E-book jest zabezpieczony znakiem wodnym O książce Sebastian Rudd to prawnik, który kancelarię ma w kuloodpornym vanie i nigdzie nie rusza się bez bro...
17 downloads
28 Views
2MB Size
E-book jest zabezpieczony znakiem wodnym
O książce Sebastian Rudd to prawnik, który kancelarię ma w kuloodpornym vanie i nigdzie nie rusza się bez broni. Jego jedynym przyjacielem jest ochroniarz, kierowca i asystent w tej samej osobie, z kryminalną przeszłością, ale bezwarunkowo lojalny. Rudd, adwokat ulicy, bierze sprawy, których nie wziąłby żaden inny prawnik. A ktoś, kto wpada w prawdziwe kłopoty, powinien się cieszyć, że ma go po swojej stronie. Nie każdy jednak zdaje sobie z tego sprawę. Sebastian Rudd – nieznoszący korporacji, banków i ubezpieczycieli, nieufający władzom, zwłaszcza systemowi sprawiedliwości – to najbarwniejsza postać ze wszystkich powieści Grishama.
John Grisham Współczesny amerykański pisarz, autor 32 powieści (w tym pięciu dla młodzieży), fabularyzowanego reportażu oraz zbioru opowiadań. Jego książki ukazują się w 40 językach, a ich łączny nakład przekroczył 300 milionów egzemplarzy. W 2011 r. otrzymał prestiżową nagrodę literacką Harper Lee. Po twórczość Grishama chętnie sięgają filmowcy, takiej miary jak Sydney Pollack, Francis Ford Coppola, Robert Altman czy Alan J. Pakula, a ekranizacje jego powieści, m.in. Raport Pelikana z Julią Roberts i Denzelem Washingtonem, Firma z Tomem Cruise’em, Klient z Susan Sarandon czy Zaklinacz deszczu z Mattem Damonem, stały się megahitami.
www.facebook.com/JohnGrisham
Tego autora w Wydawnictwie Albatros FIRMA KANCELARIA ZAKLINACZ DESZCZU KRÓL ODSZKODOWAŃ WIĘZIENNY PRAWNIK OSTATNI SPRAWIEDLIWY CALICO JOE KOMORA DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA UŁASKAWIENIE NIEWINNY CZŁOWIEK RAPORT PELIKANA GÓRA BEZPRAWIA CHŁOPCY EDDIEGO KLIENT SAMOTNY WILK Jake Brigance CZAS ZABIJANIA CZAS ZAPŁATY Theodore Boone OSKARŻONY AKTYWISTA
Tytuł oryginału: ROGUE LAWYER Copyright © Belfry Holdings, Inc. 2015 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2016 Polish translation copyright © Anna Dobrzańska 2016
Redakcja: Monika Strzelczyk Zdjęcie na okładce: Silas Manhood Projekt graficzny okładki i serii: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
ISBN 978-83-7985-322-9
Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu
Spis treści Część pierwsza. Pogarda Część druga. Jaskinia grzmotów Część trzecia. Gliniarze-wojownicy Część czwarta. Wymiana Część piąta. Prawo na kółkach Część szósta. Proces
CZĘŚĆ PIERWSZA
POGARDA
1 N azywam się Sebastian Rudd i choć jestem znanym adwokatem ulicy, nie zobaczycie mojego nazwiska na billboardach, przystankach autobusowych ani w branżowym wykazie firm i instytucji. Nie płacę za to, żeby pokazywano mnie w telewizji, choć jestem tam częstym gościem. Moje nazwisko nie figuruje w żadnej książce telefonicznej. Nie prowadzę tradycyjnego biura. Legalnie noszę broń, ponieważ moje nazwisko i twarz ściągają uwagę ludzi, którzy również noszą broń i nie wahają się jej używać. Mieszkam sam, zwykle również sam sypiam, brak mi cierpliwości i wyrozumiałości potrzebnych do podtrzymywania przyjaźni. Prawo to moje życie – pochłania całą moją energię i – czasami – daje satysfakcję. W przeciwieństwie do pewnej zapomnianej osoby nie nazwałbym go „zazdrosną kochanką”1. Przypomina raczej apodyktyczną żonę, która sprawuje kontrolę nad książeczką czekową. Człowiek nie może się od niej uwolnić. Sypiam w tanich motelach, które zmieniam co tydzień. Nie staram się oszczędzać, po prostu próbuję przeżyć. Wielu ludzi chętnie posłałoby mnie do piachu; niektórzy z nich głośno i dobitnie wyrażają swoją opinię. Na studiach prawniczych nie mówią ci, że pewnego dnia być może będziesz bronił człowieka oskarżonego o zbrodnię tak ohydną, że słysząc o niej, spokojni obywatele mają ochotę chwycić za broń i grozić, że zabiją oskarżonego, jego obrońcę i sędziego. Mnie już grożono. Dla adwokata ulicy, który od dziesięciu lat zajmuje się tym co ja, to normalka. Kiedy kończyłem studia prawnicze, pracy było jak na lekarstwo. Niechętnie zgodziłem się pracować w niepełnym wymiarze godzin jako obrońca z urzędu. Potem trafiłem do małej, niedochodowej firmy zajmującej się wyłącznie sprawami karnymi. Po kilku latach firma padła, a ja – podobnie jak inni – skończyłem na bruku i walczyłem o przetrwanie. Jedna sprawa przyniosła mi rozgłos. Nie powiem, że stałem się sławny, bo – bądźmy szczerzy – jak można powiedzieć, że prawnik jest sławny w mieście, w którym mieszka milion ludzi? Wiele miejscowych papug myśli, że są sławne. Modląc się w duchu o to, żebyś zbankrutował, uśmiechają się z billboardów i głęboko zaniepokojeni twoimi krzywdami, zadzierają nosa w reklamach telewizyjnych. Sami płacą za swój rozgłos. Ja nie. Jak co tydzień zmieniam motel. Jestem w trakcie procesu w posępnej, konserwatywnej mieścinie o nazwie Milo, dwie godziny drogi od miasta. Bronię
upośledzonego umysłowo, osiemnastoletniego wyrzutka oskarżonego o zamordowanie dwóch dziewczynek. To jedna z najokrutniejszych zbrodni, z jakimi miałem do czynienia, a miałem do czynienia z wieloma. Moi klienci są prawie zawsze winni, więc nie tracę czasu na załamywanie rąk i zastanawianie się, czy dostaną to, na co zasługują. Gardy jest jednak niewinny. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie, bo nie ma. Dla mieszkańców Milo liczy się to, że sąd uzna go za winnego i skaże na karę śmierci, która zostanie wykonana najszybciej, jak się da, żeby cała mieścina poczuła się lepiej, a życie mogło toczyć się dalej. Tylko dokąd? Słowo honoru, że nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. To miejsce od pięćdziesięciu lat kisi się we własnym sosie i jeden parszywy werdykt niczego tu nie zmieni. Czytałem i słyszałem, że sprawa z Milo potrzebuje „zamknięcia”, cokolwiek to znaczy. Trzeba być idiotą, by uwierzyć, że ta mieścina rozkwitnie i stanie się bardziej tolerancyjna po tym, jak na Gardym zostanie wykonana kara śmierci. Moja praca jest złożona i skomplikowana, a zarazem dość prosta. Państwo płaci mi za to, żebym jak najlepiej bronił oskarżonych o zabójstwa, za które grozi kara śmierci, a to oznacza, że dwoję się i troję, próbując rozpętać piekło w sali sądowej, gdzie nikt mnie nie słucha. W zasadzie Gardy został skazany w dniu, kiedy go aresztowano, a jego proces to czysta formalność. Tępi, zdesperowani gliniarze spreparowali zarzuty i sfabrykowali dowody. Prokurator wie o tym, ale to facet bez kręgosłupa moralnego, który w przyszłym roku będzie się ubiegał o reelekcję. Sędzia śpi. Ławnicy to mili, prości ludzie, którzy ze zdumieniem obserwują proces i naiwnie wierzą w kłamstwa, którymi karmią ich dumne władze. W Milo nie brakuje tanich moteli, nie mogę się jednak w nich zatrzymać. Zostałbym zlinczowany, obdarty ze skóry lub spalony na stosie; albo wszystko skończyłoby się jeszcze szybciej, gdyby – przy odrobinie szczęścia – snajper wpakował mi kulkę między oczy. Policja stanowa zapewnia mi ochronę na czas procesu, ale mam wrażenie, że ci kolesie niespecjalnie się do tego przykładają. Postrzegają mnie tak jak większość ludzi. Dla nich jestem długowłosym oszołomem, na tyle chorym, żeby walczyć o prawa dzieciobójców i im podobnych. Mieszkam w motelu Hampton Inn oddalonym o dwadzieścia pięć minut jazdy od Milo. Kosztuje sześćdziesiąt dolarów za noc i państwo zwróci mi te pieniądze. W pokoju obok mieszka Partner – potężny, uzbrojony po zęby facet, który nosi czarne garnitury i wszędzie mnie wozi. Jest moim szoferem, ochroniarzem, powiernikiem, uczniem, pomagierem i jedynym przyjacielem. Zdobyłem jego lojalność, kiedy ława przysięgłych uznała, że nie jest winny zabójstwa działającego pod przykryciem członka brygady antynarkotykowej. Wyszliśmy razem z sali sądowej i od tamtej pory jesteśmy nierozłączni. Kilka razy gliniarze po służbie próbowali go sprzątnąć. Raz chcieli sprzątnąć mnie. A jednak wciąż trzymamy się na nogach. Choć może powinienem powiedzieć,
że wciąż uchylamy się od kul.
2 O ósmej rano Partner puka do moich drzwi. Czas na nas. Mówimy sobie „Dzień dobry” i wsiadamy do mojego samochodu – dużej czarnej furgonetki Forda, przystosowanej do moich potrzeb. Ponieważ to także moje biuro, tylne siedzenia zostały ustawione wokół przykręconego do ściany małego, składanego stolika. Jest tu też kanapa, na której często spędzam noce. Wszystkie szyby są przyciemniane i kuloodporne. Mamy telewizję, system stereo, internet, lodówkę, barek, kilka sztuk broni i ubrania na zmianę. Siedzimy z przodu i wyjeżdżając z parkingu, rozpakowujemy kupione w fast foodzie bułeczki z kiełbaskami. Przed nami jedzie nieoznakowany samochód policyjny, który eskortuje nas do Milo. Drugi jedzie z tyłu. Ostatni raz grożono mi śmiercią dwa dni temu, a pogróżki wysłano emailem. Partner nie odzywa się nieproszony. Nie ja wymyśliłem tę zasadę, ale ją uwielbiam. Ani jemu, ani mnie nie przeszkadzają długie przerwy w rozmowie. Po latach odzywania się wyłącznie wtedy, kiedy jest to konieczne, nauczyliśmy się porozumiewać za pomocą kiwnięć głową i milczenia. W połowie drogi do Milo otwieram teczkę i zaczynam robić notatki. Podwójne morderstwo było tak makabryczne, że żaden z miejscowych prawników nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Potem aresztowano Gardy’ego. Wystarczy na niego spojrzeć, by wiedzieć, że jest winny. Długie, farbowane na czarno włosy, zdumiewająca kolekcja kolczyków na twarzy i tatuaży na reszcie ciała, stalowe kolczyki w uszach, zimne, wyblakłe oczy i uśmieszek, który mówi: „Dobra, zrobiłem to, i co z tego?”. W pierwszym artykule, który pojawił się w lokalnej gazecie, opisywano go jako: „Członka kultu szatana, już wcześniej notowanego za molestowanie dzieci”. To tyle w kwestii rzetelnego i bezstronnego dziennikarstwa. Gardy nigdy nie był wyznawcą kultu szatana, a sprawa o molestowanie opiera się na samych domysłach. Jednakże od momentu ukazania się artykułu Gardy był winny i nadal się zastanawiam, jak to się stało, że wciąż żyje. Chcieli go powiesić kilka miesięcy temu. Nie muszę mówić, że wszyscy prawnicy w Milo pozatrzaskiwali drzwi i powyłączali telefony. W miasteczku nie ma obrońców z urzędu – jest zbyt małe – i nieliczne sprawy, jakie się tu trafiają, są rozdzielane przez sędziego wśród miejscowych adwokatów. Istnieje niepisane prawo, które mówi, że najmłodsi
prawnicy w mieście biorą nisko płatne sprawy, bo – po pierwsze – ktoś to musi zrobić, a – po drugie – ich starsi koledzy robili to, gdy byli młodsi. Nikt jednak nie chciał bronić Gardy’ego i, prawdę powiedziawszy, wcale się im nie dziwię. To ich mieścina i ich życie, a kontakty z takim popaprańcem mogłyby poważnie zaszkodzić ich karierze. Jako społeczeństwo wierzymy, że nawet najgorszy przestępca zasługuje na uczciwy proces, ale są wśród nas tacy, którzy twierdzą, że nie każdy zasługuje na kompetentnego prawnika gwarantującego uczciwość procesu. Często słyszę pytanie: „Jak to jest reprezentować taką szumowinę?”. „Ktoś musi”, odpowiadam i czym prędzej odchodzę. Czy rzeczywiście zależy nam na uczciwych procesach? Oczywiście, że nie. Chcemy sprawiedliwości i chcemy jej szybko. A sprawiedliwe jest to, co sami za takie uznajemy. No i dobrze, że nie wierzymy w sprawiedliwe procesy, bo z całą pewnością takich nie ma. Domniemanie niewinności zastępuje domniemanie winy. Obowiązek dostarczenia dowodów jest parodią, bo dowody to często stek kłamstw. Przekonanie o winie oznacza, że oskarżony dopuścił się zarzucanego mu czynu, więc należy go zapuszkować. Tak czy siak, prawnicy dali nogę, zostawiając Gardy’ego na pastwę losu. I tak oto dostałem telefon. W kręgach prawnych w tej części stanu mówi się, że jeśli nie możesz znaleźć nikogo innego, dzwonisz do Sebastiana Rudda. On podejmie się obrony każdego! Kiedy aresztowano Gardy’ego, przed więzieniem zgromadził się tłum, który domagał się sprawiedliwości. Gdy szedł pod policyjną eskortą do furgonetki, która miała go zawieźć pod gmach sądu, ludzie obrzucali go wyzwiskami, pomidorami i kamieniami. Pisano o tym w lokalnej gazecie, a wiadomość pojawiła się nawet w regionalnych wieczornych wiadomościach (w Milo nie ma przyzwoitej sieci telewizyjnej, jest tylko kiepskiej jakości kablówka). Wnosiłem o zmianę miejsca, błagałem sędziego, żeby przeniósł proces co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów od Milo, gdzie – być może – znaleźlibyśmy przysięgłych, którzy nie rzucali czymś w oskarżonego albo nie przeklinali go przy obiedzie. Odmówiono mi jednak. Wszystkie wnioski przedprocesowe zostały odrzucone. Po raz kolejny miasteczko chce sprawiedliwości. Chce zamknięcia sprawy. Kiedy wjeżdżamy na krótki podjazd przed budynki sądu, nie czeka na mnie rozwścieczony tłum, ale rozpoznaję znajome twarze. Zbijają się w gromadę za policyjną barykadą i podnoszą tabliczki, które głoszą: „Powiesić dzieciobójcę!”, „Szatan czeka!” i „Rudd, won z Milo!”. Kilkanaście żałosnych dusz czeka tylko, żeby wygwizdać mnie i, przede wszystkim, okazać nienawiść Gardy’emu, który przyjedzie tu za mniej więcej pięć minut. Na początku procesu ten niewielki tłum skupił na sobie uwagę kamer; niektórzy z tych ludzi pojawili się w gazetach, razem
ze swoimi tabliczkami. To, oczywiście, zachęciło ich, i od tej pory przychodzą tu co rano. Gruba Susie trzyma tabliczkę „Won z Ruddem!” i wygląda, jakby chciała mnie zastrzelić. Wybuchowy Bob twierdzi, że jest krewnym jednej z dziewczynek, i jego słowa, że „proces to strata czasu”, cytowano w gazecie. Obawiam się, że w tej kwestii ma akurat rację. Kiedy furgonetka się zatrzymuje, Partner wyskakuje i podbiega do moich drzwi, gdzie dołącza do niego trzech krzepkich zastępców szeryfa. Wysiadam i idę pod eskortą do tylnych drzwi sądu, podczas gdy Wybuchowy Bob wyzywa mnie od dziwek. Również tym razem udaje mi się bezpiecznie wejść do środka. Nie przypominam sobie, żeby w ostatnim czasie jakiś prawnik został zastrzelony w trakcie procesu, wchodząc do budynku sądu. Niemniej jednak pogodziłem się z myślą, że mogę być tym pierwszym. Jako jedyni wchodzimy po wąskich schodach i dalej, do małego pokoiku bez okien, w którym niegdyś więźniowie czekali na spotkanie z sędzią. Gardy dociera na miejsce kilka minut później, cały i zdrowy. Partner wychodzi i zamyka za sobą drzwi. – Jak leci? – pytam, kiedy zostajemy z Gardym sami. Uśmiecha się i masuje nadgarstki, z których kilka godzin temu zdjęto kajdanki. – Chyba nieźle. Nie wyspałem się. – Nie wziął też prysznica, bo się boi. Od czasu do czasu próbuje, ale strażnicy więzienni nie włączają mu ciepłej wody. Tak więc Gardy cuchnie nieświeżym potem i brudną pościelą; na szczęście siedzi daleko od ławy przysięgłych. Czarna farba powoli schodzi mu z włosów; z każdym dniem robią się jaśniejsze, tak samo jak jego skóra, która wydaje się coraz bledsza. Gardy zmienia kolory na oczach sędziów przysięgłych – kolejny dowód jego zwierzęcych zdolności i oddania szatanowi. – Co się dziś stanie? – pyta z niemal dziecięcą ciekawością. Jego iloraz inteligencji wynosi 70 i ledwie wystarcza, żeby go skazać i uśmiercić. – Obawiam się, że mniej więcej to samo, Gardy. Mniej więcej to samo. – Możesz coś zrobić, żeby przestali kłamać? – Nie, nie mogę. Władze stanu nie mają żadnych dowodów rzeczowych, które łączyłyby Gardy’ego z morderstwami. Żadnych. Tak więc, zamiast dokonać oceny dowodów i ponownie rozpatrzyć sprawę, robią to, co zwykle w takiej sytuacji. Brną dalej w kłamstwa i podpierają się sfabrykowanymi dowodami. Gardy spędził w sali rozpraw dwa tygodnie, wysłuchując kłamstw, zamykając oczy i powoli kręcąc głową. Potrafi godzinami kręcić głową i przysięgli mają go za wariata. Mówiłem mu, żeby przestał, żeby usiadł prosto, wziął długopis i bazgrał coś w notatniku, jak ktoś, kto posiada mózg i chce walczyć, wygrać. On jednak nie chce tego robić, a ja nie mogę wykłócać się z klientem w sali sądowej. Powiedziałem mu też, żeby zasłonił ramiona i szyję, żeby ukryć tatuaże, ale dla
niego są powodem do dumy. Powtarzałem, żeby zdjął kolczyki, lecz on twierdzi, że chce zostać sobą. Bystrzaki z więzienia w Milo zabraniają noszenia kolczyków, chyba że nazywasz się Gardy i właśnie wybierasz się do sali sądowej. W tym przypadku możesz je sobie zatrzymać. Wyglądaj tak upiornie i demonicznie, jak to tylko możliwe, Gardy, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jesteś winny. Na gwoździu wisi wieszak z tą samą białą koszulą i spodniami khaki, które wkłada codziennie. Zapłaciłem za ten tani zestaw z własnej kieszeni. Gardy powoli rozpina pomarańczowy więzienny kombinezon i staje obok mnie. Nie nosi bielizny. Zauważyłem to już pierwszego dnia procesu i od tamtej pory staram się ignorować. Ubiera się powoli. – Tyle kłamstw – mówi. Ma rację. Prokurator powołał do tej pory dziewiętnastu świadków i żaden z nich nie oparł się pokusie, żeby delikatnie podkoloryzować zeznania albo kłamać w żywe oczy. Anatomopatolog, który przeprowadzał obie autopsje w stanowym laboratorium kryminalistycznym, zeznał, że ofiary utonęły, ale dodał również, że pośrednią przyczyną utonięcia były „ciosy tępym narzędziem” zadane w głowę. Dla prokuratora byłoby lepiej, gdyby ława przysięgłych uwierzyła, że dziewczynki zostały zgwałcone i pobite do nieprzytomności, zanim wrzucono je do stawu. Nie ma dowodów na to, że ofiary zostały wykorzystane seksualnie, ale oskarżyciel i tak włączył to do sprawy. Trzy godziny spierałem się z anatomopatologiem, ale trudno wykłócać się z ekspertem, nawet jeśli jest on niekompetentny. Z braku dowodów prokuratura musiała je sfabrykować. Najbardziej obciążające zeznania złożył więzienny szpicel, którego słusznie nazywają Cwelem. Cwel to wytrawny kłamca, który w sali sądowej powie wszystko, czego zażąda od niego prokuratura. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zgarnięto Gardy’ego, Cwel wrócił do pierdla pod zarzutem posiadania narkotyków, za co groziło mu dziesięć lat. Gliniarze potrzebowali zeznań i, jak można się było spodziewać, koleś zaoferował im swoje usługi. Wtajemniczyli go w szczegóły morderstw, a następnie przewieźli Gardy’ego z więzienia okręgowego do więzienia hrabstwa, w którym siedział Cwel. Gardy nie miał pojęcia, dlaczego zostaje przeniesiony, tak jak nie wiedział, że pakuje się prosto w pułapkę (To było, zanim zostałem jego obrońcą). Zamknęli go w małej celi razem z Cwelem, który aż się palił do rozmów i pomocy. Twierdził, że nienawidzi gliniarzy i zna kilku dobrych prawników. Podobno czytał o morderstwie dziewczynek i miał przeczucie, że wie, kto to zrobił. A że Gardy nie wiedział nic o morderstwie, nie pozostało mu nic do dodania. Mimo to dwadzieścia cztery godziny później Cwel przysięgał, że słyszał, jak przyznaje się do winy. Gliniarze wyprowadzili go z celi i Gardy nie widział go aż do procesu. Jako świadek Cwel prezentował się nienagannie w koszuli, która zakrywała tatuaże, pod krawatem i z ostrzyżonymi włosami. W najdrobniejszych szczegółach odtworzył opowieść Gardy’ego o tym, jak poszedł za dziewczynkami do lasu, zrzucił je
z rowerów, zakneblował i związał, a następnie torturował, wykorzystał seksualnie, pobił i nieprzytomne wrzucił do stawu. W jego wersji Gardy był naćpany i słuchał heavy metalu. To dopiero było przedstawienie! Wiedziałem, że to kłamstwo, tak jak wiedzieli o tym Gardy, Cwel, gliniarze i prokuratorzy. Podejrzewam nawet, że i sędzia miał pewne wątpliwości. A jednak przysięgli połknęli haczyk i z odrazą i nienawiścią patrzyli na mojego klienta, który zamknął oczy i kręcił głową – nie, nie, nie. Zeznania Cwela były tak makabryczne i szczegółowe, że czasami trudno było uwierzyć, że zmyśla. Nikt nie potrafi tak kłamać! Maglowałem tę kanalię przez pełne osiem godzin. To był bardzo długi i bardzo męczący dzień. Sędzia okazywał rozdrażnienie, przysięgli mieli czerwone, zapuchnięte oczy, ale ja mogłem tak przez tydzień. Pytałem Cwela, ile razy zeznawał w procesach karnych. Odparł, że może dwa. Wyciągnąłem akta, odświeżyłem mu pamięć i wymieniłem dziewięć innych procesów, w których dokonywał podobnych cudów dla naszych uczciwych i bezstronnych prokuratorów. Kiedy okazało się, że odzyskał pamięć, zapytałem, ile razy prokuratura złagodziła mu wyrok po tym, jak kłamał dla nich w sądzie. Odparł, że nigdy, więc po raz kolejny musiałem przejrzeć akta dziewięciu spraw. Przedstawiłem dowody. Udowodniłem wszystkim, zwłaszcza ławnikom, że koleś to kłamliwy donosiciel, który dostarcza fałszywych zeznań w zamian za złagodzenie wyroku. Przyznaję – w sądzie często wpadam w złość, co działa na moją niekorzyść. Wkurzyłem się na Cwela i maglowałem go tak bezlitośnie, że niektórzy przysięgli zaczęli mu współczuć. W końcu sędzia kazał mi przejść dalej, ale ja wcale nie miałem takiego zamiaru. Nienawidzę kłamców, zwłaszcza takich, którzy przysięgają, że będą mówili całą prawdę i tylko prawdę, a później kłamią jak z nut, żeby pogrążyć mojego klienta. Krzyczałem na Cwela, a sędzia krzyczał na mnie i były chwile, kiedy wydawało się, że w sali sądowej wszyscy krzyczą. To nie pomogło Gardy’emu. Można by sądzić, że prokurator przerwie tę paradę kłamstw i powoła choćby jednego wiarygodnego świadka, ale takie posunięcie wymagałoby inteligencji. I tak następnym świadkiem był kolejny osadzony – ćpun, który zeznał, że był na korytarzu pod celą Gardy’ego i słyszał, jak ten zwierza się Cwelowi. Kolejne kłamstwa. – Proszę, zrób coś, żeby przestali – mówi Gardy. – Próbuję, Gardy. Robię, co mogę. Musimy iść.
3 Zastępca szeryfa prowadzi nas do sali sądowej, która, jak podczas całego procesu, jest pełna ludzi i wyczuwa się pełne napięcia wyczekiwanie. To dziesiąty dzień procesu i jestem przekonany, że poza tym w mieścinie nie dzieje się absolutnie nic. Jesteśmy tu jedyną atrakcją! Sala rozpraw jest wypełniona po brzegi, ludzie stoją nawet pod ścianami. Dzięki Bogu, że na zewnątrz jest chłodno, bo utonęlibyśmy we własnym pocie. Każdy proces o zabójstwo, za które grozi kara śmierci, wymaga obecności co najmniej dwóch adwokatów. Moim kolegą po fachu, albo „pomagierem”, jest Trots – tępy, apatyczny chłopak, który powinien spalić dyplom prawnika i przekląć dzień, w którym zaczął marzyć o tym, żeby pokazać swoją twarz w sali sądowej. Pochodzi z małego miasta dwadzieścia kilometrów od Milo. Myślał, że to wystarczająco daleko, żeby uniknąć nieprzyjemności związanych z reprezentowaniem Gardy’ego. Zaproponował, że zajmie się czynnościami wstępnymi, licząc na to, że da nogę, kiedy dojdzie do procesu. Niestety, nie wszystko poszło po jego myśli. Zawalił czynności wstępne, tak jak może zawalić tylko nowicjusz, a następnie próbował się wykręcić. Nie da rady, powiedział sędzia. Trots pomyślał więc, że posiedzi obok mnie, nabędzie doświadczenia, poczuje atmosferę prawdziwego procesu i tak dalej, ale po tym, jak kilka razy grożono mu śmiercią, odpuścił. Grożenie śmiercią to dla mnie chleb powszedni, jak poranna kawa i kłamliwi gliniarze. Składałem trzy wnioski o usunięcie Trotsa z sali rozpraw. Oczywiście wszystkie zostały odrzucone, tak więc Gardy i ja utknęliśmy przy jednym stole z kretynem, który bardziej nam szkodzi, niż pomaga. Trots siedzi najdalej, jak może, choć zważywszy na bijący od mojego klienta smród, wcale mu się nie dziwię. Kilka miesięcy temu Gardy powiedział mi, że kiedy Trots przesłuchiwał go po raz pierwszy w więzieniu hrabstwa, był zszokowany, gdy Gardy wyznał, że jest niewinny. Nawet się o to pokłócili. To się nazywa żarliwy obrońca! Tak więc Trots siedzi przy drugim końcu stołu z nosem w notatkach. Niczego nie widzi i niczego nie słyszy, ale czuje na sobie spojrzenia siedzących za nami ludzi, którzy nas nienawidzą i najchętniej powiesiliby mnie i jego razem z naszym klientem. Trots ma nadzieję, że kiedyś to minie i wraz z końcem procesu wróci do normalnego życia. Myli się. Zaraz po procesie napiszę skargę do sądu stanowego o to, że Trots „dopuścił się zaniedbań” zarówno przed procesem, jak i w trakcie niego. Robiłem to już i wiem, jak to udowodnić. Toczę własne wojny z palestrą
i rozumiem, jak to działa. Kiedy skończę z Trotsem, sam będzie chciał zrezygnować z prawa do wykonywania zawodu i podjąć pracę w autokomisie. Gardy siedzi pośrodku stołu. Trots nawet na niego nie patrzy, nie mówiąc o tym, żeby z nim rozmawiał. Huver, prokurator, podchodzi do mnie i wręcza kartkę papieru. Nie mówimy sobie „Dzień dobry” ani nie wymieniamy uprzejmości. Jesteśmy od tego tak dalecy, że jakikolwiek cywilizowany pomruk byłby nie lada niespodzianką. Nienawidzę tego człowieka, a on nienawidzi mnie, ale mam w tej rozgrywce pewną przewagę. Niemal co miesiąc użeram się z zadufanymi w sobie prokuratorami, którzy kłamią, oszukują, unikają odpowiedzi, tuszują sprawy, pogwałcają zasady etyki i robią co w ich mocy, żeby doprowadzić do skazania, nawet jeśli znają prawdę, która całkowicie mija się z tym, co chcą udowodnić. Znam ten gatunek, ten rodzaj prawników, którym wydaje się, że stoją ponad prawem, bo to oni je stanowią. Tymczasem Huver nieczęsto ma do czynienia z takimi jak ja, bo rzadko uczestniczy w głośnych procesach, a jeszcze rzadziej w takich, w których obrońcą oskarżonego jest pitbul. Gdyby częściej miał do czynienia z adwokatami mojego pokroju, może nienawidziłby nas z większą wprawą. Dla mnie to sposób życia. Biorę kartkę i pytam: – Kto jest twoim kłamcą dnia? Nie odpowiada i wraca do swojego stołu, przy którym ubrani na czarno asystenci debatują nad czymś z wielką powagą, robiąc przedstawienie przed publicznością. To najważniejsze wydarzenie w ich marnych, zaściankowych karierach, i mam wrażenie, że wszyscy z biura prokuratora okręgowego, którzy potrafią chodzić, mówić, nosić tanie garnitury i nowe aktówki, zgromadzili się wokół tego stołu, żeby zapewnić triumf sprawiedliwości. Woźny sądowy krzyczy, ja wstaję, do sali rozpraw wchodzi sędzia Kaufman. Potem siadamy. Gardy odmawia wstawania. Początkowo jego zachowanie irytowało Wysoki Sąd. W pierwszy dzień procesu – mam wrażenie, że od tej pory minęły miesiące – Kaufman warknął do mnie: „Panie Rudd, czy może pan poprosić swojego klienta o to, żeby wstał?”. Zrobiłem, o co mnie prosił, jednak Gardy odmówił. Jego zachowanie na tyle zbulwersowało sędziego, że wrócił do tematu w swoim gabinecie. Zagroził, że ukarze mojego klienta i na cały dzień rozprawy pozostawi go w więzieniu. Chciałem mu nawet przyklasnąć, ale wiedziałem, że taka nadmierna reakcja nie pozostałaby bez echa w trakcie apelacji. Jak słusznie zauważył Gardy: „Co mogą mi zrobić, czego mi jeszcze nie zrobili?”. I tak codziennie rano sędzia Kaufman rozpoczyna rozprawę, gromiąc wzrokiem mojego klienta, który zwykle siedzi zgarbiony na krześle i albo bawi się kolczykiem w nosie, albo leniwie kiwa głową. Nie potrafię powiedzieć, którym
z nas, mną czy nim, Kaufman gardzi bardziej. Jak reszta mieszkańców Milo przez długi czas żył w przekonaniu, że Gardy jest winny. I jak wszyscy w sali sądowej nienawidzi mnie od dnia, kiedy się w niej pojawiłem. To bez znaczenia. W tej branży człowiek rzadko zyskuje przyjaciół, ale szybko robi sobie wrogów. Ponieważ, podobnie jak Huver, sędzia Kaufman w przyszłym roku będzie ubiegał się o reelekcję, rozciąga usta w sztucznym uśmiechu polityka, wita wszystkich w sali rozpraw i zapowiada kolejny ciekawy dzień pogoni za prawdą. Na podstawie obliczeń, których dokonałem kiedyś podczas lunchu, gdy w sali sądowej nie było żywej duszy, mam powody przypuszczać, że za moimi plecami siedzi jakieś trzysta dziesięć osób. Oprócz matki Gardy’ego i jego siostry, wszyscy modlą się o wyrok skazujący na śmierć i szybką egzekucję, a to zależy od sędziego Kaufmana. Sędziego, który zezwalał na składanie fałszywych zeznań. Czasami jednak sprawia wrażenie, jakby się bał, że jeśli podtrzyma któryś z moich sprzeciwów, straci kilka głosów. Kiedy wszyscy są już na miejscach, do sali wchodzą sędziowie przysięgli. Na ławach tłoczy się czternaście osób – wybrana dwunastka i dwoje zastępców, na wypadek gdyby ktoś się rozchorował albo zrobił coś złego. Nie są odizolowani (choć wnosiłem o to), tak więc co wieczór wracają do domów i wieszają psy na Gardym i na mnie. Codziennie po południu Wysoki Sąd ostrzega ich, żeby nie rozmawiali na temat procesu, ale jeszcze dobrze nie wyjdą z gmachu sądu, a już zaczynają paplać. Oni podjęli już decyzję. Gdyby głosowali teraz, zanim powołamy któregokolwiek ze świadków obrony, uznaliby Gardy’ego za winnego zarzucanych mu czynów i zażądali kary śmierci. Po wszystkim wróciliby do domów jako bohaterowie i do końca życia rozprawialiby o procesie. Kiedy mój klient dostanie zastrzyk, będą się szczycić rolą, jaką odegrali w walce o sprawiedliwość. Staną się gwiazdami Milo. Ludzie będą im gratulować, zatrzymywać na ulicach i rozpoznawać w kościele. Kaufman wita ich, dziękuje za wypełnianie obowiązku obywatelskiego i pyta z powagą, czy ktokolwiek kontaktował się z nimi albo próbował wpłynąć na ich decyzję. Słysząc to pytanie, niektórzy zerkają w moją stronę, jakbym miał czas, siłę i był na tyle głupi, żeby przemykać ulicami Milo i tropić przysięgłych, żeby ich (1) przekupić, (2) zastraszyć, (3) błagać. Mimo potoku grzechów popełnionych przez drugą stronę, chodzą słuchy, że jestem jedynym kanciarzem w sali rozpraw. Prawda jest taka, że gdybym miał pieniądze, czas i personel, przekupiłbym lub zastraszył – albo zrobił jedno i drugie – każdego z przysięgłych. Kiedy państwo z jego nieograniczonymi środkami prowadzi nieuczciwą grę i oszukuje na każdym kroku, to te oszustwa są w pełni uzasadnione. Nie ma równych szans. Nie ma sprawiedliwości. Jedyną alternatywą dla prawnika walczącego o to, by ocalić Bogu ducha winnego klienta, jest oszukiwanie i uciekanie się do kłamstw.
Jeśli jednak obrońca zostanie przyłapany na kłamstwie, sąd nakłada na niego sankcje, izba adwokacka udziela mu reprymendy, a w najgorszym razie stawia w stan oskarżenia. Jeśli prokurator zostanie przyłapany na kłamstwie, wybierają go ponownie albo mianują sędzią. W naszym systemie prokurator nigdy nie ponosi odpowiedzialności. Sędziowie przysięgli zapewniają Wysoki Sąd, że wszystko jest, jak należy. – Panie Huver – zaczyna z powagą Kaufman – proszę wezwać kolejnego świadka. W sali pojawia się fundamentalistyczny pastor: przekształcił dawny salon Chryslera w Kościół Żniwa Bożego, do którego ściągają tłumy. Widziałem go raz w miejscowej kablówce, i to mi wystarczyło. Jego zasługa polega na tym, że – jak twierdzi – spotkał Gardy’ego podczas wieczornego nabożeństwa dla młodzieży. Zgodnie z jego wersją wydarzeń, Gardy miał na sobie koszulkę z logo zespołu heavymetalowego o dość zawoalowanym, satanistycznym przesłaniu. To dzięki niej szatan przeniknął do kościoła. W powietrzu wyczuwało się duchowy niepokój i Bóg był wyraźnie niezadowolony z obrotu spraw. Z bożą pomocą pastor zlokalizował źródło zła, przerwał mszę, podszedł do miejsca, w którym siedział Gardy, i wyrzucił go z kościoła. Mój klient twierdzi, że nigdy nie zbliżał się do Kościoła Żniwa Bożego. Co więcej, utrzymuje, że nigdy w ciągu swojego osiemnastoletniego życia nie był w żadnym kościele. Potwierdza to jego matka. Jak to mówią na wsi, rodzina Gardy’ego jest głęboko „niekościelna”. Nie bardzo rozumiem, jak to się ma do sprawy o morderstwo. Przecież to niedorzeczne i graniczy z głupotą. Zakładając, że mój klient zostanie skazany na śmierć, za dwa lata wszystkie te bzdury będą analizowane przez bezstronny sąd apelacyjny, trzysta kilometrów stąd. Tamci sędziowie, ledwie odrobinę mądrzejsi od Kaufmana, nieprzychylnym okiem spojrzą na wioskowego kaznodzieję i jego zmyśloną historyjkę o sprzeczce, do której doszło trzynaście miesięcy przed morderstwami. Wnoszę sprzeciw, ale zostaje oddalony. Wściekły, wnoszę kolejny, i ten również zostaje oddalony. Tymczasem Huver za wszelką cenę chce, by jego szatańska teoria stała się częścią sprawy. Dwa dni temu sędzia Kaufman otworzył wrota, przez które do sali rozpraw może wejść dosłownie wszystko. Zatrzasnę je, gdy powołam pierwszego świadka obrony. Będziemy mieli szczęście, jeśli protokolantka poświęci nam sto słów. Pastor zalega z podatkami w innym stanie. Nie wie, że o tym wiem, i dlatego, przesłuchując go, będę miał niezły ubaw. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Ława przysięgłych podjęła już decyzję. Gardy to potwór, który zasługuje na to, żeby trafić do piekła. Ich zadaniem jest tę podróż przyspieszyć.
Gardy pochyla się w moją stronę i szepcze: – Panie Rudd, przysięgam, że nigdy nie byłem w kościele. Kiwam głową i uśmiecham się, bo to wszystko, co mogę zrobić. Obrońca nie może zawsze wierzyć klientowi, ale kiedy Gardy mówi, że nie był w kościele, wierzę mu. Kaznodzieja łatwo wpada w złość i zamierzam zrobić z tego użytek. Wykorzystuję zaległe podatki, żeby go wkurzyć, a kiedy się zdenerwuje, niełatwo mu się uspokoić. Wciągam go w dyskusję o nieomylności Pisma Świętego, Trójcy Świętej, Apokalipsie, mówieniu wieloma językami, wężach, piciu trucizny i szerzącym się w Milo kulcie szatana. Huver zgłasza sprzeciwy, a Kaufman je podtrzymuje. W pewnym momencie duchowny – świętoszkowaty człowiek o czerwonej twarzy – zamyka oczy i unosi ręce nad głowę. Widząc to, zamieram, kulę się ze strachu i zerkam na sufit, w obawie że zaraz spadnie na mnie grom. Pastor nazywa mnie ateistą i mówi, że pójdę do piekła. – A więc jest pan władny posyłać ludzi do piekła? – odgryzam się. – Bóg mówi mi, że pójdzie pan do piekła. – To proszę przełączyć go na głośnik, żebyśmy wszyscy usłyszeli. Dwóch sędziów przysięgłych chichocze pod nosem. Kaufman ma dość. Wali młotkiem i ogłasza przerwę na lunch. Zmarnowaliśmy poranek na świętoszkowatego kutafona i jego wyssane z palca zeznania, ale nie on pierwszy pcha się do sali sądowej. Mieścina pełna jest niedoszłych bohaterów.
4 Lunch to prawdziwa przyjemność. Ponieważ niebezpiecznie jest opuszczać gmach sądu, a nawet salę rozpraw, Gardy i ja jemy kanapki przy stole dla obrony. Takie same lunch boxy dostają sędziowie przysięgli. Przynoszą szesnaście pojemników, z których my wybieramy dwa, a reszta trafia do sali obrad. To był mój pomysł, bo nie chciałem zostać otruty. Gardy o niczym nie wie; po prostu jest głodny. Mówi, że jedzenie w więzieniu jest takie, jak można się spodziewać, i twierdzi, że nie ufa strażnikom. Nic tam nie je, a ponieważ jedynym posiłkiem, który spożywa w ciągu dnia, jest lunch, zapytałem sędziego Kaufmana, czy hrabstwo mogłoby podwoić porcje i dać chłopakowi dwie kanapki z kurczakiem, dodatkowe frytki i pikle. Innymi słowy, dwa lunch boxy zamiast jednego. Odmówił. Tak więc Gardy dostaje połowę mojej kanapki i wszystkie pikle. Gdybym sam nie był głodny, oddałbym mu całą swoją porcję. W ciągu dnia Partner pojawia się i znika. Boi się zostawiać samochód w jednym miejscu, bo istnieje ryzyko, że ktoś poprzebija nam opony albo wybije szyby. Ma kilka obowiązków, do których należą sporadyczne spotkania z Biskupem. W przypadkach, gdy jestem wzywany do strefy walki, do mieściny, której mieszkańcy zwarli szeregi i są gotowi zabić jednego ze swoich za potworną zbrodnię, jakiej rzekomo się dopuścił, znalezienie kontaktu zajmuje trochę czasu. Tym kontaktem jest zawsze inny prawnik, miejscowy, który – podobnie jak ja – broni przestępców i co tydzień ściera się z gliniarzami i prokuraturą. W końcu taki człowiek kontaktuje się z nami, po kryjomu, żeby nikt nie zdemaskował go jako zdrajcy. Zna prawdę albo coś zbliżonego do prawdy. Zna graczy, kiepskich aktorów, a bywa, że i tych dobrych. Ponieważ jego przetrwanie zależy od kontaktów z gliniarzami, urzędnikami sądowymi i zastępcami prokuratorów, ma rozeznanie w systemie. W przypadku Gardy’ego moim informatorem jest Jimmy Bressup. Nazywamy go Biskupem. Nigdy go nie spotkałem. Partner mówi, że to facet pod sześćdziesiątkę, z długimi, rzednącymi, siwymi włosami. Kiepsko się ubiera, jest głośny, ordynarny, uszczypliwy i ma słabość do butelki. „Dawna wersja mnie samego?”, spytałem. „Niezupełnie”, padła odpowiedź. Mimo przechwałek i wielkich słów, Biskup boi się zbyt bliskich kontaktów z obrońcami Gardy’ego. Mówi, że Huver i jego banda wiedzą, że mają niewłaściwego człowieka, ale poświęcili zbyt wiele, żeby teraz przyznać się do błędu. Twierdzi, że od samego
początku w miasteczku szepcze się o tym, kto naprawdę zabił dziewczynki.
5 Jest piątek i wszyscy w sali rozpraw są wykończeni. Przez godzinę prawiłem kazania pryszczatemu, głupiemu smarkaczowi, który twierdzi, że był w kościele, kiedy Gardy przywołał swoje demony i narobił zamieszania. Szczerze? Widziałem fatalnie sfabrykowane dowody, ale jeszcze nigdy nie spotkałem się z czymś tak kiepskim. Oprócz tego, że zeznania są fałszywe, kompletnie nie mają związku ze sprawą. Żaden inny prokurator nie zawracałby sobie głowy czymś takim. Żaden inny sędzia nie zezwoliłby na coś takiego w sali rozpraw. W końcu Kaufman ogłasza odroczenie sprawy do poniedziałku. Gardy i ja spotykamy się w pokoju zatrzymań; on przebiera się w więzienny kombinezon, a ja plotę banały o miłym weekendzie. Daję mu dziesięć dolców na automaty z jedzeniem i piciem. Mówi, że jutro matka przyniesie mu jego ulubione ciasteczka cytrynowe. Czasami strażnicy przepuszczają je, czasami zatrzymują dla siebie. Nigdy nie wiadomo. Przeciętny strażnik więzienny waży sto czterdzieści kilogramów, więc chyba rzeczywiście potrzebują tych skradzionych kalorii. Mówię Gardy’emu, żeby w weekend wziął prysznic i umył włosy. – Panie Rudd – mówi – jeśli znajdę maszynkę do golenia, już po mnie. – Palcem wskazującym przeciąga po nadgarstku. – Nie mów tak, Gardy. – Powtarzał to już wcześniej i wiem, że nie żartuje. Dzieciak nie ma po co żyć i jest wystarczająco bystry, by wiedzieć, co go czeka. Cholera, nawet ślepy by to przewidział. Ściskamy sobie dłonie i wychodzę w pośpiechu tylnym wyjściem. Przy drzwiach czekają na mnie Partner i zastępcy szeryfa, którzy eskortują mnie do samochodu. Po raz kolejny bezpiecznie opuszczam gmach sądu. Kiedy wyjeżdżamy z Milo, głowa zaczyna mi opadać i niebawem zasypiam. Dziesięć minut później budzi mnie wibrujący w kieszeni telefon. Odbieram. Jedziemy za funkcjonariuszem policji stanowej do naszego motelu, bierzemy bagaże i wymeldowujemy się. Wkrótce zostajemy sami i ruszamy do miasta. – Widziałeś się z Biskupem? – pytam Partnera. – O, tak. Jest piątek i jeśli się nie mylę, w piątki zaczyna pić około południa. Ale, jak sam twierdzi, tylko piwo. Kupiłem więc sześciopak i pojeździliśmy trochę po okolicy. Ten lokal to niezła speluna. Jest na wschodzie, tuż za miastem. Biskup mówi, że Peeley jest tam stałym bywalcem. – Czyli trochę wypiłeś? Mam usiąść za kółkiem?
– Tylko jedno, szefie. Sączyłem je, aż zrobiło się ciepłe. Biskup wypił swoje, zanim się zagrzało. Wlał w siebie trzy puszki. – Możemy mu wierzyć? – Wykonuję tylko swoją robotę. Z jednej strony, wydaje się wiarygodny, bo mieszka tu całe życie i zna każdego. Z drugiej, facet gada takie pierdoły, że człowiek nie ma ochoty go słuchać. – Zobaczymy. – Zamykam oczy i próbuję się zdrzemnąć. W trakcie procesu o przestępstwo, za które grozi kara śmierci, sen jest praktycznie niemożliwy, więc nauczyłem się przysypiać przy każdej nadarzającej się okazji. Udało mi się przymknąć oko na dziesięć minut podczas lunchu, na twardej ławce w pustej sali rozpraw, po tym, jak o trzeciej rano krążyłem po pokoju w obskurnym motelu. Zdarza się, że przysypiam w połowie zdania, kiedy Partner siedzi za kółkiem mruczącego cicho vana. W pewnym momencie, kiedy wracamy do naszej wersji cywilizacji, po prostu odpływam.
6 Jest trzeci piątek miesiąca, a ja mam randkę, jeśli dwa drinki można nazwać randką. Bardziej przypomina leczenie kanałowe u dentysty. Prawda jest taka, że ta kobieta nie umówiłaby się ze mną nawet pod groźbą rewolweru i moje uczucia względem niej są identyczne. Spotykamy się w tym samym barze i siadamy w tym samym boksie, w którym wieki temu, w innym życiu, zjedliśmy pierwszy wspólny posiłek. Nie chodzi tu o nostalgię, to tylko kwestia wygody. To jeden z tych barów w centrum miasta, do których ściągają pracownicy korporacji, ale atmosfera jest niezła, a w piątkowe wieczory miejsce tętni życiem. Judith Whitly przychodzi pierwsza i zajmuje boks. Ja zjawiam się kilka minut później, na chwilę przed tym, zanim zacznie się denerwować. Nigdy nigdzie się nie spóźniła i niepunktualność postrzega jako oznakę słabości. Jej zdaniem, mam wiele cech, które świadczą o słabości. Ona również jest prawnikiem – tak się poznaliśmy. – Wyglądasz na zmęczonego – mówi bez cienia współczucia. Po niej też widać zmęczenie, chociaż jak na trzydziestodziewięciolatkę wciąż jest uderzająco piękna. Za każdym razem, gdy ją widzę, przypominam sobie, dlaczego się w niej zakochałem. – Dziękuję. Ty za to jak zawsze wyglądasz kwitnąco. – Dzięki. – Dziesięć dni i wszyscy opadamy z sił. – Udało się? – pyta. – Jeszcze nie. – Zna pobieżnie sprawę Gardy’ego i wie co nieco o procesie. No i zna mnie. Jeśli wierzę, że dzieciak jest niewinny, to jej wystarcza. Ma jednak swoich klientów, na których traci nerwy i sen. Zamawiamy drinki – ona jak zwykle kieliszek chardonnay, ja whisky z sokiem z limonki. W niecałą godzinę wypijamy po dwa – to wystarczy na kolejny miesiąc. – Jak tam Starcher? – pytam. Mam nadzieję, że pewnego dnia wymówię imię syna bez irytacji, ale ten dzień jeszcze nie nadszedł. Na świadectwie urodzenia figuruję jako ojciec, ale nie było mnie przy nim, kiedy przyszedł na świat. Dlatego Judith miała pełną kontrolę nad imieniem. Jeśli już ktoś miałby go używać, to raczej w charakterze nazwiska. – Nieźle – odpowiada z wyższością, bo w przeciwieństwie do mnie w pełni angażuje się w życie dzieciaka. – W ubiegłym tygodniu spotkałam się z jego nauczycielką i jest zadowolona z postępów. Jej zdaniem, to normalny drugoklasista,
który doskonale radzi sobie z czytaniem i cieszy się życiem. – To dobrze – mówię. Zważywszy na naszą historię, słowo „normalny” jest tu kluczowe. Starcher nie wychowuje się w normalny sposób. Połowę czasu spędza z Judith i jej obecną partnerką, a drugą połowę z jej rodzicami. Prosto ze szpitala zabrała go do mieszkania dzielonego z Gwyneth, kobietą, dla której mnie zostawiła. Przez kolejne trzy lata starały się legalnie zaadoptować Starchera, ale walczyłem z nimi jak wściekłe zwierzę. Nie mam nic przeciwko lesbijkom, które adoptują dzieci. Po prostu nie mogłem znieść Gwyneth. I miałem rację. Niedługo potem rozstały się po burzliwej awanturze, która sprawiła mi wręcz nieopisaną radość. Sytuacja się komplikuje. Kelner przynosi drinki, a my nawet nie zawracamy sobie głowy zwykłym „Na zdrowie”. Dla takich ludzi jak my to zwyczajna strata czasu. Potrzebujemy alkoholu najszybciej, jak się da. – Moja matka przyjeżdża do miasta w przyszły weekend i chciałaby zobaczyć Starchera – przekazuję złe wieści. – W końcu to jej jedyny wnuk. – Wiem – warczy Judith. – To twój weekend. Możesz robić, co chcesz. – Tak, ale ty zawsze wszystko komplikujesz. Po prostu nie chcę żadnych problemów, i tyle. – Twoja matka to jeden wielki problem. To najprawdziwsza prawda i kiwnięciem głowy przyznaję Judith rację. Stwierdzenie, że ona i moja matka od samego początku pałały do siebie nienawiścią, to mało powiedziane. Matka zagroziła, że pominie mnie w testamencie, jeśli się z nią ożenię – do tego stopnia się nie cierpiały. Już wtedy miałem poważne wątpliwości co do naszego związku i wspólnej przyszłości, ale matczyna groźba była kroplą, która przepełniła czarę. Choć mam nadzieję, że mama dożyje setki, z radością odziedziczę jej majątek. Facet z moimi dochodami potrzebuje marzeń. Wątkiem pobocznym tej smutnej historii jest to, że matka często wykorzystuje testament, żeby zastraszać własne dzieci. Moja siostra wyszła za republikanina i została wykluczona z testamentu. Dwa lata później ten sam republikanin, który jest naprawdę równym gościem, został ojcem najcudowniejszej wnuczki w historii i moja siostra wróciła do łask. Tak nam się przynajmniej wydaje. Tak czy inaczej, zamierzałem zerwać z Judith, kiedy poinformowała mnie, że jest w ciąży. Założyłem, że to ja jestem ojcem, chociaż nigdy nie zadałem jej tego pytania. Później dowiedziałem się, że już wtedy spotykała się z Gwyneth. To było jak cios w plecy. Jestem pewien, że istniały wskazówki, które sugerowały, że moja ukochana jest lesbijką, ale wszystkie je przeoczyłem. Pobraliśmy się. Mama oświadczyła, że zmieniła testament i że nie dostanę ani centa. Ja i Judith mieszkaliśmy ze sobą z przerwami przez pięć przeklętych miesięcy, a przez kolejnych piętnaście, technicznie rzecz biorąc, byliśmy małżeństwem. Ostatecznie rozstaliśmy się, żeby nie oszaleć. Starcher przyszedł na świat w środku wojny i od samego początku był jej ofiarą. Od tego czasu
nieustannie sobie dogryzamy. Rytuał spotykania się raz w miesiącu na drinka jest wymuszoną próbą wymieniania uprzejmości. Mam nadzieję, że moje nazwisko wróciło do testamentu. – I co twoja mamuśka planuje robić z moim dzieckiem? – pyta Judith. Nigdy nie mówi o nim „nasze” dziecko. Nie jest w stanie darować sobie tych drobnych przytyków, niedojrzałych, kiepskich złośliwości. Trudno je ignorować, ale przezornie gryzę się w język. Gryzę się tak mocno, że mam na nim blizny. – Chyba pójdą do zoo. – Zawsze zabiera go do zoo. – A co w tym złego? – Ostatnim razem miał koszmary o pytonach. – Dobrze, poproszę ją, żeby zabrała go gdzieś indziej. – Znowu zaczyna się czepiać. Cóż w tym złego, że w miarę normalny siedmiolatek pójdzie z babcią do zoo? Naprawdę nie wiem, po co się spotykamy. – A jak sprawy w firmie? – pytam, choć, prawdę mówiąc, w ogóle mnie to nie interesuje. Nie mogę się jednak pohamować. – W porządku – odpowiada. – Chaos jak zawsze. – Potrzeba wam tam facetów. – I bez nich mamy dość problemów. – Kelner zauważa puste kieliszki i spieszy je napełnić. Pierwsze drinki zawsze znikają szybko. Judith jest jedną z czterech wspólniczek w firmie, w której pracuje dziesięć kobiet, zdeklarowanych lesbijek. Kancelaria specjalizuje się w prawach mniejszości seksualnych – w dyskryminacji w pracy, problemach mieszkaniowych, edukacji, opiece zdrowotnej, a ostatnio także w rozwodach. To dobre prawniczki, twarde negocjatorki i oskarżycielki, zawsze gotowe do ataku i często pokazujące się w telewizji. Sprawiają wrażenie, jak gdyby szły na wojnę z całym społeczeństwem i nie zamierzały się poddawać. Kłótnie zewnętrzne są jednak często mniej kolorowe niż awantury, do których dochodzi wewnątrz firmy. – Mógłbym zostać starszym wspólnikiem – próbuję żartować. – Nie przetrwałbyś dziesięciu minut. – Żaden facet nie przetrwałby w takich warunkach dziesięciu minut. Prawdę mówiąc, mężczyźni unikają ich jak zarazy. Wystarczy wspomnieć nazwę kancelarii, a uciekają, gdzie pieprz rośnie. Co mniej odporni skaczą z mostów. – Pewnie masz rację. Brakuje ci czasem seksu z facetem? – Naprawdę, Sebastianie, chcesz gadać o heteroseksualnym seksie po kiepskim małżeństwie i niechcianym dziecku? – Ja tam lubię seks z kobietami. A ty, lubiłaś seks z facetami? Miałem wrażenie, że tak. – Udawałam. – Kłamiesz. Z tego, co pamiętam, byłaś w te klocki naprawdę świetna. – Wiem
o dwóch facetach, z którymi spała przede mną. Później uciekła do Gwyneth. Często się zastanawiam, czy byłem aż tak kiepski w łóżku, że postanowiła przejść do przeciwnej drużyny? Wątpię. Muszę powiedzieć, że Judith ma dobre oko. Nienawidziłem Gwyneth, nadal jej nienawidzę, ale nie było takiego, który by się za nią nie obejrzał. Obecna partnerka Judith, Ava, reklamowała kiedyś bieliznę dla lokalnego domu towarowego. Pamiętam jej zdjęcia w niedzielnej prasie. Na stole pojawiają się kolejne drinki i sięgamy po nie w pośpiechu. – Jeśli chcesz rozmawiać o seksie, ja wychodzę – zapowiada Judith, ale widzę, że nie jest zła. – Przepraszam. Posłuchaj, zawsze na twój widok myślę o seksie. To mój problem, nie twój. – Idź do specjalisty. – Nie potrzebuję specjalisty. Potrzebuję seksu. – Składasz mi niestosowną propozycję? – Czy to coś zmieni? – Nie. – Tak myślałem. – Masz dzisiaj walki? – Nie sprzeciwiam się, gdy zmienia temat. – Tak. – Jesteś chory, wiesz? To taki brutalny sport. – Starcher mówi, że też chce pójść. – Jeśli go weźmiesz na walki w klatkach, nigdy więcej go nie zobaczysz. – Wyluzuj. Tylko żartuję. – Możesz sobie żartować, ale i tak uważam, że jesteś chory. – Dzięki. Napij się jeszcze. – Obok naszego stolika przechodzi zgrabna Azjatka w krótkiej, obcisłej spódniczce i oboje rzucamy na nią okiem. – Zaklepuję – rzucam pospiesznie. Alkohol uderza nam do głów – Judith potrzebuje więcej czasu, bo z natury jest spięta – i moja była żona uśmiecha się, pierwszy raz tego wieczoru. Może nawet pierwszy raz w tym tygodniu. – Spotykasz się z kimś? – pyta znacznie łagodniejszym tonem. – Nie, odkąd widzieliśmy się ostatni raz – mówię. – Nic tylko praca. – Ostatnia dziewczyna zostawiła mnie trzy lata temu. Od czasu do czasu mam farta, ale skłamałbym, twierdząc, że szukam poważnego związku. Nastaje długa chwila niezręcznej ciszy i oboje zaczynamy się nudzić. Dopijając drinki, wracamy do tematu Strachera, mojej matki i następnego weekendu, którego oboje się obawiamy. Razem wychodzimy z baru, cmokamy się w policzki, jak należy, i mówimy sobie „Do zobaczenia”. Kolejna pozycja na liście rzeczy do zrobienia odfajkowana. Kiedyś kochałem Judith, potem ją szczerze znienawidziłem. Teraz prawie ją lubię i jeśli nadal będziemy spotykać się co miesiąc, może nawet zostaniemy
przyjaciółmi. Taki mam plan, bo naprawdę potrzebuję przyjaciela. Kogoś, kto zrozumie, co robię i dlaczego to robię. Zresztą tak będzie lepiej dla naszego syna.
7 Mieszkam na dwudziestym piątym piętrze śródmiejskiego apartamentowca, z widokiem na rzekę z części pokoi. Podoba mi się tu, bo jest spokojnie i bezpiecznie. Gdyby ktoś chciał wysadzić w powietrze albo spalić moje mieszkanie, musiałby zniszczyć cały budynek. W centrum zdarzają się przestępstwa, więc mamy tu monitoring i uzbrojonych strażników. Może dlatego czuję się bezpiecznie. Moje stare dwupoziomowe mieszkanie na parterze zostało ostrzelane, a pięć lat temu do dawnego biura wrzucono mi bombę zapalającą. Nigdy nikogo nie zatrzymano i mam wrażenie, że gliniarzom niespecjalnie zależy na złapaniu sprawców. Jak już wspomniałem, w tej branży nietrudno zrobić sobie wrogów i wiem, że są ludzie, którzy chętnie patrzyliby, jak cierpię. Niektórzy z nich ukrywają się za policyjnymi odznakami. Mieszkanie ma dziewięćdziesiąt trzy metry kwadratowe, dwie małe sypialnie, jeszcze mniejszą kuchnię, praktycznie nieużywaną, i część dzienną, która z ledwością mieści jedyny ważny dla mnie mebel. Nie jestem pewien, czy stół bilardowy do gry w pool zasługuje na miano mebla, ale w swoim mieszkaniu nazywam go, jak chcę. Ma trzy metry długości, standardową szerokość i wysokość i został zbudowany w 1884 roku przez bostońską firmę Oliver L. Briggs. Wygrałem go w procesie sądowym, odrestaurowałem i postawiłem na środku mieszkania. W zwykły dzień albo gdy nie przesiaduję w tanich hotelach, ukrywając się przed ludźmi, którzy grożą mi śmiercią, układam kule i ćwiczę godzinami. Granie przeciwko sobie samemu jest ucieczką, pomaga rozładować stres i działa jak tania terapia. To również powrót do czasów młodości, gdy w liceum przesiadywałem w miejscu zwanym Rack – miejscowej spelunce, która istnieje od dziesięcioleci. To staromodny klub bilardowy z rzędami stołów, kłębami dymu papierosowego, spluwaczkami, tanim piwem, drobnym hazardem i klientami, którzy zgrywają twardzieli, ale wiedzą, jak się zachowywać. Właściciel, Curly, mój stary przyjaciel, zawsze jest na miejscu i dba o to, żeby wszystko było tam, jak należy. Kiedy nie mogę spać i ściany zaczynają na mnie napierać, jadę do Rack i o drugiej nad ranem sam ze sobą rozgrywam partyjkę dziewiątki. Ale nie dziś. Odurzony whisky wchodzę do mieszkania i szybko przebieram się w strój do walki – dżinsy, czarną koszulkę i jaskrawożółtą kurtkę, która
praktycznie świeci w ciemnościach i ma na plecach napis „Tadeo Zapate”. Związuję lekko siwiejące włosy w ciasną kitkę na karku i chowam je pod koszulką. Zmieniam okulary i wybieram te w jasnoniebieskich oprawkach. Poprawiam bejsbolówkę, jaskrawożółtą jak kurtka, z nazwiskiem Zapate wyhaftowanym z przodu. Dochodzę do wniosku, że jestem wystarczająco dobrze przebrany, i zaczynam liczyć na udany wieczór. Tam, dokąd idę, ludzi nie interesują prawnicy odmieńcy. Pełno tam oprychów, osób, które miały, mają albo będą mieć konflikty z prawem, ale tacy jak oni mnie nie zauważają. To kolejny smutny fakt z mojego życia – często wychodzę z mieszkania po zmroku, a do tego w przebraniu – inna czapka, okulary, spięte włosy, a czasem nawet kapelusz fedora. Partner podwozi mnie do starej sali koncertowej, osiem przecznic od mojego mieszkania, i wysadza mnie w wąskiej alejce nieopodal budynku. Przed wejściem tłoczy się sporo ludzi. W głośnikach dudni rap. Światła reflektorów przeskakują gwałtownie z budynku na budynek. Jasne neony reklamują wydarzenie wieczoru i towarzyszące mu atrakcje. Tadeo walczy jako czwarty. To ostatnia rozgrzewka przed gwoździem programu, którym tego wieczoru jest walka zawodników wagi ciężkiej. Bilety sprzedają się jak ciepłe bułeczki, bo faworytem jest znany lokalnej społeczności były zawodnik NFL. Mam dwadzieścia pięć procent udziałów w kontrakcie Tadeo, co kosztuje mnie trzydzieści tysięcy dolarów rocznie, ale koleś nie przegrał jeszcze żadnej walki. Obstawiam też na boku i nieźle na tym wychodzę. Jeśli wygra dziś wieczorem, jego dola wyniesie sześć tysięcy zielonych. Jeśli przegra – połowę tego. W korytarzu, głęboko pod areną, słyszę rozmowę dwóch ochroniarzy. Jeden z nich twierdzi, że walka jest wyprzedana. Pięć tysięcy ludzi. Okazuję dowód i machnięciem ręki zostaję przeprawiony przez jedne, a zaraz potem drugie drzwi. Wchodzę do ciemnej szatni, gdzie atmosfera jest tak gęsta, że można ją kroić nożem. Dziś wieczór oddano nam do dyspozycji połowę pomieszczenia. Tadeo pnie się na szczyt w świecie mieszanych sztuk walki i wszyscy wyczuwamy, że szykuje się coś wielkiego. Leży na brzuchu na stole, w samych bokserkach; na jego sześćdziesięciokilogramowym ciele nie ma grama tłuszczu. Jego kuzyn, Leo, rozmasowuje mu łopatki. Pod wpływem balsamu oliwkowa skóra nabiera blasku. Krążę po pokoju i rozmawiam z jego menedżerem Norbertem, trenerem Oscarem i Miguelem, bratem i sparingpartnerem Tadeo. Uśmiechają się do mnie, bo ja, samotny gringo, jestem dla nich „facetem z kasą”. Jestem też agentem, kolesiem, który ma kontakty i głowę na karku i który załatwi miejsce w UFC, jeśli Tadeo nadal będzie wygrywał. Gdzieś z tyłu pałętają się inni krewni, pieczeniarze, którzy odegrali istotną rolę w jego życiu. Nie lubię tych statystów, bo w pewnym momencie trzeba będzie zacząć im płacić, ale Tadeo uważa, że po siedmiu
zwycięstwach z rzędu potrzebuje świty. Oni wszyscy tak myślą. Oprócz Oscara wszyscy należą do tego samego gangu ulicznego: pośledniej organizacji El Salvadorans, która zajmuje się handlem kokainą. Tadeo jest jej członkiem, odkąd w wieku piętnastu lat przeszedł inicjację, ale nigdy nie aspirował do miana przywódcy. Zamiast tego znalazł stare rękawice bokserskie, zaczął chodzić na siłownię i odkrył, że ma piekielnie szybkie ręce. Jego brat Miguel również boksował, ale nie tak dobrze. Miguel jest przywódcą gangu i ma wyjątkowo paskudną reputację. Im częściej Tadeo zwycięża, tym więcej zarabia i tym bardziej obawiam się problemów z jego gangiem. Pochylam się nad nim i szepczę: – Jak tam mój człowiek? Tadeo otwiera oczy, podnosi wzrok, uśmiecha się i wyciąga z uszu słuchawki. Masaż dobiega końca i Tadeo siada na skraju stołu. Rozmawiamy przez chwilę i zapewnia mnie, że jest gotów kogoś zabić. Tak trzymać! Przed walką nie goli się przez tydzień i z postrzępioną brodą i czupryną czarnych włosów przypomina mi wielkiego Roberta Durana. Tyle że Tadeo ma salwadorskie korzenie, nie panamskie. Jest dwudziestodwuletnim obywatelem Stanów Zjednoczonych, a jego angielski jest prawie tak dobry jak hiszpański. Jego matka ma papiery i pracuje w barze szybkiej obsługi. Ma też mieszkanie pełne dzieciaków i krewnych, i wydaje mi się, że wszystko, co zarobi Tadeo, jest do podziału. Za każdym razem, kiedy z nim rozmawiam, jestem wdzięczny, że nie muszę stawać naprzeciw niego na ringu. Jego przeszywające czarne źrenice zdają się krzyczeć: „Pokaż mi chaos! Pokaż mi krew!”. Tadeo dorastał na ulicach, walcząc z każdym, kto stanął mu na drodze. Jego starszy brat zginął w bójce ugodzony nożem, i Tadeo boi się, że skończy tak jak on. Kiedy wychodzi na ring, jest przekonany, że ktoś zostanie zabity, i nie będzie to on. Trzy razy przegrał na punkty, ale, jak dotąd, nikt naprawdę nie skopał mu tyłka. Trenuje cztery godziny dziennie i jest bliski opanowania jujitsu. Ma niski głos i mówi powoli – zwykła nerwówka przed walką, kiedy strach przyćmiewa umysł, a żołądek podjeżdża do gardła. Wiem coś o tym. Brałem w tym udział. Dawno temu stoczyłem pięć walk w turnieju Golden Gloves. Przegrałem cztery z nich, a kiedy matka dowiedziała się o mojej sekretnej karierze, litościwie położyła jej kres. Niemniej jednak zrobiłem to. Miałem odwagę wejść na ring i pozwolić, żeby ktoś spuścił mi łomot. A jednak nie wyobrażam sobie, jakie trzeba mieć jaja, żeby dać się zamknąć w klatce z innym bokserem, który ma niesamowite przygotowanie, umiejętności, jest wyćwiczony, głodny zwycięstwa, silny i przerażony i myśli wyłącznie o tym, żeby wyrwać ci rękę ze stawu, zmiażdżyć ci kolana, rozwalić łuk brwiowy albo wyprowadzić cios w szczękę, który zwali cię z nóg i pozbawi przytomności.
Dlatego uwielbiam ten sport. Wymaga więcej odwagi niż jakakolwiek dyscyplina od czasów, gdy gladiatorzy walczyli na śmierć i życie. Pewnie, że są też inne niebezpieczne sporty – narciarstwo zjazdowe, piłka nożna, hokej, boks, wyścigi samochodowe. Co roku więcej ludzi ginie, spadając z koni, niż w jakimkolwiek innym sporcie. Ale w żadnym innym nie wchodzisz z własnej woli do gry, wiedząc, że stanie ci się krzywda. Kiedy wchodzisz do klatki, jest pewne, że wyjdziesz z niej poobijany – pytanie tylko, jak bardzo – albo nie wyjdziesz wcale. Następna runda może być twoją ostatnią. Dlatego odliczanie jest takie brutalne. Minuty wloką się w nieskończoność, podczas gdy zawodnik stara się opanować strach, nerwy i nudności. Czekanie jest najgorsze. Wychodzę po kilku minutach, żeby Tadeo mógł się skupić. Powiedział mi raz, że potrafi wyobrazić sobie walkę i widzieć przeciwnika na macie, krwawiącego i błagającego o litość. Klucząc w labiryncie korytarzy w podziemiach areny, słyszę ryk żądnego krwi tłumu, który odbija się echem od kamiennych ścian. Odnajduję właściwe drzwi i wchodzę do środka. To niewielkie biuro, zaanektowane przez mój własny, mały uliczny gang. To tu spotykamy się przed walkami i obstawiamy. Jest nas sześciu i stanowimy zamkniętą grupę, bo nie chcemy przecieków. Niektórzy z nas używają prawdziwych nazwisk, inni posługują się fałszywymi. Slide ubiera się jak uliczny alfons i odsiedział swoje za morderstwo. Nino to drobny importer metamfetaminy, który siedział za handel narkotykami. Johnny nie był karany (jeszcze) i ma pięćdziesiąt procent udziałów w kontrakcie gościa, z którym dziś wieczorem walczy Tadeo. Denardo napomyka o kontaktach z mafią, ale wątpię, czy jego działalność kryminalna jest aż tak dobrze zorganizowana. Marzy o tym, żeby promować gale MMA i zamieszkać w Las Vegas. Frankie to staruszek od dziesiątków lat związany z miejscową areną walk. Przyznaje, że urzekła go brutalność walk w klatkach i znudził stary tradycyjny boks. Oto moi chłopcy. W legalnym biznesie nie zaufałbym żadnemu z tych klaunów, ale to, co robimy, dalekie jest od legalności. Gromadzimy się wokół kartki i zaczynamy obstawiać. Wiem, że Tadeo zabije chłopaka Johnny’ego, i to najwyraźniej martwi Johnny’ego. Stawiam pięć tysięcy na Tadeo, ale nikt nie przyjmuje zakładu. Trzy tysiące, i nic. Kpię z nich i przeklinam, ale dobrze wiedzą, że Tadeo jest na fali. Johnny musi coś postawić i w końcu przekonuję go, żeby postawił cztery tysiące na to, że jego zawodnik dotrwa do trzeciej rundy. Denardo chce coś ugrać i dorzuca kolejne cztery tysiące. Pieniądze sypią się na stół, a Frankie, skryba, zapisuje wszystko skrupulatnie. Opuszczam pokój, postawiwszy dwanaście tysięcy na cztery różne walki. Spotkamy się tu później, kiedy wszystko będzie jasne, i podzielimy się kasą. Wraz z rozpoczęciem walk snuję się po arenie, starając się zabić czas. Napięcie w szatni jest nie do wytrzymania i nie jestem w stanie tego znieść. Wiem, że Tadeo
leży teraz bez ruchu na stole, okryty grubym kocem, modli się do Maryi Dziewicy i słucha koszmarnego latynoskiego rapu. Nie mogę nic zrobić, więc znajduję sobie miejsce na wyższym poziomie, wysoko ponad ringiem, i obserwuję wydarzenia. Impreza rzeczywiście się wyprzedała i tłum jest głośny i oszalały jak zawsze. Walki w klatkach budzą w niektórych ludziach najbardziej prymitywne, brutalne instynkty – we mnie również – i wszyscy jesteśmy tu z tego samego powodu: żeby zobaczyć, jak jeden zawodnik wykańcza drugiego. Chcemy oglądać zalane krwią oczy, rozcięte łuki brwiowe, duszenie, dramatyczne poddania się i brutalne nokauty, po których na ring wpadają lekarze. Dodajcie do tego morze taniego piwa i dostaniecie pięć tysięcy szaleńców domagających się rozlewu krwi. W końcu wracam do szatni, gdzie atmosfera zaczyna się ożywiać. Dwie pierwsze walki zakończyły się nokautami, więc czas mija szybko. Norberto, Oscar i Miguel zakładają błyszczące, żółte kurtki, takie same jak moja, i Team Zapate jest gotowy do długiej drogi do klatki. Będę stał w narożniku razem z Norbertem i Oscarem, chociaż moja rola nie jest tak ważna jak ich. Dbam o to, żeby Tadeo miał pod ręką wodę, podczas gdy Norberto niczym karabin maszynowy wykrzykuje po hiszpańsku polecenia. Oscar opatruje rany twarzy, jeśli jakieś się zdarzą. Z chwilą gdy opuszczamy szatnię, świat wokół nas zmienia się w rozmazaną smugę. W tunelu pijani fani wyciągają ręce do Tadeo i wykrzykują jego imię. Gliniarze odpychają ludzi na bok. Ryk tłumu jest ogłuszający, nie wszyscy jednak kibicują mojemu zawodnikowi. Ludzie chcą więcej, domagają się kolejnej walki, najlepiej takiej, która zakończy się śmiercią. Przed wejściem do klatki sędzia sprawdza rękawice Tadeo, smaruje jego twarz wazeliną i daje mu zielone światło. Konferansjer wykrzykuje jego imię i nasz człowiek wpada do klatki w jaskrawożółtych spodenkach i kusym szlafroku. Tego wieczoru jego przeciwnikiem jest niejaki Szakal. Nie znam jego prawdziwego imienia i nie jest ono dla mnie ważne. To specjalista od walki w parterze, wysoki biały koleś, niezbyt napakowany, ale pozory mogą mylić. Trzy razy widziałem, jak walczy, i wiem, że jest przebiegły i sprytny. Potrafi się bronić, ale tylko czeka, żeby rzucić przeciwnika na matę. Swojego ostatniego rywala powykręcał jak precel i kazał mu błagać o litość. W tej chwili nienawidzę Szakala, ale w głębi duszy cholernie go podziwiam. Każdy, kto wchodzi do klatki, ma większe jaja niż przeciętny facet. Wraz z gongiem rozpoczyna się pierwsza runda; trzy minuty furii. Tadeo od początku rzuca się na przeciwnika, zmuszając go do cofnięcia się. Przez pierwszą minutę obaj wyprowadzają ciosy, zwierają się, blokują, ale bez większych obrażeń. Podobnie jak pięć tysięcy fanów, drę się wniebogłosy, chociaż nie mam pojęcia dlaczego. Wszelkie rady są bezużyteczne, a Tadeo i tak nie słucha. Chwilę później obaj lądują na macie i Szakal zakłada mu dźwignię. Przez kolejną minutę Tadeo rzuca się i wije, a my wstrzymujemy oddech. W końcu uwalnia się i wyprowadza
lewy prosty w nos przeciwnika. Pojawia się krew. Nie ma wątpliwości, że mój człowiek jest lepszy, ale wystarczy jeden błąd, żeby ktoś boleśnie wykręcił ci rękę. Między rundami Norberto wypluwa z siebie kolejne instrukcje, ale Tadeo nie słucha. Wie o walkach więcej niż ktokolwiek z nas i rozpracował już przeciwnika. Kiedy odzywa się gong rozpoczynający drugą rundę, chwytam Tadeo za ramię i wrzeszczę mu do ucha: – Załatw go w tej rundzie, a zarobisz dodatkowe dwa kawałki! To akurat słyszy. Szakal przegrał pierwszą rundę, więc, jak większość zawodników, drugą zaczyna z grubej rury. Chce się przedrzeć i zamknąć przeciwnika w jakimś zabójczym uścisku, ale Tadeo przewiduje każdy jego ruch. Trzydzieści sekund później wyprowadza szereg ciosów i sprowadza Szakala do parteru. Zaraz jednak popełnia klasyczny błąd i jak idiota próbuje rzucić się na przeciwnika; wygląda jak nurkowiec szykujący się do ataku. W tej samej chwili prawa noga Szakala trafia go w podbrzusze. Tadeo zatacza się w tył, podczas gdy przeciwnik dźwiga się z maty i przez kilka upiornych sekund żaden z nich nie kwapi się do ataku. W końcu obaj otrząsają się i zaczynają krążyć wokół siebie. Tadeo odnajduje swój rytm boksera i zasypuje przeciwnika gradem szybkich ciosów, które pozostają bez odpowiedzi. Rozcina mu prawy łuk brwiowy, na którym skupia całą swoją furię. Szakal ma fatalny nawyk wyprowadzania fałszywych lewych sierpowych, po których robi unik i ugina nogi w kolanach. Jak się okazuje, robi to o jeden raz za dużo. Tadeo odczytuje jego zamiary i w odpowiednim momencie wykonuje swój popisowy numer – cios łokciem. Jest to posunięcie, które wymaga od zawodnika niebywałej odwagi, bo przez ułamek sekundy staje plecami do przeciwnika. Szakal jest jednak za wolny, i prawy łokieć Tadeo miażdży mu kość policzkową. Szakal traci przytomność, jeszcze zanim pada na matę. Zgodnie z przepisami Tadeo ma prawo zadać mu jeszcze kilka ciosów w twarz, żeby definitywnie zakończyć sprawę, ale po co zawracać sobie głowę? Stoi na środku ringu z podniesionymi rękami i podziwia swoje dzieło – Szakala, który leży na deskach, nieruchomo jak trup. Po chwili sędzia kończy walkę. W pełnej napięcia atmosferze patrzymy, jak lekarze próbują ocucić Szakala. Tłum chce noszy, tłum chce ofiary, czegoś, o czym mogliby rozmawiać w pracy, ale Szakal w końcu odzyskuje przytomność i zaczyna coś mówić. Kiedy siada, odprężamy się. A przynajmniej próbujemy. Niełatwo zachować spokój po czymś tak brutalnym, kiedy możesz coś stracić i kiedy pięciotysięczny tłum niemiłosiernie tupie. Szakal staje na nogi przy wtórze gwizdów i okrzyków niezadowolenia. Tadeo podchodzi do niego, mówi coś miłego i poklepują się po plecach. Kiedy wychodzimy z klatki, idę za Tadeo i uśmiecham się, gdy przybija „piątki” z fanami i napawa się kolejnym zwycięstwem. Zrobił kilka głupich
posunięć, które zgubiłyby go w starciu z bardziej doświadczonym przeciwnikiem, ale ogólnie rzecz biorąc, była to kolejna obiecująca walka. Rozkoszuję się chwilą, myślę o potencjalnych zarobkach, a może nawet o sponsorach. Tadeo jest czwartym zawodnikiem, w którego zainwestowałem, i pierwszym, który się opłacił. Tuż przed wejściem do tunelu, słyszę kobiecy głos: – Panie Rudd! Panie Rudd! Potrzebuję chwili, żeby zorientować się, że chodzi o mnie, bo w takim tłumie nikt nie powinien mnie rozpoznać. Mam na sobie bejsbolówkę Teamu Zapate, ohydną żółtą kurtkę, inne okulary niż te, w których chodzę na co dzień, i schowane pod koszulką, związane włosy. Zanim jednak zatrzymuję się i rozglądam, czyjeś ręce wyciągają się w moją stronę. Należą do przysadzistej kobiety, na oko dwudziestopięcioletniej, z fioletowymi włosami, licznymi kolczykami i ogromnymi piersiami, które dosłownie wylewają się z obcisłej koszulki. Ot, typowa bywalczyni gal MMA. Patrzę na nią zaintrygowany, na co ona mówi: – Pan Rudd. Nie jest pan panem Ruddem, tym prawnikiem? Kiwam głową. Dziewczyna podchodzi jeszcze bliżej. – Moja mama zasiada w ławie przysięgłych. – Jakiej ławie przysięgłych? – pytam spanikowany. W tej chwili jest tylko jedna ława przysięgłych. – Jesteśmy z Milo. Proces Gardy’ego Bakera. Moja mama zasiada w ławie przysięgłych. Wskazuję głową w lewo, jakbym chciał powiedzieć: „Tędy”. Gdy chwilę później opuszczamy arenę i idziemy obok siebie wąskim korytarzem, wydaje mi się, że ściany wokół nas drżą. – Jak się nazywa? – pytam, obserwując każdego, kogo mijamy. – Glynna Roston, sędzia przysięgły numer osiem. – Oczywiście. – Znam nazwiska wszystkich sędziów przysięgłych, ich wiek, rasę; wiem, gdzie pracują i jakie mają wykształcenie. Wiem wszystko o ich rodzinach; wiem, gdzie mieszkają, znam ich stan cywilny. Mam informacje o tym, czy wcześniej brali udział w procesach jako sędziowie przysięgli i czy kiedykolwiek weszli w konflikt z prawem. Sam pomagałem ich wybierać. Niektórych chciałem, większości jednak nie. Przez ostatnie dwa tygodnie pięć dni w tygodniu siedziałem z nimi w zatłoczonej sali sądowej i powoli zaczynam mieć ich dość. Wydaje mi się, że wiem, jakiego są wyznania, znam ich poglądy polityczne, uprzedzenia i wiem, co myślą o systemie karnym. Ponieważ wiem tak cholernie dużo, od samego początku byłem przekonany, że Gardy Baker trafi do celi śmierci. – I co myśli twoja matka? – pytam ostrożnie. Dziewczyna może mieć podsłuch. W tej branży nic mnie już nie zdziwi. – Uważa, że to jedna wielka banda łgarzy. – Idziemy powoli, zmierzamy
donikąd i boimy się spojrzeć sobie w oczy. Jestem zbyt oszołomiony tym, co słyszę. Czytając z ruchów jej ciała i znając jej historię, dałbym sobie uciąć rękę, że Glynna Roston jako pierwsza krzyknie: „Winny!”. Oglądam się za siebie, by upewnić się, że nikt za nami nie idzie, po czym mówię: – Cóż, to mądra kobieta, bo rzeczywiście kłamią. Nie mają dowodu. – Chce pan, żebym jej to powiedziała? – Nie obchodzi mnie, co jej powiesz – odpowiadam i rozglądam się. Zatrzymujemy się, żeby przepuścić jednego z zawodników wagi ciężkiej ze swoją świtą. Postawiłem na niego dwa tysiące. W jeden wieczór wzbogaciłem się o sześć tysięcy i dobrze mi z tym. A jakby tego było mało, słyszę, że nie wszyscy sędziowie przysięgli w sprawie Gardy’ego Bakera to półgłówki. – Tylko ona tak myśli, czy jeszcze ktoś? – pytam. – Mówi, że nie rozmawia o sprawie. Mam ochotę się roześmiać. Skoro Glynna Roston nie rozmawia o sprawie, to skąd ta ślicznotka wie, co myśli jej matka? Dokładnie w tym momencie pogwałcam zasady etyki, a być może nawet łamię prawo. To nielegalny kontakt z sędzią przysięgłym i choć nie jest on jednoznaczny i nie ja byłem jego inicjatorem, nie ma wątpliwości, że zostałby źle odebrany przez stanową izbę adwokacką. A sędzia Kaufman dostałby białej gorączki. – Powiedz jej, żeby upierała się przy swoim, bo mają niewłaściwego faceta – mówię i odchodzę. Nie wiem, czego chce, i nie mam nic, co mógłbym jej dać. Myślę, że mógłbym poświęcić dziesięć minut i przedstawić rażące braki dowodów, ale wówczas ona musiałaby to wszystko zapamiętać i dokładnie powtórzyć matce. Marne szanse. Ta dziewczyna przyszła tu, żeby obejrzeć walkę. Schodzę najbliższymi schodami na niższy poziom i gdy jestem wystarczająco daleko, zaszywam się w toalecie i przypominam sobie wszystko, co właśnie usłyszałem. Nadal nie mogę w to uwierzyć. Ta ława przysięgłych, podobnie jak cała mieścina, skazała mojego klienta w dniu, kiedy został aresztowany. Jej matka, Glynna Roston, sprawia wrażenie modelowej obywatelki Milo – niewykształconej, ograniczonej i, jeśli zajdzie potrzeba, gotowej stać się lokalną bohaterką. Poniedziałkowy ranek zapowiada się ciekawie. W wolnej chwili po tym, jak wznowimy przesłuchania, rzucę okiem na ławę przysięgłych. Do tej pory Glynna nie unikała mojego wzroku. Jej oczy coś zdradzą, choć nie wiem jeszcze co. Otrząsam się i wracam do rzeczywistości. Walka w wadze ciężkiej trwa pełne czterdzieści sekund, a mój faworyt nadal trzyma się na nogach. Nie mogę się doczekać, aż znowu spotkam się ze swoim małym gangiem. Zbieramy się w tym samym ciemnym pokoju, za zamkniętymi drzwiami, i nie przebierając w słowach, pleciemy bzdury. Cała szóstka opróżnia kieszenie z pieniędzy. Frankie wyciąga notatki. Zarobiłem na czysto osiem tysięcy, z czego dwa tysiące oddam mojemu
zawodnikowi za zorganizowane naprędce zwycięstwo. Odzyskam je z jego wygranej. Tamte pieniądze opodatkuję. Tych nie. Tadeo zgarnie za swój wysiłek osiem tysięcy. To wielka noc, dzięki której będzie mógł dołączyć do swojej świty kolejnego członka gangu. Zapłaci rachunki, pomoże rodzinie i nic nie zaoszczędzi. Proponowałem, żeby porozmawiał z doradcą finansowym, ale to strata czasu. Wchodzę do szatni, wręczam mu dwa tysiące, mówię mu, że go kocham, i opuszczam budynek. Razem z Partnerem jedziemy do spokojnego baru. Potrzebuję kilku drinków, żeby się uspokoić. Kiedy jest się tak blisko akcji, gdy twój zawodnik jest o krok od wstrząśnienia mózgu albo złamanej kości, a pięć tysięcy idiotów ryczy ci do ucha, serce wali ci jak szalone, żołądek podchodzi do gardła, a nerwy są napięte jak postronki. To zastrzyk adrenaliny, jakiego w życiu nie czułem.
8 Jack Peeley to były chłopak matki dziewczynek Fentress. Kiedy zostały zamordowane, ich ojciec od dawna nie żył, a matka urządziła z mieszkania melinę dla miejscowych szumowin. Peeley wytrzymał rok, ale został wyrzucony, gdy wdowa poznała handlarza używanymi ciągnikami z groszem przy duszy i domem bez kół. Awansowała do wyższej ligi, a zrozpaczony Peeley musiał się wyprowadzić. Był ostatnią osobą, którą widziano z dziewczynkami przed ich zaginięciem. Już wcześniej pytałem policjantów, dlaczego nie potraktowali go jako podejrzanego albo przynajmniej nie przesłuchali, usłyszałem jednak, że mają już winnego. Podejrzewam, że Jack Peeley zabił dziewczynki w jakimś chorym akcie zemsty. Gdyby nie to, że napatoczył się Gardy, może gliniarze w końcu przesłuchaliby Peeleya. Tymczasem Gardy, ze swoim budzącym grozę wyglądem, satanistycznymi sympatiami i skłonnościami do seksualnych perwersji, okazał się idealnym kozłem ofiarnym, a mieszkańcy Milo nie oglądali się za siebie. Według Biskupa, który polega na swoich informatorach ze światka przestępczego, Peeley w każdą sobotnią noc przesiaduje w spelunce o wdzięcznej nazwie Blue & White, mniej więcej półtora kilometra na wschód od Milo. Kiedyś był tam zajazd dla kierowców ciężarówek, teraz to speluna dla wieśniaków, z tanim piwem, stołami do bilardu i muzyką na żywo w weekendy. W sobotni wieczór, około dwudziestej drugiej, zajeżdżamy na zastawiony pick-upami, wysypany żwirem parking. My również przyjeżdżamy furgonetką, wynajętym dodge’em z napędem na cztery koła i wielkimi oponami, może odrobinę zbyt zadbanym, ale przecież należy do Hertza, nie do mnie. Siedzący za kółkiem Partner udaje wieśniaka, jednak kiepsko mu to wychodzi. Zamienił swój czarny strój na dżinsy i kowbojską koszulę, ale na niewiele się to zdało. – No to jazda – rzucam z miejsca obok kierowcy. Tadeo i Miguel wysiadają tylnymi drzwiami i jak gdyby nigdy nic kierują się w stronę wejścia. Zaraz za drzwiami przyskakuje do nich wykidajło, który domaga się dziesięciu dolców od łebka za ochronę. Mierzy ich wzrokiem od stóp do głów i się rozmyśla. W końcu to Latynosi. Ale przynajmniej nie są czarni. Według Biskupa, bywalcy klubu Blue & White zniosą obecność kilku Meksykanów, ale pojawienie się czarnoskórych doprowadziłoby do awantury. Nie żeby było się czym przejmować. Żaden Murzyn, który ma równo pod sufitem, nie pojawi się w takim miejscu.
Ale i tak dojdzie do awantury. Tadeo i Miguel zamawiają piwo przy zatłoczonym barze i starają wmieszać się w tłum. Ściągają na siebie kilka spojrzeń, ale nic poza tym. Gdyby tylko te tłuste pijane wsioki wiedziały! Tadeo gołymi rękami załatwiłby pierwszą lepszą piątkę w niespełna minutę. Miguel, jego brat i sparingpartner, wziąłby na siebie kolejnych czterech. Po piętnastu minutach rozglądania się po lokalu Tadeo skinieniem ręki przywołuje barmana i mówi bez akcentu: – Powiedzmy, że chciałbym przekazać pieniądze niejakiemu Jackowi Peeleyowi, ale nie jestem pewien, jak on wygląda. Barman, zajęty człowiek, wskazuje głową rząd boksów nieopodal stołu do bilardu. – Trzeci boks, koleś w czarnej czapeczce. – Dzięki. – Nie ma sprawy. Zamawiają kolejne piwo i zabijają czas. W boksie oprócz Peeleya siedzą dwie kobiety i jakiś facet. Stół jest zastawiony pustymi butelkami po piwie, a cała czwórka chrupie prażone orzeszki. Urok Blue & White polega na tym, że puste łupiny trafiają na podłogę. W drugim końcu lokalu brzdąka kapela i kilkanaście osób snuje się po parkiecie. Najwyraźniej Peeley nie jest typem tancerza. Tadeo wysyła mi wiadomość: „JP namierzony. Czekamy”. Siedzą tam jeszcze przez jakiś czas. Partner i ja obserwujemy, czekamy i denerwujemy się jak diabli. Kto wie, jak zakończy się awantura w barze pełnym pijanych idiotów, z których połowa ma karty członkowskie NRA2? Peeley i jego kumpel podchodzą do stołu bilardowego i szykują się do gry. Ich kobiety zostają przy stoliku, jedzą orzeszki i żłopią piwo. – Zaczynamy – rzuca Tadeo i odchodzi od baru. Przechodzi między stołami do bilardu i w odpowiednim momencie wpada na Peeleya, który w skupieniu pociera kredą końcówkę kija. – Co jest? – ryczy wściekle, gotowy skopać tyłek nielegalnemu imigrantowi. Zanim zdąży zamachnąć się kijem, Tadeo zadaje trzy szybkie ciosy, których prawdopodobnie nikt nie jest w stanie zauważyć. Lewy, prawy, lewy. Za każdym razem pięść ląduje na łuku brwiowym, gdzie najłatwiej rozciąć skórę. Peeley pada na podłogę i mija chwila, zanim odzyskuje przytomność. Kobiety krzyczą; przez chwilę panuje ogólne poruszenie i słychać podniesione głosy, jak zwykle przed bijatyką. Kumpel Peeleya nie reaguje od razu, ale w końcu bierze zamach kijem, celując w głowę Tadeo. Widząc to, Miguel postanawia interweniować i wali go pięścią w podstawę czaszki. Koleś dołącza do Peeleya na podłodze. Tadeo jeszcze przez chwilę okłada twarz Peeleya, po czym, pochylony, biegnie do męskiej toalety. Butelka z piwem przelatuje tuż nad jego głową i roztrzaskuje się o ścianę. Miguel biegnie zaraz za nim, odprowadzany wściekłymi okrzykami. Zatrzaskują za sobą
drzwi i wychodzą przez okno. Chwilę później wracają do pick-upa i jak gdyby nigdy nic odjeżdżamy. – Załatwione – rzuca Tadeo z tylnego siedzenia. Wyciąga prawą rękę, na której rzeczywiście widać krew. Krew Peeleya. Zatrzymujemy się w barze z burgerami i ostrożnie zbieram próbkę krwi. Zanim wracamy do miasta, jest już północ.
9 Potwór, który zabił siostry Fentress, związał sznurowadłami ich kostki i nadgarstki, a potem wrzucił je do stawu. Podczas autopsji Jenny, przy sznurowadle, którym skrępowano jej kostki, znaleziono kosmyk długich czarnych włosów. Zarówno ona, jak i Raley miały jasne włosy. W tamtym czasie Gardy miał długie czarne włosy – choć ich kolor zmieniał się z miesiąca na miesiąc – nic więc dziwnego, że ekspert ze stanowego laboratorium kryminalistycznego zeznał, że potwierdzono „zgodność”. Od przeszło wieku specjaliści wiedzą, że analiza włosa często bywa nieprecyzyjna, mimo to wciąż jest wykorzystywana przez władze i nawet przez FBI, kiedy nie ma lepszych dowodów, a trzeba przyskrzynić podejrzanego. Błagałem sędziego Kaufmana, żeby zlecił analizę DNA włosów Gardy’ego, ale odmówił. Powiedział, że to zbyt drogie. W sytuacji, gdy w grę wchodzi ludzkie życie! Kiedy w końcu pozwolono mi zapoznać się z dowodami, których praktycznie nie było, ukradłem dwucentymetrowy kawałek czarnego włosa. Nikt się nie zorientował. Wczesnym rankiem w poniedziałek wysyłam ekspresową przesyłkę z włosem Gardy’ego i próbką krwi Jacka Peeleya do laboratorium DNA w Kalifornii. To pilne zlecenie będzie mnie kosztowało sześć kawałków, ale idę o zakład, że dzięki temu znajdę prawdziwego mordercę.
10 Partner i ja jedziemy do Milo na kolejny wyczerpujący tydzień pełen kłamstw. Wprost nie mogę się doczekać, kiedy spojrzę na Glynnę Roston, sędziego przysięgłego numer osiem, i wyczytam z jej twarzy ukradkowy przekaz. Sala rozpraw jak zwykle pęka w szwach. Rozglądam się. Jedenasty dzień z rzędu Julie Fentress, matka bliźniaczek, siedzi w pierwszej ławce, tuż za stołem prokuratora. Przybyła ze swoją grupą wsparcia i wszyscy patrzą na mnie, jakbym to ja zamordował dziewczynki. Kiedy Trots otwiera aktówkę i przetrząsa jej zawartość, udając, że jest z niego jakiś pożytek, nachylam się w jego stronę i szepczę: – Obserwuj Glynnę Roston, sędzia przysięgły numer osiem, ale rób to dyskretnie, żeby nikt nie widział. Trots oczywiście da się przyłapać, bo Trots to tępak. Powinien dyskretnie obserwować przysięgłych, oceniać ich reakcje, czytać mowę ciała, wiedzieć, czy są czujni, zainteresowani, czy może wkurzeni; robić to wszystko, czego człowiek uczy się w trakcie procesu, kiedy interesuje go ława przysięgłych. Tyle że Trots już dawno sobie odpuścił. Gardy jest we względnie dobrym nastroju. Wyznał, że cieszy się z procesu, bo dzięki temu może wyjść z celi. Trzymają go zamkniętego w izolatce, zwykle przy zgaszonych światłach, bo wiedzą, że zabił bliźniaczki Fentress i już teraz powinien ponosić za to karę. Ja też się cieszę, bo w weekend Gardy wziął prysznic. Zabijamy czas, czekając na sędziego Kaufmana. Jest dziewiąta piętnaście, a prokuratora Huvera wciąż nie ma przy stole. Jego asystenci Hitlerjugend marszczą brwi bardziej niż zwykle. Coś jest na rzeczy. Pomocnik szeryfa podchodzi do mnie i szepcze: – Sędzia Kaufman chce się z panem spotkać w swoim gabinecie. Wygląda na to, że tak już będzie codziennie. Biegniemy do gabinetu sędziego, żeby kłócić się o coś, co chcemy zachować w tajemnicy przed publicznością. Tylko po co? Po dwóch tygodniach wiem, że jeśli Huver chce, by ludzie zobaczyli coś albo usłyszeli, zrobi wszystko, żeby do tego doprowadzić. Wpadam w zasadzkę. Na miejscu jest protokolantka sądowa, gotowa zapisać każde słowo. Kaufman krąży po pokoju w koszuli i krawacie; jego toga wciąż wisi na wieszaku. Huver z ponurą miną stoi przy oknie. Gdy tylko pomocnik szeryfa zamyka za mną drzwi, sędzia Kaufman rzuca na stół jakieś papiery.
– Proszę to przeczytać!. – Dzień dobry, sędzio – mówię, zgrywając cwaniaka. – Prokuratorze Huver. Żaden nie odpowiada. Papiery rzucone na stół to dwustronicowe oświadczenie, w którym osoba zeznająca pod przysięgą, w tym wypadku oszustka, twierdzi, że w piątkowy wieczór wpadła na mnie na gali MMA w mieście, a ja rozmawiałem z nią o sprawie i prosiłem, by przekazała swojej matce, która zasiada na ławie przysięgłych, że prokuratura nie ma żadnych dowodów, a ich świadkowie kłamią. Podpisała się w obecności notariusza jako Marlo Wilfang. – To prawda, panie Rudd? – cedzi Kaufman przez zaciśnięte zęby. Widać, że jest wkurzony. – No, może trochę. – Chce pan opowiedzieć swoją wersję wydarzeń? – pyta, choć wiem, że nie uwierzy w ani jedno moje słowo. – Przecież to jawna próba manipulowania ławą przysięgłych – mruczy Huver na tyle głośno, że każdy może go usłyszeć. – Chce pan wysłuchać mojej wersji wydarzeń czy powiesić mnie, jak Gardy’ego, niczego mi nie udowadniając? – rzucam wściekle. – Dość tego! – przerywa mi Kaufman. – Niech pan przestanie, panie Huver. Mówię, co mam do powiedzenia, niczego nie upiększając. Podkreślam, że nigdy nie spotkałem tej kobiety, nie znam jej – bo niby skąd miałbym ją znać? – i że to ona zaczepiła mnie w tłumie, zaczęła rozmowę i nie mogła się doczekać, aż wróci do Milo i stanie się gwiazdą procesu. Czasami trzeba się naprawdę natrudzić, żeby skazać mordercę. – Pisze, że to ja zainicjowałem rozmowę? – pytam, podnosząc głos. – Niby jak? Nie znam tej kobiety. Ona mnie zna, bo była w sali sądowej i obserwowała proces. Rozpoznała mnie. Niby jak ja miałbym ją rozpoznać? Czy to, co mówię, ma sens? Oczywiście, że ma, ale Huver i Kaufman nie zamierzają zmieniać zdania. Są przekonani, że właśnie mnie przydybali. Ich nienawiść do mnie i mojego klienta jest tak wielka, że nie dostrzegają oczywistych rzeczy. – Ta kobieta kłamie – mówię poirytowany. – Zaplanowała to wszystko. Wpadła na mnie, porozmawiała ze mną, złożyła pisemne oświadczenie, prawdopodobnie w pańskim biurze, Huver, i kłamie jak z nut. To krzywoprzysięstwo i obraza sądu. Niech pan coś zrobi, panie sędzio. – Proszę nie mówić mi… – Niech pan da spokój. Proszę w końcu ruszyć dupę i dla odmiany zrobić coś, jak należy. – Niech pan posłucha, panie Rudd – mówi, purpurowy na twarzy, gotów się na mnie zamierzyć. Chcę, żeby proces został unieważniony. Chcę sprowokować tych dwóch, żeby
zrobili coś naprawdę głupiego. – Żądam przesłuchania – mówię głośno i wyraźnie. – Niech sędziowie przysięgli opuszczą salę. Chcę, żeby ta młoda dama stanęła na miejscu dla świadka. Proszę pozwolić mi ją przesłuchać. Skoro tak bardzo chce wziąć udział w procesie, proszę bardzo. Jej matka jest stronnicza i niezrównoważona, więc żądam usunięcia jej z ławy przysięgłych. – Co jej pan powiedział? – pyta Kaufman. – Przecież wam powiedziałem, słowo po słowie. Powiedziałem jej to, co powtórzyłbym każdemu. Ten proces opiera się na powoływaniu kłamliwych świadków i braku wiarygodnych dowodów. Koniec, kropka! – Pan oszalał – rzuca Huver. – Chcę przesłuchania – niemal krzyczę. – Chcę, żeby ta kobieta została usunięta z ławy przysięgłych i nie zamierzam kontynuować, dopóki tak się nie stanie. – Grozi mi pan? – pyta Kaufman, czując, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli. – Nie, proszę pana. Obiecuję. Nie będę kontynuował. – W takim razie oskarżę pana o obrazę sądu i wpakuję za kratki. – Już to przerabiałem. Proszę bardzo, niech pan to zrobi, a proces zostanie unieważniony. Możemy wrócić tu za pół roku i rozpocząć na nowo całą tę szopkę. Nie wiedzą na pewno, czy byłem w więzieniu, ale domyślają się, że nie kłamię. Prawnicy tacy jak ja bezustannie igrają z zasadami etyki. Pobyt w więzieniu to jak medal za zasługi. Skoro muszę rozwścieczyć sędziego i go upokorzyć, niech i tak będzie. Na kilka minut zapada cisza. Protokolantka siedzi ze wzrokiem wbitym w podłogę i gdyby tylko mogła, wybiegłaby z gabinetu, po drodze przewracając kilka krzeseł. Huver obawia się takiego obrotu spraw. Przeraża go myśl, że sąd apelacyjny mógłby uchylić wyrok i nakazać ponowne rozpatrzenie sprawy. Nie chce znów przez to przechodzić. Marzy o tym, że pewnego dnia podjedzie w towarzystwie reportera pod więzienie Big Wheeler, gdzie znajdują się cele skazańców. Potraktują go tam po królewsku jak prawdziwą szychę – rewolwerowca, który rozwikłał zagadkę ohydnego zabójstwa i zadbał o karę śmierci dla Gardy’ego Bakera, zapewniając Milo upragnione zamknięcie sprawy. Zasiądzie w pierwszym rzędzie, tuż za kotarą, która w pewnej chwili zostanie dramatycznie odsunięta, odsłaniając Gardy’ego na noszach na kółkach, z podpiętymi do ramion rurkami. Po wszystkim on, Huver, znajdzie czas na rozmowę z dziennikarzami i z posępną miną opowie o brzemieniu, jakie spoczywa na nim z racji piastowanego urzędu. Musi tylko wziąć udział w egzekucji, co w tym miłującym śmierć stanie jest gorsze niż bycie trzydziestoletnią dziewicą. Stan przeciwko Gardy’emu Bakerowi to dla Dana Huvera godzina chwały. Dzięki temu procesowi jego kariera nabierze rozpędu. Będzie przemawiał na najważniejszych konferencjach organizowanych
w tanich kasynach. Zostanie ponownie wybrany. Tymczasem poci się jak mysz, bo wie, że przecenił swoje siły. Byli przekonani, że mają mnie w garści. Co za głupota! Oskarżenie mnie o wyimaginowane kontakty nie przysłuży się ich sprawie. Dla mnie to nic nowego. Wydali już wyrok na Gardy’ego, skazali go na śmierć i pomyśleli, że przy okazji mnie również dobiorą się do tyłka. – Według mnie, jest to próba manipulowania ławą przysięgłych – powtarza dramatycznie Huver. – Czemu mnie to nie dziwi? – odgryzam się. – Zajmiemy się tym później – mówi Kaufman. – Sędziowie przysięgli czekają. – Chyba jesteście głusi! – rzucam. – Nie zamierzam kontynuować, jeśli nie zgodzicie się na przesłuchanie. Proszę to zaprotokołować. Kaufman patrzy na Huvera i wygląda na to, że obaj tracą grunt pod nogami. Wiedzą, że jestem na tyle szalony, żeby zastrajkować i odmówić udziału w procesie, a gdy tak się stanie, może zostać unieważniony. Sędzia rzuca mi wściekłe spojrzenie. – Każę pana aresztować za obrazę sądu – ostrzega. – Proszę mnie zamknąć – odpowiadam drwiąco. Protokolantka zapisuje skrupulatnie każde słowo. – Proszę mnie zamknąć – powtarzam. Kaufman nie może jednak tego zrobić. Musi podjąć decyzję, a błędna decyzja może narazić wszystko na szwank. Jeśli trafię do więzienia, cały proces trafi szlag i nie da się go uratować. Sąd apelacyjny, najprawdopodobniej federalny, przyjrzy się poczynaniom Kaufmana i uzna, że doszło do zaniechań. Gardy potrzebuje prawdziwego prawnika, a nie mogę go bronić, siedząc w więzieniu. Tak więc wyświadczyli mi przysługę. Mija kilka sekund i emocje opadają. Uprzejmie, niemal słodko, zwracam się do Kaufmana: – Proszę posłuchać, nie może mi pan odmówić prawa do przesłuchania. Jeśli pan to zrobi, będę miał podstawy, żeby zwrócić się do sądu apelacyjnego. – Jakiego przesłuchania? – pyta łamiącym się głosem. – Chcę, żeby ta kobieta, Marlo Wilfang, stanęła na miejscu dla świadka, i chcę ją przesłuchać przy zamkniętych drzwiach. Próbujecie za wszelką cenę oskarżyć mnie o manipulowanie ławą przysięgłych, więc bierzmy się do roboty. Mam prawo się bronić. Odeślijcie sędziów przysięgłych do domu i poawanturujmy się trochę. – Nie mam zamiaru odsyłać ich do domu. – Zrezygnowany Kaufman pada na fotel. – W porządku. Może ich pan przez cały dzień trzymać pod kluczem. Mnie jest wszystko jedno. Ta dziewczyna was okłamała i robiąc to, wściubiła nos w proces. Nie ma mowy, żeby jej matka pozostała na ławie przysięgłych. Są podstawy do tego, żeby unieważnić proces, a już na pewno do tego, żeby w ciągu najbliższych
pięciu lat domagać się jego wznowienia. Wybór należy do was. Słuchają, bo są przerażeni i żałośnie niedoświadczeni. Ja wiem, co to unieważnienie procesu. Wiem, co to wznowienie. Wielokrotnie stałem na środku areny, gdzie stawką było ludzkie życie, a jeden błąd mógł wszystko zepsuć. Ci dwaj to nowicjusze. W ciągu siedmiu lat sędziowania Kaufman przewodniczył w dwóch procesach o morderstwo, za które grozi kara śmierci. Huver posłał do celi śmierci jednego człowieka, co dla tutejszego prokuratora jest powodem do wstydu. Dwa lata temu spartaczył sprawę do tego stopnia, że sędzia (nie Kaufman) był zmuszony unieważnić proces. Zarzuty zostały później oddalone. Teraz obaj siedzą po uszy w czymś, co ich przerosło, i właśnie popełnili fatalny błąd. – Kto przygotował to oświadczenie? – pytam. Cisza. – Posłuchajcie – mówię. – Język, którym zostało napisane, to język prawniczy. Żaden laik tak nie mówi. Przygotowano je w twoim biurze, Huver? Prokurator, starając się zachować spokój, choć na pierwszy rzut oka widać, że jest zrozpaczony, mówi coś, czego nawet Kaufman się nie spodziewa. – Panie sędzio, jeśli pan Rudd trafi do więzienia, Gardy’ego może bronić Trots. Słysząc to, parskam śmiechem. Kaufman wygląda, jakby ktoś go spoliczkował. – Ależ proszę bardzo – rzucam kpiarsko. – Od pierwszego dnia partaczycie tę sprawę. Róbcie tak dalej i załatwcie Gardy’emu wznowienie procesu. – Nie – odpowiada Kaufman. – Jak dotąd pan Trots nie odezwał się ani słowem i lepiej będzie, jeśli zostanie tam, gdzie jest, razem ze swoim głupim wyrazem twarzy. Choć to zabawne, spoglądam z powagą na Wysoki Sąd i na protokolantkę, która zapisuje każde słowo. – Proszę to wykreślić – warczy na nią Kaufman, kiedy dociera do niego znaczenie jego własnych słów. Co za kretyn! Proces często przypomina kiepski cyrk, w którym rozmaite numery wymykają się spod kontroli. Coś, co zaczęło się jak zabawna próba upokorzenia mnie, okazało się fatalnym pomysłem, przynajmniej dla nich. Nie chcę, żeby Huver wpadał na genialne pomysły – nie to, żebym miał się czym przejmować – więc żeby wytrącić go z równowagi, dolewam oliwy do ognia i mówię: – Ze wszystkich głupich rzeczy, które do tej pory powiedział pan w trakcie procesu, ta jest najgłupsza. Bennie Trots! Dobry żart. Chciałby pan, żeby zagrał pierwsze skrzypce. – Jakie jest pańskie stanowisko, panie Rudd? – pyta Kaufman. – Nie wrócę do sali rozpraw, dopóki nie przesłuchamy sędziego przysięgłego numer osiem, uroczej pani Glynny Roston. Jeśli rzeczywiście obraziłem Wysoki
Sąd, proszę posłać mnie do więzienia. Jeśli mam wybierać: unieważnienie procesu czy potrójny orgazm, wybieram to pierwsze. – Nie musi pan być ordynarny, panie Rudd. Huver zaczyna się wiercić i mamrocze: – No cóż, panie sędzio… Myślę, że możemy zająć się sprawą próby manipulowania ławą przysięgłych i wrócić do obrazy Wysokiego Sądu później, no wie pan… po procesie… czy jakoś tak. Osobiście wolałbym kontynuować przesłuchania świadków. To zupełnie niepotrzebne w tej chwili. – Więc po cholerę było to wszystko zaczynać? – pytam. – Jak klauni ekscytowaliście się rzekomą próbą manipulowania ławą przysięgłych, chociaż dobrze wiedzieliście, że ta cała Wilfang kłamie! – Proszę nie nazywać mnie klaunem – cedzi Kaufman przez zaciśnięte zęby. – Przepraszam, Wysoki Sądzie, to nie było do pana. Miałem na myśli klaunów w biurze prokuratora okręgowego, łącznie z nim samym. – Czy moglibyśmy rozmawiać jak cywilizowani ludzie? – odzywa się Kaufman. – Proszę wybaczyć – rzucam z całym sarkazmem, na jaki mnie stać. Huver podchodzi do okna i spogląda na rzędy nędznych budynków stojących wzdłuż głównej ulicy Milo. Kaufman cofa się pod stojącą za biurkiem biblioteczkę i patrzy na książki, których nigdy nie tknął. Atmosfera w gabinecie jest napięta. Trzeba szybko podjąć ważną decyzję i jeśli Kaufman popełni błąd, następstwa będą ciągnęły się latami. W końcu odwraca się i mówi: – Myślę, że lepiej będzie, jeśli przesłuchamy sędziego przysięgłego numer osiem, ale nie w sali rozpraw. Zrobimy to tu. To, co dzieje się później, jest częścią procesu, która irytuje obie strony, sędziów przysięgłych i obserwatorów. Przez resztę dnia siedzimy zamknięci w gabinecie Kaufmana, targując się i podniesionymi głosami omawiając szczegóły mojego rzekomego kontaktu z jednym z sędziów przysięgłych. Glynna Roston składa przysięgę, ale jest zbyt przerażona, by cokolwiek powiedzieć. Od razu zaczyna kłamać, mówiąc, że nie rozmawiała o sprawie ze swoją rodziną. W krzyżowym ogniu pytań atakuję ją z zapałem, który zdumiewa zarówno Kaufmana, jak i Huvera. Glynna Roston z płaczem opuszcza gabinet. Po niej wchodzi jej głupawa córka, panna Marlo Wilfang. Odpowiadając na niemrawe pytania Dana Huvera – który gra nawet poniżej własnych możliwości – powtarza swoją bajeczkę. Kiedy przychodzi moja kolej, prowadzę ją za rączkę dokładnie tam, dokąd chcę, i podrzynam jej gardło od ucha do ucha. Kilka minut później dziewczyna zanosi się płaczem i żałuje, że kiedykolwiek wypowiedziała moje imię. Nie ma wątpliwości, że kłamała w oświadczeniu. Nawet sędzia Kaufman pyta ją: – Jak to możliwe, że pan Rudd odnalazł panią w pięciotysięcznym tłumie,
skoro nigdy wcześniej nie widział pani na oczy? Dziękuję, Wysoki Sądzie. To był strzał w dziesiątkę. Z tego, co dziewczyna mówi, w piątek po gali wróciła do domu późnym wieczorem. Kiedy obudziła się w sobotę, zadzwoniła do matki, a ta natychmiast skontaktowała się z panem Danem Huverem. On już wiedział, co z tym zrobić. W sobotę po południu spotkali się w jego biurze, spisali oświadczenie i voilà! Gotowe! Huver mógł zaczynać. Wzywam go na świadka. Protestuje. Kłócimy się, ale Kaufman nie ma wyboru. Przesłuchuję Huvera przez godzinę i cały czas skaczemy sobie do oczu. Oświadczenie napisał jeden z jego asystentów. Przepisała jedna z jego sekretarek. Druga je poświadczyła. Następnie Huver przesłuchuje mnie i dochodzi między nami do kolejnych starć. Tymczasem sędziowie przysięgli czekają w pokoju narad. Idę o zakład, że zostali już wtajemniczeni przez Glynnę Roston i niewątpliwie obwiniają mnie o irytującą przerwę w procesie. Jakby mnie to obchodziło! Wciąż przypominam Kaufmanowi i Huverowi, że igrają z kobrą, która może w każdej chwili zaatakować. Jeśli Glynna Roston pozostanie na ławie przysięgłych, przysługuje mi prawo do odwołania się od decyzji sądu. Nie jestem pewien – przy apelacji nic nie jest pewne – ale widzę, że zaczynają się wahać i wątpić we własne osądy. Straszę ich unieważnieniem procesu. Oni jednak nie chcą o tym słyszeć. Nie dbam o to. Wszystko zostało zanotowane. Późnym popołudniem Kaufman postanawia wyłączyć panią Roston z ławy przysięgłych i zastąpić ją panią Mazy. Jeśli chodzi o panią Mazy, nie ma się czym ekscytować, nie jest lepsza od swojej poprzedniczki. Żaden z mieszkańców Milo nie jest od niej lepszy. Nawet gdyby wybrać dwunastu sędziów przysięgłych spośród tysiąca, każdy wyglądałby tak samo i głosował tak samo. Po co więc cały ten cyrk? Żeby wiedzieli, że ponoszą odpowiedzialność za to, co robią. Żeby przerazić ich scenariuszem, w którym obaj – prokurator i sędzia wybrani przez miejscowych – partaczą najgłośniejszą sprawę, o jakiej słyszeli mieszkańcy tej prowincjonalnej mieściny. Żeby zgromadzić amunicję na wypadek apelacji. I żeby mnie szanowali. Żądam, by Marlo Wilfang została oskarżona o krzywoprzysięstwo, ale prokurator ma dość. Domagam się, żeby została ukarana za obrazę sądu. Zamiast tego sędzia Kaufman przypomina mi, że to ja jestem oskarżony o lekceważenie postanowień sądu. I posyła po zastępcę szeryfa, z kajdankami. – Przepraszam, Wysoki Sądzie – mówię – ale zapomniałem, o co właściwie chodziło. To było dawno temu. – O to, że dziś rano odmówił pan udziału w procesie i zmarnował cały dzień, wykłócając się o członka ławy przysięgłych. A do tego obraził mnie pan. Jest tyle sposobów, żeby odpowiedzieć na te niedorzeczne zarzuty, ale przezornie trzymam język za zębami. Wysłanie mnie do więzienia za lekceważenie
postanowień sądu jeszcze bardziej skomplikuje sprawy i dostarczy mi dodatkowych argumentów w procesie apelacyjnym Gardy’ego. Do gabinetu wchodzi potężny mężczyzna. – Proszę zabrać pana Rudda do więzienia – instruuje go Kaufman. Huver stoi przy oknie, odwrócony plecami do wszystkiego i wszystkich. Nie chcę iść do pierdla, ale nie mogę się doczekać, aż opuszczę ten pokój. Zaczyna tu cuchnąć potem. Zastępca szeryfa skuwa mi ręce na plecach i wychodząc z gabinetu, spoglądam na Kaufmana. – Mam nadzieję, że jutro z samego rana będę mógł kontynuować jako obrońca mojego klienta. – Tak – odpowiada. Żeby przestraszyć ich jeszcze bardziej, dodaję: – Ostatnim razem, gdy w trakcie procesu trafiłem do więzienia, Sąd Najwyższy uchylił wyrok. Z dziewięciu lat do zera. Powinniście trochę poczytać i przygotować się. Kolejny osiłek dołącza do naszej małej parady. Prowadzą mnie tylnymi drzwiami, w głąb wąskiego korytarza, który codziennie przemierzam. Z jakiegoś powodu zatrzymujemy się na półpiętrze, podczas gdy zastępcy szeryfa mamroczą coś do krótkofalówek. Kiedy w końcu opuszczamy gmach sądu, mam wrażenie, że doszło do przecieku. Widząc mnie w kajdankach, prowadzonego siłą przez dwóch funkcjonariuszy, moi przeciwnicy zaczynają wiwatować. Ludzie z biura szeryfa ociągają się bez powodu, nie mogąc zdecydować, którym radiowozem pojechać. Tymczasem ja stoję, widoczny jak na dłoni, i uśmiecham się do swojej małej publiczności. Dostrzegam Partnera i krzyczę, że zadzwonię do niego później. Jest zmieszany i zaskoczony. Dla zabawy wpychają mnie na tylne siedzenie tego samego radiowozu, w którym siedzi Gardy – klient i jego adwokat jadą razem do pudła. Odjeżdżamy przy wtórze policyjnych syren i błyskach kogutów, żeby dać tej nieszczęsnej mieścinie przedstawienie, jakiego oczekuje. Gardy patrzy na mnie i pyta: – Gdzie pan się podziewał przez cały dzień? Nie zamierzam go okłamywać. Pokazuję mu skute ręce. – Kłóciłem się z sędzią – odpowiadam. – Zgadnij, kto wygrał? – Jak można wpakować prawnika do więzienia? – Sędzia może wszystko. – Pana też skażą na karę śmierci? Śmieję się, pierwszy raz od wielu godzin. – Nie, przynajmniej na razie. Gardy’ego bawi ta niecodzienna zmiana wydarzeń. – Polubi pan tamtejsze jedzenie – żartuje. – Na pewno. – Siedzący z przodu ludzie z biura szeryfa przysłuchują się naszej
rozmowie z zapartym tchem. – Był pan już kiedyś w więzieniu? – pyta mój klient. – Ależ tak, kilka razy. Mam smykałkę do wkurzania sędziów. – Czym pan wkurzył sędziego Kaufmana? – To długa historia. – Hm… mamy całą noc, prawda? Pewnie tak, chociaż wątpię, żeby zamknęli mnie w jednej celi z moim drogim klientem. Kilka minut później zatrzymujemy się przed budynkiem w stylu lat pięćdziesiątych, z płaskim dachem i kilkoma dobudówkami, które przywarły do ścian niczym złośliwe guzy. Byłem tu kilka razy, żeby spotkać się z Gardym, i wiem, że to okropne miejsce. Parkujemy. Nasi strażnicy wywlekają nas z samochodu i wpychają do ciasnego pomieszczenia, w którym ludzie z biura szeryfa obijają się, wykonują papierkową robotę i zgrywają twardzieli. Gardy znika gdzieś z tyłu, a gdy za moimi plecami otwierają się niewidzialne drzwi, słyszę wrzaski więźniów. – Sędzia Kaufman powiedział, że mogę wykonać dwa telefony – warczę na klawisza, który idzie w moją stronę. Mężczyzna zatrzymuje się, nie bardzo wiedząc, co zrobić z wkurzonym prawnikiem, przysłanym do więzienia za obrazę sądu. Po chwili wahania cofa się. Dzwonię do Judith i nawrzeszczawszy na jej recepcjonistkę, sekretarkę i praktykantkę, informuję moją byłą, że znowu jestem w pace i potrzebuję pomocy. Judith klnie siarczyście, przypomina mi, jak bardzo jest zajęta, i zgadza się mi pomóc. Dzwonię też do Partnera i przekazuję mu najświeższe nowiny. Strażnicy wręczają mi pomarańczowy kombinezon z napisem „Więzienie Miejskie Milo” na plecach. Przebieram się w obskurnej łazience; starannie wieszam na jednym wieszaku koszulę, krawat i garnitur. Wręczam go klawiszowi i mówię: – Proszę ich nie pognieść. Jutro muszę mieć je na sobie. – Może jeszcze wyprasować? – rzuca i ryczy ze śmiechu. Pozostali też parskają śmiechem, podczas gdy ja uśmiecham się jak zwyczajny, miły facet. – Co tam macie na kolację? – pytam po chwili. – Jest poniedziałek – stwierdza klawisz. – Dzień mielonki konserwowej. W poniedziałki jadamy mielonkę. – Wprost nie mogę się doczekać. Moja cela to betonowy bunkier o wymiarach trzy metry na trzy, cuchnący szczynami i potem. Na piętrowym łóżku leżą dwaj młodzi czarnoskórzy mężczyźni – jeden coś czyta, drugi drzemie. Nie ma trzeciego łóżka, wygląda więc na to, że przyjdzie mi spać na plastikowym krześle z dwoma ciemnobrązowymi plamami. Moi nowi kumple z celi nie sprawiają wrażenia przyjemniaczków. Nie chcę awantury, ale bycie pobitym w więzieniu, w trakcie procesu o zabójstwo, za które grozi kara śmierci, oznacza automatyczne unieważnienie procesu. Pomyślę o tym.
Ponieważ Judith robiła to już wcześniej, dokładnie wie, jak postępować. O siedemnastej składa do sądu federalnego wniosek na podstawie ustawy Habeas corpus3 z żądaniem postępowania przyspieszonego. Zwykle kocham sądy federalne. Wysyła również kopię wniosku do mojego ulubionego dziennikarza jednej z gazet. Informacja narobi niezłego szumu. Kaufman i Huver nawalili i drogo za to zapłacą. Czytelnik z pryczy niżej mówi, że chce porozmawiać, więc tłumaczę mu, dlaczego tu trafiłem. Uważa, że to zabawne – adwokat, który trafił do pierdla za to, że wkurzył sędziego. Jego kumpel z pryczy wyżej przewraca się na bok i chwilę później obaj mają niezły ubaw. Zanim się orientuję, udzielam im porad prawnych, a Bóg mi świadkiem, że obaj ich potrzebują. Godzinę później klawisz przychodzi z informacją, że mam gościa. Idę za nim labiryntem wąskich korytarzy i wchodzę do ciasnego pomieszczenia z alkomatem. To tu przywożą pijanych kierowców. Biskup wstaje i podajemy sobie ręce. Rozmawialiśmy przez telefon, ale nigdy się nie spotkaliśmy. Dziękuję mu, że przyszedł, i ostrzegam go. Mówi, że to pieprzy i że nie boi się miejscowych. Poza tym wie, jak się nie wychylać i nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Zna też szeryfa, miejscowych gliniarzy, sędziego – zwykła małomiasteczkowa gadka. Mówi, że próbował skontaktować się z Huverem i Kaufmanem, by powiedzieć im, że popełnili wielki błąd, ale nie może się do nich dodzwonić. Podobno naciska na szeryfa, żeby przenieśli mnie do lepszej celi. Im dłużej rozmawiamy, tym bardziej go lubię. To wojownik ulicy, zniszczony życiem, umęczony stary cap, który od dziesiątków lat użera się z gliniarzami. Nie zarobił ani grosza i wcale się tym nie przejmuje. Zastanawiam się, czy za dwadzieścia lat będę wyglądał tak jak on. – A testy DNA? – pyta. – Jutro próbki dotrą do laboratorium. Obiecali, że odeślą wyniki najszybciej, jak się da. – A jeśli to Peeley? – Rozpęta się piekło. Gość jest po mojej stronie, ale go nie znam. Rozmawiamy dziesięć minut i mówimy sobie „Do widzenia”. Kiedy wracam do celi, okazuje się, że moi nowi kumple rozpuścili wiadomość o tym, że siedzi z nimi prawnik, i chwilę później, wrzeszcząc, udzielam porad więźniom z całego bloku.
11 Zdrowy rozsądek nie zawsze jest moją mocną stroną, ale postanawiam nie wszczynać awantury z Fonzem i Frogiem, moimi nowymi wspólnikami. Przez całą noc siedzę na krześle i próbuję się zdrzemnąć. Nic to nie daje. Powiedziałem „nie” mielonce konserwowej na kolację i podziękowałem za cuchnące jajka i zimnego tosta na śniadanie. Na szczęście nikt nie mówi nic o prysznicu. Przynoszą mi mój garnitur, koszulę, krawat, buty i skarpety i szybko się ubieram. Żegnam się z kumplami z celi, którzy – mimo rozdawanych przeze mnie godzinami cennych porad – najbliższych kilka lat spędzą za kratkami. Tym razem Gardy i ja jedziemy do sądu osobno. Tego dnia tłum moich przeciwników jest znacznie większy i gwiżdże ochoczo, gdy skutego wywlekają mnie z samochodu. W korytarzu czeka na mnie Partner. Trafiłem na trzecią stronę porannego wydania „Chronicle”, lokalnego dziennika. Nic wielkiego – Rudd po raz kolejny znalazł się w więzieniu. Idę za woźnym sądowym do gabinetu sędziego Kaufmana, który czeka na mnie w towarzystwie Huvera. Obaj uśmiechają się znacząco, ciekawi, jak przetrwałem noc. Przemilczam kwestię więzienia i słowem nie wspominam o tym, że nie spałem, nie jadłem i od dawna się nie kąpałem. Jestem w jednym kawałku i aż się palę do roboty, co najwyraźniej ich irytuje. To wszystko zabawa, w której stawką jest życie Gardy’ego. Tuż za mną do gabinetu wpada strażnik sądowy. – Przepraszam, panie sędzio, ale jest tu człowiek z Marschals Service, który twierdzi, że dziś o godzinie jedenastej ma się pan stawić w sądzie federalnym – mówi. – Pan również, panie Huver. – Po jaką cholerę? – rzuca Kaufman. – Chodzi o to, panie sędzio, że mój adwokat złożył wczoraj wniosek o postępowanie przyspieszone, żeby wyciągnąć mnie z więzienia. Wy zaczęliście tę dziecinadę, więc muszę ją dokończyć. – Jest wezwanie do sądu? – pyta Huver. Strażnik sądowy wręcza mu jakieś papiery. Huver i Kaufman przeglądają je pospiesznie. – To nie jest wezwanie – zauważa Kaufman. – To wiadomość od sędziego Samsona. Myślałem, że on nie żyje. Nie ma prawa wzywać mnie na żadne przesłuchania! – Od przeszło dwudziestu lat jest niespełna rozumu – rzuca z ulgą Huver. –
Nigdzie nie jadę. Jesteśmy w trakcie procesu. Nie myli się co do Samsona. Gdyby prawnicy mogli głosować na najbardziej pomylonego sędziego federalnego, Arnie Samson zwyciężyłby przytłaczającą większością głosów. Ale tak się składa, że jest moim szalonym przyjacielem i już nieraz wyciągał mnie z więzienia. – Powiedz temu z Marschals Service, żeby spadał – zwraca się Kaufman do strażnika sądowego. – Jeśli będzie sprawiał kłopoty, niech nasz szeryf go aresztuje. To go dopiero wkurzy, co? Szeryf aresztujący gościa z Marschals Service. Ha! Idę o zakład, że to byłby pierwszy taki przypadek. Tak czy siak, nigdzie się nie wybieramy. Mamy tu proces do wznowienia. – Po co biegł pan z tym do sądu federalnego? – pyta mnie Huver. – Bo nie lubię być w więzieniu. Co za głupie pytanie! Zastępca szeryfa wychodzi, a Kaufman oznajmia: – Cofam zarzut o obrazę sądu. W porządku, panie Rudd? Myślę, że jedna noc w pierdlu to wystarczająca kara za pańskie zachowanie. – Z pewnością wystarczy, żeby unieważnić proces albo uchylić decyzję – mówię. – Nie kłóćmy się o to – ucina Kaufman. – Możemy kontynuować? – To pan jest sędzią. – A co z przesłuchaniem w sądzie federalnym? – Prosi mnie pan o udzielenie porady prawnej? – odgryzam się. – Ależ skąd! – Ignorujecie wezwanie na własne ryzyko. Sędzia Samson może kazać was zamknąć na noc lub dwie. To dopiero byłby ubaw.
12 W końcu wracamy do sali rozpraw, potrzeba jednak chwili, żeby wszyscy zajęli miejsca. Kiedy do sali wchodzą sędziowie przysięgli, staram się na nich nie patrzeć. Wszyscy wiedzą, że spędziłem noc w więzieniu, i idę o zakład, że zachodzą w głowę, jak udało mi się przetrwać. Tym bardziej udaję, że nic się nie stało. Sędzia Kaufman przeprasza za opóźnienia i mówi, że czas zabrać się do roboty. Zerka na Huvera, a ten wstaje. – Wysoki Sądzie, oskarżenie zakończyło przedstawianie materiału dowodowego – oznajmia. To amatorska zagrywka, żeby jeszcze bardziej uprzykrzyć mi życie. Słysząc to, zrywam się z krzesła i rzucam wściekle: – Wysoki Sądzie, można było poinformować mnie o tym wczoraj albo nawet dziś rano. – Obrona jest proszona o wezwanie pierwszego świadka – warczy Kaufman. – Nie jestem gotowy. Mam kilka wniosków. Chciałbym je z panem omówić. Kaufman nie ma wyjścia, musi przeprosić ławę przysięgłych. Przez kolejne dwie godziny sprzeczamy się o to, czy prokuratura przedstawiła wystarczającą ilość dowodów, żeby kontynuować. Powtarzam te same argumenty. Kaufman wydaje te same orzeczenia. Żeby nikt niczego nie przeoczył. Pierwszym świadkiem, którego powołuję, jest zaniedbany, strachliwy chłopak, który do złudzenia przypomina mojego klienta. Ma na imię Wilson, jest piętnastoletnim wyrzutkiem, ćpunem i w zasadzie bezdomnym dzieciakiem, który, gdy jest chory, sypia u ciotki w garażu. To nasza gwiazda! Siostry Fentress zaginęły około szesnastej w środowe popołudnie. Wyjechały ze szkoły na rowerach, ale nie dotarły do domu. Około osiemnastej rozpoczęto poszukiwania, które w miarę upływu czasu prowadzono na coraz większą skalę. Przed północą miasteczko ogarnęła panika i wszyscy mieszkańcy szukali dziewczynek. Ich ciała znaleziono w zanieczyszczonym stawie następnego dnia, około południa. Mam sześciu świadków: Wilsona i pięciu innych, którzy zeznają, że w tamto środowe popołudnie Gardy był z nimi od czternastej do późnego wieczora. Siedzieli w miejscu zwanym Jamą, opuszczonej żwirowni, pośród gęstych lasów na południe od Milo. To ustronna kryjówka dla wagarowiczów, uciekinierów, bezdomnych dzieciaków, ćpunów, drobnych przestępców i pijaków. Bywa, że
przychodzą tu starsi kolesie, którym nie chce się pracować, ale głównie jest to schronienie dla nastolatków, których losem nikt się nie interesuje. Śpią w przybudówkach, dzielą się kradzionym jedzeniem, alkoholem, biorą narkotyki, o jakich w życiu nie słyszałem, uprawiają przygodny seks i generalnie marnują czas na rzeczy nieuchronnie zbliżające ich do śmierci albo więzienia. Tam właśnie był Gardy, kiedy ktoś uprowadził i zamordował bliźniaczki Fentress. Mamy więc alibi: są świadkowie, którzy mogą poświadczyć, gdzie tamtego dnia przebywał mój klient. A może nie? Sędziowie przysięgli są podejrzliwi, jeszcze zanim Wilson staje na miejscu dla świadka i zostaje zaprzysiężony. Na tę okazję ma na sobie to, co zwykle – brudne spodnie z mnóstwem dziur, znoszone glany, zielony T-shirt z logo jakiejś acidrockowej grupy i zawiązaną na szyi fioletową bandanę. Włosy nad uszami ma ogolone i z dumą prezentuje jaskrawopomarańczowego irokeza. Ma też imponująca kolekcję tatuaży i kolczyków. Ponieważ dzieciak znalazł się w zupełnie obcym środowisku, kryje się za bezczelnym uśmieszkiem, na którego widok człowiek ma ochotę go spoliczkować. – Zachowuj się normalnie – powiedziałem mu. No i, niestety, tak właśnie się zachowuje. Nie uwierzyłbym w ani jedno jego słowo, chociaż mówi prawdę. Tak jak ćwiczyliśmy, krok po kroku omawiamy środowe popołudnie. Huver niszczy go w krzyżowym ogniu pytań. Masz piętnaście lat, synu, dlaczego nie byłeś w szkole? Paliłeś trawkę razem z oskarżonym. To chcesz powiedzieć ławie przysięgłych? Piliście i ćpaliście. Banda nierobów, co? Wilson nieudolnie próbuje wszystkiemu zaprzeczyć. Po piętnastu minutach pastwienia się nad nim jest kompletnie zdezorientowany i boi się, że jeszcze chwila, i sam zostanie o coś oskarżony. Huver atakuje go jak łobuz, który terroryzuje dzieci na placu zabaw. Ponieważ jednak nie należy do najbystrzejszych, posuwa się za daleko. Przystawił Wilsonowi nóż do gardła i z każdym kolejnym pytaniem dociska go coraz bardziej. Pyta go o daty – skąd może być pewien, że to była tamta środa w marcu? Macie tam w Jamie kalendarz? – Tak naprawdę nie masz pojęcia, o której środzie mówisz, prawda? – pyta głośno. – Wiem, o której, proszę pana – odpowiada Wilson i pierwszy raz robi to grzecznie. – Skąd? – Bo przyszli tam policjanci i mówili, że szukają dwóch małych dziewczynek. To było tamtego dnia. Gardy był tam przez całe popołudnie. – Jak na bezmózga Wilson udziela idealnej odpowiedzi. Dokładnie tak, jak ćwiczyliśmy. Wygląda na to, że gdy w Milo dochodzi do przestępstwa poważniejszego niż śmiecenie na ulicy, gliniarze natychmiast jadą do Jamy i stawiają ludziom zarzuty.
Dręczą potencjalnych podejrzanych. Żwirownia znajduje się pięć kilometrów od stawu, w którym znaleziono bliźniaczki Fentress. To oczywiste, że żaden z bywalców Jamy nie ma środka transportu innego niż własne nogi, a jednak policja stale się tam panoszy. Gardy twierdzi, że pamięta, jak gliniarze wypytywali o zaginione dziewczynki. Naturalnie gliniarze nie pamiętają, że rozmawiali z nim w Jamie. To jednak bez znaczenia. Ława przysięgłych i tak nie wierzy w ani jedno słowo Wilsona. Mój kolejny świadek jest jeszcze mniej wiarygodny. Nazywają ją Lolo. To biedna dziewczyna, która odkąd sięga pamięcią, mieszka pod mostami i w przepustach. Chłopcy ją chronią i w zamian za to z nimi sypia. Ma dziewiętnaście lat i nie ma szans, żeby dożyła dwudziestu pięciu. Nie po tej stronie krat. Sędziowie przysięgli są zniesmaczeni jej licznymi tatuażami, jeszcze zanim zostaje zaprzysiężona. Pamięta tę szczególną środę, pamięta gliniarzy, którzy wpadli do Jamy, i pamięta, że Gardy był tam przez całe popołudnie. Huver wprost nie może się doczekać, kiedy przypomni, że dziewczyna była dwukrotnie aresztowana za kradzież sklepową. Kradła jedzenie! Co robić, kiedy człowiek jest głodny? W ustach Huvera brzmi to tak, jakby zasługiwała na karę śmierci. Brniemy dalej. Jednego po drugim wzywam świadków, którzy zapewniają Gardy’emu alibi i mówią prawdę, a Huver sprawia, że wychodzą na przestępców. Oto szaleństwo i niesprawiedliwość systemu. Świadkowie Huvera, ludzie zeznający przeciwko mojemu klientowi, roztaczają wokół siebie aurę prawdomówności, jakby zostali uświęceni przez władze. Gliniarze, eksperci, nawet donosiciele, którzy zostali umyci i odziani w eleganckie ubrania, stają na miejscu dla świadków i kłamią, próbując pogrążyć mojego klienta. Tymczasem świadkowie, którzy znają i mówią prawdę, są dyskredytowani i ośmieszani. Jak w wielu innych procesach, również w tym nie chodzi o prawdę. Tu chodzi o zwycięstwo. A żeby wygrać, nie mając dowodów rzeczowych, Huver musi kłamać i atakować prawdę, jak gdyby jej nienawidził. Mam sześciu świadków, którzy przysięgają, że mojego klienta nie było w pobliżu miejsca, gdzie popełniono zbrodnię, ale wszyscy zostają wyśmiani. Huver ma ponad dwudziestu świadków. Gliniarze, prokurator i sędzia wiedzą, że wszyscy oni kłamią, a jednak łykają ich kłamstwa, jakby to było Pismo Święte.
13 Pokazuję sędziom przysięgłym mapę ich pięknego miasteczka. Jama jest daleko od stawu, nie ma mowy, żeby Gardy był w obu miejscach w czasie, gdy zamordowano dziewczynki. Nie wierzą mi, bo są przekonani, że Gardy jest członkiem kultu szatana i dopuszczał się rozmaitych ekscesów seksualnych. Nie ma dowodów na to, że siostry Fentress zostały zgwałcone, a jednak każdy burak w tym przeklętym miejscu wierzy, że Gardy wykorzystał je i zamordował. O północy leżę na nierównym łóżku w obskurnym motelu, ze spluwą kalibru dziewięć milimetrów u boku, gdy dzwoni telefon. To laboratorium DNA w San Diego. Krew, którą Tadeo brutalnie wytoczył z czoła Jacka Peeleya, pasuje do włosów zaplątanych w sznurowadła, którymi skrępował kostki Jenny Fentress, lat jedenaście.
14 N ie mogę zasnąć. Nie mogę nawet zamknąć oczu. Jest jeszcze ciemno, kiedy Partner i ja wyjeżdżamy z motelu. Docieramy do Milo przed wschodem słońca. Spotykam się z Biskupem w jego kancelarii, podczas gdy miasteczko powoli budzi się do życia. Biskup dzwoni do sędziego Kaufmana do domu i wyciąga go z łóżka. O ósmej rano, razem z Huverem i protokolantką, spotykamy się w gabinecie sędziego. Wszystko, co się wydarzy, zostanie zapisane. Przedstawiam swoje propozycje. Jeśli nie przerwą procesu, nie oddalą sprawy i nie odeślą wszystkich do domu – a tego właśnie oczekuję – to (1) wyślę Jackowi Peeleyowi wezwanie do sądu, ściągnę go tu, postawię na miejscu dla świadka i zdemaskuję jako mordercę; albo (2) przekażę prasie szczegóły badania DNA; albo (3) poinformuję ławę przysięgłych o wszystkim, czego się dowiedziałem; albo (4) zrobię wszystkie z powyższych rzeczy; albo (5) nie zrobię nic, pozwolę, żeby skazali Gardy’ego, i zniszczę ich przy apelacji do sądu wyższej instancji. Chcą wiedzieć, w jaki sposób zdobyłem próbkę krwi Jacka Peeleya, ale nie muszę im odpowiadać. Przypominam tylko, że przez ostatnie dziesięć miesięcy błagałem, żeby przesłuchali Peeleya i pobrali do badania próbkę jego krwi, ale nie chcieli mnie słuchać. Mieli przecież Gardy’ego, jednego z żołnierzy szatana. Po raz dziesiąty tłumaczę, że Peeley (1) znał dziewczynki; (2) był widziany w okolicach stawu, kiedy zaginęły; i (3) właśnie zakończył długi, burzliwy związek z ich matką. Są zdumieni, oszołomieni, momentami mówią bez ładu i składu. Ich fałszywe, wyssane z palca oskarżenie padło. Mają niewłaściwego człowieka! Praktycznie wszyscy prokuratorzy mają tę samą wadę genetyczną: nie dostrzegają oczywistych rzeczy, dopóki ktoś nie podetknie im ich pod nos. Kurczowo trzymają się swoich teorii. Wiedzą, że mają rację, bo żyją w tym przekonaniu od miesięcy, a może nawet od lat. „Wierzę, że mam słuszność” to jedna z ich ulubionych formułek, którą powtarzają uparcie nawet wówczas, gdy prawdziwy zabójca staje przed nimi z krwią na rękach i mówi: „Ja to zrobiłem”. Ponieważ nasłuchałem się już w życiu podobnych bzdur, próbowałem wyobrazić sobie, co w tej sytuacji powie Huver. Ale kiedy stwierdza: „Możliwe, że Gardy Barker i Jack Peeley działali razem”, wybucham śmiechem. – Żartuje pan? – pyta Kaufman. – Cudownie! – mówię. – Po prostu pięknie! Dwóch facetów, którzy się nigdy nie spotkali, jeden osiemnastoletni, drugi trzydziestopięcioletni, na pół godziny
łączą siły, żeby zamordować dwie dziewczynki, po czym rozchodzą się, każdy w swoją stronę, i obiecują sobie w duchu, że nigdy w życiu nie puszczą pary z ust. To pan powie w sądzie apelacyjnym? – Wcale by mnie to nie zdziwiło – odpowiada Huver, drapiąc się po brodzie, jakby jego mózg pracował na najwyższych obrotach, przetwarzając nowe fakty i tworząc nowe teorie. Kaufman wciąż rozdziawia usta ze zdumienia, w końcu się odzywa: – Chyba nie mówisz poważnie, Dan. – Chcę kontynuować – odpowiada prokurator. – Uważam, że Gardy Baker był zamieszany w tę zbrodnię. Mogę uzyskać wyrok skazujący na śmierć. Aż żal patrzeć, jak brnie w to dalej, chociaż wie, że się myli. – Niech no zgadnę – rzucam. – Wierzy pan, że ma pan słuszność. – Oczywiście, że tak. Chcę kontynuować proces. Mogę uzyskać wyrok skazujący na śmierć – powtarza. – Pewnie, że pan może. Przecież skazanie kogoś jest ważniejsze niż sprawiedliwość – odpowiadam ze spokojem, który zaskakuje mnie samego. – A zatem proszę go skazać. Przez następne dziesięć lat będziemy się ciągać po sądach apelacyjnych, Gardy będzie siedział w celi śmierci, a prawdziwy morderca będzie chodził po ulicach. Aż pewnego dnia któryś z sędziów federalnych przejrzy na oczy i będziemy mieli kolejne spektakularne oczyszczenie z zarzutów. Pan, prokuratorze, i pan, panie sędzio, wyjdziecie na idiotów z powodu tego, co się tu dzieje. – Chcę kontynuować. – Huver brzmi jak zdarta płyta. – Chyba pójdę z tym do prasy – mówię. – Pokażę im wyniki testów DNA. Nagłośnią sprawę i zrobią z was dwóch pajaców, którzy dalej ciągną tę sprawę. Tymczasem Jack Peeley zapadnie się pod ziemię. – Skąd wziął pan próbkę DNA? – pyta Kaufman. – W ubiegłą sobotę Peeley wdał się w bójkę w barze Blue and White. Koleś, który rozkwasił mu twarz, pracuje dla mnie. Osobiście starłem z jego kłykci krew Peeleya i wysłałem do laboratorium, razem z próbką włosów, którą pobrałem wcześniej. – To manipulowanie dowodami – oburza się Huver, jak można się było spodziewać. – Proszę zatem mnie pozwać albo po raz kolejny wysłać do więzienia. To koniec imprezy, Dan, pogódź się z tym! – Chcę zobaczyć wyniki testów – mówi Kaufman. – Dostanę je jutro. Laboratorium znajduje się w San Diego. – Do tego czasu ogłaszam przerwę.
15 T ego samego dnia sędzia i prokurator spotykają się w tajemnicy. Nie jestem zaproszony na to spotkanie. Procedury zabraniają takich tajnych zgromadzeń, ale i tak się zdarzają. Ci dwaj na gwałt potrzebują planu awaryjnego. Wiedzą już, że jestem szalony i nie żartuję, mówiąc, że przekażę prasie wyniki testów DNA. Ale nawet w tej koszmarnej godzinie bardziej przejmują się polityką niż dociekaniem prawdy. Zależy im tylko na tym, żeby zachować twarz. Partner i ja wracamy do miasta i przez resztę dnia pracuję nad innymi sprawami. Przekonuję laboratorium, żeby przesłali wyniki sędziemu Kaufmanowi, tak więc przed południem zna już prawdę. O osiemnastej dostaję telefon. Jack Peeley został aresztowany. Nazajutrz rano spotykamy się w gabinecie sędziego Kaufmana, a nie w sali sądowej, gdzie jest nasze miejsce. Oddalenie zarzutów byłoby kompromitacją systemu, sędzia i prokurator zdecydowali więc, że zrobią to za zamkniętymi drzwiami, najszybciej, jak się da. Ja i Gardy siedzimy przy stole i słuchamy, jak Dan Huver chłodno i powściągliwie informuje nas o wycofaniu zarzutów. Podejrzewam, że gdyby mógł, ciągnąłby tę sprawę, w którą tak mocno wierzy, ale Kaufman powiedział stanowcze „nie”. Uświadomił mu, że to już koniec imprezy. „Wycofajmy się w porę i pozbądźmy się stąd tego radykalnego drania i jego przygłupiego klienta”. Po podpisaniu dokumentów Gardy jest wolnym człowiekiem. Tak, wiem, ostatni rok spędził w ciężkim więzieniu. Ale w naszym systemie niewinny człowiek, który odsiedział rok, może mówić o wyjątkowym szczęściu. Tysiące innych spędzają za kratami dziesiątki lat. Gardy jest oszołomiony. Nie ma pojęcia, dokąd pójść ani co zrobić. Kiedy wychodzimy z gabinetu Kaufmana, wręczam mu dwie dwudziestodolarówki i życzę szczęścia. Gliniarze podrzucą go do więzienia, żeby odebrał swoje rzeczy, a stamtąd matka zabierze go gdzieś, gdzie będzie bezpieczny. Nigdy więcej go nie zobaczę. Chłopak nie dziękuje, bo nie wie, co powiedzieć. Nie chcę go obejmować, ponieważ ubiegłego wieczoru nie brał prysznica. Mimo to ściskamy się pospiesznie w wąskim korytarzu pod czujnym okiem dwóch strażników. – To już koniec, Gardy – powtarzam, ale on mi nie wierzy. Najwyraźniej wieści się już rozeszły, bo przed sądem czeka na nas prawdziwy
tłum. Mieszkańcy Milo nie uwierzą, że ktoś inny, nie Gardy, zabił bliźniaczki Fentress, chociaż na to wskazują dowody. Tak to jest, kiedy gliniarze, kierując się przeczuciem, pojawiają się w niewłaściwym miejscu, biorą z sobą dziennikarzy i rozpowszechniają plotki. Niedługo potem dołącza do nich prokurator i zanim człowiek się obejrzy, dochodzi do samosądu. Wymykam się bocznym wyjściem, gdzie czeka na mnie Partner. Bez żadnej eskorty biegniemy do samochodu i kiedy odjeżdżamy spod gmachu sądu, na przedniej szybie lądują dwa pomidory i jajko. Mogę się tylko roześmiać. Po raz kolejny wyjeżdżam z miasteczka w wielkim stylu.
CZĘŚĆ DRUGA
JASKINIA GRZMOTÓW
1 Bogaci ludzie unikają celi śmierci. Link Scanlon nie miał tyle szczęścia, choć trudno w tym mieście o trzy osoby, które przejmowałyby się Linkiem lub jego szczęściem. Mieszka tu około miliona ludzi i kiedy Link został skazany i uwięziony, praktycznie wszyscy poczuli swego rodzaju ulgę. Handel narkotykami okazał się ciężkim ciosem, choć wkrótce zapomniano o całej sprawie. Zamknięto kilka klubów ze striptizem, co ucieszyło wiele młodych żon. Rodzice nastoletnich córek powtarzali sobie, że ich pociechy są bezpieczniejsze. Właściciele drogich sportowych samochodów odetchnęli z ulgą, gdy liczba kradzieży aut gwałtownie spadła. Przede wszystkim jednak policja i pracownicy wydziału antynarkotykowego odprężyli się i czekali na spadek przestępczości. Ten nastąpił, ale nie trwał długo. Za zabicie sędziego Link został skazany przez nieprzekupną ławę przysięgłych na karę śmierci. Wkrótce po tym, jak trafił do celi śmierci, znaleziono ciało jego obrońcy. Przyczyną śmierci było uduszenie. Przypuszczam więc, że członkowie izby adwokackiej również odetchnęli z ulgą, kiedy Link trafił za kratki. Po namyśle stwierdzam jednak, że musiało być co najmniej kilkaset osób, które naprawdę tęskniły za Linkiem; wśród nich przedsiębiorcy pogrzebowi, striptizerki, przemytnicy narkotyków, właściciele dziupli i nieuczciwi gliniarze. Teraz to jednak bez znaczenia. To było sześć lat temu i, jak się okazało, nawet zza krat Link był w stanie kierować większością swoich interesów. Jedyne, czego chciał, to być gangsterem, kimś pokroju Ala Capone, żądnym krwi, brutalnym i bogatym. Jego ojciec był przemytnikiem alkoholu, który zmarł na marskość wątroby. Matka wielokrotnie wychodziła za mąż, nie były to jednak dobre wybory. Nieograniczany zwyczajnym, rodzinnym życiem Link w wieku dwunastu lat zaczął się pojawiać na ulicach i wkrótce opanował sztukę drobnej kradzieży. W wieku piętnastu lat miał swój gang i sprzedawał w liceach trawkę i pornosy. Jako szesnastolatek został aresztowany, otrzymał upomnienie i tak oto rozpoczął się jego długi i burzliwy związek z wymiarem sprawiedliwości. Do dwudziestego roku życia miał na imię George. Nie pasowało mu ono, więc przyjmował i porzucał kolejne pseudonimy, wśród których były takie perełki jak Bicz czy Boss. W końcu zdecydował się na Linka, ponieważ on, George Scanlon, był często łączony z różnymi przestępstwami. Ksywka spodobała się mu do tego stopnia, że wynajął prawnika, żeby ją zalegalizować. Link Scanlon – żaden tam inicjał drugiego imienia czy upchnięta na końcu litera. Wraz z nowym imieniem
otrzymał nową tożsamość. Był nowym człowiekiem, który chciał coś udowodnić. Miał ambicję zostać najtwardszym gangsterem w mieście i całkiem nieźle mu to wychodziło. Zanim skończył trzydzieści lat, jego oprychy zabijały regularnie, a on przejął lokalny interes i zmonopolizował rynek handlu narkotykami. Przesiedział w celi śmierci zaledwie sześć lat. Egzekucja została zaplanowana na dziś, na dwudziestą drugą. Sześć lat w celi śmierci to niedługo. Zwykle – przynajmniej w tym stanie – apelacje ciągną się czternaście lat, zanim wyrok zostanie wykonany. W najkrótszym przypadku oczekiwanie trwało dwa lata, ale skazany sam błagał o zastrzyk. Uczciwie będzie powiedzieć, że sprawa Linka została przyspieszona, czy, jak kto woli, usprawniona. Zabij sędziego, a wszyscy inni sędziowie poczują się urażeni. Większość wniosków Linka o odroczenie egzekucji odrzucano. Wyrok skazujący na śmierć został w postępowaniu apelacyjnym podtrzymany, podtrzymany i jeszcze raz podtrzymany. Wszystkie orzeczenia były jednomyślne i nikt nie kwestionował decyzji pozostałych sędziów – ani stanowych, ani federalnych. Sąd Najwyższy odmówił rozpatrzenia sprawy. Link wkurzył tych, którzy trzęsą systemem, i dziś wieczorem system dokona ostatecznej zemsty. Nagy, tak brzmiało nazwisko sędziego, którego zabił Link. Wprawdzie to nie on pociągnął za spust, ale to on rozesłał wieści, że chce śmierci sędziego. Zadanie przypadło Knucklesowi, płatnemu zabójcy, który załatwił wszystko, jak należy. Sędzia Nagy i jego żona zostali znalezieni w łóżku, w piżamach, z ranami postrzałowymi głowy. Wkrótce Knucklesowi rozwiązał się język, a policja miała podsłuch w odpowiednim miejscu. Spędził w celi śmierci dwa lata, zanim został znaleziony z ustami i gardłem pełnym granulatu do udrażniania rur. Gliniarze przesłuchiwali Linka, ale ten przysięgał, że nie miał o niczym pojęcia. Co takiego zrobił sędzia Nagy? Był surowym człowiekiem, stojącym na straży prawa i porządku publicznego. Nienawidził narkotyków i słynął z tego, że wyciągał surowe konsekwencje wobec ludzi, którzy nimi handlowali. Zamierzał skazać dwóch zaufanych ludzi Linka – jeden z nich był jego kuzynem – na sto lat, i to rozjuszyło Scanlona. To on rządził tym miastem, nie Nagy. Od lat chciał sprzątnąć sędziego, pozbyć się go na dobre. Zabij sędziego, umyj ręce, a świat będzie wiedział, że rzeczywiście stoisz ponad prawem. Po tym, jak zamordowano adwokata Linka, wszyscy zgodnie uważali, że podejmując się tej sprawy, jestem głupcem. Jeśli nawalę, niewykluczone, że znajdą mnie na dnie jeziora. Ale to było sześć lat temu, a Link i ja całkiem nieźle się dogadujemy. Wie, że próbowałem uratować mu życie. Dlatego mnie oszczędzi. Zresztą co mu to da, jeśli zabije swojego ostatniego obrońcę?
2 Partner i ja podjeżdżamy pod główną bramę Big Wheeler, stanowego więzienia o zaostrzonym rygorze, dokąd trafiają więźniowie z wyrokiem śmierci i gdzie odbywają się egzekucje. Strażnik podchodzi do drzwi od strony pasażera. – Nazwiska? – pyta. – Rudd, Sebastian Rudd. Mam się spotkać z Linkiem Scanlonem. – Jasne. – Strażnik nazywa się Harvey. Zwykle zamieniamy ze sobą kilka słów, ale nie dziś wieczorem. Dziś więzienie Big Wheeler jest zamknięte i w powietrzu wyczuwa się napięcie. Czas na egzekucję! Po drugiej stronie drogi protestujący ze świecami śpiewają jakąś pełną powagi pieśń, podczas gdy inni wykrzykują słowa poparcia dla kary śmierci. I tak w kółko. Wzdłuż autostrady stoją zaparkowane wozy transmisyjne. Harvey bazgrze coś na podkładce do pisania. – Blok dziewiąty – mówi, a kiedy ruszamy, pochyla się w moją stronę i szepcze: – Jakie macie szanse? – Marne – odpowiadam. Jedziemy za więziennym pick-upem, na którego pace stoją uzbrojeni strażnicy; drugi samochód jedzie za nami. Światła reflektorów niemal nas oślepiają, kiedy wleczemy się wzdłuż jasno oświetlonych budynków, gdzie trzy tysiące mężczyzn siedzi za kratami i czeka na śmierć Linka, żeby ich życie mogło wrócić do normy. Nie ma powodu, żeby ludziom zaczęło odbijać w dzień egzekucji. Dodatkowe zabezpieczenia nie są konieczne. Nikt nigdy nie uciekł z celi śmierci. Skazańcy siedzą w odosobnieniu i dlatego nie mają kręgu przyjaciół, którzy zdecydowaliby się przypuścić szturm na Bastylię i uwolnić wszystkich. Jednak dla ludzi, którzy zarządzają więzieniem, rytuały są ważne i nic nie daje im takiego zastrzyku adrenaliny jak egzekucja. Ich życie jest prozaiczne i monotonne, ale od czasu do czasu, kiedy nadchodzi czas zabić mordercę, oczy świata zwracają się w ich stronę. Dołożą wszelkich starań, żeby przydać dramatyzmu temu przedstawieniu. Blok dziewiąty jest oddalony od innych, a ilość siatki i drutu kolczastego wystarczyłaby, żeby powstrzymać Eisenhowera na plażach Normandii. W końcu zajeżdżamy przed bramę, gdzie pluton nerwowych strażników wprost nie może się doczekać, żeby przeszukać mnie, Partnera i nasze aktówki. Ci chłopcy są zbyt podekscytowani nadchodzącym wydarzeniem. Pod eskortą wchodzimy do budynku i prowadzą mnie do prowizorycznego biura, gdzie czeka na mnie naczelnik
McDuff, który nerwowo obgryza paznokcie. – Słyszał pan? – pyta, kiedy zostajemy sami w pokoju bez okien. – O czym? – Dziesięć minut temu w starym gmachu sądu, tym, w którym skazano Linka, wybuchła bomba. Byłem w tym sądzie setki razy, więc owszem, jestem zszokowany, słysząc, co się stało. Z drugiej strony, wcale mnie nie dziwi, że Link Scanlon postanowił odejść z pompą. – Ktoś został ranny? – pytam. – Nie sądzę. Wybuch nastąpił tuż po zamknięciu budynku. – Chryste. – Właśnie, Chryste. Lepiej niech pan z nim porozmawia, Rudd. Byle szybciej. Wzruszam ramionami i zrezygnowany spoglądam na naczelnika. Próba przemówienia do rozumu gangsterowi pokroju Linka Scanlona to strata czasu. – Jestem tylko jego adwokatem – mówię. – A jeśli zrobi komuś krzywdę… – Niech pan da spokój, naczelniku. Za kilka godzin władze stanu wykonają na nim egzekucję. Co jeszcze można mu zrobić? – Wiem, wiem. Gdzie odbywają się apelacje? – pyta, miażdżąc przednimi zębami kawałek paznokcia. Jeszcze chwila i wyskoczy ze skóry. – W piętnastym obwodzie – odpowiadam. – Teraz wszystko w rękach Boga, naczelniku. Gdzie jest Link? – W celi. Muszę wrócić do gabinetu i porozmawiać z gubernatorem. – Proszę go ode mnie pozdrowić. Proszę mu powiedzieć, że nadal nie wydał orzeczenia w sprawie mojego ostatniego wniosku o wstrzymanie egzekucji. – Przekażę mu – mówi, wychodząc z pokoju. – Dzięki. Niewiele osób w naszym pięknym stanie lubi egzekucje równie mocno, jak nasz gubernator. Zwykle zwleka do ostatniej chwili, aż w końcu pojawia się przed kamerami i z ponurą miną oznajmia światu, że działając w dobrej wierze, nie może ułaskawić skazańca. Ze łzami w oczach opowiada o jego ofiarach i mówi, że sprawiedliwości musi stać się zadość. Idę za dwoma w pełni uzbrojonymi strażnikami labiryntem korytarzy i wchodzę do Jaskini Grzmotów. To duża cela, do której skazany trafia na pięć godzin przed egzekucją. Tam czeka ze swoim adwokatem, przewodnikiem duchowym, a czasami z rodziną. Tu dozwolony jest pełen kontakt i zdarzają się wzruszające momenty, kiedy matka skazańca przyjeżdża, żeby po raz ostatni przytulić syna. Ostatni posiłek podaje się dokładnie dwie godziny przed egzekucją. Od tego momentu przy skazanym może zostać wyłącznie jego adwokat. Kiedyś nasz stan wykorzystywał pluton egzekucyjny. Skutego kajdankami
więźnia przywiązywano pasami do krzesła, na głowę narzucano mu czarną zasłonę, a do piersi, tuż nad sercem, przyczepiano czerwony krzyż. Piętnaście metrów dalej pięciu ochotników czekało za kotarą ze strzelbami o dużym zasięgu, spośród których tylko cztery były naładowane. Teoria głosiła, że żaden z pięciu mężczyzn nie wiedział, kto tak naprawdę zabił człowieka, co pomagało złagodzić poczucie winy w przypadku, gdyby któryś się rozmyślił, a brzemię stało się nie do zniesienia. Co za bzdury! Lista ochotników, którzy aż się palili, żeby wpakować kulkę w serce człowieka, była długa. Cóż, więzienny język jest niezwykle żywy i twórczy i z czasem pokój, w którym wykonywano egzekucje, doczekał się swojej nazwy. Legenda głosi, że kanały wentylacyjne zostawały otwarte celowo, żeby huk wystrzałów niósł się po całym więzieniu. Kiedy ze względów humanitarnych przeszliśmy na zastrzyk, do wykonania egzekucji nie potrzeba już było tyle miejsca. Cela śmierci została przerobiona, tu i tam postawiono ściany. Podobno dzisiejsza Jaskinia Grzmotów znajduje się w miejscu, w którym niegdyś skazaniec siedział, czekając, aż ktoś wpakuje mu kulkę. Znowu mnie przeszukują i chwilę później przechodzę przez kolejne drzwi. Link jest sam, siedzi na składanym krześle opartym o ścianę z pustaków. Światła są przygaszone. Wlepia wzrok w ekran wiszącego w kącie małego ściszonego telewizora i w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Jego ulubiony film to Ojciec Chrzestny. Oglądał go setki razy i lata temu zaczął pracę nad własną imitacją Marlona Brando. Chrapliwy, zbolały głos, za który obwinia palenie. Zaciśnięta szczęka. Powolny sposób mówienia. Powściągliwość. Brak jakichkolwiek emocji. W naszej celi śmierci panuje wyjątkowa zasada, która pozwala skazańcowi umrzeć w wybranych przez niego ubraniach. To śmieszne, bo spędziwszy tu dziesięć, piętnaście, a nawet dwadzieścia lat, ci faceci nie mają niczego, co można byłoby nazwać garderobą. Standardowy kombinezon, może parę postrzępionych bojówek i koszulkę, które zakładają podczas odwiedzin, sandały i grube skarpety na zimę. Tymczasem Linkowi nie brakuje pieniędzy i chce być pochowany w czerni. Ma na sobie czarną płócienną koszulę z długimi rękawami i mankietami, czarne dżinsowe spodnie, czarne skarpety i czarne buty do biegania. Nie wygląda tak stylowo, jak sądzi, ale w takiej chwili kto by się przejmował modą? – Myślałem, że mnie ocalisz – odzywa się w końcu. – Nigdy ci tego nie obiecywałem, Link. Masz to nawet na piśmie. – Ale zapłaciłem ci całe mnóstwo pieniędzy. – Wysokie honorarium nie gwarantuje szczęśliwego zakończenia. To także masz na piśmie. – Prawnicy… – mruczy z odrazą, co nie umyka mojej uwadze. Nie zapominam, co stało się z jego ostatnim adwokatem. Powoli pochyla się do przodu i wstaje. Link ma już pięćdziesiąt lat i przez większą część pobytu w celi śmierci zachowywał
nienaganny wygląd. Starzeje się jednak szybko, choć wątpię, czy ktoś, kto zna dokładną datę swojej śmierci, przejmuje się zmarszczkami i siwymi włosami. Robi kilka kroków i wyłącza telewizor. Pokój ma pięć na pięć metrów. Są tu trzy składane krzesła, małe biurko i tania, wojskowa prycza, na wypadek gdyby skazany chciał zmrużyć oko, zanim uda się na wieczny spoczynek. Już tu byłem, trzy lata temu, kiedy sędziowie piętnastego okręgu dokonali cudu i na pół godziny przed egzekucją uratowali mojego klienta. Link nie będzie miał tyle szczęścia. Siada na rogu biurka i patrzy na mnie z góry. – Ufałem ci – mruczy. – I miałeś powody, Link. Walczyłem o ciebie jak lew. – Ale według prawa jestem niepoczytalny, a ty nie potrafiłeś nikogo o tym przekonać. Jestem szalony jak diabli. Dlaczego się nie postarałeś, żeby w to uwierzyli? – Próbowałem, i dobrze o tym wiesz. Nikt nie słuchał, bo nikt nie chciał słuchać. Zabiłeś niewłaściwą osobę. Sędziego. Zabij sędziego, a możesz być pewien, że jego kumple zemszczą się na tobie. – Nie ja go zabiłem. – Cóż, ława przysięgłych orzekła, że to ty. Tylko to się liczy. – Przerabialiśmy to tysiące razy, więc dlaczego nie mielibyśmy przeprowadzić tej rozmowy po raz kolejny? W tej chwili, niecałe pięć godzin przed egzekucją, pogadam z Linkiem na każdy temat. – Jestem niepoczytalny, Sebastianie. Oszalałem. Mówi się, że w celi śmierci każdemu odbija. Dwadzieścia trzy godziny na dobę spędzone w kompletnym odosobnieniu potrafią złamać człowieka psychicznie i fizycznie. A jednak Link jest w innej sytuacji niż pozostali. Lata temu wytłumaczyłem mu, że Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych zdecydował, że nie można stracić osoby upośledzonej umysłowo ani takiej, u której stwierdzono niepoczytalność. Wkrótce potem Link uznał, że powinien oszaleć, i od tamtej pory tak właśnie się zachowywał. Ówczesny naczelnik zgodził się przenieść go na oddział dla chorych umysłowo, gdzie odsiadka była znacznie przyjemniejsza. Link spędził tam trzy długie lata, zanim któryś z dziennikarzy dokopał się do informacji o przepływie pieniędzy między członkami najbliższej rodziny naczelnika więzienia a pewnym syndykatem zbrodni. Naczelnik szybko przeszedł na emeryturę i uniknął oskarżenia. Tymczasem Link wrócił do celi śmierci, w której spędził miesiąc, zanim zastosowano wobec niego specjalną ochronę. Dostał większą celę i więcej przywilejów. Strażnicy dawali mu to, co chciał, bo ludzie Linka przekupywali ich pieniędzmi i narkotykami. Z czasem udało mu się wrócić na oddział dla chorych psychicznie. W ciągu sześciu lat w Big Wheeler spędził mniej więcej dwanaście miesięcy
zamknięty w celach z innymi zabójcami. – Właśnie dowiedziałem się od naczelnika o wybuchu bomby w gmachu sądu. Tym, w którym cię skazano. Cóż za zbieg okoliczności, co? Marszczy brwi i beznamiętnie wzrusza ramionami. – Gdzieś teraz sąd rozpatruje moją apelację, tak? – pyta. – W piętnastym obwodzie, ale na twoim miejscu nie robiłbym sobie nadziei. – Chcesz mi powiedzieć, Sebastianie, że umrę? – Mówiłem ci to już w ubiegłym tygodniu, Link. To już przesądzone. Wnioski o odroczenie egzekucji wnoszone w ostatniej chwili nie są rozpatrywane. Sprawa została zakończona. Jedyne, co możemy, to czekać i modlić się o cud. – Powinienem był zatrudnić tego radykalnego żydowskiego prawnika… Jak mu tam? Lowenstein? – Być może, ale nie zrobiłeś tego. W ciągu czterech lat trzech jego klientów zostało uniewinnionych. Marc Lowenstein to mój znajomy i dobry prawnik. Obaj podejmujemy się najtrudniejszych spraw w tej części stanu. Moja komórka wibruje. To SMS – piętnasty okręg oddalił wniosek. – Fatalne wieści, Link – mówię. – Piętnastka właśnie oddaliła wniosek o odroczenie egzekucji. Nie mówi nic i bez słowa włącza telewizor. Tymczasem ja podkręcam światło. – Twój syn wpadnie dziś wieczorem? – pytam. – Nie – mruczy. Ma jedno dziecko, syna, który właśnie wyszedł z więzienia federalnego, gdzie siedział za wyłudzenia. Dorastał wśród gangsterów i kocha swojego staruszka, ale nic dziwnego, że nie chce tu przychodzić, choćby po to, żeby zobaczyć się z ojcem. – Już się pożegnaliśmy – dodaje Link. – Czyli nie będziesz miał żadnych gości? Odchrząkuje tylko i milczy. Wygląda na to, że nie będzie pożegnalnych uścisków. Link był dwukrotnie żonaty, ale szczerze nienawidzi byłych żon. Z matką nie rozmawia od dwudziestu lat. Jego jedyny brat zniknął w tajemniczych okolicznościach po którejś z nieudanych transakcji. Link sięga do kieszeni, wyciąga komórkę i wykonuje połączenie. Posiadanie telefonów komórkowych przez więźniów jest surowo zabronione, a Linka przyłapywano na tym już kilkanaście razy. Strażnicy przemycają je do więzienia. Jeden z nich zeznał, że nieznajomy w Burger Kingu zapłacił mu po lunchu tysiąc dolarów w gotówce. Po krótkiej rozmowie – z której nie rozumiem ani słowa – Link chowa telefon z powrotem do kieszeni. Pilotem zmienia kanał i oglądamy wiadomości w lokalnej kablówce. Jego egzekucja cieszy się sporym zainteresowaniem. Reporter odwalił kawał dobrej roboty, przypominając sprawę zabójstwa państwa Nagy. Na ekranie pojawiają się zdjęcia sędziego i jego żony, ładnej kobiety.
Znałem go i kilka razy pojawiałem się w jego sali sądowej. Był twardzielem, ale mądrym i sprawiedliwym. Przeżyliśmy szok, kiedy dowiedzieliśmy się, że został zamordowany, ale nie zdziwiliśmy się, gdy wyszło na jaw, że trop prowadzi do Linka Scanlona. Pokazują Knucklesa, płatnego zabójcę, który opuszcza w kajdankach gmach sądu. Co za paskudny typ! – Wiesz, że możesz porozmawiać z księdzem? Link coś mruczy. – W więzieniu jest kapelan, gdybyś chciał z nim porozmawiać… – Co to za jeden? – Duchowny. – I co by mi powiedział? – Nie wiem, Link. Słyszałem, że niektórzy ludzie przed śmiercią chcą się pojednać z Bogiem. Wyznać grzechy i takie tam. – To mogłoby trochę potrwać. Dla gangstera pokroju Linka żal za grzechy byłby niewybaczalną oznaką słabości. Ten człowiek nie ma wyrzutów sumienia ani z powodu zabójstwa państwa Nagych, ani tych, których dopuścił się wcześniej. Rzuca mi gniewne spojrzenie i pyta: – Co ty tu robisz? – Jestem twoim adwokatem. Bycie tu to moja praca. Pilnuję, żeby ostatnie wnioski były załatwiane tak, jak należy. Służę radą. – I radzisz mi, żebym porozmawiał z kapelanem? Obaj wzdrygamy się, gdy ktoś puka do drzwi. Chwilę później do pokoju wchodzi mężczyzna w tanim garniturze, w asyście dwóch strażników. – Panie Scanlon, jestem Jess Foreman – przedstawia się. – Zastępca naczelnika więzienia. – Cholernie mi miło – rzuca Link, nie odrywając wzroku od telewizora. Foreman puszcza tę złośliwość mimo uszu. – Mam listę osób, które będą świadkami egzekucji. Pańska lista jest pusta, tak? – Tak. – Na pewno? Link ignoruje go. Foreman czeka, po czym pyta: – A pański adwokat? – Mówiąc to, zerka na mnie. – Będę tam – odpowiadam. Adwokat zawsze jest zapraszany do wzięcia udziału w egzekucji. – Czy wśród świadków będzie ktoś z rodziny sędziego Nagy’ego? – pytam. – Tak, trójka jego dzieci. – Foreman kładzie listę na biurku i wychodzi. Kiedy tylko zamykają się za nim drzwi, Link się odzywa: – Jest. Podnosi pilota i podkręca głośność.
To wiadomość z ostatniej chwili – w budynku, w którym obraduje sąd piętnastego okręgu, doszło właśnie do wybuchu bomby. Przed gmachem roi się od strażaków i policjantów. Z okna na drugim piętrze buchają kłęby dymu. Zziajany reporter idzie ulicą, szukając lepszego miejsca, z którego mógłby relacjonować bieżące wydarzenia. Linkowi błyszczą oczy. – No i proszę, kolejny zbieg okoliczności – mówię. On mnie jednak nie słyszy. Staram się zachować spokój, jakby nie chodziło o nic wielkiego. Bomba tu, bomba tam. Kilka telefonów z celi śmierci i sytuacja robi się nieciekawa. Mimo wszystko jestem zaskoczony. Kto będzie następny? Kolejny sędzia? Może ten, który przewodniczył procesowi i skazał Linka na karę śmierci? To emerytowany sędzia Cone. Przez dwa lata – w trakcie procesu i po nim – miał zapewnioną ochronę. Może członkowie ławy przysięgłych? Od czasu procesu policja patroluje okolice, w których mieszkają. Jak do tej pory, nikt nie został ranny i nie było żadnych pogróżek. – Dokąd teraz będą kierować apelacje? – mruczy Link. Domyślam się, że zamierza podłożyć bombę w każdym gmachu sądu, stąd do Waszyngtonu. Zna odpowiedź na to pytanie; wielokrotnie poruszaliśmy ten temat. – Do Sądu Najwyższego w Waszyngtonie – odpowiadam. – Dlaczego cię to interesuje? Ignoruje moje pytanie i przez chwilę w milczeniu oglądamy telewizję. CNN podłapuje historię i niebawem jesteśmy we wszystkich kanałach informacyjnych, jak gdyby nasz kraj zaatakowali dżihadyści. Link się uśmiecha. Pół godziny później wraca zdenerwowany naczelnik więzienia. Wyciąga mnie z pokoju i syczy: – Słyszał pan o piętnastym okręgu? – Właśnie oglądamy w telewizji. – Musi go pan powstrzymać. – Kogo? – Niech pan nie robi ze mnie głupca, do cholery! Dobrze pan wie, o kim mówię. – Tu nie mamy nad niczym kontroli, naczelniku. Sądy działają według własnych harmonogramów. Najwyraźniej ludzie Linka dostali rozkazy. Poza tym te wybuchy mogą być zupełnie przypadkowe. – Taa, jasne. FBI jest już w drodze. – O, to naprawdę dobre, mądre posunięcie. Za dokładnie trzy godziny i czternaście minut mój klient dostanie zastrzyk, a FBI chce go przesłuchiwać w sprawie eksplozji. To wytrawny gracz, naczelniku, gangster starej daty. Zaprawiony w bojach. Napluje w twarz każdemu agentowi FBI z odległości sześciu
metrów. McDuff wygląda, jakby miał zemdleć. – Musimy coś zrobić – mówi, wodząc dookoła oszalałym wzrokiem. – Gubernator się na mnie drze. Wszyscy się na mnie wydzierają. – Hm… Jeśli mam być szczery, wszystko zależy od gubernatora. Myślę, że jeśli ułaskawi mojego klienta, Link odpuści sobie tę bombową kampanię. Chociaż nie jestem pewien, bo w ogóle mnie nie słucha. – Może go pan poprosić? Wybucham śmiechem. – Jasne, naczelniku. Przeprowadzę szczerą rozmowę z moim klientem, zmuszę go, żeby się przyznał, i przekonam, żeby zaprzestał wszystkiego, co tam sobie zaplanował. Nie ma problemu. McDuff jest zbyt blady i przerażony, żeby odpowiedzieć. Odchodzi więc, kręcąc głową i obgryzając paznokcie – kolejny biurokrata przytłoczony koniecznością podejmowania decyzji. Wracam do pokoju i przyciągam sobie krzesło do biurka. Link siedzi ze wzrokiem wbitym w ekran telewizora. – To naczelnik – mówię. – Byliby wdzięczni, gdybyś odwołał swoich ludzi. Żadnej odpowiedzi. Żadnego przyznania się. CNN w końcu kojarzy fakty i nagle mój klient staje się sensacją dnia. Pokazują zdjęcie policyjne Linka sprzed lat i rozmawiają z prokuratorem, który posłał go za kratki. Siedzący przy biurku Link klnie pod nosem, ale wciąż się uśmiecha. To nie moja sprawa, ale gdybym to ja podkładał bomby, biuro tego faceta byłoby na samym szczycie mojej listy. Nazywa się Max Mancini, jest prokuratorem generalnym i uważa się za legendę. W ciągu tygodnia, w miarę jak rosły emocje, wciąż pojawiał się w telewizji. Link jest pierwszym człowiekiem, którego skazał na karę śmierci, i Mancini za nic nie odpuści udziału w egzekucji. Prawdę mówiąc, nie rozumiem, dlaczego Link postanowił sprzątnąć własnego adwokata, zamiast zająć się Mancinim. Nie pytam jednak. Najwyraźniej mój klient i ja jesteśmy tego samego zdania, bo w trakcie wywiadu, gdzieś z tyłu, za plecami Manciniego, słychać przeraźliwy huk. Kamera cofa się i widzę, że dziennikarz i jego rozmówca stoją na chodniku przed kancelarią prokuratora. Kolejna eksplozja.
3 W ybuch w sali sądowej nastąpił dokładnie o godzinie siedemnastej, do eksplozji w piętnastym okręgu doszło o osiemnastej, a ładunek w biurze prokuratora eksplodował punkt dziewiętnasta. W miarę jak dochodzi dwudziesta, wiele osób, które miały nieszczęście spotkać mojego klienta, zaczyna się denerwować. Rozgorączkowany prezenter CNN informuje, że wzmocniono ochronę w budynku Sądu Najwyższego w Waszyngtonie. Znajdujący się na miejscu dziennikarz pokazuje nam biura, w oknach których świecą się światła, jakby liczył, że uwierzymy, iż gdzieś tam sędziowie debatują nad sprawą Linka. My jednak wiemy, że tak nie jest. Są teraz w domach albo jedzą kolację w restauracjach. Lada chwila jeden z urzędników poinformuje, że nasza apelacja została oddalona. W rezydencji gubernatora roi się od policji stanowej, uzbrojonej po zęby, jakby spodziewali się, że Link przypuści atak lądowy. Z tyloma kamerami dookoła i rozgrywającym się na naszych oczach dramatem, przystojny gubernator nie mógł się powstrzymać. Dziesięć minut temu wyszedł ze swojego bunkra, żeby porozmawiać z reporterami. Oczywiście na żywo. Oświadczył, że się nie boi, że sprawiedliwości musi stać się zadość, że robi, co do niego należy, i tak dalej, aż do znudzenia. Starał się zachowywać, jakby rzeczywiście rozważał ułaskawienie Linka, ale nie był jeszcze gotowy ogłosić decyzję. Zostawi ją na później, powiedzmy na dwudziestą pierwszą pięćdziesiąt pięć. Od lat nie bawił się tak dobrze. Kusi mnie, żeby zapytać Linka: „Kto następny?”, ale odpuszczam sobie. Gramy w remika gin, zegar odmierza kolejne minuty, a Rzym płonie. Kilka razy Link powtarza mi, że mogę iść, ale zostaję. Nie powiem mu, że chcę zobaczyć egzekucję, ale fascynuje mnie ona. Nikomu nic się nie stało. Według tak zwanego eksperta, na którego powołuje się CNN, bomby zawierały głównie benzynę. Zwykłe bomby zegarowe, małe ładunki, które miały narobić trochę hałasu i mnóstwo dymu. O dwudziestej wszyscy biorą głęboki oddech. Na krótką chwilę świat wokół nas zamiera. Zaraz potem słyszymy pukanie do drzwi i do pokoju wjeżdża ostatni posiłek Linka. Na tę okazję wybrał stek z frytkami i ciasto kokosowe na deser, ale nie ma apetytu. Wkłada do ust dwa kęsy steku i częstuje mnie frytkami. Dziękuję i krążę po pokoju. Jest coś upiornego w świadomości, że mógłbym zjeść czyjś
ostatni posiłek. Kwadrans po dwudziestej moja komórka wibruje. Sąd Najwyższy oddalił nasz wniosek. Wcale mnie to nie dziwi. Nie zostało już nic. Zgasła ostatnia nadzieja. Oglądamy program na żywo sprzed gmachu Sądu Najwyższego w Waszyngtonie, gdzie reporter CNN praktycznie modli się o to, żeby coś eksplodowało. Dookoła roi się od gliniarzy, którzy tylko czekają, żeby pociągnąć za spust. Niewielki tłum zgromadził się, żeby obejrzeć masakrę, ale nic się nie dzieje. Link rozdaje karty, jednym okiem zerkając na telewizor. Podejrzewam, że jeszcze nie skończył.
4 W ięzienny magazyn żywności znajduje się na zachodnim końcu rozległego kompleksu, a warsztat samochodowy na wschodnim. Budynki są od siebie oddalone o mniej więcej pięć kilometrów. O dwudziestej trzydzieści w obu wybucha pożar i więzienie ogarnia szał. Wszystko wskazuje na to, że w pobliżu znajdują się helikoptery kilku stacji telewizyjnych. Nie mają pozwolenia na latanie nad Big Wheeler, więc unoszą się nad sąsiednim polem i dzięki kamerom dalekiego zasięgu jesteśmy w stanie zobaczyć ekscytację dziennikarzy CNN. Podczas gdy Link dziobie widelcem ciasto kokosowe, prowadzący zastanawia się, dlaczego władze stanu nie przyspieszą egzekucji, zanim mój klient spali więzienie. Rzecznik biura gubernatora, jąkając się, próbuje wytłumaczyć, że nie zezwalają na to przepisy. Egzekucja odbędzie się równo o dwudziestej drugiej albo niedługo potem. Link ogląda to jak film, którego bohaterem jest ktoś zupełnie inny. O dwudziestej czterdzieści pięć wybucha bomba w budynku administracyjnym, niedaleko biura naczelnika. Dziesięć minut później McDuff wpada do Jaskini Grzmotów i wrzeszczy: – Masz natychmiast przestać! Mój klient ignoruje go i ze spokojem tasuje karty. Dwóch zdenerwowanych strażników łapie Linka, ściąga go z krzesła i przeszukuje. Znajdują komórkę i ciskają go z powrotem na krzesło. Jego twarz nie zdradza żadnych emocji. – Masz telefon, Rudd?! – drze się na mnie naczelnik. – Tak, ale go pan nie dostanie. Przepis trzydziesty szósty, ustęp drugi, paragraf czwarty. To pana wymysł. Przykro mi. – Ty sukinsynu! – Myśli pan, że to ja wydzwaniam do tych drani? Myśli pan, że biorę udział w tym spisku, chociaż każda moja rozmowa jest monitorowana? Tak, naczelniku? Jest zbyt spanikowany, żeby cokolwiek powiedzieć. Chwilę później gdzieś zza jego pleców rozlega się krzyk: – Zamieszki w bloku szóstym!
5 Zamieszki zaczęły się, kiedy jeden z więźniów skazanych na dożywocie, koleś, który miał problemy z sercem, udał, że ma zawał. Początkowo strażnicy postanowili go zignorować, ale po chwili namysłu dali się nabrać. Jego kumpel z celi dźgnął dwóch klawiszy nożem własnej roboty, potraktował ich paralizatorem i pobił do nieprzytomności. Skazani przebrali się w mundury strażników i otworzyli drzwi do mniej więcej stu cel. Wspólnymi siłami przedarli się do pozostałych skrzydeł budynku i niebawem kilkuset wyjątkowo niebezpiecznych skazańców wydostało się z cel. Zaczęli palić materace, pranie, wszystko, co nadawało się do spalenia. Ośmiu strażników zostało pobitych; dwóch z nich umrze w wyniku odniesionych obrażeń. Trzech uzbrojonych klawiszy ukryło się w biurze i błagało o pomoc. Niedługo potem więźniowie znaleźli broń i w całym więzieniu słychać było huk wystrzałów. W tym zamieszaniu czterech kapusiów powieszono na kablach przedłużaczy. Wszystkie te informacje dotarły do nas później, tak więc podczas gdy ja i Link w najlepsze gramy w karty, więzienie Big Wheeler ogarnia chaos. Pięć minut później w CNN pojawiają się pierwsze informacje o zamieszkach. Słysząc je, przerywamy grę i patrzymy na ekran. – Zamieszki w więzieniu to też twoja sprawka? – pytam. Ku mojemu zdziwieniu odpowiada: – Tak, przynajmniej w tej chwili. – Czyżby? W takim razie powiedz mi, jak to się wszystko zaczęło. – To wina personelu – odpowiada gładko jak prezes zarządu. – Trzeba mieć właściwych ludzi, którzy w odpowiednim czasie znajdą się w odpowiednim miejscu. W bloku szóstym jest trzech kolesi odsiadujących dożywocie bez prawa do zwolnienia warunkowego. Tacy jak oni nie mają nic do stracenia. Nagrywasz kontakt z zewnątrz, kogoś, kto obiecuje wszystko, vana z kierowcą, który czeka w lesie, jeśli uda im się uciec. I kupę gotówki. Dajesz im mnóstwo czasu, żeby zaplanowali działania, i tego dnia, dokładnie o dwudziestej pierwszej, kiedy naczelnik i jego przydupasy myślą tylko o jednym, żeby uśpić mnie na dobre, zaczynasz akcję. Blok czwarty powinien lada chwila wylecieć w powietrze. – Nikomu nie powiem. A bomby? Kto zmontował bomby? – Nie podam ci nazwisk. Musisz zrozumieć, jak głupi są ludzie, którzy zarządzają więzieniami. Wszystko tu jest zaprojektowane tak, żeby nic nie
dostawało się do środka, ale nikt nie myśli o tym, żeby nic złego nie wydostało się stąd na zewnątrz. Ładunki wybuchowe zamontowano dwa dni temu i dobrze je ukryto… Mają zegary i takie tam. Nikt nie patrzył, bułka z masłem. Z ulgą słucham jego opowieści. Przypuszczam, że nerwy ma napięte jak postronki, choć wygląda spokojnie jak zawsze. – Jaka będzie końcówka tej rozgrywki, Link? – pytam. – Masz nadzieję, że ci faceci wpadną do celi śmierci i cię uwolnią? – To by się nie udało. Za dużo tutaj broni. Zamierzam się dobrze bawić. Mam spokojne sumienie. W chwili gdy to mówi, CNN pokazuje kolejne obrazy z płonącego więzienia, zrobione z krążącego w pobliżu helikoptera. Jesteśmy w tej części budynku, do której nie dochodzą żadne dźwięki, ale wygląda na to, że Big Wheeler pogrążyło się w totalnym chaosie. Płoną budynki, błyskają czerwono-niebieskie światła, od czasu do czasu słychać strzały. Link się uśmiecha. Bawi się jak rzadko kiedy. – To wina tego głupiego naczelnika – tłumaczy. – Po co tyle zamieszania wokół egzekucji? Sprowadził tu wszystkich strażników, dał im broń i kamizelki kuloodporne, jakby ktoś, ja, facet, który lada chwila dostanie zastrzyk, mógł przypuścić atak. Same matoły. Potem włącza wszystkie światła i zamyka całe więzienie. Po co? Nie ma powodu. Do diabła, wystarczyło dwóch nieuzbrojonych strażników, żeby o wyznaczonej godzinie poprowadzić mnie korytarzem i przywiązać do stołu. Nic wielkiego. Nie ma powodów do dramatyzowania. Ale nie, pan naczelnik lubi te swoje rytuały. To wielka chwila dla organów ochrony porządku publicznego i zamierzają wycisnąć ją jak cytrynę. Każdy głupi by zobaczył… każdy oprócz naczelnika… że zadziera z ludźmi, którzy siedzą za kratami i nienawidzą tych, co noszą mundury. Szukają kłopotów, więc podkręcasz atmosferę i patrzysz, jak puszczają im nerwy. Potrzeba kogoś takiego jak ja, żeby ułatwić sprawę. Sączy colę o smaku wiśniowym i skubie frytki. Zostało mu czterdzieści minut. Drzwi znowu się otwierają i do pokoju wchodzi zastępca naczelnika, Foreman, w asyście trzech uzbrojonych strażników. – Jak sobie tu radzicie? – pyta. – Luzik – odpowiadam. Link milczy. – Wygląda na to, że macie ręce pełne roboty – mówię. – Sytuacja się zmienia – oznajmia Foreman. – Przyszedłem sprawdzić, jak się czuje więzień, i upewnić się, że wszystko jest w porządku. Link rzuca mu wściekłe spojrzenie. – To moja ostatnia godzina – przypomina. – Czemu nie dacie mi spokoju? Wynoś się stąd razem ze swoimi matołami, co? – Jak sobie chcesz – rzuca Foreman.
– I zabierzcie go z sobą – dodaje Link, wskazując na mnie. – Chcę pobyć sam. – Cóż, przykro nam, Link, ale pan Rudd nie ma dokąd pójść. Drogi są zablokowane. Nie ma jak wydostać się z więzienia. Na zewnątrz nie jest bezpiecznie. – Z jakiegoś powodu nawet tu nie czuję się bezpiecznie – kpi Link. – Ciekawe czemu? – Wygląda na to, że trzeba będzie przełożyć egzekucję – mówię. – Raczej bym na to nie liczył. – Foreman cofa się w stronę wyjścia. Po chwili wychodzą, zatrzaskują drzwi i zamykają je od zewnątrz. Gubernator czuje potrzebę, żeby przemówić do obywateli. Na ekranie widzimy jego stroskaną twarz. Stoi na podium, mając przed sobą las mikrofonów i kamer – marzenie każdego polityka. Dziennikarze, jeden po drugim, zadają przypadkowe pytania i wkrótce dowiadujemy się, że sytuacja w Big Wheeler jest „napięta”. Są ranni, kilka osób nie żyje. Około dwustu więźniów wydostało się z cel, jednak żaden z nich nie przedarł się poza teren więzienia. Opanowano kilka pożarów. Wszystko wskazuje na to, że akcją dowodził ktoś spoza więziennych murów, i nie ma dowodów na to, że stoi za tym Link Scanlon. Przynajmniej na razie. Choć wszystko wskazuje na to, że policja stanowa kontroluje sytuację, on, gubernator, poprosił o pomoc Gwardię Narodową. A tak przy okazji, odrzuca ostatni wniosek o ułaskawienie.
6 Zgodnie z protokołem o dwudziestej pierwszej czterdzieści pięć skazańca należy zakuć w kajdany i zaprowadzić do pomieszczenia, w którym odbędzie się egzekucja. Tam zostanie przypięty do noszy na kółkach sześcioma grubymi skórzanymi pasami, od stóp do głów. W tym czasie jeden lekarz przyjrzy się jego ramionom, szukając odpowiedniej żyły, a drugi zbada jego funkcje życiowe. Trzy metry dalej, za szybami i czarnymi zasłonami, przybyli czekają w dwóch osobnych pokojach, jednym dla świadków ofiar, drugim dla świadków skazanego. Po podłączeniu kroplówki zabezpiecza się ją plastrem. Duży zegar na ścianie odmierza ostatnie minuty życia nieszczęśnika. Równo o dwudziestej drugiej rzecznik więzienny odczytuje pisemny rozkaz wykonania wyroku śmierci, a naczelnik więzienia pyta skazańca, czy chce coś powiedzieć. Może powiedzieć, cokolwiek zechce. Jego słowa są nagrywane i udostępniane w internecie. Bywa, że skazany zapewnia po raz kolejny o swojej niewinności, wybacza komuś albo błaga o wybaczenie. Kiedy kończy, naczelnik więzienia skinieniem głowy daje znak mężczyźnie ukrytemu w sąsiednim pomieszczeniu, a ten uwalnia truciznę. Skazaniec zaczyna tracić świadomość, jego oddech staje się ciężki i powolny. Mniej więcej dwanaście minut później lekarz stwierdza zgon. Link dobrze o tym wie. Najwyraźniej ma jednak inny plan. Ja jestem tylko facetem, który znalazł się w niewłaściwym miejscu w nieodpowiednim czasie. O dwudziestej pierwszej trzydzieści więzienie Big Wheeler zostaje całkowicie odcięte od prądu. Jak okaże się później, przyczyną awarii był prawdopodobnie słup telegraficzny, który został przecięty na pół. Generator pomocniczy dla bloku dziewiątego – w którym znajdują się cele śmierci – nie zadziałał, ponieważ zniszczono pompy paliwa. O dwudziestej pierwszej trzydzieści nie mamy o niczym pojęcia. Wiemy tylko, że Jaskinia Grzmotów pogrąża się w mroku. Link zrywa się na równe nogi. – Z drogi – rzuca. Przesuwa biurko, żeby zablokować drzwi. Nad naszymi głowami na ułamek sekundy rozbłyska światło i słyszymy hałas. Chwilę później panel sufitowy przesuwa się i rozlega się czyjś głos. – Link, tutaj. – Światło latarki omiata pomieszczenie. Z dziury w suficie spada lina i Link chwyta ją pospiesznie. – Powoli. Widzę, jak mój klient centymetr po centymetrze pnie się, ściskając linę, jakby od tego zależało jego życie. Gdzieś w górze rozlega się chrząknięcie i szuranie, ale
nie potrafię powiedzieć, ile jest tam osób. Kilka sekund później Link znika i gdyby nie to, że jestem kompletnie zdumiony, parsknąłbym śmiechem. Po chwili dociera do mnie, że prawdopodobnie zarobię kulkę. Zdejmuję marynarkę i krawat i kładę się na pryczy. Niebawem strażnicy wyważają drzwi i wpadają do celi, wymachując bronią i świecąc mi w oczy latarkami. – Gdzie on jest?! – ryczy jeden z nich. Wskazuję głową sufit. Wrzeszczą, klną, zwlekają mnie z łóżka i wyciągają na korytarz, gdzie dziesiątki klawiszy i gliniarzy biegają w panice w tę i z powrotem. – Nie ma go! Uciekł! – wrzeszczą. – Sprawdźcie dach. Stojąc na korytarzu, w samym centrum zamieszania, słyszę dźwięk helikoptera. Wloką mnie od pokoju do pokoju. Pośród chaosu niesie się wrzask jednego ze strażników, który informuje, że Link Scanlon zniknął. Godzinę później włączają światło. Ostatecznie zostaję aresztowany przez policję stanową i odwieziony do najbliższego więzienia okręgowego. Początkowo teoria głosi, że jestem wspólnikiem i pomogłem uciec klientowi.
7 N iedługo potem kolejne fragmenty układanki trafiają na swoje miejsce, a ponieważ jestem oskarżony o współudział w ucieczce, mam dostęp do informacji. Nie boję się zarzutów. Są bezpodstawne. Tego samego wieczoru o wpół do dziesiątej na obrzeżach Big Wheeler pojawiły się dwa nowe helikoptery. Policja i władze więzienia ostrzegały, żeby trzymały się z daleka, ale nic to nie dało. Chcąc pokazać, kto tu rządzi, policja wysłała dwa własne helikoptery, których zadaniem było zabezpieczenie przestrzeni powietrznej nad kompleksem więziennym. Ich obecność przydała się, kiedy zaczęły się kłopoty. I odwróciła uwagę. Nad więzieniem unosiły się kłęby gęstego dymu z sześciu różnych pożarów. Świadkowie twierdzili, że hałas był ogłuszający – cztery helikoptery, dziesiątki pojazdów na syrenach, trzask rozmów radiowych, krzyki strażników i policjantów, huk wystrzałów, ryk płomieni. Pośród tego wszystkiego ni stąd, ni zowąd, pojawił się mały czarny helikopter Linka. Maszyna przebiła się przez kłęby dymu i zabrała go z dachu bloku numer dziewięć. Wszystko na oczach świadków. Kilku strażników i innych pracowników więzienia widziało helikopter, który na krótką chwilę zawisł w powietrzu, spuścił linę i zniknął wśród dymu z dwoma ludźmi, którzy się jej uczepili. Stojący na wieżyczce strażnicy oddali kilka strzałów, ale żaden nie sięgnął celu. Jeden ze stanowych helikopterów ruszył w pościg, nie mógł jednak się równać z maszyną, którą Link wynajął na tę szczególną noc. Nie została odnaleziona i ślad po niej zaginął. Leciała nisko, żeby uniknąć radarów, i tak, by nie wykryła jej kontrola ruchu lotniczego. Pewien rolnik mieszkający sto kilometrów od więzienia Big Wheeler zeznał, że widział mały helikopter, który wylądował na jednej z dróg stanowych, nieopodal jego domu. Na miejscu pojawił się samochód i niebawem obie maszyny zniknęły. Śledztwo ciągnęło się bez końca i w efekcie trzech urzędników straciło posady. Ostatecznie wyszło na jaw, że (1) Jaskinia Grzmotów jest częścią dawnego Bloku Dziewiątego i została wybudowana w latach czterdziestych dwudziestego wieku; (2) jej dach jest metr wyższy od pozostałej części budynku, w której znajdują się cele śmierci; (3) między sufitem a dachem znajduje się niski korytarz umożliwiający dostęp do przewodów wentylacyjnych, elektryki i innych urządzeń; (4) tenże korytarz zakręca i rozgałęzia się, przy czym jedna odnoga prowadzi do starych drzwi z wyjściem na płaski dach; (5) dwaj strażnicy, którzy tego wieczoru pełnili
służbę na dachu, zostali oddelegowani, żeby pomóc stłumić zamieszki, więc kiedy Link podejmował swoją dramatyczną ucieczkę, na dachu nie było nikogo. A gdyby strażnicy byli na miejscu? Zważywszy na umiejętności człowieka, który przeprowadził akcję odbicia Linka, można przypuszczać, że zarobiliby kulkę między oczy. Ten Spiderman, jak został ochrzczony przez śledczych, z dnia na dzień stał się człowiekiem legendą. Jest wiele pytań, które pozostają bez odpowiedzi. W obliczu pewnej śmierci Link Scanlon uznał, że podejmując próbę ucieczki, nie ma nic do stracenia. Miał pieniądze, żeby wynająć komandosa i sprzęt. Poszczęściło mu się i plan się powiódł. Mówiono, że widziano go w Meksyku, choć są to niepotwierdzone informacje. Od tamtej pory nie mam z nim kontaktu i nie sądzę, by kiedykolwiek miało się to zmienić.
8 Oprócz Big Wheeler na terenie stanu jest ponad dziesięć więzień, z których każde może się pochwalić innym systemem zabezpieczeń. Mam klientów w większości z nich i ludzie ci piszą do mnie listy, w których błagają o pieniądze i żądają, żebym ich stamtąd wydostał. W większości przypadków ignoruję tego typu korespondencję. Nauczyłem się, że każdy kolejny list sprawia, że piszą częściej i domagają się więcej. Dla tych z nas, którzy bronią przestępców, zawsze możliwy jest scenariusz, w którym niezadowolony klient pojawia się po latach spędzonych w pudle i chce rozmawiać o błędach popełnionych w trakcie procesu. Staram się jednak o tym nie myśleć. To tylko część mojej pracy i kolejny powód, żeby nosić broń. Żeby mieć mnie pod ręką, po ucieczce Scanlona nasze szanowne władze więzienne na miesiąc zakazują mi odwiedzin w którymkolwiek z zakładów karnych. Kiedy jednak staje się jasne, że Link przechytrzył ich bez mojego udziału, ustępują. Jest kilku klientów, do których wpadam od czasu do czasu. Dzięki tym wycieczkom przez cały dzień jestem poza miastem. Partner i ja jedziemy do więzienia o średnio zaostrzonym rygorze, nazywanego pieszczotliwie Old Roseburg, na cześć gubernatora z lat trzydziestych ubiegłego wieku, który ostatecznie sam trafił za kratki. Zmarł tam, w pierdlu nazwanym jego imieniem. Często się zastanawiam, jak musiał się czuć. Według opowieści, rodzina starała się dla niego o zwolnienie warunkowe, żeby mógł umrzeć w domu, jednak urzędujący gubernator nie wyraził zgody. On i Roseburg byli zaciekłymi wrogami. W tej sytuacji bliscy Roseburga próbowali zmienić nazwę więzienia, ale to by zepsuło barwną opowieść, więc zgromadzenie ustawodawcze nie wyraziło zgody. I tak oto po dziś dzień mamy Zakład Karny imienia Nathana Roseburga. Przejeżdżamy przez główną bramę i parkujemy na pustym parkingu dla gości. Z wieżyczki obserwują nas dwaj strażnicy z bronią o dużym zasięgu, jakby się obawiali, że wieziemy ze sobą broń albo kilogram kokainy. Dookoła nie ma żywej duszy i cała ich uwaga skupia się na nas.
9 Po tym, jak Partner został uniewinniony od zarzutu zabójstwa agenta federalnego, błagał mnie, żebym dał mu pracę. W tamtym czasie nie szukałem pracowników i od tamtej pory nikogo nie zatrudniłem, ale nie mogłem mu odmówić. Facet został na bruku i gdybym mu nie pomógł, skończyłby martwy albo wróciłby do pierdla. W przeciwieństwie do większości swoich przyjaciół ukończył liceum i nawet zdołał zaliczyć kilka przedmiotów w dwuletnim college’u przygotowującym do wyższych studiów. Opłaciłem mu kolejne zajęcia, głównie wieczorowe. Zrobił kurs na praktykanta adwokackiego i uzyskał certyfikat. Partner mieszka ze swoją matką w mieszkaniu socjalnym. Większość mieszkań w jego domu zajmują duże rodziny, ale próżno tu szukać tradycyjnego modelu – matka, ojciec, dzieci. Niemal wszyscy ojcowie albo siedzą, albo mieszkają gdzieś indziej i płodzą kolejnych potomków. Typowe mieszkanie należy do babci, biednej, udręczonej duszy opiekującej się gromadą dzieci, z którymi być może nie łączą jej nawet więzy krwi. Połowa matek odsiaduje wyroki. Druga połowa pracuje na dwa, trzy etaty. Młodzi krewni pojawiają się i znikają. Niemal każda rodzina pogrążona jest w chaosie. Najważniejsze to posyłać dzieci do szkoły i trzymać je z dala od gangów, tak by przeżyły i nie trafiły do więzienia. Partner przypuszcza, że połowa z nich i tak rzuci szkołę, a większość chłopców skończy w więzieniu. Mówi, że ma szczęście, bo choć jego mieszkanie jest małe, lokatorem jest tylko on i matka. Maleńkiej sypialni Partner używa w charakterze swojego… naszego biura. Przechowujemy tam wiele raportów i dokumentów. Często się zastanawiam, co powiedzieliby moi klienci, gdyby wiedzieli, że ich poufne akta są przetrzymywane w segregatorach w jednym z mieszkań dziesięciopiętrowego budynku na mało przyjemnym osiedlu. Nie dbam o to, bo mam do Partnera pełne zaufanie. Spędziliśmy w tym pokoiku niezliczone godziny, przeglądając raporty policyjne i przygotowując się do procesów. Jego matka, pani Luella, jest częściowo niepełnosprawna z powodu ostrej cukrzycy. Trochę szyje dla znajomych, utrzymuje mieszkanie w nieskazitelnym porządku i od czasu do czasu gotuje. Jej głównym zajęciem jest odbieranie telefonów w imieniu Szanownego Pana Sebastiana Rudda, Adwokata. Jak już mówiłem, moje nazwisko nie figuruje w żadnej książce telefonicznej, ale numer telefonu do mojego „biura” już dawno temu został puszczony w obieg. Ludzie bez przerwy wydzwaniają pod ten numer i pytają panią Luellę, która brzmi równie
energicznie i kompetentnie, jak każda sekretarka siedząca za biurkiem na jednym z pięter drapacza chmur i odbierająca telefony w kancelarii zatrudniającej setki prawników. „Kancelaria adwokacka, Sebastian Rudd – mówi. – W czym mogę pomóc?” Zupełnie jakbyśmy specjalizowali się w rozmaitych sprawach i mieli dziesiątki różnych wydziałów. Nikt nie zastaje mnie za pierwszym razem, bo nigdy nie ma mnie w biurze. Zresztą o jakim biurze mówimy? „Jest na spotkaniu – tłumaczy pani Luella. – Jest w trakcie składania zeznań”, „Jest na rozprawie” albo moje ulubione: „Jest w sądzie federalnym”. Kiedy to już zostaje wyjaśnione, koncentruje się na problemie dzwoniącego i pyta: „A o co chodzi?”. Jeśli o rozwód, dzwoniący usłyszy: „Przykro mi, ale pan Rudd nie zajmuje się sprawami rodzinnymi”. W przypadku ogłoszenie upadłości, sprzedaży nieruchomości, spraw spadkowych, aktów notarialnych albo umów odpowiedź jest taka sama. Pan Rudd nie zajmuje się takimi sprawami. Sprawa karna może zwrócić jej uwagę, ale pani Luella wie, że większość z nich do niczego nie prowadzi. Niewielu oskarżonych stać na moje honorarium. Dlatego zadaje dzwoniącemu szereg standardowych pytań, żeby określić, czy będą w stanie zapłacić. Ktoś został ranny? To rozumiem! Pani Luella przełącza się na tryb „współczujący” i udziela poszkodowanemu wszelkich informacji. Nie pozwoli im się rozłączyć, dopóki nie dowie się wszystkiego i nie zaskarbi sobie ich zaufania. Jeśli wszystko jest tak, jak trzeba, a sprawa wygląda obiecująco, zapewnia, że pan Rudd jeszcze tego popołudnia podjedzie do szpitala, w którym znajduje się poszkodowany. Jeśli dzwoniącym jest sędzia albo inna ważna persona, traktuje ich z należytym szacunkiem, a po skończonej rozmowie natychmiast wysyła mi SMS-a. Płacę jej pięćset dolarów miesięcznie gotówką i od czasu do czasu daję premię. Partnerowi też płacę gotówką. Rodzina pani Luelli pochodzi z Alabamy, stąd jej zamiłowanie do południowej kuchni. Co najmniej dwa razy w miesiącu smaży kurczaka, gotuje jarmuż i piecze chleb kukurydziany, a ja wrzucam w siebie tyle, że nie mogę oddychać. Ona i Partner uczynili z małego, taniego mieszkania prawdziwy dom, przytulne, ciepłe miejsce. Czuje się w nim jednak smutek, który niczym gęsta mgła unosi się w powietrzu i nigdy nie zniknie. Trzydziestoośmioletni Partner ma dziewiętnastoletniego syna, który odsiaduje wyrok w Old Roseburg. Jameel został skazany na dziesięć lat za jakieś mafijne porachunki. To właśnie on jest powodem naszej dzisiejszej wizyty.
10 Po tym, jak wypełniamy stosowne dokumenty i zostajemy zrewidowani, Partner i ja idziemy osiemset metrów chodnikiem wzdłuż metalowej siatki zwieńczonej drutem kolczastym do bloku D. Przy kolejnych drzwiach stoją posępni strażnicy, którzy najchętniej odprawiliby nas z kwitkiem. Ponieważ Partner jest certyfikowanym praktykantem i ma ze sobą odpowiednie papiery, może wejść ze mną do skrzydła dla odwiedzających. Jeden z klawiszy wybiera pomieszczenie dla prawników i siadamy naprzeciw ekranu. Adwokaci mogą odwiedzać osadzonych o każdej porze, po uprzednim powiadomieniu władz więzienia, podczas gdy widzenia z rodzinami odbywają się jedynie w niedzielne popołudnia. Kiedy czekamy, Partner, który zwykle niewiele mówi, robi się jeszcze bardziej milczący. Przyjeżdżamy do Jameela co najmniej raz w miesiącu i każda wizyta odbija się niekorzystnie na moim towarzyszu. Partner dźwiga ciężkie brzemię, bo za większość problemów syna obwinia siebie. Dzieciak prosił się o kłopoty, ale gdy Partner został uniewinniony, gliniarze i prokuratorzy postanowili się zemścić. Zabij gliniarza, nawet w samoobronie, a narobisz sobie poważnych wrogów. Kiedy Jameel został aresztowany, nie było mowy o negocjacjach. Maksymalnie groziło mu dziesięć lat i tyle właśnie zażądał prokurator. Reprezentowałem go – oczywiście pro bono – ale w tej sytuacji nie mogłem nic zrobić. Kiedy go zatrzymano, miał przy sobie plecak pełen zioła. – Jeszcze tylko dziewięć lat – mówi ze spokojem Partner i wpatruje się w szybę. – Chryste. Leżę w nocy i zastanawiam się, jaki będzie za te dziewięć lat. Wyjdzie jako dwudziestoośmioletni mężczyzna. Bez pracy, wykształcenia, nadziei. Bez niczego. Kolejny były więzień szukający kłopotów. – Może nie – odpowiadam, choć niewiele mam do dodania. Partner zna ten świat dużo lepiej niż ja. – Będzie miał ojca i babcię, którzy na niego czekają. Mam nadzieję, że sam dożyję tego dnia. We trójkę coś wymyślimy. – Może do tego czasu będziesz potrzebował kolejnego praktykanta. – Uśmiecha się na ułamek sekundy. – Nigdy nie wiadomo. Otwierają się drzwi i do sali po drugiej stronie szyby wchodzi Jameel w towarzystwie strażnika. Klawisz powoli rozpina kajdanki i patrzy na nas. – Witaj, Hank – rzucam. – Cześć, Rudd – odpowiada.
Według Jameela, Hank to jeden z równiejszych gości. Myślę, że to dzięki komentarzom na temat mojej praktyki jestem w dobrych stosunkach z niektórymi strażnikami. Z niektórymi, ale nie ze wszystkimi. – Nie spieszcie się – mówi i znika. Długość wizyty zależy wyłącznie od Hanka, a ponieważ jestem dla niego miły, nie obchodzi go, jak długo zostaniemy. Znam twardzieli, którzy mówią: „Macie co najwyżej godzinę” albo „Lepiej się pospieszcie”, ale Hank do nich nie należy. Jameel uśmiecha się do nas i mówi: – Dzięki, że wpadliście. – Cześć, synu – wita go Partner. – Dobrze cię widzieć, Jameel – odzywam się. Opada na plastikowe krzesło. Dzieciak ma prawie dwa metry wzrostu, jest chudy i sprawia wrażenie, jakby był zrobiony z gumy. Partner ma metr dziewięćdziesiąt i budowę hydrantu przeciwpożarowego. Twierdzi, że matka chłopaka jest wysoka i szczupła. Zniknęła gdzieś dwa lata temu, wessana przez czarną dziurę ulicznego życia. Ma brata, który w college’u grał w koszykówkę, i Partner założył, że to w nich wdał się Jameel. W dziewiątej klasie mierzył metr dziewięćdziesiąt i zaczynali się nim interesować łowcy talentów. W pewnym momencie odkrył jednak trawkę i crack i zapomniał o grze. – Dzięki za kasę – zwraca się do mnie. Co miesiąc wysyłam mu sto dolarów, które ma wydawać na jedzenie w więziennej stołówce, ołówki, papier, znaczki i napoje bezalkoholowe. Kupił wiatrak, bo w Old Roseburg nie ma klimatyzacji. Nie ma jej w żadnym więzieniu. Partner też posyła mu pieniądze, chociaż nie mam pojęcia ile. Dwa miesiące po tym, jak Jameel trafił do pierdla, klawisze zrobili nalot na jego celę i znaleźli trawkę ukrytą w materacu. Kapuś dał cynk i chłopak spędził dwa tygodnie w izolatce. Partner udusiłby syna gołymi rękami, gdyby nie pancerna szyba, ale dzieciak zaklinał się, że to się więcej nie powtórzy. Rozmawiamy o jego zajęciach. Chodzi na kursy wyrównawcze, próbując nadrobić zaległości z liceum, ale Partner nie jest zachwycony jego postępami. Kilka minut później przepraszam ich i wychodzę z pomieszczenia. Ojciec i syn potrzebują pobyć sami; w końcu dlatego tu jesteśmy. Według Partnera, rozmowy robią się wtedy burzliwe i pełne emocji. Chce, by syn wiedział, że mu na nim zależy i że ma go na oku. W Old Roseburg działają różne gangi i Jameel jest łatwą zwierzyną. Przysięga, że w nic się nie wplątał, ale Partner nie do końca mu wierzy. Przede wszystkim chce, żeby dzieciak był bezpieczny, a przynależność do gangu często bywa najlepszą ochroną. To również źródło konfliktów i zemsty. Błędne koło przemocy. W ubiegłym roku w Old Roseburg zginęło siedmiu więźniów. Mogło być gorzej. Niedaleko stąd znajduje się więzienie federalne, w którym średnio na miesiąc ginie dwóch osadzonych.
Kupuję napój z automatu i siadam na plastikowym krześle. Dziś jestem tu jedynym adwokatem i pomieszczenie świeci pustkami. Otwieram aktówkę i rozkładam papiery na stole, na którym walają się stare numery czasopism. Hank wpada, żeby jeszcze raz się przywitać. Rozmawiamy przez kilka minut. Pytam jak, jego zdaniem, radzi sobie dzieciak. – W porządku – mówi. – Nic specjalnego się nie dzieje. Jakoś się trzyma i jak dotąd nikt nie zrobił mu krzywdy. Jest tu od roku i orientuje się w sytuacji. Tyle że nie chce pracować. Załatwiłem mu pracę w pralni, ale wytrzymał ledwie tydzień. Chodzi na większość zajęć, jednak nie na wszystkie. – Gang? – Nie wiem, ale mam go na oku. Widząc strażnika, który pojawia się w drzwiach na drugim końcu korytarza, Hank usprawiedliwia się, że musi już iść. Nie mogą zobaczyć, jak brata się z podrzędnym adwokatem. Próbuję przeglądać akta jednej ze spraw, ale są zbyt nudne. Podchodzę do okna z widokiem na rozległy dziedziniec ogrodzony podwójnym rzędem metalowej siatki. Setki więźniów, wszyscy w białych więziennych kombinezonach, zabijają czas, podczas gdy z wieżyczki obserwują ich strażnicy. Prawie wszyscy osadzeni są młodzi i ciemnoskórzy. Jeśli wierzyć liczbom, siedzą tu za przestępstwa narkotykowe. Średnia długość wyroku to siedem lat. Po wyjściu na wolność sześćdziesiąt procent z nich wróci tu w ciągu niespełna trzech lat. Czemu nie? Co takiego jest tam na zewnątrz, co by trzymało ich z dala od tego miejsca? Są teraz przestępcami z wyrokiem i jest to piętno, którego nigdy się nie pozbędą. Od samego początku stali na straconej pozycji i teraz, kiedy zostali napiętnowani, życie na wolności miałoby być łatwiejsze? Oto prawdziwe ofiary naszych wojen. Wojny z narkotykami. Wojny z przestępczością. Przypadkowe ofiary twardych praw ustalanych przez twardych polityków w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Milion młodych ciemnoskórych mężczyzn zamkniętych w gnijących więzieniach, marnujących swój czas na koszt podatników. Nasze więzienia są przepełnione. Na ulicach pełno jest narkotyków. Kto zwycięża w tej wojnie? Straciliśmy rozum.
11 Dwie godziny później Hank mówi, że powinniśmy się zbierać. Pukam do drzwi pomieszczenia, małej, pozbawionej wentylacji klitki, w której zawsze panuje zaduch. Jameel siedzi z rękami skrzyżowanymi na piersi i ze wzrokiem wbitym w podłogę. Partner, siedząc w tej samej pozycji co syn, gapi się w szybę. Patrząc na nich, mam wrażenie, że choć wiele zostało powiedziane, od jakiegoś czasu obaj siedzą w milczeniu. – Musimy iść – rzucam. Chyba to właśnie chcą usłyszeć. Przy pożegnaniu silą się na odrobinę czułości. Jameel dziękuje, że wpadliśmy, przesyła wyrazy miłości dla pani Luelli. Wstaje, gdy Hank wchodzi do pokoju. W drodze powrotnej Partner przez godzinę milczy.
12 Link Scanlon nie jest pierwszym gangsterem, którego broniłem. Zaszczyt ten przypadł Deweyowi Knuttowi, wyjątkowemu oszustowi i człowiekowi, którego nie odwiedzam w więzieniu. Podczas gdy Link rozkoszował się widokiem krwi, połamanych kości, zastraszaniem i własną złą sławą, Dewey starał się nie rzucać w oczy. Podczas gdy Link od dzieciństwa marzył o tym, by zostać mafijnym bossem, Dewey był uczciwym handlarzem mebli, który w wieku trzydziestu paru lat zszedł na złą drogę. Podczas gdy majątek Linka jest znaczny, choć trudny do oszacowania, magazyn biznesowy wycenił majątek Deweya na trzysta milionów dolarów, i to zanim zaczęły się jego kłopoty. Linka skazano na karę śmierci, Dewey dostał czterdzieści lat w więzieniu federalnym. Link zdołał uciec; Dewey ma włosy do pasa i uprawia w więziennym ogródku organiczne warzywa i zioła. Dewey Knutt był wygadanym handlowcem, przez którego ręce przeszły tony tanich mebli i który zarobił wystarczająco dużo, żeby kupić budynek z mieszkaniami do wynajęcia. A potem drugi i kilka kolejnych. Nauczył się wykorzystywać pieniądze innych i nabrał apetytu na ryzyko. Podczas krótkotrwałej recesji bank odmówił mu pożyczki, więc Dewey kupił go i zwolnił wszystkich pracowników. Poznał podstawy bankowości i znalazł wszystkie luki w przepisach prawnych. W czasie dłuższej recesji kupił kilka kolejnych banków i lokalnych przedsiębiorstw hipotecznych. Gdy wartość pieniądza spadła, Dewey Knutt okazał się mistrzem pożyczania. Jak dowiedzieliśmy się później, do jego upadku przyczyniła się chęć dwu-, a nawet trzykrotnego zabezpieczenia aktywów. Prawdziwy wizjoner w dziedzinie szemranych interesów stał się jedną z pierwszych ofiar kryzysu na rynku kredytów hipotecznych typu subprime. Doprowadził do perfekcji usługi lichwiarskie. Przekupywał zarówno polityków, jak również urzędników kontroli. Dodajmy do tego uchylanie się od płacenia podatków, pranie brudnych pieniędzy, liczne oszustwa, wykorzystywanie poufnych informacji i defraudację pieniędzy z funduszy emerytalnych, a zobaczymy, że Dewey Knutt zasłużył na czterdzieści lat za kratami. Wśród tych, którzy nadal szukają tego, co zostało z jego fortuny, są obecni i byli wrogowie, regulatorzy rynku bankowego, co najmniej dwa sądy zajmujące się sprawami upadłościowymi, prawnicy jego byłej żony i pracownicy rządu federalnego. Jak do tej pory, nie znaleźli nic. Kiedy Dewey miał czterdzieści dziewięć lat, jego gnuśny syn Alan został
złapany z bagażnikiem pełnym kokainy. Alan miał dwadzieścia lat i był koszmarnym dzieciakiem, który starał się zaimponować ojcu własnym pomysłem na biznes. Dewey był tak wściekły i zażenowany, że nie zgodził się wynająć mu adwokata. Dowiedziałem się o sprawie od przyjaciela. Rzuciłem okiem na raport z zatrzymania i od razu wiedziałem, że gliniarze dali ciała. Nie mieli nakazu ani powodu, żeby przeszukiwać samochód. Wszystko zostało zaplanowane. Złożyłem odpowiednie wnioski, dołączyłem streszczenie sprawy i władze niechętnie, ale jednak, zakwestionowały ją. Uznano, że przeszukania pojazdu dokonano niezgodnie z konstytucją, dowody wyrzucono, a zarzuty wobec Alana zostały oddalone. Przez kilka dni było o tym głośno i właśnie wtedy moje zdjęcie po raz pierwszy pojawiło się w gazetach. Dewey, który do tej pory korzystał z usług swoich ulubionych prawników, był tak zachwycony moimi działaniami, że postanowił rzucić mi parę ochłapów. W większości były to sprawy, jakimi się nie zajmowałem, ale jedna przykuła moją uwagę i postanowiłem przyjąć jego ofertę. Dewey uwielbiał golfa, ale w natłoku obowiązków miał mało wolnego czasu. Poza tym brakowało mu cierpliwości do tradycyjnych klubów golfowych i ekskluzywnych ośrodków rekreacyjno-sportowych, z których nieliczne – jeśli w ogóle jakieś – przyjęłyby na członka człowieka jego pokroju. Zapragnął więc zbudować własne pole golfowe i oświetlić je tak, żeby mógł grać w nocy – sam albo z przyjaciółmi. W tamtym czasie w kraju istniały tylko trzy oświetlane pola golfowe, żadne z nich nie leżało w promieniu półtora tysiąca kilometrów stąd. Osiemnaście dołków, wszystkie prywatne, skąpane w świetle reflektorów – zabawka bogatego chłopca. Żeby uniknąć konfliktów z ludźmi, dla których podział na strefy był świętością, Knutt wybrał stupięćdziesięciohektarowe pole półtora kilometra poza granicami miasta. Władze okręgu nie wyraziły zgody. Sąsiedzi wnieśli sprawę do sądu. Zająłem się kwestiami prawnymi i w końcu uzyskaliśmy zgodę. Kolejne nagłówki z moim nazwiskiem. Jednak prawdziwa zła sława dopiero czaiła się za rogiem. Rynek nieruchomości przeżywał kryzys. Stopy procentowe gwałtownie wzrosły. Rozpętała się burza i Dewey nie zdążył wziąć pożyczki. Jego domek z kart rozsypał się z hukiem. A wtedy, jak na zawołanie, pojawiło się FBI, IRS, SEC i całe mnóstwo innych twardzieli z odznakami i nakazami. Akt oskarżenia liczył kilkaset stron i pełno w nim było zarzutów przeciwko Deweyowi. Wspominano o spiskach na wielką skalę, w które zamieszani byli jego bankierzy, księgowi, partnerzy w interesach, prawnicy, makler giełdowy i dwóch radnych. Zawierał też niezwykle przekonujące szczegóły dotyczące dziesiątków wykroczeń, o których mowa w Ustawie o Wymuszeniach i Zorganizowanych Grupach Przestępczych – w skrócie RICO4 – największym prezencie, jaki Kongres podarował prokuratorom federalnym.
Kiedy mnie przesłuchiwano, byłem przekonany, że zostanę postawiony w stan oskarżenia, chociaż nie zrobiłem nic złego. Na szczęście nikt nie zwracał na mnie większej uwagi. Przez chwilę miałem wrażenie, że to jedno z przesłuchań w stylu „najpierw strzelaj, później pytaj”, ale federalni stracili zainteresowanie moją osobą. Mieli do przyszpilenia znacznie grubsze ryby. Alan został oskarżony głównie o to, że był synem Deweya. Kiedy FBI zagroziło, że postawi w stan oskarżenia córkę Deweya, ten zmiękł i zgodził się na czterdzieści lat za kratami. Fałszywe zarzuty wobec jego dzieci zostały wycofane, a większość „wspólników” Deweya przyznała się do winy w zamian za złagodzenie wyroku. W efekcie wszyscy uniknęli dłuższej odsiadki. Krótko mówiąc, postąpił honorowo i wziął całą winę na siebie. Był w trakcie budowy pola golfowego – szumnie nazwanego Starą Plantacją – gdy federalni przeszli do ofensywy. W ciągu kilku tygodni pieniądze znikły, a po czternastym dołku inwestycja została wstrzymana. Dziś jest to liczące czternaście dołków pole golfowe, nazwane na cześć Deweya Old Rico. Członkami klubu są wyłącznie jego kolesie i wspólnicy. Całością zawiaduje teraz Alan, który świetnie sobie radzi. Sam bez przerwy gra i marzy o tym, że pewnego dnia zostanie profesjonalistą. Pieniądze ze stawek członkowskich wystarczają na zatrudnianie na czarno kilku dozorców; poza tym podejrzewamy, że chłopak wie, gdzie staruszek zakopał dawne łupy. Płacę pięć tysięcy rocznie i uważam, że warto, bo w ten sposób unikam tłumów. Trawniki i podstawki pod piłeczki są zwykle w dobrym stanie. Alejki są miejscami nierówne, ale nikt się tym nie przejmuje. Gdybyśmy chcieli wypielęgnowanego pola, zapisalibyśmy się do prawdziwego klubu, choć nikt z nas nie przeszedłby weryfikacji. W środowe wieczory o dziewiętnastej zbieramy się na „brudnego golfa”, grę, która niewiele ma wspólnego z tym, co pokazują w CBS. Dewey chciał założyć pole golfowe, przede wszystkim po to, sam żeby miał gdzie grać. Dopiero potem zamierzał postawić budynek klubu, w którym mógłby się napić. Ponieważ budynek nie powstał, przed partyjką golfa spotykamy się na drinka w starej szopie, w której Dewey swego czasu organizował walki kogutów – prawdopodobnie jedyne przestępstwo, za które nie poszedł siedzieć. Alan mieszka na górze z dwiema kobietami, z których żadna nie jest jego żoną, i to on jest gospodarzem spotkań. Dziewczyny obsługują bar, znoszą zaczepki klientów i dowcipkują. Zgodnie z tradycją, pierwszy toast jest wznoszony za Deweya, który uśmiecha się do nas z portretu nad barem. Dziś jest nas jedenastu – nieźle, zważywszy na to, że w Old Rico jest tylko dwanaście wózków golfowych. Podczas gdy my opróżniamy pierwsze pół litra, Alan bierze na siebie obowiązek zapisywania wyników, przewidywania handicapów i zbierania pieniędzy. Partyjka „brudnego golfa” kosztuje dwieście dolarów, a zwycięzca bierze wszystko. Pula jest więc niezła, ale
jeszcze nigdy nie wygrałem. Wygranie wymaga wprawy, wysokiego handicapu i umiejętności oszukiwania przeciwników. Zasady są elastyczne. Na przykład liczy się kiepskie uderzenie, po którym piłka wypada poza paliki, jeśli tylko uda się znaleźć piłeczkę. W Old Rico nie ma czegoś takiego jak obszar znajdujący się poza granicami pola. Jeśli znajdziesz piłeczkę, zostajesz w grze. Odbicie piłki po ziemi z odległości metra jest równoznaczne z przyznaniem dołka przeciwnikowi, chyba że ma on wyjątkowo kiepską noc i zgrywa twardziela. Każdy gracz ma prawo wymagać od innego, żeby zakończył dołek. Grające przeciwko sobie dwie dwuosobowe drużyny mogą ustalić, że każdy zawodnik ma możliwość powtórzenia uderzenia bez żadnych konsekwencji, jeżeli poprzednie było naprawdę kiepskie. A jeśli wszystkim czterem dopisuje humor, każdy może powtórzyć uderzenie na pierwszych siedmiu dołkach i na jednym z kolejnych. Oczywiście możliwość zmiany zasad prowadzi do kłótni i konfliktów. A ponieważ żaden z dziesięciu graczy i tak nie zna prawdziwych zasad, każda runda „brudnego golfa” pełna jest nieustannych bluzgów, psioczenia, a nawet gróźb. Partner prowadzi mój wózek golfowy; nie ja jeden przyjechałem tu z ochroniarzem. Ponieważ gram sam, dziś wieczór jestem w parze z Tobym Chalkiem, byłym radnym, który po upadku Deweya na cztery miesiące trafił do więzienia. Toby sam prowadzi swój wózek. Noszenie za graczem kijów jest w Old Rico zabronione. Po godzinie picia i wstępnych przygotowań wychodzimy na pole. Robi się ciemno, światła są włączone i naprawdę czujemy się uprzywilejowani, mogąc grać w golfa o zmierzchu. Każda para zaczyna przy innym dołku; Toby i ja – przy piątym. Kiedy Alan krzyczy: „Start!”, rozjeżdżamy się, grzechocząc kijami. Dorośli faceci, wstawieni, palący wielkie cygara i krzyczący radośnie, znikają w mroku. Partner uśmiecha się i kręci głową. Szalone białasy.
CZĘŚĆ TRZECIA
GLINIARZE-WOJOWNICY
1 Oto co się wydarzyło: Moi klienci, państwo Renfro, dla wszystkich Doug i Kitty, mieszkali przez trzydzieści spokojnych i szczęśliwych lat na ocienionej uliczce w uroczej okolicy. Byli dobrymi sąsiadami, udzielali się w miejscowych instytucjach charytatywnych i kościele, zawsze chętni wyciągnąć pomocną dłoń. Oboje byli po siedemdziesiątce, na emeryturze, mieli dzieci, wnuki, kilka psów i apartament we wspólnocie mieszkaniowej na Florydzie. Nie mieli długów i regularnie co miesiąc spłacali karty kredytowe. Byli dobrze sytuowani, w miarę zdrowi, choć Doug zmagał się z migotaniem przedsionków, a Kitty dochodziła do siebie po walce z rakiem piersi. On przez czternaście lat służył w armii, a później sprzedawał sprzęt medyczny. Ona wyceniała szkody dla firmy ubezpieczeniowej. Żeby mieć zajęcie, pracowała jako wolontariuszka w szpitalu, podczas gdy on pielęgnował rabatki i grał w tenisa w parku miejskim. Wskutek nalegań dzieci i wnuków państwo Renfro niechętnie kupili sobie laptopy i dołączyli do wirtualnego świata, choć rzadko bywali online. Na przestrzeni lat sąsiedni dom przechodził z rąk do rąk, a obecni właściciele byli trzymającymi się na uboczu dziwakami. Mieli nastoletniego syna, Lance’a, odmieńca, który większość czasu spędzał zamknięty w swoim pokoju, grając w gry wideo i handlując prochami w internecie. Żeby to ukryć, regularnie łączył się z bezprzewodowym routerem państwa Renfro. Ci oczywiście nie mieli o niczym pojęcia. Wiedzieli, jak włączyć i wyłączyć laptopa, odebrać i wysłać pocztę, zrobić podstawowe zakupy i sprawdzić prognozę pogody, a reszta niespecjalnie ich obchodziła. Nie przejmowali się hasłami ani innymi zabezpieczeniami. Policja stanowa urządziła prowokację, żeby rozprawić się z internetowym handlem narkotykami i po adresie IP dotarła do domu państwa Renfro. Ktoś tam kupował i sprzedawał mnóstwo ecstasy, zapadła więc decyzja o zorganizowanej akcji z udziałem brygady antyterrorystycznej. Zdobyto nakazy – jeden, by przeszukać dom, i drugi, by aresztować Douga – i o trzeciej rano, w cichą, gwiaździstą noc, grupa ośmiu policjantów otoczyła dom państwa Renfro. Ośmiu funkcjonariuszy w pełnym uzbrojeniu – kamizelkach kuloodpornych, mundurach maskujących, kaskach, z noktowizorami, krótkofalówkami, bronią samopowtarzalną, karabinami szturmowymi, ochraniaczami na kolana, niektórzy w kominiarkach, a jeszcze inni z twarzami pomalowanymi farbą – pochylając głowy, dzielnie przedzierało się przez rabatki państwa Renfro i aż rwało się do
boju. Dwóch miało przy sobie granaty ogłuszające, a dwóch innych tarany. Gliniarze wojownicy, jak się później dowiemy, byli kompletnie nieprzeszkoleni, ale wszyscy jak jeden mąż cieszyli się z udziału w akcji. Przynajmniej sześciu z nich przyznało się później do spożycia napojów z dużą zawartością kofeiny, żeby w tej wyjątkowej chwili zachować czujność i trzeźwość umysłu. Zamiast po prostu zadzwonić do drzwi, obudzić państwa Renfro i wytłumaczyć, że są z policji i chcą porozmawiać i przeszukać dom, rozpoczęli akcję z grubej rury, wyważając jednocześnie frontowe i tylne drzwi. Później kłamali, twierdzili, że wzywali mieszkańców, ale Doug i Kitty smacznie spali. Nie słyszeli nic, aż do chwili rozpoczęcia szturmu. Żeby ustalić, co stało się w ciągu kolejnych sześćdziesięciu sekund, potrzeba było miesięcy. Pierwszą ofiarą był Spike, żółty labrador, który spał na podłodze w kuchni. Spike miał dwanaście lat, co jak na psa jest sędziwym wiekiem, i miał problemy ze słuchem. Usłyszał jednak, jak kilka metrów dalej pod naporem tarana pękły drzwi. Popełnił błąd, bo poderwał się z podłogi i zaczął szczekać, za co zarobił trzy dziewięciomilimetrowe kulki z pistoletu samopowtarzalnego. Słysząc huk wystrzałów, Doug Renfro wygramolił się z łóżka i sięgnął po własną broń, zarejestrowaną, jak należy, i skrzętnie ukrytą w jednej z szuflad. Miał również śrutówkę kalibru dwanaście milimetrów, której używał dwa razy do roku, żeby zapolować na gęsi, ta jednak była zamknięta w szafie. Próbując wyjaśnić powód całego zamieszania, nasz nieudolny komendant policji twierdził później, że interwencja SWAT-u była w pełni zasadna, ponieważ dostali informację, że Doug Renfro jest ciężko uzbrojony. Kiedy Doug wyszedł z pokoju, zobaczył wbiegające po schodach ubrane na czarno postacie. Jak przystało na weterana, padł na podłogę i zaczął strzelać. Policjanci odpowiedzieli ogniem. Strzelanina była krótka i pociągnęła za sobą ofiary śmiertelne. Doug oberwał dwa razy, w przedramię i ramię. Jeden z gliniarzy, Keestler, został trafiony w szyję, prawdopodobnie przez Douga. Kitty, która w panice wybiegła za mężem z sypialni, zarobiła trzy kulki w twarz i cztery w klatkę piersiową i zmarła na miejscu. Ich drugi pies, sznaucer, który spał z nimi w sypialni, również został zastrzelony. Doug Renfro i Keestler trafili do szpitala. Ciało Kitty odwieziono do kostnicy miejskiej. Sąsiedzi wyglądali z niedowierzaniem na ulicę pełną błyskających świateł, podczas gdy karetki pogotowia odjeżdżały na sygnale z rannymi. Policja pozostała na miejscu przez kolejne cztery godziny, zabezpieczając wszelkie dowody, łącznie z laptopami. W ciągu dwóch godzin, przed wschodem słońca, wiedzieli już, że komputery państwa Renfro nigdy nie były używane do handlu narkotykami. Wiedzieli, że popełnili błąd, ale przyznanie się do winy nie wchodziło w rachubę. Próba zatuszowania faktów została podjęta tuż po tym, jak
dowódca brygady antyterrorystycznej z powagą poinformował dziennikarzy, że mieszkańcy domu byli podejrzewani o handel narkotykami, a Doug Renfro próbował zabić kilku policjantów. Po operacji, sześć godzin po strzelaninie, Doug został poinformowany o śmierci żony. Dowiedział się również, że intruzami, którzy wtargnęli do jego domu byli funkcjonariusze policji. Biedak nie miał o niczym pojęcia. Myślał, że to uzbrojeni bandyci.
2 Moja komórka dzwoni o szóstej czterdzieści pięć. Patrzę, jak jeden z graczy uderza białą bilę, próbując wbić dziewiątkę do narożnej łuzy i tym samym zakończyć rozgrywkę. Od godziny popijam mocną kawę i oglądam mecz. Sięgam po telefon, patrzę na numer na wyświetlaczu i mówię: – Dzień dobry. – Nie śpisz? – pyta Partner. – Na to wygląda. – Od lat nie śpię o szóstej czterdzieści pięć. On zresztą też. – Może powinieneś obejrzeć wiadomości. – Dobra, co się dzieje? – Wygląda na to, że nasze żołnierzyki spartaczyły kolejny nalot na dom. Są ofiary. – Cholera! – rzucam i chwytam pilota. – Na razie. – W jednym kącie mojego pokoju stoi mała kanapa, a obok fotel. Na ścianie naprzeciwko wisi sięgający sufitu panoramiczny telewizor HD. Gdy pojawiają się pierwsze obrazy, opadam na fotel. Słońce ledwie wstało, ale to wystarczy, żeby zobaczyć chaos. Przed domem państwa Renfro jest pełno gliniarzy i ekip ratunkowych. Za plecami zdyszanego, dukającego coś dziennikarza błyskają światła. Sąsiedzi w szlafrokach stoją po drugiej stronie ulicy. Żółta taśma policyjna ciągnie się we wszystkich kierunkach. Rozumiem, że to miejsce przestępstwa, ale robię się podejrzliwy. Kim są prawdziwi przestępcy? Dzwonię do Partnera i mówię mu, żeby pojechał do szpitala i zaczął węszyć. Na podjeździe przed domem państwa Renfro stoi czołg, z ośmiocalową lufą, grubymi gumowymi oponami zamiast gąsienic, pomalowany w barwy maskujące i z otwartą wieżyczką, w której siedzi gliniarz z twarzą ukrytą za okularami motocyklowymi i pełną skupienia miną. Policja miejska dysponuje tylko jednym czołgiem i są z niego niezwykle dumni. Wykorzystują go w każdej możliwej sytuacji. Znam ten sprzęt, kiedyś miałem już z nim do czynienia. Kilka lat temu, niedługo po atakach terrorystycznych z jedenastego września, nasza policja miejska naciągnęła Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego na kilka milionów dolarów, żeby się uzbroić i dołączyć do ogólnonarodowej walki z terrorem. Nieważne, że nasze miasto znajduje się z dala od głównych metropolii, że próżno tu szukać jakichkolwiek dżihadystów, a nasi gliniarze i tak mają całą masę broni i sprzętu. My również musieliśmy być gotowi! Tak więc w wyścigu
zbrojeń, który nastąpił później, nasi gliniarze zdobyli jakoś nowiuteńki czołg. I gdy tylko nauczyli się go prowadzić, uznali, że czas wykorzystać owo cacko. Pierwszą ofiarą był prosty gość, niejaki Sonny Werth, mieszkający na obrzeżach miasta omijanych szerokim łukiem przez pośredników w handlu nieruchomościami. Sonny, jego dziewczyna i dwójka jej dzieci spali w najlepsze o drugiej w nocy, gdy ich domem – chociaż dom jest tu określeniem raczej na wyrost – wstrząsnęła potężna eksplozja. Ściany zadrżały, rozległ się potężny łoskot i w pierwszej chwili Sonny pomyślał, że to tornado. Nie, to tylko policja. Później twierdzili, że pukali i dzwonili do drzwi, ale w środku nikt niczego nie słyszał, aż do chwili, gdy czołg dosłownie wjechał do domu przez okno i zatrzymał się na środku pokoju. Spaniel-mieszaniec próbował uciec przez ziejącą w ścianie dziurę, ale został zastrzelony przez jednego z dzielnych wojowników. Na szczęście nie było innych ofiar, choć Sonny spędził dwie doby w szpitalu, skarżąc się na ból w klatce piersiowej, po czym na tydzień trafił do więzienia, z którego wyszedł dopiero po wpłaceniu kaucji. Oskarżono go o przyjmowanie zakładów i hazard. Gliniarze i prokuratorzy twierdzili, że Sonny należał do gangu, a zatem był konspiratorem zamieszanym w przestępczość zorganizowaną i tak dalej. W jego imieniu pozwałem miasto za „nadużycie siły” i uzyskałem odszkodowanie wysokości miliona dolarów, z czego ani cent nie pochodził z kieszeni gliniarzy, którzy zaplanowali operację. Jak zwykle pieniądze poszły z kieszeni podatników. Zarzuty wobec Sonny’ego zostały wycofane, więc cała akcja była niczym więcej jak stratą czasu, pieniędzy i sił. Popijając kawę, gapię się w telewizor i myślę sobie, że państwo Renfro mieli szczęście, że czołg nie rozwalił im domu. Z powodów, których nigdy nie poznamy, podjęto decyzję, żeby wjechać nim na podjazd, tak na wszelki wypadek. Gdyby ośmiu antyterrorystów nie wystarczyło i gdyby państwo Renfro jakimś cudem przystąpili do kontrataku, wówczas pojazd miał zrównać ich dom z ziemią. Oko kamery skupia się na dwóch gliniarzach, którzy stoją obok czołgu. Każdy z nich jest wyposażony w karabin szturmowy. Każdy waży co najmniej sto trzydzieści kilogramów. Jeden ma na sobie szaro-zielony mundur maskujący, jakby wybierał się na polowanie. Jego towarzysz w brązowo-beżowym mundurze wygląda, jakby zamierzał ścigać rebeliantów na pustyni. Te dwa pajace stoją na podjeździe podmiejskiego domu, piętnaście minut drogi od centrum liczącego milion mieszkańców miasta, i mają na sobie mundury maskujące. Najsmutniejsze i najbardziej przerażające jest to, że nie mają pojęcia, jak kretyńsko wyglądają. Arogancko prężą pierś, urządzają pokazówkę – oto prawdziwi twardziele walczą z czarnymi charakterami. Jeden z ich kumpli zarobił kulkę, został ranny na służbie, i są z tego powodu nieźle wkurzeni. Patrzą wilkiem na sąsiadów, którzy stoją po drugiej stronie ulicy. Wystarczy słowo, i może znowu zaczną strzelać. Palce
trzymają na spustach. Kiedy zaczyna się prognoza pogody, idę pod prysznic. Partner przyjeżdża po mnie o ósmej i jedziemy do szpitala. Doug Renfro wciąż jest w sali operacyjnej. Rany funkcjonariusza Keestlera nie zagrażają jego życiu. Wszędzie kręcą się gliniarze. W zatłoczonej poczekalni Partner wskazuje grupkę oszołomionych ludzi. Siedzą, stykając się kolanami, i trzymają się za ręce. Nie pierwszy raz zadaję sobie oczywiste pytanie: dlaczego gliniarze po prostu nie zadzwonili do drzwi i nie porozmawiali z panem Renfro? Dwóch ubranych po cywilnemu albo nawet jeden w mundurze? Dlaczego nie? Odpowiedź jest prosta: tym kolesiom wydaje się, że są częścią elitarnej jednostki, i potrzebują adrenaliny. I tak oto jesteśmy w szpitalu, gdzie personel uwija się jak w ukropie, żeby ratować rannych. Thomas Renfro ma jakieś czterdzieści lat. Według Partnera jest optykiem i pracuje na przedmieściach. Jego dwie siostry nie mieszkają w pobliżu i nie ma ich jeszcze w szpitalu. Przełykam z trudem ślinę i podchodzę do niego. Chce mnie odprawić, ale uparcie powtarzam, że powinniśmy porozmawiać. W końcu odchodzi na bok i zaszywamy się w kącie. Biedak czeka na siostry, żeby razem z nimi pojechać do kostnicy i zacząć przygotowania do pogrzebu ich biednej matki, gdy tymczasem ojciec wciąż jest operowany. Przepraszam, że go niepokoję, ale wzbudzam jego zainteresowanie, kiedy mówię, że miałem już do czynienia z tymi gliniarzami. – Chyba gdzieś już pana widziałem – mówi, przecierając zaczerwienione oczy. – Pewnie w wiadomościach. Biorę dość nietypowe sprawy. Waha się przez chwilę. – A jaka jest ta sprawa? – pyta w końcu. – Sprawy wyglądają tak, panie Renfro: Pański ojciec nieprędko wróci do domu. Kiedy lekarze z nim skończą, trafi do aresztu. Zostanie oskarżony o usiłowanie zabójstwa policjanta. W takim przypadku maksymalny wyrok to dwadzieścia lat. Sąd ustali kaucję wysokości miliona dolarów, której pański ojciec nie będzie mógł wpłacić, bo prokurator zamrozi jego aktywa. Dom, konta bankowe, wszystko. Nie będzie mógł niczego dotknąć, bo tak właśnie fałszuje się dowody. Jakby mało nieszczęść dotknęło go w ciągu ostatnich pięciu godzin! Zamyka oczy i kręci głową, ale słucha. – Niepokoję pana, bo to ważne, żeby niezwłocznie wytoczyć im sprawę cywilną. Najlepiej jutro, jeśli to możliwe. Śmierć pańskiej mamy, napaść na ojca, nadużycie siły, niekompetencja policji, pogwałcenie praw et cetera. Wytoczę przeciwko nim najcięższe działa. Już to robiłem. Jeśli trafi się nam odpowiedni sędzia, z mety uzyskam dostęp do ich wewnętrznych raportów. Nawet teraz starają się zafałszować dowody i proszę mi wierzyć, są w tym naprawdę dobrzy.
Facet załamuje się, zaraz jednak bierze się w garść i mówi: – To dla mnie zbyt wiele. – Rozumiem. – Wręczam mu wizytówkę. – Proszę zadzwonić najszybciej, jak to możliwe. Bez przerwy walczę z tymi draniami i znam się na rzeczy. Przechodzi pan przez piekło, ale niestety, będzie jeszcze gorzej. – Dzięki. – To wszystko, na co go stać.
3 Po
południu tego dnia policja ucina sobie pogawędkę z Lance’em, niemrawym dzieciakiem sąsiadów państwa Renfro. Trzech gliniarzy ubranych po cywilnemu dzielnie kieruje się w stronę domu. Tym razem nie mają broni szturmowej ani kamizelek kuloodpornych. Nie wzięli nawet czołgu. Wszystko idzie jak z płatka, nikt do nikogo nie strzela. Lance ma dziewiętnaście lat, jest bezrobotny, mieszka z rodzicami – prawdziwy nieudacznik. Niebawem w jego życiu nastąpią dramatyczne zmiany. Gliniarze mają nakaz rewizji. Kiedy rekwirują jego laptopa i telefon komórkowy, dzieciak zaczyna gadać, a gdy matka wraca do domu, chłopak w swoim pokoju przyznaje się do wszystkiego. Korzysta z bezprzewodowej sieci państwa Renfro mniej więcej od roku. Handluje na portalu Dark Web, na stronie Millie’s Market, gdzie można kupić dowolną ilość dowolnych prochów. Uczepił się ecstasy, bo jest łatwo dostępne, a dzieciaki, jego klienci, je uwielbiają. Przeprowadza transakcje w bitcoinach, a obecny stan jego konta wynosi sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Słowa wylewają się z jego ust wartkim potokiem i po godzinie dzieciak zostaje wyprowadzony w kajdankach. O siedemnastej, mniej więcej czternaście godzin po nalocie na dom państwa Renfro, policja zna więc w końcu prawdę. Proces tuszowania faktów już się jednak rozpoczął. Tu i tam wyciekają kolejne kłamstwa i czytając „Chronicle” rankiem następnego dnia, patrzę na wiadomości z pierwszej strony. Są tam zdjęcia Douglasa Renfro i jego zmarłej żony Katherine, a także fotografia policjanta Keestlera. Opisuje się go jak bohatera, podczas gdy oni wyglądają jak złoczyńcy. Doug jest podejrzany w sprawie o handel narkotykami w internecie. „To szokujące – mówi ich sąsiad. – Nie miałem o niczym pojęcia. To przemili ludzie”. Kitty dostała się w krzyżowy ogień, kiedy jej mąż zaczął ostrzeliwać nastawionych pokojowo stróżów prawa. Jej pogrzeb odbędzie się w przyszłym tygodniu. Doug niebawem zostanie postawiony w stan oskarżenia. Keestler przeżyje. Nikt słowem nie wspomina o Lansie. Dwie godziny później spotykam się z Nate’em Spurio w sklepie z bajglami w centrum handlowym na północ od miasta. Nie możemy pokazywać się publicznie ani ryzykować, że zostaniemy rozpoznani przez jakiegoś gliniarza albo kogoś, kto zna jakiegoś gliniarza, więc umawiamy się na spotkania na przemian w punktach A, B, C i D. A to Arby’s, spelunka na przedmieściach, gdzie serwują pieczeń wołową.
B to jeden z dwóch sklepów z bajglami. C to koszmarna Catfish Cave, dziesięć kilometrów na wschód od miasta. D to sklep z donatami. Kiedy musimy porozmawiać, wybieramy przypadkową literę i dogadujemy się co do godziny. Spurio jest policjantem z trzydziestoletnim stażem, uczciwym, szczerym gliną, który ściśle trzyma się przepisów i gardzi niemal wszystkimi w swoim wydziale. Poznaliśmy się, kiedy jako dwudziestoletni student college’u przeholowałem z alkoholem i wdałem się w szarpaninę z gliniarzami, wśród których był niejaki Nate Spurio. Powiedział, że wyzwałem go i popchnąłem, a kiedy następnego dnia obudziłem się w areszcie, wpadł, żeby zobaczyć, jak się czuję. Przeprosiłem go z całego serca. Przyjął przeprosiny i dopilnował, żeby wycofano zarzuty. Moja złamana szczęka goiła się elegancko, a gliniarz, który mnie uderzył, został zwolniony. Ta historia zainspirowała mnie do tego, żeby zostać prawnikiem. Spurio odmówił udziału w koniecznych do awansu politycznych gierkach i do niczego nie doszedł. Zwykle siedzi za biurkiem, wypełnia papiery i odlicza kolejne dni. Istnieje jednak siatka gliniarzy, którzy zostali usunięci poza nawias, i Spurio przez większość czasu śledzi plotki. Nie jest jednak donosicielem. To uczciwy policjant, który brzydzi się tym, czym stał się jego wydział. Partner zostaje w vanie na parkingu, na wypadek gdyby jakiś gliniarz nabrał ochoty na bajgla. Tymczasem my siadamy w kącie i obserwujemy drzwi. – O rany, szykuje się niezła afera – rzuca Spurio. – Dobra, zobaczmy, co mamy. Zaczyna od aresztowania Lance’a, konfiskaty jego laptopa, dowodu na to, że chłopak jest drobnym dealerem, i jego przyznania się do korzystania z routera państwa Renfro. Ich komputery są czyste jak łza, ale pojutrze Doug zostanie postawiony w stan oskarżenia. Keestlera oczyszczą z wszelkich zarzutów. Typowa próba zatuszowania skandalu. – Kto był na miejscu? – pytam. Wręcza mi złożoną kartkę. – Ośmiu, wszyscy z policji miejskiej. Żadnych chłopców ze stanowej ani federalnych. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, staną przed sądem, a ja zażądam dla mojego klienta odszkodowania w wysokości… sam nie wiem… pięćdziesięciu milionów dolarów. – Kto dowodził operacją? – A jak myślisz? – Sumerall? – Bingo. Można się było domyślić, oglądając wiadomości. Po raz kolejny porucznik Chip Sumerall prowadzi swoje nieustraszone oddziały do domu, w którym wszyscy śpią, i dopada swego złoczyńcę. Zamierzasz ich skarżyć? – Nie dostałem jeszcze tej sprawy, ale pracuję nad tym.
– Myślałem, że wyszukujesz klientów wśród pacjentów pogotowia ratunkowego. – Tylko takich, na których mi zależy. Ten też będzie mój. Spurio odgryza kawałek bajgla z cebulą i popija go kawą. – Ci kolesie wymknęli się spod kontroli, Rudd. Musisz ich powstrzymać. – Nie ma szans, Nate. Nie powstrzymam ich. Może zawstydzę od czasu do czasu, wyciągnę od miasta trochę kasy, ale podobne rzeczy dzieją się wszędzie. Mieszkamy w państwie policyjnym i każdy tu wspiera gliniarzy. – A więc jesteś ostatnią linią obrony? – Tak. – Boże, dopomóż. – No. Dzięki za wieści. Będę w kontakcie. – Nie ma o czym mówić.
4 Doug Renfro jest zbyt poturbowany i przybity, żeby się ze mną zobaczyć, a ponieważ spotkanie i tak musiałoby się odbyć w szpitalu, pomysł wydaje się dość kiepski. Gliniarze warują pod drzwiami, jakby facet oczekiwał na karę śmierci. W takich okolicznościach nie ma co liczyć na odrobinę prywatności. Spotykam się więc z Thomasem Renfro i jego dwiema siostrami w barze kawowym niedaleko szpitala. Wszyscy troje żyją jak w koszmarnym śnie. Są wykończeni, oszołomieni, wściekli, pogrążeni w rozpaczy i desperacko potrzebują porady. Ignorują kawę i z nieukrywaną ulgą pozwalają, żebym to ja zabrał głos. Nie chwaląc się, wyjaśniam, kim jestem i czym się zajmuję, skąd pochodzę i w jaki sposób chronię swoich klientów. Mówię im, że nie jestem typowym prawnikiem. Nie mam eleganckiej kancelarii z mahoniem i skórzanymi kanapami. Nie pracuję dla wielkiej – mniej lub bardziej prestiżowej – firmy. Nie załatwiam spraw przez izbę adwokacką. Jestem samotnikiem, który walczy z systemem i nienawidzi niesprawiedliwości. Jestem tu, bo wiem, co się stanie z ich ojcem i z nimi. – Zamordowali naszą mamę – odzywa się Fiona, starsza z sióstr. – To prawda, ale żaden z policjantów nie zostanie oskarżony o zabójstwo. Przeprowadzą dochodzenie, wyślą swoich ekspertów i tak dalej, a na koniec wszyscy zgodnie dojdą do wniosku, że państwa mama dostała się w krzyżowy ogień. Postawią waszego ojca w stan oskarżenia pod zarzutem rozpoczęcia strzelaniny. Tym razem odzywa się młodsza siostra, Susanna: – Ale my rozmawialiśmy z tatą, panie Rudd. Oboje z mamą spali, kiedy usłyszał jakiś huk. Myślał, że to włamywacze. Chwycił pistolet, wybiegł na korytarz i padł na podłogę, gdy w ciemności zobaczył sylwetki. Ktoś strzelił i ojciec odpowiedział ogniem. Mówi, że pamięta krzyk mamy, która wybiegła z sypialni, żeby zobaczyć, czy nic mu nie jest. – Ma ogromne szczęście, że żyje – mówię. – Zastrzelili oba psy, prawda? – Co to za matoły?! – wtrąca bezradnie Thomas. – Policja, ci dobrzy faceci. – Opowiadam im historię mojego klienta, Sonny’ego Wertha, któremu czołg wjechał do domu, i mówię o wygranym procesie. Tłumaczę, że proces cywilny to teraz dla nich jedyna szansa. Ich ojciec zostanie oskarżony i kiedy prawda wyjdzie na jaw – a obiecuję, że dołożę wszelkich starań, żeby tak się stało – władze miasta będą chciały pójść na ugodę.
Najważniejsze jest to, żeby ich ojciec nie trafił do więzienia. Mogą zapomnieć o sprawiedliwości za to, co stało się matce. Proces cywilny, prowadzony przez odpowiedniego prawnika, gwarantuje bezpieczniejszy przepływ informacji. Co jakiś czas powtarzam im, że gliniarze zaczęli już tuszować fakty. Robią, co mogą, żeby mnie słuchać, ale myślami błądzą zupełnie gdzieś indziej. Wcale im się nie dziwię. Spotkanie kończy się tym, że obie kobiety płaczą, a Thomas nie jest w stanie wykrztusić z siebie słowa. Czas się wycofać.
5 N ieproszony,
choć może tu wejść każdy, przyjeżdżam do kościoła metodystów kilka minut przed nabożeństwem żałobnym. Znajduję schody, wchodzę na balkon i siadam w półmroku. Siedzę tu sam, ale kościół jest pełen ludzi. Spoglądam w dół na tłum: przedstawiciele klasy średniej, wszyscy biali i żaden z nich do tej pory nie może uwierzyć, że Katherine Renfro została zastrzelona przez policję we własnym domu, w piżamie. Czy takie bezsensowne tragedie nie powinny się dziać w innych częściach miasta? Ci ludzie to przykładni obywatele. Głosują na republikanów i żądają surowego prawa. Jeśli w ogóle myślą o brygadach antyterrorystycznych, to uważają, że jednostki takie jak SWAT są potrzebne do walki z terroryzmem i handlarzami narkotykami w innych miejscach, z dala od ich domów. Jak to możliwe, że coś takiego przydarzyło się jednemu z nich? Na uroczystości brakuje Douga Renfro. Według wczorajszego numeru „Chronicle”, został oskarżony. Nadal przebywa w szpitalu i powoli wraca do zdrowia. Błagał lekarzy i policjantów, żeby pozwolili mu pojechać na pogrzeb żony. Lekarze się zgodzili, gliniarze odmówili. Ich zdaniem, Doug stanowi zagrożenie dla społeczeństwa. Okrutne jest to, że do końca życia będzie postrzegany jako ktoś, kto był zamieszany w handel narkotykami. Większość z tych ludzi mu uwierzy, ale znajdą się tacy, którzy będą mieli pewne wątpliwości. Co kombinował stary Doug? Z pewnością musiał mieć coś na sumieniu, skoro nasza dzielna policja postanowiła mieć go na oku. Podobnie jak wszyscy, jestem przybity tym nabożeństwem. W powietrzu wyczuwa się konsternację i złość. Pastor stara się podnieść żałobników na duchu, ale mam wrażenie, że nie do końca wie, co się wydarzyło. Stara się znaleźć w tym jakiś sens, lecz bez skutku. Kiedy msza dobiega końca, a płacz przybiera na sile, schodzę z balkonu i wymykam się bocznymi drzwiami. Dwie godziny później dzwoni mój telefon. To Doug Renfro.
6 Prawnik taki jak ja jest zmuszony pracować w cieniu. Moich przeciwników chronią odznaki, mundury i całe mnóstwo oznak władzy rządowej. Są zaprzysiężeni, a ich obowiązkiem jest stać na straży prawa, ale ponieważ oszukują jak diabli, ja muszę oszukiwać jeszcze bardziej. Mam siatkę kontaktów i źródeł. Nie nazwałbym ich przyjaciółmi, bo przyjaźń wymaga zobowiązań. Nate Spurio jest jednym z moich źródeł; to uczciwy gliniarz, który nie bierze centa za informacje, chociaż proponowałem mu pieniądze. Kolejnym jest dziennikarz „Chronicle”; z nim wymieniamy się plotkami. Obaj robimy to za darmo. Jednym z moich ulubieńców jest Okie Schwin, przy czym on zawsze bierze kasę. Okie to gryzipiórek w biurze federalnego protokolanta sądowego, w centrum miasta. Nienawidzi swojej pracy, pogardza kolegami i zawsze szuka łatwego sposobu na zarobienie paru groszy. Jest rozwiedziony, nadużywa alkoholu i bezustannie testuje granice molestowania seksualnego w miejscu pracy. Jego największą zaletą jest umiejętność manipulowania przydziałem spraw. W przypadku pozwów cywilnych sprawy przydzielane są losowo jednemu z sześciu sędziów. Wyboru dokonuje komputer i wydaje się, że cała procedura funkcjonuje bez zarzutu. W zależności od sprawy i doświadczeń z różnych sal sądowych, każdy ma sędziego, na którego chciałby trafić, ale cóż począć, jeśli wszystko jest dziełem przypadku. Tymczasem Okie wie, jak oszukać program i znaleźć sędziego, na którym ci zależy. Słono sobie za to liczy i pewnie w końcu wszystko się wyda, choć zapewnia mnie, że nie ma takiej możliwości. Jeśli go złapią, straci pracę i być może zostanie oskarżony, ale wcale się tym nie przejmuje. Zgodnie z jego propozycją, spotykamy się w zapuszczonym barze ze striptizem, z dala od centrum miasta. Tutejsza klientela to głównie pracownicy fizyczni. Nie warto wspominać o striptizerkach. Odwracam się plecami do sceny, żeby nie musieć na nie patrzeć. – Jutro składam pozew. – Próbuję przekrzyczeć hałas. – Renfro i ostatnia głośna akcja naszych antyterrorystów. Okie się śmieje. – Cóż za niespodzianka – mówi. – Niech no zgadnę: uważasz, że sprawiedliwości stanie się zadość, jeśli sprawę poprowadzi sędzia Arnie Samson. – Mój człowiek.
– Ma sto dziesięć lat, praktycznie jest już na emeryturze, ledwie żyje i twierdzi, że nie bierze już procesów. Dlaczego nie chcesz dać facetowi odpocząć? – Po tej sprawie. Standardowa opłata? – Taa. A jeśli odmówi? – Muszę zaryzykować. – Wręczam kopertę z trzema tysiącami w gotówce. Standardowa opłata. Okie nawet mi nie dziękuje. Pospiesznie chowa ją do kieszeni i skupia uwagę na dziewczynach.
7 N astępnego dnia o dziewiątej wchodzę do biura sekretarza sądu i wnoszę pozew przeciwko miastu, policji miejskiej, komendantowi i ośmiu członkom brygady antyterrorystycznej, którzy sześć dni wcześniej przypuścili atak na dom państwa Renfro. Żądam w nim pięćdziesięciu milionów dolarów. Gdzieś w mrocznych podziemiach budynku Okie odprawia swoje czary i sprawa „losowo i automatycznie” trafia do sędziego Arniego Samsona. Kopię pozwu przesyłam przyjacielowi z „Chronicle”. Składam również wniosek o tymczasowy zakaz zamrożenia aktywów Douga Renfro. To taktyka silnej ręki wykorzystywana przez władze w celu nękania oskarżonych. Pierwotnie chodziło o zamrażanie aktywów pochodzących z działalności przestępczej, w jaką był zamieszany oskarżony, przede wszystkim z handlu narkotykami. Przejąć nieuczciwie zdobyte dobra i utrudnić życie kartelom. I jak wiele innych przepisów, także i ten szybko zaczął być wykorzystywany i nadużywany przez prokuratorów. W przypadku Douga władze zamierzały dowieść, że jego aktywa – dom, samochody i konta bankowe – zostały po części zgromadzone dzięki brudnym pieniądzom zarobionym na handlu ecstasy. I co? Zanim dojdzie do przesłuchania wstępnego w sprawie tymczasowego zakazu zamrożenia aktywów, prokuratura daje za wygraną i szuka wyjścia. Sędzia Samson, równie zadziorny jak zawsze, beszta ich i grozi im oskarżeniem o niestosowanie się do zaleceń sądu. Runda pierwsza należy do nas. Runda druga to posiedzenie dotyczące wysokości kaucji. Odbywa się w sądzie stanowym, tym samym, w którym będzie się toczył proces o usiłowanie zabójstwa. Teraz, kiedy aktywa Douga Renfro są bezpieczne, jestem w stanie udowodnić, że mój klient nie zamierza nigdzie zbiec i pojawi się w sądzie za każdym razem, gdy będzie to konieczne. Jego wart czterysta tysięcy dolarów dom nie jest obciążony hipoteką i wnoszę o to, żeby stał się zabezpieczeniem w sprawie. Ku mojemu zaskoczeniu sędzia wyraża zgodę i razem z klientem opuszczam sąd. Wygrywamy rundę drugą, ale kolejne będą znacznie trudniejsze. Osiem dni po tym, jak Doug Renfro został postrzelony, stracił żonę i dwa psy, wraca do domu, w którym czeka na niego trójka dzieci, siedmioro wnuków i przyjaciele. To będzie smutny powrót do domu. Proszą, żebym do nich dołączył, ale odmawiam. Walczę zaciekle o swoich klientów i jestem gotów złamać większość
przepisów, żeby ich ochronić, ale nigdy się z nimi nie spoufalam.
8 O dziesiątej w idealny niedzielny ranek siedzę na ławce na placu zabaw i czekam. Zwykle spotykamy się w tym miejscu, kilka przecznic od mojego mieszkania. Chodnikiem nadchodzi piękna kobieta z siedmioletnim chłopcem. Chłopiec jest moim synem. Kobieta – byłą żoną. Zgodnie z rozporządzeniem sądu mogę go widywać raz w miesiącu przez trzydzieści sześć godzin. Z upływem czasu będę miał prawo do nieco częstszych spotkań, na razie jednak nasz kontakt jest ograniczony. Są ku temu powody, ale wolałbym nie mówić o nich teraz. Starcher się nie uśmiecha, kiedy podchodzą do ławki. Ja wstaję i cmokam Judith w policzek. Robię to bardziej dla dzieciaka niż dla niej. Ona woli unikać kontaktu fizycznego. – Cześć, kolego – rzucam, mierzwiąc mu włosy. – Cześć – odpowiada. Podchodzi do huśtawki i sadowi się na niej. Judith siada obok mnie na ławce i oboje patrzymy, jak nasz syn próbuje się rozbujać. – Co u niego? – pytam. – W porządku. Nauczyciele są zadowoleni. – Chwila ciszy. – Słyszałam, że jesteś zajęty. – To prawda. A ty? – Codzienna harówka. – Jak tam Ava? – Pytam o jej partnerkę. – Świetnie. Jakie masz plany na dziś? Judith nie lubi zostawiać syna pod moją opieką. Po raz kolejny udało mi się wkurzyć policjantów i to ją niepokoi. Mnie również, ale nigdy się do tego nie przyznam. – Myślę, że skoczymy na lunch – mówię. – A po południu pogramy w piłkę na uniwersytecie. Moja była żona uważa, że piłka nożna jest wystarczająco bezpieczna. – Jeśli to nie problem, chciałabym, żebyś odprowadził go dziś wieczorem. – Uważasz, że trzydzieści sześć godzin w miesiącu to za dużo? – Nie, Sebastianie, wcale tak nie uważam. Po prostu się martwię, to wszystko. Mam nadzieję, że kłótnie mamy już za sobą. Postawcie przed sobą dwóch prawników z ciętymi językami, dodajcie do tego niechcianą ciążę i burzliwy rozwód z brutalnymi reperkusjami, a otrzymacie dwoje ludzi, którzy są w stanie wyrządzić spore szkody. Nadal dochodzimy do siebie po wydarzeniach
z przeszłości, dlatego staramy się unikać konfliktów. – W porządku. – Ostatecznie daję za wygraną. Prawdę powiedziawszy, w moim mieszkaniu nie ma nic ciekawego i Starcher nie lubi tam przebywać… Przynajmniej na razie. Jest za niski, żeby grać w bilard na moim zabytkowym stole, a nie mam w domu żadnych gier wideo. Może jak nieco podrośnie… Wychowują go dwie kobiety, które panikują, gdy w szkole popchnie go inny dzieciak. Nie wiem, czy pojawiając się raz na miesiąc w jego życiu, potrafię go zahartować, ale próbuję. Podejrzewam, że w pewnym momencie będzie miał dość mieszkania z dwiema nerwowymi kobietami i zapragnie spędzać więcej czasu ze swoim staruszkiem. Moim zadaniem jest spełnianie na tyle istotnej roli w jego życiu, żeby kiedyś rozważył tę możliwość. – O której się spotkamy? – pyta Judith. – O której chcesz. – W takim razie umawiamy się w tym samym miejscu o osiemnastej. Wstaje i odchodzi. Siedzący plecami do nas Starcher, właśnie wzbija się w powietrze i nie zauważa jej zniknięcia. Mojej uwadze nie umknął fakt, że Judith nie przyniosła torby z rzeczami syna. Najwyraźniej od początku nie zamierzała pozwolić mu spać u mnie. Mieszkam na dwudziestym piątym piętrze, bo czuję się tam bezpieczniej. Regularnie z różnych powodów dostaję pogróżki i w tej kwestii byłem z Judith jak najbardziej szczery. Nie dziwię się, że chce mieć Starchera przy sobie, w domu, w którym prawdopodobnie jest spokojniej. Mówię „prawdopodobnie”, bo nie mam pewności. W ubiegłym miesiącu powiedział mi, że „dwie mamy” bez przerwy na siebie krzyczą. Na lunch idziemy do mojej ulubionej pizzerii, do której jego mamy nigdy by go nie zabrały. Prawda jest taka, że nie dbam o to, co je moje dziecko. Pod pewnymi względami jestem jak dziadkowie, którzy rozpieszczają wnuki, zanim odeślą je do domu. Jeśli będzie miał ochotę na lody Ben & Jerry’s przed i po lunchu, proszę bardzo. W czasie posiłku Starcher wyraźnie się ożywia, podczas gdy ja wypytuję go o szkołę. Chodzi do drugiej klasy szkoły publicznej, niedaleko miejsca, w którym dorastałem. Judith upierała się, żeby uczęszczał do ekologicznej placówki, gdzie zabroniony jest plastik, a nauczyciele noszą grube wełniane skarpety i stare sandały, ale gdy usłyszałem, że taka przyjemność kosztuje czterdzieści tysięcy dolarów rocznie, powiedziałem „nie”. Od razu pobiegła do sądu i chociaż raz sędzia wziął moją stronę. Tak więc Starcher chodzi do normalnej szkoły z dzieciakami o różnym kolorze skóry i ma miłą nauczycielkę, która niedawno się rozwiodła. Jak już mówiłem, Starcher był błędem. Judith i ja właśnie zamierzaliśmy zakończyć nasz burzliwy związek, kiedy okazało się, że jest w ciąży. To jeszcze bardziej skomplikowało sytuację. Wyprowadziłem się, a ona uznała, że ma do
dziecka wszelkie prawa. Byłem odtrącany na każdym kroku, choć, jeśli mam być szczery, nigdy nie egzekwowałem swoich praw ojca. Starcher należy wyłącznie do niej, przynajmniej takie jest jej zdanie, tym zabawniej jest patrzeć, jak wyrasta na chłopca, który jest łudząco podobny do mnie. Matka znalazła moje zdjęcie z drugiej klasy. W wieku siedmiu lat moglibyśmy uchodzić za bliźniaków jednojajowych. Rozmawiamy o bójkach na szkolnym dziedzińcu. Pytam go, czy widzi, jak inni chłopcy biją się na przerwach. – Czasami – mówi. Opowiada mi, jak pewnego dnia dzieci zaczęły krzyczeć: „Biją się! Biją!” i wszyscy pobiegli zobaczyć, co się dzieje. Dwóch trzecioklasistów, jeden ciemnoskóry, a drugi biały, szarpało się na ziemi, kopiąc się, wijąc, gryząc, drapiąc i wymieniając ciosy, podczas gdy tłum krzykami zagrzewał ich do walki. – I jak, fajnie było popatrzeć? – dopytuję się. Uśmiecha się i odpowiada: – Pewnie. – I co się stało później? – Przyszli nauczyciele, rozdzielili ich i zaprowadzili do gabinetu dyrektora. Chyba mieli przechlapane. – Na pewno. Czy mama kiedykolwiek rozmawiała z tobą o bójkach? Kręci głową. A więc nie. – Dobra. Zasady są takie. Bicie się jest złe i możesz mieć przez to jedynie kłopoty, więc się nie bij. Nigdy nie zaczynaj bójki. Ale jeśli ktoś cię uderzy, popchnie, podstawi ci nogę albo jeśli dwóch chłopaków napadnie na twojego przyjaciela, czasami będziesz musiał się bić. Jeśli ktoś inny rozpocznie bijatykę, nigdy nie dawaj za wygraną. A kiedy już walczysz, nigdy, przenigdy się nie poddawaj. – A ty się biłeś? – Na okrągło. Ale nigdy nie znęcałem się nad słabszymi i nie zaczynałem bijatyk. Nie lubiłem się bić, ale jeśli jakiś chłopak mnie zaczepiał, oddawałem. – Pakowałeś się w kłopoty? – Tak. I dostałem nieźle w kość. – Co to znaczy? – To znaczy, że krzyczeli na mnie nauczyciele i krzyczała na mnie mama. Czasami na pół dnia wyrzucali mnie ze szkoły. Pamiętaj jednak, kolego, że bicie się jest złe. – Dlaczego zawsze mówisz do mnie „kolego”? Bo nienawidzę imienia, które wybrała dla ciebie matka, myślę, ale na głos mówię: – To taka ksywka, nic więcej. – Mama mówi, że nie lubisz mojego imienia. – To nieprawda, kolego. – Judith nigdy nie zawaha się pójść na wojnę, jeśli
chodzi o jej syna. Stosuje ciosy poniżej pasa. Po co, do cholery, jeden z rodziców miałby mówić siedmiolatkowi, że drugi rodzic nie lubi jego imienia? Jestem pewien, że byłbym w szoku, gdybym usłyszał inne bzdury, które kładzie mu do głowy. Partner ma dziś wolne, więc sam siadam za kółkiem vana i jedziemy na stadion. Starcher uważa, że samochód jest fajny, bo w środku są fotele obrotowe, kanapa, małe biurko i telewizor. Nie bardzo wie, dlaczego używam vana w charakterze biura, a ja nie mówię mu o kuloodpornych szybach i broni ukrytej w konsoli. Mecz rozgrywają kobiety. Nie żeby miało to dla mnie jakieś znaczenie. Nie przepadam za piłką nożną, więc jeśli już mam ją oglądać, wolę patrzeć na dziewczyny w spodenkach niż owłosione męskie nogi. Starcher natomiast uwielbia się ekscytować. Jego matki nie wierzą w sporty drużynowe, dlatego zapisały go na lekcje gry w tenisa. Nie mam nic przeciwko tenisowi, ale jeśli odziedziczył sprawność fizyczną po ojcu, nie pogra długo. Ja zawsze lubiłem uderzać. Kiedy jako dzieciak grałem w koszykówkę, kończyłem pierwszą połowę z czterema faulami na koncie. Zdobywałem więcej fauli niż punktów. W młodzieżowej drużynie futbolowej grałem jako zawodnik drugiej linii, bo uwielbiałem kontakt z przeciwnikiem. Po godzinie pada w końcu pierwszy gol, ale ja jestem tak pochłonięty sprawą Douga Renfro, że zupełnie straciłem zainteresowanie grą. Starcher i ja jemy popcorn i rozmawiamy o różnych rzeczach. Tak naprawdę jego mały świat jest mi tak bardzo daleki, że nie potrafię podtrzymać prostej rozmowy. Jestem żałosnym ojcem.
9 Sprawa państwa Renfro powoli otwiera ludziom oczy. Pod naciskami ze wszystkich stron, a zwłaszcza mojego kumpla z „Chronicle”, miasto plącze się w zeznaniach. Komendant policji nabiera wody w usta, twierdząc, że nie może komentować ze względu na toczący się proces. Burmistrz wyjeżdża z miasta, najwyraźniej po to, żeby zdystansować się od sprawy. Czuje na karku oddech przeciwników, radnych, którzy grają pod publiczkę i chętnie zajęliby jego miejsce. Ci są jednak w mniejszości, bo tak naprawdę nikt nie chce zadzierać z policją miejską. To smutne, ale w dzisiejszych czasach wyrażanie odmiennych poglądów jest postrzegane jako postawa niepatriotyczna i w atmosferze po zamachach z jedenastego września jakakolwiek krytyka służb mundurowych jest tłumiona. Dla polityka łatka pobłażliwego w kwestii przestępczości czy terroryzmu jest przekleństwem. Przekazuję wszystko swojemu człowiekowi w redakcji gazety. Cytując anonimowe źródła, atakuje gliniarzy i ich taktykę, wpadki i próby zatuszowania faktów. Wykorzystując materiały z moich akt, tworzy długi materiał o spapranych akcjach i nadużywaniu siły. Pojawiam się w prasie tak często, jak to możliwe. Nie będę kłamał i opowiadał, że tego nie lubię – tak naprawdę po to żyję. Pozwani składają wniosek do sędziego Samsona i proszą go, by nałożył kaganiec „wszystkim prawnikom zaangażowanym w proces cywilny”. Sędzia oddala go niezwłocznie. Po tym wydarzeniu obrońcy reprezentujący miasto panicznie boją się sędziego i zaszywają się gdzieś. Wytaczam wszystkie możliwe działa. Prowadzę swoją praktykę sam, bez prawdziwej kancelarii i bez normalnego personelu. Takiemu samotnikowi jak ja niezwykle trudno prowadzić głośne sprawy, zarówno cywilne, jak i karne, bez odpowiedniego wsparcia – i tu do akcji wkracza dwóch Harrych. Harry Gross i Harry Skulnick prowadzą kancelarię zatrudniającą piętnastu prawników w przerobionym magazynie nad rzeką, w centrum miasta. Zajmują się głównie apelacjami i starają się unikać procesów sądowych z udziałem sędziów przysięgłych, dlatego przez większość czasu siedzą z nosami w książkach, przekładając notatki i akta spraw. Mamy prosty układ: oni robią dla mnie research i odwalają papierkową robotę, a ja oddaję im jedną trzecią wynagrodzenia. Dzięki
temu mogą działać ostrożnie, trzymać się z daleka ode mnie, moich klientów i ludzi, których irytuję. Przygotują gruby na trzy centymetry stos wniosków, dadzą mi go do przejrzenia i podpisania i nikt nie będzie w stanie im nic udowodnić. Mozolą się za zamkniętymi drzwiami i nie przejmują policją. W przypadku Sonny’ego Wertha – klienta, który obudził się, gdy czołg wjechał mu do domu – miasto musiało zapłacić odszkodowanie wysokości miliona dolarów. Ja dostałem z tego dwadzieścia pięć procent. Dwóch Harrych otrzymało czek na całkiem przyzwoitą sumę i wszyscy byli zadowoleni, z wyjątkiem Sonny’ego. W naszym stanie górna granica odszkodowań w sprawach cywilnych wynosi milion dolarów. Wszystko przez to, że mądrzy ludzie, którzy ustanawiają prawo stanowe, dziesięć lat temu zdecydowali, że ich decyzje są dużo lepsze od tych wydawanych przez ławę przysięgłych, ludzi, którzy wysłuchują zeznań i oceniają straty powodów. Oni, ustawodawcy, zostali omamieni przez towarzystwa ubezpieczeniowe, wciąż finansujące krajową reformę systemu przyznawania odszkodowań, polityczną krucjatę, która odniosła niebywały sukces. Praktycznie wszystkie stany podporządkowały się ustawom o szkodach i innym prawom, których celem jest trzymanie zwykłych ludzi z daleka od gmachu sądu. Mimo to do tej pory nie odnotowano spadku w stawkach ubezpieczeniowych. Jak wynika z raportu przeprowadzonego przez mojego kumpla z „Chronicle”, dziewięćdziesiąt procent ustawodawców brało pieniądze z kampanii przemysłu ubezpieczeniowego. I to się nazywa demokracja! Każdy prawnik ulicy w tym stanie zna przerażające opowieści o brutalnie okaleczonym kliencie, któremu po opłaceniu kosztów leczenia nie zostało prawie nic. Niedługo po tym, jak zatrzasnęli drzwi sądu, ci sami ustawodawcy przyjęli kolejną ustawę, która zakazuje ludziom strzelania do gliniarzy wdzierających się do ich domu, niezależnie od tego, czy policja ma do tego prawo, czy też nie. Tak więc, gdy Doug Renfro przypadł do podłogi i otworzył ogień, złamał prawo. A co z prawdziwymi przestępcami? Cóż, nasi ustawodawcy przyjęli kolejną ustawę gwarantującą nietykalność agentom jednostek antyterrorystycznych, którzy dają się ponieść emocjom i strzelają do niewłaściwej osoby. Podczas strzelaniny w domu państwa Renfro czterech gliniarzy oddało co najmniej trzydzieści osiem strzałów. Nie wiadomo, który ranił Douga i zastrzelił jego żonę, i nie ma to znaczenia. Wszyscy unikną postępowania karnego. Godzinami próbuję tłumaczyć Dougowi zasady prawne, które wydają się bezsensowne. Chce wiedzieć, dlaczego życie jego żony jest warte zaledwie milion dolarów. Tłumaczę mu, że senator stanowy głosował za tym, aby odszkodowanie za straty nie wynosiło więcej niż milion – i że on także bierze pieniądze od lobbystów ubezpieczeniowych – więc może on, Doug, powinien się z nim skontaktować i uświadomić mu, jaki popełnił błąd.
– To dlaczego domagamy się pięćdziesięciu milionów, skoro możemy dostać najwyżej milion? – pyta. Kolejne pytanie, na które odpowiedź jest długa i skomplikowana. Po pierwsze, coś takiego nazywa się złożeniem oświadczenia. Jesteśmy wkurzeni i rzucamy się do ataku, a żądanie pięćdziesięciu milionów brzmi dużo bardziej agresywnie niż domaganie się miliona. Po drugie, kolejną ciekawostką w tej popapranej ustawie jest to, że sędziowie przysięgli nie mają pojęcia, że górna granica odszkodowania wynosi milion dolarów. Mogą przez miesiąc słuchać zeznań, oceniać szkody, łamać sobie głowę i wydać orzeczenie nakazujące wypłacenie odszkodowania wysokości od pięciu do dziesięciu milionów. Po wszystkim rozejdą się do domów, a następnego dnia sędzia po cichu zmniejszy przyznane odszkodowanie do ustawowego miliona. W gazetach będą trąbić o kolejnym wielkim werdykcie, ale prawnicy (i towarzystwa ubezpieczeniowe) będą znali prawdę. To bez sensu, ale trzeba pamiętać, że ustawa ta została napisana przez tych samych konspiratorów, którzy dopisują kolejne bzdury do waszych polis ubezpieczeniowych. – Ale jak to możliwe, że gliniarz tak po prostu może wtargnąć do mojego domu i zacząć do mnie strzelać, a ja, jeśli odpowiem ogniem, będę przestępcą, któremu grozi dwadzieścia lat? – pyta Doug. Odpowiedź jest prosta i brzmi: dlatego, że jest gliniarzem. Bardziej skomplikowana odpowiedź brzmi: bo nasi ustawodawcy często ustanawiają prawa, które są niesprawiedliwe. Mój klient wciąż opłakuje śmierć żony, ale szok i smutek powoli zaczynają ustępować. Wraca trzeźwe myślenie, daje o sobie znać rzeczywistość. Jego żona nie żyje, zamordowana przez ludzi, którzy nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. Jej życie jest warte ledwie milion dolarów. A on przygotowuje się do procesu, który zaprowadzi go do sali sądowej, gdzie jego jedyną nadzieją będzie brak jednomyślności wśród sędziów przysięgłych. Droga do sprawiedliwości pełna jest przeszkód i pułapek, a większość z nich tworzą ludzie, którzy mienią się strażnikami prawa.
10 Mój mały wojownik, Tadeo Zapate, wygrał ostatnie cztery walki, wszystkie przez brutalny nokaut. To jedenaście z rzędu i tylko trzy przegrane w karierze, wszystkie na punkty. Jest teraz trzydziesty drugi w światowych rankingach wagi koguciej i wciąż pnie się w górę. Zostaje zauważony przez promotorów UFC. Przebąkuje się o walce w Vegas za pół roku, jeśli nadal będzie wygrywał. Oscar, jego trener, i Norberto, menedżer, mówią, że nie sposób wyciągnąć go z siłowni. Jest skupiony, głodny kolejnych zwycięstw i za wszelką cenę chce walczyć o tytuł mistrzowski. Pracują nad nim i są przekonani, że może się znaleźć w pierwszej piątce. Dziś wieczorem walczy z czarnoskórym twardzielem o ksywce Crush. Dwukrotnie widziałem w akcji jego przeciwnika i niespecjalnie się nim przejmuję. To awanturnik, uliczny wojownik, niezbyt wyszkolony w mieszanych sztukach walki. W obu starciach został znokautowany pod koniec trzeciej rundy z powodu zmęczenia. Zaczyna z hukiem, ale nie potrafi utrzymać tempa i w końcu za to płaci. Budzę się ze złym przeczuciem. Myślę wyłącznie o walce i nie mogę nawet zjeść śniadania. Kiedy późnym popołudniem krzątam się po mieszkaniu, dzwoni Judith. Sytuacja awaryjna – jej współlokatorka z college’u została poważnie ranna w wypadku samochodowym w Chicago. Judith jest właśnie w drodze na lotnisko. Ava, jej partnerka, wyjechała z miasta, więc muszę udowodnić, że jestem mężczyzną, i zająć się synem. Gryzę się w język i nie mówię jej, że mam plany. Dziś wieczorem odbywa się walka! Spotykamy się w parku. Oprócz syna i torby z jego rzeczami Judith ma dla mnie całe mnóstwo ostrzeżeń i instrukcji. W normalnych okolicznościach odburknąłbym coś i pewnie byśmy się pokłócili, ale Starcher jest w dobrym nastroju i mam wrażenie, że chce się od niej uwolnić. Nie znam dziewczyny, z którą moja była żona mieszkała w college’u, dlatego nie dopytuję o szczegóły. Chwilę później Judith odchodzi, wsiada do samochodu i znika. Jedząc pizzę, pytam Starchera, czy oglądał kiedyś w telewizji walki w klatkach. Oczywiście, że nie! Jego matki kontrolują wszystko, co czyta, ogląda, je, pije i myśli. W ubiegłym miesiącu spędził noc u Tony’ego, przyjaciela, który ma starszego brata o imieniu Zack. Późnym wieczorem Zack włączył laptopa i oglądali wszystko co najgorsze, łącznie z mieszanymi sztukami walki.
– I jak? – pytam. – Fajnie – odpowiada z uśmiechem. – Nie jesteś zły? – Oczywiście, że nie. Uwielbiam te walki. Tłumaczę mu, jak będzie wyglądał nasz wieczór. Jego twarz się rozpromienia i chyba nigdy nie widziałem, żeby był tak szczęśliwy. Każę mu przysiąc, że nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie powie mamom, że poszliśmy oglądać walki. Wyjaśniam mu, że nie mam wyboru, że muszę tam być, bo jestem częścią drużyny, i że w normalnych okolicznościach nie zabrałbym go ze sobą. – Rozmowę z mamą zostaw mnie – mówię bez przekonania i nagle dociera do mnie, że czeka mnie bezlitosne przesłuchanie w sprawie wieczoru. – Powiemy jej tylko, że zjedliśmy pizzę i oglądaliśmy telewizję w moim mieszkaniu, bo przecież tak właśnie jest. Teraz jemy pizzę, a kiedy pójdziemy do mnie, włączymy telewizor. Przez chwilę wydaje się zdezorientowany, ale zaraz znów się rozpromienia. W mieszkaniu Starcher ogląda kreskówki, a ja się przebieram. Podoba mu się moja błyszcząca, żółta kurtka z napisem „Tadeo Zapate” na plecach i przez chwilę tłumaczę mu, że podczas meczu stoję w narożniku ringu. Każdy zawodnik ma zespół, który pomaga mu w przerwie między rundami, a ja jestem odpowiedzialny za wodę i wszystko, czego potrzebuje Tadeo. Nie, nie jestem aż tak potrzebny, ale to niezła zabawa. Partner przyjeżdża po nas czarnym vanem i jedziemy do sali koncertowej. Przez kolejne dwie godziny, pierwszy raz w życiu, będzie opiekunką do dziecka. Kierowca, ochroniarz, chłopiec na posyłki, śledczy, powiernik, strateg, a teraz to. Nie ma nic przeciwko. Wykorzystuję znajomości i znajduję im dwa miejsca siedzące, w szóstym rzędzie od klatki. Kiedy już siedzą, zaopatrzeni w popcorn i napoje gazowane, mówię Starcherowi, że muszę zobaczyć, jak czuje się mój zawodnik. Jest podekscytowany, oczy ma szeroko otwarte ze zdumienia i rozmawia z Partnerem, którego uważa za swojego najlepszego przyjaciela. Chociaż wiem, że dzieciak jest bezpieczny, nadal się martwię. Obawiam się, że jego matka dowie się o wszystkim, znowu pozwie mnie za zaniedbanie, deprawację nieletniego i co tam jeszcze przyjdzie jej do głowy. Martwię się też, bo w takim tłumie wszystko może się zdarzyć. Oglądam mnóstwo walk i jestem zdania, że na ringu bywa bezpieczniej niż poza nim. Fani są pijani, hałaśliwi i żądni krwi. Jakaś radna z Wichita próbowała wydać rozporządzenie, które zakazywałoby osobom poniżej osiemnastego roku życia oglądania walk w klatkach. Nic z tego nie wyszło, choć przyznaję, że nie był to głupi pomysł. Ponieważ w naszym mieście nie ma takiego prawa, młody Starcher Whitly może siedzieć tuż obok ringu. Pojedynek Zapate przeciwko Crushowi jest walką wieczoru. Fantastycznie – właśnie tego chcieliśmy. Jedyny problem to długie oczekiwanie. Dziś główną walkę poprzedza pięć pojedynków undercard, więc wieczór będzie się ciągnął w nieskończoność.
Nastroje w drużynie Zapate są doskonałe. Ludzie, jak zwykle, są powściągliwi, ale pewni siebie. Tadeo wciąż ma na sobie ubrania, w których chodzi na co dzień, i leży na stole ze słuchawkami na uszach. Jego brat Miguel mówi, że jest gotowy. Oscar szepcze, że już w pierwszej rundzie znokautuje przeciwnika. Kręcę się tam przez kilka minut, ale nie mogę znieść napięcia. Wychodzę i idę tunelem na niższy poziom, gdzie w biurze czeka na mnie mój mały gang przestępców. Slide, skazany za morderstwo, ostatnio przegrywa i oszczędza na zakładach. Nino, który handluje metą, ma jak zawsze kieszenie pełne kasy, którą szasta na prawo i lewo. Denardo, niedoszły mafioso, nie jest zainteresowany żadną z walk. Brakuje Johnny’ego. Staruszek Frankie, nasz sędzia pilnujący punktacji, popija podwójną szkocką, prawdopodobnie nie pierwszą tego wieczoru. Analizujemy walki i obstawiamy. Jak zwykle, nikt nie chce obstawiać przeciwko mojemu zawodnikowi. Strofuję ich i kpię z nich, ale nikt nie chce zmienić zdania. Stawiam dziesięć tysięcy na nokaut w pierwszej rundzie, ale nie ma chętnych. Poirytowany wychodzę z pokoju, zostawiwszy na stole pięć tysięcy, po tysiąc na każdą walkę poprzedzającą pojedynek wieczoru. Płacę osiem dolców za rozwodnione piwo i wchodzę do najdalszych sektorów, które pękają w szwach. Wszystkie miejsca siedzące są wyprzedane, zostały tylko stojące. Tadeo staje się atrakcją i dobrze zrobiłem, susząc sponsorowi głowę o gwarantowaną sumę. Osiem tysięcy dolarów – bez względu na to, czy Tadeo wygra, przegra, czy zremisuje. Opieram się o stalową belkę nad najwyższym rzędem i obserwuję pierwszą walkę. W dole ledwie dostrzegam syna. Przegrywam zakłady na pierwsze cztery walki, wygrywam na piątą i dopiero wtedy spieszę do szatni. Ekipa Zapate tłoczy się wokół swojego bohatera, który ma na sobie jaskrawożółty strój. Wyglądamy jak worek cytryn. Wyprowadzamy go z tunelu, w światła reflektorów, i tłum szaleje. Macham do Starchera, a on odpowiada tym samym i uśmiecha się od ucha do ucha. Runda pierwsza. Trzy minuty nudy. Crush, ku naszemu zaskoczeniu, nie miota się po ringu niczym wściekły pies; broni się i unika poważnych obrażeń. W pewnej chwili Tadeo wyprowadza szybki cios lewą ręką i rozcina prawy łuk brwiowy przeciwnika. Pod koniec rundy Crush odwdzięcza się tym samym i na czole Tadeo pojawia się paskudne rozcięcie. Oskar opatruje je w przerwie. W mieszanych sportach walki rozcięcia nie stanowią aż tak wielkiego problemu, bo walki są krótkie. W boksie rana z pierwszej rundy staje się celem na kolejne pół godziny. Runda druga. Przez pierwszą połowę walczą w parterze. Crush ma silną górną część ciała i Tadeo nie jest w stanie przyszpilić go do podłogi. Zewsząd słychać buczenie. W końcu dźwigają się na nogi, boksują, kopią, ale żaden nie zdobywa przewagi. Tuż przed dzwonkiem mój zawodnik wyprowadza potężny prawy w szczękę. Taki cios powaliłby każdego z jego ostatnich dwunastu przeciwników, jednak Crush utrzymuje się na nogach. Kiedy Tadeo szykuje się do zadania
ostatecznego ciosu, przeciwnik chwyta go w pasie i wytrzymuje aż do gongu. Nagle walka przestaje mi się podobać. To oczywiste, że Tadeo wygrywa na punkty, ale, nie wiedzieć czemu, nie ufam sędziom. Może za sprawą zawodu, jaki wykonuję. Lubię nokauty, nie decyzje. Runda trzecia. Wyznaczywszy sobie tempo, Crush dochodzi do wniosku, że jest w stanie wykrzesać z siebie jeszcze więcej. Ku zaskoczeniu wszystkich wpada na ring z dziką furią, która rozpala publiczność. Jest to ekscytujące widowisko, ale z całą pewnością nie może zaszkodzić naszemu zawodnikowi. Tadeo trzyma gardę i wyprowadza kilka potężnych ciosów. Crush szarżuje raz za razem. Tadeo, bokser, przebija się przez gardę i uderza prostymi, które za każdym razem idealnie trafiają celu. Krzyczę, tłum krzyczy, mam wrażenie, że podłoga drży. Tymczasem zegar odmierza kolejne sekundy, a Crush wciąż trzyma się na nogach i nie przestaje atakować. Twarz ma obrzmiałą i zakrwawioną. Wyprowadza prawy sierpowy i Tadeo na krótką chwilę pada na deski. Crush przypada do niego i przez moment przypominają skłębioną masę rąk i nóg. W końcu się rozdzielają. Tadeo od dawna nie prowadził tak długiej walki i zaczyna naciskać. Crush znowu szarżuje i przez ostatnią minutę walczą na środku ringu jak dwa skaczące sobie do gardeł wściekłe psy. Serce mi wali, żołądek podchodzi do gardła, a przecież jestem tylko człowiekiem od podawania wody. Czekamy w nieskończoność, pewni, że Tadeo odniósł kolejne zwycięstwo. W końcu sędzia wyprowadza zawodników na środek ringu. Konferansjer ogłasza niejednogłośny werdykt i zwycięstwo Crusha, który wygrał jednym punktem. Fala buczenia i okrzyków niezadowolenia przetacza się przez halę. Tadeo jest oszołomiony, usta ma rozdziawione, a opuchnięte oczy wodzą dookoła z nienawiścią. Kibice obrzucają klatkę rozmaitymi rzeczami i boję się, że lada chwila dojdzie do zamieszek. Kolejne piętnaście sekund na zawsze odmieni życie Tadeo. Nagle bierze zamach, wyprowadza potężny prawy sierpowy i trafia swojego przeciwnika w lewą połowę twarzy. To cios zadany bez ostrzeżenia, Crush nie był w stanie go przewidzieć. Nieprzytomny pada na matę. Tymczasem Tadeo rzuca się na sędziego, który – tak jak przeciwnik mojego zawodnika – jest czarnoskóry, i okłada go bez opamiętania. Sędzia zatacza się, pada na klatkę, a Tadeo zasypuje go gradem ciosów. Przez kilka sekund wszyscy są zbyt zszokowani, żeby reagować. Cała sytuacja rozgrywa się przecież w klatce i potrzeba czasu, żeby ruszyć na ratunek. Kiedy w końcu Roberto odciąga Tadeo, biedny sędzia jest nieprzytomny. W hali wybuchają kolejne bijatyki. Fani Tadeo, głównie Latynosi, i kibice Crusha – w głównej mierze czarni i nie tak liczni jak ich przeciwnicy – rzucają się na siebie niczym członkowie ulicznych gangów. Plastikowe kubki i popcorn fruwają w powietrzu jak konfetti. Stojący nieopodal ochroniarz zostaje uderzony
w głowę składanym krzesłem. Wszędzie panuje chaos i nikt nie jest bezpieczny. Zapominam o rzezi w klatce i biegnę do syna. Jego krzesełko jest puste, ale w całym tym zamieszaniu widzę potężną sylwetkę Partnera, który prowadzi go w stronę wyjścia. Idę za nimi i po chwili jesteśmy już bezpieczni. Opuszczając halę, mijamy przerażonych policjantów. W vanie tulę do siebie Starchera, podczas gdy Partner lawiruje, jadąc bocznymi uliczkami. – Nic ci nie jest, kolego? – pytam. – Zróbmy to jeszcze raz – odpowiada. Kiedy kilka minut później wchodzimy do mojego mieszkania, oddycham głęboko. Biorę piwo dla siebie i Partnera, napój gazowany dla Starchera i włączamy lokalne wiadomości. Sytuacja nadal nie jest opanowana i dziennikarze są w swoim żywiole. Podekscytowany dzieciak papla bez końca, ale przynajmniej wiem, że nie jest w szoku. Na próżno próbuję wytłumaczyć mu, co się stało. Partner śpi na kanapie. Budzę go o czwartej rano, żeby przedyskutować strategię. Jedzie do miejskiego aresztu, gdzie próbuje znaleźć Tadeo, i do szpitala, żeby dowiedzieć się czegoś o stanie zdrowia sędziego. Wciąż mam przed oczami obraz Tadeo okładającego go po twarzy. Koleś stracił przytomność już po pierwszym ciosie, a było ich kilkanaście, wszystkie wyprowadzone przez człowieka, który stracił nad sobą panowanie. Staram się nie myśleć o tym, co czeka mojego zawodnika. Mielę kawę i kiedy się parzy, sprawdzam wiadomości w sieci. Na szczęście nikt nie zginął, ale co najmniej dwadzieścia osób trafiło do szpitala. Na miejscu wciąż pracują ekipy ratunkowe. Wszystkiemu winien jest Tadeo Zapate, lat dwadzieścia dwa, dobrze zapowiadający się zawodnik, który aktualnie przebywa w areszcie miejskim. O szóstej trzydzieści dzwoni Judith. Jest kilka godzin drogi od domu i nie ma pojęcia o zamieszkach. Pytam o jej koleżankę z college’u. Przeżyła, ale nie wygląda to dobrze. Judith wróci do domu jutro, w niedzielę, a ja zapewniam ją, że zaopiekuję się dzieciakiem. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Przy odrobinie szczęścia nigdy się nie dowie. Wygląda jednak na to, że szczęście mi nie sprzyja. Kilka minut po naszej rozmowie wchodzę na stronę „Chronicle”. Na pierwszej stronie, obok artykułu opisującego wydarzenia w starej sali koncertowej, zamieszczono duże kolorowe zdjęcie dwojga ludzi biegnących do wyjścia. Jednym z nich jest Partner, który trzyma w ramionach dzieciaka. Starcher wpatruje się w obiektyw, jakby pozował do zdjęcia. Nie podano ich nazwisk, nie było czasu, żeby o nie pytać. Ale ci, którzy znają chłopca, od razu go rozpoznają. Ile czasu minie, zanim jedna z przyjaciółek Judith zobaczy to zdjęcie i do niej zadzwoni? Ile czasu minie, zanim sama włączy laptopa i zobaczy fotografię? Czekając, włączam telewizor na kanale SportsCenter. Wygląda na to, że nie będę
w stanie uwolnić się od wydarzeń ubiegłej nocy, bo kamery zarejestrowały każdy cios i raz za razem odtwarzają nagranie. Mam tego dość. Partner dzwoni ze szpitala z informacją, że sędzia, Sean King, nadal przebywa w sali operacyjnej. Nie dziwi mnie, że Partner nie jest jedyną osobą, która węszy na szpitalnych korytarzach, czekając na jakiekolwiek wiadomości. Słyszał coś o „rozległym urazie głowy”, ale nie zna szczegółów. Był już w areszcie, gdzie nasz kontakt poinformował go, że pan Zapate przebywa pod kluczem i nie można go odwiedzać. O ósmej rano nieudolny komendant policji uznaje, że świat powinien o nim usłyszeć. Organizuje konferencję prasową, jeden z tych małych pokazów siły, w których mundurowi tłoczą się za plecami szefa i patrzą wilkiem na dziennikarzy, udając jednocześnie, że chcą pozostać w cieniu. Przez pół godziny komendant mówi i odpowiada na pytania, nie ujawniając przy tym żadnych informacji, które już wcześniej nie pojawiły się w internecie. Widać, że rozkoszuje się tą chwilą, bo tym razem ani on, ani jego ludzie nie są niczemu winni. Zaczyna mnie to nudzić. I właśnie wtedy dzwoni Judith. Rozmowa jest łatwa do przewidzenia – napięta, pełna złośliwości i oskarżeń. Widziała zdjęcie Starchera uciekającego z ogarniętej chaosem hali i żąda natychmiastowych wyjaśnień. Zapewniam ją, że nasz syn smacznie śpi i prawdopodobnie śni o fantastycznym dniu, który spędził w towarzystwie ojca. Ona jednak informuje mnie, że wraca do domu wcześniejszym lotem i o siedemnastej mam się z nią spotkać w parku i oddać jej dziecko. Jutro z samego rana wypełni papiery i zrobi wszystko, żeby ograniczyć moje spotkania z synem. – Proszę bardzo – mówię. – Nic ci to nie da. Żaden sędzia nie zabroni mi raz w miesiącu widywać się z synem. Kto wie, może trafimy na sędziego, który jest fanem walk w klatce. Judith klnie. Ja również i chwilę później kończymy rozmowę. Wygląda na to, że właśnie wkroczyliśmy na wojenną ścieżkę.
11 N iedzielne gazety rozpisują się o walkach w klatkach, a słowa potępienia padają z każdej strony. Internet wrze. Przed południem film na YouTubie pokazujący atak na sędziego ma już milion wyświetleń, a Tadeo zostaje najsłynniejszym zawodnikiem świata, choć już nigdy nie będzie walczył. Poturbowani w zamieszkach powoli wychodzą ze szpitala. Na szczęście żaden z fanów nie doznał poważnych obrażeń. Ot, pijani kibice okładający się pięściami i rzucający krzesłami. Sędzia Sean King nadal jest w śpiączce, a jego stan określany jest jako „poważny”. Crush ma złamaną szczękę i dochodzi do siebie po wstrząśnieniu mózgu. Późnym popołudniem dostaję zezwolenie na rozmowę ze swoim klientem w jednym z pomieszczeń dla adwokatów. Kiedy wchodzę do pokoju, Tadeo siedzi za grubą szybą. Twarz ma pokiereszowaną i opuchniętą po walce, ale to najmniejszy z jego problemów. Chłopak jest tak zgaszony, że zastanawiam się, czy nie został odurzony. – Kiedy będę mógł wyjść? – pyta. Mam ochotę powiedzieć, żeby zaczął się przyzwyczajać. – Rano masz się stawić w sądzie. Będę tam. Jutro nie zapadnie żadna decyzja. Będą czekać na to, co stanie się z sędzią. Jeśli umrze, tkwisz po szyję w gównie. Jeśli wróci do zdrowia, oskarżą cię o różne rzeczy, ale nie o morderstwo. Może za tydzień wrócimy do sądu i ustalimy rozsądną kaucję. Nie mam pojęcia, co zrobi sędzia. Więc, odpowiadając na twoje pytanie, istnieje szansa, że za kilka dni wyjdziesz za kaucją. Bardziej prawdopodobne jest jednak to, że do czasu rozpoczęcia procesu zostaniesz w areszcie. – Ile to potrwa? – Pytasz o proces? – Tak. – Trudno powiedzieć. Najkrócej pół roku. Prawdopodobnie dłużej niż rok. Sam proces nie będzie aż tak długi, bo nie będzie wielu świadków. Po prostu odtworzą wideo. Spuszcza wzrok, jakby chciało mu się płakać. Uwielbiam tego dzieciaka, ale niewiele mogę dla niego zrobić, ani teraz, ani za pół roku. – Pamiętasz, co się wydarzyło? – pytam. Powoli kiwa głową.
– Coś we mnie pękło – przyznaje. – Oszustwem pozbawili mnie zwycięstwa. Sędzia zmusił mnie, żebym walczył na jego zasadach. Cały czas wchodził mi w drogę. Wiesz, o czym mówię… Nie mogłem walczyć tak, jak bym chciał. Nie chciałem zrobić mu krzywdy, ale nie wytrzymałem. Byłem taki wściekły, kiedy podniósł rękę tamtego kolesia… Skopałem mu tyłek, prawda? – Mówisz o Crushu czy o sędzim? – Daj spokój, stary. O Crushu. Dokopałem mu, co? – Nie, ale wygrałeś walkę. – Widziałem każdą sekundę pojedynku i nawet przez chwilę nie odniosłem wrażenia, że sędzia przeszkadzał któremukolwiek z zawodników. Do głowy mi nie przyszło, żeby oprzeć na tym linię obrony: sędzia mi przeszkadzał, przez niego przegrałem mecz, więc obiłem mu twarz. To mogło być linią obrony. – Odebrali mi zwycięstwo – powtarza Tadeo. – To nie sędzia decyduje o wygranej. Waszą walkę oceniało trzech arbitrów. Rzuciłeś się na niewłaściwego człowieka. Skubie szwy na czole i mówi: – Wiem, wiem. Źle zrobiłem, Sebastianie, ale musisz mi pomóc, rozumiesz? – Wiesz, że zrobię, co w mojej mocy. – Będę musiał odsiedzieć swoje? Już odsiadujesz, myślę sobie. Lepiej się przyzwyczajaj. Dokonałem już pewnych obliczeń. Jeśli Sean King umrze, Tadeo dostanie dwadzieścia pięć lat za morderstwo drugiego stopnia, może piętnaście za nieumyślne spowodowanie śmierci. Jeśli przeżyje, mojemu klientowi grozi od trzech do pięciu lat za czynną napaść. – Tym będziemy przejmować się później – odpowiadam, ponieważ nie mam zamiaru dzielić się z nim swoimi przemyśleniami. – Pewnie tak. – Pewnie tak – przytakuję. Gdzieś trzaskają drzwi i obaj milkniemy. Chwilę później słyszymy, jak strażnik więzienny rzuca wiązankę przekleństw. Do opuchniętego oka Tadeo napływa łza i spływa po poobijanym policzku. – Nie wierzę, stary. Po prostu nie mogę w to uwierzyć. – Głos Tadeo jest łagodny, zbolały. Skoro ty nie możesz w to uwierzyć, pomyśl o tym biednym gościu i jego rodzinie. – Na mnie pora, Tadeo. Zobaczymy się rano w sądzie. – Będę musiał mieć to na sobie? – pyta, szarpiąc pomarańczowy kombinezon. – Obawiam się, że tak. To dopiero pierwsze przesłuchanie sądowe.
12 W poniedziałek rano o dziewiątej jestem w zatłoczonej sali rozpraw, razem z kilkoma adwokatami i prokuratorami. W jednym kącie grupa podejrzanie wyglądających mężczyzn w pomarańczowych kombinezonach stoi skuta razem pod czujnym okiem uzbrojonych strażników sądowych. To nowo aresztowani na swoim drugim przystanku linii montażowej wymiaru sprawiedliwości. Pierwszym był areszt. Jedno po drugim wyczytywane są nazwiska i jeden po drugim mężczyźni podchodzą do miejsca przed stołem sędziego; jednego z dwudziestu w naszym systemie zajmujących się czynnościami wstępnymi. Zadaje im kilka pytań, a wśród nich to najważniejsze: „Czy masz adwokata?”. Tylko nieliczni odpowiadają twierdząco. Pozostałym zostają przydzieleni obrońcy z urzędu – nowicjusze, którzy podchodzą do swoich klientów i uprzedzają ich, żeby nic nie mówili. Wyznaczane są terminy kolejnych posiedzeń. Tadeo Zapate ma jednak adwokata. Wyczytują jego nazwisko i obaj podchodzimy do stołu sędziowskiego. Twarz mojego klienta wygląda jeszcze gorzej niż wczoraj. Rozmowy milkną, gdy ludzie uświadamiają sobie, że to koleś, o którym wszyscy mówią, obiecujący zawodnik mieszanych sztuk walki, od wczoraj gwiazda YouTube’a. – To pan jest Tadeo Zapate? – pyta sędzia. Pierwszy raz tego dnia wykazuje zainteresowanie. – Tak, proszę pana. – Rozumiem, że pan Sebastian Rudd jest pańskim adwokatem. – Tak, proszę pana. Za jego plecami do pokoju wchodzi zastępca prokuratora. – Jest pan oskarżony o czynną napaść – ciągnie sędzia. – Rozumie pan? – Tak, proszę pana. – Panie Rudd, czy wyjaśnił pan swojemu klientowi, że zarzuty mogą się zmienić na poważniejsze? – Tak jest, mój klient to rozumie. – A przy okazji, jakie są ostatnie doniesienia o stanie zdrowia sędziego? – pyta zastępcę prokuratora, jakby ten był lekarzem. – Z tego, co słyszałem, stan pana Kinga wciąż jest krytyczny. – Cóż,w takim razie spotkajmy się za tydzień i zobaczmy, co się wydarzy. Do tego czasu, panie Rudd, nie będziemy rozważać kwestii zwolnienia za kaucją.
– Oczywiście, Wysoki Sądzie – odpowiadam. Możemy odejść. – Zobaczymy się jutro w areszcie – szepczę do Tadeo, kiedy opuszcza salę rozpraw. – Dzięki – mówi. Patrzy na tłum gapiów i kiwa głową do matki, która siedzi w otoczeniu lamentujących krewnych. Wyemigrowała z Salwadoru dwadzieścia pięć lat temu, ma zieloną kartę, pracuje na nocną zmianę w barze szybkiej obsługi i wychowuje gromadę dzieci, wnuków i członków dalszej rodziny. Tadeo i jego umiejętności były jej biletem do lepszego życia. Miguel trzyma ją za rękę i szepcze coś po hiszpańsku. Miał kilka razy do czynienia z naszym wymiarem sprawiedliwości i wie, czym to pachnie. Rozmawiam z nimi krótko, zapewniam, że robię, co w mojej mocy, i razem wychodzimy z sali sądowej na korytarz, gdzie czekają reporterzy. Dwaj z nich mają kamery. Dla takich chwil żyję.
13 Poranek jest dość burzliwy. Kiedy jestem w sądzie z Tadeo, Judith robi dokładnie to, co obiecała – składa wniosek o zakazanie mi spotkań z synem, nawet tych trzech godzin w Wigilię i dwóch w urodziny Starchera. Twierdzi, że jestem niezdolny do pełnienia obowiązków rodzicielskich, stwarzam zagrożenie dla bezpieczeństwa syna i mam na niego „zły wpływ”. Domaga się przyspieszenia terminu posiedzenia. Niezła szopka! Jakby małemu naprawdę coś groziło. Harry i Harry przygotowują zjadliwą odpowiedź i w poniedziałek po południu mój wniosek trafia do sądu. Po raz kolejny stawiam czoła krucjacie byłej żony, która chce dać mi nauczkę. Żaden sędzia nie przychyli się do jej wniosku i Judith dobrze o tym wie. Robi to, bo jest wściekła, i ma nadzieję, że jeśli kolejny raz przepuści mnie przez maszynkę, poddam się i na dobre zniknę z jej życia. Tymczasem ja nie mogę się doczekać posiedzenia w sądzie. Najpierw jednak musimy się uporać z kolejnym problemem. W środę koło południa dzwoni do mnie na komórkę i oznajmia bezceremonialnie: – Dziś mamy spotkanie w szkole. Naprawdę? To chyba drugi raz, kiedy poproszono, bym przyszedł do szkoły i zachowywał się jak rodzic. Dotąd Judith odwalała kawał dobrej roboty, trzymając mnie z dala od spraw naszego syna. – W porządku – mówię. – O co chodzi? – Starcher ma kłopoty. Wdał się w bójkę i pobił jakiegoś dzieciaka. Pękam z ojcowskiej dumy i mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Gryzę się jednak w język. – Boże, co się stało? – Mam ochotę zapytać, czy Starcher wygrał. Ile razy przywalił tamtemu? Czy ten drugi dzieciak był trzecioklasistą? Udaje mi się jednak zapanować nad emocjami. – Właśnie tego będzie dotyczyło spotkanie. Widzimy się o szesnastej w gabinecie dyrektorki. – Dziś o szesnastej? – Tak – rzuca złośliwym, stanowczym głosem. – W porządku. – Będę musiał przesunąć swoją wizytę w sądzie, ale to nie problem. Za nic w świecie nie przegapiłbym tego spotkania. Mój dzieciak, mały mięczak, który nigdy nie miał okazji być twardzielem, komuś przywalił! W drodze do szkoły uśmiecham się. Dyrektorka ma duży gabinet z kilkoma
krzesłami stojącymi wokół niskiego stolika. To właśnie tam odbywa się spotkanie. Ma na imię Doris i jest umęczoną weteranką, która od co najmniej czterdziestu lat pracuje w szkole publicznej. Ma jednak niewymuszony uśmiech i ciepły, napawający optymizmem głos. Kto wie, ile takich spotkań odbyła przez te wszystkie lata? Kiedy przyjeżdżam, Judith i Ava są już na miejscu. Witam je skinieniem głowy. Judith ma na sobie sukienkę od jakiegoś znanego projektanta i wygląda zjawiskowo. Ava, była modelka reklamująca bieliznę, jest w superobcisłych skórzanych spodniach i równie obcisłej bluzce. Może nie grzeszy mądrością, ale wciąż może się pochwalić doskonałym ciałem. Obie wyglądają bajecznie i już na pierwszy rzut oka widać, że poświęciły mnóstwo czasu, żeby przygotować się na to spotkanie. Tylko po co? Niedługo potem w gabinecie pojawia się panna Tarrant i wszystko staje się jasne. To nauczycielka Starchera, trzydziestotrzyletnia superlaska, która niedawno się rozwiodła i z tego, co wiem, wróciła do gry. Ma krótkie jasne włosy i duże brązowe oczy, od których nie sposób oderwać wzroku. Judith i Ava nie są już największymi kociakami w gabinecie. Prawdę mówiąc, prezentują się dość przeciętnie. Wstaję i skaczę koło panny Tarrant, a jej najwyraźniej podoba się takie zainteresowanie. Widząc to, Judith natychmiast uruchamia tryb „totalnej suki” – tak naprawdę nigdy go nie wyłącza – podczas gdy Ava błądzi wzrokiem po ciele nauczycielki. Ja zresztą też. Doris z grubsza przedstawia sytuację: wczoraj na przerwie jacyś drugoklasiści grali na szkolnym boisku w kickball. Zaczęło się od pyskówki, która przerodziła się w przepychankę, aż w końcu jeden z chłopców, niejaki Brad, popchnął Starchera, a ten w odpowiedzi walnął go pięścią w twarz. Rozciął mu wargę, więc sytuacja jest poważna. Jak można się było spodziewać, kiedy pojawili się nauczyciele, chłopcy nabrali wody w usta i nie chcieli nic powiedzieć. – Wygląda na to, że nic wielkiego się nie stało – mówię. – Zwykła chłopięca bijatyka. Żadna z czterech kobiet nie zgadza się ze mną i wcale mnie to nie dziwi. – Jeden z chłopców powiedział mi, że Brad śmiał się ze Starchera, bo zobaczył w gazecie jego zdjęcie – tłumaczy panna Tarrant. – Kto uderzył pierwszy? – pytam niemal nieuprzejmie. Przez chwilę wiercą się na krzesłach, widać, że nie podoba im się to pytanie. – Czy to naprawdę ważne? – pyta Judith. – Jak diabli! – W tej szkole mamy surowe przepisy dotyczące bójek, pani Rudd – mówi pospiesznie Doris, wyczuwając kłopoty. – Niezależnie od tego, kto je wszczyna. Uczymy uczniów, że nie należy brać w nich udziału. – Rozumiem, ale nie oczekujecie chyba, że dzieciak tak po prostu da sobą pomiatać.
Słowo „pomiatać” osiąga zamierzony cel. Teraz, kiedy mój syn stał się ofiarą, nie wiedzą, co odpowiedzieć. – Cóż, nie nazwałabym tego „pomiataniem” – odzywa się w końcu panna Tarrant. – Czy ten cały Brad sprawia kłopoty wychowawcze? – pytam nauczycielkę. – Z całą pewnością nie. W tym roku mam wspaniałą klasę. – Oczywiście. Jest w niej także mój syn. To mali chłopcy, prawda? Nie zrobią sobie krzywdy. Dlatego popychają się na placu zabaw. Do cholery, mówimy o chłopcach! Pozwólmy, żeby zachowywali się jak chłopcy. Nie karzmy ich za każdym razem, gdy trochę się poszamoczą. – Musimy im dawać przykład, panie Rudd – mówi świętoszkowato Doris. – Rozmawiałeś z nim o biciu się? – warczy Judith. – Owszem. Powiedziałem mu, że bicie się jest złe i że nigdy nie powinien wszczynać bójek, ale jeśli ktoś będzie go zaczepiał, powinien się bronić. Co w tym złego? Żadna z nich nie raczy odpowiedzieć na moje pytanie, więc kontynuuję: – Lepiej nauczcie go, jak się bronić, albo do końca życia będą nim pomiatać. To są dzieci. Będą się biły. Będą wygrywały i przegrywały, aż w końcu z tego wyrosną. Uwierzcie mi, kiedy chłopiec dorasta i kilka razy oberwie w twarz, straci chęć do walki. Drugi raz przyłapuję Avę na tym, jak gapi się na nogi panny Tarrant. Ja też się gapię, nic na to nie poradzę. Takie nogi zasługują na uwagę. Doris przygląda się tym rytuałom godowym. Nieraz była świadkiem podobnych rzeczy. – Rodzice Brada są zdenerwowani – mówi. – W takim razie chętnie z nimi porozmawiam – proponuję. – Przeproszę ich i każę Starcherowi przeprosić. Co panie na to? – Sama się tym zajmę – rzuca Judith. – W takim razie po co kazałaś mi tu przychodzić? Powiem ci po co. Chcesz mieć pewność, że cała odpowiedzialność spadnie na mnie. Pięć dni temu zabrałem dzieciaka na walki w klatkach, a teraz on wszczyna bójki na placu zabaw. Nie ma wątpliwości, że to wszystko moja wina. Wygrałaś. Chciałaś mieć świadków. No to masz. Lepiej ci? Mam wrażenie, że moja kąśliwa uwaga wyssała z gabinetu całe powietrze. Judith patrzy na mnie nienawistnym wzrokiem i niemal widzę kłęby pary buchające jej z uszu. – Dobrze, już dobrze. – Profesjonalistka Doris spieszy z pomocą. – Podoba mi się pomysł, żeby ktoś z państwa porozmawiał z rodzicami Brada. – Któreś z nas dwojga czy może trojga? – pytam. Mądrala ze mnie. – Przepraszam, ale jest tu trochę tłoczno. Ava piorunuje mnie wzrokiem. Tymczasem ja zerkam na nogi nauczycielki. Co
za kretyńskie spotkanie! Doris pokazuje, że ma jaja – patrzy na mnie i mówi: – Myślę, że pan powinien to zrobić. Ma pan rację, to sprawa między chłopcami. Proszę zadzwonić z przeprosinami do rodziców Brada. – Załatwione. – Jaka kara spotka Starchera? – pyta Ava, zanim Judith zdąży otworzyć usta. – Co pani myśli, panno Tarrant? – pyta Doris. – Hm… musimy go jakoś ukarać. – Tylko nie mówcie, że zamierzacie wydalić go ze szkoły – wtrącam się, pogarszając i tak kiepską już sytuację. – Nie – odpowiada panna Tarrant. – On i Brad są przyjaciółmi, i myślę, że zapomnieli już o całej sprawie. Może na tydzień pozbawić ich przerw między lekcjami? – A będzie mógł zjeść lunch? – pytam, próbując zatrzymać machinę sprawiedliwości. Jestem prawnikiem, działam instynktownie. Nauczycielka mojego syna uśmiecha się, ale ignoruje to pytanie. Wypracowaliśmy kompromis i jako pierwszy wychodzę z gabinetu. Kiedy wyjeżdżam z parkingu, łapię się na tym, że się uśmiecham. Starcher się nie dał! Późnym wieczorem wysyłam e-maila do panny Tarrant – ma na imię Naomi – w którym dziękuję jej za dobrą robotę. Dziesięć minut później odpisuje mi i dziękuje za ciepłe słowa. Kuję żelazo, póki gorące – zapraszam ją na kolację. Dwadzieścia minut później informuje mnie, że to nie najlepszy pomysł umawiać się z rodzicami uczniów. Jednym słowem, nie teraz, może w przyszłości. Jest środa i pada deszcz. Wielokrotnie graliśmy w „brudnego golfa” w znacznie gorszych warunkach, ale tego wieczoru Alan mówi „nie”. Koniec z koleinami na torze gry. Dziś wieczorem Old Rico będzie zamknięte. Jestem całkiem rozbudzony, nudzę się, martwię o Tadeo i Douga Renfro i wkurza mnie myśl, że mam niewielkie szanse, żeby poderwać pannę Tarrant. Nie mogę zasnąć, więc biorę parasol i idę do The Rack. O północy przegrywam w bilard dziesięć dolców z dzieciakiem, który wygląda na nie więcej niż piętnaście lat. Zapytałem go, czy chodzi do szkoły, na co odpowiedział: „Czasami”. W pewnym momencie Curly, który przygląda się nam, szepcze: – Nigdy jeszcze go tu nie widziałem. Niesamowite. Na szczęście Curly zamyka spelunkę o pierwszej. Dzieciak oskubał mnie na dziewięćdziesiąt dolców. Następnym razem będę unikał go jak zarazy. O drugiej udaje mi się zasnąć.
14 O czwartej dzwoni do mnie Partner. Sean King zmarł z powodu wylewu krwi do mózgu. Robię kawę i piję ją w ciemności, spoglądając z góry na miasto, które o tej godzinie wciąż jeszcze jest spokojne. Księżyc w pełni odbija się od wysokich budynków w centrum. Co za tragedia… Tadeo Zapate spędzi co najmniej dziesięć lat za kratami. Ma dwadzieścia dwa lata, więc kiedy wyjdzie, będzie zbyt stary, żeby walczyć. Zbyt stary na wiele rzeczy. Myślę o pieniądzach, ale tylko przez chwilę. Zainwestowałem w niego trzydzieści tysięcy w zamian za jedną czwartą tego, co zarobi; na dziś to osiemdziesiąt tysięcy czystego zysku. Plus kolejne dwadzieścia, które wygrałem, stawiając na niego w zakładach. Z gotówką jestem więc do przodu. Staram się nie myśleć o jego przyszłych zarobkach, które miały być pokaźne. Teraz wszystko to wydaje się bez znaczenia. Myślę o jego rodzinie, ich ciężkim życiu i nadziei, jaką im dał. Był ich przepustką do lepszego życia, z dala od ulicy i przemocy, biletem do klasy średniej, a może nawet dalej. Teraz, kiedy on będzie gnił w więzieniu, jeszcze bardziej pogrążą się w nędzy. Nie ma takiej strategii, takiej linii obrony, która mogłaby go ocalić. Oglądałem nagranie chyba ze sto razy. Ostatnie ciosy spadały na twarz Seana Kinga, kiedy ten był już nieprzytomny. Nietrudno byłoby znaleźć eksperta, który stwierdzi, że to one przyczyniły się do fatalnego w skutkach urazu. Ale ekspert nie będzie potrzebny. Ta sprawa nie stanie na wokandzie. Przysłużę się swojemu klientowi, jeśli nakłonię prokuraturę, żeby złożyła nam uczciwą ofertę. Mam nadzieję, że będzie to dziesięć lat, a nie trzydzieści, choć coś mi mówi, że nie mam na co liczyć. Żaden prokurator nie odmówi sobie przyjemności zapuszkowania zabójcy w tak głośnej sprawie. Zmuszam się do myślenia o Seanie Kingu, ale nie znałem człowieka. Jestem pewien, że jego rodzina jest zrozpaczona, ale myślami jestem przy moim zawodniku. O szóstej biorę prysznic i jadę do aresztu. Muszę poinformować Tadeo, że jego dotychczasowe życie dobiegło końca.
15 W następny poniedziałek Tadeo Zapate i ja po raz kolejny pojawiamy się w sądzie, tym razem jednak atmosfera jest zupełnie inna. Mój klient jest oskarżony o zabójstwo i dzięki internetowi zyskał niebywałą sławę. Wygląda na to, że tylko nieliczni potrafią oprzeć się pokusie i nie obejrzeć, jak gołymi rękami zabija Seana Kinga. Tak jak się spodziewałem, sędzia nie wyraża zgody na zwolnienie za kaucją i Tadeo zostaje wyprowadzony z sali rozpraw. Odbyłem dwie krótkie rozmowy z prokuratorem i wygląda na to, że oskarżenie jest żądne krwi. Maksymalna kara za zabójstwo drugiego stopnia to trzydzieści lat. Jeśli Tadeo przyzna się do winy, może zgodzą się na dwadzieścia. Znając nasz popaprany system, odsiedzi co najmniej dziesięć i zostanie zwolniony warunkowo. Muszę mu to wszystko wytłumaczyć. Nadal nie wierzy w to, co się stało, jest mu przykro i nie potrafi tego wytłumaczyć, ale jest przekonany, że dobry adwokat będzie w stanie pociągnąć za sznurki i wyciągnie go z tego bagna. To smutny dzień, lecz nie do końca zmarnowany. W szerokim, przestronnym korytarzu przed salą rozpraw czeka na mnie tłum dziennikarzy. Sędzia nie wydał jeszcze zakazu publicznego wypowiadania się na temat sprawy, więc mam prawo mówić bzdury, które prawnicy wygłaszają zwykle przed rozpoczęciem procesu. Mój klient jest dobrym człowiekiem, który zareagował agresją na jawną niesprawiedliwość. Teraz jest zdruzgotany tym, co się wydarzyło. Płacze na myśl o tym, co przeżywa rodzina Seana Kinga. Zrobiłby wszystko, żeby móc cofnąć czas i odwrócić to, co się stało. Zorganizujemy linię obrony. Oczywiście, że mój klient ma nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mógł walczyć. Pomagał swojej biednej matce utrzymywać rodzinę. I tak dalej.
16 Dzięki dwóm Harrym, którzy zajmują się papierkową robotą, i sędziemu Samsonowi ciskającemu gromy na prokuratorów za każdym razem, gdy któryś zbliży się do sali rozpraw, proces cywilny posuwa się zadziwiająco szybko. To wyścig, którego nie wygramy. Chciałbym, żeby sprawa cywilna Douga Renfro odbywała się w zatłoczonej sali sądowej, zanim rozpocznie się sprawa karna. Sęk w tym, że przyspieszone procesy obowiązują tylko w przypadkach spraw karnych, nie cywilnych. W teorii sprawa karna musi trafić do sądu albo zostać umorzona w ciągu stu dwudziestu dni od wystawienia aktu oskarżenia, choć obrona potrzebuje zwykle więcej czasu, żeby się przygotować. Reguła ta nie obowiązuje w przypadku spraw cywilnych, które często ciągną się latami. W moim idealnym scenariuszu w pierwszej kolejności rusza proces cywilny z korzystnym dla nas miażdżącym orzeczeniem, które trafia na pierwsze strony gazet i wpływa na opinię przysięgłych w procesie karnym. Prasa rozpisuje się o nieudanej akcji w domu państwa Renfro, a ja cieszę się na myśl, że będę miał okazję przesłuchiwać gliniarzy na oczach całego miasta. Jeśli jako pierwszy ruszy proces karny i Doug Renfro zostanie skazany, znacznie trudniej będzie wygrać sprawę cywilną. Jako świadek będzie niewiarygodny z powodu ciążącego na nim wyroku. Sędzia Samson rozumie to i próbuje pomóc. Niespełna trzy miesiące po nieudanej akcji SWAT-u wzywa wszystkich ośmiu gliniarzy do swojego gabinetu, żeby zeznawali pod przysięgą w mojej obecności. Żaden sędzia, federalny czy inny, nie zgodziłby się na coś takiego, uważając, że jest to poniżej jego godności. Ale żeby wprowadzić odpowiedni nastrój i dać znać gliniarzom i ich prawnikom, że jest wobec nich podejrzliwy, sędzia Samson nakazuje, by przesłuchanie odbyło się na jego terenie, w obecności jego protokolantki i urzędnika administracyjnosądowego. To brutalny maraton, który zmusza mnie do wielkiego wysiłku. Na pierwszy ogień idzie porucznik Chip Sumerall, dowódca brygady antyterrorystycznej. Odpowiadając, opiera się na swoim doświadczeniu, przeszkoleniu i udziale w innych akcjach. Celowo udaję znudzonego i zachowuję pokerową twarz. To tylko przesłuchanie, którego celem jest uzyskanie zeznania pod przysięgą. Korzystając z map, zdjęć i nagrań wideo, godzinami analizujemy sprawę państwa Renfro. Przesłuchanie ośmiu gliniarzy zajmuje sześć pełnych dni. Ich słowa zostały
jednak zaprotokołowane i nie będą mogli zmienić zeznań ani w procesie karnym, ani w cywilnym.
17 Pojawiam się w sądzie rodzinnym jeden jedyny raz, kiedy zostaję wezwany, żeby złożyć wyjaśnienia. Nie poprowadziłbym sprawy rozwodowej ani adopcyjnej nawet pod groźbą rewolweru. Tymczasem Judith tapla się w tym rynsztoku i czuje się w nim jak ryba w wodzie. Sprawę prowadzi sędzia Stanley Leef, zrzędliwy, szurnięty weteran, który lata temu popadł w rutynę. Judith reprezentuje siebie, tak jak ja. Specjalnie na tę okazję przyprowadziła Avę, która siedzi jako jedyny widz w spódniczce tak krótkiej, że prawie widać jej majtki. Przyłapuję Leefa, jak gapi się na nią i najwyraźniej podoba mu się to, co widzi. Ponieważ oboje jesteśmy prawnikami i reprezentujemy samych siebie, sędzia Leef rezygnuje z formalności i pozwala nam usiąść i porozmawiać jak podczas postępowania rozjemczego. A jednak protokolantka skrupulatnie zapisuje każde nasze słowo. Judith jako pierwsza przedstawia fakty i robi to tak, że wychodzę na najgorszego rodzica w historii, bo zabrałem syna na walki w klatkach. Cztery dni później Starcher wdał się w swoja pierwszą bójkę na szkolnym placu zabaw. To oczywisty dowód na to, że przeze mnie nasz syn zmienia się w potwora. Sędzia Leef marszczy czoło, jakby usłyszał właśnie coś naprawdę strasznego. Z całą dramaturgią, na jaką ją stać, Judith oświadcza, że moje spotkania z synem powinny się zakończyć, tak by dzieciak nigdy więcej nie był narażony na mój zgubny wpływ. Sędzia Leef rzuca mi ukradkowe spojrzenie, jakby chciał zapytać: „Zgłupiała?”. Ale nie przyszliśmy tu szukać sprawiedliwości, jesteśmy tu, żeby zrobić przedstawienie. Judith to wściekła matka, która kolejny raz przywlokła mnie do sądu. Moją karą nie jest zakaz spotykania się z synem, ale to, że muszę się z nią użerać. Taka jak ona nie da sobą dyrygować! Będzie chroniła swoje dziecko za wszelką cenę! Bez żadnych ubarwień opowiadam swoją wersję wydarzeń. Tymczasem moja była żona wyciąga gazetę ze zdjęciem „jej syna” na pierwszej stronie. Cóż za upokorzenie! Mógł zostać poważnie ranny. Sędzia Leef niemal przysypia. Judith powołuje eksperta, psychologa dziecięcego. Pani doktor – a jakże! – Salabar informuje Wysoki Sąd, że rozmawiała ze Starcherem, spędziła z nim przeszło godzinę, wypytywała go o walki w klatkach i „burdę” na placu zabaw i jest
zdania, że wydarzenia, których był świadkiem, pozostając pod moją opieką, miały na niego szkodliwy wpływ i pchnęły go do wszczęcia bójki. Judith przedłuża jej zeznanie, podczas gdy sędzia Leef jest praktycznie nieprzytomny. Kiedy świadek zostaje oddany do mojej dyspozycji, zwracam się do doktor Salabar: – Jest pani mężatką? – Tak. – Ma pani syna albo synów? – Tak, dwóch. – Czy kiedykolwiek zabraliście ich z mężem na galę boksu, wrestling albo walki w klatkach? – Nie. – Czy którykolwiek z pani synów wdał się w bójkę z innym dzieciakiem? – Cóż, z pewnością tak, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Fakt, że uchyla się od odpowiedzi, wiele mówi. Sędzia Leef kręci głową. – Czy pani synowie kiedykolwiek bili się między sobą? – Nie przypominam sobie. – Nie przypomina sobie pani? Czy jest pani kochającą matką, która poświęca swoim dzieciom możliwie jak najwięcej uwagi? – Tak sądzę. – Czyli poświęcała im pani dużo czasu? – Owszem, tyle, ile mogłam. – I nie pamięta pani, żeby kiedykolwiek się pobili? – Hm… ostatnio nie. – A wcześniej? Proszę się zastanowić. Zerkam na sędziego, który jest wyraźnie poirytowany. Sytuacja nabiera jednak rumieńców, kiedy w sali rozpraw pojawia się kolejny świadek. To Naomi Tarrant, nauczycielka Starchera, w obcisłej sukience i szpilkach. Zanim zdąży złożyć przysięgę, sędzia Leef wyraźnie się ożywia. Ja również. Nauczyciele nienawidzą, kiedy ktoś wciąga ich w walkę o opiekę nad dzieckiem. Naomi nie jest wyjątkiem, chociaż wie, jak poradzić sobie w takiej sytuacji. Od miesiąca piszemy do siebie e-maile. Nadal nie chce umówić się ze mną na kolację, ale muszę przyznać, że poczyniłem w tej kwestii pewne postępy. Zeznaje, że Starcher nie miał skłonności do przemocy aż do incydentu, do którego doszło kilka dni po tym, jak zabrałem go na walki w klatkach. Opisuje to, co zdarzyło się na placu zabaw, skrupulatnie unikając terminów „bójka” czy „awantura”. Ot, dwóch chłopców, między którymi doszło do nieporozumienia. Judith wzywa ją na świadka nie po to, żeby dociec prawdy, ale po to, żeby udowodnić Naomi i wszystkim wokół, że potrafi zaciągnąć ich do sądu i sterroryzować.
Przesłuchując Naomi, zmuszam ją, by przyznała, że prędzej czy później każdy z jej uczniów brał udział w przepychankach na placu zabaw. Kiedy piętnaście minut później opuszcza miejsce dla świadków, sędzia Leef wydaje się niepocieszony. W mowie końcowej Judith powtarza wszystko to, co już słyszeliśmy, i domaga się, by sąd całkowicie zakazał mi kontaktów z synem. – Ale ojciec widuje się z nim tylko trzydzieści sześć godzin w miesiącu – przerywa jej sędzia Leef. – To niezbyt dużo. – Dziękuję, Wysoki Sądzie – mówię. – To wystarczająco dużo – warczy na mnie Judith. – Przepraszam. Sędzia patrzy na mnie i pyta: – Panie Rudd, czy zgodzi się pan trzymać syna z daleka od walk w klatkach, a także boksu i wrestlingu? – Tak, Wysoki Sądzie, obiecuję. – I czy wytłumaczy pan synowi, że udział w bójkach to kiepski sposób na rozwiązywanie problemów? – Tak, Wysoki Sądzie. Sędzia Leef rzuca mojej byłej żonie gniewne spojrzenie. – Pani wniosek został odrzucony – informuje ją. – Coś jeszcze? Judith waha się przez chwilę, po czym mówi: – Cóż, będę musiała się odwoływać. – Ma pani do tego pełne prawo – odpowiada i uderza młotkiem w stół. – Posiedzenie zakończone.
18 Proces karny Douga Renfro rozpoczyna się w poniedziałek rano, a sala sądowa pełna jest kandydatów na sędziów przysięgłych. Podczas gdy woźni sądowi prowadzą ich na miejsca, prawnicy spotykają się w gabinecie sędziego Ryana Pondera, od dziesięciu lat weterana sądu okręgowego i jednego z lepszych sędziów. Jak zwykle w pierwszy dzień głośnego procesu, atmosfera jest napięta i wszyscy są podenerwowani. Prawnicy wyglądają, jakby przez cały weekend nie zmrużyli oka. Siedzimy wokół dużego stołu i omawiamy czynności wstępne. Kiedy spotkanie ma się ku końcowi, sędzia Ponder patrzy na mnie i mówi: – Chcę, żeby wszystko było jasne, panie Rudd. Prokuratura stanowa proponuje ugodę. Jeśli pański klient przyzna się do winy, zmniejszymy zarzuty do poważnego wykroczenia i facet nie pójdzie siedzieć. Wyjdzie na wolność. W zamian wycofa oskarżenia i zrezygnuje z procesu cywilnego przeciwko miastu i policji. Czy to jest jasne? – Tak, Wysoki Sądzie. – Pański klient nie chce jednak pójść na ugodę, czy tak? – Tak. – Proszę to zaprotokołować. Doug Renfro, który czeka w pomieszczeniu dla świadków, zostaje przyprowadzony do gabinetu sędziego. Ma na sobie czarny wełniany garnitur, białą koszulę, ciemny krawat i wygląda lepiej niż każdy z tu obecnych… Może z wyjątkiem mnie. Stoi wysoki, wyprostowany i dumny. Stary żołnierz szykujący się do walki. Minęło dziesięć miesięcy, odkąd policja wdarła się do jego domu i choć postarzał się przez ten czas, jego rany zdążyły się zagoić i Doug Renfro nosi się dumnie. Sędzia Ponder zobowiązuje go do mówienia prawdy i tylko prawdy. – A teraz, panie Renfro – mówi – stan proponuje panu ugodę. Złagodzenie wyroku w zamian za przyznanie się do winy. Ma pan to na piśmie. Czy przeczytał je pan i przedyskutował ze swoim adwokatem? – Tak, Wysoki Sądzie. – Czy rozumie pan, że idąc na ugodę, uniknie pan procesu, wyjdzie stąd jako wolny człowiek i nie trafi do więzienia? – Tak, rozumiem. Ale do niczego się nie przyznam. Policjanci włamali się do mojego domu i zabili mi żonę. Nie zostaną oskarżeni i to nie jest w porządku. Zdam
się na ławę przysięgłych. – Mówiąc to, rzuca pogardliwe spojrzenie prokuratorowi i spogląda na sędziego. Prokurator Chuck Finney, stary wyga, kryje twarz za stosem papierów. Nie jest zły i z pewnością siedzenie tu wcale mu się nie uśmiecha. Jego problem jest prosty – jakiś nadgorliwy gliniarz został ranny w spapranej akcji, a prawo jasno mówi, że winny jest koleś, który do niego strzelał. To kiepskie prawo ustanowione przez ciemnych ludzi, a biedny Finney musi je teraz wyegzekwować. Nie może tak po prostu wycofać zarzutów. Związek zawodowy policjantów stoi mu nad głową. Warto w tym miejscu wspomnieć o Maksie Mancinim. Max jest szefem prokuratury mianowanym przez burmistrza i zatwierdzonym przez radę miasta. Głośny, ekstrawagancki i ambitny, z determinacją dąży do celu i bywa tu i tam, choć tak naprawdę nikt nie wie gdzie. Podobnie jak ja uwielbia kamery i jest gotów stratować każdego, kto stanie mu na drodze do obiektywu. W sali sądowej jest przebiegły i, jak każdy inny prokurator w Stanach, chwali się, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach spraw uzyskał wynik skazujący. Ponieważ jest szefem, może tak manipulować liczbami, by mieć dowód na to, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach ma słuszność. W przypadku głośnych spraw, które trafiają na pierwsze strony gazet, wraz ze zdjęciami publikowanymi rano, w południe i wieczorem, Max przychodzi w swoim najlepszym garniturze, chcąc skupić na sobie całą uwagę. Sprawa Douga Renfro jest jednak niebezpieczna, i Mancini dobrze o tym wie. Wszyscy to wiedzą. Gliniarze popełnili błąd. Państwo Renfro stali się ofiarami tej pomyłki. Uznanie Douga za winnego jest mało prawdopodobne, a jeśli istnieje coś, na co Max Mancini nie może sobie pozwolić, to niekorzystne dla niego orzeczenie sądu. Dlatego się ukrywa. Nie wychodzi przed szereg i nie wychyla się zza pleców prokuratora przydzielonego do sprawy. Jestem pewien, że czai się gdzieś w cieniu, gapi na kamery i usycha z tęsknoty, ale podczas tego procesu Max Mancini pozostanie niewidzialny. Całą odpowiedzialność zrzucił na Chucka Finneya.
19 W ybranie sędziów przysięgłych zajmuje trzy dni. Pewne jest, że cała dwunastka słyszała o sprawie i dużo o niej wie. Zastanawiałem się, czy nie złożyć wniosku o to, by proces odbył się gdzieś indziej, ale się rozmyśliłem, z dwóch powodów – jeden strategiczny, a drugi oparty wyłącznie na moim widzimisię. Po pierwsze, wielu mieszkańców ma dość policji i stosowanych przez nią brutalnych taktyk. Po drugie, pełno tu dziennikarzy i kamer, przed którymi czuję się jak ryba w wodzie. Przede wszystkim jednak mój klient chce, by na ławie przysięgłych zasiedli obywatele tacy jak on. W zatłoczonej sali rozpraw rozlega się głos sędziego Pondera: – Panie i panowie przysięgli, proces rozpoczniemy od mów wstępnych. Jako pierwszy zabierze głos prokurator stanowy, pan Finney, a po nim obrońca oskarżonego, pan Rudd. Pouczam państwa, że nic z tego, co usłyszycie, nie jest dowodem w sprawie. Wszelkie dowody pochodzą wyłącznie z jednego źródła, z tego oto miejsca dla świadka. Panie Finney. Prokurator z grobową miną wstaje od stołu, przy którym siedzą jego zastępcy i bezużyteczni asystenci. To pokaz siły, próba wywarcia wrażenia na ławie przysięgłych i uświadomienia im, jak ważny jest to proces. Moja strategia jest nieco inna. Doug i ja siedzimy sami. Dwóch drobnych facetów, którzy rzucili wyzwanie systemowi. W porównaniu ze sztabem ludzi przy stole obok, nasz stół wydaje się niemal porzucony. Jak pojedynek Dawida z Goliatem. – Panie i panowie, to tragiczny wypadek – zaczyna Chuck Finney koszmarnie nudnym głosem. Bez jaj, Chuck. To wszystko, na co cię stać? Może nie wkłada całego serca w tę sprawę, ale nie zamierza odpuścić. Zbyt wiele osób obserwuje rozwój wydarzeń, zbyt wiele jest do stracenia. Teraz, kiedy proces się rozpoczął, gra jest w toku. W tej grze nie chodzi o sprawiedliwość. Od tej chwili chodzi wyłącznie o zwycięstwo. Chuck odwala kawał dobrej roboty, opisując niebezpieczeństwa związane z pracą policjanta, zwłaszcza obecnie, w dobie karabinów szturmowych, wyrafinowanych przestępców, gangów narkotykowych i terrorystów. Dziś policjanci często bywają celem, ofiarami wyjątkowo brutalnych oprychów, którzy nie mają szacunku dla żadnej władzy. Na ulicach toczy się wojna, wojna z narkotykami, terrorem, ze wszystkim, a nasze dzielne organy ścigania mają prawo to tego, by uzbrajać się po zęby. Dlatego mądrzy ludzie, których sami
wybraliśmy, sześć lat temu zdecydowali, że jeśli ktoś – tak, nawet właściciel domu – otworzy ogień do policjanta na służbie, popełnia przestępstwo.Dlatego właśnie Doug Renfro w świetle prawa jest winny. Otworzył ogień do naszych policjantów i zranił doświadczonego funkcjonariusza, Scotta Keestlera, który wykonywał swoje obowiązki. Finney uderza we właściwe struny i zdobywa kilka punktów. Kilkoro przysięgłych zerka z dezaprobatą na mojego klienta. W końcu postrzelił gliniarza. Ale prokurator jest ostrożny. Wbrew temu, co mówi prawo, fakty nie świadczą na jego korzyść. Mówi zwięźle, treściwie i po rekordowych jak na prokuratora dziesięciu minutach wraca na swoje miejsce. – Oddaję głos obrońcy, panu Ruddowi – mówi sędzia Ponder. Ponieważ jestem obrońcą, fakty rzadko przemawiają na moją korzyść. Ale kiedy jest inaczej, nie potrafię być subtelny. Walę od razu z grubej rury i patrzę, jak druga strona się miota. Od początku wierzyłem, że wystarczy mowa wstępna, żebym wygrał ten proces. Rzucam notatnik na stół i patrzę na sędziów przysięgłych. Utrzymuję kontakt wzrokowy z każdym z nich. – Najpierw zabili jego psa – zaczynam. – Dwunastoletniego żółtego labradora, który spał smacznie na swoim posłaniu w kuchni. Co takiego zrobił Spike, żeby zasłużyć sobie na śmierć? Nic, po prostu był w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Dlaczego zabili Spike’a? Będą próbowali odpowiedzieć na to pytanie jednym ze swoich standardowych kłamstw. Powiedzą wam, że Spike stanowił zagrożenie, jak wszystkie inne psy, które zastrzelili, wdzierając się do prywatnych domów w środku nocy. W ciągu ostatnich pięciu lat, panie i panowie, nasi dzieli chłopcy z jednostek antyterrorystycznych zabili w tym mieście co najmniej trzydzieści niewinnych psów, w tym stare kundle i szczeniaki, które nikomu nie wadziły. – Sprzeciw, Wysoki Sądzie! – krzyczy zza moich pleców Chuck Finney. – Nie widzę związku. Nie bardzo rozumiem, co inne działania brygady antyterrorystycznej mają wspólnego z tą sprawą. Patrzę na sędziego i zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, mówię: – Wysoki Sądzie, ależ oczywiście, że ma to związek ze sprawą. Sędziowie przysięgli powinni się dowiedzieć, jak dokładnie przebiegają te akcje. Udowodnimy, że funkcjonariusze tej brygady zbyt pochopnie pociągają za spust i są gotowi strzelać do wszystkiego, co się rusza. Sędzia Ponder podnosi rękę. – Dość tego, panie Rudd. Oddalam sprzeciw. To tylko mowa wstępna, nie przedstawianie dowodów. To prawda, ale sędziowie przysięgli zdążyli mnie usłyszeć. Odwracam się do nich i ciągnę: – Spike nie miał szans. Brygada antyterrorystyczna jednocześnie wyważyła
frontowe i tylne drzwi i do domu państwa Renfro wpadło ośmiu ciężko uzbrojonych funkcjonariuszy. Zanim Spike zdążył poderwać się z podłogi i zaszczekać, był już martwy, a w jego ciele tkwiły trzy kule wystrzelone z pistoletu maszynowego, takiego, jakiego używają komandosi. To był dopiero początek krwawej jatki. Przerywam i patrzę na sędziów przysięgłych. Niektórzy z nich są bez wątpienia bardziej przygnębieni śmiercią psa niż tym, co wydarzyło się później. – Ośmiu gliniarzy… ośmiu członków SWAT-u, a wszyscy wyposażeni lepiej niż amerykańscy żołnierze walczący w Wietnamie czy na frontach drugiej wojny światowej. Kamizelki kuloodporne, noktowizory, specjalistyczna broń, a nawet pomalowane czarną farbą twarze, żeby dodać dramatyzmu. Tylko po co? Po co w ogóle tam weszli? Przechadzam się tam i z powrotem przed ławą przysięgłych. Patrzę na zgromadzony w sali tłum. Widzę komendanta policji, który zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie i patrzy na mnie z nienawiścią. Zwykle, kiedy sprawa dotyczy policji, w pierwszych rzędach siedzi dwudziestu czterech umundurowanych gliniarzy gapiących się na przysięgłych. Tymczasem sędzia Ponder zrezygnował z całej tej szopki. Złożyłem wniosek, żeby nie wpuszczać do sali umundurowanych policjantów, a on się zgodził. Ośmiu chłopców z brygady antyterrorystycznej siedzi w pomieszczeniach dla świadków, podczas gdy cała zabawa przechodzi im koło nosa. – Nie byłoby tej tragedii, gdyby nie chłopak z sąsiedztwa, sprawiający kłopoty dziewiętnastolatek bez pomysłu na życie. Lance, chociaż bezrobotny, nie był niezdolny do pracy. Zarabiał całkiem sporo, sprzedając narkotyki, głównie ecstasy. Był zbyt bystry, żeby pracować na ulicy, więc używał internetu. Ale nie takiego internetu, jaki znamy. Lance żył w mrocznym, zakazanym świecie portalu Dark Web, miejsca, do którego nie dociera się przez Google, Yahoo ani inne wyszukiwarki. To tam przez dwa lata, odkąd zorientował się, że państwo Renfro korzystają z niezabezpieczonego bezprzewodowego routera, kupował i sprzedawał narkotyki. Dla takiego bystrzachy jak Lance podpięcie się pod to urządzenie nie było problemem. Przez rok kupował i sprzedawał ecstasy, wykorzystując bezprzewodowy system sąsiadów, o czym państwo Renfro nie mieli bladego pojęcia. Ta sprawa nie dotyczy jednak handlu narkotykami, więc nie dajcie się zwieść. Tu chodzi o gigantyczną wpadkę miejscowej policji. Śledczy stanowi robili obławy na handlarzy narkotykami i natknęli się na adres IP państwa Renfro. Nie dysponując innymi dowodami, nie przeprowadziwszy dochodzenia, urządzili nalot. Zdobyli dwa nakazy: nakaz aresztowania Douga Renfro i nakaz rewizji jego domu. Urywam i sięgam po szklankę wody. Nigdy dotąd nie czułem w sali sądowej takiego bezruchu. Oczy wszystkich wpatrzone są we mnie. Nadstawiają uszu. Wracam przed przysięgłych i opieram się o przegrodzenie oddzielające ich od
reszty sali, jakbym odbywał przyjacielską pogawędkę z własnym dziadkiem. – Dawno temu, choć znowu nie tak dawno, kiedy w policji służyli ludzie, którzy znali zakres swoich obowiązków i wiedzieli, jak postępować z przestępcami, kiedy policjanci mieli świadomość, że są policjantami, a nie żołnierzami marynarki wojennej… W tamtych czasach, panie i panowie, do domu państwa Renfro przyjechałoby dwóch funkcjonariuszy z nakazem aresztowania. Zadzwoniliby do drzwi o przyzwoitej porze, weszli do domu i poinformowali pana Renfro, że jest aresztowany. Zakuliby go w kajdanki i wyprowadzili, jak przystało na profesjonalistów. Kolejnych dwóch funkcjonariuszy przyjechałoby z nakazem rewizji i konfiskaty komputera pana Renfro. W ciągu zaledwie kilku godzin policjanci odkryliby, że zaszła pomyłka. Przeprosiliby uprzejmie pana Renfro i odwieźli go do domu. Następnie rozwikłaliby zagadkę. Porównajcie przeszłość z teraźniejszością. Teraz, przynajmniej w tym mieście, pod obecnymi rządami, policja w środku nocy przypuszcza szturm na domy niczego niepodejrzewających przykładnych obywateli. Strzelają do nich i do ich psów, a kiedy się orientują, że popełnili błąd, zaczynają kłamać i próbują tuszować fakty. W czasie kolejnej, tym razem nieco dłuższej, pauzy, podchodzę do stołu obrony, żeby zerknąć w notatki, których nie potrzebuję, po czym znów spoglądam na sędziów przysięgłych. Sprawdzam, czy w ogóle oddychają, ale trudno powiedzieć. – Panie i panowie, mamy w tym stanie złe prawo, które mówi, że właściciel domu, jak Doug Renfro, który strzela do policjanta, nawet jeśli policjant szturmuje niewłaściwy dom, jest automatycznie winny. Po co więc bawić się w procesy? Dlaczego więc ktoś po prostu nie odczyta ustawy i nie powie panu Renfro, że na kolejne czterdzieści lat trafi do więzienia? Ano dlatego, że nie ma czegoś takiego jak automatyczna wina. I właśnie dlatego mamy ławy przysięgłych. To wy będziecie musieli zadecydować, czy Doug Renfro wiedział, co robi. Czy miał świadomość, że ludzie, którzy wdarli się do jego domu, są policjantami? Co myślał, kiedy rozespany wybiegł na korytarz i zobaczył w ciemności sylwetki? Powiem wam. Był przerażony. Był przekonany, że do jego domu włamali się przestępcy, i zaczął strzelać. Przede wszystkim jednak nie miał pojęcia, że to policjanci. Skoro nie wiedział, nie może być winny. Przecież, według niego, ci ludzie nie mogli być policjantami, prawda? Po co gliniarze mieliby szturmować jego dom, skoro nie zrobił nic złego? Po co mieliby wyważać drzwi o trzeciej nad ranem, kiedy wszyscy smacznie śpią? Dlaczego nie zapukali ani nie zadzwonili? Dlaczego wyważyli frontowe i tylne drzwi? Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Policjanci nie robią takich rzeczy… A może jednak?
20 Pierwszym świadkiem jest gruba ryba z policji stanowej. Nazywa się Ruskin i został wezwany, żeby dokonać niemożliwego i usprawiedliwić poczynania policji w nocy, gdy dokonali nalotu na dom państwa Renfro. Kiedy Finney zadaje starannie przećwiczone pytania, brak w nich spontaniczności. Brną przez „podstępny” wzrost handlu narkotykami w internecie i „niepokojący” wzrost liczby nastolatków, którzy kupują i sprzedają w sieci prochy. Co chwila podrywam się z krzesła i krzyczę: „Sprzeciw, Wysoki Sądzie, nie widzę związku ze sprawą! Co to zeznanie ma wspólnego z moim klientem?!”. Po tym, jak sędzia Ponder trzeci raz oddala mój sprzeciw, robi się podenerwowany. Finney wyczuwa to i brnie dalej. Znużonym głosem próbuje wytłumaczyć, w jaki sposób policja stanowa zorganizowała w sieci prowokację, która miała na celu schwytanie handlarzy narkotykami. Ogólnie rzecz biorąc, była to udana akcja. Tylko w naszym stanie zatrzymano około czterdziestu osób. Czy nie było to mądre posunięcie ze strony policji? – Zabiliście kogoś jeszcze? – Tak brzmi moje pierwsze pytanie, kiedy podrywam się z krzesła, żeby rozpocząć przesłuchanie świadka. Pytam Ruskina o inne aresztowania. Czy chłopcy z brygady antyterrorystycznej okazywali nakaz rewizji? Czy szturmowali inne domy o trzeciej nad ranem? Czy ktoś jeszcze stracił psa? Czy wysłali na miejsce czołg? Mniej więcej w połowie przesłuchania zmuszam go, żeby przyznał się do tego, co świat wie od wielu miesięcy: weszli do niewłaściwego domu. Niechęć, z jaką przyznaje mi rację, podważa jego wiarygodność. W ciągu dwóch godzin zmieniam Ruskina w bełkoczącego głupca, który nie może się doczekać, aż opuści salę rozpraw. Często zgrywam świętoszkowatego dupka, kiedy moi klienci są winni jak diabli. Ale dajcie mi niewinnego człowieka, a od razu staję się arogancki i wyniosły. Mam tego świadomość i robię wszystko, by sędziowie przysięgli uwierzyli, że jestem człowiekiem, którego da się lubić, chociaż tak naprawdę nie dbam o to, czy mnie nienawidzą, czy nie, pod warunkiem, że nie nienawidzą mojego klienta. Kiedy jednak reprezentuję kogoś tak poczciwego, jak Doug Renfro, staram się sprawiać wrażenie gorliwego, ale nie aroganckiego. Sceptyczny wobec wymiaru sprawiedliwości, ale godny zaufania. Kolejnym świadkiem oskarżenia jest Chip Sumerall, porucznik i człowiek,
który dowodził akcją. Zostaje przyprowadzony z pomieszczenia dla świadków i zaprzysiężony. Jak zwykle w takich przypadkach, ma przypięte wszystkie swoje medale. Pełne umundurowanie, brakuje tylko broni i kajdanek. To dumny, pewny siebie dupek z potężnymi ramionami i fryzurą na jeża. Posprzeczaliśmy się podczas przesłuchania i choć jeszcze się nie odezwał, patrzę na niego, jakby już zaczął kłamać. Finney przeprowadza go przez dobrze znany scenariusz. Rozwodzą się na temat imponującego szkolenia, doświadczenia i chwalebnych zasług. Krok po kroku analizują wszystko to, co wydarzyło się w domu państwa Renfro. Sumerall stara się zrzucać odpowiedzialność na innych i kilkakrotnie powtarza, że wykonywał tylko rozkazy. Wyczuwam, że wszyscy czekają, aż zrobię z niego miazgę, i staram się opanować emocje. Zaczynam od uwagi na temat jego munduru, jaki jest elegancki i profesjonalny. Jak często go wkłada? Następnie proszę go, żeby opisał mundur, który miał na sobie tamtej nocy, gdy wyważył drzwi do domu państwa Renfro. Warstwa po warstwie, kawałek po kawałku, sztuka broni po sztuce broni, od wojskowych butów z wysoką cholewą aż po hełm kevlarowy, analizujemy jego umundurowanie i wyposażenie. Pytam go o pistolet maszynowy Heckler & Koch MP5, zaprojektowany do walki wręcz, o którym mówi, że jest najlepszy na świecie. Pytam, czy używał go tamtej nocy, na co odpowiada, że tak. Próbuję ustalić, czy to on oddał strzały, które zabiły Kitty Renfro, twierdzi jednak, że nie wie. Było ciemno i wszystko działo się tak szybko. Kule latały w powietrzu, a policja „odpowiedziała ogniem”. Krążąc po sali rozpraw, zerkam na Douga. Twarz ma ukrytą w dłoniach i po raz kolejny przeżywa koszmar tamtej nocy. Spoglądam na ławę przysięgłych – niektórzy z niedowierzaniem kręcą głową. – Mówi pan, że było ciemno, ale przecież byliście wyposażeni w noktowizory, tak? – Tak. – Sumerall został dobrze przygotowany i wie, że należy udzielać krótkich, zwięzłych odpowiedzi. – W takim razie dlaczego nie widzieliście w ciemnościach? Odpowiedź jest oczywista. Porucznik jest zdenerwowany, ale stara się tego nie okazywać. – Jak już mówiłem – bąka – wszystko działo się szybko. Zanim zdążyłem się skupić, padły strzały i odpowiedzieliśmy ogniem. – I nie widział pan Kitty Renfro stojącej w białej piżamie na końcu korytarza, dziewięć metrów dalej? – Nie widziałem jej. Zasypuję go pytaniami o to, co widział albo powinien był zobaczyć. Zdobywszy wszystkie możliwe punkty, przechodzę do policyjnych procedur. Kto upoważnił oddział SWAT-u do przeprowadzenia tej akcji? Kto był w pokoju, kiedy
podejmowano decyzję? Czy on lub ktokolwiek inny próbował przekonać przełożonych, że taka akcja jest niepotrzebna? Dlaczego czekali ze szturmem do trzeciej nad ranem, kiedy było ciemno? Z jakiego powodu uwierzył, że Doug Renfro jest aż tak niebezpiecznym człowiekiem? Facet zaczyna pękać, traci kontrolę. Zerka na Finneya, jak gdyby szukał pomocy, ale ten nie może nic zrobić. Porucznik Sumerall patrzy na ławę przysięgłych i napotyka podejrzliwe spojrzenia. Ja tymczasem kontynuuję i demaskuję idiotyzm policyjnych procedur. Rozmawiamy o szkoleniu i wyposażeniu. Udaje mi się nawet podjąć temat czołgu i sędzia Ponder wyraża zgodę, żebym pokazał ławie przysięgłych zdjęcie pojazdu. Prawdziwa zabawa zaczyna się, kiedy dostaję pozwolenie na analizę dwóch innych spapranych akcji. Sumerall został już dwukrotnie zawieszony za nadużywanie siły, i nie omieszkuję mu o tym przypomnieć. Stopniowo robi się czerwony jak cegła i zaczyna się pocić. W końcu o osiemnastej, po tym, jak porucznik Sumerall spędził cztery godziny na miejscu dla świadka, sędzia Ponder pyta mnie, czy już kończę. – Nie, Wysoki Sądzie, dopiero zaczynam – odpowiadam radośnie i patrzę wilkiem na Sumeralla. Jestem tak nabuzowany, że mógłbym tu siedzieć do północy. – Dobrze, zarządzam zatem przerwę do jutra, do godziny dziewiątej.
21 Równo o dziewiątej w piątek rano sędziowie przysięgli wchodzą do sali rozpraw, gdzie wita ich sędzia Ponder. Porucznik Sumerall zostaje wezwany i po raz kolejny zajmuje miejsce dla świadka. Nie jest już taki pewny siebie, ale nadal ma tupet. – Proszę kontynuować przesłuchanie, panie Rudd – mówi Ponder. Z pomocą protokolantki rozwijam i prezentuję plan domu państwa Renfro, zarówno pierwszego, jak i drugiego piętra. Proszę Sumeralla, który dowodził operacją, żeby oświecił nas w kwestii doboru ludzi. Dlaczego zostali podzieleni na dwie grupy, z których jedna weszła do domu frontowymi drzwiami, a druga tylnym wejściem? Jaką rolę odgrywali poszczególni funkcjonariusze? Jaką bronią dysponował każdy z nich? Kto zadecydował, żeby nie dzwonić do drzwi, tylko je wyłamać? Kto je wyłamał? Kto jako pierwszy wszedł do domu? Kto i dlaczego zastrzelił Spike’a? Sumerall nie potrafi albo nie chce odpowiedzieć na większość moich pytań, przez co wychodzi na idiotę. Dowodził akcją i był z tego dumny, ale nie jest w stanie przypomnieć sobie większości szczegółów. Magluję go przez dwie godziny, po czym robimy przerwę. Przy pitej pospiesznie kawie Doug informuje mnie, że sędziowie przysięgli są sceptyczni i podejrzliwi; kilkoro aż gotuje się ze złości. – Mamy ich – mówi, ale powściągam jego entuzjazm. Dwóch z nich szczególnie mnie niepokoi, bo zdaniem mojego starego kumpla Nate’a Spurio są powiązani z komendą policji. Ubiegłego wieczoru wyskoczyliśmy na drinka i Nate twierdzi, że gliniarze naciskają na numer cztery i siedem. Zajmę się tym później. Powstrzymuję chęć nękania Sumeralla przez cały dzień. Przesłuchiwanie świadka to sztuka, a kończenie przesłuchania, kiedy wciąż masz przewagę, jest częścią tej sztuki. Najwyraźniej jeszcze jej nie opanowałem, bo instynkt każe mi kopać drania pokroju Sumeralla, nawet kiedy jest już na kolanach. – Myślę, że wycisnąłeś go jak cytrynę – zauważa mądrze Doug. Ma rację, więc informuję sędziego, że skończyłem z Sumerallem. Kolejnym świadkiem jest Scott Keestler, gliniarz, który został postrzelony, prawdopodobnie przez Douga Renfro. Jako pierwszy przesłuchuje go Finney, który dwoi się i troi, żeby wzbudzić współczucie przysięgłych. Prawda jest taka – świadczą o tym raporty lekarskie, którymi dysponuję – że rana szyi była powierzchowna. Na wojnie
opatrzono by ją plastrem i Keestler wróciłby na front. Prokuratura ma jednak szansę zdobyć kilka punktów, a Keestler zachowuje się tak, jakby co najmniej dostał kulkę między oczy. Przesłuchanie ciągnie się w nieskończoność i w końcu sędzia zarządza przerwę na lunch. – Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie – mówi Finney po powrocie do sali rozpraw. – Panie Rudd. Od razu rzucam się na Kestlera i najgłośniej, jak mogę, pytam: – Czy dokonał pan zabójstwa Kitty Renfro? Moje pytanie dosłownie wysysa powietrze z pomieszczenia. Finney zrywa się na równe nogi i zgłasza sprzeciw. – Panie Rudd, jeśli… – zaczyna sędzia Ponder. – Wysoki Sądzie, mówimy tu o zabójstwie, prawda? Kitty Renfro była nieuzbrojona, kiedy ktoś strzelił do niej i zabił ją w jej własnym domu. To jest zabójstwo. – Nie – sprzeciwia się Finney. – Ustawa jasno mówi, że funkcjonariusze organów ochrony porządku publicznego nie ponoszą odpowiedzialności za… – Może nie ponoszą odpowiedzialności – przerywam mu. – Ale to wciąż zabójstwo. – Rozkładam ręce i spoglądam na ławę przysięgłych. – Bo jak inaczej nazwać coś takiego? – Trzy, cztery osoby kiwają potakująco głowami. – Panie Rudd – odzywa się sędzia Ponder. – Proszę powstrzymać się od używania słowa „zabójstwo”. Biorę głęboki oddech, podobnie jak wszyscy. Keestler wygląda jak człowiek stojący przed szwadronem śmierci. Podchodzę do miejsca dla świadka, wlepiam w niego wzrok i mówię grzecznie: – Funkcjonariuszu organów ochrony porządku publicznego Keestler, co miał pan na sobie tej nocy, kiedy oddział SWAT-u dokonał szturmu na dom państwa Renfro? – Słucham? – Co miał pan na sobie? Proszę powiedzieć sędziom przysięgłym. Porucznik przełyka z trudem ślinę i zaczyna wymieniać części umundurowania, broń i tak dalej. Lista jest długa. – Proszę mówić dalej – zachęcam go. Kończy na bokserkach, podkoszulku i białych skarpetach. – Dziękuję. To wszystko? – Tak. – Na pewno? – Tak. – Jest pan całkowicie pewien? – Tak, jestem całkowicie pewien.
Patrzę na niego jak na paskudnego łgarza, po czym podchodzę do stołu z dowodami i sięgam po kolorowe zdjęcie, na którym Keestler leży na noszach w drodze na odział urazowy. Jego twarz jest widoczna jak na dłoni. Ponieważ zdjęcie włączono do materiału dowodowego, wręczam je Keestlerowi i pytam: – To pan? – Tak – odpowiada wyraźnie zdumiony. Sędzia pozwala, żebym pokazał zdjęcie sędziom przysięgłym. Oglądają je niespiesznie, z uwagą, po czym oddają mi, żebym odłożył je na miejsce. – A teraz, funkcjonariuszu organów ochrony porządku publicznego Keestler, patrząc na pana na tej fotografii, chciałbym zapytać, co pan miał na twarzy? Keestler uśmiecha się z ulgą. – A, o to chodzi. To tylko czarna farba maskująca. – Znana również jako barwy wojenne? – Chyba tak. Istnieje wiele nazw. – Jakie jest jej zastosowanie? – Jest używana do kamuflażu. – Czyli to coś ważnego, tak? – No jasne. – To ważne, żeby zapewnić bezpieczeństwo ludziom, prawda? – Jak najbardziej. – Ilu spośród ośmiu funkcjonariuszy organów ochrony porządku publicznego w pana drużynie miało tamtej nocy twarze pomalowane czarną farbą? – Nie liczyłem. – Czy tamtej nocy wszyscy stróże prawa pomalowali twarze czarną farbą? Zna odpowiedź i wie, że ja również ją znam. – Naprawdę, nie jestem pewny – mówi. Podchodzę do stołu, podnoszę gruby protokół zeznania i upewniam się, że on także go widzi. – A zatem, funkcjonariuszu organów ochrony porządku publicznego Keestler… – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. – Finey zrywa się na równe nogi. – Obrona wciąż używa terminu „funkcjonariusz organów ochrony porządku publicznego”. Myślę, że to… – To pan użył go jako pierwszy – przypomina mu sędzia. – Oddalam sprzeciw. W końcu udaje nam się ustalić, że tej nocy czterech funkcjonariuszy miało pomalowane twarze, i kiedy przechodzimy dalej, Keestler wygląda głupio, jak nastolatek bawiący się kredkami. Przyszedł czas na prawdziwą zabawę. – Funkcjonariuszu organów ochrony porządku publicznego Keestler, dużo pan gra w gry komputerowe, prawda? Finney ponownie zrywa się od stołu.
– Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Nie widzę związku ze sprawą. – Oddalony – rzuca ostro sędzia, nawet nie patrząc na prokuratora. Wygląda na to, że ma dość policji, jej kłamstw i mataczenia. Nabieramy rozpędu – co zdarza się rzadko – i nie bardzo wiem, jak sobie z tym poradzić. Powinienem przyspieszyć i przejść do meritum, póki sędziowie przysięgli są jeszcze po naszej stronie? A może mozolić się dalej, próbując zdobyć każdy możliwy punkt? Zdobywanie punktów jest dużo bardziej zabawne, poza tym mam przeczucie, że ława przysięgłych jest całkowicie po naszej stronie i bawi ich to przedstawienie. – Jakie gry lubi pan najbardziej? Keestler wymienia kilka tytułów, brzmi przy tym jak wyrośnięty piątoklasista. Obaj z Finneyem wiedzą, co zaraz nastąpi, i próbują złagodzić cios, ale to jeszcze bardziej pogarsza wizerunek porucznika. – Ile ma pan lat, panie Keestler? – pytam. – Dwadzieścia sześć – odpowiada z uśmiechem. Chociaż jedna szczera odpowiedź. – I nadal lubi pan gry? – Tak, proszę pana. – Tak naprawdę spędza pan przed monitorem tysiące godzin, mam rację? – Chyba tak. – Jedną z pańskich ulubionych gier jest Mortal Attack Three, tak? – Trzymam w ręce protokół jego zeznania złożonego pod przysięgą, w którym wyznał, że zaczął grać, kiedy był dzieckiem i wciąż uwielbia gry komputerowe. – Można tak powiedzieć. Macham plikiem papierów, jakbym miał go nimi otruć, i mówię: – Czy w złożonym pod przysięgą zeznaniu nie przyznał pan, że od dziesięciu lat gra w Mortal Attack Three? – Tak, proszę pana. – Wysoki Sądzie – patrzę na sędziego Pondera – chciałbym pokazać sędziom przysięgłym fragment gry Mortal Attack Three. Finney robi się niespokojny. Kłóciliśmy się o to od miesiąca, przy czym Ponder wstrzymywał się z decyzją aż do teraz. – Jestem zaintrygowany – mówi w końcu. – Rzućmy na to okiem. Wściekły Finney rzuca notatnik na stół. – Dość tego przedstawienia, panie Finney – upomina go sędzia. – Proszę usiąść! Nieczęsto się zdarza, żeby sędzia brał moją stronę, i nie bardzo wiem, jak się zachować. Światła w sali sądowej zostają przygaszone, a z sufitu opuszcza się ekran. Technik zmontował pięciominutowy klip z gry. Na mój znak podkręca głośność
i sędziowie przysięgli wzdrygają się na widok zwalistego żołnierza kopniakiem wyważającego drzwi, podczas gdy gdzieś w tle rozlega się huk eksplozji. Zwierzę przypominające psa, ale z lśniącymi kłami i ogromnymi pazurami, rzuca się na niego, jednak nasz bohater kładzie go jednym strzałem. W drzwiach i oknach pojawiają się wrogowie, lecz ich żywot jest równie krótki, co żywot psa. Widoczne jak na dłoni kule tną powietrze i odbijają się rykoszetem od ścian budynku. Wszędzie dookoła leżą rozczłonkowane ciała. Krew sięga do kolan. Ludzie krzyczą, strzelają i giną w makabryczny sposób. Po dwóch minutach uznaję, że widzieliśmy wystarczająco dużo. Pięć minut później zgromadzeni w sali potrzebują przerwy. Ekran gaśnie, światła zostają włączone. Wlepiam wzrok w Keestlera, który wciąż siedzi na miejscu dla świadka. – Świetna gra, prawda funkcjonariuszu organów ochrony porządku publicznego Keestler? Porucznik nie odpowiada. Patrzę, jak przez kilka sekund zapada się w sobie, po czym dodaję: – Zdaje się, że lubi pan też grę Home Invasion, tak? Wzrusza ramionami i zerka na Finneya, jakby szukał u niego pomocy. – Chyba tak – mruczy. – Wysoki Sądzie, czy to naprawdę istotne dla sprawy? – Finney wstaje od stołu. Sędzia Ponder opiera się na łokciach i nieco pochyla. Wygląda na to, że jest gotowy na więcej. – Myślę, że to bardzo istotne dla sprawy, panie Finney – mówi. – Włączmy nagranie. Światła znowu przygasają i przez kolejne trzy minuty oglądamy taką samą krwawą jatkę. Gdybym przyłapał Starchera na graniu w takie gówno, wysłałbym go na odwyk. W pewnym momencie sędzia przysięgły numer sześć szepcze głośno: „Dobry Boże!”. Patrzę na ich twarze, gdy z odrazą wpatrują się w ekran. Kiedy nagranie dobiega końca, zmuszam Keestlera do przyznania się, że lubi też grę Crack House-Special Ops. Wyznaje, że gliniarze mają szatnię w piwnicy komendy. Dzięki uprzejmości podatników wyposażono ją w pięćdziesięcioczterocalowy płaskoekranowy telewizor. To tam gromadzą się nasi milusińscy, żeby w przerwach między operacjami rozgrywać turnieje gier wideo. Kawałek po kawałku, wśród słabych sprzeciwów Finneya, wyciągam z Keestlera kolejne informacje. Porucznik mówi niewiele i niechętnie, przez co jeszcze bardziej pogarsza sytuację swoją i oskarżenia. Kiedy z nim kończę, jest zdruzgotany i zdyskredytowany. Wracając do stołu, patrzę na widownię. Komendant policji na dobre opuścił salę. – Kto jest pańskim następnym świadkiem, panie Finney? – pyta sędzia Ponder.
Finney ma minę winowajcy. Wygląda, jakby nie chciał powoływać więcej świadków, bo jedyne, o czym marzy, to złapać najbliższy pociąg i wyjechać z miasta. Spogląda jednak na notatnik i odpowiada: – Posterunkowy Boyd. Boyd oddał tamtej nocy siedem strzałów. W wieku siedemnastu lat został skazany za jazdę po pijanemu, ale udało mu się wymazać to z papierów. Finney o tym nie wie, ale ja tak. W wieku dwudziestu lat Boyd został karnie zwolniony z armii. Kiedy miał dwadzieścia cztery lata, jego dziewczyna zadzwoniła pod 911 i oskarżyła go o znęcanie się nad nią. Wszystko zostało zamiecione pod dywan, zarzuty wycofano. Boyd również brał udział w dwóch nieudanych nalotach SWAT-u i jest zagorzałym fanem gier, w które tak chętnie gra Keestler. Wzięcie posterunkowego w krzyżowy ogień pytań może być trampoliną na mojej drodze do kariery. Tymczasem sędzia Pond oznajmia nagle: – Zarządzam przerwę do godziny dziewiątej w poniedziałek. Prawników obrony i oskarżenia proszę o spotkanie w moim gabinecie.
22 Kiedy zamykają się za nami drzwi, sędzia Ponder patrzy wściekle na Finneya i mówi burkliwie: – Pańskie oskarżenie jest do niczego. Oskarżyliście nie tego człowieka, co trzeba. Biedny Finney dobrze o tym wie, ale nie może powiedzieć tego na głos. Prawdę mówiąc, w tej chwili nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa. – Zamierza pan powołać na świadków wszystkich ośmiu funkcjonariuszy? – ciągnie Ponder. – Na chwilę obecną odpowiedź brzmi „nie” – duka Finney. – Świetnie – mówię. – W takim razie powołam ich jako świadków obrony. Chcę, żeby wszyscy stanęli przed ławą przysięgłych. – Sędzia patrzy na mnie bojaźliwie. Mam do tego pełne prawo i obaj dobrze o tym wiedzą. Mijają sekundy, a oni próbują sobie wyobrazić, jak kolejnych sześciu żołnierzyków siada na miejscu dla świadka, podczas gdy ja pastwię się nad nimi jak oszalały. – Myślał pan o wycofaniu zarzutów? – Sędzia patrzy na mojego przeciwnika. Oczywiście, że nie. Może Finney jest zdemoralizowany, ale to wciąż prokurator. W normalnych okolicznościach w procesie karnym sędzia ma prawo wykluczyć dowody prokuratury i wydać orzeczenie na korzyść oskarżonego. Takie rzeczy zdarzają się jednak niezmiernie rzadko. W tym przypadku, zgodnie z ustawą, osoba otwierająca ogień do policjantów, którzy wchodzą do jej domu, bez względu na to, czy mają do tego prawo, czy też nie, jest winna usiłowania zabójstwa funkcjonariusza. To zła ustawa, kiepsko napisana, ale, zdaniem sędziego Pondera, nie pozwala mu ona na oddalenie oskarżenia. O winie mojego klienta będzie musiała rozstrzygnąć ława przysięgłych.
23 W
następnym tygodniu okazuje się, że jeden z pozostałych sześciu antyterrorystów trafia nagle do szpitala i nie może zeznawać. Jeden dosłownie zapada się pod ziemię. Zniszczenie pozostałych czterech zajmuje mi półtora dnia. Trafiamy na pierwsze strony gazet, a policja jeszcze nigdy nie miała tak złej prasy. Robię, co mogę, żeby delektować się tą cudowną chwilą, bo na drugą taką raczej nie mam co liczyć. Ostatniego dnia przesłuchań świadków spotykam się na wczesnym śniadaniu z moim klientem. Rozmawiamy o tym, czy Doug powinien zeznawać, czy nie. Są z nami jego dzieci – Thomas, Fiona i Susanna. Obserwowały cały proces i nie mają wątpliwości, że ława przysięgłych nie uzna ich ojca za winnego zarzucanych mu czynów, bez względu na to, co mówi jakaś gówniana ustawa. Przedstawiam im najgorszy z możliwych scenariuszy: w trakcie przesłuchania Finney zalezie mu za skórę i będzie próbował go zdenerwować. Zmusi Douga, by przyznał, że oddał pięć strzałów i celowo próbował zastrzelić funkcjonariuszy. Prokuratura wygra tylko wtedy, gdy Doug straci nad sobą panowanie, czego absolutnie się nie spodziewamy. To silny facet i upiera się, żeby zeznawać. W każdym procesie oskarżony ma do tego pełne prawo, niezależnie od tego, co sądzi jego adwokat. Naciskają na mnie. Intuicja podpowiada mi to, co każdemu obrońcy w tej sytuacji: jeśli prokuratura nie potrafiła udowodnić swoich racji, należy trzymać klienta z dala od miejsca dla świadków. Ne mogę jednak odmówić Dougowi.
24 W pierwszej kolejności pytam Douga o jego wojskową karierę. Przez czternaście lat nosił mundur i z dumą i bez skazy bronił swojego kraju. Odbył dwie tury w Wietnamie, otrzymał medal za rany odniesione w walce, przez dwa tygodnie przebywał w niewoli. Prawdziwy żołnierz. Nie jakiś tam żołnierzyna. Praworządny obywatel, który raz tylko został ukarany za przekroczenie prędkości. Różnice widać gołym okiem i mówią same za siebie. Tamtego wieczoru on i Kitty do dwudziestej drugiej oglądali telewizję, potem trochę czytali, aż w końcu zgasili światła i położyli się spać. Doug pocałował żonę na dobranoc, jak zawsze powiedział jej, że ją kocha, i zasnęli. Policyjny szturm wyrwał ich ze snu. Dom drżał w posadach, padały strzały. Doug chwycił za broń i kazał Kitty zadzwonić pod 911. W chaosie, który nastał później, wybiegł na pogrążony w ciemności korytarz i zobaczył dwa cienie biegnące ku niemu od strony schodów. Przypadł do podłogi i zaczął strzelać. Niemal natychmiast dostał w ramię. Nie, stwierdził z całą stanowczością, nikt nie wołał, że to policja. Kitty krzycząc, wybiegła na korytarz, gdzie dosięgły ją kule. Doug łamiącym się głosem opisuje odgłosy wydawane przez konającą żonę. Połowa sędziów przysięgłych ociera łzy.
25 Finney
próbuje udowodnić, że Doug celowo otworzył ogień do policjantów, ale mój klient miażdży go, powtarzając w kółko: „Nie wiedziałem, że to policja. Myślałem, że to przestępcy, którzy włamali się do mojego domu”. Nie powołuję innych świadków. Nie są mi potrzebni. Finney bez entuzjazmu wygłasza mowę końcową, podczas której skutecznie unika kontaktu wzrokowego z którymkolwiek z sędziów przysięgłych. Kiedy przychodzi moja kolej, przypominam najistotniejsze fakty i staram się kontrolować. Łatwo byłoby nie zostawić suchej nitki na gliniarzach i dać się ponieść emocjom, ale przysięgli mają już dość. Sędzia Ponder przypomina im o obowiązującym prawie i informuje, że czas, by udali się na naradę. Nikt jednak się nie rusza. To, co następuje później, ma niemal znaczenie historyczne. Sędzia przysięgły numer sześć, Willie Grant, wstaje powoli i mówi: – Wysoki Sądzie, zostałem wybrany na przewodniczącego ławy przysięgłych i mam pytanie. Sędzia, słynący z opanowania prawnik, jest wyraźnie zdumiony i patrzy to na mnie, to na Finneya. W sali rozpraw kolejny raz robi się cicho jak makiem zasiał. Wstrzymuję oddech. – Cóż… nie jestem pewny – odpowiada sędzia. – Poprosiłem sędziów przysięgłych, żeby opuścili salę rozpraw i udali się na naradę. Ci jednak pozostają na swoich miejscach. – Nie musimy się naradzać – oświadcza pan Grant. – Ustaliliśmy już werdykt. – Wielokrotnie upominałem państwa, żebyście nie rozmawiali na temat procesu – przypomina surowo Ponder. – Nie rozmawialiśmy na temat procesu – ciągnie niewzruszony jego słowami pan Grant – ale ustaliliśmy werdykt. Nie ma nad czym rozmyślać. Chciałem zapytać, dlaczego sądzony jest pan Renfro, a nie policjanci, którzy zamordowali jego żonę? W sali sądowej rozlegają się stłumione okrzyki i szepty. Sędzia Ponder próbuje odzyskać kontrolę nad sytuacją, odchrząkuje i pyta: – Czy werdykt jest jednomyślny? – Jak najbardziej. Uznajemy pana Renfro za niewinnego i jesteśmy zdania, że policjanci powinni zostać oskarżeni o zabójstwo. – Będę musiał poprosić sędziów przysięgłych o podniesienie ręki, jeśli
zgadzają się z tym werdyktem. Dwanaście rąk strzela w górę. Otaczam ramieniem Douga Renfro, który po raz kolejny ma w oczach łzy.
CZĘŚĆ CZWARTA
WYMIANA
1 Często znikam po dużym procesie, zwłaszcza takim, o którym pisze się na pierwszych stronach gazet i mówi w telewizji. Nie chodzi o to, że nie lubię, kiedy media zwracają na mnie uwagę. Jestem prawnikiem, mam to w genach. Ale w trakcie procesu Douga Renfro upokorzyłem policję, zawstydziłem paru gliniarzy, w tym kilku twardzieli, którzy nie mieli w zwyczaju brać odpowiedzialności za swoje występki. Jak to mówią: „Na ulicach zrobiło się gorąco”, czas zatem na przerwę. Pakuję do vana trochę ubrań, kije golfowe, parę książek, pół skrzynki bourbona i dzień po ogłoszeniu werdyktu wyjeżdżam z miasta. Jest pochmurno i wietrznie, za zimno, żeby grać w golfa, więc jak wiele innych osób jadę na południe w poszukiwanie słońca. W trakcie swych niezliczonych podróży przekonałem się, że niemal każde małe miasteczko, którego populacja przekracza dziesięć tysięcy mieszkańców, dysponuje publicznym polem golfowym. W weekendy panuje tam prawdziwy tłok, ale nie w środku tygodnia. Kieruję się coraz dalej na południe, zaliczając dziennie jedno, czasami dwa pola. Gram sam, bez kogoś, kto nosiłby za mną kije, i bez karty wyników, płacę gotówką za niedrogie motele, jem niewiele, a wieczorami sączę bourbona, czytając ostatnie powieści Jamesa Lee Burke’a albo Michaela Connelly’ego. Gdybym miał mnóstwo kasy, mógłbym tak żyć do końca swoich dni. Ale nie mam i dlatego wracam do miasta, gdzie natychmiast dopada mnie moja zła sława.
2 Mniej więcej rok temu młoda kobieta, niejaka Jiliana Kemp, została porwana, kiedy wychodziła ze szpitala, w którym odwiedzała przyjaciółkę. Jej samochód znaleziono na trzecim poziomie przyszpitalnego parkingu. Kamery monitorujące zarejestrowały, jak szła w stronę pojazdu, ale zgubiły ją, kiedy znalazła się poza ich zasięgiem. Analizowano nagrania ze wszystkich czternastu kamer. Sprawdzono tablice rejestracyjne pojazdów, które wjeżdżały na parking i wyjeżdżały z niego w ciągu dwudziestu czterech godzin, i znaleziono jeden istotny szczegół. Godzinę po tym, jak widziano Jilianę idącą do samochodu, z parkingu wyjechał niebieski ford SUV. Kierowcą był biały mężczyzna w bejsbolówce i okularach. SUV miał kradzione tablice z Iowa. W nocy parkingowi nie zauważyli niczego podejrzanego, a ten, który odbierał bilet od kierowcy, nie zapamiętał go. Na godzinę przed odjazdem SUV-a z parkingu wyjechało czterdzieści samochodów. Detektywi przeczesali każdy skrawek parkingu i niczego nie znaleźli. Porywacz nie zażądał okupu. Gorączkowe poszukiwania nie przyniosły rezultatu, a obietnica nagrody w wysokości stu tysięcy dolarów pozostała bez odpowiedzi. Dwa tygodnie później niebieski SUV został odnaleziony w parku stanowym jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów od miasta. Ustalono, że został skradziony miesiąc wcześniej w Teksasie. Tablice rejestracyjne z Pensylwanii były oczywiście również kradzione. Porywacz wyczyścił wnętrze pojazdu, nie pozostawiając żadnych odcisków, włosów, śladów krwi, niczego. Jego umiejętności i zorganizowanie przeraziły śledczych. Stało się bowiem jasne, że nie mają do czynienia ze zwykłym przestępcą. Sprawa była o tyle pilna, że ojcem Jiliany Kemp jest jeden z dwóch zastępców komendanta policji. Sprawie nadano najwyższy priorytet. Nie podano jednak do wiadomości opinii publicznej, że w chwili porwania Jiliana była w trzecim miesiącu ciąży. Tuż po tym, jak zniknęła, chłopak, z którym mieszkała, poinformował o tym rodziców dziewczyny. Fakt ten utrzymywano w tajemnicy, podczas gdy policja szukała jej dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dziewczyna zapadła się pod ziemię. Jej ciała nie odnaleziono. Prawdopodobnie nie żyje, ale kiedy została zamordowana? Najgorszy z możliwych scenariuszy jest też najbardziej oczywisty: Nie zabito jej od razu, ale była przetrzymywana jako zakładniczka do czasu, aż urodziła. Dziewięć miesięcy po jej zniknięciu, gdy nagroda cały czas rosła, trop
zaprowadził policję do lombardu niedaleko mojego mieszkania. Zastawiono tam za dwieście dolarów złoty łańcuszek z małą grecką monetą. Chłopak Jiliany rozpoznał w nim prezent, który rok wcześniej podarował ukochanej na gwiazdkę. Śledczym, pracującym pod silnymi naciskami, udało się ustalić, w jaki sposób właściciel lombardu wszedł w posiadanie łańcuszka. Trop prowadził do innego lombardu i innej transakcji, a w końcu do podejrzanego, niejakiego Archa Swangera. Swanger, jako trzydziestojednoletni tułacz bez środków utrzymania, miał na koncie drobne kradzieże i handel narkotykami. Mieszkał na zapuszczonym kempingu razem z matką pijaczką, która pobierała rentę inwalidzką. Po miesiącu intensywnego śledztwa i obserwacji Swangera w końcu przesłuchano. Był nieśmiały, mówił mało i wymijająco, a dwie godziny później na dobre zamknął się w sobie i zażądał prawnika. Z braku dowodów policja była zmuszona go wypuścić, ale monitorowała każdy jego ruch. Kilka razy Swanger się im wymknął, ale zawsze wracał do domu. W ubiegłym tygodniu po raz kolejny wezwali go na przesłuchanie. I po raz kolejny zażądał prawnika. – No, dobra, kto jest twoim prawnikiem? – spytał śledczy. – Facet nazwiskiem Rudd, Sebastian Rudd.
3 Ostatnie, czego mi trzeba, to kolejne zatargi z gliniarzami. Ale, jak mawiamy w tej branży: „Człowiek nie zawsze może wybierać sobie klientów”. Poza tym każdy oskarżony, niezależnie od tego, jak podłym jest człowiekiem i jak ohydną popełnił zbrodnię, ma prawo do adwokata. Większość laików nie potrafi tego zrozumieć i ma to gdzieś. Ja również. To moja praca. Jeśli mam być szczery, na początku ucieszyłem się, że Swanger wskazał mnie; jestem podekscytowany, że będę mógł wściubić nos w kolejną głośną sprawę. Będzie mnie ona jednak prześladować do końca życia. Będę przeklinał dzień, w którym pognałem do komendy głównej na swoją pierwszą rozmowę z Archem Swangerem. W policji jest więcej przecieków niż w starej instalacji wodno-kanalizacyjnej i zanim przybywam na miejsce, rozchodzą się pogłoski. Reporter z kamerą rzuca się na mnie przed wejściem do budynku i pyta, czy reprezentuję Archa Swangera. „Bez komentarza”, rzucam oschle i idę dalej. Niestety, od tej chwili wszyscy w mieście wiedzą już, że jestem jego adwokatem. Dobrana z nas para, co? Morderca potwór i prawnik renegat, który podejmie się obrony każdego. Wielokrotnie bywałem w komendzie głównej i miejsce to zawsze kipi energią. Gliniarze pracujący w terenie uwijają się jak w ukropie, żartując z tymi od papierkowej roboty. Detektywi w tanich garniturach paradują korytarzami wściekli, jakby mieli pretensje do całego świata. Przerażone rodziny siedzą na ławkach w oczekiwaniu na złe wieści. I zawsze jest tu jakiś prawnik, który zawzięcie negocjuje z gliniarzem albo spieszy na spotkanie z klientem, zanim ten palnie coś głupiego. Dziś atmosfera jest wyjątkowo napięta. Kiedy wchodzę frontowymi drzwiami, czuję na sobie więcej spojrzeń niż zwykle. Trudno się dziwić. Schwytali mordercę. Siedzi na końcu korytarza. I oto pojawia się prawnik, który ma go uratować. Obaj zasługują na to, żeby łamać ich kołem. Poza tym nadal pamięta się tu proces Douga Renfro. Zakończył się ledwie trzy tygodnie temu, a gliniarze są pamiętliwi. Niektórzy z nich chętnie chwyciliby za pałki i porachowali mi kości albo zrobili coś gorszego. Prowadzą mnie labiryntem korytarzy do pokoju przesłuchań. Na końcu jednego z korytarzy, paląc i patrząc przez lustro weneckie, stoją dwaj detektywi. Jednym z nich jest Landy Reardon, gliniarz, który zadzwonił do mnie z informacją,
że ze wszystkich prawników w mieście wybrano właśnie mnie. Jest najlepszym detektywem w wydziale. Powoli zbliża się do emerytury i lata służby odcisnęły na nim swoje piętno. Ma około sześćdziesiątki, ale z siwymi, zmierzwionymi włosami wygląda, jakby dobijał do siedemdziesiątki. Najwyraźniej dużo pali, co widać po głębokich zmarszczkach. Wita mnie skinieniem głowy i kiedy do niego podchodzę, drugi gliniarz się ulatnia. Najlepsze w Landym Reardonie jest to, że facet jest szczery do bólu i nie marnuje czasu na rzeczy, których nie jest w stanie udowodnić. Szuka dowodów, ale wychodzi z założenia, że jeśli ich nie ma, to znaczy, że ich nie ma. W ciągu trzydziestu lat ani razu nie oskarżył o morderstwo niewłaściwego człowieka. Trzeba wiedzieć, że jeśli Landy capnie cię za morderstwo, sędzia i ława przysięgłych zgodzą się z nim i prawdopodobnie zgnijesz w więzieniu. Od początku prowadzi sprawę Jiliany Kemp. Cztery miesiące temu przeszedł łagodny atak serca i lekarz kazał mu przejść na emeryturę. Znalazł więc innego lekarza. Staję obok niego i obaj patrzymy przez lustro weneckie. Nie wymieniamy uprzejmości. Landy jest zdania, że wszyscy obrońcy to szumowiny, i nigdy nie zniżyłby się do tego, żeby podać mi rękę. Swanger jest sam w pokoju przesłuchań. Siedzi rozparty na składanym krześle z nogami na stole, totalnie znudzony całą sytuacją. – Co powiedział? – pytam. – Nic. Mruczał coś pod nosem, potem zażyczył sobie ciebie. Twierdzi, że widział twoje nazwisko w gazecie. – Czyli potrafi czytać? – Ma ze sto trzydzieści IQ. Tylko wygląda na idiotę. Rzeczywiście. Swanger jest pulchny, ma podwójny podbródek, duże brązowe piegi na twarzy i szyi. Głowa jest praktycznie ogolona na zero, nie licząc kępki sztywnych włosów na czubku. Wygląda jak ostrzyżony na jeża koleś sprzed sześćdziesięciu lat, sprzed epoki Beatlesów. Żeby zwrócić na siebie uwagę albo zrobić z siebie pośmiewisko, nosi absurdalnie duże okulary w okrągłych niebieskich oprawkach. – Co do tych okularów… – zaczynam. – Kupił je w drogerii. To tania imitacja. Nie potrzebuje okularów, ale lubi się przebierać. Trzeba przyznać, że całkiem nieźle mu to wychodzi. W ubiegłym miesiącu kilka razy wymknął się naszym ludziom, ale po wszystkim zawsze wraca do domu. – Co na niego macie? Landy wzdycha zmęczony i poirytowany. – Niewiele. Podziwiam jego szczerość. To świetny gliniarz i dobrze wie, że nie powinien
mówić mi prawdy, ale wzbudza moje zaufanie. – Wystarczy, żeby go oskarżyć? – Chciałbym. Nie wystarczy nawet, żeby go aresztować. Komendant chce, żebyśmy go zatrzymali na tydzień albo dwa, przycisnęli go, zobaczyli, czy koleś pęknie. Tak naprawdę liczy, że coś się wydarzy i szczęście się do nas uśmiechnie. Marne szanse. Pewnie znowu będziemy musieli go wypuścić. Tak między nami, Rudd, nie mamy zbyt wiele. – Ale wygląda na to, że macie podejrzenia. Landy odchrząkuje i śmieje się. – W tym jesteśmy dobrzy. A skoro o tym mowa, spójrz tylko na niego. Za sam wygląd dałbym mu dziesięć lat w izolatce. – Może pięć – mówię. – Porozmawiaj z nim. Jeśli chcesz, jutro pokażę ci akta. – Dobra, wchodzę, ale pierwszy raz widzę gościa na oczy i nie jestem pewien, czy będę go bronił. Jest jeszcze kwestia pieniędzy, a ten tam nie wygląda mi na zamożnego. Jeśli go na mnie nie stać, dostanie obrońcę z urzędu, a ja się zmyję. – Baw się dobrze.
4 Swanger zdejmuje nogi z biurka, wstaje i przedstawiamy się sobie. Silny uścisk dłoni, kontakt wzrokowy, przyjemny głos bez śladu zmartwienia. Zachowując spokój, powstrzymuję się od tego, by powiedzieć mu, żeby zdjął te przeklęte okulary. Jeśli je lubi, niech je sobie ma. – Widziałem pana w telewizji – zaczyna. – Chodziło o tego kolesia, który zabił sędziego. Co się z nim stało? – Sprawa jest w toku. Czekamy na proces. Chodzi pan na walki w klatkach? – Nie, oglądam je w telewizji, razem z mamą. Kilka lat temu sam myślałem o tym, żeby zacząć walczyć. Mam ochotę parsknąć śmiechem. Nawet gdyby zgubił piętnaście kilogramów i trenował osiem godzin dziennie, nie przetrwałby dziesięciu sekund w klatce. Pewnie zemdlałby w szatni. Siadam przy stole z pustymi rękami i pytam: – O czym chciał pan rozmawiać? – Wiesz przecież, człowieku, o tej dziewczynie. Ci kolesie myślą, że jestem w to zamieszany, i nie dają mi spokoju. Od miesięcy depczą mi po piętach, czają się w cieniu i myślą, że o niczym nie wiem. Już drugi raz przywlekli mnie tu, zupełnie jak w tym serialu… Ogląda pan Prawo i porządek? Hm… oni oglądają chyba za dużo telewizji, a do tego są kiepskimi aktorami. Wie pan, co mam na myśli. Reardon, ten stary z siwymi włosami, on jest w porządku. Interesuje go wyłącznie prawda i próbuje mi pomóc. Ale ten chudy, Barkley, wchodzi tu i od razu zaczyna wrzeszczeć. I tak w kółko. Dobry glina i zły glina, jakbym nie wiedział, o co im chodzi. Nie pierwszy raz jestem w takiej sytuacji. – Ale pierwszy raz jesteś oskarżony o zabójstwo. – Chwileczkę, Supermanie. Jeszcze nikt mnie nie oskarżył. – W porządku, rozumiem, że chcesz, żebym cię reprezentował, jeśli zostaniesz oskarżony o morderstwo. – Inaczej po co miałbym do pana dzwonić? Nie jestem pewien, czy już teraz potrzebuję prawnika, ale wszystko na to wskazuje. – Rozumiem. Pracujesz gdzieś? – Tu i tam. Ile pan bierze za sprawę o morderstwo? – Zależy od tego, ile oskarżony jest w stanie zapłacić. W tym przypadku dziesięć tysięcy płatne z góry, i to wystarczy tylko do czasu wniesienia aktu oskarżenia. Kiedy dojdzie do procesu, opłaty znacznie wzrosną. Jeśli się nie
dogadamy, pomoże ci ktoś inny. – Kto? – Obrońca z urzędu. Oni zajmują się praktycznie wszystkimi sprawami o zabójstwa. – Pieniądze, panie Rudd – rzuca pogardliwie. – Ale nie bierze pan pod uwagę rozgłosu. Niewiele jest tak głośnych spraw. Ładna dziewczyna z dobrej rodziny. No i ta historia z dzieckiem. Jeśli rzeczywiście urodziła, to gdzie jest dzieciak? Prasa oszaleje. Proszę więc wziąć pod uwagę, że sprawa trafi na pierwsze strony gazet, poczynając od dziś. Widziałem pana w telewizji. Wiem, jak bardzo lubi pan szczekać, warczeć i puszyć się przed kamerami. Ta sprawa będzie kopalnią złota dla mojego adwokata. Czy nie tak, panie Rudd? Trafia w sedno, ale nie zamierzam przyznawać mu racji. – Nie pracuję za darmo, panie Swanger – oznajmiam. – Niezależnie od rozgłosu. Mam zbyt wielu innych klientów. – Ależ oczywiście. Taki prawnik jak pan! Nie prosiłbym nowicjusza, żeby uratował mi tyłek. Gliny mówią o karze śmierci i wiem, że nie żartują. Zdobędę pieniądze w ten czy inny sposób. Pytanie tylko, czy weźmie pan tę sprawę. Zwykle w trakcie pierwszego spotkania oskarżony twierdzi, że jest niewinny. Notuję w pamięci, że Swanger tego nie zrobił – ani słowem nie wspomniał o tym, czy jest winny, czy nie zarzucanych mu czynów. Co więcej, odnoszę wrażenie, że cieszy się na myśl o tym, że zostanie oskarżony, i nie może się doczekać procesu. – Tak, będę pana reprezentował, pod warunkiem, że dogadamy się w kwestii pieniędzy i że rzeczywiście zostanie pan oskarżony. Wygląda na to, że czeka ich jeszcze mnóstwo roboty. Tymczasem proszę nie rozmawiać z gliniarzami. Z żadnym z nich. Rozumiemy się? – Jasne, człowieku. Możesz kazać im się odczepić? – Zobaczę, co da się zrobić. – Ściskamy sobie dłonie i wychodzę z pokoju. Detektyw Reardon wciąż stoi tam, gdzie stał. Obserwował nasze małe spotkanie i prawdopodobnie podsłuchiwał, chociaż to nielegalne. Obok niego, w cywilnym ubraniu stoi Roy Kemp, ojciec zaginionej dziewczyny. Patrzy na mnie z nieskrywaną nienawiścią, jakby te kilka minut, które spędziłem z jedynym i raczej wątpliwym podejrzanym, znaczyło, że jestem zamieszany w sprawę zniknięcia jego córki. Współczuję jemu i jego rodzinie, ale wiem, że w tej chwili najchętniej wpakowałby mi kulkę w tył głowy. Przed budynkiem gromadzą się kolejni dziennikarze. Zobaczywszy mnie, zaczynają się przepychać i rzucają się w moją stronę. Mijam ich, odpowiadając: „Bez komentarza, bez komentarza, bez komentarza” na każde idiotyczne pytanie. Jeden z nich pyta wprost: „Panie Rudd, czy pański klient porwał Jilianę Kemp?”. Mam ochotę się zatrzymać, podejść do pajaca i zapytać, czy stać go na jeszcze
bardziej kretyńskie pytanie, ale gryzę się w język i wsiadam do vana, w którym czeka na mnie Partner.
5 O osiemnastej prezenter informuje, że policja ma podejrzanego w sprawie Jiliany Kemp. Chwilę później na ekranie pojawia się Arch Swanger osaczony przez tłum dziennikarzy, kiedy próbuje opuścić komendę policji. Według anonimowych źródeł – wiem jednak, że to kolejny policyjny przeciek – został przesłuchany i wkrótce będzie aresztowany i oskarżony o porwanie oraz morderstwo. Na dowód swojej winy Swanger wynajął jako obrońcę Sebastiana Rudda! Widzę na ekranie własną nachmurzoną twarz. W końcu prokuratura może odetchnąć. Gliniarze mają zabójcę. Chcąc rozładować napięcie, zatruć umysły opinii publicznej i przekonać ją, że Arch Swanger jest winny, jak zwykle manipulują prasą. Przeciek tu, przeciek tam, i stacje telewizyjne zaczynają pokazywać twarz człowieka, którego wszyscy tak bardzo chcieli zobaczyć. „Dziennikarze” gonią własny ogon, a Arch Swanger, jak na kogoś, kto właśnie został oskarżony o morderstwo, wygląda świetnie. Po co komu proces? Jeśli gliniarze nie są w stanie skazać człowieka na podstawie dowodów, dopilnują, żeby media skazały go na podstawie podejrzeń.
6 Spędzam mnóstwo czasu w budynku oficjalnie i pieszczotliwie nazywanym Starym Sądem. To okazała stara budowla z końca XIX wieku, ze strzelistymi, neogotyckimi kolumnami i wysokimi sklepieniami, szerokimi marmurowymi korytarzami z popiersiami i portretami nieżyjących sędziów, krętymi schodami i czterema piętrami sal sądowych i biur. Zwykle pełno tu ludzi – prawników zajętych swoimi sprawami, procesujących się stron szukających właściwych sal rozpraw, bojaźliwie krążących po korytarzach rodzin oskarżonych, kandydatów na sędziów przysięgłych kurczowo trzymających wezwania do sądu i gliniarzy występujących w charakterze świadków. W mieście jest pięć tysięcy prawników i czasami mam wrażenie, że wszyscy oni kręcą się po Starym Sądzie. Kiedy pewnego ranka wychodzę z rozprawy, podchodzi do mnie mężczyzna, który wydaje mi się znajomy. – Hej, Rudd, masz chwilę? – pyta. Nie podoba mi się jego wygląd, ton i grubiaństwo. Może by tak „panie Rudd” na dobry początek? Idę dalej, on również. – Znamy się? – pytam. – To bez znaczenia. Musimy o czymś pogadać. Zerkam na niego, nie zatrzymując się. Kiepski garnitur, rdzawoczerwona koszula, koszmarny krawat i kilka drobnych blizn na twarzy, jakie zwykle pozostawiają po sobie pięści i butelki po piwie. – Czyżby? – rzucam tak nieuprzejmie, jak tylko mogę. – Musimy porozmawiać o Linku. Mózg podpowiada mi, żebym się nie zatrzymywał, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Żołądek podchodzi mi do gardła, a serce wali jak szalone. Przystaję, gapię się na oprycha i mówię: – No, no, a gdzież to się podziewa nasz przyjaciel Link? Minęły dwa miesiące od dramatycznej ucieczki Linka z celi śmierci i od tamtej pory słuch po nim zaginął. Nie żebym za nim tęsknił, ale nie powiem, żebym był szczególnie zaskoczony. Przerażony? Może, ale nie zszokowany. Zatrzymujemy się na końcu korytarza, by móc swobodnie porozmawiać. Koleś mówi, że ma na imię Fango, chociaż idę o zakład, że nie jest to imię, które widnieje na jego akcie urodzenia. Stojąc w kącie, plecami do ściany, tak bym mógł obserwować, co dzieje się na
korytarzu, rozmawiamy szeptem, ledwie poruszając ustami. – Link przeżywa trudne chwile – mówi Fango. – Praktycznie nie ma kasy, bo gliny obserwują każdego, kto miał jakikolwiek związek z interesem. Mają na oku jego syna, ludzi, mnie, wszystkich. Gdybym dziś kupił bilet lotniczy do Miami, wiedzieliby o tym. Dusi się, jeśli wiesz, co mam na myśli. Niezupełnie, ale na wszelki wypadek kiwam głową. – Link uznał, że jesteś mu winien trochę kasy – ciągnie tamten. – Zapłacił ci kupę szmalu i nie dostał nic w zamian. Wystawiłeś go i chce zwrotu gotówki. Zmuszam się do śmiechu, jakbym w życiu nie słyszał niczego śmieszniejszego. To naprawdę zabawne – klient, który przegrywa, po skończonym procesie żąda zwrotu pieniędzy. Tymczasem Fango nie jest w nastroju do żartów. – Zabawne – mówię. – A niby ile miałbym mu oddać? – Wszystko. Sto tysięcy. W gotówce. – Rozumiem. Czyli tak naprawdę pracowałem za darmo. Dobrze kombinuję, Fango? – Link by powiedział, że tak naprawdę spieprzyłeś całą robotę. Wcale mu nie pomogłeś. Zatrudnił cię, bo jesteś w tej branży prawdziwym rewolwerowcem, który miał się postarać o jego uniewinnienie i wyjście na wolność. Ale nawaliłeś, a co więcej, Link został skazany na karę śmierci. Uważa, że spartoliłeś sprawę, i dlatego żąda zwrotu pieniędzy. – Link został skazany, bo zabił sędziego. Dziwne, ale takie rzeczy, które zresztą nie zdarzają się zbyt często, wkurzają innych sędziów. Tłumaczyłem to Linkowi, zanim mnie zatrudnił. Dałem mu to nawet na piśmie. Ostrzegałem, że dowody, którymi dysponuje prokuratura, są tak przytłaczające, że trudno będzie wygrać tę sprawę. To prawda, że zapłacił mi gotówką, ale zainwestowałem tę kasę w proces i jedną trzecią wysłałem wujowi Samowi. Resztę wydałem dawno temu, więc dla Linka nic nie zostało. Przykro mi. Widzę Partnera, który idzie w naszą stronę, i kiwam do niego głową. Fango również go dostrzega, rozpoznaje i mówi: – Ty masz jednego pitbula, Rudd, Link nadal ma ich wielu. Masz trzydzieści dni, żeby zebrać kasę. Jeszcze się zobaczymy. Odwraca się i odchodząc, trąca Partnera łokciem. Partner mógłby mu skręcić kark, ale daję znak, żeby zachował spokój. Nie ma sensu wszczynać bijatyki w Starym Sądzie, choć widziałem tu już kilka takich scen. W większości z nich brali udział wściekli prawnicy, którzy rzucali się na siebie.
7 N iedługo po tym, jak Tadeo zyskał sławę po zabiciu sędziego, zaczęli wydzwaniać do mnie lekarze, którzy twierdzili, że są biegłymi sądowymi i chętnie wezmą udział w procesie. Było ich czterech, każdy z dyplomem lekarza, imponującym życiorysem i doświadczeniem w sali sądowej. Czytali o sprawie, widzieli nagranie i wszyscy byli tego samego zdania: że Tadeo, z chwilą gdy zaatakował Seana Kinga, był niepoczytalny. Nie potrafił odróżnić dobra od zła, tak samo, jak nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. „Niepoczytalność” to termin prawny, nie medyczny. Rozmawiałem z każdym z nich, zasięgnąłem języka, zadzwoniłem do innych prawników, którzy mieli z nimi do czynienia, i zdecydowałem się na doktora Taslmana z San Francisco. Za dwadzieścia tysięcy, plus wydatki, jest gotów zeznawać na korzyść Tadeo i dokonać cudu. Chociaż nie spotkał jeszcze oskarżonego, jest przekonany, że zna prawdę. Prawda bywa kosztowna, zwłaszcza jeśli pochodzi od biegłego sądowego. W naszym systemie jest pełno „ekspertów”, którzy nie wykładają na uczelniach, nie prowadzą badań i nie publikują prac naukowych. Zamiast tego podróżują po kraju i niczym najemnicy zeznają za pieniądze. Wybierz problem, fakty, tajemniczą, niewyjaśnioną sprawę, cokolwiek, a znajdziesz od groma doktorów gotowych zeznawać na twoją korzyść i przedstawiać najdziwniejsze teorie. Ogłaszają się. Nagabują klientów. Śledzą sprawy. Kręcą się w miejscach, do których prawnicy chodzą na drinka. Chwalą się „swoimi werdyktami”. Rzadko wspominają o porażkach. Bywa, że zostają skompromitowani w krzyżowym ogniu pytań w trakcie posiedzeń sądu, ale pozostają w branży, bo zadziwiająco często okazują się skuteczni. W procesie karnym wystarczy, że ekspert przekona jednego z sędziów przysięgłych i doprowadzi do tego, że proces zostanie unieważniony z powodu niejednomyślności ławy przysięgłych. Jeśli sprawa ponownie trafi do sądu, można być niemal pewnym, że prokuratura da za wygraną. Jak zwykle, spotykam się z Tadeo w więziennym pokoju widzeń i rozmawiamy o roli, jaką doktor Taslman może odegrać w procesie. Biegły sądowy zezna, że on, Tadeo, stracił nad sobą panowanie i nie pamięta, co się wydarzyło. Mojemu klientowi podoba się ta nowa wersja. Jeśli się nad tym zastanowić, naprawdę mu odbiło. Kiedy wspominam o honorarium, mówi, że jest spłukany. Oczywiście
reprezentuję Tadeo Zapate, bo go uwielbiam. No i dla rozgłosu. Oto jak brzmi teoria O.J. Simpsona na temat honorariów adwokackich: „Nie zapłacę ci. Masz szczęście, że mnie reprezentujesz”. Wykorzystując informacje zgromadzone przez dwóch Harrych, składam wniosek, w którym informuję sąd, że będę próbował dowieść, iż w chwili popełniania zarzucanego mu czynu mój klient był niepoczytalny. Prokurator Max Mancini, jak zwykle, protestuje. Ma całkowitą kontrolę nad sprawą Zapate, przede wszystkim dlatego, że dysponuje niezbitymi dowodami winy mojego klienta, no i ma po swojej stronie media. Nadal upiera się przy piętnastu latach za zabójstwo drugiego stopnia. Ja żądam dziesięciu, choć nie wiem, czy mój klient na to przystanie. Darmowe porady prawne w więzieniu jeszcze bardziej utwierdziły Tadeo w przekonaniu, że będę w stanie pociągnąć za odpowiednie sznurki i go stamtąd wyciągnę. Chce poznać szczegóły, o których wiedzą wszyscy jego kumple z celi. Doktor Taslman przyjeżdża do miasta i umawiamy się na lunch. Jest emerytowanym psychiatrą, który nigdy nie lubił wykładać ani wysłuchiwać pacjentów. Zawsze fascynowała go ludzka niepoczytalność – zbrodnie w afekcie, impuls, któremu nie jesteśmy w stanie się oprzeć, moment, gdy umysł jest tak pełen emocji i nienawiści, że zmusza ciało do brutalnych, agresywnych zachowań, o jakie nigdy byśmy siebie nie podejrzewali. Mówi dużo. W ten sposób chce mnie przekonać, jaki jest świetny. Słucham tych bzdur i próbuję sobie wyobrazić, jak zareaguje na niego ława przysięgłych. Jest sympatyczny, poważny, bystry i z całą pewnością ma gadkę. Wszyscy prawnicy wiedzą, że z im bardziej odległego miejsca przyjeżdża biegły sądowy, tym bardziej wiarygodny wydaje się sędziom przysięgłym. Wypisuję mu czek na połowę honorarium. Druga połowa będzie zależała od wyniku procesu. Przez dwie godziny oceniał Tadeo i – proszę bardzo! – ma całkowitą pewność, że dzieciak odleciał i nie pamięta, jak okładał sędziego pięściami. Mamy więc linię obrony, niepewną, bo niepewną, ale zawsze jakąś. Nie podzielam jego entuzjazmu, ponieważ wiem, że prokuratura powoła dwóch albo trzech biegłych, co najmniej równie wiarygodnych jak Taslman. Tadeo będzie zeznawał, postaram się, żeby wypadł wiarygodnie, może nawet uroni kilka łez, zanim Mancini weźmie go w obroty. Tyle że nagranie nie kłamie. Nadal jestem pewny, że sędziowie przysięgli będą oglądali je bez końca, żeby dociec prawdy. Będą po cichu kpić z Taslmana i śmiać się z Tadeo, a na koniec uznają go za winnego zarzucanych mu czynów. Winny oznacza dwadzieścia, trzydzieści lat za kratkami. Podczas procesu prawdopodobnie uda mi się przekonać prokuratora, żeby zmniejszył karę do dwunastu, piętnastu lat. Jak przekonać krnąbrnego dwudziestodwulatka, żeby przyznał się do winy
w zamian za piętnaście lat? Postraszyć go trzydziestoma? Wątpię. Wielki Tadeo Zapate nigdy nie należał do strachliwych.
8 Dziś są ósme urodziny Starchera. Zgodnie z wymiętym i zniszczonym nakazem sądowym, który określa czas, jaki mogę spędzić z własnym synem, w dniu jego urodzin przysługują mi dwie pełne godziny. Według matki Starchera, dwie godziny to zdecydowanie za dużo. Uważa, że godzina w pełni wystarczy, a najlepiej, gdybyśmy w ogóle się nie widzieli. Dąży do tego, żeby na dobre wymazać mnie z jego życia, lecz jej na to nie pozwolę. Może i żałosny ze mnie ojciec, ale się staram. Może kiedyś nadejdzie dzień, gdy syn zapragnie zamieszkać ze mną, żeby uwolnić się od wiecznie awanturujących się matek. Tak więc siedzę w McDonaldzie, czekając na swoje dwie godziny. W końcu pojawia się Judith w jaguarze. Wysiada razem ze Starcherem, wchodzi z nim do środka, krzywi się na mój widok, jakby wolała być gdziekolwiek, byle nie tu, i oddaje syna pod moją opiekę. – Widzimy się o piątej – syczy. – Jest czwarta piętnaście – zauważam, ale puszcza tę uwagę mimo uszu. Kiedy wychodzi nabzdyczona, Starcher siada naprzeciw mnie. Uśmiecham się do niego i pytam: – Jak leci, kolego? – W porządku – mamrocze, jakby bał się odezwać do własnego ojca. Nie wyobrażam sobie dyrektyw, które mu wydała w trakcie jazdy samochodem. Nie jedz. Nie pij. Nie baw się na placu zabaw. Umyj ręce. Gdyby wypytywał cię o mnie, Avę i o to, co się dzieje w naszym domu, nie odpowiadaj na pytania. Nie baw się dobrze. Starcher zwykle potrzebuje kilku minut, żeby zapomnieć o tej paplaninie i poczuć się swobodnie w moim towarzystwie. – Wszystkiego najlepszego – mówię. – Dzięki. – Mama wspomniała, że w sobotę urządzasz duże przyjęcie. Podobno będzie mnóstwo dzieciaków, tort i tak dalej. Szykuje się niezła impreza. – Chyba tak – potakuje. Oczywiście nie zostałem zaproszony na przyjęcie. Odbędzie się w domu, w miejscu, gdzie spędza połowę życia z Judith i Avą. Miejscu, którego nigdy nie widziałem.
– Jesteś głodny? Rozgląda się. To McDonald’s, dziecięcy raj, gdzie wszystko zostało starannie zaplanowane tak, żeby ludzie pragnęli jedzenia, które wygląda dużo lepiej na ścianach niż na stolikach. Zatrzymuje wzrok na ogromnym plakacie przedstawiającym nowe lody o nazwie McGlacier. Fakt, wyglądają nieźle. – Chyba mam na nie ochotę. A ty? – Mama mówi, żebym nic tu nie jadł. Mówi, że to niezdrowe. To mój czas, nie Judith. Uśmiecham się i nachylam w jego stronę, przez co wyglądamy jak para spiskowców. – Ale mamy tu nie ma, prawda? Ja nie pisnę słówka, ty nie piśniesz słówka. Wszystko zostanie między nami chłopakami, dobra? – Dobra – odpowiada z uśmiechem. Wyciągam spod stołu pudełko zapakowane elegancko w urodzinowy papier pakunkowy i stawiam je na stoliku. – To dla ciebie, kolego. Wszystkiego najlepszego. No dalej, otwórz. Sięga po prezent, podczas gdy ja idę złożyć zamówienie. Kiedy wracam z lodami, Starcher siedzi wpatrzony w miniaturową planszę do tryktraka. W dzieciństwie dziadek nauczył mnie grać w warcaby, tryktraka i szachy. Fascynowały mnie gry planszowe. Dostawałem je na urodziny i na gwiazdkę. Zanim skończyłem dziesięć lat, miałem w pokoju imponującą kolekcję, o którą bardzo dbałem. Rzadko przegrywałem. Moją ulubioną grą był tryktrak i zadręczałem dziadka, mamę, przyjaciół i wszystkich naokoło, żeby ze mną zagrali. W wieku dwunastu lat zająłem trzecie miejsce w lokalnym turnieju dla dzieci. W college’u grałem na pieniądze, aż w końcu nikt nie chciał już ze mną grać. Mam nadzieję, że mój syn odziedziczył choć trochę mojego zamiłowania do planszówek. Na razie jest prawie pewne, że będzie wyglądał jak ja, chodził jak ja i mówił jak ja. Jest bardzo bystry, choć muszę przyznać, że to w znaczniej mierze zasługa jego matki. Judith i Ava trzymają go z daleka od gier komputerowych. Po procesie Douga Renfro naprawdę mnie to cieszy. – Co to? – pyta, biorąc McGlaciera i patrząc na planszę. – Tryktrak, znana od wieków gra planszowa. Nauczę cię w nią grać. – Wygląda na trudną – mówi, zgarniając łyżeczką lody. – Ale nie jest. Zacząłem grać, kiedy miałem osiem lat. Zobaczysz, szybko się nauczysz. – No dobrze – rzuca, gotowy na wyzwanie. Ustawiam pionki i zaczynam od wyjaśnienia podstawowych zasad.
9 Partner
zostawia vana na zatłoczonym parkingu i idzie do centrum handlowego. Ma wejść do dwupoziomowej restauracji, która zajmuje jedno skrzydło pasażu, i zająć stolik przy oknie na piętrze. Stamtąd ma mieć na oku vana, żeby zobaczyć, kto obserwuje samochód. O szesnastej Arch Swanger puka w przesuwne drzwi. Otwieram mu. Witam w moim biurze. Siada w wygodnym rozkładanym fotelu z podnóżkiem i rozgląda się. Uśmiecha się, widząc skórzaną tapicerkę, telewizor, zestaw stereo, kanapę i lodówkę. – Nieźle tu – mówi. – To naprawdę pańskie biuro? – Tak. – Myślałem, że taka gruba ryba jak pan będzie miała wypasione biuro w jednym z tych drapaczy chmur w centrum miasta. – Kiedyś miałem, ale ktoś wrzucił do środka bombę zapalającą. Teraz wolę ruchomy cel. Gapi się na mnie przez sekundę, jakby nie wiedział, czy mówię poważnie. Durne niebieskie okulary zastąpił okularami do czytania w czarnych oprawkach, przez co wydaje się odrobinę bardziej inteligentny. Włożył czarny filcowy kaszkiet, który wygląda autentycznie. Prezentuje się całkiem nieźle w tym przebraniu. Z odległości trzech metrów trudno rozpoznać, że to ten sam człowiek. – Z tym biurem to prawda? – pyta. – Tak, bombę podrzucono jakieś pięć lat temu. Proszę nie pytać, kto to zrobił, bo nie mam pojęcia. Albo handlarz narkotykami, albo gliniarze w cywilu. Myślę jednak, że to członkowie brygady antynarkotykowej, bo policja nie paliła się z wyjaśnianiem przyczyn pożaru. – I to właśnie w panu lubię, panie Rudd. Mogę zwracać się do pana po imieniu? – Dopóki mnie pan nie zatrudni, wolę pozostać panem Ruddem. Potem może mówić pan do mnie po imieniu. – W porządku, panie Rudd, podoba mi się to, że gliniarze pana nie lubią, a pan nie lubi gliniarzy. – Znam wielu policjantów, z którymi się dogaduję – mówię, choć to gruba przesada. Lubię Nate’a Spurio i paru innych. – Porozmawiajmy o interesach. Gadałem z detektywem, naszym kumplem, Landym Reardonem, i prawda jest taka, że gliniarze praktycznie nie mają dowodów. Są prawie pewni, że to ty, tyle że nie są
w stanie tego udowodnić. To idealny moment, żeby wszystkiemu zaprzeczyć i powiedzieć coś kompletnie banalnego, jak choćby: „Mają niewłaściwego człowieka”. Tymczasem Swanger mówi: – Miałem już kilku prawników, w większości wyznaczonych przez sąd, i jakoś nigdy nie darzyłem ich zaufaniem. Z panem jest inaczej, panie Rudd. Czuję, że panu mogę zaufać. – Wróćmy do sprawy, Arch. Za dziesięć tysięcy będę twoim pełnomocnikiem w postępowaniu przygotowawczym. Kiedy już zostaną ci postawione zarzuty, przestanę cię reprezentować. Wtedy usiądziemy i porozmawiamy o przyszłości. – Nie mam dziesięciu tysięcy i myślę, że to za dużo za reprezentowanie mnie, zanim zostanie wszczęty proces. Wiem, jak działa system. Po części ma rację. Dziesięć tysięcy za pełnomocnictwo w postępowaniu przygotowawczym to trochę wygórowana cena, ale ja zawsze zaczynam z wysokiego C. – Nie zamierzam negocjować, Arch. Jestem zapracowanym prawnikiem, który nie narzeka na brak klientów. Z kieszeni koszuli wyciąga złożony na pół czek. – Oto pięć tysięcy z konta mojej matki. To wszystko, na co nas stać. Rozkładam czek. Lokalny bank. Pięć tysięcy. Podpisany przez Louise Powell. – Tak nazywał się jej trzeci mąż – tłumaczy Swanger. – Nie żyje. Rodzice rozwiedli się, kiedy byłem dzieckiem. Od dawna nie widziałem swojego drogiego staruszka. Pięć tysiaków wystarczy, żebym pozostał w grze i w wiadomościach; jak za pierwsze dwie rundy, to wcale niemało. Składam czek, chowam go do kieszeni koszuli i wyjmuję umowę o świadczenie usług obrończych. Komórka, która leży przede mną na stoliku, nagle zaczyna wibrować. Dzwoni Partner. – Przepraszam na chwilę. Muszę odebrać. – To pańskie biuro. – Dwóch gliniarzy w białym jeepie piętnaście metrów dalej – informuje mnie Partner. – Właśnie zaparkowali i obserwują vana. – Dzięki. Informuj mnie na bieżąco. Wygląda na to, że gliniarze zwęszyli twój trop – zwracam się do Swangera. – Wiedzą, że tu jesteś, i znają mój samochód. Ale przecież adwokat ma prawo spotykać się ze swoim klientem. – Cały czas siedzą mi na ogonie – mówi, kręcąc głową. – Musi mi pan pomóc. Powoli omawiamy warunki umowy. Kiedy wszystko jest jasne, obaj ją podpisujemy. – Jadę prosto do banku – informuję go. – Jeśli nie zrealizuję czeku, umowa jest nieważna. Rozumiesz? – Myśli pan, że wypisałem czek bez pokrycia?
Uśmiecham się. – Wypisała go twoja matka – przypominam mu. – Wolę nie ryzykować. – Może i pije za dużo, ale nie jest oszustką. – Przepraszam, Arch. Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Chodzi o to, że mam złe doświadczenia z lewymi czekami. – Jak sobie chcesz. – Macha ręką. Przez mniej więcej minutę gapimy się na stół, w końcu się odzywam: – Jest coś, o czym chciałbyś pogadać, teraz, kiedy masz już adwokata? – Masz piwo w tej ślicznej małej lodówce? Wyciągam rękę, otwieram drzwiczki i wyjmuję puszkę piwa. Otwiera ją i pociąga głęboki łyk. – To chyba najdroższe piwo, jakie w życiu piłem – mówi ze śmiechem. – Zależy, jak na to spojrzeć. Pamiętaj, że żaden inny prawnik nie poczęstowałby cię piwem w swojej kancelarii. – Fakt. Jesteś pierwszy. – Upija kolejny łyk. – A więc, Sebastianie, bo teraz, kiedy dostałeś kasę i zawarliśmy umowę, mogę ci mówić po imieniu? – Niech będzie Sebastian. – W porządku, Sebastianie, oprócz piwa, co jeszcze mogę dostać za pięć tysięcy? – Na początek poradę prawną. I ochronę. Gliniarzom przejdzie ochota, żeby ciągać cię na komendę i poddawać tym ich słynnym dziesięciogodzinnym przesłuchaniom. Będą trzymali się z daleka i postępowali zgodnie z przepisami. Detektyw Reardon to mój kumpel i spróbuję go przekonać, że nie mają wystarczających dowodów, żeby ciągnąć tę sprawę. Jeśli jakieś znajdą, jest szansa, że się o tym dowiem. Przechyla puszkę, dopija piwo i ociera usta rękawem. Nawet spragniony student z bractwa szybciej by tego nie zrobił. To kolejny idealny moment, żeby powiedzieć coś w stylu: „Nie ma żadnych dowodów”. Zamiast tego Swanger beka i pyta: – A jeśli mnie aresztują? – Wtedy będę próbował wyciągnąć cię z więzienia, co będzie niemożliwe. Zarzut zabójstwa w tym mieście oznacza, że nie możesz wyjść za kaucją. Złożę odpowiednie wnioski i narobię szumu. Mam przyjaciela w gazecie. Dam mu cynk, że policja nie dysponuje dowodami, i zacznę zastraszać prokuratora. – Trochę mało jak na pięć tysięcy. Mogę dostać jeszcze jedno piwo? Waham się przez chwilę i postanawiam, że drugie będzie ostatnim, przynajmniej w moim biurze. Podaję mu kolejną puszkę. – Jeśli nie podoba ci się nasza umowa, Arch, od razu zwrócę ci pieniądze – informuję go. – Jak już mówiłem, jestem zapracowanym prawnikiem, który nie narzeka na brak klientów. Wierz mi, że pięć tysięcy nie odmieni mojego życia.
Otwiera puszkę i upija spory łyk. – Chcesz czek z powrotem? – pytam. – Nie. Świdruje mnie wzrokiem i pierwszy raz czuję na sobie zimne, beznamiętne spojrzenie mordercy. Już takie widywałem. – Oni mnie zabiją, Sebastianie – mówi. – Gliniarze nie mogą niczego udowodnić, nie potrafią znaleźć winnego, a presja, jaką na nich wywierają, jest ogromna. Boją się, bo jeśli mnie aresztują, będą mieć do czynienia z tobą, a ponieważ nie mają dowodów, nie chcą, żeby sprawa stanęła na wokandzie. Wyobraź sobie, że po głośnym procesie sąd wydaje werdykt uniewinniający? Więc, krótko mówiąc, sprzątną mnie i zaoszczędzą wszystkim zachodu. Wiem, bo tak mi powiedzieli. Nie detektyw Reardon. Nie te grube ryby na komendzie, ale gliniarze na ulicy, ci, co jeżdżą za mną przez cały czas, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Obserwują przyczepę, nawet kiedy śpię. Nękają mnie, przeklinają i grożą mi. Zabiją mnie. Wiesz, jak skorumpowany jest ten wydział. – Milknie i upija kolejny łyk. – Wątpię – mówię. – W policji, jak wszędzie, trafiają się zgniłe jabłka, ale nigdy nie zdarzyło się, żeby sprzątnęli podejrzanego o zabójstwo tylko dlatego, że nie mogli go zapuszkować. – Znam kolesia, którego zabili, handlarza narkotykami. Zrobili to tak, żeby wyglądało na porachunki podczas dostawy. – Nie zamierzam się z tobą kłócić. – Na tym polega problem. Jeśli wpakują mi kulkę w głowę, nigdy nie znajdą ciała tej dziewczyny. Żołądek podchodzi mi do gardła, ale zachowuję kamienną twarz. To normalne, że oskarżony twierdzi, że jest niewinny. Jeszcze nie słyszałem, żeby któryś przyznał się do popełnienia zbrodni, zwłaszcza we wczesnej fazie śledztwa. Nigdy nie pytam oskarżonych, czy są winni zarzucanych im czynów, to strata czasu, bo wiem, że i tak skłamią. Teraz zachowuję więc ostrożność i pytam: – Czyli wiesz, gdzie jest ciało? – Wyjaśnijmy coś sobie. Jesteś teraz moim adwokatem i mogę powiedzieć ci wszystko, prawda? Nawet gdybym zabił dziesięć dziewczyn, ukrył ich ciała i powiedział ci o tym, nie mógłbyś pisnąć ani słowa, tak? – Tak. – Nigdy? – Jest jeden wyjątek od tej zasady. Jeśli powiesz mi o czymś, co, moim zdaniem, może zagrażać życiu innych ludzi, mogę poinformować o tym władze. W innych przypadkach na zawsze muszę zachować to w tajemnicy. Uśmiecha się zadowolony i upija łyk piwa. – Wyluzuj, nie zabiłem dziesięciu dziewczyn. Nie mówię też, że zabiłem Jilianę, ale wiem, gdzie pogrzebano jej ciało.
– Wiesz, kto ją zabił? Nie odpowiada od razu, w końcu przytakuje i milknie. To jasne, że nie zamierza sypać nazwiskami. Otwieram lodówkę i wyjmuję dla siebie puszkę piwa. Pijemy w ciszy przez kilka minut. Swanger obserwuje każdy mój ruch, jakby wiedział, że serce chce wyskoczyć mi z piersi. – Dobra – odzywam się w końcu. – Nie proszę o żadne informacje, ale nie sądzisz, że ktoś, na przykład ja, powinien wiedzieć, gdzie jest jej ciało? – Tak, ale muszę to przemyśleć. Może powiem ci jutro. Może nie. Myślę o rodzinie Kempów i koszmarze, jaki przeżywają. W tej chwili nienawidzę tego kolesia i chciałbym zobaczyć go za kratami albo jeszcze gorzej. Jak gdyby nigdy nic, siedzi tu i sączy piwo w moim samochodzie, podczas gdy rodzina dziewczyny odchodzi od zmysłów. – Kiedy ją zamordowano? – pytam. – Nie jestem pewien. Nie ja to zrobiłem. Przysięgam. Ale jeśli chcesz wiedzieć, nie urodziła. Nikt nie sprzedał dzieciaka na czarnym rynku. – Sporo wiesz, co? – Wiem zbyt wiele i zaczyna mnie to dobijać. Być może będę musiał zniknąć. – Ucieczka jest jak przyznanie się do winy. Zostanie wykorzystana przeciwko tobie w sądzie. To zły pomysł. – Czyli chcesz, żebym został i zarobił kulkę w łeb. – Gliniarze nie zabijają podejrzanych w sprawie o morderstwo, rozumiesz, Arch? Zaufaj mi. Zgniata puszkę i kładzie ją na stole. – W tej chwili to wszystko, co mam ci do powiedzenia, Sebastianie. Zobaczymy się później. – Masz mój numer. Otwiera drzwi i wysiada. Partner patrzy, jak Arch rozgląda się, szukając gliniarzy, a zaraz potem wchodzi do centrum handlowego i znika. Partner i ja jedziemy prosto do banku. Nie mogę zrealizować czeku. Przez dobrą godzinę próbuję dodzwonić się do Archa. Kiedy w końcu odbiera, przeprasza mnie i obiecuje, że naprawi wszystko jutro. Coś mi mówi, że byłbym głupcem, gdybym mu zaufał.
10 Jest czwarta trzydzieści trzy rano, kiedy dzwoni telefon. Sięgam po niego, zerkam na wyświetlacz, ale nie rozpoznaję numeru. To nie wróży nic dobrego. – Halo? – mruczę. – Cześć, Sebastianie, to ja, Arch. Masz chwilę? Oczywiście, Arch. Dziwna rzecz, ale w środku nocy nie jestem aż tak zajęty. Oddycham głęboko i mówię: – Jasne, Arch, mam chwilę. Ale jest czwarta rano, więc mam nadzieję, że chodzi o coś ważnego. – Wyjechałem z miasta. Zwiałem. Zgubiłem ogon, dałem nogę i nie zmierzam wracać, więc nigdy mnie nie złapią. – To duży błąd, Arch. Lepiej poszukaj nowego adwokata. – Ty jesteś moim adwokatem. – Czek jest bez pokrycia, Arch. Pamiętasz, co ci mówiłem? – Nadal go masz, spróbuj zrealizować go dzisiaj. Przysięgam, że wszystko będzie w porządku. – Mówi szybko i zwięźle, jakby biegł. – Posłuchaj, chcę, żebyś wiedział, gdzie jest ciało dziewczyny. Na wypadek gdyby coś mi się stało. Są w to zamieszani inni ludzie i boję się, że mogę obudzić się z ręką w nocniku. Wiesz, co mam na myśli? – Nie bardzo. – Nie wytłumaczę ci wszystkiego. To skomplikowane. Ścigają mnie różni ludzie, gliniarze i faceci, przy których policja to skauci. – Niedobrze, Arch. Nie mogę ci pomóc. – Widziałeś ten billboard przy międzystanowej, mniej więcej godzinę drogi od miasta na południe? Duży, rzucający się w oczy znak na polu kukurydzy. Z napisem „Rewazektomia”. Widziałeś go kiedyś, Sebastianie? – Nie sądzę. Instynkt podpowiada mi, że powinienem jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. „Po prostu się rozłącz! – krzyczy coś w mojej głowie. – I nigdy więcej z nim nie rozmawiaj!”. Ale ciało odmawia posłuszeństwa i najzwyczajniej w świecie nie mogę tego zrobić. Tymczasem Swanger ciągnie dziwnie ożywionym głosem, jakby cała ta rozmowa sprawiała mu niezłą frajdę. – „Odwrócenie skutków wazektomii przez doktora Woo. Przyjmujemy
wszelkiego rodzaju ubezpieczenia. Nasza bezpłatna infolinia pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę”. To tam jest pogrzebana, Sebastianie, pod tym billboardem. Obok pola kukurydzy. Dwa lata przed moimi narodzinami ojciec poddał się wazektomii. Nie wiem, co poszło nie tak, ale matka była zaskoczona. Może spotykała się z kimś na boku? Kto zatem jest moim ojcem? Chyba nigdy się nie dowiemy. W każdym razie, odkąd pamiętam, fascynował mnie ten zabieg. Nacięcie tu, nacięcie tam, wracasz do domu i do końca swoich dni strzelasz ślepakami. Prosta procedura, a jakże dramatyczna w skutkach. Poddałeś się wazektomii, Sebastianie? – Nie. – Tak myślałem. Straszny z ciebie ogier. – A więc pogrzebałeś ciało. To właśnie chcesz mi powiedzieć, Arch? – Ja nic nie mówię. Chcę się tylko pożegnać i dzięki, że zachowasz to w tajemnicy. Odezwę się później.
11 Otulam się kocem i wychodzę na mały taras. Jest zimno i ciemno, a ulice w dole są dziwnie ciche i puste. W takich momentach zastanawiam się, dlaczego zostałem prawnikiem. Dlaczego postanowiłem przez resztę życia bronić ludzi, którzy – w większości przypadków – dopuścili się potwornych czynów? Zwykle potrafię znaleźć wytłumaczenie, w chwilach takich jak ta nie mam jednak do tego serca. Myślę o studiach architektonicznych, które były moim drugim wyborem. Ale przecież znam paru architektów i wiem, że oni też mają swoje problemy. Pierwszy scenariusz: Swanger mówi prawdę. Jeśli tak, to czy etyka zawodowa nakazuje mi zachować milczenie? Jednocześnie nasuwa się kolejne pytanie: czy naprawdę jestem jego adwokatem? Tak i nie. Podpisaliśmy umowę, ale naruszył ją, wręczając mi czek bez pokrycia. Skoro nie ma umowy, nie reprezentuję go. Sęk w tym, że nic nigdy nie jest takie oczywiste. Spotkaliśmy się dwa razy i za każdym razem traktował mnie jak swego adwokata. Były to spotkania na płaszczyźnie prawnik–klient. Pytał o radę. Udzieliłem mu jej. Zastosował się do większości zaleceń. Zaufał mi. Kiedy mówił o ciele dziewczyny, był przekonany, że rozmawia ze swoim adwokatem. Drugi scenariusz: Powiedzmy, że go reprezentuję i wiedząc, że nigdy więcej go nie zobaczę, postanawiam poinformować policję o tym, czego się dowiedziałem. Byłoby to poważne nadużycie zaufania klienta i pewnie wystarczyłoby, żeby pozbawić mnie uprawnień adwokackich. Tylko kto miałby wnieść przeciwko mnie skargę? Jeśli Swanger dał nogę albo nie żyje, jak mógłby mi zaszkodzić? Trzeci scenariusz: Jeśli ciało naprawdę jest tam, gdzie mówi, i powiem o tym policji, wytropią Swangera, dopadną go, postawią przed sądem i skażą na śmierć. Za wszystko będzie obwiniał mnie, i słusznie. Moja kariera legnie w gruzach. Czwarty scenariusz: pod żadnym pozorem nie mogę powiedzieć policji tego, co wiem. Oni nie wiedzą, że ja wiem, a ja będę milczał. Myślę o koszmarze, jaki przeżywają Kempowie, ale nie ma mowy, żebym złamał tajemnicę zawodową. Przy odrobinie szczęścia rodzina dziewczyny nigdy nie dowie się, że ja wiem. Piąty scenariusz: Swanger kłamie. Aż się palił, żeby mi o wszystkim powiedzieć. Próbuje wciągnąć mnie w swoje chore gierki, które na pewno nie skończą się dla mnie dobrze. Wiedział, że bank nie przyjmie czeku. Jego biedna matka w życiu nie widziała pięciu tysięcy dolarów, on zresztą też.
Szósty scenariusz: Swanger nie kłamie. Mogę szepnąć słówko Nate’owi Spurio, mojemu kretowi w wydziale. Gliny odnajdą ciało. Swanger zostanie złapany i osądzony, a ja będę się trzymał z dala od gmachu sądu. Jeśli to on zabił dziewczynę, chcę, żeby trafił za kraty. Układam kilka innych scenariuszy, które zamiast rozjaśnić mi w głowie, jeszcze bardziej komplikują sytuację. O piątej trzydzieści włączam ekspres. Czekając, aż kawa się zaparzy, wbijam wszystkie piętnaście bil. Sąsiad z mieszkania obok skarżył się, że słyszy, jak bile obijają się o siebie o dziwnych porach, więc staram się nie robić hałasu. Czyszczę stół, wbijam ósemkę do narożnej łuzy, nalewam sobie mocnej kawy i rozgrywam kolejną partię. Kolejne rozstawienie bil w trójkącie; zostawiam czwórkę kilka centymetrów od kieszeni. Trzydziesty trzeci raz z rzędu. Nieźle. Rewazektomia?
12 Policja mnie śledzi, ale niespecjalnie się do tego przykładają. Partner twierdzi, że cały czas mają mnie na oku. Podjarali się po moim spotkaniu ze Swangerem w vanie, ale to było przeszło tydzień temu. Podrzuca mnie do Ken’s Kars, taniego komisu samochodowego w latynoskiej części miasta. Wyświadczyłem Kenowi przysługę – dzięki mnie nie poszedł siedzieć – i obaj wiemy, że nasza współpraca nie dobiegła jeszcze końca. Ken uwielbia szemrane interesy, im bardziej podejrzane, tym lepsze, i prędzej czy później chłopcy ze SWAT-u pojawią się u niego z kolejnym nakazem aresztowania. Za dwadzieścia dolców dziennie, płaconych gotówką, „wynajmie” mi sprawny samochód ze swojego żałosnego inwentarza bez zadawania pytań. Od czasu do czasu robię coś takiego, kiedy jestem obserwowany. Mój czarny van za bardzo rzuca się w oczy. Poobijane subaru, które wybrał dla mnie Ken, nie zwróci niczyjej uwagi. Rozmawiam z nim chwilę, wymieniamy się złośliwościami, po czym wyjeżdżam z komisu. Kluczę po podupadłej części miasta, skręcając to tu, to tam i zerkając w lusterko wsteczne. W końcu znajduję obwodnicę, która prowadzi na drogę międzystanową, i kiedy jestem pewien, że nikt mnie nie śledzi, kieruję się na południe. Osiemdziesiąt trzy kilometry od miasta mijam przydrożny billboard reklamujący usługi doktora Woo. Tak jak mówił Swanger, jest duży i stoi na skraju pola kukurydzy. Obok słów „Odwrócenie skutków wazektomii” widnieje wielka, głupkowata gęba doktora Woo, który spogląda z góry na ciągnący na północ sznur samochodów. Zawracam na najbliższym zjeździe, jadę sześć kilometrów z powrotem do billboardu i parkuję przy drodze. Obok śmigają samochody, pęd powietrza niemal podrywa małe subaru. Przy poboczu znajduje się zachwaszczony rów, w którym piętrzą się śmieci. Tuż za nim jest porośnięta bluszczem, metalowa siatka. Za nią dostrzegam wysypaną żwirem drogę graniczącą z polem kukurydzy. Rolnik, do którego należy to pole, wydzierżawił agencji reklamowej wąski prostokąt, na którym stoją cztery potężne metalowe słupy dźwigające billboard. Pośród chwastów i śmieci rośnie kilka zbłąkanych łodyg kukurydzy. Wysoko w górze doktor Woo uśmiecha się do przejeżdżających samochodów, reklamując swoje usługi. To ostatni koleś, któremu powierzyłbym swoje jądra. Choć nie mam w tej materii doświadczenia, przypuszczam, że pod osłoną nocy
ktoś mógłby wjechać na przyległą drogę, wykopać grób, wrzucić do niego ciało, zasypać dziurę i dla niepoznaki przysypać ją ziemią i śmieciami. Kilka miesięcy i zmiana pór roku wystarczą, żeby zatrzeć wszelkie ślady. Tylko po co ktoś miałby wybierać miejsce przy autostradzie międzystanowej, którą dziennie przejeżdża dwadzieścia tysięcy samochodów? Nie mam pojęcia, ale upominam się w duchu, że próbuję zrozumieć, jak działa umysł prawdziwego zwyrodnialca. Najciemniej pod latarnią. Zresztą jestem pewien, że o trzeciej rano nie ma tu żywej duszy. Gapię się na chwasty rosnące pod billboardem, myślę o Kempach i przeklinam dzień, w którym spotkałem Archa Swangera.
13 Dwa dni później, kiedy czekam w korytarzu Starego Sądu, dostaję SMS-a od detektywa Reardona. Pisze, że musimy porozmawiać, i to szybko. Sprawa jest pilna. Godzinę później Partner podrzuca mnie na komendę i spiesznym krokiem idę do ciasnego, dusznego gabinetu Reardona. Nie mówimy „Dzień dobry”, nie ściskamy sobie dłoni, w ogóle się nie witamy, ale przecież nie spodziewam się powitań. – Masz chwilę? – mruczy. – Przecież przyjechałem – odpowiadam. – Usiądź. W gabinecie, oprócz krzesła przy biurku, jest tylko jedno miejsce do siedzenia: obita skórą, zakurzona ławka, na której walają się stosy papierów. Patrzę na nią i mówię: – W porządku. Postoję. – Jak chcesz. Wiesz, gdzie jest Swanger? – Nie. Nie mam pojęcia. Myślałem, że macie go na oku. – Mieliśmy, ale przepadł. Od tygodnia nie daje znaku życia. Nic. Rozpłynął się w powietrzu. – Opada na drewniane krzesło obrotowe i kładzie nogi na stół. – Nadal go reprezentujesz? – Nie. Kiedy mnie zatrudnił, wypisał lewy czek. Nasza umowa jest nieważna. Reardon rozciąga usta w nieszczerym uśmiechu. – Hm… On najwyraźniej jest innego zdania. Nagrano to tuż po północy, na mój służbowy telefon. – Wyciąga rękę i wciska dwa przyciski na wiekowej automatycznej sekretarce. Po sygnale rozlega się głos Archa: „To wiadomość dla detektywa Landy’ego Reardona. Mówi Arch Swanger. Jestem w trasie i nie zamierzam wrócić. Tropiliście mnie miesiącami i mam tego serdecznie dość. Moja biedna matka odchodzi od zmysłów przez waszą ciągłą inwigilację i agresywne metody. Proszę, zostawcie ją w spokoju. Jest niewinna, podobnie jak ja. Dobrze wiecie, że nie zabiłem tej dziewczyny i nie miałem z tym nic wspólnego. Wytłumaczyłbym to chętnie komuś, kto zechciałby mnie wysłuchać, ale jeśli wrócę, aresztujecie mnie i wsadzicie do więzienia. Mam ważne informacje, Reardon, i chciałbym z kimś porozmawiać. Wiem, gdzie jest dziewczyna. Co ty na to?”. Zapada długa cisza. Spoglądam na Reardona.
– Zaczekaj – rzuca. Arch kaszle kilka razy, a kiedy znów się odzywa, głos mu drży, jakby się wzruszył. „Tylko trzy osoby wiedzą, gdzie jest pogrzebana, Reardon. Tylko trzy. Ja, facet, który ją zabił, i mój adwokat, Sebastian Rudd. Powiedziałem mu, bo jako prawnika obowiązuje go tajemnica zawodowa. Czy to nie jest porąbane? Po co adwokat miałby zatajać takie informacje? Nie zrozum mnie źle, lubię Rudda. Do diabła, sam go przecież wynająłem. I jeśli jakimś cudem uda wam się mnie znaleźć, będę chciał, żeby mnie bronił”. Kolejna pauza i na koniec: „Muszę lecieć, Reardon. Do usłyszenia”. Podchodzę do skórzanej kanapy i siadam na papierach. Reardon wyłącza automatyczną sekretarkę, opiera się na łokciach i pochyla. – Dzwonił z telefonu na kartę i nie byliśmy w stanie go namierzyć. Nie mamy pojęcia, gdzie się podziewa. Biorę głęboki oddech i próbuję uporządkować myśli. Nie ma strategicznego ani zdroworozsądkowego powodu, dla którego Swanger miałby powiedzieć policji, że wiem, gdzie zakopano ciało. Koniec, kropka! Fakt, że aż się palił, żeby mi o wszystkim powiedzieć, a potem wypaplał to glinom, sprawia, że ogarniają mnie jeszcze większe wątpliwości. To oszust, może nawet seryjny morderca, psychopata, który lubi bawić się w kotka i myszkę i uwielbia kłamać. Ale kimkolwiek jest i bez względu na to, co nim kieruje, zepchnął mnie w przepaść i czuję, że spadam głową w dół. Nagle drzwi się otwierają i do gabinetu wchodzi Roy Kemp, zastępca komendanta policji i ojciec zaginionej dziewczyny. Zamyka drzwi i robi krok w moją stronę. To twardziel, były żołnierz korpusu amerykańskiej piechoty morskiej, z mocno zarysowaną szczęką i siwiejącymi krótkimi włosami. Oczy ma zmęczone i zaczerwienione – dowód na to, co ubiegły rok zrobił z tym człowiekiem. Ale jest w tych oczach nienawiść, na widok której przechodzą mnie dreszcze i oblewam się zimnym potem. Reardon zrywa się na nogi, wyłamuje sobie palce, jak ktoś, kto zamierza użyć pięści, i posyła mi zabójcze spojrzenie. Okazywanie słabości gliniarzowi, prokuratorowi, sędziemu, a nawet ławie przysięgłych jest niedopuszczalne, ale w tym momencie nie stać mnie na to, żeby wykrzesać z siebie choć odrobinę pewności, nie mówiąc o arogancji. Kemp od razu przechodzi do rzeczy. – Gdzie ona jest, Rudd? Powoli wstaję, unoszę ręce i mówię: – Muszę się nad tym zastanowić, dobrze? Zaskoczyliście mnie. Mieliście czas, żeby przygotować zasadzkę. Dajcie mi też chociaż chwilę. – Mam gdzieś twoją tajemnicę zawodową, etykę i całe to cholerstwo – warczy
na mnie Kemp. – Nie masz pojęcia, przez co przechodzimy. To było jedenaście miesięcy i osiemnaście dni prawdziwego piekła. Moja żona nie wstaje z łóżka. Cała rodzina rozpada się na moich oczach. Jesteśmy zrozpaczeni, Rudd. Mimo że budzi strach, Roy Kemp jest człowiekiem pogrążonym w głębokim bólu, ojcem, który lunatykuje w najgorszym z możliwych koszmarów. Potrzebuje ciała, pogrzebu, grobu, przy którym on i żona będą mogli uklęknąć i należycie opłakiwać córkę. Ta zgroza i niepewność muszą być nie do zniesienia. Gdy zagradza mi drogę do drzwi, zastanawiam się, czy naprawdę posunie się do rękoczynów. – Niech pan posłucha, komendancie – mówię. – Zakłada pan, że wszystko, co mówi Arch Swanger, jest prawdą. Może się pan mylić. – Wiesz, gdzie jest moja córka? – Wiem, co powiedział Arch Swanger, ale nie mam pojęcia, czy mówił prawdę. Szczerze? Bardzo w to wątpię. – I tak chcemy wiedzieć. Pojedziemy na miejsce i sprawdzimy. – To nie takie proste. Nie mogę powtórzyć tego, co powiedział mi w zaufaniu. Dobrze pan o tym wie. Kemp zamyka oczy. Spuszczam wzrok i widzę, że zaciska dłonie w pięści. Powoli je rozluźnia. Przesuwam wzrok na Reardona, a ten patrzy na mnie wilkiem. Znowu zerkam na Kempa, który mruży nabiegłe krwią oczy. Kiwa głową, jakby chciał powiedzieć: „W porządku, Rudd, rozegramy to po twojemu”. Szczerze mówiąc, jestem po ich stronie. Chciałbym powiedzieć, co wiem, pomóc odnaleźć dziewczynę, wytropić Swangera i patrzeć z satysfakcją, jak ława przysięgłych uznaje go za winnego zabójstwa. Niestety, to nie wchodzi w grę. Robię krok w stronę drzwi. – Chciałbym już wyjść – mówię. Kemp się nie rusza i jakoś udaje mi się prześlizgnąć obok niego, nie wszczynając awantury. Chwytając za klamkę, niemal czuję nóż, który wbija mi się w plecy, jednak cały i zdrowy wychodzę na korytarz. Nigdy dotąd nie opuszczałem komendy w takim pośpiechu.
14 Jest trzeci piątek miesiąca, czas wybrać się na obowiązkowe dwudrinkowe spotkanie z Judith. Żadne z nas tego nie chce, ale żadne z nas nie zamierza odpuszczać. To jak przyznanie się do słabości, czegoś, na co ani ona, ani ja nie możemy sobie pozwolić, przynajmniej nie przed tym drugim. Powtarzamy sobie, że musimy utrzymywać kontakt, bo mamy syna. Biedne dziecko. To nasz pierwszy drink, odkąd zaciągnęła mnie do sądu, gdzie próbowała pozbawić mnie prawa do widzenia się ze Starcherem. Skoro więc tamta sprzeczka wciąż wisi w powietrzu, można się spodziewać, że atmosfera będzie jeszcze bardziej napięta. Prawdę mówiąc, myślałem, że odwoła spotkanie. W tej sytuacji nietrudno sprowokować mnie do kłótni. Przychodzę wcześniej i zajmuję boks. Judith, jak zawsze, przyjeżdża na czas, ale, o dziwo, sprawia wrażenie zadowolonej. Moja była żona nie jest miłą osobą i rzadko się uśmiecha. Większość prawników zwalcza stres, ale większość prawników nie pracuje w kancelarii z dziewięcioma innymi oskarżycielkami, które aż palą się do walki. Jej biuro jest jak szybkowar, i podejrzewam, że w domu wcale nie wygląda to lepiej. Im starszy jest Starcher, tym chętniej opowiada o awanturach między Judith i Avą. Ja, oczywiście, wyciągam z niego wszystko, co tylko się da. – Jak ci minął tydzień? – pytam jak zawsze. – Bez zmian. Wygląda na to, że jesteś na fali. Kolejne zdjęcie w gazecie. Kelnerka przyjmuje zamówienie; zawsze to samo: chardonnay dla niej i whisky z sokiem z limonki dla mnie. Zadowolenie, z jakim Judith weszła do baru, bezpowrotnie zniknęło. – Trochę się zagalopowali – odpowiadam. – Nie reprezentuję już tego gościa. Nie stać go było na moje honorarium. – Chryste, pomyśl o całym tym rozgłosie, który cię ominie. – Znajdę coś innego. – Nie wątpię. – Nie jestem w nastroju do wymiany złośliwości. Jutro zabieram Starchera na swoje trzydzieści sześć godzin. Masz coś przeciwko? – Co zaplanowałeś? – A więc teraz muszę przedstawiać ci swoje plany do akceptacji? Od kiedy sąd tak zarządził? – Jestem ciekawa, to wszystko. Musisz się napić.
Przez kilka minut wpatrujemy się w stolik, czekając, aż kelnerka przyniesie zamówienie. Kiedy na stole pojawiają się drinki, chwytamy – ona kieliszek, ja szklaneczkę. Odzywam się po trzecim łyku. – Moja matka jest w mieście. Zabierzemy Starchera do centrum handlowego, gdzie rodzice tacy jak ja zabijają czas, pijąc kawę, podczas gdy dzieciaki jeżdżą na karuzeli i rozrabiają na placu zabaw. Potem zjemy niezdrową pizzę, poprawimy jeszcze gorszymi lodami i będziemy patrzeć, jak klauni robią fikołki i rozdają balony. Na koniec pojedziemy nad rzekę i pójdziemy na spacer w porcie. Co jeszcze chciałabyś wiedzieć? – Chcesz, żeby u ciebie nocował? – Spędzam z nim trzydzieści sześć godzin w miesiącu. To od dziewiątej rano jutro do dwudziestej pierwszej w niedzielę. Zrób szybki rachunek. To żadna filozofia. Kelnerka zatrzymuje się, żeby zapytać, czy wszystko w porządku. Zamawiam jeszcze jedną kolejkę, chociaż nasze kieliszki są prawie nietknięte. W ciągu ubiegłego roku zacząłem niemal wyczekiwać tych krótkich spotkań z Judith. Oboje jesteśmy prawnikami i od czasu do czasu znajdujemy wspólny język. Kiedyś ją kochałem, choć nie jestem pewien, czy ona czuła to samo wobec mnie. Mamy dziecko. Ubzdurałem sobie, że może nawet zostaniemy przyjaciółmi, tak niewielu ich mam. Teraz jednak nie mogę na nią patrzeć. Pijemy w ciszy, dwoje zamyślonych byłych kochanków, którzy najchętniej by się pozabijali. Tym razem to ona przełamuje napięcie. – Jaki jest ten Arch Swanger? Rozmawiamy o nim przez kilka minut, potem o porwaniu i koszmarze, jaki przechodzą Kempowie. Znajomy prawnik Judith zajmował się sprawą ostatniego chłopaka Jiliany, kiedy zatrzymano go za jazdę po pijanemu. Kończymy drinki w rekordowym czasie trzydziestu minut i rozchodzimy się do domów, tym razem nawet bez zwyczajowego cmoknięcia w policzek.
15 T o prawdziwe wyzwanie zaplanować naszą wizytę tak, by Starcher dobrze się bawił. Już kiedyś powiedział mi, że ma dość centrów handlowych, zoo, remizy strażackiej, minigolfa i teatru dla dzieci. Tak naprawdę chce oglądać walki w klatce, to się jednak nie zdarzy. Dlatego kupuję mu łódkę. Spotykamy się z moją matką w miejscu zwanym Podestem, prowizorycznym hangarze dla łodzi, w centrum City Park. Ona i ja pijemy kawę, podczas gdy Starcher siorbie gorące kakao. Moja matka martwi się o jego wychowanie. Dzieciak nie wie, jak zachować się przy stole i nigdy nie używa słów typu: „proszę pana”, „proszę pani”, „dziękuję” i „proszę”. Próbowałem mu je wpoić, ale nic to nie dało. Łódka to zdalnie sterowany jacht regatowy z silnikiem, który ryczy jak piła łańcuchowa. Staw jest tak naprawdę dużym, okrągłym zbiornikiem zrobionym przez człowieka, z rzygającą wodą fontanną pośrodku. Prawdziwy raj dla miłośników łódek. Starcher i ja przez pół godziny bawimy się pilotem, zanim wszystko zaczyna działać, jak należy. Kiedy w końcu się odpręża, zostawiam go samego i siadam na ławce pod drzewem. Dzień jest piękny, powietrze rześkie, a niebo cudownie błękitne. W parku jest pełno ludzi – spacerują całymi rodzinami, jedzą lody, świeżo upieczone mamy pchają przed sobą ogromne wózki, młodzi kochankowie baraszkują wśród liści. Nie brak też rozwiedzionych ojców, którzy wykorzystują swoje prawo do spotkań z dziećmi. Matka i ja nie rozmawiamy o niczym istotnym i całą uwagę poświęcamy jej wnukowi. Mieszka dwie godziny drogi od miasta i nie docierają do niej lokalne wiadomości. Nie słyszała o sprawie Swangera, a ja nie zamierzam poruszać tego tematu. Ma swoje zdanie i nie pochwala tego, co robię. Jej pierwszy mąż, mój ojciec, był prawnikiem, który zarabiał na życie, pracując w agencji handlu nieruchomościami. Zmarł, kiedy miałem dziesięć lat. Jej drugi mąż zbił majątek na produkcji gumowych kul i zmarł w wieku sześćdziesięciu dwóch lat. Nie odważyła się wyjść za mąż po raz trzeci. Przynoszę nam kolejną kawę w papierowych kubkach i wracamy do przerwanej rozmowy. Starcher macha, żebym do niego przyszedł, i kiedy podchodzę, wręcza mi pilota i mówi, że musi się wysikać. Toalety są niedaleko, po drugiej stronie stawu, w budynku mieszczącym kioski z napojami i żywnością i biura. Gdy pytam, czy potrzebuje pomocy, spogląda na mnie krzywo. W końcu ma
już osiem lat i nabiera pewności siebie. Odprowadzam go wzrokiem, kiedy idzie do budynku i wchodzi do męskiej toalety. Zatrzymuję łódkę i czekam. Nagle gdzieś z tyłu wybucha zamieszanie. Słyszę podniesione głosy, a zaraz potem w powietrzu rozlegają się dwa strzały. Ludzie zaczynają krzyczeć. Mniej więcej pięćdziesiąt metrów dalej czarnoskóry chłopak gna na złamanie karku przez park, przeskakuje przez ławkę i znika w pobliskim lesie, jakby coś zagrażało jego życiu. I chyba tak właśnie jest. Nieco dalej biegnie drugi czarnoskóry mężczyzna, wściekły i uzbrojony. Oddaje kolejny strzał i ludzie w parku przypadają do ziemi. Dookoła mnie spacerowicze, którzy jeszcze chwilę temu cieszyli się wolnym dniem, kucają, czołgają się, łapią dzieci i uciekają w popłochu. To scena rodem z telewizji, coś, co każdy z nas widział już kiedyś na ekranie, i potrzebujemy kilku sekund, by uświadomić sobie, że tym razem to nie fikcja. Facet naprawdę ma broń! Myślę o Starcherze, który jest po drugiej stronie stawu w męskiej toalecie, daleko od strzelaniny. Kucam i rozglądam się, gdy jeden z uciekających mężczyzn potrąca mnie, mruczy: „Przepraszam” i nie zatrzymując się, biegnie dalej. Kiedy obaj, zwierzyna i łowca, znikają w lasku, czekam, zbyt przerażony, żeby się poruszyć. Chwilę później w oddali słychać kolejne dwa strzały. Jeśli drugi koleś dopadł tego pierwszego, przynajmniej nie musieliśmy na to patrzeć. Zamieramy, czekamy i znowu zaczynamy się ruszać. Serce wali mi jak szalone, gdy podobnie jak wszyscy dookoła stoję i gapię się na drzewa. Kiedy wszystko wskazuje na to, że niebezpieczeństwo minęło, biorę głęboki oddech. Ludzie zerkają na siebie z wyraźną ulgą, choć widać, że wciąż są oszołomieni. Czy naprawdę byliśmy świadkami tego wszystkiego? Dwaj policjanci na rowerach wyjeżdżają zza zakrętu i znikają między drzewami. Gdzieś w oddali słychać syrenę policyjną. Patrzę na matkę, która rozmawia przez telefon, jakby nic się nie stało. Zerkam w stronę męskiej toalety, Starcher nadal jest w środku. Kieruję się w tamtą stronę, zatrzymuję się, żeby położyć pilota na ławce obok matki. Mężczyźni i chłopcy wchodzą i wychodzą z toalety. – Co to było? – pyta mama. – Życie w wielkim mieście – rzucam, odchodząc. Starchera nie ma w toalecie. Wypadam na zewnątrz i rozglądam się. Podbiegam do matki, chwytam ją za ramiona, mówię jej, że mój syn zniknął i żeby sprawdziła w damskiej toalecie. Przez kilka długich minut oboje przeczesujemy okolicę, coraz bardziej przerażeni. Starcher tak po prostu by się nie oddalił. Nie, wysikałby się i wrócił nad staw, żeby dalej bawić się łódką. Serce chce mi wyskoczyć z piersi, oblewam się potem. Kiedy z lasku wyjeżdżają gliniarze na rowerach – bez podejrzanego – biegnę w ich stronę. Zatrzymuję ich i mówię, że mój syn zaginął. Natychmiast zgłaszają to przez radio. Spanikowany, zaczepiam przypadkowych ludzi i proszę ich o pomoc. Przyjeżdżają kolejni dwaj gliniarze na rowerach. Obszar wokół Podestu jest
teraz strefą paniki – wszyscy wiedzą, że zaginął dzieciak. Policja próbuje zamknąć cały park, tak by nikt nie mógł go opuścić, ale są tu dziesiątki wejść i wyjść. Przyjeżdżają radiowozy. Zawodzenie syren jeszcze bardziej potęguje atmosferę przerażenia. Dostrzegam mężczyznę w czerwonym swetrze. Wydaje mi się, że widziałem, jak wchodził do męskiej ubikacji. Mówi, że tak, był tam i zauważył dzieciaka przy pisuarze. Nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Nie, nie widział, żeby chłopiec wychodził. Biegam alejkami przecinającymi park, pytając napotkanych ludzi, czy spotkali ośmiolatka, który wydawał się zagubiony. Miał na sobie dżinsy i brązową bluzę sportową. Nikt go nie widział. Mijają sekundy, a ja próbuję się uspokoić – przecież nie mógł tak po prostu zniknąć, nie został porwany – bez skutku. Wpadam w panikę. To jedna z tych strasznych historii, o których człowiek czyta w gazetach, ale do głowy by mu nie przyszło, że coś takiego może mu się przydarzyć.
16 Pół godziny później moja matka jest bliska zawału. Obok niej na ławce siedzi lekarz, który się nią opiekuje. Policjanci proszą mnie, żebym z nią został, ale nie mogę usiedzieć na miejscu. Wszędzie aż roi się od gliniarzy. Niech ich Bóg błogosławi. Młody mężczyzna w ciemnym garniturze przedstawia się jako Lynn Colfax. Jest detektywem z wydziału policji zajmującego się zaginięciami dzieci. Jakie chore społeczeństwo potrzebuje całego wydziału do walki z falą zaginięć dzieci? Razem analizujemy ostatnie wydarzenia. Stoję dokładnie tam, gdzie stałem, kiedy Starcher szedł do toalety, niecałe trzydzieści metrów dalej. Nie spuszczałem go z oczu, dopóki nie wszedł do środka. Wtedy usłyszałem strzały. Krok po kroku, myśl po myśli, przechodzimy przez to wszystko raz jeszcze. W męskiej toalecie są tylko jedne drzwi i nie ma okien. Zarówno ja, jak i detektyw Colfax nie wyobrażamy sobie, żeby ktoś tak po prostu mógł złapać ośmiolatka i siłą wywlec go z parku, nie zwracając przy tym niczyjej uwagi. Tyle że z chwilą, gdy padły strzały, większość ludzi albo kuliła się za ławkami i krzakami, albo leżała na ziemi. Potwierdzają to inni świadkowie. Szacujemy, że całe zamieszanie trwało jakieś piętnaście, może dwadzieścia sekund. Moim zdaniem to całe mnóstwo czasu. Po godzinie jestem gotów w końcu przyznać, że Starcher tak po prostu się nie oddalił. Mój syn został uprowadzony.
17 N ie mam pojęcia, jak to powiedzieć Judith. Jeśli coś stanie się naszemu synowi, nigdy mi nie wybaczy i do końca życia będzie twierdziła, że jestem beznadziejnym rodzicem, winnym rażących zaniedbań obowiązków wobec dziecka, i zniknięcie Starchera to wyłącznie moja wina. Świetnie, Judith. Wygrałaś, ponoszę całkowitą winę. Może powinna zobaczyć miejsce zbrodni, zwłaszcza teraz, kiedy pełno tu gliniarzy. Długo gapię się na telefon i w końcu wybieram numer. – O co chodzi? – słyszę po drugiej stronie. Przełykam z trudem ślinę i staram się uspokoić drżenie głosu. – Judith, Starcher zniknął. Jestem na Podeście w City Park z matką i policją. Zniknął około godziny temu. Musisz tu przyjechać. – Co?! – wrzeszczy do telefonu. – Słyszałaś. Starcher zaginął. Myślę, że został porwany. – Co?! – powtarza. – Jak to?! Pilnowałeś go?! – Tak, przypadkiem tak się składa, że go pilnowałem. Później będziemy się kłócić. Po prostu przyjedź tu. Dwadzieścia jeden minut później widzę, jak biegnie w naszą stronę – śmiertelnie przerażona kobieta. Kiedy zbliża się do Podestu i widzi tłum policjantów, mnie i rozpiętą wokół toalet żółtą taśmę policyjną, zatrzymuje się, zakrywa dłonią usta i kompletnie się załamuje. Lynn Colfax i ja podchodzimy do niej i próbujemy ją uspokoić. – Co się stało? – pyta, zgrzytając zębami. Ociera oczy, gdy krok po kroku relacjonujemy wydarzenia. Nie odzywa się do mnie, zupełnie jakbym nie był częścią tego dramatu. Nawet na mnie nie patrzy. Wypytuje Colfaxa, dopóki nie zada mu wszystkich możliwych pytań, potem przejmuje dowodzenie – informuje detektywa, że to ona jest prawnym opiekunem Starchera i od tej pory ma się kontaktować wyłącznie z nią. Mnie traktuje jak opiekunkę do dziecka, która zaniedbała obowiązki. Judith ma w telefonie zdjęcie Starchera. Colfax przesyła je e-mailem do swojego biura. Twierdzi, że niebawem powinny pojawić się plakaty. Uruchomiono już wszystkie alarmy i ostrzeżenia. Każdy gliniarz w mieście szuka Starchera.
18 W końcu wychodzimy z parku, chociaż robimy to z ciężkimi sercami. Wolałbym siedzieć tu całe popołudnie i całą noc, czekając, aż wróci mój syn i zapyta: „Gdzie jest moja łódka?”. To ostatnie miejsce, w którym widział ojca. Jeśli się zgubił, może odnajdzie drogę powrotną. Poruszamy się jak we śnie, otępiali i oszołomieni, powtarzamy sobie, że to nie dzieje się naprawdę. Lynn Colfax mówi, że przechodził już przez to, i najlepsze, co możemy zrobić, to spotkać się z nim w jego biurze i ustalić dalszy plan działania. Może chodzić o uprowadzenie, zniknięcie albo porwanie dla okupu i każdy z tych trzech scenariuszy oznacza inne problemy. Odwożę matkę do mieszkania, gdzie czeka na nią Partner. Zajmie się nią przez najbliższe kilka godzin. Obwinia siebie, że nie była bardziej uważna, i wkurza się, bo ta dziwka Judith nawet nie raczyła jej zauważyć. – Po co w ogóle się z nią ożeniłeś? – pyta. Nie chciałem. Naprawdę, mamo! Nie moglibyśmy porozmawiać o tym później? Colfax ma biurko, na którym panuje porządek, a on sam jest oazą spokoju. Dla nas – Judith i dla mnie – to bez znaczenia. Ava, trzeci rodzic, wyjechała z miasta. Na początek Colfax opowiada nam o uprowadzeniu, jednym z niewielu, które doczekały się szczęśliwego zakończenia. Większość kończy się źle. Wiem to, bo czytam skróty wiadomości. Z każdą godziną szanse na odnalezienie Starchera maleją. Pyta, czy kogoś podejrzewamy. Kogoś z rodziny, sąsiada, zboczeńca, który mieszka na naszej ulicy, kogokolwiek? Kręcimy głowami. Pomyślałem już o Linku Scanlonie, ale nie jestem gotowy, żeby łączyć go z tą sprawą. Porwanie nie pasuje do jego profilu. Facet chce odzyskać sto tysięcy i nie mogę uwierzyć, że byłby w stanie porwać mojego syna dla okupu. Link wolałby złamać mi prawą nogę w tym, a lewą w przyszłym tygodniu. Colfax twierdzi, że powinniśmy niezwłocznie wyznaczyć nagrodę za jakiekolwiek informacje. Mówi, że dobrze zacząć od pięćdziesięciu tysięcy. Judith, samotna matka, mówi, że się tym zajmie. Wątpię, by stać ją było na wyłuskanie takiej sumy, ale szczerze jej kibicuję. – Dorzucę się – mówię, jakbyśmy grali w karty. Jakby sytuacja sama w sobie nie była beznadziejna, do biura wchodzą rodzice
Judith. Natychmiast biorą ją w ramiona i cała trójka zalewa się łzami. Stoję pod ścianą, najdalej jak się da. Ignorują moją obecność. Starcher połowę czasu spędza z dziadkami, którzy są do niego bardzo przywiązani. Staram się zrozumieć ich smutek, ale od tak dawna nienawidzę tych ludzi, że nie mogę znieść ich widoku. Kiedy w końcu się uspokajają, pytają, co się stało, a ja im tłumaczę. Colfax od czasu do czasu dorzuca coś od siebie. Jeszcze przed końcem opowieści są przekonani, że wszystko to moja wina. Świetnie – w końcu jakiś postęp. Nie muszę zostawać w gabinecie. Przepraszam ich, wychodzę z budynku i wracam na Podest. Policja nadal tam jest, kręcą się wokół hangaru dla łodzi i proszą ludzi, by nie podchodzili do toalet. Rozmawiam z nimi i okazuję wdzięczność, a oni mi współczucie. Przyjeżdża Partner. Mówi, że moja matka wypiła dwa kieliszki martini i trochę się uspokoiła. Rozdzielamy się i przeszukujemy park. Zapada zmierzch, cienie się wydłużają. Partner przynosi latarkę i nawet po zmroku kontynuujemy poszukiwania. Po dwudziestej dzwonię do Judith, żeby sprawdzić, jak się trzyma. Jest w domu z rodzicami. Czeka na telefon. Proponuję, że przyjadę i z nią posiedzę, ale dziękuje. Są z nią przyjaciele i nie pasowałbym do towarzystwa. Na pewno ma rację. Godzinami wałęsam się po parku, oświetlając latarką każdy mostek, przepust, drzewo i kamień. To najgorszy dzień mojego życia i kiedy dobiega końca, o północy siadam na ławce i zaczynam płakać.
19 Dzięki whisky i tabletkom przesypiam trzy godziny na kanapie i budzę się zlany potem. Teraz, kiedy już nie śpię, koszmar powraca. Dla zabicia czasu biorę prysznic i zaglądam do mamy. Wzięła jakieś pigułki i wygląda, jakby była w śpiączce. O świcie Partner i ja wracamy do parku. Tak naprawdę nie mam się gdzie podziać. Co innego miałbym robić? Siedzieć przy telefonie? Mam go w kieszeni. O siódmej trzydzieści dzwoni Lynn Colfax, żeby sprawdzić, jak się czuję. Mówię mu, że jestem w parku i wciąż szukam. Informuje mnie, że mieli kilka telefonów, ale nic, co mogłoby się przydać. Ot, świry łase na nagrodę. Pyta, czy widziałem niedzielne wydanie gazety. Widziałem. Piszą o nas na pierwszej stronie. Partner przynosi muffiny i kawę. Jemy na stole piknikowym z widokiem na staw, po którym zimą dzieciaki jeżdżą na łyżwach. – Myślałeś o Linku? – pyta. – Tak, ale nie sądzę, że to on. – Czemu? – To nie w jego stylu. – Pewnie masz rację. Ponownie pogrążamy się w ciszy, typowej dla naszych relacji. Spokój, który zawsze tak bardzo ceniłem. Teraz jednak potrzebuję kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Kończymy jeść i się rozdzielamy. Chodzę tymi samymi ścieżkami, zaglądam pod te same kładki, przechadzam się wzdłuż tych samych strumyków. Przed południem dzwonię do byłej żony. Odbiera jej matka. Judith odpoczywa i nie, nie mają żadnych wieści. Wracam na Podest. Policja usunęła żółtą taśmę i życie wróciło do normy. Znowu pełno tu ludzi, którzy najwyraźniej nie mają pojęcia o koszmarze, jaki wydarzył się tu wczoraj. Patrzę na chłopców organizujących wyścigi łódek na stawie. Stoję dokładnie w tym samym miejscu, gdzie wczoraj ostatni raz widziałem Starchera. Tępy ból rozdziera mi pierś i muszę stąd odejść. Jak tak dalej pójdzie, Starcher będzie moim jedynym dzieckiem. Był wpadką, przyszedł na świat w czasie wojny, którą prowadzili między sobą jego rodzice. Mimo to wyrósł na ślicznego chłopca. Kiepski ze mnie ojciec, ale przecież zostałem wykluczony z jego życia. Nigdy nie sądziłem, że będę tak bardzo za kimś tęsknił. Któremu rodzicowi jednak przyszłoby do głowy, że jego dziecko zostanie porwane? Mijają godziny, a ja błąkam się po parku. Wzdrygam się, kiedy dzwoni telefon,
ale to tylko znajomy; pyta, jak może mi pomóc. W końcu siadam na ławce przy ścieżce do biegania. Nagle ni stąd, ni zowąd, pojawia się detektyw Reardon i siada obok mnie. Jak zawsze ma na sobie czarny trencz, a pod nim garnitur. – Co ty tu robisz? – pytam zdumiony. – Jestem tylko posłańcem, Rudd. Nikim więcej. Nie mam z tym nic wspólnego, ale chcę ci powiedzieć, że twój dzieciak jest cały i zdrowy. Biorę głęboki oddech, opieram łokcie na kolanach i, kompletnie zdezorientowany, pochylam się. – Co? – mruczę. To wszystko, na co mnie stać. Patrzy przed siebie, jakby mnie tam nie było. – Twojemu dzieciakowi nic nie jest. Im chodzi o wymianę. – Wymianę? – Tak. Ty powiesz mnie, a ja im. Powiesz mi, gdzie pochowano dziewczynę, a kiedy ją znajdą, odzyskasz syna. Nie wiem, co mówić. Dzięki Bogu mój syn jest bezpieczny, ale jest bezpieczny, bo porwali go gliniarze i przetrzymują jako przynętę! Powtarzam sobie, że powinienem być zły, wściekły, ale czuję wyłącznie ulgę. Starcherowi nic nie jest! – Oni? Im? Mówisz o pewnych ludziach ze swojego środowiska, tak? – Tak jakby. Posłuchaj, Rudd, musisz zrozumieć, że Roy Kemp odszedł z policji. Wysłali go na urlop na mniej więcej miesiąc, tylko że nikt o tym nie wie. Facet jest w rozsypce i zaczął działać na własną rękę. – Ale ma mnóstwo przyjaciół, co? – O tak. Kemp jest cenionym gliną. To facet z trzydziestoletnim stażem pracy. Ma mnóstwo kontaktów i może pociągnąć za wiele sznurków. – A więc to robota kogoś stąd. Nie wierzę! I przysłali cię, żebyś negocjował. – Przysięgam, że nie wiem, gdzie jest twój syn. I nie podoba mi się to, że tu jestem. – No to jest nas dwóch. Chyba nie powinno mnie to dziwić. Właściwie powinienem wiedzieć, że gliniarze nie cofną się przed porywaniem dzieci. – Wal się, Rudd. Masz niewyparzoną gębę, wiesz? Idziesz na taki układ czy nie? – Mam zdradzić, co Arch Swanger powiedział mi o dziewczynie, tak? Gdzie pogrzebano ciało. Załóżmy, że mówił prawdę. Wy znajdziecie ciało, on zostanie oskarżony o morderstwo, za które grozi kara śmierci, a ja będę skończony jako prawnik. Mój syn wróci cały i zdrowy do matki, a ja będę mógł spędzać z nim więcej czasu. Właściwie będę ojcem na pełen etat. – Nieźle kombinujesz. – A jeśli odmówię, co stanie się z moim dzieckiem? Mam uwierzyć, że zastępca komendanta i jego zbiry w akcie zemsty zrobią mu krzywdę? – Coś mi mówi, że będziesz musiał zaryzykować, Rudd.
CZĘŚĆ PIĄTA
PRAWO NA KÓŁKACH
1 W alczę z paniką. Powtarzam sobie, że mój syn jest bezpieczny, i wierzę w to. Ale sytuacja jest tak pilna, że nie potrafię myśleć racjonalnie. Razem z Partnerem idziemy do baru kawowego i siadamy w kącie. On słucha, podczas gdy ja przedstawiam rozmaite scenariusze. Tak naprawdę nie mam wyboru. Liczy się wyłącznie bezpieczeństwo mojego syna, wszystko inne jest bez znaczenia. Jeśli wyjawię prawdę i stracę prawo do wykonywania zawodu, jakoś przeżyję. No i dobrze, zajmę się czymś innym i z całą pewnością nie będę musiał użerać się z ludźmi pokroju Archa Swangera. To może być moja jedyna szansa na rozstanie się z zawodem prawnika i poszukanie prawdziwego szczęścia gdzie indziej. Chcę przytulić syna. Partner i ja zastanawiamy się, czy powinienem zadzwonić do Judith i powiedzieć jej o wszystkim. Decyduję, że jednak nie, przynajmniej nie teraz. Nie wniesie do sprawy niczego nowego poza stresem i dodatkowymi komplikacjami. A przede wszystkim mogłaby się wygadać, że to robota Kempa i jego ludzi. Reardon ostrzegał mnie, żebym był cicho. Dzwonię jednak do Judith, żeby zapytać, jak sobie radzi. Odbiera Ava. Mówi, że moja była żona leży w łóżku, otumaniona lekarstwami i nie czuje się najlepiej. Agenci FBI właśnie wyszli z mieszkania. Na ulicy kłębi się tłum reporterów. Jest naprawdę źle. Jakbym nie wiedział! O dziewiętnastej w niedzielę dzwonię do Reardona i mówię mu, że idę na ten układ. W godzinę załatwiają nakaz rewizji. Wygląda na to, że gliny mają w pogotowiu zaprzyjaźnionego sędziego. O dwudziestej trzydzieści Partner i ja wyjeżdżamy z miasta z jednym nieoznakowanym radiowozem z przodu i drugim z tyłu. To nic nadzwyczajnego. Kiedy podjeżdżamy pod billboard reklamujący usługi doktora Woo, gliniarze uwijają się jak w ukropie. Reflektory, dwie koparki, ponad dwudziestu ludzi z łopatami i psy policyjne. Powiedziałem im wszystko, co wiem, więc przeszukują teren w pobliżu pola kukurydzy. Policjanci stanowi pilnują pobocza, przeganiając ciekawskich kierowców. Partner parkuje vana we wskazanym miejscu, trzydzieści metrów za billboardem i krzątaniną. Siedzimy, czekamy i patrzymy, jak gliniarze zaczynają żmudną pracę, która potrwa kilka godzin. Metodycznie przetrząsają każdy
centymetr kwadratowy ziemi. Dzielą teren na części, przeczesują jedną skrupulatnie i zabierają się do kolejnej. Koparki stoją bezużyteczne. Psy siedzą cicho. W ciemności, po drugiej stronie billboardu, stoi kilka nieoznakowanych czarnych samochodów. Jestem pewien, że w jednym z nich siedzi zastępca komendanta Kemp. Nienawidzę go i mam ochotę strzelić mu między oczy, ale to człowiek, który może oddać mi syna. Myślę o tym, co przeszedł: koszmarze, lęku, oczekiwaniu, pogodzeniu się z myślą, że Jiliana nigdy już nie wróci do domu. A teraz siedzi tam i modli się, żeby jego ludzie znaleźli jakieś kości, coś, co będzie mógł pochować z należytym szacunkiem. To wszystko, czego może się spodziewać – szkieletu. Moje oczekiwania są znacznie większe i z całą pewnością bardziej realne. Przed północą zaczynam przeklinać Archa Swangera.
2 Podczas gdy gliniarze pracują, ja i Partner na zmianę śpimy. Umieramy z głodu i marzymy o kawie, ale ani myślimy się stąd ruszać. O piątej dwadzieścia Reardon dzwoni na moją komórkę. – To na nic, Rudd. Nic tu nie ma. – Powiedziałem wszystko, co wiem. Przysięgam. – Wierzę ci. – Dziękuję. – Możecie już jechać. Wróćcie na międzystanową i jedźcie na południe, do zjazdu przy Four Corners. Zadzwonię do ciebie za dwadzieścia minut. Kiedy odjeżdżamy, technicy pakują sprzęt. Psy nadal siedzą w klatkach. Odpoczywają. Arch Swanger prawdopodobnie obserwuje to wszystko z daleka i zaśmiewa się do rozpuku. Jedziemy na południe i dwadzieścia minut później Reardon dzwoni znowu. – Znasz zajazd dla ciężarówek przy Four Corners? – pyta. – Chyba tak. – Zaparkuj przy dystrybutorze, ale nie tankuj. Wejdź do środka. Restauracja jest po prawej, na drugim końcu, z daleka od baru jest rząd boksów. Twój dzieciak będzie jadł lody w jednym z nich. – Rozumiem. – Mam ochotę powiedzieć coś równie głupiego jak „dzięki”, jakbym był komuś wdzięczny za to, że porwał mi dziecko, ale go nie skrzywdził i mi je oddał. Tak naprawdę jednak czuję ogromną ulgę, radość, wdzięczność, zniecierpliwienie i niedowierzanie, że cała ta sprawa znalazła swój szczęśliwy finał. W normalnym świecie takie rzeczy się nie dzieją. Minutę później mój telefon znowu wibruje. To Reardon. – Posłuchaj, Rudd, nic nie zyskasz, drążąc tę sprawę. Nie ma sensu zadawać pytań, biec z tym do gazet i występować przed kamerami. My zajmiemy się dziennikarzami i poinformujemy prasę, że heroicznie odbiłeś syna po tym, jak dostałeś anonimowy telefon. Śledztwo w sprawie porwania będzie się toczyć, ale nie przyniesie żadnych rezultatów. Rozumiemy się, Rudd? – Jak najbardziej. Zgadzam się na wszystko. – Sytuacja wygląda tak: ktoś porwał twojego dzieciaka, ale miał dość smarkacza, który zachowuje się jak jego ojciec, więc postanowił podrzucić go w zajeździe dla ciężarówek. Rozumiesz?
– Rozumiem. – Gryzę się w język, bo mam ochotę obrzucić go stekiem wyzwisk. Zajazd jest dobrze oświetlony, a na parkingu w równych rzędach stoją ciężarówki. Parkujemy przy dystrybutorach i pospiesznie wchodzę do środka. Partner zostaje w samochodzie i patrzy, czy nikt nas nie obserwuje. Jest pora śniadaniowa, w restauracji jest pełno ludzi. W powietrzu wisi zapach spalonego tłuszczu. Przy barze tłoczą się napakowani kierowcy, zajadający się naleśnikami i parówkami. Skręcam za róg i widzę boksy. Mijam jeden, drugi i trzeci. W czwartym siedzi Starcher Whitly, zupełnie sam, i uśmiecha się do mnie znad pucharka lodów czekoladowych. Całuję go w czubek głowy, mierzwię mu włosy i siadam naprzeciw. – Wszystko w porządku? – pytam. Wzrusza ramionami. – Chyba tak. – Ktoś cię skrzywdził? Kręci głową. Nie. – Powiedz, Starcher. Czy ktokolwiek zrobił ci jakąś krzywdę? – Nie. Byli bardzo mili. – Jacy oni? Z kim byłeś, odkąd w sobotę wyszedłeś z parku? – Z Nancy i Joem. Do stolika podchodzi kelnerka. Zamawiam kawę i jajecznicę. – Kto przyprowadził tu tego dzieciaka? – pytam ją. – Nie wiem. – Rozgląda się. – Chwilę temu była tu jakaś kobieta, powiedziała, że chłopiec ma ochotę na lody. Musiała wyjść albo coś. Chyba pan będzie musiał zapłacić. – Chętnie. Macie tu monitoring? Dziewczyna ruchem głowy wskazuje okna. – Tam, ale tu nie. Coś się stało? – Nie. Dzięki. – Kiedy odchodzi od stolika, pytam Starchera: – Kto cię tu przyprowadził? – Nancy. – Nabiera łyżeczką lodów i wkłada je do ust. – Posłuchaj, Starcher, chcę, żebyś na chwilę przestał jeść i opowiedział mi, co się wydarzyło, kiedy wszedłeś do toalety w parku. Bawiłeś się łódką, zachciało ci się siku i poszedłeś do toalety. A teraz opowiedz mi, co się stało. Powoli wbija łyżeczkę w gałkę lodów i tam ją zostawia. – Nagle złapał mnie jakiś wysoki pan. Myślałem, że to policjant, bo miał na sobie mundur. – Miał broń? – Chyba nie. Wepchnął mnie do furgonetki za toaletą. W samochodzie był jeszcze jeden pan i bardzo szybko odjechali. Powiedzieli, że zabierają mnie do
szpitala, bo coś się stało mojej babci. Mówili, że ty też tam będziesz. Jechaliśmy i jechaliśmy, aż w końcu wyjechaliśmy z miasta na wieś i tam zostawili mnie u Nancy i Joego. Tamci panowie pojechali, a Nancy powiedziała, że babci nic nie będzie i że niedługo po mnie przyjedziesz. – Dobrze. To było w sobotę rano. A co robiłeś w sobotę po południu i przez cały wczorajszy dzień? – Oglądaliśmy telewizję, jakieś stare filmy, i graliśmy w tryktraka. – W tryktraka? – Aha. Nancy zapytała, w jakie gry lubię grać, no to powiedziałem, że w tryktraka. Nie znali tej gry, więc Joe poszedł do sklepu i kupił taką tanią planszę. Nauczyłem ich grać i nawet ich ograłem. – Czyli byli dla ciebie mili? – Bardzo. Cały czas powtarzali, że jesteś w szpitalu u babci i nie możesz stamtąd wyjść. Do restauracji wchodzi Partner. Cieszy się na widok Starchera i głaszcze go po głowie. Proszę go, żeby znalazł kierownika lokalu i namierzył kamery monitoringu, żeby poinformował go, że FBI będzie chciało przejrzeć nagrania, i zajął się wszystkim. Kelnerka przynosi moje zamówienie i pytam Starchera, czy jest głodny. Nie jest. Przez ostatnie dwa dni zajadał się pizzą i lodami. Dostawał wszystko, na co tylko miał ochotę.
3 Ponieważ nigdy nie zostałem zaproszony do domu, w którym mieszka Starcher, zastanawiam się, czy nie powinienem go tam zawieźć. Nie mam jednak ochoty na całą tę szopkę i dramatyzm. Pół godziny drogi od miasta dzwonię w końcu do Judith z wiadomością, że jej syn jest cały i zdrowy. Syn siedzi mi na kolanach, kiedy jedziemy autostradą międzystanową. Jest zbyt oszołomiona, żeby się odezwać, więc daję do telefonu Starchera. – Cześć, mamo – mówi, a mnie wydaje się, że Judith jest w kompletnej rozsypce. Daję im kilka minut, po czym biorę telefon i tłumaczę jej, że ktoś do mnie zadzwonił i powiedział, żebym odebrał dzieciaka w zajeździe dla kierowców ciężarówek. Nie, nic mu nie jest… Może tylko zjadł za dużo słodyczy. Parking przed jej kancelarią jest wciąż pusty – dochodzi siódma trzydzieści – i czekamy na burzę, która już niedługo się rozpęta. Czarny jaguar wjeżdża na parking i z piskiem opon zatrzymuje się koło vana. Gdy wysiadamy, Judith biegnie w naszą stronę. Przypada do Starchera i zanosząc się płaczem, tuli go do siebie. Zaraz za nią z samochodu wysiadają jej rodzice i Ava. Wszyscy po kolei ściskają dzieciaka, płaczą. Nie mogę znieść tych ludzi, więc podchodzę do Starchera i mierzwię mu włosy. – Do zobaczenia, kolego. Obsypywany pocałunkami, nie odpowiada. Proszę Judith, żeby odeszła ze mną na bok, i kiedy zostajemy sami, mówię: – Możemy później spotkać się tu z FBI? Jest coś jeszcze. – Powiedz mi teraz – syczy. – Powiem ci, kiedy będę miał na to ochotę, a to znaczy, że zrobię to w obecności FBI. Rozumiemy się? Judith nienawidzi, kiedy nie ma kontroli nad sytuacją. Bierze głęboki oddech. – Jasne – cedzi przez zaciśnięte zęby. Odchodzę, nie zwracając uwagi na jej rodziców, i wsiadam do furgonetki. Kiedy odjeżdżamy, patrzę na Starchera i zastanawiam się, kiedy go zobaczę.
4 O dziewiątej rano jestem w sądzie na przesłuchaniu wstępnym. Dzięki uprzejmości policji wszyscy już wiedzą, że mój syn został odnaleziony i wrócił do rodziców. Sędzia wyraża zgodę na odroczenie posiedzenia i w pośpiechu opuszczam salę rozpraw. Mam garstkę kolegów po fachu, a kilku z nich chce zamienić ze mną słowo i mi pogratulować. Ja jednak nie jestem w nastroju. Fango zaskakuje mnie na korytarzu, tak jak zrobił to trzy tygodnie temu. Idę dalej i udaję, że go nie widzę. Dogania mnie jednak i mówi: – Słuchaj, Rudd, Link zaczyna się niecierpliwić. Powiedziałem mu o twoim dzieciaku i, tak przy okazji, wyraża szczerą troskę. – Przekaż Linkowi, żeby zajął się własnymi problemami – warczę, kiedy idziemy ramię w ramię. – Właśnie to robi i tak się składa, że jednym z jego problemów jesteś ty i pieniądze. – Szkoda. – Przyspieszam kroku. Ledwie za mną nadąża. Wysila umysł, żeby powiedzieć coś mądrego, popełnia jednak duży błąd, bo mówi: – Wiesz, twój dzieciak może jednak nie jest wcale taki bezpieczny. Słysząc to, odwracam się i wyprowadzam prawy prosty, który ląduje na jego brodzie. Niczego niepodejrzewający Fango dostrzega moją pięść, kiedy jest już za późno. Jego głowa odskakuje do tyłu, słyszę chrzęst kości i w pierwszej chwili myślę, że złamałem mu kark. Ale z jego karkiem wszystko jest w porządku. Nieraz już obrywał, czego dowodzą liczne blizny. Pada bezwładnie na marmurową podłogę i leży bez ruchu. Nieprzytomny. Idealny nokaut, którego już nigdy nie będę w stanie powtórzyć. Kusi mnie, żeby na dokładkę kilka razy kopnąć go w głowę, ale kątem oka widzę jakiś ruch. Drugi oprych idzie w moją stronę i sięga do kieszeni po broń. Ktoś krzyczy za moimi plecami. Drugi zbir pada na podłogę, kiedy Partner wali go w głowę pałką ze stali nierdzewnej, którą nosi w kieszeni płaszcza. Pałka została zaprojektowana specjalnie na takie okazje. Złożona ma piętnaście centymetrów, ale kiedy się ją błyskawicznie wyciągnie, osiąga długość czterdziestu pięciu centymetrów. Na końcu jest wyposażona w stalową gałkę. Bez trudu może rozłupać czaszkę i do tego
właśnie służy. Mówię Partnerowi, żeby mi ją dał i zniknął. Chwilę później przybiega strażnik i patrzy na dwóch nieprzytomnych oprychów. Wręczam mu legitymację adwokacką i mówię: – Sebastian Rudd, prawnik. Tych dwóch zbirów właśnie próbowało na mnie napaść. Zbiera się tłum. Pierwszy odzyskuje przytomność Fango. Mruczy coś, masuje szczękę i próbuje wstać, ale nie jest w stanie utrzymać się na nogach. W końcu z pomocą strażnika dźwiga się z podłogi, zatacza się i chce odejść. Policjant ze straży sądowej każe mu usiąść na ławce, podczas gdy ratownik zajmuje się jego kumplem. Kiedy ten dochodzi do siebie, ma na głowie ogromnego guza. Przez kilka minut okładają go lodem, po czym ląduje na ławce obok Fanga. Przez cały czas stoję obok i patrzę na nich wściekłym wzrokiem. Oni odpowiadają tym samym. Ratownik wręcza mi worek z lodem, żebym przyłożył go do prawej ręki. Ci dwaj nieraz dostali po gębach i nie zamierzają wnosić oskarżenia. To oznacza papierkową robotę i mnóstwo niewygodnych pytań ze strony policji, a oni pracują dla Linka Scanlona i nie odpowiadają na pytania. Wprost nie mogą się doczekać, kiedy stąd wyjdą i wrócą na ulicę, gdzie tacy jak oni ustalają zasady. Informuję policjanta, że również nie zamierzam wnosić oskarżenia. Odchodząc, nachylam się w stronę Fango i szepczę: – Powiedz Linkowi, że jeśli jeszcze raz usłyszę o nim albo o tobie, pójdę do FBI. Fango uśmiecha się szyderczo, jakby chciał napluć mi w twarz.
5 Są takie dni, które trzeba spędzić w towarzystwie FBI. Kilka minut po jedenastej wchodzę do holu kancelarii Judith. Recepcjonistka, która rozmawia ze stażystką, uśmiecha się. Obie posyłają mi promienne uśmiechy i spieszą z gratulacjami. Dopiero po chwili dociera do mnie, że traktują mnie jak bohatera. Prawniczka wygląda zza drzwi i również mi gratuluje. Atmosfera jest prawie radosna, a zresztą, czemu nie? Starcher został uratowany i bezpiecznie wrócił do domu, gdzie jego miejsce. Wszyscy byliśmy odrętwiali, zszokowani i przerażeni, baliśmy się, że ten koszmar zmieni się w tragedię. Tymczasem wszystko skończyło się szczęśliwie. Judith siedzi w dużej, dobrze wyposażonej sali konferencyjnej z dwoma agentami FBI: Beattym i Agnew. Chociaż prawą rękę mam opuchniętą i obolałą, ściskam im dłonie i udaję, że nic mi nie jest. Witam Judith skinieniem głowy, dziękuję za kawę i pytam, jak czuje się Starcher. Dobrze. Wszystko jest w porządku. Beatty tłumaczy, że Judith w sobotę wieczorem powiadomiła FBI, ale oficjalnie federalni nie włączyli się do śledztwa. Agnew, który przyjął zgłoszenie, notuje coś i kiwa głową; wszystko, co mówi Beatty, jest prawdą. FBI nie zajmuje się porwaniami, chyba że lokalna policja poprosi ich o pomoc albo istnieją dowody, że ofiara została wywieziona poza granice stanu. Papla przez chwilę, zadowolony z roli ważniaka, jaka mu przypadła. Nie przerywam mu. – A teraz… – Beatty patrząc na mnie. – Chciał się pan spotkać? – Tak – odpowiadam. – Wiem dokładnie, kto porwał Starchera i wiem, dlaczego to zrobił. Długopis w dłoni Agnew nieruchomieje i wszystko nagle zamiera. Judith unosi brwi. – Mów – ponagla mnie. Opowiadam im całą historię.
6 Mniej więcej w połowie mojej opowieści ogromna radość, jaką Judith czuła po odzyskaniu syna, ulatnia się. Kiedy staje się jasne, że porwanie miało związek z prowadzoną przeze mnie sprawą, mowa jej ciała zmienia się dramatycznie, a umysł zaczyna pracować na najwyższych obrotach. Teraz, w końcu, ma dowód na to, że stanowię zagrożenie dla Starchera. Prawdopodobnie jeszcze dziś złoży w sądzie odpowiednie papiery. Staram się na nią nie patrzeć, ale energia, którą emanuje, sprawia, że atmosfera w pomieszczeniu się zagęszcza. Kiedy kończę, Beatty wydaje się oszołomiony. Agnew zapisał całą stronę notatnika swoim niechlujnym pismem. – Cóż… – odzywa się Beatty – nic dziwnego, że policja nie chciała, żebyśmy się wtrącali. Agnew odchrząkuje, przyznając mu rację. – Jak możesz to udowodnić? – pyta Judith. – Nie mówiłem, że mogę to udowodnić. Znalezienie dowodu będzie trudne, jeśli nie niemożliwe. Na nagraniach z monitoringu może być Nancy, ale założę się, że jest w przebraniu. Wątpię, żeby Starcher był w stanie zidentyfikować człowieka, który wywiózł go z parku. Nie wiem. Macie jakieś propozycje? – To dość naciągane – mówi Judith. – Teoria, że policja mogłaby porwać dziecko. – Czyli mi nie wierzysz? Prawda jest taka, że Judith chce mi wierzyć. Chce, żeby moja opowieść okazała się prawdą, bo wtedy będzie mogła wykorzystać ją jako dowód przeciwko mnie, kiedy kolejny raz zawlecze mnie do sądu. Nie odpowiada na moje pytanie, więc patrzę na Beatty’ego i pytam: – Co teraz? – Jejku… Nie jestem pewien. Porozmawiamy z przełożonym i zobaczymy co dalej. – Dziś po południu mam spotkanie z oficerami śledczymi policji. Będą udawali zaniepokojonych, zadawali mnóstwo pytań, ale to do niczego nie doprowadzi. Do końca tygodnia dochodzenie zostanie umorzone, a oni będą się cieszyć z tego, że wszystko dobrze się skończyło. – Chce pan, żebyśmy rozpoczęli własne śledztwo? – pyta Beatty.
Patrzę na Judith. – Może najpierw powinniśmy o tym porozmawiać – proponuję. – Nie zamierzam odpuścić Kempowi. A ty? – Porozmawiajmy. Beatty i Agnew jak na sygnał wstają do wyjścia. Dziękujemy im i Judith odprowadza ich do drzwi. Kiedy wraca do sali konferencyjnej, siada naprzeciw mnie. – Nie wiem, co robić – mówi. – W tej chwili nie myślę jasno. – Judith, nie możemy dopuścić do tego, żeby policja robiła takie rzeczy. – Wiem, ale czy nie masz z nimi wystarczająco dużo kłopotów? Jeśli Kemp jest na tyle zdesperowany, żeby porwać dziecko, może zrobić wszystko. Teraz rozumiesz, dlaczego się denerwuję, kiedy Starcher jest z tobą? Tu akurat ją rozumiem. – Myślisz, że Swanger zabił tę dziewczynę? – pyta. – Tak, i prawdopodobnie zabił też inne. – Świetnie. Kolejny szaleniec, który szuka na ciebie haka. Twoje życie to chaos, Sebastianie, i w końcu przydarzy ci się coś złego. Mam tylko nadzieję, że nie odbije się to na moim dziecku. Dziś mieliśmy szczęście, ale jutro możemy go nie mieć. Ktoś puka do drzwi i Judith mówi: „Proszę”. Recepcjonistka informuje ją, że na zewnątrz czekają dziennikarz i kamerzysta. Kolejnych dwóch dzwoniło do biura. – Pozbądź się ich – prosi moja była żona i piorunuje mnie wzrokiem. Wygląda na to, że narobiłem niezłego bałaganu. W końcu ustalamy, że na kilka godzin wstrzymamy się z decyzją. Ja odwołam spotkanie na policji, ich śledztwo to i tak jedna wielka ściema. Wychodząc, mówię jej, że jest mi przykro, ale Judith nie ma ochoty słuchać moich przeprosin. Wymykam się tylnym wejściem.
7 Reporterzy szukają mnie, ale mam dość tej historii. Inni też chcieliby mnie dorwać: Link i jego chłopcy; Roy Kemp, po tym jak dowiedział się, że rozmawiałem z FBI; może nawet Arch Swanger, który zadzwoni lada chwila i zapyta, dlaczego wyśpiewałem wszystko gliniarzom. Partner zawozi mnie do Ken’s Kars, skąd wyjeżdżam zdezelowaną mazdą z przebiegiem trzysta dwadzieścia dwa tysiące kilometrów. Żaden prawnik, bez względu na to, jak bardzo byłby spłukany, nie wsiadłby do takiego gruchota. Znam jednego, który będąc na skraju bankructwa, wziął w leasing maserati. Resztę dnia spędzam w mieszkaniu, ukrywając się i pracując nad dwiema sprawami. Około siedemnastej dzwonię do Judith, żeby zapytać, jak się czuje Starcher. Odpowiada, że dobrze i że dziennikarze sobie poszli. Sprawdzam lokalne wiadomości – „dramatyczna akcja ratownicza” jest tematem dnia. Wykorzystali stare zdjęcia, na których wchodzę do komendy, i opisali to tak, jakbym ryzykował życie, żeby uratować syna. Idioci, połknęli przynętę, którą rzuciła im policja. To też się musi skończyć. Ponieważ w ciągu ostatnich trzech dni przespałem ledwie sześć godzin, w końcu padam na kanapę i śpię jak zabity. Po dwudziestej drugiej dzwoni komórka. Sprawdzam numer na wyświetlaczu i podnoszę telefon do ucha. To Naomi Tarrant, nauczycielka Starchera, urocza, młoda istota, o której fantazjuję od miesięcy. Pięć razy zapraszałem ją na kolację i pięć razy mi odmawiała. Ale z czasem jej odmowy były coraz mniej przekonujące. Nie mam ani talentu, ani cierpliwości do tradycyjnych zalotów – śledzenie kogoś, przypadkowe spotkania, randki w ciemno, głupie prezenty, niezręczne rozmowy telefoniczne, porady przyjaciół, bezustanne rozmowy w internecie. Nie mam też odwagi zalogować się na portalu randkowym i kłamać na swój temat obcym kobietom. Poza tym obawiam się, że po tym, co wydarzyło się między mną a Judith, wypaliłem się i zrobiłem przesadnie ostrożny. Jak jeden człowiek może mieć w sobie tyle podłości? Naomi chce porozmawiać o Starcherze, więc rozmawiamy. Zapewniam ją, że absolutnie nic mu się nie stało. Mój syn chyba nigdy nie zrozumie, co tak naprawdę się wydarzyło, i wątpię, by ktokolwiek chciał mu to uświadomić. Przez czterdzieści pięć godzin opiekowali się nim ludzie, których uważał za swoich kumpli. Jutro wróci do szkoły i nie będzie potrzebował specjalnego traktowania. Jestem pewien, że jego matka pojawi się z długą listą żądań, ale ona taka już jest.
– Co za suka! – Czujność Naomi po raz pierwszy się osłabia. Jestem zaskoczony, ale podoba mi się taka postawa. Przez kilka minut bezlitośnie obgadujemy Judith i Avę, która – jak oboje przyznajemy – ma ptasi móżdżek, i muszę przyznać, że od lat nie bawiłem się tak dobrze. – Wyskoczmy na kolację – proponuje ni stąd, ni zowąd Naomi. Ach, cudownie jest być bohaterem! Pławić się w sławie. Dziennikarze twierdzą, że ryzykowałem życie, żeby ocalić syna, a kobiety rzucają mi się na szyję. Ustalamy kilka zasad. Randka musi pozostać tajemnicą. Szkoła nie zakazuje kategorycznie niezamężnym nauczycielkom spotykać się z nieżonatymi ojcami uczniów, ale z pewnością nie jest to mile widziane. Zresztą, po co prosić się o kłopoty? Gdyby Judith się dowiedziała, złożyłaby skargę, wytoczyła Naomi proces albo wymyśliła coś jeszcze gorszego. Nazajutrz wieczorem spotykamy się w taniej teksasko-meksykańskiej restauracji. To wybór Naomi, nie mój. Ponieważ nikt tu nie mówi po angielsku, nikt nie będzie nas podsłuchiwał. Zresztą mam to gdzieś. Naomi ma trzydzieści trzy lata i dochodzi do siebie po rozwodzie. Nie ma dzieci ani dużego bagażu doświadczeń. Na początek opowiada mi, jak minął Starcherowi dzień w szkole. Tak jak się tego spodziewałem, Judith przywiozła go wcześniej i, jak zwykle, miała swoje uwagi i instrukcje. Wszystko poszło gładko; nikt nie wspominał o tym, co go spotkało. Naomi i jej asystentka miały chłopca na oku i z tego, co wiedzą, żaden z jego kolegów nie poruszał tematu porwania. Starcher przeżył dzień w szkole jak gdyby nigdy nic. Judith odebrała go po lekcjach i wypytywała Naomi o różne rzeczy, ale to akurat nic dziwnego. – Jak długo byliście małżeństwem? – pyta. – Według dokumentów niecałe dwa lata, ale mieszkaliśmy razem tylko przez pierwszych pięć miesięcy. To było nie do zniesienia. Próbowałem wytrzymać, kiedy urodził się Starcher, ale dowiedziałem się, że Judith już od jakiegoś czasu spotyka się ze swoją byłą dziewczyną. Kiedy się urodził, uciekłem od niej i od tego czasu toczymy między sobą bezustanną walkę. Ślub okazał się koszmarną pomyłką, ale Judith była w ciąży. – Chyba nigdy nie widziałam jej uśmiechniętej. – Raz w miesiącu może jej się zdarzy. Na stole pojawiają się margarity w wysokich szklankach z solą na brzegach. Przez chwilę rozmawiamy o małżeństwie Naomi i przechodzimy do przyjemniejszych tematów. Często chodzi na randki; wielu facetów próbuje się z nią umówić, i wcale się im nie dziwię. Jej łagodne, piękne, brązowe oczy mają w sobie coś uwodzicielskiego i hipnotyzującego. To oczy, w które można wpatrywać się godzinami i zastanawiać się, czy są prawdziwe. Ja rzadko umawiam się na randki. Nie mam czasu, dużo pracuję i takie tam. Typowe wymówki. Naomi wydaje się zafascynowana moją pracą, trudnymi
sprawami, złą sławą, zbirami, których reprezentuję. Zamawiamy enchiladas, a ja paplam jak najęty. Dopiero po chwili dociera do mnie, że Naomi postępuje zgodnie z najważniejszą zasadą dobrych rozmówców i pozwala drugiej osobie mówić. Od tej chwili to ja wypytuję ją o rodzinę, college i życie zawodowe. Zamawiam sobie drugą margaritę – Naomi jest w połowie pierwszej – i wymieniamy się opowieściami z naszej przeszłości. Prawie nie zauważa, gdy na stole pojawia się półmisek z enchiladas. Sądząc po jej figurze, je tyle, co ptaszek. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz uprawiałem seks, i im dłużej rozmawiamy, tym więcej o tym myślę. Zanim kończę enchiladas i margaritę, powstrzymuję się, żeby się na nią nie rzucić. Ale Naomi Tarrant nie działa pod wpływem impulsu. Trochę to potrwa. Jest wtorek, więc pytam ją, co robi w środę. Nie da rady. – Wiesz, czego bym naprawdę chciała? – pyta. Czego? Zrobię dla ciebie wszystko. – Może zabrzmi to dziwnie, ale naprawdę interesują mnie mieszane sztuki walki. – Walki w klatkach? Chcesz pójść na walki w klatkach? – Jestem zdumiony. – To bezpieczne? – pyta i wspomina incydent z zamieszkami, po którym Judith znowu mnie pozwała i Naomi dostała wezwanie do sądu. – Jeśli nie ma bijatyki, jest tam całkiem bezpiecznie. Możemy iść. – Prawda jest taka, że przynajmniej połowa facetów, którzy tam przychodzą, domaga się krwi i kobiet. Umawiamy się na najbliższy piątek. Jestem podekscytowany, bo mam na oku zawodnika, którego chciałbym ocenić. Skontaktował się ze mną jego menedżer, potrzebuje wsparcia finansowego.
8 Jak można się było spodziewać, Doug Renfro wciąż nie doszedł do siebie po tym, jak jego żona została zamordowana podczas nieudanej akcji SWAT-u. Proces cywilny rusza za dwa miesiące, ale Doug wcale na niego nie czeka. Ma dość chodzenia po sądach i nie jest gotowy na kolejny proces. Spotykam się z nim na lunchu w pustym barze i jestem zdumiony jego niezdrowym wyglądem. Stracił na wadze, twarz ma bladą i wymizerowaną, a oczy wyrażają ból i zakłopotanie przygnębionego samotnego mężczyzny. W zamyśleniu skubie frytkę. – Wystawiłem dom na sprzedaż – mówi. – Nie mogę tam zostać, zbyt dużo wspomnień łączy się z tym miejscem. Czuję ją, jak śpi przy mnie w łóżku. Słyszę, jak śmieje się, kiedy rozmawia przez telefon. Wyczuwam zapach jej mleczka do ciała. Jest wszędzie, Sebastianie, i nie chce odejść. A najgorsze jest to, że nie mogę przestać myśleć o tych ostatnich kilku sekundach, huku wystrzałów, krzykach i krwi. O wszystko obwiniam siebie. Często o północy wychodzę z domu, szukam taniego motelu, płacę sześćdziesiąt dolców za pokój i do rana leżę na łóżku i gapię się w sufit. – Przykro mi, Doug. To z całą pewnością nie była twoja wina. – Wiem, ale nie myślę racjonalnie. Poza tym nienawidzę tego przeklętego miasta. Za każdym razem, gdy widzę gliniarza, strażaka, a nawet śmieciarza, przeklinam to miejsce i głupców, którzy nim rządzą. Czuję, że nie mogę dłużej płacić tym władzom podatków. Dlatego się stąd wynoszę. – A co z twoją rodziną? – Będę mógł się z nimi spotykać, kiedy tylko będę chciał. Oni mają swoje życie. Tym razem muszę zająć się sobą, a to znaczy, że powinienem rozpocząć zupełnie nowe życie w zupełnie nowym miejscu. – Dokąd się wybierasz? – Codziennie inne pomysły przychodzą mi do głowy, ale wygląda na to, że do Nowej Zelandii. Byle dalej stąd. Prawdopodobnie zrzeknę się obywatelstwa, żebym nie musiał płacić podatków. Jestem zgorzkniałym starcem, Sebastianie, i muszę się stąd wyrwać. – A proces cywilny? – Nie zamierzam się procesować. Chcę zakończyć to wszystko najszybciej, jak się da. Do diabła, będzie ich to kosztować milion. Zapłacą mi, prawda?
– Pewnie tak. Nie rozmawiałem o ugodzie, ale na pewno będą chcieli uniknąć procesu. – Jest jakaś szansa, żebym dostał więcej niż milion? – Może. Powoli upija łyk herbaty i patrzy na mnie. – Jaka? – Mam kilka haków na policję. Naprawdę paskudnych rzeczy. Myślę o tym, żeby wyłudzić od nich trochę grosza. – Brzmi nieźle. – Uśmiecha się pierwszy i ostatni raz. – Możesz przyspieszyć sprawy? Chciałbym jak najszybciej się stąd wynieść. Mam dość tego miejsca. – Zobaczę, co da się zrobić.
9 Kiedy telefon dzwoni po północy, wiem, że nie wróży to nic dobrego, i najchętniej bym nie odbierał. Dwie minuty później odbieram jednak, żeby sprawdzić, czego chce ode mnie Partner. – Cześć, szefie – mówi słabym głosem. – Próbowali mnie zabić. – Nic ci nie jest? – Niezupełnie. Mam trochę poparzeń, ale wyjdę z tego. Jestem w szpitalu katolickim. Musimy pogadać. Wkładam glocka dziewiętnastkę do kabury pod lewą pachą, zakładam grubą kurtkę i brązową fedorę i zbiegam po schodach do stojącej na parkingu zdezelowanej mazdy. Dziesięć minut później wchodzę na oddział urazowy i witam się z Jukiem Sadlerem, jednym z najbardziej podejrzanych prawników w mieście. Juke krąży po oddziałach urazowych, szukając potencjalnych klientów. Niczym sęp wałęsa się po korytarzach i wygląda zrozpaczonych krewnych, zbyt spanikowanych, żeby jasno myśleć. Słynie z tego, że jada lunche i kolacje w szpitalnych stołówkach i wręcza pacjentom wizytówki. W ubiegłym roku wdał się w bójkę z kierowcą lawety, który awanturował się z rodziną ofiary wypadku. Obaj zostali aresztowani, ale do gazet trafiło tylko zdjęcie Juke’a. Izba adwokacka od lat szuka na niego haka, ale Sadler jest zbyt sprytny. – Twój człowiek jest tam – mówi, wskazując ręką, jak jeden ze szpitalnych wolontariuszy w różowych kamizelkach. Kiedyś nawet złapano go w takiej kamizelce, kiedy udawał pracownika witającego odwiedzających. Innym razem został przyłapany, gdy chodził po szpitalu w koloratce i czarnej marynarce, udając księdza. Juke to cholerna gnida, ale go podziwiam. Zapuszcza się w najciemniejsze, najbardziej mętne zakątki prawa i dlatego mamy ze sobą wiele wspólnego. Partner ma na sobie szpitalną koszulę, siedzi na noszach, a prawe ramię ma przykryte gazą. Patrzę na niego i pytam: – Co się stało? Wychodził z całodobowej restauracji oferującej dania na wynos, z przekąską dla siebie i mamy. Wsiadł do vana, wrzucił wsteczny i całe to cholerstwo eksplodowało. Bomba, prawdopodobnie jakaś odmiana bomby benzynowej, została umieszczona w zbiorniku paliwa i zdetonowana przez kogoś siedzącego w pobliskim samochodzie. Partner zdołał wygramolić się z furgonetki i ostatnie, co
pamięta, to jak gasił o chodnik płonącą kurtkę. Odczołgał się i patrzył, jak van zamienia się w kulę ognia. Niebawem na miejscu pojawili się gliniarze i strażacy, zrobiło się zamieszanie. Nie mógł znaleźć komórki. Jeden z ratowników rozciął nadpaloną kurtkę i załadowali go do karetki. Kiedy przewozili go do szpitala, ktoś dał mu jego telefon. – Przykro mi, szefie – rzuca. – To nie twoja wina. Zresztą dobrze wiesz, że van był ubezpieczony na duże pieniądze. Kupimy nowego. – Myślałem o tym – mówi, krzywiąc się. – Poważnie? – Tak, szefie. Może kupimy coś, co nie będzie tak bardzo rzucało się w oczy, coś trudniejszego do wytropienia. Wiesz, co mam na myśli? Kiedyś jechałem drogą ekspresową i minęła mnie furgonetka dostawcy kwiatów. Standardowa, biała, mniej więcej tak duża jak ta nasza, i pomyślałem sobie: To jest to! Nikt nie zwróci uwagi na białego vana z nazwą firmy i numerem telefonu wymalowanymi po bokach. I taka jest prawda. Musimy zniknąć w tłumie, a nie się wyróżniać. – I niby co namalujemy na naszej nowej furgonetce? – Nie wiem, coś fikcyjnego. Przesyłki Pete’a. Kwiaty od Freda. Prace budowlane Mike’a. To bez znaczenia, po prostu coś, co pozwoli nam zniknąć. – Nie jestem pewien, czy moim klientom spodoba się zwykły biały van z reklamą fikcyjnych usług. To bardzo wymagający ludzie. Partner się śmieje. Ostatnim klientem, który wszedł do mojego biura na kółkach, był Arch Swanger, prawdopodobnie seryjny morderca. Podchodzi młody lekarz i bez słowa staje między nami. Oglądając opatrunek, pyta Partnera, jak się czuje. – Chcę wrócić do domu – rzuca Partner. – Nie zostanę tu na noc. Lekarz nie ma nic przeciwko. Daje mu bandaże, próbki leków przeciwbólowych i znika. Pielęgniarka zajmie się wypisem. Partner wkłada nietknięte spodnie, skarpety i buty i wychodzi owinięty tanim kocem. Po opuszczeniu szpitala jedziemy do restauracji. Dochodzi druga, ale radiowozy nadal są na miejscu. Wokół vana rozciągnięto żółtą taśmę policyjną. Z samochodu nie zostało prawie nic – kopcąca się, poczerniała rama. – Zostań tu – zwracam się do Partnera i wysiadam z mazdy. Kiedy zatrzymuję się przy żółtej taśmie, podchodzi do mnie gliniarz. – Proszę się nie zbliżać – mówi. – To miejsce zbrodni. – Co się stało? – pytam. – Nie mogę udzielać żadnych informacji. Prowadzimy śledztwo. Proszę się cofnąć. – Przecież niczego nie dotykam.
– Powiedziałem, żeby się pan cofnął. Wyjmuję z kieszeni koszuli wizytówkę i wręczam ją gliniarzowi. – Jestem właścicielem samochodu. To była bomba benzynowa w zbiorniku paliwa. Usiłowanie zabójstwa. Proszę powiedzieć detektywom, żeby zadzwonili do mnie później. Policjant patrzy na wizytówkę i nie bardzo wie, co powiedzieć. Ja tymczasem wracam do samochodu i przez chwilę siedzimy w milczeniu. – Masz ochotę na kurczaka? – pytam w końcu Partnera. – Nie. Chyba straciłem apetyt. – Napiłbym się kawy. A ty? – Pewnie. Wysiadam z samochodu i wchodzę do restauracji. Lokal świeci pustkami i aż chce się zapytać, dlaczego miejsca takie jak to są otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Nie zamierzam się jednak nad tym zastanawiać. Przy kasie kręci się czarnoskóra dziewczyna z kolczykami w nosie. – Dwie kawy proszę – mówię. – Bez śmietanki. Jest wyraźnie wkurzona, ale zaczyna się krzątać. – Dwa pięćdziesiąt. – Sięga po dzbanek, który prawdopodobnie stoi tak od kilku godzin. – Jestem właścicielem tamtego vana – informuję ją, kiedy stawia przede mną dwa kubki. – Hm… Wygląda na to, że będzie pan potrzebował nowego – rzuca ze złośliwym uśmieszkiem. Mądrala. – Na to wygląda. Widziała pani, jak wybuchł? – Nie, nie widziałam, ale słyszałam. – Idę o zakład, że pani albo jeden z pani kolegów wybiegliście na zewnątrz i nagraliście wszystko na komórkę. Kiwa głową z zadowoleniem. Tak. – Przekazała pani nagranie policji? Szeroki uśmiech. – Nie mam zamiaru pomagać gliniarzom. – Dam pani sto dolców, jeśli prześle pani nagranie na moją skrzynkę emailową i przysięgam, że nikomu nie powiem. Wyciąga telefon z kieszeni dżinsów i rzuca: – Dawaj pan adres i gotówkę. Dobijamy targu. – Macie tu monitoring? – pytam, wychodząc. – Nie. Gliny też o to pytały. Właściciel tej speluny to sknera. W samochodzie Partner i ja oglądamy na telefonie nagranie: widać jedynie kulę ognia, o której mówił wcześniej. Co najmniej dwie jednostki straży pożarnej
przyjęły zgłoszenie i trochę to trwało, zanim ugaszono pożar. Czternastominutowe nagranie nie wnosi niczego nowego. – Dobra, kto to zrobił? – pyta Partner, kiedy ekran robi się czarny. – Jestem pewny, że to robota Linka. W poniedziałek spuściliśmy łomot dwóm jego oprychom. Wet za wet. Wszystkie chwyty dozwolone. – Myślisz, że Link jest w kraju? – Wątpię. To byłoby zbyt ryzykowne. Ale założę się, że jest niedaleko, w Meksyku albo na Karaibach, gdzieś, gdzie nie możemy go dopaść, ale skąd bez problemu może tu wpaść. Uruchamiam silnik i odjeżdżamy spod restauracji. Jestem zdumiony, jak gadatliwy zrobił się Partner. Świadomość tego, że ledwo uszedł z życiem, rozwiązała mu język. Widzę, że cierpi, ale nigdy się do tego nie przyzna. – Masz jakiś plan? – pyta. – Tak. Chcę, żebyś znalazł Miguela Zapate, brata Tadeo. Jestem pewien, że teraz, kiedy obiecująca kariera Tadeo legła w gruzach, Miguel zajmie się handlem prochami. Wytłumaczysz mu, że potrzebuję ochrony, że za darmo reprezentuję jego młodszego brata, absolutnie pro bono, bo kocham tego dzieciaka, a nie stać go na mnie, i że jakieś bandziory, które pracują dla Linka Scanlona, siedzą mi na karku. Fango to jeden z nich, chociaż nie poznałem jego prawdziwego imienia. – Nazywają go Tubby. Tubby Fango, ale naprawdę ma na imię Danny. – Imponujące. Kim jest ten drugi? Ten, którego walnąłeś pałką? – To Razor, Razor Robilio. Naprawdę ma na imię Arthur. – Tubby i Razor – powtarzam, kręcąc głową. – Jak się o tym dowiedziałeś? – Po poniedziałkowej awanturze postanowiłem trochę powęszyć. Nie było trudno. – Dobra robota. Przekaż imiona Miguelowi i powiedz mu, żeby skontaktował się z nimi i kazał im się odpieprzyć. Miguel i jego kumple szmuglują kokę, Link zajmował się tym trzydzieści lat temu. Raczej mało prawdopodobne, żeby Tubby i Razor znali Miguela, ale nigdy nic nie wiadomo. Ulica łączy dziwnych ludzi. Nie chcę, żeby komuś stała się krzywda… Miguel musi o tym wiedzieć, ma ich tylko postraszyć. Rozumiesz? – Jasne, szefie. Jedziemy przez slumsy. Ulice są puste i mroczne. Wiem jednak, że gdybym w tej chwili zatrzymał samochód i pokazał swoją białą gębę, natychmiast ściągnąłbym na siebie uwagę niemiłych typów. Już raz popełniłem ten błąd; na szczęście był wtedy ze mną Partner. Zatrzymuję się przy chodniku przed kamienicą, w której mieszka. – Matka pewnie na ciebie czeka. Partner kiwa głową. – Dzwoniłem do niej – mówi. – Powiedziałem, że to nic poważnego. Nic jej
nie będzie. – Chcesz, żebym z tobą poszedł? – Nie, szefie. Już prawie trzecia. Powinieneś się zdrzemnąć. – Dzwoń, gdybyś czegoś potrzebował. – Jasne, szefie. Jutro rozejrzymy się za nowym vanem? – Jeszcze nie. Najpierw muszę załatwić sprawę z glinami i firmą ubezpieczeniową. – Będę potrzebował samochodu. Mogę rozejrzeć się za czymś online? – Pewnie. I uważaj na siebie. – Jasne, szefie.
10 Ponieważ w tej chwili nie mogę znieść jej obecności, a i ona z całą pewnością woli na mnie nie patrzeć, Judith i ja rozmawiamy przez telefon. Zaczynamy w miarę kulturalnie od najnowszych wieści z życia naszego syna. Wszystko jest w porządku, Starcher nie ma żadnej traumy, tak jak nie ma ochoty rozmawiać o tym, co wydarzyło się w ubiegły weekend. Następnie przechodzimy do interesów. Judith postanowiła, że nie chce, by FBI wszczynało śledztwo w sprawie Roya Kempa i porwania. Ma swoje powody, rozumiem ją. Życie jest piękne. Starcherowi nic nie grozi. Jeśli Kemp i jego ludzie są na tyle zdesperowani, żeby porwać dzieciaka w zamian za informacje, to kto wie, do czego jeszcze są zdolni? Zostawmy ich w spokoju. Poza tym udowodnienie, że Kemp był w to zamieszany, wydaje się niemożliwe. Czy naprawdę mamy uwierzyć, że FBI wystąpi przeciwko wysokim rangą funkcjonariuszom organów ochrony porządku publicznego? Poza tym kalendarz terminów Judith jest napięty do granic możliwości. Nie chce, żeby coś ją rozpraszało. Po co dodatkowo komplikować sobie i tak stresujące życie? Judith jest twardą zawodniczką, która nie cofnie się przed niczym. I przebiegłym taktykiem unikającym niepotrzebnego ryzyka. Jeśli będziemy nalegać na wszczęcie śledztwa przeciwko Kempowi, nie wiemy, jak się to skończy. A skoro mamy do czynienia z twardzielem, który nie myśli racjonalnie, nietrudno zgadnąć, że będzie chciał się odegrać. Ku jej zaskoczeniu, nie wykłócam się. Zawieramy porozumienie, co w naszym przypadku jest rzeczą dość niezwykłą.
11 N asz burmistrz to wybrany na trzy lata koleś o imponującym imieniu i nazwisku L. Woodrow Sullivan III. Dla społeczeństwa i wyborców to po prostu Woody, uśmiechnięty, lubiący poklepywać po ramieniu, przyjazny facet, który w zamian za twój głos obieca ci wszystko. Prywatnie L. Woodrow Sullivan III jest zgryźliwym, zgorzkniałym kutafonem, który nadużywa alkoholu i ma dość swojej pracy. Nie może jednak odejść, bo nie ma dokąd pójść. W przyszłym roku zamierza ubiegać się o reelekcję i wygląda na to, że nie ma przyjaciół. Na chwilę obecną jego poparcie wynosi jakieś piętnaście procent, czyli jest na tyle niskie, by zmusić każdego dumnego polityka do odejścia w niełasce, ale Woody przezwyciężał nie takie trudności. Zrobiłby wszystko, byle tylko uniknąć spotkania, które nas czeka. Trzecim mężczyzną w pokoju jest obrońca reprezentujący miasto, Moss Korgan, z którym studiowałem. Już wtedy nie przepadaliśmy za sobą i od tamtej pory nic się nie zmieniło. Moss był redaktorem w periodyku prawnym i robił błyskotliwą karierę w kancelarii, która ostatecznie splajtowała, przez co musiał się imać innych, mniej prestiżowych, zleceń. Woody i Moss. Brzmi jak nazwa firmy produkującej sprzęt łowiecki. Spotykamy się w gabinecie burmistrza, eleganckim pomieszczeniu na najwyższym piętrze ratusza, z wysokimi oknami i widokiem na trzy strony świata. Sekretarka nalewa kawę ze srebrnego dzbanka, podczas gdy my zajmujemy miejsca przy niskim stoliku w kącie pokoju. Udaje nam się przebrnąć przez obowiązkowe pogaduszki, kiedy to uśmiechamy się i udajemy odprężonych. Podczas posiedzenia wstępnego w sprawie cywilnej Douga Renfro dałem do zrozumienia, że zamierzam wezwać ich obu na świadków. Wisi to nad nami niczym ciemna chmura burzowa, sprawiając, że fachowa uprzejmość jest prawie niemożliwa. – Spotkaliśmy się, żeby porozmawiać o ugodzie, tak? – pyta szorstko Woody. – Tak – odpowiadam i wyjmuję z teczki papiery. – Mam propozycję, ale jest ona dość długa. Mój klient, Doug Renfro, pragnie uporządkować wszystkie sprawy i przeżyć resztę życia w spokoju. – Słucham – rzuca Woody. – Dziękuję. Po pierwsze, ośmiu gliniarzy, którzy zabili Kitty Renfro, ma zostać zwolnionych. Od dnia zabójstwa przebywają na urlopie tymczasowym i… – Musi pan używać terminu „zabójstwo”? – przerywa mi Woody.
– Przecież ich nie skazano – dodaje Moss. – Nie jesteśmy w sali sądowej i jeśli mam ochotę używać terminu „zabójstwo”, będę to robił. Szczerze mówiąc, w języku angielskim nie ma lepszego słowa, żeby określić to, czego dopuścili się wasi chłopcy z brygady antyterrorystycznej. To było zabójstwo. Żenujące jest to, że te zbiry nie zostały zwolnione i wciąż pobierają pensje. Muszą odejść z policji. To po pierwsze. Po drugie, komendant również musi zostać zwolniony. To niekompetentny palant, który w ogóle nie powinien pracować w policji. Policja w naszym mieście to siedlisko korupcji i zepsucia. Facet jest idiotą, a jeśli mi pan nie wierzy, proszę zapytać swoich wyborców. Według ostatnich sondaży co najmniej osiemdziesiąt procent mieszkańców tego miasta domaga się jego zwolnienia. Posępnie kiwają głowami, ale nie potrafią spojrzeć mi w oczy. Wszystko, co powiedziałem, pochodzi z pierwszej strony „Chronicle”. Rada miasta uchwaliła wotum nieufności wobec komendanta. Ale burmistrz go nie zwolni. Powody są proste, a jednak skomplikowane. Jeśli ośmiu gliniarzy i ich szef zostaną zwolnieni przed procesem cywilnym, prawdopodobnie staną się świadkami zeznającymi na niekorzyść powołującej ich strony, w tym przypadku miasta. Ważne jest więc, żeby na czas procesu zwarli szyki. – Może ich pan zwolnić zaraz po zakończeniu procesu, tak? – ciągnę. – Muszę panu przypominać, że mówimy o zobowiązaniu wysokości miliona dolarów? – Nie, nie musi pan. Mam tego pełną świadomość. Zgodzimy się na milion, a pan natychmiast zwolni tych ośmiu gliniarzy i ich szefa. – Umowa stoi! – krzyczy Woody i wali dłonią w stół. – Umowa stoi! Czego jeszcze pan chce? Chociaż miasto zubożeje o marny milion, ci dwaj panicznie boją się kolejnego procesu. Podczas pierwszego bezwzględnie obnażyłem ohydne nadużywanie władzy przez naszą policję, o czym „Chronicle” rozpisywała się przez kolejny tydzień. Burmistrz, szef policji, obrońca reprezentujący miasto i członkowie rady miejskiej natrafili na przeszkody. Ostatnie, czego chcą, to kolejny głośny proces, w którym upokorzę władze miasta. – Tak naprawdę chcę dużo więcej, panie burmistrzu! – mówię. Obaj patrzą na mnie tępym wzrokiem. Powoli w ich oczach pojawia się strach. – Z pewnością pamięta pan, że w sobotę został porwany mój syn. Przerażająca sprawa, która, na szczęście, znalazła szczęśliwe zakończenie. Nie wie pan jednak, że mój syn został porwany przez policjantów z pańskiej komendy. Maska twardziela opada z twarzy Woody’ego, który robi się blady i przygaszony. Moss, były żołnierzy piechoty morskiej, zwykle szczyci się swoją nienaganną posturą, ale w tej chwili wyraźnie się garbi. Wypuszcza długo wstrzymywane powietrze, podczas gdy burmistrz nerwowo przygryza paznokieć.
Zerkają na siebie przerażeni. Z przesadnym dramatyzmem rzucam na stół dokument. Robię to tak, by żaden z nich nie mógł go dosięgnąć. – To podpisane przeze mnie dziesięciostronicowe oświadczenie złożone pod przysięgą, w którym zeznaję, że zastępca komendanta policji, Roy Kemp, zaplanował porwanie mojego syna po to, by zmusić mnie do wskazania miejsca, w którym rzekomo pogrzebano ciało jego córki. W przeciwieństwie do tego, co czytaliście i w co wierzycie, Arch Swanger nigdy nie był moim klientem, ale wyjawił mi, gdzie, podobno, znajdują się zwłoki. Kiedy odmówiłem wskazania go policji, mój syn został uprowadzony. Ustąpiłem więc, powiedziałem detektywowi Reardonowi wszystko, co wiedziałem, i w sobotę wieczorem rozpoczęto akcję poszukiwawczą. Niczego jednak nie znaleziono, ciała nie było we wskazanym miejscu. Dopiero wtedy Kemp uwolnił mojego syna. Teraz chce, żebym o wszystkim zapomniał, ale o tym nie ma mowy. Współpracuję z FBI. Myślicie, że macie problem ze sprawą Douga Renfro? Zaczekajcie, aż obywatele dowiedzą się, jak zepsuta i skorumpowana jest tutejsza policja. – Może pan to udowodnić? – pyta ze ściśniętym gardłem Moss. Stukam palcem w zeznanie. – Wszystko tu jest. Jest tu nawet materiał z monitoringu z zajazdu dla kierowców ciężarówek, gdzie znalazłem syna. Był w stanie zidentyfikować jednego z porywaczy, gliniarza. FBI jest już na tropie i bada wskazówki. Oczywiście, nie do końca jest to prawda, ale niby skąd mieliby o tym wiedzieć? Jak na każdej wojnie, prawda jest pierwszą ofiarą. Wyjmuję z teczki kolejny dokument i kładę go obok zeznania. – To wstępny plan procesu, który zamierzam wytoczyć miastu o porwanie mojego dziecka. Kemp, jak zapewne wiecie, przebywa na urlopie, ale nadal jest zatrudniony. Pozwę jego, policję i miasto za przestępstwo, które trafi na pierwsze strony gazet w całym kraju. – Chce pan, żeby Kemp został zwolniony? – pyta Moss. – Nie obchodzi mnie, co stanie się z Kempem. To porządny człowiek i dobry gliniarz. Jest również zdesperowanym ojcem, który przeszedł piekło. Mogę mu odpuścić. – Bardzo pan szlachetny – mruczy Woody. – Co to ma wspólnego z ugodą? – pyta Moss. – Wszystko. Schowam pozew do szuflady i zapomnę o nim, będę żył dalej, jak gdyby nigdy nic, i pilnował dzieciaka jak oka w głowie. Ale chcę dodatkowy milion dolców dla Douga Renfro. Burmistrz trze oczy kłykciami, a Moss garbi się jeszcze bardziej. Są przytłoczeni i przez długą minutę nie potrafią sklecić sensownego zdania. W końcu Woody rzuca żałośnie:
– Jasna cholera! – To wymuszenie – mówi Moss. – Z pewnością, ale wymuszenie jest kilka poziomów niżej. Na szczycie listy znajduje się zabójstwo, a tuż za nim porwanie. Dobrze wam radzę, lepiej ze mną nie zaczynać. Burmistrz się prostuje. – A niby skąd mamy wytrzasnąć kolejny milion dla pana Renfro, tak żeby nic nie wyciekło do prasy? – pyta. – Ależ, panie burmistrzu, przecież już pan to robił. Kilka razy przyłapali pana, wybuchło parę skandali, ale wie pan, jak to działa. – Nie zrobiłem nic złego. – Nie jestem dziennikarzem, więc proszę sobie darować. Roczny budżet miasta to sześćset milionów dolarów. Wiemy, że ma pan jakieś pieniądze na czarną godzinę, fundusze dyspozycyjne, fundusze łapówkowe i rezerwy na rozmaite okazje. Coś pan wymyśli. Najlepszym wyjściem będzie dogadać się z radą miasta na sesji zamkniętej, ustalić, że zawieracie ugodę z panem Renfro, i przelać pieniądze na jego zagraniczne konto. Woody śmieje się, ale nie dlatego, że jest mu wesoło. – Myśli pan, że członkowie rady miasta zachowają to w tajemnicy? – To pański problem, nie mój. Moim zadaniem jest zawarcie jak najkorzystniejszej ugody dla klienta. Dwa miliony to za mało, ale weźmiemy je. Moss zrywa się na równe nogi, wygląda na skołowanego. Podchodzi do okna i patrzy przed siebie niewidzącym wzrokiem. Przeciąga się i zaczyna krążyć po pokoju. Woody najwyraźniej zdaje sobie sprawę, że nic nie ugra, więc rzuca: – Dobra, Rudd, ile mamy czasu? – Niewiele. – Potrzebujemy czasu, żeby się temu przyjrzeć, Sebastianie – mówi Moss. – Przychodzisz tu, serwujesz nam takie rewelacje i oczekujesz, że uwierzymy we wszystko, co nam powiesz. Trochę to skomplikowane. – Owszem, ale przyglądanie się całej sprawie doprowadzi do przecieków. I co zrobicie? Wezwiecie Kempa i zapytacie go, czy porwał mojego syna? Chryste, ciekawe, co wam powie. Możecie miesiącami dociekać prawdy, a i tak nic wam to nie da. A ja nie zamierzam czekać. – Przesuwam oświadczenie i wnioski procesowe w kierunku Woody’ego. Wstaję i sięgam po aktówkę. – Oto moja propozycja. Dziś jest piątek. Macie weekend. Przyjdę w poniedziałek o dziesiątej, żeby dograć szczegóły. Jeśli się nie dogadacie, pójdę prosto do „Chronicle” i pokażę im te dokumenty. Wyobraźcie sobie tę historię i szum, jaki wywoła. Kablówka na okrągło będzie pokazywała to w wiadomościach. Woody znowu robi się blady. – W poniedziałek będę w Waszyngtonie – odzywa się bez przekonania.
– W takim razie odwołaj wizytę. Powiedz, że dopadła cię grypa. Do poniedziałku, panowie – mówię, otwierając drzwi.
12 N aomi nie jest zachwycona moją wynajętą mazdą. Kiedy jedziemy do centrum, w kierunku sali koncertowej, tłumaczę jej, co się stało z poprzednim samochodem. Jest zszokowana, że w tym mieście są źli ludzie, którzy podłożyli w moim vanie bombę, żeby zastraszyć mnie i zabić Partnera. Chce wiedzieć, jak szybko policja złapie tych oprychów i postawi ich przed sądem. Nie rozumie, kiedy tłumaczę jej, że (1) policja nie ma zamiaru ich łapać, bo jestem, kim jestem, a (2) nie może ich złapać, bo ci kolesie nie zostawiają po sobie żadnych śladów. Pyta, czy jest bezpieczna w moim towarzystwie. Kiedy mówię jej, że pod lewą pachą mam w kaburze broń, bierze głęboki oddech i wygląda przez okno. Zapewniam ją, że oboje jesteśmy bezpieczni. Siląc się na szczerość, opowiadam o tym, jak ktoś wrzucił do mojego biura bombę zapalającą. Nie, tej zagadki policja również nie rozwiązała. Przede wszystkim dlatego, że prawdopodobnie sami byli w nią zamieszani. Albo oni, albo handlarze narkotykami. – Nic dziwnego, że masz problemy z kobietami – zauważa, i ma rację. Większość z nich już na samym początku nabiera pewnych obaw i ucieka w ramiona mężczyzn, którzy są w stanie zagwarantować im większe bezpieczeństwo. Tymczasem w oku Naomi pojawia się błysk, jakby podobał jej się ten element ryzyka. W końcu walki w klatkach to był jej pomysł. Uruchomiłem kontakty i mamy miejsca w trzecim rzędzie od ringu. Kupuję dwa piwa i siadamy, żeby przyjrzeć się gęstniejącym tłumom. W przeciwieństwie do kina, teatru, opery czy nawet meczu koszykówki, ta publiczność przyjeżdża w bojowych nastrojach, część jest już nieźle wstawiona. Ludzi jest sporo, trzy, cztery tysiące, i zastanawiam się, jak szybko walki w klatkach zyskały popularność. Myślę też o Tadeo, utalentowanym dzieciaku, który zamiast być atrakcją dzisiejszego wieczoru, siedzi w więzieniu. Niebawem rozpocznie się jego proces, a on wciąż ma nadzieję, że dokonam cudu i wyprowadzę go z sądu jako wolnego człowieka. Szczegółowo opisuję Naomi noc, kiedy Tadeo zaatakował sędziego, a w hali wybuchły zamieszki. Starcher uważa, że było super, i najchętniej jeszcze by tu wrócił. Naomi uznaje to za zły pomysł. Trener rozpoznaje mnie i zatrzymuje się, żeby porozmawiać. Jego zawodnik to ważący sześćdziesiąt osiem kilogramów dzieciak, którego można będzie zobaczyć
w drugiej walce. Nie przegrał ani jednej z ostatnich sześciu starć. Rozmawiając ze mną, cały czas gapi się na Naomi. Wcale mu się nie dziwię: Naomi wygląda rewelacyjnie i ściąga na siebie męskie spojrzenia. Trener uważa, że dzieciak ma przyszłość, ale potrzebuje wsparcia. Ponieważ uchodzę za grubą rybę z mnóstwem gotówki – przynajmniej w tym środowisku – jestem człowiekiem, który może pomóc komuś zbudować karierę. Mówię mu, że porozmawiamy później. Chcę zobaczyć chłopaka w akcji i dopiero potem będziemy mogli pogadać. Pyta mnie o Tadeo i kręci ze smutkiem głową. Co za strata! W końcu światła przygasają, tłum robi się niespokojny. Do klatki wchodzą pierwsi dwaj zawodnicy i konferansjer dokonuje prezentacji. – Znasz ich? – pyta podekscytowana Naomi. – Tak, to zwykli awanturnicy, żadne z nich talenty. Uliczni wojownicy. Gdy dźwięk gongu rozpoczyna walkę, moja gorąca nauczycielka siedzi na skraju krzesła i zaczyna krzyczeć.
13 O północy jesteśmy w pizzerii, siedzimy w wąskim boksie bardzo blisko siebie. W ciągu wieczoru było trochę dotykania i trzymania się za ręce, wygląda na to, że między nami iskrzy. Mam tylko nadzieję, że to wzajemna fascynacja. Naomi skubie pizzę pepperoni, szczebiocząc o walce wieczoru, rozgrywce wagi ciężkiej, która zakończyła się spektakularnym duszeniem. Przegrany długo nie schodził z maty. W końcu wraca do porwania i chce wiedzieć, ile wiem. Tłumaczę jej, że sprawą zajmuje się FBI i nie mogę nic powiedzieć. Pyta, czy porywacze żądali okupu. Odpowiadam, że nie mogę ujawniać szczegółów. Podejrzewają kogoś? Nie wiem nic na ten temat. Co Starcher robił w zajeździe dla kierowców ciężarówek? Jadł lody. Chciałbym zdradzić jej szczegóły, ale za wcześnie na to. Może później, kiedy sprawa przycichnie. – Chyba trudno stworzyć jakiś związek, skoro masz przy sobie broń – mówi, kiedy odwożę ją do domu. – W porządku. Mogę ją zgubić. Ale zawsze będzie w pobliżu. – Nie jestem pewna, czy mi się to podoba. Reszta drogi upływa a w milczeniu. – Świetnie się bawiłam – przyznaje, kiedy podjeżdżamy pod jej blok. – Ja też. – Odprowadzam ją do drzwi mieszkania i pytam: – Kiedy znowu gdzieś wyskoczymy? – Jutro o dziewiętnastej – rzuca i cmoka mnie w policzek. – U mnie. Jest film, który chcę obejrzeć.
14 Partner przyjeżdża po mnie kolejnym wynajętym samochodem, vanem z logo U-Haul „$19.95 za dzień – bez limitu kilometrów”, wymalowanym po obu stronach zieloną i pomarańczową farbą. Patrzę na niego przez chwilę, po czym pakuję się do środka. – Fajny – mówię. – Tak myślałem, że ci się spodoba – odpowiada z uśmiechem. Ubrania zakrywają bandaże i rany. Partner jest zbyt twardy, by przyznać, że coś go boli. – Lepiej się do niego przyzwyczajmy – dodaję. – Firma ubezpieczeniowa się ociąga. Poza tym potrzebny będzie miesiąc, żeby urządzić się w nowym wozie. – Przebijamy się przez korki, dwóch facetów w furgonetce pełnej mebli. Partner zatrzymuje się przed ratuszem i parkuje w niedozwolonym miejscu. Kolorowa furgonetka z logo U-Haul jak nic ściągnie na siebie uwagę gliniarzy z drogówki. – Rozmawiałem z Miguelem – mówi Partner. – I jak poszło? – pytam z ręką na klamce. – W porządku. Wyjaśniłem mu, o co chodzi, powiedziałem, że jacyś twardziele chcą ci się dobrać do tyłka i potrzebujesz ochrony. Obiecał, że się tym zajmie. Uważa, że przynajmniej tyle mogą dla ciebie zrobić. Dałem mu do zrozumienia, że nikomu nie może stać się krzywda. Takie tam, przyjacielskie pozdrowienia dla Tubby’ego i Razora, żeby zrozumieli, o co chodzi. – I co myślisz? – Pewnie poskutkuje. Gang Linka, z wiadomych powodów, ostatnio cienko przędzie. Jego wpływy znacznie osłabły. Wątpię, żeby jego ludzie chcieli zadzierać z gangiem narkotykowym. – Zobaczymy. Za pół godziny będę z powrotem – rzucam, wychodząc z samochodu. Woody odwołał podróż do Waszyngtonu i razem z Mossem czeka w swoim biurze. Obaj wyglądają, jakby mieli za sobą kiepski weekend. Nie ściskamy sobie dłoni, nie wymieniamy uprzejmości, nawet nie proponuje mi kawy. Postanawiam rozładować napięcie. – No i jak chłopcy? – pytam. – Dogadaliśmy się? Tak czy nie? Chcę usłyszeć odpowiedź, a jeśli będzie inna niż ta, której oczekuję, opuszczę ten budynek i pójdę prosto do redakcji „Chronicle”. Verdoliak, wasz ulubiony dziennikarz, czeka przy biurku.
– Umowa stoi – bąka Woody i wbija wzrok w podłogę. Moss podsuwa mi pod nos dokument. – To poufna ugoda – mówi. – Towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaci pierwszy milion już teraz. Miasto dołoży kolejne pół miliona w tym roku budżetowym i drugie tyle w przyszłym. Mamy fundusz rezerwowy, który możemy zafałszować, ale musimy rozdzielić te dwie płatności na ten rok i przyszły. To wszystko, co możemy zrobić. – Zgoda. A kiedy zostaną wylani chłopcy ze SWAT-u i komendant? – Jutro rano – odpowiada Moss. – Ale tego nie ma w umowie. – W takim razie nie podpiszę tego, dopóki nie zostaną wylani. Po co czekać? Aż tak trudno pozbyć się tych facetów? Do diabła, całe miasto chce, żeby trafili na bruk. – My również – odzywa się burmistrz. – Proszę mi wierzyć, też chcemy się ich pozbyć. Niech pan nam zaufa w tej kwestii, Rudd. Na dźwięk słowa „zaufa” przewracam oczami. Biorę do rąk umowę i czytam ją powoli. Na imponującym biurku burmistrza dzwoni telefon, on jednak go ignoruje. Kiedy kończę czytać, rzucam dokument na stół i mówię: – Ani słowa o przeprosinach. Żona mojego klienta zostaje zastrzelona, on jest postrzelony, trafia do sądu, grozi mu więzienie, facet przechodzi prawdziwe piekło, a wam do głowy nie przyszło, żeby go przeprosić. Nici z umowy. – Cholera! – warczy Woody i zrywa się na równe nogi. Moss trze oczy, jakby lada chwila miał się rozpłakać. Mijają sekundy, minuta, i nikt się nie odzywa. W końcu rzucam burmistrzowi wściekłe spojrzenie i mówię: – Dlaczego nie może pan zebrać się na odwagę i postąpić, jak należy? Czemu nie zwoła pan konferencji prasowej, jak zawsze, gdy jest jakiś kryzys, i nie przeprosi pan rodziny pana Renfro? Nie ogłosi ugody w sprawie cywilnej? Nie wytłumaczy, że wnikliwe śledztwo wykazało, że brygada antyterrorystyczna zlekceważyła wszelkie procedury i cała ósemka zostaje niezwłocznie zwolniona. Podobnie jak ich szef. – Jeśli chodzi o moją pracę, nie potrzebuję pańskich rad – mówi żałośnie Woody. – Może jednak tak. – Mam ochotę wyjść z pokoju, ale nie chcę stracić pieniędzy. – Dobrze już, dobrze – bąka Moss. – Przeredagujemy pismo i skreślimy parę słów do rodziny. – Dziękuję. Wrócę jutro po konferencji prasowej.
15 Spotykam się z Dougiem Renfro na lunchu w barze kawowym nieopodal jego domu. Informuję go o ugodzie i widzę, że cieszy go myśl, że dostanie dwa miliony. Zgodnie z umową, moje honorarium to dwadzieścia pięć procent, ale w tym przypadku ograniczę się do dziesięciu. Jest zaskoczony i na początku chce się wykłócać. Najchętniej dałbym mu całą sumę, ale jest coś takiego jak koszty ogólne. Po tym, jak podzielę się z dwoma Harrymi, zostanie mi jakieś sto dwadzieścia tysięcy, czyli niedużo, zważywszy na czas, jaki poświęciłem sprawie, ale to i tak uczciwa zapłata. Kiedy Doug popija kawę, zaczynają mu drżeć ręce, a do oczu napływają łzy. Odstawia filiżankę i pociera grzbiet nosa. – Chcę tylko Kitty – mówi drżącym głosem. – Przykro mi, Doug – mówię. Co jeszcze mógłbym powiedzieć? – Dlaczego to zrobili? Dlaczego? To było bez sensu. Co ich podkusiło, żeby wyważyć drzwi i strzelać jak idioci? Nie byli nawet we właściwym domu. Dlaczego, Sebastianie? Mogę jedynie kręcić głową. – Wynoszę się stąd. Mówię ci. Byle dalej od tego miejsca. Nienawidzę tego miasta i pajaców, którzy nim rządzą. I powiem ci, że teraz, kiedy ci gliniarze stracili pracę, są wkurzeni i szukają kłopotów, wcale nie czuję się bezpieczny. Ty też nie powinieneś, wiesz o tym? – Wiem, Doug. Uwierz mi, cały czas o tym myślę. Ale przecież już wcześniej miałem z nimi na pieńku. Nie należę do ich ulubieńców. – Jesteś cholernie dobrym prawnikiem, Sebastianie. Z początku miałem wątpliwości. Wtedy, w szpitalu, byłeś taki stanowczy. Myślałem sobie: „Kim jest ten facet?”. Inni prawnicy proponowali mi, że poprowadzą tę sprawę. Po szpitalu kręciło się mnóstwo pajaców, ale ich przepędziłem. I dobrze. Świetnie się spisałeś. Doskonale. – Dobrze już, dobrze. Dzięki, Doug, ale dość już tych pochwał. – Piętnaście procent, dobrze? Chcę, żebyś wziął piętnaście procent. Proszę. – Skoro nalegasz. – Tak. Sprzedałem wczoraj dom, z niezłym zyskiem. Za dwa tygodnie sfinalizujemy transakcję. Chyba pojadę do Hiszpanii. – W ubiegłym tygodniu mówiłeś o Nowej Zelandii.
– Świat jest wielki. Mogę jechać dokądkolwiek i przez najbliższy rok mieszkać w pociągach. Zobaczyć, co się da. Żałuję tylko, że nie będzie ze mną Kitty. Uwielbiała podróże. – Niedługo powinniśmy dostać pieniądze. Spotkamy się za kilka dni i wtedy się podzielimy.
16 Oglądam w swoim mieszkaniu konferencję prasową. W pewnym momencie w ciągu ostatnich kilku godzin burmistrz Woody zdecydował, że płaszcząc się, zdobędzie więcej głosów, niż grając na zwłokę. Stoi na mównicy i pierwszy raz nie ma nikogo za jego plecami. Nikogo. Jest zupełnie sam. Żaden radny nie produkuje się przed kamerami, Woody’emu nie towarzyszą mundurowi, żaden prawnik nie stoi u jego boku i nie marszczy brwi, jakby cierpiał na atak hemoroidów. Burmistrz tłumaczy grupce reporterów, że miasto zawarło ugodę z rodziną pana Renfro. Nie będzie sprawy cywilnej, koszmar dobiegł końca. Naturalnie warunki ugody są poufne. Pragnie szczerze przeprosić rodzinę za to, co się stało. Nie ma wątpliwości, że popełniono błędy (on osobiście nie popełnił żadnego), dlatego uznał, że należy podjąć zdecydowane działania i zakończyć tę tragedię. Komendant policji zostaje zwolniony w trybie natychmiastowym. To on odpowiada za działania swoich ludzi. Ośmiu członków brygady antyterrorystycznej również zostaje zwolnionych. Ich działania nie będą tolerowane. Procedury zostaną dogłębnie przeanalizowane. I tak dalej. Na koniec jeszcze raz przeprasza rodzinę i tym razem wygląda, jakby lada chwila miał się rozpłakać. Niezłe aktorstwo, muszę przyznać, może nawet zdobędzie dzięki temu kilka dodatkowych głosów. Ale każdy głupi potrafi czytać statystyki. Niezłe posunięcie, Woody. A teraz, jakby moje życie nie było dość skomplikowane, ośmiu gliniarzy właśnie straciło pracę i przeklinając mnie, szuka sposobu, żeby się zemścić. Niedługo potem Doug dostaje pieniądze i daje mi moją część. Ostatni raz widzę go, jak wsiada do taksówki i jedzie na lotnisko. Twierdzi, że wciąż nie wie, dokąd się uda, ale zdecyduje na miejscu. Żartuje, że w najgorszym wypadku rzuci lotką w tablicę odlotów. Słucham go i czuję ukłucie zazdrości.
17 T adeo upiera się, żebym odwiedzał go w areszcie przynajmniej raz w tygodniu, a ja nie mam nic przeciwko temu. Zwykle rozmawiamy o nadchodzącym procesie, rzadziej o tym, jak przetrwać w areszcie. Nie ma tu siłowni ani miejsca, gdzie mógłby ćwiczyć – te będzie miał w więzieniu, ale o tym nie rozmawiamy – i jest sfrustrowany, bo próbuje zachować formę. Codziennie robi tysiące brzuszków i, na moje oko, wygląda naprawdę dobrze. Jedzenie tu jest okropne. Tadeo skarży się, że traci na wadze, co oczywiście prowadzi do rozmów o wadze, w której będzie mógł walczyć, kiedy w końcu wyjdzie na wolność. Im dłużej siedzi w areszcie i im więcej wysłuchuje darmowych porad współwięźniów, tym bardziej się łudzi. Jest przekonany, że uda mu się oczarować przysięgłych, że zrzuci wszystko na chwilowy brak poczytalności i jak gdyby nigdy nic wyjdzie na wolność. Kolejny raz tłumaczę mu, że trudno będzie wygrać, bo sędziowie przysięgli widzieli nagranie co najmniej pięć razy. Zaczął też wątpić w moją wiarę w niego i już dwukrotnie napomknął o zatrudnieniu innego adwokata. Tak się nie stanie, bo komuś innemu musiałby zapłacić pokaźną sumę, ale i tak mnie to irytuje. Zaczyna się zachowywać jak inni oskarżeni, zwłaszcza ci z ulicy. Nie ufa systemowi, w tym również mnie, bo jestem biały i reprezentuję struktury władzy. Jest przekonany o swojej niewinności i uważa, że trafił tu przez pomyłkę. Wie, że jeśli dostanie szansę, przekona ławę przysięgłych. Ja, jako jego adwokat, muszę tylko zrobić kilka sztuczek w sali sądowej, tak jak robią to prawnicy w serialach, i będzie wolnym człowiekiem. Nie kłócę się z nim, staram się jednak, żeby zaczął myśleć realistycznie. Pół godziny później żegnam się z nim i z ulgą kończę spotkanie. Wychodzę z aresztu, kiedy ni stąd, ni zowąd pojawia się detektyw Reardon i omal na mnie nie wpada. – Proszę, proszę, Rudd! Właśnie cię szukałem. Nigdy dotąd nie widziałem go w areszcie. Nie jest to jednak przypadkowe spotkanie. – Czyżby? Co słychać? – Masz chwilę? – pyta, wskazując kąt z dala od innych prawników i strażników. – Jasne. – Prawdę mówiąc, nie mam ochoty z nim rozmawiać, ale nie przyszedł tu bez powodu. Jestem pewien, że chce mi dać do zrozumienia, że zawieszonemu w obowiązkach zastępcy komendanta, Royowi Kempowi, zależy na tym, żeby
sprawa porwania pozostała między nami. – Słyszałem, Rudd, że w ubiegłym tygodniu miałeś w sądzie spięcie z ludźmi Scanlona – mówi, kiedy zostajemy sami. – Świadkowie mówią, że obu znokautowałeś. Szkoda, że nie wpakowałeś im kulki między oczy. Żałuję, że tego nie widziałem. Aż trudno uwierzyć, że miałeś jaja, żeby załatwić porachunki z parą zwykłych oprychów. – O co ci chodzi, Reardon? – Rozumiem, że Link dał ci znać, że czegoś potrzebuje, prawdopodobnie pieniędzy. Wiemy, gdzie się podziewa, po prostu nie możemy dobrać mu się do tyłka. Przypuszczamy, że jest spłukany, i dlatego wysłał tych palantów, żeby cię przycisnęli. Tyle że ty nie chcesz, żeby cię przyciskali. Oni nie odpuszczają, ty ogłuszasz ich w biały dzień, w gmachu sądu. To mi się podoba. – O co ci chodzi? – Znasz tych dwóch? Chodzi mi o nazwiska. Coś mi mówi, że powinienem zgrywać głupka. – Jeden ma na imię Tubby, nie znam nazwiska. Drugiego nie znam. Mogę cię o coś zapytać? – Pewnie. – Pracujesz w wydziale zabójstw. Dlaczego interesuje cię Link, jego zbiry i to, że mam z nimi jakiś problem? – Bo pracuję w wydziale zabójstw. – Otwiera teczkę i pokazuje mi zdjęcie dwóch ciał na wysypisku śmieci. Leżą twarzami w dół, z rekami skrępowanymi ciasno na plecach. Ich karki pokrywa skorupa zaschniętej krwi. – Tych dwóch sztywniaków znaleziono na wysypisku miejskim. Ktoś zawinął ich w stary dywan. Spychacz zrzucił go z nasypu, dywan się rozwinął i Tubby i Razor wyturlali się. Tubby, ten po prawej, to tak naprawdę Danny Fango. Ten po lewej to Razor, naprawdę nazywa się Arthur Robilio. Grzebie w teczce i wyciąga kolejną fotografię. Ciała zostały odwrócone i leżą twarzami do góry, jedno obok drugiego. Tuż obok zmiażdżonej głowy Tubby’ego widać policyjny but. Ktoś poderżnął im gardła. Cięcia są głębokie i szerokie. – Każdy zarobił po dwie kulki w tył głowy – ciągnie Reardon. – A do tego ktoś poderżnął im gardła od ucha do ucha. Rutyna. Jak na razie nic nie mamy, żadnych odcisków palców, broni, śladów. Pewnie robota gangu. Dla społeczeństwa to niewielka strata, jeśli wiesz, co mam na myśli. Żołądek podchodzi mi do gardła, czuję w ustach żółć; zbiera mi się na wymioty i kręci mi się w głowie, jakbym miał zaraz zemdleć. Odwracam się od zdjęć, kręcę głową z odrazą i staram się zachowywać jak gdyby nigdy nic. Wzruszam ramionami. – I co z tego, Reardon? – pytam. – Myślisz, że załatwiłem tych kolesi, bo naskoczyli na mnie w gmachu sądu?
– Jeszcze nie wiem, co o tym myśleć, ale tych dwóch trafiło na stół sekcyjny i nikt nic nie wie. Z tego, co ja wiem, byłeś ostatnią osobą, która wdała się z nimi w bójkę. Wygląda na to, że lubisz babrać się w rynsztoku. Może masz tam jakichś kumpli? Jedno prowadzi do drugiego. – Sam w to nie wierzysz, Reardon. Te twoje teorie są mocno naciągane. Znajdź kogoś innego, kogo mógłbyś oskarżyć, bo ze mną marnujesz tylko czas. Ja nie zabijam. Ja tylko bronię morderców. – Dla mnie to jedno i to samo. Będę grzebał dalej. Odchodzi, a ja idę do toalety. Zamykam drzwi, siadam na sedesie i zastanawiam się, czy to możliwe.
18 Podjeżdżamy
furgonetką pod restaurację dla zmotoryzowanych i u piękności na wrotkach zamawiamy napoje gazowane. Żaden z nas nie ma apetytu. Kiedy dziewczyna wraca z zamówieniem, Partner podnosi szybę, ręcznie, staromodną korbką. Upija duży łyk i patrząc przed siebie, mówi: – Nie ma mowy, szefie. Wyraziłem się jasno. Postraszcie ich, ale nic im nie róbcie. Niech nikomu nie stanie się krzywda. – No to cię nie posłuchali – rzucam. – Musi szef zrozumieć, jak oni załatwiają takie rzeczy. Powiedzmy, że Miguel i jego chłopcy wytropili Tubby’ego i Razora i doprowadzili do konfrontacji. Postraszyli ich, ale Tubby i Razor nie bardzo przejęli się groźbami. Do cholery, od trzydziestu lat sami grozili ludziom. Pokazali więc Miguelowi, że nie lubią, jak ktoś sprawia kłopoty. Miguel nie zamierzał ustępować. Doszło do wymiany zdań, padły kolejne groźby i w pewnym momencie sytuacja wymknęła się spod kontroli. W takim przypadku wystarczy jeden cios, żeby wybuchła awantura, a zaraz potem ktoś sięga po broń albo nóż. – Chcę, żebyś porozmawiał z Miguelem. – Po co? Facet do niczego się nie przyzna. Nigdy. Sączę napój przez słomkę i przełykam z trudem. Czuję, jakby coś ściskało mi gardło i wnętrzności. – Zakładamy, że to robota Miguela – odzywam się po dłuższej chwili. – Ale równie dobrze mógł to zrobić ktoś inny. Tubby i Razor całe życie łamali ludziom kości, może tym razem zadarli z niewłaściwym człowiekiem. – Możliwe. – Partner kiwa głową.
19 O trzeciej trzydzieści siedem budzi mnie telefon. Sięgam po niego i patrzę na wyświetlacz. Numer nieznany. Najgorsze, co może być. – Halo? – mówię niechętnie. – Rudd? – Ten głos rozpoznałbym wszędzie. – Tak. Kto mówi? – Twój stary klient, Swanger. Arch Swanger. – Miałem nadzieję, że nigdy więcej o tobie nie usłyszę. – Ja też za tobą nie tęsknię, ale musimy pogadać. Skoro nie można ci ufać i bez wahania poświęcasz swoich klientów, zakładam, że masz na telefonie podsłuch i gliniarze przysłuchują się naszej rozmowie. – Nie. – Jesteś kłamcą, Rudd. – W porządku. W takim razie rozłącz się i więcej do mnie nie dzwoń. – To nie takie proste. Musimy porozmawiać. Ta dziewczyna żyje, Rudd, ale dzieją się złe rzeczy. – Mam to gdzieś. – Na rogu Preston i Piętnastej jest całodobowa apteka. Kup krem do golenia. Za pojemnikiem pianki mentolowej znajdziesz mały czarny telefon na kartę. Weź go, ale nie daj się złapać na kradzieży. Zadzwoń do mnie pod numer na wyświetlaczu. Zaczekam pół godziny, a potem wyjadę z miasta. Rozumiesz, Rudd? – Nie, nie zamierzam grać w twoje gierki, Swanger. – Dziewczyna żyje, Rudd, a ty możesz ją uratować. Tak jak uratowałeś swojego dzieciaka. Teraz możesz zostać prawdziwym bohaterem. Jeśli nie, w ciągu roku dziewczyna umrze. Wszystko zależy od ciebie, kolego. – Niby czemu miałbym ci wierzyć? – Bo znam prawdę. Może nie zawsze jestem szczery, ale wiem, co się dzieje z córką Kempa. No już, Rudd, podejmij grę. Nie dzwoń do tego swojego zbira i nie przyjeżdżaj tą kretyńską furgonetką. No nie! Co z ciebie za prawnik? Rozłącza się, a ja leżę i gapię się w sufit. Jeśli Arch Swanger ukrywa się, a wiem, że tak jest, bo jest numerem jeden na policyjnej liście osób poszukiwanych – Link Scanlon jest numerem dwa – skąd, u diabła, wie, że jeżdżę po mieście wynajętym vanem? I jak udało mu się kupić i ukryć w aptece telefon na kartę? Dwadzieścia minut później parkuję przed apteką i czekam, aż dwóch pijaczków
odejdzie od drzwi. To kiepska dzielnica i nie mam pojęcia, dlaczego znana sieć postanowiła otworzyć swoją filię w tak nieciekawej okolicy. Wchodzę do środka i nie widzę nikogo oprócz znudzonego sprzedawcy, który leniwie kartkuje jakiś brukowiec. Znajduję telefon za pianką do golenia i pospiesznie wsuwam go do kieszeni. Płacę za piankę i odjeżdżając, wybieram numer. – Nie zatrzymuj się – słyszę głos Swangera. – Wyjedź na międzystanową i kieruj się na północ. – Dokąd? – Do mnie. Chcę spojrzeć ci w oczy i zapytać, dlaczego powiedziałeś gliniarzom, gdzie zakopałem dziewczynę. – Może nie chcę o tym rozmawiać. – Uwierz mi, chcesz. – Dlaczego skłamałeś? – To był test, żeby zobaczyć, czy można ci ufać. Teraz już wiem, że nie. I chcę wiedzieć dlaczego. – A ja chcę wiedzieć, dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju. – To proste, Rudd, bo potrzebuję adwokata. Co mam zrobić? Wjechać windą na czterdzieste piętro i wyśpiewać wszystko facetowi w czarnym garniturze, który bierze tysiąc dolców za godzinę? A może zadzwonić do jednego z tych palantów, których widuje się na billboardach, tych od upadłości i wypadków samochodowych? Potrzebuję prawdziwego faceta z ulicy, Rudd, prawdziwej gnidy, kogoś, kto potrafi grać nieczysto. Tak się składa, że pasujesz do opisu. – Wcale nie. – Zjedź z międzystanowej na White Bluff i jedź trzy kilometry na wschód. Przy drodze jest całodobowy bar z burgerami, mają tam podwójne hamburgery z prawdziwym serem Velveeta. Pychota. Będę patrzył, jak wchodzisz i zajmujesz miejsce. Radzę, żebyś był sam. Kiedy wejdę, z początku mnie nie rozpoznasz. – Będę uzbrojony, Swanger. Mam pozwolenie na broń i wiem, jak jej używać. Lepiej nie rób żadnych numerów. Rozumiemy się? – Broń nie będzie konieczna. Przysięgam. – Przysięgaj sobie, i tak ci nie wierzę. – No to jest nas dwóch.
20 N ieklimatyzowane wnętrze cuchnie tłuszczem z hamburgerów i frytkami. Kupuję kawę i siadam przy stoliku na środku lokalu. Siedzę tak przez dziesięć minut, podczas gdy para pijanych nastolatków w jednym z boksów chichocze i rozmawia z pełnymi ustami. W kącie, w drugim końcu lokalu, starsza para obżera się, jakby nigdy więcej mieli nie zobaczyć jedzenia. Część sukcesu tej spelunki polega na tym, że od północy do szóstej rano całe menu jest za połowę ceny. To i ser Velveeta. Mężczyzna w brązowym kombinezonie UPS wchodzi i nie rozgląda się. Kupuje napój, frytki i ni stąd, ni zowąd przysiada się do mojego stolika. Za okrągłymi okularami bez oprawek rozpoznaję w końcu oczy Swangera. – Cieszę się, że dałeś radę przyjechać – mówi ledwie słyszalnie. – Też się cieszę – bąkam. – Niezłe przebranie. – Sprawdza się. Oto jak wygląda sprawa, Rudd. Jiliana Kemp żyje, ale jestem pewien, że wolałaby umrzeć. Kilka miesięcy temu urodziła dziecko. Dzieciak został sprzedany jakimś bogaczom za pięćdziesiąt tysięcy. Z tego, co wiem, ceny za zdrowe niemowlę rasy białej wahają się od dwudziestu pięciu do pięćdziesięciu tysięcy. Im ciemniejsza skóra, tym niższa cena. – Kto sprzedał dziecko? – Dojdziemy do tego za chwilę. Dziewczyna pracuje do późna jako striptizerka i kurewka w sex clubie tysiąc pięćset kilometrów stąd. Jest niewolnicą jakichś parszywych typów, którzy uzależnili ją od heroiny. Nie może odejść i zrobi wszystko, co jej każą. Chyba nigdy dotąd nie miałeś do czynienia z handlem ludźmi? – Nie – przyznaję. – Nie pytaj, jak się w to wpakowałem. To długa i smutna historia. – Naprawdę mam to gdzieś, Swanger. Chciałbym pomóc dziewczynie, ale nie zamierzam wtykać w to nosa. Mówiłeś, że potrzebujesz prawnika. Sięga po frytkę, ogląda ją, jakby szukał na niej śladów trucizny, i ostrożnie wkłada do ust. Mierzy mnie wściekłym spojrzeniem zza okularów i w końcu się odzywa: – Jeszcze przez jakiś czas popracuje w klubie, a potem się postarają, żeby zaszła w ciążę. Puszczą ją w obieg, no wiesz, a kiedy będzie w ciąży, odstawią ją od prochów i zamkną. Rozumiesz, dzieciak musi być zdrowy. Jest jedną z ośmiu,
dziesięciu dziewczyn, które zatrudniają, głównie białych, ale jest też kilka ciemnoskórych. Wszystkie to Amerykanki. – Wszystkie zostały porwane? – Oczywiście. Chyba nie sądzisz, że zgłosiły się na ochotnika? – Nie wiem, co o tym sądzić. – Mam nadzieję, że kłamie, ale coś mi mówi, że tym razem jest inaczej. Tak czy siak, historia jest na tyle straszna, że mogę jedynie kręcić głową. Przypominam sobie Roya Kempa i jego żonę, którzy wystąpili w wiadomościach i błagali, by córka bezpiecznie wróciła do domu. – Prawdziwa tragedia – mówię. – Ale zaczynam tracić cierpliwość. Po pierwsze, nie wierzę w ani jedno twoje słowo. A po drugie, mówiłeś, że potrzebny ci prawnik. – Dlaczego zdradziłeś gliniarzom, gdzie została pochowana? – Bo porwali mojego syna i zmusili mnie, żebym wydusił z siebie wszystko, co mi powiedziałeś. Podoba mu się ta odpowiedź i nie potrafi ukryć uśmiechu. – Poważnie? – pyta. – Gliny porwały ci syna? – Tak. Wymiękłem i powiedziałem im wszystko, co wiedziałem. Natychmiast pojechali na miejsce i przez całą noc kopali w poszukiwaniu ciała, a gdy stało się oczywiste, że mnie okłamałeś, wypuścili mojego dzieciaka. Pakuje do ust trzy frytki i przeżuwa je, jakby miał w ustach całą paczkę gum. – Byłem w lesie, obserwowałem ich i miałem niezły ubaw. No i przeklinałem ciebie za to, że wyjawiłeś mój sekret. – Jesteś czubkiem, Swanger. Po co mnie tu sprowadziłeś? – Bo potrzebuję pieniędzy, Rudd. Życie w ukryciu nie jest łatwe. Nie uwierzyłbyś, co muszę robić, żeby zdobyć trochę grosza, i mam tego serdecznie dość. Na komendzie leży sto pięćdziesiąt tysięcy nagrody. Tak sobie myślę, że gdybym oddał dziewczynę rodzinie, powinienem coś z tego dostać. Nie wiem, dlaczego szokują mnie jego słowa. Nic, co opowiada ten idiota, nie powinno mnie dziwić. Biorę głęboki oddech i mówię: – Pozwól, że coś ci wytłumaczę. Rok temu porwałeś tę dziewczynę. Dobrzy mieszkańcy miasta zebrali pieniądze na nagrodę. A teraz ty, jej porywacz, chciałbyś oddać dziewczynę i uważasz, że za ten akt człowieczeństwa należy ci się część pieniędzy, tych samych pieniędzy, które przeznacza się na rozwikłanie zbrodni, jakiej się dopuściłeś. Dobrze kombinuję, Swanger? – Ja nie mam z tym problemu. Tak to działa. Oni dostają dziewczynę, ja dostaję kasę. – Bardziej mi to wygląda na okup. – Nazywaj to, jak chcesz. Mam to gdzieś. Po prostu potrzebuję kasy, Rudd, i pomyślałem sobie, że prawnik taki jak ty mógłby coś z tym zrobić. Wstaję od stolika i rzucam:
– Jedyne, czego ci trzeba, to kulki w łeb, Swanger. – Dokąd idziesz? – Do domu. I jeśli zadzwonisz do mnie jeszcze raz, powiadomię gliny. – W to akurat nie wątpię. Mówimy podniesionymi głosami i pijane nastolatki gapią się na nas. Wychodzę. Jestem już za drzwiami, kiedy dogania mnie i łapie za ramię. – Myślisz, że kłamię w sprawie dziewczyny, co, Rudd? Z kabury pod lewą pachą wyciągam glocka dziewiętnastkę i ściskam broń w prawej dłoni. Cofam się, podczas gdy Swanger wpatruje się w wylot lufy. – Nie wiem, czy kłamiesz, i wcale mnie to nie obchodzi – cedzę przez zaciśnięte zęby. – Jesteś chorym szczeniakiem, Swanger, i jestem pewien, że umrzesz potworną śmiercią. A teraz zostaw mnie w spokoju. Rozluźnia się i uśmiecha. – Słyszałeś kiedyś o miasteczku Lamont w stanie Missouri? Pewnie nie, bo i po co? To zapadła dziura z tysiącem mieszkańców, godzinę na północ od Columbii. Trzy dni temu zniknęła tam dwudziestolatka imieniem Heather. Mieszkańcy wpadli w panikę. Wszyscy jej szukali, przeczesywali pobliskie lasy, zaglądali pod każdy krzak. Nic, jakby zapadła się pod ziemię. Dziewczynie nic nie jest… to znaczy przynajmniej żyje. Siedzi zamknięta w tym samym magazynie co Jiliana Kemp, na zachód od centrum Chicago, i robi to samo, co ona. Możesz poczytać o tym w internecie, Rudd. Dziś rano w jednej z gazet ukazał się krótki artykuł. Kolejna dziewczyna, tym razem osiemset kilometrów stąd, ale ci goście to prawdziwi zawodowcy. Jeszcze mocniej ściskam broń i siłą woli powstrzymuję się, żeby nie unieść jej wyżej i nie wpakować mu kulki w łeb.
CZĘŚĆ SZÓSTA
PROCES
1 Kompletowanie ławy przysięgłych w procesie Tadeo Zapate rozpoczyna się w poniedziałek. Spodziewam się cyrku, bo prasa zaciera ręce w oczekiwaniu, a w gmachu sądu aż wrze. Film na YouTubie, na którym widać, jak Tadeo spuszcza łomot sędziemu Seanowi Kingowi, ma już ponad sześć milionów odsłon. Nasi nieustraszeni bohaterowie Action News! pokazują to w kółko w porannych i wieczornych programach. To samo nagranie, te same brednie i takie same smętne kręcenie głową, jakby nadal nie mogli uwierzyć w to, co się wydarzyło. Wygląda na to, że każdy ma na ten temat swoje zdanie; niektórzy nawet sprzyjają mojemu klientowi. Trzykrotnie prosiłem sędziego o zmianę miejsca procesu i trzykrotnie moje prośby zostały odrzucone. Na poniedziałek wezwano dwustu kandydatów na przysięgłych. Ciekawe, ilu z nich będzie twierdziło, że nic im nie wiadomo na temat sprawy? Tymczasem jest piątek, dochodzi północ, a ja leżę nagi w pościeli obok uroczej Naomi Tarrant. Śpi jak zabita, oddycha głęboko i ze świstem wypuszcza powietrze. Nasza druga randka rozpoczęła się około dwudziestej drugiej, po pizzy i piwie, i choć trwała niecałe pół godziny, była ekscytująca i kompletnie wyczerpująca. Oboje przyznajemy, że przez jakiś czas byliśmy nieaktywni i nadrabianie zaległości sprawia nam niezłą frajdę. Nie mam pojęcia, dokąd zaprowadzi nas to rodzące się uczucie i wiem, że jestem nazbyt ostrożny – niewątpliwie jest to zasługa Judith – ale póki co, uwielbiam tę dziewczynę i chciałbym widywać ją jak najczęściej, obojętnie, w ubraniu czy bez. Chciałbym móc spać tak spokojnie. Zamiast tego leżę rozbudzony, nie pobudzony – to byłoby normalne – i myślę o wielu rzeczach innych niż seks. O poniedziałkowym procesie, Swangerze i jego opowieści o córce Kempów, zakrwawionych ciałach Tubby’ego i Razora zawiniętych w stary tani dywan i porzuconych na wysypisku śmieci, prawdopodobnie przez Miguela Zapate i jego gang handlarzy narkotykami. Myślę o detektywie Reardonie i wzdrygam się na myśl, że on i inni gliniarze podejrzewają, że mogłem mieć coś wspólnego z zabójstwem tych dwóch. Zastanawiam się, czy teraz, kiedy wystarczy, że pstryknę palcami, a ludzie padają jak muchy, Link w końcu da mi spokój. Tyle myśli, tak wiele problemów. Mam ochotę wyślizgnąć się z łóżka i nalać sobie alkoholu, ale przypominam sobie, że Naomi nie trzyma w domu takich rzeczy. Rzadko pije, zdrowo się odżywia i cztery razy w tygodniu ćwiczy jogę, żeby
zachować w życiu idealną równowagę. Nie chcę jej budzić, więc leżę bez ruchu i gapię się na jej plecy, idealnie gładkie ciało, które wznosi się i opada pod łopatkami i znowu się wznosi, tworząc najsłodszą pupę, jaką w życiu widziałem. Naomi ma trzydzieści trzy lata, niedawno rozwiodła się z kolesiem, z którym zmarnowała siedem lat życia, nie ma dzieci i niespecjalnie się tym przejmuje. Niechętnie mówi o swojej przeszłości, ale wiem, że wiele wycierpiała. Jej pierwszą miłością był chłopak z liceum, który zginął potrącony przez pijanego kierowcę miesiąc przed planowaną datą ślubu. Ze łzami w oczach wyznała, że nie była w stanie pokochać żadnego mężczyzny tak jak jego. Ja nie szukam miłości. Nie mogę przestać myśleć o Jilianie Kemp. Była – może wciąż jest – piękną dziewczyną i istnieje szansa, że żyje, choć jeśli wierzyć Swangerowi, trudno nazwać to życiem. Arch Swanger to psychopata i prawdopodobnie socjopata. Prędzej skłamie, niż powie prawdę. Ale nie kłamał, mówiąc o młodziutkiej Heather Farris, która zaginęła w miasteczku Lamont w stanie Missouri, dwudziestolatce, która rzuciła szkołę i pracowała na nocną zmianę w sklepie ogólnospożywczym, skąd przepadła bez śladu. Miejscowi wciąż przeczesują lasy, wykorzystują psy tropiące i oferują nagrody, ale wszystko na nic. Skąd Swanger o niej wiedział? Możliwe, że usłyszał coś w wiadomościach, choć to mało prawdopodobne. Zaraz po naszym spotkaniu wszedłem do sieci, odnalazłem historię dziewczyny i prześledziłem, co piszą o niej w lokalnej gazecie. Lamont znajduje się ponad osiemset kilometrów stąd i choć to smutne, Heather jest kolejną zaginioną dziewczyną z małego miasteczka, przez co nie trafiła do głównych wydań wiadomości z kraju. A jeśli Swanger mówi prawdę? Jeśli Jiliana Kemp i Heather Farris to dwie spośród wielu dziewczyn, które zostały porwane przez gang handlarzy ludźmi i zmuszone do tego, by się rozbierać, sypiać z klientami, rodzić dzieci i brać heroinę? Już z powodu samego faktu, że o tym wiem – albo przypuszczam, że wiem – czuję się współwinny. Nie jestem adwokatem Swangera i jasno dałem mu to do zrozumienia. Muszę przyznać, że poczułem zastrzyk adrenaliny, kiedy mierzyłem do niego z glocka, gotów w każdej chwili wpakować mu kulkę. Nie chcę mieć nic wspólnego z tą szumowiną i żadna etyka ani tajemnica zawodowa nie nakazuje mi milczenia. A nawet gdyby było inaczej, musiałbym to zignorować, gdybym mógł dzięki temu ocalić te dziewczyny. Już dawno przestałem się przejmować etyką zawodową. W moim świecie wrogowie są bezwzględni. Jeśli będę miły, zmiażdżą mnie. Jest pierwsza w nocy, a ja wciąż nie mogę zasnąć. Naomi obraca się na bok i wyciąga nogę w moją stronę. Delikatnie głaszczę jej udo – jak można mieć aż tak gładką skórę? – a ona pojękuje, jakby nawet przez sen mój dotyk sprawiał jej przyjemność. Leżę bez ruchu i zamykam oczy. Ostatnia myśl, która pojawia się w mojej głowie, dotyczy Jiliany Kemp,
żyjącej gdzieś w zamknięciu jak współczesna niewolnica.
2 Partner i ja spędzamy większość soboty w piwnicy kancelarii prawnej Harry & Harry, ślęcząc nad kwestionariuszami dla przysięgłych i opasłymi raportami sporządzonymi przez Cliffa, konsultanta w doborze ławy przysięgłych, który, jak na razie, wystawił mi rachunek na trzydzieści tysięcy. Rachunek za obronę Tadeo wynosi niecałe siedemdziesiąt tysięcy – naturalnie wszystko z mojej kieszeni – a będzie jeszcze wyższy. Nie rozmawialiśmy o płatnościach, bo to kompletna strata czasu. Tadeo jest spłukany, a Miguel i reszta gangu mają gdzieś moje wynagrodzenie. Wychodzą z założenia, że wystarczająco się wzbogaciłem na krótkiej karierze Tadeo. Zakładam też, że, ich zdaniem, wyrównali rachunki, pozbywając się Tubby’ego i Razora. Wet za wet. Jesteśmy kwita. Zdaniem Cliffa obrona Tadeo to nie lada wyzwanie. On i jego firma zrobili swoją robotę i (1) przeprowadzili ankietę wśród tysiąca zarejestrowanych wyborców, zadając im hipotetyczne pytania; (2) w pośpiechu zbadali, z jakich środowisk pochodzi dwustu kandydatów na przysięgłych, i (3) przyjrzeli się wszelkim doniesieniom, w których wspominano o tym, co przydarzyło się sędziemu Kingowi. Z sondażu wynika, że trzydzieści jeden procent ankietowanych wie trochę albo całkiem sporo na temat sprawy i znaczna większość opowiada się za uznaniem oskarżonego za winnego. Osiemnaście procent widziało nagranie. Zwykle w sprawach o morderstwo, niezależnie od tego, jak wielkie wzbudzają emocje, rzadkością jest, by dziesięć procent ankietowanych wiedziało, o co chodzi. W przeciwieństwie do większości konsultantów Cliff jest znany ze szczerości. Dlatego z nim współpracuję. Jego podsumowanie brzmi: „Szanse na uniewinnienie są marne. Szanse na uznanie twojego klienta za winnego – ogromne. Zawrzyj z oskarżeniem umowę prowadzącą do uzyskania łagodniejszego wyroku. I uciekaj”. Kiedy pierwszy raz przeczytałem raport, zadzwoniłem do niego i powiedziałem: „Daj spokój, Cliff, płacę ci tyle kasy, a ty mi radzisz, żebym uciekał?”. To prawdziwy mądrala, więc odparł: „Ja na twoim miejscu spieprzałbym ile sił w nogach. Twój klient to ulubieniec tłumów i sędziowie przysięgli wyciągną w stosunku do niego surowe konsekwencje”. Cliff będzie w poniedziałek w sali rozpraw, żeby obserwować i robić notatki. I choć uwielbiam kamery i uwagę mediów, jakoś tym razem wcale na to nie czekam.
3 O szesnastej Partner i ja wsiadamy do nowiuteńkiej, przerobionej zgodnie z moimi zaleceniami furgonetki Forda, wyposażonej we wszystko, czego potrzebuję w swojej mobilnej kancelarii, i jedziemy na uniwersytet. Poszedłem za radą Partnera i postanowiłem tak bardzo nie rzucać się w oczy. Zrezygnowałem z czerni na rzecz łagodnego brązu, a na bokach vana pojawiła się reklama „Smith. Usługi budowlane”, kolejny element, o który tak bardzo zabiegał mój towarzysz. Partner jest przekonany, że teraz bez problemu znikniemy w tłumie i trudniej będzie nas wytropić policji, Linkowi, moim klientom i innym złoczyńcom, tym prawdziwym i potencjalnym, którzy gdzieś tam na nas czyhają. Wysiadam przed uniwersyteckim centrum sportów wodnych, podczas gdy Partner odjeżdża w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Wchodzę do środka, słyszę echo głosów, znajduję basen i wysyłam wiadomość Mossowi Korganowi. Tłumy małych, chudych dzieciaków biorą udział w zawodach. Trybuny są w połowie zajęte przez hałaśliwych rodziców. Trwa wyścig stylem klasycznym i na ośmiu torach pięćdziesięciometrowego basenu ścigają się małe dziewczynki. Moss odpisuje: „Prawa strona, sektor trzeci, górny rząd”. Podnoszę wzrok i choć nikogo nie widzę, wiem, że patrzy. Mam na sobie skórzaną kurtkę, niebieskie dżinsy i niebiesko-pomarańczową czapkę Metsów. Długie włosy wetknąłem za kołnierz. Rzadko bywam w takich miejscach i nie sądzę, żeby ktoś mnie rozpoznał, ale wolę nie ryzykować. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu Partner i ja jedliśmy lunch w kafejce, kiedy podszedł do nas jakiś palant i oświadczył, że, jego zdaniem, mój koleś od walk w klatkach powinien do końca życia gnić w więzieniu. Podziękowałem mu i poprosiłem, żeby był tak uprzejmy i zostawił nas samych. Nazwał mnie oszustem, ale zmył się, kiedy Partner wstał od stolika. Wchodząc po schodach, czuję coraz mocniejszy zapach chloru. Starcher przebąkiwał coś o pływaniu, ale jedna z jego matek uznała, że to zbyt niebezpieczny sport z powodu chemikaliów, które wlewają do wody. Aż dziw bierze, że nie trzymają dzieciaka pod autentycznym kloszem. Przez chwilę siedzę sam, z dala od innych, i obserwuję, co dzieje się w basenie. Rodzice krzyczą i hałas robi się nie do wytrzymania, aż wreszcie cichnie, kiedy wyścig dobiega końca. Dzieciaki wychodzą z wody wprost w ramiona matek, które czekają na nie z ręcznikami i dobrym słowem. Na oko wyglądają na mniej więcej
dziesięć lat. Dopiero teraz dostrzegam Mossa. Odrywa się od grupki rodziców po drugiej stronie basenu, okrąża go i idzie w moją stronę. Wchodzi na trybuny i siada niecały metr ode mnie. Jego mowa ciała zdradza wszystko – nienawidzi tego miejsca i wolałby rozmawiać w tej chwili z seryjnym mordercą. – Mam nadzieję, że to będzie coś interesującego, Rudd. – Nawet na mnie nie patrzy. – Ja również cię witam, Moss. Która to twoja córa? Głupie pytanie; naokoło basenu jest z tysiąc dzieciaków. – Tamta – rzuca, wskazując głową. Mądrala, ale przecież sam się o to prosiłem. – Ma dwanaście lat i pływa stylem dowolnym. Nie wejdzie do basenu przez najbliższe pół godziny. Możemy przejść do rzeczy? – Mam dla ciebie kolejną ugodę, jeszcze bardziej skomplikowaną niż poprzednia. – Tak mówiłeś. Rozłączyłbym się, gdyby nie to, że wspomniałeś o dziewczynie Kempów. Pogadajmy. – Swanger znów się ze mną skontaktował. Spotkaliśmy się. Twierdzi, że wie, gdzie jest dziewczyna. Podobno urodziła dziecko, które zostało sprzedane przez szajkę handlarzy żywym towarem. Ci skurwiele szprycują ją heroiną i każą jej sypiać z kim popadnie. – Swanger to kłamca. – Tak, ale część z tego, co mówił, okazała się prawdą. – Po co się z tobą kontaktował? – Twierdzi, że potrzebuje pomocy i, co mnie wcale nie dziwi, pieniędzy. Jest szansa, że znowu się odezwie. Jeśli tak, to może dałoby się go namierzyć. Albo zaprowadzi nas do Jiliany Kemp, albo nie. Nie wiadomo, ale na chwilę obecną policja nie ma nic. – Czyli znowu chcesz poświęcić swojego klienta? – Swanger nie jest moim klientem. Dałem mu to jasno do zrozumienia. Może wydaje mu się, że jestem jego adwokatem, ale lepiej nie tracić czasu na zastanawianie się, co chodzi po głowie Archowi Swangerowi. Rozlega się dzwonek i ośmiu chłopców wskakuje do wody. W tej samej chwili rodzice zaczynają krzyczeć, jakby dzieciaki były w stanie ich usłyszeć. „Szybciej!”, wrzeszczą. Co innego można powiedzieć dziecku, które bierze udział w wyścigu? Patrzymy, jak zawracają. – Czego od nas chcesz? – pyta w końcu Moss. – W poniedziałek rusza proces mojego zawodnika. Chcę lepszej ugody. Pięć lat z gwarancją, że odsiedzi je w więzieniu okręgowym. Tam nie jest tak ciężko. No i mają siłownię. Dzieciak może pozostać w formie. Odsiedzi osiemnaście miesięcy, wyjdzie na warunkowym w wieku, powiedzmy, dwudziestu czterech lat i wciąż
jeszcze będzie mógł powalczyć. W przeciwnym razie odsiedzi piętnaście i wyjdzie jako zbir, któremu tylko jedno w głowie: popełnić kolejną zbrodnię. Moss przewraca oczami i patrzy na mnie z niedowierzaniem, jakby wszystko, co powiedziałem, było żartem. Kręci głową, jakby miał mnie za idiotę. – Nie mamy wpływu na prokuratora – mówi w końcu. – Dobrze o tym wiesz. – Mancini został mianowany przez burmistrza i zatwierdzony przez radę miasta, tak samo jak ty. Nasz tymczasowy szef policji został mianowany przez burmistrza i zatwierdzony przez radę miasta. Tak samo było z Royem Kempem, który wciąż przebywa na urlopie. Może jednak porozumiemy się w tej kwestii? – Mancini nie posłucha Woody’ego. Nienawidzi go. – Wszyscy nienawidzą Woody’ego, a on nienawidzi wszystkich. Ale, o dziwo, przetrwał jakoś trzy kadencje. Oto jak przedstawisz sprawę burmistrzowi. Słuchasz mnie? Moss patrzy na mnie wściekłym wzrokiem. Zaraz potem spogląda na basen i krzyżuje ramiona na piersi, jakby czekał, aż zacznę. – Dobra, Moss, zgódź się, przebrnijmy przez to razem. Załóżmy, że doprowadzę gliniarzy do Swangera, a on doprowadzi ich do Jiliany Kemp, która, nawiasem mówiąc, jest przetrzymywana gdzieś na zachód od Chicago. Załóżmy, że dziewczyna zostanie uratowana. I wiesz co? Nasz kochany burmistrz, szanowny L. Woodrow Sullivan Trzeci zwoła konferencję prasową. Wyobraź to sobie, Moss. Wiesz, jak Woody uwielbia konferencje prasowe. To będzie jego chwila chwały. Woody w ciemnym garniturze, uśmiechnięty, z rzędem gliniarzy za plecami, ponurych, ale szczęśliwych, bo przecież dziewczyna wróciła do domu. Woody obwieszcza dobrą nowinę, jakby osobiście dokonał cudu i znalazł Jilianę. Godzinę później widzimy pierwsze zdjęcia szczęśliwej rodziny Kempów i, oczywiście, Woody’ego, który wpycha się przed obiektyw, jak tylko on potrafi. Co za chwila! Widzę, że Moss zaczyna wymiękać. Ta myśl kołacze mu się w głowie. Chce odsunąć ją od siebie i posłać mnie do diabła, ale wizja jest zbyt kusząca. Nie wie, co powiedzieć, więc rzuca tylko: – Jesteś szalony, Rudd. Jakoś mnie to nie dziwi. – Ponieważ dążymy do odkrycia prawdy i stawiamy śmiałe tezy, załóżmy, że Swanger nie kłamie. Jeśli tak jest, Jiliana jest jedną z wielu dziewczyn, które zostały uprowadzone i sprzedane. Prawie wszystkie to białe Amerykanki. Jeśli siatka zostanie rozbita, a jej członkowie będą aresztowani, cały kraj usłyszy o tej historii. Woody zdobędzie uznanie, które na pewno wystarczy, żeby błyszczał w tym mieście. – Mancini w życiu nie pójdzie na taki układ. – Więc zwolnijcie Manciniego. Z miejsca. Wezwijcie go na dywanik i wymuście na nim, żeby złożył rezygnację. W naszym demokratycznym systemie
burmistrz ma taką władzę. Zastąpcie go jednym z tych małych biurokratycznych lizusów. Jest ich tu na pęczki. – Może z piętnastu. – Przepraszam. A więc jestem pewien, że wśród piętnastu asystentów prokuratora okręgowego znajdziecie z Woodym takiego, który ma choć trochę ambicji i zrobi, co mu każecie w zamian za stanowisko. Daj spokój, Moss, to nie takie skomplikowane. Pogrążony w myślach, pochyla się, opierając łokcie na kolanach. Hałas cichnie. W przerwie między wyścigami tłum się uspokaja. Na szczęście nigdy nie byłem na zawodach pływackich, ale wygląda na to, że ciągną się godzinami. W duchu dziękuję matkom Starchera i ich lękowi przed chlorem. Widzę, że Moss się waha, więc idę za ciosem: – Woody ma taką moc. Może tego dokonać. – Dlaczego tak ci zależy na tej ugodzie? Dlaczego po prostu nie możesz postąpić, jak należy, i współpracować z policją? Jeśli wierzysz Swangerowi i uważasz, że nie jest twoim klientem, to pomóż gliniarzom. Do cholery, mówisz o niewinnej młodej kobiecie. – Ponieważ ja tak nie pracuję – rzucam, chociaż odpowiedź na to pytanie spędza mi sen z powiek. – Reprezentuję klienta, który jest winny, jak większość z nich, i szukam dla niego ratunku. Rzadko trafiają mi się tacy, którzy mogą legalnie zarobić kupę kasy, ale ten dzieciak jest inny. Mógłby wyciągnąć siebie i swoją rodzinę z getta. – W getcie jest im lepiej niż tam, skąd przyjechali. – Moss natychmiast żałuje, że to powiedział. Choć to do mnie niepodobne, postanawiam przemilczeć tę uwagę. Obserwujemy grupę wyższych chłopców, którzy nerwowo rozgrzewają się i rozciągają przed wyścigiem. – Jest coś jeszcze – mówię. – Och, kolejne roszczenia. Cóż za niespodzianka! – Mniej więcej miesiąc temu gliny znalazły na wysypisku ciała dwóch mężczyzn. Dwóch zbirów, którzy pracowali dla Linka Scanlona. Z jakiegoś powodu podejrzewają mnie. Nie mam pojęcia, jak poważne są ich podejrzenia, ale wolałbym nie mieć z tym nic wspólnego. – Myślałem, że Link był twoim klientem. – Bo był, ale powiedzmy, że kiedy zniknął, przestał być zadowolony z moich usług. Nasłał na mnie tych dwóch, żeby wycisnęli ze mnie trochę kasy. – Kto ich załatwił? – Nie wiem, ale nie byłem to ja. Naprawdę myślisz, że bym się narażał? – Może. – Nie ma mowy. – Parskam wymuszonym śmiechem. – Ci kolesie to zawodowe
bandziory z mnóstwem wrogów. Ktokolwiek ich kropnął, jest na długiej liście ludzi, którzy mieliby na to ochotę. – Dobra, podsumujmy. Po pierwsze, chcesz, żeby burmistrz zmusił Manciniego do łagodnego potraktowania twojego klienta, zgodził się na ugodę i uratował jego karierę. Po drugie ma przycisnąć gliniarzy, żeby zaczęli szukać gdzie indziej w sprawie zabitych zbirów Linka. A po trzecie? Co było trzecie? – Najlepsza część. Swanger. – Ach tak. W zamian za to, że burmistrz położy głowę pod topór, ty, być może, będziesz w stanie pomóc policji odnaleźć Swangera, który może… ale tylko może… mówi prawdę i być może doprowadzi gliny do dziewczyny. Zgadza się, Rudd? – Tak jakby. – Bzdura! Patrzę, jak wstaje, idzie na dół i okrąża basen. Po drugiej stronie wchodzi na trybuny i siada na krześle w czwartym rzędzie, obok żony. Siedzę tak i patrzę na niego z daleka, ale on nawet raz nie spojrzy w moją stronę.
4 C oznacza Catfish Cave. Jest to spelunka kilka kilometrów na wschód od miasta, na obskurnych przedmieściach pełnych szeregowców zbudowanych sześćdziesiąt lat temu z materiałów, które miały przetrwać pięćdziesiąt lat. Serwują tam ryby i warzywa po okazyjnych cenach, odgrzewane bez końca po tym, jak miesiącami, jeśli nie latami, leżały w zamrażarce. Za jedyne dziesięć dolców klienci mogą obżerać się godzinami bez żadnych limitów. Pakują jedzenie na talerze, jakby konali z głodu, i zapijają wszystko litrami przesłodzonej herbaty. Z jakiegoś powodu sprzedaje się tu alkohol, ale ludzie nie przychodzą tu dla gorzały. W ciemnym, zapomnianym kącie lokalu znajduje się pusty bar. To właśnie tam od czasu do czasu spotykam się z Nate’em Spurio. Ostatni raz widzieliśmy się w B, czyli sklepie z bajglami. Jeszcze wcześniej w A – słynącej z pieczeni wołowych knajpy Arby’s w innej części miasta. Kariera Nate’a utknęła w martwym punkcie dziesięć lat temu. Nie może wylecieć i najwyraźniej nie ma szans na awans. Ale gdyby przypadkiem ktoś zobaczył go w moim towarzystwie, jak nic skończyłby, kierując ruchem przed jedną ze szkół podstawowych. Jest zbyt uczciwy jak na policjanta w tym mieście. Jego szefem jest kapitan Truitt, porządny facet, który przyjaźni się z Royem Kempem. Jeśli chcę przekazać Kempowi wiadomość, najlepiej zacząć w Catfish Cave przy kilku głębszych. Wykładam karty na stół. Nate jest zaskoczony moją nadzieją, że Jiliana Kemp wciąż żyje. Zapewniam go, że sam nie wiem, w co wierzyć, a dawanie wiary w to, co mówi Swanger, prawdopodobnie jest błędem. Tylko co mam do stracenia? Koleś na pewno coś wie i choćby dlatego jest lepszy od naszych śledczych. Im dłużej rozmawiamy i pijemy, tym bardziej Nate jest przekonany, że związek zawodowy policjantów może wywrzeć nacisk zarówno na burmistrza, jak i na Manciniego. Były szef policji był idiotą, który dopuścił do tego, że policja stała się tym, czym jest, ale wśród swoich Roy Kemp nadal cieszy się sporym uznaniem. Ocalenie jego córki warte jest tego, by pójść na ugodę z każdym oskarżonym, który siedzi w areszcie. Bezustannie przypominam Nate’owi, że odnalezienie dziewczyny jest mało prawdopodobne. Po pierwsze, nie mam pewności, czy uda mi się znaleźć Swangera i czy będzie jeszcze chciał się ze mną spotkać. Ostatnim razem omal go nie kropnąłem. Wciąż mam telefon na kartę z jego numerem, ale nie używałem go od naszego spotkania. Jeśli numer nie działa albo Swanger nie odbierze, będziemy
mieć pecha. A nawet jeśli się z nim spotkam i policja będzie go śledzić, jakie są szanse, że doprowadzi ich do klubu ze striptizem na zachód od Chicago? Powiedziałbym, że raczej marne. W kwestii wyrażania emocji Nate jest wstrzemięźliwy niczym mnich, jednak w tym przypadku nie potrafi ukryć podniecenia. Kiedy wychodzimy z baru, mówi, że pojedzie prosto do domu Truitta. Tam porozmawiają w cztery oczy i ma nadzieję, że Truitt natychmiast poinformuje Kempa o ewentualnej umowie. To ryzykowna próba, ale kiedy w grę wchodzi życie twojego dziecka, zrobisz wszystko. Poganiam go; proces rusza jutro.
5 Późnym wieczorem w niedzielę Partner i ja jedziemy do aresztu na ostatnie przed procesem spotkanie z klientem. Po półgodzinnych pogaduszkach ze strażnikami w końcu mogę zobaczyć się z Tadeo. Dzieciak mnie przeraża. Podczas pobytu w areszcie nasłuchał się darmowych porad od swoich nowych kumpli i nabrał przekonania, że jest kimś sławnym. Z powodu nagrania dostaje mnóstwo e-maili, głównie od fanów. Myśli, że wyjdzie z gmachu sądu jako wolny człowiek, uwielbiany przez tłumy i gotów kontynuować błyskotliwą karierę. Starałem się sprowadzić go na ziemię i przekonać, że piszący do niego ludzie różnią się od tych, którzy zasiądą na ławie przysięgłych. Autorzy listów pochodzą z marginesu; kilka kobiet proponowało mu nawet małżeństwo. Przysięgli to wyborcy z naszej społeczności i tylko nieliczni lubią oglądać walki w klatkach. Jak zwykle, wspominam o propozycji ugody – piętnaście lat za morderstwo drugiego stopnia. On jednak śmieje się bezczelnie. Nie prosi mnie o radę, a ja mu jej nie udzielam. Tyle razy odrzucał propozycję ugody, że nie ma sensu do tego wracać. Na szczęście posłuchał mnie, ogolił się i ściął włosy. Przyniosłem używany granatowy garnitur, białą koszulę i krawat, strój, który jego matka znalazła w Goodwill. Na szyi, poniżej lewego ucha, Tadeo ma podejrzany tatuaż, który będzie widoczny znad kołnierzyka koszuli. Ponieważ większość moich klientów ma tatuaże, co rusz borykam się z tym problemem. Lepiej ukrywać je przed ławą przysięgłych. Jednak w przypadku Tadeo, oglądając nagranie z walki, przysięgli będą mogli zobaczyć imponującą kolekcję tatuaży. Wygląda na to, że kiedy koleś decyduje się walczyć w klatce, pierwszym miejscem postoju po drodze na siłownię jest studio tatuażu. Między mną a Tadeo jest przepaść, która od jakiegoś czasu się pogłębia. On myśli, że wyjdzie na wolność. Ja uważam, że trafi do więzienia. Wyczuwa moje zwątpienie, nie tylko w niego, ale we własne możliwości. Najbardziej nie daje mi spokoju jego chęć zeznawania. Ten dzieciak naprawdę wierzy, że stanie na miejscu dla świadka i przekona przysięgłych, że (1) sędzia Sean King odebrał mu zwycięstwo, (2) po ogłoszeniu wyniku coś w nim pękło, chwilowo stracił poczytalność i rzucił się na jurora, i (3) czuje się w związku z tym naprawdę fatalnie. Wytłumaczywszy wszystko, chce serdecznie przeprosić rodzinę Seana Kinga. Potem będzie cacy i sędziowie przysięgli wydadzą werdykt uniewinniający.
Próbowałem go ostrzec, co się stanie, kiedy Mancini weźmie go w krzyżowy ogień pytań, ale – jak zwykle – Tadeo nie zdaje sobie sprawy z tego, co może się wydarzyć w trakcie procesu. Do diabła, sam czasem nie jestem w stanie tego przewidzieć. Nic sobie nie robi z moich ostrzeżeń. Podczas swojej krótkiej kariery zakosztował wystarczająco chwały, by wiedzieć, co go czeka. Pieniądze, podziw, kobiety, wielki dom, w którym zamieszka jego matka wraz z całą rodziną. Już wkrótce to wszystko będzie jego.
6 W noc poprzedzającą rozpoczęcie procesu nie mogę zasnąć. Mój mózg pracuje na pełnych obrotach, kiedy próbuję przypomnieć sobie i uporządkować fakty, szczegóły i rzeczy, które muszę zrobić. Żołądek podchodzi mi do gardła, a nerwy mam napięte jak postronki. Wiem, że to ważne, żebym odpoczął i pojawił się w sądzie świeży i przytomny, ale prawda jest taka, że wyglądam jak zawsze – zmęczony, zestresowany, z oczami nabiegłymi krwią. Tuż przed świtem popijam kawę i, jak zwykle, zadaję sobie pytanie: dlaczego to robię? Dlaczego narażam się na takie nieprzyjemności? Mam dalekiego kuzyna, który jest cenionym neurochirurgiem w Bostonie. W takich chwilach często o nim myślę. Sądzę, że nie brakuje mu sytuacji stresowych, kiedy grzebie ludziom w głowach, wiedząc, o co toczy się gra. Jak on to znosi? Nerwy, trema, tak, a nawet biegunka i nudności. Rzadko rozmawiamy, więc nigdy go o to nie pytałem. Tłumaczę sobie jednak, że on, wykonując swoją pracę, nie ma publiczności, a jeśli popełni błąd, łatwo może go ukryć. Staram się nie myśleć o tym, że zarabia milion dolarów rocznie. Praca obrońcy sądowego pod wieloma względami przypomina aktora scenicznego. To, co mówi, nie zawsze znajduje się w scenariuszu, co jeszcze bardziej utrudnia mu wykonywanie zawodu. Musi reagować, szybko podejmować decyzje, wiedzieć, kiedy zaatakować, a kiedy trzymać język za zębami, kiedy być liderem, a kiedy podążać za innymi, kiedy okazać złość, a kiedy zachować spokój. Przede wszystkim jednak musi mieć dar przekonywania, bo nic nie jest tak ważne, jak ostateczny werdykt. W końcu zapominam o śnie i podchodzę do stołu bilardowego. Układam kule i rozbijam je delikatnie. Czyszczę stół i wbijam ósemkę do bocznej łuzy. Mam kolekcję brązowych garniturów i na dzień otwarcia wybieram jeden z nich. Noszę brąz nie dlatego, że lubię ten kolor, ale dlatego, że nikt inny go nie nosi. Prawnicy, podobnie jak bankierzy, menedżerowie i politycy wierzą, że garnitury powinny być albo granatowe, albo ciemnoszare. Koszule albo białe, albo jasnoniebieskie; krawaty w różnych odcieniach czerwieni. Ja nigdy nie noszę tych kolorów. Zamiast czarnych butów, włożę dziś kowbojki ze strusiej skóry. Nie pasują do brązowego garnituru, ale kto by się tym przejmował? Skompletowawszy strój, który leży na łóżku, biorę długi prysznic. W szlafroku krzątam się po mieszkaniu, ćwicząc po cichu kolejną wersję mowy wstępnej. Jeszcze raz rozbijam bile, a kiedy trzy pierwsze kule nie trafiają do kieszeni, odkładam kij.
7 Sala sądowa pęka w szwach, a nie ma jeszcze godziny dziewiątej, na którą zaplanowano przesłuchania dwustu kandydatów na przysięgłych. Ponieważ sala może pomieścić wyłącznie dwieście osób, prawdziwy cyrk zaczyna się, dopiero gdy do środka wpada tłum gapiów i kilkudziesięciu dziennikarzy, którzy zaczynają walczyć o miejsca. Max Mancini wchodzi dostojnym krokiem w swym najlepszym granatowym garniturze i lśniących czarnych butach, posyłając uśmiechy protokolantkom i asystentom. Czując na sobie wzrok tylu osób, jest miły nawet dla mnie. Zbijamy się w grupkę i rozmawiamy, podczas gdy woźni sądowi próbują zapanować nad tłumem. – Nadal piętnaście lat? – pytam. – Jak najbardziej – odpowiada i z uśmiechem spogląda na publiczność. Najwyraźniej to, co wiedzą Moss i Spurio, nie dotarło jeszcze do uszu Maxa. A może jednak? Może powiedziano mu, żeby zgodził się na ugodę, ale on zrobił to, czego się po nim spodziewałem: posłał Woody’ego, Mossa, Kempa i całą resztę do diabła. To jego przedstawienie, ważny moment w karierze. Wystarczy spojrzeć na ludzi, którzy go podziwiają. Na tych wszystkich dziennikarzy! Do procesu została przydzielona sędzia Janet Fabineau, znana wśród prawników jako Powolna Fabineau. To nowicjuszka, która wciąż jeszcze wiele musi się nauczyć, choć trzeba przyznać, że całkiem nieźle sobie radzi. Boi się popełniać błędy, dlatego jest taka rozważna. I powolna. Mówi powoli, myśli powoli, powoli orzeka i upiera się, żeby prawnicy i świadkowie mówili wolno i wyraźnie. Udaje, że to dla dobra protokolantek, które muszą zanotować każde słowo, ale podejrzewamy, że tak naprawdę chodzi o to, że to ona przyswaja wszystko… tak wolno. Pracownik sądu informuje nas, że Wysoki Sąd chce się spotkać z obroną i oskarżeniem w swoim gabinecie. Wchodzimy tam i siadamy wokół starego stołu, ja po jednej stronie, Mancini i jego sługusy po drugiej. Janet siedzi w jednym końcu i wyjada kawałki jabłek z plastikowego pojemniczka. Mówią, że szczyci się efektami ostatniej diety i zachwyca swoim trenerem, ale ja jakoś nie zauważam nadzwyczajnych efektów. Na szczęście niczym nas nie częstuje. – Jakieś wnioski przed rozpoczęciem procesu? – pyta i patrzy na mnie. Chrup, chrup.
Mancini kręci głową. Ja również i rzucam złośliwie: – I tak nic to nie da. Składałem ich całe mnóstwo i wszystkie zostały odrzucone. Janet przyjmuje na siebie ten cios poniżej pasa, przełyka z trudem jabłko, pociąga łyk czegoś, co wygląda jak poranny mocz, i mówi: – Jakieś szanse na umowę między obroną a oskarżeniem? – Nadal proponujemy piętnaście lat za morderstwo drugiego stopnia – mówi Mancini. – A odpowiedź mojego klienta brzmi „nie”. Przykro mi. – To niezła oferta. – Sędzia patrzy na mnie wymownie. – Na jaką propozycję przystałby oskarżony? – Nie wiem, Wysoki Sądzie. Na chwilę obecną nie jestem pewien, czy w ogóle do czegoś się przyzna. Za dzień, dwa, wszystko może się zmienić, ale na razie mój klient czeka na proces. – Dobrze. Z całą pewnością wyjdziemy naprzeciw jego oczekiwaniom. Dla zabicia czasu rozmawiamy o nieistotnych rzeczach, podczas gdy woźni sądowi usadzają kandydatów na przysięgłych i przygotowują salę rozpraw. W końcu o dziesiątej trzydzieści sekretarz sądu informuje nas, że sala jest gotowa. Prawnicy wchodzą i zajmują miejsca. Siadam obok Tadeo, który w garniturze wydaje się dziwnie niezgrabny. Szeptem zapewniam go, że na razie wszystko idzie po mojej myśli, tak jak się tego spodziewałem. Za naszymi plecami kandydaci na przysięgłych gapią się na tył jego głowy i zastanawiają się, jakiej to straszliwej zbrodni dopuścił się ten młody człowiek. Przez szacunek dla sądu wstajemy, gdy do sali rozpraw wchodzi sędzia Fabineau w długiej czarnej todze, która skrzętnie maskuje jej zwalistą figurę. Ponieważ zwykle nie mają publiczności, sędziowie uwielbiają tłumy w sali. To ich królestwo, w którym rządzą niepodzielnie, i lubią, gdy się ich docenia. Niektórzy grają pod publiczkę i zastanawiam się, jak w tej sytuacji zachowa się Janet. Wita wszystkich na posiedzeniu sądowym, tłumaczy, dlaczego tu jesteśmy, rozwodzi się nad tym nieco za długo, po czym prosi Tadeo, żeby wstał i odwrócił się twarzą do zgromadzonych. Tadeo robi, co mu każą, uśmiecha się zgodnie z moimi zaleceniami i siada z powrotem. Janet przedstawia Manciniego i mnie. Ja wstaję i kłaniam się bez słowa. Mancini podrywa się z krzesła, szczerzy zęby w uśmiechu i rozkłada ręce jak gospodarz witający gości. Jego sztuczność aż bije po oczach. Kandydaci na sędziów przysięgłych zostali ponumerowani i Fabineau prosi tych z numerami od 101 do 198, żeby opuścili salę sądową i udali się na przerwę. O trzynastej mają zadzwonić do sekretarza i zapytać, czy będą potrzebni. Połowa z nich wychodzi, niektórzy w pośpiechu; pozostali uśmiechają się, myśląc o szczęściu, jakie ich spotkało. W drugim końcu sali rozpraw woźni sądowi ustawiają pozostałych kandydatów w dziesięcioosobowych rzędach i po raz
pierwszy możemy spojrzeć na kandydatów na sędziów przysięgłych. To ciągnie się przez dobrą godzinę i Tadeo szepcze mi do ucha, że jest znudzony. Pytam, czy wolałby zostać w areszcie. Mówi, że nie. Spośród kandydatów wyproszeni są ci powyżej sześćdziesiątego piątego roku życia i ci ze zwolnieniami lekarskimi. Pozostałe dziewięćdziesiąt dwie osoby czekają na przesłuchanie. Fabineau zarządza przerwę na lunch do godziny czternastej. Tadeo pyta, czy będzie mógł zjeść coś naprawdę dobrego w miłej restauracji. Uśmiecham się i odpowiadam, że nie. Wraca do aresztu. Naradzamy się z Cliffem, kiedy podchodzi nas woźny sądowy. – Pan Rudd? – pyta. Kiwam głową, na co on wręcza mi jakieś dokumenty. Z sądu rodzinnego. Wezwanie na przesłuchanie mające na celu całkowite pozbawienie mnie praw rodzicielskich. Klnę pod nosem i siadam na ławie przysięgłych. Ta suka Judith czekała aż do dziś, żeby jeszcze bardziej skomplikować mi życie. W miarę jak czytam, czuję, że opuszczają mnie siły. Wczoraj, w niedzielę, był mój dzień opieki nad Starcherem. Dwanaście godzin, od ósmej rano do dwudziestej; zmieniona umowa słowna między mną i Judith. Ponieważ byłem zajęty przygotowaniami do procesu, kompletnie o tym zapomniałem i wystawiłem własne dziecko. Według pokrętnej logiki mojej byłej żony to oczywisty dowód na to, że nie nadaję się na ojca i powinienem zniknąć z życia naszego syna. Domaga się postępowania przyspieszonego, jakby Starcherowi groziło niebezpieczeństwo i jeśli sąd przychyli się do jej prośby, będzie to czwarte posiedzenie sądowe w ciągu ostatnich trzech lat. Na razie wygrywa ze mną 3:0! I najwyraźniej zamierza zdobyć kolejny punkt, żeby coś udowodnić. Nie wiem tylko co. Kupuję kanapkę z automatu i idę do sądu rodzinnego. Jedzenie z automatu jest często niedoceniane. Carla, protokolantka, którą próbowałem kiedyś poderwać, wyciąga akta i przeglądamy je, niemal stykając się głowami. Kiedy dwa lata temu chciałem się z nią umówić, była „w związku”, cokolwiek to znaczy. Tak naprawdę znaczyło to, że nie była mną zainteresowana. Niespecjalnie się tym przejąłem. Tyle razy dostawałem kosza, że dziwię się, kiedy kobieta mówi „Może”. W każdym razie Carla musi nie być już w związku, bo rozpływa się w uśmiechach i prowokuje mnie, co jest dość częstym zjawiskiem wśród pracującej w tym gmachu armii protokolantek i sekretarek. Samotny, heteroseksualny prawnik z odrobiną gotówki i w eleganckim garniturze ściąga na siebie spojrzenia niezamężnych kobiet, zresztą mężatek też. Gdybym podjął ich grę, gdybym miał czas i ochotę, mógłbym zrobić z nimi, co tylko bym chciał. Jednak ostatnimi czasy Carla sporo przytyła i nie wygląda już tak dobrze jak kiedyś. – Sędzia Stanley Leef – informuje mnie. – Tak jak ostatnio. Aż dziw bierze, że facet wciąż żyje. – Wygląda na to, że twoja była to twarda laska.
– Mało powiedziane. – Przychodzi tu od czasu do czasu. Nie jest zbyt miła. Dziękuję jej, a kiedy wychodzę, mówi: – Zadzwoń do mnie czasami. Mam ochotę powiedzieć „Najpierw przez pół roku pochodź na siłownię, potem się zobaczy”. – Jasne – rzucam, bo przecież jestem dżentelmenem. Ostatnim razem, gdy Judith próbowała na dobre pozbawić mnie praw rodzicielskich, sędzia Stanley Leef potraktował ją protekcjonalnie. Nie miał do niej cierpliwości i z miejsca orzekł na moją korzyść. Fakt, że zaryzykowała, składając ostatni wniosek i znowu trafiła na Leefa, świadczy o tym, jak bardzo jest wierna swoim przekonaniom i naiwna. W moim świecie, jeśli sprawa jest beznadziejna – a cóż może być bardziej drastycznego od próby pozbawienia porządnego ojca kontaktów z dzieckiem? – należy zadbać o to, by sprawa trafiła do właściwego sędziego. To może oznaczać, że trzeba będzie zgłosić wniosek z prośbą o odsunięcie od sprawy sędziego, który mógłby jej zaszkodzić. Co z kolei wiąże się z tym, że być może trzeba będzie złożyć skargę do Stanowej Rady Etyki Zawodowej. Ja jednak wolę wręczyć łapówkę odpowiedniemu urzędnikowi. Judith nigdy nie uciekłaby się do czegoś takiego. I właśnie dlatego sprawa znów trafiła do Leefa. Upominam się w duchu, że w tym przypadku nie chodzi o to, kto wygra, tak jak nie chodzi o wybór sędziego. To nic innego jak wykorzystywanie systemu sądowniczego, żeby nękać byłego małżonka. Judith nie przejmuje się kosztami sądowymi. Nie boi się kary. Codziennie pojawia się w tej części Starego Sądu, więc czuje się tu jak w domu. Siadam na ławce i czytając jej wniosek, kończę kanapkę.
8 W trakcie popołudniowego posiedzenia przestawiamy krzesła na drugą stronę stołów i siadamy twarzami do sędziów przysięgłych. Oni gapią się na nas jak na kosmitów. Według koncepcji Fabineau – a każdy sędzia ma wolną rękę w dobieraniu składu ławy przysięgłych – ci z numerami od 1 do 40 siadają w czterech pierwszych rzędach. Finałową dwunastkę wyłonimy prawdopodobnie spośród nich. Tak więc skupiamy się na nich, podczas gdy Wysoki Sąd rozwodzi się na temat odpowiedzialności, jaka spoczywa na sędziach przysięgłych. Wśród czterdziestu kandydatów jest dwudziestu pięciu białych, ośmiu czarnych, jest też jedna Wietnamka i jedna Hinduska. Dwadzieścia dwie kobiety, osiemnastu mężczyzn. Dzięki Cliffowi i jego ludziom znam ich imiona i adresy, wiem, czym się zajmują, jaki jest ich stan cywilny, do jakiego kościoła należą i w jakich sprawach brali udział. Wiem o ich długach i zatargach z prawem, jeśli takowe były. W większości przypadków mam zdjęcia ich domów albo mieszkań. Wybór tych właściwych nie będzie prosty. Niepisana zasada głosi, że w przypadku procesu karnego najlepiej, żeby na ławie przysięgłych zasiadło jak najwięcej czarnych, bo okazują współczucie oskarżonemu i nie ufają policji i prokuraturze. Dziś jednak jest inaczej. Ofiara, sędzia Sean King, był młodym czarnoskórym mężczyzną, który miał dobrą pracę, żonę i trójkę uroczych dzieci. Dorabiał na boku, sędziując w meczach bokserskich i walkach w klatkach. Fabineau w końcu przechodzi do bieżących spraw i pyta, kto spośród kandydatów zna okoliczności śmierci Seana Kinga. Mniej więcej jedna czwarta z dziewięćdziesięciu dwóch osób podnosi rękę. To bardzo dużo. Sędzia prosi ich o powstanie, żebyśmy mogli zanotować ich nazwiska. Zerkam na Manciniego i kręcę głową. Moim zdaniem, jest to jasny dowód na to, że proces powinien zostać przeniesiony. Ale on tylko się uśmiecha. Zapisuję dwadzieścia dwa nazwiska. Żeby zapobiec dalszym przeciekom, sędzia Fabineau postanawia przesłuchać każdego z dwudziestu dwóch kandydatów na osobności. Wracamy więc do gabinetu i siadamy przy tym samym stole. Do pokoju wchodzi kandydatka numer trzy. Nazywa się Lisa Parnell i sprzedaje bilety w lokalnych liniach lotniczych. Jest mężatką, ma trzydzieści cztery lata i dwójkę dzieci; mąż handluje cementem. Obaj z Mancinim jesteśmy czarujący i nadskakujemy jej, jak możemy. Tymczasem Fabineau bierze sprawy w swoje ręce i zaczyna przesłuchanie. Ani Lisa, ani jej mąż nie są fanami walk w klatkach. Właściwie uważa, że to odrażający sport, ale pamięta
zamieszki, jakie wybuchły tamtego dnia. Pokazywali je w wiadomościach. Widziała też nagranie, na którym Tadeo okłada sędziego Kinga. Rozmawiała na ten temat z mężem. Oboje modlili się w kościele o to, by Sean King wrócił do zdrowia, i zasmuciła ich informacja o jego śmierci. Nie sądzi, by w tej kwestii była wolna od uprzedzeń. Im dłużej trwa rozmowa, tym bardziej Lisa uświadamia sobie, jak bardzo jest przekonana o winie Tadeo. – On go zabił – mówi. Mancini zadaje kilka podobnych pytań. Ja nie marnuję czasu. Lisa i tak wkrótce pożegna się z ławą przysięgłych. Tymczasem Fabineau prosi ją, żeby wróciła do sali i z nikim nie rozmawiała. Kandydatka numer jedenaście to matka dwóch nastoletnich chłopców, którzy uwielbiają walki w klatkach i godzinami dyskutowali o tym, co wydarzyło się na ringu. Nie widziała nagrania, chociaż ją o to prosili. Wie jednak wszystko na temat sprawy i przyznaje, że ma o niej swoje zdanie. Mancini i ja próbujemy coś z niej wyciągnąć, ale bez skutku. Ona również zostanie odesłana do domu. Popołudnie ciągnie się w nieskończoność, podczas gdy my przesłuchujemy kolejno dwudziestu dwóch kandydatów, którzy – jak się okazuje – wiedzą więcej, niż powinni. Dwoje z nich twierdzi, że są w stanie odsunąć na bok swoje przekonania i podejść do sprawy z otwartymi umysłami. Wątpię w to, ale w końcu jestem obrońcą. Jeszcze tego samego dnia, kiedy rozmowy dobiegają końca, ponownie wnoszę o zmianę miejsca procesu. Dysponując nowymi, niezbitymi dowodami, uświadamiam Fabineau, że zbyt wielu mieszkańców miasta wie zdecydowanie za dużo na temat sprawy. Powolna Fabineau słucha mnie i mam wrażenie, że naprawdę mi wierzy. – Na chwilę obecną oddalam pański wniosek, panie Rudd. Zaczekajmy i zobaczmy, co przyniesie jutro.
9 Z sądu jedziemy do magazynu, gdzie Harry i Harry prowadzą swoje działania. Spotykam się z Harrym Grossem i wspólnie analizujemy ostatni wniosek Judith. Harry przygotuje odpowiedź, podobną do pozostałych trzech, które znalazły się w aktach sprawy. Jutro ją podpiszę i złożę w sądzie. Następnie razem z Partnerem idziemy do piwnicy, w której Cliff i jego ludzie uwijają się jak w ukropie. Z pierwszych czterech rzędów, od numeru 1 do 40, dziewięć osób było przesłuchiwanych indywidualnie. Spodziewam się, że cała dziewiątka zostanie dla dobra sprawy wykluczona. Każda strona ma cztery wnioski o wyłączenie ze składu przysięgłych, cztery haczyki, które może wykorzystać bez żadnego powodu. To daje w sumie osiem. Nie ma określonej liczby sędziów przysięgłych, którzy mogą być wykluczeni dla dobra sprawy. Sztuka polega na tym, żeby przyjrzeć się kandydatom i wyeliminować tych, którzy mogą nam zaszkodzić. Mam tylko cztery ruchy, podobnie jak prokuratura, i jeden błąd może być fatalny w skutkach. Nie tylko decyduję o tym, kogo zostawić, a kogo odrzucić, ale mam wrażenie, że rozgrywam partię szachów z Mancinim. Kogo się pozbędzie? Na pewno Latynosów. Nie spodziewam się uniewinnienia, więc liczę na to, że ława przysięgłych nie będzie w stanie podjąć jednomyślnej decyzji. Muszę znaleźć jednego, dwóch przysięgłych, którzy okażą mojemu klientowi odrobinę współczucia. Godzinami, siedząc przy kiepskim sushi na wynos i zielonej herbacie, analizujemy kolejnych kandydatów.
10 N ikt nie dzwoni do mnie w środku nocy: ani Arch Swanger, ani Nate Spurio, ani Moss Korgan. Najwyraźniej moja rewelacyjna propozycja ugody nie zrobiła na nikim wrażenia. O wschodzie słońca siedzę przed komputerem i odpowiadam na e-maile. Postanawiam napisać do Judith. Treść e-maila brzmi następująco: „Dlaczego nie możesz zakończyć tej wojny? Przegrałaś już tyle bitew i tę także przegrasz. Udowodnisz jedynie, jak cholernie jesteś uparta. Chociaż raz pomyśl o Starcherze, nie o sobie”. Spodziewam się, że odpowiedź będzie ostra i dobrze przemyślana. Partner podrzuca mnie do centrum handlowego na przedmieściach. Jedynym otwartym sklepem jest sklep z bajglami, gdzie wbrew przepisom klienci mogą palić. Właścicielem jest stary Grek, który umiera na raka płuc. Jego siostrzeniec pracuje w ratuszu i inspektorzy sanitarni omijają to miejsce. Podają tu mocną kawę, jogurt naturalny i pyszne bajgle, a wszystko w gęstych oparach dymu papierosowego, który budzi wspomnienia z czasów, gdy człowiek mógł spokojnie zjeść coś w restauracji, a przy okazji nawciągać się dymu. Przed drzwiami biorę głęboki wdech, napełniam płuca świeżym powietrzem, wchodzę do środka i widzę Nate’a, który siedzi przy stoliku z kawą, gazetą i papierosem Salem wetkniętym w kącik ust. Machnięciem ręki wskazuje krzesło i odsuwa gazetę. – Napijesz się kawy? – pyta. – Nie dzięki. Dość mam już kawy. – Co słychać? – Pytasz o to, co słychać u mnie czy o proces Zapate? Odchrząkuje i próbuje się uśmiechnąć. – Od kiedy to rozmawiamy o naszym prywatnym życiu? – Słuszna uwaga. Mancini się nie odzywał. Jeśli przystał na ugodę, nie pokazuje tego po sobie. Nadal żąda piętnastu lat. – Pracują nad nim, ale sam wiesz, że to kutafon, któremu się marzy prawdziwa kariera. W tej chwili jest na scenie i to wiele dla niego znaczy. – Czyli Roy Kemp próbuje go urobić? – Można tak powiedzieć. Przykręca każdą możliwą śrubę. Jest zdesperowany i wcale mu się nie dziwię. A do tego nienawidzi cię, bo myśli, że zatajasz informacje. – Chryste, tak mi przykro. Powiedz mu, że też go nienawidzę, bo porwał
mojego dzieciaka. Ale to przecież nic osobistego. Jeśli pójdzie do burmistrza, a ten do Manciniego, może się uda. – Sprawa jest w toku. – Wolałbym, żeby wszystko toczyło się szybciej. Kompletujemy ławę przysięgłych, a po tym, co widziałem i słyszałem, mój klient tkwi po uszy w gównie. – Słyszałem. – Dzięki. Pewnie jutro zaczniemy obdzwaniać świadków, a nie mamy ich zbyt wielu. Do piątku będzie po wszystkim. Jeśli mamy zawrzeć ugodę, musimy to zrobić szybko. Pięć lat, więzienie okręgowe, zwolnienie warunkowe. Rozumiesz, Nate? Czy wszyscy zainteresowani rozumieją warunki ugody? – Pewnie. To nie takie skomplikowane. – Więc powiedz im, żeby się postarali. Mam złe przeczucia co do ławy przysięgłych. Zaciąga się papierosem i pyta: – Będziesz tu wieczorem? – Myślisz, że wyjadę z miasta? – Myślę, że powinniśmy porozmawiać. – Jasne, ale teraz muszę lecieć. Mam dziś przesłuchanie kandydatów na przysięgłych i szukamy takich, których moglibyśmy przekupić. – Nic nie słyszałem i jakoś mnie to nie dziwi. – Do zobaczenia, Nate. – Wprost nie mogę się doczekać. – I naprawdę powinieneś przestać palić. – Zajmij się sobą, dobrze? Chyba masz własne problemy?
11 Powolna
Fabineau spóźnia się, co z jednej strony nie jest niczym niezwykłym, jest przecież sędzią i bez niej impreza się nie rozpocznie. Z drugiej strony, to moment szczytowy w jej karierze i można by pomyśleć, że przyjedzie wcześniej, żeby się nim delektować. Dawno już jednak oduczyłem się marnować czas na zastanawianie się, dlaczego sędziowie robią to, co robią. Czekamy od ponad godziny, nie wiedząc, czym spowodowane jest to opóźnienie, kiedy jej zastępca podrywa się z krzesła i prosi o spokój. Fabineau wchodzi do sali, siada za stołem sędziowskim i wyraźnie przygaszona nakazuje nam zająć miejsca. Żadnych przeprosin, żadnych wyjaśnień. Zaczyna od uwag wstępnych, z których żadna nie jest dla mnie zaskoczeniem, a kiedy kończą się jej pomysły, mówi: – Panie Mancini, może pan przesłuchać przysięgłych. Ten zrywa się na równe nogi i dostojnym krokiem przechadza się przed mahoniową barierką, która oddziela nas od publiczności. Z dziewięćdziesięcioma dwoma kandydatami po jednej stronie i co najmniej tyloma dziennikarzami i gapiami po drugiej, w sali sądowej panuje prawdziwy tłok. Ludzie stoją nawet pod tylną ścianą. Max Mancini rzadko występuje przed taką publicznością. Rozpoczyna upiornym, ckliwym monologiem o tym, jak bardzo jest zaszczycony, będąc w tej sali i reprezentując dobrych obywateli naszego miasta. Czuje, że spoczywa na nim brzemię. Zaszczyt. I obowiązek. Mancini czuje wiele różnych rzeczy i po kilku minutach widzę, że niektórzy przysięgli marszczą czoła i patrzą na niego, jakby pytali: „Czy ten koleś mówi poważnie?”. Kiedy mam dość jego opowieści o sobie samym, wstaję powoli, patrzę na Fabineau i pytam: – Proszę, Wysoki Sądzie, możemy kontynuować? – Panie Mancini, ma pan jakieś pytania? – pyta sędzia. – Oczywiście, Wysoki Sądzie. Nie sądziłem, że tak bardzo nam się spieszy. – Ależ nie spieszy nam się, ale nie chcę tracić czasu. I to mówi sędzia, która spóźniła się godzinę! Max Mancini zaczyna od podręcznikowych pytań o wcześniejszy udział w procesach w charakterze sędziów przysięgłych, doświadczenia z systemem sądownictwa karnego, uprzedzenia wobec policji i organów ochrony porządku publicznego. W zasadzie to strata czasu, ponieważ w takich okolicznościach ludzie
rzadko okazują to, co naprawdę czują czy myślą. To daje nam jednak czas, żeby dokładnie przyjrzeć się kandydatom. Tadeo zapisuje kolejne strony notatkami i podsuwa mi je pod nos. Ja również robię notatki, ale przede wszystkim obserwuję mowę ciała. Cliff i jego wspólnik siedzą na ławce i przyglądają się wszystkiemu. Mam wrażenie, że znam tych ludzi, zwłaszcza pierwszą czterdziestkę, od lat. Mancini chce wiedzieć, czy ktokolwiek z nich był kiedyś pozwany. Standardowe pytanie, ale bez większego znaczenia. W końcu to sprawa karna, nie cywilna. Spośród dziewięćdziesięciu dwóch osób około piętnastu przyznaje, że w bliższej lub dalszej przeszłości zostali podani do sądu. Idę o zakład, że drugie tyle nie chce się do tego przyznać. W końcu to Ameryka. Jaki porządny obywatel nie został nigdy pozwany? Mancini wydaje się uradowany taką reakcją, jakby trafił na podatny grunt. Pyta, czy doświadczenia z systemem sądowniczym mogą w jakikolwiek sposób wpłynąć na ich decyzję w tej sprawie. Nie, Max. Wszyscy lubimy, jak się nas pozywa. I po wszystkim nie żywimy urazy do systemu. On jednak zadaje kolejne pytania, które do niczego nie prowadzą. Z czystej złośliwości wstaję i mówię: – Czy Wysoki Sąd mógłby przypomnieć panu Manciniemu, że to sprawa karna, nie cywilna? – Wiem o tym! – warczy Mancini i wymieniamy wściekłe spojrzenia. – Wiem, co robię. – Proszę kontynuować, panie Mancini – rzuca Fabineau. – A pan, panie Rudd, niech pozostanie na swoim miejscu. Udaje mu się opanować złość i się uspokaja. Zmienia bieg i wkracza na bardziej grząski grunt. Czy ktokolwiek z waszej rodziny był kiedykolwiek skazany za brutalne przestępstwo? Przeprasza, że pyta o tak prywatne sprawy, ale nie ma wyboru. Proszę mu wybaczyć. Gdzieś z tyłu przysięgła numer 81 wolno podnosi rękę. Pani Emma Huffinghouse. Biała, pięćdziesiąt sześć lat, dyspozytorka w firmie transportowej. Jej dwudziestosiedmioletni syn odsiaduje dwanaście lat za włamanie do czyjegoś domu pod wpływem narkotyków. Mancini, widząc jej podniesioną rękę, uprzedza: – Proszę nie zdradzać szczegółów. Wiem, że to bardzo osobista i bolesna sprawa. Moje pytanie brzmi: Czy pani doświadczenie z systemem sprawiedliwości było zadowalające, czy też nie? Poważnie, Max? To nie badanie satysfakcji klienta! Pani Huffinghouse wstaje powoli i odpowiada: – Uważam, że mój syn został potraktowany sprawiedliwie. Mało nie przeskakuje przez barierkę, żeby ją uściskać. Niech ci Bóg błogosławi, moja droga, niech ci Bóg błogosławi. Cóż za poparcie dla sił dobra! Przykro mi, Max, ale to na nic. Nawet nie zbliżymy się do numeru 81.
Przysięgły numer 47 podnosi rękę, wstaje i mówi, że jego brat siedział za napad z bronią w ręku, ale w przeciwieństwie do pani Huffinghouse, on, Mart Wattburg, nie był zadowolony z procesu. Mimo to Mancini wylewnie mu dziękuje. Ktoś jeszcze? Nikt już nie podniesie ręki? Są jeszcze trzy takie osoby, wiem to, ale on nie. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że w zbieraniu informacji jestem od niego lepszy. I uświadamia mi, że ta trójka nie jest zbyt rozmowna. Ranek ciągnie się jak mowa Manciniego, który przechodzi do kolejnej, delikatnej sprawy – bycia ofiarą. Czy ktokolwiek z was padł ofiarą brutalnego przestępstwa? Wy, członkowie waszych rodzin, przyjaciele? Zgłasza się kilka osób i Max wyciąga od nich informacje, które – dla odmiany – mogą okazać się przydatne. W południe Wysoki Sąd, niewątpliwie znużony dwugodzinnym siedzeniem za stołem sędziowskim i spragniony krojonych jabłek, ogłasza półtoragodzinną przerwę. Tadeo chce zostać w sali sądowej na lunch. Rozmawiam z jego strażnikiem, który, ku naszemu zaskoczeniu, wyraża zgodę. Partner wychodzi do pobliskiej garmażerii i wraca z kanapkami i frytkami. Jedząc, rozmawiamy ściszonymi głosami, tak by zastępcy i woźni sądowi nie mogli nas usłyszeć. Oprócz nas w sali rozpraw nie ma nikogo. Powaga miejsca i sytuacji udzieliła się mojemu klientowi, który stracił odrobinę pewności siebie. Poczuł na sobie bezlitosne spojrzenia tych, którzy być może będą decydować o jego losie. Nie wierzy już, że są jego kumplami. – Mam wrażenie, że mnie nie lubią – mówi łagodnie. Cóż za spostrzegawczy, młody człowiek.
12 Max kończy około piętnastej i przekazuje mi pałeczkę. Do tego czasu wiem o tych ludziach więcej, niż to konieczne, i jestem gotowy dokonać selekcji. To moja pierwsza okazja, żeby porozmawiać z przysięgłymi, i pierwsza szansa, żeby nawiązała się między nami nić porozumienia. Obserwowałem ich twarze i wiem, że wielu z nich uważa zachowanie Manciniego za służalcze, a nawet trochę głupawe. Ja sam mam mnóstwo fatalnych przyzwyczajeń i wad, ale przymilanie się nie jest jedną z nich. Nie dziękuję im, że tu są – zostali wezwani, więc nie mieli wyboru. Nie wmawiam im, że oto są częścią czegoś wielkiego. Nie psioczę na nasz wymiar sprawiedliwości. Zamiast tego rozwodzę się na temat domniemania niewinności. Zachęcam ich, żeby zadali sobie pytanie, czy w głębi duszy nie orzekli już, że mój klient jest winny zarzucanych mu czynów, bo w przeciwnym razie nie byłoby go tu. Nie podnoście rąk, po prostu skińcie głową, jeśli uważacie, że jest winny. To ludzka natura. Oto jak w dzisiejszych czasach działa nasze społeczeństwo. Jest zbrodnia, aresztowanie, widzimy podejrzanego w telewizji i oddychamy z ulgą, że policja schwytała przestępcę. Czary-mary! I zagadka rozwiązana. Przestępca trafia do więzienia. W dzisiejszych czasach nigdy, przenigdy nie zatrzymujemy się i nie mówimy: „Chwileczkę, a może ten człowiek jest niewinny i zasługuje na uczciwy proces”. Tak szybko wydajemy sądy. – Pytania, panie Rudd? – skrzeczy do mikrofonu Powolna Fabineau. Ignoruję ją, wskazuję na Tadeo i pytam przysięgłych, czy w tej chwili mogą powiedzieć, że ten człowiek jest zupełnie niewinny. Oczywiście nikt nie odpowiada, bo żaden z kandydatów na przysięgłych nie przyzna się do tego, że podjął już decyzję. Przechodzę do obowiązku udowodnienia winy i rozwodzę się nad tym, dopóki Mancini nie ma dość. W pewnej chwili wstaje, poirytowany rozkłada ręce i mówi: – Wysoki Sądzie, pan Rudd nie przesłuchuje sędziów przysięgłych, ale robi im wykład. – Zgadzam się. Panie Rudd, albo zacznie pan zadawać pytania, albo proszę wrócić na swoje miejsce – upomina mnie szorstko Powolna Fabineau. – Dziękuję – odpowiadam jak mądrala, którym przecież jestem. Patrzę na pierwsze trzy rzędy. – Tadeo nie musi zeznawać, a obrona nie musi powoływać żadnych świadków. Dlaczego? Bo to oskarżenie musi udowodnić, że jest winny.
A teraz załóżmy, że nie będzie zeznawał. Czy to miałoby dla was jakiekolwiek znaczenie? Pomyślelibyście, że coś ukrywa? Często używam tego chwytu, ale rzadko dostaję odpowiedź. Dziś jednak przysięgły numer 17 chce coś powiedzieć. Bobby Morris, lat trzydzieści sześć, biały, kamieniarz. Podnosi rękę, a ja skinieniem głowy nakazuję mu mówić. – Jeśli zasiądę na ławie przysięgłych, myślę, że powinien zeznawać. Chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia. – Dziękuję, panie Morris – odpowiadam ciepło. – Ktoś jeszcze? Teraz, kiedy pierwsze lody zostały przełamane, kilka osób podnosi ręce, a ja zadaję im pytania. Tak jak się tego spodziewałem, im dłużej trwa nasza rozmowa, tym więcej z nich pozbywa się zahamowań. Jestem miłym facetem, godnym zaufania, z poczuciem humoru. Kiedy kończę, Wysoki Sąd informuje nas, że przed pójściem do domu wybierzemy skład ławy przysięgłych, i daje nam kwadrans na przejrzenie notatek.
13 Judith pisze w e-mailu: „Starcherowi nadal jest przykro. Jesteś żałosnym ojcem. Do zobaczenia w sądzie”. Mam ochotę napisać jej coś równie zjadliwego, ale po co? Partner i ja wracamy z sądu. Jest ciemno, minęła już dziewiętnasta, a to był męczący dzień. Zatrzymujemy się w barze na piwo i kanapkę. Dziewięciu białych, jeden czarny, jeden Latynos i jedna Wietnamka. Mając w głowie ich imiona i twarze, czuję, że muszę o nich porozmawiać. Partner słucha cierpliwie i, jak zwykle, niewiele się odzywa. Większość ostatnich dwóch dni spędził w sądzie i podoba mu się skład ławy przysięgłych. Wypijam dwa piwa, chociaż mam ochotę na dużo więcej. O dziewiątej Partner podrzuca mnie do Arby’s, gdzie przez piętnaście minut sączę napój, czekając na Nate’a. W końcu przyjeżdża, zamawia krążki cebulowe i przeprasza za spóźnienie. – Jak tam proces? – pyta. – Dziś po południu wybraliśmy skład ławy przysięgłych. Jutro z samego rana wygłosimy mowy wstępne i Mancini zacznie powoływać świadków. To akurat powinno pójść dość sprawnie. Co z ugodą? Wkłada do ust duży, chrupiący krążek, gryzie przez chwilę i rozgląda się po pustym lokalu. Przełyka jedzenie i mówi: – Tak. Dwie godziny temu Woody spotkał się z Mancinim i odsunął go od sprawy. Jego miejsce zajmie jakiś fagas, który z samego rana planował złożyć wniosek o unieważnienie procesu. Mancini zgodził się ustąpić i pójść nam na rękę. Jutro rano o ósmej trzydzieści chce się spotkać z tobą i sędzią. – Z sędzią? – Słyszałeś. Wygląda na to, ze Woody i Janet Fabineau się przyjaźnią i Woody postanowił ją wtajemniczyć. Ona się zgadza na ugodę. Skaże twojego chłopaka na pięć lat w więzieniu okręgowym z możliwością wcześniejszego zwolnienia. Tak jak mówiłeś, Rudd. – Cudownie. A co ze zbirami Linka? – Śledztwo utknie w martwym punkcie. Zapomnij o tym. – Sączy napój przez słomkę i wkłada do ust kolejny krążek cebuli. – A teraz najlepsze. – Kiedy ostatnio widziałem Swangera, dzwoniłem do niego z telefonu na kartę, który zostawił dla mnie w aptece. Wciąż go mam. Wożę go w vanie. Nie używałem go od tamtej pory, więc nie wiem, czy nadal działa, ale jeśli Swanger odbierze,
spróbuję umówić się na spotkanie. Muszę dać mu trochę gotówki. – Ile? – Pięćdziesiąt tysięcy, nieoznaczonych. On nie jest głupi. – Pięćdziesiąt tysięcy? – To mniej więcej jedna trzecia nagrody. Zakładam, że Swanger połaszczy się na nią, bo jest spłukany. Z mniejszą sumą mogą być problemy. W zeszłym roku skonfiskowaliście aktywa na sumę czterech milionów i, zgodnie z naszym cudownym prawem, wszystko trafiło do policji miejskiej. Pieniądze tam są, Nate, a Roy Kemp oddałby wszystko, żeby znowu zobaczyć córkę. – Dobrze już, dobrze. Porozmawiam, z kim trzeba. To wszystko, co mogę zrobić. Zostawiam go z jego krążkami cebulowymi i wracam do vana. Kiedy Partner wyjeżdża z parkingu, otwieram klapkę taniego telefonu i wybieram numer. Nic. Godzinę później dzwonię po raz drugi. I trzeci. Nic.
14 Zmęczony, po dwóch piwach i kilku szklaneczkach whisky z sokiem z limonki, zasypiam przed telewizorem. Budzę się w rozkładanym fotelu, w garniturze, ale bez krawata, w skarpetkach, lecz bez butów. Mój telefon wibruje. Numer nieznany. Jest pierwsza czterdzieści. Postanawiam zaryzykować i odebrać. – Szukałeś mnie? – pyta Swanger. – Właściwie tak. – mówię. Chowam podnóżek i zrywam się na równe nogi. Jestem zamroczony i mój mózg potrzebuje krwi. – Gdzie jesteś? – Głupie pytanie. Jeszcze jedno takie i się rozłączę. – Posłuchaj, Arch, możemy się dogadać. Jeśli oczywiście mówisz prawdę, w co chyba nikt już nie wierzy. – Nie dzwonię po to, żebyś mnie obrażał. – Jasne. Zadzwoniłeś, bo potrzebujesz pieniędzy. Myślę, że mogę być twoim pośrednikiem, oczywiście bez żadnych opłat. Nie jestem twoim adwokatem, więc nie wyślę ci rachunku. – Bardzo śmieszne. Nie jesteś moim adwokatem, bo nie można ci ufać. – W porządku, następnym razem, jak porwiesz dziewczynę, skontaktuj się z kimś innym. Chcesz tych pieniędzy czy nie? Mnie jest wszystko jedno. Swanger przez krótką chwilę zastanawia się, jak bardzo potrzebuje gotówki. – Ile? – pyta w końcu. – Dwadzieścia pięć tysięcy teraz, jeśli powiesz nam, gdzie jest dziewczyna. Kiedy ją znajdą, dostaniesz kolejne dwadzieścia pięć. – To jedna trzecia wyznaczonej nagrody. Zamierzasz zabrać resztę? – Nie. Jak już mówiłem, nic z tego nie dostanę, i dlatego zadaję sobie pytanie, po co właściwie to robię. Swanger w milczeniu rozważa ofertę. – Nie podoba mi się ta propozycja, Rudd – mówi w końcu. – Wiem, że nigdy nie zobaczę pozostałych dwudziestu pięciu tysięcy. A my nigdy nie zobaczymy dziewczyny, myślę sobie, ale nie mówię tego głośno. – Posłuchaj, Arch, dostaniesz dwadzieścia pięć tysięcy od ludzi, którzy strzeliliby do ciebie bez ostrzeżenia. To więcej, niż zarobiłeś przez cały ubiegły rok uczciwej pracy. – Nie wierzę w uczciwą pracę. Ty zresztą też. Dlatego jesteś prawnikiem.
– Ha, ha. Bystrzacha z ciebie. Umowa stoi, Swanger? Jeśli nie, więcej się nie odezwę. Mam na głowie ważniejsze rzeczy. – Pięćdziesiąt tysięcy, Rudd. Gotówką. Pięćdziesiąt tysięcy, i powiem tobie, i tylko tobie, gdzie jest dziewczyna. Jeśli to pułapka i zwęszę w pobliżu chociaż jednego gliniarza, zwieję, wykonam telefon i dziewczyna przepadnie na dobre. Rozumiesz? – Tak. Nie jestem pewien co do pieniędzy, ale jedyne, co mogę zrobić, to przekazać twoje żądania mojemu kontaktowi. – Lepiej się pospiesz, Rudd. Kończy mi się cierpliwość. – Uspokoisz się, jak dostaniesz pieniądze. Kogo próbujesz oszukać, Swanger? Połączenie zostaje przerwane. To tyle w kwestii wysypiania się.
15 T rzy godziny później zatrzymuję się pod sklepem ogólnospożywczym i kupuję butelkę wody. Na zewnątrz podchodzi do mnie gliniarz ubrany po cywilnemu i pyta burkliwym tonem: – Jesteś Rudd? – Ponieważ to ja, wręcza mi brązową papierową torbę na zakupy z dużym pudełkiem na cygara w środku. – Pięćdziesiąt tysięcy – dodaje. – W banknotach po sto dolców. – W porządku – rzucam. Niby co miałbym powiedzieć? „Dzięki”? Wyjeżdżam z miasta. Sam. Podczas ostatniej rozmowy ze Swangerem, mniej więcej godzinę temu, kazał mi zostawić swojego „zbira” i samemu usiąść za kółkiem. Powiedział, żebym zapomniał o nowym, fikuśnym vanie i przyjechał czymś innym. Tłumaczyłem mu, że w tej chwili nie mam niczego innego, a nie mam czasu, żeby biegać po wypożyczalniach. Staram się nie myśleć o tym, że koleś mnie obserwuje. Wiedział, że Partner i ja jeździliśmy vanem z logo U-Haul. Wie, że kupiliśmy nową furgonetkę. To zadziwiające, że jest gdzieś w mieście i wciąż nie został schwytany przez policję. Podejrzewam, że kiedy dostanie pieniądze, zniknie. Co wcale nie byłoby takie złe. Zgodnie z instrukcjami, dzwonię do niego, kiedy wyjeżdżam z miasta południową obwodnicą w kierunku autostrady międzystanowej. Wskazówki Swangera są jasne: „Jedź dwadzieścia sześć kilometrów na południe, do zjazdu numer sto osiemdziesiąt cztery i wyjedź na drogę numer sześćdziesiąt trzy na wschód do miasteczka Jobes”. Jadąc, myślę o procesie, który rozpocznie się za kilka godzin. A może nie? Jeśli Fabineau rzeczywiście wie, co się święci? Nie mam pojęcia, ile osób mnie teraz obserwuje, ale jestem pewien, że jest ich sporo. Nie zadawałem pytań, bo nie miałem na to czasu, ale wiem, że Roy Kemp zwołał wszystkich swoich ludzi. W moim vanie zamontowano dwa mikrofony, a na tylnym zderzaku umieszczono urządzenie tropiące. Pozwoliłem im założyć podsłuch na mojej komórce, ale tylko na kilka godzin. Idę o zakład, że w Jobes trwa już obława. Nie zdziwiłbym się, gdybym zobaczył nad głową helikopter albo dwa. Nie boję się – Swanger nie ma powodu, żeby mnie skrzywdzić – ale nerwy mam napięte jak postronki. Pieniądze są nieoznaczone, więc nie będzie można ich namierzyć. Zresztą gliniarze mają je gdzieś, chcą tylko odzyskać dziewczynę. Zakładają też, że Swanger jest na tyle bystry, żeby zwietrzyć podstęp.
Jobes to mała mieścina licząca trzy tysiące mieszkańców. Kiedy mijam stację benzynową Shell na skraju miasteczka, zgodnie z instrukcjami dzwonię do Swangera. – Nie rozłączaj się – mówi. – Za myjnią samochodową skręć w lewo. Skręcam w ciemną, brukowaną uliczkę z kilkoma starymi domami po obu stronach. – Przysięgasz, że masz przy sobie pięćdziesiąt tysięcy? – pyta. – Tak. – Skręć w prawo i przejedź przez tory. – Robię, co mi każe. – Teraz skręć w pierwszą uliczkę w prawo. To ulica bez nazwy. Stań przy pierwszym znaku stop i czekaj. Kiedy się zatrzymuję, z mroku wyłania się postać i nerwowo szarpie klamkę drzwi od strony pasażera. Zwalniam blokadę i Swanger wsiada do samochodu. Wskazuje w lewo i mówi: – Jedź tam i nie spiesz się. Wracamy na międzystanową. – Miło cię widzieć, Arch. Ma na głowie czarną chustkę, która zakrywa mu brwi i uszy. Jest cały w czerni – od zawiązanej na szyi bandany po ciężkie buciory. Mam ochotę zapytać go, gdzie zaparkował, ale niby czemu miałbym się tym przejmować? – Gdzie pieniądze? – pyta. Zerkam przez ramię, a on sięga po torbę. Otwiera pudełko na cygara i przy świetle latarki do kluczy liczy forsę. – Skręć w prawo – nakazuje mi, podnosząc wzrok. Chwilę później znowu zaczyna liczyć. Kiedy wyjeżdżamy z miasteczka, oddycha z ulgą i posyła mi głupawy uśmiech. – Wszystko się zgadza – rzuca zadowolony. – Wątpiłeś we mnie? – Pewnie, że tak. – Wskazuje stację benzynową Shella i pyta: – Masz ochotę na piwo? – Nie. Zwykle nie pijam piwa o piątej trzydzieści rano. – To najlepsza pora. Zatrzymaj się. Wchodzi do środka bez pieniędzy. Nie spieszy się. Kupuje sześciopak, paczkę chipsów i niespiesznie wraca do vana, jak człowiek, który nie ma żadnych zmartwień. Kiedy ruszamy, rozdziera plastik i wyjmuje jedną puszkę. Otwiera ją, upija łyk i rozrywa opakowanie chipsów. – Dokąd jedziemy, Arch? – pytam lekko poirytowany. – Wyjedź na międzystanową i kieruj się na południe. Wiesz, Rudd, ten van wciąż pachnie nowością. Chyba wolałem tamten stary. – Pakuje do ust chipsy i zapija je piwem. – Przykro mi. Nie nakrusz tu, dobra? Partner się wkurza, jak znajduje okruchy w samochodzie.
– Ten twój zbir? – Wiesz, kim jest. – Wyjeżdżamy na drogę numer 63, ciemną i wyludnioną. Do wschodu słońca zostało jeszcze trochę czasu. Rozglądam się z nadzieją, że zobaczę czających się gdzieś gliniarzy, ale są na to zbyt dobrzy. Są albo z tyłu, albo przed nami, albo czekają na międzystanowej. Zresztą skąd mogę wiedzieć? Jestem tylko prawnikiem. Swanger wyciąga z kieszeni koszuli mały telefon, pokazuje mi go i mówi: – Wiedz jedno, Rudd. Jeśli zobaczę jakiegoś gliniarza albo zwęszę w pobliżu gliny, wcisnę ten oto przycisk i gdzieś, daleko stąd, wydarzy się coś złego. Kapujesz? – Kapuję. A teraz, mów gdzie, Arch. To po pierwsze. Gdzie, kiedy i jak? Dostałeś kasę, jesteś nam winien wyjaśnienia. Gdzie jest dziewczyna i jak się do niej dostaniemy? Opróżnia pierwszą puszkę, cmoka z zadowoleniem, pakuje do ust kolejną porcję chipsów i przez dłuższą chwilę w ogóle się nie odzywa. W końcu otwiera kolejne piwo. – Jedź na południe – mówi, kiedy dojeżdżamy do skrzyżowania. Rankiem, kiedy ludzie jadą do pracy w mieście, ruch na pasie prowadzącym na północ jest duży. Tymczasem nitka prowadząca na południe jest prawie pusta. Patrzę na Swangera i mam ochotę zetrzeć mu z gęby ten głupawy uśmieszek. – Arch? Pociąga łyk z puszki i prostuje się na siedzeniu. – Wywieźli dziewczyny z Chicago do Atlanty. Często się przenoszą, średnio co cztery, pięć miesięcy. Najpierw narobią w mieście zamieszania, a kiedy ludzie zaczynają gadać, a gliny węszyć, znikają i jadą gdzieś indziej. Trudno nie rzucać się w oczy, kiedy oferujesz ładne, młode dziewczyny za rozsądną cenę. – Skoro tak mówisz… Czy Jiliana Kemp wciąż żyje? – Ależ tak. Jak najbardziej. Jest bardzo aktywna… Zresztą, nie ma wyboru. – Ona też jest w Atlancie? – W okolicach Atlanty. – To duże miasto, Arch, a my nie mamy czasu na gierki. Jeśli masz adres, daj mi go. Taka była umowa. Oddycha głęboko i upija solidny łyk. – Są w ogromnym centrum handlowym, gdzie jest duży ruch, mnóstwo ludzi i samochodów. Firma nazywa się Atlas Physical Therapy, ale tak naprawdę to luksusowy burdel. Nie znajdziesz ich numeru w książce telefonicznej. Fizjoterapeuci na telefon. Tylko umówione wizyty. Żadnych przypadkowych klientów, wyłącznie tacy z polecenia. Mówię ci, wiedzą, co robią. Jeśli więc jesteś klientem, wjeżdżasz na parking, idziesz do Baskin-Robbins na lody, pokręcisz się po okolicy i zaglądasz do Atlas Physical Therapy. Wita cię miły koleś w białym
fartuchu, tyle że pod fartuchem facet ma broń. Udaje fizjoterapeutę i trzeba przyznać, że rzeczywiście zna się na złamanych kościach. Bierze od ciebie kasę, powiedzmy trzysta dolarów, i prowadzi cię do pokoi na tyłach. Wskazuje jeden, a kiedy wchodzisz do środka, widzisz małe łóżko i młodą, niemal nagą dziewczynę. Możesz z nią spędzić dwadzieścia minut. Wychodzisz innymi drzwiami i nikt nie wie o twojej wizycie u fizjoterapeuty. Dziewczyny pracują całymi popołudniami, ranki mają wolne, bo muszą się wysypiać. Potem pakują je w samochody i zawożą do klubów, gdzie tańczą i robią to, co zwykle. O północy odwożą je do domu, do bloku mieszkalnego, gdzie zamyka się je na noc. – Kim są „oni”? – To handlarze, naprawdę nieprzyjemne typy. Gang, szajka, kartel, zorganizowana grupa przestępcza. Większość z nich pochodzi ze wschodniej Europy, ale są wśród nich i miejscowi chłopcy. Wykorzystują dziewczyny, zastraszają je i szprycują heroiną. Większość ludzi w tym kraju nie wierzy, że w ich miastach dochodzi do handlu żywym towarem, ale tak jest. Takie rzeczy dzieją się wszędzie. Handlarze wykorzystują dzieciaki, które uciekły z domu, bezdomne dziewczyny i te, co chcą się wyrwać z rodzin patologicznych. To chora branża, Rudd. Naprawdę popieprzona. Mam ochotę go wyzwać i przypomnieć mu, że sam odgrywa dość istotną rolę w przemyśle, którym rzekomo tak bardzo się brzydzi, ale dochodzę do wniosku, że to bez sensu. – Ile mają dziewczyn? – pytam, bo chcę dowiedzieć się jak najwięcej. – Trudno powiedzieć. Rozdzielają je, rozwożą do różnych miejsc. Kilka zniknęło na dobre. Naprawdę nie chcę drążyć tego tematu. Tylko świr, który w tym siedzi, może wiedzieć tak wiele o tej branży. – Zawróć na tamtym zjeździe i kieruj się na północ – mówi, wskazując ręką. – Dokąd jedziemy? – Pokażę ci. Poczekaj jeszcze trochę. – Dobra. A co z adresem? – Oto co bym zrobił, gdybym był gliniarzem – mówi nagle z przekonaniem. – Obserwowałbym to miejsce i złapałbym frajera, kiedy będzie wychodził prosto z terapii. To pewnie miejscowy agent ubezpieczeniowy, któremu żona przestała dawać i upodobał sobie jedną z dziewczyn. Możesz poprosić o swoją ulubienicę, ale nie znaczy to, że ją dostaniesz, nawet oni mają swoje zasady. A może gość jest adwokatem, który, tak jak ty, namawia ofiary wypadków do procesu o odszkodowanie, kolejnym niespełnionym adwokaciną, który za trzysta dolców dostaję swoją terapię. – No i? – No więc dorwałbym gościa i napędził mu takiego stracha, że wyśpiewałby
wszystko jak na spowiedzi. Opisałby wszystko, łącznie z rozkładem pomieszczeń. A kiedy by się rozpłakał, puściłbym go wolno. Gliniarze pewnie mają już nakaz. Jednostki antyterrorystyczne otoczą miejsce i sprawa załatwiona. Dziewczyny odzyskają wolność, a handlarze zostaną przyłapani na gorącym uczynku. Jeśli gliniarze zrobią to, jak należy, przycisną od razu jednego. Jak zacznie śpiewać, wsypie wszystkich. Mogą być setki dziewczyn i dziesiątki takich świrów. To może być wielka akcja, Rudd. A wszystko dzięki tobie i mnie. – Taa, prawdziwa z nas drużyna, Swanger. Zjeżdżam z autostrady, przecinam międzystanową i ponownie kieruję się na północ. Wszyscy, którzy obserwują vana, muszą się zastanawiać, co ja, u diabła, robię. Tymczasem mój pasażer otwiera kolejną, trzecią, puszkę. Zjadł już chipsy i jestem pewien, że na podłodze i siedzeniu walają się okruchy. Przyspieszam do stu dziesięciu kilometrów na godzinę. – Adres, Arch. – To miejsce na przedmieściach Vista View, mniej więcej piętnaście kilometrów na zachód od centrum Atlanty. Centrum handlowe nazywa się West Ivy. Atlas Physical Therapy mieści się obok pralni chemicznej Sunny Boy Cleaners. Dziewczyny będą tam koło trzynastej. – I Jiliana Kemp jest jedną z nich? – Chyba wyraziłem się jasno, Rudd. Myślisz, że powiedziałbym ci to wszystko, gdyby jej tam nie było? Ale lepiej niech gliny się pospieszą. Ci kolesie potrafią się zwinąć i zniknąć w ciągu kilku minut. Wiem już wszystko, co chciałem, więc się nie odzywam. W pewnej chwili, nie wiedzieć czemu, pytam: – Mogę się napić piwa? Przez moment wygląda na poirytowanego, jakby miał ochotę sam wypić cały sześciopak. W końcu jednak uśmiecha się i podaje mi puszkę.
16 Kilka kilometrów dalej, po długiej, przyjemnej chwili milczenia, Swanger kiwa głową i mówi: – Oto i on. Doktor Woo i jego billboard reklamujący odwrócenie skutków wazektomii. Budzi wspomnienia, co, Rudd? – Spędziłem tu długą noc, patrząc, jak kopią. Dlaczego to zrobiłeś, Arch? – Po co w ogóle cokolwiek robię, Rudd? Po co porwałem tę dziewczynę? Źle ją traktowałem? Sprzedałem? Nie była pierwsza, wiesz? – W tym momencie mało mnie to obchodzi. Mam tylko nadzieję, że będzie ostatnia. Kręci głową i ciągnie ze smutkiem: – Nie ma mowy. Zatrzymaj się tam, na poboczu. Wciskam pedał hamulca i furgonetka zatrzymuje się pod oświetlonym billboardem doktora Woo. Swanger bierze torbę z pieniędzmi, zostawia piwo i chwyta za klamkę. – Powiedz tym głupim gliniarzom, że nigdy mnie nie znajdą – rzuca. Wysiada z samochodu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Patrzę, jak wbiega w wysoką trawę, przeskakuje przez ogrodzenie i przebiega pod billboardem. Ostatni raz widzę go między grubymi słupami i znika na polu kukurydzy. Dla bezpieczeństwa jadę jeszcze kilometr drogą międzystanową, zawracam i dopiero dzwonię na policję. Przez ostatnią godzinę przysłuchiwali się całej naszej rozmowie, więc mam niewiele do powiedzenia. Przypominam im, że popełnią błąd, jeśli będą próbowali schwytać Swangera przed obławą w Atlancie. Wygląda na to, że się ze mną zgadzają. Na polu kukurydzy i wokół niego nic się nie dzieje. Kiedy wracam do miasta, dzwoni mój telefon. Max Mancini. – Witam – mówię. – Właśnie rozmawiałem z sędzią Fabineau. Wygląda na to, że ma ostre zatrucie pokarmowe. Dzisiejsza rozprawa zostaje odwołana. – Boże, to straszne. – Wiedziałem, że będziesz zawiedziony. Prześpij się, pogadamy później. – Dobra. Mam do ciebie wpaść? – Tak. A, Rudd, dobra robota. – Zobaczymy. Jadę po Partnera i razem idziemy na długie śniadanie do gofrowni. Zdaję mu
relację z ostatnich siedmiu godzin, a on, jak zwykle, słucha bez słowa. Powinienem się położyć i spróbować zasnąć, ale jestem zbyt podminowany. Staram się zabić czas, wałęsając się po gmachu sądu, ale nalot w Atlancie tak bardzo mnie zajmuje, że nie potrafię myśleć o niczym innym. W normalnych okolicznościach przygotowywałbym się do procesu Tadeo, wątpię jednak, czy ten w ogóle się odbędzie. Ja dotrzymałem danego słowa i bez względu na to, co stanie się z Jilianą Kemp, umowa powinna obowiązywać. Ugoda pomiędzy obroną a oskarżeniem, dzięki której mój klient już niedługo będzie znowu mógł walczyć. Nie ufam jednak nikomu. Gdyby nalot okazał się fiaskiem, nie zdziwiłbym się, jeśli burmistrz, Max Mancini, Moss Korgan, Powolna Fabineau i policyjne szychy zamknęłyby się w jednym pokoju i zadecydowały „Pieprzyć Rudda i jego klienta! Proces się odbędzie!”.
17 O czternastej czasu wschodniego na parkingu przed centrum handlowym West Ivy roi się od agentów federalnych, ubranych w zwyczajne ciuchy i podjeżdżających nijakimi samochodami. Co bardziej uzbrojeni kryją się w nieoznakowanych furgonetkach. Pechowym frajerem jest czterdziestojednoletni sprzedawca samochodów, niejaki Ben Brown. Mąż, ojciec czwórki dzieci, mieszkający niedaleko stąd w ładnym domu. Po wizycie u fizjoterapeuty opuszcza Atlas tylnymi drzwiami, podchodzi do samochodu – modelu pokazowego – i odjeżdża. Kilometr później zostaje zatrzymany przez patrol lokalnej policji. Ben od razu tłumaczy się, że nie przekroczył przecież dozwolonej prędkości, ale gdy widzi parkującego z przodu czarnego vana, zaczyna podejrzewać, że chodzi o coś znacznie poważniejszego. Zostaje przedstawiony dwóm agentom FBI, którzy prowadzą go na tylne siedzenie swojego samochodu. Agenci aresztują go pod zarzutem nagabywania i wyjaśniają, że prawdopodobnie zostaną mu postawione również inne zarzuty. Informują go również, że Atlas należy do międzystanowej szajki handlującej kobietami i zmuszającej je do seksu – stąd zarzuty federalne. Życie Bena przebiega mu przed oczami i mężczyzna z trudem powstrzymuje łzy. Tłumaczy agentom, że ma żonę i czwórkę dzieci. Oni jednak nie okazują współczucia. Czeka go kilka lat za kratkami. Są jednak gotowi się dogadać. Jeśli Ben powie im wszystko, co wie, będzie mógł wrócić do samochodu i odjechać jako wolny człowiek. Z jednej strony coś mu mówi, że powinien zamknąć się w sobie i zażądać adwokata. Z drugiej chce im zaufać i uratować własną skórę. Zaczyna mówić. To jego czwarta… Nie, piąta wizyta w Atlasie. Za każdym razem dostawał inną dziewczynę, właśnie to najbardziej mu się podoba – różnorodność. Trzysta dolarów za numerek. Oczywiście żadnych dokumentów. Polecił go przyjaciel z salonu samochodowego. Wszystko odbywa się po cichu. Tak, zaręczył za dwóch innych kolesi. Rekomendacje są wymagane, tamci dbają o środki bezpieczeństwa i gwarantują dyskrecję. W środku znajduje się mała recepcja, gdzie zawsze jest ten sam mężczyzna, Travis, w białym fartuchu laboratoryjnym. Za drzwiami jest sześć albo osiem pokoi. Wszystkie wyglądają tak samo – wąskie łóżko, niskie krzesło, naga dziewczyna. Wszystko odbywa się szybko. To jak sex shop dla zmotoryzowanych, wjeżdżasz i wyjeżdżasz. Chociaż raz
w Vegas on i dziewczyna jedli czekoladki i pili szampana. Agenci FBI zachowują powagę. – Są tam jacyś inni mężczyźni? Tak, może, raz był jakiś facet. Wszystko jest tam naprawdę czyste i działa jak w zegarku, tyle że ściany są cienkie i często słychać, co dzieje się w pokoju obok. Dziewczyny? Cóż, oczywiście jest jakaś Tiffany, Brittany i Amber, ale kto by tam znał ich prawdziwe imiona. Agenci puszczają Bena wolno i mówią mu, by więcej nie grzeszył. Facet odjeżdża z piskiem opon, chcąc jak najszybciej ostrzec kumpli, żeby trzymali się jak najdalej od tego miejsca. Chwilę później zaczyna się nalot. Przy wszystkich drzwiach obstawionych uzbrojonymi agentami nie ma czasu, żeby myśleć o stawianiu oporu czy ucieczce. Trzej mężczyźni zostają skuci i wyprowadzeni. Sześć dziewczyn, w tym Jiliana Kemp, trafia do aresztu prewencyjnego. Tuż przed piętnastą dzwoni do rodziców i histerycznie szlocha do słuchawki. Została uprowadzona trzynaście miesięcy wcześniej i w niewoli urodziła dziecko. Nie ma pojęcia, co się z nim stało. Pod ogromną presją jeden z trzech mężczyzn, Amerykanin, połyka haczyk i zaczyna sypać. Podaje nazwiska, adresy i wszystko, co tylko przyjdzie mu do głowy. Mijają godziny, a siatka stale się powiększa. Biura FBI w dziesiątkach miast odkładają wszystko inne na później i skupiają się wyłącznie na tej jednej sprawie. Jakiś bankier, kumpel burmistrza Woody’ego, ma firmowy odrzutowiec i jest gotów go udostępnić. O dziewiętnastej Jiliana Kemp, która normalnie o tej porze kończyłaby pracę w Atlasie i szykowała się do kolejnej, w barze ze striptizem, wraca do domu. Stewardesa opiekująca się nią w trakcie lotu zezna później, że dziewczyna przepłakała całą drogę.
18 Po raz kolejny Arch Swanger wymyka się policji. Po tym, jak zniknął na polu kukurydzy, ślad po nim zaginął. Gliniarze są zdania, że mogli go złapać tam i wtedy, ale ponieważ kazano im czekać do rozpoczęcia nalotu, zgubili go. To oczywiste, że Swanger ma wspólnika. Z miejsca, gdzie go zgarnąłem przy znaku stop w Jobes, do billboardu doktora Woo przy autostradzie międzystanowej jest jakieś sześćdziesiąt pięć kilometrów. Ktoś musiał tam na niego czekać. Myślę jednak, że jeszcze o nim usłyszę.
19 Po zmroku Partner i ja jedziemy do więzienia, żeby przekazać mojemu klientowi wspaniałe wieści. Zaproponowano mu ugodę nie do odrzucenia – łagodny wyrok, odsiadkę w lekkim więzieniu i gwarancję wcześniejszego zwolnienia za dobre sprawowanie. Przy odrobinie szczęścia w ciągu dwóch lat wróci na ring, a jego kariera nabierze tempa, dzięki jego reputacji byłego więźnia i słynnemu nagraniu na YouTubie. Muszę przyznać, że ekscytuje mnie myśl o jego powrocie. Z ogromną satysfakcją wykładam karty na stół. No, może nie wszystkie, ale większość. Oszczędzam mu szczegółów dotyczących przygody ze Swangerem i zamiast tego podkreślam swoje umiejętności jako negocjatora i prawnika. Tadeo nie jest jednak pod wrażeniem. Mówi: „Nie”. Nie! Próbuję mu wytłumaczyć, że nie może odmówić. Grozi mu co najmniej dziesięć lat w więzieniu o zaostrzonym rygorze, a ja oferuję mu ugodę tak fantastyczną, że nawet sędzia prowadząca proces nie mogła w to uwierzyć. Obudź się, człowieku! Nie. Jestem oszołomiony i nie wierzę w to, co słyszę. Arogancki smarkacz siada z rękami skrzyżowanymi na piersi i w kółko powtarza to swoje „Nie”. Nie będzie żadnej ugody. Pod żadnym pozorem nie przyzna się do winy. Widział ławę przysięgłych i choć przyznaje, że na początku miał pewne wątpliwości, jest przekonany, że go nie skażą. Chce zeznawać i przedstawić swoją wersję wydarzeń. Jest pewny siebie, uparty i denerwuje go myśl, że chciałbym, by przyznał się do winy. Zachowuję spokój i przypominam mu o podstawowych rzeczach: zarzutach, dowodach, nagraniu, niepewnych zeznaniach naszego biegłego, składzie ławy przysięgłych, koszmarze, jaki czeka go w trakcie zeznania, i o co najmniej dziesięciu latach za kratami. Nic do niego nie dociera. Jest niewinnym człowiekiem, który przypadkiem zabił sędziego gołymi rękami, i potrafi wytłumaczyć to wszystko ławie przysięgłych. Wyjdzie z sądu jako wolny człowiek, a kiedy tak się stanie, odpłaci mi pięknym za nadobne. Znajdzie nowego menedżera i nowego prawnika. Oskarża mnie o brak lojalności. Wściekam się i mówię mu, że jest głupi. Pytam go, kogo słucha tam, za kratami? Sytuacja się pogarsza i godzinę później trzaskam drzwiami, wychodząc z pokoju. Myślałem, że może w końcu się wyśpię, ale wygląda na to, że czeka mnie kolejna bezsenna noc.
20 W e wtorek o piątej rano piję mocną kawę i czytam internetową stronę „Chronicle”. Rozpisują się o uwolnieniu Jiliany Kemp. Największe zdjęcie wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem: burmistrz Woody na podium, obok niego Roy Kemp i ściana niebieskich mundurów za ich plecami. Jiliany nie ma na zdjęciu, choć mniejsza fotografia ukazuje ją, jak wysiada z odrzutowca na lotnisku. Czapka bejsbolowa, duże okulary przeciwsłoneczne, postawiony kołnierz. Z tego, co widać – a widać niewiele – wygląda całkiem dobrze. Obecnie odpoczywa w domu wśród przyjaciół i rodziny. Historia handlu kobietami ciągnie się na kilku stronach. Wszystko wskazuje na to, że FBI nie zakończyło jeszcze działań. W całym kraju dochodzi do aresztowań. Do tej pory uratowano dwadzieścia pięć dziewczyn. W Denver doszło do strzelaniny, ale nikt nie został poważnie ranny. Na szczęście nikt słowem nie wspomina o tym, że Jiliana jest uzależniona od heroiny ani o tym, że straciła dziecko. Jeden koszmar się skończył, podczas gdy inne trwają w najlepsze. Pewnie powinienem czuć satysfakcję, że przyłożyłem rękę do jej powrotu, ale jakoś nie jest mi do śmiechu. Wymieniłem informacje, żeby ratować klienta. To wszystko. Ale klientowi odbiło i nic z tego nie będzie miał. Czekam do siódmej i wysyłam wiadomość do Maxa Manciniego i sędzi Fabineau. Jego treść brzmi: „Po długiej i burzliwej rozmowie mój klient nie zgadza się na zaakceptowanie warunków ugody proponowanych przez oskarżenie. Starałem się przemówić mu do rozsądku, ale bez skutku. Wygląda więc na to, że proces się odbędzie, gdy tylko Wysoki Sąd wróci do zdrowia. Przykro mi. SR”. Mancini odpisuje: „A więc bierzmy się do roboty. Do zobaczenia wkrótce”. On, oczywiście, cieszy się, że wraca do gry. Wygląda na to, że sędzia Fabineau doznała cudownego ozdrowienia, bo ona również mi odpisuje: „Cóż, w takim razie przedstawienie musi trwać. Spotkamy się w moim gabinecie o ósmej trzydzieści. Poinformuję woźnego sądowego”.
21 Gracze zbierają się w sali rozpraw, jakby wczoraj nic się nie stało albo jakby to, co się wydarzyło, nie miało żadnego wpływu na toczący się proces. Kilkoro z nas – ja, prokurator, sędzia, Partner – wie, ale nikt poza tym. I tak ma pozostać. Szeptem rozmawiam ze swoim klientem. Tadeo nie zmienił zdania i jest przekonany, że może wygrać ten proces. Udajemy się do gabinetu sędzi na poranne spotkanie. Żeby chronić swój tyłek, informuję Fabineau i Manciniego, że chcę, aby zeznanie mojego klienta zostało zaprotokołowane, tak by w przyszłości nie było wątpliwości, że nie zgodził się na ugodę. Woźny sądowy wprowadza Tadeo. Mój klient nie jest w kajdankach. Uśmiecha się i jest bardzo miły. Składa przysięgę i oświadcza, że ma jasny umysł i wie, co się dzieje. Fabineau prosi Manciniego, żeby odczytał warunki ugody: pięć lat za przyznanie się do nieumyślnego spowodowania śmierci. Wysoki Sąd mówi, że nie wie, do którego zakładu karnego trafiłby mój klient, ale, jej zdaniem, pan Zapate mógłby odbyć karę w pobliskim więzieniu okręgowym, dziesięć kilometrów stąd, gdzie matka mogłaby go często odwiedzać. Co więcej, nie ona decyduje o ewentualnym zwolnieniu warunkowym, ale jako sędzia prowadząca mogłaby takie zalecić. Czy mój klient rozumie wszystko? Tadeo potwierdza, że tak, i dodaje, że do niczego się nie przyzna. Zaręczam, że doradzałem swojemu klientowi zaakceptowanie warunków ugody. Tadeo to potwierdza i mówi, że rozumie, co do niego mówię, ale nie przyznaje się do zarzucanych mu czynów. Kończymy zeznanie i protokolantka opuszcza gabinet. Powolna Fabineau splata palce jak przedszkolanka z wieloletnim stażem i informuje Tadeo, że jeszcze nie widziała, by obrońca oskarżonego o zabójstwo wynegocjował dla swojego klienta tak dobrą ugodę. Innymi słowy: jesteś głupcem, chłopcze, odrzucając taką ofertę. Tadeo ani drgnie. Następnie Max Mancini wyjaśnia, że w całej swojej karierze nie zaproponował nikomu równie korzystnej ugody. To naprawdę niebywałe. Mniej więcej osiemnaście miesięcy w zakładzie karnym z pełnym dostępem do świetnie wyposażonej siłowni i zanim by się obejrzał, chłopak wróciłby na ring. Tadeo tylko kręci głową.
22 Sędziowie przysięgli wchodzą do sali i zdenerwowani, rozglądają się niecierpliwie. W sali rozpraw wyczuwa się podniecenie, jakby wszyscy czekali na dramat, który lada chwila rozegra się na ich oczach. Ja jednak nie czuję nic, poza tym, że coś ściska mi trzewia. Pierwszy dzień jest zawsze najtrudniejszy. Z upływem czasu popadniemy w rutynę i uczucie ucisku zelżeje. Tymczasem mam ochotę zwymiotować. Pewien doświadczony prawnik powiedział mi kiedyś, że jeśli nadejdzie dzień, gdy wejdę do sali rozpraw, spojrzę na ławę przysięgłych i nie będę czuł strachu, będzie to znak, że czas zakończyć karierę. Mancini podnosi się i staje przed ławą przysięgłych. Uśmiecha się i mówi „Dzień dobry”. Przeprasza za wczorajsze opóźnienie. Raz jeszcze przypomina, że nazywa się Max Mancini i jest prokuratorem miejskim. To poważna sprawa, bo chodzi o utratę życia. Sean King był dobrym człowiekiem, który miał kochającą rodzinę. Ciężko pracował i dorabiał na boku jako sędzia. Nie ma wątpliwości, co było przyczyną jego śmierci, tak jak nie ma wątpliwości, kto go zabił. Oskarżony będzie próbował namieszać im w głowach i przekonać, że prawo robi wyjątki dla ludzi, którzy tymczasowo lub trwale tracą poczytalność. Bzdura! Przez chwilę improwizuje, a ja wiem, że kiedy nie korzysta z notatek, pakuje się w kłopoty. Bardziej doświadczeni prawnicy sprawiają wrażenie, jakby każde ich wystąpienie było jedną wielką improwizacją, a tak naprawdę godzinami ćwiczą je i zapamiętują. Mancini do nich nie należy, ale nie jest tak zły jak większość prokuratorów. Robi jedną bardzo mądrą rzecz, obiecując przysięgłym, że niebawem zobaczą słynne nagranie. Każe im czekać. Nawet teraz, w początkowej fazie procesu, mógłby odtworzyć nagranie. Powolna Fabineau powiedziała wprawdzie „nie”, ale on i tak rozbudza ich wyobraźnię. Niezłe posunięcie. Jego mowa wstępna nie jest długa, bo dowody są nie do podważenia. Pod wpływem impulsu zrywam się z krzesła i informuję Wysoki Sąd, że wstrzymam się z mową wstępną do czasu, aż wezwiemy świadków obrony. Mancini jak gdyby tylko na to czekał, natychmiast wzywa pierwszego świadka, wdowę, panią Beverly King. To atrakcyjna kobieta, ubrana jak do kościoła i przerażona myślą, że ma zeznawać przed sądem. Mancini od początku okazuje jej współczucie i chwilę później kobieta jest już we łzach. Choć takie zeznanie nie ma nic wspólnego z ustaleniem winy czy niewinności, prokuratura uparcie przypomina, że ofiara naprawdę nie żyje, a jej
rodzina jest pogrążona w rozpaczy. Sean był wiernym partnerem, oddanym ojcem, pracowitym człowiekiem, który utrzymywał rodzinę, i kochającym synem dla swojej matki. Spomiędzy szlochów wyłania się jak zwykle dramatyczny obraz. Sędziowie przysięgli chłoną każde słowo, a kilku piorunuje Tadeo wzrokiem. Uprzedzałem go, żeby na nich nie patrzył, tylko siedział spokojnie i bazgrał coś w notatniku. Nie kręć głową. Nie reaguj w żaden sposób i nie okazuj emocji. W każdej chwili patrzy na ciebie co najmniej dwóch przysięgłych. Nie przesłuchuję pani King, więc wraca na miejsce w pierwszym rzędzie, obok trójki swoich dzieci. To urocza rodzina, której każdy może się przyjrzeć, zwłaszcza sędziowie przysięgli. Kolejnym świadkiem jest patolog sądowy, doktor Glover, prawdziwy weteran takich potyczek. Ponieważ w swojej karierze miałem do czynienia z kilkoma naprawdę makabrycznymi zbrodniami, doktor Glover i ja spotykaliśmy się już w sali rozpraw. W tej również. To on przeprowadzał sekcję zwłok Seana Kinga dzień po jego śmierci i na dowód tego ma zdjęcia. Miesiąc temu Mancini i ja prawie się przez nie pobiliśmy. Zwykle nie dopuszcza się zdjęć do materiału dowodowego, ponieważ ich makabryczność może zaważyć na decyzji ławy przysięgłych. Jednakże Max przekonał Powolną Fabineau, że trzy spośród nich mają moc dowodową. Na pierwszym Sean King leży na stole sekcyjnym, nagi, z genitaliami przykrytymi białym ręcznikiem. Drugie to zbliżenie jego twarzy, z obiektywem aparatu umieszczonym centralnie nad nią. Trzecie przedstawia ogoloną głowę, odwróconą w prawo, tak by ukazywała opuchliznę spowodowaną licznymi ranami. Pozostałe dwadzieścia zdjęć, na których pokazanie Fabineau nie zezwoliła, są tak drastyczne, że na jej miejscu każdy sędzia przy zdrowych zmysłach postąpiłby tak samo: odpiłowanie sklepienia czaszki, zbliżenia uszkodzonego mózgu i ostatnie, najbardziej drastyczne – mózg sędziego Kinga, leżący na stole laboratoryjnym. Te trzy, które dopuszczono do materiału dowodowego, są teraz wyświetlane na wielkim ekranie. Mancini prosi doktora, żeby opisał każde z nich. Przyczyną śmierci były liczne urazy spowodowane brutalnymi ciosami w twarz. Ile było tych ciosów? Cóż, dysponujemy nagraniem, które odpowie na to pytanie. To kolejne sprytne posunięcie ze strony prokuratora – odtworzenie nagrania, gdy na miejscu dla świadka siedzi lekarz specjalista. Światła gasną i na dużym ekranie obserwujemy rozwój wydarzeń: dwóch zawodników, obaj pewni zwycięstwa. Sean King podnosi prawą rękę Crusha, który wydaje się nieco zaskoczony. Tadeo przygarbia się, wyraźnie zaskoczony takim wynikiem, i nagle, ni stąd, ni zowąd uderza Crusha. Zanim sędzia King zdąży zareagować, Tadeo wyprowadza prawy prosty, którym trafia go w nos, a zaraz potem lewy sierpowy. Sean King zatacza się do tyłu, wpada na klatkę i nieprzytomny osuwa się na podłogę. Tymczasem Tadeo rzuca się na niego niczym wściekłe zwierzę i zasypuje gradem ciosów. – Dwadzieścia dwa ciosy w głowę – informuje doktor Glover przysięgłych,
którzy jak zahipnotyzowani wpatrują się w ekran. Patrzą, jak zupełnie zdrowy człowiek zostaje pobity na śmierć. A mój klient idiota myśli, że się z tego wywinie. Nagranie kończy się w chwili, gdy Norberto wbiega na ring i odciąga Tadeo. Zanim to nastąpi, widzimy, jak Sean King siedzi z głową na piersi, a jego twarz przypomina krwawą miazgę. Crush leży nieprzytomny. Chwilę potem wybuchają zamieszki i ekran robi się czarny. Lekarze robili, co mogli, żeby zmniejszyć obrzęk mózgu, ale nic nie pomagało. Sean King zmarł pięć dni później, nie odzyskawszy przytomności. Na ekranie pojawia się zdjęcie z tomografii komputerowej i doktor Glover informuje zgromadzonych w sali sądowej o licznych urazach mózgu. Przy okazji kolejnego zdjęcia opowiada o krwotoku, do którego doszło w obu półkulach. Następne przedstawia duży krwiak podtwardówkowy. Świadek wielokrotnie przedstawiał w sali sądowej wyniki autopsji, więc wie, jak zeznawać. Nie spieszy się, dokładnie wszystko wyjaśnia i próbuje unikać naukowych słów i terminów. Ponieważ oskarżenie dysponuje nagraniem, musi to być dla Glovera jedna z łatwiejszych spraw. Ofiara była okazem zdrowia, kiedy wchodziła do klatki. Wyniesiono ją z niej na noszach i wszyscy wiedzą, dlaczego tak się stało. Wykłócanie się z ekspertem przed ławą przysięgłych jest zawsze ryzykowne. Najczęściej w takich potyczkach prawnik traci podwójnie, przegrywa bowiem bitwę i traci wiarygodność. W tej sprawie moja wiarygodność od samego początku jest minimalna. Nie mam ochoty przegrywać po raz kolejny, wstaję więc i mówię: – Nie mam pytań do świadka. Kiedy siadam, Tadeo syczy mi do ucha: – Co ty wyprawiasz, człowieku? Musisz go przesłuchać. – Odpuść sobie, dobrze? – warczę przez zaciśnięte zęby. Mam serdecznie dość jego arogancji i tego, że mi nie ufa. Wątpię, czy w tej kwestii cokolwiek się zmieni.
23 W czasie popołudniowej przerwy dostaję wiadomość od Miguela Zapate. Rano widziałem go w sali sądowej, siedział z tyłu wśród rodziny i przyjaciół Tadeo, bacznie obserwując wszystko z drugiego końca sali. Spotykamy się na korytarzu i wychodzimy na zewnątrz. Dołącza do nas Norberto, były menedżer Team Zapate. Partner trzyma się nieco z tyłu. Chcę, żeby zrozumieli, że Tadeo odrzucił wyjątkowo korzystną propozycję ugody, dzięki której mógłby wyjść za osiemnaście miesięcy i wrócić na ring. Oni jednak mają lepszą propozycję. Sędzią przysięgłym numer dziesięć jest niejaki Esteban Suarez, lat trzydzieści osiem, kierowca ciężarówki w firmie transportującej żywność. Piętnaście lat temu wyemigrował legalnie z Meksyku. Miguel twierdzi, że ma przyjaciela, który go zna. Staram się ukryć zdziwienie, ponieważ zapuszczamy się na zdradzieckie wody. Skręcamy w wąską, jednokierunkową uliczkę, gdzie wysokie budynki zasłaniają światło dnia. – Skąd twój przyjaciel go zna? – pytam. Miguel to uliczny chuligan, podrzędny przemytnik narkotyków. Pracuje dla gangu, który zajmuje się przemytem kokainy, ale nie ma z tego zbyt wielkich profitów. W mrocznym łańcuchu dystrybucyjnym on i jego chłopcy znajdują się gdzieś pośrodku i nie mają zbyt wielkich szans na awans. To tam właśnie był Tadeo, gdy spotkaliśmy się niespełna dwa lata temu. Miguel wzrusza ramionami. – Mój przyjaciel zna mnóstwo ludzi – mówi. – W to akurat nie wątpię. A kiedy ten twój przyjaciel poznał pana Suareza? W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin? – To bez znaczenia. Najważniejsze jest to, że możemy dogadać się z Suarezem i facet wcale nie jest drogi. – Przekupując przysięgłych, możecie skończyć jak Tadeo. – Błagam, señor. Za dziesięć tysięcy Suarez uniemożliwi osiągnięcie jednomyślnego werdyktu, może nawet załatwi uniewinnienie. Zatrzymuję się i patrzę na tego drobnego przestępcę. Co on wie o uniewinnieniach? – Jeśli myślisz, że ława przysięgłych tak po prostu wypuści twojego brata, to jesteś szalony. Tak się nie stanie.
– W porządku, więc postaramy się, żeby proces utknął w martwym punkcie. Sam mówiłeś, że jeśli ława przysięgłych raz i drugi nie będzie jednomyślna, prokurator unieważni proces. Ruszam przed siebie, powoli, ponieważ nie jestem pewien, dokąd właściwie idziemy. Partner wlecze się pięćdziesiąt metrów za nami. – Nie ma sprawy – mówię. – Idźcie, przekupcie sędziego przysięgłego, ale mnie w to nie mieszajcie. – W porządku, señor, daj mi kasę, a ja zajmę się resztą. – A, rozumiem. Potrzebujecie kasy. – Tak, señor. Nie mamy tyle pieniędzy. – Ja też, zwłaszcza po tym, jak zgodziłem się reprezentować twojego brata. Wybuliłem ponad trzydzieści tysięcy na specjalistę od ławy przysięgłych i dwadzieścia na psychiatrę, plus kolejne dwadzieścia na inne wydatki. Pamiętaj, w moim zawodzie to klient powinien płacić mi gotówką za to, że chcę go reprezentować. I to klient powinien pokrywać wszystkie inne koszty związane z procesem. Nie odwrotnie. – Dlatego nie walczysz? Zatrzymuję się i patrzę na niego wściekłym wzrokiem. – Nie masz pojęcia, o czym mówisz, Miguelu. Robię, co mogę, dysponując tym, co mam. Żyjecie w błędnym przeświadczeniu, że wykorzystam jakąś tajemniczą lukę prawną, dzięki której twój brat wyjdzie z sądu jako wolny człowiek. Ale wiesz co? Tak nie będzie. Wytłumacz to swojemu bratu. – Potrzebujemy dziesięciu tysięcy, Rudd. Natychmiast. – Szkoda. Nie mam takiej kasy. – W takim razie chcemy nowego adwokata. – Za późno.
24 D oznacza donaty. Po kolejnej bezsennej nocy spotykam się z Nate’em Spurio nieopodal uniwersytetu. Na śniadanie zamawia dwa pączki z galaretką i polewą miodową, plus czarną kawę. Ja nie jestem głodny, więc poprzestaję na kawie. Po kilku minutach rozmowy o niczym postanawiam przejść do rzeczy. – Słuchaj, Nate, mam ostatnio sporo roboty, więc mów, o co ci chodzi. – Proces, co? – Taa. – Słyszałem, że dostajesz niezły łomot. – Paskudna sprawa. Dzwoniłeś. O co chodzi? – W zasadzie o nic. Proszono mnie, żebym przekazał ci podziękowania od rodziny Roya Kempa. Zabrali dziewczynę na odwyk. Podobno jest w rozsypce, ale przynajmniej nic jej nie grozi. Posłuchaj, Rudd, ci ludzie myśleli, że ona nie żyje. A teraz ją odzyskali. Zrobią wszystko, żeby wróciła do normalnego życia. Możliwe też, że wiedzą, co stało się z dzieckiem. W całym kraju trwa akcja. Zeszłej nocy znowu doszło do aresztowań; uratowano kolejne dziewczyny. Podobno dostali cynk w sprawie dziecka i sprawdzają go. – To dobrze. – Kiwam głową i upijam łyk kawy. – Tak, to dobrze. Roy Kemp chce, byś wiedział, że on i jego rodzina są ci bardzo wdzięczni za to, że pomogłeś im odzyskać córkę. – Facet porwał moje dziecko. – Daj spokój, Rudd. – Jego córka została porwana, więc wie, jak to jest. Nie obchodzi mnie, jak bardzo jest wdzięczny. Ma szczęście, że odwołałem FBI, w przeciwnym razie mógłby skończyć w więzieniu. – Daj spokój, Rudd – powtarza. – Odpuść sobie. Dzięki tobie wszystko dobrze się skończyło. – Na nic nie zasługuję i nie zamierzam brać w tym udziału. Przekaż panu Kempowi, że może cmoknąć mnie w tyłek. – Przekażę. Wpadli na trop Swangera. Ubiegłej nocy dostali cynk od barmana z Racine w Wisconsin. – Świetnie. Możemy umówić się mniej więcej za tydzień i wyskoczyć na piwo? Mam sporo pracy. – Jasne.
25 W piątek rano, przed rozpoczęciem procesu, ja, Partner i Cliff stoimy na korytarzu. Na chwilę obecną praca Cliffa ogranicza się do tego, że siada między zgromadzonymi w sali ludźmi i obserwuje przysięgłych. Jego reakcja na to, co wydarzyło się wczoraj, wcale mnie nie dziwi. Sędziowie przysięgli nie współczują mojemu klientowi i podjęli już decyzję. Zgódź się na ugodę, jeśli nadal jest taka możliwość, powtarza Cliff raz za razem. Mówię mu o wczorajszej rozmowie z Miguelem. – Hm… Jeśli masz kogoś przekupić, zrób to szybko – radzi mi. Kiedy przysięgli wchodzą do sali rozpraw, zerkam ukradkiem na Estebana Suareza. Chcę to zrobić dyskretnie, jak zwykle podczas procesu, ale on gapi się na mnie, jakby liczył, że lada chwila podejdę do niego i wręczę mu kopertę. Co za kretyn! Nie mam wątpliwości, że ktoś się z nim kontaktował. Tak jak nie mam wątpliwości, że nie można mu ufać. Czyżby już liczył pieniądze? Sędzia Fabineau mówi „Dzień dobry” i wita wszystkich w sali rozpraw. Jak zwykle pyta przysięgłych, czy ktoś nie kontaktował się z nimi w celu ich przekupienia. Zerkam na Suareza, a ten gapi się na mnie. Jestem pewien, że inni to widzą. Mancini wstaje i oświadcza: – Wysoki Sądzie, oskarżenie zakończyło przedstawianie materiału dowodowego. Dysponujemy dodatkowymi świadkami, ale na chwilę obecną nie będziemy ich powoływać. Nie dziwi mnie to. Uprzedzał, że tak będzie. Powołał zaledwie dwóch świadków, bo więcej nie potrzebuje. Nagranie mówi samo za siebie. Ustalił przyczynę śmierci i przyszpilił sprawcę. Podchodzę do ławy przysięgłych, patrzę na wszystkich poza Suarezem i stwierdzam oczywiste rzeczy. Mój klient zabił Seana Kinga. Nie zrobił tego z premedytacją. Nie planował tego. Uderzył go dwadzieścia dwa razy. I niczego nie pamięta. Mniej więcej kwadrans przed tym, zanim zaatakował Seana Kinga, Tadeo Zapate został uderzony trzydzieści siedem razy w twarz i głowę przez Crusha, znanego również jako Bo Fraley. Nie stracił przytomności, ale wpłynęło to na jego postrzeganie rzeczywistości. Z tego, co wydarzyło się po dziesiątej rundzie, kiedy Crush kolanem uderzył go w szczękę, Tadeo Zapate niewiele pamięta. Pokażemy państwu całą walkę, policzymy trzydzieści siedem ciosów, które mój klient przyjął
na głowę, i udowodnimy, że Tadeo Zapate nie wiedział, co robił, kiedy zaatakował sędziego. Mówię krótko i zwięźle, bo też nie mam za wiele do powiedzenia. Dziękuję i opuszczam podium. Moim pierwszym świadkiem jest Oscar Moreno, trener Tadeo i człowiek, który jako pierwszy dostrzegł w szesnastoletnim bokserze potencjał. Oscar jest mniej więcej w moim wieku, jest starszy niż chłopcy z gangu Tadeo i zna się na rzeczy. Pracuje w siłowni dla latynoskich dzieciaków i proponuje tym bardziej uzdolnionym, że zostanie ich trenerem. Nie był nigdy karany, co w przypadku świadka jest prawdziwą zaletą. Wyroki wcześniej czy później zawsze odbijają się nam czkawką. Sędziowie przysięgli traktują surowo przestępców zeznających pod przysięgą. Razem z Oscarem analizujemy wydarzenia, które poprzedzały tamten feralny dzień. Musimy się postarać, żeby wzbudzić w przysięgłych litość. Tadeo to biedny dzieciak z biednej rodziny, dla którego walki w klatce były jedynymi drzwiami do lepszego życia. Kiedy dochodzimy do walki, światła w sali rozpraw zostają przygaszone. Po raz pierwszy oglądamy walkę bez żadnych przerw. W półmroku przyglądam się sędziom przysięgłym. Kobiety są oburzone brutalnością sportu. Mężczyźni patrzą jak urzeczeni. Przy kolejnym odtworzeniu zatrzymuję nagranie za każdym razem, gdy Tadeo obrywa w twarz. Prawda jest taka, że większość tych ciosów była nieszkodliwa i Crush zgarnął za nie niewielką liczbę punktów, ale dla przysięgłych, którzy nie mają o tym pojęcia, cios w twarz, zwłaszcza rozdmuchany ponad wszelką miarę przez Oscara i mnie, jest niemal śmiertelny. Powoli, metodycznie, liczę każdy z nich. Oglądając je w tych okolicznościach, człowiek zaczyna się zastanawiać, jak to możliwe, że Tadeo utrzymał się na nogach. Minutę dwadzieścia sekund przed końcem drugiej rundy Crush trafia go w twarz prawym kolanem. To paskudny cios, który tak naprawdę tylko zamroczył Tadeo. Tymczasem Oscar i ja robimy wszystko, żeby wyglądał na cios, który może doprowadzić do trwałego uszkodzenia mózgu. Na koniec drugiej rundy zatrzymuję nagranie i na podstawie starannie przećwiczonych pytań i odpowiedzi uzyskuję od Oscara opinię na temat wrażenia, jakie sprawiał jego podopieczny między kolejnymi rundami. Dzieciak wodził dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Nie był w stanie mówić, tylko coś bełkotał. Nie odpowiadał na pytania, które zadawali mu Oscar i Norberto. On, Oscar, zastanawiał się, czy nie przywołać sędziego i nie przerwać walki. Powołałbym na świadka Norberta, żeby potwierdził jego słowa, ale był dwukrotnie skazany i Mancini rozszarpałby go na strzępy. Przezornie przemilczamy fakt, że podczas walki ja również stałem w narożniku. Miałem na sobie jaskrawożółtą kurtkę z napisem „Tadeo Zapate” na plecach i zachowywałem się, jakbym naprawdę mógł się do czegoś przydać.
Tłumaczyłem to prokuratorowi i Powolnej Fabineau i zapewniłem ich, że nie widziałem ani nie słyszałem niczego istotnego. Byłem zwykłym gapiem i dlatego nie mogę występować w roli świadka. Mancini i Fabineau wiedzą, że jestem tu z miłości, nie dla pieniędzy. Oglądamy trzecią rundę i liczymy kolejne ciosy, które spadają na głowę Tadeo. Oscar zeznaje, że kiedy walka dobiegła końca, chłopak myślał, że czeka go jeszcze jedna runda. Był ledwie przytomny, choć wciąż trzymał się na nogach. Po tym, jak zaatakował Seana Kinga, a Norberto i inni musieli go odciągać, Tadeo był jak rozjuszone zwierzę: nie wiedział, gdzie jest i dlaczego ktoś próbuje go powstrzymać. Pół godziny później, kiedy przebierał się w szatni pod czujnym okiem policjantów, zaczął dochodzić do siebie. Chciał wiedzieć, skąd się wzięli gliniarze, i pytał, kto wygrał walkę. Oscar spisuje się całkiem nieźle i być może udaje mu się zasiać w sędziach przysięgłych ziarno niepewności. A jednak po obejrzeniu wszystkich trzech rund nie ma wątpliwości, że była to dość wyrównana walka. Tadeo zadał mniej więcej tyle samo ciosów, ile sam przyjął. Mancini przesłuchuje świadka, ale nic tym nie zyskuje. Oscar uparcie trzyma się swojej wersji wydarzeń. Był tam, w narożniku, rozmawiał ze swoim zawodnikiem i jeśli mówi, że dzieciak przyjął zbyt wiele ciosów na głowę, to tak właśnie było. Prokurator nie może udowodnić, że było inaczej. Następny na miejscu dla świadka staje doktor Taslman, emerytowany psychiatra, który pracuje teraz jako biegły sądowy. Ma na sobie czarny garnitur, świeżo wyprasowaną białą koszulę, małą czerwoną muchę i dzięki okularom w rogowej oprawie, a także długim siwiejącym włosom sprawia wrażenie niezwykle inteligentnego. Powoli prezentuję ławie przysięgłych jego kwalifikacje i przedstawiam go jako eksperta w dziedzinie psychiatrii sądowej. Mancini nie zgłasza sprzeciwu. Następnie proszę doktora Taslmana, żeby wyjaśnił prostym językiem, czym, według naszego prawa stanowego, jest chwilowa utrata poczytalności. Doktor Taslman uśmiecha się do mnie i patrzy na ławę przysięgłych niczym stary profesor, który uwielbia dyskutować ze studentami. – Chwilowa utrata poczytalności – zaczyna – oznacza, że osoba zdrowa na umyśle robi coś złego i choć wie, że jest to złe, jest tak rozchwiana emocjonalnie albo bliska obłędu, że nie potrafi się powstrzymać. Ma świadomość, że to, co robi, jest złe, ale nie jest w stanie się kontrolować i dlatego popełnia przestępstwo. Wielokrotnie oglądał walkę i nagranie z tego, co wydarzyło się później. Spędził z oskarżonym kilka godzin. Podczas pierwszego spotkania Tadeo powiedział mu, że nie pamięta ataku na Seana Kinga. Przyznał, że nie pamięta praktycznie niczego z tego, co wydarzyło się po drugiej rundzie. W czasie drugiego spotkania zaczął przypominać sobie pewne rzeczy. Powiedział, na
przykład, że pamięta triumf na twarzy Crusha, kiedy to jego rękę podniósł sędzia King. Pamiętał tłum buczeniem wyrażający niezadowolenie z decyzji. Pamiętał, że jego brat Miguel coś krzyczał. Nie pamięta jednak, żeby miał coś wspólnego z napaścią na sędziego. Niezależnie od tego, co zapadło mu w pamięć, był tak zaślepiony emocjami, że nie miał wyjścia i musiał zaatakować. Został okradziony, a Sean King był akurat pod ręką. Tak, zdaniem doktora Taslmana, Tadeo był tak oszołomiony, że nie potrafił się powstrzymać. Tak, był chwilowo niepoczytalny, i dlatego nie odpowiadał za swoje czyny. Jest jeszcze jeden istotny czynnik, który czyni tę sprawę wyjątkową. Tadeo był w klatce przeznaczonej do walk. Chwilę temu spędził dziewięć długich minut, wymieniając ciosy z innym zawodnikiem. Zarabia na życie, bijąc ludzi. W tamtym kluczowym momencie uznał, że najlepiej będzie rozwiązać sprawę z użyciem siły. Zważywszy na miejsce i sytuację, czuł, że nie ma wyboru i musi zrobić to, co zrobił. Kiedy kończę przesłuchiwać Taslmana, Fabineau zarządza przerwę.
26 Zaglądam do sądu rodzinnego, żeby sprawdzić akta sprawy. Tak jak się tego spodziewałem, stary poczciwy sędzia Leef nie zgodził się na postępowanie przyspieszone i przesłuchanie odbędzie się za cztery tygodnie od dnia dzisiejszego. Ustalił też, że moje spotkania ze Starcherem będą odbywały się regularnie, jak do tej pory. I co ty na to, skarbie? Cliff, Partner i ja idziemy do taniej restauracji kilka przecznic dalej i siadamy w boksie na szybką przekąskę. Poranne przesłuchania świadków nie mogły pójść lepiej. Wszyscy trzej jesteśmy zaskoczeni, jak dobrze Oscar poradził sobie na miejscu dla świadka i jak wiarygodnie opowiadał przysięgłym o tym, że Tadeo był kompletnie zamroczony, chociaż wciąż trzymał się na nogach. Prawdziwi fani walk w klatkach nie uwierzyliby w coś takiego, ale na szczęście na ławie przysięgłych ich nie ma. Spodziewałem się, że za dwadzieścia tysięcy doktor Taslman odegra swoją rolę w sposób godny podziwu, i tak też się stało. Cliff jest zdania, że obaj zasiali ziarno niepewności wśród sędziów przysięgłych. Mimo to nie ma szans na uniewinnienie. Możemy tylko mieć nadzieję, że ława przysięgłych nie będzie w stanie podjąć jednomyślnej decyzji. Poza tym czeka nas długie popołudnie, zwłaszcza że Mancini będzie przesłuchiwał naszego biegłego. – Doktorze Taslman – zaczyna – w którym momencie oskarżony stracił poczytalność? – Początek tego stanu i jego koniec nie są łatwe do ustalenia. To oczywiste, że pan Zapate wściekł się, kiedy sędziowie przyznali zwycięstwo jego przeciwnikowi. – Czy do tego momentu był poczytalny? – Nie można tego stwierdzić z całą pewnością. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że pan Zapate stracił poczytalność na kilka minut przed zakończeniem walki. To bardzo nietypowa sytuacja i nie jesteśmy w stanie określić, jak trzeźwy był jego umysł przed ogłoszeniem wyniku. Nie ma natomiast wątpliwości, że ta decyzja spowodowała, iż przestał nad sobą panować. – Jak długo pozostawał w takim stanie? – Nie sądzę, byśmy mogli to ustalić. – Rozumiem. Czy, zgodnie z pana definicją, kiedy oskarżony odwrócił się i zadał Seanowi Kingowi pierwszy cios, to była napaść? – Tak. – Która w świetle prawa zasługuje na karę?
– Tak. – A jednak wybaczalna, bo, jak pan twierdzi, oskarżony był wówczas niepoczytalny? – Tak. – Widział pan nagranie wiele razy. Nie ma wątpliwości, że Sean King nawet nie próbował się bronić po tym, jak osunął się na deski i siedział oparty o klatkę, tak? – Wszystko na to wskazuje. – Chce pan zobaczyć to raz jeszcze? – Nie, nie ma takiej konieczności. – A więc po zaledwie dwóch ciosach Sean King pada nieprzytomny i nie jest w stanie się bronić, tak? – Tak, na to wygląda. – Po kolejnych dziesięciu ciosach jego twarz przypomina krwawą miazgę. Sean King nie może się bronić. Oskarżony uderzył go dwanaście razy w okolice oczu i czoła. Czy w tamtej chwili, doktorze, oskarżony również był niepoczytalny? – Nie panował nad sobą, a więc odpowiedź brzmi: „Tak”. Mancini patrzy na Fabineau i mówi: – Dobrze. W takim razie obejrzyjmy nagranie w zwolnionym tempie. – Światła gasną i wszyscy wpatrują się w ekran. Mancini odtwarza nagranie w zwolnionym tempie i za każdym razem, gdy pada kolejny cios, komentuje głośno: – Jeden! Dwa! Sean King pada na deski! Trzy! Cztery! Pięć! Zerkam na sędziów przysięgłych. Być może mają już dość tego filmu, ale wciąż patrzą jak zauroczeni. Po dwunastym ciosie prokurator zatrzymuje nagranie i mówi: – Doktorze, twierdzi pan, że sędziowie przysięgli patrzą na człowieka, który wie, że robi coś złego, a tym samym narusza prawo, jednak nie jest w stanie się pohamować. Tak? – W jego głosie słychać niedowierzanie i kpinę. To, co widzimy, to napad szału rozwścieczonego zawodnika. Nie człowiek doprowadzony do obłędu. – Tak – odpowiada ze stoickim spokojem doktor Taslman. Trzynaście, czternaście, piętnaście, liczy powoli Mancini i zatrzymuje się przy dwudziestym ciosie. – Czy w tym momencie, panie doktorze, oskarżony nadal jest niepoczytalny? – Tak. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa i widzimy, jak Norberto rzuca się na Tadeo, żeby go powstrzymać. – A teraz, panie doktorze? Odciągnęli go i atak się zakończył? W którym momencie oskarżony odzyskał jasność umysłu? – Trudno powiedzieć. – Minutę później? Godzinę później?
– Trudno powiedzieć. – Trudno powiedzieć, bo pan tego nie wie, prawda? Pańskim zdaniem, poczytalność jest jak przełącznik, który włącza się i wyłącza w zależności od tego, jak pasuje oskarżonemu, tak? – Nic takiego nie powiedziałem. Mancini naciska przycisk i ekran gaśnie. W sali robi się jaśniej. Mam wrażenie, że wszyscy biorą głęboki oddech. Prokurator szepcze coś do swojego asystenta i sięga po gęsto zapisany notatnik. Wchodzi na podest, mierzy świadka wściekłym wzrokiem i pyta: – A gdyby uderzył go trzydzieści razy, doktorze Taslman? Nadal twierdziłby pan, że jest niepoczytalny? – W tych samych okolicznościach, tak. – Ależ mówimy o tych samych okolicznościach. Nic się nie zmieniło. A czterdzieści? Czterdzieści ciosów w głowę człowieka, który leży nieprzytomny. To wciąż niepoczytalność, doktorze? – Tak. – Oskarżony nie zamierzał przestawać, choć zadał dopiero dwadzieścia dwa ciosy. A gdyby zadał ich sto, doktorze? Dalej twierdziłby pan, że był niepoczytalny? – Im więcej ciosów, tym bardziej oczywisty dowód na niepoczytalność oskarżonego – odpowiada Taslman i tym stwierdzeniem przekonuje mnie, że w pełni zasłużył na swoje dwadzieścia tysięcy.
27 Jest piątkowe popołudnie i nie ma szans, żeby proces dziś się zakończył. Jak większość sędziów, również Powolna Fabineau chce jak najszybciej rozpocząć weekend. Ostrzega przysięgłych przed kontaktowaniem się z kimkolwiek w sprawie procesu i zarządza przerwę do poniedziałku. Kiedy sędziowie przysięgli opuszczają salę rozpraw, Esteban Suarez kolejny raz zerka w moją stronę. Zupełnie jakby wciąż liczył, że zobaczy kopertę. Dziwne. Spędzam chwilę ze swoim klientem i podsumowuję tydzień. Tadeo nadal się upiera, że chce zeznawać, więc mówię mu, że prawdopodobnie będzie miał okazję przedstawić swoją wersję wydarzeń w poniedziałek rano. Obiecuję, że wpadnę do niego w niedzielę i przećwiczymy, co i jak ma mówić. Po raz kolejny powtarzam mu, że, moim zdaniem, nie powinien zeznawać. Odprowadzają go w kajdankach. Zatrzymuję się na chwilę, żeby porozmawiać z jego matką i bliskimi i odpowiedzieć na ich pytania. Jestem pełen złych przeczuć, ale staram się to ukryć. Miguel wychodzi ze mną z sali rozpraw i razem idziemy długim korytarzem. – Suarez czeka – mówi, kiedy nikt nas nie słyszy. – Mój kontakt twierdzi, że zgodził się przyjąć pieniądze. – Dziesięć tysięcy? – pytam dla pewności. – Sí, señor. – A więc zrób to, Miguelu, ale mnie w to nie mieszaj. Nie zamierzam przekupywać przysięgłych. – W takim razie, señor, będę potrzebował pożyczki. – Zapomnij o tym. Nie pożyczam pieniędzy klientom i nie udzielam pożyczek, które nigdy nie zostaną spłacone. Radź sobie sam. – Ale zajęliśmy się tymi dwoma zbirami, tak jak pan kazał. Zatrzymuję się i mierzę go wściekłym wzrokiem. Pierwszy raz wspomina Tubby’ego i Razora – chłopców Linka. – Tak między nami, Miguelu, nie wiem nic na temat tych dwóch. Jeśli ich załatwiliście, zrobiliście to na własną rękę. Uśmiecha się i kręci głową. – Nie, señor, wyświadczyliśmy panu przysługę. – Wskazuje głową stojącego nieco dalej Partnera. – On prosił. My załatwiliśmy sprawę. Teraz chcemy, żeby to pan wyświadczył nam przysługę. Biorę głęboki oddech i wbijam wzrok w ogromne witrażowe okno, za które
sto lat wcześniej zapłacili podatnicy. Miguel ma rację. Dwóch martwych oprychów jest wartych więcej niż dziesięć tysięcy, przynajmniej jeśli chodzi o uliczną walutę. Po prostu doszło do nieporozumienia. Nie prosiłem o dwóch martwych zbirów. Ale teraz, kiedy czerpię korzyści z ich śmierci, jestem zobowiązany oddać przysługę. Suarez prawdopodobnie jest na podsłuchu, może nawet ma kamerę. Jeśli dowiedzą się, że to ja dałem pieniądze, zostanę pozbawiony uprawnień i trafię za kratki. Bywałem już w sytuacjach podbramkowych i wolę trzymać się z daleka. Przełykam z trudem ślinę i mówię: – Wybacz, ale nie dam się w to wciągnąć. Kiedy odwracam się, chwyta mnie za ramię. Strząsam je i widzę, że Partner rusza w naszą stronę. – Pożałujesz, señor – rzuca Miguel. – Grozisz mi? – pytam. – Nie, obiecuję.
28 Dziś wieczorem odbywają się walki, ale dość mam widoku krwi jak na jeden tydzień. Muszę znaleźć inny sport i tak się składa, że na chwilę obecną jest nim uganianie się za uroczą Naomi Tarrant. Ponieważ wciąż spotykamy się ukradkiem w obawie, że ktoś rozpozna w niej nauczycielkę mojego syna, bywamy głównie w ciemnych barach i podrzędnych restauracjach. Dziś wybieramy się do nowego lokalu, tajskiej restauracji na wschód od miasta, z dala od szkoły, w której Naomi uczy Starchera. Jesteśmy przekonani, że nie spotkamy tam nikogo znajomego. Nic bardziej mylnego. Naomi zauważa ją jako pierwsza i ponieważ nie wierzy własnym oczom, prosi mnie, żebym to potwierdził. Nie jest to proste, bo nie chcemy, żeby nas nakryto. W restauracji panuje półmrok i pełno tam zakamarków i wnęk. To idealne miejsce, żeby się ukryć i coś zjeść, nie rzucając się przy tym w oczy. Wracając z toalety, Naomi mija trzy boksy na tyłach lokalu. W jednym z nich pogrążone w rozmowie siedzą obok siebie Judith i jakaś kobieta. Nie jest to Ava, jej obecna partnerka, ale ktoś zupełnie obcy. Zasłona z koralików częściowo przesłania widok, ale Naomi jest pewna, że to Judith. Zdrowy rozsądek podpowiada mi, że dwie kobiety, czy to przyjaciółki, czy wspólniczki, siedziałyby naprzeciw siebie. Tymczasem one siedzą ramię w ramię i, zdaniem Naomi, świata poza sobą nie widzą. Wymykam się do męskiej toalety, daję nura za stojak z kwiatami i widzę to, co tak bardzo chcę zobaczyć. Pospiesznie wracam do stolika i potwierdzam przypuszczenia Naomi. Zastanawiam się, czy nie powinniśmy wyjść, żeby uniknąć niezręcznej sytuacji. Nie chcemy, żeby Judith nas zobaczyła, ale z drugiej strony jestem pewien, że ona również wolałaby, żebyśmy jej nie nakryli. Tak sobie myślę, czy nie odesłać Naomi do samochodu i czy nie popsuć randki mojej byłej żonie. Chciałbym zobaczyć, jak traci pewność siebie i zaczyna kłamać. Zapytałbym ją o Avę i kazał ją pozdrowić. Myślę o Starcherze i próbuję zgadnąć, jak coś takiego mogłoby wpłynąć na wojnę, którą prowadzą jego biologiczni rodzice. Jego matki nie mają ślubu, więc chyba mogą spotykać się z innymi kobietami, chociaż wątpię, żeby pozostawały w otwartym związku. Zresztą skąd mam wiedzieć? Ale jeśli Ava się dowie, wojna rozgorzeje na dobre i dzieciak jeszcze bardziej na tym ucierpi. Tymczasem ja będę
miał więcej argumentów. Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Partnera i nie poprosić go, żeby śledził Judith, może zrobiłby kilka zdjęć. Kiedy tak biję się z myślami i popijam whisky, zza rogu wychodzi Judith i idzie prosto w naszą stronę. Kątem oka widzę, jak jej przyjaciółka w pośpiechu opuszcza lokal. Kobieta ostatni raz ogląda się i rzuca Judith znaczące spojrzenie. – Proszę, proszę, nie myślałam, że cię tu spotkam – rzuca zjadliwie moja była żona. Nie zamierzam pozwalać, by zastraszyła Naomi, która i tak wydaje się przerażona. – Ja też nie myślałem, że cię tu zobaczę. Jesteś sama? – Tak – odpowiada. – Wpadłam po coś na wynos. – Ach, czyżby? W takim razie kim jest ta dziewczyna? – Jaka dziewczyna? – Ta, z boksu. Krótkie rudawozłote włosy, wygolone z jednej strony, jak się teraz nosi. Ta sama, która omal nie skręciła sobie karku, oglądając się za tobą, kiedy wychodziła. Ava o niej wie? – A, ta. To tylko znajoma. Władze szkoły pozwalają, żeby nauczyciele umawiali się z rodzicami uczniów? – Może nie jest to mile widziane, ale nie ma zakazu – odpowiada ze spokojem Naomi. – Ava pozwala ci się umawiać z innymi dziewczynami? – pytam. – To nie była randka. Mówiłam już, to tylko znajoma. – Więc dlaczego skłamałaś? Dlaczego powiedziałaś, że wpadłaś po coś na wynos? Ignoruje mnie i piorunuje wzrokiem Naomi. – Myślę, że powinnam zgłosić to w szkole. – Proszę bardzo – rzucam. – Ja powiem o wszystkim Avie. To ona zajmuje się Starcherem, podczas gdy ty się zabawiasz? – Nie zabawiam się, a mój syn to nie twoja sprawa. W ubiegły weekend zawaliłeś na całego. Podchodzi do nas niski Tajlandczyk w garniturze i z uśmiechem na ustach pyta: – Wszystko w porządku u państwa? – Tak, pani właśnie wychodzi – mówię, spoglądając na Judith. – Proszę. Próbujemy złożyć zamówienie. – Do zobaczenia w sądzie – syczy i odwraca się na pięcie. Patrzę, jak wychodzi; nie ma przy sobie żadnego jedzenia. Niski Tajlandczyk ulatnia się, a my dopijamy drinki i w końcu zaglądamy do menu. – Nasza sekret jest bezpieczny – informuję Naomi kilka minut później. – Judith nie poinformuje szkoły, bo wie, że jeśli to zrobi, zadzwonię do Avy.
– Naprawdę byś to zrobił? – W mgnieniu oka. To jest wojna, Naomi, tu nie obowiązują żadne zasady i nikt nie gra czysto. – Chcesz, żeby przyznali ci całkowitą opiekę nad Starcherem? – Nie. Nie jestem wystarczająco dobrym ojcem. Ale chcę być obecny w jego życiu. Kto wie? Może pewnego dnia zostaniemy przyjaciółmi? Spędzamy noc u niej i budzimy się w sobotę późnym rankiem. Oboje jesteśmy wykończeni. Słuchając ulewnego deszczu, postanawiamy zrobić omlety i zjeść w łóżku.
29 Ostatnim świadkiem obrony jest sam oskarżony. Przed poniedziałkową rozprawą wręczam sędzi i prokuratorowi list, który napisałem do Tadeo Zapate. Ma na celu poinformowanie ich, że mój klient będzie zeznawał wbrew temu, co mu doradzałem. Dzień wcześniej wałkowałem go przez dwie godziny i uważa, że jest gotowy. Przysięga mówić prawdę i tylko prawdę, nerwowo uśmiecha się do przysięgłych i natychmiast przekonuje się o tym, że z miejsca dla świadka sprawy wyglądają inaczej. Wszyscy się gapią i czekają, co ma do powiedzenia na swoją obronę. Protokolantka zapisze każde słowo. Sędzia Fabineau patrzy na niego nachmurzona, jakby szykowała się do udzielenia mu reprymendy. Prokurator czeka, żeby wziąć go w krzyżowy ogień pytań. Matka siedzi w drugim końcu sali i wygląda na potwornie zmartwioną. Tadeo bierze głęboki oddech. Zaczynamy od pytań o pochodzenie – rodzinę, edukację, zatrudnienie, brak konfliktów z prawem, karierę bokserską i sukcesy w mieszanych sztukach walki. Sędziowie przysięgli, podobnie jak każdy tutaj, mają dość oglądania nagrania, więc nie zamierzam odtwarzać go kolejny raz. Trzymając się scenariusza, rozmawiamy o walce i Tadeo dość wymownie opisuje, jak to jest, kiedy człowiek przyjmie na siebie tak wiele ciosów. Obaj zdajemy sobie sprawę, że te, które zadawał Crush, nie były zbyt poważne, ale nikt prócz nas tego nie rozumie. Tadeo opowiada przysięgłym, że nie pamięta końca walki, ale niewyraźnie pamięta chwilę, gdy jego przeciwnik podniósł ręce na znak zwycięstwa, na które nie zasługiwał. Tak, coś w nim pękło, choć nie bardzo wie, co dokładnie się stało. Był przytłoczony poczuciem niesprawiedliwości. Jego kariera legła w gruzach, została mu skradziona. Jak przez mgłę pamięta, że sędzia podniósł rękę Crusha i w następnej chwili wszystko spowiła czerń. Kiedy odzyskał świadomość, był w szatni i dwóch gliniarzy bacznie mu się przyglądało. Zapytał ich, kto wygrał walkę, na co jeden z nich odpowiedział: „Jaką walkę?”. Skuli go kajdankami i wyjaśnili, że został aresztowany za czynną napaść. W areszcie inny gliniarz powiedział mu, że Sean King jest w stanie krytycznym. Wtedy on, Tadeo, się rozpłakał. Do dziś nie może w to uwierzyć. Głos mu się łamie i ukradkiem ociera coś z lewego oka. Nie jest najlepszym aktorem. Kiedy siadam, Mancini zrywa się na równe nogi i od razu przechodzi do rzeczy.
– A więc, panie Zapate, ile razy tracił pan poczytalność? To idealny początek, rewelacyjna kwestia podszyta sarkazmem. W dalszej części robi z Tadeo durnia. Kiedy po raz pierwszy stracił pan poczytalność? Jak długo to trwało? Czy ktoś wtedy ucierpiał? Zawsze w takich sytuacjach traci pan pamięć? Czy w związku z tym był pan u lekarza? Nie?! Dlaczego? Czy od dnia, kiedy zaatakował pan Seana Kinga, rozmawiał pan z lekarzem, który nie miałby związku z procesem? Czy w pańskiej rodzinie zdarzały się przypadki obłędu? Po trzydziestu minutach przesłuchania słowo „niepoczytalność” nie znaczy nic. To żart. Tadeo stara się zachować spokój, ale nie może się powstrzymać. Mancini praktycznie się z niego śmieje. Przysięgli wydają się rozbawieni. Max pyta o jego przeszłość boksera amatora. Dwadzieścia cztery zwycięstwa, siedem porażek. – Proszę poprawić mnie, jeśli się mylę – ciągnie prokurator – ale pięć lat temu, kiedy miał pan siedemnaście lat i walczył w okręgowym turnieju Golden Gloves, przegrał pan niejednogłośnym werdyktem z niejakim Corlissem Beane’em. Tak? – Tak. – To była wyjątkowo zacięta walka, tak? – Tak. – Zdenerwowała pana ta decyzja? – Nie podobała mi się, uważałem, że była niesprawiedliwa i że zwycięstwo należało się mnie. – Wtedy też stracił pan poczytalność? – Nie. – Stracił pan świadomość? – Nie. – Czy w jakikolwiek sposób wyraził pan swoje niezadowolenie z decyzji sędziów? – Nie sądzę. – Pamięta pan, czy po raz kolejny stracił pan pamięć? – Pamiętam. – Czy będąc na ringu, uderzył pan kogoś? Tadeo posyła mi skruszone spojrzenie, które go zdradza, ale mówi: – Nie. Mancini bierze głęboki wdech i kręci głową, jakby nie podobało mu się to, co ma zamiar zrobić. – Wysoki Sądzie – zwraca się do Fabineau – mam jeszcze fragment nagrania, który, jak sądzę, mógłby nam pomóc. To finał walki sprzed pięciu lat z Corlissem Beane’em.
Słysząc to, zrywam się na równe nogi. – Wysoki Sądzie, nic mi na ten temat nie wiadomo. Oskarżenie nie informowało nas o tym dowodzie. Max jest przygotowany, bo planował tę zasadzkę od tygodni. – Wysoki Sądzie – ciągnie pewnym siebie głosem – nie informowaliśmy o tym, ponieważ nie było takiej konieczności. Oskarżenie nie traktuje tego nagrania jako dowodu o winie oskarżonego, dlatego, zgodnie z artykułem dziewięćdziesiątym drugim F nie ujawnialiśmy informacji. Chcemy odtworzyć to nagranie w celu podważenia wiarygodności świadka. – Czy w takim razie mógłbym je zobaczyć, zanim obejrzą je sędziowie przysięgli? – pytam. – To rozsądna propozycja – odpowiada Powolna Fabineau. – Zarządzam piętnastominutową przerwę. Oglądamy nagranie w gabinecie sędziego. Tadeo i Corliss stoją na środku ringu. Sędzia podnosi prawą rękę Beane’a. Tadeo wyrywa się i krzycząc coś, idzie do swojego narożnika. Przez chwilę krąży po ringu, z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zdenerwowany. Podchodzi do lin, wrzeszczy na sędziów i nieumyślnie wpada na Corlissa Beane’a, który cieszy się zwycięstwem. Na ringu są też inni ludzie i nagle dochodzi do przepychanki; sędzia staje między dwoma zawodnikami, jednak Tadeo go odpycha. Sędzia, potężny facet, zatacza się do tyłu. Przez ułamek sekundy wygląda na to, że na ringu zapanuje chaos, ale ktoś chwyta Tadeo i odciąga go, choć ten wyrywa się i wrzeszczy. Po raz kolejny kamera nie kłamie. Tadeo wychodzi na kolesia, który nie umie przegrywać, narwańca i nieznośnego bachora, niebezpiecznego człowieka, który nie zawaha się wszcząć awantury, gdy coś idzie nie po jego myśli. – Dla mnie to dość istotne – kwituje Powolna Fabineau.
30 Obserwuję sędziów przysięgłych, kiedy oglądają nagranie. Kilkoro kręci głowami. Po wszystkim światła zostają włączone, a Max z radością wraca do szydzenia z poczytalności Tadeo. Wiarygodność mojego klienta zostaje podważona. Nie będę w stanie tego naprawić nawet przy ponownym przesłuchaniu. Obrona nie ma więcej pytań. Mancini wzywa swojego pierwszego świadka mającego na celu obalić zeznania oskarżonego, psychiatrę nazwiskiem Wafer. Pracuje w stanowym wydziale zdrowia psychicznego i posiada niekwestionowane kwalifikacje. Ukończył miejscowe uczelnie i mówi z tutejszym akcentem. Nie wygląda na takiego eksperta jak doktor Taslman, ale jest dość skuteczny. Oglądał wszystkie nagrania i spędził z oskarżonym więcej czasu niż Taslman, bo aż sześć godzin. Targuję się z nim aż do południa, ale moje wysiłki na niewiele się zdają. Kiedy wychodzimy na lunch, Mancini zatrzymuje mnie i mówi: – Mogę porozmawiać z twoim klientem? – O czym? – O ugodzie, człowieku. – Pewnie. Podchodzimy do stołu dla obrony, przy którym siedzi Tadeo. Prokurator pochyla się nad nim i mówi ściszonym głosem: – Posłuchaj, kolego, wciąż proponuję ci pięć lat, co w praktyce może oznaczać osiemnaście miesięcy. Nieumyślne spowodowanie śmierci. Jeśli odmówisz, naprawdę pomyślę, że jesteś szalony, bo wtedy będzie cię czekało dwadzieścia pięć lat za kratkami. Tadeo go ignoruje. Uśmiecha się tylko i kręci głową. Jest jeszcze bardziej pewny siebie, ponieważ Miguel zdobył gotówkę i przekazał kopertę Suarezowi. Ale o tym dowiem się dopiero później.
31 Po lunchu spotykamy się w gabinecie sędziego, gdzie Powolna Fabineau ślęczy nad plastikowym talerzem pełnym krojonej marchewki i selera i patrzy na nas, jakbyśmy przeszkodzili jej w posiłku. Podejrzewam, że robi to na pokaz. – Panie Rudd, co z umową pomiędzy obroną a oskarżeniem? – pyta. – Rozumiem, że nadal jest aktualna. Wzruszam ramionami. – Tak, Wysoki Sądzie – mówię. – Rozmawiałem z moim klientem podobnie jak pan Mancini. Dzieciak nie zamierza przyznawać się do winy. – Dobrze – mówi. – Powiem to poza protokołem. Teraz, kiedy zobaczyłam dowody, skłaniam się ku surowszemu wyrokowi, powiedzmy dwadzieścia lat. Nie kupuję tej bajeczki o niepoczytalności, podobnie jak sędziowie przysięgli. To był brutalny atak i pański klient dobrze wiedział, co robi. Myślę, że dwadzieścia lat będzie wystarczającą karą. – Czy mogę przekazać to mojemu klientowi? Oczywiście poza protokołem. – Proszę. – Zanurza w soli kawałek selera i patrzy na Manciniego. – Co teraz? – Mam jeszcze jednego świadka, doktora Levondowskiego, ale nie jestem pewien, czy będzie nam potrzebny – mówi prokurator. – Jak pani sądzi? Powolna Fabineau odgryza końcówkę łodygi. – Jak pan chce, ale myślę, że sędziowie przysięgli są gotowi. – Chrup, chrup. – Panie Rudd? – Chce pani poznać moją opinię? – Dlaczego nie? – rzuca Mancini. – Postaw się w mojej sytuacji i podejmij decyzję. – Cóż, Levondowski powtórzy dokładnie to, co powiedział Wafer. Miałem okazję przesłuchiwać go już wcześniej. Jest w porządku, ale Wafer to dużo lepszy świadek. Ja bym sobie odpuścił. – Chyba ma pan rację – przyznaje Mancini. – Odpuścimy sobie. Gramy razem jak w prawdziwej drużynie. Słuchając mowy końcowej prokuratora, zerkam na Estebana Suareza, który siedzi ze wzrokiem wbitym w podłogę. Sprawia wrażenie człowieka pogrążonego w myślach, do którego nic nie dociera. Zaszła w nim jakaś zmiana i przez chwilę zastanawiam się, czy Miguelowi udało się go przekonać. Jeśli nie pieniędzmi, to groźbami. Może obiecał mu kilka kilogramów kokainy.
Max podsumowuje sprawę. Na szczęście nie pokazuje po raz kolejny tego przeklętego nagrania. Uświadamia przysięgłym, że Tadeo być może nie zamierzał pobić śmiertelnie Seana Kinga, ale z całą pewnością chciał mu zadać poważne obrażenia. Nie zamierzał zabijać sędziego, ale tak właśnie się stało. Mógł wyprowadzić jeden, dwa ciosy. Byłby wówczas sądzony za napaść, nie za zabójstwo. Ale nie! Zadał dwadzieścia dwa brutalne ciosy w głowę człowiekowi, który nie był w stanie się bronić. Dwadzieścia dwa ciosy wyprowadzone przez wykwalifikowanego zawodnika, którego celem jest to, by jego przeciwników znoszono z ringu na noszach. Mancini opiera się pokusie i skraca mowę końcową do minimum. Przysięgli się z nim zgadzają, a on to wyczuwa. Myślę, że wszyscy wyczuwają… Może z wyjątkiem mojego klienta. Rozpoczynam mowę końcową od zapewnienia, że Tadeo Zapate nie jest mordercą. Wychowywał się na ulicy, widział dość przemocy, a nawet stracił brata w bezsensownej wojnie, którą prowadzą między sobą gangi. Dość się naoglądał i nie chce mieć z tym nic wspólnego. Dlatego nigdy nie był karany, dlatego poza ringiem zachowywał się jak przykładny obywatel. Chodzę tam i z powrotem przed ławą przysięgłych, patrzę na każdego z nich i staram się nawiązać kontakt. Suarez wygląda, jakby chciał wpełznąć do nory. Próbuję wzbudzić w nich litość i staram się unikać kwestii niepoczytalności. Proszę przysięgłych o uznanie mojego klienta za niewinnego albo winnego nieumyślnego spowodowania śmierci. Kiedy wracam do stołu, widzę, że Tadeo odsunął swoje krzesło jak najdalej od mojego. Sędzia Fabineau poucza przysięgłych, zanim o piętnastej udają się na naradę. Rozpoczyna się oczekiwanie. Pytam woźnego sądowego, czy teraz, kiedy sędziowie przysięgli opuścili salę rozpraw, mój klient może spotkać się z rodziną? Naradza się z kolegami i niechętnie wyraża zgodę. Tadeo przechodzi przez barierkę i siada w pierwszej ławce. Jego matka, siostrzeńcy i bratankowie gromadzą się wokół niego i wszyscy razem zaczynają lamentować. Pani Zapate od miesięcy nie dotykała syna i teraz nie może się od niego oderwać. Wychodzę z sali, znajduję Partnera i idziemy do baru kawowego niedaleko sądu.
32 O siedemnastej piętnaście przysięgli wracają do sali sądowej. Miny mają grobowe. Przewodniczący ławy przysięgłych wręcza werdykt woźnemu sądowemu, a ten przekazuję go Powolnej Fabineau. Sędzia czyta go bardzo powoli i prosi oskarżonego o powstanie. Ja również wstaję. Fabineau odchrząkuje i czyta: – My, przysięgli, uznajemy oskarżonego za winnego zabójstwa drugiego stopnia i śmierci Seana Kinga. Z ust Tadeo dobywa się jęk i chłopak spuszcza głowę. Ktoś z jego rodziny wydaje stłumiony krzyk. Siadamy, podczas gdy sędzia przepytuje przysięgłych. Wszyscy jednomyślnie uznają Tadeo za winnego zarzucanego mu czynu. Fabineau gratuluje im, informuje, że pieniądze za udział w procesie zostaną przesłane pocztą, i pozwala im opuścić salę. Po ich wyjściu wyznacza termin posiedzenia za miesiąc. Zapisuję to, kompletnie ignorując mojego klienta. On również mnie ignoruje i ociera oczy wierzchem dłoni. Chwilę później woźni sądowi zakuwają go w kajdanki. Tadeo wychodzi bez słowa. W miarę jak tłum rzednie, rodzina Zapate powoli opuszcza salę rozpraw. Miguel otacza ramieniem zrozpaczoną matkę. Na korytarzu, na oczach dziennikarzy i w obecności kamer telewizyjnych, trzej umundurowani policjanci zatrzymują Miguela i oświadczają, że jest aresztowany. Utrudnianie działań wymiaru sprawiedliwości, próba przekupienia członka ławy przysięgłych. A zatem Suarez rzeczywiście był na podsłuchu.
33 Przegrałem, unikam zatem reporterów. Mój telefon dzwoni jak oszalały, więc go wyłączam. Razem z Partnerem idziemy do baru lizać rany. Wypijam pół litra piwa, zanim Partner w końcu pyta: – Powiedz, szefie, ile brakowało, żebyś przekupił Suareza? – Myślałem o tym. – Wiem. Widziałem to po tobie. – Coś jednak się nie zgadzało. Poza tym Mancini grał uczciwie, nie oszukiwał. Kiedy dobrzy faceci zaczynają oszukiwać, nie mam wyboru. On nie musiał. To był uczciwy proces, co rzadko się zdarza. Dopijam piwo i zamawiam następne. Partner ledwie zamoczył usta. Pani Luella nie pochwala picia alkoholu i jeśli wyczuje coś od syna, nie omieszka mu o tym powiedzieć. – Co stanie się z Miguelem? – pyta mój towarzysz. – Wygląda na to, że posiedzi razem ze swoim bratem. – Będziesz go bronił? – W życiu. Mam dość braci Zapate. – Myślisz, że wygada się z tym, że on i jego kumple załatwili kolesiów Linka? – Wątpię. Ma dość innych problemów. Zarzut podwójnego zabójstwa nie poprawiłby jego sytuacji. Na kolację zamawiamy frytki. Po wyjściu z baru siadam za kółkiem vana i podrzucam Partnera do mieszkania. Jest poniedziałek i Naomi sprawdza testy. – Zadbaj o to, żeby Starcher dostał piątkę – mówię jej. – Zawsze – odpowiada. Potrzebuję miłości, ale dziś wieczorem Naomi nie ma dla mnie czasu. W końcu wracam do domu. Mieszkanie wydaje się zimne i puste. Przebieram się w dżinsy i idę do The Rack, gdzie piję piwo, palę cygaro i przez dwie godziny gram w bilard, sam ze sobą. O dwudziestej drugiej sprawdzam telefon. Szuka mnie każdy Zapate w mieście: matka, ciotka, siostra. Dzwonili nawet Tadeo i Miguel. Wygląda na to, że jestem im potrzebny. Mam dość tych ludzi, ale wiem, że się nie odczepią. Dzwoni dwóch dziennikarzy. Mancini chce wyskoczyć na drinka. Nie mam pojęcia po co. Na poczcie głosowej jest wiadomość od Archa Swangera. Przesyła wyrazy
współczucia w związku z przegraną sprawą. Co, u diabła? Muszę wyjechać z miasta. O północy pakuję do furgonetki trochę ubrań, kije golfowe i pół skrzynki bourbona. Rzucam monetą i ruszam na północ. Dwie godziny później niemal zasypiam za kółkiem. Zatrzymuję się w tanim motelu i płacę czterdzieści dolców za noc. W południe będę gdzieś na polu golfowym, zupełnie sam. Tym razem nie jestem pewien, czy wrócę.
1
Słowa Josepha Story, amerykańskiego prawnika, w latach 1811–1845 sędziego Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. 2 National Rifle Association – organizacja zrzeszająca miłośników broni i sportu strzeleckiego. 3 Habeas corpus – ustawa zabraniająca aresztowania obywatela bez nakazu sędziego i zapewniająca postępowanie przed właściwym sędzią. 4 RICO – Racketeer Influenced and Corrupt Organizations Act.