O książce Jedyna w swoim rodzaju opowieść o młodości, futbolu, bohaterach i legendach, a także o wielu drogach, które pokonują chłopcy, aby stać się m...
21 downloads
26 Views
710KB Size
O książce Jedyna w swoim rodzaju opowieść o młodości, futbolu, bohaterach i legendach, a także o wielu drogach, które pokonują chłopcy, aby stać się mężczyznami. Wspomnienia zaprzepaszczonej futbolowej kariery od piętnastu lat ścigają Neely’ego Crenshawa – byłego gwiazdora drużyny Spartan z Messiny. To, że mógł się wznieść na szczyt, to nie tylko zasługa jego talentu, lecz także trenera, Eddiego Rake’a. Jego ciężki charakter i ostre metody pracy zapewniły Spartanom wygrane we wszystkich meczach. Dzięki stanowczości w walce o sukces Eddie stał się jednym z najbardziej szanowanych obywateli Messiny. Ale też to ona sprawiła, że nawet po latach jego chłopcy nie mogą zdecydować, czy bardziej go kochali, czy nienawidzili. Crenshaw obiecał sobie, że nigdy nie postawi nogi na boisku Spartan. A jednak przybywa na pogrzeb starego trenera, aby później wraz ze wszystkimi „chłopcami Eddiego” usiąść na trybunach i po raz ostatni wrócić pamięcią do licealnych czasów chwały i klęski. Król thrillera prawniczego udowadnia, klasycznej powieści obyczajowej.
że
jest
mistrzem
także
JOHN GRISHAM Współczesny pisarz amerykański, autor 30 powieści, w tym czterech dla młodzieży, fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 40 językach, a ich łączny nakład osiągnął 275 milionów egzemplarzy. Dziewięć z nich zostało zekranizowanych. W 2011 pisarz otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee.
WWW.JGRISHAM.COM
Tego autora w Wydawnictwie Albatros FIRMA KANCELARIA ZAKLINACZ DESZCZU KRÓL ODSZKODOWAŃ WIĘZIENNY PRAWNIK OSTATNI SPRAWIEDLIWY CALICO JOE KOMORA DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA UŁASKAWIENIE NIEWINNY CZŁOWIEK RAPORT PELIKANA GÓRA BEZPRAWIA CHŁOPCY EDDIEGO Jake Brigance CZAS ZABIJANIA CZAS ZAPŁATY Theodore Boone OSKARŻONY AKTYWISTA
Tytuł oryginału: BLEACHERS
Copyright © Belfry Holdings, Inc. 2003 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015 Polish translation copyright © Lech Z. Żołędziowski 2015
Redakcja: Agnieszka Łodzińska Konsultacja futbolowa: Stanisław Pstrągowski Zdjęcie na okładce: Ivelin Radkov/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
ISBN 978-83-7985-240-6
Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Spis treści Wtorek Środa Czwartek Piątek
Dedykuję mojemu synowi Tyowi, jego wspaniałym kolegom z licealnej drużyny futbolowej i ich znakomitemu trenerowi; a także pamięci o ich dwóch tytułach mistrzów stanu.
Wtorek
Droga na Stadion Rake’a biegła obok szkoły, mijała starą aulę i korty tenisowe, przechodziła pomiędzy dwoma rzędami czerwonych i żółtych klonów, posadzonych przez zagorzałych kibiców drużyny, wspinała się na niewielkie wzniesienie i schodziła w dół na wyasfaltowany parking na tysiąc samochodów, przed masywną bramą z kutego żelaza. Brama zamykała dostęp na teren stadionu, który w całości był ogrodzony stalową siatką. W piątkowe popołudnia cała Messina czekała na otwarcie bramy, po czym tłum mieszkańców wlewał się do środka, rozsiadał na odkrytych trybunach zwanych Patelniami, ponieważ lejący się z nieba żar rozgrzewał je do czerwoności, i zaczynało się nerwowe oczekiwanie na rozpoczęcie meczu. Wyasfaltowany teren wokół stadionu zapełniał się na długo przed pierwszym wykopem piłki i przybywający na mecz spoza miasta musieli szukać sobie miejsca na otaczających stadion polnych drogach i trawiastych alejkach, a także na odleglejszych parkingach znajdujących się za szkolną stołówką i boiskiem do baseballu. Kibiców drużyny przeciwnej Messina nie traktowała zbyt przyjaźnie, ale trudności z zaparkowaniem były i tak niczym w porównaniu z tym, co czekało samych zawodników. Neely Crenshaw jechał wolno drogą w stronę stadionu. Wolno, bo nie był tu od wielu lat i jak można się było spodziewać, widok masztów ze stadionowymi reflektorami wywołał w nim gwałtowną falę wspomnień. Wjechał pomiędzy klony w jesiennej, czerwonej i żółtej, szacie. Już za czasów jego sportowej chwały drzewa miały pnie trzydziestocentymetrowej grubości, a dziś ich gałęzie tworzyły splątane sklepienie nad głową, liście sypały się jak kolorowe płatki śniegu, wyściełając drogę do stadionu. Było późne październikowe popołudnie i od północy wiał lekki zimny wietrzyk. Neely zatrzymał samochód przed bramą i popatrzył na stadion. Wszystko wokół nagle zwolniło, myśli zrobiły się ciężkie od dźwięków i obrazów z przeszłości. W jego czasach stadion nie miał nazwy, ale nie była ona potrzebna. Każdy mieszkaniec Messiny nazywał to miejsce po prostu boiskiem. „Chłopcy wcześnie dziś wybiegli na boisko”, mówiono w kafejce przy rynku. „O której sprzątamy dziś boisko?”, pytano w Klubie Rotariańskim. „Rake mówi, że na
boisku potrzebna jest nowa trybuna dla gości”, ogłaszano na zebraniu sponsorów. „Rake da im dziś popalić na boisku”, zapowiadano przy piwie w knajpkach pod miastem. O żadnym innym miejscu w Messinie nie wyrażano się z takim szacunkiem, jak o boisku. Nawet o miejskim cmentarzu. Gdy Rake’a zwolniono z funkcji, boisko nazwano jego imieniem, dla upamiętnienia zasług, ale Neely’ego dawno już tu wtedy nie było. Nie tylko stąd wyjechał, ale także nie zamierzał tu wracać. Powód, dla którego teraz wrócił, nie był do końca jasny, choć w głębi duszy czuł, że kiedyś do tego dojdzie. Że przyjdzie taki dzień, gdy wezwą go do powrotu. Wiedział, że któregoś dnia Rake umrze i na jego pogrzeb zjadą się setki dawnych zawodników. Otoczą trumnę i ubrani w klubową zieleń będą stali pogrążeni w żalu po odejściu legendy, którą kochali i nienawidzili. Ale wielokrotnie sobie przyrzekał, że nigdy nie wróci tu za życia Rake’a. W głębi za trybuną dla gości znajdowały się dwa boiska treningowe – jedno ze sztucznym oświetleniem, drugie bez. Żadna szkoła w całym stanie nie mogła się pochwalić takimi luksusami, ale też nigdzie nie hołubiono tak szkolnego futbolu, jak w Messinie. Neely wciąż miał w uszach gwizdki trenera i głuchy łoskot zderzających się ciał na treningu Spartan przed piątkowym meczem. Przeszedł przez pomalowaną na obowiązkowy ciemnozielony kolor bramę i wszedł na stadion. Trawnik w strefie końcowej boiska był zadbany i gotowy do gry i tylko w okolicach bramki sterczało trochę niesfornych źdźbeł, a w jednym z narożników widniało kilka plam chwastów. To kazało mu lepiej przyjrzeć się murawie i wtedy dojrzał też kilka nierówno skoszonych fragmentów wzdłuż krawędzi bieżni. W czasach chwały w każdy czwartek po południu przychodziło tu kilkunastu ochotników, którzy ogrodowymi nożycami przystrzygali każde wystające źdźbło trawy i przeczesywali grabkami całe boisko. Jednak czasy chwały minęły, odchodząc wraz z Rakiem. Teraz w drużynie Spartan Messina grali zwykli śmiertelnicy i miasto już tak się nią nie przejmowało. Trener Rake zwymyślał kiedyś głośno elegancko ubranego mężczyznę za to, że śmiał wejść na świętą murawę z trawy bermudzkiej, którą porośnięte było boisko. Mężczyzna szybko się wycofał, obszedł boisko, i dopiero gdy podszedł bliżej, Rake zdał sobie sprawę, że nawrzeszczał na burmistrza Messiny. Burmistrz poczuł się urażony, ale Rake zupełnie się tym nie przejął. Nikt nie miał prawa chodzić po jego boisku. Burmistrz, który nie przywykł do tego, by na niego krzyczano, podjął próbę pozbycia się Rake’a, jednak nic nie wskórał, ponieważ radni stosunkiem czterech głosów do jednego odrzucili wniosek o zwolnienie trenera.
W tamtych czasach Eddie Rake miał w Messinie silniejszą pozycję niż wszyscy pozostali politycy razem wzięci i nie musiał się z nikim liczyć. Neely ruszył wzdłuż bocznej linii, wolno podszedł do trybuny dla kibiców gospodarzy i stanął, czując na plecach przedmeczowe ciarki. Przypomniał mu się dawno niesłyszany ryk tłumu na Patelni, zagłuszający dźwięki orkiestry grającej bez końca bojową pieśń Spartan, a przy linii bocznej zamajaczył mu zawodnik z numerem 19, przeprowadzający przy akompaniamencie wiwatów publiczności nerwową rozgrzewkę. Z numerem 19 grał krajowy reprezentant liceów, wysoko ceniony rozgrywający o celnym podaniu, szybkich nogach i potężnej masie ciała, chyba najwybitniejszy futbolista wywodzący się z Messiny. Kiedyś, w innym życiu, numer 19 należał do niego, Neely’ego Crenshawa. Szedł dalej wzdłuż linii bocznej i zatrzymał się w połowie boiska, skąd Rake dowodził setkami meczów, i znów przejechał wzrokiem po pustej Patelni, na której w piątkowe wieczory zasiadało kiedyś dziesięć tysięcy kibiców, by dopingować ukochaną drużynę futbolową z miejscowego liceum. Słyszał, że podobno teraz frekwencja jest o połowę mniejsza. Od czasów olśniewających sukcesów numeru 19 minęło piętnaście lat. Piętnaście lat od chwili, gdy Neely po raz ostatni wybiegł na świętą murawę boiska. Ileż to razy sobie obiecywał, że nigdy nie zrobi tego, co właśnie robi? Ile razy przysięgał w duchu, że nigdy tu nie wróci? Z boiska treningowego dobiegł dźwięk trenerskiego gwizdka i czyjś krzyk, ale Neely prawie tego nie słyszał. Jego uszy wypełniało bicie werbli w orkiestrze, płynący z głośników chropowaty, niezapomniany głos pana Bo Michaela i ogłuszający łomot tysięcy nóg podskakujących na Patelni. A także wrzaski Rake’a, który rzadko tracił opanowanie w ogniu walki na boisku. Do ogólnej wrzawy dołączały skandujące i podskakujące cheerleaderki w króciutkich spódniczkach i rajstopach na zgrabnych opalonych nogach. Neely mógł wśród nich przebierać. Jego rodzice siadywali na wysokości linii czterdziestego jarda, osiem rzędów poniżej loży prasowej. Zawsze przed rozpoczęciem meczu miał zwyczaj machać do matki, która i tak większość czasu spędzała, modląc się w duchu, przekonana, że jej syn za chwilę skręci kark. Łowcy talentów z drużyn uniwersyteckich dostawali bilety do wydzielonego sektora trybun na linii pięćdziesięciu jardów, najlepszego punktu obserwacyjnego. Ktoś doliczył się kiedyś trzydziestu ośmiu łowców, z których wszyscy reprezentowali Garnet Central i wszyscy mieli oko na zawodnika numer 19. Na adres Neely’ego przyszły listy z ponad setki college’ów; jego ojciec wciąż je trzymał w domowym archiwum. Trzydzieści jeden uczelni zaoferowało mu
pełne stypendia. Gdy Neely ostatecznie zdecydował się na Tech, władze uczelni zwołały konferencję prasową, a w gazetach ukazały się wielkie nagłówki. Dziesięć tysięcy miejsc siedzących na trybunach w miasteczku z ośmioma tysiącami mieszkańców. Matematycznie bez sensu. Ale na mecze kibice zjeżdżali się z całej okolicy – z zapadłych dziur, gdzie w piątkowe wieczory nie było co robić. Dostawali tygodniówkę, kupowali zapas piwa, przyjeżdżali do miasta na boisko i tłoczyli się w jednym sektorze na północnym krańcu trybuny, robiąc więcej hałasu niż uczniowie, orkiestra i miejscowi razem wzięci. W czasach, gdy Neely był chłopcem, jego ojciec trzymał go z dala od północnego sektora trybun. Siedzący tam „prostacy” pili alkohol, wszczynali burdy i nie przebierali w słowach pod adresem oficjeli. Niedługo potem zawodnik numer 19 pokochał wrzaski tych „prostaków”, a oni niewątpliwie pokochali jego. Ale teraz Patelnia zamarła w milczącym oczekiwaniu. Poszedł dalej wzdłuż bocznej linii, trzymając ręce wetknięte głęboko w kieszenie. Zapomniany idol, którego gwiazda zgasła tak szybko. Rozgrywający Spartan Messina przez trzy kolejne sezony. Na koncie ponad sto podań zakończonych przyłożeniem i ani jednej porażki na własnym boisku. Mecze wracały do niego we wspomnieniach, choć starał się przed tym bronić. Tamte czasy minęły, powtórzył w duchu po raz setny. Minęły dawno temu. W południowym sektorze trybun sponsorzy ustawili wielką tablicę wyników, a wokół niej białe plansze, na których na zielono przedstawiono historię futbolu w Messinie, a tym samym historię całego miasta. Po sezonach w latach 1960 i 1961, kiedy to pod wodzą niespełna trzydziestoletniego Rake’a drużyna nie doznała ani jednej porażki, w roku 1964 Spartanie rozpoczęli wielkie pasmo zwycięstw, ciągnące się do końca dekady. Miesiąc po przyjściu na świat Neely’ego w 1970 roku, Messina przegrała z South Wayne w meczu o mistrzostwo stanu i dobra passa się skończyła. Do tej porażki drużyna zanotowała osiemdziesiąt cztery zwycięstwa z rzędu – wówczas rekord kraju – a Eddie Rake w wieku trzydziestu dziewięciu lat stał się legendą. Ojciec opowiadał Neely’emu o żałobie, jaka po nieszczęsnej przegranej ogarnęła całe miasto. Jakby osiemdziesiąt cztery kolejne zwycięstwa nic nie znaczyły. Nadeszła zła zima, ale Messina jakoś ją przeżyła. W następnym sezonie chłopcy Rake’a roznieśli South Wayne 13:0 w meczu o mistrzostwo stanu, po czym w latach 1974, ’75 i ’79 drużyna zdobyła kolejne tytuły mistrzowskie. A potem nastąpiła susza. W latach 1980–1987, gdy Neely był w klasie maturalnej, Messina kroczyła od zwycięstwa do zwycięstwa w rozgrywkach strefowych i play-offach, by regularnie przegrywać finały o mistrzostwo stanu. Miasto ogarnęło przygnębienie. Bywalcy miejskich kafejek siedzieli osowiali, z nostalgią wspominając czasy wielkiego pasma zwycięstw. W dodatku jedna ze
szkół w Kalifornii zanotowała dziewięćdziesiąt zwycięstw z rzędu i mieszkańcy Messiny odczuli to jako osobisty afront. W lewo od tablicy wyników ciągnął się rząd zielonych plansz, na których białymi literami wypisano nazwiska najsłynniejszych zawodników w historii drużyny. Siedem numerów zawodniczych wycofano z użytku, w tym, jako ostatni, numer 19 – Neely’ego. Obok wisiała plansza z numerem 56 Jessego Trappa, linebackera, który po szkole grał krótko w Miami, po czym trafił do więzienia. W roku 1974 Rake wycofał numer 81 Romana Armsteada, jedynego zawodnika Spartan, który później grał w NFL1. Za południowym krańcem trybun znajdował się domek klubowy, który wielkością i wyposażeniem mógł budzić zazdrość wielu college’ów. Mieściły się w nim siłownia i szatnie dla zawodników, w części dla drużyny gości pokryte wykładziną dywanową, oraz prysznice. Budowę domku sfinansowali miejscowi sponsorzy, zmobilizowani do zrzutki przez trwającą całą zimę nachalną kampanię. Zresztą nikt na drużynę Spartan Messina nie żałował grosza. Trener Rake zażyczył sobie siłowni, szatni i gabinetów trenerskich, więc sponsorzy praktycznie zapomnieli o Bożym Narodzeniu. Neely dojrzał też coś nowego, czego wcześniej tu nie było. Tuż za furtką prowadzącą do domku klubowego stał ceglany postument, a na nim popiersie z brązu. Z bliska dało się rozpoznać, że wyobraża ono Rake’a. Nadnaturalnej wielkości głowa ze zmarszczonym czołem, dobrze Neely’emu znanym ściągnięciem twarzy wokół oczu i cieniem uśmieszku na ustach. Na głowie miał tę samą podniszczoną czapeczkę, z którą od lat się nie rozstawał. Brązowe popiersie Eddiego Rake’a w sile wieku, nie siedemdziesięcioletniego starszego mężczyzny, jakim był obecnie. Na postumencie umieszczono tabliczkę ze spisem trenerskich osiągnięć Rake’a, które niemal każdy mieszkaniec Messiny potrafił wyrecytować z pamięci – trzydzieści cztery lata na stanowisku trenera Spartan, czterysta osiemnaście zwycięstw, sześćdziesiąt dwie porażki, trzynaście tytułów mistrza stanu, trwające od 1964 do 1970 roku nieprzerwane pasmo osiemdziesięciu czterech zwycięstw. Był to ołtarzyk i Neely wyobraził sobie, jak przechodzący tędy w piątkowe wieczory zawodnicy Spartan nabożnie skłaniają głowy. Podmuchy wiatru podrywały i niosły tumany zeschłych liści. Trening na bocznym boisku dobiegł końca i Neely ujrzał zbliżającą się gromadę umorusanych i spoconych graczy. Woląc uniknąć spotkania, wyszedł i ruszył bieżnią z powrotem w stronę bramy. Wspiął się po schodkach do trzydziestego rzędu siedzeń i usiadł na Patelni wysoko nad płytą Stadionu Rake’a, skąd roztaczał się widok na całą dolinę. W oddali widać było iglice wież kościelnych sterczące ponad złotobrązowymi wierzchołkami drzew, którymi obrośnięte były ulice. Iglica po lewej należała do kościoła metodystów, kawałek dalej stała
niewidoczna stąd elegancka piętrowa willa, którą miasto sprezentowało Eddiemu Rake’owi na pięćdziesiąte urodziny. I to właśnie w niej pani Lila, ich trzy córki oraz reszta rodziny Rake’ów czekali teraz, aż trener wyda ostatnie tchnienie. Niewątpliwie w domu było też wielu przyjaciół i mnóstwo tac ze stertami jedzenia, a wszędzie stały wazony z kwiatami. Ciekawe, czy w tłumie gości byli też jacyś dawni zawodnicy? Neely szczerze w to wątpił. *** Na parking przed bramą wjechał samochód i zaparkował obok auta Neely’ego. Jego kierowcą był także dawny zawodnik Spartan, ale w odróżnieniu od Neely’ego miał na sobie marynarkę i koszulę z krawatem. Ruszył wolno bieżnią, jak Neely uważając, by nie postawić stopy na murawie boiska. Dostrzegł kolegę na Patelni i dołączył do niego. – Długo już tu siedzisz? – zapytał, ściskając mu dłoń. – Niedługo – odrzekł Neely. – Już umarł? – Nie, jeszcze nie. Paul Curry odebrał czterdzieści siedem z sześćdziesięciu trzech podań na przyłożenia, jakie Neely wykonał w ciągu trzech lat ich wspólnej kariery na boisku. Podanie Crenshawa do Curry’ego należało do standardowych zagrań i było praktycznie nie do obrony. Obaj byli kapitanami drużyny2 i bliskimi przyjaciółmi, których drogi z biegiem lat się rozeszły, jednak nadal kilka razy w roku do siebie dzwonili. Dziadek Paula założył pierwszy bank w Messinie, przez co przyszłość chłopca była przesądzona już w chwili narodzin. Ożenił się z dziewczyną z innej szacownej miejscowej rodziny i poprosił Neely’go, żeby był jego drużbą. Przyjazd na wesele Paula był dla Neely’go ostatnią do dziś wizytą w Messinie. – Jak rodzina? – zapytał. – W porządku. Mona jest w ciąży. – No pewnie, że jest w ciąży. Piątej czy szóstej? – Dopiero czwartej. Neely pokręcił głową. Siedzieli metr od siebie, obaj zapatrzeni w dal. Rozmawiali, ale myślami byli gdzie indziej. Od strony domku klubowego dobiegł szum uruchamianych silników i z parkingu zaczęły wyjeżdżać samochody. – A jak drużyna? – spytał Neely. – Nieźle. Cztery mecze wygrane, dwa przegrane. Trenerem jest jakiś młody koleś z Missouri. Podoba mi się, tylko brakuje mu młodych talentów.
– Z Missouri? – Mhm. W promieniu tysiąca kilometrów nie znaleźli nikogo, kto by reflektował na tę pracę. Neely obrzucił go spojrzeniem. – Trochę utyłeś – mruknął. – Jestem bankierem i rotarianinem, ale na bieżni i tak nie masz ze mną szans – powiedział i od razu pożałował swych słów. Lewe kolano Neely’ego było dwa razy grubsze od prawego. – Bez wątpienia – odrzekł z uśmiechem Neely. Nie wyglądał na urażonego. W milczeniu przyglądali się ostatnim odjeżdżającym autom. Większość ruszała z piskiem opon, a przynajmniej się starała. Ot, taka drobna tradycja Spartan. Na stadionie znów zapadła cisza. – Przychodzisz tu czasami, jak nie ma nikogo? – spytał Neely. – Kiedyś tak robiłem. – Chodzisz wokół boiska i wspominasz dawne czasy? – Wspominałem, ale mi przeszło. Jak wszystkim. – Dla mnie to pierwszy raz od wycofania mojego numeru. – Tobie jeszcze nie przeszło. Wciąż żyjesz wspomnieniami, wciąż marzysz. Wciąż jeszcze jesteś reprezentacyjnym rozgrywającym. – Żałuję, że w ogóle kiedyś dotknąłem piłki. – W tym mieście byłeś na to skazany. Rake nas dopadł w szóstej klasie i wciągnął do gry. Były cztery drużyny, pamiętasz? Czerwoni, niebiescy, złoci i czarni. Nie było zielonych, bo inaczej wszyscy chcieliby mieć zielone stroje. Grywaliśmy we wtorki wieczorem i przyciągaliśmy więcej widzów niż większość liceów. Trenowaliśmy te same zagrania, jakie Rake zarządzał na meczach piątkowych. Stosowaliśmy tę samą strategię. Wszyscy marzyli, żeby zagrać w Spartanach przed dziesięciotysięcznym tłumem fanatyków. Od dziewiątej klasy Rake osobiście prowadził nasze treningi i poznaliśmy wszystkie czterdzieści zagrywek z jego katalogu. Mogliśmy je recytować przez sen. – Wciąż je jeszcze pamiętam. – Neely się uśmiechnął. – Ja też. Pamiętam, jak kiedyś przez dwie godziny kazał nam ćwiczyć przekładankę w prawo. – Bo tobie wciąż się myliły nogi. – A potem ganialiśmy tam i z powrotem po Patelni, aż się porzygaliśmy. – No, taki był Rake. – Neely pokiwał głową. – Nie możesz się doczekać włożenia trykotu uniwersyteckiego, a przez ten czas stajesz się bohaterem, idolem, cholernym zarozumialcem, bo w tym mieście wszystko ci wolno. Nic, tylko wygrywasz i wygrywasz, jesteś królem w swoim małym świecie, a potem nagle pyk i wszystko znika. Grasz swój ostatni mecz,
ludzie płaczą, a ty nie możesz uwierzyć, że już po wszystkim. Na twoje miejsce wbiega nowa drużyna, a o tobie zapominają. – To było już tak dawno temu. – Piętnaście lat, kolego. Kiedy przyjeżdżałem z college’u na święta, nigdy tu nie przychodziłem. Unikałem nawet przejeżdżania obok szkoły. I nigdy nie spotkałem Rake’a. Nie miałem ochoty. A potem któregoś wieczoru latem, tuż przed powrotem na uczelnię, jakiś miesiąc przed jego zwolnieniem, coś mnie podkusiło. Kupiłem sześciopak piwa, wszedłem tu na górę i rozegrałem w myślach wszystkie mecze. Przesiedziałem tak parę godzin. Patrzyłem, jak się tam zwijamy, zdobywamy punkty i wypruwamy z siebie żyły. Było cudownie. A potem zrobiło się strasznie, bo wszystko się skończyło. Naszą chwałę diabli wzięli. – Nienawidziłeś wtedy Rake’a? – Nie. Wtedy go kochałem. – Jednego dnia było tak, drugiego inaczej. – U większości z nas. – A teraz cię to boli? – Już nie. Kiedy się ożeniłem, wykupiliśmy karnet na cały sezon i zapisaliśmy się do klubu kibica, tak jak wszyscy. Normalka. Z czasem zapomniałem o byciu bohaterem i zamieniłem się w zwykłego kibica. – Chodzisz na wszystkie mecze? Paul wyciągnął rękę w lewo. – Jasne. Do banku należy cały ten sektor. – Twojej rodzinie potrzebny jest cały sektor? – Mona jest bardzo płodna. – Najwidoczniej. Jak wygląda? – Jak kobieta w ciąży. – Pytam, no wiesz, czy jest w formie? – Czyli innymi słowy, czy się roztyła, tak? – No właśnie. – Nie, nie roztyła się. Ćwiczy codziennie po dwie godziny i odżywia się samą sałatą. Wygląda świetnie i zaprasza cię dziś na kolację. – Na sałatę? – Na wszystko, co zechcesz. Mogę do niej zadzwonić i potwierdzić? – Jeszcze nie. Najpierw pogadajmy. Zamilkli i przez dłuższą chwilę się nie odzywali. W milczeniu przyglądali się, jak pod bramę podjeżdża pick-up i z szoferki wysiada masywnie zbudowany mężczyzna w wyblakłych dżinsach i dżinsowej czapeczce na głowie. Przybysz miał gęsty zarost i wyraźnie utykał. Wszedł na stadion, obszedł pole punktowe i ruszył bieżnią wzdłuż boiska. Dotarł do Patelni, spojrzał w górę, dostrzegając
Neely’ego i Curry’ego, którzy nie spuszczali z niego oka. Skinął im głową, wszedł na Patelnię i usiadłszy w jednym z dolnych rzędów, znieruchomiał, wpatrzony w płytę boiska. – To Orley Short – powiedział Paul, któremu wreszcie udało się skojarzyć twarz z nazwiskiem. – Końcówka lat siedemdziesiątych. – Pamiętam go. – Neely kiwnął głową. – Najwolniejszy linebacker w historii. – I najostrzejszy. Dotarł do reprezentacji konferencji. Grał rok w drużynie studium pomaturalnego, po czym zrezygnował i na resztę życia został drwalem. – Rake uwielbiał takich osiłków, nie? – Jak my wszyscy. Czterech takich w obronie i mistrzostwo strefy zapewnione. Pod bramę podjechał następny pick-up i stanął obok pierwszego. Z szoferki wysiadł kolejny zwalisty osiłek w drelichowym kombinezonie, podszedł do Patelni, przywitał się z Orleyem Shortem i usiadł obok. Z ich zachowania wynikało, że nie byli umówieni. – Nie mogę go umiejscowić w czasie – mruknął Paul, poirytowany tym, że sobie go nie przypomina. W ciągu trzydziestu kilku lat przez ręce Rake’a przeszły setki chłopców z Messiny i całego okręgu, a większość z nich nigdy się stąd nie ruszyła. Wszyscy zawodnicy Rake’a wzajemnie się znali. Należeli do jednego bractwa, którego listę członków raz na zawsze zamknięto. – Powinieneś częściej tu wpadać – rzekł Paul, bo wypadało coś powiedzieć. – Dlaczego? – Ludzie chętnie by cię zobaczyli. – Może ja nie chcę widzieć ich. – Dlaczego? – Nie wiem. – Myślisz, że ludzie wciąż mają do ciebie żal, że nie zdobyłeś Heismana?3 – Nie. – Na pewno cię pamiętają, ale należysz już do historii. Wciąż jesteś dla nich reprezentantem kraju, ale sprzed wielu lat. Jak zajrzysz do Renfrow’s Café, to zobaczysz, że Maggie wciąż ma nad kasą twoje ogromne zdjęcie. Bywam tam co czwartek na śniadaniu i rozmowa niemal zawsze zamienia się w dyskusję, kto w historii futbolu w Messinie był najlepszym rozgrywającym: Neely Crenshaw czy Wally Webb. Webb był gwiazdą przez cztery lata, odniósł czterdzieści sześć zwycięstw z rzędu, nigdy nie przegrał i tak dalej, i tak dalej. Za to Crenshaw grywał przeciwko czarnym, a gra z nimi była szybsza i ostrzejsza. Crenshaw dostał się do drużyny Tech, a Webb nie dorósł do dużej gry. I tak bez końca. Oni wciąż cię kochają, Neely. – Dzięki, ale nie skorzystam.
– Jak sobie chcesz. – To się działo w innym życiu. – Daj spokój, wyluzuj. Ciesz się wspomnieniami. – Nie mogę. Bo jest w nich Rake. – To po co tu przyjechałeś? – Sam nie wiem. Gdzieś w czeluściach eleganckiego garnituru Paula zabrzęczał telefon. Wyłuskał go i rzucił: „Curry”. Chwilę słuchał, po czym powiedział: – Tak, jest tu obok. Przysięgam. Dobra. Zatrzasnął klapkę i schował telefon do kieszeni. – To Silos – wyjaśnił. – Mówiłem mu, że być może przyjedziesz. Neely uśmiechnął się i pokręcił głową na myśl o Silosie Mooneyu. – Nie widziałem go od matury. – Tyle że on jej nie zdał, jeśli dobrze pamiętasz. – A tak, zapomniałem. – Miał drobne kłopoty z policją. Zabronione substancje czwartej kategorii. Ojciec wyrzucił go z domu miesiąc przed maturą. – Tak, teraz sobie przypominam. – Przez kilka tygodni mieszkał w piwnicy u Rake’a, potem wstąpił do wojska. – I co teraz robi? – No cóż, powiedzmy, że prowadzi barwne życie. Wyrzucili go z wojska z wilczym biletem i przez parę lat zatrudniał się na platformach wiertniczych na morzu. Uczciwa praca go znużyła, więc wrócił do Messiny i handlował narkotykami do czasu, gdy ktoś próbował go zastrzelić. – Rozumiem, że chybił. – Raptem o dwa centymetry. Po strzelaninie postanowił się ustatkować. Pożyczyłem mu pięć tysięcy dolarów na kupno od Franklina jego sklepu z butami i Silos przekwalifikował się na przedsiębiorcę. Zaczął obniżać ceny butów i jednocześnie podwajać zarobki personelu, więc po roku zbankrutował. Zajął się sprzedażą kwater na cmentarzu, potem handlem używanymi autami, potem samochodami kempingowymi. Później straciłem go na chwilę z oczu, aż któregoś dnia zjawił się w banku i spłacił wszystkie długi żywą gotówką. Oświadczył, że wreszcie trafił na żyłę złota. – W Messinie? – Mhm. Jakimś cudem wydębił od starego Joslina szrot na wschodnich obrzeżach miasta, postawił budynek magazynowy i na połówce placu od frontu prowadzi legalny warsztat napraw blacharskich. To dojna krowa. Na tylnej połówce zajmuje się rozbiórką na części kradzionych pojazdów, głównie pickupów. A to już całe stado dojnych krów.
– Sam ci tego chyba nie powiedział. – Nie, o rozbiórce nie wspomniał. Ale zajmuję się jego bankowością, a tu trudno utrzymać coś w sekrecie. Dogadał się z bandą złodziei w obu Karolinach. Oni podsyłają mu kradzione pojazdy, a on je demontuje i wysyła im części, wszystko płatne gotówką. Wygląda na to, że operują dużymi sumami. – A gliny? – Jeszcze się nie wtrąciły, jednak wszyscy jego kontrahenci zachowują maksymalną ostrożność. Spodziewam się, że lada dzień agenci FBI wkroczą do niego z nakazem w garści, więc jestem przygotowany. – Cały Silos – parsknął Neely. – Zupełnie zszedł na psy. Rozpił się, ma mnóstwo kobiet, szasta pieniędzmi na prawo i lewo. Wygląda dziesięć lat starzej. – Ciekawe, dlaczego mnie to nie dziwi? Wciąż wdaje się w bójki? – Bez przerwy. Uważaj, co przy nim mówisz o Rake’u. Nikt go nie kocha tak jak Silos. Jak coś źle o nim powiesz, może się na ciebie rzucić. – Spokojnie. Grając na środku ataku albo na wysuniętej obronie, Silos Mooney zawsze rządził środkiem pola. Miał niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i budowę, no cóż, jak silos zbożowy. Wszystko w nim było ciężkie i masywne: klatka piersiowa, obwód w pasie, ręce, ramiona. Grał przez trzy lata z Neelym i Paulem, ale w odróżnieniu od nich w każdym meczu zaliczał średnio trzy faule, kiedyś nawet cztery – po jednym w każdej kwarcie meczu. Dwa razy usunięto go z boiska za kopnięcie przeciwnika w krocze, a jego ambicją było upuszczenie krwi nieszczęśnikowi, któremu przyszło grać naprzeciwko niego. – Już skurwiel krwawi – burczał podczas krótkich narad w kole, zwykle pod koniec pierwszej połowy. – Nie dotrwa do końca. – No dalej, weź go i zabij – podpuszczał go Neely niczym wściekłego psa. Pozbycie się jednego liniowego obrony przeciwnika bardzo ułatwiało grę. Żaden futbolista w Messinie nie dostawał tak częstego i głośnego opieprzu od trenera Rake’a jak Silos Mooney. Żaden też bardziej na niego nie zasługiwał i żadnemu bycie opieprzanym nie sprawiało większej frajdy. W północnym sektorze Patelni, tam gdzie niegdyś siadali wrzaskliwi wiejscy prostacy, pojawiła się sylwetka mężczyzny, który powoli wspiął się do ostatniego rzędu i usiadł. Znajdował się za daleko, by można go było rozpoznać, ale widać było, że nie przyszedł tu w poszukiwaniu towarzystwa. Wpatrzył się w płytę boiska i zatonął we własnych wspomnieniach. Na bieżnię wbiegł pierwszy miłośnik joggingu i zaczął okrążać boisko. Zwykle o tej porze dnia na stadionie pojawiało się kilku biegaczy i chodziarzy, którzy odbywali po kilka rund. Rake nigdy nie dopuszczał do takiej profanacji boiska, ale po jego odejściu narodził się pomysł udostępnienia bieżni tym, którzy
sfinansowali jej powstanie. W pobliżu kręcił się wtedy boiskowy, pilnując, by nikt nie ważył się wejść na murawę. – A co słychać u Floyda? – spytał Neely. – Nadal siedzi w Nashville, szarpie struny gitary i pisze niedobrą muzykę. Goni za marzeniami. – A Ontario? – Jest tu, pracuje na poczcie. Mają z Takitą trójkę dzieci. Ona uczy w szkole i jest tak samo słodka, jak kiedyś. Chodzą do kościoła pięć razy w tygodniu. – Czyli nadal się uśmiecha? – Zawsze. – A Denny? – Też tu jest. Uczy chemii w szkole. I nie opuszcza ani jednego meczu. – Miałeś w szkole chemię? – Nie. – Ja też nie. Miałem same piątki i nie przeczytałem ani jednej książki. – Nie musiałeś. Grałeś w reprezentacji kraju. – Jesse wciąż siedzi w więzieniu? – O, tak. I jeszcze długo posiedzi. – Gdzie jest? – W Buford. Widuję jego matkę i zawsze o niego pytam. A ona zawsze wtedy płacze; nic na to nie mogę poradzić. – Ciekawe, czy wie o Rake’u? Paul pokręcił głową, wzruszył ramionami i obaj zamilkli, obserwując przez chwilę zmagania starszego biegacza na bieżni. Kawałek za nim truchtały dwie zażywne młode kobiety, zużywające więcej energii na gadanie niż bieg. – Doszedłeś do tego, dlaczego Jesse przeszedł do Miami? – spytał Neely. – Właściwie nie. Mówiło się o pieniądzach, ale Jesse nigdy tego nie potwierdził. – Pamiętasz reakcję Rake’a? – Pewno. Chciał go zabić. Zdaje się, że naobiecywał coś naganiaczom z A and M4. – Rake zawsze lubił decydować o swoich gwiazdach – powiedział z przekonaniem Neely. – Mnie chciał wysłać na uniwersytet stanowy. – I trzeba było pójść. – Teraz już za późno. – Dlaczego zdecydowałeś się na Tech? – Podobał mi się ich trener rozgrywających. – Nikomu nie podobał się ich trener rozgrywających. Jaki był prawdziwy powód? – Naprawdę chcesz wiedzieć?
– Tak. Po piętnastu latach naprawdę chcę wiedzieć. – Pięćdziesiąt tysięcy dolców w gotówce. – Nie! – Tak. Stanowy dawał czterdzieści, A and M trzydzieści pięć, parę innych było gotowych zapłacić dwadzieścia. – Nigdy mi nie mówiłeś. – Nigdy nikomu nie powiedziałem. Ty jesteś pierwszy. To śliska sprawa. – Dostałeś od Tech pięćdziesiąt tysięcy w gotówce? – powtórzył wolno Paul. – Pięćset studolarówek w czerwonym płóciennym woreczku, który ktoś włożył mi do bagażnika samochodu, kiedy siedziałem z Krzykaczką w kinie. Następnego dnia rano podpisałem zgłoszenie do Tech. – Twoi rodzice wiedzieli? – Zwariowałeś? Ojciec od razu poleciałby z tym do NCAA5. – Dlaczego to przyjąłeś? – Paul, każda uczelnia oferowała forsę, nie bądź naiwniakiem. To był standard. – Nie jestem naiwniakiem, po prostu mnie zaskoczyłeś. – Dlaczego? Mogłem zapisać się do Tech za darmo albo wziąć od nich pieniądze. Pięćdziesiąt tysięcy dolców dla osiemnastoletniego kretyna to jak wygrany los na loterii. – Ale mimo wszystko… – Każdy z naganiaczy proponował pieniądze. Bez wyjątku. Pomyślałem, że skoro wszyscy to robią, to widać tak musi być. – Jak ukryłeś te pieniądze? – Poutykałem w różnych miejscach. Już jako student Tech zapłaciłem gotówką za samochód. Ale długo nie pojeździł. – Twoi rodzice niczego nie podejrzewali? – Podejrzewali, ale byłem w college’u daleko od domu i nie mogli o wszystkim wiedzieć. – Nic z tego nie zaoszczędziłeś? – Po co oszczędzać, jak się jest na liście płac? – Na jakiej liście płac? Neely poprawił się na ławce, a na jego twarzy pojawił się pobłażliwy uśmieszek. – Nie traktuj mnie protekcjonalnie, zasrańcu – obruszył się Paul. – Tak się składa, że większość z nas nie załapała się na grę w pierwszej lidze. – Pamiętasz Puchar Aligatorów, kiedy byłem na pierwszym roku? – Pewno. Wszyscy byliśmy na tym meczu. – W drugiej połowie wstałem z ławki, podałem na trzy przyłożenia, przebiegłem sto jardów i wygrałem mecz podaniem w ostatniej sekundzie.
Narodziła się nowa gwiazda. Uznali mnie za najlepszego pierwszoroczniaka w kraju, bla, bla, bla. Wróciłem do szkoły i okazało się, że w mojej skrytce leży mała paczuszka, a w niej pięć tysięcy dolarów. Na dołączonej karteczce było napisane: „Dobrze się sprawiłeś. Tylko tak dalej”. Bez podpisu. Ale przekaz był jasny: nie przestawaj wygrywać, to my nie przestaniemy płacić. Więc nie musiałem nic oszczędzać. Pick-up Silosa miał dziwny kolor między złotem a czerwienią. Felgi lśniły srebrzyście, natomiast szyby były smoliście czarne. – Już jest – powiedział Paul, przyglądając się pojazdowi parkującemu pod bramą. – Co to za auto? – zdziwił się Neely. – Pewnie kradzione. Sam Silos też prezentował się nietypowo. Ubrany był w kurtkę lotniczą z czasów drugiej wojny światowej, czarne drelichowe spodnie i czarne kowbojki. Nie schudł ani nie przytył i idąc skrajem boiska, wyglądem wciąż przypominał futbolistę. Miał pewne siebie ruchy zawodnika Spartan Messina, który tylko czeka, by ktoś naraził mu się nieostrożnym słowem. Sądząc po wyglądzie, był gotów w każdej chwili nałożyć pady, zagrać piłkę i staranować przeciwnika. Szedł wpatrzony w środek boiska, jakby coś na nim dostrzegł. Może widział siebie sprzed wielu lat, może słyszał głos wydzierającego się na niego Rake’a. Cokolwiek to było, chwilę postał przy bocznej linii i dopiero potem zaczął się wspinać po schodkach Patelni z rękami głęboko w kieszeniach kurtki. Dotarł na górę zdyszany, wykonał niedźwiadka ze swym dawnym rozgrywającym i spytał, co się z nim działo przez ostatnie piętnaście lat. Wymienili się ciepłymi powitaniami i rubasznymi przytykami, po czym obaj zamilkli. Mieli sobie tak dużo do powiedzenia, ale żaden się nie palił, by zacząć. Usiedli we trzech i zaczęli w milczeniu obserwować kolejnego biegacza. Silos sprawiał wrażenie nieco zmieszanego i gdy wreszcie się odezwał, jego głos był bliski szeptu. – To gdzie teraz mieszkasz? – spytał. – Pod Orlando – odrzekł Neely. – I czym się zajmujesz? – Nieruchomościami. – Masz rodzinę? – Nie, tylko jeden rozwód za sobą. A ty? – Och, na pewno mam kupę dzieciaków, tyle że nic o nich nie wiem. Nigdy się nie ożeniłem. Dobrze ci się powodzi? – Nie narzekam. Ale na liście Forbesa mnie nie ma. – A ja pewnie w przyszłym roku na nią trafię. – W jakiej jesteś branży? – spytał Neely, zerkając ukradkiem na Paula.
– Części samochodowe – odparł Silos. – Po południu byłem u Rake’a. Na miejscu jest pani Lila i dziewczyny, gromada wnucząt i tłum sąsiadów. Dom jest pełen ludzi. Wszyscy siedzą i czekają na jego śmierć. – Widziałeś się z nim? – Nie. Trzymają go gdzieś na tyłach domu, jest przy nim tylko pielęgniarka. Pani Lila oświadczyła, że mąż sobie nie życzy, by ktoś go oglądał w jego ostatnich chwilach. Powiedziała, że wygląda jak szkielet. Obraz Rake’a leżącego w ciemnym pokoju w towarzystwie pielęgniarki odliczającej minuty zmroził ich nastroje i na dłuższą chwilę wszyscy trzej zamilkli. Do chwili zwolnienia z funkcji trenera Rake biegał po boisku w szortach i korkach na nogach, nigdy nie wahając się demonstrować prawidłowych technik blokowania przeciwnika czy gry „sztywnym ramieniem”. Rake lubił fizyczny kontakt ze swoimi zawodnikami, za to unikał poklepywania po plecach za udane zagranie. Lubił taranować i żaden trening nie mógł się obyć bez choćby jednego rzucenia na trawę notatek i szarpnięcia zawodnika za pady. Im zawodnik był roślejszy i silniejszy, tym lepiej. Gdy podczas trenowania bloków coś szło nie po jego myśli, potrafił przyklęknąć we wzorcowej pozycji o trzech punktach podparcia, rzucić piłkę i zaszarżować na któregoś ze środkowych obrońców, który ważył co najmniej dwadzieścia kilo więcej i był zabezpieczony wszelkimi możliwymi ochraniaczami. Wszyscy Spartanie widzieli, jak wyjątkowo rozsierdzony Rake rzucił się na biegnącego runningbacka i jednym potężnym uderzeniem ściął go z nóg. Uwielbiał ostrą grę i wymagał jej od swoich zawodników. W ciągu trzydziestu czterech lat na stanowisku pierwszego trenera Rake’owi tylko dwa razy zdarzyło się wyrzucić zawodnika z boiska. Pierwszy raz w wyniku słynnej bójki na pięści, która pod koniec lat sześćdziesiątych miała miejsce między nim a pewnym zabijaką, który odszedł z drużyny i szukał zwady z trenerem, co nie było trudne. Drugi raz zdarzyło się to za wredny rzut prosto w twarz Neely’ego Crenshawa. Aż trudno było uwierzyć, że ten sam Rake jest teraz dogorywającym starcem, który z trudem łapie powietrze przed swym ostatnim tchnieniem. – Byłem w wojsku na Filipinach – powiedział Silos. Mówił cicho, ale jego dudniący głos i tak niósł się daleko w panującej ciszy. – Pilnowałem oficerskich sraczy i nienawidziłem każdej minuty. Nigdy cię nie widziałem w drużynie college’u. – Niewiele straciłeś – mruknął Neely. – Mówili, że byłeś świetny, tylko potem doznałeś kontuzji. – Rozegrałem parę dobrych meczów. – Na pierwszym roku został ogólnokrajowym graczem tygodnia – wtrącił Paul. – W meczu przeciwko Purdue zaliczył sześć podań na przyłożenia.
– Załatwili ci kolano, tak? – upewnił się Silos. – Tak. – Jak to się stało? – Zyskałem trochę przestrzeni, dojrzałem lukę, mocniej chwyciłem piłkę i ruszyłem pędem, tylko nie zauważyłem linebackera. – Neely powiedział to niechętnie bez chwili zastanowienia, jakby to opowiadał już tysiące razy i wolał więcej tego nie robić. Silos zerwał podczas gry wiązadło krzyżowe przednie, ale jakoś się z tego wykaraskał. Dzięki temu wiedział co nieco o urazach kolana. – Operacja i tak dalej? – spytał. – Cztery operacje. Całkowicie zerwane wiązadło, rozwalona rzepka. – Dostałeś kaskiem? – Obrońca zaatakował kolano w chwili, gdy Neely znajdował się już poza boiskiem – wyjaśnił Paul. – Pokazywali to dziesiątki razy w telewizji. Jeden ze sprawozdawców miał nawet odwagę nazwać to brudnym zagraniem. Mecz był z A and M, więc cóż więcej mogę dodać. – Musiało piekielnie boleć. – Bolało. – Odwieźli go karetką. W Messinie ludzie płakali na ulicach. – Nie wątpię – mruknął Silos. – Tyle że to miasto bardzo łatwo daje się ponieść emocjom. I co, rehabilitacja nie pomogła? – Niestety, był to jeden z tych urazów, o których się mówi, że kończą karierę – powiedział Neely. – Terapia jeszcze wszystko pogorszyła. Sprawa była przesądzona w chwili, gdy złapałem piłkę i zacząłem biec. Należało zostać w kieszeni6, tak jak mnie tego uczono. – Rake nigdy ci nie kazał zostawać w kieszeni. – Tam gra się zupełnie inaczej. – No, banda durniów. Nigdy mi nic nie zaproponowali. Mogłem być świetny. Mogłem być pierwszym w historii środkowym obrońcą z Heismanem. – Bez wątpienia – potwierdził Paul. – W Tech wszyscy o tobie słyszeli – dodał Neely. – Wszyscy wciąż mnie pytali: „Gdzie jest ten wielki Silos Mooney? Dlaczego nie ściągnęli go do nas?”. – Taka strata. – Paul pokiwał głową. – Wciąż jeszcze grałbyś w NFL. – Prawdopodobnie w Packersach – rozmarzył się Silos. – Zarabiałbym wielką kasę. Dupeczki stałyby w kolejce pod moimi drzwiami. To by było życie. – Czy Rake nie namawiał cię do dalszej nauki po maturze? – spytał Neely. – Namawiał, ale nie dali mi zdać matury. – To jak dostałeś się do wojska? – Nakłamałem.
Nie było wątpliwości, że Silos musiał nakłamać, żeby dostać się do wojska, i zapewne zrobił to samo, żeby się z niego wydostać. – Muszę napić się piwa – powiedział. – Macie ochotę na małe piwko, chłopcy? – Ja sobie odpuszczę – bąknął Paul. – Muszę wracać do domu. – A ty? – Silos zwrócił się do Neely’ego. – Chętnie. – Zostaniesz u nas dłużej? – Może. – Ja też. Pasuje mi to miejsce. *** Spartański maraton był doroczną torturą, wymyśloną i organizowaną przez Rake’a na rozpoczęcie kolejnego nowego sezonu. Odbywał się zawsze w pierwszym dniu treningów sierpniowych i zawsze w południe, żeby było jak najgoręcej. Każdy pragnący pozostać w drużynie musiał się stawić na starcie w spodenkach gimnastycznych i butach do biegania, Rake gwizdał i bieg się rozpoczynał. Zasada była prosta: biegniesz, póki nie padniesz ze zmęczenia, minimum dwanaście okrążeń boiska. Jeśli któryś z chłopaków nie dawał rady przebiec pełnych dwunastu okrążeń, następnego dnia dostawał drugą szansę. Dwukrotne nieukończenie biegu oznaczało, że delikwent nie nadawał się na zawodnika Spartan Messina. Szkolny futbolista niemogący przebiec pięciu kilometrów nie miał czego szukać w drużynie. Asystenci trenera zasiadali w klimatyzowanej loży prasowej i liczyli okrążenia, Rake przemierzał boisko od jednego pola punktowego do drugiego i obserwował biegnących, od czasu do czasu pokrzykując i wyrzucając z bieżni biegnących zbyt wolno. Szybkość nie była istotnym kryterium, chyba że zawodnik przestawał biec i zaczynał iść. Wtedy Rake się wtrącał i go dyskwalifikował. Gdy któryś sam się poddał lub został przez Rake’a zdyskwalifikowany, musiał siąść na murawie pośrodku boiska i smażyć się na słońcu, aż ostatni zawodnik zejdzie z bieżni. Podczas biegu obowiązywało niewiele reguł, ale jedna z nich głosiła, że zawodnik wymiotujący na bieżni zostaje automatycznie zdyskwalifikowany. Wymiotowanie poza bieżnią było dozwolone i często się zdarzało, ale nieszczęśnik po uporaniu się z żołądkiem miał obowiązek wrócić na bieżnię i biec dalej. Spośród wielu stosowanych przez Rake’a drakońskich ćwiczeń treningowych, najbardziej obawiano się biegu maratońskiego. W rezultacie, wielu młodych mieszkańców Messiny decydowało się na inną dyscyplinę lub wręcz rezygnowało
z uprawiania sportu. Wystarczyło w lipcu wymówić słowo „maraton”, a każdy potencjalny uczestnik czuł ściskanie w żołądku i suchość w ustach. Z początkiem sierpnia większość zawodników zaczynała szykować się do próby, przebiegając po osiem kilometrów dziennie. Dzięki maratonowi wszyscy Spartanie rozpoczynali sezon w wyśmienitej kondycji. Nie należało do rzadkości, by masywnie zbudowany liniowy tracił w ciągu lata dziesięć, a nawet piętnaście kilo, i nie robił tego dla dziewczyny czy z dbałości o wygląd. Zrzucał wagę po to, by dotrwać do końca spartańskiego maratonu. Po biegu znów zaczynał jeść, choć przybranie na wadze nie było łatwe dla kogoś, kto trzy godziny dziennie spędzał na boisku treningowym. Zresztą trener Rake i tak nie przepadał za masywnymi liniowymi. Wolał szybkich i zadziornych w rodzaju Silosa Mooneya. Będąc już w klasie maturalnej, Neely przebiegł trzydzieści jeden okrążeń, czyli blisko trzynaście kilometrów. Gdy w końcu padł na trawę, rzężąc z wysiłku, nawet nie dosłyszał adresowanych do niego złorzeczeń Rake’a z drugiego końca boiska. Paul przebiegł wtedy nieco ponad piętnaście kilometrów – trzydzieści osiem okrążeń – i został zwycięzcą wyścigu. Każdy zawodnik Spartan znał na pamięć dwie liczby: numer na swojej koszulce i liczbę przebiegniętych okrążeń w spartańskim maratonie. Kontuzja kolana z dnia na dzień obniżyła status Neely’ego do poziomu szeregowego studenta Tech. Właśnie siedział nad piwem w barze, gdy zaczepiła go koleżanka ze szkoły w Messinie. – Miałeś wiadomości z domu? – spytała. – Jakie wiadomości? – zapytał Neely, zupełnie nieciekawy wieści z rodzinnego miasta. – Ustanowili nowy rekord w spartańskim maratonie. – Tak? – No, osiemdziesiąt trzy okrążenia. Neely powtórzył w myślach jej słowa i zrobił szybki rachunek. – To blisko trzydzieści cztery kilometry – powiedział. – No. – I kto to zrobił? – Jakiś chłopak, nazywa się Jaeger. Tylko w Messinie wiadomości z sierpniowych wydarzeń na boisku mogły mieć rangę miejscowych sensacji. I to właśnie Randy Jaeger wspinał się teraz na Patelnię. Miał na sobie zieloną klubową koszulkę z białą piątką w srebrzystej obwódce, ciasno upchaną pod paskiem dżinsów. Był niski, bardzo szczupły w pasie i niewątpliwie błyszczał kiedyś jako zwinny i szybki skrzydłowy z imponującym czasem na czterdzieści
jardów. Najpierw zauważył Paula i dopiero po chwili rozpoznał Neely’ego. Zatrzymał się trzy rzędy poniżej i wykrzyknął: – Neely Crenshaw! – We własnej osobie – odparł Neely. Jaeger podszedł bliżej i uścisnęli sobie ręce. Znali się z Paulem, bo jak się okazało, do rodziny Randy’ego należało centrum handlowe na północ od miasta i jak wszyscy miejscowi, korzystali z usług banku Paula. – Wiadomo coś o Rake’u? – spytał Jaeger, siadając w rzędzie powyżej i pochylając się do przodu. – Niewiele. Ale jeszcze się trzyma – rzekł ponuro Paul. – Kiedy przestałeś grać? – spytał Neely. – W dziewięćdziesiątym trzecim. – A jego zwolnili…? – W dziewięćdziesiątym drugim, moim maturalnym. Byłem jednym z kapitanów. Zapadło ciężkie milczenie na wzmiankę o zwolnieniu Rake’a, ale żaden nie podjął tematu. W tamtym czasie Neely włóczył się po zachodniej Kanadzie, odreagowując przez blisko pięć lat rozstanie z college’em, i nawet o tym nie wiedział. Później docierały do niego strzępy opowieści o tamtych wydarzeniach, jednak świadomie je ignorował. Wmawiał sobie, że nic go nie obchodzi, co się dzieje z Eddiem Rakiem. – To ty przebiegłeś osiemdziesiąt trzy okrążenia? – zapytał. – Mhm, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym, kiedy byłem w drugiej klasie. – To wciąż jest rekordem? – Mhm. A ty? – Trzydzieści jeden w ostatniej klasie. Osiemdziesiąt trzy, to aż trudno uwierzyć. – Miałem szczęście. Tego dnia było pochmurno i chłodno. – A drugi po tobie? – Chyba czterdzieści pięć. – Czyli trudno to nazwać szczęściem. Grałeś potem w college’u? – Nie. W pełnym stroju, w padach, ważyłem pięćdziesiąt dziewięć kilo. – Ale przez dwa lata grał w reprezentacji stanu – dodał Paul. – Do dziś jest rekordzistą w długości biegów powrotnych. Jego mama po prostu nie była w stanie go podtuczyć. – Mam pytanie – powiedział Neely. – Ja przebiegłem trzydzieści jeden okrążeń i padłem półżywy, po czym Rake zwymyślał mnie jak psa. Co powiedział tobie, kiedy przebiegłeś osiemdziesiąt trzy?
Paul odchrząknął i uśmiechnął się, bo znał odpowiedź. Jaeger pokręcił głową i też się uśmiechnął. – Typowy Rake. Kiedy skończyłem, podszedł i powiedział, tak żeby wszyscy go słyszeli: „Myślałem, że dociągniesz do setki”. Oczywiście mówił to na użytek innych chłopaków. Później, już w szatni, powiedział cicho, że dobrze się sprawiłem. Dwaj biegacze zeszli z bieżni, wspięli się kilka rzędów w górę trybuny i usiadłszy z dala od innych, wpatrywali się w boisko. Obaj mieli około pięćdziesiątki, byli opaleni i szczupli, w markowych butach do biegania. – Ten po prawej to Blanchard Teague, nasz okulista – powiedział Paul, jakby chciał się pochwalić, że zna tu wszystkich. – A ten po lewej to Jon Couch, adwokat. Grali w Spartanach w latach sześćdziesiątych, w czasach wielkiego pasma zwycięstw. – Czyli ani razu nie przegrali – dodał Jaeger. – Zgadza się. Właściwie to drużyna z sześćdziesiątego ósmego nie straciła nawet punktu. Dwanaście meczów i dwanaście wygranych do zera. Ci dwaj wtedy w niej grali. – Masakra – mruknął Jaeger, szczerze poruszony. – To było jeszcze przed naszym urodzeniem – wtrącił Paul. Wspomnienie sezonu zwycięstw do zera wywołało chwilę zadumy. Okulista i adwokat byli pogrążeni w rozmowie, pewnie przeżywali swe wspaniałe sukcesy ze złotego okresu. – Parę lat po zwolnieniu Rake’a w gazecie ukazał się o nim artykuł – odezwał się cicho Paul. – Zawierał wszystkie typowe banały, ale wspomniano też, że w ciągu trzydziestu czterech lat trenował w sumie siedmiuset czternastu zawodników. Taki zresztą miał tytuł: „Eddie Rake i siedmiuset Spartan”. – Tak, czytałem go – rzekł Jaeger. – Ciekawe, ilu z nich przyjdzie na pogrzeb? – powiedział Paul. – Większość. „Małe piwko” w wydaniu Silosa oznaczało dwa kartony piwa i dwóch kolesi do pomocy w wypiciu. Wszyscy trzej wysiedli z jego pick-upa, pierwszy Silos z kartonem budweisera na ramieniu i otwartą butelką w ręku. – O rany – jęknął Paul. – Kto to jest ten chudzielec? – zapytał Neely. – Chyba Kołpak. – To Kołpak nie siedzi? – Wypuszczają go i znów zamykają. – Ten drugi to Amos Kelso – wtrącił Jaeger. – Graliśmy razem. Amos niósł drugi karton, wszyscy trzej weszli na Patelnię, Silos zaprosił Orleya Shorta i jego kolegę, by dołączyli do nich na drinka, a oni bez wahania
wstali i podeszli. Silos wrzasnął jeszcze na Teague’a i Coucha i ci też przenieśli się do rzędu, w którym siedzieli Neely, Paul i Randy Jaeger. Wszyscy się sobie przedstawili i butelki poszły w ruch. – Jakieś wiadomości o Rake’u? – spytał Orley. – Wciąż czekamy – odrzekł Paul. – Zajrzałem do niego dziś po południu – powiedział Couch. – To już kwestia godzin. – Couch przemawiał z prawniczym zadęciem w głosie i Neely od razu poczuł do niego niechęć. Pałeczkę przejął okulista Teague i wygłosił dłuższą mowę o spustoszeniu poczynionym w organizmie Rake’a przez nowotwór. Zrobiło się niemal ciemno i biegacze opuścili bieżnię. Z domku klubowego wyłonił się wysoki przygarbiony mężczyzna i wolnym krokiem podszedł do metalowych słupków podtrzymujących tablicę wyników. – To chyba nie Rabbit, co? – żachnął się Neely. – Oczywiście, że on – odrzekł Paul. – Nigdy stąd nie odejdzie. – Jaką ma teraz oficjalną funkcję? – Nie potrzebuje żadnej. – Uczył mnie historii – powiedział Teague. – A mnie matmy – dodał Couch. Rabbit nauczał w szkole przez jedenaście lat, nim ktoś odkrył, że sam nie skończył dziewiątej klasy. Wybuchł skandal i Rabbit wyleciał z hukiem, ale przygarnął go Rake i zrobił zastępcą dyrektora sportowego. Tego rodzaju funkcja w liceum w Messinie oznaczała tylko tyle, że Rabbit był na każde skinienie Rake’a. Prowadził autobus drużyny, czyścił stroje, konserwował sprzęt i, co najważniejsze, donosił Rake’owi wszystkie plotki. Oświetlenie boiska zamontowano na czterech masztach, po dwa przy dłuższych bokach. Rabbit przekręcił wyłącznik i na południowym końcu strony gości rozbłysło dziesięć rzędów po dziesięć lamp. Na murawie boiska położyły się długie cienie. – Robi to już od tygodnia – mruknął Paul. – Trzyma je zapalone przez całą noc. To jego wersja nocnego czuwania. Gdy Rake umrze, lampy zgasną. Rabbit zachwiał się i pokuśtykał z powrotem do domku, gdzie spędzał noce. – Wciąż tam mieszka? – zapytał Neely. – Tak. Ma pryczę na poddaszu nad siłownią. Uważa się za nocnego stróża. Jest kompletnie walnięty. – Był kapitalnym nauczycielem matmy – powiedział Couch. – Ma szczęście, że jeszcze chodzi – parsknął Paul i wszyscy się roześmiali. Rabbit był częściowo sparaliżowany w wyniku poważnej kontuzji, jakiej doznał podczas meczu w 1981 roku, gdy z przyczyn, których ani on, ani nikt inny nie potrafił pojąć, niespodziewanie wbiegł z bocznej linii na boisko wprost pod nogi Loyda Błyskawicy, bardzo szybkiego i bardzo twardego runningbacka. Loyd grał
później w Auburn, ale tego wieczoru występował w drużynie Greene County i robił to z pełnym zaangażowaniem. Przy remisie pod koniec trzeciej kwarty Loyd wyrwał do przodu, rozpoczynając długi bieg w nadziei na zdobycie przyłożenia. Obie drużyny były dotąd niepokonane, gra była bardzo zażarta i Rabbitowi pewnie coś się od tych emocji pokręciło w głowie. Ku przerażeniu (i zachwytowi) dziesięciu tysięcy kibiców Messiny, wątły i kruchy Rabbit gwałtownie wtargnął na boisko i w okolicach trzydziestego piątego jarda został staranowany przez pędzącego Loyda Błyskawicę. Zderzenie, które ponadczterdziestoletni wówczas Rabbit omal przypłacił życiem, na Loydzie nie zrobiło żadnego wrażenia. Dla niego Rabbit był jak owad uderzający w szybę pędzącego samochodu. Rabbit miał na sobie płócienne spodnie khaki, zieloną bluzę Spartan Messina, zieloną czapeczkę, która po zderzeniu wystrzeliła w powietrze i spadła dziesięć metrów dalej, oraz szpiczaście zakończone kowbojki, z których lewy zerwało mu z nogi w chwili, gdy jego właściciel poleciał w powietrze. Widzowie siedzący w trzydziestym rzędzie zarzekali się, że usłyszeli trzask łamanych kości Rabbita. Gdyby Loyd Błyskawica się nie zatrzymał i pobiegł dalej, kontrowersje wokół tego zdarzenia byłyby znacznie mniejsze. Jednak biedak był tak wstrząśnięty tym, co się stało, że obejrzał się przez ramię, by sprawdzić, kogo właśnie stratował. To spowodowało, że nagle stracił równowagę, a próba jej odzyskania zajęła mu jeszcze około piętnastu metrów biegu, i dopiero wtedy runął na murawę. Padł w okolicy linii dwudziestu jardów, a boisko wręcz zakwitło żółtymi flagami. Podczas gdy trenerzy stali pochyleni nad Rabbitem, zastanawiając się, czy wzywać karetkę, czy pastora, sędziowie szybko przyznali przyłożenie drużynie Greene County. Rake próbował protestować, szybko się jednak poddał. Był równie zaskoczony jak wszyscy, a dodatkowo martwił się stanem Rabbita, który od chwili upadku ani drgnął. Delikatne zbieranie Rabbita z murawy i układanie go na noszach trwało niemal dwadzieścia minut, po czym zniesiono go z boiska i zapakowano do karetki. W chwili gdy ambulans opuszczał stadion, dziesięć tysięcy kibiców Messiny wstało z miejsc i zaczęło bić brawo na cześć Rabbita. Kibice Greene County, niepewni, czy też mają klaskać, czy buczeć, siedzieli, przeżywając w milczeniu całe zdarzenie. No bo z jednej strony ich drużynie zaliczono przyłożenie, z drugiej jednak ten biedny idiota chyba tego nie przeżyje. Rake, jak zawsze mistrz w motywowaniu swojej drużyny, wykorzystał tę przerwę do jej podburzenia. – Rabbit mocniej go rąbnął od was, pajace – warknął pod adresem obrońców. – Skopmy im tyłki i zanieśmy piłkę Rabbitowi.
W czwartej kwarcie Messina zaliczyła trzy przyłożenia i gładko wygrała cały mecz. Rabbit też się wylizał. Miał złamany obojczyk i pęknięte trzy dolne żebra, jednak walnięcie głową o ziemię nie wywołało większych zmian w mózgu, bo znający go dobrze zapewniali, że w jego zachowaniu nie dostrzegają żadnych dodatkowych odchyłek od normy. Nie trzeba dodawać, że Rabbit stał się po tym wszystkim lokalnym bohaterem. Od tego roku Rake na dorocznym bankiecie futbolowym zaczął przyznawać specjalne wyróżnienie, które nazwał nagrodą Rabbita za szarżę roku. Lampy rozbłysły jaśniej, rozpraszając mrok na boisku, a wzrok siedzących stopniowo przyzwyczajał się do nowego oświetlenia. Na końcu Patelni pojawiła się kolejna, nieco mniejsza grupa dawnych zawodników Spartan, lecz ich głosy z tej odległości były ledwo słyszalne. Silos otworzył następną butelkę i jednym haustem opróżnił ją do połowy. – Kiedy ostatni raz widziałeś się z Rakiem? – zwrócił się do Neely’ego Blanchard Teague. – Kilka dni po mojej pierwszej operacji – odrzekł Neely i wszyscy nagle ucichli. Mieli szansę usłyszeć opowieść, której w Messinie nikt wcześniej nie słyszał. – Leżałem w szpitalu. Miałem za sobą jedną operację, trzy następne w planie. – To było brudne zagranie – mruknął Couch, jakby Neely’emu potrzebne było moralne wsparcie. – Jak cholera – potwierdził Amos Kelso. Neely wyobraził ich sobie, jak siedzą w kafejkach przy Main Street i z cierpiętniczymi minami rozmawiają ściszonymi głosami o kraksie na boisku, która w jednej chwili zrujnowała karierę ich bohatera z reprezentacji kraju. Pielęgniarka mówiła mu wtedy, że nigdy wcześniej nie spotkała się z taką lawiną powszechnego współczucia w postaci kartek z życzeniami powrotu do zdrowia, kwiatów, czekoladek, balonów i rysunków całych szkolnych klas, jakie zalały wtedy szpital. I wszystko to od mieszkańców maleńkiej Messiny, trzy godziny drogi od nich. Neely nie życzył sobie żadnych odwiedzin, zrobił tylko wyjątek dla rodziców i trenerów z Tech. Przez osiem długich dni i nocy użalał się nad sobą, szukając ukojenia w maksymalnych dawkach środków przeciwbólowych, na jakie lekarze się godzili. Rake przyszedł któregoś wieczoru, długo po oficjalnych godzinach odwiedzin. – Starał się mnie pocieszać – rzekł Neely, sącząc piwo. – Próbował mnie przekonać, że kolano da się rehabilitować. A ja próbowałem mu wierzyć. – Wspomniał coś o meczu z osiemdziesiątego siódmego? – spytał Silos. – Rozmawialiśmy o nim.
Zapadło długie milczenie, bo wszyscy wrócili myślami do tamtych mistrzostw i tego, co się wtedy wydarzyło. W tamtym roku Messina zdobyła tytuł po raz ostatni i już samo to wystarczyło do prowadzenia wieloletnich analiz. Po pierwszej połowie Spartanie schodzili przy stanie 31:0 dla przeciwników, kompletnie rozbici i stłamszeni przez nieporównanie lepszą drużynę z East Pike, po czym wrócili na boisko w A&M, gdzie na trybunach czekało na nich trzydzieści pięć tysięcy fanów, i rozpoczęli grę bez Rake’a; trener pojawił się na boisku dopiero pod koniec czwartej kwarty. Prawda o tym, co się wtedy wydarzyło, od piętnastu lat leżała głęboko pogrzebana, i najwyraźniej ani Neely, ani Silos, ani Paul, ani Kołpak Taylor nie mieli ochoty jej odgrzebywać. W szpitalnej sali Rake w końcu zdobył się na przeprosiny, jednak Neely nikomu się do tego nie przyznał. Teague i Couch pożegnali się i potruchtali w ciemność. – Ale już nigdy nie wróciłeś, prawda? – powiedział Jaeger. – Po kontuzji już nie – odrzekł Neely. – Dlaczego? – Bo nie chciałem. Kołpak widać zmagał się z butelką czegoś mocniejszego od piwa, bo gdy wreszcie się odezwał, jego słowa zabrzmiały dość bełkotliwie. – Ludzie mówią, że nienawidziłeś Rake’a. – To nieprawda. – A on nienawidził ciebie. – Rake miał problem z gwiazdami w drużynie – wtrącił Paul. – Wszyscy o tym wiedzieli. Jak ktoś zdobywał zbyt wiele nagród i ustanawiał zbyt wiele rekordów, Rake robił się zazdrosny. Po prostu i zwyczajnie. Wyciskał z nas siódme poty i chciał, żeby każdy z nas był jak najlepszy, ale gdy ktoś, jak Neely, zdobywał powszechne uznanie, Rake’a ogarniała zazdrość. – Nie wierzę w to – burknął Orley Short. – Kiedy to prawda. A poza tym chciał decydować, który z wybitnych graczy pójdzie do faworyzowanego przez niego w danym momencie college’u. Chciał, żeby Neely poszedł na uniwersytet stanowy. – A mnie chciał wysłać do wojska – dodał Silos. – Masz szczęście, że nie do więzienia – mruknął Paul. – Jeszcze wszystko przede mną – rzucił Silos. Pod bramę podjechał samochód i zatrzymał się. Reflektory zgasły, jednak drzwi pozostały zamknięte i nikt nie wysiadł. – Więzienia nikt nie docenia – wymamrotał Kołpak i wszyscy się roześmiali. – Rake miał swoich ulubieńców – powiedział Neely. – Ja do nich nie należałem.
– To czemu tu jesteś? – spytał Orley Short. – Sam nie wiem. Pewnie z tego samego powodu co ty. Będąc na pierwszym roku w Tech, Neely przyjechał do Messiny na mecz z okazji dorocznego zjazdu absolwentów. W przerwie meczu urządzono uroczystość pożegnania zawodnika numer 19. Widzowie wstali z miejsc i owacja trwała tak długo, że druga połowa rozpoczęła się z lekkim opóźnieniem, co kosztowało Spartan karne pięć jardów i spowodowało, że pomimo prowadzenia 28:0 Rake zaczął się wydzierać na swoich zawodników. Był to jedyny mecz, jaki Neely oglądał od wyjazdu z domu. Rok później leżał już w szpitalu. – Kiedy postawili mu to popiersie? – spytał. – Dwa lata po zwolnieniu go z funkcji trenera – odrzekł Jaeger. – Jego fani zebrali dziesięć tysięcy dolców i zamówili popiersie. Chcieli mu je sprezentować na boisku przed meczem, ale odmówił. – To znaczy, że już nigdy tu nie wrócił? – Formalnie nie. – Jaeger wskazał ręką wzgórze majaczące w oddali za domkiem klubowym. – Przed każdym kolejnym meczem miał zwyczaj jeździć na Wzgórze Karra i parkować na jednej z bocznych dróg. Razem z panią Lilą siedzieli w samochodzie, patrzyli w dół na boisko i słuchali przez radio komentarza Bucka Coffeya. Byli za daleko, żeby coś widzieć, ale chcieli, żeby całe miasto wiedziało, że wciąż mają na wszystko oko. Na koniec każdej połowy orkiestra ustawiała się twarzami do wzgórza i grała naszą pieśń bojową, a dziesięć tysięcy ludzi na trybunach machało do Rake’a. – Fajnie było – powiedział Amos Kelso. – Rake wiedział o wszystkim, co się dzieje – dodał Paul. – Rabbit dzwonił do niego dwa razy dziennie i przekazywał wszystkie najnowsze plotki. – Rake stał się samotnikiem? – pytał dalej Neely. – Trzymał się na uboczu – odparł Amos. – W każdym razie przez pierwsze trzy czy cztery lata. Krążyły plotki, że zamierza się stąd wynieść, ale plotki w naszym mieście niewiele znaczą. Codziennie rano chodził na mszę, jednak w Messinie nie spotka się tam wielu ludzi. – W ostatnich latach trochę się uaktywnił – rzekł Paul. – Zaczął nawet grać w golfa. – Był zgorzkniały? Przez chwilę wszyscy zamyślili się nad odpowiedzią. – Tak, miał poczucie krzywdy – powiedział w końcu Jaeger. – A ja nie sądzę – zaprzeczył Paul. – Winił samego siebie. – Mówi się, że mają go pochować obok Scotty’ego – wtrącił Amos. – Też tak słyszałem – powiedział w zamyśleniu Silos.
Trzasnęły drzwi samochodu i ktoś wszedł na bieżnię. Przysadzisty mężczyzna w czymś w rodzaju uniformu obszedł boisko i ruszył ku Patelni. – Nadchodzą kłopoty – mruknął Amos. – To Mal Brown – dodał cicho Silos. – Nasz sławetny szeryf – wyjaśnił Paul. – Numer trzydzieści jeden? – We własnej osobie. Numer 19 Neely’ego był ostatnim wycofanym z drużyny, numer 31 pierwszym. Mal Brown grał w Spartanach w połowie lat sześćdziesiątych, w czasach wielkiego pasma zwycięstw. Czterdzieści kilogramów mniej i trzydzieści pięć lat wcześniej był nieustępliwym tailbackiem, który w jednym z meczów miał na koncie pięćdziesiąt cztery biegi z piłką, co do dziś stanowiło rekord Messiny. Szybki ożenek zakończył jego edukację w college’u, zanim się na dobre zaczęła; równie szybki rozwód spowodował, że trafił do Wietnamu tuż przed ofensywą Têt w 1968 roku. Neely przez całe dzieciństwo słuchał opowieści o wielkim Malu Brownie. Przed swoim debiutanckim meczem wysłuchał pogawędki wygłoszonej przez trenera Rake’a, w której nie omieszkał on ze szczegółami opowiedzieć, jak to Mal Brown przebiegł w sumie dwieście jardów w drugiej połowie meczu o mistrzostwo konferencji, mając złamaną nogę w kostce! Rake kochał opowieści o graczach, którzy nie schodzili z boiska mimo połamanych kości, krwawiących ran i przeróżnych innych kontuzji. Wiele lat później Neely usłyszał, że rzekomo złamana kostka była tylko mocno zwichnięta, ale z biegiem lat legenda Browna rosła, w każdym razie w opowieściach Rake’a. Szeryf przeszedł wzdłuż Patelni, zamieniając po kilka słów z siedzącymi na niej mężczyznami, potem wspiął się do trzydziestego rzędu i lekko sapiąc, dotarł do Neely’ego i jego towarzyszy. Przywitał się z Paulem, potem z Amosem, Silosem, Orleyem, Kołpakiem i Randym. Znał ich wszystkich z imienia lub przezwiska. – Słyszałem, że do nas zawitałeś – powiedział, podając rękę Neely’emu. – Dawno cię tu nie było. – Dawno – potwierdził Neely, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. O ile dobrze pamiętał, nigdy wcześniej nie poznał Mala Browna. Za jego czasów Brown nie był jeszcze szeryfem i Neely znał tylko jego legendę, ale nie jego samego. Ale to nieważne. Wszyscy byli członkami jednego bractwa i mówili sobie po imieniu. – Już jest ciemno, Silos. Dlaczego tu siedzisz i nie kradniesz aut? – rzucił Mal. – Jeszcze za wcześnie. – Silos, wiesz, że cię kiedyś dopadnę i wsadzę do pierdla?
– Mam adwokatów. – Daj mi piwo. Nie jestem na służbie. – Silos podał Malowi butelkę, a ten opróżnił ją niemal jednym haustem. – Właśnie wracam od Rake’a – powiedział, oblizując sobie usta z taką lubością, jakby od wielu dni nic nie pił. – Bez zmian. Wszyscy czekają na jego koniec. Nikt nie zareagował. – A ty gdzie się ukrywałeś? – zwrócił się do Neely’ego. – Nigdzie. – Nie kłam. Nikt cię tu nie widział od dziesięciu lat, może nawet dłużej. – Rodzice przenieśli się na Florydę. Nie miałem powodu wracać. – Ale tu się wychowałeś. Tu jest twój dom. To nie jest wystarczający powód? – Może dla ciebie. – Gówno prawda. Masz tu kupę przyjaciół. To nie w porządku tak od nich uciekać. – Mal, strzel sobie jeszcze jedno piwko – przerwał mu Paul. Silos szybko wyciągnął ku niemu butelkę, a Mal bez wahania ją przyjął. Pociągnął łyk i spytał: – Masz dzieci? – Nie. – Jak to twoje kolano? – Strzaskane. – Przykro mi. – Kolejny długi łyk. – Co za chamski numer. Byłeś w tym momencie poza boczną linią. – Należało zostać w kieszeni – powiedział Neely, poprawiając się na siedzeniu. Wolałby zmienić temat rozmowy. Jak długo jeszcze będą w Messinie roztrząsać to brudne zagranie, które zakończyło jego karierę futbolisty? Mal pociągnął następny długi łyk, po czym cicho powiedział: – Człowieku, byłeś najlepszy. – Porozmawiajmy o czymś innym. – Neely się skrzywił. Tkwił tu od blisko trzech godzin i już chciałby się stąd wyrwać, choć zupełnie nie wiedział, dokąd miałby pójść. Przed dwiema godzinami Paul wspomniał coś o kolacji przygotowanej przez Monę, ale więcej do tego tematu nie wrócił. – Dobra, o czym? – O Rake’u. Który z jego składów był najgorszy? Wszystkie butelki powędrowały do ust, by dać czas pijącym na zastanowienie. Pierwszy odezwał się Mal: – W siedemdziesiątym szóstym przegrał cztery mecze. Pani Lila twierdzi, że sam zamknął się wtedy w karcerze na całą zimę. Przestał chodzić na mszę, nie pokazywał się publicznie. A potem dał taki wycisk drużynie, że przez całe lato
biegali jak psy z wywieszonymi językami. W sierpniu mieli po trzy treningi dziennie. Za to jak wyszli na boisko w siedemdziesiątym siódmym, to już była inna drużyna. Niewiele brakowało, żeby zdobyli mistrzostwo stanu. – Jakim cudem Rake mógł przegrać cztery razy w jednym sezonie? – zdziwił się Neely. Mal odchylił się do tyłu, oparł plecami o rząd za sobą i łyknął piwa. Był w tym gronie najstarszy, a ponieważ od trzydziestu lat nie opuścił ani jednego meczu Spartan, był także najwłaściwszą osobą do odpowiedzi na to pytanie. – No cóż, po pierwsze w drużynie brakowało prawdziwych talentów. Cena drewna w siedemdziesiątym szóstym wystrzeliła w górę i wszyscy drwale odeszli. Wiecie, jacy oni są. Potem rozgrywający złamał rękę i nie było kim go zastąpić. Graliśmy w tamtym roku z Harrisburgiem i w meczu z nimi nie zaliczyliśmy ani jednego podania górą. A jak za każdym razem trzeba atakować całą jedenastką, robi się ciężko. To była katastrofa. – Przegraliśmy z Harrisburgiem? – rzekł z niedowierzaniem Neely. – Tak, jeden jedyny raz w całej czterdziestojednoletniej historii. I posłuchaj, co te durne palanty zrobiły. Zbliża się koniec meczu, prowadzą wysoko, jakieś trzydzieści sześć do zera, czy coś koło tego. Najgorszy wieczór w historii futbolu w Messinie. Kolesie uznają, że osiągnęli przełom w swojej żałosnej rywalizacji z nami, i postanawiają jeszcze podwyższyć wynik. Mając parę minut do końca, grają krzyżowe podanie w trzeciej próbie tuż przed polem punktowym i zdobywają kolejne przyłożenie. Są naprawdę wniebowzięci, bo nareszcie przyłożyli Spartanom z Messiny. Rake zachował zimną krew, zapisał to sobie gdzieś w pamięci i zabrał się do ściągania drwali. W następnym roku gramy z Harrisburgiem u nas, na trybunach siedzi rozjuszony i głodny sukcesu tłum i drużyna zalicza siedem przyłożeń od razu w pierwszej połowie. – Pamiętam ten mecz – powiedział Paul. – Byłem wtedy w pierwszej klasie. Czterdzieści osiem do zera. – Czterdzieści siedem – poprawił z dumą Mal. – Czterokrotnie punktowaliśmy w trzeciej kwarcie, a Rake wciąż kazał im podawać. Nie było żadnych zmian, bo nie mieliśmy nikogo na ławce, ale i tak trzymaliśmy piłkę w powietrzu. – I jak się skończyło? – spytał Neely. – Dziewięćdziesiąt cztery do zera. Do dziś rekord Messiny. Jedyny znany mi przypadek, kiedy Rake tak gonił wynik. Ktoś w grupie siedzącej na północnym krańcu Patelni skończył coś mówić i wszyscy słuchacze wybuchnęli śmiechem. Zapewne anegdota dotyczyła Rake’a i meczu sprzed lat. W obecności przedstawiciela prawa Silos mocno zmarkotniał i gdy tylko nadarzył się właściwy moment, oznajmił, że musi się już zbierać. – Curry, zadzwoń, jeśli dowiesz się czegoś o Rake’u – rzucił. – Zadzwonię.
– Do zobaczenia jutro. – Wstał, przeciągnął się i sięgnął po ostatnią butelkę. – Skorzystam z okazji – bąknął Kołpak, też wstając. – Nadchodzi noc, tak? – burknął Mal. – Czas, kiedy wszyscy szczwani złodzieje wyłażą z nory, co? – Robię sobie parę dni wolnego – odburknął Silos. – Na cześć trenera Rake’a. – To wzruszające. Skoro zawieszasz działalność, puszczę nocną zmianę do domu. – Zrób tak, Mal. Silos, Kołpak i Amos Kelso ruszyli w dół Patelni i słychać było, jak blaszane schodki pobrzękują pod ich ciężarem. – Trafi za kratki przed upływem roku – powiedział Mal, odprowadzając ich wzrokiem aż za pole punktowe. – Uważaj, Curry, żeby twój bank miał w tej sprawie czyste konto. – Nic się nie martw. Neely miał już dość. – Ja też będę uciekał – odezwał się, wstając z miejsca. – Myślałem, że pojedziesz do nas na kolację – rzekł Paul. – Nie jestem teraz głodny. Może jutro wieczorem? – Mona będzie zawiedziona. – Powiedz jej, żeby zostawiła mi resztki. Dobranoc, Mal, Randy. Na pewno niedługo się zobaczymy. Kolano mu ścierpło i musiał się bardzo starać, by schodzić po schodkach bez wyraźnego utykania. Nie chciał pokazywać, że jest kimś zupełnie innym, niż go zapamiętali. Na bieżni obok ławki Spartan zrobił zbyt gwałtowny obrót i kolano aż się pod nim ugięło, a on niemal stracił równowagę, czując bolesne ukłucia w kilkunastu miejscach naraz. Ponieważ zdarzało się to dość często, wiedział, jak sobie z tym poradzić. Uniósł lewą nogę, szybko przeniósł ciężar na prawą i poszedł dalej, jakby nic się nie stało.
Środa
Na wystawie każdego sklepu przy rynku w Messinie wisiał wielki zielony afisz z harmonogramem rozgrywek Spartan, jakby klientom i mieszkańcom trzeba było przypominać, że drużyna gra w każdy piątek wieczorem. Pod koniec sierpnia na latarniach wokół rynku rozwieszano zielono-białe banery, które wisiały do końca sezonu. Neely pamiętał je z czasów, gdy jeździł po chodnikach na rowerze. Nic się nie zmieniło. Zielone afisze z harmonogramem rozgrywek rokrocznie wyglądały tak samo: kalendarz meczów wytłuszczony i obramowany uśmiechniętymi twarzami zawodników z najstarszych klas, u dołu małymi literami hasła reklamowe miejscowych sponsorów, czyli praktycznie wszystkich firm działających w Messinie. Na afiszu nie brakowało nikogo. Wchodząc z Paulem do Renfrow’s Café, Neely zaczerpnął powietrza i nakazał sobie zachować uśmiech i być uprzejmym. W końcu ci ludzie kiedyś go uwielbiali. Już od drzwi poczuł intensywną woń smażeniny, a zaraz potem usłyszał dochodzący z głębi brzęk rondli. Zapachy i dźwięki też nie zmieniły się od czasu, gdy w sobotnie poranki ojciec zabierał go tu na filiżankę gorącej czekolady, by w gronie znajomych móc na nowo przeżywać wczorajszy triumf Spartan. W sezonie każdy futbolista Spartan miał raz w tygodniu prawo do bezpłatnego posiłku, co było hojnym gestem, poddanym ciężkiej próbie w chwili, gdy w szkole wprowadzono integrację rasową. No bo czy właścicielka Renfrow’s Café powinna okazywać taką samą hojność wobec czarnoskórych zawodników? Jasne, cholera, że tak, stwierdził wtedy Eddie Rake, i w rezultacie Renfrow’s stał się jednym z pierwszych lokali w całym stanie, który z własnej woli zrezygnował z segregacji rasowej. Choć Paul co chwilę przystawał, by zamienić po parę słów z większością gości siedzących nad filiżankami kawy, udało im się w końcu dotrzeć do wolnego boksu pod oknem. Neely ograniczał się do skinięcia głową i unikał kontaktu wzrokowego, mimo to zanim dotarli do swojego stolika, wszyscy na sali już wiedzieli: Neely Crenshaw naprawdę wrócił. Ściany były obwieszone starymi afiszami z harmonogramem rozgrywek, oprawionymi w ramki wycinkami gazet, klubowymi proporczykami, koszulkami z podpisami zawodników i setkami fotografii całych drużyn, powieszonych za
barem w chronologicznym porządku, wyciętych z gazet zdjęć zawodników w akcji na boisku oraz wielkich, czarno-białych portretów największych gwiazd w historii drużyny. Portret Neely’ego wisiał nad kasą i przedstawiał gotowego do rzutu piłką ucznia klasy maturalnej bez kasku na głowie i bez uśmiechu na twarzy, z długimi niesfornymi włosami, trzydniowym brzoskwiniowym meszkiem na policzkach i wzrokiem wbitym w dal, niewątpliwie w świetlaną przyszłość. – Fajnie wtedy wyglądałeś – powiedział Paul. – Wydaje się, jakby to było wczoraj, a jednocześnie to takie nierealne. Środkową część najdłuższej ściany zajmował ołtarzyk ku czci Eddiego Rake’a – wielkie kolorowe zdjęcie na tle bramki, pod spodem wyliczanka: 418 zwycięstw, 62 porażki, 13 tytułów mistrza stanu. Według ostatnich wieści Rake wciąż jeszcze trzymał się życia. A miasto trzymało się jego. Rozmawiano przyciszonymi głosami, nikt się nie śmiał, powstrzymywano się od żartów i przechwałek o sukcesach wędkarskich, nikt nie wszczynał zwykłych kłótni politycznych. Młodziutka kelnerka w zielono-białym stroju nalała im kawy i przyjęła zamówienie. Znała Paula, jego towarzysza nie skojarzyła. – A gdzie Maggie? – spytał Neely. – W domu opieki – odrzekł Paul. Maggie Renfrow przez kilkadziesiąt lat serwowała gościom parzącą usta kawę i pływające w tłuszczu jajka, była też skarbnicą wszelkiego rodzaju plotek i anegdot na tematy związane z drużyną Spartan. Ponieważ zawodnicy mieli u niej bezpłatne posiłki, udało jej się też coś, o czym marzył każdy mieszkaniec Messiny: przyjaźniła się z członkami drużyny i jej trenerem. Do ich stolika podszedł jakiś mężczyzna i trochę sztywno skłonił się przed Neelym. – Chciałem się tylko przywitać – powiedział, wyciągając rękę. – Miło znów cię widzieć po tylu latach. Byłeś kimś. Neely podał mu rękę. – Dzięki – powiedział, od razu uciekając wzrokiem. Mężczyzna odczytał sygnał i bez słowa się wycofał. Nikt więcej już nie podszedł. Parę osób obrzuciło Neely’ego ukradkowymi spojrzeniami, jednak większość go zignorowała, nie przerywając picia kawy i rozmów. W końcu przez ostatnie piętnaście lat on też ich ignorował. Bohaterowie Spartan należeli do Messiny i mieli obowiązek za nią tęsknić. – Kiedy się ostatnio widziałeś z Krzykaczką? – spytał Paul. Neely skrzywił się i spojrzał w okno. – Nie miałem od niej wiadomości od college’u – mruknął. – Ani słowa?
– Jeden list, wiele lat temu. Na firmowej papeterii z jakiegoś miejsca w Hollywood. Napisała, że idzie do przodu jak burza. I że zdobędzie dużo większą sławę, niż mnie się kiedykolwiek śniło. Dość nieprzyjemny list. Nawet jej nie odpisałem. – Pojawiła się na naszym zjeździe z okazji dziesiątej rocznicy matury – rzekł Paul. – Gwiazda pełną gębą. Burza blond włosów, nogi i ciuchy, jakich tu nikt nigdy nie widział. Urządziła cały show, sypała nazwiskami jak z rękawa. A to jakiś producent, a to jakiś reżyser, a to jacyś aktorzy, o których w życiu nie słyszałem. Odniosłem wrażenie, że spędza więcej czasu w łóżku niż przed kamerą. – Cała ona. – Ty wiesz najlepiej. – Jak wyglądała? – Na zmęczoną. – Wymieniła jakieś swoje filmy? – Całkiem sporo. Lista rosła z godziny na godzinę. Tylko że potem porównaliśmy zapiski i okazało się, że nikt nie widział żadnego filmu, w którym rzekomo występowała. To wszystko było na pokaz. Typowa Krzykaczka. Tyle że teraz nazywa się Tessa. Tessa Canyon. – Tessa Canyon? – Mhm. – Kojarzy się z gwiazdą porno. – I chyba do tego zmierzała. – Biedna dziewczyna. – Biedna dziewczyna? – powtórzył Paul. – Żałosna, zapatrzona w siebie idiotka, której jedynym tytułem do sławy było to, że była dziewczyną Neely’ego Crenshawa. – No tak, ale te nogi. Obaj parsknęli śmiechem i przez dłuższą chwilę uśmiechy nie schodziły im z twarzy. Kelnerka przyniosła pankejki z podsmażanymi kiełbaskami i dolała im kawy. Paul polał je syropem klonowym i zaczął mówić: – Dwa lata temu mieliśmy w Vegas wielki zjazd bankowców. Pojechałem tam razem z Moną. W pewnej chwili obrady ją znudziły i wróciła do pokoju. Mnie też to znudziło i poszedłem się przejść po Stripie. Był późny wieczór, zajrzałem do jednego z kasyn i zgadnij, kogo tam zobaczyłem? – Tessę Canyon. – Roznosiła drinki. Była kelnerką koktajlową. Miała na sobie obcisły ciuszek, taki mocno wycięty z przodu i bardzo zadarty z tyłu. Tlenione włosy, gruby makijaż, dodatkowe dziesięć kilo wagi. Nie zauważyła mnie, więc przez chwilę się jej przyglądałem. Wyglądała na więcej niż trzydzieści lat. Zachowywała się
dość typowo. Podchodziła do klienta przy stole, uśmiechała się zalotnie i odzywała słodkim głosikiem, jakby chciała powiedzieć: „Zabierz mnie na górę”. Rzucała żarciki i lubieżnie się ocierała. Bezwstydnie flirtowała z bandą ochlapusów. Sprawiała wrażenie kobiety potrzebującej miłości. – Starałem się, jak mogłem. – To trudny przypadek. – Dlatego ją rzuciłem. Chyba nie przyjedzie na pogrzeb, co? – Może przyjechać. Jeśli się dowie, że ma szansę cię tu spotkać, to przyjedzie. Niestety, nie wygląda najlepiej, a dla Krzykaczki wygląd jest najważniejszy. – Jej rodzice wciąż tu mieszkają? – Tak. Do stolika podszedł pucołowaty facet w czapeczce z napisem John Deere, udając, że przechodził tędy przypadkiem. – Chciałem się tylko przywitać, Neely – powiedział niemal gotów do złożenia ukłonu. – Tim Nunley z serwisu Forda. – Wyciągnął niepewnie rękę, jakby się bał, że może zostać odrzucona. Neely z uśmiechem podał mu swoją. – Serwisowałem samochody twojego taty. – Pamiętam – skłamał Neely, ale kłamstwo warte było zachodu, bo twarz Nunleya rozpromieniła się uśmiechem i mężczyzna z entuzjazmem uścisnął dłoń Neely’ego. – Tak myślałem – powiedział, zerkając z dumą w stronę swojego stolika. – Fajnie znów cię widzieć. Byłeś najlepszy. – Dzięki – powiedział Neely, uwalniając dłoń z uścisku i biorąc nią widelec. Nunley odszedł, w każdej chwili gotów do ukłonu, po czym wziął z wieszaka płaszcz i opuścił restaurację. Rozmowy przy stolikach wciąż prowadzono przyciszonymi głosami, jakby żałoba już się zaczęła. Paul przełknął jedzenie i pochylił nisko głowę. – Cztery lata temu mieliśmy dobrą drużynę – powiedział cicho. – Wygraliśmy pierwsze dziewięć spotkań. Bez jednej porażki. Był piątek rano, dzień meczowy, siedziałem w tym samym miejscu, jadłem to samo co dziś i przysięgam, że nie zmyślam: tematem rozmów przy stolikach był wielki czas zwycięstw. Nie tamten sprzed lat, ale dzisiejszy, nowy. Ludzie tęsknili za nowymi triumfami. Nie liczył się zwycięski sezon ani mistrzostwo konferencji, ani nawet mistrzostwo stanu, to wszystko było nieważne. Miasto życzyło sobie osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu, może nawet stu wygranych z rzędu. Neely rozejrzał się ukradkiem na boki i powrócił do jedzenia. – Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć – mruknął. – Mieszkają tu fajni zwykli ludzie. Mechanicy samochodowi, kierowcy ciężarówek, agenci ubezpieczeniowi, budowlańcy, może jakiś prawnik, może jakiś bankowiec. Solidni obywatele
małego miasteczka, nie burzyciele świata. Mam na myśli to, że nikt nie zarabia tu milionów dolarów. A mimo to co rok należy im się tytuł mistrza stanu, tak? – Tak. – I tego właśnie nie rozumiem. – Chodzi o tytuł do chwały. Bo czym innym mogą się pochwalić? – Nic dziwnego, że tak ukochali Rake’a. Dzięki niemu zostali dostrzeżeni. – Jedz – rzekł Paul. Zbliżał się ku nim mężczyzna w wyplamionym fartuchu, z dużą kopertą w ręku. Przedstawił się jako brat Maggie Renfrow, obecnie szef lokalu, po czym otworzył kopertę. W środku znajdowało się oprawione w ramkę duże kolorowe zdjęcie Neely’ego z jego czasów w Tech. – Maggie zawsze chciała, żebyś to podpisał – powiedział. Zdjęcie było świetne i ukazywało Neely’ego w akcji. Stał za środkowym linii, sprężony i gotowy do odebrania snapu7, ze wzrokiem wbitym w obronę przeciwnika. W prawym dolnym rogu widać było kawałek fioletowego kasku, co znaczyło, że fotografię zrobiono na meczu z A&M. Neely nigdy wcześniej nie widział tej fotografii, ale był pewien, że zrobiono ją na kilka minut przed jego kontuzją. – Jasne – powiedział, biorąc od szefa czarny flamaster. Złożył podpis w górnej części zdjęcia i przez chwilę wpatrywał się w oczy młodego nieustraszonego rozgrywającego, gwiazdy futbolu studenckiego, którą czekała kariera w NFL. Miał w uszach ryk tłumu fanów Tech na trybunach. Siedemdziesiąt pięć tysięcy silnych i żądnych zwycięstwa kibiców, dumnych ze swej niepokonanej drużyny i zachwyconych, że po raz pierwszy od lat mają na pozycji rozgrywającego prawdziwego reprezentanta kraju. Nagle poczuł tęsknotę za tamtymi czasami. – Ładne foto – bąknął, oddając zdjęcie szefowi, a ten od razu powiesił je na gwoździu za kasą, pod dużą fotografią Neely’ego. – Chodźmy stąd – powiedział Neely, wycierając usta. Zostawił pieniądze na stoliku i ruszyli do wyjścia. Po drodze kilka razy się uśmiechnął i skinął głową, ale udało im się wyjść bez zatrzymywania. – Czemu jesteś taki spięty? – spytał Paul, gdy znaleźli się na chodniku. – Bo nie chcę rozmawiać o futbolu, rozumiesz? Nie chcę słuchać, jaki byłem wspaniały. Jechali cichymi uliczkami od rynku, mijając po drodze kościół, w którym Neely został ochrzczony, kościół, w którym Paul brał ślub, a także elegancki, rozłożony na trzech poziomach dom przy Dziesiątej Ulicy, gdzie Neely mieszkał od ósmego roku życia do wyjazdu do Tech. Jego rodzice sprzedali go potem jakiemuś Jankesowi, którego tu sprowadzono, by pokierował papiernią pod miastem. Zwolnili przed domem Rake’a, jakby patrząc z zewnątrz, mogli dowiedzieć się czegoś o stanie trenera. Stało tam mnóstwo samochodów, w większości
z rejestracjami spoza stanu. Zapewne rodzina i bliscy znajomi Rake’a. Minęli park, gdzie grywali w baseball w Małej Lidze i w drużynie futbolowej Taty Warnera8. I cały czas wymieniali się wspomnieniami. Jedna z opowieści, która stała się już legendą w Messinie, oczywiście dotyczyła Rake’a. Neely, Paul i paru kumpli grali na placyku w podwórkowy futbol, gdy dostrzegli, że ktoś im się przygląda. Mężczyzna stał koło bazy na boisku do baseballu i gdy skończyli grać, podszedł i przedstawił się jako trener Eddie Rake. Chłopców aż zamurowało. – Masz niezłą rękę, chłopcze – powiedział do Neely’ego, który nie był w stanie wydusić z siebie słowa. – Twoje nogi też mi się podobają. Wszyscy koledzy przyjrzeli się nogom Neely’ego. – Mama jest tak wysoka jak twój tata? – spytał trener Rake. – Prawie – bąknął Neely. – To dobrze. Będziesz dobrym rozgrywającym w Spartanach. – Rake uśmiechnął się do chłopców i odszedł. Neely miał wtedy jedenaście lat. Zatrzymali samochód pod cmentarzem. *** Rozpoczęciu sezonu 1992 towarzyszyły w Messinie wielkie obawy. W poprzednim roku drużyna przegrała trzy mecze, co uznano za katastrofę i ze smutkiem omawiano przy racuchach w Renfrow’s, porcjach gumowatego kurczaka na lunch w Klubie Rotariańskim i kuflach taniego piwa w knajpach pod miastem. W dodatku w drużynie grało niewielu uczniów klasy maturalnej, co źle wróżyło na przyszłość. Zawsze z ulgą żegnano słabych graczy, którzy kończyli szkołę. Jeśli Rake czuł na sobie presję, zupełnie tego nie okazywał. Prowadził Spartan już od trzech dekad i w swym trenerskim życiu wszystko już widział. Drużyna zdobyła ostatnie – już trzynaste – mistrzostwo stanu w 1987 roku, czyli kibice mieli za sobą trzyletni okres posuchy. Choć bywało już gorzej. Byli rozpieszczeni sukcesami i domagali się stu zwycięstw jednego po drugim, ale Rake miał w nosie życzenia innych. W drużynie rozpoczynającej sezon 1992 było niewiele talentów i wszyscy o tym wiedzieli. Jedyną gwiazdą był Randy Jaeger, który grał na skrzydle i chwytał wszystko, co rozgrywający mu rzucał, czyli niezbyt wiele. W miasteczku wielkości Messiny talenty pojawiały się falami. W okresie fali wznoszącej w 1987 roku w drużynie grali Neely, Silos, Paul, Alonzo Taylor i czterech zawziętych drwali na obronie, i wyniki były z góry przesądzone.
Wielkość Rake’a polegała jednak na tym, że potrafił też zwyciężać z niedużymi i stosunkowo wolnymi zawodnikami. W składzie grali przeciętniacy, a drużyna nadal systematycznie wygrywała. Tyle że wymagało to jeszcze większego wysiłku i niewiele drużyn trenowało tak zawzięcie, jak chłopcy Rake’a w sierpniu 1992 roku. Po złej grze na treningu w sobotnie popołudnie Rake się wściekł i zarządził dodatkowy trening w niedzielę rano, czego z reguły unikał, bo wcześniejsze tego typu próby spotkały się ze zdecydowanym sprzeciwem kleru. Wyznaczył jednak trening na ósmą rano, by chłopcy mogli zdążyć na późniejsze nabożeństwa, jeśli tylko będą mieli na to siłę. Rake szczególnie narzekał na braki kondycyjne zawodników, co brzmiało jak kiepski żart, wszyscy Spartanie brali bowiem udział w setkach biegów. Na niedzielnym treningu zawodnicy w szortach, padach, trampkach i kaskach mieli tylko biegać dla poprawienia kondycji. O ósmej rano były już trzydzieści dwa stopnie Celsjusza, powietrze było lepkie od wilgoci, niebo bezchmurne. Poprzeciągali się i przebiegli milę dla rozgrzewki. Zlani potem dobiegli do mety i wtedy Rake zarządził drugą część biegu. Torturą numer dwa, nieco tylko mniej znienawidzoną od spartańskiego maratonu, było zdobywanie Patelni. Każdy z zawodników wiedział, co to oznacza, i gdy Rake wrzasnął: „Patelnia”, połowa była gotowa zrezygnować z gry w drużynie. Jednak niechętnie ustawili się gęsiego za Randym Jaegerem, kapitanem drużyny, i rozpoczęli powolny trucht wokół boiska. Gdy czołówka węża dotarła do trybun dla gości, Jaeger skręcił z bieżni i wbiegł na schodki, dotarł do dwudziestego rzędu siedzeń, przebiegł wzdłuż tylnej poręczy i następnymi schodkami zbiegł w dół do następnego sektora. Osiem sektorów po przeciwległej stronie boiska, potem obiegnięcie bieżnią krótszego boku i Patelnia dla kibiców gospodarzy: pięćdziesiąt rzędów w górę, potem bieg wzdłuż górnej krawędzi sektora, pięćdziesiąt rzędów w dół, kawałek po płaskim i znów w górę, i znów w dół, i tak przez osiem sektorów. Na zakończenie powrót na bieżnię i jeszcze jedno pełne okrążenie. Po jednej morderczej rundzie zawodnicy liniowi zaczynali zostawać z tyłu, a Jaeger, który mógł biec bez końca, wysforował się daleko. Rake chodził po bieżni z gwizdkiem na szyi, warcząc i pokrzykując na maruderów. Uwielbiał tupot pięćdziesięciu par nóg wbiegających i zbiegających ze schodków Patelni. – Nie macie za grosz kondycji! – darł się na tyle głośno, by wszyscy mogli go usłyszeć. – Najwolniejsza banda, jaką w życiu widziałem – mruczał pod nosem tak cicho, że prawie niesłyszalnie. Rake był znany ze swoich pomruków, które zawsze docierały do kogo trzeba.
Po drugiej rundzie jeden z liniowych padł na trawę i zaczął wymiotować. Masywnie zbudowani zawodnicy poruszali się coraz wolniej i coraz bardziej ociężale. Scotty Reardon był uczniem drugiej klasy liceum, zawodnikiem formacji specjalnej i ważył sześćdziesiąt cztery kilogramy (choć jego waga przed sekcją zwłok wyniosła tylko pięćdziesiąt osiem i pół kilograma). Podczas trzeciej rundy Scotty padł między trzecim a czwartym rzędem siedzeń na Patelni i już nigdy nie odzyskał przytomności. Ponieważ trening odbywał się w niedzielę rano i nie obejmował zagrań kontaktowych, na polecenie Rake’a obaj jego asystenci byli nieobecni. Nie było też nigdzie w pobliżu dyżurnej karetki pogotowia. Chłopcy opowiadali później, jak Rake siedział z głową Scotty’ego na kolanach i wszyscy nie mogli się doczekać odgłosu nadjeżdżającego na sygnale ambulansu. Jednak na wszelką pomoc i tak było już za późno. Scotty zapewne zmarł od razu na Patelni, a w każdym razie w chwili przyjazdu do szpitala już nie żył. Atak serca. Paul opowiadał tę historię, prowadząc Neely’ego krętymi ocienionymi ścieżkami cmentarza miejskiego w Messinie. W nowszej części na zboczu dość stromego wzgórza nagrobki były mniejsze i ułożone w ciaśniejszych rzędach. Przy jednym z nich Paul się zatrzymał i Neely odczytał napis: „Randall Scott Reardon, urodzony 20 czerwca 1977, zmarł 21 sierpnia 1992”. – I jego mają tam pochować? – upewnił się Neely, wskazując ręką wolną kwaterę obok nagrobka Scotty’ego. – Takie chodzą plotki – potwierdził Paul. – To miasto zawsze uwielbiało plotki. Podeszli parę kroków, usiedli w cieniu młodego wiązu na ławeczce z kutego żelaza i zapatrzyli się na nagrobek Scotty’ego. – Kto odważył się go zwolnić? – spytał Neely. – Ofiarą był niewłaściwy chłopak. Rodzina Scotty’ego handlowała drewnem i miała pieniądze. Jego stryja, Johna Reardona, w osiemdziesiątym dziewiątym wybrano na okręgowego kuratora oświaty. Facet miał dobre notowania, był bardzo bystry, znał się na polityce i czuł się na tyle mocny, by zwolnić Eddiego Rake’a. No i go zwolnił. Jak pewnie się domyślasz, śmierć Scotty’ego wstrząsnęła miastem, a gdy ludzie poznali wszystkie szczegóły, zaczęto szemrać o stosowanych przez Rake’a metodach. – Mieliśmy szczęście, że wszyscy nie wyzionęliśmy ducha. – Sekcję zwłok przeprowadzono od razu w poniedziałek. Okazało się, że przyczyną był nagły atak serca. Wcześniej Scotty nie miał żadnych problemów ze zdrowiem. Żadnych wad serca. W pełni zdrowy piętnastolatek wychodzi z domu w niedzielę o wpół do ósmej rano, by wziąć udział w dwugodzinnych torturach na boisku, i już nigdy nie wraca. Po raz pierwszy w historii miasta ludzie zaczęli go
pytać: „A właściwie po co katujesz dzieci w saunie tak długo, że aż zaczynają rzygać? – I jak brzmiała odpowiedź? – Rake nie odpowiadał. W ogóle nic nie mówił. Siedział w domu i próbował przeczekać burzę. Ale wielu ludzi, w tym także jego dawni zawodnicy, myśleli: „No cóż, w końcu Rake kogoś zabił”. Przy czym znaleźli się też tacy, którzy uznali, że chłopak nie był dość twardy na grę w Spartanach. Miasto się podzieliło i zrobiło się paskudnie. – Podoba mi się ten Reardon – rzekł Neely. – Twardy gość. W tamten poniedziałek zadzwonił do Rake’a i po prostu go zwolnił. We wtorek wybuchła afera. Oczywiście Rake nie mógł się pogodzić z porażką, usiadł więc przy telefonie i zaczął obdzwaniać swoich wyznawców. – Nie miał wyrzutów sumienia? – Kto go tam wie, co wtedy czuł? Jak się domyślasz, pogrzeb był koszmarny. Tłum szlochających dzieciaków, niektórzy nawet mdleli. Zawodnicy w zielonych klubowych strojach. Orkiestra grająca podczas całej ceremonii pogrzebowej. Wszyscy wpatrywali się w Rake’a, który wyglądał naprawdę żałośnie. – Zawsze był świetnym aktorem. – I wszyscy o tym wiedzą. Został zwolniony niecałą dobę wcześniej, więc pogrzeb był pożegnaniem nie tylko ze Scottym, ale także z nim. Wielki show, którego nikt nie chciał przegapić. – Szkoda, że mnie tu wtedy nie było. – A gdzie byłeś? – Latem dziewięćdziesiątego drugiego? Gdzieś na zachodzie. Pewnie w Vancouver. – Zwolennicy próbowali zwołać na środę rano wiec w szkolnej sali gimnastycznej, ale Reardon się nie zgodził. „Nie w tej szkole”, oświadczył. Zebrali się więc w klubie VFW9 i urządzili festiwal Eddiego Rake’a. Co bardziej porywczy zaczęli się odgrażać, że przestaną płacić na klub, zaczną bojkotować zawody, będą pikietować biuro Reardona, a nawet założą nową szkołę, w której zapewne mieliby się modlić do Rake’a. – Rake przy tym był? – Och, nie. Wysłał Rabbita. Sam wolał siedzieć w domu i wydzwaniać. Autentycznie wierzył, że uda mu się wytworzyć taką presję, że przyjmą go z powrotem. Ale Reardon nie ustąpił. Porozumiał się z asystentami Rake’a i wyznaczył Żmiję Thomasa na nowego pierwszego trenera. Ten jednak odmówił. Reardon go zwolnił i wyznaczył Donniego Malone’a. Donnie także odmówił i jego także Reardon zwolnił. Następny odmówił Quick Upchurch i też został zwolniony. – Coraz bardziej podoba mi się ten koleś.
– W końcu zgodzili się bracia Griffin. Powiedzieli, że mogą poprowadzić drużynę w zastępstwie, póki nie znajdzie się ktoś na stałe. Obaj grali w drużynie Rake’a w końcówce lat siedemdziesiątych. – Pamiętam ich. Mieli pekanowy sad. – Zgadza się. Świetni gracze, sympatyczni ludzie, a ponieważ Rake nigdy niczego nie zmieniał, znali wszystko od podszewki: taktykę, strategię, większość chłopaków. Nadszedł piątkowy wieczór, pierwszy mecz nowego sezonu. Graliśmy z Porterville. Ogłoszono bojkot, tylko że nikt nie chciał stracić meczu. Zwolennicy Rake’a, którzy zapewne stanowili większość, nie mogli nie pójść, bo chcieli być świadkami, jak drużyna bez Rake’a zostanie rozniesiona na strzępy. Prawdziwi kibice chcieli być na miejscu, bo grała ich drużyna. W rezultacie na trybunach był tłum jak zawsze i tylko okrzyki na Patelni świadczyły, kto jest po czyjej stronie. Zawodnicy wybiegli pełni zapału do gry, poświęcili mecz pamięci Scotty’ego i wygrali czterema przyłożeniami. Piękny mecz. Oczywiście smutny z uwagi na Scotty’ego i smutny, bo skończyła się era Rake’a, ale najważniejsze było zwycięstwo. – Twardo tu na tej ławce – powiedział Neely, wstając. – Przejdźmy się. – Rake wynajął adwokata, sprawa trafiła do sądu i zrobiło się obrzydliwie. Reardon nie chciał słyszeć o zmianie decyzji, a miasto, choć głęboko podzielone, nadal w każdy piątek spotykało się na boisku. Drużyna grała z większym polotem i zapałem niż kiedykolwiek przedtem. Wiele lat później jeden z chłopaków powiedział mi, że wszyscy zawodnicy odczuwali ogromną ulgę, mogąc grać dla czystej przyjemności, a nie ze strachu. – To musi być cudowne uczucie. – Nigdy go nie zaznaliśmy. – Tak, nigdy. – Wygrali kolejno osiem meczów – ciągnął Paul. – Nie ponieśli ani jednej porażki. Czysta duma i sportowa zawziętość. Zaczęto nawet przebąkiwać o mistrzostwie stanu. O nowym paśmie zwycięstw. O zapłaceniu Griffinom odpowiednio dużo, żeby zechcieli zostać na stałe i dać początek nowej dynastii. Takie tam różne brednie. – I wtedy przegrali, tak? – Oczywiście. Bo to jest futbol. Banda dzieciaków zaczyna sobie wyobrażać, że są nie wiadomo jak dobrzy, i wtedy ktoś im spuszcza lanie. – Kto taki? – Hermantown. – No nie, nie Hermantown! Przecież u nich rządzi koszykówka. – I zrobili to u nas, na oczach dziesięciu tysięcy widzów. Najgorszy mecz, jaki w życiu widziałem. Nasi zagrali bez ambicji, bez jaj, po prostu odbębnili mecz. Koniec z nowym pasmem zwycięstw. Koniec z tytułem mistrzowskim. Wywalić
Griffinów. Ściągnąć z powrotem Rake’a. Dopóki wygrywaliśmy, wszystko było dobrze, ale ta jedna przegrana zgnoiła miasto na całe lata. A tydzień później przegraliśmy po raz drugi, nie zakwalifikowaliśmy się do play-offów i Griffinowie z miejsca się zmyli. – Rozsądni chłopcy. – Ci z nas, którzy grali u Rake’a, znaleźli się w kropce. Wszyscy nas pytali: „Po czyjej jesteś stronie?”. Nie było mowy o siedzeniu okrakiem, kolego. Trzeba się było opowiedzieć za Rakiem lub przeciwko niemu. – I co zrobiłeś? – Usiadłem okrakiem i dostałem po dupie z obu stron. Zrobiła się z tego walka klasowa. W mieście od zawsze była niewielka grupa mieszkańców, którzy się sprzeciwiali wydawaniu więcej pieniędzy na futbol niż na nauki przyrodnicze i matematykę razem wzięte. My jeździliśmy wyczarterowanymi autokarami, a wszystkie kółka naukowe musiały pożyczać samochody od rodziców. Dziewczyny od lat nie mogły się doprosić o własne boisko do softballu, a my mieliśmy nie jedno, ale dwa boiska treningowe. Klub Łacinników zakwalifikował się na wyjazd na konkurs do Nowego Jorku, ale nie było ich stać na podróż, a w tym samym roku drużyna futbolowa pojechała pociągiem do Nowego Orleanu na Super Bowl. Listę można ciągnąć bez końca. Zwolnienie Rake’a spowodowało, że głosy krytyki przybrały na sile. Ci, którzy chcieli trochę obniżyć rangę futbolu, dostrzegli swoją szansę, lecz futbolowy motłoch stanął murem za swymi idolami. Życzyli sobie powrotu Rake’a i kolejnego pasma zwycięstw. Ci z dawnych zawodników, którzy pokończyli studia i byli uważani za bardziej oświeconych, znaleźli się w potrzasku. – I co było dalej? – Zarzewie niezgody tliło się całymi miesiącami. John Reardon obstawał twardo przy swoim. Znalazł w Oklahomie jakiegoś straceńca, który zgodził się zostać trenerem, i zaangażował go na miejsce Eddiego Rake’a. Niestety, w dziewięćdziesiątym trzecim kończyła się kadencja Reardona, czekały go nowe wybory i cała awantura nabrała barw politycznych. Rozeszły się pogłoski, że Rake zamierza wystartować w wyborach na miejsce Reardona. Gdyby wygrał, na pewno wyznaczyłby siebie na stanowisko trenera i wypiął się na cały świat. Mówiło się też, że ojciec Scotty’ego jest gotów wydać milion dolarów na ponowny wybór Johna Reardona. I tak dalej, i tak dalej. Wyścig zrobił się paskudny, zanim się na dobre zaczął. Tak paskudny, że obóz Rake’a miał trudności ze znalezieniem kandydata. – Kto wystartował? – Dudley Bumpus. – Obiecujące nazwisko.
– Nazwisko i tak było w nim najlepsze. To miejscowy spekulant na rynku nieruchomości, który najgłośniej gardłował w grupie sponsorów. Bez żadnego doświadczenia politycznego, bez żadnego doświadczenia oświatowego, sam ledwo ukończył college. Raz miał postawione zarzuty prokuratorskie, niezakończone wyrokiem skazującym. Hochsztapler, który omal nie wygrał. – Reardon się utrzymał? – Większością sześćdziesięciu głosów. Frekwencja była najwyższa w historii naszego okręgu, blisko dziewięćdziesiąt procent. Było jak na wojnie, w której nie bierze się jeńców. Gdy ogłoszono wyniki, Rake wrócił do siebie, zaryglował drzwi i zaszył się w domu na dwa lata. Zatrzymali się przed rzędem nagrobków. Paul wszedł między nie, wyraźnie czegoś szukając. – O, jest – powiedział. – David Lee Goff. Pierwszy Spartanin poległy w Wietnamie. Neely spojrzał na nagrobek. W kamień wtopiono fotografię Davida Lee. Wyglądał na szesnaście lat i był ubrany nie w mundur wojskowy ani nie w odświętny garnitur jak do zdjęcia maturalnego, tylko w zieloną koszulkę z numerem 22. Urodzony w 1950, poległ w 1968. – Znam jego młodszego brata – ciągnął Paul. – David Lee skończył szkołę w maju, w czerwcu trafił do obozu rekrutów, do Wietnamu przyjechał w październiku, zginął dzień po Dziękczynieniu. Miał osiemnaście lat i dwa miesiące. – Dwa lata przed naszym urodzeniem. – Coś koło tego. Był jeszcze jeden, ale jego dotąd nie odnaleźli. Czarny chłopak, Marvin Rudd, zaginął w akcji w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym. – Pamiętam, że Rake wspominał Rudda. – Neely kiwnął głową. – Rake był nim zachwycony. Jego rodzice wciąż przychodzą na każdy mecz. Człowiek się zastanawia, co sobie wtedy myślą. – Mam już dość rozmów o śmierci – przerwał mu Neely. – Chodźmy stąd. *** Neely nie pamiętał z dawnych czasów ani księgarni, ani baru kawowego serwującego espresso, ani sklepu oferującego kawę ziarnistą z Kenii. W Nat’s Place można było znaleźć to wszystko, a ponadto był tu wybór czasopism, cygar, płyt kompaktowych i trochę wyblakłych pocztówek z pozdrowieniami z Messiny, a także herbaty ziołowe wątpliwego pochodzenia, wegetariańskie kanapki i zupy oraz miejsce spotkań dla wędrownych poetów, folkowych pieśniarzy i różnego autoramentu przedstawicieli miejscowej bohemy. Lokal mieścił się w rynku,
cztery domy od banku Paula, w miejscu, w którym w dzieciństwie Neely’go znajdował się sklep z paszą i nawozami sztucznymi. Paul musiał wracać do pracy, więc Neely poszedł tam sam. Nat Sawyer był najgorszym punterem w historii Spartan. Jego średni wykop liczony w jardach był rekordowo krótki, a ilość wypuszczonych snapów tak duża, że Rake decydował się na włączenie go dopiero przy czwartej i ośmiu, bez względu na miejsce piłki. Tyle że przy Neelym, jako rozgrywającym, dobry punter nie był konieczny10. W klasie maturalnej Natowi udało się jakimś cudem dwukrotnie w ogóle nie trafić w piłkę, z czego powstało jedno z najczęściej oglądanych nagrań wideo w historii drużyny. Drugie upuszczenie, które tak naprawdę składało się z dwóch upuszczeń przy jednym puncie, doprowadziło do komicznego biegu do przyłożenia na odległość dziewięćdziesięciu czterech jardów, trwającego dokładnie 17,3 sekundy. Stojąc na własnym polu punktowym i bardzo się tym denerwując, Nat przejął snapa, wypuścił piłkę z rąk i kopnął powietrze, po czym został stratowany przez dwóch obrońców Grove City. Dojrzał kręcącą się na ziemi bezradnie piłkę, pozbierał się i chwyciwszy ją, zaczął biec. Dwaj obrońcy, których jego manewr trochę zaskoczył, puścili się za nim, co spowodowało, że Nat podjął próbę wykopu w biegu. Nie trafił w piłkę, znów ją podniósł z ziemi i wyścig zaczął się od nowa. Widok tak nietypowej gazeli sadzącej w popłochu po boisku spowodował, że kilku graczy obu drużyn zamarło ze zdumienia. Silos Mooney zarzekał się później, że z powodu spazmów śmiechu, jakich dostał na ten widok, nie był w stanie osłonić swojego puntera. Przysięgał też, że słyszał wybuchy śmiechu dochodzące spod kasków zawodników Grove City. Na nagraniu trenerzy doliczyli się dziesięciu nieudanych prób zatrzymania Nata. Gdy w końcu osiągnął pole punktowe, walnął piłką o ziemię i nie bacząc na karne jardy, zerwał kask i pobiegł na swoją połowę z gołą głową, by jego fani mogli lepiej go podziwiać. Rake przyznał mu wtedy nagrodę za Najgorsze Przyłożenie Roku. W dziesiątej klasie Nat próbował grać na pozycji safety’a z tyłu obrony, ale miał trudności z bieganiem i nienawidził zderzeń. W jedenastej zaczął grać na skrzydle, ale dostał od Neely’ego tak potężny cios piłką w żołądek, że przez pięć minut nie mógł złapać tchu. Przez ręce Rake’a przewinęło się niewielu tak kompletnie pozbawionych talentu graczy. W dodatku żaden z nich nie prezentował się w stroju zawodniczym tak okropnie jak Nat. Na wystawie leżały sterty książek, a tablice reklamowe zapraszały na kawę i lunch. Drzwi skrzypnęły, zabrzęczał dzwonek i na chwilę Neely jakby się cofnął w czasie. A potem poczuł zapach kadzidełka i już wiedział, że jest u Nata. Spomiędzy półek uginających się pod ciężarem książek wyjrzał właściciel i z uśmiechem powiedział:
– Dzień dobry, czym mogę służyć? A potem zamarł, kupka książek wypadła mu z rąk i rozsypała się po podłodze. – Neely Crenshaw! – wrzasnął i dał susa do przodu równie niezgrabnie, jak niegdyś na boisku. Rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli tak niezdarnie, że Neely poczuł na bicepsie wbijający się łokieć Nata. – Boże, cudownie, że jesteś! – Oczy Nata na moment zaszkliły się łzami. – Cieszę się, że cię widzę, Nat – powiedział Neely, nieco skrępowany serdecznością kolegi. Na szczęście poza nimi w lokalu był tylko jeszcze jeden klient. – Patrzysz na moje kolczyki? – Nat zrobił krok do tyłu. – No rzeczywiście, niezła kolekcja. – Z uszu Nata zwisało po co najmniej pięć srebrnych kolczyków. – Pierwszy w Messinie facet z kolczykami, co ty na to? I pierwszy z kitką na głowie. I pierwszy zdeklarowany gej prowadzący biznes w śródmieściu. Nie jesteś ze mnie dumny? – Nat potrząsnął głową, demonstrując swą długą czarną czuprynę, związaną z tyłu w kitkę. – Jasne, Nat. Świetnie wyglądasz. Nat wpatrywał się w Neely’ego tak rozjarzonymi oczami, jakby od wielu godzin wlewał w siebie espresso. – Jak twoje kolano? – spytał, ściszając głos, jakby kontuzja Neely’ego była tajemnicą. – Zharatane na dobre. – Skurwiel walnął cię już za linią. Widziałem. – Nat powiedział to z takim przekonaniem, jakby stał przy bocznej linii boiska Tech. – To było dawno temu, Nat. W innym życiu. – Może kawy? Mam gatunek z Gwatemali, który naprawdę daje kopa. Przecisnęli się wśród regałów do tylnej części sklepu pełniącej rolę kawiarenki i Nat zabrał się do przyrządzania kawy. Wszedł – a właściwie wbiegł – za zagracony kontuar i zaczął buszować w przyborach do parzenia kawy; Neely przysiadł na taborecie. Jak we wszystkim u Nata, tu też panował kompletny rozgardiasz. – Mówią, że została mu niecała doba – powiedział Nat, płucząc mały garnuszek. – Tutejszym plotkom zawsze można wierzyć, zwłaszcza w sprawie Rake’a. – To nie plotka. Powiedział to ktoś z przebywających w jego domu. – Punktem honoru mieszkańców Messiny było nie tyle znać najnowszą plotkę, ile dysponować najpewniejszym źródłem informacji. – Chcesz cygaro? Mam kubańskie z przemytu. Też dają potężnego kopa. – Nie, dzięki. Nie palę.
Nat przystąpił do napełniania wodą dużego włoskiego urządzenia do parzenia kawy. – Czym się teraz zajmujesz? – spytał przez ramię. – Nieruchomościami. – Kurczę, to bardzo oryginalne. – Starcza na płacenie rachunków. Fajny masz sklep, Nat. Curry mi mówił, że dobrze ci idzie. – Próbuję tchnąć trochę kultury w to pustkowie. Paul pożyczył mi trzydzieści kawałków na rozruch, dasz wiarę? Miałem tylko pomysł, osiemset dolców w kieszeni, no i oczywiście mamę, która podpisała weksel. – Co u niej? – Świetnie, dzięki. Postanowiła się nie starzeć. Nadal uczy w trzeciej klasie. Kawa zaczęła pyrkać, Nat pochylił się nad małym zlewem i pogładził swój sumiasty wąs. – Neely, Rake lada chwila umrze, jesteś w stanie w to uwierzyć? Messina bez Eddiego Rake’a. Zaczął tu być trenerem czterdzieści cztery lata temu. Połowy mieszkańców nie było jeszcze na świecie. – Widziałeś się z nim? – Często tu do mnie zaglądał, ale jak się rozchorował, to ukrył się w domu, żeby tam umrzeć. Od sześciu miesięcy nikt go nie widział. Neely się rozejrzał. – Rake tu bywał? – Był moim pierwszym klientem. To on mnie namówił, żeby to otworzyć. Zaserwował mi swoją standardową gadkę: nic się nie bój, staraj się bardziej niż ten drugi, nigdy się nie łam. Takie typowe dyrdymały z szatni w przerwie meczu. Kiedy to otworzyłem, zaczął wpadać na poranną kawę. Pewnie uważał, że jest tu bezpieczny, bo nigdy nie było tłumów. Większość miejscowych frajerów się bała, że jak tylko zajrzą do środka, to od razu złapią AIDS. – Kiedy to otworzyłeś? – Siedem i pół roku temu. Przez pierwsze dwa lata nie starczało mi na rachunek za prąd, potem powoli zaczęło się rozkręcać. Poszła plotka, że to ulubione miejsce Rake’a, więc ludzi to zaciekawiło. – Myślę, że kawa ma już dość – powiedział Neely, słysząc, jak urządzenie pogwizduje. – Nigdy w życiu nie widziałem Rake’a z książką w ręku. Nat napełnił dwie małe filiżanki, umieścił je na spodkach i postawił na kontuarze. – Już po zapachu czuję, że mocna – rzekł Neely. – Powinno się ją sprzedawać na receptę. Któregoś dnia Rake zapytał, co bym mu polecił do czytania. Dałem mu Raymonda Chandlera. Wrócił po jednym dniu i poprosił o następnego. Był zachwycony. Później dałem mu Dashiella Hammetta.
Potem dostał bzika na punkcie Elmore’a Leonarda. Jako jedna z nielicznych księgarni w okręgu otwieram o ósmej i Rake raz lub dwa razy w tygodniu wpadał tu z samego rana. Siadywaliśmy w tamtym rogu i gadaliśmy o książkach. Nigdy o futbolu ani o polityce, nigdy o plotkach, wyłącznie o książkach. Uwielbiał kryminały. Gdy odzywał się dzwonek przy drzwiach frontowych, Rake wymykał się tylnymi drzwiami i wracał do domu. – Dlaczego? Nat łyknął kawy, a mała filiżanka niemal zniknęła w mierzwie jego sumiastego wąsa. – Za dużo o tym nie rozmawialiśmy. Rake czuł się upokorzony, że tak nagle się go pozbyto. Jest w nim dużo dumy. Tego, co wpajał też w nas. Ale jednocześnie czuł się odpowiedzialny za śmierć Scotty’ego. Wielu go o to oskarżało i już tak zostanie. A to ciężkie brzemię do dźwigania. Smakuje ci kawa? – Bardzo mocna. Brakuje ci go? Następny powolny łyk. – Jak mogłoby nie brakować Rake’a, jeśli się u niego grało? Codziennie widzę jego twarz. Słyszę jego głos. Czuję zapach jego potu. Czuję jego uderzenia, gdy nie mam na sobie padów. Potrafię naśladować jego krzyki, jego burczenie, jego opieprzanie. Pamiętam jego opowieści, jego odzywki, jego nauki. Pamiętam wszystkie czterdzieści zagrywek i te trzydzieści osiem meczów, w których grałem. Mój ojciec zmarł cztery lata temu i bardzo go kochałem, ale choć trudno mi się do tego przyznać, muszę powiedzieć, że miał na mnie mniejszy wpływ niż Eddie Rake. – Nat przerwał w pół myśli i dolał kawy do filiżanek. – Później, kiedy już otworzyłem ten lokal i poznałem go jako kogoś innego niż legendę, kiedy nie musiałem się już bać, że za coś na mnie nawrzeszczy, zacząłem go podziwiać. Eddie Rake nie jest ciepłym uroczym facetem, ale jest człowiekiem. Bardzo przeżył śmierć Scotty’ego i nie miał się do kogo zwrócić o pomoc. Dużo się modlił, chodził codziennie na poranną mszę. Myślę, że fikcja literacka w książkach pomagała mu; to był dla niego nowy świat. Zatracił się w czytaniu książek, czytał je setkami, może tysiącami. – Kolejny szybki łyk kawy. – Tak mi brakuje jego obecności w tamtym rogu i gawędzenia o książkach i ich autorach, żeby nie musiał rozmawiać o futbolu. Z przodu sklepu dobiegł brzęk dzwonka przy drzwiach wejściowych, ale Nat tylko wzruszył ramionami. – Znajdą nas. Chcesz muffinkę albo coś takiego? – Nie, dziękuję. Jadłem w Renfrow’s. Nic się tam nie zmieniło. Ten sam stary tłuszcz, to samo menu, te same muchy. – I ta sama banda siedząca i narzekająca, że drużyna nie jest niepokonana. – No. Chodzisz na mecze?
– Nie. Kiedy oficjalnie jest się jedynym gejem w takim miasteczku jak to, unika się tłumów. Ludzie się gapią, pokazują sobie palcami i coś szepczą, łapią dzieci za ręce i ciągną do siebie. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić, ale wolę tego nie oglądać. No i musiałbym chodzić sam, co nie jest zbyt zabawne, albo iść z partnerem i liczyć się z przerwaniem meczu. Wyobrażasz sobie, jak trzymając się za ręce, wchodzimy z jakimś miłym chłopcem na Patelnię? Chyba by nas ukamienowali. – Jak w ogóle w takim mieście można się ujawnić? – Nie zrobiłem tego tutaj. Po maturze niejako wyemigrowałem do Waszyngtonu, a tam szybko się zorientowałem, kim jestem. Nie wymknąłem się cichaczem z szafy, Neely. Otworzyłem te cholerne drzwi kopniakiem. Znalazłem sobie pracę w księgarni i poznałem ten biznes. Przez pięć lat prowadziłem szaleńcze życie, non stop balowałem, ale wielkie miasto mnie zmęczyło. Szczerze ci powiem, że zatęskniłem za domem. Tata coraz bardziej podupadał na zdrowiu i chciałem być przy nim. Spotkałem się z Rakiem, przeprowadziłem z nim długą rozmowę i powiedziałem mu prawdę. Eddie Rake był pierwszą osobą, której się przyznałem. – Jak zareagował? – Powiedział, że mało wie o gejach, ale skoro ja sam wiem, kim jestem, to do diabła z innymi. „Żyj swoim życiem, synu”, powiedział. „Jedni cię znienawidzą, inni pokochają, większość nie będzie wiedziała, co o tym myśleć. To twoja decyzja”. – To do niego podobne. – Bardzo mnie ośmielił. Potem namówił do otwarcia tego lokalu, a gdy już było jasne, że kompletnie zawaliłem sprawę, zaczął tu przychodzić, no i ludzie się o tym zwiedzieli. Chwileczkę. Zostań tu. – Nat wybiegł do frontowej części sklepu, gdzie czekała jakaś starsza pani. Zwrócił się do niej po imieniu głosem ociekającym słodyczą i zajęli się szukaniem jakiejś książki. Neely podszedł do kontuaru i dolał sobie kawy. Chwilę później wrócił Nat. – To była pani Underwood – wyjaśnił. – Miała tu kiedyś pralnię. – Pamiętam. – Ma sto dziesięć lat i lubi erotyczne westerny. Wyobrażasz sobie? Mając księgarnię, człowiek dowiaduje się różnych ciekawych rzeczy. Pewnie uważa, że nie musi się mną krępować, bo ja też mam swoje sekrety. A poza tym w jej wieku chyba niczym się już nie przejmuje. Nat położył na talerzyku wielką muffinkę z czarnymi jagodami i postawił ją na kontuarze. – Spróbuj – powiedział, rozłamując babeczkę na pół. Neely sięgnął po kawałek. – Sam je pieczesz? – spytał.
– Codziennie rano. Kupuję zamrożone i piekę w piekarniku. Nie poczujesz różnicy. – Niezłe. Widujesz się z Cameron? Nat przestał jeść i wlepił w Neely’ego zdumione spojrzenie. – Skąd ci przyszło do głowy pytać o Cameron? – Byliście zaprzyjaźnieni. Tak z ciekawości. – Mam nadzieję, że sumienie wciąż cię gryzie. – Gryzie. – To dobrze. Mam nadzieję, że boleśnie. – Może. Czasami. – Pisujemy do siebie. Mieszka w Chicago, dobrze jej się wiedzie. Wyszła za mąż, ma dwie córeczki. Raz jeszcze, dlaczego o nią pytasz? – Nie mogę spytać o jedną z naszych koleżanek z klasy? – W naszym roczniku było niemal dwieście osób. Dlaczego akurat ona przyszła ci do głowy jako pierwsza? – Przepraszam. – Nie, chcę wiedzieć. Neely, czemu spytałeś o Cameron? Neely wsunął do ust kilka okruchów muffinki, odczekał chwilę, a potem uśmiechnął się i powiedział: – No dobra, bo o niej myślę. – A o Krzykaczce też myślisz? – Jak mógłbym zapomnieć? – Spotykałeś się ze słodką idiotką, miałeś doraźne korzyści, ale na dłuższą metę to był zły wybór. – Byłem młody i głupi, przyznaję. Ale zabawa była przednia. – Grałeś w reprezentacji kraju, Neely, mogłeś przebierać w dziewczynach z całej szkoły. Rzuciłeś Cameron, bo Krzykaczka cię rajcowała. Znienawidziłem cię za to. – Daj spokój, Nat, naprawdę? – Nienawidziłem cię z całego serca. Cameron była moją przyjaciółką od przedszkola, jeszcze zanim zjawiłeś się w mieście. Wiedziała, że jestem inny, i zawsze mnie chroniła. A ja próbowałem chronić ją, jednak ona zainteresowała się tobą i to był jej błąd. Bo Krzykaczka uznała, że to jej się należy reprezentant kraju. Jej spódniczki zrobiły się krótsze, bluzki bardziej obcisłe i już cię miała na widelcu. Moja ukochana Cameron została na lodzie. – Szkoda, że o nią spytałem. – No, to prawda, kolego. Lepiej pomówmy o czymś innym. Zapadła cisza i przez dłuższą chwilę nie bardzo było o czym mówić. – Poczekaj, aż ją zobaczysz – mruknął w końcu Nat. – Dobrze wygląda?
– Krzykaczka wygląda jak starzejąca się droga dziwka, którą pewnie jest. Cameron to najwyższa klasa. – Myślisz, że przyjedzie na pogrzeb? – Pani Lila od zawsze uczyła ją gry na fortepianie. Neely’emu nigdzie się nie śpieszyło, ale i tak zerknął na zegarek. – Muszę lecieć, Nat – oznajmił. – Dzięki za kawę. – Dzięki, że wpadłeś, Neely. Naprawdę zrobiłeś mi frajdę. Przecisnęli się między regałami do frontowej części sklepu i Neely zatrzymał się przy drzwiach. – Słuchaj, kilku naszych spotyka się dziś wieczorem na Patelni na coś w rodzaju nocnego czuwania – powiedział. – Piwo i frontowe opowieści. Może byś wpadł? – Z przyjemnością – rzekł Nat. – Dzięki za zaproszenie. Neely skinął głową i otworzył drzwi, jednak zanim zdążył wyjść, Nat chwycił go za ramię. – Neely, skłamałem – powiedział. – Nigdy cię nie nienawidziłem. – A powinieneś. – Nikt cię nie nienawidził. Byłeś naszym reprezentantem kraju. – Te czasy już dawno minęły. – Nie miną, póki żyje Rake. – Powiedz Cameron, że chciałbym się z nią spotkać. Mam jej coś do powiedzenia. *** Sekretarka obdarzyła go profesjonalnym uśmiechem i przesunęła ku niemu podkładkę z przyczepioną listą zapowiedzianych gości. Neely wpisał drukowanymi literami nazwisko, godzinę i datę oraz dopisał, że odwiedza Binga Albrittona, wieloletniego trenera żeńskiej drużyny koszykówki. Sekretarka przeczytała wpis, nie skojarzyła jego nazwiska ani twarzy i powiedziała: „Chyba jest na sali gimnastycznej”. Druga z pań podniosła wzrok, ale też nie rozpoznała w nim Neely’ego Crenshawa. Zupełnie go to nie obeszło. Na korytarzach messińskiego liceum panowała cisza, drzwi do klas były pozamykane. Na ścianie pomalowanej wciąż na ten sam kolor ciągnął się rząd tych samych szafek, pod nogami miał ten sam parkiet, utwardzony i wyświecony niezliczonymi warstwami wosku, w pobliżu toalet roztaczał się ten sam mdły zapach środka dezynfekcyjnego. Gdyby wszedł do ubikacji, zapewne usłyszałby takie samo kapanie wody, poczuł woń dymu zakazanych w szkole papierosów,
zobaczył taki sam rządek wyplamionych pisuarów i być może natknąłby się na taką samą bójkę między dwoma łobuzami. Idąc korytarzem, dotarł do klasy panny Arnett od algebry. Zajrzał do środka przez wąskie okienko w drzwiach i dostrzegł swoją dawną nauczycielkę, może piętnaście lat starszą, ale siedzącą na tym samym narożniku biurka i objaśniającą te same wzory. Czy to naprawdę już piętnaście lat? Przez chwilę czuł się znów osiemnastolatkiem, uczniakiem nienawidzącym algebry i angielskiego, mającym w nosie wszystko, co ta szkoła może mu zaoferować, bo i tak wiadomo, że zbije fortunę na boisku futbolowym. Uświadomił sobie, jak błyskawicznie upłynęło te piętnaście lat, i aż zakręciło mu się w głowie. Minął go woźny, starszy pan sprzątający w szkole od początku jej istnienia. Przez mgnienie oka wydawało się, że rozpoznaje Neely’ego, zaraz jednak obojętnie odwrócił głowę i tylko bąknął pod nosem: „dobry”. – Dzień dobry – odpowiedział Neely. Głównymi drzwiami wchodziło się do przestronnego holu, który dobudowano w czasach, gdy Neely zaczynał tu naukę. Stamtąd prowadziło przejście do dwóch starszych budynków szkolnych i korytarz do sali gimnastycznej. Ściany korytarza obwieszono pamiątkowymi fotografiami roczników absolwentów, sięgającymi lat dwudziestych. Koszykówka była w Messinie sportem drugoplanowym, jednak dzięki futbolowi mieszkańcy tak przywykli do wygrywania, że w każdej drużynie oczekiwali dynastii zwycięzców. Pod koniec lat siedemdziesiątych Rake oznajmił, że szkoła potrzebuje nowej sali gimnastycznej. Propozycja rozpisania pożyczki zyskała dziewięćdziesięcioprocentowe poparcie i mieszkańcy Messiny z dumą sfinansowali budowę najlepszej w całym stanie sali do szkolnej koszykówki. Wchodziło się do niej przez istny hol sławy. Głównym elementem wystroju była ogromna i bardzo kosztowna gablota na nagrody, w której Rake pieczołowicie wyeksponował swoje trzynaście małych pomników. Trzynaście pucharów za mistrzostwo stanu, zdobytych w latach od 1961 do 1987. Za każdym umieszczono fotografię zwycięskiej drużyny, zestawienie wyników meczów i kolaż z powiększonych nagłówków z gazet. Były też piłki z podpisami zawodników i naddarte koszulki zawodników, w tym także ta z numerem 19. No i mnóstwo zdjęć Rake’a: Rake z Johnnym Unitasem na jakimś przyjęciu; Rake to z tym, to z tamtym gubernatorem; Rake z Romanem Armsteadem tuż po meczu Packersów. Znał te eksponaty na pamięć, ale i tak postał chwilę przed gablotą. Ekspozycja oddawała cześć wielkiemu trenerowi i jego pełnym poświęcenia zawodnikom, przypominając, czym ta drużyna była kiedyś. Neely słyszał, jak ktoś kiedyś powiedział, że korytarz do sali gimnastycznej odzwierciedla serce i duszę Messiny. Tak naprawdę był to bardziej ołtarz ku czci Eddiego Rake’a, przy którym
jego wyznawcy mogli się pomodlić. Wzdłuż ściany aż do wejścia na salę stały też inne gabloty, a w nich piłki z autografami graczy z mniej udanych lat, a także mniejsze trofea mniej ważnych drużyn innych dyscyplin sportowych. Po raz pierwszy Neely poczuł ukłucie żalu na myśl o chłopcach i dziewczętach z Messiny, którzy tak zawzięcie trenowali, odnosili sukcesy i pozostawali w cieniu tylko dlatego, że uprawiali mniej ważne dyscypliny. W Messinie królował futbol i już tak będzie zawsze. Zapewniał niektórym sławę i pieniądze na opłacenie rachunków, i tyle. Gdzieś w pobliżu zabrzęczał dobrze znany dzwonek, uświadamiając Neely’emu, że próbuje jak intruz wślizgnąć się do świata sprzed piętnastu lat. Cofnął się do holu i chwilę później znalazł się w środku cyklonu wypadających na przerwę uczniów. Korytarze zapełniły się tłumem wrzeszczących, rozpychających się i trzaskających szafkami młodych ludzi, których roznosiły pokłady hormonów z testosteronem na czele, nad którymi próbował zapanować przez ostatnie pięćdziesiąt minut. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wysoki, potężnie umięśniony chłopak z byczym karkiem omal na niego nie wpadł. Miał na sobie biało-zieloną kurtkę z naszytą literą „S”, dowodzącą wysokiego statusu w drużynie Spartan i zapewniającą mu niezrównaną pozycję w hierarchii ważności w Messinie. Poruszał się dumnym krokiem właściciela wszystkiego wokół, nawet jeśli tylko przez krótki czas. Swym wyglądem budził respekt i oczekiwał należnego podziwu. Wszystkie dziewczyny się do niego uśmiechały, wszyscy chłopcy schodzili mu z drogi. Wróć tu za dziesięć lat, ważniaku, a nikt nie będzie nawet pamiętał twojego imienia, pomyślał Neely. Twoja olśniewająca kariera będzie już tylko przypiskiem do twojego życia. Wszystkie te śliczne dziewczyny będą matkami, twoja białozielona kurtka będzie wciąż źródłem osobistej dumy, ale już się w nią nie zmieścisz. Szkolne wygłupy. Dziecinada. Więc czemu wtedy to było takie ważne? Neely nagle poczuł się stary. Przepchnął się przez tłum uczniów i wyszedł z budynku. *** Późnym popołudniem wybrał się na przejażdżkę wąską żwirową drogą, która wiła się po zboczu Wzgórza Karra. Pod wierzchołkiem pobocze się rozszerzało, Neely zjechał z drogi i zaparkował. W dole, czterysta metrów niżej, widać było domek klubowy Spartan, dalej w prawo ciągnęły się dwa boiska treningowe. Na jednym odbywała trening pierwsza drużyna w pełnych strojach z padami, na
drugim trenowali członkowie drużyny młodzików. Dochodziły odgłosy gwizdków i krzyki trenerów. Na głównym boisku widać było Rabbita, który jeździł tam i z powrotem zielono-żółtym traktorkiem John Deere do koszenia trawy, co robił codziennie od marca do grudnia. Cheerleaderki kręciły się po bieżni za ławką drużyny gospodarzy, malując znaki wojenne przed piątkową bitwą i od czasu do czasu ćwicząc fragmenty nowego układu tanecznego. Za polem punktowym i końcem boiska zebrała się na szybką próbę orkiestra. Niewiele się zmieniło. Inni trenerzy, inni zawodnicy, inne cheerleaderki, inni muzycy w orkiestrze, ale to wciąż Spartanie na boisku Rake’a, wciąż ten sam Rabbit koszący trawę i wciąż te same nerwy przed nadchodzącym piątkiem. Pomyślał, że gdyby wrócił tu za dziesięć lat, wszystko wyglądałoby tak samo. Kolejny rok, kolejna drużyna, kolejny sezon. Aż trudno było uwierzyć, że Eddie Rake musiał się zadowolić siedzeniem w tym miejscu i oglądaniem meczu z takiej odległości, że musiał polegać na transmisji radiowej, by wiedzieć, co się dzieje. Czy dopingował wtedy Spartan? Czy może w cichości ducha życzył im przegranej w każdym kolejnym meczu? Rake był mściwy i potrafił latami chować urazę. Na tym boisku Neely ani razu nie przegrał. Jego drużyna pierwszoroczniaków nie poniosła ani jednej porażki, zgodnie zresztą z oczekiwaniami mieszkańców Messiny. Młodzi grali w czwartki wieczorem i przyciągali więcej fanów niż większość innych drużyn. Oba przegrane w początkach kariery mecze rozgrywane były na boisku w kampusie A&M i oba toczyły się o mistrzostwo stanu. Najbliżej przegrania na własnym boisku Neely znalazł się, gdy jego drużyna ósmoklasistów zremisowała u siebie z Porterville. Po tym remisie Rake wpadł do ich szatni i wygłosił napastliwą mowę o dumie z bycia Spartaninem. Najpierw przeraził gromadę trzynastolatków, potem wymienił ich trenera. Wpatrzonemu w boiska treningowe Neely’emu cisnęły się do głowy coraz to nowe wspomnienia. Nie chciał przeżywać ich na nowo, uruchomił więc silnik i odjechał. *** Posłaniec, który dostarczył do domu Rake’a kosz owoców, dosłyszał szepty i wkrótce całe miasto wiedziało, że trener odpłynął tak daleko, że już nie wróci. O zmroku wiadomość dotarła na Patelnię, na której zebrała się niewielka grupka zawodników z różnych składów i różnych okresów, by wspólnie czekać na wiadomość. Na trybunach siedziało też kilku samotników, zatopionych we
własnych wspomnieniach o Rake’u i momentach chwały ich drużyny, które tak dawno przeminęły. Przebrany w dżinsy i bluzę Paul Curry wrócił z dwiema dużymi pizzami, które Mona upiekła z myślą o kolegach i ich nocnym czuwaniu. Zjawił się też Silos Mooney z turystyczną chłodziarką pełną butelek piwa. Kołpaka nie było, ale jego nieobecność nikogo nie zdziwiła. Zjawili się za to mieszkający poza miastem bliźniacy Ronnie i Donnie Utleyowie, którzy dowiedziawszy się o obecności Neely’ego, postanowili dołączyć do czuwających. Piętnaście lat wcześniej byli podobnymi jak dwie krople wody osiemdziesięciokilogramowymi linebackerami i każdy z nich był gotów zmierzyć się z dębem. Po ciemku patrzyli, jak Rabbit odbywa swój cowieczorny spacer do tablicy wyników i włącza oświetlenie na południowo-zachodnim maszcie. Rake wciąż jeszcze żył, choć już dogorywał. Na boisku jego imienia położyły się długie cienie, jego dawni gracze czekali. Biegaczy już nie było i na całym stadionie panowała cisza, którą tylko od czasu do czasu zakłócał wybuch śmiechu, gdy ktoś na Patelni kończył starą futbolową anegdotę. Jednak przez większość czasu zebrani rozmawiali ściszonymi głosami, wiedząc, że Rake stracił już świadomość i jego koniec jest bliski. Dołączył do nich Nat Sawyer z dużą plastikową torbą w ręce. – Co tam masz, Nat? – spytał Silos. – Prochy? – Nie. Cygara. Pierwszy na kubańczyka skusił się Silos, potem dołączył do niego Nat, potem Paul i na końcu Neely. Bliźniacy Utley nie pili i nie palili. – Nigdy nie zgadniecie, co znalazłem – powiedział Nat. – Dziewczynę? – parsknął Silos. – Zamknij się, Silos. – Nat sięgnął do torby i wyjął przenośne radio z kasetowcem. – Bomba! Trochę jazzu, tylko tego mi potrzeba – mruknął Silos. Nat wyjął z torby kasetę. – Nagranie sprawozdania Bucka Coffeya z meczu o mistrzostwo w osiemdziesiątym siódmym. – No, nie! – żachnął się Paul. – Naprawdę. Słuchałem tego wczoraj wieczorem, pierwszy raz od lat. – Ja nigdy tego nie słyszałem – powiedział Paul. – Nawet nie wiedziałem, że to nagrywają – dodał Silos. – Nie wiesz wielu rzeczy, Silos. – Nat wsunął kasetę do odtwarzacza i zaczął manipulować przyciskami i pokrętłami. – Jeśli pozwolicie, chłopcy, to przewinę pierwszą połowę. Nawet Neely się roześmiał. W trakcie pierwszej połowy jego cztery rzuty zostały przechwycone, raz paskudnie skiksował. Świetnie grająca drużyna z East
Pike prowadziła do przerwy 31:0. Taśma zaczęła sunąć i z głośników popłynął chrapliwy głos Bucka Coffeya, zakłócając ciszę na Patelni. Mówi Buck Coffey z kampusu A and M na początku drugiej połowy meczu, który miał być spotkaniem równych szans dwóch niezwyciężonych drużyn, ale nim nie jest. East Pike góruje nad rywalem pod każdym względem z wyjątkiem ilości fauli i strat piłki i aktualnie prowadzi trzydzieści jeden do zera. Relacjonuję mecze Spartan Messina od dwudziestu dwóch lat, ale takiego wyniku na koniec pierwszej połowy nie pamiętam.
– Co się teraz dzieje z Buckiem? – spytał Neely. – Zrezygnował, kiedy zwolnili Rake’a. Nat podkręcił lekko głośność, głos Bucka stał się jeszcze bardzie donośny i zaczął działać jak magnes na siedzących na Patelni. Przysiedli się Randy Jaeger i jego dwóch kolegów ze składu z 1992 roku. Dołączyli adwokat Jon Couch i okulista Blanchard Teague z czterema graczami z czasów wielkich zwycięstw. Kilkunastu innych też podeszło bliżej. Drużyny są już na boisku i zrobimy teraz przerwę na słówko od naszych sponsorów.
– Wyciąłem ten cały reklamowy szajs – wyjaśnił Nat. – I bardzo dobrze – pochwalił go Paul. – Ależ jesteśmy sprytni – parsknął Silos. Spoglądam na ławkę Messiny i nie widzę trenera Rake’a. A właściwie żadnego z trenerów Spartan. Obie drużyny ustawiają się do pierwszego wykopu w drugiej połowie, a po trenerach Spartan ani śladu. To bardzo dziwne, oględnie mówiąc.
– Gdzie byli trenerzy? – spytał ktoś. Silos wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział. Pytanie to zadawano w Messinie od piętnastu lat, nie uzyskując na nie odpowiedzi. Nie ulegało wątpliwości, że trenerzy zbojkotowali drugą połowę, ale dlaczego? Drużyna East Pike gra ku południowej strefie punktowej, gra się rozpoczyna, pierwszy wykop jest zbyt krótki i przechwytuje go Marcus Mabry na osiemnastu, biegnie zygzakiem raz w jedną, raz w drugą stronę, ścina w kierunku pola bramkowego, ma trochę miejsca, zostaje zablokowany przez Spartan, którzy po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru próbują stawiać jakiś opór. W pierwszej połowie skuteczność podań Crenshawa wyniosła tylko trzy na piętnaście. Gracze East Pike przechwycili więcej jego podań niż jego koledzy.
– Zasraniec – mruknął ktoś. – Myślałem, że Buck był po naszej stronie.
– Zawsze, ale lubił nas bardziej, kiedy wygrywaliśmy. – Słuchajcie dalej – uciszył ich Nat. Nadal ani śladu Eddiego Rake’a i pozostałych trenerów. To bardzo dziwne. Spartanie kończą naradę w kole i Crenshaw rozpoczyna atak, Curry szeroko na prawym skrzydle, Mabry w formacji I11. East Pike ma ośmiu graczy w boksie i tylko czeka, żeby Crenshaw rzucił piłkę. Jest snap i opcja w prawo, Crenshaw robi zwód, biegnie do przodu, zdobywa trochę terenu, twarde zderzenie, okręca się, uwalnia z uścisku obrońcy i już jest na czterdziestu, na czterdziestu pięciu, na pięćdziesięciu i wychodzi poza linię boiska na czterdzieści jeden jardów do pola punktowego East Pike, przeniesienie na odległość dwudziestu dziewięciu jardów! Jak dotąd najlepsza akcja Spartan w ataku. Czy to znaczy, że zaczynają się budzić?
– Rany, ci gnoje naprawdę umieli przywalić – powiedział cicho Silos. – Mieli pięciu chłopaków w pierwszej lidze – mruknął posępnie Paul, jakby na nowo przeżywał koszmar pierwszej połowy. – Z tego czterech w obronie. – Nie musisz mi przypominać – prychnął Neely. Drużyna Spartan wreszcie ożyła. Wrzeszczą na siebie w kole, duże ożywienie przy bocznej linii boiska. Już biegną, Crenshaw pokazuje w lewo i Curry przesuwa się szerzej. Mabry w uliczce, już pędzi, snap, piłka do Mabry’ego, który robi susa w lewo na sześć, może siedem jardów. Teraz Spartanie są naprawdę nabuzowani, pociągają się za ręce i poklepują po kaskach. A Silos Mooney drze się na co najmniej trzech graczy East Pike, a to zawsze dobry znak.
– – – – Silos
Co krzyczałeś, Silos? Że im zaraz skopiemy tyłki. Byliście trzydzieści jeden punktów do tyłu. No, to prawda – potwierdził Paul. – Słyszeliśmy go. Po tym drugim zagraniu zaczął się na nich drzeć.
Druga i trzy. Crenshaw w formacji shotgun12. Snap, szybki przerzut do Mabry’ego, który potężnie uderza, okręca się, przebija się do przodu na trzydzieści, na dwadzieścia i wychodzi poza linię boczną na szesnastym jardzie East Pike! Trzy zagrania, pięćdziesiąt cztery jardy! A linia ofensywna Spartan naprawdę nie dopuszcza nikogo do piłki. Pierwsza próba dla Spartan. W całej pierwszej połowie mieli ich tylko pięć i tylko czterdzieści sześć jardów w grze dołem. Teraz Crenshaw rządzi na boisku bez żadnego wsparcia zza linii bocznej, bo nie ma za nią żadnego z trenerów. Curry w pełnej gotowości, Mabry jest w formacji I, Chenault obiega w prawo, zwód Creenshawa, podanie do Mabry’ego, który zderza się na linii, przeskakuje nad linebackerem i nurkuje, osiągając linię dziesięciu jardów. Zegar tyka. Do końca trzeciej kwarty zostało dziesięć minut i pięć sekund. Messinie brakuje dziesięciu jardów do przyłożenia i tysiąc mil do tytułu mistrzowskiego. Pierwsza próba tuż przed polem punktowym, Crenshaw cofa się do podania i oddaje piłkę do Mabry’ego, ten zderza się z obrońcą, ale uwalnia się i biegnie łukiem w prawo. Nie ma tam nikogo! Zdobędzie punkty! Zdobędzie punkty! Marcus Mabry rzuca się szczupakiem do pierwszego przyłożenia dla Messiny. Przyłożenie dla Spartan! Zaczynają wracać do gry!
– Jak zdobyliśmy te punkty – odezwał się Jon Couch – pamiętam, że pomyślałem: „Fajnie, że zdobyliśmy przyłożenie, ale nie mamy szans z nimi wygrać”. Ci z East Pike byli za dobrzy. Nat przykręcił głośność i spojrzał po kolegach. – Ale wykop spaprali, nie? – powiedział. – No, to prawda – potwierdził Donnie. – Hindus przejął piłkę gdzieś tak na piętnastu i wszyscy rzuciliśmy się jak stado szerszeni. Przez pięć minut odbijała się od jednego do drugiego, aż w końcu potoczyła za linię na dwudziestu. – Próbują tailbackiem w prawo, nic z tego. Próbują w lewo, nic z tego. Trzeci i jedenaście, cofnęli się i Silos zatrzymał rozgrywającego na linii sześciu jardów – przypomniał Ronnie. – Niestety, przy tej okazji wyrżnął go głową o glebę, niesportowe zachowanie, piętnaście jardów kary i pierwsza próba dla East Pike – odezwał się znowu Donnie. – Nie mieli racji – zaprotestował Silos. – Nie mieli racji? – żachnął się Paul. – Próbowałeś skręcić mu kark. – Mylisz się, drogi bankierze. Próbowałem go zabić. – Wtedy nas poniosło – mówił dalej Ronnie. – Silos ryczał jak ranny grizzly, a Hindus się rozpłakał, przysięgam. Chciał potem przy każdej próbie szarżować z trzeciej linii defensywnej, żeby mieć pewność, że kogoś dopadnie. – W tym pędzie dalibyśmy radę Dallas Cowboys – rozmarzył się Donnie. – Kto rządził obroną? – spytał Blanchard. – Ja – odparł Silos. – Sprawa była prosta. Krycie każdy swego na skrzydłach, skoszenie tightenda, ośmiu chłopaków w boksie, wszyscy napaleni na szarżę, każdy kogoś skosił, przepisowo lub nie, nieważne. Od tej chwili to już nie była gra. To była wojna. – Przy trzeciej i ośmiu jardach Higgins, ten ważniak na skrzydle, który potem trafił do Clemson, wybiegł, ścinając przez środek – mówił dalej Donnie. – Rzut był wysoki, Hindus idealnie go wyczuł, wystrzelił do przodu jak kula karabinowa i walnął w niego na ułamek sekundy przed piłką. Faul: przeszkadzanie w podaniu. – Jego kask pofrunął na trzy metry w górę – dodał Paul. – Siedzieliśmy w czterdziestym rzędzie – przypomniał sobie Couch. – Ale nawet tam zabrzmiało to tak, jakby zderzyły się dwa samochody. – Zaczęliśmy wrzeszczeć z radości. – To Silos. – Załatwiliśmy jednego z nich. Za to też nas wyflagowali. – Dwie flagi, trzydzieści jardów, nieważne – włączył się Ronnie. – Gdziekolwiek posyłali piłkę, nie dawali rady zapunktować. – Byliście pewni, że nie zapunktują? – chciał wiedzieć Blanchard.
– Żadna drużyna na świecie nie dałaby nam rady w drugiej połowie – odpowiedział Silos. – Jak w końcu znieśli Higginsa z boiska, śpieszę dodać, że na noszach, piłka znalazła się na naszej linii trzydziestu jardów. Rozegrali sweep i stracili sześć jardów, potem draw i kolejne cztery, potem ich mały rozgrywający ruszył do ataku i po prostu go rozjechaliśmy. – Ich punter zrobił wykop na linię trzech jardów – powiedział Nat. – No, mieli dobrego puntera. Oczywiście my mieliśmy ciebie – dodał Silos. Nat podkręcił głośność. Spartanie mają do zdobycia dziewięćdziesiąt siedem jardów, zostało niecałe osiem minut do końca trzeciej kwarty i wciąż ani śladu Eddiego Rake’a oraz pozostałych trenerów Spartan. Patrzyłem na Crenshawa w chwili, gdy East Pike atakowali. Cały czas trzymał prawą rękę w wiaderku z lodem i nie zdjął kasku. Przekazanie w lewo do Mabry’ego, który wiele nie zdziałał. Obie obrony po prostu rzucają wszystkie siły, co powinno umożliwić podanie górą.
– Nie z linii trzech jardów, palancie! – krzyknął Silos. – Coffey zawsze chciał być trenerem. – Paul się zaśmiał. Atak prawą stroną, Mabry podrzuca piłkę, biegnie do przodu, ma trochę miejsca i wychodzi poza boisko na wysokości dziesiątego jardu.
– Tak dla ciekawości, Neely, pamiętasz, co wtedy zagrałeś? – spytał Couch. – Oczywiście, prawą opcję. Wybrałem opcję, zrobiłem zwód do Chenaulta, udałem rzut do Kołpaka i przebiegłem do przodu jedenaście jardów. Linia ataku kładła wszystkich pokotem. Pierwsza i dziesięć Spartan, którzy kończą naradę i pędzą do linii wznowienia. Kochani, to zupełnie inna drużyna.
– Nie wiem, po co Buck gadał przez radio. Nikt go nie słuchał. Całe miasto było na boisku – mruknął Paul. – I tu się mylisz. Wszyscy go słuchali. W drugiej połowie chcieliśmy się dowiedzieć, co się dzieje z trenerem, i cała Messina siedziała z uchem przy odbiornikach – powiedział Randy. Przekazanie piłki do Chenaulta, który prze do przodu na trzy, może cztery. Właściwie opuszcza tylko głowę i sadzi za Silosem, którego atakuje dwóch przeciwników.
– Tylko dwóch! – W głosie Silosa słychać było oburzenie. – Poczułem się znieważony. Tym drugim był ten wstrętny gnojek z krzywą gębą, ważył z dziewięćdziesiąt kilo czy coś koło tego, więc zdawało mu się, że jest groźny. Był dobry, ale w pyskowaniu. Po chwili już go nie było na boisku.
Krótkie podanie do Mabry’ego, znów szeroko w prawo, Mabry ma trochę miejsca, biegnie do trzydziestki i poza boisko. Jeden z chłopaków East Pike pada na boisko.
– To ten – wyjaśnił Silos. – Co mu zrobiłeś? – spytał Blanchard. – Akcja przeniosła się na prawo od nas. Przywaliłem mu z góry i zwaliłem na boisko, potem wgniotłem mu kolano w żołądek. Zakwiczał jak świnia. Wytrzymał trzy próby i już więcej nie wrócił do gry. – Sędziowie mogli nas wtedy karać za nadmierną brutalność w każdej próbie, w ataku i w obronie – dodał Paul. – Kiedy go znosili z boiska, Chenault powiedział mi, że jeden z obrońców nie rusza się za dobrze. Coś mu się stało, może skręcił sobie kostkę. Widać, że go boli, ale nie schodzi z boiska. No to pięć razy z rzędu zagraliśmy na niego w jednej próbie. Za każdym razem po sześć, siedem jardów, z Marcusem nisko przygiętym do ziemi i tylko patrzącym, kogo by tu rozjechać. Przekazuję piłkę i oglądam rzeź – przypomniał Neely. – Zrób głośniej, Nat – poprosił Silos. Pierwsza i dziesięć na trzydziestu ośmiu East Pike. Spartanie mają piłkę i pędzą do przodu, ale czas też pędzi. Jak dotąd w całej drugiej połowie ani razu nie podawali. Zostało im jeszcze sześć minut. Curry rusza lewą stroną, snap, prawa opcja, przerzut do Mabry’ego, który niesie na trzydzieści! Dwadzieścia pięć! Spartanie są na osiemnastym jardzie na połowie East Pike i już pukają do drzwi!
– Po każdej próbie Mabry biegł z powrotem do koła i mówił: „Podawajcie mi piłkę, braciszkowie, podawajcie mi tylko piłkę”. No to podawaliśmy – wspomniał Neely. – Jak Neely zarządzał grę, to Silos mówił: „Tylko jak skiksujesz, to ci kark połamię” – dodał Paul. – I wcale nie żartowałem. – Kontrolowaliście czas? – dopytywał Blanchard. – Tak, ale to i tak nie miało znaczenia – odparł Neely. – Wiedzieliśmy, że wygramy. Mabry zaliczył dwanaście biegów w drugiej połowie, w sumie siedemdziesiąt osiem jardów. Oto znów szybki snap, znowu prawą, ale bez większego powodzenia. Spartanie naprawdę rozbijają lewą obronę East Pike. Mabry podąża za Durstonem i Vatranem, Silos Mooney oczywiście uczestniczy w każdej zwałce.
– Kochałem Bucka Coffeya – rozmarzył się Silos. – A nie chodziłeś przypadkiem z jego najmłodszą córką? – spytał Neely. – Nie nazwałbym tego chodzeniem. Ale jedno jest pewne: Buck nic o tym nie wiedział.
Druga i osiem z szesnastu jardów. Mabry znów prawą stroną na trzy, może cztery. Walczą z sobą wręcz jak dzikie psy w okopach, kochani.
– To jest zawsze walka wręcz, Buck, dlatego nazywają to okopami – dorzucił Silos. W otaczającym ich mroku, grono słuchaczy powoli rosło. Dołączyli do nich gracze z innych części Patelni, podchodząc na tyle blisko, by móc słuchać relacji. Trzecia i cztery, Curry szeroko, rozgrywający się cofa, opcja w prawo, Crenshaw trzyma, zostaje trafiony, pada do przodu na jakieś dwa jardy. Devon Bond naprawdę sobie z nim poradził.
– Devon Bond walnął mnie tyle razy, że czułem się jak worek treningowy – powiedział Neely. – Był jedynym graczem, z którym nie mogłem nic zrobić – dodał Silos. – Rzucałem, idealnie mierzyłem, a on nagle znikał. Albo znikał, albo walił mnie, tak że aż mi zęby dzwoniły. Straszny koleś. – Czy nie wzięli go potem do puli transferowej? – zapytał Donnie. – Tak, trafił na dwa lata do Steelersów, ale potem kontuzje odesłały go z powrotem do East Pike – odparł Paul. Czwarta i dwa poza sprawą, kochani. Spartanie muszą zapunktować, bo mają jeszcze furę punktów do zdobycia. A zegar coraz bardziej przyśpiesza. Trzy minuty i czterdzieści sekund. Zawodnicy zajmują pozycje, Chenault przebiega w lewo. Crenshaw długo podaje zagrywkę. I spalony! Zawodnicy East Pike przekraczają linię przed wznowieniem gry! Pierwsza próba Spartan na linii pięciu jardów! Crenshaw zrobił standardowy zwód głową i mu się udało.
– Zwód głową, akurat – warknął Silos. – To był jeden ciąg – rzucił Paul. – Pamiętam, jak ich trener nie wytrzymał i wpadł na boisko – powiedział Blanchard. – Dostał karę. Połowa dystansu – dodał Neely. – Ten facet był psycholem. Im więcej punktowaliśmy, tym głośniej wrzeszczał – dorzucił Silos. Pierwsza próba z dwóch i pół. Opcja w lewo, jest podanie, Marcus Mabry dostaje, ciągnie, wpada w pole punktowe! Przyłożenie dla Spartan! Przyłożenie!
Głos Bucka niósł się jeszcze bardziej w nocnej ciszy. W którymś momencie musiał dotrzeć aż do Rabbita, bo ten wyszedł z domku i stanął na ciemnej bieżni, by sprawdzić źródło hałasu. Dojrzał gromadę mężczyzn rozwalonych niedbale na ławkach na górze Patelni, dostrzegł butelki z piwem, poczuł dym cygar. Kiedyś
ostro by zareagował i kazał wszystkim wynieść się z terenu stadionu. Ale to byli dawni chłopcy Rake’a, jego wybrańcy. Czekali na moment zgaszenia świateł. Gdyby podszedł bliżej, pewnie mógłby ich wszystkich nazwać po imieniu i numerze na plecach. Pamiętałby też, gdzie każdy z nich miał swoją szafkę zawodniczą. Rabbit bez słowa wszedł między stalowe odciągi i skrył się pod Patelnią, by posłuchać, co mówią. – Neely zarządził wykop w pole i prawie się udało – odezwał się Silos. – Piłka poskakała po trawie wśród chłopaków i każdemu cholernemu graczowi udało się jej dotknąć, aż w końcu dopadł ją jeden w koszulce wroga. – Przebiegli dwa razy po dwa jardy, potem spróbowali zrobić długie podanie, ale Hindus je zablokował – zaczął mówić Ronnie. – Trzy i koniec, tyle że Hindus wypchnął adresata podania już poza boiskiem. Zbędna agresja. Pierwsza próba. – To była koszmarna decyzja sędziów – dodał Donnie. – Ludzie na trybunach zawyli – przypomniał Blanchard. – Mój ojciec o mało co nie rzucił radiem w boisko. – Randy parsknął śmiechem. – Nam było obojętne. Wiedzieliśmy, że nie zapunktują – wyjaśnił Silos. – Zrobili znowu trzy nieudane próby – powiedział Ronnie. – Czy to nie wtedy nastąpił powrotny punt? – spytał Couch. – Pierwsza próba w czwartej kwarcie – odpowiedział Nat. Podkręcił głośność. East Pike wraca puntem na czterdziesty pierwszy Messiny, snap, niskie twarde kopnięcie przejęte po koźle przez Paula Curry’ego na piątym, idzie szeroko w prawo na dziesiąty, zawraca. Ma ścianę! Idealne bloki! Na dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści! Przebiega na drugą stronę boiska, korzysta z bloku Marcusa Mabry’ego, na czterdzieści, trzydzieści, wzdłuż bocznej linii! Wszędzie ma zasłonę! Dalej na dziesięć, na pięć, cztery, dwa, przyłożenie! Przyłożenie dla Spartan! Powrót po puncie przez dziewięćdziesiąt pięć jardów!
Nat ściszył, żeby mogli raz jeszcze w skupieniu przeżyć jeden z najwspanialszych momentów w historii Spartan. Odbiór punta został wykonany z podręcznikową precyzją, każdy towarzyszący mu ruch i każdy blok opracowany i przećwiczony przez Eddiego Rake’a podczas niekończących się treningów. Gdy Paul Curry wparował na pole punktowe przeciwników, towarzyszyło mu sześciu graczy w zielonych koszulkach, dokładnie jak na treningach. „Wszyscy spotykamy się na polu punktowym!”, wrzeszczał zawsze Rake. Dwóch zawodników East Pike leżało w wyniku twardego, ale zgodnego z przepisami bloku od tyłu, którego Rake uczył ich w dziewiątej klasie. „Odbiór puntów to idealna okazja do zabicia kogoś”, powtarzał im w nieskończoność. – Posłuchajmy tego jeszcze raz – poprosił Paul.
– Raz wystarczy. Kończy się tak samo – zaoponował Silos. Po wyczyszczeniu boiska drużyna East Pike wykonała następny wykop i rozpoczęła trwające sześć minut zdobywanie pola. Dzięki swoim wybitnym umiejętnościom w krótkim czasie w drugiej połowie połknęli sześćdziesiąt jardów, jednak każdy cal musieli zdobywać z wielkim mozołem. Ich ogromna przewaga z pierwszej połowy gdzieś się rozpłynęła i została zastąpiona bezładną bieganiną oraz poczuciem niepewności. Niebo waliło im się na głowy, szykowało się potężne uderzenie przeciwnika, a oni nie mogli nic w tej sprawie zrobić. Każde przekazanie piłki powodowało wściekły atak wszystkich jedenastu obrońców. Każde krótkie podanie kończyło się zwaleniem adresata na ziemię. Na długie podania nie było czasu, a Silosa nie dawało się zatrzymać. Przy czwartej i dwóch na dwudziestym ósmym Messiny East Pike w głupi sposób straciło szansę uzyskania pierwszej próby. Rozgrywający zamarkował rzut w lewo i ukrył piłkę na biodrze po prawej, rozglądając się za tightendem, jednak ten był już powalony na linii przez Donniego Utleya, którego brat bliźniak szarżował jak wściekły. Ronnie dopadł rozgrywającego od tyłu, wyłuskał mu piłkę, jak go uczono, i zwalił na ziemię. Spartanie z wynikiem 21 do 31 znów byli w uderzeniu, mając pięć minut i trzydzieści pięć sekund do końca meczu. Coś jest nie tak z prawą rękę Neely’ego, w drugiej połowie nie wykonał ani jednego długiego podania. Gdy obrona wchodzi na boisko, trzyma ją cały czas w wiaderku z lodem. Zawodnicy East Pike już to zauważyli i kryją na skrzydłach, cała reszta tłoczy się przy linii wznowienia.
– Była złamana, prawda? – spytał Jaeger. – Tak, była złamana – potwierdził Paul. Neely tylko skinął głową. – Jak ją złamałeś, Neely? – pytał dalej Jaeger. – Nieporozumienie w szatni – mruknął Silos. Neely nic nie powiedział. Pierwsza i dziesięć z trzydziestego dziewiątego jarda Spartan, Curry szeroko w prawo, ruch w lewo, krótkie podanie na prawą stronę do Marcusa Mabry’ego, który zdobywa cztery, może pięć bardzo trudnych jardów. Devon Bond szaleje po boisku, jest wszędzie. To musi być marzenie każdego linebackera drugiej linii, nie martwić się kryciem, tylko gonić za piłką. Spartanie robią szybką naradę i biegną na linię, jakby słyszeli tykanie zegara. Szybki snap, piłka do Chenaulta, a ten biegnie środkiem tuż za Silosem Mooneyem, który masakruje wszystkich na środku pola.
– O, to mi się podoba. „Masakruje” – wtrącił Silos. – Bardzo łagodnie powiedziane. Frank nie zablokował i Silos przywalił mu w kole – dodał Donnie.
– Nie przywalił, tylko klepnął. Sędzia już się zamachnął flagą, ale nie był do końca pewny, czy można uznać za faul tarmoszenie zawodnika własnej drużyny – wyjaśnił Neely. – Frank powinien był zablokować – burknął Silos. Trzecia i jeden na czterdziestym ósmym, do końca meczu zostało cztery minuty dwadzieścia, Spartanie wrócili na linię, zanim East Pike zdążyło się ustawić, szybki snap, Neely przesuwa się w prawo, chwyta mocniej piłkę i biegnie przez linię pięćdziesiątego jarda na czterdziesty piąty i poza boisko. Pierwsza próba i zegar staje. Spartanom potrzeba dwóch przyłożeń. Będą musieli zacząć korzystać z linii bocznych.
– Dalej, Buck, dlaczego nie używasz prawidłowych nazw zagrań? – zdziwił się Silos. – Jestem pewny, że je znał – rzekł Donnie. – Cholera, każdy je znał. Nie zmieniły się od trzydziestu lat – dodał Randy. – Stosowaliście takie same zagrania, jak my kiedyś – potwierdził Couch. Mabry znów uniknął zderzenia, zdobywa cztery jardy, zostaje mocno uderzony przez Devona Bonda i safety’a Armonda Butlera. Nie obawiają się podania, więc w całości się nastawiają na zatrzymanie biegacza. Dwaj tightendzi gotowi, Chenault sunie w prawo, opcja w lewo, krótkie podanie do Mabry’ego, który okręca się do przodu, dalej biegnie, jakoś zdobywa trzy jardy. Będzie teraz trzecia i trzy, kolejne świetne zagranie, tyle że teraz już wszystkie są świetne. Zegar tyka, zostały niecałe cztery minuty do końca meczu. Piłka na trzydziestym ósmym. Curry wybiega z koła, staje daleko po lewej, Neely cofa się daleko, snap, przesuwa się w prawo, rozgląda się, rozgląda się, czuje presję, biegnie w bok i zostaje zatrzymany przez Devona Bonda. Naprawdę ostre starcie kaskiem w kask, Neely powoli wstaje.
– Nic nie widziałem. Nigdy w życiu nikt mi tak mocno nie przywalił i przez jakieś trzydzieści sekund nic nie widziałem – bąknął Neely. – Nie chcieliśmy brać czasu, więc tylko pozbieraliśmy go z ziemi, postawili na nogi i jakoś dowlekli do koła – przypomniał Paul. – Ja mu też przyłożyłem i to mu pomogło – dodał Silos. – Tego nie pamiętam – powiedział Neely. – To była czwarta i jeden. Neely przebywał w swoim własnym świecie, więc ja zarządziłem zagranie. Cóż mogę powiedzieć? Po prostu geniusz. – Paul uśmiechnął się. Czwarta i jeden, Spartanie powoli zbliżają się do linii. Widać, że Crenshaw nie czuje się za dobrze, niepewnie się rusza. To piękna gra, kochani. Piękna gra. To może być decydująca zagrywka. East Pike ma w obronie dziewięciu zawodników na linii. Spartanie w formacji z dwoma tightendami bez bocznych odbierających. Crenshaw wyszukuje środkowego, długi snap, szybki przerzut do Mabry’ego, ten się zatrzymuje, skacze, przerzuca podanie przez środek do Heatha Dorceka, który jest zupełnie niekryty! Dorcek biegnie na trzydziesty! Na dwudziesty! Uderzony na dziesiątym! Potyka się i przewraca na trzeci! Pierwsza próba tuż przy polu punktowym dla Spartan!
– To było najbrzydsze podanie w historii futbolu. Od początku do końca jak zdychająca kaczka. Rany, ależ to było piękne – powiedział Paul. – Wspaniałe. Dorcek nawet muchy nie umiał złapać, dlatego Neely nigdy do niego nie rzucał – rzekł Silos. – W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak wolno biegał. Jak wielki człapiący bizon – mruknął Nat. – Ciebie mógł spokojnie prześcignąć – dogryzł Silos. – Gra ciągnęła się bez końca i gdy Heath wrócił do koła, miał łzy w oczach – przypomniał Neely. – Spojrzałem na Neely’ego, a on powiedział: „Zarządź zagrywkę”. Pamiętam, że spojrzałem na zegar. Zostały trzy minuty czterdzieści, a my musieliśmy jeszcze dwukrotnie zapunktować. Powiedziałem: „Zróbmy to teraz, nie przy trzeciej próbie”, a Silos rzucił: „Graj na mnie” – powiedział Paul. Zostały tylko trzy jardy do ziemi obiecanej, kochani, i oto Spartanie ruszają, biegną do linii, szybko się ustawiają, szybki snap, Crenshaw biegnie z piłką, wchodzi w strefę punktową! Silos Mooney i Barry Vatrano demolują całą linię środkową East Pike! Przyłożenie dla Spartan! Przyłożenie dla Spartan! Są nie do zatrzymania! Trzydzieści jeden do dwudziestu siedmiu! Nie do wiary!
– Pamiętam, chłopcy, jak naradzaliście się w kole przed wykopem, cała drużyna. Niemal opóźniliście grę – przypomniał Blanchard. Zapadło dłuższe milczenie, w końcu Silos powiedział: – Mieliśmy sprawy do obgadania. Pewne rzeczy do ukrycia. – Dotyczące Rake’a? – spytał Couch. – Tak – odparł Silos. – Czy on nie pojawił się mniej więcej w tamtej chwili? – spytał Couch. – Nie przyglądaliśmy się, ale w którymś momencie po wykopie wzdłuż linii poszła wiadomość, że Rake wrócił. Dojrzeliśmy go na końcu boiska, obok strefy punktowej. Stał ze swoimi czterema asystentami, wszyscy w zielonych bluzach, i z rękami w kieszeniach przyglądali się grze na boisku, jakby należeli do obsługi boiska czy kogoś w tym rodzaju. Patrzyliśmy na nich z nienawiścią – odrzekł Silos. – Zrobiło się „my” przeciwko „nim”. East Pike przestało się liczyć – dodał Nat. – Nigdy nie zapomnę tego widoku: Rake z asystentami na krawędzi boiska, wyglądali jak kurwy w kościele. W tym momencie nie wiedzieliśmy, dlaczego nie było ich na miejscu. Właściwie to chyba wciąż nie wiemy – powiedział Blanchard. – Dostali polecenie trzymania się z dala od naszej linii bocznej – wyjaśnił Paul. – Od kogo? – zdziwił się Blanchard. – Od drużyny.
– Ale dlaczego? Nat sięgnął do gałki i zrobił głośniej. Głos Coffeya zaczynał się łamać, słychać było, że jest bardzo poruszony. Starając się nadrabiać łamiący się głos i mętność przekazu, mówił coraz głośniej. Gdy zawodnicy East Pike podeszli do linii przy pierwszej próbie, Buck zaczął niemal krzyczeć. Piłka na osiemnastym jardzie, na zegarze wciąż trzy dwadzieścia pięć do końca. Łączny wynik East Pike w ataku w drugiej połowie, to trzy pierwsze próby i sześćdziesiąt jeden jardów. Cokolwiek próbują zrobić, obraca się przeciwko nim dzięki natchnionej grze Spartan. Wspaniałe odwrócenie losów meczu, najbardziej spektakularne, jakiego byłem świadkiem w ciągu dwudziestu dwóch lat relacjonowania gry Spartan.
– Dawaj, Buck! – krzyknął Silos. Przekazanie piłki w prawo, jeden, może dwa jardy zysku. East Pike nie bardzo wiedzą, jak się zachować. Pewnie marzą, żeby przyśpieszyć bieg zegara, ale najpierw muszą zaliczyć kilka pierwszych prób. Trzy minuty dziesięć sekund i zegar ruszył. Messinie zostały jeszcze trzy czasy do wzięcia i będą ich potrzebować. East Pike rzeczywiście grają na czas, powoli zbierają się w koło, ustalają taktykę, zostaje tylko dwanaście sekund na rozpoczęcie akcji, rozrywają koło i wolno zmierzają na linię. Cztery, trzy, dwa, jeden, snap, podanie w prawo do Barnaby’ego, ten wierci się w narożniku przez pięć, może sześć sekund. Ważna trzecia próba, trzecia i trzy na dwudziestu pięciu jardach, zegar tyka.
Do bramy podjechał samochód i stanął. Biały, z napisem na drzwiach. „Chyba Mal wrócił”, powiedział ktoś. Szeryf się nie śpieszył. Przeciągnął się i powiódł wzrokiem po boisku i trybunach, potem zabrał się do zapalania papierosa. Płomień jego zapalniczki widać było z wysokości trzydziestu rzędów przy linii czterdziestu jardów. – Trzeba było przynieść więcej piwa – mruknął Silos. Spartanie walczą. Odbierający rozbiegają się na prawo i lewo, formacja shotgun, Waddell przejmuje snap, robi zwód w prawo i rzuca w lewo, piłkę na trzydziestym drugim przejmuje biegnący szybkim skosem Gaddy, którego Hindus Aiken przygważdża do ziemi szarżą. Pierwsza próba dla East Pike i wreszcie im się coś udaje. Zostały dwie minuty czterdzieści do końca, Spartanom potrzebny jest ktoś przy linii bocznej do kierowania zagraniami. Grają przecież bez trenerów.
– To kto kierował? – spytał Blanchard. – Po ich pierwszej próbie Neely i ja uznaliśmy, że powinniśmy wziąć czas – odparł Paul. – Wziąłem obronę do bocznej linii i cała drużyna zbiegła się do nas. Wszyscy wrzeszczeli. Na myśl o tym jeszcze teraz czuję dreszcze – dodał Silos. – Nat, zanim Silos się rozpłacze, zrób trochę głośniej – poprosił Neely.
Pierwsza próba na trzydziestym drugim. East Pike wychodzą z koła, ale się nie śpieszą, rozchodzą się, z lewej cofnięci, po prawej szeroko, snap, Waddell cofa się do podania, patrzy w prawo i podaje tuż przy linii bocznej boiska i wyjścia na trzydziestym ósmym. Odbierający nie wyszedł poza boisko, a na zegarze tylko dwie minuty dwadzieścia osiem. Już dwie dwadzieścia siedem.
Stojąc przy bramie i paląc, Mal Brown przyglądał się gromadce byłych Spartan, którzy w swobodnych pozach rozsiedli się na środku Patelni. Docierał do niego dźwięk radia i poznawał głos Bucka Coffeya, nie potrafił jednak rozpoznać meczu, którego słuchali. Ale się domyślał. Spokojnie zaciągając się dymem, rozejrzał się za Rabbitem. East Pike na linii, druga próba i cztery jardy, do końca meczu dwie minuty i czternaście sekund. Szybkie podanie w lewo do Barnaby’ego, ale nie udaje mu się przebić! Zostaje ostro zatrzymany przez obu Utleyów, Ronniego i Donniego, którzy wykorzystują każdą lukę i nacierają. Dopadają go pierwsi, na nich zwala się cała drużyna! Spartanie są jak w amoku, ale powinni uważać. Niewiele brakowało, a zostaliby ukarani.
– Późne uderzenie, zbędna agresja, kilka przewinień osobistych, możesz wybierać, Buck. Przy każdej próbie mogli nas wyflagować. – Silos się skrzywił. – Silos nawet ich gryzł – dodał Ronnie. Trzecia i cztery, niecałe dwie minuty. East Pike zwlekają jak tylko można, świadomi tykającego zegara. Cała jedenastka Spartan czeka na linii. Czy lepiej biec w mur obrońców, czy podawać i ryzykować powalenie rozgrywającego? Taki wybór stoi przed East Pike. Nie mogą zdobyć pola! Waddell cofa się, korzysta z zasłony i rzuca, ale Donnie Utley blokuje podanie! Zegar staje! Czwarta i cztery! East Pike będą musieli puntować! Została minuta pięćdziesiąt i Spartanie przejmą piłkę!
Mal z kolejnym papierosem w ustach ruszył wolno po bieżni. Nie spuszczając z niego oczu, patrzyli, jak się zbliża. – Poprzedni odbiór punta wyszedł, więc postanowiliśmy znów spróbować – powiedział Paul. Niski punt, piłka szybko opada, dolatuje do czterdziestego, mocno się odbija, jeszcze jeden kozioł. Alonzo Taylor chwyta ją na trzydziestym piątym, ale nie ma co z nią zrobić! Wszędzie flagi! To może być clip13!
– Może być? Hindus prawie przewiercił go od tyłu na wylot. Najgorszy clip, jaki w życiu widziałem. – Paul zachichotał. – Zacząłem mu łamać kark – dodał Silos. – A ja cię powstrzymałem, pamiętasz? – rzekł Neely. – Biedak wybiegł z płaczem za boczną linię. – Biedak! Jak bym go spotkał, tobym mu przypomniał ten clip – burknął Silos.
No i porobiło się, kochani. Spartanie mają piłkę na własnych dziewiętnastu, zostało im osiemdziesiąt jeden jardów do zdobycia i mają na to minutę i czterdzieści sekund. Bieg z trzydziestu jeden na dwadzieścia osiem. Crenshaw ma jeszcze dwa czasy do wzięcia i żadnej gry górą.
– Nie mógł rzucać ze złamaną ręką – wyjaśnił Paul. Wszyscy Spartanie zbierają się w kole przy bocznej linii i wyglądają, jakby się modlili.
Mal wszedł na schodki i wolno ruszył w górę. Poruszał się miękko, bez typowej dla niego szorstkości i pewności siebie. Nat zatrzymał taśmę i wszyscy zamarli w oczekiwaniu. – Chłopcy – powiedział Mal. – Trener umarł. Z cienia wyłonił się Rabbit i podreptał po bieżni. Patrzyli, jak wchodzi za tablicę wyników, i chwilę później lampy na południowo-zachodnim maszcie zgasły. Stadion Rake’a pogrążył się w ciemnościach. *** Większość siedzących na Patelni Spartan nie znała Messiny bez Eddiego Rake’a, dla kilku starszych zaś, bardzo młodych w chwili, gdy Rake pojawił się w mieście jako nikomu nieznany i niesprawdzony dwudziestoośmioletni trener, jego wpływ na życie w mieście stał się tak przemożny, że bez trudu mogli sobie wyobrażać, że był tu zawsze. Przed nastaniem Rake’a Messina się nie liczyła. Nie było jej na mapie. Czuwanie dobiegło końca. Światła zgasły. Choć wszyscy byli przygotowani na bliską śmierć trenera, boleśnie odczuli słowa Mala i każdy ze Spartan pogrążył się we własnych wspomnieniach. Silos odstawił butelkę z piwem, przyłożył dłonie do skroni i zaczął stukać palcami. Paul Curry oparł łokcie na kolanach i zapatrzył się w boisko, mniej więcej w okolicy linii pięćdziesięciu jardów, gdzie trener miał zwyczaj wpadać i robić awanturę i gdzie – gdy gra się nie układała – nikt nie miał odwagi się do niego zbliżyć. Neely oczami wyobraźni widział Rake’a przy swoim szpitalnym łóżku, jak stoi i mnąc w rękach zieloną czapeczkę Messiny, cicho rozmawia z byłym wychowankiem i reprezentantem kraju, martwiąc się o jego kolano i przyszłość. I próbuje go przeprosić. Nat Sawyer zagryzł wargi, czując napływające do oczu łzy. Po skończonej karierze futbolowej Eddie Rake był dla niego kimś więcej niż tylko byłym trenerem. „Chwała Bogu, że jest ciemno”, pomyślał, wiedząc, że nie on jeden ma łzy w oczach.
Gdzieś z głębi doliny dobiegł dźwięk kościelnych dzwonów. Do Messiny dotarła wiadomość, której wszyscy tak bardzo się obawiali. Pierwszy odezwał się Blanchard Teague: – Chciałbym dosłuchać tego meczu do końca. Czekaliśmy na to piętnaście lat. – Poszliśmy ławą prawą stroną, Alonzo zdobył sześć czy siedem jardów i wyszedł poza linię – zaczął Paul. – Zapunktowalibyśmy, tylko że Vatrano nie zablokował linebackera. Zapowiedziałem mu, że jak jeszcze raz to zrobi, to go w szatni wykastruję – dodał Silos. – Ustawili wszystkich swoich na linii. Spytałem Neely’ego, czy jest w stanie rzucić cokolwiek, choćby najsłabsze podanie przez linię środkową. Coś, co by rozluźniło ich drugą linię – ciągnął Paul. – Nawet nie bardzo mogłem uchwycić piłkę – dorzucił Neely. – Druga próba, bieg na zewnątrz w lewo – mówił dalej Paul. – Nie – rzucił Neely. – Druga próba, wskoczyliśmy na trzy w głąb i w bok, schyliłem się jak do rzutu, a potem wsadziłem piłkę pod pachę i zacząłem biec. Przebiegłem szesnaście jardów, ale nie mogłem wyskoczyć poza linię. Devon Bond znów się ze mną zderzył i pomyślałem, że tym razem już nie żyję. – Pamiętam. Ale on też z trudem się pozbierał – odezwał się Couch. – O niego się nie martwiłem – wtrącił Neely. – Piłka była na czterdziestym, zostało około minuty do końca. I chyba wtedy poszliśmy znów biegiem na zewnątrz, nie? – rozmarzył się Paul. – Lewą stroną, prawie na pierwszą próbę, Alonzo wyskoczył poza linię boiska, tuż obok naszej ławki – powiedział Nat. – Wtedy znów spróbowaliśmy podania, Alonzo odrzucił piłkę, prawie mu ją zabrali – dodał Neely. – Zabrali, ale safety stał jedną nogą poza linią – kontynuował Nat. – To wtedy ci powiedziałem: żadnych więcej podań od Alonza – przypomniał Silos. – Jaka była atmosfera w kole? – spytał Couch. – Bardzo napięta, ale kiedy Neely kazał nam się zamknąć, tośmy się zamknęli. Bez przerwy powtarzał, że wpakujemy im to do gardła, że musimy wygrać, a my jak zwykle mu wierzyliśmy – odpowiedział mu Silos. – Piłka była na pięćdziesiątym, do końca zostało pięćdziesiąt sekund – mówił dalej Nat. – Zarządziłem podanie z zasłoną i wyszło bezbłędnie. Pognali jak dzicy, a mnie się udało podać piłkę lewą ręką do Alonza – powiedział Neely. – To było piękne. Rzucili się na niego w polu obrony, on się uwolnił i nagle stanął przed ścianą blokujących. – Nat uśmiechnął się.
– To wtedy dopadłem Bonda, dorwałem sukinsyna, jak się uwalniał z jednego bloku, i nie patrząc na nic, przywaliłem mu kaskiem w lewy bok. Musieli go znieść – powiedział Silos. – Chyba to ostatecznie przesądziło o wyniku – mruknął Neely. – Stadion oszalał. Trzydzieści pięć tysięcy darło się jak oszalałe, ale i tak było słychać, jak huknąłeś w Bonda – wtrącił Blanchard. – Zgodnie z przepisami. Osobiście zawsze wolałem te niezgodne, ale to nie był dobry moment na zarobienie kary za faul – przyznał Silos. – Alonzo zdobył około dwudziestu jardów. Po kontuzji Bonda sędziowie zatrzymali zegar, więc mieliśmy chwilę oddechu. Neely zarządził trzy zagrywki – dodał Paul. – Nie chciałem ryzykować przechwytu piłki, a jedynym sposobem na rozproszenie obrony było wysłanie moich odbierających daleko na boki i zagranie z pozycji shotgun. Przy pierwszej próbie udało mi się pokonać jakieś dziesięć – wyjaśnił Neely. – Jedenaście – poprawił go Nat. – To była pierwsza próba na dwudziestym pierwszym, trzydzieści sekund do końca. – Bonda nie było już w grze i wiedziałem, że mogę zapunktować – ciągnął Neely. – Pomyślałem, że jeszcze dwa biegi z piłką i znajdziemy się w strefie punktowej. W kole powiedziałem chłopakom, że muszą zwalić któregoś na ziemię. – A ja im powiedziałem, że mają któregoś zabić – prychnął Silos. – Przepuścili wszystkich trzech linebackerów, a ci przygwoździli mnie na linii. Musieliśmy wykorzystać nasz ostatni czas. – Myśleliście o kopnięciu z pola? – spytał Amos. – Tak, tylko że Scobie miał słabego kopa – odparł Neely. – Precyzyjnego, ale słabego. – Nie mówiąc o tym, że przez cały rok nie zdobył ani jednego punktu kopnięciem z pola – dodał Paul. – Kopanie nigdy nie należało do naszych najmocniejszych stron – potwierdził Silos. – Dzięki, Silos – żachnął się Nat. – Zawsze mogłem na ciebie liczyć. Ostatni wspaniały ciąg należał do najsłynniejszych momentów w całej chwalebnej historii futbolu w Messinie. Nie mając już możliwości wzięcia czasu i mając dwadzieścia jardów do pokonania w ciągu osiemnastu sekund, Neely wysłał dwóch odbierających na boki i odebrał snap w formacji shotgun. Szybko przekazał piłkę Marcusowi, Marcus zrobił trzy kroki, po czym raptownie stanął i odrzucił ją z powrotem do Neely’ego, a ten pobiegł z nią w prawo, ujmując ją tak, jakby w końcu miał ją rzucić. Skręcił ku środkowi boiska, linia ataku rozsypała się i ruszyła pędem do przodu, rozglądając się za kimś do powalenia.
Pędząc jak wariat, na dziesiątym Neely opuścił głowę i z całym impetem wpadł na linebackera i safety’a. Zderzenie było tak potężne, że zwykły śmiertelnik nie uszedłby z tego z życiem. Neely odwrócił się oszołomiony, ale wciąż na nogach, które nadal przebierały w biegu. Na piątym nastąpiło kolejne zderzenie, na trzecim, gdzie zbiegła się do niego większość pozostałych obrońców East Pike, jeszcze jedno. Było już niemal po próbie, jak i całym meczu, gdy Silos Mooney i Barry Vatrano zaszarżowali na oblegającą Neely’ego ciżbę i wszyscy razem runęli na ziemię w strefie punktowej. Neely zerwał się na nogi i wciąż ściskając piłkę, wlepił wzrok w Eddiego Rake’a, który z obojętną miną stał sześć metrów dalej. – Przez ułamek sekundy myślałem, żeby walnąć w niego tą piłką, ale potem Silos na mnie skoczył, reszta na niego i wszyscy runęliśmy na ziemię – bąknął Neely. – Zbiegli się wszyscy, łącznie z cheerleaderkami, trenerami i połową orkiestry. Ukarali nas piętnastoma jardami za zbyt głośne świętowanie – przypomniał Nat. – Nikogo to nie obeszło. Pamiętam, że spojrzałem wtedy na Rake’a i jego asystentów, którzy stali jak skamieniali. To był szok – dodał Couch. – Leżałem w polu punktowym przygnieciony przez kolegów z drużyny i powtarzałem sobie w duchu, że właśnie dokonaliśmy niemożliwego – mówił dalej Neely. – Miałem wtedy dwanaście lat i pamiętam fanów Messiny, którym z wrażenia odebrało mowę. Siedzieli oszołomieni, wykończeni, wielu płakało – odezwał się Randy. – Kibice East Pike też płakali – uzupełnił Blanchard. – Przeprowadzili tylko jedną próbę, prawda? Po wykopie? – upewnił się Randy. – Tak – odpowiedział mu Paul. – Donnie popędził i załatwił rozgrywającego. I było po meczu. – A potem wszyscy zawodnicy w zielonych koszulkach zbiegli nagle z boiska. Bez uścisków dłoni, bez ściskania się w kole. Po prostu wszyscy uciekli, żeby jak najszybciej znaleźć się w szatni. Raptem cała drużyna się zmyła – powiedział Randy. – Pomyśleliśmy, że wam wszystkim odbiło – rzucił Mal. – Publiczność długo czekała, pewna, że wrócicie odebrać puchar, gratulacje i w ogóle. – Nie zamierzaliśmy wracać – rzekł Paul. – Przysłali kogoś, żeby nas ściągnął na ceremonię wręczenia nagród, ale mieliśmy drzwi zamknięte od środka. – Ci nieszczęśnicy z East Pike starali się uśmiechać, gdy wręczali im nagrodę za drugie miejsce, ale wciąż jeszcze byli w szoku – przypomniał Couch. – Rake też się gdzieś zapodział. Jakimś cudem namówili Rabbita, żeby wyszedł na środek i odebrał mistrzowski puchar – szepnął Blanchard. – To była
bardzo dziwna scena, ale byliśmy wszyscy zbyt poruszeni, żeby się tym przejmować. Mal podszedł do chłodziarki Silosa i wyjął butelkę piwa. – Proszę, częstuj się, szeryfie – mruknął Silos. – Nie jestem na służbie. – Mal pociągnął długi łyk z butelki i ruszył schodkami w dół. – Pogrzeb w piątek, chłopcy – rzucił przez ramię. – Gdzie? – Tu. A gdzie?
Czwartek
Neely i Paul spotkali się w czwartek wcześnie rano na tyłach księgarni, gdzie Nat przygotował dla nich dzbanek swej mocno uzależniającej i zapewne szmuglowanej kawy, gwatemalskiej. Sam był zajęty w niewielkim i nieco ukrytym dziale z książkami na tematy okultystyczne; rozmawiał z dziwacznie wyglądającą klientką o bardzo bladej karnacji i kruczoczarnych włosach. – Nasza miejscowa czarownica – wyjaśnił Paul tonem, z którego przebijało coś na kształt dumy, że jego miasto ma własną czarownicę. Mówił ściszonym głosem, jakby się obawiał, że kobieta może rzucić na nich urok. Szeryf dołączył do nich parę minut po ósmej. Był w mundurze, obwieszony bronią i wszelkimi oznakami władzy, ale i tak sprawiał wrażenie nieco skrępowanego w jedynej księgarni w całym okręgu, w dodatku należącej do geja. Gdyby nie to, że Nat grał kiedyś w Spartanach, pewnie kazałby go śledzić jako kogoś podejrzanego. – Jesteście gotowi? – burknął, wyraźnie chcąc jak najszybciej się stąd wynieść. Neely usiadł z przodu, Paul z tyłu i wielki biały ford ze złocistymi emblematami informującymi, że samochód należy do szeryfa, odjechał spod śródmiejskiej księgarni. Po wyjechaniu na główną szosę Mal dodał gazu i włączył pulsujące na dachu niebieskie i czerwone lampy, ale bez syreny. Gdy już wszystko było jak trzeba, przechylił się i wziął do jednej ręki duży styropianowy kubek z kawą, a drugą luźno oparł na kierownicy. Pędzili z szybkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. – Byłem w Wietnamie – powiedział, wybierając tym samym temat rozmowy i dając do zrozumienia, że mogą o tym rozmawiać przez następne dwie godziny. Paul nieco bardziej się wtulił w siedzenie, jakby był przestępcą przewożonym do sądu; Neely wpatrywał się w drogę, pewny, że lada chwila skończą życie w jakimś koszmarnym karambolu. – Służyłem w patrolu rzecznym na rzece Bassac. – Głośne siorbnięcie kawy na znak, że miejsce akcji zostało ustalone. – Było nas sześciu na tej idiotycznej krypie ze dwa razy większej od łodzi do połowu okoni i naszym zadaniem było pływać tam i z powrotem po rzece i robić zamieszanie. Jak się cokolwiek
poruszyło na brzegu, mieliśmy do tego strzelać. Zachowywaliśmy się jak kretyni. Krowa podchodzi za blisko, a my robimy sobie z niej tarczę strzelniczą. Ciekawski chłop podnosi głowę znad uprawy ryżu, a my do niego walimy, żeby zobaczyć, jak się tapla w błocie. Nasza misja nie służyła żadnym taktycznym celom, więc popijaliśmy piwo, paliliśmy trawkę, graliśmy w karty i podrywaliśmy miejscowe dziewczyny, żeby szły z nami popływać. – Niewątpliwie twoja opowieść do czegoś zmierza – mruknął z tyłu Paul. – Zamknij się i słuchaj. Któregoś upalnego dnia leżymy sobie na pokładzie i prawie przysypiamy jak żółwie wygrzewające się na kłodzie drewna, gdy nagle rozpętuje się piekło. Walą do nas z obu brzegów, i to z ciężkiej broni. Zasadzka. Dwóch naszych było pod podkładem, ja i trzech innych na pokładzie i ci trzej od razu zostają trafieni. Wszyscy nie żyją. Zginęli, zanim zdążyli sięgnąć po broń. W powietrzu było aż czerwono od krwi. Wszyscy wrzeszczą, ja leżę rozpłaszczony na brzuchu i nie mogę się ruszyć, gdy nagle pociski trafiają w beczkę z paliwem. Tego cholerstwa nie powinno być na pokładzie, ale nikt się tym nie przejmował. Byliśmy niezwyciężeni, mieliśmy po osiemnaście lat i byliśmy głupi. Beczka eksploduje, mnie udaje się wskoczyć do rzeki i nie spłonąć żywcem. Dopływam do kutra i chwytam się siatki kamuflażowej, którą obwieszona jest burta. Słyszę, jak moi dwaj koledzy wrzeszczą w środku. Znaleźli się w pułapce. Zewsząd otaczają ich płomienie i dym, nie mogą wyjść. Zanurzam się pod wodę na tyle, ile mogę wytrzymać, ale kiedy tylko wystawiam głowę, żeby zaczerpnąć powietrza, żółtki walą do mnie jak do kaczki. Strzelają z ciężkiej broni. Wiedzą, że jestem pod wodą, i wstrzymuję oddech. Trwa to dłuższą chwilę, w tym czasie kuter płonie i spływa z prądem. W końcu wrzaski i kaszel w kajucie pod pokładem cichną, a to znaczy, że wszyscy poza mną już nie żyją. Żółtki wychodzą z ukrycia i zupełnie otwarcie idą po obu brzegach rzeki, jakby się wybrali na niedzielny spacerek. Muszą się świetnie bawić. Jestem ostatnim żywym członkiem załogi i tylko czekają, żebym popełnił jakiś błąd. Przepływam pod dnem na drugą stronę, wystawiam głowę, żeby złapać powietrza, i od razu sypie się na mnie grad pocisków. Płynę pod rufę, chwytam się steru, wystawiam głowę i słyszę, jak żółtki się śmieją, robiąc sobie ze mnie tarczę strzelniczą. Rzeka aż się roi od węży, takich krótkich sukinsynów, za to jadowitych jak cholera. Czyli wychodzi na to, że mam trzy wyjścia do wyboru: utonąć, dostać kulkę lub zaczekać na węże. Mal wstawił kubek do uchwytu na desce rozdzielczej i zapalił papierosa. Na szczęście opuścił nieco szybę, Neely szybko zrobił to samo ze swoją. Jechali przez tereny rolnicze, szosa wiła się wśród falujących wzgórz; mijali traktory i stare pick-upy. – I co było dalej? – spytał Neely, podejrzewając, że Mal oczekuje zachęty. – Wiecie, kto mnie uratował?
– Nie, ale nam powiesz. – Rake. Eddie Rake. Kiedy tak kurczowo trzymałem się tego kutra, nie myślałem ani o mamie, ani o tacie, ani o mojej dziewczynie. Myślałem o Rake’u. Słyszałem go, jak opieprza nas po skończonym treningu, gdy biegaliśmy sprinty. Przypomniały mi się jego kazania w szatni. Nigdy się nie poddawaj, nigdy się nie poddawaj. Wygrywasz dlatego, że psychicznie jesteś silniejszy od tamtego, a jesteś silniejszy, bo lepiej od niego trenujesz. Nigdy nie odpuszczaj, jeśli wygrywasz. Nigdy nie odpuszczaj, jeśli przegrywasz. Nigdy nie odpuszczaj, jeśli jesteś kontuzjowany. Długie zaciągnięcie się papierosem, żeby młodsi koledzy mogli w pełni wczuć się w jego opowieść. Wyprzedzane na szosie samochody zwalniały, posłusznie zjeżdżając na bok, by przepuścić policyjny radiowóz w akcji. – W końcu mnie trafili, dostałem w nogę. Wiedzieliście, że kule mogą trafiać przez wodę? – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – przyznał Neely. – Mogą jak cholera. W lewe ścięgno podkolanowe. Nigdy w życiu nie czułem takiego bólu. Jakby mnie kroili rozpalonym nożem. O mało z tego bólu nie zemdlałem, łapczywie chwytałem powietrze. Ale Rake oczekiwał, że nawet kontuzjowani nie przestajemy grać, więc powiedziałem sobie, że Rake mnie teraz obserwuje. Że siedzi gdzieś na brzegu i sprawdza, czy jestem naprawdę twardy. Długie rakotwórcze zaciągnięcie się papierosem, nie do końca szczera próba wydmuchnięcia dymu przez uchylone okno i długa cisza, podczas której Mal, widać było, wrócił myślami do tkwiącego w pamięci koszmaru. Upłynęła dobra minuta w milczeniu. – Jednak przeżyłeś – powiedział Paul, chcąc wreszcie dotrzeć do końca opowieści. – Miałem szczęście. Tamtych pięciu zapakowali do skrzynek i wysłali do domu. Łódź paliła się i paliła, a kadłub tak się rozgrzał, że chwilami nie mogłem wytrzymać od żaru. A potem eksplodowały akumulatory. Huk był taki, jakby łódź została trafiona z moździerza, po czym wrak zaczął tonąć. Słyszałem śmiechy żółtków. I słyszałem też głos Rake’a, jak w czwartej kwarcie mówi: „Pora zacisnąć zęby, panowie. Teraz się zdecyduje, czy wygramy, czy przegramy. To jest sprawdzian, panowie. Sprawdzian”. – Też go słyszę – potwierdził Neely. – Nagle kanonada ustała i chwilę później usłyszałem śmigłowce. Piloci dostrzegli dym na rzece i postanowili sprawdzić, co się dzieje. Nadlecieli bardzo nisko, przepędzili żółtków, spuścili linę i wyciągnęli mnie z wody. Wisząc na tej linie, spojrzałem w dół na płonący wrak i dojrzałem dwóch moich kumpli na pokładzie. Byli całkiem czarni. Byłem tak zszokowany, że straciłem przytomność.
Potem mi opowiadali, że gdy ją odzyskałem, a oni spytali mnie o nazwisko, odpowiedziałem: „Eddie Rake”. Neely spojrzał w lewo, ale Mal odwrócił głowę. Głos lekko mu się załamał i szeryf przetarł dłonią oczy. Co znaczyło, że na kilka sekund całkiem puścił kierownicę. – I odesłali cię do domu? – spytał Paul. – Mhm, to była ta dobra strona. Wydostałem się stamtąd. Jesteście głodni? – Nie. – Nie. Najwidoczniej Mal był, bo wcisnął hamulec, zjechał na pobocze i zatrzymał się na placyku przed starą wiejską jadłodajnią, hamując tak ostro, że samochód zatańczył na żwirze. – Najlepsze pieprzone racuchy w tej części stanu – oświadczył, otwierając z impetem drzwi i zanurzając się w chmurę wznieconego pyłu. Neely i Paul też wysiedli i weszli za Malem przez rozchwierutane siatkowe drzwi do niedużego i zakopconego pomieszczenia z czterema stłoczonymi stolikami, przy których paru mężczyzn o wiejskim wyglądzie pałaszowało porcje szynki z racuchami. Szczęśliwym trafem, przynajmniej dla Mala, który wyglądał na umierającego z głodu, przy zastawionym naczyniami bufecie stały trzy wolne stołki. – Dla nas racuchy – burknął w stronę pochylonej nad kuchnią drobnej staruszki. Widać w tym lokalu nikt nie potrzebował menu. Kobieta zaskakująco szybko podała im kawę i porcję racuchów z masłem i melasą z sorga. Mal niezwłocznie zaatakował pierwszy z brzegu – co najmniej półkilowy puszysty brązowawy racuch z mąki i smalcu. Siedzący po jego lewej Neely i Paul po prawej też wzięli po jednym. – Słyszałem wasze wczorajsze rozmowy na Patelni – powiedział Mal, przechodząc płynnie od Wietnamu do futbolu. Włożył do ust duży kęs racucha i zaczął z zapałem żuć. – O tym meczu w osiemdziesiątym siódmym. Byłem na nim, jak wszyscy. Podejrzewaliśmy, że w przerwie po pierwszej połowie coś się w szatni wydarzyło, jakaś scysja między wami a Rakiem. Ale nigdy nie poznałem szczegółów, bo nigdy nie chcieliście nic mówić. – Można to nazwać scysją – mruknął Neely, zmagając się ze swoim pierwszym i jedynym racuchem. – Nikt nigdy nie puścił pary z ust – dodał Paul. – Więc co się tam wydarzyło? – Awantura. – Tyle wiem. Ale Rake już nie żyje. – I co z tego? – To, że minęło piętnaście lat. Chcę znać szczegóły. – Mal powiedział to takim tonem, jakby przesłuchiwał aresztantów podejrzanych o morderstwo.
Neely odłożył racucha na talerzyk i wlepił w niego wzrok, potem spojrzał na Paula, a ten pokiwał głową, jakby mówił: „Tak, powiedz mu. W końcu opowiedzmy tę historię”. Neely upił parę łyków kawy, zapominając o jedzeniu. Zapatrzył się w bufet i jakby odpłynął w przeszłość. – Przegrywaliśmy trzydzieści jeden do koła, walili w nas jak w bęben – powiedział z namysłem i bardzo cicho. – Wiem, byłem tam – wtrącił Mal, nie przerywając jedzenia. – W przerwie poszliśmy do szatni i czekaliśmy na Rake’a. Czekaliśmy i czekaliśmy, wiedząc, że nas pożre żywcem. W końcu zjawił się w towarzystwie swoich asystentów, bardziej niż wściekły. Byliśmy przerażeni. Podszedł prosto do mnie, a w oczach płonęła mu czysta nienawiść. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. „Ty nędzna podróbko futbolisty”, powiedział. „Dziękuję, trenerze”, odparłem, ale jeszcze nie skończyłem mówić, gdy uniósł lewą rękę i wyrżnął mnie wierzchem dłoni w twarz. – Trzasnęło tak, jakby ktoś walnął drewnianym kijem w piłkę do baseballu – powiedział Paul. On też stracił zainteresowanie jedzeniem. – Złamał ci nos? – spytał Mal, nadal pałaszując śniadanie. – Mhm. – I co wtedy zrobiłeś? – Odruchowo mu oddałem. Nie wiedziałem, czy zamierza mnie bić dalej, ale nie miałem ochoty czekać. Zamachnąłem się i z całej siły walnąłem go prawym hakiem. Trafiłem idealnie w szczękę, tuż pod lewym policzkiem. – To nie był prawy hak – powiedział Paul. – To był pocisk rakietowy. Głowa Rake’a odskoczyła tak, jakby ktoś do niego strzelił, a on zwalił się na podłogę jak wór cementu. – Znokautowałeś go? – Padł jak kłoda. Trener Upchurch skoczył do przodu i zaczął wrzeszczeć, że mnie wykończy – rzekł Neely. – Niewiele widziałem, bo miałem twarz całą we krwi. – Silos doskoczył i chwycił Upchurcha za gardło – dodał Paul. – Uniósł go z podłogi, docisnął do ściany i oznajmił, że go zabije, jeśli choć ruszy palcem. Rake leżał rozciągnięty na podłodze. Żmija Thomas, Rabbit i jeden z asystentów kucnęli przy nim. Na parę sekund zapanowało kompletne zamieszanie, potem Silos upuścił Upchurcha na podłogę i kazał im wszystkim wynosić się z szatni. Thomas próbował coś powiedzieć, ale Silos dał mu kopa w tyłek. Wywlekli Rake’a, a my zamknęliśmy za nimi drzwi. – Z jakiegoś powodu zacząłem płakać i nie mogłem przestać – rzekł Neely. Mal przestał jeść i wszyscy trzej w milczeniu zapatrzyli się w drobną kobiecinę przy kuchni.
– Udało nam się zdobyć trochę lodu – odezwał się w końcu Paul. – Neely powiedział, że ma złamaną rękę. Z nosa ciekła mu krew i był cały roztrzęsiony, Silos zaczął się wydzierać na chłopaków. To był prawdziwy koszmar. Mal siorbnął kawy, odłamał kawałek racucha i przesunął na brzeg talerza, jakby się namyślał, czy ma go zjeść. – Neely leżał na podłodze z nosem obłożonym lodem i z ręką w wodzie z lodem, z uszu ciekła mu krew. W tym momencie nienawidziliśmy Rake’a tak, jak nikt nigdy nikogo nie nienawidził. Chcieliśmy kogoś zabić, a ci nieszczęśnicy z East Pike byli akurat pod ręką. Po dłuższym milczeniu Neely powiedział: – Silos ukląkł przy mnie i wrzasnął: „Rusz tyłek, reprezentancie kraju. Mamy do zaliczenia pięć przyłożeń”. – Neely się podniósł i wszyscy wybiegliśmy z szatni. Rabbit wystawił głowę z pokoju trenerskiego i tylko usłyszałem, jak Silos do niego wrzeszczy: „Trzymaj tych skurwieli z dala od boiska!”. – A Hindus rzucił w niego zakrwawionym ręcznikiem – dodał cicho Neely. – Pod koniec czwartej kwarty Neely i Silos skrzyknęli na chwilę chłopaków i zarządzili, że po meczu wszyscy biegniemy do szatni, zamykamy się od środka i nie wychodzimy, póki wszyscy się nie rozejdą. – I tak zrobiliśmy. Siedzieliśmy i czekaliśmy bardzo długo – powiedział Neely. – Trwało godzinę, zanim się wszystko uspokoiło. Drzwi za ich plecami otworzyły się i grupka gości wyszła, inna weszła na ich miejsce. – I nikomu o tym nie mówiliście? – spytał Mal. – Nie. Uzgodniliśmy, że o tym zapominamy – rzekł Neely. – Aż do teraz? – Chyba tak. Rake nie żyje, więc to nie ma już znaczenia. – Dlaczego to była taka tajemnica? – Baliśmy się, że narobimy sobie kłopotów – odparł Paul. – Nienawidziliśmy trenera, ale to wciąż był Rake. Uderzył zawodnika, nie kogoś pierwszego lepszego. Po meczu nos Neely’ego wciąż krwawił. – I wszyscy byliśmy bardzo poruszeni – dodał Neely. – Zdaje się, że po meczu cała pięćdziesiątka się popłakała. Przed chwilą dokonaliśmy cudu, przezwyciężyliśmy trudności niemożliwe do przezwyciężenia i dokonaliśmy tego bez pomocy trenerów. Wyłącznie własnym wysiłkiem. Gromada smarkaczy, która sobie poradziła mimo potwornej presji. Uznaliśmy, że to zostanie naszą tajemnicą. Silos obszedł wszystkich w szatni i patrząc każdemu głęboko w oczy, wymógł na wszystkich przysięgę milczenia. – Zagroził, że zabije każdego, kto ją złamie – dodał Paul. Mal wprawnym ruchem chlusnął wielką porcję melasy na kolejnego racucha.
– Fajna opowieść – rzucił. – Tego się domyślałem. – Dziwne jest natomiast to – ciągnął Paul – że trenerzy też nie pisnęli ani słówka. Nawet Rabbit. Zachowali to w całkowitej tajemnicy. Mal przez chwilę jadł w milczeniu. – Domyślaliśmy się tego – powiedział. – Czuliśmy, że w przerwie wydarzyło się coś niedobrego. Neely w ogóle nie podawał, a potem zaczęto mówić, że chodzi do szkoły z ręką w gipsie. Mówiło się, że w coś uderzył. I że tym czymś mógł być Rake. Z biegiem lat wokół sprawy narosło mnóstwo plotek, a jak wiecie, w Messinie to nic trudnego. – Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś coś mówił – wtrącił Paul. Mal wypił łyk kawy. Neely i Paul nic już nie jedli ani nie pili. – Pamiętacie takiego chłopaka nazwiskiem Tugdale? Mieszkał pod Black Rock, chodził do szkoły o klasę lub dwie niżej od was? – Andy Tugdale – powiedział Neely. – Siedemdziesięciokilogramowy liniowy. Zły jak pies łańcuchowy. – Ten sam. Kilka lat temu aresztowaliśmy go za pobicie żony i parę tygodni przesiedział w areszcie. Grywałem z nim w karty. Zawsze tak robię, gdy trafia do nas któryś z chłopaków Rake’a. Dostaje lepszą celę, lepsze jedzenie, przepustki na weekend. – Przywileje bractwa – mruknął Paul. – Coś w tym rodzaju. Docenisz to, jak zamknę kiedyś tę twoją bankierską dupę. – I co dalej? – No i któregoś dnia spytałem go, co się wtedy stało w przerwie meczu o mistrzostwo w osiemdziesiątym siódmym. Zamknął gębę na kłódkę i nie chciał powiedzieć ani słowa. Powiedziałem mu, że wiem, że doszło do jakiejś bójki. Nadal ani słowa. Odczekałem parę dni i ponownie spróbowałem. Jeszcze się wahał, ale w końcu powiedział, że Silos wyrzucił trenerów z szatni i zapowiedział, że mają się nie zbliżać do linii bocznej na boisku. Dodał, że doszło do poważnego nieporozumienia między Rakiem a Neelym. Spytałem, w co Neely uderzył, że aż złamał sobie rękę. W ścianę? W szafkę? W tablicę? W nic takiego. To może w kogoś? Bingo. Ale nie chciał powiedzieć w kogo. – Błyskotliwa robota policyjna, Mal – parsknął Paul. – Może nawet zagłosuję na ciebie w następnych wyborach. – Moglibyśmy już stąd pójść? – spytał Neely. – Nie podobają mi się te opowieści. ***
Przez pół godziny jechali w milczeniu, wciąż błyskając lampami na dachu. Mal trawił swoje olbrzymie śniadanie, zdając się chwilami zapadać w drzemkę. – Chętnie poprowadzę – powiedział Neely, gdy w pewnym momencie radiowóz zjechał na pobocze i spod kół wystrzeliły kamienie. – Nie wolno – burknął Mal, nagle rozbudzony. – Prawo zabrania. Pięć minut później znów zaczął przysypiać i Neely uznał, że lepiej będzie zająć go rozmową. – To ty przymknąłeś Jessego? – spytał, poprawiając pas bezpieczeństwa. – Niee, chłopaki ze stanowej go dopadli. – Mal poprawił się na fotelu i sięgnął po papierosa. Mógł coś opowiedzieć i to go od razu otrzeźwiło. – Wyrzucili go z drużyny w Miami, wykopali ze szkoły, ledwo się wybronił przed więzieniem, ale nie upłynęło dużo czasu i znowu go dopadli. Biedak wpadł w nałóg i nie potrafił się z niego wyzwolić. Jego rodzina próbowała wszystkiego: sesji odwykowych, trzymania pod kluczem, pomocy terapeutów, co tylko możliwe. A on z wszystkiego się urywał. Cholera, jego ojciec przypłacił to życiem. Trappowie byli kiedyś właścicielami ośmiuset hektarów najlepszej w tych stronach ziemi rolniczej i wszystko diabli wzięli. Jego biedna matka mieszka w wielkim domu z zapadającym się dachem. – I co było dalej? – naciskał Paul z tylnego siedzenia. – Zaczął handlować tym gównem, ale oczywiście Jessemu nie wystarczała drobna dilerka. Miał kontakty w Dade, zaczął to rozkręcać i jego interesy szybko nabrały rozmachu. Zorganizował własną siatkę i miał ambitne plany. – Czy nie doszło tam do jakiegoś zabójstwa? – spytał Paul. – Właśnie do tego zmierzam – burknął Mal, patrząc w lusterko wsteczne. – Chciałem ci tylko pomóc. – Zawsze marzyłem, żeby wieźć na tylnym siedzeniu bankiera, prawdziwego kutasa w białym kołnierzyku. – A ja zawsze marzyłem, żeby wejść szeryfowi na hipotekę. – Ogłaszam rozejm – rzucił Neely. – Twoja opowieść zaczynała robić się ciekawa. Mal znów poprawił się na siedzeniu, otarł wydatnym brzuchem o kierownicę, rzucił jeszcze jedno złowrogie spojrzenie we wsteczne lusterko i zaczął mówić: – Stanowy wydział do walki z narkotykami ruszył do akcji tak, jak to zawsze robią. Zgarnęli jakiegoś pionka, postraszyli go trzydziestoma latami pierdla, gwałtami i przekonali, żeby poszedł na współpracę. Umówił się więc na dostawę w miejscu obstawionym przez gliniarzy od narkotyków, którzy się pochowali na drzewach i pod skałami. Coś źle poszło, sięgnięto po broń i oddano parę strzałów. Jeden z gliniarzy dostał w ucho i zmarł na miejscu. Pionek też dostał, ale przeżył. Jessego przy tym nie było, ale to wszystko byli jego ludzie. Zwinięcie go stało się priorytetem i przed upływem roku stanął przed obliczem Wysokiego
Sądu, a ten skazał go na dwadzieścia osiem lat odsiadki bez możliwości zwolnienia warunkowego. – Dwadzieścia osiem lat – powtórzył Neely. – No. Byłem na sali sądowej i nawet zrobiło mi się żal tego łachudry. Chodzi mi o to, że facet miał przed sobą karierę w NFL. Budowa ciała, szybkość, wrodzona agresja plus nauki Rake’a, który go trenował od czternastego roku życia. Rake wciąż powtarzał, że gdyby Jesse poszedł do A and M, toby nie zszedł na złą drogę. Rake też był na sali sądowej. – Ile już odsiedział? – spytał Neely. – Dziewięć, może dziesięć lat. Nie liczyłem. Jesteście, chłopaki, głodni? – Przed chwilą jedliśmy – jęknął Neely. – Ty chyba też nie zgłodniałeś – dodał Paul. – Zgłodnieć nie zgłodniałem, ale tu po drodze jest taka mała knajpka, w której panna Armstrong sprzedaje pyszne pekanowe krówki własnej roboty. Nie chciałbym stracić okazji. – Lepiej jedźmy – mruknął Neely. – Tym razem sobie odpuść. – Odbijesz sobie innego dnia, Mal – dorzucił Paul z tylnego siedzenia. *** Zakład Karny Buford mieścił się na rozległej, pozbawionej drzew równinie na końcu utwardzonej drogi, wzdłuż której całymi kilometrami ciągnęło się ogrodzenie ze stalowej siatki i Neely poczuł przygnębienie, zanim w oddali zamajaczyły pierwsze zabudowania. Mal wszystko uzgodnił telefonicznie, dzięki czemu bez trudu wpuszczono ich przez bramę na teren więzienia, po czym kawałek dalej przesiedli się z wygodnego radiowozu na wąskie ławeczki wydłużonego wózka golfowego. Mal usiadł z przodu i wdał się w pogawędkę z kierowcą strażnikiem, obwieszonym podobnie jak szeryf bronią i policyjnymi gadżetami. Neely i Paul usiedli na ławeczce tyłem do kierunku jazdy i pojazd ruszył wzdłuż siatki zwieńczonej zwojami drutu ostrzowego. Minęli Blok A, posępną budowlę z bloczków betonowych, przed którą na schodach siedziała grupa więźniów. Do jednej ze ścian przylegało boisko do koszykówki, na którym trwał mecz, a wszyscy grający byli czarnoskórzy. Po drugiej stronie znajdowało się boisko do siatkówki i tu z kolei grali sami biali. Bloki B, C i D wyglądały tak samo posępnie i odpychająco. Jak tu w ogóle da się żyć, pomyślał Neely. Na skrzyżowaniu skręcili i po chwili dotarli do Bloku E, który wyglądał nieco lepiej. Wysiedli koło następnego Bloku F i przeszli pięćdziesiąt metrów do
miejsca, gdzie ogrodzenie skręcało pod kątem prostym. Strażnik wymamrotał coś do walkie-talkie, potem wyciągnął rękę i powiedział: – Podejdźcie wzdłuż ogrodzenia do tego białego słupka. Zaraz tam przyjdzie. Neely i Paul ruszyli po trawiastym pasie ze świeżo skoszoną trawą. Mal i strażnik zostali na wózku, powracając do rozmowy. Obok boiska do koszykówki widać było betonową płytę, a na niej zbieraninę sztang, ławek do dźwigania ciężarów i różnego rodzaju przyrządów do ćwiczeń siłowych. Na płycie grupka umięśnionych białych i czarnych mężczyzn wyciskała z siebie poty, a ich plecy i klatki piersiowe lśniły w promieniach porannego słońca. Po ich wyglądzie można było sądzić, że co dzień poświęcają wiele godzin swoim mięśniom. – O, jest tam – powiedział Paul. – Właśnie podnosi się z ławki po lewej. – Tak, to Jesse – szepnął Neely, nie odrywając wzroku od widoku, który niewielu ludzi miało okazję oglądać. Funkcyjny podszedł do Jessego Trappa i coś mu powiedział, a ten poderwał głowę, powiódł wzrokiem po ogrodzeniu i dojrzał stojących za nim mężczyzn. Rzucił ręcznik na ławkę i ruszył powolnym, pewnym krokiem Spartanina. Minął puste boisko do koszykówki i dotarł do porośniętego trawą pasa przy ogrodzeniu Bloku F. Już z daleka prezentował się imponująco, lecz dopiero z bliska można było docenić masywność jego klatki piersiowej, byczy kark i napęczniałe od mięśni ramiona. Paul i Neely grali z nim w drużynie przez jeden sezon – Jesse był wtedy w klasie maturalnej, oni dopiero zaczynali liceum – i mieli okazję oglądać w szatni jego nagi tors. Widzieli, jak na siłowni bez trudu podnosił obciążone wieloma krążkami sztangi, i byli świadkami ustanawiania rekordów Spartan w podnoszeniu ciężarów. A teraz wyglądał jeszcze dwa razy masywniej. Szyję miał grubości dębowego konaru, bary szerokości drzwi, bicepsy i tricepsy wielokrotnie przewyższały rozmiarami mięśnie zwykłego mężczyzny, brzuch przypominał nawierzchnię z kocich łbów. Był ostrzyżony na jeża, przez co jego kwadratowa głowa wyglądała jeszcze bardziej kanciasto. Zatrzymał się przy siatce i jeszcze dysząc po ostatnim ćwiczeniu, uśmiechnął się do nich z góry i powiedział: – Cześć, chłopaki. – Witaj, Jesse – odrzekł Paul. – Co u ciebie? – spytał Neely. – W porządku, nie narzekam. Miło was widzieć. Nieczęsto miewam gości. – Mamy złą wiadomość, Jesse – powiedział Paul. – Domyśliłem się. – Rake nie żyje. Umarł wczoraj wieczorem.
Jesse opuścił głowę tak nisko, że brodą dotknął masywnej klatki piersiowej i aż cały się zapadł pod ciężarem wiadomości. – Matka pisała, że choruje – powiedział cicho, przymykając oczy. – Miał raka. Zdiagnozowali go jakiś rok temu, ale koniec nastąpił dość szybko. – Cholera, myślałem, że Rake będzie żył wiecznie. – Chyba wszyscy tak myśleliśmy – rzekł Neely. Dziesięć lat spędzonych w więzieniu nauczyły Jessego panować nad emocjami, bo tylko przełknął ślinę i otworzył oczy. – Dzięki, że przyjechaliście. Nie musieliście. – Chcieliśmy cię zobaczyć, Jesse – powiedział Neely. – Często o tobie myślę. – Sam wielki Neely Crenshaw. – To dawne czasy. – Mógłbyś do mnie napisać. Zostało mi tu jeszcze osiemnaście lat. – Napiszę, Jesse, obiecuję. – Dzięki. Paul szurnął nogą po trawie. – Słuchaj, Jesse, jutro na boisku odbędą się uroczystości żałobne. Przyjdzie większość dawnych chłopaków Rake’a, żeby go pożegnać. Mal uważa, że byłby w stanie pociągnąć za sznurki i załatwić ci przepustkę. – Nie wchodzi w rachubę. – Będzie tam wielu twoich kolegów. – Byłych kolegów, Paul, ludzi, których zawiodłem. Wszyscy będą się trącać i mówić: „Patrz, jest Jesse Trapp. Mógł zrobić wielką karierę, ale wdał się w narkotyki. Zmarnował sobie życie. Uczcie się, dzieci, na jego przykładzie. Trzymajcie się z dala od tego świństwa”. Nie, dziękuję. Nie chcę być pokazywany palcami. – Rake na pewno by chciał, żebyś tam był – rzekł Neely. Jesse znów opuścił brodę na piersi i przymknął oczy. Przez chwilę wszyscy trzej milczeli. – Kochałem Eddiego Rake’a, jak nikogo innego. Był na sali sądowej w dniu, kiedy mnie skazywali. Zmarnowałem sobie życie i czułem się tym upokorzony. Zrujnowałem rodziców i na myśl o tym chciało mi się płakać. Ale najgorsze ze wszystkiego było to, że zawiodłem Rake’a. To wciąż mnie boli. Możecie go pochować beze mnie. – Twoja decyzja, Jesse – powiedział Paul. – Dzięki, ale nie skorzystam. Zapadło długie milczenie, podczas którego wszyscy trzej stali ze wzrokiem wbitym w trawę. W końcu odezwał się Paul: – Widuję często twoją mamę. Dobrze sobie radzi.
– Dzięki. Odwiedza mnie w każdą trzecią niedzielę miesiąca. Ty też mógłbyś czasem zajrzeć i powiedzieć „cześć”. Człowiek jest tu bardzo samotny. – Przyjadę, Jesse. – Przyrzekasz? – Przyrzekam. I bardzo bym chciał, żebyś jeszcze pomyślał o jutrze. – Już pomyślałem. Pomodlę się za niego tu, wy tam możecie go pochować. – Jak chcesz. Jesse spojrzał w prawo. – To Mal tam stoi? – spytał. – Tak, przywiózł nas tu. – Możecie mu powiedzieć, żeby mnie w dupę pocałował. – Zrobię to, Jesse – rzekł Paul. – Z przyjemnością. – Dzięki, chłopaki. Jesse odwrócił się i wolno odszedł. *** O czwartej po południu tłum przy bramie wjazdowej na Stadion Rake’a rozstąpił się, by przepuścić karawan, który podjechał tyłem, a następnie się zatrzymał. Otwarto tylne drzwi, ośmiu żałobników stanęło w dwóch krótkich rzędach i wysunięto ze środka trumnę. Żaden z ośmiu wyznaczonych do niesienia trumny nie był dawnym zawodnikiem Spartan. Eddie Rake skrupulatnie obmyślił szczegóły swojego pogrzebu i postanowił nikogo nie wyróżniać. Do niesienia trumny wybrał ośmiu spośród swoich dawnych asystentów. Kondukt wolno ruszył bieżnią wokół boiska. Za trumną szła pani Lila Rake, ich trzy córki z mężami i gromadka wnucząt, dalej ksiądz. Za księdzem podążała orkiestra Spartan, która mijając trybunę dla kibiców gospodarzy, zaczęła wybijać cichy rytm marszowy. Między czterdziestkami a linią boczną drużyny gospodarzy ustawiono wielki biały namiot, a jego maszty osadzono w skrzyniach z piachem, by przypadkiem nie uszkodzić świętej murawy z trawy bermudzkiej na boisku Rake’a. Niosący trumnę zatrzymali się na wysokości linii pięćdziesięciu jardów, dokładnie tam, skąd przez tyle lat trener tak dobrze zarządzał drużyną. Trumnę ułożono na starym irlandzkim katafalku należącym do przyjaciółki pani Lili i szybko zarzucono kwiatami. Gdy wszystko było już w należytym porządku, rodzina obstąpiła trumnę i zmówiła krótką modlitwę, po czym ustawiła się w szeregu do przyjmowania kondolencji. Kolejka składających zajęła całą długość bieżni, wystając aż za bramę. Droga prowadząca na Stadion Rake’a była zastawiona setkami zaparkowanych zderzak
w zderzak samochodów. *** Neely trzykrotnie przejechał obok domu, zanim zebrał się na odwagę, żeby się zatrzymać. Na podjeździe stał zaparkowany samochód z wypożyczalni. Cameron wróciła. Było już dawno po porze kolacji i gdy w końcu zapukał do drzwi, czuł niemal taką samą tremę, jak wtedy, gdy robił to po raz pierwszy. Wtedy jako piętnastolatek ze świeżo uzyskanym prawem jazdy, kluczykami do samochodu rodziców i dwudziestoma dolarami w kieszeni oraz twarzą pieczołowicie oskrobaną z brzoskwiniowego meszku przyjechał zabrać Cameron na ich pierwszą prawdziwą randkę. Sto lat temu. Drzwi jak zwykle otworzyła pani Lane, tylko że tym razem go nie poznała. – Dobry wieczór – powiedziała, mile się uśmiechając. Wciąż była piękna, uprzejma i nie zamierzała się starzeć. – To ja, proszę pani, Neely Crenshaw. Rozpoznała go po pierwszych słowach. – Ależ tak, Neely, co u ciebie? Podejrzewał, że jego imię od wielu lat obrzucano w tym domu błotem i nie był pewien przyjęcia. Ale państwo Lane byli ludźmi kulturalnymi, nieco lepiej wykształconymi i nieco zamożniejszymi od większości mieszkańców Messiny. Więc jeśli mają w sercu zadrę – a był pewny, że muszą mieć – to zapewne mu tego nie okażą. W każdym razie rodzice. – Wszystko w porządku – odrzekł. – Może wejdziesz? – powiedziała, uchylając szerzej drzwi. Zaproszenie nie zabrzmiało zbyt serdecznie. – Oczywiście, dziękuję. – Wszedł do przedpokoju i rozejrzał się. – U państwa jak zawsze pięknie. – Dziękuję. Napijesz się herbaty? – Nie, dziękuję. Przyszedłem zobaczyć się z Cameron. Jest może w domu? – Tak, jest. – Chciałbym się z nią przywitać. – Bardzo mi przykro z powodu trenera Rake’a. Wiem, ile dla was, chłopców, znaczył. – Tak, proszę pani. Zerkał na boki, nasłuchując odgłosów z głębi domu. – Pójdę po Cameron – powiedziała pani Lane. Neely przez dłuższą chwilę czekał, w końcu podszedł do dużego owalnego okna i wyjrzał na ciemną ulicę.
Za plecami usłyszał kroki i znajomy głos. – Cześć, Neely. – Odwrócił się i przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Głos uwiązł mu w gardle, więc tylko wzruszył ramionami i dopiero po chwili wydukał: – Właśnie tędy przejeżdżałem, więc pomyślałem, że wpadnę się przywitać. Dawnośmy się nie widzieli. – Dawno. Ciążył mu popełniony niegdyś błąd. Była teraz dużo ładniejsza niż za czasów szkolnych. Grube kasztanowe włosy miała ściągnięte do tyłu i związane w koński ogon, jej błękitne oczy patrzyły spoza designerskich okularów. Miała na sobie luźny bawełniany sweter i obcisłe wyblakłe dżinsy, podkreślające zgrabną sylwetkę. – Świetnie wyglądasz – powiedział, przyglądając się jej z podziwem. – Ty też. – Możemy porozmawiać? – O czym? – O życiu, o miłości, o futbolu. Jest bardzo prawdopodobne, że już nigdy więcej się nie spotkamy, a chciałbym ci coś powiedzieć. Otworzyła drzwi, przeszli przez szeroki ganek i usiedli na schodkach przed drzwiami. Dopilnowała, by została między nimi wystarczająco duża odległość. Pierwsze pięć minut minęło im w milczeniu. – Widziałem się z Natem – zaczął. – Wiem od niego, że mieszkasz w Chicago, jesteś szczęśliwą mężatką i masz dwie córeczki. – Wszystko prawda. – Za kogo wyszłaś? – Za Jacka. – Jakiego Jacka? – Jacka Seawrighta. – Skąd on jest? – Poznałam go w Waszyngtonie. Zaczęłam tam pracować po college’u. – Ile lat mają twoje dziewczynki? – Pięć i trzy. – Co robi Jack? – Bajgle. – Bajgle? – Tak, takie obwarzanki. W Messinie nie znaliśmy bajgli. – Tak, wiem. Znaczy, ma sklep z bajglami? – Sklepy. – Więcej niż jeden? – Sto czterdzieści sześć.
– Czyli dobrze się wam powodzi, tak? – Jego firma jest warta osiem milionów. – Kurde. Moja firemka jest warta dwanaście tysięcy przy dobrych wiatrach. – Mówiłeś, że chcesz mi coś powiedzieć. – W jej zachowaniu nie było próby ocieplenia atmosfery. Nie interesowały jej żadne szczegóły z jego życia. Neely dosłyszał ciche kroki na drewnianej podłodze przedpokoju. Zapewne pani Lane przyszła podsłuchać, o czym rozmawiają. Pewne sprawy nigdy nie ulegają zmianie. Zerwał się lekki wiaterek, rozrzucając po dróżce z kostki zeschłe liście dębu. Neely zatarł dłonie i powiedział: – No dobra, już mówię. Dawno temu zachowałem się bardzo nieładnie. Zrobiłem coś, czego potem latami się wstydziłem. Nie miałem racji. Byłem głupi, wredny, samolubny, niesprawiedliwy i im jestem starszy, tym bardziej tego żałuję. Przepraszam cię, Cameron, i proszę, żebyś mi wybaczyła. – Wybaczam. Nie ma o czym mówić. – Jest o czym. I nie bądź taka wspaniałomyślna. – Byliśmy dziećmi, Neely. Mieliśmy po szesnaście lat. To było w innym życiu. – Kochaliśmy się, Cameron. Byłem w tobie zakochany, odkąd miałaś dziesięć lat, trzymaliśmy się za ręce za salą gimnastyczną, żeby chłopaki mnie nie widzieli. – Naprawdę nie chcę tego słuchać. – Rozumiem, ale czy mogę to z siebie wyrzucić? I czy nie chciałabyś sprawić, żeby mnie to zabolało? – Ja to już z siebie wyrzuciłam, Neely. Raz na zawsze. – Ale może ja nie. – Och, nie bądź dziecinny. Wydoroślej. Już nie jesteś szkolnym gwiazdorem futbolu. – O właśnie, właśnie tego mi potrzeba. Nie krępuj się i wal do mnie z grubej rury. – Neely, przyszedłeś tu się kłócić? – Nie, przyszedłem cię przeprosić. – Już przeprosiłeś. Więc może lepiej, jak sobie pójdziesz. Zagryzł zęby i pozwolił, by na moment zapadła cisza. I dopiero po chwili zapytał: – Czemu chcesz, żebym sobie poszedł? – Bo cię nie lubię, Neely. – Nie masz powodu mnie lubić. – Potrzebowałam dziesięciu lat, żeby się od ciebie uwolnić. Dopiero jak zakochałam się w Jacku, byłam w stanie cię zapomnieć. Miałam nadzieję, że już nigdy w życiu się nie spotkamy.
– Myślisz czasami o mnie? – Nie. – Nigdy? – Może raz na rok, w chwili słabości. Jack oglądał kiedyś mecz futbolowy w telewizji. Rozgrywający został sfaulowany i znieśli go na noszach. Wtedy pomyślałam o tobie. – Z przyjemnością? – Bez żalu. – Bo ja wciąż o tobie myślę. Pierwsze pęknięcie lodowej skorupy przybrało formę westchnienia i lekkiego zmieszania. Cameron pochyliła się i oparła łokcie na kolanach. Drzwi za nimi otworzyły się i wyszła pani Lane z tacą w rękach. – Pomyślałam, że chętnie napijecie się gorącej czekolady. – Postawiła tacę pomiędzy nimi. – Dziękuję pani – powiedział Neely. – Trochę was to rozgrzeje. Cameron, powinnaś włożyć skarpetki. – Dobrze, mamo. Drzwi się zamknęły, ale żadne nie tknęło czekolady. Neely marzył o długiej szczerej rozmowie, w której mógłby poruszyć wiele spraw i nadrobić wiele lat. Kiedyś darzyła go uczuciem, i to silnym, i chciał się do niego odwołać. Chciał ją doprowadzić do łez, do złości, może nawet do kłótni. I chciał, żeby szczerze mu wybaczyła. – Naprawdę oglądałaś mecz futbolowy? – Nie, Jack oglądał. Ja akurat przechodziłam koło telewizora. – Jest miłośnikiem futbolu? – Nie bardzo. Gdyby był, tobym za niego nie wyszła. – Wciąż nienawidzisz futbolu? – Można tak powiedzieć. Byłam w Hollins, żeńskim college’u, więc udało mi się uniknąć futbolu. Moja starsza córka zaczęła chodzić do małej prywatnej szkoły, w której też nie ma futbolu. – To dlaczego tu przyjechałaś? – Ze względu na panią Lilę. Przez dwanaście lat uczyła mnie gry na fortepianie. – No tak. – Z całą pewnością nie przyjechałam tu, żeby uczcić Eddiego Rake’a. – Podniosła kubek z czekoladą i ujęła w obie dłonie. Neely zrobił to samo. Gdy stało się oczywiste, że gość nie zbiera się do odejścia, Cameron nieco bardziej się otworzyła: – W stowarzyszeniu dziewcząt w Hollins miałam przyjaciółkę, której brat grał w drużynie stanowej. Oglądała kiedyś mecz, byłyśmy wtedy na pierwszym roku,
a ja weszłam do jej pokoju. No i na ekranie królował wielki Neely Crenshaw, który przeganiał graczy Tech tam i z powrotem. Publiczność szalała, sprawozdawca piał z zachwytu nad wspaniałym młodym rozgrywającym. Pomyślałam wtedy: „No i dobrze, zawsze mu o to chodziło. Bohater tłumów. Wszyscy go uwielbiają. Panienki uganiają się za nim po całym kampusie i rzucają mu się na szyję. Wszyscy mu schlebiają. Nasz chłopiec w reprezentacji kraju. Cały Neely”. – Dwa tygodnie później leżałem już w szpitalu. Cameron wzruszyła ramionami. – Wtedy nic o tym nie wiedziałam. Nie śledziłam twojej olśniewającej kariery. – Jak się dowiedziałaś? – Przyjechałam do domu na ferie na Boże Narodzenie i umówiłam się na lunch z Natem. Powiedział mi, że już nigdy nie będziesz grał. To taki idiotyczny sport. Chłopcy i młodzi mężczyźni ryzykują, że do końca życia zostaną kalekami. – To prawda. – No to powiedz mi, Neely, co się stało z tymi wszystkimi panienkami? Kiedy już nie jesteś bohaterem, gdzie są teraz te wszystkie dziwki i fanki? – Zniknęły. – Musiało cię to strasznie zaboleć, co? Wreszcie posuwamy się do przodu, pomyślał Neely. Wyciśnijmy cały jad. – W mojej kontuzji nie było nic przyjemnego – powiedział. – Czyli dzięki niej stałeś się kimś normalnym, jak my wszyscy? – Chyba tak, ale z bagażem na plecach. Niełatwo jest być zapomnianym bohaterem. – I wciąż do tego przywykasz? – Jak się jest sławnym w wieku osiemnastu lat, to przez resztę życia człowiek płowieje. Marzy o dniach chwały, choć wie, że już na zawsze odeszły. Wolałbym nigdy w życiu nie brać piłki do ręki. – Nie wierzę ci. – Byłbym zwykłym facetem z dwiema zdrowymi nogami. I nie popełniłbym błędu z tobą. – Och, proszę, nie popadaj w ckliwość. Mieliśmy po szesnaście lat. Kolejna chwila ciszy, zakłócona tylko lekkim siorbaniem czekolady, nabrzmiewająca szykowaniem następnego serwisu i returnu. Neely od wielu tygodni przygotowywał się do tego spotkania, Cameron nie przyszło nawet do głowy, że jeszcze kiedyś go zobaczy. Jednak wiedział, że ta przewaga w niczym mu nie pomoże. Że będzie znała wszystkie odpowiedzi. – Nie jesteś zbyt rozmowna – zauważył. – Bo nie mam nic do powiedzenia. – Daj spokój, Cameron. Masz okazję mi przywalić z grubej rury.
– Dlaczego miałabym to zrobić? Próbujesz mnie zmusić do odgrzebywania złych wspomnień, których pogrzebanie zajęło mi wiele lat. Dlaczego sądzisz, że chcę wrócić myślami do liceum i znów się sparzyć? Mam to już z głowy, Neely. A ty najwyraźniej nie. – Chcesz posłuchać o Krzykaczce? – Do diabła, nie! – Jest kelnerką koktajlową w podrzędnym kasynie w Vegas. Utyła, jest brzydka, ma trzydzieści dwa lata, a wygląda na pięćdziesiąt. Wszystko to z relacji Paula Curry’ego, który ją tam spotkał. Podobno pojechała do Hollywood i próbowała zrobić karierę przez łóżko, ale została wygryziona przez milion podobnych do niej prowincjonalnych ślicznotek, które próbowały robić to samo. – Nie dziwi mnie to. – Paul mówi, że wyglądała na zmarnowaną. – Nie wątpię. Już w liceum tak wyglądała. – Lepiej się z tym czujesz? – Czułam się świetnie, zanim się tu zjawiłeś, Neely. Nie interesujesz mnie ani ty, ani twoja prowincjonalna ślicznotka. – Przestań, Cameron. Bądź szczera. Musi ci sprawiać satysfakcję, że Krzykaczka zeszła na manowce, a twoje życie kwitnie. Wygrałaś. – Nie ścigałam się z nią. Jest mi to obojętne. – Wtedy nie było. Odstawiła kubek na tacę i znów się pochyliła. – Co mam ci powiedzieć, Neely? Mam powtarzać oczywistości? Że jako nastolatka byłam w tobie do szaleństwa zakochana? Chyba o tym wiesz, bo co dzień ci to mówiłam. A ty to samo mówiłeś mnie. Spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę, mieliśmy wspólne zajęcia w szkole, wszędzie chodziliśmy razem. A potem stałeś się wielką gwiazdą futbolu i wszyscy chcieli cię mieć dla siebie. Zwłaszcza Krzykaczka. Miała długie nogi, zgrabny tyłeczek, duży biust, blond włosy, nosiła krótkie spódniczki i jakoś cię zwabiła na tylne siedzenie samochodu. A tobie się to spodobało i chciałeś więcej. Byłam przyzwoitą dziewczyną i zapłaciłam za to. Złamałeś mi serce i upokorzyłeś wobec wszystkich, zrujnowałeś mi życie na długie lata. Nie mogłam się doczekać, żeby stąd uciec. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że zrobiłem coś takiego. – No więc zrobiłeś. – Mówiła rozdrażnionym tonem, w jej głosie pojawiło się lekkie drżenie. Zacisnęła zęby, zdecydowana nie okazywać emocji. Nie będzie znów przez niego płakać. – Przepraszam. – Neely powoli wstał, pamiętając, by zbytnio nie obciążać lewego kolana. Dotknął jej ramienia i dodał: – Dziękuję, że umożliwiłaś mi wyrzucenie tego z siebie.
– Nie ma za co. – Żegnaj. Ruszył dróżką ku furtce, lekko utykając. Był już blisko samochodu, gdy za plecami usłyszał jej głos. – Neely, zaczekaj. *** Dzięki gorącemu romansowi z Brandy Skimmel, zwaną Krzykaczką, obecnie znaną też niektórym jako Tessa Canyon, Neely poznał wszystkie ciemne zaułki i wyludnione uliczki w Messinie. Objechał Wzgórze Karra i zatrzymał się pod szczytem, by mogli rzucić okiem na rozpościerające się w dole boisko futbolowe. Kolejka składających kondolencje ciągnęła się po bieżni i kończyła za bramą. Oświetlenie po stronie gospodarzy było włączone, na parkingu tłoczyły się przyjeżdżające i odjeżdżające samochody. – Podobno Rake po zwolnieniu przyjeżdżał tu i oglądał stąd mecze. – Powinni go byli wsadzić do więzienia – odparła Cameron. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała od wyjazdu z domu. Zjechali na dół, zaparkowali obok boiska treningowego i wślizgnęli się do środka wejściem dla kibiców gości. Wspięli się na sam szczyt trybuny i usiedli, nadal utrzymując między sobą wyraźny odstęp, choć już nieco mniejszy niż na ganku. Przez długą chwilę obserwowali w milczeniu zamieszanie na boisku. Biały namiot stał jak mała piramida przed trybuną dla kibiców gospodarzy, złożona pod nim trumna była od tej strony ledwo widoczna. Namiot oblegali mieszkańcy, którym przebywanie w tym miejscu musiało sprawiać satysfakcję. Pani Lila i reszta rodziny opuścili już stadion, ale sterty kwiatów wokół namiotu i przy bocznej linii boiska nie przestawały rosnąć. Milczący tłum przesuwał się wolno po bieżni, cierpliwie czekając na możliwość wpisania się do księgi kondolencyjnej, zerknięcia na trumnę, może nawet uronienia łzy i pożegnania legendy. Na trybunie ponad kłębiącą się masą żałobników zasiedli byli zawodnicy Rake’a, chłopcy i mężczyźni w różnym wieku. Siedzieli w małych grupkach, niektórzy rozmawiali, niektórzy się śmiali, większość siedziała w posępnym milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w boisko, namiot i złożoną pod nim trumnę. Na trybunie gości siedziały tylko dwie osoby i nikt nie zwracał na nie uwagi. Pierwsza odezwała się Cameron. – Kto to są ci na trybunie po tamtej stronie? – spytała cicho. – Dawni zawodnicy. Siedziałem tam wczoraj i przedwczoraj w oczekiwaniu na śmierć Rake’a. – Czyli wszyscy specjalnie tu przyjechali?
– Większość. Ty też tu przyjechałaś. – Oczywiście. Chowamy najsłynniejszego obywatela naszego miasta. – Nigdy go nie lubiłaś, prawda? – Nie byłam jego fanką. Pani Lila to twarda kobieta, ale jemu nie dorównywała. Na boisku był dyktatorem i trudno mu było przestać być nim w domu. Nie, nie przepadałam za Eddiem Rakiem. – Nienawidziłaś futbolu? – Nienawidziłam ciebie, więc musiałam nienawidzić futbolu. – Dzielna dziewczyna. – To głupota. Dorośli mężczyźni, którzy płaczą po przegranej. Całe miasto, które żyje i umiera z każdym meczem. Mieszkańcy, którzy się modlą w każdy piątek przy śniadaniu, jakby Boga obchodziło, kto zwycięży w szkolnym meczu futbolowym. Więcej pieniędzy na drużynę futbolową niż na pozostałe szkolne konkurencje sportowe razem wzięte. Wielbienie siedemnastoletnich chłopców, którzy szybko dochodzą do wniosku, że to im się słusznie należy. Podwójne standardy: futbolista ściąga na klasówce i wszyscy starają się to ukryć. Ktoś inny zostaje przyłapany na ściąganiu i od razu zostaje zawieszony. Głupie siksy, które nie mogą się doczekać, żeby rozłożyć nogi dla boskich Spartan. Wszystko dla dobra drużyny. Messina oczekuje od swych młodych dziewic, że wszystkie się dla niej poświęcą. Ach, i byłabym zapomniała. Markietanki! Każdy zawodnik ma swoją małą białą niewolnicę, która w każdą środę piecze mu kruche ciasteczka, w każdy czwartek ustawia przed jego domem plansze z magicznymi zaklęciami, w każdy piątek poleruje mu kask. A w sobotę? Co było w sobotę, Neely, szybki numerek? – Tylko jeśli nalegała. – To żałosny obraz. Dzięki, że mnie z tego wyplątałeś. Patrząc na to z perspektywy piętnastu lat, rzeczywiście musiał przyznać, że było to głupie. – Ale na mecze chodziłaś. – Byłam na paru. Nie masz pojęcia, jak to miasto wygląda w piątki wieczorem. Na ulicach nie ma żywego ducha. Phoebe Cox i ja przemykałyśmy się tu na stronę gości i oglądałyśmy mecz. Zawsze chciałyśmy, żeby Messina przegrała, ale nigdy nam się nie udało, nie na tym boisku. Nabijałyśmy się z orkiestry, z cheerleaderek, z markietanek i wszystkiego, co się dało. Robiłyśmy to, bo nie czułyśmy się częścią tego wszystkiego. Nie mogłam się już doczekać wyjazdu do college’u. – Wiedziałem, że tu siedzisz. – Akurat! – Przysięgam, że wiedziałem.
Z drugiej strony boiska dobiegł ich wybuch śmiechu, to dawni chłopcy Rake’a skwitowali kolejną anegdotę o nim. Neely z trudem rozpoznawał sylwetki Silosa i Paula, którzy siedzieli w grupie tuż pod lożą prasową. Wszyscy obficie raczyli się piwem. – Kiedy dałeś nura na to tylne siedzenie i wypiąłeś się na mnie, zostały mi jeszcze dwa lata, żeby móc stąd uciec. Od czasu do czasu widywałam cię na korytarzu albo w bibliotece, albo nawet w klasie, i nasze oczy na moment się spotykały. Nie miałeś tego zarozumiałego uśmieszku, tego aroganckiego spojrzenia bohatera całej szkoły. Przez ułamek sekundy patrzyłeś na mnie jak normalny chłopak, a ja wiedziałam, że wciąż coś do mnie czujesz. Bez mrugnięcia okiem przyjęłabym cię wtedy z powrotem. – A ja chciałem do ciebie wrócić. – Trudno mi w to uwierzyć. – Tak było. – No tak, tylko oczywiście na przeszkodzie stanęła radość z seksu. – Nie mogłem nic na to poradzić. – Gratulacje, Neely. Ty i Krzykaczka zaczęliście to robić w wieku szesnastu lat. Spójrz na nią teraz. Gruba i wyniszczona. – Dotarła do ciebie kiedyś plotka, że była w ciąży? – Chyba żartujesz. W tym mieście lata więcej plotek niż komarów. – Latem przed klasą maturalną oznajmiła mi, że jest w ciąży. – Cóż za niespodzianka. To elementarna biologia. – Pojechaliśmy do Atlanty, poddała się zabiegowi i wróciliśmy do Messiny. Przysięgam, że nigdy nikomu nie pisnąłem o tym słowa. – Dobę odpoczęła, a potem znów to samo. – Coś koło tego. – Słuchaj, Neely, naprawdę jestem już zmęczona twoim życiem seksualnym. Całymi latami było to moim przekleństwem. Albo zmień temat, albo stąd idę. Zapadło następne niezręczne milczenie. Siedzieli zapatrzeni w kolejkę na bieżni, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Zerwał się lekki wietrzyk i Cameron skrzyżowała ręce na piersiach. Neely zwalczył w sobie chęć przechylenia się i przytulenia jej. Czuł, że by mu na to nie pozwoliła. – Nie spytałaś nawet, jak wygląda teraz moje życie – powiedział. – Przykro mi. Już dawno przestałam o tobie myśleć. Nie chcę cię okłamywać, Neely. Już od dawna dla mnie nie istniejesz. – Zawsze byłaś brutalnie szczera. – Brutalna szczerość popłaca. Oszczędza mnóstwo czasu. – Handluję nieruchomościami, mieszkam sam z psem, spotykam się z dziewczyną, która tak naprawdę mi się nie podoba, widuję się też z inną z dwojgiem dzieci, ale najbardziej brak mi mojej byłej żony.
– Dlaczego się rozwiedliście? – Nie wytrzymała ciśnienia. Dwukrotnie poroniła, drugą ciążę w czwartym miesiącu. Popełniłem błąd i opowiedziałem jej, że kiedyś zapłaciłem za aborcję. Uznała, że to przeze mnie straciła dzieci. I miała rację. Prawdziwy koszt aborcji to dużo więcej niż pieprzone trzysta dolarów w klinice aborcyjnej. – Współczuję. – Dziesięć lat z dokładnością do tygodnia po wycieczce z Krzykaczką do Atlanty moja żona poroniła po raz drugi. Chłopczyka. – Naprawdę chcę już stąd iść. – Przepraszam. *** Zawiózł ją do domu i znów usiedli na schodkach ganku. Światła wewnątrz były pogaszone, państwo Lane już spali. Było po jedenastej. – Myślę, że powinieneś już jechać – odezwała się po chwili Cameron. – Masz rację. – Wcześniej powiedziałeś, że wciąż o mnie myślisz. Ciekawa jestem dlaczego. – Do czasu, gdy moja żona spakowała się i wyniosła z domu, nie miałem pojęcia, jak może boleć złamane serce. To był koszmar. Wtedy po raz pierwszy sobie uzmysłowiłem, przez co przeszłaś. Jaki byłem dla ciebie okrutny. – Przejdzie ci. To trwa tylko około dziesięciu lat. – Dzięki. Odszedł kilka kroków dróżką, potem zawrócił i stanął przed nią. – Ile Jack ma lat? – zapytał. – Trzydzieści siedem. – Czyli statystycznie rzecz biorąc, powinien umrzeć przede mną. Zadzwoń, jak go już nie będzie. Będę czekał. – Już to widzę. – Przysięgam. Czy to nie miło wiedzieć, że ktoś na ciebie czeka? – Nigdy o tym nie myślałam. Pochylił się i spojrzał jej prosto w oczy. – Mogę cię pocałować w policzek? – Nie. – W pierwszej miłości jest jakaś magia, Cameron. Coś, czego zawsze będzie mi brakowało. – Żegnaj, Neely. – Mogę powiedzieć, że cię kocham?
– Nie. Żegnaj, Neely.
Piątek
Messina
pogrążyła się w takiej żałobie, jakiej wcześniej tu nie znano.
O dziesiątej zamknięto wszystkie sklepy, knajpki i biura wokół rynku, uczniów zwolniono z zajęć, nieczynny był sąd. Zakłady przemysłowe na przedmieściach pozamykano i wszystkim pracownikom udzielono jednodniowego urlopu, choć mało kto był w nastroju do radowania się dodatkowym wolnym dniem od pracy. Mal Brown wysłał swoich ludzi w okolice liceum, bo ruch na drodze prowadzącej na Stadion Rake’a wzrósł tak, że samochody poruszały się zderzak w zderzak. O jedenastej trybuny po stronie gospodarzy były już niemal pełne, a dawni gracze – miejscowi bohaterowie futbolu – kręcili się wokół białego namiotu przy linii pięćdziesięciu jardów. Większość włożyła na tę okazję zielone stroje klubowe, które każdy zawodnik dostawał na pamiątkę. Większość koszulek ciasno opinała brzuchy. Część dawnych graczy – głównie przedstawiciele wolnych zawodów – miała na sobie sportowe marynarki włożone na klubowe koszulki, ale w ich wyglądzie i tak dominowała zieleń. Siedzący wysoko na Patelni kibice spoglądali na namiot i boisko, wypatrując dawnych idoli. Największe podniecenie budzili gracze z wycofanymi numerami: „Patrz, tam jest Armstead z osiemdziesiątką jedynką”. „A tam Neely, numer dziewiętnaście”. W namiocie przygrywał szkolny kwartet smyczkowy złożony z uczniów klasy maturalnej, system nagłaśniający wypełniał dźwiękami cały stadion od jednego do drugiego pola punktowego. Tłum mieszkańców płynął nieprzerwanym strumieniem. Trumny nie było, ponieważ Eddie Rake został już pochowany. Pani Lila wraz z rodziną po cichu weszła na stadion i spędziła pół godziny, ściskając się przy namiocie z dawnymi graczami. Tuż przed południem zjawił się ksiądz, potem chór, jednak tłumy uczestników ceremonii wciąż napływały i gdy zabrakło miejsc na Patelni, ludzie zaczęli oblepiać ogrodzenie wokół bieżni. Nikomu się nie śpieszyło. Mieszkańcy doceniali wagę tego momentu i pragnęli zachować go w pamięci. Rake zażyczył sobie, by jego chłopcy zebrali się na boisku przed niedużym pulpitem obok namiotu i by wszyscy mieli na sobie stroje klubowe. Życzenie to
przekazał najbliższym w ostatnich dniach życia. W rezultacie na przykrytej plandeką bieżni ustawiono półkolem kilkaset składanych krzeseł i około wpół do pierwszej ojciec McCabe dał sygnał, by goście zaczęli na nich siadać. W pierwszych rzędach zasiadła pani Lila i najbliższa rodzina. Neely miał obok siebie Paula Curry’ego i Silosa Mooneya, w pobliżu rozsiadło się trzydziestu innych członków drużyny z 1987 roku. Dwaj zawodnicy z tamtego składu już nie żyli, po sześciu ślad zaginął. Reszta nie mogła przyjechać. Stojący przy północnej bramce dudziarz zaczął smętnie zawodzić i w tłumie zapadła cisza. Silos niemal natychmiast zaczął ocierać łzy i nie był w tym odosobniony. Gdy na boisku ucichły ostatnie dźwięki dud, uczestnicy ceremonii byli już na tyle rozklejeni, że można ich było poddać poważniejszym emocjom. Ojciec McCabe zbliżył się do zaimprowizowanego pulpitu i poprawił mikrofon. – Dzień dobry – powiedział swoim piskliwym głosem, który rozbrzmiał we wszystkich kolumnach głośnikowych i był słyszalny w promieniu kilometra od stadionu. – Witam na uroczystości poświęconej uczczeniu Eddiego Rake’a. W imieniu pani Lili Rake, jej trzech córek, ośmiorga wnucząt i reszty rodziny witam wszystkich obecnych i dziękuję za przybycie. Przełożył kartkę w notatkach. – Carl Edward Rake urodził się siedemdziesiąt dwa lata temu w Gaithersburgu w Marylandzie. Czterdzieści osiem lat temu ożenił się z Lilą Saunders. Czterdzieści cztery lata temu został zaangażowany przez Radę Szkolnictwa w Messinie na stanowisko pierwszego trenera szkolnej drużyny futbolowej. Miał dwadzieścia osiem lat i żadnego doświadczenia trenerskiego. Zawsze powtarzał, że dostał tę pracę dlatego, że nikt inny jej nie chciał. Przez trzydzieści cztery lata był u nas trenerem, a jego drużyna wygrała ponad czterysta razy, zdobyła trzynaście tytułów mistrza stanu, zresztą wszyscy znamy te i inne liczby. Ważniejsze jest to, że wywarł wpływ na życie nas wszystkich. Trener Rake zmarł w środę wieczorem i dziś rano został pochowany podczas prywatnej uroczystości pogrzebowej tylko z udziałem rodziny. Zgodnie ze swoim życzeniem i za zgodą rodziny Reardonów, został złożony do grobu obok grobu Scotty’ego. Trener Rake powiedział mi w zeszłym tygodniu, że Scotty mu się śni i już nie może się doczekać, żeby się z nim spotkać w niebie, objąć go, uścisnąć i powiedzieć, jak bardzo mu przykro. Zrobił przerwę na tyle długą, by słuchacze mogli się odpowiednio wzruszyć, po czym wziął do ręki Biblię. Już miał zacząć mówić, gdy w pobliżu głównej bramy stadionu zrobiło się nagłe zamieszanie. Słychać było skrzeczenie policyjnej radiostacji, trzaskanie drzwiami i towarzyszące im nawoływania. W bramie się zakotłowało, ojciec McCabe przerwał w pół słowa i odwrócił głowę, to samo zrobiła większość słuchaczy.
Na bieżnię szybkim krokiem wkraczał rosły mężczyzna. Jesse Trapp w asyście dwóch strażników więziennych. Był ubrany w świeżo odprasowane spodnie khaki i koszulę z magazynu więziennego, ręce miał wolne od kajdanek. Obaj strażnicy byli umundurowani i niewiele drobniejsi od ich podopiecznego. Ludzie na trybunach rozpoznali Jessego i zamarli. Ruszył wzdłuż bocznej linii wyprostowany, z dumnie uniesioną głową, choć w jego ruchach wyczuwało się lekką niepewność. Co ma z sobą zrobić? Gdzie usiąść? Gdzie będzie pasował? Kto go przyjmie do swojego grona? Już dochodził do końca trybun, gdy usłyszał wołanie i znieruchomiał. To wołała jego matka, drobna kobieta siedząca przy ogrodzeniu i trzymająca obok siebie wolne miejsce. Rzucił się ku niej i zaczął ją ściskać ponad ogrodzeniem. Strażnicy spojrzeli po sobie i widać uznali, że więźniowi wolno ściskać matkę, bo nie zareagowali. Z wygniecionej torby na zakupy pani Trapp wyjęła zieloną koszulkę z numerem 56, wycofanym w 1985 roku. Jesse wziął ją do ręki i spojrzał na dawnych kolegów, którzy wyciągali szyje, żeby mu się przyjrzeć. Na oczach tych samych dziesięciu tysięcy widzów, którzy niegdyś zachęcali go wrzaskiem, by tratował graczy przeciwnej drużyny, szybko ściągnął więzienną koszulę i ukazując pięknie wyrzeźbiony tors, zamarł na moment w bezruchu, jakby chciał nacieszyć ich i siebie tym widokiem. Ojciec McCabe przyglądał mu się w cierpliwym oczekiwaniu. Jesse starannie rozprostował koszulkę, włożył przez głowę i obciągnął na sobie tu i tam, póki nie leżała jak trzeba. Trochę opinała bicepsy i była mocno naprężona na klatce piersiowej i karku, ale każdy Spartanin na stadionie dałby dużo, by jego stara koszulka tak na nim leżała. W pasie była dość luźna, jednak gdy Jesse starannie upchnął ją w spodnie, tak opięła jego ciało, jakby za chwilę miała na nim trzasnąć. Jesse odwrócił się i raz jeszcze uścisnął matkę. Ktoś zaklaskał, chwilę potem dołączyło kilkunastu innych widzów, którzy wstali z miejsc i też zaczęli bić brawo. Witaj w domu, Jesse, wciąż cię kochamy! Stopniowo cała Patelnia wstała z miejsc i zaczęła wiwatować, huragan braw przetoczył się po stadionie. Miasto witało swojego upadłego bohatera. Jesse skłonił głowę, potem niepewnym ruchem pomachał i ruszył w stronę pulpitu. Gdy dotarłszy na miejsce, podał rękę ojcu McCabe’owi i objął panią Lilę, owacja jeszcze się wzmogła. Ściskając wyciągnięte ręce, przepchnął się wśród dawnych graczy i znalazł wolne krzesełko, które omal się złożyło pod jego ciężarem. Gdy wreszcie znieruchomiał, twarz miał mokrą od łez. Ojciec McCabe spokojnie odczekał, aż wszystko ucichnie. Dziś nikomu się nie śpieszyło, żaden zegar ich nie gonił. Ponownie poprawił mikrofon i powiedział: – Jednym z ulubionych wersów Pisma Świętego trenera Rake’a był Psalm Dwudziesty Trzeci. Czytaliśmy go razem w ostatni poniedziałek. Najbardziej lubił
ten oto fragment: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę… Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza”14. Eddie Rake przeżył życie, niczego się nie lękając. Swoich zawodników uczył, że dla bojaźliwych i wystraszonych nie ma miejsca wśród zwycięzców. Ci, którzy nie ryzykują, nie są nagradzani. Kilka miesięcy temu trener Rake pogodził się z tym, że jego rychła śmierć jest nieodwołalna. Ale nie bał się choroby ani cierpienia, jakie z sobą niesie. Nie bał się pożegnań z tymi, których kochał. Nie bał się śmierci. Jego wiara w Boga była silna i niewzruszona. „Śmierć to dopiero początek”, mawiał. Ojciec McCabe lekko się skłonił i odszedł od pulpitu. Jak było umówione, żeński chór z kościoła dla czarnych zaczął w tym momencie cicho nucić, by po krótkiej rozgrzewce gardeł jego członkinie w szkarłatno-złotych szatach zaczęły z pełną mocą śpiewać Amazing Grace. Jak zwykle przy takich okazjach, ta podniosła pieśń pobudziła serca słuchaczy. A także pamięć o zmarłym. Na chwilę wszyscy Spartanie pogrążyli się w osobistych wspomnieniach. Dla Neely’ego wspominanie Rake’a zawsze zaczynało się od uderzenia w twarz, złamanego nosa, ciosu, którym znokautował trenera, i dramatycznego przebiegu drugiej połowy meczu. I zawsze musiał z sobą walczyć, by na tym nie poprzestać i sięgnąć pamięcią także do radośniejszych chwil. Do rzadkości należą trenerzy, którzy tak potrafią zdominować zawodników, by ci przez resztę życia starali się uzyskiwać ich akceptację. Od chwili, gdy będąc w szóstej klasie, po raz pierwszy włożył strój sportowy Spartan, Neely starał się zasłużyć na uwagę Rake’a. W ciągu następnych sześciu lat każdy wykonany rzut, każde ćwiczenie na treningu, każdy wyuczony manewr, każdy dźwignięty ciężar, każda kropla potu, każda mowa wygłoszona przed meczem, każde zdobyte przyłożenie, każdy wygrany mecz, każda pokusa, której się oparł, każda pochwała kolegów miały na celu zdobycie uznania Eddiego Rake’a. Chciał widzieć wyraz jego twarzy, gdy dostanie Heismana. Marzył o jego telefonie z gratulacjami, gdy Tech zdobędzie mistrzostwo kraju. I do rzadkości należą trenerzy, którzy uczestniczą w każdej porażce, jaką ponosi sportowiec długo po zakończeniu aktywnej kariery zawodniczej. Gdy lekarze powiedzieli Neely’emu, że już nigdy nie będzie grał, poczuł się tak, jakby zawiódł pokładane w nim ambicje Rake’a. Gdy rozpadło się jego małżeństwo, niemal widział grymas dezaprobaty na twarzy trenera. Gdy jego niewielka agencja handlu nieruchomościami dryfowała, a on nie robił nic, by ją pchnąć do przodu, wiedział, że Rake wygłosiłby mu cały wykład. Może wraz z jego śmiercią ostatecznie odejdzie nękający go demon, choć wcale nie był tego pewien. Chór skończył śpiewać i do pulpitu podeszła Ellen Rake Young, najstarsza córka Eddiego. Tak jak jej siostry, ona również uciekła z Messiny po skończeniu liceum i wracała tylko wtedy, gdy wymagały tego sprawy rodzinne. Cień rzucany przez ojca był zbyt głęboki, by dało się w nim żyć w tak małej miejscowości.
Ellen miała czterdzieści kilka lat, mieszkała w Bostonie, była lekarzem psychiatrą i wyglądało, że czuje się teraz nieswojo. – W imieniu rodziny pragnę wszystkim podziękować za modlitwy i wyrazy otuchy w ciągu kilku minionych tygodni. Umierając, mój ojciec okazał wielką odwagę i godność. Choć ostanie lata życia były dla niego trudne, kochał to miasto i jego mieszkańców, szczególnie zaś kochał swoich zawodników. Pojęcie „miłości” żadnemu z zawodników nie kojarzyło się z trenerem i nie przypominali sobie, by kiedykolwiek użył tego słowa. Jeśli naprawdę ich kochał, okazywał to w dość specyficzny sposób. – Ojciec napisał list, który polecił mi odczytać. – Poprawiła okulary, odchrząknęła i skupiła wzrok na trzymanej kartce. – „Mówi do was Eddie Rake zza grobu. Jeśli płaczecie, przestańcie”. – Słowa te wywołały pojedyncze śmiechy wśród publiczności, która szukała okazji, by się odprężyć. – „Nigdy nie uznawałem łez. Moje życie osiągnęło cel, więc nie ma po co płakać. I nie rozczulajcie się wspomnieniami. Nigdy nie patrzcie do tyłu, przed sobą macie jeszcze tyle do zrobienia. Jestem szczęściarzem, który miał cudowne życie. Miałem na tyle rozsądku, by ożenić się z Lilą, gdy tylko udało mi się ją do tego namówić. Bóg pobłogosławił nas trzema pięknymi córkami i ośmiorgiem, jak na razie, wspaniałych wnucząt. Już samo to usatysfakcjonowałoby każdego mężczyznę, jednak Pan Bóg miał dla mnie jeszcze wiele innych błogosławieństw. Przywiódł mnie do futbolu i do Messiny, mojego domu. Tu spotkałem was, moich przyjaciół i graczy. Choć być może nie umiałem okazać wam moich uczuć, chcę wszystkich moich zawodników zapewnić, że każdego z was ceniłem. Bo czemu ktoś przy zdrowych zmysłach miałby przez trzydzieści cztery lata prowadzić szkolną drużynę futbolową, gdyby było inaczej? Dla mnie było to łatwe, bo kochałem moich graczy. Żałuję, że nie potrafiłem im tego okazać, ale to po prostu nie leży w mojej naturze. Osiągnęliśmy razem bardzo dużo, ale nie będę się rozwodził nad naszymi zwycięstwami i zdobytymi tytułami mistrzowskimi. Zamiast tego chcę skorzystać z okazji i wyrazić głęboki żal w dwóch kwestiach”. – Ellen przerwała i znów odchrząknęła. Można było odnieść wrażenie, że tłum wstrzymał zbiorowy oddech. – „Tylko dwóch w ciągu całych trzydziestu czterech lat. Jak już wspomniałem, jestem szczęściarzem. Pierwsza dotyczy Scotty’ego Reardona. Nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, że mógłbym odpowiadać za śmierć któregoś z moich zawodników, ale w tym przypadku przyjmuję odpowiedzialność na siebie. Trzymanie w ramionach umierającego Scotty’ego na zawsze wryło mi się w pamięć i od tamtej chwili nie przestaję go opłakiwać. Wyraziłem najgłębszy żal wobec jego rodziców i mam nadzieję, że z czasem mi wybaczyli. Trzymam się tej myśli i zabieram ją z sobą do grobu. W tej chwili jestem już razem ze Scottym i pozostanę z nim przez wieczność. Patrzymy na was obaj, pogodzeni z przeszłością”. – Ellen ponownie przerwała i łyknęła wody.
– „Druga sprawa dotyczy meczu o mistrzostwo stanu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku. W przerwie meczu dałem się ponieść emocjom i fizycznie zaatakowałem zawodnika, naszego ówczesnego rozgrywającego. Zachowałem się w sposób karygodny i powinienem być za to dożywotnio zdyskwalifikowany jako trener. Przepraszam za mój wybryk. Patrząc potem, jak drużyna zwycięsko zmaga się z przeciwnikiem, czułem rozpierającą dumę i straszny wstyd. To zwycięstwo było najpiękniejszą chwilą w moim życiu. Proszę, chłopcy, wybaczcie mi”. Neely popatrzył na boki. Wszystkie głowy były nisko zwieszone, większość miała przymknięte oczy. Silos ocierał łzy. – „Dość tego zawodzenia. Wyrazy miłości dla Lili, dziewcząt i wnucząt. Wkrótce znów wszyscy się spotkamy na tamtym brzegu, w obiecanej krainie. Niech Bóg ma was w swojej opiece”. Chór zaśpiewał Bliższą drogę do Ciebie i po wielu policzkach popłynęły łzy. Neely był ciekaw, czy Cameron też uległa emocjom. Podejrzewał, że raczej nie. Rake poprosił trzech swoich dawnych graczy, by wygłosili mowy pogrzebowe. Krótkie i zwięzłe, podkreślił w liście napisanym na łożu śmierci. Pierwszym mówcą był szacowny Mike Hilliard, sędzia sądu obwodowego w miasteczku położonym sto sześćdziesiąt kilometrów od Messiny. W odróżnieniu od większości byłych Spartan, Hilliard miał na sobie wygnieciony garnitur, a na szyi przekrzywioną muszkę. Oparł się rękami o pulpit i zaczął mówić bez wspomagania się notatkami. – Grałem w pierwszym składzie trenera Rake’a w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku – rozpoczął głosem z wyraźnym miejscowym zaśpiewem. – W poprzednim roku drużyna wygrała trzy mecze, siedem przegrała, co w tamtych czasach uznano za sukces, ponieważ w ostatnim meczu pokonaliśmy Porterville. Po sezonie ówczesny trener opuścił miasto, zabierając z sobą wszystkich asystentów. Przez pewien czas nie było wiadomo, czy znajdzie się ktoś, kto się nami zajmie. I wtedy pojawił się młodzieniec nazwiskiem Rake, nieco tylko starszy od zawodników. Pierwsze, co od niego usłyszeliśmy, to to, że jesteśmy bandą patałachów, którzy umieją tylko przegrywać, że przegrywanie jest zaraźliwe i że jeśli nam się zdaje, że z nim też będziemy przegrywać, to od razu możemy się wynosić z drużyny. Tego roku zgłosiło się nas czterdziestu jeden do gry w futbol. Trener Rake zabrał nas w sierpniu na obóz treningowy do przykościelnego ośrodka w okręgu Page. Po trzech dniach zajęć liczba chętnych stopniała do trzydziestu, po tygodniu zostało nas już tylko dwudziestu pięciu, a niektórzy zaczynali się zastanawiać, czy dożyją wyjścia drużyny na boisko. Ćwiczenia były więcej niż mordercze. Codziennie po południu odjeżdżał autobus do Messiny i każdy mógł do niego wsiąść. Po dwóch tygodniach treningów
autobus zaczął odjeżdżać pusty, aż w końcu przestał jeździć. Chłopcy, którzy zrezygnowali i wrócili do domu, opowiadali straszne rzeczy o tym, co się dzieje na obozie Rake’a, jak szybko go zaczęto nazywać. Nasi rodzice byli przerażeni. Moja matka opowiadała mi później, że czuła się tak, jakby wysłała mnie na wojnę. Niestety, potem rzeczywiście byłem na wojnie i powiem wam, że wolałem to niż obóz Rake’a. Zakończyliśmy zgrupowanie w składzie dwudziestu jeden graczy. Dwudziestu jeden chłopaków, którzy nigdy w życiu nie byli w tak wspaniałej formie. Byliśmy niscy i powolni, nie mieliśmy dobrego rozgrywającego, ale mieliśmy wiarę w zwycięstwo. Pierwszy mecz rozegraliśmy na tym boisku z drużyną Fulton, która rok wcześniej nas ośmieszyła. Pewnie niektórzy z was to pamiętają. Do przerwy prowadziliśmy dwadzieścia do zera, ale w szatni Rake nas ochrzanił, bo popełniliśmy kilka błędów. Jego geniusz sprowadzał się do prostego przesłania: trzymać się ustaleń i walczyć bez wytchnienia do całkowitego pognębienia przeciwnika. Tę lekcję zapamiętałem na całe życie. Wygraliśmy mecz i zabieraliśmy się do świętowania zwycięstwa w szatni, gdy przyszedł Rake i kazał nam się zamknąć. Najwyraźniej nasze pognębienie przeciwnika nie było całkowite. Nie pozwolił nam się przebrać, kazał poczekać, aż stadion opustoszeje, po czym wyszliśmy na boisko i trenowaliśmy do północy. Rozgrywaliśmy dwie pełne próby, dopóki wszystkiego perfekcyjnie nie opanowaliśmy. Czekały na nas dziewczyny. Czekali na nas rodzice. Fajnie było wygrywać mecze, ale ludzie zaczynali podejrzewać, że trener Rake jest szaleńcem. My nie musieliśmy tego podejrzewać, my to wiedzieliśmy. W tamtym roku odnieśliśmy osiem zwycięstw, przegraliśmy tylko dwa razy i wtedy narodziła się legenda Eddiego Rake’a. W moim roku maturalnym przegraliśmy tylko jeden mecz, a potem w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku zdarzył się pierwszy sezon trenera Rake’a bez porażki. Byłem już wtedy w college’u i nie mogłem co piątek przyjeżdżać do domu, choć bardzo tego chciałem. Każdy były zawodnik Rake’a stawał się członkiem małego ekskluzywnego klubu i pilnie śledził losy drużyn, które następowały po nim. Przez następne trzydzieści dwa lata śledziłem losy drużyny futbolowej Spartan, najpilniej jak mogłem. W sześćdziesiątym czwartym byłem na Patelni na meczu rozpoczynającym wielkie pasmo zwycięstw, w siedemdziesiątym byłem na meczu w South Wayne, który to pasmo zakończył. Wraz z wami patrzyłem, jak grają najlepsi: Wally Webb, Roman Armstead, Jesse Trapp, Neely Crenshaw. Na ścianach mojego ciasnego biura wisiały zdjęcia wszystkich trzydziestu czterech drużyn Rake’a. Trener co rok przysyłał mi zdjęcie aktualnego składu. Często, zamiast pracować, zapalałem fajkę, stawałem przed fotografiami i wpatrywałem się w twarze młodych ludzi, których trenował. Wątłych białych chłopaków z lat pięćdziesiątych, ostrzyżonych na jeża i skromnie uśmiechniętych.
Nieco bardziej rozczochranych, rzadziej uśmiechniętych i o bardziej zawadiackich spojrzeniach z lat sześćdziesiątych. Z ich twarzy biła wojowniczość z frontów ówczesnych walk: zbrojnej i o prawa obywatelskie. A potem białych i czarnych chłopców na wspólnych zdjęciach z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, pogodnie uśmiechniętych, roślejszych i ubranych w bardziej wymyślne stroje. Niektórzy z nich byli synami moich kolegów z drużyny. Patrząc na nich, wiedziałem, że wszyscy noszą na sobie niezmywalny ślad Eddiego Rake’a. Trenowali z nim te same zagrania, słyszeli od niego te same połajanki, słuchali tych samych uwag, odbywali te same drakońskie ćwiczenia w sierpniu. I jak każdy w którymś momencie dochodzili do wniosku, że szczerze nienawidzą Eddiego Rake’a. A potem odchodziliśmy z drużyny, pamiątkowe fotografie zawisały w gablotach, a my do końca życia słyszeliśmy jego nauki z szatni i tęskniliśmy za czasami, gdy nazywaliśmy go trenerem. Większość z nas jest tu dziś obecna. Jesteśmy trochę starsi, trochę bardziej posiwieliśmy, niektórzy są trochę grubsi i wszyscy bardzo smutni, że musimy pożegnać naszego trenera Rake’a. Tylko dlaczego? Dlaczego tu jesteśmy? Dlaczego trybuny znów pękają w szwach? No więc powiem wam dlaczego. Niewielu z nas zrobi w życiu coś, o czym będzie wiedzieć i pamiętać więcej niż garstka ludzi. Nie jesteśmy nikim wielkim. Możemy być dobrzy, uczciwi, sprawiedliwi, pracowici, lojalni, uprzejmi, szczodrzy i przyzwoici, albo możemy być zaprzeczeniem tych wszystkich cech. Ale nie jesteśmy wielcy. Prawdziwa wielkość zdarza się tak rzadko, że gdy się z nią stykamy, pragniemy jej dotknąć. Eddie Rake umożliwił nam, swoim zawodnikom i fanom, zetknięcie się z jego wielkością. Był wielkim trenerem, który zbudował wielki program i wielką tradycję, był kimś, kto dał nam coś wielkiego, co zawsze będziemy nosić w sercu. Miejmy nadzieję, że większość z nas ma przed sobą długie i szczęśliwie życie, ale wiemy, że już nigdy nie zetkniemy się tak blisko z wielkością. I właśnie dlatego tu jesteśmy. Bez względu na to, czy kochaliście Eddiego Rake’a, czy nie, nie możecie zaprzeczyć jego wielkości. Był najwspanialszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Moje najszczęśliwsze wspomnienia wiążą się z noszeniem zielonej koszulki i graniem pod jego wodzą na tym boisku. Tęsknię za tymi czasami. Słyszę jego głos, czuję na sobie jego wściekłe spojrzenie, a w powietrzu zapach jego potu, i widzę jego dumę. Będzie mi zawsze brakować wielkiego Eddiego Rake’a. Przerwał, potem skłonił głowę i nagłym ruchem odsunął od siebie mikrofon, w tłumie odezwały się lekkie, niemal zdawkowe brawa. Usiadł na miejscu, a z krzesła obok od razu wstał potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna w szarym garniturze, który dostojnym krokiem podszedł do pulpitu. Spod jego
szarej marynarki prześwitywała zielona koszulka. Uniósł głowę i powiódł wzrokiem po szczelnie wypełnionej trybunie. – Dzień dobry – zaczął głosem tak tubalnym, że właściwie mikrofon nie był mu potrzebny. – Nazywam się Collis Suggs i jestem pastorem Betelu Kościoła Bożego w Chrystusie tu w Messinie. Nikomu mieszkającemu w promieniu stu kilometrów od Messiny Collis Suggs nie musiał się przedstawiać. W 1970 roku Eddie Rake mianował go pierwszym w historii czarnoskórym kapitanem drużyny. Potem Suggs grał krótko w A&M na Florydzie, złamał jednak nogę, co zakończyło jego karierę sportową, i został pastorem. Zebrał wokół siebie liczną kongregację i zaczął udzielać się politycznie. Przez wiele lat pokutowało przekonanie, że jeśli Eddie Rake i Collis Suggs chcą, by ktoś został wybrany na jakiś urząd, to tak się stanie. A jeśli nie, to może od razu zbierać manatki. W ciągu trzydziestu lat nauczania wiernych Suggs wyszlifował do perfekcji umiejętność przemawiania. Mówił z bezbłędną dykcją, dobór słów i melodia zdań przykuwała uwagę słuchaczy. Mówiono, że trener Rake wpada w niedzielę wieczorem do kościoła Betelu, siada w ostatnim rzędzie i słucha kazań swego dawnego środkowego obrońcy. – Grałem w drużynie trenera Rake’a w latach tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć i siedemdziesiąt. – Większość obecnych na stadionie widziała tamte mecze. – Pod koniec lipca sześćdziesiątego dziewiątego roku cierpliwość Sądu Najwyższego się wyczerpała. Piętnaście lat po wyroku w sprawie Brown przeciw władzom oświatowym15 większość szkół na Południu nadal podlegała segregacji. Sąd podjął wtedy zdecydowane działania i to na zawsze zmieniło nasze życie. Któregoś upalnego wieczoru latem graliśmy w kosza na sali gimnastycznej Section High, szkole dla kolorowych, gdy wszedł trener Thomas i oświadczył: „Chłopcy, przenosimy się do liceum messińskiego. Od teraz będziecie grać w Spartanach. Wsiadajcie do autobusu”. Kilkunastu z nas wsiadło i trener Thomas powiózł nas przez całe miasto do liceum dla białych. Byliśmy wystraszeni i zmieszani. Wielokrotnie słyszeliśmy, że w szkołach zostanie wprowadzona integracja, ale kolejne terminy mijały i nic się nie działo. Wiedzieliśmy, że w liceum messińskim mają wszystko co najlepsze: piękne budynki, wspaniałe boiska, ogromną salę gimnastyczną, mnóstwo zdobytych nagród, drużynę futbolową, która w tym momencie miała na koncie pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt zwycięstw z rzędu. I trenera, któremu się zdawało, że jest Vince’em Lombardim16. Tak, byliśmy bardzo podenerwowani, ale wiedzieliśmy, że musimy być dzielni. Zawodnicy akurat trenowali podnoszenie ciężarów w ogromnej siłowni i sztang było więcej, niż widziałem w całym swoim życiu. Około czterdziestu chłopaków dźwigało żelastwa, zalewając się potem, a z głośników płynęła muzyka. Gdy weszliśmy, wszyscy na sali zamarli. Oni
przyglądali się nam, my im. I wtedy podszedł do nas trener Rake, przywitał się z trenerem Thomasem i głośno powiedział: „Witamy w waszej nowej szkole”. I kazał swoim zawodnikom podać nam ręce, potem posadził nas wszystkich na matach na podłodze i wygłosił krótką mowę. Powiedział, że jest mu obojętne, kto ma jaki kolor skóry, bo i tak wszyscy jego gracze są zieloni. I że boisko jest dokładnie takie same dla wszystkich, wygrywają ci, którzy bardziej się starają, a on nie akceptuje przegrywania. Pamiętam, jak siedziałem na gumowej macie, urzeczony tym człowiekiem. Z miejsca stał się moim trenerem. Eddie Rake umiał wiele rzeczy, ale najlepiej na świecie umiał motywować swoich zawodników. Chciałem od razu założyć pady i zacząć zwalać przeciwników. Dwa tygodnie później w sierpniu rozpoczęliśmy po dwa treningi dziennie i nigdy w życiu nie byłem taki obolały jak wtedy. Rake mówił prawdę. Kolor skóry nie miał dla niego znaczenia. Wszystkich nas traktował jednakowo, jak psy. Wszyscy bardzo się obawiali pierwszego dnia lekcji, że dojdzie do awantur na tle rasowym. I rzeczywiście w wielu szkołach tak było. Ale nie tu. Dyrektor obarczył trenera Rake’a odpowiedzialnością za utrzymanie porządku w szkole i wszystko poszło jak po maśle. Trener ubrał swoich zawodników w zielone stroje, takie same, jakie mamy dziś na sobie, i ustawił nas parami, czarnego z białym. Gdy nadjechały autobusy, wyszliśmy przed szkołę, by ich powitać. Pierwsze, co czarne dzieci zobaczyły w nowej szkole, to była drużyna futbolowa złożona z białych i czarnych graczy w identycznych zielonych strojach. Paru narwańców próbowało szukać zwady, ale szybko zostali uspokojeni. Pierwszy spór wybuchł o cheerleaderki. Białe dziewczęta ćwiczyły całe lato jako zespół, ale trener Rake poszedł do dyrektora szkoły i oświadczył, że byłoby dobrze mieć zespół w połowie czarny, w połowie biały. Tak się stało i tak jest do dziś. Potem wybuchła sprzeczka o orkiestrę. Najprościej było połączyć obie orkiestry w jedną, ale brakowało pieniędzy, żeby tylu uczniów ubrać w uniformy szkolne, i z części muzyków trzeba było zrezygnować. Początkowo zanosiło się na to, że zrezygnują w większości z czarnych, ale trener Rake zwrócił się do klubu sponsorów i oznajmił, że potrzebuje dwudziestu tysięcy dolarów na nowe uniformy dla orkiestry. Podkreślił, że dzięki temu będziemy mieli największą maszerującą orkiestrę ze wszystkich liceów w całym stanie, i tak jest do dziś. Integracja budziła mnóstwo oporów. Wielu białych myślało, że to tylko sprawa przejściowa, i gdy sprawy sądowe dobiegną końca, wszystko wróci do dawnej zasady: „tak samo, lecz oddzielnie”. Chcę wam dziś oświadczyć, że „oddzielnie” nigdy nie znaczyło „tak samo”. W naszej części miasta głośno się zastanawiano, czy biali trenerzy będą chcieli nas, czarnych chłopaków, wystawiać do gry. I rzeczywiście biała część miasta wywierała ogromny nacisk, by grali tylko biali. Po trzech tygodniach treningów pod wodzą Eddiego Rake’a nadszedł moment prawdy. Pierwszy mecz w tamtym roku graliśmy z North Delta.
W ich drużynie na boisko wybiegli sami biali, na ławce rezerwowych usiadło z piętnastu czarnych chłopaków. Znałem niektórych z nich i wiedziałem, że są dobrzy. Rake wystawił do gry wszystkich najlepszych zawodników, i szybko się okazało, że trener North Delta tego nie zrobił. W rezultacie urządziliśmy im rzeź i do przerwy prowadziliśmy czterdzieści jeden do zera. Zaczęła się druga połowa i wtedy się okazało, że kilku czarnych graczy wstało z ławki i wyszło na boisko. Muszę też przyznać, że trochę im poluzowaliśmy, problem polegał jednak na tym, że przy Eddiem Rake’u nikt nie miał prawa nikomu luzować. Jeśli trener przyłapywał kogoś na obijaniu się, od razu zdejmował go z boiska i sadzał na ławce. Poszła fama, że Messina wystawia do gry czarnych zawodników, i wkrótce wszystkie drużyny w całym stanie zaczęły robić to samo. Eddie Rake był pierwszym białym, który na mnie nawrzeszczał, a mnie nie sprawiło to przykrości. Gdy wreszcie do mnie dotarło, że mój kolor skóry jest mu najzupełniej obojętny, wiedziałem, że wszędzie za nim pójdę. Nienawidził niesprawiedliwości. Nie był stąd i patrzył na wszystko z innej perspektywy. Nikt nie miał prawa źle traktować kogoś innego i gdy tylko trener zauważył u kogoś takie skłonności, awantura była nieunikniona. Przy całej swojej szorstkości był człowiekiem bardzo wrażliwym na cierpienie innych. Gdy zostałem pastorem, trener Rake zaczął chodzić do naszego kościoła i udzielać się w naszych programach pomocowych. Otworzył drzwi domu dla dzieci porzuconych i maltretowanych. Jako trener nigdy nie zarabiał dużo, ale gdy ktoś potrzebował jedzenia czy ubrania, czy nawet pomocy w nauce, okazywał wielką hojność. Latem trenował drużyny młodzików. Wiadomo było, że przy okazji szuka młodych talentów z żyłką do biegania. Organizował konkursy wędkarskie dla chłopców pozbawionych ojców. I nigdy nie robił niczego dla poklasku. Pastor przerwał i łyknął wody. Tłum nie spuszczał z niego wzroku, wszyscy czekali. – Gdy zwolnili go z funkcji trenera, spędziłem z nim trochę czasu. Był przekonany, że nie potraktowano go sprawiedliwie, ale z biegiem lat chyba pogodził się ze swoim losem. Wiem, że bardzo cierpiał z powodu Scotty’ego Reardona. I taki jestem szczęśliwy, że dziś pochowano go obok Scotty’ego. Może dzięki temu skończą się w tym mieście waśnie. Co za ironia losu, że człowiek, dzięki któremu zaistnieliśmy na mapie, człowiek, który tak dużo zrobił dla wspólnoty mieszkańców, stał się też przyczyną sporu, który od dziesięciu lat toczą mieszkańcy Messiny. Zakopmy topór wojenny, odłóżmy oręż i zawrzyjmy pokój w sprawie Eddiego Rake’a. Jesteśmy wszyscy zjednoczeni w Chrystusie. Niech mieszkańcy naszego pięknego miasteczka zjednoczą się też w Eddiem Rake’u. Niech Bóg ma w swej opiece Eddiego Rake’a. Niech Bóg ma w swej opiece was wszystkich.
Kwartet smyczkowy zaczął grać rzewną balladę, która ciągnęła się dziesięć minut. *** Można się było spodziewać po Rake’u, że ostatnie słowo będzie należeć do niego. Należało się też liczyć z tym, że raz jeszcze rozegra swoich zawodników. Neely z całą pewnością nie mógłby powiedzieć nic złego o swoim trenerze, nie w tym momencie. Rake najpierw zza grobu go przeprosił, a potem kazał stanąć przed wszystkimi, przyjąć jego przeprosiny i powiedzieć kilka ciepłych słów od siebie. W pierwszym odruchu na słowa pani Lili, że w imieniu męża prosi go o wygłoszenie mowy pogrzebowej, zaklął pod nosem i burknął: „Dlaczego ja?”. Przecież wśród obecnych na uroczystości dawnych zawodników było kilkudziesięciu, którzy z całą pewnością byli bliżsi Rake’owi niż Neely. Paul sądził, że trener chciał w ten sposób zawrzeć ostateczny rozejm z Neelym i drużyną z 1987 roku. Jakkolwiek było, Neely nie umiał w elegancki sposób wymigać się od wygłoszenia choćby paru pożegnalnych słów. Paul powiedział, że tego się po prostu nie robi. Neely oświadczył, że nigdy nie wygłaszał mowy pogrzebowej i nigdy w życiu nie przemawiał do większego grona słuchaczy – do mniejszego zresztą też nie – i rozważa ucieczkę w środku nocy, byle się jakoś z tego wyplątać. Idąc wolno wśród rzędów krzeseł, czuł, jak ciążą mu nogi i jak bardziej niż zwykle dokucza mu ból w lewym kolanie. Starając się nie utykać, wszedł na niski podest i stanął za pulpitem. Uniósł głowę i zobaczywszy wpatrzone w siebie oczy tłumu, omal nie zemdlał. Między liniami dwudziestu jardów, czyli na szerokości sześćdziesięciu jardów, i pięćdziesiąt rzędów w górę Patelnia była zbitą masą twarzy wpatrzonych z uwielbieniem w dawnego idola. Nawet nie próbował walczyć z tremą i od rana chodził wystraszony i podenerwowany, teraz jednak strach zamienił się w przerażenie. Powoli rozłożył kartkę i przez chwilę powtarzał w myślach słowa, które sam napisał i wielokrotnie poprawiał. Nie myśl o tłumie, powtarzał sobie w duchu. Nie wolno ci się zbłaźnić. Ci ludzie mają w pamięci świetnego rozgrywającego, nie stremowanego cykora z drżącym głosem. – Nazywam się Neely Crenshaw – zaczął i udało mu się to powiedzieć w miarę pewnym głosem. Wyszukał wzrokiem punkt w ogrodzeniu wokół bieżni, bezpośrednio przed sobą, tuż nad głowami siedzących graczy i poniżej pierwszego rzędu Patelni. Będzie kierował swoje słowa do tego punktu
ogrodzenia i ignorował całą resztę. Usłyszał swój głos w kolumnach głośnikowych i to go nieco podbudowało. – Grałem w drużynie trenera Rake’a od osiemdziesiątego czwartego do osiemdziesiątego siódmego. Zerknął do notatek i przypomniał sobie lekcję wielokrotnie powtarzaną przez Rake’a. Trema jest czymś nieodzownym i czasem całkiem przydatnym. Opanuj tremę i obróć ją na swoją korzyść. Dla Rake’a znaczyło to oczywiście, że należy wypaść jak burza na boisko i stratować pierwszego przeciwnika, jaki się nawinie. Nie najlepsza to rada w sytuacji, gdy potrzebne są spokojne, wyważone słowa. Wpatrując się w ogrodzenie, Neely wzruszył ramionami i spróbował się uśmiechnąć. – Słuchajcie – powiedział – nie jestem ani sędzią, ani pastorem i nie przywykłem do przemawiania do dużych zgromadzeń. Dlatego proszę, okażcie mi wyrozumiałość. Wielbiący go tłum był gotów okazać mu wszystko, czego tylko sobie zażyczy. Neely uniósł notatki bliżej oczu i zaczął czytać. – Po raz ostatni widziałem się z trenerem Rakiem w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku. Leżałem w szpitalu po operacji, gdy któregoś wieczoru trener wemknął się do mojego pokoju. Za nim weszła pielęgniarka i oświadczyła mu, że musi wyjść, bo godziny odwiedzin dawno minęły. Trener niecierpiącym sprzeciwu tonem odpowiedział, że pójdzie, kiedy będzie gotowy, ale ani minuty wcześniej. Pielęgniarka wyszła naburmuszona. Neely zerknął na twarze zawodników i na wielu dostrzegł uśmiechy. Głos mu się nie załamywał ani nie drżał. Na razie jakoś się trzymał. – Nie zamieniłem z trenerem ani słowa od meczu o mistrzostwo w osiemdziesiątym siódmym i myślę, że już każdy wie dlaczego. To, co się wtedy wydarzyło, było tajemnicą, o której postanowiliśmy zapomnieć, ale nie zapomnieliśmy, bo było to niemożliwe. Więc tylko dusiliśmy to w sobie, nie mówiąc nic nikomu. Tamtego wieczoru w szpitalu podniosłem głowę i zobaczyłem przed sobą trenera Rake’a, który oświadczył, że chce ze mną porozmawiać. Przez dłuższą chwilę byliśmy spięci, potem jednak trener przysunął krzesło do łóżka i zaczęliśmy gawędzić. Rozmawialiśmy ze sobą tak, jak nigdy przedtem. O dawnych meczach, dawnych graczach, dawnym futbolu w Messinie. Trochę się nawet pośmialiśmy. Dopytywał się o moją kontuzję. Gdy powiedziałem, że zdaniem lekarzy już nigdy nie będę mógł grać, oczy nabiegły mu łzami i przez długą chwilę nie mógł wydusić z siebie głosu. Obiecująca kariera sportowa została nagle przerwana. Trener spytał mnie wtedy, co zamierzam dalej robić. Miałem dziewiętnaście lat i nie miałem pojęcia, co postanowić na przyszłość. Wymógł na mnie obietnicę, że skończę studia, a ja tej obietnicy nie dotrzymałem. Na koniec wspomniał o tamtym meczu o mistrzostwo
i przeprosił za swoje zachowanie. Wymógł na mnie przyrzeczenie, że mu wybaczę, i to była moja druga obietnica, której nie dotrzymałem. Aż do dziś. Neely nawet nie zauważył, że w którymś momencie jego wzrok oderwał się od notatek i ogrodzenia przy bieżni. Teraz patrzył ludziom prosto w oczy. – Gdy mogłem znów chodzić, uznałem, że uczęszczanie na zajęcia jest zbyt uciążliwe. Zapisałem się do college’u po to, by grać w futbol. Kiedy to się skończyło, straciłem zainteresowanie nauką. Po paru semestrach machnąłem ręką i przez kilka lat wałęsałem się tu i tam, chcąc zapomnieć o Messinie, Eddiem Rake’u i wszystkich niespełnionych marzeniach. Słowo futbol brzmiało w moich uszach jak przekleństwo. Pozwoliłem, żeby rosło we mnie zgorzknienie i frustracja. Byłem zdecydowany nigdy tu nie wracać. Starałem się też, jak mogłem, wymazać Eddiego Rake’a z pamięci. Kilka miesięcy temu dowiedziałem się, że jest bardzo chory i pewnie długo nie pożyje. Od czasu, gdy po raz ostatni postawiłem nogę na tym boisku, minęło czternaście lat. Było to w dniu, gdy trener Rake wycofał mój numer zawodniczy. Wiadomość o chorobie trenera spowodowała, że jak wszyscy obecni tu dawni gracze poczułem nieodpartą chęć powrotu do domu, powrotu na boisko, na którym kiedyś świat należał do nas. Bez względu na to, co czułem do trenera Rake’a, wiedziałem, że muszę tu być, kiedy umrze. Że muszę go pożegnać. Ostatecznie i szczerze przyjąć jego przeprosiny. Powinienem był to zrobić wcześniej. Ostatnie kilka słów wypowiedział ze ściśniętym gardłem. Przytrzymał się pulpitu i spojrzał na Paula i Silosa. Obaj kiwali potakująco głowami, jakby chcieli powiedzieć: „Tak, dobrze, mów dalej”. – Jeśli ktoś raz grał u Eddiego Rake’a, do końca życia nosi w sercu to wspomnienie. Słyszy jego głos, widzi jego twarz, tęskni za jego pochwalnym uśmiechem, pamięta jego połajanki i nauki. Odnosząc jakiś sukces, pragnie, by Rake się o tym dowiedział. Chce mu powiedzieć: „Halo, trenerze, niech pan zobaczy, co osiągnąłem”. I ma chęć podziękować mu za wbicie nam do głowy, że sukcesy nie są dziełem przypadku. A przy każdej porażce chce go przeprosić, bo trener Rake uczył nas nie przegrywać. Nie akceptował porażek. Każdy z nas chce usłyszeć jego radę, jak pokonać trudności. Chwilami noszenie w sobie trenera Rake’a bywa męczące. Człowiek miałby ochotę coś zawalić, nie słuchać jego napomnień. Czasami chciałoby się prześlizgnąć, pójść na skróty, nie słyszeć jego pełnego oburzenia gwizdka. Ale potem wewnętrzny głos każe się zebrać w sobie, ustalić cel i dążyć do niego z większą zawziętością od innych. Trzymać się wytyczonej drogi, robić wszystko perfekcyjnie, być pewnym swego, nie bać się i nigdy, przenigdy się nie poddawać. Ten głos zawsze odzywa się gdzieś w pobliżu.
Wyjdziemy stąd dziś, nie czując już fizycznej obecności naszego trenera. Ale jego duch będzie obecny w sercach, umysłach i duszach wszystkich chłopców, którzy się z nim zetknęli. Wszystkich smarkaczy, którzy pod okiem Eddiego Rake’a stali się mężczyznami. Jego duch będzie nas napędzał, motywował i pomagał nam przez resztę życia. Po piętnastu latach myślę o trenerze Rake’u więcej i częściej niż kiedyś. Jest pewne pytanie, które zadawałem sobie tysiące razy. Wiem też, że każdy z jego zawodników próbuje sobie na nie odpowiedzieć. Pytanie to brzmi: Kocham czy nienawidzę Eddiego Rake’a?”. Głos zaczynał mu się łamać i trochę zanikać. Neely przymknął oczy i zagryzł zęby, próbując zebrać w sobie siły, by móc dokończyć. Przetarł dłonią twarz i mówił dalej: – Od dnia, kiedy po raz pierwszy na mnie gwizdnął i nawrzeszczał, próbuję sobie na nie odpowiedzieć i bywa, że odpowiedzi są różne. Trenera Rake’a niełatwo było kochać, a gdy się u niego grało, naprawdę łatwo go było nie lubić. Ale kiedy się stąd wyjeżdżało i parę razy dostało od życia kopniaka, kiedy się zmagało z przeciwnościami losu, ponosiło porażki i dostawało po głowie, dopiero wtedy zaczynało się rozumieć, jak ważny był i jest trener Rake. Człowiek zawsze ma w uszach ton jego głosu, mobilizujący do zebrania się w sobie, podjęcia większego wysiłku, niepoddawania się. Za tym tonem człowiek tęskni. Gdy nie ma koło ciebie trenera Rake’a, zaczyna ci go strasznie brakować. Teraz musiał już walczyć z drżeniem głosu. Zmierzaj do końca, bo się skompromitujesz. Spojrzał na Silosa, który siedział z zaciśniętą pięścią, jakby mówił: „Kończ, i to szybko”. – W życiu kochałem pięć osób – powiedział, odważnie patrząc na twarze słuchaczy. Głos mu zanikał, ale on zacisnął zęby i brnął dalej: – Moich rodziców, jedną dziewczynę, która jest tu dzisiaj, moją byłą żonę i Eddiego Rake’a. Tu zamilkł. Zapadła długa, nabrzmiała emocjami cisza. – Chyba lepiej już usiądę – podsumował. *** Gdy na koniec ojciec McCabe pobłogosławił wszystkich i oznajmił, że ceremonia dobiegła końca, mało kto ruszył do wyjścia. Miasto nie było jeszcze gotowe pożegnać swego trenera. Zawodnicy wstali z miejsc i otoczyli wianuszkiem panią Lilę oraz rodzinę zmarłego, a siedzący na trybunach mieszkańcy w milczeniu się temu przyglądali. Chór odśpiewał łagodny spiritual i dopiero wtedy pierwsze grupki ruszyły ku bramie.
Każdy z graczy chciał zamienić parę słów z Jessem Trappem, jakby rozmowa z nim mogła odwlec jego nieunikniony powrót do więzienia. Godzinę później Rabbit uruchomił traktorek John Deere i zaczął strzyc trawę na południowym krańcu boiska. W końcu był piątek i wieczorem odbywał się mecz. Do rozpoczęcia spotkania z Hermantown zostało pięć godzin. Gdy pani Lila i pozostali członkowie rodziny zaczęli opuszczać namiot, zawodnicy wolno ruszyli za nimi. Robotnicy sprawnie złożyli namiot oraz usunęli plandekę i składane krzesełka. Ławki dla zawodników drużyny gospodarzy ustawiono w jednej linii i do pracy przystąpiła ekipa malarzy boiskowych – grupa doświadczonych konserwatorów boiska, którzy w stosunku do piątkowego harmonogramu zajęć byli już mocno opóźnieni. Wszyscy kochali Rake’a, ale należało odmalować pasy na boisku i odświeżyć herb Spartan na środku. Zjawiła się też grupa cheerleaderek i z zapałem przystąpiła do rozwieszania na ogrodzeniu ręcznie wykonanych banerów. Zaczęły też majstrować przy maszynie wytwarzającej mgłę, za pomocą której dodawano dramatyzmu momentowi wejścia drużyny na boisko, oraz rozmieściły setki baloników w okolicach bramek. Dla nich Rake był już tylko legendą; w tej chwili miały na głowie pilniejsze sprawy. Z jednego z boisk treningowych dochodziły dźwięki orkiestry, która stroiła instrumenty i ćwiczyła zwroty marszowe. W powietrzu pachniało meczem. Szybkimi krokami nadchodził piątkowy wieczór. Przy bramie zawodnicy podali sobie ręce, wyściskali się i jak zawsze złożyli sobie obietnice, że będą się częściej spotykać. Kilku wyciągnęło aparaty i uwieczniło to, co zostało z dawnych składów. Jeszcze raz się wyściskali, jeszcze raz sobie obiecali i jeszcze raz obrzucili smętnymi spojrzeniami boisko, na którym grali kiedyś pod wodzą wielkiego Eddiego Rake’a. A potem wszyscy się rozeszli. *** Koledzy z drużyny z 1987 roku pojechali do domku Silosa, kilka kilometrów za miastem. Był to stary domek myśliwski w głębi lasu, nad brzegiem niewielkiego jeziorka. Silos wpakował w niego trochę pieniędzy i dobudował basen, tarasy do leżakowania na trzech poziomach i wychodzący w jezioro na piętnaście metrów od brzegu pomost, który kończył się niewielką szopą na łodzie. Dwóch ludzi Silosa – zapewne jego złodziei samochodowych – zajętych było smażeniem steków na grillu ustawionym na jednym z tarasów, Nat Sawyer doniósł pudło cygar z przemytu, w pogotowiu stały dwie obłożone lodem beczułki piwa.
Wszyscy przenieśli się do szopy na pomoście, gdzie Silos, Neely i Paul zasiedli na składanych krzesłach ogrodowych i przystąpili do przekomarzania się, opowiadania dowcipów i rozmów o wszystkim poza futbolem. Piwo lało się obficie, atmosfera robiła się coraz swobodniejsza, wybuchy śmiechu coraz głośniejsze. O szóstej podano steki. Początkowo zamierzali wrócić na mecz Spartan, ale nikt nie kwapił się do wyjazdu z domku, a gdy nadeszła pora rozpoczęcia meczu, większość nie nadawała się do prowadzenia samochodu. Silos był już mocno pijany i szybkim krokiem zmierzał do potężnego kaca nazajutrz rano. Neely wypił tylko jedno piwo, po czym przerzucił się na drinki bezalkoholowe. Był zmęczony Messiną i wspomnieniami i uznał, że pora wrócić do realnego świata. Gdy zaczął się żegnać, wszyscy starali się go zatrzymać, a Silos niemal ze łzami w oczach go wyściskał. Neely obiecał, że za rok znów przyjedzie, spotkają się w tym samym miejscu i wspólnie uczczą pierwszą rocznicę śmierci Rake’a. Odwiózł Paula do domu i zostawił na podjeździe przed drzwiami. – Mówiłeś serio o przyjeździe za rok? – spytał Paul. – Jasne. Przyjadę. – Obiecujesz? – Mhm. – Bo zwykle nie dotrzymujesz obietnic. – Tę dotrzymam. Przejechał obok domu Lane’ów i na podjeździe nie dostrzegł samochodu z wypożyczalni. Pewnie Cameron jest już w domu, milion kilometrów od Messiny. Może w ciągu najbliższych paru dni pomyśli o nim raz czy dwa, a potem wyrzuci go z pamięci. Przejechał koło domu, w którym przemieszkał dziesięć lat, i koło parku, gdzie grywał w młodzieżowe wersje baseballu i futbolu. Ulice były wyludnione, bo wszyscy siedzieli na Stadionie Rake’a. Zatrzymał się przy cmentarzu i odczekał, aż inny podstarzały Spartanin zakończy swoje medytacje przy grobie. Gdy ciemna postać w końcu wstała i odeszła, Neely wkroczył na pogrążony w mrocznej ciszy cmentarz. Ukucnął obok nagrobka Scotty’ego Reardona i dotknął świeżo spulchnionej ziemi na grobie Rake’a. Pomodlił się, uronił łzę i przez dłuższy czas żegnał się w milczeniu. Objechał opustoszały rynek i wąskimi uliczkami dotarł do traktu na Wzgórze Karra, po czym przesiedział godzinę w samochodzie, przyglądając się grze na rozciągającym się w dole boisku. Pod koniec trzeciej kwarty uruchomił silnik i odjechał. Wreszcie rozstał się z przeszłością. Odeszła razem z Rakiem. Zmęczyło go wspominanie i rozpamiętywanie niespełnionych marzeń. Daj sobie spokój,
pomyślał. Już nigdy nie będziesz bohaterem. Te czasy bezpowrotnie minęły. Opuszczając Messinę, przyrzekł sobie, że będzie tu częściej zaglądał. Messina była jego jedynym miastem dzieciństwa. Spędził tu najlepsze lata życia. Wróci i w piątkowe wieczory razem Paulem i Moną i ich gromadką dzieci będzie oglądał mecze Spartan. Będzie też imprezował z Silosem i Kołpakiem, jadał w Renfrows Café i wpadał na kawę do Nata Sawyera. A gdy ktoś wspomni o Eddiem Rake’u, będzie się uśmiechał, może nawet głośno śmiał i opowiadał o nim anegdoty. Takie, które dobrze się kończą.
1
NFL (National Football League) – Krajowa Liga Futbolu (amerykańskiego). Każda drużyna przed rozpoczęciem meczu wysyła do sędziego czterech kapitanów. 3 Nagroda Heismana (Heisman Trophy) – najważniejsza doroczna nagroda, przyznawana od roku 1935 w drodze głosowania najwybitniejszemu zawodnikowi w rozgrywkach amerykańskich uczelni wyższych. 4 A&M – Texas Agricultural and Mechanical University. 5 NCAA (National Collegiate Athletic Association) – Krajowe Stowarzyszenie Sportów Uczelnianych. 6 Zostać w kieszeni – pozostać w strefie utworzonej przez chroniących rozgrywającego pięciu zawodników linii ofensywnej. 7 Przekazanie piłki między nogami rozpoczynające każdą akcję. 8 Pop Warner Football – ogólnokrajowa organizacja typu non profit, nastawiona na sportową aktywizację młodzieży. 9 VFW (Veterans of Foreign Wars) – Weterani Wojen Zagranicznych. 10 Punterem nazywa się zawodnika kopiącego piłkę z powietrza (w odróżnienia od kickera, który kopie ją w zasadzie tylko z ziemi); fraza typu „czwarta i osiem”, która wielokrotnie powtarza się w dalszej części tekstu, oznacza – w tym przypadku – czwartą (ostatnią) próbę i osiem jardów do zdobycia. 11 Formacja I polega na ustawieniu biegacza tuż za rozgrywającym. 12 Formacja shotgun polega na ustawieniu rozgrywającego w pewnej odległości od środkowego linii. 13 Clip – nieprzepisowy blok od tyłu. 14 Cytat wg Biblii Tysiąclecia. 15 Decyzją z 1954 roku Sąd Najwyższy USA uznał, że oddzielne szkoły publiczne dla białych i czarnych dzieci są sprzeczne z konstytucją. Oznaczało to formalne zakończenie segregacji rasowej w szkołach publicznych. 16 Vincent „Vince” Lombardi (1913–1970), słynny gracz, a później trener Green Bay Packers, z którymi w ciągu siedmiu lat zdobył pięć tytułów mistrza kraju, wygrywając dwa pierwsze w historii puchary Super Bowl. 2