeszcze pani przy jdzie. Proszę pamiętać, o czy m mówiłem. Teraz naprawdę by ł już zmęczony. Położy łam rękę na ramieniu Aly ssy. – Zostawmy go już, niech wy pocznie. Może jutro znowu przy jdziesz. Spojrzała na mnie. – Och, Vianne. My ślisz, że... – Wrócimy tu jutro, obiecuję. Teraz niech się prześpi. Ociągając się, zeszła ze mną na dół. W duży m pokoju Maja grała w szachy z Omi, tuląc w ramionach kota Hazrata. – Czy dżiddo już lepiej się czuje? – spy tała, kiedy weszły śmy. – Memti mówi, że jest za bardzo zmęczony, żeby grać, a Omi zawsze oszukuje. – Nie oszukuję – zaprzeczy ła Omi. – Jestem stara, a więc nieomy lna. – Rzuciła mi pomarszczony, bezzębny uśmiech. – Jak tam stary ? Rozmawiał z tobą? – Trochę. – To dobrze. Powinnaś przy jść znowu. Przy nieś mu trochę ty ch swoich czekoladek. – Oczy wiście. – Nie zwlekaj za długo. Idąc w deszczu do domu, zapy tałam Aly ssy : – Co to jest istichara? Wy glądała na zaskoczoną. – Ach...! To modlitwa o wskazanie właściwej drogi. Modlimy się, potem idziemy spać i we śnie ukazuje się nam odpowiedź na naszą prośbę. Czasem się to sprawdza, ale nie zawsze. Nie jest łatwo zrozumieć sny. Podobnie jak karty. Obrazy nakładają się na znaczenia. „Trzy maj się z dala od wody ” – powiedział Mahdżubi. Skorpion i bawół. Dlaczego mu się przy śniłam? Jakiego rodzaju wskazówek szukał? Czy próbował mnie ostrzec, żeby m się nie zbliżała do Inès Bencharki? A jeśli tak, to czy nie jest za późno? Czy skorpion już mnie ukłuł? – Czemu skoczy łaś do rzeki? Czy to przez Luca Clairmonta? Podniosła gwałtownie wzrok. – Coo? Uśmiechnęłam się domy ślnie. – Dua mi o nim powiedziała. O ty m, że poznaliście się w necie i bałaś się, że ktoś się dowie... Patrzy ła na mnie, nie rozumiejąc. – Luc? – Gry wałaś z nim w piłkę nożną na placu. Nic w ty m złego, ja wszy stko rozumiem. Twoi
rodzice zachowy wali się wtedy inaczej, całe Les Marauds by ło inne. Ale ja Luca znam, on ma własny rozum. Jeżeli cię pokochał, nie pozwoli się odsunąć z powodu rodzinny ch niesnasek. Stawi czoło swoim rodzicom, tak samo jak twoim. Wszy stko będzie dobrze, zobaczy sz. Bo jeśli i ty go kochasz, to jak to może by ć złe? Spodziewałam się innej reakcji. Płaczu, może wy raźnej ulgi... Ale wy raz jej twarzy się nie zmienił, twarz pozostała pusta i gładka jak świeżo wy pieczony chleb. Nagle Aly ssa zaczęła się śmiać – niedobry m, agresy wny m śmiechem, który ciął powietrze niczy m szrapnel. – Tak my ślałaś? – spy tała w końcu. – Że jestem zakochana w Lucu Clairmoncie? – A nie jesteś? Roześmiała się znowu. – Więc kto to taki, Aly sso? I dlaczego to jest zina? – My ślałam, że ty naprawdę wszy stko widzisz – burknęła pogardliwie tonem tak podobny m do Inès, że aż mnie zabolało. Pod ciasno upięty m hidżabem wy glądała na znacznie więcej niż siedemnaście lat; w tej chwili można by jej śmiało dać trzy dziestkę albo więcej. – Spodziewałam się po tobie czegoś innego niż po wszy stkich tutaj... Ale ty tak naprawdę nic nie widzisz. Nikt tu niczego nie widzi! Zaczęła płakać tak samo zgrzy tliwie i boleśnie, jak przedtem się śmiała. Próbowałam ją objąć, ale mnie odepchnęła. – Proszę, Aly sso... – Ty m razem mnie nie odepchnęła, ale by ła całkiem szty wna w moim uścisku. – Czemu nie chcesz mi powiedzieć, co jest nie w porządku? Nie udaję, że wszy stko wiem, ale też nikogo nie osądzam, ty le mogę ci przy rzec. Przez dłuższą chwilę bałam się, że nie odpowie. Stały śmy na deszczu, słuchając szumu Tannes i świstu wiatru, zry wającego liście z drzew. Nagle nabrała powietrza i spojrzała na mnie twardo. – Miałaś rację co do jednego: rzeczy wiście jestem zakochana. Ale nie w Lucu. – A w kim? Westchnęła. – Jeszcze się nie domy ślasz? My ślałam, że dojdziesz do tego sama, przecież go widziałaś. Wszy stkie za nim szaleją – Sonia, moja matka, Zahra, Inès... – Uśmiechnęła się smutno. – Dlatego chciałam umrzeć. Bo kocham Karima Bencharkiego. ******* Chwała Bogu.
Rozdział trzeci
Środa, 25 sierpnia Potem opowiedziała mi wszy stko, wy rzucając z siebie krótkie, gorączkowe zdania. Usiadły śmy na końcu bulwaru pod osłoną drzew i tam wy słuchałam pełnej spowiedzi. – Taki piękny mężczy zna! Wszy stkie się w nim kochały. Zanim tu przy jechał, spodziewały śmy się jakiegoś nudnego uczonego. Nasz ojciec tak dużo o nim mówił, ale w jego opowieściach Karim wy padał beznadziejnie nudno, wiesz? A potem przy jechał i nagle każda chciała ściągnąć go wzrokiem. No, przecież sama widziałaś! Oczy jak leśny miód, głos jak jedwab... – O tak, widziałam... Aly ssa wzruszy ła ramionami. – Moja siostra dostała fioła na jego punkcie. A przedtem tak narzekała! Mówiła, że nie chce wy chodzić za mąż, że jej nie zmuszą, nawet planowała ucieczkę. Potem go zobaczy ła i wszy stko się zmieniło. Teraz nie mogła przestać o nim gadać. Tak samo Aisza Bouzana, Dżalila el-Mardi, Rana Dżannat – wszy stkie wodziły za nim oczami, plotkowały za plecami Soni, mówiły, że jest niepoważna, że nie jest dobrą muzułmanką. Nawet wy ty kały jej dawną grę w piłkę na placu. Matka się denerwowała, bo już widziała ten skandal, gdy by on się wy cofał. Ale Karima nic to wszy stko nie obchodziło, on się przy jaźnił z każdy m. Pomógł Saidowi założy ć siłownię i zaraz wszy scy faceci zaczęli tam chodzić. To by ło ich miejsce, czuli się tam u siebie... I nagle zjawiła się ona. – Inès... – Tak. – Czy nie przy jechała razem z Karimem? – Nie, dopiero na wesele. Jest jego jedy ną krewną. A on ją kocha, jest taki opiekuńczy ! – Cmoknęła z obrzy dzeniem. – Ta baba cały czas nosi nikab. W domu! Nawet przy moim ojcu! Udaje taką cnotliwą, ale w oczach ma zło. Musiałaś to zauważy ć. Kiedy ś powiedziałaby m ci, że nie wierzę w zło. Teraz oczy wiście wiem lepiej.
My ślałam o Inès Bencharki; pogardliwe spojrzenie podłużny ch, ciemny ch oczu, kolory, które tak bardzo starała się ukry ć. Czy skorpion jest zły, bo nie ma innego wy jścia, jak ty lko kłuć? Źle rozegrałam nasze pierwsze spotkanie. Pozwoliłam się zaskoczy ć. Wpadłam tam z entuzjazmem, pełna dobrej woli, naiwna. Zachowałam się jak amatorka. Następny m razem będzie inaczej. – Nie wy daje mi się zła. Aly ssa wzruszy ła ramionami. – Nie znasz jej. Kiedy nas uczy ła, wszy stkie dziewczy ny jej się bały. Ona nigdy się nie uśmiecha, nie śmieje się głośno, nie zdejmuje nikabu. To przez nią ty le dziewczy n teraz go nosi... no dobrze, może i dlatego, że Karim zawsze powtarza, że kobieta w nikabie jest królową... – Jest chy ba bardzo jej oddany. Skrzy wiła się. – To prawda. Inès to jedy na kobieta, którą naprawdę kocha. Nie wiem, co on w niej widzi. Musi by ć bardzo piękna. A może to czarownica, amar. Jedno, co wiem, to że nie jest jego siostrą. – Jak możesz by ć taka pewna? – Bo wiem. Widzę, jak na nią patrzy. Albo raczej nie patrzy. Przy niej zachowuje się inaczej. Ona jest jak ły żka dziegciu w beczce miodu – całkowicie zmienia smak. – Zahra al-Dżerba ją lubi. – Zahra chce by ć nią. – Głos Aly ssy brzmiał cierpko. – Ona nigdy taka nie by ła – nie rozprawiała o polity ce, nie nosiła nikabu, a teraz małpuje wszy stko po Inès. Mówi, że musimy odebrać to, co nasze. My śli, że zaimponuje Karimowi, a on jej w ogóle nie dostrzega! – Opowiedz mi o Karimie. Westchnęła. – Zmarzłam. Możemy już wrócić do domu? – Jasne, pogadamy po drodze. Jak wiele ofiar, uważa, że sama jest sobie winna. Musiała go jakoś sprowokować, może ty mi zachodnimi ubraniami, do który ch nie przy wy kł. Gdy by chodziła w nikabie, a przy najmniej nosiła przy zwoity hidżab, do niczego by nie doszło. Ale Aly ssa by ła młoda i naiwna, grała z chłopakami w piłkę, słuchała muzy ki, oglądała telewizję. Nie widziała, na co się zanosi. A kiedy wreszcie zrozumiała, by ło za późno. Zina by ła w pokoju razem z nimi. – Z początku nawet się nie doty kaliśmy. Ty lko rozmawialiśmy na osobności. Nawet wtedy wiedziałam, że to źle. Karim chciał mi pomóc, ale kiedy próbował modlić się ze mną, mogłam my śleć ty lko o jego twarzy, o ty m, jak się porusza, o jego ustach jak brzoskwinie... Podobno miał z Sonią problemy. Sonia narzekała na ból przy pierwszy m stosunku i potem już nie chciała próbować. Karim czuł się samotny i rozżalony. Zwierzał się Aly ssie, bo one z Sonią by ły sobie takie bliskie. Wkrótce ta przy jaźń zaczęła się pogłębiać i zmierzać do czegoś więcej. – Jak pierwszy raz mnie pocałował, to by ło okropne. Karim obwiniał za to ty lko siebie. Od razu chciał się odsunąć, ale wtedy musiałby wy jaśnić mojej siostrze, co się stało. Więc zaczęliśmy się modlić o pomoc i staraliśmy się nie przeby wać sam na sam. Karim cały czas siedział w siłowni. Ja zaczęłam nosić hidżab. Ty lko to nie takie proste, przecież mieszkaliśmy pod jedny m dachem. My ślałam, że jeśli będę ubierać się inaczej, częściej odmawiać modlitwy, starać się by ć poważniejszą, to z czasem wszy stko wróci do stanu poprzedniego, ale już wtedy tkwiło we mnie coś, co sprawiało, że tak naprawdę nie chciałam zmiany. Aż pewnej nocy przy szedł do mojego pokoju...
To się wy darzy ło zaledwie miesiąc temu i powtórzy ło jeszcze dwukrotnie. Raz, kiedy znaleźli się sami w domu, drugi raz na zapleczu siłowni. Za każdy m razem błagał o wy baczenie, a Aly ssa obwiniała siebie. Wtedy do akcji wkroczy ła Inès. – Inès? – Tak – potwierdziła Aly ssa. – Może jej powiedział, może domy śliła się sama, w każdy m razie jakimś sposobem Inès wiedziała wszy stko. – Zadrżała. – By ła bardzo opanowana. Kazała mi trzy mać się z daleka od Karima albo wszy stko powie rodzicom. I siostrze, a Sonia by ła w trzecim miesiącu ciąży. Jak zareagowałaby na tego rodzaju wiadomość? A potem Inès popatrzy ła na mnie zza zasłony i dodała: „My ślisz, że jesteś jedy na? Że to nie zdarzało się przedtem? My ślisz, że on kiedy kolwiek będzie należał do ciebie, skoro już należy do mnie?”. Zbliżały śmy się już do domu Armande. W środku paliły się wszy stkie światła – wy glądało to jak chińskie lampiony : wesoło, odświętnie i zachęcająco. Pewnie Anouk i Rosette już wstały. Aly ssa rzuciła mi nieufne spojrzenie. – Nie powiesz nikomu? – Oczy wiście, że nie. Skinęła nerwowo głową. – Teraz widzisz, dlaczego musiałam uciec. Sama mi powiedziała, że on należy do niej. Ma go w swojej mocy. I od tej pory stale mnie obserwuje. Śledzi mnie i ty lko czeka, żeby mnie przy łapać poza domem. Nigdy się nie odzy wa, ale mnie nienawidzi, widzę to w jej oczach. – Dlaczego już u was nie mieszka? Aly ssa się skrzy wiła. – Dżiddo nie podobało się, że zawsze chodziła po domu w nikabie. On nie lubi nikabów, uważa je za niewłaściwe dla dzisiejszy ch dziewczy n. Pokłócił się o to z ojcem. I jeszcze o to, że ojciec ty le czasu spędza w siłowni, mówił, że „utrzy muje dwór”. Tak czy inaczej, dżiddo się wy prowadził, a wkrótce potem wy prowadziła się też Inès. Powiedziała, że nie chce by ć powodem kłótni w rodzinie. Ale i tak by ło już za późno, zdąży ła wszy stko zatruć. Stały śmy na frontowy m ganku. Deszcz ustał, przy najmniej na jakiś czas. Nawet wiatr nieco się uspokoił, tak że zastanawiałam się, czy czasem czarny autan nie zbliża się wreszcie do końca. – Przy kro mi, że podniosłam głos – powiedziała Aly ssa. – Ty le ci zawdzięczam! – Nic mi nie zawdzięczasz – odrzekłam z uśmiechem. – Teraz chodź do środka, bo się przeziębisz. Anouk i Rosette odgrzewały croissanty na śniadanie. Na kuchni stał rondelek z gorącą czekoladą, pachniało wanilią i przy prawami. Aly ssa zdjęła hidżab i przeczesała palcami mokre włosy. – Mogę dostać trochę? – Oczy wiście, ale co z ramadanem? Uśmiechnęła się chy trze. – I tak złamałam już ty le przepisów, że filiżanka czekolady nie zrobi różnicy. Mój dżiddo mówi, że przepisy islamu stały się zasłoną, która skry wa twarz Allaha. Ludzie boją się patrzeć. Przejmują się ty lko ty m, co na powierzchni. Nalałam jej czekolady. By ła dobra, znacznie lepsza, niż można by się spodziewać po stary m kakao ze słoika w spiżarni Armande. Podzieliłam się tą uwagą z Anouk.
– No tak! – wy krzy knęła. – Przy szła dostawa. Postawiłam wszy stko na dole, bo tam jest chłodniej. – To dobrze, miałam nadzieję, że przy jdzie. – Pudło z rzeczami potrzebny mi do czekoladek: kilka bloków kuwertury, paczki kakao, pudełka, papier ry żowy, wstążki, foremki. Dużo tego nie by ło, ale wy starczy, by m mogła dotrzy mać obietnic. – Chy ba zaczniemy od trufli. – Jasne – zgodziła się Anouk. – Możemy pomagać? – Mam taką nadzieję. Rosette podniosła głowę znad śniadania i zabuczała. Nawet ona umie robić trufle – obtoczone w kakaowy m proszku i ułożone w pudełkach z ry żowy m papierem, to najłatwiejsze czekoladki na świecie. Nie potrzeba nawet cukrowego termometru, wy starczy wy czucie czasu i nos, który podpowie właściwy moment, kiedy cukier dochodzi i żąda ły żeczki śmietanki, szczy pty cy namonu, kropli cointreau... – Obiecałam Omi al-Dżerba, że jej przy niosę moje czekoladki. I staremu Mahdżubiemu, poza ty m jest jeszcze Guillaume i Luc Clairmont... – I Joséphine, i Pilou – podpowiada Anouk. – Pilou! – trąbi Rosette. – I oczy wiście trochę dla Jeannota. Anouk rozjaśnia się w uśmiechu. – No jasne! Wiem, co to oznacza. Jeszcze jedną komplikację wy wołaną naszy m powrotem do Lansquenet; jeszcze jedną przeszkodę na drodze do domu w Pary żu. Tak się przejęłam własny mi sprawami, że nie poświęciłam uwagi Anouk, ale po jej ostrożnie radosnej reakcji poznałam, że Jeannot Drou fascy nuje ją bardziej, niż chciałaby się przy znać. To też jest sprawka czarnego autana – cień czegoś, o czy m wiedziałam, jednak chwilowo wolałam omijać szerokim łukiem. Wiem, jak sama zachowy wałam się w ty m wieku – potrzebowałam dwudziestu lat, by pokonać mur między seksem a miłością. By łam za młoda. Anouk jest za młoda. Nikogo nie słuchałam. Anouk także. Wróciłam do czekolady. Czekolada jest bezpieczna. Przy czekoladzie trzeba przestrzegać specjalny ch zasad. Jeśli się przy pala, to dlatego, że nie postępujemy zgodnie ze wskazówkami. Miłość to ślepy traf, nie ma określonego celu, spada na człowieka jak zaraza. Po raz pierwszy od przy by cia Aly ssy czuję coś w rodzaju współczucia dla Saida i Samiry Mahdżubich. Jedną córkę już stracili, ty lko patrzeć, jak stracą drugą. Odmierzam i rozdrabniam czekoladę na trufle, topię ją wolno w rondelku, dodaję kroplę po kropli cointreau, a przy ty m my ślę: czy oni czują to samo? Czy widzą, jak Miłość wy krada im córkę, wciągając ją nieubłaganie na inną orbitę? A może są tak zajęci, że nie dostrzegają, na co się zanosi? Muszę znowu spotkać się z Joséphine. Muszę się zobaczy ć z Inès Bencharki. Muszę znaleźć konkretne odpowiedzi na py tania, które mnie tu trzy mają. W parze unoszącej się nad rondlem widzę teraz ich twarze: znad zasłony Inès patrzą na mnie oczy Joséphine; Królowa Kielichów w czarnej szacie sączy gorzki napar do dna... Opary mikstury są gry zące i intensy wne, przesy cone cy trusami i cy namonem. Przez chwilę kręci mi się w głowie; w dy mie ukazują się karnawałowe kolory. Wróżenie z czekolady to niepewny interes, bliższy snom niż jawie; tu bardziej niż w inny ch metodach prawdopodobne są fantazje. Trzepoczą jak czarne konfetti, każdy kawałek jest efemery czny m fragmentem, bły szczy przez sekundę i gaśnie jak zdmuchnięta iskierka. Przez chwilę wy daje mi się, że widzę
Roux, potem rozpoznaję Rey nauda – z opuszczoną głową idzie wzdłuż Tannes. Rey naud jako włóczęga, nieogolony, blady, ma na ramieniu plecak z urwany m paskiem. Co to znaczy ? Dlaczego Rey naud? Jaką rolę w ty m odgry wa? Czekoladowa mikstura jest już gotowa. Jeszcze dziesięć sekund i si przy pali. Zdejmuję miedziany rondel z ognia; para zaraz się rozproszy. Razem z nią kolory i ta zapowiedź czegoś doniosłego, co dopiero ma się ujawnić. Może powinnam wy brać się dziś do Rey nauda. A może poczekam do jutra. Tak, jutro będzie najlepiej. W końcu to nic pilnego. Rey naud nie jest główny m przedmiotem mojej troski, inni potrzebują mnie bardziej.
Rozdział czwarty
Środa, 25 sierpnia Powinienem w ty m momencie odejść, père, lecz ulice zaczy nały się już wy pełniać wierny mi zmierzający mi do meczetu. Tak więc tak zostałem, obserwując spomiędzy drzew bulwar po jednej stronie, rzekę po drugiej. Wciąż widziałem łódź ukry tą w łuku rzeki jak za czasów rzeczny ch szczurów, a teraz, kiedy już wiedziałem, kto tam mieszka, miotały mną sprzeczne emocje. Rzeczni ludzie zawsze by li w Lansquenet przedmiotem sporów. Nie płacą podatków, przemieszczają się, jak chcą, pracują, gdy muszą. Jedni są bardziej uczciwi, inni mniej, ale łatwo jest łamać prawo, kiedy jutro już cię tu nie będzie, kiedy nie chroni cię żadna społeczność i nie musisz by ć wobec nikogo lojalny m. Właśnie dlatego nie lubię rzeczny ch ludzi: bo nic z siebie nie dają i sami się wy kluczają z głównego nurtu społeczeństwa. Z tego samego powodu nie znoszę nikabów – mogę ci to wy znać, père, bo wiem, że nie doniesiesz biskupowi – nienawidzę nikabów, bo pozwalają słabszy m zerwać więzi z resztą nas, wzgardzić nawet tą najprostszą formą kontaktu, która spaja z sobą dwie kultury. Uśmiech, zwy kłe pozdrowienie, père... Czy próbowałeś kiedy ś powiedzieć „halo” kobiecie w nikabie? Nawet tego nam zabraniają. Tak bardzo starałem się by ć wrażliwy m, nauczy ć się rozumieć ich przekonania. Ale w Koranie nie ma żadny ch nakazów, żeby kobiety zasłaniały twarze. Nie, père. To ich wy bór, po prostu nas odrzucają. Nasze wy siłki, by ich zrozumieć, nie są odwzajemniane. Weź taką Inès Bencharki. Wszy stko, co zrobiłem w jej sprawie, miało ty lko jeden cel: żeby poczuła się u nas jak u siebie. I zobacz, père, co z tego wy szło. No cóż, teraz to père Henri za to odpowiada. Proszę bardzo, niech się nią zajmie. Niech próbuje tego, co mnie się nie udało. Ja wreszcie jestem wolny. Wszy stko to przelaty wało mi przez głowę, kiedy patrzy łem, jak ostatni wierni wchodzą do meczetu. Ulice opustoszały ; w ty m momencie mogłem odejść przez nikogo niezauważony... Ale zamiast tego skierowałem się w stronę pomostu. Wiem, père, że to nierozsądne. Mogłem odejść bez pożegnania z przy jaciółmi. Mogłem
odejść, nie informując o ty m biskupa. Ale nie mogłem odejść bez rozmowy z nią – z kobietą, która nigdy nie pokazała mi twarzy ani nigdy nie odezwała się do mnie bez absolutnej potrzeby. Co mnie ku niej tak ciągnie? Sonia mówiła, że to czarownica, a ja jej odpowiedziałem, że czarownic nie ma. Skłamałem, père. Poznałem już czarownice. Podszedłem bliżej do uwiązanej przy brzegu łodzi. Deszcz zmienił się w drobną mżawkę i wy raźnie widziałem smużkę dy mu z komina. Inès mogłaby już na powrót mieszkać w swoim domu, gdy by ty lko pozwoliła mi pomóc sobie w remoncie. Ty mczasem wy rzuciła mnie jak jakiegoś złodzieja. Może nawet to ona napuściła na mnie ty ch drabów. Co to mi wtedy powiedzieli? „To jest wojna. Trzy maj się od tego z daleka...”. Ale teraz już wiem, kto podłoży ł ogień. Mogę wreszcie oczy ścić swoje imię; jedno słowo do biskupa i wrócę na własne miejsce. Père Henri Lemaître i Caro Clairmont będą musieli odszczekać swoje oskarżenia. Całe Lansquenet się dowie, jak niesłusznie mnie potępiono. Ty lko że to oznaczałoby zdradę zaufania. Sonia Bencharki wy spowiadała się u mnie. Oczy wiście nieoficjalnie, by ła to jednak spowiedź, czy li coś świętego, nienaruszalnego. Dlatego nawet jeśli uda mi się porozmawiać z Inès, nie będzie mi wolno wy znać prawdy. Lepiej nie ty kać resztek swojej dumy i odejść. A jednak... Ta łódź niczy m trumna zacumowana przy brzegu. Ta kobieta w zasłonie tak bardzo podobnej do ciemnej kratki konfesjonału. Co spodziewam się teraz od niej usły szeć? A może to ja potrzebuję spowiedzi? Podszedłem bliżej. O rzekę tłukły krople deszczu. Czarna łódź lśniła elegancko w zielonkawy m brzasku. Musiałem stać tam dość długo, bo pamiętam, że w pewny m momencie dobiegł mnie z oddali odgłos kroków wierny ch, którzy wy legli na ulice po skończony ch modłach i wracali do domów. Ale na łodzi nie dostrzegłem żadnego ruchu. Mniejsza z ty m, i tak wiedziałem, że ona tam jest. Podniosłem kamy k i rzuciłem w tamtą stronę. Uderzy ł w pokład, odbijając się dwa razy. Przez chwilę nadal panowała cisza. Nagle drzwi się otworzy ły i kobieta wy szła. Raczej mnie nie widziała, przy stanęła na progu, mrużąc oczy. Nie wy glądała na wy straszoną – wy raźnie kogoś oczekiwała. Karima Bencharkiego? Zresztą nie moja sprawa. Nadal obserwowałem ją zza drzew, czując się winny m, a zarazem dziwnie rozbawiony m. Sekretna radość podglądacza, pewnego, że nikt go nie widzi... Inès wy szła na pokład. Kiedy jest sama, porusza się jak tancerka i niemal bezszelestnie. Wiatr uwiązł w fałdach czarnej szaty, służąc za partnera do tańca. Pod spodem dostrzegłem coś kolorowego – nagły bły sk turkusu. To mnie nieco zaskoczy ło, père. Wy obrażałem ją sobie czarną na wskroś, niczy m zwitek zwęglonego papieru. Uniosła w górę ramiona, jakby wiatr mógł ją porwać. I nagle... sięgnęła do ty łu głowy i rozwiązała zasłonę. Nie widziałem jej twarzy, père. Inès stała do mnie ty łem. Ale zobaczy łem czarny sztandar nikabu trzepoczący w jej palcach i gdy by ty lko się odwróciła... Wiem, père, wiem. Wszy stko, co mogę w tej chwili powiedzieć, to że czarny autan musiał doprowadzić mnie do obłędu. Wy krzy knąłem jej imię. Zaczęła się odwracać. I nagle usły szałem szelest, a potem coś – może płaszcz czy szal – owinęło mi głowę. Jednocześnie ktoś mnie popchnął i upadłem niezdarnie na kolana, przy ciśnięty ciężarem napastnika. Coś – czy jeś ramię? –
zacisnęło mi się na szy i. Szarpałem się, ale daremnie. Nie mogłem oddy chać, zacząłem się krztusić. Przed moimi oczami rozkwitła czarna chry zantema. Wy starczy średnio mocny ucisk arterii szy jnej, by w ciągu paru sekund człowiek stracił przy tomność. Jeśli się go nie rozluźni, po minucie następuje śmierć. A teraz nadciąga czarny autan –zimny, pędzący, bezlitosny. Wy pełnia mi głowę, wchłania mnie, zmiata w ciemność. Autan blanc, emporte le vent. Jeszcze dwie sekundy... I po mnie.
Rozdział piąty
Środa, 25 sierpnia By ło już dobrze po południu, kiedy wy szły śmy z domu. Częściowo z powodu Rosette, która, wziąwszy udział w produkcji trufli, zapragnęła pomagać także przy ich dy stry bucji. Maszerowała pierwsza w czerwony ch kaloszach, rozdeptując każdą kałużę i wy śpiewując co tchu w płucach: „Bam bam BAM, bam badda-BAM!”. Anouk została w domu z Aly ssą, a ja próbowałam uporządkować poplątane my śli. Zwalczy łam pokusę zatelefonowania do Roux. Przecież nic nowego mi nie powie. Poza ty m, jeśli moje podejrzenia są prawdą, to ja, a nie Roux czy Joséphine, popełniłam błąd w tej sprawie. Matka miała rację: nigdy nie powinnam budować swojego ży cia wokół jednego człowieka. Nigdy nie potrzebowałam Roux. Nie powinnam się wtrącać. Wiatr traci już siłę, ale deszcz nieubłaganie pada dalej. Dzisiaj jest ciepły – łagodny i ciepły jak mleko matki. My ślę o Inès Bencharki, o Omi i o przekonaniu Aly ssy, że Inès jest kochanką Karima. Czy ty m właśnie jestem dla Joséphine? Skorpionem, który zatruł jej ży cie? Powinnam dzisiaj wy jechać, wiem. Powinnam wrócić do domu, póki jeszcze mogę. Ale czy nie jest na to za późno? Zby t głęboko wsiąkłam w ży cie Les Marauds. Nie mogę opuścić Aly ssy, no i pozostaje problem Inès Bencharki. Poza ty m obiecałam Rey naudowi, że pomogę mu uratować reputację. W ciągu niecały ch dwóch ty godni wplątałam się w kilka sekretów, począwszy od kry jówki Dui na poddaszu, a skończy wszy na Omi, która podjada makaroniki w czasie ramadanu. Ale Lansquenet już takie jest. Wy gląda tak nieszkodliwie ze swoimi krzy wy mi domkami i malwami przy ścianach. Ale to ty lko mechanizm, który cię wciąga, kiedy najmniej się tego spodziewasz. Jak rosiczka, wabiąca muchy swoimi miodowy mi włoskami, Lansquenet ciągnie mnie do siebie i nie wy puszcza, motając kolejne powiązania... Kiedy przechodziłam na drugą stronę, Pilou łowił ry by z mostu. Towarzy szy ł mu Vlad; obaj by li przemoczeni do suchej nitki, ale z niefrasobliwością ty pową dla mały ch chłopców i psów na cały m świecie żaden się ty m specjalnie nie przejmował. – Zrobiłam czekoladki! Chcesz spróbować?
Pilou uśmiechnął się od ucha do ucha. Miał najbardziej ujmujący uśmiech na świecie, lecz nawet przy mojej nowej wiedzy nie mogłam się w nim dopatrzy ć podobieństwa do Roux. Oczy odziedziczy ł po matce, tak samo jak jej niezmordowaną energię, ale żadnej z jej dziwny ch skórności. To by stry i radosny chłopczy k, a jednak, jeśli moje podejrzenia są słuszne, ukradłam mu ojca. Wy bieram dla Pilou truflę z mlecznej czekolady. – My ślę, że ta przy padnie ci do gustu. Nie powiedziałam mu, że najbardziej polubiłby kwadraciki z truskawkami i czarny m pieprzem, bo nie mam czasu ani środków, żeby przy gotowy wać specjalne czekoladki dla każdego. Ale wszy scy chłopcy przepadają za mleczną czekoladą. Pilou pożarł swoją z hałaśliwy mi oznakami aprobaty na oczach podekscy towanej Rosette. – Jejku, ale py chota! Naprawdę sama pani robiła? – Ty m właśnie się zajmuję. Mama w domu? – Nie wiem. Chy ba poszła do le curé. – Pilou wy szczerzy ł zęby w uśmiechu na widok mojego zaskoczenia. – Nosi mu pains au chocolat. – Pains au chocolat? Wiem, że Rey naud i Joséphine doszli do porozumienia niemal we wszy stkim, co ich dzieliło, ale wizja mojej dawnej przy jaciółki przy noszącej proboszczowi śniadanie wy dała mi się tak samo dziwaczna jak wizja le curé prowokującego ją do takich awansów. O coś takiego mogłaby m podejrzewać Caro – przed pożarem, znaczy. Bo teraz... Nagle uświadomiłam sobie, że od niedzielnego wieczoru nie widziałam Rey nauda. W zeszły m ty godniu wpadał codziennie i przy nosił nam chleb z piekarni. My ślałam, że przez ostatnie trzy dni deszcz powstrzy mał go od ty ch poranny ch spacerów. Teraz przy pomniałam sobie, co widziałam w oparach czekolady – ta wizja idącego samotnie księdza... – A u niego wszy stko w porządku? – Nie wolno mi mówić. – Mówić... czego? Pilou wzruszy ł ramionami. – On chy ba wdał się w bójkę. Z kimś z Les Marauds. Dua mówi, że tam są źli ludzie. Oskarżają go o podpalenie. W każdy m razie curé siedzi teraz w domu. Przy najmniej do czasu, aż sprawa ucichnie. To wszy stko tłumaczy. – Ach, rozumiem. Może zaniosę mu trochę czekoladek. Reszta popołudnia upły nęła nam na wy pełnianiu zobowiązań. Pudełko trufli dla Narcisse’a, który tak hojnie zaopatry wał nas w warzy wa i owoce. Drugie dla Luca, który uży czy ł nam domu i bez którego w ogóle by śmy tu nie przy jechały. Trzecie dla Guillaume’a z surowy m zastrzeżeniem, aby nie częstował czekoladkami psa... Po każdej takiej wizy cie owe włoski rosiczki zaciskają się wokół nas coraz ciaśniej, owijając nas kokonem słody czy i utrudniając decy zję o wy jeździe. Rosette zasy gnalizowała: Podoba mi się tutaj.
Oczy wiście, że jej się podoba. Jest tak wy godnie. Tak inaczej niż w Pary żu z jego zgorzkniały mi przedmieściami i tłumami bez twarzy. Możemy tu zostać? Czy Roux też może przyjechać? Och, Rosette. Co ja mogę? Kiedy dotarłam do Café des Marauds, dzwony akurat biły czwartą. Joséphine stała za barem i powitała nas gorącą czekoladą. Wy glądała na zachwy coną naszy m widokiem, ale coś w jej kolorach mówiło mi, że jest jakby zakłopotana. Dałam jej pudełko trufli – ty ch z najciemniejszej czekolady, obtoczony ch w białej; nazy wam ten gatunek Les Hypocrites. Spróbowała jednej. – Przepy szne. Nie straciłaś nic ze swego daru. Pomy śl ty lko, do czego mogłaby ś dojść, gdy by ś... – Zgry zła koniec zdania tak mocno, że aż jej zęby zadzwoniły. Gdy by m – co? Przeprowadziła się tutaj na dobre? To właśnie chciała powiedzieć? To dlaczego ten pomy sł tak ją przestraszy ł? – Po prostu staram się nie wy chodzić z wprawy – odrzekłam z uśmiechem. – I pomy ślałam, że będą ci smakowały. W kawiarni by ło pustawo – ty lko kilka stolików zajmowali goście. Zauważy łam, że zza koralikowej zasłony wy jrzała Marie-Ange. Napiłam się czekolady ; całkiem niezła. Nie tak dobra jak moja, ale zawsze... Joséphine spojrzała w stronę zaplecza, skąd Marie-Ange wciąż dawała jej znaki. – Przepraszam, Vianne, muszę iść. Mam coś do załatwienia. – Dzieje się coś złego? Potrząsnęła głową. Pod oślepiający m uśmiechem kry ło się skrępowanie. – Nie, nie. Proszę, dokończ czekoladę. Ale wiesz, zawsze jest taki ruch... Ponownie rozejrzałam się po kawiarni. Dwoje młody ch ludzi piło diabolo-menthe, Poitou jadł przekąskę przed otwarciem piekarni po przerwie, Joline Drou i Benedicte Acheron popijały kawę, obserwując ulicę. Nikt mnie nie zagady wał, ale widziałam, że przy glądają się Rosette, która wy emigrowała pod stolik i bawiła się tam z Bamem, pohukując cicho do siebie. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to nie ona jest powodem dy skomfortu Joséphine. Niektóre osoby czują się skrępowane przy zetknięciu z czy mś niezwy kły m, a Joline i Benedicte uznały moją córeczkę za nieco kłopotliwą... A może to ze względu na jej ojca? Wy ciągnęłam do nich pudełko czekoladek. – Proszę, może spróbujecie moich hipokry tek? Jestem pewna, że to wasze ulubione. Joline spłoszy ła się lekko. – J-ja... nie jadam czekolady. Benedicte spojrzała na mnie z wy ższością. Ta wy blakła blondy nka z cukierkowy m uśmiechem i zby t liczny mi ozdobami uważa się za naturalną następczy nię Caro Clairmont. – Nie sądzę, żeby ś znalazła tu wiele amatorek. Musimy dbać o figury, prawda? – O tak, musimy – odrzekłam z uśmiechem. Jej kolory rozbły sły zielenią żółci. Rosette pod stolikiem zaczęła śpiewać swoim dziwnie ptasim głosikiem. – Jaką masz słodką córeczkę – zauważy ła Benedicte głosem jak ulepek. – Co za szkoda, że nie mówi...
– Och, czasem mówi. Ty lko po prostu czeka, aż będzie miała coś do powiedzenia. Szkoda, że nie wszy scy są tacy. – Przepraszam, madame – odezwał się głos za moimi plecami. Obejrzałam się i rozpoznałam Charles’a Lévy ’ego, który mieszka przy rue des Francs Bourgeois, niedaleko Rey nauda. Nie należał do moich stały ch klientów, ale to miły starszy pan, zawsze zadbany i sumienny. Obok niego stała Henriette Moisson, leciwa dama, którą pamiętałam z czasów chocolaterie. W ręku trzy mała różową kocią obróżkę ze znaczkiem w kształcie serca i nerwowo rozglądała się dookoła. – Czy nie zechciałaby pani nam pomóc? Szukamy monsieur le curé. – Przecież jest środa – wtrąciła Joline. – Chy ba wiecie, że on w środy nie odprawia... Charles Lévy obrzucił ją niechętny m spojrzeniem. – Nam nie chodzi o père Henriego. Szukamy proboszcza Rey nauda. Joline uniosła przesadnie wy skubane brwi. – Rey nauda? A on wam po co? Wszy scy wiedzą, że jest niespełna rozumu. – Kiedy widziałam się z nim w niedzielę, wy dawał mi się całkiem normalny – powiedziałam. – A Caro widziała go wczoraj. Uważa, że się załamał. Mówi, że to by ła ty lko kwestia czasu, ten ty p tak ma, rozumiecie. Charles puścił tę uwagę mimo uszu i znowu zwrócił się do mnie. – Pani, jak sądzę, przy jaźni się z monsieur le curé. Rozmawiałem z nim o moim kocie Ottonie, którego madame Moisson częściowo adoptowała. Bardzo lubię mojego kota, ale proboszcz Rey naud uświadomił mi, że może ona go bardziej potrzebuje niż ja. Tak czy inaczej, Otto zniknął, a madame Moisson podejrzewa, że to moja sprawka. Henriette spojrzała na niego z naganą. – Mój Tati nigdy by nie uciekł. – To ty lko kot – zauważy ł Charles. – Oczy wiście, że mógł uciec. A gdy by ś go zawołała imieniem, które zna i na które reaguje... – Otto! To szwabskie imię! – Henriette skrzy wiła się pogardliwie. – Mój dziadek by ł Niemcem. Henriette pry chnęła. – Nic dziwnego, że kot nie chce zostać. Pewnie mi jeszcze powiesz, że sam to zdjął – potrząsnęła różową obróżką. Na metalowy m wisiorku w kształcie serca wy grawerowano imię TATI. – Znalazłam obróżkę nad rzeką. Mój Tati ją uwielbia. – Nad rzeką? – spy tałam z namy słem. – Czy Otto... albo Tati jest czarny i ma z boku koło nosa białą smużkę? – Widziała go pani! – ucieszy ł się Charles. – Tak sądzę. Chociaż w Les Marauds nazy wa się Hazrat i polubił tam kokosanki. – No nie! – jęknęła Henriette. – Les Marauds? Ci Maghrébins! Kot nie może tam by ć bezpieczny. Przerobią mojego Tati na kebaby... Zapewniłam ją, że Tati jest tam honorowy m gościem, i obiecałam, że wkrótce przy niosę jej o nim wiadomość. Henriette nie wy glądała na całkowicie pocieszoną, ale zgodziła się zjeść truflę. Charles poszedł w jej ślady, usiadł jednak dopiero wtedy, kiedy Henriette ulokowała się wy godnie na krześle. – Dziękuję, madame Rocher – rzekł ściszony m głosem, tak żeby Joline i Benedicte go nie
sły szały. – Próbowałem skontaktować się z księdzem proboszczem w domu, ale on nie chce już z nikim rozmawiać, nawet przez szparę na listy... – Przez szparę na listy ? – No tak. Słuchał w ten sposób spowiedzi. Nie wolno mu spowiadać w kościele, bo teraz tam rządzi père Henri. – Ten perverti – sy knęła Henriette. – Wie pani, że czaił się w konfesjonale, kiedy ostatni raz by łam w kościele? Nawet ubrał się jak ksiądz, pardi! – Père Henri jest księdzem – przy pomniał jej Charles. – Można by się spodziewać, że takiemu perverti na to nie pozwolą! Charles wziął następną czekoladkę – widocznie musiał ukoić nerwy. – Widzi pani, jaka ona jest? Im szy bciej znajdziemy Ottona, ty m lepiej. On jednak trochę ją uspokaja. – Ja wam go znajdę – obiecałam obojgu. Lecz to, co mówili, znów rozbudziło moje wątpliwości. Coś złego działo się z Francisem Rey naudem. Siedzi w domu ze strachu przed napaścią, spowiada przez szparę do listów, ukazuje mi się w oparach czekolady, zachowuje się tak niety powo, że Caro Clairmont udało się rozpuścić plotkę o jego szaleństwie... Zgarnęłam Rosette, Bama i resztę czekoladek. Uczucie niepokoju, jakie nękało mnie od pewnego czasu, teraz przerodziło się w imperaty w. Odnalazłam domek Rey nauda przy rue des Francs Bourgeois i zapukałam do drzwi. Cisza. Okiennice by ły otwarte, więc zajrzałam do środka: ani śladu nikogo. Zapukałam jeszcze raz – nic. Wtedy obróciłam gałkę. Drzwi nie by ły zamknięte na klucz. To samo w sobie mnie nie zaskoczy ło. W Lansquenet prawie nie ma przestępców, nawet teraz mało komu chce się przekręcać klucz. Podobno kilka lat temu by ł tu jeden złodziej – tak mi mówił Narcisse. Chy ba jakiś kuzy n Acherona; ale odkąd go złapano, inny się nie pojawił. Dom by ł pusty, od razu się zorientowałam. Pachniało lekko przy palony m tostem i niewietrzony mi od wczoraj pokojami. W sy pialni zastałam łóżko ze starannie poskładaną pościelą: poduszki jedna na drugiej na materacu, bez poszewek i prześcieradła. Wszy stko skrupulatnie uporządkowane, rośliny świeżo podlane, w kuchni żadny ch brudny ch naczy ń, plastikowa miseczka w zlewie obrócona do góry dnem. Pralka załadowana wy praną, suchą bielizną – nadal pachnie świeżością, jakby dopiero co skończy ła program. Łazienka tak samo ogołocona jak kuchnia – na wieszaku nie ma ręczników, na szklanej półeczce brak nawet szczotki do zębów. Czy żby Rey naud wy jechał? Przeszłam do saloniku, gdzie Rosette bawiła się cicho. Odgłosy jej zabawy i ty kanie zegara nad kominkiem stanowiły jedy ne oznaki ży cia w ty m miejscu. Niektórzy ludzie zostawiają po sobie jakiś ślad w domach, gdzie kiedy ś mieszkali, ale po Francisie Rey naudzie nie zostało nic – ani odcisk stopy, ani cień, ani nawet duch. – Dokąd on poszedł? – zastanawiałam się głośno. – Bam! – zabuczała Rosette, zapraszając mnie do zabawy. – Nie teraz, Rosette. Teraz my ślę. Dokąd on mógł pójść, tak bez słowa pożegnania? Rzeka, pokazała na migi Rosette, bez namy słu, jakby to się rozumiało samo przez się. Rzeka. Na samą my śl zrobiło mi się zimno. Wezbrana po ty godniowy ch opadach, musi by ć
teraz niebezpieczna. I czy ż stary Mahdżubi mnie przed nią nie ostrzegał? Nagle pojawił mi się przed oczami niepokojący obraz Rey nauda, który stał na parapecie i patrzy ł w wodę. Czy żby Caro miała rację? Czy Rey naud naprawdę cierpiał na jakiś rodzaj załamania nerwowego? Czy napięcia ostatnich kilku ty godni doprowadziły go do samobójstwa? Jasne, że nie. To nie ten ty p. A jednak... Ludzie się zmieniają, dobiegł mnie szept matki z ciemności. Ty się przecież zmieniłaś, prawda? Ty, Roux, Joséphine... I jeszcze głos Armande: Próbowałaś mnie uratować, czyż nie? Tak samo jak matkę. Ale i tak obie umarłyśmy. – Bam! – krzy knęła Rosette. – Bam bam, badda-bam! W porządku, Rosette. Ty to powiedz ty m duchom. Niech się wy noszą i zostawią nas w spokoju. To ty lko czarny autan przebija się do mojej głowy, budząc niespokojne my śli i każąc mi kwestionować zdrowy rozsądek. Rey naud na pewno poszedł na spacer, rano go zobaczy my. Poza ty m mamy jeszcze zanieść do Les Marauds czekoladki: kokosowe trufle dla Omi, z różą i kardamonem dla Fatimy i jej córek, z chili dla starego Mahdżubiego, bo ocieplają serce i dodają odwagi. I jeszcze jedna paczuszka dla Inès – obwiązana czerwoną jedwabną wstążką. Podarunek, który przekracza granice wszy stkich kultur, wy wołuje uśmiech na najbardziej skwaszonej twarzy, cofa upły w lat i zabiera nas do prostszy ch, milszy ch czasów. Kiedy ostatnio próbowałam ją zjednać, popełniłam błąd. Przy szłam nieuzbrojona i niezorientowana. Ty m razem będzie inaczej. Ty m razem przy niosę jej te ulubione.
Rozdział szósty
Środa, 25 sierpnia Nie mogłem by ć długo nieprzy tomny, ale ocknąłem się w ciemności. Bolały mnie głowa i plecy ; ktokolwiek mnie tutaj przy niósł, raczej nie obchodził się ze mną łagodnie. Tutaj – to znaczy gdzie? Ostrożnie usiadłem. Jakaś piwnica? Podłoga brukowana kamieniami, smród... By ło zimno i cuchnęło wilgocią, pleśnią, zgnilizną... Gdzieś w pobliżu sły szałem Tannes – chrapliwy, rwący ry k rzeki, pełnej zagarnięty ch po drodze odpadków, które z niszczy cielską siłą pchała z prądem. – Halo! – krzy knąłem. Nikt nie odpowiedział. Mógłby m krzy knąć jeszcze raz, ale tego nie zrobiłem. Domy śliłem się, że mój napastnik może by ć jedny m z ty ch, którzy pobili mnie tamtej nocy. A skoro tak, to czy chciałby m się z nim spotkać? Spróbowałem zbadać swoje otoczenie. Posuwając się po omacku, wy czułem, że piwnica jest wielka jak sala balowa. Znalazłem kilka drewniany ch skrzy nek, trochę połamanego gipsu, mokrą tekturę, paczki stary ch gazet i wreszcie kilkanaście kamienny ch stopni, prowadzący ch do zamknięty ch drzwi bez gałki. Załomotałem w nie pięścią. Nikt się nie pojawił. Drzwi by ły mocne, huk rzeki prawie całkiem zagłuszał odgłos moich uderzeń. Wiem, mon père, że to brzmi absurdalnie, z początku jednak wcale się nie bałem. Jakoś nie mogłem uwierzy ć, że w ogóle tu jestem, znacznie łatwiej by ło my śleć, że to wszy stko jest rodzajem snu, wy wołanego stresem, zmęczeniem i bólem palców. Dopiero teraz pojawił się strach, jak nieproszony gość, który stopniowo przejmuje cały dom. Widzę, że ciemność nie jest całkowita – wokół drzwi na szczy cie schodków dostrzegam niewy raźny prostokąt dziennego światła, a na drugim końcu piwnicy, pod samy m sufitem jest kratka – jak w konfesjonale – przez którą wpada blada poświata. Teraz, kiedy oczy mi przy wy kły do ciemności, zaczął się wy łaniać jakiś zary s perspekty wy. Już widzę kształty i groźny poły sk rzeki. Podłogę ułożono na wy raźnej pochy łości – niższy koniec jest zalany wodą, co nasuwa mi my śl, że znajduję się w jednej ze zrujnowany ch garbarni.
Kiedy woda się podniesie, piwnica wy pełni się z przerażającą szy bkością. Widy wałem to nieraz w Les Marauds – to głównie dlatego większość budy nków przy bulwarze jest skazana na zagładę. Mniej więcej godzinę temu z rury na ścianie zaczęła się sączy ć cienka strużka wody. Od tego czasu ze strużki rozlała się kałuża, która po cichu spły wa w dół, gdzie groźnie nabiera wy sokości. Za godzinę podpełznie do połowy podłogi. Kto to zrobił? Dlaczego tu jestem? Czy to próba zastraszenia? Przy znaję, że się boję, ale przede wszy stkim, père, jestem wściekły. Że ktoś zrobił to mnie, przedstawicielowi Świętego Kościoła Katolickiego... Oczy wiście możesz powiedzieć, że odszedłem. Próbowałem uchy lić się od obowiązków. Odszedłem w nocy, jak przestępca, nie zostawiając ani słowa na temat moich zamiarów. Może to by ł błąd. Nikt się nie zorientuje, że zaginąłem. Może za kilka dni ktoś wpadnie na pomy sł, żeby zajrzeć do domu. Ale skąd będą wiedzieli, gdzie mnie szukać? I jak wy soko podniesie się woda? Pewnie powiesz, że dobrze mi tak. Nigdy nie powinienem odchodzić. Kapłanowi nie wolno tak po prostu porzucić Boga czy swojego powołania. Chociaż Bóg nie przemawia do mnie tak jak ty, père, i przez całe lata zastanawiałem się, czy to moje powołanie nie jest po prostu inny m sposobem narzucenia porządku coraz bardziej obcemu i chaoty cznemu światu. Ale bez Kościoła jestem bezbronny, o czy m świadczy moja obecna sy tuacja. Podobnie jak Jonasz, znalazłem się w brzuchu czegoś zby t wielkiego i obcego, by stawić temu czoło w pojedy nkę. Przeciągnąłem skrzy nki na drugi koniec, tworząc rodzaj piramidy. Kiedy się na nią wspiąłem, okazało się, że mogę wy jrzeć przez kratkę. Niewiele tam widać, père, ty lko ceglany mur. Pewnie to mała uliczka, zalana teraz, kiedy Tannes przerwała linię brzegową. Na odór moczu nakłada się tu zapach chloru i środków dezy nfekujący ch; czuję też słabą woń kifu oraz przy praw i gotujący ch się potraw. Uliczka musi by ć bardzo mała – może to jeden z ty ch pasaży o szerokości niewiele ponad metr, łączący ch większą ulicę z brzegiem rzeki. Nawet przy dobrej pogodzie mało kto tu zagląda. Szanse, by usły szał mnie jakiś przechodzień, są nikłe. Do tego jestem głodny – minęło wiele godzin i mój żołądek przy pomina, że opuściłem co najmniej jeden posiłek. Podjadam zapasy z plecaka, ale niestety niewiele tego – zamierzałem zrobić większe zakupy już za Lansquenet. Mam ty lko dwie puszki tuńczy ka w oliwie, trochę wczorajszego chleba, jabłko, butelkę wody... Staram się nie zjeść wszy stkiego naraz. Ale teraz moje potrzeby zmalały, za to ogarnia mnie coraz większy strach. Co dwadzieścia minut próbuję poruszy ć drzwiami, jak gdy by jakimś cudem miały się otworzy ć, chociaż wiem, że są zamknięte na klucz. Zimno tu, o wiele zimniej niż na dworze, i już się cały trzęsę. Wy ciągam z plecaka za duży sweter i wkładam go pod płaszcz. Wełna jest szorstka, ale ciepła. Jeśli zamknę oczy, okazuje się, że nawet huk wody działa usy piająco. Mógłby m by ć na morzu, głośny szum rzeki dobiega do mnie z pewnej odległości. Na morzu – w drodze do nowego świata; dziecięca fantazja, porzucona na długo przed wstąpieniem do seminarium. Oto, Francisie Reynaud, co się przytrafia chłopcom, którzy uciekają na morze. To twój głos, père. Wiem, masz rację. Powinienem prosić Boga o wy baczenie. A jednak – nic na to nie poradzę – czuję coś w rodzaju rozbawienia. Pewnie dlatego nie mogę się modlić. Nie umiem wzbudzić w sobie żalu. Raz jeszcze przy chodzi mi na my śl morski potwór, który tak łatwo mnie połknął. Czy słusznie mnie obwiniasz? Czy to moja kara za ucieczkę? A może całe moje ży cie przesiedziałem w brzuchu tej bestii, nieświadom istnienia zewnętrznego świata?
Rozdział siódmy
Środa, 25 sierpnia Musiałem zasnąć. Na jak długo – nie wiem, ale kiedy się obudziłem, zapadała już noc i nawet ten prostokącik światła wokół kratki nabrał czerwonawego blasku. Cały zeszty wniałem, od leżenia na kamieniach rozbolały mnie mięśnie, a mimo to zasnąłem. Musiałem by ć naprawdę wy czerpany. Wy jrzałem na uliczkę z mojego posterunku na skrzy nkach, a przy tej okazji zauważy łem, że kałuża się powiększy ła i moje buty przesiąkły wodą. Wiatr ucichł i deszcz także przestał padać. Stojąc na stercie skrzy nek, z twarzą przy ciśniętą do kratki, poczułem, że kuchenne zapachy się nasiliły. No jasne, ci ludzie jedzą przecież po zachodzie słońca, czasem nawet w środku nocy i jeszcze później. Zastanawiałem się, czy nie zacząć krzy czeć o pomoc. Może ktoś by mnie uwolnił? W końcu jak długo moi pory wacze zamierzali ciągnąć ten śmieszny stan rzeczy ? Im dłużej nad ty m my ślałem, ty m bardziej wy glądało mi to na jakiś nieudany kawał, zby t daleko posunięty dowcip. Woda spły wająca z rury utrzy my wała się na ty m samy m poziomie. Może to ujście jakiegoś starego sy stemu rur gazowy ch? Tak czy inaczej, wezbrana rzeka zrobiła sobie z niego kanał. Nie ma sposobu, by zatkać tę rurę, jak przekonałem się na własnej skórze; osiągnąłem ty lko ty le, że jeszcze bardziej zmoczy łem ubranie. Stanąłem na skrzy nkach i zacząłem wołać o pomoc. Nikt się nie zjawił. Żadnego odzewu. Mój głos z tego brzucha wielory ba musiał brzmieć bardzo słabo. Krzy czałem, dopóki nie zachry płem – pięć, może dziesięć minut. Czułem coś jakby pieczony chleb, jak sosy gęste od przy praw i oliwy, jak płatki róż, pieczone jagnię, pastę z ciecierzy cy, kasztany... – Pomocy ! Tu jestem! To ja, Francis Rey naud! W końcu od tego krzy ku zakręciło mi się w głowie. Ucieszy łby mnie widok jakiegokolwiek człowieka, nawet moich napastników, père, wszy stko, by le nie ta samotność. Ta my śl mnie nieco zaskoczy ła. Nigdy dotąd nie by łem tak niewy bredny w kwestii doboru towarzy stwa. Teraz nawet
widok père Henriego Lemaître’a powitałby m niczy m mannę z nieba. – Pomocy ! Proszę! Sam nie wiedziałem, do kogo właściwie się zwracam. Może do ciebie, mon père, albo do Boga. W każdy m razie nikt nie odpowiedział, więc w końcu zszedłem z posterunku i wróciłem na schodki – wkrótce będzie to jedy na część piwnicy wolna od wody. Owinąłem się szczelniej płaszczem i usiłowałem znowu zasnąć. Może mi się to udało, a może zapadłem w jakiś rodzaj odrętwienia czy letargu, z którego po pewny m czasie wy rwał mnie tupot nóg nad głową. Bum, bum, bum, bum. Dźwięk by ł uporczy wy, ry tmiczny jak dalekie basy. Bum, bum, bum, bum. Muzy ka? Nie sądzę. Les Marauds nie jest miejscem, gdzie słucha się muzy ki. Poza ty m to uporczy we dudnienie ma w sobie coś organicznego, ledwie zauważalną nierówność, jak przy ary tmii serca. Może to serce wielory ba, mon père, śniącego o dalszy ch podbojach. I nagle do mnie dotarło. Nareszcie, mon père, zrozumiałem, gdzie jestem. Ten łomot podobny do bicia serca olbrzy ma to tupot nóg na bieżni. Moja piwnica znajdowała się pod siłownią.
Rozdział ósmy
Środa, 25 sierpnia Zachód słońca, kiedy szły śmy do Les Marauds, poraził nas swy m przepy chem. Deszcz wreszcie ustał, a rezultatem by ł ten wspaniały spektakl: zamaszy ste warstwy cy try nowej żółci i różu pod złowieszczą płachtą szarości. Zanim przeprawiły śmy się z powrotem przez rzekę, każdy dom płonął szkarłatem, każde okno jarzy ło się złoty m blaskiem. A z ty łu, za nimi, Tannes – poły skliwa, mieniąca się srebrem, wezbrana. Widziałam łódź Inès Bencharki, zacumowaną pod osłoną drzew. W środku paliło się światło, z komina biła smuga bladego dy mu. Wy jęłam ostatnią porcję czekoladek – garść ciemny ch, lekkich trufli, obtoczony ch w kakaowy m proszku z przy prawami. By ł tam kardamon na poprawę nastroju, ziarenka wanilii dla słody czy, zielona herbata, róża i tamary ndowiec na harmonię i dobrą wolę. Posy pane płatkami złota, wy glądają jak bombki choinkowe, pięknie pachną, są idealnie okrągłe, któż by im się oparł? Rosette od razu zmierza w stronę rzeki. Bam wy raźnie uwielbia pły wać. Rosette pły wa nie gorzej niż Roux i w ogóle nie boi się wody. Zaostrzony paty k służy za probierz głębokości, a także do wy ławiania różny ch obiecujący ch łupów, które niesie rzeka. Zbliżając się do pomostu, zdąży łam zauważy ć kilka paty ków, korek od szampana i głowę lalki. Rosette nadziała ją na paty k niczy m trofeum kanibala. – Ty lko nie wchodź do wody. – Na wy złoconej powierzchni Bam odbija się jak puszczona „kaczka”. – Co tam jest w wodzie? – odzy wa się głos z boku. Odwracam się i widzę Maję, która obserwuje nas z pasażu, łączącego wy brzeże z ulicą. Z bulwaru prowadzi kilka takich ścieżek – zby t wąskich dla dorosłego, ale w sam raz dla pięciolatki. Maja nosi jaskraworóżowe kalosze i sweter z wy dzierganą żabą. Pod pachą ściska Tipo, bliżej niezidenty fikowane zwierzątko, z który m się nie rozstaje. – To Bam. Osobisty przy jaciel Rosette. Nie każdy może go zobaczy ć. My ślę, że cię lubi. Maja patrzy na mnie okrągły mi oczami.
– Czy on jest dżinem? Mój dżiddo mowi, że dżiny są wszędzie. Jedne są przy jazne, a inne szatańskie. – Bam to małpka – tłumaczę z uśmiechem. – Rosette nie ma w domu zby t wielu przy jaciół. – Chciałaby m mieć małpkę! Skąd on jest? – To coś, czego nauczy ła mnie moja mama. Taki rodzaj czarów. Anouk też ma osobistego przy jaciela, królika. Ma na imię Pantoufle. Maja wy suwa wargi. – Ja też chcę mieć takiego. – Ależ możesz go mieć, Maju. Wy starczy zamknąć oczy i sobie wy obrazić. Zaciska oczy tak mocno, że całe jej ciało drży z napięcia. Rosette uśmiecha się i szturcha ją palcem. Maja chichocze. – Przestań, Rosette! – Otwiera oczy i też się uśmiecha. – Zobaczmy, czy mój dżin jeszcze tam jest. – Obie pędzą po ścieżce, podskakując w kaloszach jak dwie kolorowe piłeczki. Idę za nimi. – Ty lko uważajcie, żeby nie wpaść do wody. Ten pomost może by ć śliski. Rosette parska śmiechem. – Bam bam bam! – śpiewa. – Bam badda-bam! Wkrótce przy łącza się do niej Maja, przejawiając więcej entuzjazmu niż zdolności. Obie przy tupują do taktu na deskach pomostu. Tak przy ty m hałasują, że w końcu drzwi na łodzi się otwierają i wy gląda z nich Inès Bencharki. – Pomy ślałam, że może spróbujesz moich czekoladek – zagaiłam. – Mam też trochę dla Fatimy. Obiecałam je także jej matce i panu Mahdżubiemu. Pochy liła głowę, na znak, że rozumie. Dzisiaj jej czarny nikab by ł obszy ty pojedy nczą srebrną lamówką. Nadawało to jej twarzy ostrość i podkreślało piękno oczu. Wręczy łam jej czekoladki w tutce z ry żowego papieru. – Spróbuj. To twoje ulubione. – O, czy żby ? – spy tała sucho. No cóż, ciężko to wy kry ć u kogoś tak trudnego do rozszy frowania. Wzięła jednak podarunek, chociaż niechętnie. – Jest już po zachodzie – zauważy łam. – I czy ż nie pachną cudownie? Podniosła tutkę do twarzy. Pewnie przez zasłonę zapach nie będzie tak wy razisty. – Wy bacz – powiedziała melody jny m, a zarazem zgrzy tliwy m głosem. – Mam osłabiony zmy sł powonienia. – Zobaczy łam, że zerka na dziewczy nki przy wy locie pasażu. – To moja mała Rosette – wy jaśniłam, wy czuwając jej ciekawość. Inès odezwała się po arabsku do Mai. Ta zrobiła buntowniczą minę, na co Inès odpowiedziała ostrzej, zby t szy bko, żeby m coś zrozumiała. Maja tupnęła nogą w różowy m kaloszu i szepnęła coś Rosette do ucha. Potem odwróciła się i pobiegła pasażem w górę. Zatrzy mała się dopiero na rogu, żeby pomachać Rosette na pożegnanie. – Co jej powiedziałaś? – zapy tałam Inès. – Ty lko prawdę. Że niebezpiecznie jest bawić się na pomoście. Matka Mai nie wie, co się z nią
dzieje. Nie powinna przeby wać tu sama. – Nie jest sama, ty lko ze mną. Inès nie odpowiedziała. – Czy to prawda, że nie podoba ci się przy jaźń Mai z Rosette? Poruszy ła dziwnie ramieniem – ni to wzruszając nim, ni to się pochy lając; tak samo robi Aly ssa, kiedy chce pokazać, że ma względem czegoś mieszane uczucia. – W ich zabawach nie ma nic złego – tłumaczy łam. – Rosette jest przy jacielska, kocha cały świat... A Maja nie ma żadny ch koleżanek. – Maja jest rozpuszczona – powiedziała Inès zaskakująco łagodnie. – Tak samo jak Aly ssa i Sonia. Jeśli rodzice pozwalają dzieciom przy jaźnić się z dziećmi niewierny ch, odwiedzać je w domach, bawić się ich zabawkami, głaskać psy, to nie powinni się dziwić, że córki odwracają się od rodzin, a chłopcy schodzą na manowce... – Maja ma ty lko pięć lat. – I niedługo będzie musiała nauczy ć się nosić hidżab. Wtedy dzieci w szkole zaczną ją przezy wać, py tać, dlaczego nie je rzeczy haram, nie słucha ich muzy ki i nie ubiera się jak one. I nawet jeśli jej rodzice są – jak to określasz – tolerancy jni i pozwalają jej bawić się zabawkami, obcinać włosy i oglądać kreskówki w telewizji, i tak pozostanie Maghrébine – nie jedną z nich, ty lko jedną z nas. Nieczęsto daję się ponieść gniewowi, ale ty m razem tak się stało. Gniew jest jak płomień bez dy mu – błękitny, prawie niewidzialny. – Nie wszy scy tutaj są tacy. – Może nie wszy scy, ale aż nadto jest takich, którzy nie znoszą kompensować krzy wd za inny ch. Nawet tutaj, w Lansquenet. My ślisz, że nie sły szałam, co o mnie mówią? Noszę nikab, ale nie jestem przez to głucha ani ślepa. W Marsy lii mężczy źni łażą za mną i wy py tują, jak wy glądam. Raz w kolejce w supermarkecie jakaś kobieta próbowała ściągnąć mi zasłonę z twarzy. Nie ma dnia, żeby m nie sły szała: „Nie przy należy sz tutaj, nie jesteś Francuzką, jesteś aspołeczna. Nienawidzisz niewierny ch. Nie jesz naszy ch potraw. Sy mpaty zujesz z terrory stami. Bo jeśli nie, to po co zasłaniasz twarz?”. – Jej głos brzmiał coraz bardziej ochry ple. – Ciągle sły szę, że wkrótce nikaby będą prawnie zakazane. A co ich obchodzi, co ja noszę? Mam się wszy stkiego wy rzec? Umilkła, nieco zdy szana. W jej kolorach zobaczy łam zaskoczenie. Może nie przy wy kła do tak swobodny ch rozmów z obcy mi. Wsunęła tutkę z czekoladkami pod zasłonę. – Masz rację – rzekła. – Są naprawdę dobre. – Możesz spróbować ich także później. Zostawię paczuszkę dla Dui. – Znasz moją córkę? – Spotkały śmy się już. Wy dała mi się bardzo samotna. Znowu zmiana w kolorach. Zaskoczenie ustąpiło miejsca błękitny m odcieniom smutku i żalu. – Musiały śmy przeprowadzać się częściej, niż zamierzałam. Dua dobrze się tu czuje, poby t w Lansquenet jej służy. Tam, skąd jesteśmy, nie ma żadnej rodziny. – Przy kro mi z powodu twojego męża. Kolory rozbły sły niczy m zachód słońca. – Nie różnimy się od siebie tak bardzo, jak ci się wy daje. Ja też wiele razy zmieniałam miejsce poby tu. Najpierw z matką, potem z Anouk. Wiem, jak to jest nigdzie nie zagrzać miejsca. Czuć, że wszy scy ci się przy glądają, a ludzie w rodzaju Caro Clairmont gardzą tobą, bo
nie masz u boku monsieur Rochera... Wy czułam, że słucha mnie uważniej. Wiedziałam, że nawiązałam kontakt. Może to i marny rodzaj magii, ale zawsze działa. Zawsze. Tutka z ry żowego papieru w jej dłoni uwalnia swoją baterię zapachów; gorzka czekolada roztopiona z dodatkiem śmietanki, osłodzona ziarenkami wanilii, nasy cona zapachem róż i czerwona jak twoje serce. Spróbuj. Skosztuj. Posmakuj. Nagle podniosła na mnie oczy. Zobaczy łam w nich swoje odbicie. Przez chwilę by łam opromieniona złotem na tle rozjarzonego nieba. Wtedy, nie spuszczając wzroku, powiedziała: – Z cały m szacunkiem, mademoiselle Rocher, my nie mamy z sobą nic wspólnego. Jestem wdową – tak się nieszczęśliwie złoży ło i nie ma w ty m nic nagannego. Zostałam zmuszona do wy jazdu za granicę z powodu okoliczności, na które nie miałam wpły wu. Mam dziecko i wy chowuję je w skromności i posłuszeństwie. Pani jest niezamężną kobietą z dwojgiem dzieci, bez wiary i przy zwoitego domu. W naszej kulturze oznacza to, że jest pani kurwą. To rzekłszy, wy ciągnęła dłoń w rękawiczce i oddała mi czekoladki. Następnie wróciła pod pokład, akurat w momencie kiedy dzwony za rzeką zaczęły bić na mszę. Stałam jak głupia z tutką w ręce, a łzy tak mnie piekły w oczy, jakby z nieba spadł deszcz ognia.
Rozdział dziewiąty
Środa, 25 sierpnia Kurwa, tak? Oczy wiście nazy wano mnie już gorzej, ale nigdy z takim zimny m przekonaniem. Skorpion, powiedziała Omi. Tak, to właśnie jest Inès: jad, jad do szpiku kości. Rzuciłam czekoladki na pokład i biegiem uciekłam na bulwar. Czułam się, jakby m tonęła; jakby uwiązano mnie do kamiennego bloku i topiono w obojętny ch wodach Tannes. No, a czego się spodziewałaś, Vianne? – odezwał się głos w mojej głowie. Mimo wszystko to tylko czekolada. Drugorzędny, słaby rodzaj magii, a przecież mogłaś posłużyć się hurakanem... Ten głos, tak podobny do głosu matki, ale pozbawiony jej ciepła. To głos Zozie de l’Alba, która wciąż od czasu do czasu przemawia do mnie w snach. Ona nigdy nie pozwoliłaby, żeby senty ment stanął jej na drodze. Jest nieczuła na ciosy, jad prześlizguje się przez nią na wy lot. Jesteś słaba, Vianne, oto twój problem – szepcze i po cichu przy znaję jej rację. Jestem słaba, bo za bardzo mi zależy na ludzkiej opinii, bo chcę się czuć potrzebna, bo nawet skorpion, który ży je, aby kłuć, spodziewa się, że wy ciągnę do niego pomocną dłoń... To czysta głupota, mówi Zozie. Można by pomyśleć, że prosisz się o ukłucie. Czy to prawda? Czy oszukuję samą siebie? Czy sama zmierzam do porażki? Czy moja odruchowa chęć pomocy Inès to po prostu impuls krzy wdzenia samej siebie? Idę z Rosette do domu przez ulice, które teraz wy dają mi się aż gęste od pogardy i wrogości. Mijamy siłownię, gdzie grupa mężczy zn w modlitewny ch czapkach i galabijach rozprawia o czy mś ściszony mi głosami. Kiedy przechodzimy, milkną, wy raźnie czekając, aż się oddalimy. Po powrocie do domu przy gotowałam dla wszy stkich obiad – zupę z oliwkowy m chlebem i pudding ry żowy z dżemem brzoskwiniowy m, ale sama nie mogłam nic jeść z niepokoju. Napiłam się ty lko kawy i usiadłam przy oknie, skąd obserwowałam światła na bulwarze. Ogarnęła mnie tęsknota za Roux i naszą łodzią z małą chocolaterie, za Nico i matką, za wszy stkimi ty mi prosty mi, swojskimi sprawami, które teraz już wcale nie są takie proste. Roux miał rację. Co ja tu robię? To błąd, że zdecy dowałam się przy jechać, straszliwy, rujnujący, głupi błąd. Jak mogłam wierzy ć, że można rozwiązać jakiś problem za pomocą
czekolady ? Mielone ziarenka z południowoamery kańskiego drzewa, trochę cukru, szczy pta przy praw. Miłe fanaberie, nie bardziej trwałe niż garść py łu na wietrze. Armande pisała, że Lansquenet mnie potrzebuje. Ale co właściwie zrobiłam od chwili przy jazdu, poza wy walaniem kopniakiem drzwi, które powinny pozostać zamknięte? Wczoraj Roux poprosił, żeby m wróciła do domu. Roux, który nigdy o nic nie prosi... Gdy by zrobił to ty dzień temu, jeszcze przed ty m wszy stkim... Teraz już za późno. Nic nie potoczy ło się tak, jak zaplanowałam. Moje zaufanie do niego zostało naruszone, moja przy jaźń z Joséphine jest zagrożona. Nawet Rey naud, któremu obiecałam pomóc, wpadł w jeszcze większe tarapaty. Dlaczego zostałam? Żeby pomóc Inès? Ona najwy raźniej nie ży czy sobie mojej pomocy. A co do moich córek... Czy to uczciwe, że je tu przy wiozłam, pozwoliłam pozawierać przy jaźnie (może nawet coś więcej), wiedząc, że to długo nie potrwa? Jeśli chodzi o Anouk, to coś się w niej zmieniło. Wy czułam to w ciągu ostatnich kilku dni. Dziś jest wy jątkowo radosna, wczoraj miała zły humor. Jej kolory są jak jesienne niebo – oscy lują od szarości do fioletu i błękitu, a wszy stko w ułamku sekundy. Czy coś przede mną ukry wa? Coś ją dręczy ? Po Anouk trudno cokolwiek poznać, chociaż podejrzewam, że Jeannot Drou może mieć z ty m coś wspólnego. Ukradkowe spojrzenia, niewinne miny, ilość czasu spędzonego z komórką w ręku, SMS-y, Facebook... Natomiast ta nowa, afektowana Anouk... potok gadaniny, dziewczęce rumieńce jak przy skry wanej gorączce. Ty m bardziej wy padałoby zostać. A jednak może... O dziewiątej ktoś zapukał do drzwi. To Luc Clairmont, bez tchu, lekko zakłopotany. Nie musiałam czy tać z kolorów, by wiedzieć, że przy słała go Caroline. Wszedł, odmówił wy picia kawy i usiadł przy kuchenny m stole. Aly ssa, która wcześniej uciekła na górę, po cichu zeszła z powrotem. Oczy wiście wy gląda teraz zupełnie inaczej – ma krótkie włosy i dżinsy z secondhandu. Ale bez względu na to, co mówi o swojej obojętności dla Luca, widać goły m okiem, że on ją kocha. Twarz wy raźnie mu pojaśniała na jej widok, a oczy zrobiły się duże jak u Rosette. – Nie mów nikomu, że tu jestem – poprosiła. – O-okej. – Rzucił jej spojrzenie spod za długich rzęs. – Jąkanie, z którego w zasadzie już wy rósł, na krótko powróciło. – Wy niosłaś się z domu? Aly ssa wzruszy ła ramionami. – Mam prawie osiemnaście lat. Mogę robić, co zechcę. Teraz dostrzegłam w jego oczach zazdrość. Nie tak łatwo rozstać się z Caro Clairmont. Chociaż Luc jest starszy od Aly ssy i ma swój własny dom, jego matka nadal rzuca długi cień i nie udało mu się dotąd przed nią uciec. Niektóry m nigdy się ta sztuka nie udaje, wierz mi, Luc... kto jak kto, ale ja to wiem. Rzucił mi przepraszające spojrzenie. – Moja matka mówi, że by łaś u Rey nauda. – Tak, by łam. Ale go nie zastałam. – No cóż, mamy problem. Od wczoraj nikt go nie widział. Moja m-mama dopiero co sprawdzała: nie ma go w domu. Dzwoniła do père Henriego – on także go nie widział. Więc pomy ślała, że może jest tutaj... u w-was. – Znów lekko się zająkiwał. Wy glądał na bardzo skrępowanego. – Naprawdę nie chciałem wy py ty wać, ale ludzie zaczy nają się martwić i... – Nie, Luc. Ja też go nie widziałam. – Ach... Znaczy... Gdzie on mógł się podziać? To do niego niepodobne, żeby tak zniknąć
i nikomu nic nie powiedzieć. To bez sensu... Przeciwnie, to ma głęboki sens. Doskonale wiem, co Rey naud teraz czuje. Tak bardzo staraliśmy się – on i ja – a jednak Lansquenet nam się opiera. Wcale się tak bardzo od siebie nie różnimy. Oboje czujemy siłę przy ciągania czarnego autana. Oboje doznaliśmy tu zawodu, smutku i zdrady. Ta wizja Rey nauda, jaką widziałam przy czekoladkach... wzięłam ją za dy wersję, a to by ła prawda, która działa się niemal w ty m samy m czasie... – Dlaczego miałby odejść? – my ślałam głośno. – Bo nie może już tego znieść. Bo uważa, że was zawiódł. Próbował pomóc, a ty lko wszy stko pogorszy ł. Uznał, że bez niego będzie wam lepiej. I może ma rację... – Uświadomiłam sobie, że nie mówię już ty lko o Rey naudzie. – Pewny ch rzeczy... pewny ch ludzi nie da się uratować. Nawet dobra wola ma swoje granice. Nie przeskoczy my samy ch siebie, nie można wy magać, aby śmy spełniali wszy stkie nadzieje czy oczekiwania inny ch... – Urwałam, widząc, jak Luc się we mnie wpatruje. – Chodzi o to, że... czasem rzeczy wiście najlepiej jest odejść. Powinnam o ty m wiedzieć. To moja specjalność. Patrzy ł na mnie z niedowierzaniem. – Naprawdę tak my ślisz? – Wiem, że trudno to zrozumieć, ale... – Och, rozumiem aż za dobrze! – Nagle się rozzłościł. – Jesteś królową ucieczek, czy ż nie, Vianne? Babcia mówiła, że odejdziesz, i tak się stało. W samą porę, tak jak przy puszczała. Ale wiedziała, że kiedy ś wrócisz. Nawet napisała list. A teraz przy jechałaś tu znowu, ale mówisz, że czasem najlepiej jest odejść. My ślisz, że doszłoby do tego wszy stkiego, gdy by ś wtedy tu została? Patrzy łam na niego ze zdumieniem. Czy to naprawdę Luc Clairmont? Mały Luc, który kiedy ś tak się jąkał, że nie mógł dokończy ć zdania? Luc, który w sekrecie przed matką czy ty wał wiersze Rimbauda, w czasie gdy Caro by ła w kościele? Głos w mojej głowie zachichotał radośnie. Ty m razem nie by ł to głos matki ani nawet Zozie, ty lko Armande, dlatego tak trudno go zignorować. Oto cały mój chłopiec! Ale jej wygarnął! Czasem nawet czarownica tego potrzebuje! Próbowałam na to nie zważać. – To niesprawiedliwe. Musiałam wtedy wy jechać. Moja podróż nie dobiegła jeszcze końca, Luc. Musiałam spróbować się odnaleźć. – I co, udało się? – Nadal by ł wściekły. Wzruszy łam ramionami. – Raczej nie. Słowa Luca pozostały ze mną długo po jego wy jściu i potem, jak dziewczy nki poszły spać. Oczy wiście to śmieszne i niesprawiedliwe; Francis Rey naud nie jest dzieckiem. Musiał mieć swoje powody do ucieczki. A jednak ten wewnętrzny głos uparcie powtarzał: Myślisz, że doszłoby do tego wszystkiego, gdybyś wtedy tu została? Gdy by m została w Lansquenet, Roux nigdy nie opuściłby Joséphine. Nie wy buchłby pożar w chocolaterie. Rey nauda o nic by nie oskarżono. Mogły by śmy zaprzy jaźnić się z Maghrébins... Inès Bencharki i jej brat nigdy nie znaleźliby punktu zaczepienia w Les Marauds. Napisałam do Roux wiadomość: Przepraszam, chciałam wrócić. Ale teraz nie wiem już nawet, co to znaczy. Zbyt wiele się tu
dzieje. Będę próbowała dzwonić – V. Ciekawe, czy zrozumie. Roux – jak Rosette – ży je teraźniejszością i nie ma cierpliwości na „co by by ło, gdy by ” i „gdy by ty lko”. Nie przy wiązuje się do miejsc, potrafi zadomowić się, gdzie ty lko zechce. Gdy by m ja potrafiła tak jak on zostawić za sobą przeszłość… Ale ta przeszłość nigdy nie pozostaje zby t daleko; żal trwa ty lko mgnienie oka. W dzieciństwie lubiłam ogrody – równe szeregi nagietek, krzaczki lawendy wzdłuż murów, wy pielęgnowane grządki jarzy n z rzędami kapusty, porów, cebuli, ziemniaków. Tak, kiedy ś lubiłam uprawiać ogródek. Choćby garść ziół w doniczce. Matka mówiła: „Po co zawracać sobie głowę, Vianne? Pilnujesz, żeby rosły, podlewasz, a potem pewnego dnia musisz ruszać w drogę. Nikt się o nie nie troszczy, więc usy chają. Po co w ogóle je siać?”. Wszy stko jedno, zawsze próbowałam. Pelargonie na parapecie. Żołądź zasadzony pod ży wopłotem. Pojedy ncze polne kwiaty na poboczu drogi; coś, co może zapuścić korzenie i rosnąć, co zastanę w ty m samy m miejscu, jeśli wrócę... Przy pomniało mi się, jak Rey naud u siebie zawzięcie walczy ł z mleczami, które wy suwały zielone języ czki z rabatek kwiatowy ch, warzy wnika i starannie przy strzy żony ch trawników. Jeśli curé się wy niesie na dobre, ten ogród zarośnie w ciągu miesiąca. Mlecze wtargną na ścieżkę, dokonają inwazji na trawniki, zrzucą regimenty spadochroniarzy w szare, burzliwe powietrze. Lawenda wedrze się w szpary ogrodowego muru, bluszcz wsunie wąsy między obluzowane kamienne bloczki. Na rabatkach zapanuje pełna anarchia. Szeregi dalii polegną, władze przejmą chwasty, a powoje otrąbią zwy cięstwo. Rey naud, gdzie jesteś? Rozłoży łam karty, ale okazały się tak samo niewy raźne jak przedtem. Oto znowu nadciąga Ry cerz Kielichów; ósemka Kielichów; rozpacz; deprawacja. Czy Ry cerz Kielichów to Rey naud? Twarz ma w cieniu, zby t zamazaną, by ją rozpoznać. Te karty są po pierwsze tandetne, a po drugie strasznie poplamione. A teraz jego partnerka – Królowa Kielichów; między nimi Kochankowie – Joséphine i Roux? – i Wieża, popękana, bliska zawalenia. Rzut kośćmi. Destrukcja. Zmiana. Ale kto ogłasza zmiany ? Ty.
RYCERZ KIELICHÓW
Rozdział pierwszy
Czwartek, 26 sierpnia Musiałem zasnąć znowu, père, bo coś mi się przy śniło. Nieczęsto miewam sny – to zdolność, którą chy ba utraciłem – ale ty m razem opadły mnie jak szarańcza, oskubały do cna i napełniły świat furkotem swoich skrzy dełek. Obudziłem się szty wny i wy czerpany, żebra wciąż mnie bolały, a zraniona ręka spuchła i strasznie piekła. Żałowałem, że nie wziąłem z sobą żadny ch środków przeciwbólowy ch, ale oczy wiście zostały w domu. Dom. Och, jakiż ze mnie głupiec! Pomy śleć, że chciałem uciec przed cieniem, który mnie ścigał... By ć jak Vianne Rocher, iść tam, gdzie wiatr zawieje... Na ty m właśnie polegał mój błąd, père. O Boże, co ja by m dał za szansę, by móc to cofnąć! Jasny prostokącik wokół kraty pojawił się znowu. To światło dnia. Strużka wody z rury dotarła już do najniższego stopnia. Wy kończy łem resztkę zapasów i zbadałem swoje położenie, które generalnie nie wy glądało dobrze. Musiałem spędzić tu cały dzień i noc. W ty m czasie nikt nie przy szedł, żeby wy jaśnić powód mojego uwięzienia czy – jeszcze lepiej – zapowiedzieć uwolnienie. Miałem nadzieję, że wraz z nastaniem dnia ten, kto to zrobił, ochłonie, uzna karę za wy starczającą i po prostu pozwoli mi pójść swoją drogą. Tak jednak się nie stało i teraz zaczy nałem się zastanawiać, czy nie nazby t opty misty cznie oceniłem swoją sy tuację. Jak długo będą mnie tu trzy mać? Dlaczego zostałem więźniem? A co ważniejsze, kto mianował się moim sędzią i wy dał wy rok? Na górze bieżnia dudniła stały m ry tmem, przery wany m od czasu do czasu dźwiękiem jakiejś innej maszy nerii. Nie miałem pojęcia, że siłownia Saida cieszy się aż takim powodzeniem. Oczy wiście wiedziałem, że jest popularna, ale nigdy nie podejrzewałem, że aż ty lu mężczy zn traktuje ją jako miejsce spotkań. Z czasem nauczy łem się odróżniać odgłosy poszczególny ch urządzeń: tupot nóg na bieżni, skrzy pienie maszy n do wiosłowania, ak-ak-ak rowerów stacjonarny ch, huk upuszczany ch ciężarków. Odby wały się też jakieś zbiorowe zajęcia – sły szałem szuranie wielu nóg o podłogę, przeplatane okrzy kami zachęty. Utrzy my wanie formy ? Sztuki walki? Trudno powiedzieć, ale z tego, co by ło sły chać, zebrała się tam połowa męskiej populacji Les Marauds. Tupali mniej czy więcej do taktu, prawdopodobnie zupełnie nieświadomi
mojej obecności na dole. Próbowałem znów wzy wać pomocy. Nikt mnie nie sły szał. Nikt nie przy szedł. Na pół godziny wszelkie odgłosy akty wności kompletnie ucichły, więc domy śliłem się, że nadeszła pora modlitwy. W ty m czasie sły szałem hałasy – jakieś skrobanie i szuranie w murach. Pewnie to szczury, w piwnicach jest ich mnóstwo. Potem bieżnia ruszy ła na nowo. Stanąłem przy kracie i wy jrzałem na zewnątrz. Deszcz na razie ustał. Widok by ł tak samo nieciekawy jak wczoraj: ceglany mur zasy pany śmieciami, w szparach między kamieniami rosną mlecze. Nabrałem tchu, żeby znów wołać o pomoc... I wtedy zobaczy łem okrągłą twarzy czkę, wpatrującą się we mnie ciekawie (do góry nogami) spomiędzy wy sokich różowy ch kaloszy. Oczy w kolorze espresso zamrugały ze zdumienia. – Jesteś dżinem? – zapy tała Maja.
Rozdział drugi
Czwartek, 26 sierpnia Po niespokojnej nocy, na wpół śpiąca, poszłam sprawdzić, czy Rey naud wrócił. Nie by łam jedy na. Przy rue de Francs Burgeois zastałam Caro Clairmont, która wraz z Joline i Benedicte objęła wartę przy ty lny ch drzwiach proboszcza. Wkrótce stało się jasne, że Caro uważa zniknięcie monsieur le curé za fakt podejrzany, może nawet złowieszczy. – My ślę, że père Henri dobrze by zrobił, gdy by sprawdził rachunki za ostatnich kilka miesięcy – perorowała, kiedy nadeszłam. – Mówcie, co chcecie, nie ma dy mu bez ognia, a w związku z ty m, co się wy darzy ło... – Obrzuciła mnie niechętny m spojrzeniem. Przy puszczam, że moją obecność także uznała za coś niezwy kłego. Jej niebieskie oczy, blade i zimne, zatrzy mały się na mnie niczy m kredowy py ł. – Oczy wiście, jeśli ma to coś wspólnego z tą dziewczy ną... – Jaką dziewczy ną? – zapy tałam. Uśmiechnęła się z przy musem. – Jedną z ty ch z Les Marauds. Według Louisa Acherona, widziano go z nią w zeszły m ty godniu, koło północy, przy moście. Wzruszy łam ramionami. – Co z tego? – To, że... Kim ona by ła? Louis mówi, że miała zasłonę na twarzy. – Połowa kobiet z Les Marauds je nosi – dodał Charles Lévy, który przy glądał się nam zza swojego płotu. – Ale czy połowa kobiet z Les Marauds spoty ka się po nocy z monsieur le curé? – Głos Caro ociekał słody czą niczy m baba au rhum. – Może i tak – wtrąciła Benedicte. – Sły szałam, że Joséphine Muscat bardzo się z nim ostatnio zaprzy jaźniła. Zerknęły na mnie obie. – No cóż, nie by łoby to po raz pierwszy – zauważy ła Caro. – Co masz na my śli?
Znowu ten miodowy uśmiech. – To twoja przy jaciółka, czemu sama jej nie zapy tasz? A co do Rey nauda, to jego zachowanie stało się ostatnio, powiedzmy... nieprzewidy walne. Coś się z nim dzieje, tego jestem pewna. Wezwałam père Henriego, on będzie wiedział, co robić. Pozwoliłam im czekać na père Henriego, a sama udałam się na plac Saint-Jérôme. Jeśli w ogóle ktoś wie, gdzie się podział Rey naud, to ty lko Joséphine. Ale uwaga Caro dotknęła mnie do ży wego. „Nie by łoby to po raz pierwszy …”. Oczy wiście Caro nigdy nie lubiła Joséphine. Niezamężna matka w Lansquenet zawsze by ła przedmiotem plotek. Powinnam to już wiedzieć, a nie pozwalać, aby plotka Caro mnie zdenerwowała. Ale czy ona może znać prawdę o ojcu Pilou? Zastałam kawiarnię pustą, nawet bar opustoszał. Zawołałam Joséphine; bez odpowiedzi. MarieAnge na pewno ma przerwę. Poczułam przy pły w dziecinnej ulgi: przy najmniej nie muszę jej widzieć. Nagle za zasłoną z koralików, oddzielającą bar od części mieszkalnej, coś się poruszy ło. – Joséphine? – Kto jej szuka? – spy tał męski głos. – Vianne. Vianne Rocher. Na moment zapadła cisza. Potem zasłona się rozchy liła i ukazał się siwy mężczy zna na wózku inwalidzkim. W pierwszej chwili go nie rozpoznałam, widziałam ty lko wózek i bezwładne nogi, szczelnie otulone kraciasty m kocem, a dopiero później znajome ciemne oczy, przy stojną z gruba ciosaną twarz, uśmiech, muskularne ramiona, widoczne spod rękawów denimowej koszuli. – Halo, ty wścibska suko. Na wózku siedział Paul-Marie Muscat.
Rozdział trzeci
Czwartek, 26 sierpnia Czułam się, jakby m dostała w brzuch. Nie dlatego, że nazwał mnie suką, ale z powodu szoku. Twarz nie zmieniła mu się zby tnio. Siwe włosy miał ostrzy żone przy samej skórze, tak że odsłaniały zary s czaszki. Stracił na wadze, a grube ry sy, dawniej jego charaktery sty czna cecha, zy skały rodzaj surowego piękna. Ale wy raz twarzy pozostał ten sam: w pewny m stopniu wrogi, podejrzliwy, chociaż podszy ty odrobiną złośliwego humoru. – Zaskoczona, co? Sły szałem, że wróciłaś do Lansquenet. Nie sądzę, żeby ta suka ci o mnie wspomniała. Nie zrobiłaby tego, nie pasuję do jej biznesu. Wy trzy małam jego wzrok. – Jeśli mówisz o Joséphine, to nie, rzeczy wiście o tobie nie wspomniała. Zarechotał ochry ple i zapalił gauloise’a. – Nie lubi, jak tutaj palę. Ani jak piję. Whisky ? – Nie, dziękuję. Nalał sobie podwójną z butelki stojącej na barze. – Zbudowałem ten lokal z niczego. Ty rałem na okrągło przez cały ch sześć lat. Oczy wiście ona lubi udawać, że wszy stko należy do niej i nie jest mi nic winna. Bo i dlaczego nie? Przecież ja ty lko dałem jej nazwisko, troszczy łem się o nią, płaciłem za jej ciuchy, znosiłem humory. Ale kiedy trafiliśmy na wy boje, wy rzuciła mnie jak psa. – Znów wy dał z siebie ten ponury rechot i wy puścił dy m nosem. – Tobie to wszy stko zawdzięczam, w końcu to ty podsunęłaś jej pomy sł. No cóż, mam nadzieję, że teraz jesteś szczęśliwa. – Pociągnął whisky. – Bo ja wy lądowałem dokładnie tam, gdzie chciałaś mnie widzieć. – Co ci się stało? – A co ci do tego? Czy jestem jedny m z twoich przy padków teraz, kiedy stałem się półmężczy zną? Sprawdziłam jego kolory. Tak jak się spodziewałam, by ły mętne jak zawsze, z ty mi samy mi gniewny mi bły skami dy mnej czerwieni i palonego oranżu. Poprzez papierosowy dy m
prześwity wała rzeczy wistość: rząd dozowników nad barem, coś palącego się przy poboczu drogi. To by ł właśnie mój Ry cerz Kielichów: ten gniewny, załamany, pełen pogardy mężczy zna. – Zawsze cię ciągnęło do ty ch bez piątej klepki. Do beznadziejny ch przy padków, jak wodne szczury czy ta stara raszpla Armande. I Joséphine... – Znów ten groźny, przesy cony nienawiścią śmiech. – Chy ba jednak ciebie także zaskoczy ła, co? Kto by pomy ślał, że na to ją stać? Wy rzuca mnie z własnego domu, grozi policją, a kiedy po sześciu miesiącach wracam po kilka drobiazgów, ta suka w najlepsze migdali się z ty m rudy m, a on buduje dla niej łódź! O tak, i do tego jeszcze jest w ciąży. Sielanka! – Zaciągnął się gauloise’em i zapił go ostatnim ły kiem whisky. – Oczy wiście ty to wszy stko wiesz. – Wy szczerzy ł zęby w zły m uśmiechu. – Powiedz no, czy miał was obie naraz, czy każdą po kolei? Tak czy siak, musiało to by ć dla was obu coś ekstra... – Zamknij się, Paul – odezwał się za moimi plecami szorstki głos. Obróciłam się i zobaczy łam Joséphine z twarzą pobladłą z gniewu. Paul po raz kolejny zarechotał i zgasił niedopałek w szklance. – Oho, sły szę już brzęk łańcuchów. No to mam problemy. – Rzucił Joséphine wrogi uśmiech. – Właśnie spiknęliśmy się z Vianne. Starzy przy jaciele, utracone miłości, szklaneczka whisky... A tobie jak minął ranek, moja śliczna? – Powiedziałam: zamknij się. Wzruszy ł ramionami. – Bo co, najdroższa? Joséphine nie odpowiedziała, ty lko zwróciła się do mnie: – Chciałam ci powiedzieć, naprawdę chciałam... ty lko nie wiedziałam, jak to zrobić. – Jej twarz nie by ła już blada, ty lko czerwona, i chy ba po raz pierwszy od przy jazdu poczułam, że rozpoznaję tę smutną, dziwaczną, zamkniętą w sobie Joséphine sprzed ośmiu lat; Joséphine, która ukradła mi czekoladkę, bo nie umiała sobie pomóc. Zalała mnie fala smutku. Co się stało z Joséphine Bonnet i jej wielkimi, śmiały mi marzeniami? My ślałam, że uwolniłam ją od Paula-Marie, a ty mczasem widzę, że jest takim samy m więźniem jak zawsze. Co się stało? I czy to moja wina? Rzuciła mi niepewne spojrzenie. – Chodźmy na spacer. Potrzebuję świeżego powietrza. Paul wy szczerzy ł zęby w uśmiechu i zapalił następnego papierosa. – A połamcie se nogi! Wy szłam za Joséphine na plac. Przez jakiś czas się nie odzy wała i ty lko wędrowały śmy obok siebie w milczeniu – obok kościoła, przez brukowaną uliczkę, ku rzece. Na moście zatrzy mała się i wy jrzała przez balustradę. Rwąca woda w dole miała kolor herbaty z mlekiem. – Vianne, tak mi przy kro... Popatrzy łam na nią. – To nie twoja wina. Wy jechałam, zostawiłam was oboje... By łam egoistką. Czego się mogłam spodziewać? Zmieszała się wy raźnie. – Nie rozumiem... – Wiem o Pilou.
Spojrzała na mnie tępo. – Pilou? – To świetny chłopak, Joséphine. Masz prawo by ć z niego dumna, ja też by łaby m na twoim miejscu. A co do jego ojca... Twarz jej się skurczy ła. – Proszę cię, przestań. Położy łam dłoń na jej dłoni. – Wszy stko jest w porządku. Nie zrobiłaś nic złego. To ja, ja sama popchnęłam was ku sobie. Ja wy jechałam z Lansquenet. A kiedy Roux zjawił się w Pary żu, to ja zlekceważy łam sy gnały... Spojrzała na mnie, zaciekawiona. – Roux? – No... czy nie to chciałaś powiedzieć? Że Roux jest ojcem Pilou? Potrząsnęła głową. – Jest znacznie gorzej. – Gorzej? – Jak może by ć gorzej? Usiadła na parapecie. – Naprawdę chciałam ci powiedzieć. Ale nie umiałam. By łaś taka dumna z moich osiągnięć, z tego, że zostawiłam Paula, że prowadzę kawiarnię, chociaż mimo wszy stko, nigdy nie udało mi się wsiąść do tego pociągu... – Miałaś Pilou. – Tak, Pilou – przy znała z uśmiechem. – Cały czas go okłamy wałam, bo nie mogłam znieść prawdy. Tak jak okłamy wałam ciebie, bo chciałam, aby ś my ślała, że udało mi się zrobić coś lepszego z moim ży ciem... Otworzy łam usta, ale mnie powstrzy mała. – Proszę, Vianne, daj mi mówić. Chciałam, żeby ś by ła ze mnie dumna. Chciałam, żeby Roux by ł ze mnie dumny. W marzeniach by łam taka jak ty – wolny duch, który leci, gdzie chce, bez żadny ch więzów, bez rodziny. Paul się zmy ł, ty wy jechałaś, ja też planowałam wy jazd. I nagle się okazało, że jestem w ciąży. – Urwała. Miała dziwną minę – trochę czułą, trochę smutną. – Z początku nie uwierzy łam. My ślałam, że nie mogę mieć dzieci. Staraliśmy się z Paulem tak długo i nagle, gdy ty lko wy jechał... – Wzruszy ła ramionami. – Nie mogło to gorzej wy paść. Nastawiłam się już na wy jazd, ale Roux namówił mnie, żeby m została, dopóki dziecko się nie urodzi. A potem, jak je zobaczy łam... – To się zakochałaś. – Tak jest, zakochałam się. A kiedy Pilou dorósł na ty le, że zaczął zadawać py tania, powiedziałam mu, że jego ojciec jest piratem, mary narzem, żołnierzem, łowcą przy gód, wszy stko jedno kim, by le nie Paulem Muscatem, tchórzliwy m damskim bokserem, który uciekł, gdy ty lko odważy łam mu się postawić. Wy trzeszczy łam oczy. – Paul-Marie? To on jest ojcem Pilou? Ależ ja my ślałam, że ty i Roux... – Nie. To nigdy się nie zdarzy ło. Mogłoby, gdy by sprawy potoczy ły się inaczej, ale by liśmy ty lko przy jaciółmi. Nawet wtedy wiedziałam, że on należy do ciebie. Ale kiedy Paul-Marie wrócił i zobaczy ł, że Roux tu mieszka, a ja jestem w ciąży... – Pozwoliłaś mu my śleć, że to nie jego dziecko?
Przy taknęła. – Nie mogłaby m tego znieść. Nigdy nie pozwoliłby mi odejść, nie Paul-Marie. By łam w ósmy m miesiącu, kiedy wrócił i... och, Vianne, zachował się obrzy dliwie. – Wy obrażam sobie. Tak, wy obrażałam to sobie: Paul-Marie czerwony ze złości, Roux próbuje ją chronić, a Joséphine zaciska biedną rękę na słomce, która może zapewnić jej obronę. Paul pijany i agresy wny domaga się swoich „praw”, jak je nazy wa, swoich udziałów w kawiarni, oraz kilku rzeczy, które zostawił. Dochodzi do wniosku, że Roux jest ojcem dziecka, a Joséphine pozwala mu w to wierzy ć, żeby ty lko nie powiedzieć prawdy. – I co wy darzy ło się potem? – To co zwy kle. Zdemolował bar, obrzucił mnie wy zwiskami i odjechał na motorze. A później zjawiła się policja z wiadomością, że miał wy padek. Paula zabrano do szpitala, a Joséphine by ła najbliższy m członkiem rodziny. Kiedy się okazało, że Paul nigdy nie będzie chodził, zgodziła się zabrać go do domu. Co miała robić? To by ła częściowo jej wina. Kłamstwo spowodowało łańcuch wy darzeń, które doprowadziły do wy padku, i chociaż nigdy nie wy znała Paulowi prawdy, nie mogła uniknąć odpowiedzialności. Nie miał pracy ani oszczędności. Dała mu oddzielny pokój w Café des Marauds i doży wotni stół w barze. Po trosze ży wiła nadzieję, że Paul odzy ska kiedy ś władzę w nogach, co jednak nie nastąpiło. Czuła się winna. I tak zostali – przez osiem lat – przy kuci do siebie przez okoliczności, z kłamstwem, które z każdy m dniem coraz bardziej się między nimi rozrastało. Biedny Paul-Marie. Biedna Joséphine. Nagle uświadomiłam sobie jedno: w trosce o Joséphine nie zauważy łam tego, co istotne: Roux nigdy mnie nie zdradził. Nie by ł ojcem Pilou. Może i lubił Joséphine, ale gdy przy szło co do czego, wy brał mnie. Wszy stkie moje podejrzenia, wątpliwości to ty lko waswas, podszepty szatana, które, jak powiada Omi, ściągnął na mnie czarny autan. Ale czemu nie jestem szczęśliwsza? Ciężar spadł mi z serca, a jednak nadal go czuję; czy jąś ciemną, szepczącą obecność, tam gdzie dawniej by ła sama słody cz... „Dlaczego mi nie ufasz – py tał Roux. – Dlaczego to nigdy nie może by ć proste?”. Może na ty m polega różnica między nami, Roux. Ty wierzy sz, że ży cie może by ć proste. Dla inny ch może tak, ale nie dla mnie. Dlaczego ci nie zaufałam? Może czułam, że nie jesteś mój na zawsze. Że prędzej czy później wiatr się odmieni... Odsunęłam tę my śl na bok. Niech poczeka. Joséphine nadal mnie potrzebuje. Objęłam ją mocno. – Nic nie szkodzi, Joséphine. To nie twoja wina. – Rey naud też tak mówi – odrzekła z uśmiechem. – Powiedziałaś mu? – To mnie zaskoczy ło. Joséphine nigdy regularnie nie chodziła do kościoła, a fakt, że wy znała swój najbardziej skry wany sekret akurat Rey naudowi, wy dawał się całkiem nie w jej sty lu. – Tak, czy to nie dziwne? Ale musiałam komuś się zwierzy ć, a on by ł pod ręką. Chy ba teraz zrozumiałam; to by ło w jej kolorach: zaczerwieniona twarz, smutne, pełne nadziei spojrzenie. Kochankowie. Czemu nie zauważy łam tego przedtem? Królowa Kielichów i jej kaleki Ry cerz to przecież Joséphine i Paul-Marie. Ale ci Kochankowie... Czy to może by ć prawda? Na pierwszy rzut oka stanowią zupełnie nieprawdopodobną parę, a jednak coś ich łączy. Oboje mają wy paczone osobowości, są skry ci i preferują samotność.
Oboje stali się ofiarami miejscowy ch intry g i plotek. Oboje posiadają cechy, z który ch nie do końca zdają sobie sprawę: upór, siłę woli, nieustępliwość wobec wroga. – Lubisz go, prawda? Odwróciła wzrok. – Wiesz, gdzie jest? Raz jeszcze pokręciła głową. – Po prostu zniknął. Nie wiem, dokąd poszedł. Ale to ona musiała maczać w ty m palce. – Wskazała głową chocolaterie. – Ta kobieta. Ci z Les Marauds. Krok po kroku wy szło szy dło z worka. Bazgroły na drzwiach monsieur le curé; jego źle zrozumiana próba wy remontowania chocolaterie; brutalna napaść w niedzielną noc i ostrzeżenie, jakiego mu udzielono. To jest wojna. Trzy maj się od tego z daleka. Wojna? Oni tak to widzą? A kim są walczące strony ? Kościół? Meczet? Zasłona? Sutanna? Albo chodzi tu po prostu o trady cy jną wojnę tutejszy ch z obcy mi: rzeczny mi szczurami, wy rzutkami społeczny mi, teraz zaś jeszcze z mieszkańcami Les Marauds. W końcu ta nazwa oznacza najeźdźców, chociaż w rzeczy wistości to ty lko przekręcone słowo marais, czy li bagno, umiejscowione w pobliżu Tannes i regularnie przez nią zalewane... Raz jeszcze zastanowiłam się nad Rey naudem. Czy ktoś mógł wy straszy ć go stąd groźbami lub perspekty wą kolejnego ataku? To zupełnie nie w sty lu monsieur le curé. Jest tak samo uparty jak ja. I niewzruszony jak skała, by le wiatr nim nie wstrząśnie. Więc... gdzie jest? Ktoś musi to wiedzieć. Ktoś musiał go widzieć. Jeśli nie tutaj, to w Les Marauds, gdzie przebiega droga prowadząca do autoroute. Przy pomniałam sobie, co widziałam w oparach czekolady : Rey naud sam, z plecakiem, idzie brzegiem rzeki. Czy to wizja tego, co się dopiero wy darzy, czy też to już się stało? I gdzie on się teraz podziewa? Śpi gdzieś w rowie? Leży w bocznej uliczce śmiertelnie pobity ? Nigdy nie przy puszczałam, że kiedy kolwiek będzie mnie obchodziło, co się stało z Francisem Rey naudem. Ale właśnie sobie uświadomiłam, że jednak mnie to obchodzi. I to bardzo. – Znajdziemy go – powiedziałam ty leż do siebie, co do Joséphine. – Znajdziemy i sprowadzimy do domu. Bez względu na to, gdzie jest, już ja tego dopilnuję. Rzuciła mi ten swój smutny, lecz pełen ufności uśmiech. – Kiedy mówisz coś takiego, wierzę, że wszy stko jest możliwe. – Bo to prawda. A teraz chodź ze mną. Przeszły śmy przez most do Les Marauds.
Rozdział czwarty
Czwartek, 26 sierpnia Spojrzałem w bły szczące piwne oczka, które patrzy ły na mnie zza kraty. Zastanawiałem się, ile ona widzi poprzez paski cienia – pewnie ty lko niewy raźną plamę i podniesioną dłoń. W pierwszy m odruchu chciałem zawołać o pomoc, ale dziewczy nka by ła bardzo mała i bałem się, że jeśli ją przestraszę, to ucieknie. – Nie bój się, Maju – przemówiłem najłagodniej, jak potrafiłem. Uklękła, żeby zajrzeć głębiej. Widziałem jej kolanka na szorstkim kamieniu i skarpetki wy stające z różowy ch kaloszy. – Jesteś dżinem? – powtórzy ła. – Dżiny mieszkają w norach. – Nie, Maju, nie jestem. – Więc co robisz tam na dole? Zrobiłeś coś złego? Mój dżiddo mówi, że jak zrobisz coś złego, to policja wtrąca cię do więzienia. – Nie, nie zrobiłem nic złego. Ktoś mnie tu zamknął. Oczka zaokrągliły jej się jeszcze bardziej. – Właśnie że jesteś dżinem. Znasz moje imię i w ogóle. Starałem się nadać głosowi ton miękkiej perswazji: – Proszę, Maju, wy słuchaj mnie uważnie. Nie jestem dżinem i nie zrobiłem nic złego. Ale ktoś mnie tu uwięził i potrzebuję twojej pomocy. Skrzy wiła buzię. – Tak właśnie powiedziałby dżin. Dżiny zawsze kłamią. – Proszę... Nie kłamię. – Usły szałem nutkę zniecierpliwienia w swoim głosie i podjąłem wy siłek, żeby ją zatuszować. – Proszę cię, Maju, pomóż mi. Pomożesz? Z wahaniem, ale przy taknęła. – To dobrze. – Wziąłem głęboki oddech. Musiałem wszy stko dokładnie przemy śleć. Oczy wiście mógłby m poprosić Maję, żeby sprowadziła któreś z rodziców, ale na razie nie miałem pojęcia, kto odpowiada za moje uwięzienie. My śl, że miałby m się tłumaczy ć przed grupą Maghrébins, którzy uważali mnie za sprawcę pożaru w szkole, wy dała mi się – delikatnie
mówiąc – mało zachęcająca. Ale znałem w Les Marauds osobę, która na pewno by mi pomogła, gdy by m ty lko przekazał jej wiadomość. – Znasz Vianne Rocher? Przy taknęła. – To memti Rosette. – Zgadza się. Idź do niej i powiedz, że tu jestem. Że Rey naud tu jest i potrzebuje pomocy. Zdawała się rozważać to przez chwilę. – Tak się nazy wasz? – zapy tała w końcu. – Tak. – O Boże, daj mi cierpliwość. – Proszę... Siedzę tu od wczoraj. Woda się podnosi. I są szczury. – Szczury ?! Suuper! – To dziecko najwy raźniej za dużo przeby wa w towarzy stwie JeanaPhilippe’a Bonneta. Wziąłem kolejny głęboki oddech. Oddy chaj, Francis. Skoncentruj się. – Dam ci wszy stko, co zechcesz. Zabawki, słody cze... Ty lko zawiadom Vianne. Znów się zawahała. – Wszy stko, co zechcę? Znaczy, spełnisz moje trzy ży czenia? Jak dżin Alady na? – Wszy stko! Ponownie pogrąży ła się w zadumie. Wreszcie podjęła decy zję. – Okej. – Skoczy ła na równe nogi. W kracie bły snął cukierkowy róż kaloszy. W oczach zapiekły mnie łzy wdzięczności... a może to ty lko py ł z ulicy ? – Moje pierwsze ży czenie – powiedziała Maja do kraty – jest takie, że mój dżiddo ma wy zdrowieć. O następny ch jeszcze pomy ślę. To cześć, dżinie, niedługo wrócę. – Nie, zaczekaj! Maja! Proszę, posłuchaj! Ale różowe kaloszki zniknęły. Zakląłem z cicha po łacinie, a także po francusku, po czy m zsunąłem się ze skrzy nek. I nagle – akurat w momencie, kiedy stojąc po kostki w zimnej, brudnej wodzie, pomy ślałem, że gorzej już chy ba by ć nie może, usły szałem za drzwiami kroki. Szy bko cofnąłem się od skrzy nek. W zamku zgrzy tnął klucz. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zaskoczy ć moich prześladowców i nie przepchnąć się przez drzwi, ale to ty lko fantazja. W moim obecny m stanie fizy czny m nawet kobieta bez trudu zepchnęłaby mnie ze schodów. Drzwi się otworzy ły i weszło trzech mężczy zn. Już po samej sy lwetce rozpoznałem Karima Bencharkiego. W dwóch młodszy ch domy śliłem się chłopaków z siłowni. Mieli w rękach pochodnie, a Karim niósł kanister. Poczułem zapach benzy ny. – Ludzie, wy to nigdy niczego się nie nauczy cie – rzekł Karim. Nadal by łem w brzuchu wielory ba.
Rozdział piąty
Czwartek, 26 sierpnia – To jakieś nieporozumienie. Wy puśćcie mnie, wszy stko wy tłumaczę. Karim rzucił na ziemię kanister z benzy ną. Dźwięk wy dał mi się pusty. – Wy tłumacz to, monsieur le curé! Miałeś ten kanister przy sobie, kiedy przy łapaliśmy cię na szpiegowaniu mojej siostry. – To nie jest... – zacząłem, ale nagle przy pomniałem sobie Sonię. Pewnie to jej kanister, musiała go upuścić podczas naszej rozmowy. Ale wy spowiadała mi się, jak mógłby m powiedzieć o ty m jej mężowi? – Nie szpiegowałem twojej siostry – skłamałem, co dało się wy czuć w moim głosie. – Chciałem z nią porozmawiać. – I to dlatego kry łeś się za drzewem? Zacząłem kolejne kłamstwo, ale po kilku słowach zorientowałem się, że nic z tego nie będzie. Niektórzy ludzie, père, kłamią, jak oddy chają, ja do nich nie należę. Spróbowałem inaczej: – Pozwól, że o coś cię zapy tam. Jak my ślisz, ile czasu możesz mnie tu trzy mać? Wy puść mnie teraz, a obiecuję, że nie podejmę przeciwko tobie żadny ch kroków. Patrząc wstecz, przy puszczam, że mogło to zabrzmieć trochę arogancko. Jeden z młodszy ch mężczy zn powiedział coś do Karima, ten odpowiedział mu z pewną nutą niecierpliwości. Nastąpiła bły skawiczna wy miana zdań po arabsku. Zacząłem się denerwować. – Posłuchaj, musisz mi uwierzy ć! – Zwracałem się ty lko do Karima. – Nigdy nie próbowałem spalić szkoły. Nigdy nie napastowałem twojej siostry, próbowałem ty lko jej pomóc. Na tle światła w drzwiach nie mogłem nic odczy tać z jego twarzy. Wy czułem jednak bijącą odeń wrogość niczy m zakłócenia z radia. Ponownie powiedział coś do swoich kompanów, a następnie zwrócił się do mnie: – Co zrobiłeś z moją szwagierką? Osłupiałem. – Z kim? – Z Aly ssą Mahdżubi. Gdzie ona jest? I dlaczego ty dzień temu by ła z tobą?
Wziąłem głęboki oddech. – Jest bezpieczna. Ale to nie ma nic wspólnego ze mną. Mieszka z przy jaciółką, sama tak zdecy dowała. Mnie nic do tego. Karim nieznacznie skinął głową. – Rozumiem. Ale madame Clairmont mówi, że widziano cię w nocy z młodą kobietą nad rzeką. – To nie tak... – Boże, jak to słabo zabrzmiało! – Znalazłem się tam przy padkiem. Aly ssa miała kłopoty, więc jej pomogłem. To wszy stko. – Tak samo jak mojej siostrze? Otworzy łem usta, ale już się nie odezwałem. – Monsieur le curé, cieszy sz się tu ustaloną reputacją. Niejednokrotnie wy rażałeś się pogardliwie o imigrantach, potwierdza to nawet twój père Henri. Jesteś nietolerancy jny i lubisz rządzić. Próbowałeś zatrzy mać budowę meczetu. Często wy powiadałeś się przeciwko nikabom. Raz nawet chciałeś zniszczy ć sklep z czekoladą, który otwarto na przekór waszej religijnej trady cji. Już wiem, że włamałeś się w zeszły m ty godniu do domu mojej siostry. A teraz czaisz się przy jej łodzi z kanistrem benzy ny w ty m samy m dniu, w który m zamierzasz opuścić Lansquenet... Ze zdenerwowania zacząłem się śmiać. – Uważasz, że to śmieszne? – Nie, oczy wiście, że nie. Ale się my lisz. Teraz Karim roześmiał się z pogardą. – Nie sądzę, żeby twój père Henri to kupił. A teraz mów, gdzie jest Aly ssa i co robiłeś tu wczoraj. Powinienem zachować zimną krew, mon père. Ale zamiast tego zacząłem popadać w złość. – Nie muszę usprawiedliwiać się ani przed tobą, ani przed nikim inny m! Wszy stko by ło dobrze, dopóki nie pojawiłeś się ty i twoja siostra. Od tej pory mi grożono, zostałem napadnięty, oskarżony, a teraz trzy masz mnie tu wbrew mojej woli. Nie dam ci się zastraszy ć. Rozumiem, że martwisz się o Aly ssę, rzeczy wiście jest za młoda, by opuszczać dom. Kiedy mnie stąd wy puścisz, obiecuję, że usiądziemy razem i spróbujemy znaleźć jakieś rozwiązanie... Karim znów zamienił z towarzy szami kilka słów po arabsku. Potem obrócił się do mnie. – Przepraszam, monsieur le curé, ale mam dziś sporo roboty. Możemy porozmawiać, kiedy wrócę. Kiedy wrócę? Serce mi zamarło. Zrozumiałem, jak bardzo liczy łem, że mnie wy puści. – Nie rozumiem, co chcesz zy skać na ty m, że mnie tu trzy masz. My ślisz, że zmusisz mnie do wy znań? Jakich? Twojej szwagierce nic nie grozi. Zatrzy mała się u Vianne Rocher. Milczał przez chwilę. – U Vianne Rocher? – Tak jest. A teraz... – Co ci powiedziała? – Zupełnie nic. Czy teraz mnie uwolnisz? Dłuższa pauza. – Nie mogę. – Dlaczego?! – Moja złość wzrosła. – Czego ty, u diabła, ode mnie chcesz?
Postąpił krok bliżej. Teraz, kiedy zobaczy łem jego twarz wy raźnie, zrozumiałem, że to, co brałem za spokój, by ło ni mniej, ni więcej ty lko zimną furią. – Moja siostra Inès zaginęła. Zaginęła razem z córką w dniu, w który m przy łapałem cię na próbie podpalenia jej łodzi, gdzie obie sy piały. Oczy wiście mogliby śmy wezwać policję, ale czy okazaliby nam współczucie? Dlatego będziemy cię tu trzy mać, curé, dopóki nie udzielisz nam odpowiedzi, jakich potrzebujemy. Inszallah, mam nadzieję, że następny m razem powiesz prawdę. I po ty ch słowach wszy scy wy szli, zamy kając za sobą drzwi. Usły szałem zgrzy t klucza w zamku. Rzuciłem kilka przekleństw po francusku i po łacinie, po czy m usiadłem na schodkach i czekałem, mając nadzieję na powrót Mai. Zastanawiałem się, co takiego zrobiłem Bogu, że mnie tak karze, marzy łem o kawie i świeży ch croissantach, a ty mczasem nad moją głową ruszy ła bieżnia, podejmując wraz z inny mi urządzeniami swoje piekielne dudnienie.
Rozdział szósty
Czwartek, 26 sierpnia Nasz pierwszy przy stanek w Les Marauds to jedy ne miejsce, w który m mogłam by ć pewna serdecznego przy jęcia. Ale w domu Al-Dżerbów zastałam zamknięte zielone okiennice, a kiedy Zahra otworzy ła drzwi, wy glądała pod nikabem na zakłopotaną. – Przy kro mi, mamy nie ma. Wy jaśniłam, że szukamy Rey nauda, i zapy tałam, czy go nie widziała. Zaprzeczy ła. Pod zasłoną jej kolory by ły naznaczone niepokojem. – Jak tam czekoladowe trufle? A Omi smakowały kokosanki? – Omi także nie ma. Widziałam, że nadal jest zmieszana. Wodziła oczami ode mnie do Joséphine. – Na pewno nie widziałaś Rey nauda? Ani nie sły szałaś czegoś? Pokręciła głową. – To twój przy jaciel, czy ż nie? – Tak. Chy ba tak. – Dziwne, że ten człowiek przy jaźni się z kimś takim jak ty. – Mówiła beznamiętny m, niczego niezdradzający m głosem, ale cała by ła w ogniu; jej kolory płonęły i migotały. – Nie zawsze tak by ło. Można wręcz powiedzieć, że wojowaliśmy z sobą. Ale to stare dzieje, od tej pory zmieniliśmy się oboje. Odkry łam, że mój wewnętrzny lęk to wy łącznie moja, a nie jego sprawa i ty lko dając mu upust, mogę się całkowicie od niego uwolnić. Rozważała to przez chwilę. – Wy to jesteście... Kompletnie was nie rozumiem. Zawsze ty le gadacie o wolności. Tam, skąd ja pochodzę, wierzy my, że nikt nie może by ć naprawdę wolny. Allah wszy stko widzi, wszy stko kontroluje. – Rey naud też tak uważa. – Ale ty nie? Pokręciłam przecząco głową.
– A co z Szaitanem? Wzruszy łam ramionami. – My ślę, że jest mnóstwo zła, które ludzie czy nią i bez diabła. Mnie wpojono wiarę, że powinniśmy uczy ć się kontroli nad własny m ży ciem, ustanawiać własne zasady i ponosić konsekwencje. Nie wy glądała na przekonaną. – Jakie to różne od tego, czego nas uczono! Ale jeśli nie ma zasad, to skąd wiecie, jak postępować? – Nie sądzę, aby ktokolwiek zawsze to wiedział. Czasem popełniamy błędy. Ale bezmy ślnie trzy mać się zasad, robić, co nam każą, jak dzieci... nie wierzę, aby ta koncepcja pochodziła od Boga. Ona pochodzi od ty ch, którzy posługują się Bogiem jako pretekstem do wy muszenia posłuchu. Boga raczej nie obchodzi, jak się ubieramy, co jemy... ani też kogo wy bieramy do kochania. Nie wierzę w Boga, który doświadcza ludzi tak, że prowadzi to do ich zagłady, czy też bawi się nimi jak mały chłopczy k na mrowisku. Spodziewałam się, że jakoś to skomentuje, ale ledwie otworzy ła usta, gdy coś się za nią poruszy ło i pojawiła się Maja z Tipo pod pachą. Spojrzała na mnie z zainteresowaniem. – Jest z tobą Rosette? – Nie, dziś nie. Buzia jej się wy dłuży ła. – Ale ja się tak nuudzę... Mogę pójść pobawić się z Rosette? Chcę jej coś pokazać. – Rzuciła Zahrze figlarne spojrzenie. – To sekret. Ty lko mój i Rosette. Zahra zmarszczy ła brwi. – Bądź grzeczna, Maju. Dżiddo źle się czuje. Brązowe oczka się rozszerzy ły. – Ale ja... Zahra powiedziała coś po arabsku i Maja znów się skrzy wiła. – On tęskni za kotem. Kiedy mieszkał u wujka Saida, kot zawsze przy nim siedział. Może gdy by śmy mu przy niosły kota... Zahra straciła cierpliwość. – To nie ma nic wspólnego z kotem. Widziałam, że kłótnia wisi w powietrzu, i chciałam jej zapobiec. – Może jednak zabiorę Maję? Wtedy wszy stkie trochę odpoczniecie. Wiem przecież, jak to jest z mały m dzieckiem w domu. – Zahrę wy raźnie kusiło, by ulec, więc ciągnęłam: – Nie martw się, będzie z Rosette, a przed iftarem ją przy prowadzę. Nadal się wahała, ale w końcu skinęła krótko głową niczy m ptak dziobiący orzech. – No dobrze. Ale teraz muszę już iść. Dziękuję, że nas odwiedziłaś, Vianne. Zielone drzwi zamknęły się znowu i nasza trójka została na zewnątrz. Wiatr wciąż gwizdał w dachówkach, a długi cień minaretu kładł się w poprzek ulicy niczy m wskazówka zegara słonecznego. Joséphine spojrzała na mnie z powątpiewaniem. – Mówiłaś, że się z nimi przy jaźnisz. – Bo tak jest. – Sama by łam zaintry gowana. – Zahra chy ba ma jakieś kłopoty. Może martwi
się o starego Mahdżubiego. Kiedy szły śmy z powrotem bulwarem, Maja biegła naprzód, skacząc po kałużach. Opowiedziałam Joséphine o chorobie starca i jego konflikcie z resztą rodziny. Nie wspomniałam o przestrodze, żeby m trzy mała się z dala od wody, ani snach na temat mnie i Inès. Minęły śmy siłownię. Jak zwy kle drzwi by ły uchy lone i w powietrzu unosiła się woń chloru, przesy cona ty pową dla Les Marauds mieszanką zapachów, na którą składał się kurz, kif, gotujące się potrawy i rzeka. Zauważy łam, że Maja minęła pędem wy lot ulicy, ale zatrzy mała się przy ścieżce prowadzącej na deptak. Ktoś dorosły mógłby mieć kłopot z przeciśnięciem się między budy nkami, lecz mała dziewczy nka powinna przejść z łatwością. – Tu mieszka mój dżin – oznajmiła, wskazując ścieżkę. – Naprawdę? – zapy tałam z uśmiechem. – Masz dżina? – Uhm. Spełni mi trzy ży czenia. – Aha. A ma jakieś imię? – Lisek! – Ładnie. Musiałam się roześmiać. Tak bardzo przy pominała mi pięcioletnią Anouk, z tą ży wą twarzy czką i olśniewający m uśmiechem, w kaloszkach w kolorze gumy do żucia. Anouk, moja mała kosmitka, pewnego dnia niespodziewanie wróciła z lasu z królikiem zwany m Pantoufle, którego ty lko wtajemniczeni mogli zobaczy ć. – Ach, te dzieciaki... – westchnęła Joséphine. – Pilou świetnie się dogaduje z Rosette. Można by sądzić, że to jego siostra. Uśmiechnęła się. Zawsze rozjaśnia się cała na dźwięk jego imienia. – Widziałaś, jaki on jest. Sama słody cz. Rozumiesz, dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam? Nie mogłaby m dzielić się nim z Paulem. Wiesz przecież, że Paul próbowałby nabić mu głowę swoimi poglądami. Pewnie ma rację. Ale to jedy ny sy n Paula. Kto wie, czy ojcostwo nie mogłoby go zmienić? Zauważy ła mój wy raz twarzy. – My ślisz, że robię błąd. – Nie, ale... – Wiem, mnie także to gry zie. Zwłaszcza w chwilach słabości. Kiedy czuję się silna, wiem lepiej. Pilou zasługuje na kogoś lepszego niż Paul-Marie. – Mówisz, że Pilou odmienił twoje ży cie. Nie sądzisz, że Paul zasługuje na taką samą szansę? Pokręciła uparcie głową. – Wiesz, jaki on jest. Nigdy się nie zmieni. – Każdy może się zmienić. Kiedy dotarły śmy do końca ulicy, zastanowiłam się, czy to rzeczy wiście prawda. Niektóry ch ludzi nie da się naprawić. Ale co dało Paulowi-Marie mieszkanie pod jedny m dachem z chłopczy kiem, którego uważał za sy na ry wala? Przy pomniały mi się te jego bły szczące, złe oczy, wy krzy wione nienawiścią i brakiem nadziei usta. Wy glądał jak zwierzę w pułapce, warczące na każdego, kto podejdzie bliżej. Oczy wiście nie jestem aż tak naiwna, by sądzić, że człowiek w rodzaju Paula-Marie odtaje na wiadomość, że ma sy na. Ale czy nie zasługuje na szansę? I jak to kłamstwo wpły wa na Joséphine? Doszły śmy do końca bulwaru. Kiedy ostatni raz tu by łam, łódź Inès Bencharki tkwiła
zacumowana przy pomoście. Teraz zniknęła – została po niej ty lko pętla liny. Zobaczy łam, że oczy Joséphine się rozszerzają. No jasne, przecież ta łódź należała do niej, chociaż rzadko jej uży wała. – Chcesz powiedzieć, że ta kobieta tu mieszkała? – przerwała moje wy jaśnienia. – Jak śmiała włamać się do mojej łodzi? I gdzie ją, u diabła, zabrała? Tego nie wiedziałam. Stałam na pomoście i rozglądałam się po rzece. Nigdzie ani śladu czarnej łodzi – ani po stronie Les Marauds, ani bliżej Lansquenet. Czy żby Inès wy niosła się stąd na dobre? Jest ty lko kilka miejsc, gdzie bezpiecznie można zacumować taką dużą łódź, a akurat teraz, przy fali powodziowej, wezbrana Tannes jest na granicy wy trzy małości. W dodatku silnik łodzi Joséphine nie działa, Inès może więc ty lko dry fować z prądem. Może znajdzie jakieś miejsce w Chavigny czy Pont-le-Saôul... Dlaczego uciekła? Czy zabrała Duę? I kiedy – jeśli w ogóle – zamierza wrócić? Nagle zobaczy łam na brzegu coś wdeptanego w zabłoconą trawę. W pierwszej chwili wy dało mi się, że to naszy jnik – sznurek zielony ch szklany ch koralików połączony ch srebrny m łańcuszkiem. Może to Dua zgubiła, my ślałam, podnosząc go z ziemi. I wtedy zobaczy łam na końcu łańcuszka krzy ży k... – To różaniec. Joséphine podeszła go obejrzeć. – Należy do Rey nauda. Widziałam go u niego na półce nad kominkiem. Jak my ślisz, co on tu robił? Może to Francis zabrał moją łódź? – Nie mam pojęcia. By łam pewna, że to Inès. Czy ona nadal jest w Les Marauds? A jeśli tak, to może wie, gdzie jest Rey naud? Próbowałam wy py tać Maję, ale bez skutku. Bardziej interesowała ją Dua niż zniknięcie łodzi, głównie ze względu na szczeniaki, który mi opiekowały się wspólnie z inny mi dziećmi w dawnej chocolaterie. Joséphine uniosła brwi. – Cooo? Maja klapnęła się w usta. – Miałam nic nie mówić. To Snappy i Gry zak. Ukry wały śmy je tam, bo monsieur Acheron chciał je utopić. – My ślisz, że Dua wciąż może tam by ć? Joséphine wzruszy ła ramionami. – Warto sprawdzić.
Rozdział siódmy
Czwartek, 26 sierpnia Dawną chocolaterie zastały śmy w kompletnej ruinie. Podłogę, okna i część dachu zakry wały płachty grubej folii. Na drzwiach ktoś krzy wo wy malował napis: NIEBEZPIECZEŃSTWO. NIE WCHODZIĆ. Wewnątrz wrzała praca. Za drzwiami uwijali się Luc Clairmont, Jeannot Drou, Anouk, Rosette, Pilou i – ku memu zdziwieniu – Aly ssa, w towarzy stwie Vlada. Mieli drabinę, kilka pojemników z emulsją, gąbki, wałki, pędzle. Obok stało tekturowe pudło ze szczeniakami. Zdąży li już wspólnie pomalować większą część kuchni, podest oraz dawny lokal sklepowy na wesoły pierwiosnkowy odcień żółci. Na ścianie nabierał kształtu mural – najbardziej abstrakcy jna plątanina, w której tu i ówdzie kry ł się kształt zwierzaka, podobnie jak w Café des Marauds. Wszy stko to wy raźnie by ło zasługą twórczego potencjału Pilou, chociaż inni pracowali równie ciężko, przy okazji nie żałując farby na samy ch siebie, swoje ubrania oraz Vlada, który wy kazy wał się w ty m nie mniejszy m zapałem, jeśli nie skutecznością. Kiedy weszły śmy, wszy scy zasty gli w bezruchu, z wy jątkiem psa, który na widok przy jaciół zaniósł się radosny m szczekaniem. Luc zaczął się tłumaczy ć: – Mówiłem, że chcę włoży ć trochę pracy w ten dom. Po prostu naprawić szkody. A potem znalazłem ich – wskazał Pilou i pudło ze szczeniakami – i pomy ślałem, że skoro już tu są, to mogą się na coś przy dać. No więc przy niosłem materiały i... – uśmiechnął się nieśmiało – i odtąd sprawy przy brały własny obrót. – Właśnie widzę – mruknęłam, próbując powściągnąć entuzjazm Vlada. Pilou przy znał, że pies bardziej zawadza, niż pomaga, chociaż upierał się, że taki stróż bardzo się przy daje w trakcie robót remontowy ch. – I co ty na to, maman? – spy tała Anouk. Stała obok Jeannota Drou; oboje by li upaćkani farbą; koszulkę Jeannota zdobił żółty odcisk dłoni, Anouk miała taki sam na policzku. – Uważasz, że to jest okej?
Przez chwilę nie mogłam wy doby ć głosu. Zobaczy ć to miejsce znowu... pomy słowo, jeśli nie wręcz ekspercko wy malowane, pełne odgłosów akty wności... wszy stkie te cienie i szmery wy doby te poprzez ich śmiech... Ruszajcie precz, złe duchy. – Chy ba tak – odrzekłam z uśmiechem. Wy raźnie jej ulży ło. – Wiedziałam, że tak powiesz. Luc nas tu znalazł. Pomy ślałam, że dobrze będzie zrobić coś razem. Zerknęłam z ciekawością na Aly ssę. Miała na głowie słomkowy kapelusz dla ochrony przed farbą i zdawało się, że kłopoty opadły z niej z taką samą łatwością jak hidżab. – Okazuje się, że jak ty lko zdejmę hidżab, nikt nie zwraca na mnie uwagi. Przeszłam tuż obok piekarni pana Poitou i nikt nawet nie spojrzał. – Weszliśmy przez schody przeciwpożarowe – wy jaśnił Pilou. – Nikt nie wie, że tu jesteśmy, ty lko wy dwie i Sputnik... – Jaki Sputnik? – spy tałam. – Mój kot. – Co takiego? – zabrała głos Joséphine. Pilou rzucił jej swój słoneczny uśmiech. – Przy łapałem go tu kiedy ś, jak wy jadał szczeniakom z miski. Gry zak go ugry zł. – Ach, tak? – Chcesz nam pomóc, Vianne? Przy dałby się ktoś do dokończenia tego muralu, a Rosette wszędzie chce malować małpki. I nie zaczęliśmy jeszcze sy pialni... – Nie dzisiaj. Teraz szukamy waszej koleżanki Dui i jej mamy. Wy jaśniłam, co się stało. Tak jak się spodziewałam, od wczoraj nikt nie widział ani Inès, ani jej córki. Ale czemu zniknęła tak nagle i nikomu nie powiedziała ani słowa? I co się stało z księdzem? Nikt tego nie wiedział. Zostawiły śmy ich przy malowaniu i wy szły śmy na plac. Rosette przy łączy ła się do Mai i obie wy biegły na słońce. Przed piekarnią siedział Poitou i bez entuzjazmu poży wiał się bagietką z serem. – Co wy tu robicie? – spy tał. – Nie wiecie, że to lokal tej „burki”? – Właśnie jej szukamy. Skrzy wił się z pogardą. – No to powodzenia. Czy ona nie mieszka gdzieś w Les Marauds? – Uważamy, że mogła wy jechać. – Nie widziałem jej tu od kilku dni. – Nagle coś mu przy szło do głowy. – Może uciekła z proboszczem? Pracował tu w zeszły m ty godniu, rozumiecie. Sprzątał bałagan po sobie. – Zaśmiał się hałaśliwie, ale my nie zawtórowały śmy. Pomy sł, że ucieczka Rey nauda może się wiązać ze zniknięciem łodzi Inès, nie wy dawał się taki niedorzeczny. W końcu znalazły śmy jego różaniec o niecały ch dwadzieścia kroków od miejsca, gdzie cumowała. Czy Rey naud mógł ją zabrać? Joséphine nie wy glądała na przekonaną. – Moim zdaniem, to ta kobieta ją wzięła. Mogła naprawić motor albo uży ć steru, albo nawet sprzedać komuś łódź. Szczerze mówiąc, jeśli tak zrobiła, niewiele mnie to obchodzi. Warto
poświęcić łódź, by le jej się pozby ć. – Czy li Karim miał rację. Naprawdę zniknęła. Odwróciłam się i zobaczy łam niepożądany widok: przez placy k energiczny m krokiem szła Caro, a za nią z głupią miną podążał jej mąż. Towarzy szy ł im père Henri. Rzucił mi firmowy bezmy ślny uśmiech, a Maję poklepał po głowie. Dziewczy nka zerknęła na niego spode łba. – Mój dżin cię nie lubi. Père Henri osłupiał. – Mój dżin mieszka w norze. Ma szczury. I spełni trzy moje ży czenia. Uśmiech père Henriego rozszerzy ł się do granic groteski. – Co za ory ginalne dziecko! – Szkoda ty lko, że takie rozwy drzone – zauważy ła Caroline, patrząc wy mownie na Rosette. – Po ty m, co ostatnio dzieje się w tej wiosce, można by się spodziewać, że ludzie będą bardziej pilnowali swoich dzieci i nie pozwolą im biegać bez dozoru. Rosette wy dała jeden z ty ch swoich dźwięków – coś w rodzaju bezczelnego cmoknięcia. W tej samej chwili jeden ze szpilkowy ch obcasów Caro utknął w szparze między kamieniami brukowy mi. Próbowała się uwolnić, ale bezskutecznie. – Rosette! – odezwałam się karcąco. Mała rzuciła mi niewinne spojrzenie i ponownie zacmokała. Obcas Caro uwolnił się tak gwałtownie, że pantofel poleciał na plac. Père Henri rzucił się, by go podnieść. Maja i Rosette wy mieniły spojrzenia i zachichotały. – Rozmawiałaś z Karimem? – zapy tałam Caro. – Mówił ci, że jego siostra opuściła Les Marauds? Przy taknęła. – To nasz dobry przy jaciel. Bardzo miły człowiek, taki postępowy, uprzejmy. I całkiem apolity czny, nie to, co stary Mahdżubi. Szkoda, że wszy scy nie są tacy. – Nie wiedziałam, że jesteście z sobą tak blisko. Z jego siostrą także? – Z Inès? Skoro już mnie py tasz, to bez niej mu lepiej. Prawie to samo mówiła Joséphine. – Dlaczego? Caro zrobiła kwaśną minę. – By ła mu kulą u nogi. Zraziła do siebie wszy stkich. Karim tak bardzo się starał wprowadzić tę społeczność w dwudziesty pierwszy wiek! Popatrz, ile serca okazy wał tej siostrze, mimo jej niezrównoważonego charakteru, i temu biednemu dziecku. On pierwszy zrozumiał, dlaczego stary Mahdżubi musi ustąpić miejsca komu innemu, to dzięki niemu ta siłownia stała się ty m, czy m jest dzisiaj. Zanim Karim tu przy jechał, to by ło betonowe pudełko z kilkoma urządzeniami, teraz to prawdziwy klub towarzy ski, miejsce spotkań zdrowej męskiej młodzieży, która woli ćwiczy ć, niż pić alkohol. – Uniosła brwi, patrząc na Joséphine. – Żeby tak nasi chłopcy mieli coś podobnego! – Dawniej bawili się tutaj – odrzekła Joséphine. – Pamiętam, jak twój Luc gry wał w piłkę nożną z Aly ssą i Sonią. Caro pry chnęła gniewnie. – Nie rozumiesz ich kultury. Nie możesz oczekiwać, żeby chłopcy przeby wali razem z dziewczętami. Nie są do tego przy zwy czajeni i potem wy nikają same kłopoty. – Rzuciła jej ten
swój lodowato miodowy uśmiech. – Powinnaś to sobie dobrze wbić do głowy. – Dlaczego? – No cóż, twój sy n wy daje się bardzo zaprzy jaźniony z córką Inès Bencharki. A widząc, co się dzieje, kiedy dzieci z dwóch kultur... – Urwała gwałtownie. Zastanawiałam się, czy nie my śli czasem o Lucu. – Po prostu musimy się uwrażliwić – dokończy ła, patrząc ostro na Georges’a, który dotąd nie odezwał się ani słowem. – Niektórzy ludzie nie pasują do naszego ty pu społeczności. – Masz na my śli Inès? Czy raczej Aly ssę Mahdżubi? Caro zeszty wniała. – Najwy raźniej wiesz o ty m więcej niż ja. – Po czy m zwróciła się do księdza: – Chodźmy, mon père. Mamy robotę. Po ty ch słowach cały orszak skierował się do kościoła, gdzie pod nieobecność Rey nauda wy mieniano zaby tkowe ławki na prakty czne plastikowe krzesła. Lada dzień spodziewano się też ekranów, które miały w Saint-Jérôme zwiastować nadejście dwudziestego pierwszego wieku.
Rozdział ósmy
Czwartek, 26 sierpnia – Jak mogli zrobić Rey naudowi coś takiego? – wściekała się Joséphine. – Wiedzieli, jak kocha to miejsce. Nigdy by się nie ośmielili, gdy by tu by ł... To prawda, my ślałam. Podobnie jak stary Mahdżubi, Rey naud niechętnie odnosił się do nowy ch porządków. Nie po raz pierwszy zadałam sobie py tanie, jak dwaj mężczy źni, którzy mają z sobą ty le wspólnego, mogli się stać takimi wrogami. – Chodź do mnie – zaproponowałam. – Napijemy się czekolady i pogadamy. Tu i tak już nic nie zdziałamy. Wróciły śmy razem do domu Armande. Zrobiłam gorącą czekoladę z kardamonem, upiekłam blachę ciastek (dwadzieścia minut roboty ) z brzoskwiniowy m dżemem i kleksem bitej śmietany z armaniakiem. Rosette z Mają pomagały w kuchni, robiąc przy ty m sporo bałaganu. Rosette śpiewała swoją piosenkę bez słów, Maja przy łączy ła się do niej z całą powagą, dodając własny tekst i wy stukując ry tm drewnianą ły żką: Do-mo-wy dżem... Bam badda-bam... Dżem z brzoskwiń Vianne Na ra-ma-dan! Joséphine nie wy trzy mała i parsknęła śmiechem. – A ja my ślałam, że przy chłopcach jest więcej uciechy ! – Musimy zanieść trochę ciastek mojemu dżiddo – powiedziała Maja, kiedy wy jęły śmy blachę z pieca. – Może zje na iftar. Mój dżin zaczarował je tak, że mu pomogą. Może niekoniecznie zaczarował, ale wszy scy mamy swoje sekrety. Jakiś szept, znak, szczy pta przy praw, wy ciągnięcie dobrej karty, piosenka... – Uda się – zapewniła mnie Maja z uśmiechem. – Bo to jedno z moich trzech ży czeń. No dobrze, Maju, może naprawdę się uda. Dziwniejsze rzeczy się zdarzały. Już wiem, od czasu mojej wizy ty, że dolegliwości starego Mahdżubiego nie mają nic wspólnego z chorobą. Ich przy czy ną jest waswas: te podszepty, które wkradają się do umy słu i przy ciągają złe sny,
depresję, rozpacz. Kłótnia z sy nem. To, że ludzie już nie uważają go za odpowiedniego przy wódcę. Ucieczka Aly ssy w tak tajemniczy ch okolicznościach. Wszy stko to musiało mieć związek z nagły m załamaniem starca. – Zabierzemy je, kiedy będę cię odprowadzać do domu. Aly ssa też chce się zobaczy ć z dziadkiem. Na pewno na wasz widok pan Mahdżubi poczuje się lepiej. – Lisek to sprawi. O piątej wróciła Anouk, a razem z nią Pilou, Luc, Jeannot i Aly ssa – wszy scy w znakomity ch humorach, upaćkani od stóp do głów farbą. Kazałam im się umy ć i przebrać, a sama wstawiłam następną blachę ciastek. Pachnący świeżą farbą Vlad spał przy kuchni i sądząc po drgający ch nerwowo łapach, coś mu się śniło. Potem przy rządziłam więcej czekolady z podwójną porcją cukru, a także marshmallowsy i krem. Obsiedliśmy wszy scy stary, pokancerowany stół, jedząc, pijąc i żartując, jakby śmy mieszkali w ty m domu całe ży cie, a nie ty lko dwa ty godnie. – Lokal wy gląda bajecznie – opowiadała Anouk. – Prawie tak jak przedtem. Teraz brakuje ty lko nowego szy ldu... Spojrzałam na nią, a ona na Jeannota. – To znaczy, gdy by ktoś chciał znów otworzy ć chocolaterie. Rosette pokazała na migi: Podoba mi się. Narysowałam małpki na ścianie. – Tak ty lko mi przy szło do głowy – wy jaśniła Anouk. – Ale szkoły to już tam raczej nie będzie. Ach, Anouk. Ach, Rosette. Sprawy nigdy nie są takie proste. Wcale nie zamierzały śmy tu zostać ani osiedlać się na zawsze. Mieszkamy w Pary żu dłużej niż w jakimkolwiek inny m miejscu. Odejść stamtąd teraz, przy znać się do klęski... to nie do pomy ślenia. A poza ty m jest Roux. Co by na to powiedział? Tak bardzo się starał zbudować nam ży cie, znaleźć jakąś wspólną platformę między swoim cy gańskim sty lem a naszy m. Gdy by m zostawiła tamto wszy stko – i to dla Lansquenet – uznałby to za odrzucenie. Czy on by to przetrwał? Czy by się przy stosował? Czy rzeczny szczur może się zmienić? Czy ja w ogóle chcę wy stawiać go na taką próbę? Pukanie do drzwi kładzie kres ty m my ślom. Joséphine poszła otworzy ć; pewnie spodziewała się Rey nauda. To by ł Karim Bencharki. Przepchnął się koło Joséphine jak przez zasłonę, a ja nagle przy pomniałam sobie, jak osiem lat temu pijany i wściekły Paul-Marie wdarł się siłą do chocolaterie. Teraz kolory Karima szalały, twarz miał czerwoną ze złości. Chociaż nadal przy stojny, emanował jakimś nowy m, niebezpieczny m światłem niczy m bły skawica. Aly ssa na jego widok zasty gła w bezruchu. Przez chwilę ta strategia omal nie zadziałała. W ty m bałaganie, z krótkimi włosami wy dawała się tak do siebie niepodobna, że mógł jej nie zauważy ć. Złote oczy przesunęły się szy bko po naszy ch lekko uniesiony ch twarzach, aż w końcu rozszerzy ły się na widok Aly ssy. – A więc to prawda! Rzeczy wiście tu jesteś. – Karim zwrócił się też do mnie: – Bardzo mi przy kro, madame Rocher, nie zamierzałem wdzierać się do pani w ten sposób. Nie wiem, co ona pani naopowiadała, ale kilka dni temu uciekła z domu i cała rodzina... – Kto panu powiedział, że jest u mnie? – To bez znaczenia. Mieli rację. – Znów odwrócił się do Aly ssy : – Co ty sobie my ślisz? Nie wiesz, że twoi rodzice szaleją?
Odpowiedziała mu po arabsku, ale jej przerwał. – Mniejsza o to. Wracaj do domu. Nie odezwała się, ty lko potrząsnęła energicznie głową. – Daj spokój, Aly sso. Ubierz się przy zwoicie. Twoja matka wariuje z niepokoju... – Nic mnie to nie obchodzi. Nie wracam. A ty nie masz prawa mi rozkazy wać. Wściekły arabski jazgot, przety kany bły skami jego szaleńczy ch kolorów. Karim postąpił krok bliżej dziewczy ny, jeszcze bardziej podnosząc głos. Aly ssa cofnęła się, protestując gwałtownie. – Przestań! Zostaw ją w spokoju! – To Luc. – Ona mieszka u Vianne, jest tu całkowicie bezpieczna. Jeśli kiedy ś zechce wrócić do d-domu... – Znów dała o sobie znać dziecięca skłonność do jąkania, ale spojrzenie Luca by ło dostatecznie twarde, a głos brzmiał zaskakująco dorośle. Karim przez chwilę wy trzy mał jego wzrok. Wy raźnie nie pamiętał Luca, który od dwóch lat studiował na uniwersy tecie. Potem postąpił krok dalej, na co Vlad zareagował groźny m pomrukiem. Karim rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. – Pilnuj swojego psa. Aly ssa powiedziała coś po arabsku. Karim ły pnął na nią i się cofnął. – To śmieszne – rzekł. – Naprawdę chcesz robić z siebie takie przedstawienie? – Zerknął pogardliwie na Luca. – To z jego powodu uciekłaś? Jakich kłamstw naopowiadałaś ty m ludziom? – Ch-chy ba powinieneś wy jść – oświadczy ł Luc. Karim przy jrzał mu się baczniej. – Znam twoją matkę. To madame Clairmont, prawda? Okazała nam wiele serca. Ciekawe, co powiedziałaby na twoje zachowanie. Chłopaka na chwilę zamurowało. Kiedy jednak przemówił znowu, nie zająknął się już ani razu: – Nic jej do tego. Ten dom należy do mnie, Aly ssa jest moim gościem. A pies Pilou robi się nerwowy, kiedy ktoś grozi moim gościom. W oczach Karima bły snęło zaskoczenie. Właściwie to mały Luc zaskoczy ł nas wszy stkich. Ten bierny, ponury jąkała wy dostał się wreszcie spod władzy swojej dominującej matki. Aly ssa obserwowała nas pilnie z miną osoby, która właśnie znalazła rozwiązanie nurtującego ją od dawna trudnego problemu. Na włosach i twarzy wciąż miała plamy żółtej farby. Wy glądała zadziwiająco młodo, a jej uroda aż ściskała za serce. Karim zaprotestował ruchem dłoni. Teraz wy dawał się bardziej urażony niż zły – jakby po raz pierwszy ktoś oparł się jego urokowi. Spojrzał błagalnie na Joséphine. – Madame Muscat... Potrząsnęła głową. – Znałam kiedy ś takiego człowieka jak ty. Ale Vianne już dawno mnie przekonała, że nie muszę uciekać, żeby przejąć kontrolę nad własny m ży ciem. Aly ssa także o ty m wie. Ma przy jaciół, którzy się nią zaopiekują. Nie potrzebuje ani ciebie, ani innego mężczy zny, żeby jej mówili, co ma robić. Karim rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś wsparcia, lecz go nie znalazł. – Przekażę wy razy szacunku mojej matce – obiecał Luc. Karim obrócił się do drzwi, ale na odchodny m rzucił Anouk, Rosette i mnie jeszcze jedno groźne spojrzenie. – Uważajcie – rzekł. – To jest wojna. Żeby ście nie ucierpiały w wy mianie ognia.
Rozdział dziewiąty
Czwartek, 26 sierpnia Słońce stało już nisko, pewnie wkrótce zajdzie. Czas odprowadzić Maję do domu. Obiecałam też zanieść tam trochę ciastek i mam zabrać Aly ssę, żeby mogła zobaczy ć się ze swoim dżiddo. Powiedziały śmy „dobranoc” pozostały m, Aly ssa włoży ła hidżab. Przy pożegnaniu zauważy łam wy mianę spojrzeń między Anouk a Jeannotem... coś jasnego rozbły sło w ich kolorach, jakby zapowiedź przy szły ch sekretów. Potem zapakowały śmy do pudełek czekoladki oraz świeżo upieczone ciastka brzoskwiniowe i ruszy ły śmy do Al-Dżerbów. Aly ssa przez całą drogę milczała, Anouk – też w milczeniu – sprawdzała wiadomości w komórce. Maja i Rosette biegły przodem, grając w jakąś hałaśliwą grę, w której ciągle powtarzały się imiona Bam i Lisek. Bama widziałam dość wy raźnie – skakał po kamieniach na bulwarze, ale Lisek dotąd mi się nie ukazał. Przy puszczalnie Maja go widzi, ciekawa jestem, czy także i Rosette. Kiedy zapukały śmy do domku z zielony mi okiennicami, otworzy ła nam matka Mai. Miała na sobie żółty hidżab, a pod nim dżinsy i jedwabny kamiz. Jej ładna twarz rozjaśniła się na nasz widok. – Vianne przy niosła ciastka! – obwieściła Maja. – Upiekły śmy je same! Ja pomagałam! Jasmina się uśmiechnęła. – Cieszę się, że was widzę, właśnie robiłam obiad. Wejdźcie! – Powiedziała coś szy bko do Aly ssy. Ta skinęła głową i skierowała się na górę. – Zapraszam na herbatę. Moja matka i siostra już tam są. Weszły śmy za nią do frontowego pokoju, gdzie na rozłożony ch na podłodze poduszkach siedziały Fatima, Zahra i Omi. Zahra by ła spowita w brązową galabiję i jak zwy kle nosiła hidżab. Fatima coś szy ła. Omi podniosła na mnie wzrok z wy razem tak niepodobny m do jej zwy kłej krnąbrności, że nagle pomy ślałam, iż stary Mahdżubi nie ży je. – Co się stało? – zapy tałam. Staruszka wzruszy ła ramionami.
– Miałam nadzieję, że moja Dua jest z tobą. – Niestety, nie. – Zabrała ją matka – wy jaśniła Fatima. – Karim jest załamany. – Naprawdę? Nie miałam pojęcia, że są z sobą tak blisko. – Nie wspomniałam o wizy cie Karima u nas, ale Zahra musiała coś wy czuć w moim głosie, bo przy jrzała mi się badawczo. Fatima tego nie zauważy ła. – Karimowi bardzo zależy na Dui – wy jaśniła. Omi pry chnęła gniewnie. – Pewnie dlatego nigdy się do niej nie odzy wa i nawet nie raczy na nią spojrzeć, kiedy przy padkiem znajdą się w ty m samy m pokoju. – Spojrzała wy zy wająco na Fatimę. – Ta kobieta owinęła was sobie wokół palca, ale nie jest tą, za którą się podaje. – Omi, proszę... – odezwała się Zahra. – Mało ci plotek? – Znam się na ty m. Może jestem stara, ale nie ślepa. Mówię wam, to pierwsza żona Karima, a Dua jest ich córką. Czy m prędzej zmieniłam temat: – Przy niosłam coś na pokrzepienie. Domowe ciastka z dżemem brzoskwiniowy m. Mam nadzieję, że spróbujecie, kiedy już będziecie mogły. – Ja spróbuję zaraz – odezwała się Omi. – Omi, proszę... Wy ciągnęłam do niej pudełko. Zajrzała do środka. – Więc to są te twoje czary, Vianne. Pachną jak kwitnące pola dżanna. – Rzuciła Rosette swój bezzębny uśmiech. – Pomagałaś je piec, malutka? – Wszy stkie pomagały śmy – wtrąciła Anouk. – Robię czekoladę od piątego roku ży cia. Uśmiech Omi jeszcze się poszerzy ł. – No, jeśli to nie sprowadzi starego na dół... – Zejdzie – powiedziała Maja. – Poprosiłam mojego dżina, żeby go uzdrowił. Omi wy raźnie to zaskoczy ło. – Naprawdę? Twojego dżina, powiadasz? Maja przy taknęła skwapliwie. – Obiecał mi spełnić trzy ży czenia. – Rosette ma wy imaginowanego przy jaciela – wy jaśniłam. – Pewnie Maja też chce mieć swojego. – Ach, tak. I co dalej? Pomy ślmy. Może zamieni cię w księżniczkę. Albo przy wróci mi młodość i szczupłą figurę. Albo da ci czarodziejski dy wan utkany z malutkich moty lków, żeby ś mogła pofrunąć, gdzie ty lko zechcesz, bez żadnego paszportu... Maja utkwiła w niej surowe spojrzenie. – To jakieś głupoty, Omi. Stara zacmokała. – W takim razie dobrze, że mam ciebie, bo przy najmniej dopilnujesz, żeby m by ła rozsądna. Wbrew pesy misty czny m prognozom Omi, Mohammed Mahdżubi pojawił się w drzwiach po niecały ch dziesięciu minutach. Choć nieco mizerny, by ł całkowicie ubrany – w białej galabii i modlitewnej czapeczce. Razem z nim przy szła Aly ssa, z bły szczący mi oczami i ulgą wy pisaną na twarzy.
Na mój widok stary pochy lił głowę. – Asalamu alaikum, madame Rocher. Dziękuję, że znów przy prowadziła pani Aly ssę. – Wy ciągnął dłoń, którą dziewczy na ujęła, i po cichu zamienili kilka słów po arabsku. Potem zwrócił się już do wszy stkich z ciężkim francuskim akcentem: – Rozmawiałem wczoraj z moją wnuczką. Obiecała, że rozważy moje słowa. A dziś, dzięki Bogu, postanowiła wrócić ze mną do domu. Ży cie jest zby t krótkie, a czas zby t cenny, by go tracić na głupie kłótnie. Jutro porozmawiam z moim sy nem. Bez względu na to, co zaszło między nami, nadal jestem jego ojcem. – Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. – A ty, moja mała Maju, co dziś robiłaś? – Piekły śmy ciastka! Takie czarodziejskie, żeby ś wy zdrowiał. – Rozumiem. Czarodziejskie ciastka. – Jego uśmiech poszerzy ł się nieco. – No dobrze, ty lko nic nie mów wujkowi Saidowi. Nie sądzę, by mu się to spodobało. – Mam nadzieję, że zostaniecie z nami na iftar – zwróciła się do nas Fatima. – Będzie nam bardzo miło. Tak więc rozsiadły śmy się na kolorowy ch poduszkach – mężczy źni po jednej stronie, kobiety po drugiej. Dołączy li do nas Mehdi al-Dżerba i mąż Jasminy, Ismail, bardzo podobny do swego brata Saida, ty lko bez brody i po europejsku ubrany. Mohammed odmówił modlitwę. Aly ssa się nie odzy wała, ale wy glądała na zadowoloną. Ubawiłam się, patrząc, jak Maja uczy Rosette prawidłowego jedzenia: „Zobacz, Rosette, u nas tak się to robi. I usiądź prosto na tej poduszce”. Bam naśladował pilnie jej ruchy, siedząc komicznie prosto i poły skując w cieniu. Najpierw by ły dakty le, które trady cy jnie podaje się na rozpoczęcie przerwy w poście. Potem harissa i zupa z płatków róży oraz crêpes mille trous, szafranowy kuskus i pieczone jagnię z przy prawami. Na deser mieliśmy migdały, morele, rachatłukum i ry ż z mleczkiem kokosowy m, a także nasze ciastka i czekoladki. Mohammed Mahdżubi jadł mało, ale wziął od Mai ciastko. – Musisz je zjeść, dżiddo! Rosette i ja pomagały śmy piec! – Oczy wiście – zgodził się z uśmiechem. – Jakżeby inaczej? Zwłaszcza że są czarodziejskie. Omi nie miała skrupułów. Brak uzębienia nie stanowił dla niej przeszkody – po prostu czekała, aż czekolada się już roztopi w ustach. – To lepsze od dakty li – orzekła. – Dajcie no jeszcze jedną. Tak naprawdę wcale nie by ły czarodziejskie. Ale jedzenie przy gotowane z miłością ma specy ficzne właściwości. Wszy scy chwalili trufle, a ciastka też szy bko zniknęły. Po posiłku Mohammed Mahdżubi, który wy glądał na zmęczonego, oznajmił, że idzie się położy ć. – Dobranoc. To by ł długi dzień. Rano nastanie nowy. – Rzucił Aly ssie wy mowne spojrzenie. – Ale jeszcze jest wcześnie – zaprotestowała Maja. – I obiecałeś, że zagrasz ze mną w szachy. – Już prawie północ – powiedziała Omi. – A czarodziejskie czekoladki działają ty lko do północy. Starsi ludzie łatwo się męczą. – Ty nie jesteś zmęczona! – Ja jestem niezniszczalna. Maja zastanowiła się przez chwilę. – Potrzebujemy kota – orzekła w końcu. – Hazi sprawi, że dżiddo znów będzie szczęśliwy. Poproszę dżina, żeby się ty m zajął. – Zrób to – poparła ją z uśmiechem Jasmina.
Kiedy Jasmina kładła Maję do łóżka, Zahra poszła zaparzy ć miętową herbatę. Udałam się za nią do kuchni, podczas gdy inni rozmawiali w sąsiednim pokoju. Zdjęła zasłonę z twarzy ; zauważy łam, że jest zatroskana. – Wciąż martwisz się o Inès. Wzruszy ła ramionami. – Jeśli nawet, to jestem wy jątkiem. – My ślisz, że stało się coś złego? – Kto wie? Może po prostu miała dość ty ch plotek. – Wierzy sz, że Inès jest pierwszą żoną Karima? Pokręciła przecząco głową. – Ja wiem, że to nieprawda. – By ła bardzo pewna swego. – A siostrą? Spojrzała na mnie. – Wiem, kim ona jest. Ale nie wolno mi tego wy jawić. Herbata by ła mocna i aromaty czna. Zahra wzięła świeżą miętę – pełne dwie garście – i zaparzy ła ją w ozdobny m imbry ku, tak duży m, że trzeba go by ło podnosić obiema rękami. Z dziobka w kształcie różanego pączka wznosiła się para niczy m dżin z kreskówki. To przy pomniało mi o dżinie Mai. Czy dziewczy nka widzi go tak samo, jak Anouk i Rosette widzą swoje zwierzątka? Trochę mnie dziwi, że dotąd nawet mi nie mignął. Dziecięca wy obraźnia ma wielką moc, a ja zawsze by łam wrażliwa. Teraz jednak przy łapałam się na ty m, że w kłębach pary wy chwy tuję ślady czegoś jeszcze: to wzór, podobny do piórek, jakie mróz zostawia na szy bie. Przy sunęłam się bliżej i zapach mięty owionął nas obie. – Zahro, proszę. Chcę pomóc... – Sięgnęłam bardzo delikatnie, ale nie rękami, ty lko my ślą. To sztuczka, która czasem pozwala wniknąć w głąb, chociaż przeważnie nasuwa ty lko cienie i odbicia. Koszy k czerwony ch truskawek, żółte ranne pantofle, bransoletka z czarny ch koralików, kobieca twarz w lustrze... Czy ja to twarz? Czy ją przedtem widziałam? Może Kobiety w Czerni? Jeśli tak, to jest piękniejsza, niż można by sądzić na podstawie plotek. I młoda, absurdalnie młoda, z tą nieuświadomioną arogancją młodości, z tą miną osoby, która nie wierzy, że kiedy ś zestarzeje się i umrze albo wy zbędzie się złudzeń. Taką minę ma Anouk. Sama też kiedy ś taką miałam. Próbowałam uformować tę wonną parę, przeczesać ją palcami. Jej zapach, kojarzący się ze schy łkiem lata, by ł czy sty i słodko nostalgiczny. Znów zobaczy łam karty mojej matki, zobaczy łam je moim wewnętrzny m okiem: Królowa Kielichów, Ry cerz Kielichów, Kochankowie, Wieża... Wieża. Pęknięta, porażona piorunem wy gląda znacznie smuklej w porównaniu z jakąkolwiek twierdzą. Czubek ma cienki niczy m szkło, ozdobny, bez żadny ch okien. Kim albo czy m jest ta Wieża? Oczy wiście mamy dwie wieże. Jedna to wieża Saint-Jérôme – przy sadzisty, bielony graniastosłup z niewielkim szpicem. Druga to minaret – dawny komin zwieńczony srebrny m półksięży cem. Która jest Wieżą z karty ? Kościelna czy minaretowa? Którą poraził piorun? Która stoi, a która się rozpada? Po raz trzeci próbuję coś odczy tać z pary. Zapach mięty staje się coraz silniejszy. I teraz znów widzę Francisa Rey nauda, jak idzie wzdłuż rzeki, pogrążony w my ślach, z plecakiem w ręku, skulony na deszczu. Przy jego nogach coś jest... skorpion! Czarny, jadowity skorpion. Francis go
podniósł, a ja pomy ślałam: jeśli Inès jest skorpionem, to może bawołem jest Rey naud? A skoro tak, to czy spóźniłam się z ratunkiem i oboje utoną? Dostrzegłam podejrzliwy wzrok Zahry. – Co robisz? – Próbuję zrozumieć. Twoja przy jaciółka zaginęła. Mój przy jaciel także. Więc jeśli cokolwiek wiesz... – Nie wiem. To wojna. Przy kro mi, że się w nią wplątałaś. – Jaka wojna? Wzruszy ła ramionami i ponownie zawiązała hidżab. Teraz jej kolory zaczęły mi skakać przed oczy ma i zanikać. – Wojna, której nigdy nie wy gramy : kobiet z mężczy znami, starości z młodością, miłości z nienawiścią, Wschodu z Zachodem, tolerancji z trady cją. Tak naprawdę nikt jej nie chce, ale ona trwa i to nie jest niczy ja wina. Ty lko wolałaby m, żeby sprawy ułoży ły się inaczej. – Podała mi srebrny imbry k. – Masz, zanieś. Ja wezmę filiżanki. – Zahro, poczekaj. Jeśli coś wiesz... Zaprzeczy ła ruchem głowy. – Muszę już iść. Przy kro mi z powodu twojego przy jaciela.
Rozdział dziesiąty
Czwartek, 26 sierpnia W ciągu nocy dwa razy padało. Za pierwszy m razem, sły sząc odgłos deszczu w uliczce nad moją celą, żałowałem, że nie zostawiłem sobie trochę wody w butelce, którą miałem w plecaku. Za drugim – zaczęło znowu cieknąć z pękniętej rury i wtedy zrozumiałem, że Tannes przy biera. Mimo to udało mi się znaleźć suche miejsce na szczy cie schodków i owinięty w płaszcz, trochę się tam przespałem. Miałem przemoczone i zmarznięte nogi; oddałby m duszę za gorącą kąpiel. Zegarek mi się zatrzy mał. Może wilgoć uszkodziła baterię. Ale pomiędzy głosem muezina a łoskotem przy rządów do ćwiczeń na górze i dalekim dźwiękiem dzwonów kościoła Saint-Jérôme odkry wam, że moje poczucie upły wu czasu ma się zaskakująco dobrze. Dlatego mogę by ć pewny m, że to między dziesiątą a jedenastą drzwi się otworzy ły i stanął w nich Karim Bencharki. Sam. Towarzy szy ła mu silna woń kifu. By ł wy raźnie wściekły i pobudzony. Zaświecił mi w oczy latarką. – Rey naud, py tam ostatni raz: co zrobiłeś z moją siostrą? Odpowiedziałem, że nie wiem, gdzie ona jest. Ale by ł tak zły, że mnie nie słuchał. – Co jej powiedziałeś? Co mówiłeś? Co robiłeś tamtego ranka? – Nic nie powiedziałem. Nie wiem, co się stało z twoją siostrą. – Nie łży j. Wiem, że ją szpiegowałeś. – Jego głos nabrał ostrości brzy twy. – Co widziałeś nad rzeką? Co ci nakłamała Aly ssa? – Proszę. – Boże, jak ja nienawidzę tego słowa! – To wszy stko jest jakąś straszną pomy łką. Wy puść mnie, a zrobię wszy stko, żeby ci pomóc. Po prostu pozwól mi wy jść. Przy jrzał mi się. – Pewnie jesteś głodny i chce ci się pić. – Owszem. Dlatego wy puść mnie i wtedy coś wy my ślimy. Jeśli Inès zaginęła... – Co widziałeś? – Już ci mówiłem. Nic. Czemu py tasz? – Ha! Odkąd tu przy jechała, nie dajesz jej spokoju. Szpiegujesz ją ze swojego kościoła. Zadajesz py tania. Udajesz, że chcesz pomóc. Co ci powiedziała? Co wiesz?
– Absolutnie nic. Twoja siostra nienawidzi mnie tak samo jak ty. Widziałem, że mi nie wierzy. Dlaczego? Czego się boi? Jakie sekrety ukry wają oboje? Przy pomniałem sobie, co mówiła Sonia. Że Karim czasem odwiedza Inès po nocach. Że go zaczarowała, że jest pod jej urokiem. Zlekceważy łem to, uznałem za fantazje z zazdrości. W końcu ta kobieta jest jego siostrą. A jeśli nie, père? Jaki mamy dowód, kim jest? – Nie jest twoją siostrą, prawda? – zapy tałem. Dopiero po chwili się odezwał: – Kto ci to powiedział? – Sam się domy śliłem. Kolejna, dłuższa pauza. Nagle jakby podjął decy zję. Wy łączy ł latarkę. – Dam ci ostatnią szansę – przemówił nowy m, chłodny m tonem. – Następny m razem odwiedzę cię z przy jaciółmi. Ty mi samy mi, który ch spotkałeś w niedzielę przed swoim domem. Wtedy wy śpiewasz mi wszy stko, bo jeśli nie... – Jego głos stał się jeszcze spokojniejszy i bardziej odległy. – Upozorujemy to na wy padek. Wszy scy pomy ślą, że utonąłeś. Każdy ślad na twoim ciele będzie wy glądał na działanie rzeki. Nikt się nie dowie. Nikt się nie przejmie. Nie należy sz do najbardziej popularny ch osób w okolicy. Nikt nawet nie będzie cię szukał. Po ty ch słowach zamknął za sobą drzwi, zostawiając mnie w ciemności. Oczy wiście próbował mnie zastraszy ć, père, dobrze o ty m wiem. Nie boję się jednak, Karim nie jest mordercą. Może zorganizował ten niedzielny atak na mnie, ale morderstwo to co innego. Mimo to... Nikt się nie dowie. Nikt się nie przejmie. Nikt nawet nie będzie cię szukał. To akurat jest prawdą, père. Jeśli zniknę na dobre, czy komuś tak naprawdę będzie mnie brakowało? Mniej więcej po godzinie drzwi otworzy ły się znowu. Naty chmiast skoczy łem do schodów, w przekonaniu, że to Karim z przy jaciółmi. Ale zamiast nich w wąskim przejściu ukazała się jakaś kobieta, cała spowita w czerń. – Jeśli spróbujesz ucieczki, zacznę krzy czeć. – Nie znałem jej głosu. Ale te kobiety tak rzadko się odzy wają (chy ba że do siebie), że nie spodziewałem się jej rozpoznać. By ła młoda, ty lko ty le mogłem powiedzieć. I mówiła po francusku prawie bez obcego akcentu. Patrzy łem na nią pusty m wzrokiem, stojąc w wodzie po kostki. – Czego chcesz? Zauważy łem, że miała jakieś pudełko. – Przy niosłam wodę i jedzenie. Zostawię je na szczy cie schodów. Jeśli schowasz opakowanie, Karim i inni nie dowiedzą się, że tu by łam. – To Karim nie wie? Pokręciła głową. – Pomy ślałam, że możesz by ć głodny. – Wy puść mnie – poprosiłem. – Proszę! Przy sięgam... – Przy kro mi – odrzekła. – Ja ty lko przy niosłam jedzenie. W pudełku by ła zupa w sty ropianowy m kubku, trochę chleba, oliwki i suszone figi, zawinięte w woskowany papier. Poza ty m woda w plastikowej butelce i jakieś ciastko. Kiedy kobieta wy szła, zjadłem i wy piłem wszy stko, po czy m włoży łem pudełko i papiery do pustej skrzy nki. Muszę się stąd wy dostać, zanim wrócą Karim i jego kompani, my ślałem gorączkowo. Ta kobieta w czerni... czy to mogła by ć Sonia? Może. Ale ją chy baby m rozpoznał. Czy i ona wie, że
tu jestem? Skoro tak, musi czuć się winna. I dlatego przy niosła mi jedzenie. Może następny m razem... Jeśli będzie następny raz. Może to mój ostatni posiłek. Ostatni posiłek skazańca. Gdy by chociaż Maja wróciła... Słodki Jezu, czy jestem aż tak zdesperowany ? A jednak ona jest moją jedy ną nadzieją. Ostatnia wątła nitka nadziei spoczy wa w rękach pięciolatki. Czy pamięta o swojej obietnicy, père? A może już zapomniała o naszej grze?
Rozdział jedenasty
Piątek, 27 sierpnia Kolejna noc bez odpowiedzi. Karty matki w ogóle nie pomagają. Zrobiłam dzieciom czekoladę i wy piłam swoją z czarki Armande – mocną, gęstą i bardzo słodką. Gdy by ż Armande by ła tu teraz! Niemal sły szę jej głos. Jeżeli niebo jest chociaż w połowie tak dobre jak to, to od jutra przestaję grzeszyć. Droga Armande! Jakżeby się śmiała, widząc mnie tak zatroskaną o Francisa Rey nauda. On potrafi sam o siebie zadbać, powiedziałaby. Pozwól mu błądzić, dobrze mu to zrobi. A jednak wszy stko we mnie krzy czy, że Rey naud wpadł w kłopoty. My ślałam, że to Inès Bencharki jest osobą, którą mam ratować, ale się my liłam. To Rey naud. Od samego początku chodziło o Rey nauda. Jak to napisała Armande w swoim liście? Lansquenet zacznie Cię znów potrzebować. Nie mogę jednak liczyć, że nasz uparty proboszcz w porę Cię zawiadomi. Nie, ponieważ ludzie tacy jak Rey naud nigdy nie proszą; nigdy na nikim nie polegają. Czy żby próbował pomóc Inès? Czy skorpion go ukłuł? Père Henri zgłosił zaginięcie, ale policja okazała się nieskora do pomocy. Nic nie wskazuje na to, że monsieur le curé padł ofiarą przestępstwa; w rzeczy samej, czy ż to nie sam père Henri sugerował mu urlop? A co do pogłosek, że Rey naud opuścił parafię z powodu nowy ch dowodów w sprawie pożaru w dawnej chocolaterie, to nic nie świadczy o prawdziwości owej koncepcji, ku wielkiemu rozczarowaniu Caro. Po drodze wstąpiłam do kościoła. By ł pusty, z wy jątkiem sterty nowy ch krzeseł i pary siedzącej przed konfesjonałem – Charles’a Lévy ’ego i Henriette Moisson. Ciekawe, czy oni też szukali zaginionego proboszcza? – Na pewno nie uciekł – odrzekł Charles, kiedy zadałam mu to py tanie. – Nie zostawiłby nas. Dokąd miałby pójść? Kto zadbałby o jego ogród? Henriette Moisson go poparła. – Zresztą on musi spowiadać. Nie robił tego od dawna. A ja nie pójdę do tego perverti, który czai się w kościele. To jakiś krętacz.
– To père Henri Lemaître – wy jaśnił Charles. – Wiem, wiem. Charles westchnął. – Jest zdezorientowana. Lepiej odprowadzę ją do domu. – Odwrócił się z uśmiechem do Henriette. – Chodźmy, madame Moisson. Trzeba wracać, Tati czeka. Joséphine też nie miała żadny ch wiadomości. W kawiarni zastałam Paula-Marie, bladego i nieogolonego. Wy glądał marnie, ale miał dziwnie triumfującą minę. – Hura, oto i kawaleria! Zamierzasz pchnąć świat na właściwe tory ? Uzdrawiać chory ch? Uleczy ć kalekę? Och, zaraz... – Uśmiechnął się krzy wo. – Zgaduję, że twoje specjalne moce musiały dziś nawalić, bo z tego, co widzę, nadal tkwimy po szy ję w gównie. – Nigdy nie mówiłam, że mam jakieś moce. Zaśmiał się szy derczo. – Chcesz powiedzieć, że nie wszy stko możesz? Bo skoro wierzy sz tej suce, z którą się ożeniłem, to chy ba potrafisz także chodzić po wodzie. A według tego bachora... – Pilou. – Niech będzie. Więc według niego to jesteś kimś pośrednim między Mary Poppins a Cukrową Wróżką. Czarodziejskie czekoladki, niewidzialne zwierzęta, co to dla ciebie? A co dalej? Lekarstwo na AIDS? Mnie wy starczy łaby para zdrowy ch nóg... aha, i jeszcze żeby mi ktoś zrobił loda. – Pilou ma bujną wy obraźnię. Pewnie bawili się w coś z Mają i Rosette. Paul-Marie zrobił kwaśną minę. – Tak to nazy wasz? Bujna wy obraźnia? Że siedzi cały dzień nad rzeką z dwiema szczy lówami? Może dla ciebie to kwestia wy obraźni. Już ja znalazłby m mu odpowiednich kumpli, a rozumiem przez to chłopaków, prawdziwy ch francuskich chłopaków, nie te szumowiny z Les Marauds... Nie połknęłam haczy ka. Paul Muscat to jeden z ty ch facetów, którzy uwielbiają prowokować. Zamiast tego zapy tałam, gdzie jest Joséphine. Wzruszy ł ramionami. – Wzięła rano samochód. Pewnie pojechała szukać łodzi. No cóż, ży czę szczęścia. Mówią, że zabrali ją Cy ganie albo który ś z Maghrébins. Nie rozumiem, dlaczego tak jej na ty m zależy, a ty ? Nigdy tej łodzi nie uży wa... to znaczy, odkąd ten jej rudzielec wy jechał. Ten jej rudzielec. Miałam na końcu języ ka, jak bardzo się my li, ale nie mogłam wy jawiać sekretu Joséphine. – Powiedz jej, że tu by łam. Znów zarechotał szy derczo. – My ślisz, że nie mam nic lepszego do roboty, ty lko przekazy wać wasze durne wiadomości? – I że jutro tu wrócę. – Będę czekał.
Rozdział dwunasty
Piątek, 27 sierpnia W domu czekała na mnie Aly ssa. Ubrana w czarną abaję i chustę zakry wającą włosy, wy glądała tak niepodobnie do znanej mi dziewczy ny, że mało brakowało, a wzięłaby m ją za kogoś innego. – Chciałam ci podziękować, zanim stąd odejdę. – Czy li wracasz do domu? Przy taknęła. – Dżiddo wie, co zrobiłam. Mówi, że nie ja jestem winna zina. I że Karim udaje innego, niż jest naprawdę. Mój ojciec to dobry człowiek, ale zdaniem dżiddo, zby t łasy na pochlebstwa. A matka... sądzi z pozorów. – Uśmiechnęła się smutno. – Mój dżiddo może jest stary, ale świetnie zna się na ludzkich charakterach. – Powie twoim rodzicom, co się wy darzy ło? – Nie. – A ty ? Wzruszy ła ramionami. – Dżiddo mówi, że ty lko by m sobie zaszkodziła. Co się stało, to się nie odstanie. Możemy się ty lko modlić do Allaha o wy baczenie i starać się ży ć dalej. Czy to możliwe? Może i tak. Aly ssa z pewnością tak uważa; z opty mizmem młodości wierzy, że można wy mazać przeszłość. Ale przeszłość to uparty intruz, który zostawia na nas ty le śladów, ile usiłujemy mu narzucić. Czy Aly ssa będzie zadowolona z ży cia w ty m inny m świecie? Starałam się nie my śleć o ty m, co powiedziała Inès: „Dziecko widzi pisklę, które wy padło z gniazda, i zabiera je do domu. Potem następuje jedna z dwóch możliwości: pisklę od razu ginie albo przeży wa, więc dziecko po kilku dniach odnosi je pod gniazdo. Ale pisklę nabrało już ludzkiego zapachu, więc ptasia rodzina je odrzuca. Wtedy ginie z głodu albo wpada w łapy kota, albo inne ptaki zadziobują je na śmierć. Dziecko, przy odrobinie szczęścia, nigdy się o ty m nie dowie”.
Ale ja nie jestem dzieckiem, Inès. A Aly ssa nie jest podlotkiem. Czy rodzina ją przy jmie? Mam taką nadzieję. Może tak, a może nie. My ślę, że jest na ty le silna, że potrafi ży ć sama, bez ich pomocy. W ciągu ty ch paru dni, które spędziła u mnie, widziałam, jak się zmienia. To już nie jest przerażony pisklak, ona zaczy na pręży ć skrzy dła do lotu. Czy naprawdę może wrócić do gniazda i udawać, że nie umie fruwać? Odprowadziły śmy Aly ssę do domu Al-Dżerbów, gdzie czekał na nią stary Mahdżubi. Wy glądał na opanowanego, ale kolory miał zaburzone: w szarości przebły skiwały krwawy oranż i czerń, zdradzając niepokój. – Czy nic panu nie będzie? – Inszallah. W drzwiach ukazała się buzia Mai. – Ja też chcę z wami iść. Muszę pokazać Rosette, gdzie mieszka dżin. Poza ty m on jest mi winien następne ży czenie. Rosette pokazała na migi: Chcę zobaczyć Liska. – No dobrze – zgodziłam się. – Ty lko nie odchodźcie daleko. – Odwróciłam się do starca. – Mam z wami pójść? – Dziękuję, nie. Łatwiej mi będzie porozmawiać z sy nem sam na sam. Już czas, zby t długo z ty m zwlekałem. Przeszkodziły mi duma i gniew. To wszy stko w ogóle by się nie wy darzy ło, gdy by m nie pozwolił, by moja duma zagrodziła drogę sumieniu. To się już nie powtórzy. By łem ślepy, ale przejrzałem. Allah daje mi siłę, aby m inny m także otworzy ł oczy. Skinęłam głową. – W porządku. Gdy by jednak potrzebował pan pomocy... – To będę wiedział, gdzie przy jść.
Rozdział trzynasty
Piątek, 27 sierpnia Obudziło mnie stukanie w kratę w murze. Rzuciłem się do sterty skrzy nek, ledwie już wy stający ch z wody. – Vianne? Oczy wiście nie by ła to Vianne, ale Maja, która przy prowadziła z sobą koleżankę. To mogłoby dać mi pewną nadzieję, gdy by koleżanką nie okazała się Rosette. Ta mała prawie nie mówi, a jeśli już, to zwy kle plecie coś bez sensu. Starałem się nie pokazy wać po sobie rozczarowania. – Maju, powiedziałaś Vianne, że tu jestem? Przy taknęła. Rosette przy glądała nam się oczami okrągły mi jak talerze. Przez kratę obie dziewczy nki wy glądały jak kociaki z kreskówki śledzące wielką my sz. – Dlaczego jej nie przy prowadziłaś? Skrzy wiła buzię. – Wciąż jesteś mi winien dwa ży czenia. Miałem ochotę na nią wrzasnąć, ale się powstrzy małem. – Wiesz, Maju, łatwiej by łoby mi spełnić twoje ży czenia, gdy by m nie siedział tu zamknięty. Dziewczy nki wy mieniły spojrzenia. Maja szepnęła coś Rosette na ucho, a ta, zasłaniając buzię dłonią, odpowiedziała jej coś wśród chichotów. Potem znowu zwróciły się do mnie: – Moje drugie ży czenie: masz sprowadzić z powrotem kota. – Jakiego kota, u licha? – No wiesz, tego, który do nas przy chodzi. Haziego. – Maju, przecież to kot. Skąd mam wiedzieć, gdzie jest? Spojrzała na mnie z powagą. – Sprawiłeś już, że mój dżiddo lepiej się czuje. Ale jest smutny, bo martwi się o kota. Możesz mu sprowadzić Haziego? Potem zaraz cię wy puścimy. Père, mógłby m ją zamordować! Zupełnie jakby m mówił do Henriette Moisson. Ale wy dałem ty lko jęk niecierpliwości i dwie kocie mordki cofnęły się, jakby pies na nie nawarczał.
– Maju, Rosette, przepraszam! To dlatego, że tak bardzo chcę się stąd wy dostać. Przy jrzała mi się zmrużony mi oczami. – Nic z tego, dopóki nie spełnisz ży czenia. Nie ma nic bardziej jałowego niż dialog z pięciolatką, zwłaszcza jeśli się go prowadzi przez otwór wielkości szpary w skrzy nce na listy. Wróciłem na swoje miejsce na schodach, z który ch trzy znajdowały się już pod wodą, i starałem się nie poddawać rozpaczy. To może by ć kwestia czasu, zanim ktoś usły szy o zabawie Mai i zechce zobaczy ć dżina na własne oczy. Do tej pory muszę by ć cierpliwy i wierzy ć, że w tej absurdalnej sy tuacji jest jakiś sens. Za ty dzień będę to wszy stko wspominał ze śmiechem jako nieporozumienie, ale na razie nie widzę żadnego światełka. Ty lko że woda wciąż się podnosi, nie tak szy bko, żeby stanowiło to realne zagrożenie, ale dostatecznie, by wzbudzić we mnie niepokój. Jeśli nawet nie utonę tu, mon père, to mogę się nabawić zapalenia płuc. Czy tego Bóg ode mnie żąda? O, znowu sły szę muezina. Allahu Akbar. Pod ziemią wszy stko brzmi dziwnie donośnie. Siedzę w środku muszli, a wokół szumią fale. Głosy normalnego ży cia unoszą się nade mną niczy m szczątki rozbitego statku. Przez kratę wpada światło – jasne, odświętne, rozbite na kawałki, tańczy i migocze niczy m świetliki. Wiatr ustał, deszcz także. Może czarny autan poleciał już w dalszą drogę. Mam taką nadzieję. Allahu Akbar. Asz-hadu al-la. Dźwięk muszli ma wielką moc, jest uporczy wy niczy m pamięć. Nasuwa mi wspomnienie ogromnej wy dmy, białej wy dmy w Arcachon, dokąd jeździliśmy, gdy by łem mały ; oślepiający bieg ku morzu po piasku niczy m kuty brąz i mój kark coraz bardziej czerwony, w miarę jak się wspinałem. A teraz po raz pierwszy przy chodzi mi na my śl, że może tu umrę – samotny, zapomniany, niepotrzebny. Kto za mną zatęskni, jeśli odejdę? Nie mam rodziny ani przy jaciół. Moja Matka Kościół woli père Henriego. Nikt specjalnie nie będzie mnie szukał. I kto uroni łzę za Rey naudem może poza nim samy m?
Rozdział czternasty
Piątek, 27 sierpnia Ruszy ły śmy bulwarem w stronę małego pomostu. Dziewczy nki szły przodem, Rosette śpiewała swoją bezsłowną piosenkę, Maja jej wtórowała. Lisek i Bam zdawali się stworzeni dla siebie. Przez półprzy mknięte oczy widziałam Bama jako pomarańczowy świetlny bazgroł podążający ich śladem, ale nowy towarzy sz Mai na razie pozostawał niewidzialny. Oczy wiście nie zawsze widzę przy jaciół moich córek. Od miesięcy, może nawet lat, nie widziałam ani śladu Pantoufle’a. Kiedy dotarły śmy do końca drogi, cała trójka zniknęła w zaułku prowadzący m do chodnika z desek. – Nie oddalajcie się za bardzo! – krzy knęłam za nimi. – I nie podchodźcie do wody ! – Czy Aly ssie nic się nie stanie? – spy tała Anouk. – Mam taką nadzieję. Nie mogę się wtrącać. Im dłużej z nami mieszkała, ty m bardziej malały jej szanse na powrót. – Ale obcięła włosy i w ogóle... Lubi piłkę nożną, Facebook i muzy kę pop. Nawet pomagała nam malować sklep. Jak może teraz pogodzić się z zasłanianiem twarzy i zakazem wy chodzenia samej? – To jej wy bór, Anouk. – A co będzie z Lukiem? Wiesz, że on świata za nią nie widzi. – Wiem. Miała w oczach bunt. – Przy jechały śmy tu nie bez powodu. Miałaś wszy stko naprawić. Tak bardzo przy pominała mi Luca, że aż się wzdry gnęłam. – Nie zawsze to jest możliwe. – Więc jaki w ty m sens? – By ła zła, w oczach stanęły jej łzy. – Jaki jest sens tego, co robimy, skoro i tak nie możemy im pomóc? Pisklak, który wy padł z gniazda. – Nigdy nie obiecy wałam, że kogoś uratuję.
– To nieprawda – zaprotestowała Anouk. – Robiły śmy to już przedtem, więc możemy i teraz. Wprowadzały śmy coś nowego w ludzkie ży cie. Przy pomnij sobie Joséphine, Guillaume’a, Armande, Rey nauda... I spójrz na nich teraz, Anouk. Są o osiem lat starsi, ale czy coś się zmieniło? Nikt się nie uratował. Może rozciągnęło się kilka talii; przelotne ciepło wspomnień. Ale idź do Café des Marauds – Joséphine nadal tam jest. I Paul-Marie na swoim wózku. Guillaume ze swoim stary m psem, Armande w grobie. I Francis Rey naud... Wszy scy są już ty lko imionami na piasku, zdmuchnięty mi przez bezlitosny wiatr. Anouk popatrzy ła na mnie oskarży cielsko. – Dałaś za wy graną. Nie wierzy sz, że możemy coś zmienić. – Tego nie powiedziałam. – Dobra, co mi tam. Sama to zrobię. Razem to zrobimy – Rosette i ja. Uporządkujemy sprawy Aly ssy i Luca. Odnajdziemy Rey nauda. Odremontujemy chocolaterie. Wtedy będziesz musiała uwierzy ć... – Urwała ze złością. W oczach miała łzy. – O co chodzi, Anouk? Czemu to jest nagle takie ważne? Potrząsnęła ty lko głową, uparta jak zabawkowy żołnierzy k. – Proszę cię, Anouk... Odwróciła się ty łem i przez dłuższy czas nie odpowiadała. Czułam, jak próbuje zatrzy mać swój sekret, zapanować nad sobą. Moja mała nieznajoma zawsze zadziwiająco strzegła swoich tajemnic, skarbów, marzeń – by ła jak pudełko puzzli, nigdy do końca nieułożony ch. Czekałam. – To Jean-Loup – wy krztusiła wreszcie. – Nie odpowiada na mejle. Obiecał napisać, jak ty lko wy puszczą go ze szpitala. Ale operacja odby ła się trzy dni temu, a on nawet nie przy słał SMSu ani nie napisał nic na Facebooku. – Teraz łzy pły nęły już ciurkiem po jej twarzy. – Nikt nic o nim nie wie. A przecież obiecał! Objęłam ją mocno i wtuliłam twarz w jej włosy. – Na pewno wszy stko będzie dobrze, Anouk. Zobaczy sz, że będzie. A więc stąd to jej rozdrażnienie i niepokój w ostatnich dniach. Wcale nie przez Jeannota, ty lko z powodu pary skiego przy jaciela Jeana-Loupa Rimbaulta... – Nie wiesz tego. Nie możesz mieć pewności. Masz rację, Anouk. To ty lko słowa. Najtańszy rodzaj magii, jak gwizdanie przy grobie. Ale czasem słowa są wszy stkim, czy m dy sponujemy, i zdarza się, że można nimi odstraszy ć duchy. Nie zawsze, ale czasami. I nagle, akurat w ty m momencie, coś się stało. Rosette, która bawiła się z Mają w bocznej uliczce, wy dała okrzy k zdziwienia. Podniosłam wzrok i zobaczy łam, że spod mostu coś się wy łania. Czy żby łódź? Ruszy ły śmy biegiem na most. Rzeczy wiście by ła to łódź, ale nie ta, którą wzięła Inès Bencharki, ty lko mała, zielona z krzy wy m kominem, kaszlący m kłębami dy mu, i kwiatami w doniczkach na pokładzie. Dwie następne – żółta i czarna – zdąży ły już zacumować przy brzegu. Rosette i Maja pobiegły je obejrzeć. Anouk odwróciła się do mnie; znów miała wzrok pełen nadziei. – Wiesz, co to znaczy, prawda? Rzeczne szczury wróciły do Lansquenet.
RZECZNE SZCZURY
Rozdział pierwszy
Piątek, 27 sierpnia Rzeczne szczury, cała ich floty lla, zacumowały przy stary m pomoście – wąskie drewniane łodzie z rodzaju ty ch, jakich dziś się już nie robi; jedne jaskrawo wy malowane, inne w bury ch kolorach, niczy m stare pękate przy czepy kempingowe z blaszany mi kominkami i dachami z blachy falistej. Koło południa zebrało się ich kilkanaście przy Les Marauds. Z okien domu Armande widziały śmy wieczorem ich światła i sły szały śmy odgłosy krzątaniny – przy gotowy wano posiłki, wy mieniano pozdrowienia; pły wająca społeczność najwy raźniej zamierzała rozbić na noc obozowisko. Anouk jest przekonana, że to znak, nie ma ty lko pewności, czego. W każdy m razie według niej, powrót rzeczny ch szczurów oznacza zmianę wiatru. No dobrze, Anouk, może i masz rację. Wiatr ustał, niebo się przeczy ściło. Na Boulevard des Marauds rodziny szy kują się do przerwy w poście; jest siedemnasty dzień ramadanu. Na niebie jaśnieje rzeka gwiazd, wzdłuż bulwaru widać rząd świateł, na sennej Tannes bły szczy konstelacja rzeczny ch łodzi. Dziś wreszcie zostajemy same. Aly ssa wróciła do rodziny i nasz dom skurczy ł się do normalny ch rozmiarów. Ale Rosette, która uwielbia łodzie, chce je znów zobaczy ć, a Anouk musi sprawdzić wiadomości na komórce, bo tu oczy wiście nie ma zasięgu. Przy znam, że z zadowoleniem patrzy łam, jak obie wy chodzą. Za dużo ludzi, za dużo do zrobienia, o wiele za dużo niepokoju. Pół godziny samotności przy wróci mi perspekty wę. Przy gotowałam sobie filiżankę gorącej czekolady i wy szłam z nią do ogrodu; po długim deszczu powietrze wciąż jest chłodne, a zapach wilgotnej ziemi i lawendy zaczy na znowu odży wać. Pode mną – ulice Les Marauds, nade mną – gwiazdy. Zamknęłam oczy. Odgłosy wieczoru stopniowo cichną – milkną świerszcze, kościelne dzwony, tik-tik-tik starego domu, który zapada się w miękkim gruncie niczy m starsza pani w fotelu. Znad Les Marauds pły nie muzy ka – może fletów? Osiem lat temu, kiedy przy pły nęły rzeczne szczury, przy gotowy wałam się do mojego pierwszego święta czekolady. Anouk miała wtedy sześć lat,
Roux by ł kimś obcy m, Armande jeszcze ży ła. Teraz, słuchając tej melodii, niemal wierzę, że nic się nie zmieniło. Wszystko wraca, napisała Armande. Rzeka w końcu wszystko oddaje. Kochana Armande! Żeby ż to by ło możliwe! Gdy by m cię miała teraz przy sobie... To wszy stko, co mogłaby m ci powiedzieć... te sekrety, które poznałam... Każdy komuś się zwierza. Kościół katolicki w znaczny m stopniu przy ciąga wierny ch konfesjonałem i obietnicą rozgrzeszenia. Rey naud spowiadał codziennie, bez żadny ch wy jątków. Teraz, gdy w Lansquenet rządzi père Henri, spowiedź odby wa się raz w ty godniu, i to w ograniczony m czasie. Niektórzy starzy parafianie tęsknią za Rey naudem, na przy kład Henriette Moisson i Charles Lévy, którzy i tak rzadko z kimś rozmawiają. Dla nich Rey naud to nie ty lko ksiądz, ale także przy jaciel, ktoś, komu ufają. Dla mieszkańców Les Marauds podobną rolę odgry wał stary Mahdżubi, a może nawet i ja za czasów dawnej chocolaterie. Ale komu my sami możemy się zwierzy ć w razie potrzeby ? Czy jest ktoś, kto zechce mnie wy słuchać? Czekolada wy sty gła, więc wy lałam ją w krzaki. Noc także okazała się zimna, toteż wstałam, zamierzając wrócić do domu. Nagle na jedny m z drzew coś zauważy łam. By ła to pojedy ncza, idealnie dojrzała i jakimś cudem nieskazitelna brzoskwinia, którą musiały śmy przeoczy ć podczas zry wania resztek owoców. Tak więc zerwałam ją teraz; pachniała już słabo, ale w moich dłoniach oży ła pod wpły wem ciepła. Rozłamałam ją na pół i spróbowałam. U schy łku lata brzoskwinie często tracą smak i są mało soczy ste, ta jednak okazała się dobra i słodka, wciąż lekko piżmowa od deszczu. Armande miała rację: to wsty d dopuścić, aby dobry owoc się zmarnował. Powinnam zasadzić pestkę tej brzoskwini przy jej grobie, starszej pani by się to spodobało. Przy cmentarny m murze jest dość miejsca; w lecie dzieci będą tam się zakradać i zry wać owoce. To także by jej się podobało. Schowałam pestkę do kieszeni. Sięgając wzrokiem za Les Marauds, widziałam, że na rzece wciąż przy by wa łodzi; kolorowe latarenki z ich dziobów kreślą na wodzie ogniste desenie. Czemu jest ich tak wiele? Czemu akurat dzisiaj? Czy wśród nich może by ć Inès? Mało prawdopodobne. A jednak... Znam to wędrowne plemię. Jeśli ktokolwiek może odnaleźć Inès, to wy węszą ją ty lko rzeczne szczury. A co się ty czy Rey nauda, to gdziekolwiek jest, wieść o inwazji rzecznego plemienia na Lansquenet-sous-Tannes z pewnością wy wabi go z kry jówki. Może to już nie ten sam Rey naud, który osiem lat temu próbował zniszczy ć mój festiwal czekolady, ale jego nieufność wobec obcy ch wciąż się dobrze trzy ma. Gdy ty lko usły szy nowinę, wróci do domu. Wszy stko w końcu wraca na swoje miejsce. Spojrzałam na zegarek: już po dziewiątej. Dla Rosette czas do łóżka. Wiedziałam, dokąd poszły z Anouk – na chodnik z desek przy rzece, żeby wy patry wać stary ch znajomy ch. Postanowiłam ich poszukać – to ty lko dziesięć minut drogi – i ruszy łam do Les Marauds, gdzie ramadanowe światła przy bulwarze spoty kały się z ty mi na rzece. Przechodząc obok domu Al-Dżerbów, zauważy łam uchy lone okiennice i rodzinę zgromadzoną przy stole; śmiali się i gadali, na parapecie spał kot. Ten zwierzak musi mieć co najmniej trzy domy. „Zamknij kota w domu, to nic ty lko będzie chciał wy jść. Trzy maj go na dworze, to będzie miauczał, żeby go wpuścić. Z ludźmi jest nie inaczej”. Przy najmniej Mai spełniło się ży czenie. Żeby wszy stko by ło takie proste... Minęłam też dom starego Mahdżubiego, ale tam okiennice by ły zamknięte i nie widziałam
żadny ch oznak ży cia. Mam nadzieję, że Aly ssie i jej rodzinie udało się odnaleźć jakiś wspólny grunt. Przy końcu bulwaru cień minaretu padał w poprzek bocznej uliczki, prowadzącej do siłowni Saida. Zauważy łam tam kobietę w czerni, która niosła coś w rodzaju kartonowego pudełka. Nie widziała mnie; szła podejrzanie szy bko i po chwili zniknęła za drzwiami siłowni. Kto to mógł by ć? Wszy scy siedzieli przy posiłku. I co robi muzułmanka w siłowni przeznaczonej wy łącznie dla mężczy zn? Po drugiej stronie budy nku znajdowało się wąskie przejście. Stanęłam tam i niewidoczna dla nikogo, czekałam, aż kobieta znów się pojawi. Po niecały ch pięciu minutach wy szła, ale już bez pudełka. Chociaż by ła całkowicie zasłonięta, poznałam, że to Zahra al-Dżerba. Naty chmiast wy sunęłam się z cienia. – Zahra? Zdradziły ją kolory. Za zasłoną na twarzy wy czułam panikę, ale głos Zahry, kiedy przemówiła, wy dawał się spokojny : – Ach, to ty, Vianne. Właśnie odniosłam trochę rzeczy starego Mahdżubiego. – Do siłowni? Wzruszy ła ramionami. – Nie chciałam przeszkadzać. Poza ty m... – Poza ty m nie chciałaś widzieć Karima. Drgnęła. – Czemu tak sądzisz? – Przy pomniało mi się coś, co mówił twój dziadek. Przy stojny ten Karim, co? – Tak, przy stojny. I niebezpieczny. Ale nie martw się, mnie w głowie nie zawróci. Zdumiał mnie jej suchy ton. Po wy znaniu Aly ssy i po moim pierwszy m z nim spotkaniu wy robiłam sobie własny obraz Karima. Wszy stkie kobiety i mężczy źni, od Omi do Aly ssy, wierzą, że ten człowiek zdradza swoją młodą żonę, ale winę przy pisują raczej Inès niż jemu... Zahra jednak wy daje się niemal ubawiona samy m pomy słem, że i ona mogła ulec jego urokowi. – Przepraszam, muszę już iść. Rodzina będzie się zastanawiać, gdzie się podziałam. Patrzy łam, jak śpieszny m krokiem oddala się bulwarem. Wprawdzie uwierzy łam w to, co powiedziała o Karimie, ale reszta nie przestawała mnie intry gować. Po co odnosiła rzeczy starego Mahdżubiego do siłowni? I dlaczego nie ufa Karimowi, chociaż wszy scy go uwielbiają? Podeszłam do drzwi siłowni. Jak zawsze świecił się nad nimi neon. Wszędzie panowała cisza. Pchnęłam drzwi – okazały się otwarte. W środku cuchnęło chlorem i zgniłą, bagienną wilgocią; te stare budy nki ciągle są zalewane, a Tannes akurat jest w szczy towy m punkcie. Poza ty m nie zauważy łam nic niezwy kłego; w mroku, na tle neonowego światła majaczy ły sy lwetki maszy n do ćwiczeń i urządzeń gimnasty czny ch. – Halo! – krzy knęłam. Nikt nie odpowiedział. Zamknęłam za sobą drzwi i wróciłam na bulwar. W wąskim pasażu bły szczały światła, dobiegały stamtąd gwar i muzy ka. Rzeczni ludzie świętowali. Wędrowałam bulwarem w stronę pomostu; między drzewami widziałam płomienie ognisk i cienie poruszający ch się ludzi. Ogniska mają w sobie coś, co zawsze mnie przy ciąga, dlatego niemal bezwiednie kierowałam się ku pomostowi i światłom, tam, gdzie na ogniu w metalowej beczce ktoś piekł ziemniaki. Dwie inne sy lwetki przy glądały się temu z pokładu jednej z łodzi, a trzecia ćwiczy ła małpie skoki, krzy cząc:
„Bam! Bam! Badda-bam!”. Wy sunęłam się zza drzew. – Maman! – zawołała Anouk. – Znalazły śmy Joséphine! I patrz! Patrz, kogo jeszcze! Joséphine podniosła się, gdy ty lko weszłam na pomost. Miała na sobie dżinsy i gruby ry backi sweter, jej włosy w blasku świateł na rzece wy glądały jak jasna korona. – Chciałam po ciebie pójść – odezwała się – ale... W ogóle jej nie słuchałam. Całą moją uwagę pochłonęła postać na brzegu. W świetle płomieni poły skiwała twarz w ognisty m wieńcu papry kowy ch włosów. – Halo, nieznajoma! – powiedziała postać. Kto to mógł by ć, no kto, jeśli nie...? Roux!
Rozdział drugi
Piątek, 27 sierpnia Joséphine zaczęła się tłumaczy ć: – Wy szłam rozejrzeć się za łodzią. Pomy ślałam, że jeśli ją odnajdę, to może Rey naud... – Wzruszy ła ramionami. – Ale zamiast łodzi znalazłam Roux. I by ła z nim ta kobieta. Roux się uśmiechnął. Ma bardzo ujmujący uśmiech, swobodny, a zarazem dziwnie niechętny, który sięga mu aż do oczu. Ty m razem czaiło się w nich py tanie. Weszłam na pomost i wzięłam Roux w ramiona. Pachniał dy mem i czy mś nieokreślony m, ale tak samo swojskim jak szum wiatru. Może to woń domu? Odnalazłam jego usta i pocałowaliśmy się; na razie można to by ło uznać za odpowiedź. – Czy ty w ogóle nie włączasz telefonu? – zapy tałam. – Zgubiłem ładowarkę – odrzekł, szczerząc zęby w uśmiechu. – A potem, kiedy odebrałem twoje wiadomości... – To już nieważne. Jesteś tu teraz. A gdzie Inès? Opowiedział mi wszy stko. Przy jechał pociągiem dwa dni temu i w Agen spotkał się z przy jaciółmi. Wszy scy na rzece znają Roux; pracował niemal na każdej łodzi od Garonny do górnej Tannes, a ludzie insty nktownie mu ufali. Odnaleźli czarną łódź, zacumowaną nielegalnie zaraz za Agen w dole rzeki, z Inès i Duą na pokładzie. Roux rozpoznał ją naty chmiast, naprawił silnik i doprowadził do Lansquenet. – A co z Inès? Wzruszy ł ramionami. – Mówiła, że miała tu problemy. Wcale nie zamierzała uciekać, ale kiedy łódź zaczęła dry fować z prądem, nie wiedziała, jak ją ściągnąć z powrotem. – Powiedziała ci to? – A czemu nie? To prawda, wszy scy chętnie gadają z Roux. Jest w nim coś, co budzi zaufanie. Dzieci, zwierzęta, ludzie w potrzebie... Podobnie jak Flecista z Hameln, gdziekolwiek się pojawi, zy skuje
naśladowców. A jednak wy twarza wokół siebie pewien dy stans, którego jeszcze nikt nie pokonał – to głęboka, milcząca niechęć do jakichkolwiek rozmów na temat swojego dawnego ży cia, odmowa tłumaczenia się bez względu na okoliczności. Dlatego nie chciał rozmawiać o Joséphine czy choćby wspomnieć o istnieniu Pilou, chociaż wiedział, że przez to może się wy dać winny. Ale na rzece takie zachowanie jest dopuszczalne. Tam nikt nie zadaje zby t wielu py tań. Przy jaźnie zawiera się, poży czając pół kanistra benzy ny. Rzeka jest samą teraźniejszością, przeszłość zostaje na brzegu. Nazwiska zastępuje się pseudonimami, nikt nie ma żadny ch dokumentów. Kartoteki policy jne, błędy przeszłości, rozbite rodziny – nic z tego się nie liczy. Ży je się prosto, bez zbędny ch obciążeń. Przy jrzałam się znowu Joséphine. Wy dała mi się nieco zakłopotana, kolory miała rozchwiane i słabe. Może dlatego, że znów zobaczy ła Roux, pomy ślałam z niepokojem. Ale to przecież absurd, już prędzej martwi się o Rey nauda. A co do samego Roux... Dwa dni na rzece coś w nim rozbudziło na nowo. Trudno powiedzieć, co to takiego; jakiś rodzaj blasku, który utracił tak dawno, że prawie nie zwróciłam na to uwagi. Barka zacumowana na stałe to nie to samo co rzeczna łódź. Trzeba przestrzegać przepisów, wnosić opłaty, a poza ty m w Pary żu rzeczna społeczność jest zupełnie inna. Tutaj, na Tannes, Roux znów poczuł się wolny, a zmiana jest ty m bardziej uderzająca, że on w ogóle jej nie dostrzega. – Gdzie są teraz Inès i Dua? – Przy wiozłam je tu samochodem – odpowiedziała Joséphine. – Roux do mnie zadzwonił. Pewnie poszły do domu. – Nie widziałaś dokąd? – Nie. Czy to ważne? Anouk przy glądała się nam z wy raźną niecierpliwością. – Maman! Dostałam SMS od Jeana-Loupa! Uściskałam ją mocno. – Tak się cieszę! Na pewno wy zdrowieje. – I mamy ziemniaki! – Co takiego? Roux wskazał mi ognisko. – Rosły dziko przy brzegu. Spróbuj, Vianne, całkiem niezłe! Wy ciągnęłam jeden zaostrzony m paty kiem. Pod zwęgloną skórką miał dobry, mączy sty, różowawy miąższ. Inni też zaczęli się częstować i wkrótce jedliśmy je razem, siedząc na pokładzie. Joséphine i ja opowiedziały śmy Roux o Rey naudzie, Inès i Aly ssie, a także o wszy stkim, co wy darzy ło się tutaj od naszego przy jazdu. Zajęło nam to sporo czasu. Kiedy skończy ły śmy, Joséphine wróciła do Pilou, zostawiając nas samy ch. Rosette i Anouk spały już w kabinie. Księży c zaczął zachodzić i Tannes zasłoniły roje muszek. Roux dorzucił garść suchy ch wiórów do żaru; naty chmiast zapachniało cy try nową trawą, lawendą, szałwią, drewnem jabłoni i sosny – zupełnie jak w ogniskach mojego dzieciństwa. – Powiedziała mi o Pilou, wiesz? – wy znałam. – I że okłamała Paula-Marie. – Ach, tak? – Miał nieodgadniony wzrok. – Przepraszam.
– Za co? Co mogłam odpowiedzieć? Przepraszam za to, że zwątpiłam w twoją prawdomówność? Za podejrzenie, że mogłeś prowadzić pokrętne podwójne ży cie, udając cały czas człowieka tak otwartego jak wnętrze dłoni? Wzruszy łam ramionami. – To już nieważne. Tęskniłam za tobą, Roux. Wszy stkie tęskniły śmy. Wziął mnie za rękę. – Więc czemu nie wróciły ście do domu? – Znowu miał w oczach to py tanie. – Vianne, ty już tu nie mieszkasz. Przy jechałaś ty lko na wakacje, a jednak znów jesteś w Lansquenet i robisz to samo, co poprzednio, dajesz się wciągnąć... – Uważasz, że nie powinnam? Za całą odpowiedź ty lko wzruszy ł ramionami. – Armande mnie tu ściągnęła. Napisała do mnie nie bez powodu. Uznała, że ktoś tu potrzebuje mojej pomocy. Ponownie wzruszy ł ramionami. – Zawsze tak jest. – Co masz na my śli? Patrzy ł na mnie zielony mi jak renklody oczami. – Może to ty potrzebujesz Lansquenet, a nie odwrotnie. My lił się oczy wiście. Wcale nie potrzebuję Lansquenet. Ale jego słowa coś we mnie otworzy ły, jakąś sekretną komórkę tęsknoty i żalu. Po co to wszy stko robię? Dlaczego odpowiadam na wezwanie wiatru? Czy nigdy nie będę wolna od tej denerwującej potrzeby ? Nie, nie płaczę. Ja nigdy nie płaczę. Usiedliśmy razem na pokładzie. Odnalazłam na jego ramieniu to miejsce, tak idealnie dopasowane do mojej głowy, i siedzieliśmy przez długi czas w milczeniu, słuchając świerszczy i żab w szuwarach. Potem bez słowa wczołgaliśmy się pod osłonę drzew i przy blasku księży ca, na zielonej, pachnącej wilgocią ziemi kochaliśmy się w zapadającej wokół nocy. Dziwne, jak zdąży liśmy przy wy knąć do naszy ch swojskich drobny ch ry tuałów... Przy pomniałam sobie, że od naszego wspólnego poby tu tutaj nie uprawialiśmy seksu pod goły m niebem. Później wróciliśmy na łódź, Anouk i Rosette jeszcze spały. Roux wy niósł na pokład koce i leżeliśmy sobie, patrząc, jak Droga Mleczna kręci się nad nami niczy m fajerwerkowe koło Katarzy ny ********... Długo jeszcze nie mogłam zasnąć. Odgłosy nocy ucichły, nawet żaby przestały rechotać, a Tannes okry ła się białą, świetlistą mgłą. Wstałam i usiadłam przy ognisku, obserwując blednące stopniowo niebo. Roux nigdy nie ma trudności z zasy pianiem, tak samo jak nigdy nie wie, która godzina, a nawet jaki jest dzień ty godnia. W tarocie jego kartą by łby Głupiec. Głupiec gwiżdżący na niebo, z rozwiązany mi sznurowadłami, obojętny na wszelkie przeszkody. Głupiec, który zawsze mówi prawdę, czasem nawet nie zdając sobie z tego sprawy. A jednak się my li, czy ż nie? Nigdy nie potrzebowałam Lansquenet. Na swój sposób lubię tę wioskę, ale nigdy nie uważałam jej za swoje miejsce na ziemi. Jakżeby m mogła? Jestem wolny m duchem. Zby t daleko podróżowałam, zby t wiele widziałam, żeby wpasować się w tak małą przestrzeń. Lansquenet-sous-Tannes. Jakie to absurdalne, że taka mała miejscowość, o tak
ciasny ch poglądach, tak mocno trzy ma mnie za serce. O co chodzi z ty m Lansquenet? Przecież to wioska jak wiele inny ch, rozłożony ch wzdłuż biegu Tannes. Zupełnie zwy czajna, nie tak atrakcy jna jak Pont-le-Saôul, nie tak history czna jak Nerac. Ma oczy wiście swoje wspomnienia, ale ma je także Pary ż czy Nantes, podobnie jak setka inny ch miast, setka inny ch społeczności. Żadnej z nich niczego nie zawdzięczam. Jeśli mnie wezwą, nie usły szę. Więc czemu z Lansquenet jest inaczej? Czy nadal jestem wolny m duchem? A może ty lko szarłatem, który wiatr unosi, dokąd zechce? O świcie wróciłam na pokład i znowu starałam się zasnąć. Musiało mi się udać, bo kiedy się obudziłam, słońce już stało wy soko, Roux zniknął, zaspane dziewczy nki krzątały się w kabinie, a wiatr znowu się zmienił. ******** Rodzaj św. Katarzy ny.
fajerwerkowej
rakiety, której
nazwa
pochodzi od narzędzia
tortur
Rozdział trzeci
Sobota, 28 sierpnia W nocy kobieta w czerni przy szła znowu. Ty m razem przy niosła butelkę miętowej herbaty i plasterki jagnięcej pieczeni na zimno w cieście podobny m do naleśnikowego. Przy rzekłem sobie, że już więcej nie będę się zniżał do próśb, więc przy jąłem jedzenie bez słowa, rzuciłem jej ty lko wy mowne spojrzenie ze schodków. Jeszcze ty lko dwa wy stawały nad powierzchnię wody, która sięgała mi teraz prawie do uda. Chy ba poczuła się nieswojo. – Woda wkrótce przestanie się podnosić. Dzisiaj już w ogóle nie padało. Skwitowałem to wzruszeniem ramion. – Nic księdzu nie jest? Nie wy gląda ksiądz dobrze. Rzeczy wiście, czułem się fatalnie, mon père. Siedziałem cały czas w ty m samy m przemoczony m ubraniu, a Bóg raczy wiedzieć, jakie bakterie pły wały w tej wodzie. Chy ba dostałem gorączki, bo miałem dreszcze, i nadal bolały mnie dłonie. – Czuję się świetnie. Podoba mi się to miejsce. Przy glądała mi się uważnie znad zasłony. – Vianne powiedziała mi, co ksiądz zrobił. Że uratował ksiądz Aly ssę, kiedy skoczy ła do Tannes. I dotrzy mał ksiądz sekretu. Ponownie wzruszy łem ty lko ramionami. – Więc dlaczego próbował ksiądz spalić szkołę Inès i zniszczy ć jej łódź? Ta uwaga przekonała mnie, że to nie Sonia. Zresztą ta kobieta miała inny głos – bardziej suchy, nosowy. – Proszę porozmawiać z Sonią Bencharki. Ona wie, że nie miałem z ty m nic wspólnego. – Z Sonią? Nie z Aly ssą? – Proszę ją ty lko zapy tać. Powiedzieć, dlaczego tu siedzę. Ona pani opowie, co się wy darzy ło. – Może tak zrobię – odparła po namy śle. Oczy wiście nie by łem pewny, czy Sonia powie jej prawdę, ale zostało mi niewiele opcji. Przy najmniej zasiałem w niej jakąś wątpliwość.
Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść. Zawsze spełniałem swoje obowiązki. To wszy stko przez nich, przez ty ch Maghrébins. Ci ludzie są obłąkani. Robiłem, co w mojej mocy, żeby im pomóc, père, i dokąd mnie to doprowadziło? Jestem zakładnikiem pięcioletniej dziewczy nki, zaginionego kota i kobiety w czerni. Gdy by m nie by ł tak zmęczony, może by mnie to bawiło. Ale naprawdę jestem wy kończony – nawet tę odrobinę snu, jaką udało mi się złapać na dwóch ostatnich schodkach, zakłóciły koszmary tak ży we, że wy dały mi się niemal jawą. Kilka razy budził mnie odgłos przy pominający stukanie w kratę; kiedy jednak do niej podchodziłem, nikogo nie widziałem – pewnie umy sł płatał mi figle. Zasy chało mi w gardle, bolała mnie głowa. Wy piłem do ostatniej kropli miętową herbatę, ale nie mogłem nic zjeść, chciałem ty lko zasnąć, może nawet na zawsze. Zasnąć w czy stej, lnianej pościeli, złoży ć udręczoną głowę na poduszce... Już świta. Sły chać głos muezina: Allahu Akbar. Bóg jest największy. To pierwsze słowa, jakie sły szy nowo narodzone dziecko, pierwsze, jakie wy powiada się w nowy m domu. Allahu Akbar. Bóg jest największy. Teraz nastąpi półgodzinna cisza, a potem ruszą bieżnie i odezwą się dzwony z Saint-Jérôme, gdzie père Henri będzie odprawiał mszę dla moich parafian... Czy na pewno mogę ich nazy wać „moimi”? Wizja père Henriego Lemaître’a, który przejmuje Saint-Jérôme, zastępuje drewniane ławki plastikowy mi krzesłami, może nawet instaluje ekran do prezentacji w PowerPoincie, napawa mnie obrzy dzeniem. Lecz to nie do końca tłumaczy owo gwałtowne poczucie straty, izolacji, tęsknoty za moim uporządkowany m skrawkiem ziemi. Nawet zanim to wszy stko się stało, nie by łem jedny m z nich, mon père. Mimo że tutaj się urodziłem, nigdy nie czułem, że naprawdę tu przy należę. Od mieszkańców wioski dzieliło mnie nie ty lko moje powołanie, co zrozumiałem jako coś oczy wistego dopiero teraz, w tej wodzie. Karim miał rację co do jednego: nikt specjalnie za mną nie zatęskni. Nigdy tak naprawdę nie dotarłem do ich serc, najwy żej trochę poszczy pałem sumienia. Dlaczego, père? Vianne Rocher powiedziałaby, że dzieje się tak, ponieważ nie nawiązuję bliższy ch kontaktów. Trzy mam dy stans, czy to takie złe? Ksiądz nie powinien przy jaźnić się zby tnio z parafianami. Trzeba dbać o swój autory tet. A poza ty m, kimże ja jestem bez sutanny ? Krabem pustelnikiem bez skorupy, bezbronny m wobec każdego drapieżnika!
Rozdział czwarty
Sobota, 28 sierpnia, 9.40 Wrócił tuż po dziewiątej z croissantami i pains au chocolat. Zjedliśmy je na pokładzie, podczas gdy Anouk parzy ła kawę w kambuzie, a Rosette bawiła się z Bamem na brzegu. – By łby m tu wcześniej, ale po drodze wciąż mnie zatrzy my wali i zagady wali. Dziś mszę odprawia père Henri, na placu jest pełno ludzi. Poitou najlepsze interesy robi właśnie w soboty i niedziele: wy my ślne ciasta do południowego posiłku, tarty owocowe, flany z migdałami, pain Viennois, który piecze ty lko w weekendy i na specjalne okazje. Wierni zwy kle najpierw idą do kościoła, a potem do piekarni. Ducha trzeba przecież nasy cić – nie ty lko Słowem Boży m, ale także wy piekami. – Żadny ch wieści o Rey naudzie? – Nie. By ł ty lko ten nowy, père Henri. Zboczy ł z drogi, żeby ze mną pogadać. Powiedział, że szanuje sty l ży cia zarówno mój, jak tej wędrownej społeczności, ty lko chce wiedzieć, kiedy wy jeżdżamy. Parsknęłam śmiechem. – Czy li tutaj bez zmian? – Przy najmniej Rey naud by ł szczery. – My ślisz, że père Henri nie jest? Wzruszy ł ramionami. – My ślę, że ma za dużo zębów. Anouk pochłonęła śniadanie w trzech kęsach, po czy m pobiegła na poszukiwanie Jeannota. Teraz, kiedy Jean-Loup nawiązał z nią kontakt, ten drugi znów wy sunął się na prowadzenie; kolory Anouk są świeże, zielone i czy ste jak niewinna pierwsza miłość. Rosette kręciła się wokół wy lotu jednej z boczny ch uliczek. Zapy tałam, czego tam wy patruje. Maja – pokazała na migi. Lisek. – O, więc ty też go widzisz? Nie. On mieszka w norze.
– Lisiej? Nie. Chce wyjść. – Ach, rozumiem. – Podobnie jak Bam i Pantoufle, Lisek zdąży ł nabrać kilku interesujący ch cech. Bam ma skłonność do figli, co stanowi odbicie nieprzewidy walnej natury Rosette. Pantoufle to miły towarzy sz. Natomiast Lisek wy daje się uosobieniem buntowniczości Mai; by ć może dziewczy nka ma już świadomość zasad i ograniczeń własnego środowiska. Świadczy o ty m także fakt, że wy brała lisa, zwierzę najbardziej podobne do psa. Wy jrzałam na Boulevard des Marauds i rzeczy wiście Maja tam by ła – ży wa jak iskra, w swoich disnejowskich sandałkach i T-shircie z Alady nem. Pomachała mi ręką, a potem zniknęła w wąskim przejściu. Ale oto bulwarem, jakieś trzy sta metrów za nią, zbliżała się już zdecy dowany m krokiem zwarta grupka. Z daleka wy glądali jak figury szachowe – trzy czarne pionki i stary biały król. Szli w stronę pomostu. Król to Mohammed Mahdżubi; poznałam siwą brodę, zwalistą sy lwetkę, wolny, dy sty ngowany krok, białą galabiję, którą zawsze nosił. Pionkami by ły kobiety – wszy stkie w nikabach, trudne do rozpoznania z tej odległości. Czy jest wśród nich Inès? Całą grupkę otaczało pole napięcia, działając jak magnes na żelazo. Wzdłuż całego bulwaru otwierały się drzwi, trzaskały okiennice, ludzie wy legli z domów, aby obserwować ich marsz. Roux także wy czuł tę atmosferę. – Komitet powitalny, co? Ale to nie by ł komitet powitalny. Zanim grupka dotarła do pomostu, przy łączy ło się do niej więcej osób. Z przeciwnej strony nadeszły Aly ssa z Sonią oraz ich matka z Saidem Mahdżubim (jeszcze jeden król), a następnie Omi, Fatima i Zahra (oczy wiście w nikabie). Tuż za nimi postępował Karim Bencharki, ubrany jak zawsze w dżinsy i T-shirt. Wy glądał na opanowanego, ale minę miał gniewną. Omi powitała mnie rechotliwy m śmiechem: – He, co za cy rk! – Co się dzieje? Nie miała czasu odpowiedzieć. Karim, który właśnie zbliżał się do pomostu, wy buchnął salwą arabskiego staccato i ruszy ł prosto na łódź. Stary Mahdżubi zagrodził mu drogę, Karim próbował go odepchnąć... – O co tu chodzi, do diabła? – zapy tał Roux. – Te łodzie nie mają prawa tu cumować – odpowiedział mu Said. – To teren pry watny. – Doprawdy ? Bo proboszcz zdawał się sugerować, że możemy się tu zatrzy mać na czas nieokreślony. – Proboszcz? – Père Henri – uściślił Roux. Nastąpiła kolejna wy miana arabskich słów. – Porozmawiam z père Henrim – obiecał Said, zwracając się do Roux. – Może nie do końca rozważy ł skutki, jakie z tego wy nikną dla naszej społeczności. Stary Mahdżubi potrząsnął głową. – Mamy ramadan. Każdy jest tu mile widziany, jeśli ty lko zachowa się z respektem. Zostańcie, jak długo chcecie. Said się zdenerwował.
– Nie sądzę, aby... – Mamy odmówić gościny ? – Głos starego brzmiał łagodnie, lecz nadal wy czuwało się w nim autory tet. Said rzucił mu niechętne spojrzenie, ale Mahdżubi skwitował je uśmiechem. – Doskonale – poddał się Said. – Mój ojciec trafił w sedno. Nie ży czy my sobie kłótni ani konfliktów w okresie świąteczny m. Chcemy ty lko prosić, aby ście okazali nam szacunek i trzy mali się na dy stans. Karim wskoczy ł na pokład i zajrzał do kambuza. – Przepraszam – upomniał go Roux – to moja łódź. – Jak to, twoja? – zdziwił się Karim. Weszłam na pomost. – Wczoraj Inès wróciła bezpiecznie do domu – wy jaśniłam. – Czy nie poszła do ciebie? Patrzy ł na mnie wzrokiem bez wy razu. – Nie. Mówisz, że jest tutaj, w Lansquenet? Roux ponownie przedstawił swoją wersję wy darzeń. Kiedy inni słuchali, ja miałam okazję zapy tać Aly ssę: – Jak poszło wczoraj? – Nie rozmawiają ze mną. Uważają, że zhańbiłam rodzinę. – Przejdzie im. A co z Karimem? Wzruszy ła ramionami. – Totalnie mi przeszło. – No, to już jest coś. Wzruszy ła ramionami. – Wciąż chce się ze mną widy wać sam na sam. Powiedziałam, że sobie nie ży czę. – A twoja siostra? – Meh. Chy ba ma mdłości przez to dziecko. Niewiele gadały śmy, ale widzę, że jest zmęczona. Zerknęłam na Sonię, która stała oddzielnie, patrząc na rzekę. W jej postawie by ł jakiś smutek; kiedy podeszłam bliżej, zobaczy łam, że oczy miała pełne łez. – Co się stało? – spy tałam. Wy glądała na zaskoczoną. Noszenie nikabu daje poczucie niewidzialności, a także zniechęca inny ch do nawiązy wania kontaktu. Piękne, czarne jak węgiel oczy Soni uparcie unikały mojego wzroku. – Jesteś Vianne Rocher, prawda? Aly ssa mi o tobie opowiadała. – W jej drewniany m, dobiegający m zza zasłony głosie pobrzmiewała nuta nieufności. – Miło mi cię poznać. Mam nadzieję, że obie przy jdziecie nas odwiedzić. Znów to spłoszone spojrzenie. Sonia Bencharki nie przy wy kła do tak swobodny ch zaproszeń od obcy ch. Jej kolory pod zasłoną by ły niesmaczną, jarmarczną karuzelą. Tę dziewczy nę coś dręczy. Smutek, strach... może nawet poczucie winy. Zauważy łam, że Karim obserwuje mnie ze swojego posterunku przy łodzi. Sonia też to spostrzegła i cofnęła się o kilka kroków. Ruszy łam za nią. – Proszę... Nie mogę z tobą mówić – odezwała się ledwie dosły szalny m szeptem. – Dlaczego? – Przy kro mi. Po prostu mnie zostaw w spokoju. Pozwoliłam jej odejść. Zby t wiele osób kręciło się w pobliżu, by m zdołała się przebić przez jej
rezerwę. – Jest po prostu nieśmiała – wy jaśniła Zahra. – Tak naprawdę to przemiła dziewczy na. Jak Aly ssa. A przy najmniej jak Aly ssa przed aferą z Karimem Bencharkim. Jeszcze raz przy jrzałam mu się z daleka: stał na pomoście i rozmawiał z Roux. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że jednemu człowiekowi udało się zy skać tak wielki wpły w na tę małą społeczność. Owszem, jest przy stojny. Tak, ma pewien wdzięk. I z tego, co sły szałam od Caro Clairmont, zrobił wiele, aby wprowadzić Les Marauds w dwudziesty pierwszy wiek. Dzięki jego wpły wowi na Saida meczet stał się bardziej postępowy ; jego działalność w siłowni przy ciągnęła młody ch mężczy zn z okolicy. Dziwne zatem, że siostra Karima wy brała taki trady cy jny sty l – chy ba że – jak głosi plotka – zasłona na twarzy Inès to ty lko pozory skromności, pod który mi kry je się coś całkiem innego. Ale to, co widziałam tamtej nocy – a także dziś rano – sugeruje, że Karim również ma swoją ciemną stronę. Sposób, w jaki traktuje Aly ssę; brak szacunku dla starego Mahdżubiego; a teraz arogancja wobec Roux. Wiemy już, że jest zdolny do niewierności, teraz zaś zaczy nam się zastanawiać, czy także nie do czegoś więcej. Pokazał, że potrafi by ć agresy wny, więc może stać go też na okrucieństwo? Czy Sonia się go boi? A Inès i Dua? Czy specjalnie go unikają? Zahra obserwowała mnie ciekawie swoimi ciemny mi oczami. By ł w nich taki sam wy raz jak podczas naszego spotkania w nocy koło siłowni. Czy rzeczy wiście przenosiła rzeczy starego Mahdżubiego? A może raczej Inès? Podniosłam wzrok na minaret sterczący na szczy cie bulwaru – smukły, biały, elegancki, zwieńczony srebrny m półksięży cem. Za rzeką wznosiła się niewielka, prostokątna wieża SaintJérôme – zwy czajna, niewzruszona, bez żadny ch ozdób. Dwie wieże patrzące na siebie z obu stron rzeki niczy m figury na szachownicy... – Wiesz, gdzie ona jest, prawda? – zapy tałam. Przy taknęła. – Widziałam się z nią w nocy. Opowiedziałam jej o twoim przy jacielu Rey naudzie i o wszy stkim, co się tu wy darzy ło. A potem porozmawiałam sobie z Sonią. – Zerknęła na dziewczy nę i powiedziała do niej kilkadziesiąt słów po arabsku. – Co powiedziała? Czy widziała Rey nauda? – Nie. Ale ja wiem, gdzie on jest. Przy kro mi, Vianne, ale wiedziałam od początku. Wlepiłam w nią oczy. – Ale... dlaczego? Wzruszy ła ramionami. – My ślałam, że chronię Inès. – A teraz? Spojrzała na mnie z uśmiechem. – A teraz to ona chce z tobą porozmawiać.
Rozdział piąty
Sobota, 28 sierpnia, 10.00 Jest dziesiąta. Koniec mszy. Nawet tutaj, w brzuchu wielory ba père Henri nie przestaje ze mnie szy dzić. Oczy wiście wszędzie poznałby m moje dzwony, ich głosy są nie do pomy lenia. A on już za minutę będzie siedział w moim konfesjonale, słuchał ludzkich sekretów, rozdzielał zdrowaśki, po raz kolejny zajmując moje miejsce... Stukanie w kratę. To znowu Maja. Właściwie Maja i Rosette; dwie pary nóżek – jedna ozdobiona disnejowskimi księżniczkami, druga cy try nowożółta. I kot o jadeitowy m spojrzeniu, trzy many pewny m chwy tem przez Maję, emitujący serię żałosny ch miauków. – Ach, więc jednak znalazłaś kota. Rzuciła mi promienny, szczęśliwy uśmiech. – Wczoraj wieczorem. Zaniosłam go do domu dżiddo. – Cudownie. – W gruncie rzeczy, père, niewiele mnie to wzruszało. W głowie mi się kręciło, gardło bolało mnie tak, że ledwie mogłem wy doby ć głos. – Ciekawe, co teraz. Kucy k? Randka z papieżem? Śpiewająca czapka? – Co za głupstwa wy gadujesz. Czapki nie śpiewają. Próbowałem wziąć się w garść. To chy ba z gorączki wpadłem w taki nastrój. Tak strasznie chciało mi się śmiać, a przecież, père, zwy kle niełatwo mnie rozbawić. Pomy ślałem jednak o groźbach Karima i udało mi się trochę skupić. – Maju, proszę cię... Powiedziałaś Vianne? – Uhm... Wszy stko jej o tobie opowiedziałam. – I co ona na to? – Że to miłe. Spróbowałem jeszcze raz. – Posłuchaj, Maju. Ja nie jestem dżinem. Zamknął mnie tu Karim Bencharki. Przekrzy wiła głowę. – Jeśli nie jesteś dżinem, to jak spełniasz ży czenia? – Maja! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Moje trzecie ży czenie... Nie ma dy skusji z nieugiętą logiką dziecka. Po raz pierwszy od dziesięcioleci chciało mi się płakać. – Proszę, Maju. Jestem chory, zmarznięty i obolały. Boję się, że mogę tu umrzeć... – Nagle zakratowane okienko stało się kratką konfesjonału. Ty lko ty m razem to ja by łem penitentem, a Maja spowiednikiem. To śmieszne, ale nie mogłem się powstrzy mać. Może z powodu gorączki, może dlatego, że pięcioletnia dziewczy nka by ła lepsza niż nikt. – Jestem księdzem i boję się umrzeć. Jakie to niedorzeczne, co? Ty lko że ja nigdy nie wierzy łem w raj, przy najmniej nie do końca, nie w głębi serca. W piekło – tak, w piekło mogę uwierzy ć. Ale niebo wy daje mi się czy mś, o czy m opowiada się dzieciom, kiedy boją się ciemności. Wiara wiąże się z posłuszeństwem, przestrzeganiem zasad, zachowy waniem praw. Inaczej powstaje anarchia, wszy scy o ty m wiedzą. Dlatego Kościół ma swoją hierarchię – stabilną piramidę władzy ; każdy jej członek zna swoje miejsce i otrzy muje stosowne dla siebie dy rekty wy. Ogół wierny ch akceptuje to, co uznamy za właściwe mu wy jawić. Bóg ze swej strony postępuje tak samo. Porządek, kontrola, posłuszeństwo. Bo jeśli pozwolimy ludziom znać prawdę – co do której zresztą sami nie mamy pewności – wtedy wszy stko, co Kościół zbudował na przestrzeni dwóch ty sięcy lat, stanie się ty lko garścią papierów i kurzem... Umilkłem, żeby nabrać tchu. Właściwie, père, czułem, że zaraz zemdleję. Trzy dni bez kontaktu z ludzką istotą wy wołały u mnie jakiś dziwny stan. Wy ciągnąłem palce w stronę kraty. My ślałem, że jeśli Maja mnie zobaczy, to uwierzy w moją historię. Z trudem udało mi się ty lko dotknąć prętu. – Maju, jestem tu. Spójrz na mnie. Przy cisnęła buzię do kraty, obok niej przy kucnęła Rosette. Widziałem bły szczące w słońcu rude kędziory. Obie na mnie patrzy ły – dwie zaciekawione twarzy czki, poważne i nieustępliwe. Przez chwilę wy obraziłem sobie, że to sędziowie, gotowi do ogłoszenia wy roku. – Moje trzecie ży czenie... Zawy łem. Ale miałem tak obolałe gardło i tak kręciło mi się w głowie, że wy szedł mi z tego ty lko jęk. Na Mai nie zrobiło to wrażenia. – Moje trzecie ży czenie: Dua ma wrócić do domu. Łódź już wróciła, ale Dui ani jej memti na niej nie by ło. Dlatego musisz ją tu sprowadzić, tak samo jak Haziego. A potem będziesz wolny, tak jak Alady n. Poddałem się; to beznadziejne. Oddałem wszy stko, co miałem, ale to jeszcze nie dosy ć. – Przy kro mi – szepnąłem. Do dziś nie wiem czemu. Buzia Mai zniknęła, Rosette jeszcze zwlekała z odejściem. Wiedziałem już, że rozmowa z nią by łaby ty lko stratą czasu, a jednak w ty ch ciekawy ch ptasich oczkach zauważy łem bły sk zrozumienia. – Powiedz swojej mamie, że tu jestem. Proszę... Powiedz komukolwiek, błagam cię... Rosette zacmokała coś miękko. Czy to znaczy, że zrozumiała? Potem przy łoży ła rączkę do kraty. Poczułem się, jakby m dostał rozgrzeszenie. I w ty m momencie stos skrzy nek pod moimi stopami wreszcie runął na bok, a ja wpadłem w ciemność, do lodowatej wody. Przez chwilę by łem całkowicie zanurzony, dopiero po paru sekundach, w panice, udało mi się podciągnąć na nogi. Odgarnąłem z oczu włosy ociekające wodą i wolno, z bolesny m wy siłkiem, ruszy łem w stronę schodków.
Rozdział szósty
Sobota, 28 sierpnia, 10.15 Ty lko jedna Omi zauważy ła, jak odchodzimy. Kiedy skręciły śmy na bulwar, zostawiając za sobą scenę na pomoście, by łam pewna, że dostrzegłam ciekawe spojrzenie spod luźno zawiązanej chusty. Omi al-Dżerba jest za stara na nikab; właściwie powiedziała mi z pewną radością, że w jej wieku nawet hidżab można uznać za przesadną ostrożność. Cóż, może jest stara, ale oczy wciąż ma by stre, a jej ciekawość nie zna granic. Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy po paru minutach zobaczy łam, że podąża za nami koło domu Al-Dżerbów, w stronę mostu. Zahra namówiła Sonię, aby nam towarzy szy ła. Ta z początku nie miała ochoty na spotkanie z Inès, ale zgodziła się, kiedy Zahra przemówiła do niej po arabsku cichy m, groźny m tonem (wśród niezrozumiały ch słów usły szałam imię „Karim”). Teraz obejrzała się przez ramię. – Omi nas śledzi. – Nie pozwól, żeby nas dogoniła – powiedziała Zahra. Przy śpieszy ły śmy kroku. Omi – sama niewinność – niby to przy glądała się widokowi z mostu. Lecz gdy dotarły śmy do placu przed kościołem, przestała udawać i podkasawszy spódnicę, dziarskim krokiem ruszy ła w pościg. By ła dziesiąta piętnaście. Msza się już skończy ła, na placu kręciło się jednak sporo ludzi. Grupka mężczy zn grała w pétanque na spłachetku czerwonego żwiru za kościołem, przed piekarnią Poitou ustawiła się kolejka co najmniej dwudziestu osób. Niektóre z nich zerkały z ciekawością na Zahrę i Sonię w czarny ch sukniach. W Les Marauds nikab zapewnia coś w rodzaju niewidzialności, za rzeką – wręcz przeciwnie; czarna szata przy ciąga wzrok, zasłona na twarzy wy wołuje spekulacje. Z piekarni właśnie wy chodziła Joline Drou z pudełkiem ciastek, obwiązany m wstążeczką w takim samy m odcieniu różu jak jej niedzielny kostiumik i toczek. Obrzuciła nas współczujący m spojrzeniem i przeszła w chmurze Chanel nr 5. Zahra przy stanęła przed dawną chocolaterie. Gracze w pétanque – wszy scy w średnim wieku – obserwowali nas teraz bacznie.
– Założę się, że niezły z niej numer – zauważy ł Louis Acheron, patrząc z uznaniem na Sonię. – Chętnie sprawdziłby m, co ma pod spodem. – Nawet nie raczy ł ściszy ć głosu; dla Louisa wszy stkie „nikaby ” by ły ślepe i głuche. – A ja się założę, że ten facet ma bardzo małego kutasa – odcięła się Omi. – Omi, wracaj do domu – odezwała się Zahra. – Nie masz tu nic do roboty. – Nie mam, tak? – zagdakała Omi. – Jakby m nie wiedziała, że ukry wacie tu moją Duę! – Skąd wiesz? – Kot mi powiedział – odparła stara, szczerząc bezzębne dziąsła. Zahra potrząsnęła z iry tacją głową. Już zwróciły śmy na siebie zby t dużo uwagi, by ciągnąć ten dy skurs przed sklepem. – W porządku, możesz wejść. Ty lko nie wy paplaj wszy stkim naokoło. Zahra zapukała i Dua otworzy ła drzwi. W pierwszej chwili jej nie poznałam. Zawsze dotąd widy wałam ją w takim samy m czarny m stroju, jaki nosiła jej matka, i w hidżabie upięty m ciasno wokół twarzy. Teraz miała na sobie różowy kamiz, niebieskie dżinsy i tenisówki, a włosy zaplecione w długi warkocz. Dawniej oceniałam ją na mniej więcej jedenaście lat, teraz, kiedy mogłam się jej lepiej przy jrzeć, wy dała mi się starsza – może miała trzy naście albo czternaście. Weszły śmy za nią do środka. Świeżo wy malowane ściany wy glądały prawie tak jak wtedy, kiedy zobaczy ły śmy je z Anouk po raz pierwszy. Na kamiennej posadzce leżał ty lko mały dy wanik i kilka poduszek przy niskim stoliku. Pachniało farbą i kadzidłem. – Moja brzoskwinka! – wy krzy knęła Omi. – Więc wy brałaś się na rzeczną wy prawę? Dua przy taknęła. – Widziały śmy tatę Rosette. Pomógł nam naprawić silnik. On jest super, Pilou nie przestaje o nim mówić. – Jest tu twoja mama? – spy tałam. By ła. W dżinsach i czerwony m kamizie, ale w przeciwieństwie do Dui, z zasłoniętą twarzą i włosami ukry ty mi pod czarną chustą. W domowy m zaciszu wy glądało to trochę nieuczciwie, perwersy jnie i z całą pewnością wrogo. Teraz także jej piękne oczy podkreślał pas kolorowej tkaniny, ale spojrzenie pozostawało niemal obojętne, bez wy razu. – Cieszę się, że jesteście bezpieczne – powiedziałam. – Ludzie zaczy nali się o was martwić. – Mocno w to wątpię. Nie należę do najbardziej tu lubiany ch osób. – Obróciła się do Zahry, która podobnie jak Sonia zdjęła zasłonę zaraz po przekroczeniu progu. – Prosiłam, żeby ś przy prowadziła Vianne Rocher, a co tu robi ten cały komitet idiotek? Omi parsknęła śmiechem. – Gościnna jak zawsze! Dlaczego się tu chowasz, skoro wiesz, że brat cię szuka? – O, czy żby ? – spy tała sucho Inès. – Tak, i jeśli obchodzi cię ktoś jeszcze poza tobą samą... – Przestań, Omi – wtrąciła Zahra. – Nie masz pojęcia, co tu się dzieje. Inès, rozmawiałam z księdzem. Musisz im opowiedzieć swoją historię. – Masz na my śli Rey nauda? – spy tałam. – On tu jest? Sonia wpatry wała się w Inès z dziwną intensy wnością. Dopiero po raz pierwszy widziałam ją bez zasłony i wy dała mi się uderzająco podobna do Aly ssy. Obie miały takie same delikatne ry sy i duże, wy raziste oczy, obie nosiły złoty kolczy k w skrzy dełku nosa. Ale Aly ssa by ła ży wą, by strą dziewczy ną, a Sonia wy glądała na wy mizerowaną i bezbarwną, z ciemny mi sińcami wokół oczu
i ustami naznaczony mi smutkiem. – Dlaczego uciekłaś? – zapy tała. – Skoro zamierzałaś wrócić, po co w ogóle wy ruszy łaś w drogę? Inès wzruszy ła ramionami. – Ty nic nie rozumiesz. – A powinnam? Tak dobrze ży liśmy z Karimem, dopóki tu nie przy jechałaś, żeby wszy stko zepsuć. I gdy by ś ty lko zostawiła nas w spokoju, może mieliby śmy jeszcze szansę... Inès wy buchnęła chrapliwy m śmiechem. – Ty naprawdę tak my ślisz? Że mieliście szansę? Sonia wolno pokręciła głową. – Ty chy ba jesteś złą kobietą. Nigdy go od siebie nie puścisz. Rzuciłaś na niego jakiś urok, żeby nie mógł należeć do nikogo innego. Udajesz taką skromną, taką czy stą, ale wszy scy wiedzą, jaka naprawdę jesteś. I jeśli my ślisz, że ktoś jeszcze wierzy, iż jesteś jego siostrą... – Urwała, bo wy raźnie zabrakło jej tchu. Trzęsła się cała i jeszcze mocniej pobladła. Inès wskazała jej poduszki na podłodze. – Siadaj – poleciła sucho. – Cały ten dramat ty lko zaszkodzi dziecku. Sonia usłuchała w milczeniu. Oczy jej płonęły, ale nie by ło w nich łez. W ty m momencie wy glądała tak młodo... jeszcze młodziej niż Aly ssa, że ledwie mogłam uwierzy ć w jej ciążę. Nagle Inès zwróciła się do nas wszy stkich. Głos miała twardy i opanowany. Sprawdziłam jej kolory ; pod zasłoną nie zauważy łam nawet śladu nerwowości czy niepokoju. Wy dała mi się niemal pełna pogardy – tak pogodzona z losem, jak może by ć ty lko kobieta, która porzuciła nadzieję na wy bawienie. – Więc wszy scy my ślą, że was okłamałam. Że nie jestem tą, za którą się podaję. Że jestem kurwą Karima, a Dua to jego córka. Żadna z kobiet nie odpowiedziała. – No cóż, częściowo macie rację. Ale zapewniam, że nie jestem niczy ją kurwą. – Wiedziałam! – krzy knęła Omi. – Jesteś jego żoną, tak? – Nie. – Nie wierzę ci – rzekła Sonia. – Bo dlaczego miałby się wy kradać do ciebie nocami, kiedy my śli, że ja śpię? Dlaczego cały czas ma w głowie ty lko ciebie? Dlaczego dostaje szału, gdy ty lko znikniesz mu z oczu? Inès wy dała długie westchnienie. – My ślałam, że uda mi się uniknąć tego wszy stkiego. Że to, co jest między mną a Karimem, można raz na zawsze pogrzebać i zapomnieć. Raz próbowałam cię ostrzec, tak samo jak później twoją siostrę. Ale moja wojna z Karimem pochłonęła zby t wiele ofiar i już nie potrafię milczeć. Przy kro mi, jeśli to boli, nigdy nie miałam zamiaru nikogo krzy wdzić. Sonia wy glądała na zaintry gowaną. – Nie rozumiem. – Wcale tego nie oczekuję. – Inès usiadła przy niej na poduszce. – Rozgośćcie się, to zajmie trochę czasu. Usiadły śmy ; Omi sięgnęła do kieszeni i wy jęła makaronik. – Jeśli mam tego słuchać, to muszę się trochę pokrzepić. Inès uniosła brwi.
– Stary Mahdżubi powiedziałby, że jeździsz na diabelskim ośle. – Diabelski osioł czy baran Szaitana... Jestem stara. Dawaj tę swoją historię. Wilgotne oczy nad zasłoną zwęziły się z rozbawienia. – Doskonale. Pozwólcie, że najpierw powiem wam, kim jestem. Nie, raczej kim nie jestem. Otóż nie jestem ani siostrą Karima, ani jego kurwą, ani żoną. Alhumdullila, jestem jego matką.
Rozdział siódmy
Sobota, 28 sierpnia, 10.25 Na chwilę zapadła cisza. Potem nastąpił potok py tań, okrzy ków, wątpliwości. Matka? To śmieszne. A nawet jeśli prawdziwe, to po co chciała to ukry ć? Po co narażać się na podejrzenia, skoro mogła cieszy ć się ży czliwością i szacunkiem? Kiedy wreszcie py tania ucichły, Inès zaczęła opowiadać. Mówiła po francusku z ciężkim akcentem i w sposób bardzo oficjalny, jak ktoś, kto uczy ł się języ ka z przestarzały ch o dziesięciolecia podręczników. Jej piękne oczy pozostawały bez wy razu, głos by ł suchy niczy m zwiędłe liście. – Kiedy urodziłam Karima, miałam szesnaście lat. Pochodziłam z biednej rodziny, mieszkaliśmy na wsi – moi rodzice, dwie siostry i ja. Kiedy skończy łam dziesięć lat, rodzice wy słali mnie do miasta na służbę. Trafiłam do bogatej rodziny w Agadirze. By ła tam trójka dzieci, dwie małe dziewczy nki i chłopak. Z początku my ślałam, że mam szczęście. Chodziłam do szkoły, uczy łam się czy tania, matematy ki, historii, francuskiego, a poza ty m gotowania i sprzątania domu. – Po raz pierwszy zadrżał jej głos. – Miałam piętnaście lat, a ich sy n osiemnaście, kiedy po raz pierwszy przy szedł do mnie w nocy, gdy spałam. Zagroził, że jeśli komuś o ty m wspomnę, to stracę pracę. Zgwałcił mnie. Zawiadomiłam jego matkę i rzeczy wiście mnie wy rzuciła. Poszłam na policję. W ogóle się nie przejęli. Pomy ślałam, że już w ty m wieku musiała mieć nadzwy czaj silny charakter. Potraktowana przez policję jako winna (pierwsze py tanie, które jej zadano, to czy by ła przy zwoicie ubrana), wy rzucona przez chlebodawców na bruk, próbowała znaleźć pracę w inny m domu. Ale nikt nie chciał jej przy jąć bez referencji. Sy piała na ulicach i żebrała o jedzenie. Dwa razy ją aresztowano. Za drugim razem policja skierowała ją na badanie ginekologiczne i wtedy okazało się, że jest w ciąży. – Policja wezwała mojego ojca – konty nuowała Inès. – Przy jechał do Agadiru autobusem – podróż trwała sześć godzin. Ale kiedy usły szał moją historię, odwrócił się i w powrotną drogę wy ruszy ł sam. Rodzina ogłosiła po mnie żałobę jak po zmarłej. Moje listy wracały nieotwarte.
Matka przy słała mi trochę pieniędzy – niewiele, ale to wszy stko, co miała – i przekazała, że nie chce mnie więcej widzieć. Sześć miesięcy później w publiczny m szpitalu w Agadirze urodził się Karim. – Znów jakby głos jej zadrżał i na chwilę pojawiła się w nim nutka czułości. – By ł wprost idealny. Taki piękny... Pomy ślałam, że gdy by ty lko moi rodzice go zobaczy li, to może... – Może by się w nim zakochali – dokończy łam. Skinęła głową. – My liłam się, zrozumiałam to zaraz po przy jeździe. Zhańbiłam rodzinę, zaprzepaściłam szanse sióstr. Wy dałam wszy stkie pieniądze na podróż do domu, ale już go nie miałam. Poszłam do domu starszego brata... zawsze by łam jego ulubienicą. Półtora roku wcześniej ożenił się z Haribą, naszą kuzy nką. Wcale się nie ucieszy li na mój widok, jednak mnie przy jęli. A potem, kiedy moja bratowa wy szła, zjawili się oni. Umilkła na tak długo, że Omi w końcu nie wy trzy mała nerwowo. – To znaczy, kto? – Komitet krety nów. Mój wuj, ojciec, bracia. Powiedzieli, że wolą mnie widzieć martwą niż zhańbioną. Że jestem ladacznicą, która porzuciła swoją haja. Że ty lko krew może zmy ć hańbę, którą okry łam rodzinę. Że gdy by m nosiła hidżab i zachowy wała się skromnie, z godnością, nigdy by do tego nie doszło. A potem... Inès odpięła chustę, zdjęła zasłonę i wtedy po raz pierwszy zobaczy łam ją – Królową Skorpionów, Kobietę w Czerni, ducha, którego ścigałam tak długo, że niemal zwątpiłam w jego istnienie... Omi wy dała stłumiony pisk. Sonia zakry ła dłonią usta. Inès pozostała niewzruszona, podobnie jak Zahra (pewnie nie po raz pierwszy oglądała tamtą bez zasłony ), chociaż jej kolory zdradzały niepokój. Co do mnie, dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, co widzę. Spodziewałam się, że jest piękna; wszy stko o ty m świadczy ło – jej postawa, gracja, kolor i kształt ty ch zielonozłoty ch oczu, dlatego przez sekundę widziałam kobietę, którą Inès mogłaby by ć. Może nie tak młodą, jak sądziłam, jednak wy jątkową: lśniące włosy, giętka szy ja, wy soko sklepione kości policzkowe, pięknie zary sowane brwi, słowem uroda, która nie pozwoli o sobie zapomnieć nawet do osiemdziesiątki, zakorzeniona niczy m diament w zagłębieniu skały... A potem zobaczy łam ją naprawdę. Niczy m złudzenie opty czne, które dopiero po chwili zmienia się w prawdziwy, odtąd na zawsze utrwalony obraz – na przy kład dwoje kochanków w twarz demona, czy jś profil w moty la. – Nazy wają to smiley – wy jaśniła Inès. – Czasem widuje się takie rzeczy w Tangerze, w Marrakeszu, a nawet w Pary żu czy Marsy lii. Biorą nóż i tną – stąd... dotąd – pokazała palcami odcinek między płatkami uszu a kącikami ust. – Tak, żeby ś do końca ży cia pamiętała o zachowy waniu swojej haja. Żeby każdy, kto na ciebie spojrzy, wiedział, że jesteś kurwą.
Rozdział ósmy
Sobota, 28 sierpnia, 10.45 Kuzy nka wezwała lekarza. To on założy ł szwy – po dziewięć z każdej strony – bły szczącą czarną nicią, która po usunięciu pozostawiła trwałe znaki na skórze. W rezultacie powstała twarz szmacianej lalki, rozdartej na dwie części, a następnie krzy wo, by le jak zszy tej, niedopasowany mi, poprzery wany mi szwami. To makabry czne i niewy powiedzianie przy kre – jedna strona twarzy pozostała bez ży cia, jak po wy lewie; Inès wy jaśniła nam, że to skutek uszkodzenia nerwów. Teraz łatwo się mogłam domy ślić, dlaczego ma taki drewniany, płaski głos: ponieważ kiedy mówi, porusza ty lko jedną szczęką – jak lalka brzuchomówcy. Te blizny mają już ponad trzy dzieści lat, są porozciągane, poznaczone drabinką szwów i wy gładzone przez czas. Kiedy się je zobaczy, trudno skupić wzrok na czy mś inny m niż ów „wy szczerzony ” uśmiech, który ściska gardło niczy m tkwiącą w nim ość, i po prostu zapiera dech. Pomy śleć, że coś takiego spotkało szesnastoletnią dziewczy nę, dziecko w wieku Anouk... – I tak wróciłam do Agadiru – konty nuowała Inès ty m samy m monotonny m głosem. – Nosiłam zasłonę i sy piałam na ulicach. W moim kraju nie istnieje pomoc dla zhańbiony ch kobiet. Takie nie mają żadny ch praw, nawet prawa do nadania dziecku swojego nazwiska. Religijna dobroczy nność ich nie dostrzega. Wszy scy omijają je szerokim łukiem. Wreszcie znalazłam dzienny ośrodek prowadzony przez szwajcarską fundację. Tam potraktowano mnie ży czliwie, chociaż nikt z personelu nie wy znawał islamu. Pomogli mi i zaopiekowali się dzieckiem. Dostałam pracę w szwalni. Sy piałam z Karimem w suterenie, a całe dnie spędzałam przy maszy nie. Szy łam suknie, sari, chusty i haftowane pantofle. Karim rósł, a ja ciężko pracowałam. Właściciele szwalni – małżeństwo – okazali się dobry mi ludźmi. Mężczy zna nazy wał się Amal Bencharki. Powiedziałam mu, że mąż się ze mną rozwiódł, on zaś nie zadawał zby t wielu py tań. Kiedy Karim skończy ł trzy lata, Bencharkiemu zmarła żona. Dzieci nie mieli, a on przekroczy ł pięćdziesiątkę. Większość jego rodziny mieszkała we Francji. Amal zaproponował Inès małżeństwo i obiecał dać nazwisko jej sy nowi. – Nie zważał na moją twarz, zresztą nikt nie miał jej oglądać. Cały czas nosiłam czadrę – tak
tam nazy wają tę zasłonę. Amal czuł się samotny. Tęsknił za żoną, rodzina mieszkała daleko. My ślę, że przede wszy stkim pragnął mieć kogoś do towarzy stwa, kogoś, kto by mu gotował i prowadził dom. Potrzebował służącej. No cóż, na to mogłam się zgodzić, naby łam już sporo doświadczenia. – Wargi jej drgnęły ; można to by ło uznać prawie za uśmiech. Usta miała bardzo podobne do ust sy na czy raczej miałaby, gdy by nie te blizny. Bo jeśli wargi Karima przy pominały przekrojoną brzoskwinię, to jej kojarzy ły się z wy szczerzoną dy nią, podtrzy my wane przez mięśnie twarzy, a uśmiech oczy wiście owo wrażenie potęgował. – Więc jednak za niego wy szłaś? – spy tała ze współczuciem Omi. Znów ten upiorny uśmiech. – Chciałam. Ale rodzina Amala nabrała podejrzeń. Z Francji przy jechał jego brat, a ja, nie wiedząc, co odpowiedzieć, wy znałam prawdę. I to by ł koniec. Amal Bencharki dał jej pieniądze i dokumenty na wy jazd z Agadiru. Papiery by ły na nazwisko jego zmarłej żony, ale do paszportu wklejono fotografię Inès. Posłuży ła się nimi przy nadawaniu Karimowi nazwiska, a następnie wy ruszy ła do Tangeru, mając nadzieję, że uda się jej zniknąć w wielkim mieście. – Stałam się Inès Bencharki, wdową po kupcu z Agadiru. Opiekowałam się sy nem i szy łam w domu ubrania na maszy nie. Karimowi opowiedziałam tę samą historię, ale kiedy podrósł, zaczął zadawać py tania. Brnęłam w kłamstwa. Posłałam go do szkoły, oddałam mu wszy stko, co miałam. Chciałam, żeby chodził do meczetu, zy skał odpowiednich przy jaciół i szacunek. By ł śliczny m chłopcem, a ja, niestety, go rozpuściłam. Wiem, że to moja wina, ale przecież nikogo poza nim nie miałam. Mówią, że dżanna leży u stóp matki. Dla mnie to Karim by ł dżanna. Allah jest dobry, bo mi go dał. Chciałam mojemu sy nowi zapewnić wszy stko. Znów ten upiorny gry mas. A jednak, kiedy mówiła o Karimie, potrafiłam w jej twarzy dostrzec piękno. – Potrzebowałam pieniędzy – ciągnęła. – Więc kiedy Karim podrósł na ty le, że mogłam na jakiś czas zostawić go samego, pojechałam do Hiszpanii na zbiór truskawek. Pracowałam bardzo ciężko, przez długie godziny, ale płacili tak dużo, że nie mogłam się oprzeć. Karim świetnie się uczy ł, chciałam go posłać na uniwersy tet, to jednak kosztuje znacznie więcej, niż mogłam zarobić szy ciem w Tangerze. Spędziłam wtedy w Hiszpanii trzy miesiące i pewnie nie dopilnowałam Karima tak, jak powinnam, ale zawsze wy dawał mi się dobry m, pełny m szacunku chłopcem. Po roku wy jechałam ponownie. Karim miał zaledwie siedemnaście lat... Ty m razem pod moją nieobecność przy łoży ł pewnej dziewczy nie nóż do gardła i ją zgwałcił. Nazy wała się Szada Idris. Dwadzieścia dwa lata, niezamężna. Karim poznał ją w herbaciarni i uznał za dziwkę, gdy ż chodziła w dżinsach, na wy sokich obcasach i pod kolorowy m hidżabem miała modnie upięte włosy. Zgodziła się z nim spotkać, a Karim z kolegami ty lko na to czekali. Z początku wszy stkiemu zaprzeczy ł. Powiedział Inès, że jedy nie się przy glądał. Ale zatrzy mał trofeum – bransoletkę z czarny ch gagatów. Inès znalazła ją w pokoju sy na i zmusiła, by się przy znał. Na policji zeznał, że dziewczy na sama się o to prosiła, a poza ty m nie by ła dziewicą. Mieszkała z dwiema koleżankami koło wielkiego meczetu w centrum miasta, przy czy m każda na zmianę opiekowała się dziećmi, gdy pozostałe wy chodziły do pracy. Już wtedy miała nieślubne dziecko – córeczkę imieniem Dua... – Moja brzoskwinka! – Omi zerknęła szy bko na dziewczy nkę.
Inès skinęła głową. – Nie martwcie się, ona wie. Zawsze znała prawdę. Karima wy chowałam w nieświadomości i widzicie, na kogo wy rósł, ale Dua wie, że zina to śliska ry bka, której się nie łowi, ty lko przerzuca z jednej ręki do drugiej. – Znów się uśmiechnęła. – Tak czy inaczej, dziecko nie jest przestępcą. To akurat wbiłam sy nowi do głowy, ale z resztą się spóźniłam. Po prostu by ło mi wsty d. My ślałam, że uda mi się uniknąć tego tematu... Szada zgłosiła gwałt na policji, ale tak jak kiedy ś w przy padku Inès, funkcjonariusze woleli zająć się przesłuchiwaniem jej samej. Aresztowano ją za prosty tucję i chociaż zarzut się nie potwierdził, okazało się, że dziewczy na nielegalnie zajmuje socjalne mieszkanie. Została z niego usunięta wraz z dzieckiem. Bezdomna i zdesperowana, poszła pod budy nek administracji, usiadła na środku placu, oblała się benzy ną i podpaliła. Inès wodziła wzrokiem po naszy ch twarzach. – Co miałam robić? Mój sy n musiał ponieść część odpowiedzialności. Dlatego powiedziałam mu prawdę o jego ojcu, a potem zabrałam do siebie córeczkę Szady i wy chowałam ją jak własną. Karim długo by ł na mnie zły. Na mnie, że go zhańbiłam, ale jeszcze bardziej na siebie samego. Nigdy nie spojrzał na Duę ani nie odezwał się do niej, jeśli nie musiał. A jednak wy rosła na taką słodką dziewczy nkę... Nazy wałam ją moją małą kosmitką. To wy rażenie: moja mała kosmitka! Z początku my ślałam, że się przesły szałam. Uży ła tego samego określenia, jakim zawsze nazy wałam Anouk, a jednak wy dało mi się dziwnie odpowiednie. Inès już nie jest Kobietą w Czerni, ma twarz, i mimo ty ch wszy stkich blizn doskonale ją rozpoznaję. Jesteśmy do siebie podobne. Dwa skorpiony. Dwa bawoły. Spojrzała na mnie z ciekawością. Miała oczy ciemne jak leśny miód. – Widzisz – powiedziała, czy tając mi w my ślach – mimo wszy stko wcale się nie różnimy. Niektóre z nas wy bierają sobie rodzinę, niektóre same są wy bierane. A czasem musimy wy brać między dwiema połówkami pękniętego serca. To właśnie by ł mój wy bór, Vianne. Niełatwy wy bór. Wy słuchaj mnie i zadaj sobie py tanie, czy postąpiłaby ś inaczej.
Rozdział dziewiąty
Sobota, 28 sierpnia, 11.00 – Karim by ł piękny m chłopcem, a niebawem stał się piękny m mężczy zną. Kobiety go lubiły, mężczy źni także. Wiedział, jak ich oczarować. Chciał studiować w Pary żu; dałam mu pieniądze na podróż. Ale po roku w college’u napisał, że odpadł, więc postanowił się ożenić z Francuzką, którą poznał na studiach. Ta kobieta by ła od niego starsza, pracowała w jednej z ambasad i miała pieniądze. Zadurzy ła się w nim, dała mu wszy stko, czego chciał. Przy znaję, od początku podejrzewałam, że to dlatego chce się z nią ożenić, i chy ba jej rodzina też tak uważała. Pewnego dnia odebrałam telefon od jej matki. Przeprowadziła własne śledztwo. Dowiedziała się, że jej córka nie jest jedy ną kobietą w ży ciu Karima. Są inne, kilka inny ch, a co gorsza, sły szała też pewne plotki... – Inès zaśmiała się chrapliwie. – Znałam już tę historię: na imprezie zgwałcono jakąś dziewczy nę. Ale by ła pijana i nie miała czy stego konta. Inną studentkę zgwałcono w parku koło nocnego klubu. Obie by ły koleżankami Karima z zajęć i w obu przy padkach wy mieniano jego nazwisko. Żadnego z ty ch incy dentów nie zgłoszono na policję. A jednak wiedziałam. W głębi serca wiedziałam. Inès przy jechała do Pary ża i zmusiła sy na do konfrontacji. Wprawdzie wszy stkiemu zaprzeczy ł, ale coś w jego oczach powiedziało jej, że jest winny. Przeglądając jego rzeczy, znowu znalazła trofea: naszy jnik, kolczy k, chustę, nadal pachnącą perfumami. To kurwy, wy znał niechętnie. W stolicy jest ich pełno. Nie mają wsty du ani skromności, czemu nie miałby z tego skorzy stać? – A jednak go kochałam. By ł moim złotem i kadzidłem. Wiedziałam, że popełniłam błąd, za bardzo mu pobłażałam, my ślałam, że potrafię go zmienić. Ale miał już dwadzieścia trzy lata. Dua skończy ła osiem i chodziła do szkoły. Uważałam, że jeśli namówię go, aby regularnie chodził do meczetu, studiował Koran, szanował kobiety i siebie, to problem zniknie. Wy musiłam na nim zerwanie zaręczy n i powrót do Tangeru. Już miałam nadzieję, że się zmieni, ale... widziały ście mojego sy na. On pokazuje światu złotą twarz, ludzie chcą go kochać. Czas pły nął. Znalazłam Karimowi pracę u importera teksty liów. Jest wy gadany, inteligentny, zawsze uprzejmy i pełen
szacunku. Często podróżował w interesach i zawsze przy woził mi prezenty. Czasem coś mnie tknęło: raz, kiedy młodą sąsiadkę z naszego bloku ktoś zgwałcił przy śmietniku, kiedy indziej przy szła do nas młodziutka dziewczy na i py tała o Karima. Ale mój sy n zawsze miał odpowiedź, wy kręt, alibi. Zastanawiałam się, czy moje podejrzenia nie są po prostu waswas, obawami bez podstaw. I wtedy zjawił się Said Mahdżubi – z początku klient, potem przy jaciel. Poznali się na pielgrzy mce do Mekki i szy bko stali się sobie bliscy. Z początku mnie to cieszy ło. Said by ł porządny m człowiekiem, uczciwy m i pobożny m. My ślałam, że będzie miał dobry wpły w na Karima. Ty mczasem stało się inaczej. To Karim okazał się ty m, który wy wiera wpły w. Krok po kroku kompletnie oczarował starszego mężczy znę. Said już wtedy nie ufał ojcu i odnosił się do niego niechętnie; znużony bieżący mi wy darzeniami we Francji, tęsknił za krajem i czasami, które nigdy nie by ły jego własny mi. Karim karmił go wizją ży cia codziennego w Tangerze, mówił o rodzinie, szacunku, a także o swoim powrocie do islamu. Na Saidzie robiło to duże wrażenie i nim minął rok, zaczął snuć plany małżeństwa swojej starszej córki z Karimem. Z początku Inès czuła się z ty m nieswojo. Ale Karim się zmienił, ustatkował, zdawało się, że wreszcie spoważniał. Poza ty m tak bardzo chciała mu wierzy ć i widzieć go żonaty m! Sonia by ła dobrą muzułmanką z porządnej rodziny, na zdjęciach wy dawała się też piękna, toteż Inès dała za wy graną i stłumiła wątpliwości. Rozpoczęto przy gotowania do ceremonii. Pozostał jeden problem – jej własny sekret, skandal związany z pochodzeniem sy na. Karim przedstawił się Saidowi jako sy n Amala Bencharkiego i pozwolił mu wierzy ć, że Inès jest jego owdowiałą siostrą. – Gdy by Said zobaczy ł moją twarz, od razu domy śliłby się prawdy. Ale ja też pozwoliłam, aby wierzy ł w kłamstwo. Zgodziłam się zostać siostrą Karima. Wesele odby ło się zgodnie z ustaleniami. Inès z Duą przy jechały na ceremonię. Nie chciała zostać w Lansquenet na stałe, ale coś ją tknęło. Może swoboda ży cia społeczności Les Marauds – dziewczęta z odsłonięty mi twarzami, w europejskich strojach, niektóre nawet bez hidżabów. Winą za to obciążała starego Mahdżubiego; nie miał odpowiedniego wy kształcenia, a Koran interpretował w sposób całkowicie niekonwencjonalny. Dopuszczał zby t wiele wolności w swoim stadzie, by ł zby t pobłażliwy w kwestii zina. Jego ry walizacja z Francisem Rey naudem graniczy ła z nieprzy zwoitością, poza ty m sprzeciwiał się noszeniu nikabów, czy ty wał nieodpowiednie francuskie książki, plotkowano też, że pija alkohol. Dlatego Inès postanowiła zostać w Les Marauds przy najmniej na jakiś czas. Karima ta decy zja zaskoczy ła i wcale się z niej nie ucieszy ł. Nie mógł jednak zaprotestować, nie wy jawiając swojego sekretu. W ciągu kilku miesięcy Inès walczy ła jak mogła z liberalny mi rządami starego Mahdżubiego. Założy ła szkołę dla muzułmańskich dziewcząt, namawiała do noszenia nikabów i trady cy jny ch strojów, a dzięki pokrewieństwu z Karimem, który zdąży ł zjednać sobie serca i umy sły po obu stronach rzeki, szy bko stała się prominentną członkinią żeńskiej części społeczności. Traktowano ją jako swego rodzaju osobliwość – kobietę cnotliwą, a zarazem wy zwoloną. Chociaż wiodła niezależne ży cie, codziennie chodziła do meczetu i świeciła przy kładem. Inne pragnęły ją naśladować, a z czasem wręcz ze sobą współzawodniczy ły w ty m naśladownictwie. Skromny ubiór stał się raczej deklaracją niż ograniczeniem. Stopniowo młode mieszkanki Les Marauds zaczęły patrzeć na Inès Bencharki jak na swój wzór i przewodniczkę.
Ty mczasem Said Mahdżubi robił, co w jego mocy, by w ten sam sposób skupić wokół siebie męską część społeczności. Siłownia zawsze stanowiła miejsce regularny ch spotkań tutejszy ch mężczy zn, a kiedy Karim objął jej kierownictwo, zaczęła niczy m magnes przy ciągać znudzony ch zdrowy ch młodzieńców. Karim bły szczał – widziałam to na własne oczy. Ujmujący wobec kobiet, serdeczny dla mężczy zn, pełen szacunku dla starszy ch, ale po cichu na ty le niekonwencjonalny, by wy wierać wpły w na młodzież. Podczas gdy Said nawoły wał do przestrzegania trady cji, poszanowania i powrotu do islamu, Karim w siłowni wy korzy sty wał religię do głoszenia własny ch poglądów – ty ch ukształtowany ch na ulicach Tangeru, gdzie kobiety bez hidżabów uważano za słusznie należny łup. Dla niektóry ch mieszkańców Les Marauds tego rodzaju opowieści miały wy wrotowy wy dźwięk. Młodzi, dawniej nieśmiali mężczy źni zaczęli podnosić głowy. Przy jacielskie stosunki między Les Marauds i Lansquenet stopniowo się rozluźniły. Wzrosła opiekuńczość braci wobec sióstr, które nie nosiły hidżabów, a ponieważ trady cy jne stroje zy skiwały coraz większą popularność, nastroje w społeczności zaczęły się polary zować. Said coraz głośniej wy stępował przeciwko przy wództwu ojca, stary Mahdżubi zaś dolewał oliwy do ognia, kry ty kując nikaby i głosząc integrację. W ciągu sześciu miesięcy Les Marauds powoli uległ zmianie, ale nikt tak naprawdę nie wiedział, jak i dlaczego. Czy to wpły w Karima? A może Inès? Nie wiadomo. W każdy m razie w tej małej, na pozór spokojnej społeczności coś rwało się do czy nu. Coś, co wkrótce miało się stać zarzewiem wojny.
Rozdział dziesiąty
Sobota, 28 sierpnia, 11.10 – Wojna – powiedziała Inès. – Wy obrażacie sobie? Sekretna wojna pomiędzy matką a sy nem. Oznaczałoby to stwierdzenie, że sobie nie ufamy. Ale Karim w gruncie rzeczy wcale się nie zmienił. Po prostu stał się ostrożniejszy. Miał młodą żonę, która go uwielbiała, jednak to mu nie wy starczało. Publicznie wy chwalał nikaby, ale fantazjował o europejskich dziwkach, a ja wiedziałam, że to ty lko kwestia czasu, kiedy znów dopadnie go zina. Znowu zwróciła wzrok na Sonię, która słuchała tego wszy stkiego, nie komentując, teraz jednak zaczęła kręcić głową. – Nie. Nie wierzę. My lisz się, mój Karim nigdy by... Inès położy ła jej dłoń na ramieniu. – Wiem, że ci trudno uwierzy ć. Wiem, jak okrutnie to brzmi. Ja także kiedy ś nie wierzy łam, próbowałam by ć ślepa na prawdę. Ale zaczęło się od pornografii w internecie. Znalazłam to w jego komputerze. Potem by ł internetowy seks. Przy łapałam go raz z dziewczy ną z tej wioski. Nazy wa się Marie-Ange Lucas, z jej profilu wy nika, że ma szesnaście lat. Naprawdę ma piętnaście, ale Karimowi to nie przeszkadza. Jest kurwą, tak mi powiedział. Dlaczego zgodziła się spoty kać z nieznajomy m mężczy zną, jeśli nie dla seksu? Moja interwencja nadeszła w samą porę; Karim zerwał kontakt z Marie-Ange. My ślałam, że się czegoś nauczy ł, ale on po prostu znalazł bardziej atrakcy jny łup: twoją siostrę Aly ssę, którą uwiódł i doprowadził do próby samobójstwa... Twarz Soni zdąży ła już nabrać barwy popiołu. – Nie wierzę ci – szepnęła. Inès wzruszy ła ramionami. – Przy kro mi, powinnam ujawnić to wcześniej. My ślałam jednak, że potrafię go kontrolować. Że jeśli będę w pobliżu, zdążę mu przeszkodzić. Próbowałam interweniować, gdy chodziło o Aly ssę, potem o Vianne, której przy by cie do Les Marauds, w dodatku z ładną córką, przy ciągnęło uwagę mojego sy na. Ale w ty m czasie wy padki przy śpieszy ły. Ktoś podpalił szkołę,
o mnie rozpuszczano różne plotki. Ksiądz, który próbował mi pomóc, został przepłoszony przez przy jaciół Karima. Przeniosłam się do domu sy na, ale stary Mahdżubi robił wszy stko, żeby m się tam źle czuła. I wtedy zauważy łam, że Karim zaczął dostrzegać moją Duę... – Nie! – Sonia aż się odsunęła. Inès wstała. – Tamtego dnia zginął Dui pantofel. Czerwony, haftowany pantofel, jeden z ty ch, które przy wiozły śmy z Tangeru. Szukały śmy go wszędzie, ale bez skutku, więc odczekałam, aż Karim wy jdzie, i wtedy w jego garderobie znalazłam to! Przeszła do kuchni i wróciła z metalowy m pudełkiem. Otworzy ła je i wy sy pała zawartość na stół. Zobaczy łam bransoletki, kolczy ki, korale, szaliki i... jeden czerwony pantofel, wy szy wany szklany mi paciorkami. Inès przesunęła smukły mi palcami po kolekcji przedmiotów. – Bransoletka, którą zabrał Szadzie Idris. Kolczy k Aly ssy. Pierścionek, który należał do jego narzeczonej. A to... – Dotknęła pantofla. – Mój sy n zaczy na wy przedzać samego siebie. Zabiera trofea z góry. Ale moją uwagę przy ciągnęło coś innego w ty m stosiku: mała pleciona żółta bransoletka z charmem – niebieską muszelką. Drobiazg w rodzaju ty ch robiony ch przez dzieci, na przy kład na prezent dla siostry. – To własność twojej córki, prawda? – spy tała Inès, widząc mój wy raz twarzy. Wzięłam bransoletkę do ręki. Znałam ją dobrze. Anouk nosiła ją, kiedy przy jechały śmy, a teraz właśnie sobie uświadomiłam, że od kilku dni jej nie widziałam... – Może ją zgubiła – zasugerowała Inès. – Zdjęła i gdzieś zostawiła. A Karim już ją zauważy ł. Teraz to ty lko kwestia czasu. Po odnalezieniu pudełka z trofeami Inès przeniosła się z Duą na łódź. Ty mczasowe rozwiązanie, nic lepszego na razie nie mogła wy my ślić. Chociaż Karim zachowy wał się wobec niej jak najbardziej obowiązkowy sy n na świecie, za pomocą plotek, złośliwości i podstępów udało mu się zwrócić przeciwko „siostrze” całe Les Marauds z wy jątkiem Zahry, która znała prawdę i zawsze próbowała chronić Inès. – Mój sy n rzadko działa sam – wy jaśniła Inès ze smutny m uśmiechem. – Zwy kle wy sługuje się inny mi. Tamci sądzą, że dokonują własny ch wy borów, ale w gruncie rzeczy spełniają jego wolę. Te napisy na ścianie mojego domu, pożar... Nawet łódź... – Obejrzała się na Sonię, która, zrozumiawszy, pobladła jak upiór. – On chciał, żeby ś to zrobiła, po prostu nadał sprawie bieg. Wiedział, że go nie wy dasz, bo inaczej wy dałaby ś także mnie, dlatego mógł odgry wać niewinnego i wszy stkim obciążać ciebie. Sonia kręciła głową. – Proszę... Ja nie zamierzałam nikogo krzy wdzić. Ja ty lko chciałam, żeby ś stąd wy jechała. – Oczy wiście. Wiem o ty m. Ale nawet gdy by m wy jechała, Karim nigdy nie czułby się całkowicie bezpieczny. Za dużo o nim wiem. Chciał pozby ć się mnie na dobre, ty lko najpierw musiał znaleźć kozła ofiarnego. Z początku my ślałam, że to ty nim będziesz. Wiedział jednak, że chociaż go kochasz, nie jesteś morderczy nią, więc wy my ślił lepszy plan. A monsieur le curé znakomicie ułatwił mu zadanie. Rey naud. Prawie o nim zapomniałam. – Gdzie on jest? Czy wszy stko z nim w porządku?
Zahra wy glądała na zakłopotaną. – Przepraszam, Vianne. Z początku dałam się oszukać. Jak wszy scy, by łam pewna, że to Rey naud podłoży ł ogień. A potem, kiedy Karim przy łapał go z kanistrem benzy ny... – Gdzie on jest, Zahro? – W piwnicy pod siłownią. Przepraszam, powinnam ci powiedzieć. Ale Karim by ł taki zdenerwowany, a ja my ślałam... – Oczy wiście, że by ł zdenerwowany – przerwała jej Inès. Twardy, suchy głos wy dawał się jeszcze bardziej bezbarwny. – Interwencja proboszcza nastąpiła absolutnie nie w porę. Mój sy n, po wy próbowaniu wszy stkich inny ch środków, zamierzał wreszcie ostatecznie się ze mną rozprawić. My ślał, że jeśli zniknę, odpowiedzialność spadnie na Rey nauda. A jeśli i jego nie będzie... – Wzruszy ła ramionami. – Tannes to niebezpieczna rzeka, zwłaszcza po deszczu. Miną ty godnie, zanim odnajdą ciało, a po tak długim czasie ustalenie przy czy ny śmierci może by ć niemożliwe. Zapadła cisza. Z trudem docierało do nas to, co mówiła. Karim mordercą? Na pewno nie. A jednak wszy stko idealnie do siebie pasowało. – Mój sy n miał mało czasu. Bał się, że ze względu na Duę wy stąpię przeciwko niemu. Na łodzi by ły śmy bezbronne. Może chciał upozorować śmierć w pożarze. Może zatopiłby łódź i wrzucił nasze ciała do rzeki. Ale kiedy przy szedł, by wprowadzić w czy n swój plan, natrafił na monsieur le curé. Teraz przemówiła Sonia. – Wiem. On mnie widział. Ja... wy znałam mu wszy stko. – Ach, tak? – Inès wy glądała na ubawioną. – Cóż, cokolwiek mu powiedziałaś, trwało to dostatecznie długo, by Karimowi popsuć szy ki. Musiał zauważy ć, że Rey naud obserwuje łódź. Miałby świadka. Zaatakował proboszcza, zamierzając posłuży ć się nim jako kozłem ofiarny m. Ale ja wszy stko widziałam i sły szałam, więc kiedy Karim by ł zajęty Rey naudem, odwiązałam łódź i skierowałam ją w dół rzeki. – Westchnęła. – Wtedy nie wiedziałam nawet, czy ksiądz jest ży wy czy martwy. Widziałam, jak upadł, to mi wy starczy ło. Ale kiedy Zahra powiedziała mi, co wie... Omi przerwała jej swoim skrzekliwy m, ochry pły m z rozbawienia głosem: – To znaczy, że monsieur le curé cały czas siedzi w tej piwnicy ? Ależ musi się wściekać! Spojrzałam na Zahrę. – Siłownia? To dlatego chodziłaś tam wczoraj w nocy ! Przy taknęła. – Zaniosłam mu jedzenie. – Ale po co w ogóle go tam trzy ma? – Sonia wciąż nie rozumiała. – Jeśli to, co mówi Inès, jest prawdą... – Karim potrzebował go ży wego – wy jaśniła Inès. – Jeśli chciał go obciąży ć ty m, co miało mnie spotkać, to Rey naud nie mógł zginąć pierwszy. Jak by to wy glądało w oczach policji, gdy by podejrzany o morderstwo umarł kilka dni przed ofiarą? – Czekał na twój powrót – przy pomniała Sonia. – Pewnie, że czekał. – Ale teraz – zauważy ła wolno Sonia – Karim wie, że tu jesteś. Nastała długa cisza, podczas której zrozumienie opadało na nas niczy m kurz. Nagle Inès
zerwała się z miejsca i szy bko zawiązała zasłonę. Sonia zrobiła to samo i w ciągu sekund wszy stkie by ły śmy na nogach, nawet Omi, która sięgała już po następny makaronik. To musiał by ć już czwarty dzień uwięzienia Rey nauda w piwnicy pod siłownią. Znam te piwnice – są ciemne i wilgotne, a po opadach wręcz zalane wodą. I pomy śleć, że cały czas tam siedział! Lojalność w Les Marauds jest głęboko zakorzeniona. Przy jaciele nigdy by Karima nie zdradzili. Ale przecież siłownia należy do Saida. Czy on wie? Czy jego ojciec wie? „Śniła mi się pani – powiedział stary Mahdżubi w środę, gdy leżał chory. – Kiedy ostatni raz odprawiałem istichara. Śniła mi się najpierw pani, a potem ona. Proszę uważać. Trzy mać się z dala od wody ”. My ślałam wtedy, że mówi do mnie. W gorączce zdawał się ledwie rozumieć, kim jestem. Czy może chodziło mu o Rey nauda? Podobnie jak Kobieta w Czerni i ja, stary Mahdżubi i Francis Rey naud stanowią swoje odbicia. Czy stary Mahdżubi odgadł prawdę? Czy jego sen oznaczał coś więcej?
Rozdział jedenasty
Sobota, 28 sierpnia, 11.25 Wy szły śmy na plac Saint-Jérôme. Słońce praży ło już mocno. Z ulic zniknęły ostatnie ślady deszczu, kamienie brukowe zbrązowiały od py łu. Stado gołębi, dziobiący ch coś przed drzwiami, zerwało się z furkotem skrzy deł w powietrze. Plac niemal opustoszał. Piekarnia Poitou właśnie się zamy kała, gracze w pétanque pakowali swoje rzeczy, zmierzając do domów na mrożony floc pod persy monami. Pod łukiem Saint-Jérôme pozostała ty lko jedna postać: krępa, smutna bry ła Paula-Marie na wózku inwalidzkim, na wpół w cieniu, na wpół w słońcu, niczy m Ry cerz Kielichów z talii tarota. – Pogratulować, znowu to zrobiłaś! – krzy knął do mnie przez plac. – Powiedz no, specjalnie cię w ty m ćwiczono, czy to po prostu talent? – Nie mogę teraz rozmawiać. Mam pilną sprawę. Zarechotał. – No nie mów! Ty zawsze masz sprawy niecierpiące zwłoki. Spotkania z ludźmi, miejsca do odwiedzenia, małżeństwa do rozbicia. Minęło osiem lat od twojego wy jazdu i chociaż nie twierdzę, że wszy stko by ło super, ale wróciłaś zaledwie trzy ty godnie temu i już mamy totalną rozróbę. Musiałam mieć zaskoczoną minę, bo znów się roześmiał. – Nie sły szałaś? Odchodzi ode mnie. Ty m razem na dobre. Ucieka z rzeczny mi szczurami, zupełnie jak Flecista z Hameln. – Beknął. Nagle zdałam sobie sprawę, że jest kompletnie pijany. – Powiedz mi, Vianne, czy oni ci płacą? Czy to duże pieniądze? A może ty tak z miłości? – Nie mam pojęcia, o czy m mówisz. Ale daj mi pół godziny, to wrócę i wszy stko mi wy jaśnisz. Napij się kawy i poczekaj tu na mnie. Znów ten śmiech jak odgłos pękniętej rury. – Rozśmieszasz mnie, Vianne. Naprawdę. Czy to nie ty wmówiłaś jej, że powinna powiedzieć mi prawdę? Wy znać, że jej bachor nie jest sy nem tego rudego pojeba, ty lko moim? A teraz, kiedy wy łoży ła kawę na ławę i obrabowała mnie z ośmiu pierdolony ch lat, nagle ogłasza, że
odchodzi, jakby to ją usprawiedliwiało! – Powiedziała ci? – A pewnie, gadała i gadała. Jakby gadanie miało wszy stko naprawić. To tobie mam za to dziękować, co nie, Vianne? I co dalej, hę? Co masz takiego pilnego w Les Marauds? Jakiś facet bije żonę? Wezwijcie Vianne! Kot utknął na drzewie? Wołajcie Vianne! Inès, Dua i inne zbliżały się już do mostu. – Przepraszam, ale muszę iść. – A mnie ma ta chry ja ominąć? – Ruszy ł ze złością wózkiem przez plac. Jazda by ła trudna, ale nie niemożliwa. Potężne ramiona Paula-Marie pracowały jak tłoki. – O nie, jadę z wami. Muszę sprawdzić, co tu jest grane. – Jechał za mną ulicą, wrzeszcząc na cały głos: – Hej, chodźcie! Chodźcie zobaczy ć, Vianne chodzi po wodzie! Poruszał się zadziwiająco szy bko jak na te wy boiste kamienie. Za nim otwierano już drzwi i okiennice. Nasza grupka – i tak dostatecznie zwracająca uwagę nawet w zwy czajny ch okolicznościach – szy bko się powiększała. Z piekarni wy szedł Poitou, Charles Lévy przestał plewić ogród, na tarasie Café des Marauds goście powy ciągali szy je, a potem zostawili swoje drinki i ruszy li biegiem. By ł wśród nich Guillaume z Łatką pod pachą, a także Joséphine z zatroskaną miną i Caro Clairmont w kuchennej rękawicy na jednej dłoni. Zanim dotarliśmy do bulwaru, zebrało się kilkanaście osób, a jeszcze więcej nadciągało z Les Marauds: Fatima al-Dżerba z mężem Mehdim, ich córka Jasmina i zięć Ismail. Zauważy łam też mniej przy jazne twarze – młody ch Acheronów i świtę, Jeana-Lucasa i Marie-Ange, grupkę mężczy zn, którzy wy szli z meczetu, wy raźnie spięty ch i podejrzliwy ch. Louis Acheron pchał wózek Paula-Marie, wrzeszczącego jak w gorączce: – Całkiem jak Flecista z Hameln! Joséphine odszukała mnie w tłumie. – Co tu się dzieje? Powiedziałam jej. Ale przed siłownią panował już taki zgiełk, że nie miałam pewności, czy mnie zrozumiała. – Mówisz, że tam jest Rey naud? Potwierdziłam. – Musimy porozmawiać z Saidem. Trzeba wy jaśnić, co się dzieje, zanim wy buchną zamieszki. U wy lotu bocznej uliczki zbierał się coraz większy tłum. Przy wejściu do sali stało kilku by walców siłowni – wszy scy młodzi, ubrani w T-shirty i krótkie spodnie. Karima wśród nich nie widziałam. Panował nieznośny upał – południowe słońce by ło jak szpikulec wbity w czubek mojej głowy. Tłum także wy twarza własne ciepło; pachnie jakby metalem i jałowcem. Pod markizą siłowni zauważy łam trójkącik cienia, tak ostry, że ledwie widziałam twarze tamty ch chłopaków. Oni stali w cieniu, ja – na słońcu; patrzy liśmy na siebie niczy m uzbrojeni bandy ci po dwóch stronach uliczki. Ruszy łam w ich kierunku, a za mną Joséphine. Zahra i reszta zostały w ty le. Nawet teraz by ło nie do pomy ślenia, żeby muzułmanka weszła do męskiej siłowni. Nawet Inès zdawała się wahać, kiedy przepy chałam się do drzwi. Młody mężczy zna zagrodził mi drogę. Nie znałam jego nazwiska, ale rozpoznałam w nim jednego z ty ch, którzy towarzy szy li Karimowi, kiedy go po raz pierwszy spotkałam.
– Muszę pomówić z Saidem – powiedziałam. Mężczy zna pokręcił głową. – Saida tu nie ma. Moja niepożądana świta hałasowała coraz bardziej. Do zaniepokojony ch mieszkańców wioski, jak Narcisse czy Guillaume, przy łączy ła się większa grupa, wy raźnie szukająca zwady. Naliczy łam trzech chłopaków Acherona; jeden zdąży ł już pozrzucać z pobliskiego parapetu doniczki z roślinami, drugi próbował przewrócić duży pojemnik na śmieci w uliczce na ty łach kafejki. Caro Clairmont głośno domagała się porządku, czy niąc w ten sposób jeszcze większy harmider, Marie-Ange jawnie filmowała całą scenę telefonem komórkowy m. Pojawili się też rzeczni ludzie – poznałam ich po ubraniach, włosach i po ty m, że trzy mali się z ty łu tłumu. By ł wśród nich Roux – te rude włosy w słońcu są nie do pomy lenia – ale ani śladu Anouk czy Rosette. Dua zniknęła także. Miałam nadzieję, że Omi i Fatima zabrały dziewczy nki w bezpieczne miejsce. Paul-Marie Muscat wrzasnął: – Rzeczne szczury ! To oni na pewno maczali w ty m palce! Jego słowa sprowokowały podwójny odzew w tłumie; ci, którzy odwracali się, ty lko żeby popatrzeć, natrafili na inny ch, którzy parli do przodu. Zahra, stojąca przy mnie, zaprotestowała, gdy ktoś próbował zedrzeć jej hidżab. W uliczce rozległ się łoskot – to pojemniki na śmieci w końcu się poddały. Zwróciłam się do mężczy zny, który blokował mi drogę: – Przepuść mnie, proszę. Pokręcił głową. – To własność pry watna. – Jest tu Karim Bencharki? Znowu zaprzeczy ł. – Wiesz, gdzie on jest? Wzruszy ł ramionami. – Może w meczecie. Kto wie? Teraz wy noś się stąd, bo wezwę policję. Ty mczasem Paul-Marie świetnie się bawił. Jego rechotliwy głos wy raźnie odcinał się w tłumie: – Nie mówiłem? Nie mówiłem? To w końcu musiało się zdarzy ć! Ty lko takich wpuścić, i zaraz wy bucha anarchia! Vive la France! Zawtórował mu chór gniewny ch głosów. Z przeciwnego końca odezwał się konkurency jny, arabski. Ktoś rzucił kamieniem. – Vive la France! – Allahu Akbar! Najbardziej przerażające w ty m wszy stkim by ło tempo, w jakim sy tuacja się rozwijała; rezonans nienawiści wciągał nas w swój wir. Później usły szałam stłumione, nieco wsty dliwe opowieści o ciosach na oślep i miotany ch obelgach, rozbity ch szy bach, przewrócony ch pojemnikach na śmieci, kradzieżach i wy rządzony ch szkodach. Plotkarskie sępy robiły swoje, wy dziobując strzępki prawdy niczy m mewy z padliny : Rey nauda zamordowali Maghrébins. Rey naud zwariował i kogoś zabił. Rey naud zabił jakiegoś Maghrébin, ale w obronie własnej. Maghrébins uprowadzili francuską dziewczy nę i trzy mają ją w siłowni. Ci z rzeki są w zmowie
z maghrebskimi handlarzami narkoty ków. Rey naud próbował podłoży ć bombę pod meczet i został zatrzy many do czasu przy jazdu policji. Plotki po obu stronach rozrastały się jak szalone. Hasła fruwały w powietrzu, wznosząc się jak sztandary. – Allahu Akbar! – Vive la France! Lansquenet nie miało własny ch sił policy jny ch, nie by ło takiej potrzeby. Kłopoty zdarzały się rzadko, a jeśli już, to rozwiązy waniem konfliktów zajmował się proboszcz. Ale wątpię, czy père Henri, nawet gdy by znalazł się na miejscu, podjąłby się interwencji. Prędzej Francis Rey naud wiedziałby, co robić. Rey naud, który wbrew prawu i poprawności polity cznej zderzał ze sobą rozpalone głowy, łapał przeciwników za kołnierze i rozdzielał wy zwiska tak samo jak zdrowaśki. Ale Rey nauda nie by ło, a père Henri wy głaszał kazanie w Pont-le-Saôul. Poleciał kolejny kamień; ty m razem trafił jednego ze stojący ch koło mnie mężczy zn. Ten zachwiał się i przy łoży ł rękę do głowy. Spomiędzy palców pociekła mu krew. – Jebane przy błędy ! Wy nocha do domu! – Francuskie świnie! Sy nowie kurew! Próbowałam przepchnąć się do siłowni, ale zby t wielu ludzi stało mi na drodze. Mężczy zna trafiony kamieniem wy glądał na zszokowanego, jedną stronę twarzy miał całą we krwi; podeszli do niego kumple. Następny kamień rozbił okno w murze siłowni. Ktoś jeszcze przepy chał się przez tłum. Usły szałam obok siebie głos Roux: – Co tu się dzieje? – Gdzie są dziewczy nki? – odpowiedziałam py taniem. – Zostawiłem je na łodzi. Nic im nie jest. O co chodzi z ty m Rey naudem? Za nami, na bulwarze przez narastającą kakofonię przebijał się jakiś dźwięk – wy soki, jękliwy lament, świdrujący w uszach i pełen grozy. Sły szałam go dawniej w Tangerze na pogrzebach i demonstracjach, ale żeby tutaj, w Lansquenet? – Jest w podziemiach siłowni. Musimy go stamtąd wy dostać. – Ach, tak? Od kiedy to Rey naud tak bardzo cię obchodzi? – Proszę. – Podniosłam głos, żeby się przebić przez wrzaski tłumu. – Pomóż mi, sama nie dam rady. Później ci wszy stko opowiem. Nagle ze środka siłowni wy szła znajoma postać. Said Mahdżubi, brodaty, w białej szacie, patrzy ł na nas z kamienną twarzą, z wy razem zimnej pogardy w oczach. – To jest oburzające. Czego chcecie? Stojąca przy mnie Inès próbowała wy jaśnić coś po arabsku. Postąpiła krok do przodu, ale Said ją odepchnął. – Precz, kurwo. Inès trzasnęła go w twarz, aż zadźwięczało. Poczułam, że Roux chce zareagować, więc szy bko położy łam mu dłoń na ramieniu. Said gapił się tępo na Inès, zdumiony i wściekły. Ślad jej palców wy raźnie odcinał się na jego policzku. Zrobił krok w naszą stronę, ale Roux mu przeszkodził. Przez chwilę mierzy li się oczami, po czy m Said spuścił wzrok. – Ta kobieta to trucizna – powiedział do Roux. – Wy tutaj nic o niej nie wiecie, ale ja ją przejrzałem. Wiem, czemu ukry wa twarz: nie z pobożności, ty lko z hańby. Nagle jedny m ruchem szarpnął tasiemki jej zasłony, ujawniając to, co widziałam zaledwie
kilka minut wcześniej. Przez kilka sekund nic się nie działo. Tłum ma w sobie pewien zasób energii, której impet, jak w stadzie krążący ch ptaków, potrzebuje czasu, by zmienić kierunek. Inès stała bez ruchu naprzeciwko Saida, nie starając się ani ukry ć twarzy, ani nawet podnieść z ziemi zasłony. „Smiley”, skierowany na Saida i jego kompanów, poraził ich całą swą siłą. – Hańba? – odezwała się Inès. – To właśnie widzisz, co? Mój sy n zrobił z ciebie głupka. Tak, mój sy n. Oszust i nie ty lko... Naciągnął ci na oczy zasłonę. Kazał ci wy rzec się własnej córki. Jak my ślisz, dlaczego uciekła? Dlaczego próbowała się zabić? Dlaczego szukała pomocy u obcy ch, tak, nawet u ich księdza, zamiast u własnej rodziny ? Said zmarszczy ł brwi. – Nie rozumiem. – Chy ba jednak rozumiesz. Mówiłeś o hańbie. Hańbą mężczy zny jest przekonanie, że kiedy pożąda kobiety, to ona jest temu winna. Ty lko idiota my śli, że Allah da się podejść za pomocą takich nędzny ch pretekstów. Może twój ojciec to stary uparciuch, ale jest wart dziesięciu ty sięcy takich jak ty. Nagle obróciła się na pięcie i zwróciła do ludzi w bocznej uliczce. Ci, którzy stali tuż za nią, cofnęli się o krok, reszta zrobiła to dopiero po kilku sekundach. Przez tłum przeszedł szmer, po czy m w końcu zapadła cisza. – Patrzcie na mnie wszy scy ! Przy jrzy jcie się uważnie mojej twarzy ! Oto twarz okrucieństwa, bigoterii i niesprawiedliwości. Oto twarz hipokry zji, winy i nietolerancji. I nie jest to kwestia religii, rasy czy koloru skóry. Zbrodnia popełniona w imię Allaha nie przestaje by ć zbrodnią. Uważacie się za lepszy ch od Boga? My ślicie, że omamicie nas swoim gadaniem o sprawiedliwości? Głos Kobiety w Czerni by ł silny, a wzrok twardy jak granit. Nie próbowała się zasłonić, stała, patrząc na nich dumnie, bez zmrużenia oka. Mężczy źni, jeden po drugim, spuszczali głowy. Nawet Paulowi-Marie odjęło mowę, jego czerwona twarz pobladła. Marie-Ange, która filmowała tę scenę telefonem komórkowy m, opuściła ręce. Roux także stał nieruchomo, wpatrując się w Inès spojrzeniem, w który m z wolna świtało zrozumienie. Inès ponownie zwróciła się do Saida: – A teraz zaprowadź mnie do mojego sy na.
Rozdział dwunasty
Sobota, 28 sierpnia, 11.40 Dziś bieżnie nie pracują. To dziwne; zwy kle tutaj, w brzuchu wielory ba, ten dźwięk jest tak stały jak bicie serca. Mimo to nie ma ciszy. Na zewnątrz chy ba zebrał się tłum – czy żby targ? Nie sądzę. W każdy m tłumie daje się wy czuć pewien puls, charaktery sty czne tempo. Zbiór dźwięków brzmi inaczej na placu targowy m, na imprezie sportowej, placu zabaw, w klasie szkolnej... Nie mogę rozróżnić poszczególny ch głosów, ale zbiegowisko wy daje się spore – tam, w realny m świecie, mogła zebrać się nawet setka ludzi. Mimo narastającego zmęczenia, nie mogę powstrzy mać ciekawości. Kadencja głosów wskazuje, że są tam Francuzi i mieszkańcy Les Marauds. Co ich przy ciągnęło na bulwar? Po raz kolejny podchodzę do odpowietrznika, gdzie mogę ich lepiej sły szeć. Niczego stąd jednak nie widzę poza cegłami przeciwległego muru i kilkoma mleczami wy rastający mi w szparach bruku. Wy ciągam szy ję, ale bezskutecznie. Demonstracja? Niektóre z ty ch głosów są gniewne, inne ty lko zapalczy we. Ale w powietrzu jest jakiś rezonans, jakby struny naciągniętej do granicy pęknięcia. Lada chwila coś trzaśnie. Raz jeszcze próbuję wy jrzeć przez kratę. Jeśli się stanie na piramidzie skrzy nek, to kątem oka można uchwy cić mgliste wrażenie ruchu, jakby cieni igrający ch z ziemią. – Maja? – Prawie straciłem głos. Brzmi jak ty kanie zepsutego zegara gdzieś w głębi gardła. Wołanie o pomoc jest bez sensu. Nawet w największy m natężeniu mój krzy k nie przebije się przez ten hałas. A jednak... Znów to wrażenie ruchu, ty m razem bliżej i przy akompaniamencie tupotu pary nóg. Wiem, że to nie Maja. Pod brzegiem długiej czarnej szaty widzę bladoniebieskie tenisówki. – Hej! – chry pię. – Tutaj! Chwila ciszy – i oto w kratce pojawia się twarz. Dopiero po kilku sekundach rozpoznaję córkę Inès Bencharki. W ty ch czarny ch chustach trudno rozróżnić, kto jest kim, a poza ty m nigdy nie sły szałem głosu tego dziecka. Nawet nie wiem, jak ma na imię. Czarne oczy rozszerzy ły się w zdumieniu, a chwilę później pojawił się uśmiech – niemal zaskakujący w tej poważnej buzi.
– Więc to ty jesteś dżinem Mai! No świetnie. Miło, że moja sy tuacja tak cię bawi. Muszę cię poinformować, że spełniłem już wszy stkie trzy ży czenia... Kolejny ruch za kratą. Druga para tenisówek czy czegoś w ty m rodzaju. Ty m razem są tak haniebnie brudne jak twarz, która pojawiła się w ślad za nimi. To Jean-Philippe Bonnet, jak się domy ślam, inaczej zwany Pilou. – Co tam się dzieje, do diabła? – Chy ba jakieś rozruchy. Jest super! Super. Co za słowo! Jeszcze ty lko tego psa mi trzeba do szczęścia. – Przy szliśmy tu, żeby usunąć Vlada z drogi. On nie lubi tłumu. Moje ży czenie się spełniło. W kracie pojawia się mokra czarna trufla psiego nosa i Vlad zaczy na szczekać. – Jest okej – mówi Pilou. – Przy szli cię stąd uwolnić. – Co?! Wszy scy ? – Tak jakby. My ślę, że część przy szła po prostu dla draki. Jeszcze lepiej. Świadkowie. Kiedy stąd wy jdę, ociekający wodą, z trzy dniowy m zarostem i twarzą jak śmierć na chorągwi, to na pewno chciałby m widzieć, jak gapi się na mnie pół Lansquenet. Że nie wspomnę o policji, straży pożarnej czy kto tam jeszcze zechce przy łączy ć się do tego cy rku. No i père Henri, on też tam jest? O mój Boże. Po prostu od razu mnie stąd zabierz. – Dobrze się czujesz? – Super. – Trzy maj się. Teraz to już długo nie potrwa. Nagle tuż obok, na tle tego gwaru, sły szę męski głos. Mówi po arabsku, ale znam głos Karima Bencharkiego – szorstki, kłótliwy, podobny do szczekania psa. Wy bucha jakaś szarpanina, Vlad szczeka, twarz chłopca znika, długa czarna szata dziewczy nki niknie w tumanie py łu. Niebieskie tenisówki uskakują w ty ł nagły m łukiem, a potem znikają z pola widzenia. – Hej! – rozlega się głos chłopca. – Hej, co robisz? Hej! Córka Inès krzy czy przeraźliwie. Pies cały czas wściekle ujada. Gwałtowne ruchy brudny ch tenisówek wskazują na jakąś bójkę. Nagle sły chać głuchy huk – chłopiec leci na ścianę; trafia głową dosłownie kilka centy metrów od kraty. Widzę jasne włosy i łuk policzka, po który m cieknie strużka krwi. Zapada cisza, ogłuszająca nawet na tle krzy ków wzburzonego tłumu. Drzwi do piwnicy otwierają się z impetem.
Sobota, 28 sierpnia, 11.40 Zapach chloru po duszny m upale na zewnątrz by ł porażający jak uderzenie w twarz, a światło tak słabe, że dopiero po kilku sekundach mogłam coś zobaczy ć. Wielkie, puste pomieszczenie, kiedy ś wy malowane na biało, ale teraz przeważnie szare, z plamami wilgoci; po jednej stronie rząd bieżni i orbitreków, po drugiej półka z ciężarkami. Na samy m końcu dwoje drzwi – jedne do szatni, pry szniców i magazy nu w piwnicy, drugie prowadzące na chodnik, do nadbrzeżny ch domów. Roux szedł przodem, Inès tuż za mną, Joséphine trzy mała się z ty łu razem z Zahrą, która próbowała powstrzy mać tłum od wtargnięcia do siłowni. Z zewnątrz dobiegały głośne protesty Omi: – Hej, niech mnie ktoś przepuści! To lepsze od Bolly wood! Obróciłam się do Saida. – Gdzie Karim? – Wy szedł ty lny mi drzwiami. Ksiądz jest w piwnicy. Spojrzałam na Roux. – Sprowadź Rey nauda. Ja pójdę poszukać Karima.
Sobota, 28 sierpnia, 11.45 Piwnica by ła zalana, śmierdziała zgnilizną, mokry m gipsem i rzeką. Rey naud stał na stercie skrzy nek w drugim końcu i wy glądał jak rozbitek na najmniejszej wy sepce świata. Z daleka jego twarz wy dawała się jedną plamą przerażenia, wy ciągnięte ręce błagały o ratunek. Kiedy dotarło do niego, kim jesteśmy, zeskoczy ł do wody – sięgała mu prawie do ramion – i zaczął brnąć w naszą stronę. Poruszał się z wy raźny m trudem, osłaniając dłonią oczy. Wy glądał na człowieka śmiertelnie znużonego, który zmaga się z senny m koszmarem tak ży wy m, że już nawet nie śmie wierzy ć w możliwość przebudzenia. – Szy bko – wy chry piał, gdy ty lko dotarł do schodków. Ty lko dwa wy stawały jeszcze nad powierzchnię wody. Zdąży ł się wspiąć do połowy, kiedy nagle potknął się i upadł. Joséphine wzięła go za jedno ramię, ja za drugie i jakoś wciągnęły śmy go na górę. – Szy bko – powtórzy ł. – Już dobrze – powiedziałam. – Wszy stko będzie dobrze. W rzeczy wistości wcale nie wy glądało to dobrze. Pod trzy dniowy m zarostem twarz miał bladą, zmrużone od światła oczy, oddy chał chrapliwie i astmaty cznie. Od razu dostał ataku kaszlu i przez chwilę, zgięty wpół, próbował złapać oddech.
– Nie rozumiecie... Sy n Joséphine... Dziewczy nka Bencharki... – Znów chwy cił go kaszel, więc ty lko machał gorączkowo rękami. – O co chodzi? Co się stało? Spróbował wy doby ć głos i ty m razem poszło mu lepiej. – Karim zabrał dziewczy nkę. W tej uliczce. Pilou próbował go powstrzy mać... Chy ba jest ranny... – Machnął ręką do ty łu i wtedy zrozumiałam, co nam pokazuje: wąskie przejście, łączące bulwar z brzegiem rzeki. Znałam je dobrze, to tam, gdzie niby mieszkał dżin Mai... Inès zdąży ła już wy biec przez drzwi prowadzące na zewnątrz. Joséphine puściła ramię Rey nauda, ale zawahała się, widząc, że ten znowu opada na kolana. – Francis... Machnął niecierpliwie ręką. – Nie trać czasu, biegnij do chłopca. I w ty m momencie usły szeliśmy krzy k.
Sobota, 28 sierpnia, 11.45 Oczy mi zupełnie odwy kły od tego oślepiającego blasku. Teraz pojedy ncza żarówka na kory tarzu wy daje się południowy m słońcem. Chociaż osłaniam twarz dłonią, czuję się, jakby m patrzy ł w oko Boga. Na tle tej jasności stoją trzy sy lwetki, otoczone potrójną koroną światła... Rozpoznaję Vianne i Joséphine, ale kim jest ta trzecia? Czy żby Inès? Ale w tej aureoli trudno coś poznać, a długa szata wy gląda jak złożone skrzy dła. Czy to anioł? Mimo że bardzo chciałby m wierzy ć w możliwość boskiej interwencji, chwilowo nie mam na to czasu. Jakoś mi się udało powiedzieć, co się stało, ostrzec je przed Karimem. Wszy stkie trzy wy biegły, mam nadzieję, père, że zdążą... Zostałem na ty ch schodach, na pół zanurzony w wodzie. Straciłem resztki sił, père. Właściwie chcę już ty lko umrzeć. Ale Lansquenet jest jak Bóg – nie pozwoli mi odejść tak prędko. Sły chać krzy ki znad rzeki. Co tam się dzieje? Próbuję się dźwignąć na nogi, przy trzy mując się drzwi, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa, w głowie mi się kręci i oczy strasznie mnie pieką. Nagle na kory tarzu sły chać tupot nóg i arabskie krzy ki – odgłos wy nurzającego się wielory ba... Światło wciąż jest za jasne dla moich oczu. Widzę ty lko ich suknie i stopy – sandały, pantofle, mokasy ny. To stopy moich wrogów. Wdepczą mnie nimi w ziemię. Na moim wy ciągnięty m ramieniu zaciska się dłoń. – Alhumdullila!
Drugie miejsce na mojej liście osób, który ch wolałby m teraz nie oglądać, zaraz za père Henrim, zajmuje Mohammed Mahdżubi. To on wy ciąga mnie z paszczy wielory ba i pomimo zby t jasnego światła, widzę go całkiem wy raźnie: biała broda, twarz usiana zmarszczkami... – Dziękuję, dam sobie radę – mówię. A potem gasnę jak świeca.
Sobota, 28 sierpnia, 11.50 Wy szły śmy na chodnik z desek, w końcu pasażu łączącego rzekę z bulwarem. Jest dość nieregularnego kształtu, miejscami ma ty lko metr szerokości, ale pod samą siłownią się powiększa, tworząc rodzaj tarasu. Takie tarasy są ty powe dla opuszczony ch garbarni; wy ciągają się ku rzece niczy m akrobaci na swoich drewniany ch szczudłach. Dziś mało kto z nich korzy sta i wszy stkie zostały rozebrane. Roux stał przy balustradzie, Karim zaledwie kilka metrów dalej. Jedną ręką przy trzy my wał Duę, w drugiej miał kanister z benzy ną. Oboje by li nią zlani; Dua zgubiła chustę, włosy i twarz miała mokre. Wszędzie śmierdziało benzy ną, powietrze aż drgało od oparów. Roux rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie. – Nie ruszaj się, on ma zapalniczkę. By ła tania, plastikowa, z rodzaju ty ch, które można kupić w każdy m francuskim kiosku. Łatwa w uży ciu, jednorazowa jak ludzkie ży cie. Teraz Karim upuścił kanister i trzy mał ją przed twarzą dziewczy nki. – Nie zbliżajcie się – rzekł. – Ja się śmierci nie boję. Inès powiedziała coś szy bko po arabsku. Karim ty lko się uśmiechnął i potrząsnął głową. Nawet teraz jego kolory lśniły, nie by ło widać najmniejszy ch oznak strachu. Odwrócił się do gapiów, którzy obserwowali go z pomostu i drogi; raz jeszcze wy czułam siłę jego wdzięku i męskiej urody. Nawet teraz spodziewa się wy grać. W walce woli między nim a Inès nie wierzy ł w możliwość przegranej. Wciąż przy trzy mując Duę, kiwnął drugą ręką na Inès. Słońce świeciło prosto na jej twarz – bladą po trzy dziestu latach noszenia nikabu, z zielony mi oczami oszalały mi od blasku. Patrząc na nich teraz, widziałam podobieństwo, jak coś przebijającego spod wody, odwróconego i spękanego od światła. Karim ma jej usta – tak samo delikatnie wy gięte – jej wy stające kości policzkowe, jej postawę. Ale jest w nim słabość, której próżno by szukać u jego matki, coś zgniłego, jak nadpsuty owoc. Ma to w kolorach, pod skórą, tę ledwie zauważalną miękkość.
– Widzicie, kim jest? Kłamliwą kurwą! – mówił do wciąż rosnącego tłumu. – To jej wina, spójrzcie ty lko na jej twarz! Zobaczcie, co mi zrobiła! – Puść Duę – powiedziała Inès po francusku. Parsknął skrzekliwy m śmiechem. – One wszy stkie z sobą trzy mają. Kurwy już takie są. Zawsze tak samo kłamią. – Szarpnął Duę za włosy, odginając boleśnie jej głowę. – Spójrzcie na nią! Spójrzcie w te oczy i powiedzcie, czy taka nie wie, co robi? Dalej, na chodniku, widziałam Paula-Marie na wózku z Louisem Acheronem u boku. W przeciwieństwie do reszty gapiów zdawali się dobrze bawić. Roux wciąż stał kilka metrów dalej, za daleko, by ry zy kować interwencję. Pstry knięcie zapalniczką zajęłoby Karimowi sekundę. A jednak Roux to rozważał, widziałam to w jego postawie, w napięciu karku, ledwie dostrzegalny m przesunięciu ciężaru z jednej nogi na drugą. Nagle z uliczki dobiegł przeraźliwy krzy k. – Ktoś tu leży ! To jakieś ciało – wrzeszczała Omi al-Dżerba. – He, to ten chłopiec, przy jaciel mojej Dui... – Najwy raźniej z miejsca, gdzie stała, nie widziała tragedii, która właśnie rozgry wała się nad rzeką. Ale Joséphine ją zrozumiała i naty chmiast zwróciła się do Karima: – Co zrobiłeś z moim sy nem? Wzruszy ł ramionami. – Stał mi na drodze. – Zabiję cię. Jeśli go tknąłeś, zabiję. Tłum wokół nas milczał. Nikt oprócz Inès nie odważy ł się przemówić. Odór benzy ny w słońcu niemal zwalał z nóg. Powietrze zdawało się drgać z napięcia. Zobaczy łam twarz Paula-Marie – już nie czerwoną, ty lko szarą jak popiół. Czy to możliwe, że bał się o sy na? Joséphine wy cofała się i pobiegła do Pilou. Nie widziałam, co się dzieje w uliczce, podobnie jak Roux by łam jak przy murowana w miejscu. Poruszali się ty lko Inès i Karim, obserwując się nawzajem, jak sprężone do walki koty. – Puść Duę – powtórzy ła Inès cicho, lecz rozkazująco. – Zrobię, co zechcesz. Wy jadę z Lansquenet. Wrócę do Tangeru. Nigdy się tutaj nie pokażę... – A co mi to teraz da? – odparł Karim, podnosząc głos jak wy rostek. – Zawsze musiałaś namieszać mi w ży ciu. Przy pominać, że urodziłem się w hańbie. To nie moja wina! – Przecież wiesz, że nigdy cię o to nie obwiniałam. Wy buchnął śmiechem. – Bo nie musiałaś! Czy tałem to codziennie w twojej twarzy ! – Ponownie zwrócił się do gapiów: – Widzicie jej twarz? To znaczy, że jest kurwą. One wszy stkie są pod spodem kurwami! Nawet spod nikabu cię śledzą, testują... Zawsze w rui! To armia szatana – miękkie jak jedwab, dopóki nie położą ci rąk na karku... Znów się zaśmiał. Zapalniczka – czerwona, zupełnie jak truskawkowy lizak – lśniła wesoło w słońcu. Pstry k... Dua wrzasnęła. Ale płomień się nie ukazał. Karim posłał nam swój tęczowy uśmiech. – Pech! Spróbuję znowu. Zrobiłam pół kroku do przodu. Od ty lny ch drzwi siłowni obserwował to wszy stko Said Mahdżubi.
– Dlaczego Dua? – spy tałam. – Czemu ją wy brałeś? Ona jest niewinna. – Skąd wiesz? Mnie wy starczy raz spojrzeć i już wiem, jaką jesteś kobietą. Tam, skąd pochodzę, mężczy źni wiedzą, jak się obchodzić z takimi jak ty i twoja córka. Ale tutaj, we Francji, gadają o wy borach sty lu ży cia i wolnej woli... Teraz przy moim boku znalazła się Aly ssa. – Po prostu ją puść – powiedziała. – Nikt tu nie chce cię skrzy wdzić. A Dua nie zrobiła nic złego. Zwrócił ku niej spojrzenie miodowoczuły ch oczu. – Moja słodka siostrzy czka! Pamiętasz, co ci mówiłem? W ramadanie raj otwiera swoje bramy. Gdy by ś ty lko miała odwagę zrobić to, co ja zaraz zrobię, może to wszy stko by się nie wy darzy ło. Mogliśmy by ć razem, ale ty wolałaś słuchać podszeptów szatana, a teraz... – My ślisz, że Allah da się oszukać? Głos z ty łu wy dał mi się ty lko trochę znajomy. Silny, stanowczy męski głos, pełen gniewu i mocy. Z początku my ślałam, że należy do Saida, ale ten cały czas stał przy drzwiach. Miał minę człowieka wy rwanego ze snu, a w jego oczach bły szczało niedowierzanie. Obejrzałam się i ku mojemu zdumieniu, zobaczy łam za mną starego Mahdżubiego. Ale nie tego starca, którego widziałam u Al-Dżerbów. To by ł Mahdżubi przemieniony, powrócony do ży cia, na nowo urodzony. Szedł ku nam, a tłum się rozstępował, aby go przepuścić. – Może niektórzy z was pamiętają tę opowieść – ciągnął ty m swoim nowy m, pełny m energii głosem. – Mędrzec i jego uczeń wy brali się razem w podróż. Kiedy doszli do wezbranej rzeki, zobaczy li, że stoi tam młoda kobieta. Nie mogła przejść na drugi brzeg sama, więc mędrzec wziął ją na ręce i przeniósł. Wiele mil dalej uczeń go zapy tał: „Czemu jej pomogłeś, panie? By ła sama, bez dozoru, taka piękna i młoda. To bardzo niedobrze. Mogła próbować cię uwieść. A jednak wziąłeś ją na ręce. Dlaczego?”. Mędrzec uśmiechnął się i odpowiedział: „Ja ją przeniosłem przez rzekę. Ale od tego czasu niesiesz ją ty ”. Kiedy skończy ł, zapadła cisza. Wszy stkie twarze by ły zwrócone na niego; widziałam Paula Muscata – nadal śmiertelnie bladego, Caro Clairmont, Louisa Acherona, Saida Mahdżubiego, który wy glądał, jakby go tknął paraliż. Nagle Karim przemówił znowu. Ty m razem mówił ciszej, a jego kolory po raz pierwszy zdradzały oznaki niepewności. – Zejdź mi z drogi, starcze. Mahdżubi zrobił krok do przodu. – Powiedziałem, zejdź mi z drogi. To wojna. Święty dżihad. Mahdżubi zrobił następny krok. – Wojna z kobietami i dziećmi? – Wojna przeciw niemoralności! – Teraz głos Karima brzmiał ostro. – Wojna przeciw truciźnie, która zagraża nam wszy stkim! Spójrz na siebie, stary głupcze! Nie widzisz nawet tego, co masz pod samy m nosem! Nie rozumiesz, co trzeba zrobić! Allahu Akbar! I z ty mi słowami zbliży ł zapalniczkę do twarzy Dui. Usły szeliśmy pstry knięcie, potem sy k i nagle wszy stko wy darzy ło się jednocześnie: Przez tłum przeszło coś w rodzaju westchnienia; ramię mężczy zny zakwitło płomieniem, tak samo jak abaja Dui; dziewczy nka krzy knęła; przez ułamek sekundy widziałam w oparach żaru twarz Karima; ekstaty czne spojrzenie ustąpiło bły skowi świadomości, kiedy płomienie skoczy ły
mu do twarzy, zmieniając się z błękitny ch na żółte. W tej samej chwili ktoś się ku niemu rzucił – postać w czerni, dzika, zdecy dowana na wszy stko. To by ła Inès; rozłoży ła szeroko ramiona i czarną abają niczy m skrzy dłami ogarnęła obie płonące postacie. Wzięła Karima przez zaskoczenie; upadł bokiem na balustradę, wciąż jedną ręką przy trzy mując Duę. Drewno by ło kruche – stara sosna, całkiem już spróchniała po dwóch wiekach słońca i deszczu – a siła impetu dostateczna, aby zmieść do wody całą trójkę w smugach ognia i dy mu. Niemal jednocześnie przez złamaną balustradę skoczy ła inna postać, o ruchach tak pewny ch jak u nurkującego do rzeki ptaka. Ledwie miałam czas rozpoznać rude włosy i wy krzy knąć jego imię... – Roux! Podbiegliśmy do balustrady. Przez chwilę nie widziałam nic poza strzępami abai dziewczy nki, znoszony mi przez prąd w dół rzeki. Potem coś się wy nurzy ło... bły sk czerwieni... jakaś bledsza plama... aż wreszcie zobaczy łam Roux pły nącego do brzegu z Duą uczepioną jego szy i. Później okazało się, że najbardziej ucierpiała suknia; kamiz, który Dua miała pod spodem, by ł nietknięty i nawet włosy ty lko trochę nadpalone. Ale chociaż Roux zaraz wrócił na poszukiwania, Inès i jej sy n zniknęli w rzece.
Rozdział trzynasty
Środa, 1 września Naszemu Zbawcy wy starczy ły trzy dni, aby powstać z martwy ch. Mnie zabrało to nieco więcej czasu. Nie mogę powstrzy mać żalu z tego powodu, bo podobno by ło na co patrzeć. Zaniesiono mnie do domu – albo ktoś to zrobił; jeśli mam wierzy ć relacjom, które krążą po Lansquenet, grupa ratujący ch musiała liczy ć około setki osób. Już sobie wy obrażam tę scenę: Caro Clairmont w roli Magdaleny, père Henri jako święty Piotr. O tak, on także tam by ł – wolała wy słać mu SMS, zamiast wzy wać policję, toteż gdy ty lko skończy ł swoje kazanie w Pont-le-Saôul, ruszy ł w te pędy do nas, żeby się załapać na resztę dnia, ale przez ten czas kry zy s już został zażegnany i jego owieczki ledwie zauważy ły obecność swego pasterza. Chciał mi udzielić ostatniego namaszczenia i Caro by mu pozwoliła, gdy by nie interwencja Joséphine. Z tego, co sły szałem od Jeana-Philippe’a, który, co z przy jemnością stwierdzam, wy szedł bez szwanku, jeśli nie liczy ć obolałej głowy z paskudnie rozciętą skórą – owa interwencja przebiegła iście w Rabelaisowskim sty lu i (zdaniem Caro) z niepotrzebny m ładunkiem agresji. Joséphine siłą wy rzuciła za drzwi père Henriego, który tuż za progiem mojego pokoju padł ofiarą kolejnej napaści ze strony Henriette Moisson. Lojalna parafianka, rozpoznawszy w nim perverti, który podszy wał się pod monsieur le curé, przegnała go z domu miotłą, wy wrzaskując z furią, co o nim my śli. A ty mczasem za drzwiami – wy jaśnił Pilou – czekał Vlad. On zwy kle nie gry zie, ale wziąwszy pod uwagę krzy ki Henriette, machanie miotłą i obcego księdza... no cóż... Chy ba właściwy m słowem jest tu „super”. W poniedziałek policy jni nurkowie odnaleźli ciała Inès i Karima – nadal wczepiony ch w siebie w tamty m ostatnim uścisku, spowity ch jej zwęgloną czarną suknią. Joséphine opowiedziała mi historię Bencharkich; szkoda, że nie poznałem jej wcześniej, père, ani że nie miałem okazji zobaczy ć twarzy Inès. Co do mnie, przez trzy dni to traciłem, to odzy skiwałem przy tomność. Maligna, zapalenie płuc, odwodnienie, wy czerpanie – wszy stkim ty m zajęli się z całą energią Cussonet, nasz wiejski lekarz, oraz Joséphine, która prawie ode mnie nie odstępowała.
W ty m czasie, jak mi mówiła, przez mój pokój przewinął się cały szereg gości. Niektóry ch pamiętam: Guillaume Duplessis, Charles Lévy, Luc Clairmont i Aly ssa Mahdżubi. Wielu mieszkańców Les Marauds przy niosło podarunki, głównie jedzenie. I oczy wiście przy by ła też Vianne Rocher z butelką gorącej czekolady ; Vianne z garścią mendiants; Vianne ze słoikiem brzoskwiniowego dżemu i uśmiechem jak letni wschód słońca. – No i jak się ksiądz miewa? Uśmiechnąłem się – coraz lepiej mi to wy chodzi. – Wy zdrowieję. Chociaż mogę potrzebować czekolady. Spojrzała na mnie z aprobatą. – Zrobię, co w mojej mocy. – A jak tam Dua? Wzruszy ła ramionami. – To jeszcze trochę potrwa. Al-Dżerbowie się nią opiekują. – To dobrze, bo to dobrzy ludzie. A co z wami? – Chy ba zostaniemy jeszcze przez następny ty dzień. Przy najmniej dopóki ksiądz nie stanie na nogi. Zaskoczy ła mnie ty m. – Dlaczego? Znowu ten uśmiech. – Och, sama nie wiem. Może się do księdza przy zwy czajam. – Wy jęła coś z kieszeni. My ślałem, że to czekoladka, ale w zagłębieniu dłoni Vianne zobaczy łem suchą pestkę brzoskwini. – Ostatnia z drzewa Armande – wy jaśniła. – Chciałam ją zasadzić przy jej grobie, ale potem pomy ślałam o księdza ogrodzie. Nie ma ksiądz brzoskwini, prawda? – Nie mam. – Więc proszę to zasadzić. Przy ścianie, po słonecznej stronie. Pewnie minie kilka lat, zanim wy da owoce, ale czas i cierpliwość... W Chinach brzoskwinia uchodzi za sy mbol ży cia wiecznego, wiedział ksiądz o ty m? Pokręciłem przecząco głową. Wziąłem tę pestkę, nie chcąc mówić Vianne, że mogę nie zobaczy ć tego drzewka. W końcu ten dom należy do Kościoła, a moja pozy cja jest niepewna. Dziś dzwonił do mnie biskup. Telefon odebrała Joséphine: chce jutro wpaść, powiedział, są sprawy do przedy skutowania. Wy obrażam sobie, że père Henri przedstawił mu już swoją wersję. Nie spodziewam się poparcia. Chociaż moje nazwisko zostało oczy szczone, wątpię, czy to dużo zmieni. Doprowadziłem do kompromitacji Kościoła, nie posłuchałem rozkazów biskupa, spowodowałem konflikt z Les Marauds... Nie mam nic na swoją obronę, jestem winien zarzucany ch mi czy nów. A jednak... Tam, w brzuchu wielory ba, miałem mnóstwo czasu na rozmy ślania. Mogłem przy pomnieć sobie, co jest ważne, zrozumieć, gdzie chcę by ć. I doszedłem do wniosku, że Lansquenet jest dla mnie czy mś więcej niż parafią. Nie mogę stąd wy jechać, chociaż biskup pewnie mnie o to poprosi. Gdy by to miało oznaczać wy stąpienie z Kościoła... no trudno, père. Zacznę od początku. Może spróbuję szczęścia w stolarce, ogrodnictwie czy nauczaniu. Trudno to sobie wy obrazić, ale przecież ja nigdy nie cierpiałem na nadmiar wy obraźni. Chociaż jeszcze trudniej by łoby mi zaakceptować inną parafię.
Joséphine mówi, że w Saint-Jérôme bardzo za mną tęsknią. Od czasu incy dentu z Vladem père Henri się tu nie pokazał. Od ostatniej soboty dzwony milczą i nikt nie odprawia mszy. Może czekają na mój wy jazd. Może biskup kazał mu trzy mać się z daleka, póki nie wy jadę. Zmierzcha się już, wschodzi księży c. Widzę go z łóżka. Śpię przy otwarty ch okiennicach – nigdy nie lubiłem ciemności, a odkąd siedziałem w brzuchu wielory ba, nie lubię ich jeszcze bardziej. Kiedy się budzę z niespokojny ch snów, chcę widzieć gwiazdy. Z salonu obok sły szę odgłosy krzątaniny Joséphine. Za nic w świecie nie daje się namówić na pójście na dłużej do domu. Wraca tam raz na jakiś czas, żeby zajrzeć do Pilou i sprawdzić, co się dzieje w kawiarni, ale tej dogląda Paul i dla odmiany odwala całkiem niezłą robotę. Może powinno mnie to dziwić, ale od czasu wy padków w Les Marauds odkry łem, że coraz mniej rzeczy mnie dziwi. Ludzie nie zawsze są tacy, jakimi się wy dają, i nawet taki ludzki wrak jak PaulMarie może nas pewnego dnia zaskoczy ć. Na nocny m stoliku leży pestka od Vianne. Jakie to dla niej ty powe, że mi ją dała! Vianne, która nigdzie nie zagrzewa miejsca na ty le długo, by cokolwiek zdąży ło wy rosnąć. Ży cie wieczne. Coś podobnego. Księży c jest w ostatniej kwadrze i zza Tannes sły szę wieczorne wezwanie do modłów. Tutaj, w realny m świecie, nie brzmi to już jak zagrożenie. Wszy stkie te lęki zostawiłem w brzuchu wielory ba razem z inny mi sprawami. Wątpię, czy dzięki temu stanę się lepszy m człowiekiem. Ale coś się we mnie zmieniło, coś, co dopiero zaczy nam bada, tak jak się bada czubkiem języ ka czułe miejsce po wy rwaniu zęba. Nie jestem pewien, jak do tego doszło. Ale to, co zaczęło się z Vianne Rocher, skończy ło się na Inès Bencharki. A teraz, po raz pierwszy od siedmiu dni, wiem, że będę dziś spał, i że po przebudzeniu zobaczę gwiazdy.
Rozdział czternasty
Czwartek, 2 września Wbrew zaleceniom Cussoneta i ku wielkiemu niezadowoleniu Joséphine, dziś rano wstałem. Doznałem szoku, odkry wszy, jak bardzo jestem słaby i jak wiele czasu zajęło mi doprowadzenie się do porządku. Ale wizy ta biskupa to rzadkość, więc nie zamierzałem przy jmować go w pozy cji hory zontalnej. Wziąłem pry sznic i ubrałem się wy jątkowo starannie; po pewny m wahaniu zdecy dowałem się włoży ć starą sutannę, której nie nosiłem od lat. Może to moja ostatnia szansa, pomy ślałem, lekko zdziwiony, że czuję żal. Joséphine poszła do Pilou, więc zacząłem w kuchni szukać czegoś na śniadanie. Mówiła, że sporo ludzi znosiło mi różne rzeczy do jedzenia. Nie przesadziła ani trochę – rzeczy wiście każdy skrawek miejsca na blatach zajmowały półmiski, puszki i pudełka. By ły tam casserole, quiche i tarty, herbatniki, owoce, ciastka, butelki wina, słoiki z dżemami, pieczenie i tagines, zapiekanki z curry, zupy i ogromny stos marokańskich naleśników. Po otwarciu lodówki znalazłem sery, szy nkę, zimne mięsa, pasztety... Oszołomiony tą mnogością i różnorodnością wszelkich dóbr, zaparzy łem kawę, upiekłem sobie tosta, a potem po raz pierwszy od ty godnia wy szedłem do ogrodu. Ktoś mi wy plewił rabatki. Ktokolwiek to zrobił, przy ciął także rozrośnięte pnące róże, zasadził w tuzinie doniczek czerwone pelargonie i podparł malwy, który m groziło przewrócenie. Usiadłem na ławce i obserwowałem ulicę. O tej wczesnej porze, zaledwie po ósmej, słońce jeszcze traktowało nas łagodnie. Śpiewały ptaki, niebo by ło czy ste, a jednak czułem jakiś powiew grozy. W ciągu wszy stkich ty ch lat mojej posługi w Lansquenet biskup odwiedził mnie ty lko cztery razy i nigdy nie kierowały nim względy towarzy skie. Odgadłem, że skoro père Henri nie przekazał mi żadnej wiadomości, biskup postanowił zrobić to osobiście. Wiem, wiem, to śmieszne. Ale jestem księdzem, père, co więcej – jestem proboszczem Lansquenet. Opuścić Lansquenet – to dla mnie nie do pomy ślenia, tak samo jak porzucić kapłaństwo. Każdy wy bór oznacza odjęcie sobie połowy serca. To niemożliwe. Zegar wy bił kwadrans. Biskup zapowiedział się na dziewiątą. Jego werdy kt jest nieunikniony,
tak jak wy rok na mnie. Przeszedłby m się, ale choroba za bardzo mnie osłabiła, siedziałem więc, coraz bardziej zgnębiony, czekając, aż na bulwarze rozlegnie się warkot samochodu... Zamiast samochodu zobaczy łem Omi al-Dżerba, idącą wolno drogą. By ła z nią Maja, która biegła przodem, ty m dziwny m, chy botliwy m krokiem, tak ty powy m dla dzieci. Mieszkańcy Les Marauds rzadko zapuszczają się na ten brzeg, ale podobno od czasu wy darzeń z ubiegłego ty godnia ich obecność stała się czy mś normalny m. Maja pierwsza dotarła do murku i spojrzała na mnie surowo. – Ach, więc wstałeś nareszcie. – W ty ch kilku słowach zawarła całe potępienie świata. – No cóż... by łem bardzo chory... – Dżiny nie chorują. Wy daje się, że moje uwolnienie z piwnicy w niczy m nie zmieniło wiary Mai w moje niezwy kłe moce. Nawet odkry cie, że jestem księdzem, pozostawiło ją niewzruszoną. Utkwiła we mnie poważny wzrok. – Memti Dui umarła. – Tak, Maju. Bardzo mi przy kro. Wzruszy ła ramionami. – To nie twoja wina. Nie możesz naprawić wszy stkiego naraz. Ta rzeczowa odpowiedź wy starczy ła, by m wy buchnął głośny m śmiechem. By ł to dziwny, niewesoły odgłos, ale jednak śmiech. W każdy m razie zaskoczy ł Omi, która zaglądała przez murek z wy razem niechętnego uznania. – No cóż, wy glądasz paskudnie. – Zawsze do usług – odrzekłem, odstawiając filiżankę. Zrobiła gry mas, który uznałem za uśmiech. Jest tak stara, że jej zmarszczki wy ewoluowały własną topografię – każda ze swoim odrębny m zestawem min. Ale jej oczy, które z wiekiem nabrały niebieskawego odcienia, miały nadal zadziwiająco młody blask. Vianne mówi, że Omi przy pomina jej Armande, a ja po raz pierwszy rozumiem dlaczego: u tej kobiety widać pewną nonszalancję, właściwą ty lko ludziom bardzo stary m albo bardzo młody m. – Sły szałam, że wy jeżdżasz. – Źle sły szałaś. Caro Clairmont, jak sądzę. Idąc po śladach plotki, można zwy kle trafić prosto pod jej drzwi, zwłaszcza jeśli to zła nowina. Moja odruchowa odpowiedź nieco mnie zaskoczy ła, chociaż Omi pokiwała z zadowoleniem głową. – To dobrze. Jesteś tutaj potrzebny. – Mówiono mi co innego. Wy dała pogardliwy odgłos. – Niektórzy sami nie wiedzą, czego potrzebują, dopóki nie mają tego utracić. Powinieneś to wiedzieć, monsieur le curé. He, wy mężczy źni! My ślicie, żeście tacy mądrzy, ale gdy by nie kobieta, nie zobaczy liby ście, co macie tuż pod nosem. – Zaśmiała się, odsłaniając dziąsła różowe jak kalosze Mai. – Weź makaronika – dodała, wy ciągając ciasteczko z kieszeni. – Zaraz się lepiej poczujesz. – Dziękuję, nie jestem dzieckiem. Znów wy dała ten odgłos. – E, tam. Mógłby ś by ć moim prawnukiem. – Wzruszy ła ramionami i sama zjadła ciasteczko.
– Chy ba ramadan jeszcze trwa? – zauważy łem. – Jestem za stara na ramadan. A moja Maja za młoda. – Mrugnęła i podała dziewczy nce makaronik. – Wy, księża! Wszy scy ście tacy sami. Według was post pomaga my śleć o Bogu, ale każda kucharka wie, że post prowadzi do my śli o jedzeniu. – Uśmiechnęła się do mnie szeroko, a wszy stkie jej zmarszczki uśmiechnęły się także. – My ślisz, że Boga obchodzi, co wkładasz do gęby ? – Pochłonęła następne ciastko. – O, chy ba jedzie twój biskup. To rzeczy wiście by ł dźwięk zbliżającego się samochodu: dwukrotne „bum” na łukowaty m moście, a potem klekot przeciążonego silnika po wy boisty m bruku. Większość ulic w Lansquenet nie nadaje się do jazdy samochodem. Mimo to sporo mieszkańców jeździ (ja nie), ale oni przy najmniej wiedzą, jak się obchodzić ze swoimi pojazdami – prowadzą je delikatnie przez wy boje, zwalniają na stary m moście, przy śpieszają ty lko na końcu bulwaru. Biskup jednak nie zna się na osobliwościach naszy ch dróg, więc rura wy dechowa jego srebrnego audi dy miła groźnie, dopóki nie stanął przed moim domem. Biskup miał ponad pięćdziesiąt lat, kwadratowe bary, kwadratową szczękę i wy glądał bardziej na eksrugby stę niż na duchownego. Chy ba chodził do tego samego denty sty, co père Henri, bo miał prawie identy czne zęby. Tego ranka lśniły srogo swą bielą i dobry m humorem. – O, Francis! – Dzień dobry, monseigneur. – On lubi, żeby nazy wać go Tony. – Co za formalność! Dobrze wy glądasz. A to jest... – Spojrzał ciekawie na Omi, która gapiła się na niego bez skrępowania. Rzuciłem jej ostrzegawcze spojrzenie. – Monseigneur, to jest madame Al-Dżerba. Właśnie miała odejść. – Naprawdę? – spy tała Omi. – Tak. – Ty lko że ja jeszcze nigdy nie widziałam biskupa. My ślałam, że chodzicie w fioletach. – Dobrze, już dobrze, madame, dziękuję. Teraz ksiądz biskup i ja musimy porozmawiać. – Och, nie przeszkadzajcie sobie. My zaczekamy. – I rozsiadła się na ławce z miną osoby, która w razie potrzeby gotowa jest czekać w nieskończoność. – Przepraszam, a na co pani czeka? – zapy tał biskup. – Na nic specjalnego. Ale wszy scy chcą zobaczy ć monsieur le curé z powrotem na nogach. Mnóstwo ludzi tu za nim tęskniło. – Rzeczy wiście? – Biskup obrzucił mnie chłodny m spojrzeniem. Zaskoczenie w jego oczach by najmniej mi nie pochlebiało. – O tak – zapewniła go stanowczo Omi. – Ten nowy się nie nadaje. Tego rodzaju księża mogą pracować w duży m mieście, ale nie w takim miejscu jak Lansquenet. He! Trzeba czegoś więcej niż kilku komitetów, żeby dotrzeć do serca wioski. Père Henri musi się jeszcze sporo nauczy ć. – Nagle, akurat w trakcie tej przemowy, odezwały się dzwony Saint-Jérôme. Moje dzwony, bijące na mszę, chociaż to nie by ł dzień père Henriego. Biskup zmarszczy ł brwi. – Czy to...? – Tak. Biły zby t głośno, by je zignorować. Doszliśmy do końca ulicy i patrzy liśmy na pusty plac. Nigdzie ani śladu człowieka, a jednak kościół by ł otwarty i dzwony nadal biły. Podszedłem
do drzwi. Biskup po chwili wahania ruszy ł za mną do środka. Kościół by ł pełen ludzi. Zwy kle w Boże Narodzenie czy Wielkanoc mogę liczy ć na czterdziestu, najwy żej pięćdziesięciu parafian, w pozostałe dni cieszę się, widząc około dwudziestu, czasem nawet mniej. Ale dziś wszy stkie ławki by ły pełne i z ty łu stało jeszcze sporo osób. Ze trzy setki albo i więcej – w Saint-Jérôme czekało na mnie pół Lansquenet. – Co tu się dzieje? – spy tał biskup. – Nie mam pojęcia, monseigneur. – Ksiądz proboszcz! Cieszy my się, żeś wy zdrowiał! To Paul-Marie Muscat na swoim wózku z ty łu. Obok niego siedział Pilou z Vladem na sznurku, mocno przy czepiony m do obroży. Obok nich zobaczy łem Joséphine roześmianą i wzruszoną do łez. Dalej Georges Poitou z żoną. Rodzina Acheronów... wszy scy, nawet najstarszy sy n, JeanLouis, który nigdy nie chodzi do kościoła. Joline Drou z sy nem Jeannotem; Guillaume Duplessis; Georges i Caro Clairmont... Caro, tak zatroskaną, że mógłby m skręcić jej kark. Narcisse, który przy jmuje komunię dwa razy w roku, jeśli nie zapomni, ale raczej rzadko uczestniczy w mszy ; Henriette Moisson; Charles Lévy ; nawet ten Anglik Jay Mackintosh... I by li tam także inni, którzy z oczy wisty ch powodów nigdy nie należeli do moich parafian: Zahra al-Dżerba, Sonia Bencharki, Aly ssa Mahdżubi, ich ojciec Said... a także stary Mohammed Mahdżubi – wszy scy z kwiatami albo owocami w rękach. I oczy wiście Vianne Rocher. I Anouk, i Rosette, i rzeczne szczury, ci wy tatuowani obszarpańcy – wszy scy stłoczeni w moim kościele, że aż pękał w szwach... Wszędzie, na każdy m miejscu, na każdy m wy stępie stały świece. Setki, ty siące woty wny ch świec, a każda to jedna modlitwa; na ołtarzu, przy chrzcielnicy, pod posągami mojego patrona i Dziewicy Mary i. Nie miewamy ich tu tak wiele nawet w Wigilię Bożego Narodzenia, ale dziś, w czwartkowy wrześniowy poranek, Saint-Jérôme zmienił się w katedrę. – Miło nam cię widzieć, père. – Dostałeś moje kwiaty ? – Mam nadzieję, że smakowało ci wino, mon père. Obróciłem się do biskupa. – Nie miałem pojęcia... Ale monseigneur się uśmiechał. Może znalazłoby się nieco mrozu na ty m uśmiechu z reklamy pasty do zębów, biskup jednak jest na ty le dobry m polity kiem, by wiedzieć, kiedy zmienić chorągiewkę. – Jak cudownie widzieć tu takie tłumy – przemówił, zwracając się do mieszkańców. – Tak, oczy wiście nie napierajmy na père Francisa, na pewno jednak zgodzi się powiedzieć parę słów. Cóż, mon père, nigdy dotąd nie odprawiałem mszy dla tak licznego zgromadzenia. Oczy wiście nie miałem nic przy gotowanego, ale ku memu zdumieniu, słowa same potoczy ły mi się z ust o wiele swobodniej niż kiedy kolwiek przedtem. Nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem, ale mówiłem o społeczności i o ty m, co naprawdę oznacza słowo „przy należeć”; o dobroci dla obcy ch; o ty m, jak przeby wając w ciemnicy, patrzy łem na światło w oknach domów; o poby cie w brzuchu wielory ba; o ty m, co czuje obcy w cudzy m kraju... a kiedy skończy łem, biskupa już nie by ło. Jak by to ujęła Vianne: wiatr się zmienił.
EID
Rozdział pierwszy
Środa, 8 września No więc père Henri już nie wrócił, zresztą po ty m, co się stało, nikt się go nie spodziewał. Lansquenet, z pomocą Joséphine, raz jeszcze odzy skało Francisa Rey nauda. Pozostałe groupies père Henriego – między inny mi Caro Clairmont – wolały nie objawiać swego niezadowolenia. W końcu to one fetowały Karima Bencharkiego. Rey naud, wbrew zaleceniom lekarza, wrócił do pracy już tego samego dnia. Nadal wy gląda mizernie i dość blado, ale mówi, że wszy stko jest lepsze od spowiadania w łóżku. Poza ty m, na swój kosty czny sposób, żartuje, że dostał od ludzi całe stosy jedzenia i właściwie mógłby otworzy ć własny sklep. Oczy wiście Rey naud jest z ty ch, którzy nie wiedzą, jak się obchodzić z uczuciem. Trochę go ono oszałamia i każe się zastanawiać, co robi nie tak. W rezultacie przy spowiedzi znacznie ry gory sty czniej niż przedtem przy dziela zdrowaśki. Ludzie to rozumieją i jeszcze bardziej ochoczo wy rażają skruchę. Zresztą czują się odpowiedzialni. I chcą go uszczęśliwić. Joséphine dotąd nie wy jechała. Zastanawiam się, czy w ogóle się na to zdecy duje. Dziś wieczorem wpadłam się pożegnać i zastałam ją na tarasie. Piła gorącą czekoladę i obserwowała siedzącego na moście Pilou. Chłopiec moczy ł w wodzie wędkę, obok niego tkwił na swoim wózku Paul-Marie, a nieopodal, na drodze, leżał Vlad. Paula widziałam ty lko od ty łu, ale w jego postawie by ło coś takiego, że chciało mi się patrzeć i patrzeć... – Wiem, że to głupie – odezwała się Joséphine. – Ludzie się nie zmieniają. Nie tak naprawdę. Ale przez ostatnich kilka dni on by ł... – Wzruszy ła ramionami. – No wiesz. Po prostu inny. Uśmiechnęłam się lekko. – Wiem, też to widziałam. I rzeczy wiście ludzie nieczęsto się zmieniają... ale czasem dorastają, ty lko trzeba dać im szansę. Weź choćby Rey nauda. Skinęła głową. Oczy wiście trzeba najpierw dobrze poznać monsieur le curé, żeby wy czuć w nim zmianę. Ale coś się z nim stało, coś, co mało komu dane jest zauważy ć. Ja widzę to w jego kolorach,
a Joséphine, ponieważ... – Widziałaś? Wy kańczają dawną chocolaterie! – Nie. Będę musiała zobaczy ć. Mam świadomość, że przez ostatnie dwa ty godnie Luc Clairmont z ojcem ciężko harowali przy remoncie lokalu. Roux pomagał im na ochotnika i dlatego prawie go nie widy wałam, ale dziś w drodze do kawiarni nie zajrzałam, żeby obejrzeć ich dzieło. – Co się teraz stanie z ty m miejscem? Wzruszy ła ramionami. – Ty le wiem, co i ty. Wiem, co jej chodzi po głowie. Rey naud wstał z łóżka już ty dzień temu. Niedługo zacznie się szkoła. Czas wracać do Pary ża. A jednak... – Nie możesz dziś wy jechać – protestowała Omi, kiedy rano próbowałam ją o ty m zawiadomić. – Wieczorem kończy się ramadan. Szy kujemy zupę harira i zupę z jęczmienia, i szesnaście rodzajów briouats, i pieczone jagnię, i kuskus z przy prawami, i szebakia, i nadziewane dakty le. I jeszcze kokosowy sellou według przepisu mojej matki, więc nigdy sobie nie wy baczy sz, jeśli ominie cię szansa spróbowania. Oczy wiście wszy scy są zaproszeni. Mieszkańcy obu stron Tannes, nawet rzeczni Cy ganie. W domach Al-Dżerbów i Mahdżubich nie ma wprawdzie dość miejsca, ale noce wciąż są ciepłe, a pomost znakomicie nadaje się do świętowania. Na brzegu już poustawiano stoły i ławy, najbliżej zacumowane łodzie obwieszono latarniami i lampkami choinkowy mi. Wszy stkie kobiety włożą odświętne, najbardziej kolorowe stroje – dziś nikt nie będzie chodził w czerni – będą pachnieć olejkiem paczuli, ambrą, cedrem, drewnem sandałowy m i różami. Dla dzieci zorganizuje się różne gry, minaret będzie iluminowany, a ja przy gotowałam już górę czekoladek z pistacjami, kardamonem i złoty mi listkami. Popakowane w tutki z kolorowego papieru, zostaną rozdane wszy stkim zgromadzony m. Oczy wiście nie wszy scy przy jdą. Acheronowie nadal są w opozy cji, a część młody ch mężczy zn z siłowni także odmówiła udziału. Mimo to Lansquenet nigdy dotąd nie widziało takiego zgromadzenia: Maghrébins, rzeczne szczury, stali mieszkańcy i goście, wszy scy jak jeden mąż będą świętować koniec czasu ofiary... – Bez wina, rzecz jasna – zauważy ła Joséphine. – I bez tańców. Jak to się uda? Roześmiałam się. – Na pewno dacie radę. – Tak mówisz, jakby ciebie miało tam zabraknąć. – Oczy wiście, że będę. Oczy wiście, że będę. Ale, Joséphine, coś wisi w powietrzu; coś, co pachnie spalinami, mgłą znad Sekwany, platanami i ulicami we wrześniowy m deszczu. Wiem, co to takiego, i ty także wiesz. Czujesz ten podmuch zmieniającego się wiatru. Na placu pachnie jesienią. Cienie zaczy nają się wy dłużać. Anouk mówi coś zapalczy wie do Jeannota, on trzy ma ją za rękę, a Rosette, Pantoufle i Bam ganiają się wokół brukowany ch narożników niczy m zwiędłe liście. Światło jest różowawe i nieco smętne – nostalgiczne światło mijającego lata – a ja czuję, że coś się kończy, ale co? Bielone ściany wieży kościoła mają kolor wody różanej. Tannes jest jedną taflą kutego złota. Widzę całe Lansquenet, od Saint-Jérôme do Les Marauds. I ludzi – ich także widzę, ich kolory wznoszą się niczy m sznurki dy mu na tle blednącego letniego nieba.
Tak wielu ludzi. Ty le historii, a wszy stkie splecione z moją w tej kociej koły sce światła. W swoim ogrodzie Francis Rey naud podlewa pestkę brzoskwini i my śli o Armande. Na pokładzie czarnej łodzi mieszkalnej Roux leży na wznak i czeka na gwiazdy. Na moście PaulMarie obserwuje sy na, który złowił okonia, i uśmiecha się ciepło – to niezwy kłe dla niego doznanie, którego aż musi dotknąć czubkami palców, jak mężczy zna sprawdzający, czy mu się okruszek nie przy lepił do wąsów po zjedzeniu kanapki. W meczecie stary Mahdżubi przy gotowuje się do modłów. Czubek minaretu pławi się w słońcu. W jednej z uliczek Les Marauds François i Karine Acheronowie wraz z Mają pochy lają się nad pudłem ze szczeniakami. Dua siedzi na brzegu, wpatrzona w wody Tannes. Nie nosi już abai, ty lko dżinsy, kamiz i czerwone pantofle. Towarzy szy jej Aly ssa Mahdżubi z oczami pełny mi łez; na krótkich włosach nie ma chusty. Sami widzicie, gdziekolwiek spojrzę, jest coś, co mnie łączy z Lansquenet: historie, ludzie, wspomnienia – nieuchwy tne niczy m opar upału, a jednak mają jakiś rezonans, jakby te struny światła mogły zagrać melodię, która w końcu doprowadziłaby mnie do domu. Tak więc chocolaterie wreszcie jest gotowa. Jakoś dziwnie nie mam ochoty jej zobaczy ć. Może wolę zapamiętać to miejsce takim, jakim je po raz pierwszy ujrzałam trzy ty godnie temu – zrujnowane, wy palone, wy marłe. Z drugiej strony, nigdy nie by łam dobra w pozostawianiu czegoś za sobą. Próbowałam, ale zawsze zostawiałam też jakieś cząstki siebie – jak nasionka, czekające szansy na wy kiełkowanie. Zostawiam Joséphine i Roux, żeby mogli przy gotować się na wieczór, i wy chodzę na plac Saint-Jérôme, gdzie ostatni kadr lata osuwa się w szarość. A jednak sklepik z czekoladą tam jest – całkiem jak w dniu mojego wy jazdu: na parapecie doniczki z kwiatami, okiennice w kolorze czerwony ch pelargonii, całość pobielona, znowu bły szczy nowością, wy raźnie na kogoś czeka... Na kogoś takiego jak ty... Przez Les Marauds pły nie głos muezina. Jednocześnie kościelny zegar wy dzwania pół godziny. Jeannot Drou poszedł już do domu, Anouk stoi na rogu ulicy, cień Pantoufle’a u jej nóg jest jak drogowskaz wy ty czający nam kierunek. W górze coś cicho poskrzy puje. To drewniany szy ld nad drzwiami sklepu, przy mocowany wspornikiem do ściany. Odgłos jest cichy, ale uporczy wy, jakby jakiś ptaszek ćwierkał: „Wy próbuj mnie, skosztuj, posmakuj”. Podniosłam wzrok. Szy ld jest pusty, przy gotowany do malowania. Niemal mam go teraz przed oczami – to liternictwo w czerwieni i żółci – jakby wy darzenia miniony ch ośmiu lat zostały starannie i ładnie rozwinięte, bez chropawy ch krawędzi, biały ch plam, po prostu glosa odzy skanego czasu. I pachnie Amery ką; dworem Montezumy ; pikantny m, w złoty ch pucharach, zmieszany m z winem i sokiem z granatów. Pachnie śmietanką i kardamonem; ofiarny mi ogniskami; świąty niami i pałacami; wanilią, ziarenkami tonka, mokką i różą. Zapach jest wszechogarniający, przenika mnie niczy m wiatr, ścina z nóg jak miłość... Zostaniesz, Vianne? Zostaniesz? Anouk i Rosette bacznie mnie obserwują. Obie mają tutaj przy jaciół. Obie są częścią tego miejsca, tak samo jak wszy stkie stanowimy część Pary ża; związane z Lansquenet setką niewidzialny ch nitek, które muszą się zerwać, kiedy stąd wy jedziemy... Wy ciągam rękę, żeby dotknąć drzwi. One także są w kolorze czerwony ch pelargonii – moim ulubiony m; Roux, który je malował, musiał o ty m wiedzieć. A teraz czy żby m widziała słabiutki
poły sk – wy ry ty w złocie wokół framugi jak najdelikatniejszy, najmilszy z czarów? Kątem oka dostrzegam Bama, który mnie obserwuje. Odkąd przy jechały śmy do Lansquenet, Bam stał się bardzo widoczny, a dzisiaj pokazał się także Pantoufle, którego poważne oczy mrugają do mnie z cienia. Poruszam klamką; drzwi są otwarte. Tutaj drzwi zawsze są otwarte. Otwierają się ze skrzy pnięciem. W środku, w ciemności... czy to bły sk zimorodkowego błękitu, wesoły, pomarańczowy gry zmoł? Moje dzieci się uczą, mówię sobie z dziwny m dreszczem dumy. Wiedzą, jak przy wołać wiatr. Ale czy to wy starczy ? Czy to kiedy kolwiek wy starcza? Za rzeką, w Les Marauds, Roux się szy kuje do drogi. Znam te objawy, to nieobecne spojrzenie z inny ch miejsc. Roux nigdy nie wy trzy małby w domu, dla niego nawet łódź mieszkalna jest ograniczeniem. A Lansquenet to mała wioska. Mali ludzie, małe umy sły. W końcu przy jechałeś tu ze mną, bo wiedziałeś, że ona nigdy się stąd nie ruszy... Cichutko zamy kam drzwi. Nad moją głową niewidoczny ptak ćwierka cichutko, acz uporczy wie: „Wy próbuj mnie, wy próbuj...”. Wy ciągam ręce do dziewczy nek; Anouk bierze jedną, Rosette drugą. Głos muezina nad Les Marauds milknie. Zachodzi słońce. Nie oglądamy się za siebie. Idziemy na fetę.
PODZIĘKOWANIA Po raz kolejny składam serdeczne podziękowania cichy m bohaterom tej książki. Są to: mój agent Peter Robinson, moja osobista asy stentka Anna, wszy scy w Transworld, a zwłaszcza Marianne Velmans, Kate Samano, Deborah Adams, Claire Ward, która wy konała projekt obwoluty, i Louise Page, która tak sprawnie i z takim humorem organizuje reklamę. Dziękuję Markowi, prowadzącemu moją stronę internetową, Shedowi za chwile inspiracji zen, Vladowi, Chłopcom, Melancholijnemu Bary tonowi (fakty cznie prawie całemu West Endowi) oraz wszy stkim moim znajomy m z Twittera za ciasteczka, zachętę i elegancką konwersację. Dziękuję korektorom, adiustatorom, przedstawicielom handlowy m, księgarzom, organizatorom imprez promocy jny ch i ty m wszy stkim, którzy pracują za sceną, aby moje książki ukazały się w druku. Przede wszy stkim zaś dziękuję Wam, Czy telnikom, bez który ch Vianne Rocher nigdy nie doszłaby do głosu. I wreszcie – ponieważ wszy scy musimy mieć coś, do czego możemy przy lgnąć – dziękuję Kevinowi i Anouchce, którzy nie pozwalają, by wiatr mnie porwał.
Table of Contents NÓW Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty PIERWSZA KWADRA Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty BIAŁY AUTAN Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty CZARNY AUTAN Rozdział pierwszy Rozdział drugi
Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy KRÓLOWA SKORPIONÓW Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty RYCERZ KIELICHÓW Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzy nasty Rozdział czternasty RZECZNE SZCZURY Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty
Rozdział trzy nasty Rozdział czternasty EID Rozdział pierwszy Podziękowania
Table of Contents NÓW Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty PIERWSZA KWADRA Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty BIAŁY AUTAN Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty CZARNY AUTAN Rozdział pierwszy Rozdział drugi
Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy KRÓLOWA SKORPIONÓW Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty RYCERZ KIELICHÓW Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzy nasty Rozdział czternasty RZECZNE SZCZURY Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty
Rozdział trzy nasty Rozdział czternasty EID Rozdział pierwszy Podziękowania